Rozdział l
Boże, jak padało! Lało i lało. Wszystko ociekało wodą. Nasze ubabrane peleryny
przeciwdeszczowe od dawna przemokły na wylot.
Siedzieliśmy pod kilku drzewami w czymś w rodzaju namiotu, sporządzonego z
pospinanych ze sobą peleryn. To były peleryny esesmańskie, lepsze od naszych, więc było nam
względnie sucho. Mały rozłożył też swój parasol.
W końcu znaleźliśmy piecyk, który wyciągnęliśmy z płonącego domu i szykowaliśmy się do
jedzenia. Mieliśmy czterdzieści szpaków, które piekliśmy na długich patykach, a Porta robił
pulpety ze szpiku. Wydrapanie tego szpiku z kości dwóch padłych krów zabrało nam dwie
godziny. Znaleźliśmy trochę świeżej pietruszki. Gregor Martin wiedział, jak z pomidorów
robić keczup, który mieszał w amerykańskim, stalowym hełmie. Stalowe hełmy to praktyczne
przedmioty, nadające się do wielu zastosowań. Jedyną rzeczą, do której się nie nadawały, było
to, do czego zostały wykonane.
Nagle wybuchnęliśmy śmiechem. To była wina Małego. Wypowiedział klasyczną uwagę,
nie zdając sobie sprawy, że jest ona klasyczna.
Następnie Porta uniósł w górę swój żółty cylinder i oświadczył, że odziedziczymy go, gdy
umrze. Na to też ryknęliśmy śmiechem.
Następnie Heide przez pomyłkę odlał się pod wiatr, a my tarzaliśmy się ze śmiechu i
śmialiśmy
się nadal, biegnąc z powrotem do naszych pozycji, bez jedzenia, wśród wybuchających
pocisków.
Słyszałem kiedyś, jak pewien kapelan pytał oficera sztabowego:
- Jak oni mogą tak się śmiać?
Było to tego dnia, gdy śmialiśmy się z majteczek Luizy Tłusty Tyłek, którymi Mały miał
obwiązaną szyję i gdy połknął kartofel nie tak, jak należy, a my musieliśmy walić go po
plecach granatem ręcznym. Śmiech może być całkiem niebezpieczny.
- Gdyby nie śmiali się tak, jak to robią, nie byli
by w stanie przeżyć - odpowiedział sztabowiec ka
pelanowi.
Porta był mistrzem sporządzania pulpetów szpikowych. Przygotowywał je tylko po
dziesięć na raz, w przeciwnym razie robiły się rozmokłe, a własną porcję zjadał w
międzyczasie. W dziewięciu zjedliśmy ich ponad 600, całkiem pokaźną liczbę, ale przecież
mieliśmy na to całą noc.
Boże, jakże padało!
Kraj piechoty morskiej
Grzmot armat słychać było w Rzymie, 170 mil dalej. Nie widzieliśmy wielkich okrętów
wojennych, hen, na morzu, ale za każdym razem, gdy oddawały salwę ze wszystkich dział,
wyglądało to, jak wulkany wybuchające na horyzoncie. Najpierw pojawiała się oślepiająca
błyskawica ognia, a po niej gromowy ryk.
Naszych grenadierów wykończyli całkowicie. W ciągu paru godzin nasze słabe pułki
pancerne zostały zniszczone. Od Palinuro do Torre del Greco wybrzeże było ziejącym ogniem
paleniskiem, całe wsie zostały zmiecione z powierzchni ziemi w ciągu sekund. Pewien nasz
bunkier, nieco na pomoc od Sorrento, jeden z tych największych, ważących kilkaset ton, został
wyrzucony wysoko w powietrze wraz z całą załogą baterii artylerii brzegowej. A po tym, z
południa i zachodu nadleciały roje myśliwców bombardujących, które nazywaliśmy Ja-bos, w
skrócie od Jagdbombers, które zmiotły z dróg i ścieżek wszystko, co żyło. Ponad sto
kilometrów szosy numer 19 znikło całkowicie, a miasto Agro-poli zostało zrównane z ziemią
w ciągu dwudziestu sekund.
Nasze czołgi, diabelnie dobrze zamaskowane, stały w gotowości wśród klifów.
Grenadierzy z 16. Pułku byli z nami, leżąc pod osłoną naszych ciężkich bestii. Mieliśmy być
wielką niespodzianką dla ludzi zza morza, gdy nadejdą.
Tysiące pękających pocisków mieszało glebę i zmieniało upalny, słoneczny dzień w ciemną
noc. Pojawił się jakiś piechur biegnący w górę zbocza, bez karabinu, wymachujący rękami,
oszalały ze strachu. Ale ten widok nie zrobił na nas wrażenia. Był jednym z wielu. Tego ranka
mnie samego pochwyciły kleszcze paraliżującego strachu, który zmienia człowieka w
sztywnego manekina. Może dopaść człowieka gdy maszeruje, zmieniając go w trupa, z tą
różnicą, że nadal jest na nogach. Krew odpływa z twarzy, robiąc z niej śmiertelnie bladą
maskę z wybałuszonymi oczami. Gdy tylko inni
zauważą co się stało, zaczynają okładać delikwenta pięściami. Jeśli to nie wystarczy, używają
nóg i kolb karabinowych, a gdy bity padnie łkając, wciąż będą go tłuc. To brutalna kuraq'a,
ale niemal zawsze skuteczna. Miałem twarz spuchniętą po kuracji, jaką Porta mi sprawił, ale
byłem mu wdzięczny. Gdyby nie był tak dokładny, zapewne byłbym w drodze na tyły, w
kaftanie bezpieczeństwa.
Spojrzałem na Starego, leżącego między gąsienicami jego czołgu. Uśmiechnął się i
zachęcająco kiwnął głową.
Porta, Mały i Heide grali w kości, podłożywszy kawałek zielonego rypsu, który Porta
„zorganizował" w burdelu Bladej Idy.
Kompania piechoty, idąca w dół zbocza, wlazła prosto pod salwę dział okrętowych.
Wyglądało to tak, jakby zmiotła ich gigantyczna dłoń. Nie zostało ani okruszyny ze 175 ludzi
i ich górskich kuców. Jabos nadeszły, gdy słońce stało nisko na zachodzie i świeciło nam
prosto w oczy. Roje łodzi desantowych rzygały piechurami na plażę: starymi, twardymi jak
rzemień weteranami, zawodowymi żołnierzami i młodymi, zaniepokojonymi rekrutami,
wcielonymi przed ledwie paru miesiącami. To dobrze, że ich matki nie mogły ich widzieć.
Piekło Dantego było wesołym miasteczkiem w porównaniu z tym, przez co mieli przejść.
Nasze baterie brzegowe były zniszczone, ale za każdym kamieniem i w każdym leju po
pocisku leżeli grenadierzy, żołnierze jednostek górskich, spadochroniarze, wszyscy z bronią
maszynową, czekając. Lekkie i ciężkie karabiny maszynowe, moździerze, panzerfausty,
miotacze ognia, armaty
10
automatyczne, karabinki szturmowe, wyrzutnie rakiet, granaty ręczne, nasadkowe granaty
karabinowe, miny, koktajle Mołotowa, bomby benzynowe, pociski fosforowe. Tak wiele
rodzajów broni -jakież okropności chowały się w zanadrzu dla nacierających piechurów!
Lądujący żołnierze, osłaniani przez artylerię okrętową, rzucili liny w górę klifów i wspinali
się jak małpy po chwiejnych drabinach, albo spadali na dół ze sterczących szczytów. Całe ich
gromady biegały w kółko po białym piasku, płonąc od naszych pocisków fosforowych. Plaża
wyglądała jak morze ognia, zmieniającego piasek w płynną lawę.
My byliśmy milczącymi widzami. Rozkaz dla naszego oddziału brzmiał: nie strzelać.
Pierwsza fala lądowania została niszczona. Nie posunęli się plażą nawet o 200 metrów.
Ponury widok dla ludzi drugiej fali, którzy szli za nimi. Oni też zostali rozdarci na strzępy.
Ale nowe hordy nadal wylewały się na wybrzeże. Trzecia fala. Z bronią niesioną wysoko nad
głowami przebiegli przez ryczący przybój, rzucili się plackiem na plaże i otworzyli gwałtowny
ogień z broni automatycznej. Ale pomimo tego nie posunęli się nawet o metr do przodu.
Wtedy przybyły Jabos, przynosząc fosfor i ropę naftową; żółtawo-białe płomienie skoczyły
wysoko w niebo. Słońce zaszło, zabłysły gwiazdy, a fale Morza Śródziemnego igrały ze
zwęglonymi trupami, kołysząc je łagodnie u skraju wody. Wylądowała czwarta fala piechoty.
Ci ludzie też padli martwi.
Tuż po wschodzie słońca armada pancernych barek desantowych z rykiem runęła w stronę
lądu.
11
To byli zawodowcy, piechota morska, ludzie, którzy mieli zająć pozycję, gdy tylko
poprzednicy otworzą dla nich drogę. Teraz muszą zrobić jedno i drogie: otworzyć drogę i
zająć pozycję. Ich głównym zadaniem było pozbawić nieprzyjaciela możliwości korzystania z
szosy numer 18. Ich samochody pancerne zostały na brzegu morza, wszystkie podobne do
płonących pochodni. Ale twardzi i bezwzględni żołnierze posuwali się naprzód. Weterani z
Oceanu Spokojnego zabijali wszystko, co napotykali na swej drodze, strzelali do każdego
trupa. Na karabinkach szturmowych mieli krótkie, błyszczące bagnety, a wielu z nich
posiadało japońskie miecze samurajskie, obijające się o ich nogi.
Amerykańscy marines - warknął Heide. - Teraz dostanie się naszym grenadierom. Ci
chłopcy od 150 lat nie przegrali żadnej bitwy. Każdy z nich wart jest całej kompanii. Major
Mikę będzie zadowolony, gdy ujrzy swych starych kumpli z Teksasu.
To było nasze pierwsze spotkanie z piechotą morską. Wyglądało, że stroili się tak, jak
tylko im się zachciało. Jeden z nich szarżował w górę plaży z jaskrawoczerwonym, otwartym
parasolem przytroczonym do plecaka, za nim potężnie zbudowany sierżant miał nasadzony na
hełm słomiany chiński kapelusz. Na czele jednej z kompanii biegł mały oficer w słomkowym
kapeluszu a la Maurice Chevalier, z różą zatkniętą za jasnoniebieską wstążkę i kiwającą się
wesoło. Nacierali prosto przed siebie zupełnie nie dbając o śmiercionośny ogień broni
automatycznej naszych grenadierów.
Jakiś niemiecki piechur próbował uciekać, ale samurajski miecz odciął mu głowę od
tułowia.
12
Amerykanin, który go użył, zawołał coś do swych kolegów, pomachał groźnym orężem nad
głową i ucałował zakrwawioną klingę.
Rój bombowców Heinkel zanurkował na nich. Zdawało się, że cała plaża unosi się do
jasnego, roz-słonecznionego nieba, a żołnierz z samurajskim mieczem wił się w kałuży krwi na
poczerniałym od dymu piachu.
Leutnant Frick podpełzł do nas.
- Wycofywać się pojedynczo. Odchodzimy do
Punktu Y.
Piechota morska przebiła się przez nasze pozycje. Nowe barki desantowe wylądowały na
wybrzeżu. Amfibie ryczały na plaży, zaś bombowce i myśliwce wściekle walczyły na jasnym
niebie.
Grupa grenadierów poddała się, ale daremnie, gdyż wszyscy zostali skoszeni w
bezwzględny sposób. Jeden z Amerykanów zatrzymał się, by obrabować ciała z medali i
odznak.
Porta wyszczerzył zęby i orzekł: - Zbiera przynętę na dupcie.
- Bon! Teraz znamy zasady. Dobrze, żeśmy to
zobaczyli - stwierdził Legionista.
Wycofaliśmy się na miejsce położone o parę kilometrów na południe od Avelino, wiedząc,
że niemieckie dowództwo spodziewa się, iż będzie zdolne pobić siły inwazyjne, gdy tylko
zajmą wybrzeże. Miało nadzieję na kolejną bitwę wedle schematu Karm, ale nie wzięło pod
uwagę olbrzymiej przewagi w ilości uzbrojenia i wyposażenia Aliantów. Tam, gdzie
feldmarszałek Alexander i generał Clark mieli nadzieję utworzyć tylko przyczółek, stworzyli
prawdziwy front. Zdobywali pozycję po
13
pozycji, ale nas nadal nie wysyłano do boju. Mieliśmy bardzo niewielkie straty, ale wycofano
nas na północ od Kapui, zatrzymując w Benewencie dość długo, byśmy zdążyli schlać się w
trupa w winiarni. Po tym, jak pomogliśmy pogrzebać kilka tysięcy zabitych w Casercie, nasz
pułk okopał się na rozwidleniu dróg, gdzie Via Appia rozstaje się z Via Casilina. Nasze
Pantery wkopaliśmy do połowy. Z Caserty mieliśmy beczkę wina, ulokowaną za włazem
silnikowym naszego czołgu, a pieczona na rożnie świnia wisiała na pręcie przymocowanym do
wieżyczki. Rozłożyliśmy się na przednim włazie, grając w kości na kawałku zielonego rypsu
Bladej Idy.
Jak byście się poczuli, gdybyśmy zakatrupili
starego papieża i rozwalili organizację watykań
ską? - spytał Barcelona, wykonując dobry rzut.
Robimy to, co każą nam robić - odparł lako
nicznie Porta. - Ale po co mielibyśmy ukatrupić Je
go Świątobliwość? Przecież nie poprztykaliśmy się
z nim.
Wręcz przeciwnie - stwierdził Barcelona, na
dymając się jak ten, który wie lepiej. - Gdy byłem
ordynansem Jednookiego, na biurku oficera poli
tycznego w Dowództwie Korpusu widziałem
i przeczytałem rozkaz Głównego Urzędu Bezpie
czeństwa Rzeszy. Chłopcom z Prinz Albrecht Stras-
se bardzo zależy, żeby udało się spowodować
otwarte wystąpienie papieża po stronie haczyko
watych nosów. Mają w Watykanie agentów-prowo-
katorów. Gdy tylko świętego szefa uda się nakło
nić, by otwarcie zajął stanowisko, całą ferajnę się
podkurzy. Wszystkie katabasy pójdą pod miecz.
14
Mogę wam słowo w słowo powtórzyć zakończenie tego ślicznego dokumenciku: - „Z chwilą
otrzymania kodowanego hasła «Psia Obroża», Pułk Pancerny Służby Specjalnej, minerzy oraz
grenadierzy pancerni z Jagdkommando SS rozpoczną działanie".
Ale, do cholery, przecież nie można zastrzelić
papieża! - zawołał Heide, nie zauważywszy w za
skoczeniu, że właśnie udało mu się wygrać.
Oni mogą, i to znacznie więcej - powiedział
Rudolph Kleber, nasz grajek, który poprzednio był
w SS. - Sześć miesięcy temu mój przyjaciel z Sekcji
Badań Biblijnych powiedział mi, że palą się do te
go, by zacząć coś robić z czarnymi krukami. Na Oj
ca Świętego zakładają pułapkę za pułapką. Na
Prinz Albrecht Strasse uważają go za największego
wroga Adolfa.
Pierdolić to - powiedział Barcelona - ale czy
rąbnęlibyście świętego człowieka, gdyby wam roz
kazano?
Popatrzyliśmy pytająco po sobie. Barcelona zawsze był głupią świnią, zdolną pytać o
najidio-tyczniejsze rzeczy.
Mały, nasz dwumetrowy analfabeta z Hamburga i najbardziej cyniczny zabójca
wszechczasów, podniósł rękę jak dziecko w szkole. - Słuchajcie no, wy uczeni, który z nas jest
katolikiem? Żaden. Kto tutaj wierzy w Boga? Nikt.
- Attention, mon ami - Legionista podniósł dłoń
ostrzegawczo.
Ale nie było sposobu, by uciszyć Małego, gdy nabrał rozpędu.
- Mój Pustynny Włóczęgo, wiem, że jesteś ma
hometaninem, a ja mówię jak Jezus, syn Saula. -
15
Dzieje biblijne w wykonaniu Małego były nieco pogmatwane. - Dajcie mi to, co moje i
wsuńcie monetę lub dwie cesarzowi do ręki. Chciałbym wiedzieć, co następuje: czy ten facet,
Pius w Rzymie, o którym tyle cholernie gadacie, czy jest tylko arcykapłanem w białym
ubraniu, czymś w rodzaju kościelnego generała, czy też naczelnym dowódcą w Niebie, jak mi
to powiedziała przedwczoraj pielęgniarka, dając mi jakąś maść na moje oko?
Porta wzruszył ramionami. Heide odwrócił wzrok. Podrzucał kilka kostek do gry.
Barcelona z namysłem zapalił papierosa. Ja wymieniałem zapalnik granatu. Stary pogłaskał
dłonią zamek długiej armaty.
- Przypuszczam, że jest - mruknął w zamyśle
niu.
Mały postukał w zęby paznokciami lewej dłoni. - Oczywiście żaden z was nie jest całkiem
pewien. Znaleźliście się na niepewnym gruncie. Obergefre-iter Wolfgang Ewald Creutzfeldt
jest twardym chłopem i jeden martwy człowiek więcej czy mniej gówno dla niego znaczy.
Zastrzelę każdego: szeregowca czy generała, kurwę czy królową, ale nie świętego człowieka.
Bóg istnieje - oświadczył Legionista. - Targnij
się na mahometanina, a obrazisz Boga. Papież jest
wielki, większy niż ktokolwiek. Ale poczekajmy, aż
zobaczymy rozkaz, zanim zaczniemy dyskutować
co zrobimy. Zawsze jest jakieś wyjście. Możemy na
wet odwrócić lufy w drugą stronę, a na wieżycz
kach namalować skrzyżowane klucze.
Zwariowałeś - zadrwił Porta. - Wyślą na nas
parę dywizji SS i wkrótce spalą do szczętu.
16
- Pomysł Legionisty nie jest wcale taki wariacki
- wtrącił z namysłem Stary. - W Watykanie mają
własną radiostację. Przypuśćmy, że świat usłyszy,
jak niemiecki pułk pancerny broni Watykanu przed
niemieckim atakiem. To będą wiadomości na
pierwszą stronę gazet, które nie spodobają się
w Berlinie.
Jesteś strasznie naiwny - oświadczył sarka
stycznie Heide. - Wiedz, że oni przeszmuglowali
provocateurs do Watykanu, a ci nie będą kryli się
w piwnicach gdy zabawa się zacznie. Pobiegną
prosto do nadajników i powiedzą światu, że Ojciec
Święty poprosił o ochronę Niemców, a gdy tylko
papież złoży małą wizytę na Prinz Albrecht Stra-
sse, będzie tańczył pod melodię fujarki Henryczka
odSS.
Gadasz zgodnie z poziomem twego intelektu
- powiedział Porta. - Ale w tej chwili siedzimy tu
taj, czekając na watahę wyjących Jankesów. Potrzą-
śnij dwa razy, bo masz prawo do sześciu rzutów.
Zapomnieliśmy o papieżu, pochłonięci grą w kości. Było ich sześć, złotych kostek ze
szmaragdowymi oczkami, które Porta „pożyczył" w jakiejś szulerni we Francji. Tego
wieczoru, gdy je pożyczał, miał ze sobą pistolet maszynowy i naciągniętą na twarz damską
pończochę. Żandarmeria spędziła cały rok na bieganiu za własnym ogonem w poszukiwaniu
sprawcy, który był znacznie bliżej, niż kiedykolwiek podejrzewali.
Horda piechurów przebiegła galopem koło naszej kryjówki.
Diabelnie im się spieszy - zauważył Porta. - Pomyślałby kto, że
natknęli się na wilkołaka!
17
Następna grupa przemknęła obok, jakby gonił ich sam diabeł. Stary wspiął się na czołg i
popatrzył przez lornetę na południe.
- Wygląda, że cały front się rozpada. Od czasów
Kijowa nie widziałem, by ktokolwiek biegł w takim
tempie.
Zaaferowany Jednooki przybiegł wraz z następującym mu na pięty Leutnantem Frickiem. -
Beier! - generał w podnieceniu zawołał Starego.
Tak jest, Jednooki - odpowiedział Stary, gdyż
generał Mercedes domagał się, by tak się do niego
odzywać podczas akcji.
Masz trzymać tę pozycję. Porta, daj mi szna-
psa. - Porta wyciągnął swą skórzaną manierkę.
Otyły generał napił się i otarł usta wierzchem dłoni. - Śliwowica - mruknął z uznaniem. -
Nie zdziwcie się, jeśli nagle ujrzycie przed sobą Japoń-ców. Ich 100. Batalion składa się z
naturalizowanych w Stanach Japończyków. Nie dajcie im podejść zbyt blisko. Zabijcie ich.
Mają samurajskie miecze i są tak fanatycznymi wojownikami, jak ich rodacy na Pacyfiku.
Będą także Marokańczycy. Możecie natknąć się na Gurkhów. Będą wam obcinać uszy, by się
nimi pysznić, gdy wrócą do domu. W tej chwili jesteście jedynym stałym punktem całej Armii
Południowej. Wszyscy inni rzucili się do biegu.
- Panie Jednooki - zakrakał nerwowo Mały, jak
zwykle podnosząc palec w górę. - Czy te diabły na
prawdę poobcinają nasze uszy? - Generał-major
Mercedes kiwnął głową. - No to w porządku -
oświadczył radośnie Mały. - Od tej chwili zalecam
facetom po tamtej stronie, by starannie owijali sobie
uszy, bo teraz ja też zaczynam kolekqonować uszka.
18
Ja wolę złote zęby - oświadczył Porta. - Płe
twy głowowe nie mają wartości handlowej.
Bardzo szybko możesz mieć ich całą masę -
kontynuował generał. - Niech Bóg się nad wami
zlituje, jeśli zwiejecie.
Znamy program, Jednooki - zarechotał Porta.
- Do ostatniego człowieka i ostatniego naboju.
Jednooki potwierdził skinieniem głowy. - Będzie to maleńka, niemiła niespodzianka, gdy
wpadną na nasze Pantery. Jak dotychczas spotykali tylko nasze stare P III i P IV. Z tych się
śmieją. W drodze jest dywizja SS. Przejmą waszą pozycję, jeśli ktokolwiek z was zostanie.
Pilnujcie się Jabos. Te niszczą wszystko, co znajdzie się na drodze. Wylądowało już pół
miliona żołnierzy alianckich. Porta, proszę o jeszcze jednego sznapsa.
- Jesteś mi już winien cały litr, Jednooki - zau
ważył sucho Porta, wręczając generałowi manierkę
po raz drugi.
Następnie generał znikł za pagórkiem, a hrabia Frick tuż za nim.
Porta zwinął zielony ryps Bladej Idy, oczyścił mankietem swój żółty cylinder i wsunął się
do czołgu przez właz kierowcy. Ja wskoczyłem na moje miejsce przy peryskopie. Mały ułożył
pociski w gotowości i sprawdziliśmy elektrykę. Porta zapalił potężny, wielokonny silnik i
zakołysał odrobinę czołgiem naprzód i w tył, a potem wyłączył bieg. Kolejne stado piechurów
przebiegło obok, większość bez hełmów i karabinów.
Porta zaśmiał się złośliwie. - Spieszy im się, prawda? Wygląda, że zmęczyli się rolą
bohaterów, a ja zawsze wierzyłem w to, co powiedział Adolf. -
19
Naśladując głos Hitlera, kontynuował: - Niemieckie kobiety, niemieccy mężczyźni, nasi
barbarzyńscy wrogowie, rosyjskie gady i amerykańscy gangsterzy, francuscy syfilityczni
alfonsi i homoseksual-ni angielscy arystokraci mówią, że niemieckie armie cofają się. Ale tam,
gdzie niemiecki żołnierz raz postawi stopę, tam zostaje... - roześmiał się Porta. - Chyba coś
nasrało mi w oko, albo właśnie w tej chwili niemiecki żołnierz jest bardzo zajęty dawaniem
dyla.
Feldwebel piechoty zatrzymał się dysząc obok mnie.
Wynoście się stąd! - zawołał. A potem oparł
się wyczerpany o przód czołgu. - Macie może łyk
wody? Starli z powierzchni ziemi całą moją druży
nę. - Chciwie napił się z manierki Heidego.
Dajże spokój - odezwał się uspokajająco Stary.
- Przywidziało ci się. Opowiedz, co się stało.
Opowiedzieć? - odparł Feldwebel z wymu
szonym uśmiechem. - Nagle byli za nami, przed
nami, powyżej nas, mrowie czołgów i Jabos. W cią
gu dziesięciu minut moja jednostka przestała ist
nieć, zmiażdżona gąsienicami czołgów w dołkach
strzeleckich. Oni nie biorą jeńców i strzelają do ran
nych. Widziałem, jak jedna grupa poddaje się, to
byli saperzy z mojej dywizji. Tamci zdmuchnęli ich
miotaczami ognia.
Która to twoja dywizja? - nie przestawał py
tać Stary.
16. Pancerna, 46. Pułk Grenadierów Pancer
nych.
A gdzie są twoi 46. Grenadierzy?
W piekle.
20
Tramwaj do Berlina zatrzymuje się tuż za ro
giem - powiedział Porta ze złośliwym uśmiechem.
- Jeśli się pospieszysz, pewnie dostaniesz miejsce
siedzące z tyłu. Powiedziano mi, że motorniczym
jest Adolf.
Wkrótce będziesz jęczał i lamentował - powie
dział ze złością Feldwebel. - Za trzy dni nie będzie
we Włoszech ani jednego żywego, niemieckiego
żołnierza.
Och, bzdury - rzekł Stary.
Lepiej odpalcie wasze stare bryki i spierdalaj
cie - zaproponował Feldwebel.
Nie możemy tego zrobić - odparł Porta ze
smutnym uśmiechem.
Nie macie benzyny?
Mnóstwo, ale Adolf powiedział, że nie może
my tego zrobić. A my jesteśmy dobrymi chłopczy
kami, którzy zawsze robią to, co im powiedziano.
Dupki - brzmiała odpowiedź. - Powinniście zo
baczyć naszych marynarzy słodkich wód, którzy
podobno mieli trzymać nadbrzeżne forty. Jabos upie
kły ich ropą naftową. Nasi grenadierzy powyrzucali
wszystko, co strzela i podnieśli łapy do góry tak wy
soko jak zdołali, ale Jankesi nie mają czasu, by brać
jeńców. Po prostu kładą wszystkich pokotem.
- Ile razy zesrałeś się w portki od chwili, gdy
zobaczyłeś swego pierwszego amatora coca-coli? -
spytał sarkastycznie Porta.
Leutnant Frick podszedł do nas z krzywym uśmiechem na ustach. Słyszał uwagę Porty,
skierowaną do zatrwożonego Feldwebla.
- Ile czołgów widzieliście, Feldweblu, i jakiego
były typu? - Wyciągnął mapę i rozłożył ją na przed-
21
nim włazie Pantery. - Pokażcie mi, gdzie je ostatni raz widzieliście.
Feldwebel schylił się nad mapą, zerkając nerwowo na południe. Było oczywiste, że chciał
dać dęba i przeklinał sam siebie za to, że zatrzymał się i odezwał do nas. Teraz został
złapany.
Byliśmy na pozyq'i na północ od Bellony. Oni
już przekroczyli Yolturno nim w ogóle zorientowa
liśmy się, co się dzieje.
Przecież nie mogli przejść przez rzekę bez mo
stu - nie zgodził się Leutnant Frick.
Herr Leutnant, nie sądzę, że mi pan uwierzy,
ale oni przez nią przejechali.
Frick z namysłem zapalił papierosa. - Widzieliście czołg przekraczający rzekę?
Tak, oraz ciężarówki, Herr Leutnant.
Zwykłe, wojskowe ciężarówki?
Tak, Herr Leutnant, wielkie ciężarówki, a rze
ka jest głęboka. Wiem o tym.
Partyzanci - powiedział Frick, myśląc na głos. -
Podwodne mosty. Niezłe gówno. - Spojrzał badaw
czo na Feldwebla. - A gdy znaleźli się po drugiej stro
nie, daliście dyla.
To było tak szybko, Herr Leutnant. - Zmiaż
dżyli co do jednego wszystkich ludzi w dołkach
strzeleckich. I nie biorą jeńców.
Ile tam było czołgów?
Kilkaset, Herr Leutnant.
Porta parsknął śmiechem. - Mylisz czołgi z transporterami piechoty, idioto.
- Tylko poczekaj aż przyjdą i zdmuchną ci tę żół
tą dachówkę z twojej kopuły. Byłem w Stalingradzie,
ale wojny takiej jak ta, jeszcze nie widziałem.
22
Frick z uśmiechem wyciągnął papierosa. - Weź głęboki oddech i pomyśl. Gdzie były te
wszystkie setki czołgów?
- W AMgnano.
Frick przyjrzał się mapie.
Czy wszystkie były we wsi? - zapytał pogar
dliwie Porta. - To musi być cholernie wielka wieś.
Ile czołgów widzisz tutaj? Tysiąc? Czy jesteś cał
kiem pewien, że nie przybyłeś tu z Rzymu i dajesz
drapaka w złą stronę?
Zamknij gębę - warknął wściekle Feldwebel. -
Było ich tyle, że nie zdołaliśmy ich policzyć.
To zjawisko było znane. Piechota zawsze widziała wszystko podwójnie, gdy nacierały na
nią czołgi. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Feldwebel widział dwadzieścia pięć
czołgów i ani jednego więcej. Z wybałuszonymi oczami wyjaśniał Leutnantowi Frickowi, jak
ta liczba czołgów pojawiała się i znikała pomiędzy domami wsi, strzelając do wszystkiego co
żyje. Oczywiste było, że ten człowiek przeszedł piekło.
- No chodź, Beier. Musimy ruszyć naprzód i zo
baczyć, co się dzieje. A ty, Feldweblu, pokażesz mi
drogę - rozkazał Leutnant Frick.
Tak, ale Herr Leutnant, amerykańscy gangste
rzy są teraz we wsi.
Pójdziemy i zobaczymy - powiedział Frick.
Herr Leutnant, są także Japończycy z samuraj-
skimi mieczami.
Leutnant Frick roześmiał się cicho i strzepnął trochę kurzu z krzyża, zawieszonego na szyi.
Był najelegantszym oficerem w dywizji. Jego czarny mundur czołgisty zawsze był
niepokalanie czysty,
23
wysokie buty świeciły tak, że można było się w nich przejrzeć. Lewy rękaw miał pusty. Stracił
rękę w Kijowie, zmiażdżoną przez właz wieżyczki, gdy jego czołg został trafiony przez
czterocalowy pocisk. Zwrócił się do nas wszystkich.
- Dwaj ochotnicy, którzy pójdą z nami.
Wystąpił Legionista i ja. Musieliśmy tak zrobić, bo na ochotnika zgłaszaliśmy się na
zmianę i teraz była nasza kolej. Zarzuciłem na ramię lekki karabin maszynowy i zeszliśmy do
rowu. Leutnant Frick szedł pierwszy.
Rozdział 2
Byliśmy w Mediolanie, po nowe wyposażenie. Włóczyliśmy się po mieście, gdy inni
wykonywali robotę. Popisywaliśmy się naszą krzepą u Biffiego i w Grań Italia, wywołując
awantury z oficerami różnych narodowości. Nie mogli stawić nam czoło, gdyż cuchnęliśmy
śmiercią i odzywaliśmy się wulgarnie i głośno. Ale zaprzyjaźniliśmy się z kelnerem Radim. To
on układał nam menu. Było to u Biffiego naprzeciw La Scali. Pod arkadami i na tarasach ka-
wiarń piliśmy likier fresa, który miał cudowny smak truskawek.
Heide i Barcelona dostali ataku megalomanii. Co wieczór chodzili do La Scali. Uznali, że
to jest właściwy sposób postępowania, bo chodzi tam każdy, kto jest kimś w Mediolanie.
Ja się zakochałem. Robi się to, gdy pije się fresę przy małym stoliku pod arkadami. Miała
dwadzieścia lat, ja nie byłem o wiele starszy. Jej ojciec wykopał ją z domu, gdy znalazł nas
dwoje w łóżku; ale gdy ujrzał mój mundur, zrobił się miły. W owym czasie tak było z
większością ludzi w Europie, w każdym razie gdy byliśmy w zasięgu wzroku i słuchu byli tak
mili, jak tylko mogli.
Postanowiłem, że zdezerteruję, ale na nieszczęście znów się opiłem fresą o cudownym
zapachu truskawek i zwierzyłem się Porcie. Od tej chwili już nie pozwalali mi wychodzić
samotnie. Dezercja była idiotyzmem, który mógł mieć niemiłe reperkusje dla przyjaciół
dezertera.
25
Rozegraliśmy mecz piłki nożnej z drużyną włoskiej piechoty. Wynik meczu był
nierozstrzygnięty, bo tak widzowie, jak obie drużyny wszczęli bójkę.
Gdy wyrzucano nas z Biffiego, rżnęliśmy dziewczyny za filarami arkad, a po tym
upijaliśmy się w trupa na dachu z artylerzystami z przeciwlotniczej.
Ludzie mówili, że w Mediolanie panuje wielki niepokój, ale my nigdy nie zauważyliśmy
niczego takiego. Być może dlatego, że pijaliśmy chianti i fresę z partyzantami.
Gdy Biffi się zamykał, często chodziliśmy do Radiego. Mieszkał w suterenie, gdzie na
ścianach były plamy wilgoci, a sprężyny wystawały z zaple-śniałych siedzisk krzeseł.
Radi zdejmował obuwie i polewał sobie stopy wodą mineralną. Twierdził, że to sprawia mu
ulgę.
Czołgi atakują
Słyszeliśmy gwałtowny ogień na południowym zachodzie - złośliwe, ostre trzaski
wystrzałów armat czołgowych, zmieszane z nieustannym szczekaniem karabinów
maszynowych. Błyski i płomienie tryskały w górę wśród drzew.
Drogą nadjechał Schwimmwagen* i zahamował tak gwałtownie, że wpadł w poślizg.
Jeszcze zanim
* Schwimmwagen - mała, czteroosobowa amfibia niemiecka z napędem na cztery koła, wykorzystywana
powszechnie w Wehr-machcie i SS. Dużo popularniejszym samochodem sztabowym był Kiibelwagen, zwany w
żargonie wojskowym „kubłem", napędzany tylko na jedną oś. (Przypis redakcji)
26
się zatrzymał, wyskoczył z niej Oberst z czerwonymi patkami Sztabu Głównego, ochlapany
błotem od stóp do głów. Szarotka na jego berecie wskazywała, że należy do Brygady Górskiej.
Co, u diabła, tu robicie? - krzyknął podnieco
ny. - Jesteście z Szesnastej?
Oddział przedni rozpoznania, Herr Oberst -
odpowiedział Leumant Frick. - 2. Kompania, 5.
Szwadron, Pułk Pancerny Służby Specjalnej.
Pantery! - zawołał zachwycony Oberst. - Do
kładnie we właściwym czasie. Gdzie są wasze bryki?
W lesie, Herr Oberst.
Cudownie, Leutnant. Przyprowadźcie je i daj
cie łupnia gangsterom. Panowie, ruszcie te stare ka
losze. Dywizja miała zostać wycofana, ale zapo
mnijcie o tym.
Leutnant Frick strzelił obcasami. - Bardzo mi przykro, Herr Oberst, ale to nie jest takie
łatwe. Mam najpierw sam zbadać, co się dzieje. Następnie mam zameldować o moich
obserwacjach dowódcy kompanii. Czołg, Herr Oberst, nie może atakować na ślepo. Proszę o
wybaczenie, Herr Oberst, nie próbuję uczyć pana pańskiego zawodu.
- Mam nadzieję, że nie, drogi chłopcze, bo wtedy
ja miałbym coś do nauczenia ciebie. - Oberst mówił
gromkim głosem. Głosem kogoś przyzwyczajonego
do rozkazywania.
Leumant Frick przyglądał się swej mapie. - Tu powinien być most, Herr Oberst, ale czy
potrafi udźwignąć ciężar naszych 50-tonowych Panter?
- Oczywiście - oświadczył Oberst z najwyższą
pewnością siebie. - Nasze działa samobieżne prze
jeżdżały nim wielokrotnie.
27
- Pozwoli mi pan zauważyć, Herr Oberst, że jest
podstawowa różnica miedzy działem samobieżnym
i czołgiem typu Pantera. Nasz czołg w pełni załadowa
ny waży dwukrotnie więcej, niż działo samobieżne,
a jego gąsienice są trzy razy szersze.
Głos Obersta przybrał spokojny, niebezpieczny ton. - Pozwól mi po prostu powiedzieć,
Leuman-cie, że jedno nie ma nic wspólnego z drugim, a jeśli nie przyprowadzisz swych
czołgów natychmiast i nie oczyścisz wsi z Amerykanów, huragan spadnie ci na głowę.
Przykro mi, Herr Oberst, ale mam rozkazy od
mego dowódcy pułku: mam sprawdzić, co jest we
wsi i wobec tego nie mogę wykonać pańskich roz
kazów.
Czyś ty zwariował? - ryknął Oberst. - Twoja
książeczka wojskowa!
Nie mogę panu pokazać mojej książeczki woj
skowej, Herr Oberst. Nie mam żadnej gwarancji, że
jest pan tym, za kogo pan się podaje. Ja jestem
Leutnant Frick, dowódca drużyny w 5. Szwadronie
Pułku Pancernego Służby Specjalnej, a nasz pułk
podlega bezpośrednio Dowódcy Korpusu Połu
dnie.
A teraz podlegasz mnie. Jestem Szefem Sztabu
Dywizji na tym obszarze. Rozkazuję ci natychmiast
przyprowadzić twój szwadron. Odmowa zalatuje
tchórzostwem.
Herr Oberst, nie mogę wykonać pańskiego
rozkazu.
Aresztować tego człowieka - ryknął wściekle
Oberst. Żaden z nas się nie ruszył. Oberst wskazał
palcem Legionistę.
28
-
Nie słyszałeś? Zatrzymaj tego człowieka!
Legionista powolnym ruchem trzasnął obcasa
mi. - Je riai pas compris, mon commandant.
Brutalną twarz Obersta zalała krwista czerwień i opadła mu szczęka.
- Co to jest, u diabła. - Zwrócił się do mnie. -
Aresztuj tego oficera. - Jego zdumienie jeszcze się
zwiększyło, gdy odpowiedziałem mu po duńsku,
gapiąc się na niego z wyrazem kompletnego nie
zrozumienia na twarzy. Niemal wychodził z siebie
z wściekłości i kopnął kamień, a gdy zwrócił się do
Leutnanta Fricka, jego ryk zmienił się w ostry pisk,
a słowa mieszały się między sobą. - Ty, Leutnant,
rozkaż swym strachom na wróble, by cię areszto
wali! Do wszystkich diabłów, zrób coś! - Klął, prze
klinał i straszył.
I nagle Leutnant Frick miał dość. Uniósł trzymany pod pachą pistolet maszynowy i wydał
rozkaz: - Grupa rozpoznawcza, rzędem, za mną marsz!
Oberst wyszarpnął pistolet z kabury i zagrzmiał: - Stać, albo strzelam!
Był to ryk, który mógł zatrzymać uciekającą dywizję. I zatrzymał nas na moment. A potem
ruszyliśmy dalej nie oglądając się.
Nastąpiła seria wystrzałów pistoletowych.
- II est foul - warknął Legionista, gdy pociski
zagwizdały nam koło uszu.
Z tyłu, za nami, Oberst dziko ryczał. Następna seria wystrzałów pogoniła nas.
Obejrzałem się przez ramię. Dostał amoku. Kopał nogą amfibię, po tym wskoczył do niej,
próbował ją uruchomić, ale zastrajkowała. Wyskoczył z niej z pistoletem w ręce.
29
- Uwaga! - wrzasnąłem i rzuciłem się do rowu.
W chwilę potem Leutnant Frick i Legionista leżeli
obok mnie.
Tylko obcy Feldwebel nie padł plackiem i cała seria trafiła go w plecy. Zwalił się z nóg,
krew rzuciła mu się ustami, a hełm potoczył przez drogę.
- Jamais vu si con! - bluzgnął Legionista. - Trza-
śnij go, Sven!
Rozstawiłem nóżki kaemu.
Nie - mruknął Frick. - To morderstwo.
Zamknij oczy, Herr Leutenant, - zapropono
wał Legionista - albo pociesz naszego umierające
go kolegę.
Przycisnąłem kolbę do ramienia, nastawiłem celownik, załadowałem, obróciłem kaem.
Oberst wsadził nowy magazynek do swego pistoletu maszynowego. Grad pocisków posypał się
wokół nas. Jego wielką postać widziałem precyzyjnie.
- Ładny, doskonały cel - uśmiechnąłem się do
Legionisty. Ale wycelowałem za blisko i pociski
uderzyły w drogę o parę metrów przed Oberstem,
który zawył i skoczył w ukrycie za swój wóz, ry
cząc: - Bunt!
Jękliwy świst prawie rozdarł mi bębenki uszu, gdy przemknął po nas cień. Stoczyliśmy się
na dno rowu, gdy Jabo nas ostrzelał. Walił z armatki, a dwie rakiety trafiły dokładnie w
amfibię pułkownika, odrzucając ją między drzewa, gdzie zajęła się ogniem, nie zostawiając na
drodze nic, poza zwęgloną mumią człowieka, który przed tak krótką chwilą był Oberstem.
Leutnant Frick wstał, wołając: - Za mną!
Odłamałem połówkę znaczka rozpoznawczego
30
martwego Feldwebla i zabrałem ją ze sobą. Popeł-zliśmy aż do samej wsi. Na jej skraju nasi
piechurzy i artylerzyści nadal bezładnie biegali, a za nimi, jak szaleni, gonili pijani
zwycięstwem Amerykanie. Jakiś Hauptmann wpadł nam prosto w ramiona, szlochając: -
Skończone. Pułk został zmieciony. Zdobyli wszystkie nasze działa przeciwpancerne. W
ostatnim momencie udało mi się wyskoczyć przez okno pokoju, w którym siedziałem z moim
podoficerem. Koło uszu latały nam granaty ręczne. Jestem jedynym, który wyszedł żywy. Cały
sztab kompanii został zniszczony, bez reszty.
- Nie wystawiliście posterunków? - zapytał
z rozbawieniem w głosie Leutnant Frick.
Hauptmann zerwał czapkę z głowy. - Czuliśmy się tacy bezpieczni. Wczoraj wieczorem
byli o 150 kilometrów od nas. Kilka ich pułków zostało odrzuconych. Przyprowadzono nam
paru jeńców z amerykańskiego 142. Pułku Piechoty i nie byli oni wiele warci. Byliśmy gotowi
obchodzić zwycięstwo i wystawiłem tylko zwykłe warty. Nasze działa przeciwpancerne stały
na pozycji za domami, z osłonami nałożonymi na wyloty luf i pociskami zapakowanymi na
ciągniki.
- Ale co z wartownikami? - zapytał Leutnant
Frick.
- Amerykance podusili ich stalowymi pętlami.
Zmęczony Hauptmann usiadł wśród nas. Był
stary, białowłosy, i należał do gatunku tych, którzy wierzyli, że żołnierz niemiecki jest
niezwyciężony, dokładnie do chwili, gdy amerykańskie Shermany przejechały się po jego
pułku. Wykształcony chłop, doktor czegoś tam czy innego na uniwersytecie we
31
Fryburgu, taki rodzaj człowieka, który uważa każdego poniżej trzydziestu lat za dziecko. Ale
dwudziestoletni amerykańscy czołgiści nauczyli go, że jest inaczej. Widział, jak cztery tysiące
żołnierzy ginie w płomieniach w ciągu dwudziestu minut, a teraz siedział w rowie,
przesłuchiwany przez innego dwudziestolatka, młodego szczeniaka w czarnym mundurze
czołgisty z orderem zawieszonym na szyi, który mówił mu, co powinien był zrobić.
- Nigdy nie można czuć się bezpiecznym -
uśmiechnął się Leutnant Frick. - Gdy idę do łóżka,
trzymam w ramionach pistolet maszynowy. Pań
skie przeżycie było w Rosji pospolitym zjawiskiem.
Wojna polega na podstępach i brudnych zagra
niach.
Hauptmann spojrzał na swój Krzyż Żelazny z Pierwszej Wojny Światowej.
- W latach 1914-1918 było inaczej. Służyłem
w ułanach, przydzielony do hrabiego Holzendorfa,
Naczelnego Dowódcy Armii Austro-Węgierskiej.
Zostałem ponownie zmobilizowany ledwie trzy
miesiące temu. To jest zła wojna. - Leutnant Frick
potwierdził skinieniem głowy. -1 jestem przekona
ny, że ją przegramy - wyszeptał Hauptmann.
Leutnant Frick nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał się makabrycznemu
przedstawieniu, rozgrywającemu się przed nami. W końcu opuścił lornetę na pierś.
- Co tam się stało, Herr Hauptmann? Czy może
pan to opowiedzieć? Szybko, bo spieszy się nam.
Legionista zapalił papierosa i wetknął Frickowi w usta.
Hauptmannowi opadła szczęka.
32
-
Oni po prostu nagle tu byli - streścił sytuację.
Leutnant Frick roześmiał się. - Z tego zdaję so
bie sprawę.
Hauptmann spojrzał karcąco na śmiejącego się Leutnanta. Złapał patyk i zaczął rysować
na piasku.
- Wyobrażam sobie, że musieli przyjść tędy.
Leutnant Frick kiwnął głową. - Oczywiście. Ja
też włamałbym się tędy. A potem przepisowo znokautowali pańskie armaty.
- Tak przypuszczam. - Hauptmann ukrył twarz
w dłoniach, które miał w rękawiczkach. - Nie mo
gę zrozumieć, jak zdołałem uciec. Mój zastępca le
żał na stole z rozszarpanymi plecami. Był bardzo
obiecujący. Właśnie mówiliśmy, że powinien przy
jechać do Fryburga. Wiedział wszystko na temat
Kanta.
Leutnant Frick zaśmiał się ironicznie. - Lepiej by było, gdyby był specjalistą od dział
automatycznych i zabezpieczania skrzydeł. W tej chwili potrzebujemy żołnierzy, nie filozofów.
Hauptmann podniósł głowę. - Nadejdą inne czasy, młody człowieku.
- Z całą pewnością. Ale wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa pan ich nie ujrzy, tak jak
pański filozof-zastępca.
Czy zamierza pan złożyć na mnie meldunek
o zaniedbaniu obowiązków? - spytał zaniepokojo
ny Hauptmann.
Ani mi się śni - odparł niedbale Leutnant
Frick. - Wedle pana oceny, ile czołgów jest we wsi?
Przynajmniej batalion.
Hm - parsknął Leutnant Frick. - Brzmi to nie-
33
wiarygodnie, ale musi pan wiedzieć, co pan widział. Ale czy zdaje pan sobie sprawę, ile terenu
zajmuje batalion czołgów? 80 do 100 czołgów, plus wszystkie pojazdy pomocnicze. To robi
tyle hałasu, że francuskiemu policjantowi włosy stanęłyby dęba na głowie.
To była absolutna rzeź - odrzekł broniąc się
Hauptmann. Widziałem, jak mego ordynansa
zmiażdżył Sherman. Był studentem prawa z do
brej, wiedeńskiej rodziny. Mieliśmy w naszym ba
talionie mnóstwo obiecujących młodych ludzi,
w sensie akademickim, mam na myśli. Teraz oni
wszyscy są zabici. Mieliśmy coś w rodzaju koła
dyskusyjnego. Nasz dowódca pułku był profeso
rem uniwersytetu. Szanowaliśmy ducha akademic
kiego.
Nie potrafię nic o tym powiedzieć - zauważył
sucho Leutnant Frick. - Ale zdaje mi się, że lepiej
by było, gdybyście mieli ducha wojskowego. Mając
go, potrafilibyście uratować połowę swego batalio
nu. - Strzepnął nieistniejący pyłek ze swego krzyża
rycerskiego. - Podejście filozoficzne jest nieprzy
datne do dowodzenia batalionem.
Pan jest żołnierzem, Herr Leutnant, odznaczo
nym za dzielność... i bardzo młodym.
Tak, jestem żołnierzem i byłem nim od chwili,
gdy wyciągnęli mnie z ławy szkolnej. Być może
w pańskich oczach jestem tylko dzieckiem, ale te
raz to dziecko musi wyciągać kasztany z ognia za
pana i pańskich intelektualnych arystokratów. Tam,
za mną, leży człowiek, który był żołnierzem przez
trzydzieści lat. Dokładnie wyuczył się swego rze
miosła z Francuzami, a ten chorąży z kaemem jest
34
jednym z tych, którymi pan pogardza. W pańskich oczach jest on po prostu produktem
rynsztoka. Ani on, ani tamten mały podoficer, nie wiedzą nic o Kancie i Schopenhauerze, ale
znają okrutne prawa Marsa.
Hauptmann patrzył nieruchomym wzrokiem na młodego oficera. Zmęczony uśmiech
pojawił mu się na twarzy.
Zabiłby pan własną matkę, gdyby przełożony
panu to rozkazał.
Z pewnością. Również przejechałbym ją, gdy
by stanęła na drodze czołgu.
- Nieszczęsny świat - szepnął akademik
w mundurze. Wstał z miejsca, cisnął pistolet i czap
kę do rowu i samotnie odszedł drogą.
Spoglądając za nim Legionista odpalił nowego papierosa od starego. - Całe pokolenie
zniknie wraz z tym naiwnym idiotą. Cest fini.
Leutnant Frick poprawił na wstążce swój order, który otrzymał za zniszczenie całego
batalionu rosyjskich czołgów. - On wierzy w swe idee. Niech zatrzyma swe złudzenia do
chwili, gdy wyciągnie kopyta. Gdy wrócimy, napiszemy o nim śliczny meldunek, o tym, jak
obsługiwał armatę przeciwpancerną jako ostatni, który przeżył z batalionu.
Odeszliśmy chyłkiem zagłębioną drogą i łożyskiem wyschniętego potoku i dołączyliśmy do
szwadronu.
Major Michael Braun, znany jako Mikę, nasz nowy dowódca szwadronu, który przed
wojną służył w amerykańskiej piechocie morskiej, w milczeniu wysłuchał naszego meldunku.
Odwrócił się z uśmiechem do radiooperatora, „Barcelony" Blo-
35
ma, i gburowatym głosem piwosza rozkazał - Wywołaj pułk, poproś o kodowe hasło do
rozpoczęcia ogólnej rzezi. - Trysnął strumieniem soku tytoniowego na zapracowaną
jaszczurkę i trafił ją w ogon. Barcelona zawołał do mikrofonu: - Nosorożec wzywa Maciorę,
Nosorożec wzywa Maciorę. Słucham.
- Tu Maciora. Nadawaj, Nosorożec. Słucham.
Wsadziliśmy głowy przez właz i słuchaliśmy
rozmowy, zupełnie niezrozumiałej dla nie wtajemniczonych.
Tu Nosorożec do Maciory, Nosorożec do Ma
ciory. Punkt 12 AŻ woda 4/1. Jeden miot szczenia
ków utopiony. Cztery matki. Niejasne, czy więcej.
Dzikie świnie rozproszone. Nie ma włóczni. Pożą
dane hasło kodowe. Mikę. Koniec, Słucham.
Tu Maciora do Nosorożca. Zróbcie to sami.
Odpowiedzialny Mikę. Nie ma dodatkowych dzi
kich świń. Powodzenia. Koniec.
Co za zmiana - uśmiechnął się Major. - To ma
być na moją odpowiedzialność. Taskam pistolet ze
sto lat i nigdy nie słyszałem, by nie szef szwadronu
był odpowiedzialny. - Wlazł na nasz czołg o nume
rze taktycznym 523. - Dowódcy czołgów do mnie!
- Wsadził sobie do ust jedno ze swych olbrzymich
cygar.
Dowódcy przybyli biegiem, Wszyscy nosili jedwabne szaliki, świecące wszystkimi
kolorami tęczy. Załoga każdego czołgu wybierała własny kolor.
- Zaparkujcie dupy na murawie i słuchajcie. Nie
mam czasu by cokolwiek powtarzać i szczyl, który
nie skuma co powiem, będzie miał ze mną do czynie
nia. Dostaliśmy nasze hasło, a to oznacza: wyczyścić
36
sracz! Moi starzy przyjaciele, Jankesi, właśnie upiekli parę regimentów naszych kulisów i
zajęci są robieniem im bagnetami znaków na dupach. Myślą, że są całkiem gotowi ogłosić
pobiedu i zaczęli pisać pocztówki do domu z wiadomością o swym zwycięstwie. Szybkie
zwycięstwa wywołują megalomanię i teraz my powiesimy ich na kołku, a może na dwóch. -
Zeskoczył z czołgu. - Wyciągać mapy. Musimy spaść na nich jak burza z piorunami. Tu jest
luka. - Pokazał palcem na mapie. - Przejdziemy tędy. Mamy dwie mile na drugą stronę lasu,
diabelnie wielka, otwarta przestrzeń, ale musimy ją przejechać. Za wszelką cenę. I wszystko
zależy od nas. Nie mamy wsparcia. Działamy na własną rękę. Żadnego wsparcia piechoty,
żadnego wsparcia artylerii. Chłopcy z Teksasu wszystkich wystrzelali. - Owinął go niebieski
dym. - Pomyślałem, że zrobimy psikusa w taki sposób. - Przesunął swe cygaro z jednego kąta
ust na drugi. - Cztery Pantery walną prosto w środek wsi. Przyłapiemy teksańskich łobuzów
przy kawie i ciasteczkach. - Wyciągnął cygaro z ust i podniósł je ostrzegawczo. - Jankesi nie
mogą mieć pojęcia o naszym istnieniu, póki nie znajdziemy się w samym ich środku, podając
lekarstwo na wymioty, wobec tego - Mikę uniósł jedną wielką, krzaczastą brew - żadnej
pukaniny. Wszystkie bezpieczniki zamknięte. A Jankesom też nie można pozwolić, by zaczęli
strzelać.
No to lepiej wyślijmy im pocztówkę na ten te
mat - odezwał się bezczelnie Porta z jednego z tyl
nych rzędów.
Zamknij się i słuchaj. Dwa pierwsze czołgi jadą
prosto przez lukę i zamykają na drugim końcu
37
drzwi, że tak powiem. Możecie zauważyć na mapie, że nie ma wyjścia zapasowego, wobec
tego w tył zwrot, lufy skierowane w drugą stronę, Dowódca drużyny, gdy zatrzaśnie drzwi,
strzela czerwoną rakietę. Wtedy cztery inne czołgi też walą naprzód. Z ośmioma Panterami
powinniśmy wylać ten nocnik do reszty. Leutnant Herbert - zwrócił się do nowego oficera,
który dołączył do nas ledwie przed trzema dniami i przesunął po mapie gruby, brudny palec -
zostanie pan tutaj, na skraju lasu z pozostałymi ośmioma Panterami i pojedzie pan za nami,
tylko, proszę zapamiętać, tylko wówczas, gdy zobaczy pan trzy żółte rakiety. - Chwycił
młodego Leutnanta za mundur -1 niech Bóg się nad panem zlituje, jeśli ruszy się pan stąd, nim
ujrzy pan potrójną gwiazdę, zdobiącą Boże niebiosa. Zrób pan to, a ja wciągnę panu pańską
dziurę w dupie na głowę i będziesz pan wyglądał, jak zmęczony mnich o północy.
Major Mikę wypluł niedopałek cygara, wyciągnął z kieszeni zardzewiałą puszkę, wciągnął
niuch głęboko nosem, chrząknął, splunął, otworzył pudełko i wyjął dwustopowy zwitek
soczystego tytoniu do żucia. Rozchylając wargi odgryzł kawałek, a następnie wręczył zwitek
Staremu.
Tylko oni dwaj spośród nas żuli tytoń. Major zawsze umieszczał swój kęs między dolną
wargą i zębami, podczas gdy Stary wolał go mieć za prawym policzkiem, gdzie wyglądał jak
gdyby miał olbrzymi czyrak na dziąśle.
- Dobry towar - skomentował pochwalnie Stary.
Leutnant Herbert potrząsnął głową. Oto Major,
oficer pruski, dzielący się tytoniem do żucia z Fel-
dweblem, zwykłym stolarzem ze slumsów Berlina.
38
Co dalej, na niebiosa! Gdyby opowiedział o tym ojcu, ten by mu nie uwierzył.
- Jak powiedziałem, włazimy w tę lukę tak szybko, jak zdołamy i gdy tylko dwa
prowadzące czołgi wyślą swe czerwone światła, my likwidujemy skurwieli w parę chwil.
Zmieść wszystko, co się rusza. - Wsadził sobie palec w ucho i potrząsnął nim. - Oberfeldwebel
Brandt, ty zajmiesz pozycję z twoim czołgiem radiowym w tym wyschniętym strumieniu.
Przylep się do czwartej Pantery. Zamaskuj się natychmiast i kutasa w górę. Będziesz słuchał,
aż dostaniesz zapalenia bębenków. Odłóż twój pornograficzny magazyn, abyś nie zapomniał
co chwila włączać odbioru. Jeśli będę musiał czekać choć sekundę na połączenie, będziesz
miał ze mną do czynienia a to będzie znaczyło, że masz za sobą najdłuższą część twego życia.
Czerwona rakieta to początek balu. Potrójna żółta gwiazda, ogólny atak. Osiem czołgów w
odwodzie. Nie potrzebujemy sygnału na wycofanie się. Albo my zlikwidujemy kowbojów, albo
oni nas zmiotą. Są pytania?
Porta wystąpił, a Major zmarszczył brwi. - Jose-phie Porto, mówię ci tu i teraz, że jeśli
chcesz zrobić ze mnie głupca...
Porta udał zakłopotanie, wycierając dłonie o siedzenie swych spodni. - Herr Major, czy
słabe serce wyłącza człowieka z tego pikniku?
- Jestem cholernie mocno przekonany, że nie.
Ani słabe serce, ani chory chuj. Coś jeszcze?
Mały w tylnym szeregu podniósł palec.
Czego jeszcze? I tak nic z tego nie rozumiesz.
Herr Major, zgodnie z Ustawą o Służbie Woj
skowej z 1925 roku, autorstwa generała Blomberga,
39
żołnierz, który służył ponad siedem lat, nie musi brać udziału w akcji. Mam za sobą dziewięć
lat służby. Czy mogę dostać pozwolenie na usunięcie się tylnym, wyjściem? - Następnie Mały
zrobił gest, jakby chciał pokazać swą książeczkę żołdu, ale major uciszył go gestem dłoni.
Nawet jeśli służyłeś sto lat, zaparkujesz twą
szeroką dupę na miejscu artylerzysty w czołgu nu
mer 523 i możesz sobie podetrzeć taż dupę Ustawą
o Służbie Wojskowej generała Blomberga. Jeśli ktoś
jeszcze ma jakieś pytanie, niech się z nim wstrzyma
do Bożego Narodzenia i powiesi je na choince.
Amen - mruknął Porta, wznosząc oczy do nieba.
Wsiadać. Odpalić silniki.
Mały machnął nogą ponad rezerwowym czołgiem i zsunął się do środka włazem prawej
wieżyczki i zawołał - Porta, znów wyruszamy na wojnę! I pomyśleć, że zgłosiliśmy się na
ochotnika do tego gówna. Musiałem mieć tego dnia zapalenie spekulanium. - Pochylił się nad
schowkiem na pociski w wieżyczce, wcisnął swą czarną kurtkę pan-cerniaka za akumulator,
ściągnął przez głowę koszulę i wepchnął ją w to samo miejsce. Następnie zawiązał sobie na
szyi różową koszulkę, otrzymaną od Luisy z Szerokim Tyłkiem gdy ostatnim razem byliśmy
klientami burdelu Bladej Idy. Złapał kilka wszy na gęstych włosach swej piersi i roz-smarował
je na dalmierzu. - A ten rodzaj wojny, Porta, jest niebezpieczny. Możesz mieć odstrzelonego
kutasa i jaja. Możesz, Porta, zostać w najokropniejszy sposób okaleczony, ale wojna może
także prowadzić do niewyobrażalnego bogactwa. Porta, masz kleszcze dentystyczne?
40
- Załóż się - uśmiechnął się Porta i wyciągnął
upiorny instrument zza cholewy buta. Następnie
pochylił się nad tablicą wskaźników, sprawdził po
ziom paliwa i oleju, poruszył drążkiem biegów,
sprawdził hamulce i w końcu obrócił w kółko cięż
ki czołg.
Major Mikę wsiadł do czołgu dowodzenia i machnąwszy ręką nad głową na znak, by
odpalić silniki, zawołał do Starego:
- Beier, trzymaj się mego ogona. Legionista
i Barcelona, wy tuż za nim. Reszta w szyku klino
wym. Czo-o-o-łgi marsz! - Kilka razy opuścił i po
dniósł pięść, sygnał na „pełnym gazem naprzód!".
Ryknęły tysiące koni mechanicznych. Ziemia za-kołysała się. Cały las zatrząsł się od
straszliwej wibracji, gdy czołg za czołgiem parł przed siebie. Każde stojące nam na drodze
drzewo padało z trzaskiem. Major machał zachęcająco z wieżyczki swego numeru 005. Znów
odgryzł kawałek ze swego zwoju tytoniu. Legionista odmachał mu ze swej wieżyczki, zapalił
papierosa i zawiązał sobie na szyi niebie-sko-czerwono-biały szalik. Barcelona przełożył swój
talizman: wysuszoną pomarańczę z Walenq'i, z prawej do lewej kieszeni. Porta pochylił się i
splunął na akcelerator, a palcem nakreślił krzyż w kurzu na panelu instrumentów. Ja
zawiązałem na dalmierzu podwiązkę. Mały starannie umieścił kredkę do warg Luisy Szeroki
Tyłek nad lampką magazynu zapalników. Heide, nasz super-żołnierz, sprawdził, czy przewód
paliwa do miotacza ognia jest w porządku, odbezpieczył przedni karabin maszynowy, ułożył
porządnie taśmę amunicyjną. Następnie zawiązał sobie na szyi małego, tekstylnego słonika.
41
Wszystkie nasze radiostacje zostały sprawdzone. Łączność była bardzo ważna i radiostacje
musiały działać bez zarzutu., gdyż wiele od nich zależało. Ładowniczowie wspięli się na lufy
armatnie i zdjęli pokrowce z ich wylotów. Czołg po czołgu meldował gotowość do akq'i.
- Nosorożec gotów do działania - rozległ się
w radiu głos Mike'a.
A potem byliśmy już poza lasem, który do tej pory bezpiecznie osłaniał nas i widzieliśmy
Amerykanów, strzegących trzema czołgami północnego wyjścia ze wsi.
Gdy mknęliśmy przez zdradziecką, otwartą przestrzeń tak szybko, jak nadążały gąsienice,
Porta zaśpiewał beztrosko:
Eine kleine Reise in Fruhling mit Dir, Sagfmir, bitte, leise, Was gibst du dafiir...
Pedał gazu wcisnął w podłogę. Myśleliśmy, że w każdej chwili tłoki mogą wyskoczyć z
cylindrów. Żaden z pozostałych wozów nie mógł nas dogonić. Przez radio słyszeliśmy potok
przekleństw Barcelony:
Carramba, crucifix, sacramento! Jak on, u diabła,
potrafi tak rozpędzić tę skrzynię na gówno?
Tylko Allah to wie - odpowiedział mały Legio
nista, odsyłając swego kierowcę przekleństwami na
samo dno piekieł.
Teraz wszystko zależało od szybkości. Początkowo trzy Shermany na skraju wsi w ogóle
nie zareagowały. Bóg jeden wie co myśleli, ale z pewnością byli niedoświadczeni. Nie oddano
ani jednego strzału.
42
Pierwsi dostaliśmy się do środka wsi, tuż za nami Major Mikę. Legionista, który był o sto
metrów za nami, ujrzał, jak wieżyczki Shermanów zaczynają się obracać zatrzymał się,
błyskawicznie wycelował własną armatę i w dziesięć sekund było po wszystkim. Trzy
Shermany stanęły w płomieniach.
Cała reszta nastąpiła równie szybko. Mknęliśmy w koło wąskimi uliczkami, strzelając do
wszystkiego, co miało na sobie amerykańskie godło lub białą gwiazdę, ogniem na wprost, więc
nie mogliśmy chybiać.
Samobieżny miotacz ognia typu M.5 pojawił się zza rogu domu, plując płomieniem długim
na wiele metrów, ale gdy pocisk wbił się w niego, miotacz rozpadł się na tysiąc kawałków.
Czterdziestodwutonowy czołg T.14 wynurzył się z gaju pomarańczowego, wściekle kręcąc
wieżyczką.
- Ognia! - krzyknął Stary.
Nacisnąłem spust i w następnej chwili nieprzyjacielski czołg stał w ogniu, tłusty, czarny
dym buchał z jego włazów, rozjaśniany ostrymi językami czerwonych płomieni. Jakiś oficer
rozpaczliwie próbował wydostać się z wieżyczki, ale właz wieżyczki opadł, a on został
zwisając z otworu. Po jego mundurze skakały płomienie, dosięgły jego włosów, a on podniósł
się na pół, próbując zdusić płomienie gołymi rękami. Jeszcze więcej płomieni wystrzeliło przez
wieżyczkę do góry, zakrył twarz dłońmi, które powoli zmieniały się w węgiel. Wreszcie znikł
w rozpalonym wnętrzu swego czołgu.
Doleciał nas duszący smród spalonego ciała. Ktoś zamachnął się miną, by nią w nas rzucić,
ale
43
został zmiażdżony gąsienicami, zanim zdołał zrealizować swój plan.
Grupa piechurów przyciskała się do ściany w naiwnej nadziei, że ich nie zauważymy. Heide
zaśmiał się złośliwie. Jego karabin maszynowy zagadał, a oni zwalili się, jeden na drugiego, z
przestrzelonymi brzuchami.
Kucharz wojskowy biegł przez otwartą przestrzeń placu, mając nadzieję, że ukryje się za
którymś z czterech płonących Shermanów, ale krótka seria z kaemu na wieżyczce zatrzymała
go tak nagle, jakby wpadł na ścianę. Złapał się rękami za głowę i wydał krótki, przenikliwy
wrzask, jego hełm potoczył się przez zakurzony plac, człowiek zrobił pół obrotu, a potem padł,
raz czy dwa kopnąwszy nogą. Z jakichś krzaków wypadł Sherman. Wbiły się w niego dwa
pociski przeciwpancerne kalibru 88 mm i wyleciał w powietrze w rozdzierającej uszy
eksplozji. Jego wieżyczkę wydmuchnęło wysoko w górę, aż spadła z wyciem, wbijając długą
lufę swej armaty w ziemię.
Pojawił się kolejny Sherman. Bezpośrednie trafienie odstrzeliło mu wieżyczkę i cisnęło ją w
dom. Mieliśmy widok prosto do wnętrza czołgu. Była tam tylko dolna część ciała dowódcy,
gdyż został przecięty w połowie. Wisiały tam resztki ładowniczego, wciśnięte pomiędzy zamek
armaty i półki na pociski.
Czołg Mike'a, który miał na wieżyczce zamontowane dwa ciężkie miotacze ognia, spalił
grupę piechoty. Choć niektórzy podnieśli ręce poddając się, zginęli pod naszymi gąsienicami,
bo czołgi nie potrafią brać jeńców. Szczerzące zęby trupie głowy
44
na wyłogach naszych mundurów dobrze pasowały do rodzaju broni, w której służyliśmy*.
I tak było wszędzie, a ani jeden z nich nie zdołał uciec. Zaskoczyliśmy ich tak kompletnie,
jak kilka godzin wcześniej zaskoczyli naszą piechotę. To była nasza zemsta.
Wyskakując z czołgów zsunęliśmy gogle na czoło, podeszliśmy do fontanny z wodą na
placu i piliśmy i pili, próbując zmyć z twarzy trochę oleju i pyłu. Gryzące dymy prochowe we
wnętrzu czołgów spowodowały, że oczy nabiegły nam krwią, nasze gardła i płuca piekły, a
oddychanie było bolesne.
Paru przerażonych, którzy uszli z życiem, wylazło i patrzyło się na nas. Jeden z nich znał
parę niemieckich słów.
- Nicht schiessen, Kamerad. Wir nicht Juden, nicht Japsen. Wir aus Texas. Wir O.K.
Kilka minut później gawędziliśmy, pokazując sobie fotografie, wymieniając pamiątki,
zaczynając śmiać się razem. Straciliśmy jednego człowieka, ar-tylerzystę w czołgu Leutnanta
Herberta. Włazy zostały szczelnie zamknięte i nie zauważono, że wentylator miał krótkie
spięcie. Udusił się gazami. Mieliśmy także dwóch rannych, jednym był Fel-dwebel Schmidt,
dowódca czołgu numer 531, który schylił się, by podnieść mapę z podłogi wieżyczki właśnie w
chwili oddawania strzału i odrzut armaty zmiażdżył mu prawą rękę na miazgę. Kilka
45
ostrych jak igły odłamków kości wystawało mu z ramienia.
Jeden a amerykańskich jeńców, sanitariusz, zrobił mu koło fontanny transfuzję krwi, my
zaś staliśmy wokoło, przyglądając się. Było to w najwyższym stopniu interesujące. Feldwebel
Schmidt miał szczęście, dla niego wojna skończyła się. Ale gdyby nie było tutaj Amerykanina
z jego ruchomym bankiem krwi, Schmidt byłby martwy,
Drugim rannym był jeden z ładowniczych, człowiek względnie nowy. Został trafiony w
płuco pociskiem pistoletowym. Jego dowódca czołgu, Oberfeldwebel Brett, przeładowywał
swój pistolet gdy ten wypalił i trafił ładowniczego.
Ukryliśmy Amerykanina który zrobił Schmidto-wi transfuzję, kaprala z Lubbock, przed
jednostką, która krążyła zbierając jeńców. W cztery dni później zabraliśmy go do czołgu,
podwieźli na parę metrów od pozycji amerykańskich i pozwoliliśmy mu wyskoczyć. Przed tym
podbiliśmy mu oko i wybiliśmy mu jeden ząb, do tego złoty, którego o dziwo, ani Porta ani
Mały nie chcieli. Walnęliśmy go też w goleń klamrą od pasa tak, by spuchła niemiłosiernie.
Był pół-Żydem. Gdy nas poprosił abyśmy to zrobili powiedział nam, że z takim wyglądem
zostanie odesłany do domu w Stanach i nigdy już nie ujrzy wojny. Tylko idiota pozostawał
dobrowolnie na froncie, ale oczywiście byli tacy po obu stronach. Nie powiem, żebyśmy nimi
pogardzali. Większość z nas była ochotnikami, więc w głębi serca mieliśmy coś w rodzaju
podziwu dla twardych facetów, którzy nie cofali się przed niczym i akceptowali wszystkie
konsekwencje bycia ochotnikami.
46
Ułożyliśmy rannych szeregami na poboczu drogi i przez radio wezwaliśmy amfibie oraz
transportery opancerzone, które napełniliśmy zakrwawionymi, skomlącymi ciałami.
Porta i ja podnieśliśmy pewnego człowieka i stwierdziliśmy, że kawałek płuca wystaje z
ziejącej rany na jego plecach. Mały przyszedł niosąc kaprala, którego połowa czaszki została
odstrzelona, obnażając mózg. Za śmietnikiem znaleźliśmy oficera, któremu twarz zupełnie
ściął odłamek pocisku artyleryjskiego. Martwych ułożyliśmy w dwa wielkie stosy. Wielu z nich
było tylko zwęglonymi mumiami. Wokół brzęczały tysiące much. Wykopaliśmy wspólny grób.
Niezbyt głęboki, na tyle tylko, by mieć pewność, że zostaną przykryci ziemią. Słodkawy
zapach trupów przyprawiał o mdłości.
Jednemu z jeńców, sierżantowi sztabowemu, siedzącemu z przodu, na czołgu Mike'a,
daliśmy sznapsa i był na pół pijany. Wygadał wszystko, opowiadając nam, jak wysłali tyłom
zielony sygnał, na znak, że teren jest wolny od nieprzyjaciela. Niektórzy jego koledzy patrzyli
na niego z pogardą. Potem ujrzał tę samą pogardę w naszych oczach i zrozumiał, jak
obrzydliwą rzecz zrobił. Wyrwał pistolet Barcelonie, wsadził sobie lufę w usta i pociągnął za
spust. Mogliśmy go powstrzymać. Ale żaden z nas się nie ruszył.
Major Mikę pogardliwie szturchnął ciało czubkiem swego buta.
- Wojna, to przeklęta sprawa - mruknął Stary.
Major nabazgrał wiadomość do przekazania dowództwu przez radio: „Nosorożec do
Dowódcy Maciory. 36 czołgów zlikwidowanych, 10 cięża-
47
rowek, 17 samochodów. Nieznana liczba zabitych. Straty własne: zabity jeden szeregowiec,
ranny jeden Feldwebel i jeden podoficer. Oczekuję kontaktu z nieprzyjacielem. Kontynuuję na
własną odpowiedzialność. Przerywam połączenie. Koniec.".
Uśmiechnęliśmy się ze zrozumieniem wiedząc, że chciał na własną rękę załatwić się z
pułkiem nieprzyjaciela. Z podoficera wspiął się do stopnia majora, był zdecydowany zabłysnąć
i zrobić to w taki sposób, by pokazać sztabowcom, że nie tylko oni potrafią coś zrobić.
Zerwanie łączności radiowej było bardzo pomysłowe. Przez następne trzy czy cztery godziny
nikt nie będzie mógł połączyć się z nami. To była gra o wysoką stawkę, ale jeśli Major Mikę
zdoła ją rozegrać, będzie wielkim człowiekiem. Jeśli sprawy pójdą źle, a on wróci żywy, wy-
ląduje w Torgau*. Takie były twarde prawa Armii.
- Wsiadać - rozkazał Mikę. - Czołgi na-a-a--przód!
Przejeżdżając przez pas młodych drzewek wychylaliśmy się z włazów, a potem zjechaliśmy
w dół, do rzeki ze smrodliwą wodą i błotem, gdzie jakieś napuchnięte zwłoki bydlęce
powodowały, że powietrze było zgniłe.
Czołg Leutnanta Herberta ugrzązł. Po prostu pchał błoto przed sobą tak długo, aż utknął na
betonowo.
Major Mikę zaklął wściekle wyskakując z czołgu i pobrnął przed siebie w błocie po kolana.
Kopnął zdechłego szczura, spojrzał złowieszczo na
Leutnanta Herberta w jego wieżyczce i zapytał: -Co robisz, człowieku? Czy ty w ogóle
myślisz?!
Leutnant Herbert wybełkotał coś na temat, że to był wypadek, który mógł się przydarzyć
każdemu.
- W moim szwadronie taka rzecz nie może się
przydarzyć!!! - zaryczał Major Mikę. - Teraz nie
opierdalasz się po Kurfursterdamm. Jesteś na woj
nie i dowodzisz czołgiem, kosztującym milion Re-
ichsmarek. Milion nic mnie nie obchodzi, ale po
trzebuję twego cholernego czołgu. Co za cholerny
głupiec mianował cię Leutnantem. Wyciągnij go,
Beier!
Mały i artylerzysta nieszczęsnego czołgu razem przywiązali liny holownicze do haków
czołgu.
Grube stalowe liny zaśpiewały, napięte jak struny. Mogły w każdej chwili pęknąć, a jeśli
uderzyłyby człowieka, zabiłyby go na miejscu. Widzieliśmy takie wypadki.
Ładowniczy stał się tak nerwowy, że wypuścił z rąk haki i ukrył się za czołgiem. Mały
cisnął w niego garścią błota, nie mając nic twardszego pod ręką.
Zaczeka], aż cię złapię, ty złodziejska pizdo! -
A potem skoczył na liny i całym ciężarem zawisł na
hakach.
Jeśli pękną - mruknął Stary - zrobią z niego
mielonkę.
Un bon soldat - powiedział Legionista, skinąw
szy głową z aprobatą.
Ale tak głupi, jak dziura w krowiej dupie -
orzekł z uśmiechem Porta.
Nie posuwaj się za daleko - zagroził Heide. -
Ja nie jestem tak cholernie głupi. W ciągu ostatnich
49
dwudziestu lat nikt nie ukończył szkoły podoficerskiej z wyższymi ocenami, niż ja. Który z
was, szczyle, potrafi przewyższyć mnie w taktyce?
- Szybciej, szybciej! - zawołał Major Mikę.
Powoli ugrzęzły czołg ruszył się i zaczął wynurzać się z błota. Mały leżał na brzuchu w
poprzek lin, a major pomagał mu trzymać je mocno na hakach holowniczych, klnąc i
przeklinając Leutnanta Herberta, który stał w swej wieżyczce, patrząc strapionym wzrokiem.
Gdy tylko czołg znów znalazł się na twardej ziemi, Leutnant Herbert musiał opuścić swą
wieżyczkę, a jego miejsce zajął Unteroffi-zier Lehnert. Nikt nie natrząsał się z nieszczęśnika.
Widzieliśmy, jak Hauptmann został wyrzucony ze stanowiska dowódcy kompanii podczas
ataku, a jego funkq'ę objął Feldwebel.
Zajęliśmy pozycję za długą groblą i natychmiast zaczęliśmy maskować czołgi, zacierając
małymi grabiami szerokie ślady gąsienic, wtykając w nie trawę i kładąc na niej większe i
mniejsze gałązki. To było ważne na wypadek, gdyby nadleciały nad nas samoloty. To Rosjanie
nauczyli nas sztuki maskowania. Trzy Jabos wypadły z wrzaskiem z chmur właśnie w chwili,
gdy Porta i ja sprawdzaliśmy, czy wszystko jest tak, jak powinno. Przycisnęliśmy się płasko do
ziemi. W następnej chwili zaczęły strzelać. To było tak, jakby po ziemi przejechała
niewidzialna kosiarka. Setki małych fontann ziemi wystrzeliły do góry. Mieliśmy szczęście, bo
oni używali pocisków przeciwpancernych, a nie eksplodujących. Jeden z pilotów okazał się
krwiożerczy, bo uniósł się prawie pionowo do góry i znów zanurkował na nas, plując
morderczo z armatek.
50
Dwa pozostałe Jabos krążyły w kółko. Pierwszy przeleciał nad nami tak nisko, że
myśleliśmy, iż ro-zedrze sobie brzuch maszyny. A potem z przeraźliwym rykiem silnika znikł
za wzgórzem, lecąc za swymi towarzyszami.
Major Mikę przywołał załogi do siebie i przysie-dliśmy wśród krzaków, z nim pośrodku.
- Przed wami - powiedział - są dwie mile otwartej drogi. Gdy ci jebańcy nadejdą, pierwszy
musi dostać się aż do zakrętu, gdzie droga znika w lesie. To będzie twój czołg, Beier. Jesteś na
lewym skrzydle. Frick, ty jesteś na prawym. Przylepicie się do ostatniego czołgu w chwili, gdy
wynurzy się zza zakrętu obok pagórka. Ale ostrzegam was: nie wolno oddać ani jednego
strzału bez mego rozkazu. Osobiście zastrzelę każdego artylerzystę, który za wcześnie naciśnie
spust. - W podnieceniu prawie połknął swe wielkie cygaro, a potem kontynuował
łagodniejszym tonem. - Wszystkie szesnaście armat mają pierdnąć równocześnie. Każdy
pocisk musi trafiać. Po pierwszej salwie odcinek zostanie podzielony na pola ognia. Każdy
czołg musi od-chwaścić swoje własne pole. - Plunął długim strumieniem na pasącego się ptaka,
trafił go i uśmiechnął się szeroko. Odgryzł kawał swego tytoniu do żucia i jak zawsze wręczył
go Staremu. - I radzę każdemu artylerzyście, który pośle pocisk w przestrzeń, aby za nim
podążył, nim ja go nauczę, jak się celuje. Zachowajcie spokój, chłopaki. Niech oni sami wejdą
na szafot. Nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. W żaden sposób nie są w stanie nas wykryć.
Dowodem te trzy Jabos. Spokojnie zostaniemy tutaj i poczekamy na nich.
51
Wsunęliśmy się na nasze miejsca. Sprawdziliśmy radia i elektryczne instalacje spustowe.
Heide cicho rozmawiał z operatorami radia w innych czołgach. Feldwebel Slavek właśnie
ożenił się przez pełnomocnika, a myśmy mu gratulowali i żądaliśmy, by opisał szczegółowo co
robił ze swą narzeczoną, którą znał tylko przez tydzień.
Czekaliśmy i zabijaliśmy czas grając w kości. Nagle Mały odezwał się z chytrą miną swej
wielkiej twarzy: - Kto jest twym dziedzicem, Porta? To znaczy jeśli zostaniesz zabity. Ty
jesteś moim, jak wiesz - pospieszył dodać. - Całe złoto w zielonym woreczku, który mam na
szyi, jest twoje, jeśli pewnego dnia tamci wyślą mnie do parku sztywnych.
Porta uśmiechnął się krzywo, potrząsając kostkami nad głową i powiedział: - Spryciarz z
ciebie, co? Ja mam dostać twoje złoto? Wiem, co sobie myślisz. Doprawdy, sam to wszystko
wymyśliłeś?
Żadnym sposobem nie możesz wiedzieć, co ja
myślę - zaprotestował z oburzeniem Mały. - Słowo
honoru, dostaniesz moje złoto. Spisałem ostatnią
wolę na kawałku papieru, jak ta kobieta w książce,
którą czytaliśmy onegdaj.
Zamknij się - warknął Porta. - Nie ma potrze
by, byś się o mnie martwił. Gdy byłem w Rumunii,
godny szacunku gość, pasący w puszcie mnóstwo
starych chabet, przepowiedział mi przyszłość. No
cami okradał bogate domy. Pewnego cichego wie
czoru, gdy z przyjemnością smakowaliśmy kubek
śliwowicy, zaproponował, że przepowie mi przy
szłość z fusów po kawie. To było całkiem niesamo
wite. Patrzył się w nie przez dziesięć minut, pod
czas gdy ja myślałem o ślicznym, małym kawałku
52
cipki, który odkryłem w Bukareszcie. W pewnym momencie on niesamowicie zawył: - Porta,
widzę twą świetlistą twarz, otoczoną błyszczącą aureolą. Przepraszam, pomyliłem się. To były
światła neonów. Przerażające. Twoje imię świecące nad całym Berlinem. Zostaniesz wielkim
biznesmenem. Wiesz, co jest w życiu dobre. Nigdy nie oszukujesz biednej kurwy. Oddajesz
właścicielowi lombardu co mu się należy, a burdelmamie co jej. Będziesz kradł nie dając się
złapać. Zbliża się paskudna wojna. Tak wrogowie jak przyjaciele będą polować na twoją
głowę, ale ty dasz sobie radę. Przeżyjesz ich wszystkich, będziesz chodził na ich pogrzeby, ale
twój jest daleko w przyszłości, której nawet nie zdołałem dostrzec w fusach. Przeżyjesz ponad
sto lat, nie potrafię tu dostrzec śmierci, choć normalnie można w nich widzieć ponad sto lat
naprzód.
Uważasz, że powinienem kiedyś mieć przepo
wiedzianą przyszłość? - zapytał zainteresowany
Mały, z miłością głaszcząc zielony woreczek zło
tych zębów, zawieszony na szyi.
To nigdy nie zaszkodzi - odpowiedział Porta.
- Jeśli facet próbuje ci wcisnąć kupę gówna, dajesz
mu raz w czachę. Jeśli to, co mówi jest dobre, da
jesz mu parę monet i łykasz to. Ale radzę ci, Mały,
trzymaj się z daleka od testamentów. To niebez
pieczne rzeczy, szczególnie, gdy twoi spadkobiercy
wiedzą, jak jesteś bogaty.
Mały zamyślił się tak głęboko, że zapomniał potrząsnąć kostkami i gdy wreszcie je rzucił,
wynik był beznadziejny. Podniósł wzrok na otwór wentylatora, wytarł kciukiem lampkę
kontrolną mechanizmu ładowania, a potem oczy zaczęły mu nerwo-
53
wo latać i wybuchł: - Ty parszywy diable! Ty wielki, przeklęty wole! Zamordowałbyś
przyjaciela za odrobinę złota?
Porta wzruszył ramionami. - Jestem tylko człowiekiem, a z diabłem trudno się spierać.
Może człowiekowi włożyć pod czaszkę najbardziej zwariowane pomysły. Ale jak
powiedziałem: - Ostatnie wole i testamenty, wszystko to tylko kupa gówna.
Mały z wściekłością odrzucił kostki, kopnął pocisk i wrzasnął podniecony: - Nie zdołasz
zrobić ze mnie durnia! Mam szare komórki i wiesz o tym. Jeszcze dam ci popalić, załóż się o
swoją głowę.
Porta zarechotał i wycofał się w bezpieczne miejsce za fotelem kierowcy. Powiedział z
uśmiechem: - Naprawdę ważne jest, gdy układasz ostatnią wolę, by zabezpieczyć się przed
ludźmi, czyhającymi w ukryciu. Mówisz, że jestem twoim jedynym spadkobiercą. Jestem
biznesmenem, a biznesmeni, pomimo ich wszystkich białych kołnierzyków i wypolerowanych
paznokci, to banda wrednych skurwysynów. Jeśli któryś z nich da ci cygaro, możesz być
pewien, że liczy na otrzymanie od ciebie w zamian całego pudełka. Wszyscy biznesmeni mają
bezpośrednią linię łączności z diabłem. Świat biznesu to ciemna dżungla. Pamiętaj, Ober-
gefreiterze Wolfgangu Creutzfeldzie, że tylko najtwardsi potrafią pływać na tej powierzchni.
Niezliczeni ludzie próbowali tej gry, ale tylko niewielu zostało wybranych. Ci, którzy nie
wiedzą, jak się zabezpieczać ze wszystkich stron, wkrótce kończą w rynsztoku. Wszędzie są
rywale, tylko czekający, by obedrzeć cię z twych ostatnich szmat. Ale jeśli wiesz, jak się gra w
tę grę, pieniądze popłyną ci do
54
kieszeni i nawet jeśli żaden z bogaczy nie potrafi ci się przeciwstawić, wszyscy będą ubiegać
się o twoje towarzystwo i całować cię w dupę, jeśli tego zażądasz. Im jesteś większy i bardziej
znienawidzony, tym niżej będą ci się kłaniać i płaszczyć się przed tobą. Napluj na parkiet w
domu twego wroga, a będzie myślał, że to wspaniały żart. W środku nocy możesz zadzwonić
do sędziego, a on nie będzie miał o to pretensji. Cokolwiek zrobisz, będzie słuszne. Pomachaj
plikiem banknotów, a przybiegną wszyscy, od alfonsów do prezydentów. Nie możesz być
wybredny, co do użycia metod. Musisz znać kilku bandziorów, umiejących zaaranżować
przypadkowy wypadek uliczny. A podpiłowana przednia oś Jaguara twego konkurenta może
okazać się bardzo pomocna.
Ale to oznacza bycie gangsterem - sprzeciwił
się Mały.
Którym jest każdy wielki biznesmen. W prze
ciwnym razie pójdziesz na dno. Musisz mieć
mnóstwo cip, szpiegujących dla ciebie. Wpychaj je
do łóżek twych konkurentów, a rano będą miały do
opowiedzenia mnóstwo interesujących rzeczy. Ko-
ciaki są frontowymi zwiadowcami w świecie bizne
su.
Małemu twarz się rozjaśniła. - Zamierzasz po prostu zbudować to wszystko na wzór
wojska?
Zgadza się, i właśnie dlatego zawsze uważam,
gdy mamy wykłady z taktyki. Twoi kierownicy
sprzedaży to oddziały pancerne, twoje bandziory
to spadochroniarze.
A co z piechotą? - zapytał chciwy wiedzy Mały.
55
To ci biedni głupcy, którzy orzą jak woły za
nędzną płacę. Popychacze piór i dzięcioły przy ma
szynach do pisania po biurach. Gdy babka odda ci
naprawdę wielką przysługę, owijasz ją w karakuły.
Nigdy ich nie widziałem! - zawołał Mały. -
Jak wyglądają?
Czarne i kędzierzawe.
Jak te, co Jednooki ma na czapce?
Za Boga, nie - parsknął pogardliwie Porta. -
To, co ma Jednooki, to resztki pogryzionego przez
mole pudla, którego jakiś Żyd wcisnął mu jako ka
rakuła.
Radio zagwizdało. - Nieprzyjacielskie czołgi w polu widzenia. Zarządzam ciszę radiową.
Wsunąłem się za peryskop. Porta uruchomił prądnicę. Mały sprawdził zapalniki i wsunął
do komory pocisk przeciwpancerny. Ciężki zamek zamknął się z trzaskiem.
- Załadowany, bezpiecznik odbezpieczony - za
meldował automatycznie, już trzymając w ramio
nach kolejny pocisk przeciwpancerny. Długie poci
ski stały szeregami, rzucając na siebie błyski, wy
glądając tak niewinnie. Ale za kilka minut zaczną
siać śmierć i przerażenie, zapalą rozżarzone ogni
ska, spowodują, że ludzie będą wrzeszczeć w męce
i strachu. Przez otwarte włazy wpatrywaliśmy się
w napięciu w nieprzyjacielskie czołgi, toczące się
w zwartej kolumnie po oświetlonej przez słońce
asfaltowej drodze.
Nacisnąłem lekko na pedał. Silnik elektryczny zaszumiał. Cicho obróciła się wieżyczka.
Mój cel musiał znaleźć się dokładnie między dwoma drzewami.
56
Major Mikę wyglądał znad skraju wieżyczki. Lorneta leżała przed nim, osłonięta
kawałkiem darni. Mieliśmy strzelać gdy ściągnie z głowy beret.
Był ich cały pułk. Dowódca czołgu marzy o takim widoku.
- Trudno w to uwierzyć - wyszeptał Stary. - Jeśli nas nie wykryją, wszystko skończy się w
dziesięć minut.
Na błękitnym niebie zanosił się trelami skowronek, stado jałówek stało na skraju lasu,
spoglądając badawczo na czołgi, a dwóch parobków siedziało na wózku z nawozem pijąc
chianti, odpoczywając i nie mając pojęcia, co czyha po drugiej stronie grobli. Za parę sekund
znajdą się w samym środku walki. Pomachali wesoło do Amerykanów, którzy odkrzyknęli
żartobliwie. Byliśmy tak spięci, że nawet nie ośmielaliśmy się głośno mówić. Przyklei-łem
oczy do gumowej osłony peryskopu.
Do wiejskiego wozu dokazując podbiegł pies. Jeden z ludzi rzucił w niego patykiem.
Trochę pszczół brzęczało wśród kwiatów, skrywających armaty. Przez wieżyczkę przebiegła
jaszczurka. Sroka męczyła wielkiego ślimaka. Amerykanie śpiewali.
Wtedy pierwszy czołg ukazał się w polu widzenia mego dalmierza. Prócz kierowcy, cała
załoga siedziała uczepiona do niego na zewnątrz.
Beret Mike'a pofrunął w powietrze.
:h zagrzmia-Wszyst-ietrze.
- Ognia - rozkazał Stary.
Szesnaście ciężkich dział czołgowych rozgrzmiało równocześnie, kładąc
poziomo krzaki. Wszystkie pociski trafiły. Ciała wylatywaływ powietrze.
Wszędzie były płomienie.
Ryknęła następna salwa, rozgniatając kolejne czołgi.
Przesunąłem lekko wieżyczkę. Mały czołem otworzył bezpiecznik. Po jego nagich plecach
płynął pot. Pocisk po pocisku opuszczał lufę.
Konie przy gnojowym wozie popędziły przed siebie. Jeden z ludzi kurczowo chwycił lejce i
został poniesiony przez klekoczący, podskakujący wóz. Jałówki wpadły w panikę
przeskakując przez ogrodzenie i pobiegły prosto pod ogień.
Wszystkie czołgi na drodze stały w płomieniach.
- Odłamkowymi! - rozkazał Mikę.
Wtedy pociski zaczęły wybuchać wśród wrzeszczących, przerażonych ludzi. Ci, którzy
byli już zabici, byli wyrzucani w powietrze i ponownie miażdżeni. W końcu załadowaliśmy
pociski zapalające i droga zmieniła się w pożerające wszystko morze ognia,
- Odpalić silniki - rozkazał Major. - Czołgi na
przód.
Wtedy nadeszła kolej na nasze karabiny maszynowe i miotacze ognia. Jechaliśmy przez
rozpalone piekło, wieżyczki obracały się, karabiny maszynowe szczekały, a martwych i
rannych siekły nasze pociski. Jakiś człowiek wstał ze sterty zabitych, szaleńczo wyciągnął
ramiona jakby chciał nas odpędzić, usta miał szeroko otwarte, oczy dziko wybałuszone.
Miotacz ognia liznął go żółtym językiem płomienia i zmienił w coś czarnego i skurczonego.
Mikę zasygnalizował, by przerwać ogień. -Sformować kolumnę marszową. Kierunek pułk!
I
l l
Wznowiono kontakt radiowy. Śmieliśmy się do siebie. Tamci nie oddali ani jednego strzału.
Nawet nie zarysowano naszej farby na pancerzach, a zniszczyliśmy cały pułk dzięki
amerykańskiemu sierżantowi.
Major Mikę wywołał dowództwo pułku. Słyszeliśmy w jego głosie dumę i zachwyt.
Nosorożec wzywa Maciorę. Słucham.
Tu Maciora. Nadawaj, Nosorożec. Słucham.
Tu dowódca Nosorożca. Pułk nieprzyjaciel
skich czołgów zlikwidowany. Bez brania jeńców,
Bez własnych strat. Zużyto 1500 pocisków przeciw
pancernych, 800 odłamkowych, 300 zapalających.
Dla obserwacji z powietrza: mapa 3, droga 6, punkt
A2. Skończyłem. Słucham.
Maciora do Nosorożca. Gratulacje. Zamelduj
się. Dowódca Maciory. Koniec.
58
Rozdział 3
- Wolę wycofywać się, niż iść naprzód -
oświadczył Barcelona. - Tu możemy pić fresę, ale
gdy idziemy naprzód, musimy maczać nasze ryje
w kałużach brudnej wody. Gdy idziemy naprzód,
coś tam nam dają. A mnie znudziły dziwki Idy.
Jutro - powiedział Porta z rozpromienioną mi
ną i unosząc do góry dwa pulpety ze szpiku, aby
śmy je podziwiali - chciałbym położyć się spać
w cesarskim łożu oraz zgwałcić królową i wszyst
kie królewny.
Może będą z tego zadowolone - powiedział
rozmarzony Gregor Martin. - Może będą lubiły być
obmacywane pięściami, cuchnącymi śmiercią.
Jesteśmy po prostu zjawiskiem naszych cza
sów - orzekł Stary. - Pewnego dnia to wszystko się
skończy, a my będziemy musieli się umyć.
Jeśli będzie czas, gdy dostanę się do Rzymu -
stwierdził Heide - a oni nie będą zbyt następowali
nam na pięty, przede wszystkim walnę się na wiel
kie łoże z czterema słupkami i jedwabnymi zasło
nami. Ubrany we wszystkie moje szmaty. Zrobię
z tego wszystkiego istny bałagan. Potem schlam się
po gardło, następnie wyjdę na ulicę i znajdę sobie
jakąś fajną panią, w bardzo wysokiej klasy bieliźnie
i będę ją rżnął raz po raz. W końcu nawalę się jak
stodoła i będę kontynuował odwrót.
Więcej fresy! - zawołał Porta. - Będziemy się
tak zachowywać przez całą drogę, wypijemy wszy
stko, co mają, skurwimy wszystkie ich kobiety, ob-
60
sramy im wszystkie łóżka w Rzymie, Mediolanie, Innsbruku i skończymy w Berlinie na
przyjęciu kończącym wszystkie przyjęcia.
Gwizdek przywołał nas do rzeczywistości.
Wziąć broń, zbiórka przed czołgami! - rozka
zał Major Michael Braun.
Jestem trochę zbyt śpiący - mruknął Porta.
Chwiejnym krokiem poszliśmy przed czołg numer 5; wszyscy byliśmy wyczerpani, bo nie
spaliśmy przez cztery doby.
Ruszyliśmy.
Dwa czołgi przewróciły się, bo ich załogi zasnęły.
Major Michael Braun
Pojawiły się roje Jabos i wymiotły drogę do czysta. Gdy tylko zjawił się jakiś czołg,
atakowały go dwa lub trzy Jabos.
Cały nasz 2. Batalion został rozbity w pył w ciągu dwugodzinnego ataku Jabos, nasz
szwadron stracił wszystkie Pantery i połowę swych załóg. Porta musiał potoczyć się po
zboczu pagórka, by ugasić palący się mundur. Teraz staliśmy na kwaterze w górach,
oczekując na uzupełnienie załóg. Otrzymaliśmy już nasze nowe czołgi: 68-tonowe Tygrysy z
bardzo skutecznymi armatami kalibru 88 mm. Nowe załogi nie przybyły w całości, lecz jak
zwykle kapaniną. Wszyscy byli weteranami, niektórzy jeszcze w strojach zimowych,
przybywszy prosto z Frontu Wschodniego. Przyjmował ich Hauptfeldwebel Hof-
61
fmann, największy oszust ze wszystkich Feldwebli, uwielbiający dźwięk własnego głosu i
często robiący sobie tę przyjemność. Niekiedy bywał sarkastycznie przyjacielski i nadawał
swym podwładnym imiona biblijne, kiedy indziej brutalny i wówczas używał określeń rodem z
latryny. Kiedy był normalny, to znaczy tylko średnio złośliwy, używał tajemniczych, pseudo-
zoologicznych określeń, takich jak zębokro-wa, śmiecioświnia, śmiemikobyk, dźwigokrólik lub
parasoloszczur.
Choć jako podoficer, Hauptfeldwebel Hoffmann nie miał prawa do ordynansa, w
rzeczywistości miał dwóch. Jeden z nich pełnił obowiązki jego lokaja. Nim zły los oddał go w
szpony Hauptfeldwe-bla, był maitre d'hotel w jednym z najlepszych berlińskich hoteli.
Funkcje drugiego polegały na byciu faktotum i podczaszym. Jego obowiązkiem było
zapewnianie perfekcyjnej usługi podczas posiłków Hoffmanna, które spożywał w samotności.
Jedynym cieszącym się łaskami Hauptfeldwebla był człowiek o ksywie Orzeł, były
Stabsfeldwebel w więzieniu wojskowym w Hamburgu-Altonie. Został głównym pisarzem
szwadronu. Próbowaliśmy wpisać Orła na czarną listę u Mike'a i Leut-nanta Fricka, ale nic z
tego nie wyszło. Orzeł trzymał się cieplutko i zwyczajnie śmiał się i drwił z nas. Pewnej nocy
paru chłopców zrobiło mu ponury kawał. Rzucili się na niego gdy słodko spał w łóżku,
przywiązali go do drzewa, zawiązali oczy, a szyję owiązali ścierką. W końcu postawili przed
nim włoski karabin maszynowy. Gdy rano został odwiązany, był trzęsącą się ze strachu gala-
retą.
62
Hoffmann uznał to za dobry żart i nazwał sprawców dowcipnymi psami. Ale gdy
przypadkiem na jego stole wylądował granat ręczny bez zapalnika, dowcipne psy stały się
cholerną bandą komunistycznych sabotażystów i posłał po tajną policję wojskową. Przybyła
ona w osobie kulawego Kriminalo-bersekretara, który spędził trzy dni wypijając prywatne
zapasy napojów alkoholowych Hoffmanna, a po tym odjechał nie wykrywszy niczego, nie
zapominając jednak zabrać ze sobą czterech kartonów papierosów Camel oraz dwóch
wędzonych szynek baranich. Odjeżdżając, zapewnił Hoffmanna, że wkrótce wróci, aby
dokładniej zgłębić sprawę, na co Hoffmann wydał najdziwaczniejsze z możliwych odgłosów.
Gdy nasz Hauptfeldwebel wylewał żale swym kumplom w dowództwie pułku, pocieszali go
przypominając, że sam posłał po policję. On zaś przysiągł, że od tej chwili będzie się stosował
do rady tych, którzy mają większe doświadczenie: nigdy nie niepokoić władz i pozwolić im
spać. Bardzo trudno ponownie ukołysać je do snu.
Staliśmy przed biurem czekając i marznąc. Hauptfeldwebel zawsze kazał nam czekać:
sądził, że to zwiększa nasze napięcie nerwowe. Na naszych mundurach mieliśmy stare,
ciemnoniebieskie drelichy i byliśmy pewni, że zostaniemy skierowani do remontowania
sprzętu, jedynej roboty, którą zwykle wykonywało się bez nadzoru i inspekcji. Porta trzymał w
dłoni kleszcze i cztery wkrętaki. Pudełko świec zapłonowych wystawało mu z kieszeni. Mały
miał pod pachą pompę do paliwa. Chodził z nią przez cały ostatni tydzień, ale Hoffmann jak
dotąd nie dał się nabrać.
63
Nowo przybyli stali uszeregowani na lewo od nas, mając przed sobą złożone płaszcze i
tornistry. Ubrani byli w kurtki, a przez ramię mieli przewieszone nowiutkie maski
przeciwgazowe. Stalowe hełmy mieli zawieszone na haczykach u pasów.
Hoffmann wyszedł ze swego biura, tuż za nim Orzeł, niosąc tablicę z dziennym
przydziałem zadań oraz sześć kolorowych ołówków. Trzymał się dokładnie o trzy kroki za
Hauptfeldweblem, zatrzymując się i ruszając w ściśle tej samej sekundzie. Hofrmann, na
rozstawionych nogach, zajął pozycję przed frontem szwadronu, otworzył usta, aż stały się
wielką, czerwoną, parującą dziurą, a potem z ich głębin rozległ się dziki ryk komendy: -
Szwadron równaj w prawo! Na wprost patrz! - Spoglądał przez kilka minut. By się przekonać,
czy ktokolwiek odważy się poruszyć, a po tym uśmiechnął się z satysfakcją i rozkazał: -
Spocznij. Wy różowe ogiery zebr wyobrażacie sobie, że możecie mnie nabrać na pracę przy re-
moncie sprzętu, prawda? A więc dziś jest to po raz ostatni, wy śmierdzące moszny. Mechanicy
na prawo.
Dwie trzecie szwadronu przeszło na prawe skrzydło, podczas gdy reszta stała na miejscu,
patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń.
Hoffmann podszedł do nich, za nim Orzeł.
- Ty tam - zawołał, wskazując palcem Obergefre-itera - skąd masz ten pistolet, który wisi
na twoim szerokim tyłku?
Obergefreiter musiał oddać pistolet.
Hoffmann uśmiechnął się z rozkoszą. Uwielbiał tego rodzaju rzeczy. Wiedział, jak wiele dla
zwykłego żołnierza znaczy pistolet. Pozbawić go pistoletu znaczyło tyle, co ukraść mu duszę.
64
Hoffmann trzykrotnie przegnał ich przez błoto pod pretekstem złej postawy i
niezdyscyplinowanego zachowania.
Gdy grupa ponownie stanęła przed nim, na zbiórce, teraz ubabrana błotem i odchodami z
kaczego stawu, rozkoszował się sobą: - A więc, wy wszarze, teraz być może zdaliście sobie
sprawę, że dołączyliście do prawdziwie pruskiej kompanii, gdzie panuje dyscyplina.
Zobaczycie, że nie jesteście nawet zadkiem wykastrowanego hipopotama. Tutaj ja jestem tym,
który mówi co jest czym i tylko ja. Jeśli poczuję, że mam ochotę odstrzelić wam wasze
cholerne łby, zrobię to. Jeśli, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, odkryję wśród was,
błotne ryby, pustynną krowę z odrobinką szarych komórek, zrobię z niego podoficera.
Gdy rozeszliśmy się, a Hoffmann znikł, Orzeł podszedł i krążył przez chwilę, zanim
powiedział: - Major chce pogadać z wami wszystkimi i obejrzeć sobie nowoprzybyłych. Dostał
dziś kota. Już pięć razy wygonił pisarzy przez okno biura.
- Wiesz, co mam zamiar zrobić? - zapytał Porta
z chytrym uśmiechem. - Pewnego dnia zabiorę cię
na linię frontu i pogonię cię przez nią do Gurkhów
albo Marokańczyków z kilku odciętymi palcami
z pierścionkami w kieszeni. Come tńsia la vita!
Orzeł pospiesznie znikł.
Nasz trębacz Rudolf Kleber, który poprzednio służył w SS, zagrał na sygnałówce
capstrzyk.
- Mille diables! - odezwał się ze śmiechem Le
gionista. - On długo nie pożyje.
Stanęliśmy na zbiórce tak, jak staliśmy, najpierw zanurzywszy dłonie w zużytym oleju.
Mieliśmy ja-
65
koby pracować przy remoncie, a Hoffmann mógł wpaść na pomysł, by obejrzeć nasze ręce.
Major Michael Braun już tam był, oczekując nas. Stał oparty o ścianę, zabawiając się
trzymanym w ustach cygarem. O Majorze Mike'u słyszeliśmy najdziwniejsze plotki. Niektórzy
twierdzili, że w ogóle nie jest Niemcem, lecz Amerykaninem. Ju-lius Heide, który zawsze był
dobrze poinformowany, mówił, że był on dawniej kapralem w amerykańskiej piechocie
morskiej. Urodził się w Berlinie i wyjechał do Ameryki tuż po Pierwszej Wojnie Światowej ze
swymi dziadkami oraz siedmiu braćmi i siostrami. Tam jego matka wyszła za mąż za
amerykańskiego biznesmena, który nie myślał o niczym innym tylko o biznesie i kobietach.
Handlował tekstyliami i ni cholerę go nie obchodziła rasa ani polityka. Dla niego Stany
Zjednoczone były całym światem i jego otaczającymi planetami. Każdy, kto nie popierał tego
punktu widzenia, był cholernym czarnuchem.
Gdy Michael Braun powrócił z okresu służby na Hawajach z raczej szczególnymi
poglądami, został zwolniony z wojska i powiedziano mu, że jest plamą na herbie Stanów
Zjednoczonych. Żył ze swej odprawy demobilizacyjnej do chwili, gdy został żigolakiem pewnej
aktorki w Los Angeles. Któregoś dnia, w sklepie spożywczym, rozpuścił ozór i powiedział o
niej o wiele za dużo. Gdy wrócił do jej buduaru, zastał ją bardzo podkręconą wypiciem
dziewięciu whiskies, dwóch dżinów, trzech jałowcówek oraz relaqą o tym, co o niej powiedział
i co przekazano jej przez telefon. Wspólnie udało im się połamać większość mebli nim Michael
został wyrzucony.
66
Następnie próbował szczęścia jako pucybut na końcu Długiego Nabrzeża. Na nieszczęście
nie nauczył się jeszcze ostrożności. Poszedł do łóżka z żoną członka Gwardii Narodowej,
czarnowłosą meksykańską nimfomanką. Gwardzista, Irlandczyk, nie był w stanie zaspokoić jej
wymagań i płacił dwóm Żółtkom z Jokohamy za zapewnianie jej zadowolenia. Jeden z nich
miał pralnię na Little Street. Drugi pracował w piekarni, której właściciel, imigrant z Wiednia,
wypiekał taki Wienerbród, jakiego nie rozpoznałby żaden wiedeńczyk.
Michael zaplątał się w orgię seksualną, zakończoną potężną awanturą. Było mnóstwo
gadania o ukrytych kamerach i wybuchł wielki skandal. Gwardzista został sierżantem, a dwaj
Japończycy otworzyli wspólnie pralnię, która nadal istnieje na Little Street. Zarobili harmonię
pieniędzy. Mieli jakiś własny sposób na stare koszule.
Michaelowi nie powiodło się. Wsadzono go do kicia z oskarżeniem, że to on robił te
fotografie. Ale na swój sposób miał szczęście. Mógł dostać dziesięć lat, ale sędzia tego dnia
zjadł dobry obiad i był w dobrym humorze. Został zwolniony. Sędziemu podobały się też
fotografie, załączone jako dowody rzeczowe. Wykonano mnóstwo odbitek i rozdano sędziom,
obrońcy i policji.
Wydostawszy się z więzienia Michael Braun .wskoczył do pociągu towarowego do
Nowego Jorku. Gdy był już na dnie nędzy w Millwall Dock, zgłosił się do biura
werbunkowego na Washington Road. Przechwalał się tam nader arogancko, ostatecznie był
przecież już w piechocie morskiej, a co więcej w Koszarach Shuffield. Ale nędzny sierżant
67
z potrójną tęczą baretek nad lewą kieszenią, który brał udział w Bitwie nad Sommą i nadal się
tym chwalił, zapytał go o świadectwo niekaralności. Braun próbował pominąć milczeniem rok
spędzony w więzieniu w Los Angeles, ale z uśmiechem zaproszono go do sypialni, gdzie dostał
największe lanie w swym życiu i gdzie dano mu do zrozumienia, że jest świńskim kryminalistą,
z którym Armia nie chce mieć nic do czynienia.
Wówczas wrócił do Millwall Dock, wślizgnął się na pokład statku linii HAPAG, Brenten, i
został odkryty o 375 mil na wschód od Halifaksu. Ku swemu niezmiernemu zaskoczeniu
dowiedział się wówczas, ile dokładnie talerzy człowiek potrafi umyć w ciągu jednego dnia. Za
każdym razem gdy któryś upuścił, naczelny kelner walił go w łeb deską do krojenia mięsa.
Gdy statek dotarł do Hamburga, przekazano go oficerowi bezpieczeństwa. Bicie, jakie dostał
od trzech sierżantów z biura rekrutacyjnego w Nowym Jorku było niczym w porównaniu z
laniem, jakie mu spuszczono na Stad-thausbriicke numer 8.
Spędził dziewięć miesięcy w Fulsbuttel, gdzie podlegał Marabu, najbardziej
znienawidzonemu ze wszystkich Obersturmbannfuhrerów SS. Braun zrozumiał, że jeśli ma
stąd wyjść żywy, musi uklęknąć przed pokrzywionym krzyżem nazistowskim i złożyć
przysięgę lojalności. Jego węch starego żołnierza powiedział mu, kto był w celi kapusiem.
Bardzo ostrożnie zaczął im opowiadać o amerykańskiej piechocie morskiej i Koszarach
Shuffield, opisując niewolniczą pracę w kamieniołomach, nieludzkie marsze pod rozpalonym
słońcem, a od cza-
68
su do czasu wplatał jedno czy dwa zdania o nowym, półautomatycznym karabinie Ml. Dał też
do zrozumienia, że jest dobrze obznajomiony z karabinem model Garand Pedersena.
Marabu zainteresował się. Przez dwie godziny Mikę stał na baczność, jak to potrafi tylko
żołnierz piechoty morskiej. Marabu kiwnął z aprobatą głową i poddał go różnym testom.
Podczas pierwszego gołymi rękami rozbroił trzech twardych esesmanów.
Marabu był zdumiony. Stał za firanką w oknie parteru i przyglądał się. Następnie Mikę
musiał pokonać pieszo dwukilometrową trasę na otwartym powietrzu po sześciu dniach
głodówki. Wsadzili go do lodowej celi i był na pół martwy, gdy go uwolnili. Następnie
przykuli go do grzejnika i co kwadrans polewali go wiadrem wody. Zaczął tęsknić do
więzienia garnizonowego w Shuffield, gdzie panował Bliznowaty, najgorszy ze wszystkich
złych sierżantów sztabowych na świecie.
Marabu plunął na Mike'a, ale ten gdzieś z tyłu mózgu posłyszał znany zew trąbki z
Shuffield. Marabu popełnił błąd, zastosowawszy wobec starego weterana metody, jakimi
traktowano fanatyków politycznych. Mikę stał na baczność i widział Marabu jak przez mgłę.
Ten cztery razy uderzył go w twarz biczem ze skóry hipopotama.
W siedemdziesiąt trzy dni później Mikę został przeniesiony do obozu pracy koło Eisenach.
Krętymi drogami zdołał uzyskać kontakty w Partii. Zaprzyjaźnił się z gauleiterem i wspólnie
odkryli, że mają żyłkę do interesów, szczególnie tych ciemnych. Mikę został dowódcą
kompanii w Ogólnym SS. Pewnego dnia bliski przyjaciel szepnął mu do ucha,
69
że poliqa wszczęła dochodzenie. Gdzieś na wyższym szczeblu ktoś zaczął się dziwić, dlaczego
w Eisenach znika bez śladu tak wiele raq'onowa-nych towarów. Mikę zrozumiał, że nadszedł
czas by zmienić scenę i rzucił kilka napuszonych uwag, że uważa za swój obowiązek
rozpocząć służbę wojskową, jeśli Armia go zechce. Jego regionalny przełożony,
Obergruppenfuhrer SS Nichols połknął przynętę i dzięki temu pewnego kwietniowego,
chłodnego, deszczowego dnia, Mikę zameldował się w 121. Pułku Piechoty Granicznej w
Tibor Camp. Ale tamtejszy dowódca 2. Kompanii, Hauptmann Tilger, nie mógł znieść tego
pół-Niemca, Mikę został więc wysłany do Tapiau na granicy z Polską, tak daleko jak tylko
zdołali go wysłać. Tu spędził sześć miesięcy w 31. Batalionie Karabinów Maszynowych, gdzie
w pewnym stopniu zwrócił na siebie uwagę swymi umiejętnościami strzeleckimi. Zdobył dla
swego batalionu mistrzostwo Armii. Gdy dowódca zapytał go, jaki miał stopień w
amerykańskiej piechocie morskiej, były kapral bezczelnie odpowiedział: -Pełnego Leutnanta,
Herr Major.
Do Berlina poszedł meldunek o Michaelu Brau-nie i w osiem dni później był Feldweblem, z
galonem podchorążego rezerwy na naramiennikach. W trzy miesiące później był podchorążym
służby stałej, a pod koniec roku starszym chorążym. Przypadkiem odkrył, że zamyślają go
wysłać do Akademii Wojskowej w Poczdamie. Tam wystarczyłyby ze dwie godziny, by odkryć
go jako gigantycznego kłamcę, którym był. Tak więc skontaktował się ze swymi znajomymi w
Partii i znów wyruszył w podróż.
70
Przez pewien czas był w 2. Batalionie Saperów w Szczecinie, gdzie z mnóstwem
przekleństw i wylewaniem potu nauczył się budować mosty pontonowe. Tak więc, za każdym
razem, gdy była mowa o Akademii Wojskowej, udawało mu się uzyskać przeniesienie.
Niewiele było niemieckich garnizonów, które nie miało zaszczytu goszczenia go do chwili, gdy
wybuchła wojna 1939 roku. Udział w kampanii w Polsce zakończył we Lwowie, jako
Leutnant dowodzący kompanią. Tam stał się mile witanym gościem po drugiej stronie linii
demarka-cyjnej, gdzie wypił wiele szklanek wódki z rosyjskimi oficerami.
Poróżnił się ze swym dowódcą, który uznał, że dla Michaela Brauna nadszedł czas, by
zaczął studiować w Akademii Wojskowej. W rezultacie opuścił 79. Pułk z wymownym
wpisem do książeczki wojskowej: - Niezdyscyplinowany, niesubordyno-wany, kłótliwy. Nie
nadaje się na samodzielnego dowódcę.
Jasne było, że tego rodzaju opinia nie ułatwiała mu startu w nowych jednostkach. Przez
sześć miesięcy krążył po Niemczech, dowodząc kompanią w jednostce transportu i pewnego
pięknego dnia on i jego załadowane ciężarówki wjechały do Eisenach, gdzie połowa ich
ładunków znikła w obszernych składach towarowych jego przyjaciela gauleitera.
Był to koniec służby Leutnanta Michaela Brauna w kompanii transportowej. W
rekordowym czasie został Hauptmannem, a w pięć miesięcy później awansował na majora,
wszystko dzięki gauleiterowi. Zdumiewającą rzeczą było, że Major Michael Braun
71
nigdy nie znalazł się nawet o sto mil od jakiejkolwiek szkoły oficerskiej. Zawsze powierzano
mu brudną robotę i niewykonalne zadania, a jemu takim czy innym sposobem zawsze udawało
się je wypełniać, choć zasługę przypisywano komuś innemu. Jego ostatni dowódca dodał
kolejną niepochlebną opinię w jego książeczce wojskowej, więc został odesłany do Pułku
Służby Specjalnej, a wszystko to dlatego, że po pijanemu cisnął kuflem piwa w portret Hitlera
ze słowami: Na zdrowie!
Ale teraz nie miał już pomocnego przyjaciela gauleitera, bo tamten tłukł kamienie dla
nowej autostrady i sam fakt znajomości z nim był niebezpieczny. Mikę pospiesznie o nim
zapomniał.
W taki właśnie sposób Major Michael Braun znalazł się stojąc przed frontem naszej
kompanii i przedstawiając się nowoprzybyłym. Potrafił kląć przez półtorej godziny jednym
ciągiem i nigdy się nie powtarzał.
A więc, wy dupy wołowe - ryknął - jestem
waszym dowódcą i nie pozwolę na żadne
wygłupy. Jeśli któryś z was wpadnie na wariacki
pomysł, by mnie rąbnąć od tyłu, niech spisze swą
ostatnią wolę i testament nim tego spróbuje. Mam
oczy z tyłu głowy. - Pokazał na Małego i
powiedział: - Creutzfeldt, kto jest najtwardszym
dowódcą kompanii, jakiego kiedykolwiek miałeś?
Ty, Mikę.
Major uśmiechnął się szeroko. Następnie pokazał na Legionistę. - Tam, na prawym
skrzydle, macie podoficera Kalba. Słuchajcie go, a będziecie mieć szansę ocalenia życia.
Służył z Marokańczykami i zna wszystkie brudne chwyty jakie istnieją.
72
Ten długi gbur z żółtą apaszką na szyi na lewym skrzydle 1. plutonu był jednym ze
spadochroniarzy feldmarszałka, ale zbyt dobrze władał nożem i wykopali go. Możecie się od
niego nauczyć walki wręcz. Od tamtego podoficera, Juliusa Heide, możecie się uczyć porządku
i dyscypliny; od Feldwe-bla Williego Beiera, Starego, nauczycie się wiedzy o ludziach i
ludzkości, choć co do tego ostatniego nie będziecie mieli większego użytku. Obergefrei-ter
Porta może was nauczyć kraść, a jeśli poczujecie potrzebę pociechy duchowej, pójdziecie do
kapelana, Ojca Emanuela. Nie pomylcie się co do niego. Potrafi lewą pięścią powalić byka. -
Major wyciągnął swego ciężkiego Walthera P.38 z żółtej kabury. - I bez wątpienia
zauważyliście, że mój służbowy pistolet to nie jeden z tych przyrządów do łaskotania dupy,
którymi zabawiają się zniewie-ściali pedziowie a brudne świnie, które okażą najmniejszą
oznakę tchórzostwa, gdy pojawią się gło-wołamacze, nie unikną kulki z niego, którą poślę im
prosto w czaszkę. Nie wyobrażajcie sobie, że przyszliście tu, by otrzymać Krzyż Żelazny. W
SS trzeba być dwukrotnie przedstawionym do odznaczenia, by go dostać, tutaj sześć razy.
Jesteście szumowiną człowieczeństwa, ale tu zostaniecie najlepszymi żołnierzami świata. -
Zaczerpnął głęboko powietrza i włożył swój pistolet do żółtej kabury. -Uczcie się od ludzi,
których wam poleciłem. - Następnie zwrócił się do Hauptfeldwebla Hoffmanna. - Dwie
godziny musztry specjalnej w rzece. Każdy, kto zabije kolegę, dostanie trzy tygodnie urlopu.
Co dziesiąty nabój i co dwudziesty granat będzie ostry. Chcę zobaczyć co najmniej jedną
złamaną rę-
73
kę. W przeciwnym razie cztery godziny dodatkowej musztry.
Wtedy zaczęło się jedno ze zwykłych ćwiczeń Mi-ke'a. Nienawidziliśmy go z ich powodu,
ale zrobiły nas twardymi i nieludzkimi. Jeśli chcesz być dobrym żołnierzem, musisz być
zdolny do nienawiści. Musisz być zdolny zabić człowieka tak, jak rozgniata się wesz.
Mieliśmy wielu dowódców, ale niemiecko-amerykański Major Michael Braun, który nigdy nie
był w szkole oficerskiej, nauczył nas tego wszystkiego w sposób, do jakiego inni nie byli
zdolni. Potrafił drwić i pluć na człowieka o jedenastej, zagonić go na śmierć o dwunastej, a pić
z nim whisky i grać w kości o pierwszej.
Z brudnych uliczników robił super-żołnierzy. Wprowadził paradny krok w błocie, w
którym chlapaliśmy się aż po oczy, a poprzedzało nas dziesięciu trębaczy, dziesięciu flecistów
i dziesięciu doboszy. Uzyskał nawet zezwolenie, by nasi muzycy nosili na hełmach
niedźwiedzie czapy.
Padło całkiem sporo strzałów skierowanych w tył jego głowy, ale nawet pomimo tego
Porta i Legionista dwa razy przywlekli go z ziemi niczyjej, a on nigdy nie powiedział dziękuję.
Gdy było coś szczególnie trudnego do wykonania: zwinąć nieprzyjacielską linię frontu,
wysadzić w powietrze jakiś specjalny obiekt, osłaniać odwrót, rozmi-nowywać, popłynąć pod
wodą z minerami, schwytać nieprzyjacielskiego generała, Mikę zawsze brał w tym udział,
ubrany w mundur szeregowca. Kiedyś przyniósł trzech naszych rannych, a nazajutrz wrócił po
czwartego, który zawisł na drucie kolczastym.
74
Kiedy indziej nasza artyleria strzelała za krótko, a Mikę popełzł do wysuniętego punktu
obserwacyjnego, aresztował obserwatora artyleryjskiego za zaniedbanie obowiązków i przez
następne dwie godziny kierował ogniem artylerii, dzięki czemu zdołaliśmy wziąć pozycję
nieprzyjacielską niemal bez strat. Przy innej okazji odczekał dziesięć minut poza czas
wyznaczony przez Sztab dla ataku, z takim wynikiem, że natarcie powiodło się ponad wszelkie
oczekiwania, ale tylko dzięki Majorowi Mikowi.
Potrafił nas zmusić do stania po szyję, w nocy, w lodowatej wodzie, odbywając musztrę
karabinem, ale zawsze pilnował, abyśmy po powrocie mieli suche sienniki, gdy rozchodziliśmy
się ze zbiórki. I biada takiemu kucharzowi, który nie przyniósłby żarcia co do minuty tylko
dlatego, że dwie mile za frontem położono ogień zaporowy. Starzy weterani doceniają takiego
rodzaju rzeczy.
Mikę był świnią, ale przyzwoitą świnią. Nigdy nie robił niczego z niechęci czy złośliwości,
wszystko co robił, zawsze było potrzebne, a siebie nigdy nie oszczędzał. Mikę był jedynym
majorem jakiego w życiu spotkałem, który nie miał ordynansa. Potrafił wyczyścić parę
twardych jak żelazo butów i uczynić je miękkimi jak masło. Wiedział, jak oczyścić okop z
nieprzyjaciela wiązką granatów ręcznych, wiedział, jak strzelać z miotacza ognia krótkimi
seriami, co dawało najlepsze wyniki. Gdy Mikę szedł na czele natarcia, wiedzieliśmy, że
jesteśmy prawie bezpieczni. Mikę nas lubił, sam był chuliganem, który wylądował w armii z
braku czegoś lepszego, w pułku bez oznaczeń bojowych.
75
Jego największą przyjemnością był apel, podczas którego mógł wywołać jednego z nas i
zapytać: -Jacy są najlepsi żołnierze świata?
Znaliśmy odpowiedź, którą chciał usłyszeć: -Amerykańska Piechota Morska.
Ale bawiło nas dawanie innej odpowiedzi. Na przykład Legionista oczywiście odrzekł: - La
Legion Etrangźre.
Na co niezmienną repliką Mike'a było - Szumowiny z europejskich rynsztoków - a
wówczas Legionista bladł z wściekłości.
Jeśli pytanym był „Barcelona" Blom, odpowiadał: - Ingeniero del ejercito espaHol,
najdzielniejsi z dzielnych.
Na co Mikę śmiał się pogardliwie i mówił: -Słyszałem, że marzysz o gaju drzew pomarań-
czowych. W jaki naprawdę sposób wziąłeś udział w wojnie domowej?
Byłem jednym z załogi na jednej z tych wiel
kich łajb, na których dziwki bogatych wylegują się
pod markizami, próbując zapomnieć, że ich spon
sorzy są impotentami.
Więc podrywałeś je, Feldweblu?
Dosyć często, Herr Major. Byłem w Barcelonie
w dniu, w którym Generał wyskoczył na południu.
Początkowo ludzie śmiali się z niego i myśleli, że to
jakiś żart, ale tym razem to było na serio.
Major ze zrozumieniem kiwnął głową. - Ale jak dostałeś się do armii hiszpańskiej,
Feldweblu?
- Byłem w Barcelonie z jednym z ważniaków i za
nim się zorientowałem co się dzieje, byłem na cięża
rówce wraz z wielu innymi. Posłano nas do Madry
tu, po tym jak nauczyliśmy się mnóstwa na pamięć
76
na temat Marksa i Engelsa, ale nigdy nie było z tego wielkiej pociechy w okopach. Tak więc
pewnego dnia jeden mój kumpel i ja ukłoniliśmy się im ładnie. To było podczas walk w
dzielnicy uniwersyteckiej.
- Feldweblu, czy byłeś nad Ebro? Powinieneś
był mieć dokładnie jeden batalion naszej piechoty
morskiej. Oni by wszystko załatwili.
Barcelona nie zadał sobie trudu, by zaprotestować. Tego rodzaju fanatykowi nie da się
wytłumaczyć, jak okropna była wojna domowa.
Ile kosztowała hiszpańska wojna domowa? -
zapytał Major Mikę.
Milion trupów, Herr Major.
Major Mikę dalej nie pytał. Milion martwych to dużo, nawet jak na tak wielki kraj, jak
Hiszpania. Stał na rozstawionych nogach przed frontem szwadronu.
- Żaden z waszych pułków nie równa się
z Amerykańską Piechotą Morską - chełpił się. - Ja,
wasz dowódca, jestem dumny, że służyłem
w Amerykańskiej Piechocie Morskiej.
Gdy wróciliśmy do pracy przy naszych czołgach, Stary parsknął ze złością: - Mikę to
niebezpieczny typ.
Rozsiedliśmy się wygodnie, Porta miał dla nas niespodziankę: baryłkę po maśle pełną
czarnej fasoli. Wyciągnęliśmy zza cholew składane łyżki i widelce. Baryłka stała w takiej
pozycji, że wszyscy mogliśmy do niej sięgać z naszych miejsc. Fasola była zimna, ale to nie
miało większego znaczenia.
Barcelona wydobył papierosa i połamał go na trzy części. Wszystkie poszły w koło.
Porta rozdał karty.
77
- Czy jest coś przyjemniejszego - powiedział z uśmiechem Stary - niż siedzieć na pagórku,
na wygodnym sraczu, mając przed sobą baryłkę fasoli i dobrą partyjkę kart, wiedząc, że jest
się mniej więcej bezpiecznym od pocisków?
Zgodziliśmy się, że nie ma nic takiego. Jeśli moglibyśmy dalej siedzieć w naszym
prywatnym sraczu, wojna mogłaby trwać sto lat, jeśli idzie o nas. Większość z nas nie miała
jeszcze dwudziestu pięciu lat. Od dawna zapomnieliśmy, jak wygląda życie w cywilu. Naszym
największym luksusem była przyzwoita latryna pod gołym niebem na jakimś pagórku.
Rozdział 4
Dwa szwadrony czołgów stały w gotowości na Via di Porta Labicana.
Z ciemności nadleciały ochrypłe krzyki: - Sbriga-tevi, per Baccol I przerażeni ludzie
wskoczyli do krytych wagonów. Wszędzie roiło się od ludzi z SD i ich faszystowskich
pachołków; złe psy wściekle szczekały; mała dziewczynka upuściła lalkę; stara kobieta
potknęła się; podkute buty wymierzały kopnięcia na prawo i lewo; ciężkie drzwi zasuwano i
zamykano łańcuchami, lokomotywa wypuściła parę.
- Świnie - zawołał nasz muzyk. - O wiele za
mało miejsca w każdym wagonie, nawet by usiąść.
Czy nie powinniśmy cisnąć kilku granatów w tych
z SD? - zaproponował z nadzieją w głosie Mały.
Ani nam, ani tamtym nie przyniesie to nicze
go dobrego — mruknął ze złością Stary.
Było o wiele gorzej, gdy wywozili warszaw
skich Żydów - wtrącił Porta. - Tutaj nie używają
batów, a tylko swoich nóg.
Czemu nie uciekają? - zapytał zdziwiony Bar
celona.
Następne wagony towarowe podtoczono i wypełniono milczącymi ludźmi.
Czy zabiją ich wszystkich? - zapytał nasz Mu
zyk, który poprzednio był w SS.
Możesz się założyć, że tak - stwierdził Heide,
śmiejąc się brutalnie. - Zagazują ich w Polsce.
Ale ludzie nie mogą w taki sposób traktować
ludzkich istot - naiwnie odezwał się półgłosem Stary.
79
- Czyżbyś nie wiedział, człowieku, - rzekł z ironią Porta - że wspaniałą koroną wszelkiego
stworzenia jest ta świnia, człowiek?
To była noc, podczas której deportowano rzymskich Żydów. Dwa szwadrony czołgów
Armii Niemieckiej zabezpieczały ładowanie ich na stacji kolejowej w Rzymie.
Żydzi byli wyłapywani w pełnym świetle dnia, tuż pod oknami Watykanu. Na Yicolo del
Campa-nile była krótka, ale gwałtowna walka, gdy aresztowano dwie Żydówki oraz starca.
Jedną z kobiet w końcu zaciągnięto za nogi do ciężarówki, zaparkowane] na Via delia
Conciliazione.
Łapanka była nadzorowana osobiście przez szefa Gestapo w Rzymie,
Obersturmbannfuhrera SS Kapplera. Niemcy robili wszystko co mogli, by sprowokować
papieża do publicznego protestu, który byłby sygnałem do tego, czego chcieli Hitler, Himmler i
Heidrich i o czym marzyli od dnia dojścia do władzy: likwidacji Stolicy Apostolskiej.
Dla Watykanu zaprotestowanie w tym momencie oznaczałoby przypieczętowanie własnej
zguby. W Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy ludzie siedzieli przy telefonie, czekając
na moment, w którym przekażą zakodowane hasło „Psia Obroża".
Szulernia Porty
Mieliśmy kilka spokojnych dni, podczas których nie robiliśmy nic, poza odrobiną kopania
okopów i minowania terenu nocą. Oczywiście od
80
czasu do czasu traciliśmy paru ludzi, ale był to okres zabawy, gdyż nie uważaliśmy
okopywania się za coś wartego uwagi. Tak naprawdę była tylko jedna niedobra noc.
Zostaliśmy zaskoczeni przez gwałtowny ogień artyleryjski, straciliśmy orientację i popełzliśmy
równolegle do naszych pozycji. Kosztowało nas to czterdziestu trzech zabitych i dwa razy tyle
rannych, ale my wszyscy, starzy weterani, wróciliśmy z całą skórą. Co więcej, mogliśmy
wyśmiewać się z Heidego. Został oskalpowany odłamkiem pocisku i błyszcząca, czarna czu-
pryna, która była jego dumą, znikła z połowy jego głowy. Do opatrzenia ogromnej rany
zużyliśmy dwa pakiety bandaży. Był tak wściekły, że o pół mili słychać było jak klął i
przeklinał. Prawie zastrzelił Małego, gdy ten przywlókł się później z olbrzymim zwierciadłem,
które przyniósł z wielkiego, pobliskiego domu, aby Heide mógł się nacieszyć swym widokiem.
Ale Heide bardzo uważał, aby nie stłuc lustra. To by oznaczało siedem lat nieszczęść.
Przeklinaliśmy to lustro. Stało się prawdziwym problemem. Próbowaliśmy pozbyć się go da-
rując komuś, ale nikt nie chciał go przyjąć i w końcu zabraliśmy je do burdelu Bladej Idy i ze
znacznym wysiłkiem umocowaliśmy je na suficie jednego z tamtejszych sraczy. Gdy tylko
znalazło się na górze poczuliśmy, że przekleństwo zostało z nas zdjęte.
Porta znalazł dom, stojący samotnie wśród pinii, dobrze ukryty przed spojrzeniami
ciekawskich. Tam otworzył spelunkę dla hazardzistów. Kot Stalin siedział na czerwonej
jedwabnej poduszce w klatce na papugi nad głową Porty. Początkowo poduszka by-
81
wała używana jako podkładka pod tyłek jednej z dziewczyn Idy i Mały zabrał ją, gdy miał
bójkę z jakimiś bersalierami z 7. Alpejskiego, pułku którego nienawidziliśmy z całego serca,
choć nikt nie wiedział dlaczego.
Porta „zorganizował" elegancki stół. Mały zajął pozycję na wiadrze, odwróconym dnem do
góry na innym stole, skąd miał dobry widok na wszystkich graczy na wypadek, gdyby
wydarzyły się jakieś kłopoty, co zdarzało się zawsze. Naturalnie gra nie była uczciwa, ale było
to dobre, uczciwe oszukaństwo. Kto chciał, mógł swobodnie obejrzeć kości, ale ludzie rzadko
to robili, gdy dostrzegli wyraz twarzy Małego, siedzącego wysoko, z pistoletem maszynowym
na kolanach i amerykańską pałką policyjną, nonszalancko zwisającą z jego nadgarstka.
Oberfeldwebel Wolf miał dobrą passę i stos monet rósł przed nim. Z czystej rozkoszy i
ufności w siebie podśpiewywał Trzy lilie.
- Herr Oberfeldwebel ma szczęście - powie
dział Porta z chytrym uśmiechem.
- Rozbiję bank - zaśmiał się Wolf, - Nie słyszał,
jak Mały poufnie szepnął do Porty: - Czy mam
pójść za zasrańcem i dać mu raz po karku?
Porta potrząsnął głową. Mały po prostu nie kumał co jest grane. Dla jego prostego umysłu
najprostszą rzeczą było walnąć Wolfa w głowę pałką, gdy wyjdzie na zewnątrz, i uwolnić go
od wygranej. Ale Porta na tę okazję miał własny plan.
Wolf wstał z miejsca, zgarnął całą wygraną i napełnił kieszenie, aż napęczniały. Następnie
wyciągnął pistolet zza cholewy i zakręcił nim w kółko na palcu.
82
- Bandyci, zwróćcie uwagę, że jest to Colt II
i chciałbym, abyście wiedzieli, że potrafię go używać.
Ktokolwiek, kto otworzy drzwi wcześniej, niż w pięć
minut po moim odejściu, znajdzie się z dziurą w gło
wie, jak również w swej dupie, a to odnosi się szcze
gólnie do ciebie, Creutzfeldt. - A potem z szerokim
uśmiechem wycofał się tyłem aż do drzwi, trzymając
odbezpieczonego Colta w ręce. Na zewnątrz spuścił
ze smyczy swe dwa wielkie wilczury, które czekały
przywiązane do drzewa. Te krwiożercze bestie moż
na było spotkać wszędzie, gdzie był Wolf. Kiedyś
prawie zagryzły Małego, gdy próbował ukraść dżi-
pa, którego Wolf zamierzał prywatnie opylić. Gdy
znikł na ścieżce prowadzącej przez sosny, usłyszeli
śmy jak Wolf się śmieje, a jego psy szczekają.
Mały zeskoczył ze swego stołu i rzucił się do drzwi. Otworzył je na całą szerokość i znalazł
się twarzą w twarz z żółtoskórym Wongiem. Wong był jednym z dwóch żołnierzy Własowa, z
których Wolf korzystał jako z osobistych ochroniarzy.
- Ty nie z drzwi iść. Wolf mówi nie. Niet. Niet.
Mały wycofał się sprzed lufy rosyjskiego pistoletu maszynowego, wycelowanego prosto w
jego przeponę. Trochę dalej dostrzegł wśród drzew postać drugiego ochroniarza, Thunga.
Mały zatrzasnął drzwi i znów wdrapał się na swoje miejsce.
- Ten Wolf nie jest miły - oświadczył z oburze
niem. - Wystawiać morderców przeciw spokojnym
ludziom! Oby tylko na parę minut poszedł na front.
- Z pewnością tego nie zrobi - oświadczył
z przekonaniem Porta. - Nawet gdyby Adolf oso
biście próbował go tam zwabić.
83
Znów zajęliśmy miejsca wokół stołu do gry.
On wróci - przepowiedział z całym przekona
niem Porta. - Wykładajcie wasze stawki! - Za
dzwonił małym, srebrnym dzwoneczkiem, a Mały
uderzył swą pałką w podkowę, zwisającą na sznur
ku z sufitu.
Czy mogę się przyłączyć? - zapytał Orzeł, sie
dzący z przygnębioną miną w kącie.
Mały zeskoczył ze swego wiadra i uderzeniem pałki zwalił pytającego na ziemię.
Opróżnij jego kieszenie - polecił Porta. - On
już grał i wszystko stracił. To powinno nim wstrzą
snąć.
Ten szczur więzienny ma kilka kawałków złota
- oświadczył Mały, przetrząsnąwszy kieszenie nie
przytomnego eks-Hauptmanna i Stabsfeldwebla.
Niedługo je miał - powiedział Porta. - Na stół
z nimi.
Mały wyrwał je zdecydowanym ruchem.
- Na co takiemu człowiekowi potrzebne zapa
sowe zęby? - zapytał Porta. Dwa złote zęby znikły
w jego płóciennym woreczku.
- Ile ich tam masz? - zapytał zaciekawiony
Heide.
A czy to twój zasrany interes? Nie dostaniesz
żadnego z nich. - Plunął na Orła, który zaczął się
poruszać. - Spójrzcie na tego tłustego szczura wię
ziennego. - Trzy miesiące temu był na samym
szczycie. Kopał mnie w dupę i groził na wszelkie
sposoby.
Wyślijmy go do Amerykańców z odciętym
palcem z obrączką w kieszeni - zaproponował
Marlow.
Orzeł podniósł się z trudnością.
Uderzyłeś mnie - powiedział płaczliwie do
Małego.
Zrobiłem to, i co z tego? - uśmiechnął się pro
wokacyjnie Mały. - Czego jeszcze oczekiwałeś?
Próbowałeś okraść bankiera, przegrawszy w uczci
wej grze.
Przegrałem? - wymamrotał zdławionym gło
sem Orzeł z głupią miną i zaczął gorączkowo prze
szukiwać swe puste kieszenie. - Obrabowaliście
mnie! Wiem, że nie grałem. Wszystko znikło. Mój
zegarek! - Jego wrzaski zmieniły się w rozdziera
jący pisk. - I mój srebrny pierścień z orłem, który
dał mi Gauleiter Lemcke! - Otworzył usta. Gru
bym, obłożonym językiem przesunął po górnych
zębach.
To niemożliwe - wymamrotał, odmawiając wia
ry w to, co mu powiedział własny język. Nerwowo
wpakował do ust brudny palec wskazujący. Powoli
ogarniało go zrozumienie: jego dumy, jego dwóch
złotych górnych kłów już nie było na miejscu.
Gdzie u diabła są moje złote zęby? - zawołał
dzikim głosem, spoglądając na nas rozpaczliwie. Ale
wszędzie napotykał tylko uśmiechnięte twarze, roz
koszujące się sytuacją.
Czyś ty zwariował? - zapytał lodowatym to
nem Porta. - O jakich zębach ty mówisz?
Doskonale wiesz - kwiknął Orzeł, podnosząc
głos. - Miałem tu dwa złote zęby. - Rozpaczliwie
odwrócił się do Marlowa i Barcelony. - Wy dwaj
jesteście feldweblami. Musicie mnie poprzeć prze
ciw tym złodziejom. Złożę skargę do sądu.
Carmmba - zaśmiał się z wielką przyjemnością
Barcelona. - Nikt ci nie uwierzy, jeśli będziesz opowiadał, że oni rąbnęli ci twoje złote zęby.
Marlow aż zgiął się w pół w napadzie wesołości.
- Mały! - rozkazał Porta. - Odprowadź tego
dżentelmena za drzwi.
Mały odłożył na bok pałkę i pistolet maszynowy, podszedł i szeroko otworzył drzwi.
Następnie ustawił w nich Orła, rozpędził się i wymierzył mu kopniaka, godnego internacjonała
piki nożnej. Orzeł poleciał daleko między drzewa.
Wróciliśmy do naszej gry.
W kwadrans później pojawił się, z błyskiem w oku, Hauptfeldwebel Hoffmann.
Ponieważ nikt jakoś nie spieszył, by wydać komendę „Baczność!", zrobił to sam. Ale ku
jego bezmiernemu zaskoczeniu nikt się nie ruszył. Nie był jeszcze dość długo w tym
szwadronie, by się nauczyć nie wchodzić w drogę Porcie.
Czy nie słyszałeś komendy? - skierował palec
w stronę Porty. - I zdejmij z głowy ten żółty
kapelusz.
Tego się nie da zrobić, Herr Hauptfeldwebel.
Mam tylko dwie ręce, a w jednej kostki, w drugiej
moje krupierskie grabki. Jeśli upuszczę jedne
z nich, to już koniec.
Hoffmann zaryczał: - Bunt! Niesubordynacja! -Klął nas, nazywając wszelkiego rodzaju
stworzeniami nieznanymi zoologii i zakończył: - Zabraniam wam uprawiać gry hazardowe!
Porta wyciągnął z wewnętrznej kieszeni gruby notes, poślinił palec i z namysłem zaczął
przewracać kartki. Komicznym ruchem umieścił w oku swój pęknięty monokl.
86
- Niechże zobaczę. Kazirodztwo - Odwrócił je
szcze kilka kartek. - Kradzież mienia wojskowego.
Fałszowanie dokumentów, Hauptfeld..., nie, Ober-
leutnant Hi... Gwałt, pedofilia...
Hoffmann kilka razy otworzył i zamknął usta. Nic nie rozumiał.
Porta z namysłem kontynuował. - Oszustwo, fałszywe zeznania, sprawa o ojcostwo; to
Stabsinten-dant Meissner. Co za świnia. Skończy w Torgau. -Porta z ożywieniem przewracał
kartki. Następnie z rezygnacją spojrzał na Hoffmanna. - Melduję posłusznie, że mój wywiad
powiadomił mnie, iż Herr Oberst Engel, który spędza czas jako szef Oddziału IIA w Sztabie
Dywizji, tydzień temu wygrał w Sztabie 10,000 marek, zgadując cyfry na banknotach stu-
markowych. W tym samym czasie planowano natarcie, na które czekamy leżąc tutaj. To
sprawa poufna, Herr Hauptfeldwebel. Natarcie jest ściśle tajne. Zabandażowano nawet oczy
maskotce pułkowej, koziołkowi, który był obecny podczas dyskusji i zatkano mu uszy watą,
aby niczego nie wydał, gdyby spotkał się z pałką gumową. Oberst Engel jest gwiazdą w
zgadywaniu numerów. Za każdym razem podaje je właściwie, - Porta pociągnął się za ucho i
zaproponował Heuptfeldweblowi Hoffmannowi niu-cha czegoś ze srebrnej tabakierki.
Hoffmann ze złością odmówił, a twarz nabrzmiała mu purpurą.
- Słyszy się niewiarygodne rzeczy - kontynuo
wał radośnie Porta. - Dziś rano słyszałem, że pe
wien Hauptfeldwebel w naszym czcigodnym Puł
ku Służby Specjalnej wysłał do domu dla swej żo
ny kilka jedwabnych spadochronów.
87
Hoffmann zaczął szczękać zębami jak gorączkujący muł. Kolor jego cery zmieniał się z
żółtego na niebieski i z powrotem. Nie był już zdolny do logicznego myślenia.
Ober... Ober... Obergefreiter Porta, - wyjąkał -
coś się stanie. Na Boga, tak jest. Tak dalej być nie
może. - Zawrócił w miejscu i wybiegł chwiejnym
zygzakiem. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał, były sło
wa Porty, zwrócone do Legionisty: - Wkrótce bę
dziemy mieli nowego Hauptfeldwebla.
W jaki sposób wymyśliłeś to wszystko? - spy
tał Portę zdumiony Stary.
Wymyśliłem! - parsknął Porta. - Fakty nie są
czymś, co się wymyśla. Bądź tego pewien, Herr Fel-
dwebel Beier. Po prostu mam oczy otwarte. Jeśli chce
się przeżyć w cywilizowanym kraju, lepiej wiedzieć
coś, co bliźnim przynosi ujmę. Wtedy można na nich
polegać. Nie ma nikogo, kto nie miałby w swej prze
szłości jakiejś ciemnej sprawki, bez względu na to,
czy jest cesarzem, czy wszą. Weź na przykład siebie,
Stary. Czy wierzysz, że wszystko co robi Adolf jest
słuszne? Uważasz go za całkiem niezłego zboczeńca,
prawda?
Oczywiście - odrzekł Stary.
Porta wyłowił z kieszeni swój notes i dokonał starannego wpisu.
- To była kompromitująca uwaga na twój temat
i tylko całkowita klęska Armii Niemieckiej może
cię z niej oczyścić. Na twoim miejscu poszedłbym
do naszego kapelana i poprosił go, aby pomodlił
się za szybkie wkroczenie amerykańskiej piechoty
morskiej do Berlina. - Następnie wyciągnął swój
flet i wszyscy zaczęliśmy śpiewać:
88
Do diabła z Hitlerem i nazistowskimi pasożytami.
Podetrzyj sobie dupę flagą ze swastyką
l przyciśnij do serca wszystkich dobrych zdrajców,
- Zwariowaliście - roześmiał się Marlow. - Hof
fmann będzie się zachowywał tak, jak poprzednio.
Porta dał kotu w klatce na papugi kawałek kiełbasy.
- Jeśli tu wróci, to po to, by przyłączyć się do
gry. Od tej chwili, jeśli tego zechcę, będzie lizał mo
je buty. Czy widziałeś jego zieloną, rogatą podu
szkę którą tak lubi? Jutro da mi ją w prezencie.
Dziwne, że nigdy nie zrobiono cię Feldwe-
blem - mruknął z podziwem Marlow.
Idiota! Jako Obergefreiter jestem kręgosłupem
Armii. To ja decyduję, czy mój bezpośredni przeło
żony ma mieć ból zęba, lumbago, czy coś innego.
Gdy byliśmy na Ukrainie, wsadzono nam na kark
Hauptmanna nazwiskiem Meyer, parweniusza,
wsiowego szkolnego nauczyciela. Umarł.
Co mu się przytrafiło? - zapytał zaciekawiony
Gregor Martin.
Udało mu się umieścić swój szeroki tyłek na
minie talerzowej - powiedział wesoło Porta. - Ja
zda, stawiajcie forsę. Jeden zielony dolar to tysiąc
papierków Hitlera.
Czy bierzesz pieniądze Churchilla? - spytał
Gregor Martin.
Oczywiście, pod warunkiem, że rozpoczęły
swe istnienie w Banku Anglii. Jeśli idzie o mnie, to
możecie stawiać jeny, ruble, złotówki lub korony.
Kurs jest ustalany przeze mnie i w Nowym Jorku.
Ale strzeżcie się marek, ich kurs spada z każdą go
dziną. Perły, złoto i podobne artykuły są wycenia-
89
ne w dolarach. Nie wymaga się świadectwa posiadania. Z chwilą gdy skończymy, i tak będą
moje.
Kości toczyły się. Godzina za godziną. Słońce zaszło. Komary brzęczały i kłuły nasze
nagie ręce i szyje, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, skupiwszy całą uwagę na kostkach. Dym
wypełnił pokój, lampa na stole filowała z braku potrzebnego jej tlenu; perły, pierścionki,
obrazy, dolary, funty, duńskie i szwedzkie korony, polskie złote, japońskie jeny, indyjskie
rupie, ulubione pistolety i broń do walki wręcz zmieniały właścicieli w tej walącej się włoskiej
chacie.
Feldwebel Marlow wyszedł na chwilę krótko przed świtem i powrócił z trzema belami
jedwabiu. Porucznik włoskich bersalierów, z urodzenia hrabia, rzucił na stół przed Portę plik
dokumentów, akt własności jakiegoś zamku w okolicy Wenecji.
- 20,000 dolarów - mruknął.
Porta przekazał dokumenty Legioniście, który zbadał je starannie, a po tym szepnął coś do
Porty. Porta spojrzał na hrabiego.
Ponieważ jesteś Włochem, dam ci 17,500. Gdy
byś był Prusakiem z dwoma Żelaznymi Krzyżami
i Pour le merite na szyi, dostałbyś dziesięć.
18 - powiedział hrabia, usiłując mieć taką mi
nę, jakby to go nie obchodziło.
17 - odparł z uśmiechem Porta.
Przecież poprzednio powiedziałeś 17,5 - za
protestował hrabia.
Za późno, mój drogi hrabio. Historia świata
zmienia się z minuty na minutę. Twój zamek może ju
tro zostać zarekwirowany przez parobków zza ocea
nu, a kto u diabła może sprzedać zarekwirowany za-
90
mek? Nawet Żyd by nie potrafił, mając do pomocy dziesięciu Greków i pięciu Katalończyków.
Hrabia przełknął ślinę.
W tym momencie pewien Oberjager wyrzucił sześć szóstek. Chciwie zgarnął wielki stos
zielonych banknotów.
Hrabia patrzył jak zahipnotyzowany za żółty kapelusz Porty, potem przeniósł wzrok na
kota w klatce na papugi, zobaczył, jak oberjager ponownie wygrywa. Nie miał pojęcia, że było
to ustawione, stanowiło część psychologicznej taktyki Porty. Nagle zdecydował, że jego zamek
jest starą ruiną, piskliwym głosem zaakceptował propozycję Porty i zgniótł w dłoniach swój
kapelusz z kogucim piórem. Potoczyło się sześć kostek i już był byłym właścicielem zamku w
okolicy Wenecji. Udało mu się wyjąkać parę wulgarnych słów, nim Mały wyrzucił go za
drzwi.
- Jestem porucznikiem Królewskiej Włoskiej
Armii - wykrzyczał w stronę świtu.
- Nie utuczysz się na tym - brzmiał pożegnalny
okrzyk Małego, nim zatrzasnął drzwi.
Hrabia, pogrążony w głębokiej depresji, poszedł ścieżką, ale zanim dotarł do szosy przy
trzech krzywych dębach, wpadł na połączony patrol żandarmerii, dowodzony przez
faszystowskiego włoskiego kapitana i niemieckiego Oberleutnanta. Ponieważ zostawił swą
książeczkę wraz z papierami w chacie Porty, patrol rozprawił się z nim od ręki. W całym
kraju ogłoszono stan wojenny, ponieważ było aż nazbyt wielu dezerterów.
- Badoglio świnia - wrzasnął mściwie kapitan,
gdy zmusili hrabiego, by ukląkł. Kopnęli jego ka-
91
pelusz z piórkiem, zerwali mu z munduru naramienniki i baretki. Tuż przed tym, zanim go za-
strzelili, krzyczał coś o „nielegalnej spelunce hazardu i rabunku".
- Co za świnia - parsknął faszystowski kapitan i splunął na trupa. - Nazywać Italię Benita
spelun-ką.
O trzeciej nad ranem pojawił się oficer lekarz. Przegrał cały swój szpital polowy, ale Porta
wielkodusznie wynajął mu go do końca wojny.
Gdy słońce znów chyliło się ku zachodowi i Porta ogłosił trzygodzinną przerwę, obecni
zaczęli dziko protestować, ale Mały przy pomocy swej pałki napędził im rozumu. Porta
ogłosił z niemałą satysfakcją, że bank nie przegrał. Wręcz przeciwnie. Odczuliśmy potrzebę
uczczenia tego, a naszemu kotu Stalinowi powiedzieliśmy, że dziś są jego urodziny i w
rekordowym czasie dostarczyliśmy sobie dwa podstawowe składniki każdej uroczystości:
piwo i kobiety.
Mały i Porta znaleźli zapasioną świnię, którą mianowaliśmy Oberleutnantem i honorowym
członkiem Partii. Dwóch ludzi zaprowadziło Feldwebla do magazynu i tam, przy pomocy
butelki brandy oraz grożąc sądem polowym, Gestapo i żandarmerią, dostali największą kurtkę
mundurową, jaka była. Prawie pasowała na świnię z wyjątkiem tego, że nie mogliśmy jej
zapiąć kołnierzyka. Świnia głośno protestowała przeciw noszeniu niemieckiego munduru.
Przywiązaliśmy ją do krzesła, które przybiliśmy do ściany i tam siedziała, jako wierny
wizerunek chorego na niestrawność, zapasionego niemieckiego oficera, najniższego w
hierarchii dowództwa. Stary śmiał
92
się tak bardzo, że żuchwa wyskoczyła mu z zawiasów i Mały musiał uderzeniem pięści
wcisnąć ją na miejsce. Próba włożenia świni butów okazała się beznadziejna, ale daliśmy jej
spodnie i czapkę polową. Na jej piersi Marlow przypiął obwieszczenie: -Ja, Oberleutnant
Świntuch, jestem jedyną przyzwoitą świnią w Armii Niemieckiej.
Do diabła z tym - krzyknął Heide. - Ja nic o
tym nie wiem, zapamiętajcie to sobie.
No to pierdol się - zaproponował mu Porta
z wyrazem wyższości. - Nikt cię tu nie trzyma.
Sam się pierdol - odparł ze złością Heide. -
Bardzo dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić bez
ciebie.
- Czy mam mu dać po jadaczce? - zapytał
krwiożerczo Mały, machając swą długą pałką.
Heide wyciągnął zza cholewy granat ręczny.
- Uderz mnie jeśli się odważysz, ty wielki zas-
rańcu.
Mały zaczął szaleńczo wymachiwać rękami. Słowo „odważyć się" niezmiennie
doprowadzało go do furii.
Oficer lekarz i Oberfeldwebel Wolf wtoczyli do środka stulitrową beczkę piwa, pomagał im
przy tym sierżant-kwatermistrz Krabbe. Niedawno Krabbe, przeczytawszy książkę o
żołnierzach Karola XII, sam mianował się kwatermistrzem. Był niebezpiecznym konkurentem
Porty. Od Krabbego można było kupić wszystko a nawet trochę więcej, nie wyłączając
ciężkiego krążownika, jeśli przypadkiem ktoś był w potrzebie. Z Porta nienawidzili się wza-
jemnie, ale zawsze byli dla siebie grzeczni i dobrze wychowani.
93
- No, niech mnie diabli - zawołał Porta, gdy
zobaczył wtaczaną beczkę. - Krabbe, czy nie dop
uściłeś się kradzieży?
Krabbe wyprostował się w całej okazałości, a to było niemało.
Takie oskarżenie, wytoczone przeciw kwater
mistrzowi, jest godne ubolewania, Obergefreiterze
Porta. To piwo, to zaoszczędzone racje. Gdy usły
szałem, że macie uroczystość, pomyślałem, że jest
to właściwa okazja, by je wypić.
Krabbe, dzisiejszego wieczoru jesteś naszym
gościem, ale przede wszystkim przyprowadź mi
Orła. Potrzebuję ordynansa.
Wkrótce możesz go mieć - wtrącił Mały. -
Przyłapałem go obok Dowództwa Pułku, włóczą
cego się z długim meldunkiem w ręce. Przywiąza
łem go tu na zewnątrz, na śmietniku i musiałem
mu wetknąć parę brudnych gaci w jadaczkę, ponie
waż wrzeszczał bardzo niemiło, gdy powiedzia
łem, że wczesnym rankiem zrobimy z niego ogni
sko.
- Dostarcz go - polecił Porta.
Orzeł został wniesiony. Potoczył się jak piłka do stóp Porty, zachęcany butami Małego.
- Stań na baczność, ty szmato - rozkazał Porta -
i nie mrugaj tak idiotycznie gałami. Tej nocy
zostałeś przydzielony do mnie jako mój osobisty
ordynans, ale najpierw zasalutuj naszemu
dowodzącemu oficerowi, siedzącemu tam na
krześle i usiądź obok niego.
Orzeł musiał salutować umundurowanej świni; najpierw pięć razy przechodząc obok z
przepisowym „na prawo patrz", następnie frontem przed
94
nią. Za każdym razem gdy świnia chrząknęła, musiał pytać: - Herr Oberleutnant sobie życzył
Dano świni wiadro piwa ze sznapsem, a Orzeł musiał pilnować, by Oberleutnant Świntuch
co kwadrans dostawał solidny łyk mieszaniny. Gdy świnia już się napiła, Orłowi też wolno
było zaczerpnąć łyk z wiadra.
- Co jest dość dobre dla jednej świni, wystarczy
też dla drugiej - oświadczył Porta i zachichotał
z przyjemnością. - Pomiędzy łykami posadź twą
dupę na krześle naprzeciw Oberleutnanta i salutuj.
Orzeł zaprotestował, ale Mały szybko nauczył go rozumu.
- Przypomina mi to proboszcza z Pistolen
Strasse, który chciał złożyć skargę na biskupa
Niedermeyera - wtrącił Porta. - Pisał ją przez trzy
dni.
- Och, zamknij się Porta - zawołał Stary. - Nie
zniesiemy tego dzisiaj po raz drugi.
Porta kiwnął głową ze zrozumieniem i wskazał na Orła. - Teraz widzisz, ty zjedzony przez
mole więzienny pierdzielu, jak małą wagę ludzie przywiązują do skarg. Żadna skarga nie
znalazła jeszcze swego miejsca w historii świata. Jeśli masz nas dość aż po gardło, po prostu
spójrz na to, jak na zło konieczne. Zachowuj się przyzwoicie, a twoje życie będzie mniej więcej
do wytrzymania. W przeciwnym razie przekażę cię pod jurysdykcję Małego. Wystrzeli cię w
górę jak rakietę 31 grudnia o godzinie za pięć minut północ.
Orzeł wziął się do roboty, blady ale opanowany.
Po trzecim kuflu piwa Porta zapytał jedną z dziewczyn czemu ma na sobie majteczki.
95
Po siódmej szklance piwa Krabbe zaproponował szybką partyjkę rozbieranego pokera.
Samo piwo już utraciło dla nas powab. Zbyt długo trwało, nim wywarło skutek. Wielka beka
było w połowie pusta, więc dopełniliśmy ją whisky, chianti, wódką, jałowcówką, a by uczynić
ją naprawdę smakowitą, na koniec dodaliśmy butelkę sosu worcester. Eleganckie towarzystwo
tak robi, gdy przygotowuje koktajle - zawiadomił nas Porta.
Orzeł musiał potoczyć beczkę dwukrotnie na pagórek i z powrotem, by należycie
wymieszać zawartość. Gdy skończył, rozbeczał się.
Mały wstał z miejsca, podciągnął spodnie, podniósł z podłogi kawał sznura i podszedłszy
do Orła zawiązał katowską pętlę.
- Wszystko ma swój koniec - powiedział rado
śnie, zakładając Orłowi pętlę na szyję. - Oto ładny
kawałek sznura. Teraz wyjdź na dwór, znajdź sobie
miłe drzewo i powieś się, odchodząc z tego świata.
Orzeł wyskoczył drzwiami, goniony przez Małego. Zaskrzeczał głośno, gdy dobrze
wymierzony kopniak posłał go z rozłożonymi rękami i nogami w dół zbocza, z powiewającym
za nim końcem sznura.
Gdy dotrzesz na dno, znajdziesz dobre drze
wo tuż na lewo od siebie.
To był widok cieszący moje oczy - stwierdził
śmiechem Porta. - Mały ma morale, którego wam po
zostałym brakuje.
Nasz młody oficer medyk upił się straszliwie i uwodził sierżanta kwatermistrza w mylnym
przekonaniu, że jest to Greta Garbo.
- Twoje majteczki są zrobione z bardzo szorst-
96
kiego materiału, Miss Garbo - powiedział głośno czkając.
Krabbe trzasnął go bagnetem po palcach. - Pazury przy sobie, specjalisto od wymiotów.
Medyk zalał się łzami. A potem jego twarz nagle się rozjaśniła jak po zakończonym
pogrzebie i splunął na podłogę. - Wypiszę ci świadectwo zgonu - oświadczył, i zaczął pisać na
figach jednej z dziewczyn. - Eks-Stabsfeldwebel Stahlschmidt nie żyje. Samobójstwo. - Po tym
upadł na Marlo-wa, leżącego na podłodze i chlejącego. - Jesteś trupem! - zawołał, co było
bardzo bliskie prawdy. -Nie życzę sobie mieć tu trupa leżącego i zachlewa-jącego się. Pod
darninę z tobą! Albo poślę po żandarmerię.
I nie pozwolimy, by Padre Emanuel pobłogo
sławił Orła. A nie może też dostać ostatniego nama
szczenia - krzyknął Heide.
Boże miej litość nad nim, jeśli będzie tak bez
czelny, by wrócić do życia - rzekł groźnie Porta. -
A teraz odmówmy dziękczynienie.
Heide skoczył na równe nogi i zaczął wybijać rytm, my zaś objęliśmy się wszyscy za
ramiona, z Małym płaczącym ze wzruszenia i zaśpiewaliśmy.
Następnie rozpoczęliśmy rytualne wznoszenia zdrowia: wyższy stopniem zapraszał
niższego, lub też, gdy obaj mieli taki sam stopień, zapraszał posiadający więcej odznaczeń
tego, który miał ich mniej, aby z nim wypił. Rozpoczął Porta. Wzniósł swój kufel do oficera
medyka.
- Wślizgnąłeś się do naszego związku zawodo
wego tylnym wejściem z twego ogłupiającego, uni-
97
wersyteckiego instytutu naukowego. Nosisz nasz mundur, ale nawet nie potrafisz odróżnić
karabinu maszynowego od procy. Nie masz pojęcia, jak zaprosić stado głodnych kutasów do
posiłku. Twoje zdrowie.
Lekarz wstał niepewnie, stanął chwiejnie, uniósł kufel i osuszył go jednym haustem, jak
nakazywały przepisy.
Następnie przepił do niego Heide. Po nim Mar-low. Gdy nadeszła kolej Starego, młody
lekarz nie był w stanie wypić więcej. Padł jak przekłuty balonik, został wyniesiony na noszach
przy wtórze marsza żałobnego i wyrzucony na śmietnik.
Wolf chciał przepić do Porty, ale spotkała go pogardliwa odmowa. Poklepując z dumą swą
pełną baretek pierś, Porta oświadczył: - Ty cholerna świeco zapłonowa, czy myślisz, że jestem
rozdzielaczem, któremu możesz po prostu powiedzieć, by dał iskrę? Pójdź i przynieś mi lok
amerykańskiego piechura morskiego i będziesz miał malutką szansę, by otrzymać pozwolenie
przepicia do frontowego Oberge-freitera.
- Musisz mi wybaczyć - czknął Wolf i próbował złożyć ukłon, ale stracił równowagę i
upadł u stóp umundurowanej świni, którą błędnie uznał za którąś z dziewczyn. Droga, młoda
pani - wykrzyknął - twe zachowanie nie może być uznane za przyzwoite. Chodzić publicznie
bez majteczek! -Następnie dał świni głośnego całusa prosto w ryj, wyszczerzył idiotycznie
zęby i zawołał: - Twe wargi są chłodne i nie można im się oprzeć. - Następnie stał się
ordynarny, ale w połowie zdania dostrzegł odznakę stopnia na mundurze świni, nie-
98
zgrabnie zasalutował z szeroko rozstawionymi palcami. - Na pańskie rozkazy, Herr
Oberleutnant. Jestem na pańskie rozkazy. Herr Oberleutnant, jest pan świnią! - W końcu
osunął się na podłogę.
Wtedy nastąpił nowy pogrzeb. Ponieśliśmy go wysoko nad głowami do śmietnika i tam
położyliśmy obok zwłok doktora.
Pojawił się Padre Emanuel. Stanął na chwilę w drzwiach przyglądając się nam i
potrząsając głową. Marlow zaprosił go do środka. Mały uparcie podążył za nim chwiejnym
krokiem, ale wyczerpany osunął się na śmietnik. Gdy ujrzał leżące bez życia ciało doktora,
ogarnęła go żałość i błagał o przebaczenie za to, że go zabił. Przysiągł, że nigdy więcej tego
nie powtórzy. Następnie odkrył Wolfa i zaszlo-chał z głębi złamanego serca.
- Dobry Boże, jestem masowym mordercą! -
Następnie zaczął myśleć o wszystkich obelgach,
którymi obrzucał go w przeszłości Wolf i zamiast
płakać, zaczął pluć na trupa.
Wtedy wydarzyło się coś takiego, że prawie zemdlał: trup wstał. Mały wydał kwik
przerażenia, chwycił swój pistolet i opróżnił magazynek w ducha, ale na szczęście wszystkie
osiem strzałów chybiło.
- Co to jest u diabła? - krzyknął Wolf, wyciąga
jąc zza cholewy granat ręczny, którym rzucił w Ma
łego, ale zapomniał pociągnąć za sznur zapalnika.
Mały rzucił się do chaty.
- Tam jest trup, ciskający we mnie granatami
ręcznymi! - wrzasnął. - Teraz idę do domu. Mam
dość wojny.
Wolf zataczając się wszedł do środka. Wycelował oskarżycielsko palec w Małego.
99
- Morderca!
Mały chwycił pistolet maszynowy, który wyrwaliśmy mu z najwyższą trudnością.
Uspokoił się dopiero, gdy Wolf zaproponował, że do niego przepije.
Nagle eks-spadochroniarz Marlow skoczył na równe nogi, przysłuchując się uważnie.
Obok niego na ziemi leżała dziewczyna z szeroko rozłożonymi nogami. Mały leżał na drugiej,
robiąc z nią to, co nazywał umizganiem się.
- Nadchodzą czołgi! - ryknął Marlow.
To nas otrzeźwiło. Chwyciwszy za broń usłyszeliśmy znajomy szczęk, na który krew
zastyga w żyłach nawet najdzielniejszym.
Piechota morska - zaśmiał się Porta i przywią
zał cztery granaty ręczne do butelki pełnej benzyny.
Nom de Dieu, oni usłyszeli nasze małe święto
- zachichotał Legionista.
Drzwi otworzyły się i do środka wsunął głowę w hełmie wartownik, z trudem chwytając
powietrze. - Alarm! W dolinie słychać gąsienice czołgów.
Barcelona odepchnął go na bok.
- Spierdalaj, chłopczyku. My to załatwimy.
Mały leżał płasko na brzuchu, szukając pod łóżkiem panzerfausta. Jeden za drugim
chwiejnie wyszliśmy na dwór, gdzie usłyszeliśmy odgłos silników. Stary szedł pierwszy,
trzymając w każdej ręce wiązkę granatów. Marlow szedł za nim, niosąc minę talerzową.
- Silniki Maybacha - oświadczył Oberfeldwebel
Wolf.
- I ślady gąsienic Tygrysa - odrzekł Porta
z pewnością siebie zawodowca.
100
- Coś tu się nie zgadza - powiedział Wolf. -
W warsztatach naprawczych nie mamy żadnych
czołgów i na tym odcinku frontu jesteśmy jedynym
batalionem Tygrysów.
Wyjrzeliśmy zza drzew na krętą, wijącą się szosę. Było ich przynajmniej pięć czy sześć.
Słyszeliśmy głosy klnące po niemiecku.
- Zmień bieg, ty dupo wołowa!
Nastąpił zgrzyt skrzyni biegów, silnik ryknął, Porta i Wolf spojrzeli po sobie.
- Amatorzy - mruknął Wolf.
- Nigdy nie nauczą się jeździć Tygrysami -
stwierdził Porta, - Uważam, że to są Cyganie
- W każdym razie ponura sprawa - wtrącił Bar
celona, wymachując butelką koktajlu Mołotowa. -
Dam im lekcję.
Porta zajął stanowisko na środku drogi, szeroko rozstawiwszy i mocno wparłszy w nią
nogi. Granatem ręcznym podrapał się we włochatą pierś. W lewej ręce miał dzban czystego
spirytusu.
Brzęk gąsienic czołgowych stał się ogłuszający. Barcelona ustawił karabin maszynowy za
przewróconym drzewem. Musiał zrobić to sam, bo nie miał pomocnika. Wbił nogi trójnoga w
ziemię, sprawdził ustawienie poziome i poprawił kąt poniesienia, a po tym postawił koło
siebie trzy koktajle Mołotowa.
Marlow i Wolf zawiesili na drzewie pocisk 75 mm i podwiązali do niego kilka drutów, w
ten sposób zmieniając go w ciągu kilku sekund w śmiercionośny Baumkrepierer. Biada
każdemu, kto by wpadł na jeden z tych drutów!
Legionista leżał wysoko na pagórku z dwoma sprzężonymi miotaczami ognia. Jeśli
spróbują się
101
wycofywać, będą praktycznie martwi, gdyż będą musieli przedostać się przez ścianę płonącej
ropy naftowej.
Pierwszy czołg pojawił się na ostrym zakręcie -najpierw tłumik ognia wylotowego na
długiej lufie armaty. Była to nasz najnowszy model, Tygrys II. Właz był otwarty, a w nim
ujrzeliśmy postać w czarnym mundurze. Ale popełnili fatalny błąd, wysyłając ich w roli
komandosów. Dowódca w wieżyczce miał na głowie tyrolski kapelusik, jakiego żaden
niemiecki pancerniak nie nosił od roku 1942. Było to nakrycie głowy, jakie po cichu zabierało
się na urlop, by zadzierać nosa.
Ciężki, szeroki, ogromny Tygrys pojawił się, pchając się z trudem po krętej szosie,
następny tuż za nim.
Porta nadal stał na środku drogi. Podniósł rękę, by zatrzymać stalowego, górującego tuż
nad nim potwora. Zajrzał do lufy jego armaty kalibru 88 mm i uśmiechnął się do dowódcy,
wychylonego z wieżyczki.
- Witamy w naszej knajpie! - zawołał. Dowódca czołgu miał typowo drezdeński akcent. -
Gruss Gott. Napracowałem się, szukając was. Przypuszczam, że jesteście 5. Szwadronem 27.
Pułku Służby Specjalnej? Jestem Oberfeldwebel Brandt z 2. Szwadronu. Mamy zameldować
się u was. Mamy nowe czołgi z miotaczami ognia. Czy powiedziano wam o nas?
Porta łyknął czystego spirytusu i pocałował swego kota w tył głowy. - On jest dobry,
Stalin, co? Cholernie dobry. Mógłby mieć znakomity numer cyrkowy.
102
Mały zaczął macać zakrętkę granatu.
- Będzie miał gorąco pod dupą.
Stary odepchnął Portę i Małego na bok. Ciężkim krokiem i wymachując rękami podszedł
do wielkiego czołgu.
Hallo, kumplu. A może by tak hasło, po pro
stu żeby zrobić wszystko jak należy?
Scharnhorst - odpowiedział tamten z szerokim
uśmiechem.
Marlow trącił Heidego. - Czy widzisz? To blade gówno ma esesmańską trupią główkę na
wyłogach. Jeśli to są piechurzy morscy Mike'a, to ja zwymiotuję.
- C'est le bordel - mruknął Legionista. - Ale
wdepnęli.
Pierwszy czołg został skierowany prosto do zapory drogowej, gdzie wisiało osiem min
talerzowych. Wsiedliśmy na niego.
Człowiek w wieżyczce zrobił się nerwowy, zauważywszy nasze koktajle Mołotowa.
- Chcesz cygaro? - spytał Porta, wyciągając gra
nat trzonkowy, z którego niebezpiecznie zwisało
porcelanowe kółko.
Następny czołg, Tygrys I, podjechał ciężko szosą i zatrzymał się tuż za pierwszym, co było
niebezpiecznym błędem taktycznym. Nie wierzyliśmy własnym oczom, gdy cztery kolejne
zrobiły to samo.
Czy macie tu jakieś cipy? - zapytał dowódca
pierwszego czołgu.
Mamy broń - uśmiechnął się Porta.
Przyjechaliście z Rzymu? - zainteresował się
Marlow, podrzucając w powietrze granat ręczny
jak żongler z płonącą obręczą.
103
-
Czemu macie czołgi różnych typów? - zapytał
dociekliwie Porta. - Czemu wieziecie je do nas? Je
steśmy pułkiem szkolnym. Znamy pierwszy mo
del. Pozbyliśmy się ich trzy miesiące temu. Gdzie
byłeś rekrutem?
-
W 2. Pancernym w Eisenach.
Stary wypchnął mnie do przodu. - Wobec tego on jest jednym z was. Uśmiechnąłem się.
-
Nie pamiętam cię. W którym szwadronie byłeś?
- Czwartym.
-
Ach tak. Waszym szefem był Hauptmann Kra-
jewski. Kto był oficerem dowodzącym?
- Major von Strachwitz.
Był dobrze poinformowany. Rzeczywiście hrabia dowodził tą jednostką.
Stary trącił mnie, ale nie całkiem wiedziałem, co ma na myśli.
Czy pamiętasz nazwisko adiutanta? - zapyta
łem. - Zawsze je zapominam.
Oberleutnant von Kleist - uśmiechnął się Obe-
rfeldwebel z drezdeńskim akcentem.
Kiedy opuściliście pułk? - spytałem.
Zaraz po Raciborzu.
Czy wiesz, gdzie jest teraz Hyazinth Graf von
Strachwitz? - kontynuowałem.
Spytany z trudem ukrywał nerwowość.
- Co u diabła oznacza to przesłuchanie? - zawo
łał poirytowany. - Otwórzcie tę zaporę i wpuście
nas do środka. Mamy się zameldować. - Wyciągnął
różne dokumenty i wskazał na pieczęć. - Jak wi
dzisz, przyjechaliśmy prosto z Dowództwa Armii.
Więc do góry ten szlaban.
104
Spokojnie - uśmiechnął się Porta. - Ta kampa
nia to nie sprawa ekspresowa. Nigdy nie należy stą
pać po cienkim lodzie. Wyskakujcie z tych czołgów,
a my je poprowadzimy. Major Mikę woli widzieć
w wieżyczkach znajome twarze.
Czy to ten major, który był w amerykańskiej
piechocie morskiej?
- Tak, brachu. Koszary Shuffield. Hawaje.
Tamten przełknął ślinę.
Mały zaczął sobie jeździć na lufie armaty. Wsadził do jej wylotu granat i niedbale bawił się
porcelanowym kółkiem.
- Co ty u diabła wyprawiasz? - zawołał Ober-
feldwebel. Powiedział coś do załogi we wnętrzu,
czegośmy nie dosłyszeli, ale zobaczyliśmy, jak złe
oko miotacza ognia ruszyło z miejsca.
Legionista, który znalazł sobie miejsce na tylnym włazie, zajrzał ciekawie do wieżyczki.
- On lui coupe les couilles! - Odwrócił dłoń kciu
kiem w dół i w tej samej chwili ryknął jego pistolet.
Człowiek w wieżyczce upadł do przodu, podziurawiony jak rzeszoto. Koktajle Mołotowa
zaczęły wlatywać przez otwarte włazy wieżyczek. Wolf wziął zamach do tyłu i mistrzowskim
rzutem umieścił minę talerzową tuż pod podstawą wieżyczki trzeciego Tygrysa.
Nastąpiła rozdzierająca uszy eksplozja i piętnaście ton stali uniosło się w powietrze.
Długolufa armata kalibru 88 mm pofrunęła w sosnowy las, a kawałki ciał były rozrzucone we
wszystkich kierunkach. Płonąca ropa tryskała wokół nas, a wybuch następował za wybuchem,
jak erupcja wulka-
nu.
105
W samym środku tego piekła stała chwiejąc się postać młodego lekarza, ściskającego torbę
pierwszej pomocy. Krzyknął coś niezrozumiałego, twarz miał zalaną krwią i brakowało mu
połowy nosa.
Żar uderzył w nas jak zaciśnięta pięść. Płonąca ropa i mdlący zapach spalonego ciała.
Wszystkie sześć czołgów stało w płomieniach.
Zdrajcy - mruknął nasz lekarz i rzucił się na
ziemię obok Porty.
Amerykańscy Niemcy - poprawił go Porta. -
W tej wojnie nie ma zasad. Tylko nieuczciwa gra
i brudne chwyty. Gdyby ci amatorzy spróbowali ze
szwadronem, który ma swe czołgi w naprawie i nie
wybrali Pułku Służby Speqalnej, to by im się uda
ło.
Powinni byli zadać sobie trud przyczepienia
regulaminowych trupich główek do wyłogów -
mruknął Mały. - Wszyscy wiedzą, że nie ma tu jed
nostek pancernych SS.
Porta wstał i obojętnie popatrzył na płonące czołgi.
- Teraz chce mi się pojebać - ogłosił.
W sosnowym lesie zatknęliśmy 42 brzozowe krzyże z nazwiskami amerykańskich
czołgistów. Każdemu według zasług.
Rozdział 5
Monte Cassino, nazwa, klasztor, na pół zapomniane miejsce na południe od Rzymu? Nie,
piekło tak nie do opisania, że nawet ludzie o największej wyobraźni nie będą umieli opisać
jego okropności. Było to miejsce, gdzie martwi umierali po pięć razy. Miejsce głodu i
pragnienia.
Cmentarz młodych ludzi między dwudziestym i trzydziestym rokiem życia.
W okopach leżały wysokie stosy ciał. Było ich tak wiele, że przestaliśmy je usuwać.
Deptaliśmy po nich i cofaliśmy się, zdrętwiali z przerażenia, gdy rozlegały się ich „E-e-ech!". -
Przepraszam, brachu, myślałem, że jesteś martwy.
I byli martwi. Krzyk dobywał się z szeroko otwartych ust, gdy nadepnęło się na ich pełne
gazów ciała.
Co było najgorsze? Huraganowy ogień? Głód? Pragnienie? Błyszczące bagnety? Płonąca
ropa naftowa miotaczy ognia? Czy bezwłose szczury wielkości kotów? Nie wiem. Ale jedyną
rzeczą, której ani ja, ani żaden żołnierz, który tam był, nie potrafi zapomnieć, był smród.
Słodkawy smród trupów, pomieszany z zapachem chloru. Przez całe miesiące lepił się później
do rannych w szpitalach, doprowadzając do mdłości lekarzy i pielęgniarki. Zabrano i spalono
ich mundury, ale smród przeniknął ich do kości. Smród Monte Cassino.
Dziewięć na dziesięć kolumn zaopatrzeniowych pozostawało w wąwozie śmierci, krwawe,
nieroz-
107
poznawalne bryły. Można jeść korę, liście, nawet ziemię dla oszukania głodu, lecz nie
pragnienie! Biliśmy się jak dzikie zwierzęta o kałuże. Daleko na ziemi niczyjej odkryliśmy
pełen wody lej po pocisku. Piła ją chciwie cała horda szczurów. Cisnęliśmy w nią granatem
ręcznym, a potem, nie zwracając uwagi na wybuchające pociski, rzuciliśmy się tam i pili, pili,
pili!
Po południu wybuchy pocisków opróżniły lej. Na dnie leżały rozkładające się trupy. Były
tam od dawna. Wywróciły nam się flaki. Ale następnego dnia znaleźliśmy inny lej i piliśmy
znowu.
To było Monte Cassino, święta góra.
Tajna misja
Szczyt grzbietu zasłaniała gęsta, błękitna mgła. Co chwilę wchodziliśmy w płaty niskiego
oparu. Stado kruków krążyło uradowane nad zapomnianym trupem. Odgonił je wielki ptak
morski.
Po całonocnym kopaniu, które kosztowało nas dwunastu ludzi, byliśmy źli i zmęczeni.
Padły pierwsze, złośliwe 105-milimetrowe pociski. Odgłosem przypominały zatrzaskiwanie
olbrzymich wrót. Na szczęście dla nas nie miały zapalników natychmiastowych. Gdyby tak
było, większość z nas zostałaby załatwiona tu i teraz.
Gdy zaczęły nadlatywać, Porta i ja rozwijaliśmy zwój drutu kolczastego. Przez następne
dwie godziny leżeliśmy na ziemi niczyjej. Wtedy zaatakowali. Całe ławice piechoty. Mieliśmy
przy sobie tyl-
108
ko lekką broń gdyż kopaliśmy, tak więc jako broni musieliśmy użyć drutu kolczastego i
słupków. Każdy z naszych zaostrzonych, stalowych słupków był równie dobry, jak bagnet.
Większość strat ponieśliśmy wracając z natarcia, gdyż strzelała do nas nasza własna piechota,
celując nisko w przekonaniu, że jesteśmy Anglikami. Gdy dotarliśmy do jej pozycji Mikę
trzasnął w głowę dowódcę kompanii, rozkładając go nieprzytomnego, zaś Leutnant Ludwig
padł u stóp swego dowódcy z połową wnętrzności zwisającą z ziejącej dziury w brzuchu. Lu-
dwig miał tylko osiemnaście lat i była to pierwsza jego akcja bojowa. Dowódca zwymiotował.
Okopywanie się i drutowanie nie były uważane za coś istotnego, na równi ze służbą
wartowniczą. Nikt tego szczególnie nie lubił, ale trzeba to było robić. Zawsze były przy tym
straty. Robotę przydzielano jednostkom wypoczywającym.
Słyszeliśmy na północy gwałtowny ogień artyleryjski. Brzmiał tak, jakby coś miało się
zacząć w Forti. Ale to nas nie obchodziło. Nigdy nas nie wzruszało, nawet gdy usłyszeliśmy,
że została zmieciona cała dywizja. Ci ludzie, to nie byli nasi znajomi. Byliśmy do szpiku kości
egoistami. To nas uczyniło obojętnymi na cudzy ból.
Gdy dotarliśmy do drogi, gdzie powinny były czekać na nas ciężarówki, nie było ich. Ze
złości cisnęliśmy hełmy na ziemię i posłaliśmy służbę transportu do piekła i z powrotem. Nie
znosiliśmy ich i uważaliśmy za dekowników, podobnie jak kucharzy.
Z mgły wynurzył się Leutnant Frick w towarzystwie dwóch obcych oficerów Luftwaffe.
Przeszli
109
powoli przed szwadronem, wybierając różnych ludzi, którym mówiono, by stanęli na zbiórkę
po lewej stronie drogi.
Stary kiwnął głową. - Znów szykuje się brudna robota. To śmierdzi misją specjalną.
Wybrano prawie wszystkich z 2. Drużyny. W sumie siedemnastu.
- La merde aux yeux - zaklął Legionista, trzęsąc
się z zimna. - Żegnaj nasza poranna kawo.
Leutnant Frick przywołał Starego. Poszeptali. Następnie wywołano Gregora Martina i
Marlowa, którzy podeszli do nas.
- Więc nie potrafią sobie bez nas poradzić -
uśmiechnął się Marlow, siadając obok Legionisty.
Oficerowie Luftwaffe dokładnie obejrzeli każdego z nas. Podjechało parę trzęsących się
ciężarówek.
- 5. Kompania, wsiadać. Wybrani przejść na le
wo - zakomenderował Mikę.
Ci, którzy mieli szczęście, radośnie wsiedli do ciężarówek i pomachali nam rękami.
Plunęliśmy na nich. Małemu to nie wystarczyło. Cisnął w nich wielkim kamieniem.
- Za broń. Rzędem za mną - wydał komendę
Leutnant Frick.
Ciężarówki Luftwaffe zawiozły nas do Teano. Tam przez cały dzień leżeliśmy za
budynkiem stacji, czekając. Połowę życia żołnierz spędza na czekaniu.
Graliśmy w oko. Gdy nadeszła pora kolacji, włamaliśmy się do stojącego na bocznicy
wagonu z zaopatrzeniem. Dwie skrzynki koniaku spowodowały, że życie wydało nam się
odrobinę przyje-
110
mniejsze. Porta znalazł cztery prosiaczki, które upiekliśmy na rożnie.
- To jest rabunek - mruknął Stary. - Można was
za to powiesić.
- Przynajmniej wyciągnę kopyta z pełnym
brzuchem - odrzekł Porta.
Gdy nas obudzono i kazano pomaszerować do gęstego lasu, była pomoc. W lesie stało,
oczekując nas, piętnaście ciężarówek SS. To była niespodzianka. Ciężarówki należały do 20.
Dywizji Grenadierów SS, składającej się głównie z ludzi z ościennych państw. Raz
spotkaliśmy tę dywizję, na Białorusi. W ciężarówkach leżały w tyle płaszcze i hełmy SS.
- Co to jest, u diabła? - warknął zdumiony Sta
ry. Czy oni chcą spróbować wepchnąć nas do SS?
Barcelona i Mały już z przyjemnością przymierzali płaszcze. Mały założył jeden z
odznakami Unterscharfuhrera i dumnie w nim paradował. Pogardliwie wskazał palcem na
Starego, który patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
- Stań na baczność, ty antyku, gdy przechodzi
Unterscharfuhrer! Albo wolisz pobyt w obozie
koncentracyjnym, by nauczyć się dobrych manier?
Jestem ważną osobą. Nawet raz pocałowałem
Fuhrera w dupę. Zapamiętaj to!
Leutnant Frick pojawił się zza jednej z ciężarówek.
Zdejm ten płaszcz, Creutzfeldt i trzymaj gębę
na kłódkę!
Tak jest, Untersturmfuhrer. Unterscharfuhrer
SS Creutzfeldt melduje posłusznie swoje odejście. -
Cisnął płaszcz i hełm w głąb ciężarówki, podszedł
ponownie do Leutnanta Fricka i strzelił obcasami. -
111
Herr Leutnant, Obergefreiter Creutzfeldt melduje swój powrót.
Leutnant Frick gestem pełnym irytacji polecił mu odejść.
- Wsiądź do tej ciężarówki na sam tył i zrób mi
tę przyjemność, idź spać.
Tuż przed świtem wynurzyliśmy się na otwartą przestrzeń przed klasztorem Monte
Cassino, gdzie już czekały liczne, wielkie ciężarówki Lufrwaffe. Jacyś młodzi oficerowie z
Dywizji Pancernej Her-mann Goering krzątali się pospiesznie. Kazali nam zamaskować nasze
ciężarówki i ukryć się. Paru żołnierzy już zacierało ślady kół samochodowych.
Mały nie potrafił się powstrzymać. Znów nałożył płaszcz i hełm SS. Major Luftwaffe
ochrzanił go zdrowo i zagroził wszelkimi nieszczęściami, jeśli jeszcze raz pokaże się w tym
mundurze.
Czekaliśmy cały ranek i nic więcej się nie wydarzyło, z wyjątkiem latających w górze
bombowców alianckich, ciągnących za sobą po niebie smugi kondensacyjne. Byliśmy dość
przewidujący, by zaopatrzyć się z wagonu kolejowego, a Porta miał w kieszeni płaszcza
kawałek prosiaka.
Będziemy wysadzać w powietrze całe to za
srane miejsce - oznajmił Mały z rozpromienioną
twarzą.
Niech ich diabli wezmą - zawołał ze złością
Porta. - Mogli wziąć do tego pionierów. Dziś jest
galowa noc u Bladej Idy. Dostała całą masę świet
nych dziwek z Rzymu, wszystkie pachnące wodą
różaną.
Mały całkowicie puścił wodze swej lubieżnej wyobraźni. Ślina pociekła mu z ust.
112
W tym świętym budynku są mniszki.
Heide zmrużył oczy.
Zgoda na pogrom pasowałaby ci, prawda?
Mały przełknął ślinę i oblizał się.
- Nie wspominaj o tym. Prawie mi rozsadza
spodnie.
Porta odgryzł wielki kęs prosiaka. Twarz miał błyszczącą od tłuszczu.
- Czy opowiadałem wam kiedyś o czasach, gdy
byłem ogrodnikiem w żeńskim klasztorze?
Roześmieliśmy się i stłoczyli bliżej pod ciężarówką, wygodnie podkładając pod głowy
maski gazowe.
Czy to było nad rzeką Dubowiła? - zapytał
Stary.
Nie, nie! To było wtedy, gdy zostałem wypo
życzony do 2. Pułku Pancernego.
Z całą pewnością nie pamiętam, abyś tam był!
- roześmiał się Stary, zerkając na nas z ukosa.
Nigdy nie mogłeś pochwalić się dobrą pamię
cią - odciął się Porta. - Ale my, znaczy 2. Pułk i ja,
byliśmy gdzieś nad Morzem Czarnym wśród tam
tejszych chłopów. Chodziłem sobie samopas, roz
glądając się za czymś ważnym.
Cipą? - zapytał nagle zainteresowany Mały.
To jest jedyna myśl, jaką masz pod twoją gru
bą czaszką - powiedział Porta. - Szukałem klęski.
Czy uważano, że da się ją znaleźć nad Mo
rzem Czarnym? Zapytał rozbawiony Stary.
Właśnie owego ranka usłyszałem w radiu An
goli, że klęska jest bliska. Bitwa w dolinie Struma
miała być decydująca. Wobec tego z lupą w ręku
szukałem pod każdym kamieniem. Usłyszałem
113
wrzaski kobiet. Aha, pomyślałem sobie, tam są takie, które znalazły klęskę. Ale sądząc z
dźwięków, raczej opuszczano majtki, a nie flagi. Wrzaski dolatywały z żeńskiego klasztoru.
Wskoczyłem na mur i wsadziłem głowę do środka. I wyobraźcie sobie, co zobaczyłem. Nasi
wierni sprzymierzeńcy zajęci byli pomaganiem mniszkom. Nie pamiętam co im powiedziałem,
ale wycofali się ze znaczną szybkością. Wylądowałem na klombie tulipanów i otrzymałem
znakomite przyjęcie.
Pasjonujące opowiadanie Porty zostało przerwane przez Leutnanta Fricka rozkazem
zbiórki.
Przyjrzał nam się Oberleutnant z Dywizji Pancernej SS Hermann Goering z białymi
patkami na kołnierzu.
Nad klasztorem krążył samolot obserwacyjny.
- Obserwator artyleryjski - stwierdził Heide. -
Jeśli nas zauważy...
Paru zakonników wyniosło nam gorącą herbatę. Wylaliśmy jej połowę i dopełniliśmy kubki
rumem. Nadal nie wiedzieliśmy, po co tu jesteśmy. Z wnętrza klasztoru dobiegało stukanie
młotków i piłowanie, a ostrzał artyleryjski trwał w oddali nieprzerwanie.
- Mocno się za to wzięli za tamtymi górami -
powiedział z namysłem Stary. - Coś się szykuje.
Czuję to w kościach.
Kiedykolwiek Stary to powiedział, tak było. Był starym weteranem i jako taki umiał
wywęszyć brudną robotę o milę.
Po co tu jesteśmy? - zapytał Heide, nie zwra
cając się do nikogo szczególnie i wstrząsnął się.
Nie mam pojęcia - mruknął Stary. - Nie podo-
114
bają mi się ci wszyscy ludzie z białymi patkami i mundury SS w ciężarówkach. To śmierdzi
sza-chrajstwem. Sto razy grozili nam Bóg wie czym, jeśli tylko zbliżymy się do klasztoru, a
teraz tu jesteśmy, i do tego uzbrojeni po zęby. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie zaczęło
się polowanie na katolików?
- Boże ratuj nas, jeśli tak jest - rzekł Barcelona.
- Bo jeśli tak jest, będziemy brodzić po szyje we
krwi.
Stary powoli zapalił fajkę.
Gdy noc zapadła nad górami skrywając je, podsunęliśmy ciężarówki tyłem pod drzwi
klasztoru. W żadnym wypadku nie wolno było zapalać jakichkolwiek świateł. Podstarzały
Leutnant Luftwaffe polecił nam złożyć broń w kabinach kierowców. Nikomu uzbrojonemu nie
wolno było wejść do klasztoru. Dość niechętnie wepchnęliśmy nasze pistolety maszynowe do
kabiny. Bez broni czuliśmy się nadzy.
- Zdejmijcie wyposażenie i broń - rozkazał z na
ciskiem obcy lotnik.
Mały próbował wedrzeć się do środka z Walthe-rem P.38 sterczącym mu z kieszeni spodni.
Leutnant ostro krzyknął na niego.
- Wojna bez przyrządów do strzelania, to wa
riactwo. - Mały nie mógł się powstrzymać od od
powiedzi.
- Zamknij gębę, Obergefreiterze - wściekł się
oficer Luftwaffe.
Legionista nadszedł tanecznym krokiem z papierosem, zwisającym z kącika ust. Otwarcie
zaśmiał się z Leutnanta. Na piersiach wisiał mu ciężki, rosyjski pistolet.
115
Sąd polowy, Herr Leutnant? Merde alors! Pan
chyba żartuje.
Co to za zachowanie, człowieku? - krzyknął
oburzony lotnik.
O to właśnie chciałem pana zapytać, Herr
Leutnant. Jestem w najwyższym stopniu zaintere
sowany, co sąd polowy powiedziałby na to, co się
tu dzieje. - Legionista niedbale zapalił następnego
papierosa i puścił dym w twarz oficera Luftwaffe. -
Odmawiamy oddania naszej broni, Herr Leutnant
i nie weźmiemy udziału w sabotowaniu rozkazów.
Pan i pańscy tu obecni koledzy macie więcej powo
dów, by bać się sądu polowego, niż my.
Czyś ty stracił rozum? - zawołał Leutnant gło
sem drżącym ze zdenerwowania. - Co za nonsensy
opowiadasz?
Legionista uśmiechnął się impertynencko. Zwrócił się do nas wszystkich, którzy
słuchaliśmy z napiętą uwagą.
// nous casse les couillesl
Znam francuski, ty chamie. - Lotnik prawie
wychodził z siebie z wściekłości.
- Je m'en merde - zaśmiał się Legionista.
Przez chwilę myśleliśmy, że oficer rzuci się na
Legionistę, który obojętnie kontynuował przegląd magazynka swego ciężkiego pistoletu.
Staliśmy z ustami otwartymi ze zdumienia. Nie mogliśmy tego zrozumieć. Legionista był
stuprocentowym żołnierzem. Nigdy nie posuwał się za daleko. Potrafił być bezczelniejszy niż
wielu, ale nigdy nie ryzykował. Musiał wiedzieć o czymś bardzo ważnym. Nie bardzo wiedząc
dlaczego, znów chwyciliśmy za broń i ustawiliśmy się tuż za Legionistą.
116
Leutnant odwrócił się i pobiegł w górę schodami.
Teraz rakieta da sygnał do natarcia - szepnął
Rudolph Kleber. - To mi przypomina bunt Pułku
Kawalerii SS Florian Geyer.
Nic się nie stanie - odrzekł Legionista ze spo
kojną pewnością. - Jeśli zrobią się bezczelni, za
strzelimy ich. Dostaniemy za to medale.
Co się dzieje? - zapytał Heide. - Mógłbyś nam
przynajmniej powiedzieć. Prawie sikam w spodnie
z podniecenia. - Ochoczo wymachiwał swym pi
stoletem automatycznym, włoską Berettą.
Porta zarzucił sobie na plecy zbiornik swego miotacza ognia i zaciągnął rzemienie.
Opalmy im włosy na jajach - zaproponował
i nastawił miotacz na bliską odległość.
Hamdoulla, powoli - powiedział Legionista.
Jeśli mamy zastrzelić tę bandę des fumistes, będę
strzelał pierwszy.
Więc na litość boską wyjaśnij - rzekł rozdraż-
niony Marlow.
- Cest le bordel. Oni sabotują rozkaz specjalny.
wydany osobiście przez Adolfa i Kaltenbrunnera
Grupa oficerów pospiesznie zbiegła po schodach. Nasz Leutnant Frick szedł
spacerkiem za nimi, uśmiechając się. Znał nas. Oczywiste było, że nie będzie tolerował
żadnych głupich wybryków.
Mały oficer Luftwaffe gdakał jak stara kwoka. Potężnie zbudowany major uciszył
go. Nikt z nich nie był uzbrojony. Nie mieli nawet pasów.
Niektórzy z nas ukryli się w klasztorze za filarami. Legionista prowokacyjnie
usadowił się na parapecie studni na centralnym dziedzińcu. Trzymał pa-
117
lec na spuście. Był tak pewien siebie, jak rosyjski komisarz osobiście mianowany przez Józefa
Stalina.
Barczysty major stanął przed nim. Był dwa razy większy od Legionisty. Płaszcz miał
rozpięty. Nie było wątpliwości, że jest nie uzbrojony.
W milczeniu patrzyli na siebie.
Porta w zamyśleniu manipulował swym miotaczem ognia.
Bon, mon Commandant. Co teraz? Sąd polowy?
A może mydlenie oczu?
Chciałbym zamienić z tobą parę słów na osob
ności.
Legionista uśmiechnął się tajemniczo.
- Non, mon Commandant. Nie zależy mi na kul
ce w tył głowy w jakiejś ciemnej piwnicy. Słysza
łem o tak zwanych specjalnych sądach oficerskich.
Nie jestem oficerem. Jestem tylko capoml-chef, kimś
nieznanym, bez imienia ani zaszczytów. La Lćgion
Etrangźre.
Jakiś Hauptmann podszedł o parę kroków, ale został powstrzymany przez majora.
Podoficerze, daję ci słowo honoru, że nic ci się
nie stanie.
Oficerskie słowo honoru dla nędznego żołnie
rza? - Legionista wzruszył ramionami.
Major wziął głęboki oddech. Zarumienił się.
Mały otworzył usta, by włączyć się do rozmowy, ale Porta ostrzegawczo kopnął go w
goleń.
Legionista nie przejmując się zapalił nowego papierosa.
- Czego chcesz, podoficerze? Czy myślisz, że
powinniśmy zniszczyć tysiącletnią kulturę, ponie
waż jakiś obłąkaniec to rozkazał?
118
- Obłąkaniec? Ta uwaga może pana kosztować
głowę, mon Commandant.
Major postąpił o krok naprzód i zrobił gest, jakby chciał w zaufaniu położyć dłoń na
ramieniu Legionisty, ale ten zrobił unik ruchem ciała i odepchnął go lufą swego pistoletu.
- Podwładny musi stać o trzy kroki od swego
przełożonego, mon Commandant.
Hauptmann znów chciał się wtrącić.
- Powiedziałem ci, żebyś siedział cicho - rzekł
ze złością major. - Następnie, zwracając się do Le
gionisty, powiedział: - Podoficerze, czy wiesz
czym jest Monte Cassino? Wiesz, że jest najstar
szym ośrodkiem kulturalnym Europy? Jest to
pierwszy klasztor Benedyktynów i najświętszy za
bytek chrześcijaństwa. Czy chcesz, by księgozbiór
70,000 niezastąpionych woluminów obrócił się
w popiół? Księgozbiór, którego zgromadzenie za
brało Benedyktynom wiele stuleci? Nie mówiąc już
o malowidłach wielkich mistrzów, wiekowych kru
cyfiksach, historycznych rzeźbach w drewnie i cu
downych dziełach złotników. Czy z czystym su
mieniem pozwolisz to zniszczyć z powodu szalo
nego rozkazu? Jesteś twardym i dobrym
żołnierzem, podoficerze, o tym wiem. Jesteś dum
ny z tego, że służyłeś w słynnym korpusie dziel
nych ludzi pod francuską flagą. Ale nie zapominaj,
że ta sama Armia Francuska przez wieki broniła
wiary chrześcijańskiej. Czy teraz ty, francuski żoł
nierz którym jesteś, uniemożliwisz nam uratowa
nie tego wszystkiego? Ty i twoi towarzysze może
cie nas wszystkich zabić tutaj, w klasztorze. Mo
żesz zacząć ode mnie, a skończyć na arcyopacie
119
Diamare. Nic ci się nie stanie, jeśli to zrobisz. Możesz za to nawet zostać odznaczony, ale
mogę cię zapewnić, że wtedy Armia Francuska nie będzie chciała mieć z tobą nic wspólnego.
Odbiorą ci czerwoną wstążeczkę, którą nosisz nad lewą kieszenią. Nie obawiam się śmierci,
podoficerze. Moi oficerowie też nie. Wiemy, że robiąc to, ryzykujemy własnymi głowami, ale
nie zamierzamy pozwolić, żeby to wszystko zostało zniszczone. Jesteśmy po prostu ludźmi.
Można nas zastąpić, ale ani jednej drzazgi, ani jednego tutejszego dokumentu nie da się
zastąpić. Zakon benedyktyński miał tu swój dom od roku 529. Wkrótce Monte Cassino będzie
w samym sercu zażartej bitwy. Jego murów, pomników, bazyliki, wszystkich tych wspaniałych
budowli - podniósł ręce rozpaczliwym gestem, zaś wiatr łopotał jego płaszczem i mierzwił mu
siwe włosy - tych nie potrafimy uchronić od zniszczenia. Zostaną zrównane z ziemią, a tysiące
młodych ludzi zostanie zabitych lub okaleczonych. Ale te jedyne na świecie, nie do zastąpienia
skarby, które święty klasztor zawiera, mogą w całości zostać zabrane do Rzymu w ciągu
dwóch lub trzech nocy.
- A jeśli nas złapią, mon Commandantl - zapytał z uśmiechem Legionista. - Chętnie byśmy
panu pomogli, jeśli to aż tak wiele dla pana znaczy, ale nie pozwolimy, by pańscy oficerowie
nas nabierali czy nam grozili. Jak pan powiedział, jesteśmy od dawna żołnierzami. Tylko w
tym jesteśmy dobrzy. Naszym zawodem jest palenie, rabowanie i zabijanie. Urodziliśmy się na
śmietnisku Armii i tam wyciągniemy kopyta, ale wiemy, jaki wyrok wyda sąd polowy za
sabotowanie rozkazów Fuhrera. Nie jesteśmy idiota-
120
mi. Mamy zostać wsadzeni w płaszcze SS i wykonać nielegalny transport, na który pójdą
tysiące litrów cennej benzyny. Benzyny, mon Coammandant, której tak bardzo potrzebujemy
dla naszych wojsk, dla ciężkich Tygrysów. Zmarnowanie ledwie kilku litrów może kosztować
czyjąś głowę. Nie chcemy, by nas łamano kołem w Gestapo przy Via Tasso. Sporo słyszałem
o Sturmbannfuhrerze Kappelu, który rezyduje w dawnym ośrodku kultury. Nie zamierzamy
dać się wyrżnąć o godzinie jedenastej za jakąkolwiek ilość świętego śmiecia. Jeśli może pan
nam podać wszystko w postaci zgodnego z regulaminem rozkazu, jesteśmy z panem.
Słuchajcie, słuchajcie - rozległ się z tyłu głos
Porty.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze - rzekł w roz
marzeniu Mały - mogą nam postawić pomnik. Nie
przeszkadzałoby mi, gdybym stanął tutaj, patrząc
na dolinę Liri.
Możesz zostać kurkiem na kościele - powie
dział Porta.
Zamknijcie się - warknął ze złością Legionista.
Jeśli chcecie, dam wam rozkaz na piśmie. Zo
staliście przepisowo przydzieleni do mojej jednost
ki. Nikt nie może uznać ciebie ani twoich kolegów
za odpowiedzialnych, jeśli coś się nie uda.
Miejmy taką nadzieję - mruknął Legionista -
choć nie jestem tego taki pewien. Zgoda, zrobimy to.
Oficerowie znikli na schodach wiodących do bazyliki.
Legionista machnął pistoletem maszynowym. Wstrzymaliśmy oddech sądząc, że ich skosi.
Roześmiał się złośliwie.
121
Zwariowaliśmy. Gdybyśmy ich roznieśli i za
meldowali o całej sprawie, wszyscy dostaliśmy
awanse i być może uchronilibyśmy się od frontu.
Ten interes nigdy mi się nie podobał - wyjaśnił. -
Natknąłem się kiedyś na typka w mnisim habicie.
Był esesmanem. Jednym z bandy, której Heidrich
kazał wejść do różnych zakonów po to, aby podko
pywać je od środka. Facet opowiedział mi o rozka
zie speq'alnym, jednym z tych absolutnie ściśle taj
nych.
Jak u diabła skłoniłeś go do gadania? - zapy
tał Stary.
Legionista uśmiechnął się chytrze i podniósł legitymację partyjną. Kiwnęliśmy głowami,
rozpoznając ją. Odebraliśmy ją przeniesionemu do nas za tchórzostwo esesmanowi, którego
zrzuciliśmy z urwiska.
- Gościu nie był tam długo. Przybył z jakimiś
uciekinierami, ale wie wszystko co się dzieje. Zgo
dnie z tym rozkazem specjalnym niczego nie wol
no usunąć z klasztoru, wszystko musi pójść w po
wietrze wraz z nim, ma zostać zniszczone. Nie
przez nas, lecz przez drugą stronę.
Porta gwizdnął z uznaniem.
- Wcale nie głupie. Decydująca bitwa zostanie
stoczona tutaj, na szczycie świętej góry. My mamy
bronić klasztoru, podczas gdy druga strona rozwa
li go w drobny mak. A Goebbels będzie miał przy
gotowane długie opowiadanie o nieludzkich czy
nach tych zamorskich barbarzyńców, którzy zni
szczyli najstarsze i najwspanialsze zabytki kultury,
jakie posiada Europa. My mieliśmy próbować rato
wania tych skarbów, ale ich bestialska artyleria
122
nam to uniemożliwiła. I każda prosta dusza połknie to na surowo. Wystarczy, gdy Goebbels
zapyta: - Czy to nasze pociski zrównały z ziemią klasztor? - Nie, proszę pana, to strony
przeciwnej. -Zdziwiłbym się, gdyby po Monte Cassino nie przyszła pora na Watykan. Jestem
przekonany, że to tutaj, to tylko próba. Jeśli się uda, kolej na papieża.
Legionista podrapał się po brodzie, a po tym kontynuował - To cholernie niebezpieczny
interes. Oni myślą, że najgorszym co może ich spotkać, to sąd polowy i postawienie pod
ścianą. Ale tak nie będzie. Będziemy wrzeszczeć, błagać o śmierć. Będziemy ich zaklinać, by
nas zastrzelili. Człowiek żyje niewiarygodnie długo w rękach specjalistów. Pomysł co do
klasztoru wyszedł od Kaltenbrunne-ra. On nienawidzi katolików nawet bardziej, niż Heydrich.
Chłopcy na Via Tasso będą łamać nas kołem.
Widziałem kiedyś, jak jakiemuś Leutnantowi
brzuch pękł od sprężonego powietrza podczas
przesłuchania. Oni używają także wody - wtrącił
Mały.
Kiedy indziej, Mały - powiedział Stary, uci
szając go gestem.
Proponuję - mówił dalej Legionista - żebyśmy
Mały i ja zamienili tego człowieka z SD w zimną
konserwę. Obiecałem zaalarmować SD w Rzymie
i mam się z nim spotkać wkrótce pod tym starym
krucyfiksem na dworze. Mały może zajść go od ty
łu i zarzucić pętlę na szyję. Wtedy wsadzimy go
pod ciężarówkę i przejedziemy, aby nikt nie nabrał
żadnych podejrzeń. A potem, jak uważam, powin
niśmy dać stąd dęba tak szybko, jak zdołamy. Nic
123
nie zyskamy zajmując się tym rozpalonym do czerwoności gównem. Nikt nam nie podziękuje.
Oficerów będą wynosić pod niebiosa, a o nas zapomną.
Z drugiej jednak strony - oświadczył z chy
trym uśmiechem Porta - to idiotyzm, by pozwolić
na zniszczenie tych cennych rzeczy. Mnóstwo ludzi
ma hopla na temat staroci. Przypuśćmy, że niektóre
z nich znikną w drodze stąd do Rzymu? Chwytacie
pomysł?
Możemy wpaść w piekielne kłopoty gdy tylko
wojna się skończy - zauważył sucho Stary. - Nie
sądźcie, że wojna skończy się dokładnie w chwili,
gdy paru generałów podpisze się na kropkowanej
linii. Wtedy zabawa zacznie się na serio. I wtedy
każdy diabelnie pośpiesznie będzie próbował się
wybielić. A my, kulisi, będziemy tymi, którzy za to
zapłacą.
Tu as raison, mon sergeant - oświadczył Legio
nista, kiwnąwszy twierdząco głową.
Cholerne z was cykory - powiedział Gregor
Martin. - Mój generał i ja wychodziliśmy z odwie
dzanych muzeów z mnóstwem ładnych rzeczy.
Słuchajcie, słuchajcie! - zakrzyknęli zgodnie
Marlow i Porta.
Legionista kiwnął Małemu głową.
Mały z morderczym błyskiem w oku machnął swą stalową pętlą. A potem obaj wyszli
przez bramę i znikli w ciemności na wąskiej ścieżce.
Rozdział 6
Siedzieliśmy na gołej ziemi, czołgi zostały wkopane, więc byliśmy ukryci przed
wzrokiem nieprzyjaciela. Od czasu do czasu górą przelatywał pocisk. Gdy położoną
wyżej drogą przejeżdżały ciężarówki, podnosiły chmurę pyłu, który osiadał na naszych
czarnych mundurach i wszystko stawało się białe.
Rzeka wiła się u stóp góry. Niosła wodę niebieską l jak niebo, a przez nią kamienie leżące
na dnie świeciły białawo jak brylanty. Nasze menażki pełne były spaghetti. Eksperci umieli
owijać je na widelcach. Należał do nich Heide, ale on wszystko robił w sposób doskonały.
Porta podniósł widelec z wolnymi końcami makaronu powiewającymi swobodnie, więc wsysał
je z głośnymi odgłosami zadowolenia.
Mały używał do jedzenia palców.
Za każdym razem, gdy pocisk padał w pobliżu, kładliśmy się plackiem i śmieliśmy
się z całego serca gdy okazywało się, że nikomu nic się nie stało.
Porta wskazał palcem kilka rozkładających się trupów, płynących z prądem rzeki.
Ich smród dolatywał aż do nas.
Barcelona śmiał się. - Nie ma znaczenia czym się je, tak długo, jak je się do syta!
Porta dokładnie oblizał kawał wieprzowiny z sosu pomidorowego z oliwą i wsadził
go do kieszeni, na potem. Porta zawsze myślał o tym, że może nadejść czarna godzina.
125
Nikt z nas się nie liczył, więc nienawidziliśmy wojny. Z drugiej jednak strony
zapomnieliśmy o życiu przed wojną. Jedynym, który udawał, że coś pamięta, był Porta, ale on
był natchnionym przez niebiosa kłamcą.
Mieliśmy gąsior pełen wina, które odrobinę zalatywało kwasem, ale co to miało za
znaczenie? Jeśli pijąc zatkało się nos, ledwo czuło się jego smak.
Seria pocisków wzburzyła rzekę. Bryzgi wody prawie doleciały do nas.
Mały wylizał menażki do czysta, co oszczędziło nam kłopotu mycia ich. On zawsze
wylizywał do czysta wielkie naczynia na kuchennej ciężarówce. Nigdy nie miał dosyć. Ale on
był nader wielki.
Siedzieliśmy tam przez całe rano i większą część popołudnia. To było dobre miejsce.
Prawdopodobnie szukali nas już od kilku godzin. Nic nas to nie obchodziło. To nie my
mieliśmy wygrać wojnę; myśmy się nie liczyli.
Untersturmftihrer SS Julius Heide
Mały i Porta siedzieli w pierwszej ciężarówce. Mały tulił starożytny krucyfiks i otwarcie
dyskutowali, ile bogaty kolekcjoner byłby gotów dać za taki przedmiot. Pomiędzy nimi siedział
człowiek nie rozumiejący ich języka, więc gdy zaczęli rzucać sprośności, śmiał się wraz z nimi,
niczego nie pojmując.
Gdy dotarliśmy do samego Cassino, zatrzymała nas żandarmeria, świecąc latarkami na
insygnia SS na naszych mundurach.
126
Przyszliście żartować? - zaśmiał się Porta pro
sto w brutalną twarz pod stalowym hełmem.
Oddział Specjalny? - warknął żandarm.
Tym właśnie jesteśmy - rzucił niedbałe Porta.
- Specjalne zadanie bezpośrednio od Reichsfuhrera
SS.
Zjawił się Heide maszerując wzdłuż kolumny i powiewając połami swego płaszcza Unter-
sturmfuhrera SS, z pistoletem maszynowym przewieszonym przez pierś.
- Kto u diabła ośmiela się nas zatrzymywać?! -
ryknął buńczucznie.
Feldwebel żandarmerii stał się nerwowy, strzelił obcasami i zameldował się. - Melduję
posłusznie, Herr Untersturmfuhrer, wszystkie pojazdy mają być przeszukane. Rozkaz
Dowództwa Armii.
- Sram na wszystkich dowódców armii - ryknął
Heide. - Mam tylko jednego dowódcę, Re
ichsfuhrera SS. - Wycelował pistolet. - Otwórz dro
gę mojej kolumnie, do cholery, jeśli nie chcesz wi
sieć, Feldweblu. A ten transport jest „Ściśle Tajny",
zapamiętaj to sobie.
- Jawohl, Herr Untersturmfuhrer - wyjąkał
z zdenerwowania żandarm.
- A tego „Herr" możesz sobie wsadzić w dupę.
W SS pozbyliśmy się tego już dawno. - Heide
uniósł dłoń arogancko i wrzasnął „Heil Hitler"
w ciemności.
Szlaban podniesiono. Kolumna potoczyła się dalej.
Wyładowaliśmy skrzynie w Zamku Świętego Anioła, a raczej inni wyładowali je za nas,
podczas gdy my leżeliśmy, pijąc, w cieniu. Porta zdobył całe
127
wiadro żarcia. Jacyś ludzie ze służby transportu próbowali wkraść się w nasze łaski, ale zostali
brutalnie odpędzeni, zaś jakiś Stabsgefreiter próbował zadzierać nosa, co go kosztowało dwa
przednie zęby.
Gdy miało się ku zachodowi, pojechaliśmy z powrotem do Cassino. Hauptmann z Dywizji
Pancernej Hermann Goering przyniósł nam rozkazy wyjazdu.
Podczas następnej podróży nie byliśmy zatrzymywani aż do Yalmontone, około dwudziestu
kilometrów od Rzymu. Tutaj Heide też zachował się na sposób esesmański, ale nie poszło tak
łatwo, bo mieliśmy do czynienia z Leutnantem żandarmerii, człowiekiem wielkim jak góra, z
zatkniętymi za pas granatami ręcznymi.
- Rozkaz wyjazdu - zażądał, a w jego oczach
widać było szubienicę z dyndającym sznurem.
Heide nie pamiętał o niebezpieczeństwie, bo zawładnął nim czar jego esesmańskiego
munduru. Podszedł prosto do żandarma, ugiął lekko kolana, zsunął swą czapkę SS na tył
głowy.
- Co do cholernego diabła wy, zimnodupiaści
sodomici, sobie wyobrażacie? To już drugi raz ten
Ściśle Tajny transport został opóźniony. Chciałbym
usłyszeć, co Reichsfuhrer będzie miał do powiedze
nia, gdy o tym usłyszy.
Ale olbrzymi Leutnant nie był człowiekiem, który dałby się zastraszyć lada wrzaskiem.
Twój rozkaz, Untersturmfuhrer? Reichsfuhrer
SS nie pochwaliłby, gdybym przepuścił kolumnę
bez sprawdzenia.
Jeśli jest cokolwiek, co chcesz wiedzieć, Leut-
nancie - głos Heidego rozlegał ponad domami za-
128
ciemnionego Yalmontone - zwróć się do chłopców na Via Tasso. Oni cię nauczą sabotowania
rozkazów Reichsfiihrera. Daję ci dziesięć sekund na usunięcie tego pisuaru, którym
zablokowałeś drogę! Albo polecą kulki i ciała.
Żandarm jakby skurczył się trochę. Zrobił nerwowy gest, który być może dałby się uznać
za salutowanie, następnie zwrócił się do Oberfeldwebla, nonszalancko opartego o ciężarówkę.
- Zabierz to z drogi, człowieku! Nie stój tam i nie gap się. Chcesz sabotować rozkaz
Reichsfiihrera? Zatęskniłeś do śniegów frontu wschodniego?
Oberfeldwebel zaczął się krzątać, warcząc i rugając siedzącego w kabinie kierowcę.
Heide demonstracyjnie pociągnął łyk z manierki, nie proponując jej Leutnantowi. Stał w
miejscu na szeroko rozstawionych nogach, z czapką SS zsuniętą na tył głowy i palcem na
spuście pistoletu, przyglądając się, jak załadowane ciężarówki przejeżdżają obok oficera
żandarmerii i jego gorliwych ludzi. Spoglądając pogardliwie na niego zaczął niedbale
pogwizdywać.
Leutnant spojrzał z ukosa na opaskę, którą Heide założył na rękaw, co było jego własnym
pomysłem. Było na niej wypisane: Reichssicherheitshauptmat.
Heide podsunął mu ten swój rękaw pod nos. -Czy nie podoba ci się moja opaska,
Leutnancie?
- Gdybyś od razu powiedział, że jesteście z RSHA, moglibyście przejechać bez dyskusji.
Ale włóczy się tak wiele gnojków z najbardziej niewiarygodnymi papierami, podpisanymi
przez takiego czy innego wszawego generała. Ale to nie dotyczy was, chłopców Henryka.
129
Gdy dziesięciotonowa ciężarówka Kruppa przejeżdżała powoli obok, Leutnant Frick w
esesmań-skim hełmie wyjrzał przez okno kabiny kierowcy i w pomieszaniu zasalutował, co
mogło się okazać fatalnym błędem, gdyby Heide nie zareagował natychmiast.
- Co ty u diabła wyprawiasz? Czy wyobrażasz
sobie, że nadal jesteś Oberleutnantem Armii? Czy
jeszcze ci nie weszło do głowy, że w naszym towa
rzystwie używamy pozdrowienia niemieckiego,
a nie żadnego z waszych junkierskich gestów?
Z szerokim uśmiechem zwrócił się do oficera policji: - I co my mamy robić z tym
plugastwem? Przyjęliśmy ich dziesięć tysięcy w Charkowie. Wraz z generałem Hausserem.
Nigdy nie powinien był zostać naszym dowódcą. Nie, Papa Eike albo Sepp Dietrich, to by było
coś.
- Jaką jesteście teraz jednostką? - zapytał żan
darm.
- 1. Łotewska Dywizja Grenadierów SS.
Żandarm gwizdnął przeciągle.
W takim razie coś się szykuje. To wy chłopcy
załatwialiście transporty wszystkich Żydów. Byłem
z jednym z nich w Auschwitz, gdzie wy, chłopcy
z 1. Łotewskiej, byliście strażnikami. To wymagało
odrobiny wytrzymałości, a ja widziałem więcej, niż
inni. Byłem w tej wielkiej strzelaninie w Kijowie,
gdzie w parę godzin położyliśmy plackiem kilka
tysięcy z nich.
Reichsfuhrer nas lubi - odrzekł dumnie Heide.
- Robimy co nam każą, bez gadania.
Żandarm z poufną miną pochylił się do niego.
- Untersturmfuhrerze, czy Pius wyjdzie z krza-
130
ków? Czy już nadszedł czas? Mówiono, że akcję przeciw Żydom podjęto tylko po to, by
sprowokować starego lisa i jego cholernych kardynałów.
Heide roześmiał się głośno, co można było dowolnie zrozumieć. Żandarm kiwnął głową i
poklepał swój pistolet.
Na tajnym zebraniu partyjnym w 1934 obieca
no nam, że chrześcijańska zaraza zostanie wyko
rzeniona.
Wiem. Nie ma na tym świecie dość miejsca
równocześnie dla nas i dla czarnych kruków -
warknął Heide. - A my nie ustąpimy.
To mi się podoba - powiedział z uśmiechem
Leutnant, zacierając z przyjemnością ogromne dło
nie.
Mam taką nadzieję - syknął Heide. - W prze
ciwnym razie musiałbym zabrać cię z nami.
Żandarm roześmiał się z przymusem. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, Untersturmfuhrerze.
Rozumiem, że wasz transport jest Ściśle Tajny, ale czy zmierzacie do Rzymu?
Heide wyprostował się.
- Oczywiście. Jadę do Rzymu.
Zmieszany Leutnant położył dłoń na swym kwadratowym podbródku. A potem odezwał się:
- Wiesz, że macie przejechać przez jeszcze dwie
blokady drogowe? Wystawiliśmy je dwadzieścia
minut temu. Rozkazy z Via Tasso.
Heide przygryzł dolną wargę i mocniej zaciągnął rzemyk hełmu.
- Co to u diabła za nonsens? Ci goście dostaną
fest po dupie, jeśli jeszcze raz zostanę opóźniony.
Ostatnie słowa Reichsfuhrera do mnie brzmiały:
131
„Nie zawahaj się strzelać, untersturmfiihrerze, jeśli natkniesz się na przeszkody". Ale może
lepiej będzie jeśli dostanę hasło.
- Nie jestem pewien... To wielkie ryzyko, Unter
sturmfiihrerze. - Góra mięsa była w widoczny spo
sób zaniepokojona. - Moje rozkazy z Via Tasso też
zostały określone jako Ściśle Tajne!.
Heide tak opuścił lufę pistoletu, aż wymierzona została prosto w klamrę u pasa Żandarma.
Rozkaz Reichsfuhrera mówił, abym strzelał je
śli będę opóźniany.
Waterloo - wyszeptał Leutnant, patrząc jak za
hipnotyzowany w wylot lufy pistoletu maszyno
wego.
Twarz Heidego rozjaśniła się z zadowolenia.
A odzew?
Bliicher.
Heide opuścił lufę peemu.
- Dziękuję, przyjacielu. Nienawidzę dziurawie
nia kolegi-oficera, jeśli nie jest to absolutnie ko
nieczne.
Leutnant żandarmerii nagle poczuł się bardzo zajęty. Wpadł do drewnianej chaty na
poboczu drogi.
- Co za pierdolona kolekcja półgłówków. -
Odepchnął na bok podoficera, by szybciej dostać
się do telefonu. Gorączkowo zakręcił korbką, syk
nął szereg kodowych wyrażeń do mikrofonu i za
klął. - Oberfeld - wrzasnął do człowieka na drugim
końcu drutu - jeśli kolumna, która jest w drodze,
nie przeleci przez zaporę jak rakieta, stracisz twą
cholerną głowę! Osobisty rozkaz Reichsfuhrera.
Mały Schwimmwagen Heidego stał na poboczu drogi ze zgaszonymi światłami.
132
- Za mną! - ryknął Leutnant i wskoczył do swego
Kiibelwagena, czekającego pomiędzy drzewami. Jego
silnik wydał wielki ryk, gdy wystrzelił w kierunku
Rzymu, wyrzucają na obie strony błoto z drogi.
Heide wskoczył do swej amfibii i uśmiechnął się zachęcająco do Gregora Martina. - Za
nim, Gregor! Pokaż nam, co potrafi kierowca furgonetki! Nie wolno mu odskoczyć od nas.
Jeśli tylko zacznie myśleć, dostaniemy za swoje!
W pięć minut później Gregor zaklął, zahamował jak wściekły i z trudem udało mu się
uniknąć zderzenia z wielką, zatrzymaną ciężarówką. Lekka amfibia poślizgiem przejechała
wzdłuż szeregu ciężarówek, dwa razy zakręciła się w miejscu i wylądowała na polu.
Klnąc i przeklinając wypełzli obaj bez szwanku z rozbitego wozu. Wielki Leutnant
podbiegł w towarzystwie dwóch żandarmów. Zaczął służalczo otrzepywać Heidego, ale ten
odepchnął go na bok z gestem irytacji.
- Co to jest do wszystkich diabłów, żandarmie?
Czy znów zatrzymał pan moje wozy? Połącz mnie
z SD, abym zamienił parę słów z Gruppenfuhrerem
Miillerem w Berlinie. Najwyższy czas, by waszej
bandzie wsadzić rakiety w dupy.
- Wszystko jest w porządku, Untersturmfiihre
rze. Kolumna może jechać prosto przed siebie. Za
łatwię się ze wścibskim Oberfeldweblem, który tu
dowodzi.
Oberfeldwebel żandarmerii, stojący tuż za zdenerwowanym Leutnantem, wyjąkał
wyjaśnienie.
- Łaskawie zamknij gębę, Oberfeldwebel! -
wrzasnął histerycznie Leutnant. Jesteś brudnym sa-
133
botażystą. Wkrótce zostaniesz szeregowcem, pieszo łażącym po Rosji. Zobaczysz! A teraz
znikaj! Precz z moich oczu!
Oberfeldwebel wymruczał coś, czego nie zdołaliśmy usłyszeć.
Leutnant wyrwał swój pistolet z żółtej, skórzanej kabury. - Zamknij gębę, ty namiastko
żołnierza, albo wyboruję ci dziurę za niesubordynację.
Heide uśmiechnął się szeroko. Stał sobie po środku drogi na szeroko rozstawionych
nogach, z peemem przewieszonym przez pierś. Nawet Himmler by go pochwalił. Heide
cudownie odgrywał swą rolę, jakby się do niej urodził, co, w pewnej mierze, było prawdą.
- Czemu nie zrobić tego teraz, Herr Leutnant?
Nie ma miejsca dla pół-żołnierzy w naszych szere
gach. Widzę na twarzy tego człowieka ładny kawał
sznura, zwisającego z gałęzi.
Oberfeldwebel znikł pospiesznie w ciemnościach, w myśli posyłając wszystkich oficerów
SS na samo dno najgorętszej części piekła. W parę sekund jego podziw dla niemieckiego
systemu zmienił się w nienawiść.
Paskudny typek - szepnął jeden z jego
podwładnych.
Zmądrzeje, zasraniec, gdy nadejdą Ameryka
nie - warknął pod nosem uciekający Oberfeldwe
bel. - Zgłoszę się na ochotnika do nowej żandarme
rii, którą nasi obecni wrogowie będą organizować
w Trzeciej Rzeszy po swym zwycięstwie i przez ca
ły czas będę się zajmował łapaniem oficerów SS!
Amfibia paliła się wesoło. Porucznik wielkodusznie ofiarował Heidemu swój wóz, Heide
łaska-
134
wie przyjął propozycję i obiecał oddać go na punkcie kontrolnym w drodze powrotnej.
Leutnant Frick drżał ze zdenerwowania. Chwalił i przeklinał Heidego. Jeśli oficer
żandarmerii zacznie podejrzewać, że zrobiono z niego wariata, konsekwencje będą
nieobliczalne.
Porta śmiał się, nie zważając na nic. - Zaczną szukać winnych w 1. Dywizji Łotewskiej.
A gdy przekonają się, że jej nawet nie ma we
Włoszech? - zapytał Leutnant Frick, potrząsając
głową.
Wtedy zaczną podejrzewać górskich party
zantów, Herr Leutnant - odrzekł Porta i zarzucił
sobie na ramię ciężką skrzynię. - Nigdy nie pomy
ślą, by poszukać w 27. Pułku Służby Specjalnej.
Proszę pamiętać, że niewielu w Dowództwie Armii
Południe wie o nas.
Nasza obecność we Włoszech jest tak choler
nie tajna, - krzyknął Mały z jednej z piwnic Zamku
Świętego Anioła, gdzie mocował się z ciężką klatką
do pakowania - że sami prawie nie wiemy, że się
tu znajdujemy.
Wtedy Barcelona potknął się, upuścił pakę relikwiarzy, którą wlókł w dół po schodach i
zmiażdżył Małemu dwa palce. Mały wybuchł dzikim rykiem i wyszarpnął swą dłoń,
zostawiając dwa palce pod ostrym kantem ciężkiej skrzyni, paru potężnymi susami dostał się
na górę i rzucił się na Barcelonę, tryskając krwią ze zranionej dłoni.
- Ty hiszpański złodzieju cip, zrobiłeś to nau
myślnie! - Wyrwał Porcie starożytny krucyfiks
i morderczo machając nim nad głową pognał za
Barceloną, który uciekł z dziedzińca.
135
Padre Emanuel, który stal w bramie z dwoma zakonnikami, w mgnieniu oka zorientował
się w sytuaqi. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy było to po to, by ratować Barcelonę czy
krucyfiks, ale wyciągnął nogę, podstawił ją Małemu i posłał go ślizgającego się twarzą po
ziemi. Mnisi szybko odebrali mu krucyfiks.
Mały wstał klnąc i szalejąc z gniewu. Wtedy zauważył Haidego, który spacerował sobie w
swym oficerskim mundurze SS z rękami założonymi na plecy, ale nie dość szybo usunął się
Małemu z drogi.
- To ty mnie przewróciłeś, świnio! - wrzasnął
Mały i runął na niego jak huragan.
Heide wziął nogi za pas, ale Mały dognał go na środku Mostu Świętego Anioła i posłał jak
pocisk moździerzowy do wody. Heide kraulem dopłynął do brzegu jak wyścigowa motorówka,
odepchnął na bok Leutnanta Fricka, gdy ten próbował go zatrzymać i rzucił się na Małego.
Mały podniósł ciężką belkę i machał nią jak cepem. Nie posiadaliśmy się z radości. To
było właśnie to, czego nam było trzeba: dobra, regularna bójka!
Leutnant Frick zagroził nam sądem polowym jeśli nie wrócimy do rozładowywania, ale
nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie chcieliśmy przeoczyć walki między Małym i Heidem.
- Mały - krzyknął prowokacyjnie Gregor - Ju-
lius mówi, że nie potrafisz go pobić.
Mały dziko warknął i otarł zmiażdżoną dłonią twarz, obsmarowując ją krwią.
- On mocno krwawi - zauważył Padre Ema
nuel.
136
- To bez znaczenia - uśmiechnął się Porta. - Ma
tego mnóstwo. Julius będzie wykończony na dłu
go, zanim tamten straci ostatnią kroplę.
Heide krążył z szeroko rozłożonymi rękoma wokół Małego, który trzymał swą belkę w
gotowości.
Zabiję cię, żydożerco.
Wybiła twoja ostatnia godzina, worku rzygo-
win - syknął Heide, a potem podniósł kawałek
drewna i cisnął nim w Małego.
Mały zaszarżował, trzymając przed sobą belkę jak taran. Heide został wyrzucony przez
bramę, ale Mały wziął za wielki rozpęd, by zdołać wykorzystać ten sukces. Rozległ się trzask
drewna i brzęk szkła, gdy taran Małego przebił żaluzję i znajdujące się za nią okno. Mały
potknął się, ale w jednej chwili wstał trzymając belkę nad głową jak ogromną maczugę.
Myśleliśmy, że nadeszła ostatnia godzina Hei-dego, ale ten na sekundę przed uderzeniem
belki odtoczył się na bok i wyciągnął zza cholewy swój sztylet do walki wręcz. Mały miał
ledwie tyle czasu, by skoczyć za drzwi, nim sztylet gwiżdżąc nadleciał. Mały chwycił Heidego
za kostki u nóg i zaczął nim kręcić w kółko. Gdyby Heide nie miał na głowie stalowego hełmu,
miałby głowę zmiażdżoną o kamienny mur.
Mały wskoczył mu obiema nogami na brzuch i ślepy z wściekłości wymierzył mu kopnięcie
w twarz. Na parę chwil zupełnie wyszedł z siebie, ale Heidemu udało się odtoczyć w
bezpieczne miejsce pod jedną z ciężarówek. Chwycił gaśnicę, uderzył jej zaworem w ziemię i
skierował na Małe-
137
go strumień piany, zmieniając go w ciągu sekundy w śniegowego bałwana, dziko
wymachującego ramionami. Oślepiony, na pół uduszony Mały biegał w kółko kwicząc i przez
omyłkę złapał Gregora Martina.
- Puść mnie, Mały. Jestem Gregor.
W następnej chwili obaj leżeli bez zmysłów, dostawszy po głowach pustą gaśnicą Heidego.
Rozdział 7
Śmierć! Co to takiego? Uderza jak błyskawica. Zawsze oczekiwaliśmy jej i stała się naszą
towarzyszką, przyzwyczajeniem. Żaden z nas nie był religijny. Nigdy nie mieliśmy czasu.
Niekiedy, w leju po pocisku, mogliśmy rozprawiać o śmierci, ale nikt z nas nie wiedział, czy
coś po niej istnieje. Skąd mogliśmy wiedzieć?
Najlepiej jest uważać śmierć za niekończący się, pozbawiony marzeń sen. Tak często
grożono nam sądem polowym i egzekucją, że już nie robiło to na nas żadnego wrażenia. Gdy
ma się zostać tak czy inaczej zabitym, niewielkie ma znaczenie, kto to zrobi. Nie obchodziło
też nas gdzie i w jaki sposób zostaniemy pochowani. W rowie pod zardzewiałym hełmem, czy
na paradnym cmentarzu z palącym się wiecznym ogniem.
Uważaliśmy że najważniejsze jest, by śmierć była szybka i bezbolesna. Pluton egzekucyjny
pod wielu względami był korzystniejszy, niż powolna śmierć w płonącym czołgu.
Większość ze starej bandy już odeszła. Tu, przed Monte Cassino, w okresie Bożego
Narodzenia pozostało tylko 33 z 5000, z którymi wyruszyliśmy w 1939 roku. Większość
zginęła w płomieniach, co jest klasyczną śmiercią czołgisty. Paru wlokło się bez nóg i rąk, inni
byli niewidomi. Niektórych odwiedziliśmy w przejeździe. Na przykład Schródera, Feld-webla
par excellence. Gryzł się śmiertelnie z rozpaczy utraciwszy oboje oczu. To był jeden z tych
poci-
139
sków, które wybuchają dwukrotnie. Całą twarz mu oderwało.
Żaden z nas, którzy odwiedziliśmy go w szpitalu, nie zapomni tego widoku. On, ten
zgrabny, elegancki Feldwebel Schróder, nie chciał, abyśmy go oglądali. Ciskał w nas
butelkami od lekarstw.
Siedzieliśmy na schodach przed szpitalem jedząc czekoladę i pijąc wino, które
przynieśliśmy dla niego. Odpędzono nas. Nie pozwolono nam siedzieć na tych schodach. Nie
byliśmy jeszcze kalekami.
Tego samego wieczoru Mały walnął bykiem w brzuch jakiegoś lekarza w stopniu oficera
sztabowego. Poczuliśmy się lepiej.
Watykański transport
Siedzieliśmy na kamiennym parapecie przed rzymskim amfiteatrem. Klasztor górował nad
nami, a my patrzyliśmy na dół, na Cassino u naszych stóp, gdzie ludzie chodzili sobie w
rozkosznej ignorancji faktu, że wieś wkrótce zostanie zrównana z ziemią. Paru niemieckich i
włoskich oficerów siedziało przed Hotelem Excelsior, rozmawiając przy szklance chianti.
- Porta, widziałem coś naprawdę ładnego - powiedział Gregor Martin, w zamyśleniu
machając nogami. - Następną partię wieziemy do Watykanu i to jest nasza szansa. Pamiętaj,
kompania warsztatowa Dywizji Hermann Goering ma większość środków transportu, a oni
bynajmniej nie wiedzą
140
o naszym istnieniu. Jak mawia Mały, jesteśmy ściśle tajni, sami wcale nie wiemy, że tu
jesteśmy. -Splunął na jaszczurkę, pospiesznie przedostającą się przez drogę. - Wyciągnijmy z
tej wojny jakąś korzyść. Możemy ukryć gówno u Bladej Idy, nim wszystko się znów uspokoi.
To bystra dziewczyna. Barcelona i Mały wstali z miejsc.
- O czym wy dwaj spiskujecie? - zapytał Mały
głosem, odbijającym się echem od gór. - Odkryli
ście już sposób na uszczknięcie trochę tego towaru?
- Nie wrzeszcz tak, idioto! - powiedział Gregor.
Powoli wspięliśmy się do klasztoru. Słyszeliśmy
pomruk artylerii na południu. Świetnie zdyscyplinowany oddział z Pułku Pancernego SS
Hermann Goering wmaszerował na dziedziniec klasztorny. Szybko załadowali kilka
ciężarówek. Patrzyliśmy na nich w milczeniu. To byli ludzie wykonujący rozkazy co do
kropki. Białe patki na ich kołnierzach błyszczały. Pracowali w milczeniu, każda grupa
podnosiła i przenosiła skrzynie dokładnie właściwą ilość razy. Jakże odmienne towarzystwo od
nas! Podoficer z zimnymi, rybimi oczami i w niewiarygodnie czystym mundurze podszedł do
nas z wielką pewnością siebie.
- Myślicie, że jesteście sakramenckimi turystami
- wrzasnął. - Właźcie do środka. Jesteście potrzeb
ni. Pospieszcie się, albo zabolą was tyłki.
Pojawił się Legionista. Miał w ręce polowy radioodbiornik.
- Zamknij się, towarzyszu i posłuchaj, co nasi
przyjaciele po drugiej stronie wykrzykują dziś
w eterze! - Podkręcił radio tak głośno, jak tylko
możliwe.
141
- Tu radio alianckie na południowe Włochy. Po
wtarzamy nasz poprzedni komunikat dla patrio
tycznych Włochów: - Zjednoczcie się przeciw ban
dytom, którzy bezczeszczą wasze kościoły i groby.
W tej chwili Dywizja Hermann Goering rabuje
skarby klasztoru Monte Cassino! Walczcie i po
wstrzymajcie ich! Powtarzamy: pod dowództwem
oficera sztabowego Dywizja Pancerna Hermann
Goering rabuje klasztor Monte Cassino. Jeden
transport już bezkarnie odjechał ze skarbami nieo
pisanej wartości. Patrioci włoscy, brońcie waszej
własności. Nie pozwólcie, by ci bandyci was obra
bowywali.
Legionista wyłączył radio.
Teraz wsadzono kij w mrowisko, mes amisl
Przez kilka następnych dni nie nosiłbym białych
patek, gdybym chciał pozostać przy życiu.
Jesteśmy tutaj zgodnie z rozkazami - zaprote
stował podoficer, ale jego tępa arogancja znikła.
Rozkazy? - zaśmiał się Porta. - Adolfa?
Stawiam tysiąc przeciw jednemu - oświadczył
Gregor Martin - że w tej chwili pędzi do nas przy
najmniej kompania żandarmerii.
Nasz dowódca załatwi to z nimi - odrzekł to
nem pełnym rozpaczy podoficer. - Jesteście bandą
tchórzów i już wtuliliście ogony pod siebie.
Granat ręczny znalazł się blisko jego twarzy i wycelowano w niego przynajmniej dziesięć
luf pistoletowych.
- Ty jebany gnojku Hermanna, powtórz to, a po
łożę cię zimnym trupem - syknął Porta. - W naszej
bandzie mamy więcej Krzyży Żelaznych i dodatko
wych odznaczeń, niż masz włosów na dupie. Jeśli
142
ktokolwiek jest tchórzem, to jesteście wy, hemoroidy z białymi patkami!
- Och, zabij go - powiedział Mały. - Wtedy bę
dziemy mogli powiedzieć żandarmom gdy nadja
dą, że przypadkiem przechodziliśmy tędy, ubrani
na taką okazję i ocaliliśmy skarby.
Podoficer zawrócił na pięcie i odszedł. Jego ludzie rozglądali się nerwowo. Nie całkiem
wiedzieli, czego się trzymać.
Obergefreiter-mechanik zapytał ostrożnie: - Co to wszystko znaczy, koledzy? Wygląda na
coś bardzo tajnego.
- Możesz być tego pewien - zaśmiał się Porta. - Jest
tak cholernie tajne, że nawet Adolf o tym nie wie. Ale
wygląda, że nasi koledzy po tamtej stronie Neapolu
z wielką starannością opowiadają mu o tym. Dumna
Dywizja Hermanna Goeringa stała się bandą zbójców.
Phi! Jutro was oskarżą o gwałcenie zakonnic. Ja bym
zdjął wasze białe patki. Mam parę różowych, które
mógłbym ci sprzedać. Po wyzwoleniu powieszą was.
Otwarty Kiibelwagen z piskiem hamulców zatrzymał się przed klasztorem. Tuż za nim
podążało pięć ciężarówek. Dwa plutony żandarmów pod dowództwem Oberleutnanta wpadły
do środka przez bramę. Ich półksiężycowate ryngrafy błyszczały. Wśród starożytnych murów
chrapliwie rozbrzmiały komendy.
Łowcy głów uśmiechali się z rozkoszą. To było właśnie to, co im odpowiadało.
-1 co, rabujecie, wy zasrańcy? To was będzie kosztowało wasze głowy! Mamy doskonałą
praktykę w doraźnych sądach polowych. Nie ujrzycie zachodu słońca!
143
Daliśmy nura w ukrycie za jakimiś krzakami różanymi.
- Popatrz co robisz, idioto! - syknął Porta, gdy
gmerałem przy taśmie z nabojami, próbując ją zało
żyć do mojego kaemu. - Jeśli nie zdarzy się cud, za
godzinę nie będziemy żyli.
Załadowałem, przesunąłem bezpiecznik naprzód, przycisnąłem kolbę do ramienia i
rzuciłem spojrzenie Staremu, który leżał za wielkim głazem ze swym kaemem.
Strzelaj, jebańcu - szepnął Porta, odkręcając
kapsel granatu ręcznego. - Jeśli mamy wykorko
wać, każdy z nas zabierze ze sobą jednego z psów
gończych. Zamieć podwórze do czysta od lewej do
prawej.
Nie będę strzelał, póki Stary nie wyda rozka
zu - odparłem.
Ty cholerny głupcze! - powiedział Porta i kop
nął mnie w bok z taką siłą, że potoczyłem się dale
ko od mojego karabinu maszynowego. Następnie
przycisnął kolbę do własnego ramienia. Ledwie
śmiałem oddychać. W oczywisty sposób był gotów
wystrzelać zgromadzonych żandarmów.
W oknach klasztoru widzieliśmy twarze mniszek i mnichów, z niepokojem patrzących co
się dzieje.
Ukazał się Major Luftwaffe.
Co tu się dzieje? - zapytał oficera żandarmerii.
- Wasze zawadiackie zachowanie denerwuje moich
ludzi. Wydałem im rozkaz, by byli czujni z powo
du partyzantów.
Herr Major - powiedział Oberleutnant żan
darmerii z miną pełną entuzjazmu - jestem tutaj
144
na osobisty rozkaz Dowódcy Korpusu Południe. Aliancka radiostacja podaje, że oddziały
niemieckie plądrują klasztor i moim obowiązkiem jest przeprowadzić dochodzenie. I muszę
pana poprosić, Herr Major, by udał się pan ze mną do dowodzącego generała. Widząc, co tu
się dzieje, mogę tylko wnioskować, że Alianci mówią prawdę.
- W tej chwili nie mam czasu, by gdziekolwiek
pójść - odrzekł z uśmiechem Major. - Arcybiskup
Diamare może cię zapewnić, że nie ma tu żadnego
rabunku. Gdyby któryś żołnierz przywłaszczył so
bie choć drzazgę, zostałby na miejscu zastrzelony.
Mały trącił Portę.
- Herr Oberleutnant - kontynuował Major - mo
że im pan powiedzieć w dowództwie, że zapew
niam bezpieczeństwo klasztoru. W najbliższych go
dzinach złożę szczegółowy meldunek osobiście. Te
raz zabierajcie się stąd, nim wasze ruchy nie zwrócą
uwagi nieprzyjacielskich samolotów.
Oberleutnant wycofał się ze swoimi ludźmi.
Kilka następnych godzin spędziliśmy na harowaniu przy ciężkich skrzyniach. Jeszcze przed
zmrokiem pierwsza kolumna ruszyła w drogę do klasztoru Yulgata w San Girolamo. Wkrótce
następna kolumna wyjechała w ciemnościach, kierując się do San Paolo.
Wtedy nasz spokój został zakłócony przez wycie w ciemności i ryk pierwszych Jabos,
przelatujących tuż nad klasztorem. Wokół nas spadł grad bomb.
Porta, który siedział pod ciężarówką, próbując opróżnić butelkę czystego spirytusu, nagle
znalazł się bez ukrycia gdy ciężki pojazd pofrunął w po-
145
wietrze jak piłka tenisowa i potoczył się w dół po zboczu góry. Spadochroniarz śpiący na
siedzeniu kierowcy został wyrzucony przez dach i spadł na stos karabinów, nadziewając się na
nie.
Wtedy nadleciała z rykiem następna fala, z szeroko otwartymi przepustnicami i tryskając z
nosów pociskami smugowymi.
Feldwebel spadochroniarzy został przecięty na pół, gdy przebiegał przez otwartą przestrzeń
przed klasztorem. Jego dolna część zrobiła jeszcze kilka kroków, nim się zatrzymała.
Porta siedział na środku, wymachując pustą butelką.
- Dobry, stary Charlie, jesteś z powrotem, praw
da? - wrzasnął do atakujących samolotów. - Tęsk
niliśmy za wami. Baliśmy się, że udławiliście się
spaghetti.
Jabo przemknął o parę metrów nad jego głową. Strumień podmuchu wyrzucił go w
powietrze. Otrzepał swój żółty cylinder, który spadł mu z głowy, uniósł się na kolana i
potrząsnął pięścią na Ja-bos. Pociski ich armatek rwały się wokół niego, ale żaden go nawet nie
drasnął.
I tak siedział samotnie, a flary zmieniły noc w dzień.
- On zwariował - powiedział do Leutnanta Fric-
ka któryś z mnichów. - Zabierzcie go.
Porta wstał na nogi z kaemem w ramionach. Gmerał przez chwilę przy taśmie amunicyjnej,
ostrożnie ułożył żółty cylinder na ziemi obok siebie i wcisnął w oczodół swój pęknięty monokl.
- Cele wybierać samodzielnie - wydał sam sobie
komendę. - Ognia! - Zachwiał się od ogromnego
146
odrzutu kaemu, plującego rozpaloną stalą na atakujące Jabos. Klnąc i bluzgając, gdyż broń
była tak gorąca, że sparzyła mu palce, zmienił lufę. Oczy mu się śmiały. Był szalony lub
pijany, albo jedno i drugie. Założył nową taśmę amunicyjną i teraz oparł się o resztki
rozwalonej kabiny kierowcy. Flara zrzucona przez Halifaxa zalała wszystko jaskrawobiałym
światłem, które otoczyło góry jak aureola.
Otwarta przestrzeń była zasłana pociskami karabinów maszynowych i działek z
nadlatujących lotem koszącym lub nurkujących Jabos i Mustangów.
Porta! - wrzasnął rozpaczliwie Stary. - Zabiją
cię!
Zabierzcie go do środka - rozkazał oficer Lu-
ftwaffe. - Trzy dni przepustki dla człowieka, który to
zrobi! On oszalał.
Nowa flara wybuchła na ciemnym niebie. Na północy zapaliła się, jak w świąteczne
wieczory, cała seria kolorowych rakiet.
Porta łyknął z manierki i zapalił papierosa. Następnie rozstawił nóżki kaemu, założył
celownik do strzelań przeciwlotniczych i wybuchł pijackim śmiechem.
- Chodź no, Charlie, teraz jestem gotów stuknąć
cię w dupę!
Można by pomyśleć, że on i nieprzyjacielscy piloci mieli bezpośrednią łączność, bo gdy
tylko wy-wrzeszczał te słowa, pierwszy samolot ze świstem pojawił się na oświetlonej części
nieba. Z ogłuszającym hukiem wybuchła bomba. Samolot zachwiał się i zataczając się
odleciał. Z jego lewego skrzydła ciągnęły się długie płomienie.
147
Z rykiem nadleciały dwie maszyny, jedna za drugą. Huknęły bomby. Morze ognia zakryło
Po-rtę, ale wynurzył się nietknięty z dymu, zgiął się w pół ze śmiechu i ucałował trzymany
karabin maszynowy.
Odwrócił się do tyłu. W parę sekund jego lufa już celowała w atakującego Mustanga. Porta
posłał serię w ogień jego rury wydechowej. Rozległa się gigantyczna eksplozja. Spadały
szczątki rozwalonej maszyny. Porta musiał trafić bombę podwieszoną pod samolotem, który
rozpadł się na miliony kawałków, dosłownie obrócił się w proch.
Dobranoc, Charlie! - wrzasnął. - Wyślę twojej
matce pocztówkę!
To jest fantastyczne! - zawołał oficer spado
chroniarzy, - Kto to jest? Duch?
Ogromna postać wynurzyła się spomiędzy sosen, ciągnąc reflektor przeciwlotniczy;
zadanie, które zwykle wymaga dźwigu. W cieniu dwóch ludzi było zajętych przy przewodach.
To Mały przyszedł na pomoc. Nie zwracając uwagi na wybuchające wokół nich pociski,
dwójka zasalutowała sobie wzajemnie wyciągnięciem ręki i uniosła kapelusze.
Nie mogą sami obsłużyć tego reflektora! -
krzyknął Heide. - Muszę pomóc. Józefie, Mario, Je
zusie, osłaniajcie mnie! - Zgięty w pół pobiegł zyg
zakiem przez jaskrawo oświetloną, otwartą prze
strzeń. Położył się pod reflektorem, by posłużyć za
żywą tarczę obrotową. Smuga światła strzeliła
w niebo, smuga, która mogła pilotowi wypalić
oczy.
Mam go, diabła! - radował się Mały. - Patrzy
prosto w mój ogień. Teraz mam cię, Charlie!
148
Pierwszy myśliwiec zginął w ogniu tryskających płomieni benzynowych. Mały nie
posiadając się ze szczęścia walił pięściami w ziemię.
- To ja go załatwiłem! Ja go załatwiłem. - Nagle
zapaliły mu się włosy na głowie. Heide ugasił je
swym płaszczem.
Snop światła reflektora znów uderzył w niebo. Miliony kandeli skierowanych na niskie
chmury.
Zanurkował Mustang z namalowanymi zębami rekina.
- Mam go. Wypalę gały w jego paskudnym py
sku.
Umierający rekin wpadł w korkociąg, próbując umknąć z morderczego promienia.
Mały wyłączył światło, przysłuchując się rykowi silnika. Czy był to przypadek, czy
piekielna kalkulacja mózgu, który nigdy nie uczył się matematyki, że znów włączył światło
dokładnie we właściwym momencie, trafiając maszynę podczas jej wariackiego nurkowania i
oślepiając pilota na resztę jego życia. Heide stał na czworakach pod reflektorem, przenosząc
barki z jednej strony na drugą gdy samolot desperacko próbował uciec ze światła, aż uderzył
w ziemię z szybkością pięciuset kilometrów na godzinę.
Dwa Halifaxy i cztery Mustangi zaryczały nisko nad otwartą przestrzenią. Seria bomb
spowodowała, że z klasztoru wybuchły w górę płomienie. Zdawało się, że wszędzie bulgoce i
rozpryskuje się fosfor.
Ryk silników samolotowych ucichł w oddali. Kalifornijscy mordercy zrzucili swój ładunek.
Zużyli całą amuniq'ę. Na ostatnich litrach benzyny ledwie zdołają powrócić do bazy.
149
Tuż przed odjazdem kolumny odgłos kilofów i szpadli dał się słyszeć na płaskim terenie
poniżej klasztoru, gdzie w parę miesięcy później znajdzie miejsce wiecznego spoczynku 2.
Polski Korpus generała Andersa. To Porta, Mały i Heide kopali grób dla spalonych resztek
Charlies.
Gdy grób był gotów, położyli ich jednego przy drugim, każdego z amerykańską czapką
przy kościach dłoni. Wtedy przybyła reszta 2. Szwadronu wraz z ojcem Emanuelem.
Stary sypnął pierwszy szpadel ziemi, mówiąc coś, co dla nas brzmiało, jak: „Za wasze
matki i Boga!".
Następnym był Leutnant Frick. Ostatnim nasz kapelan, Emanuel. Mówił o Bogu. Całą
masę niezrozumiałej dla nas gadaniny. Zaśpiewaliśmy Ave Maria. Groby zostały szybko
zasypane i w pięć minut później odjechaliśmy.
To była najtrudniejsza z naszych podróży. Na dachu każdej kabiny kierowcy leżało dwóch
z nas z karabinem maszynowym na lawecie przeciwlotniczej. Roje Jabos wyskakiwały za nami
lotem koszącym. Via Appia chwilami była zasłana dywanem światła.
Mijaliśmy niekończące się potoki ciężarówek, jadących w przeciwną stronę, niż my:
artylerię, saperów, czołgi, materiał do budowy mostów, kolumny amunicyjne i ambulanse.
Bomby trafiały w ciężarówki z amunicją, które wylatywały w powietrze, rozrzucając swój
ładunek we wszystkie strony.
Wielki Mercedes z generalskim proporczykiem na przednim błotniku, eskortowany przez
żandar-
150
mów na motocyklach, przeciskał się wężykiem pomiędzy ciężkimi pojazdami.
- Jechać prawą stroną. Jechać prawą stroną -wydzierał się Major żandarmerii. Należał do
gatunku ludzi, którzy bezlitośnie zabiliby każdego, kto im wejdzie w drogę. W tym momencie
zaatakowały cztery Jabos. Mały zauważył je, gdy wyskoczyły z chmur i rzuciły się na nas.
Zeskoczyłem na maskę wozu, by mieć lepszą stabilność. Mały trzymał mnie w taki sposób, by
siła odrzutu nie obaliła mnie na szosę.
Pierwszy otworzył ogień Heide. Był przy karabinie maszynowym na wozie bezpośrednio za
na-
mi.
- Do cholery, przesuń się - wrzeszczał Porta
z miejsca kierowcy. - Nic nie widzę!
Rozległ się wrzask, trzask i stuk i Major żandarmerii wraz ze swym motocyklem zostali
zmiażdżeni pod naszym ciężkim szesnastokołowcem.
- Do piekła z nim! - zaśmiał się Mały. - Wyśle
my Charliemu pocztówkę z podziękowaniem.
Wóz generalski stał w płomieniach. Ubrana w futrzany płaszcz postać wstała, próbowała
wyjść z samochodu, ale znów upadła w morze ognia. Wóz wpadł w poślizg, przekoziołkował i
wybuchł. Jakiś ambulans uderzył prosto w armatę 280 mm. Jego tylne drzwi otworzyły się, a
na drogę wypadło osiem noszy.
Ranny Feldwebel próbował odtoczyć się sprzed miażdżących kół wielkich ciężarówek.
Ubrany był w zabłocony mundur, brzuch owinięty bandażami. Jedną nogę miał amputowaną.
Ciągnik gąsienicowy przejechał mu po głowie.
151
Wyskoczył żandarm, próbując zatrzymać kolumnę, ale padł trafiony salwą nurkującego
Jabo.
Cała Via Appia skąpana była w jaskrawym świetle. Dwa „choinkowe" grona gwiazd
rakietowych stały nad środkiem kolumny. Przeleciał, plując ogniem, Halifax.
- Trzymajcie się mocno - zawołał Porta. - Schodzę z szosy na pole. - Wielka ciężarówka
wpadła do rowu, zmieniając po drodze małą amfibię w bezkształtny stos żelastwa.
Pozostałe cztery ciężarówki podążyły za Porta. W każdej z nich wieźliśmy po dwóch
zakonników, którzy uklękli modląc się. Przebiliśmy sobie przejście przez mur cmentarny,
przewracając nagrobki, zaś potężnymi kołami ryjąc nowe groby. Mała kapliczka została
zrównana z ziemią. Pojechaliśmy dalej z krucyfiksem zwisającym ze zderzaka.
Wtedy wyłączył się silnik wozu Barcelony. Pierwsza linka holownicza pękła jak nitka.
Druga wytrzymała kilka minut. Dwudziestotonową ciężarówkę ze zużytym silnikiem niełatwo
jest wyholo-wać z miękkiej ziemi cmentarza. Porta wyskoczył klnąc z kabiny, cisnął stalowym
hełmem w Marlo-wa i zażądał cumy okrętowej.
Bęben na ciężarówce Barcelony odwinął się, a Gregor chwycił grubą linę cumowniczą.
Porta całkiem wściekł się stwierdziwszy, że Gregor nosi rękawiczki.
- Kim ty, u diabła, wyobrażasz sobie, że jesteś? Ściągaj to cholerne świństwo!
Gregor odszczeknął mu się i zamachnął się w Portę kawałkiem zerwanej linki. W jednej
chwili zaczęliśmy przewalać się wśród grobów w dzikiej
152
walce. Flara oświetliła tę scenę. A z chmur wyskoczył ryczący myśliwiec. Z ciężarówki spadł
spadochroniarz, krwawiąc z łańcuszka dziur w piersi. Zakonnik złożył się w pół jak scyzoryk.
Brezent naszego wozu stanął w płomieniach. Zakonnik zdławił go gaśnicą.
Leutnant Frick dmuchał w gwizdek i groził nam wszelkiego rodzaju nieszczęściami: sądem
polowym, Torgau, egzekucją.
Wyplułem dwa zęby, które wylądowały Heide-mu na kolanach. Nad lewym okiem Porty
zwisał płat krwawej skóry. Heide miał długą ranę ciętą na pośladku, a Mały usta rozdarte aż
do jednego ucha. To była paskudna walka. Nasz sanitariusz oraz ojciec Emanuel,
przeklinając, zużyli na połatanie nas półtorej godziny.
Owiązaliśmy zepsutą ciężarówkę liną cumowniczą. Gregor i Porta zacisnęli sobie
nawzajem bandaże i podzieli się zawartością manierki.
- Teraz spróbuję ruszyć - zawołał Porta z kabiny. - Odejść od liny. Jeśli pęknie, pozbawi
was jaj.
Powoli, niewiarygodnie powoli, wielka ciężarówka zaczęła się poruszać. Flary zgasły.
Pozostało pięć okaleczonych ciał. Ogień na ciężarówce został ugaszony i nic z naszego
drogocennego ładunku nie ucierpiało.
Na Via Appia rozszalało się piekło. Wyglądała, jakby stała w płomieniach na przestrzeni
co najmniej stu kilometrów. Stary i Leutnant Frick jechali pierwsi, w Kubelwagenie. W
napięciu przyglądali się mapie, by przekonać się, czy zdołają znaleźć drogę objazdu. W San
Cesarea stoczyliśmy z grupą partyzantów walkę, w której straciliśmy trzech lu-
153
dzi, w tym naszego sanitariusza Freya. Granat ręczny oberwał mu obie nogi, więc wykrwawił
się na śmierć prawie w jednej chwili.
Gdy dotarliśmy do Rzymu, słońce właśnie miało wschodzić. Samotny, wolno stojący dom,
palił się wesoło.
Zza zatrzymanego samochodu wynurzyło się dwóch ludzi w długich płaszczach. Trzymali
wycelowane pistolety maszynowe.
Legionista zaczął podśpiewywać:
Przyjdź teraz, śmierci, po prostu przyjdź!
Położył swój rosyjski pistolet maszynowy na górnej krawędzi drzwiczek. W ciemność
strzelił długi język ognia. Złośliwe rat-tat-tat odbiło się echem wśród domów. Obaj mężczyźni
zwalili się. Jeden z nich miał stalowy hełm, który z brzękiem potoczył się do rynsztoka.
Szybko popłynęła kałuża krwi, mieszającej się ze strugami deszczu.
- Co to było? - spytał jeden z siedzących z tyłu
zakonników.
- Para bandytów chciała z nami porozmawiać.
Zakonnik przeżegnał się.
Jadąc wzdłuż Tybru napotkaliśmy kolumnę grenadierów SS. Byli z Dywizji
Muzułmańskiej i na głowach nosili czerwone fezy ze srebrnymi trupimi główkami.
Na Piazza di Roma Porta skręcił w niewłaściwą stronę i znaleźliśmy się na Piazza Ragusa.
Zatrzymał nas zwyczajny posterunek. Wymieniliśmy się papierosami i sznapsem. Dowodzący
wartą Fel-dwebel piechoty ostrzegł nas przed partyzantami w niemieckich mundurach.
Niektórzy nawet twierdzili, że są w mundurach żandarmerii.
154
Strzelajcie przy najlżejszym podejrzeniu - do
radził. - Jeśli się pomylicie i zastrzelicie paru
z psów gończych, nie będzie to aż tak wielkim nie
szczęściem.
Będziemy strzelać na sam widok półksiężyco-
watego ryngrafu - zapewnił z uśmiechem Porta. -
Radowałbym się z całego serca, mogąc paru z nich
położyć plackiem.
Strzeżcie się makaroniarzy - ostrzegł Feldwe-
bel. - Zaczynają uprzykrzać nam życie. Strzelajcie
do każdego spotkanego. Ostatnio stali się całkiem
odważni. Onegdaj musieliśmy zlikwidować całą
wieś na północ stąd. Zaczęli świętować zwycięstwo
Aliantów.
Pojechaliśmy dalej wzdłuż linii kolejowej. Porta znów się pomylił, a cała kolumna
pojechała za nim. Jeździliśmy w kółko, nie potrafiąc znaleźć właściwej drogi. Uzyskaliśmy
pomoc od kilku dziwek, stojących na rogu Via La Spezia i Via Taranto. Wsiadły do kabin
obok nas. Policja wyrzuciła je na Via Nazionale.
I nagle znaleźliśmy się na Placu św. Piotra. Mały rozdziawił gębę.
- Ależ to kawał roboty! Czy to tutaj papież ma
swoją jaskinię?
Nikt mu nie odpowiedział.
To mi się nie podoba - stwierdził z namysłem.
- A jeśli on ma, tak jak Bóg, zdolność jasnowidze
nia?
Ale ty przecież nie wierzysz w Boga - powie
dział z uśmiechem Legionista.
Nie mam zamiaru o tym dyskutować, póki je
steśmy gdzieś blisko tego.
155
Znów zawróciliśmy, pojechaliśmy przez Borgo Yittoria na Via di Porta Angelica.
Szeroka brama stała otworem. Oczywiste było, że nas oczekiwano. Przejechaliśmy wąską
uliczką i przez następną bramę. Paru Gwardzistów Szwajcarskich pokazało nam drogę.
Zdenerwowaliśmy się. To było coś nowego. Wysechł nawet potok słów Porty. Nie było
słychać bluźnierstw ani przekleństw, choć normalnie nie potrafił wypowiedzieć trzech słów,
nie wstawiwszy jednego z nich. To była część wojny.
Ściągnięto brezenty. Kilka wypowiedzianych cichym głosem rozkazów i zaczęliśmy
wyładowywać ciężarówki szybko i z przejęciem.
Śniadanie dostaliśmy w koszarach Gwardii Szwajcarskiej. Porta i Mały zdumieli się na
widok gwardzisty wchodzącego z halabardą.
- Czy to jest papieska broń przeciwczołgowa? -
zachichotał Mały.
Oficer uciszył go, ale Małego nic nie mogło powstrzymać.
- Czy wy naprawdę jesteście żołnierzami? - zapy
tał Porta.
Mały nie posiadał się z radości, gdy pozwolono mu włożyć hełm z czerwonymi piórami i
potrzymać halabardę. Wyglądał w tym idiotycznie. Zupełnie to nie pasowało do nowoczesnego
munduru maskującego. Zaproponował swój pistolet maszynowy i stalowy hełm w zamian za
hełm szwajcarski, ale ten nie był na sprzedaż.
Porta uniósł do góry halabardę.
- Piechurzy morscy wytrzeszczą oczy, jeśli będę
im tym odcinał głowy.
W drodze powrotnej Porta i Mały jeszcze raz
156
spróbowali kupić hełm i halabardę, ale Szwajcarzy tylko potrząsali głowami.
Wtedy Porta wyciągnął swój atut: zaproponował całą garść papierosów z opium. Ale
gwardzista był nieprzekupny. Mały dodał trzy złote zęby i pudełeczko kokainy. Żaden
normalny człowiek nie oparłby się temu, ale żołnierze papieża nie chcieli niczego sprzedać.
Porta i Mały osłupieli. Za coś takiego każdy z nich sprzedałby drugiego. W końcu Mały
wskazał swe buty. Buty amerykańskiego lotnika. Najcudowniejsza, miękka skóra. Szwajcar
nie był zainteresowany.
Wyładowawszy ciężarówki usiedliśmy na szczycie kamiennego muru.
Oficer Gwardii Szlacheckiej przyszedł po Padre Emanuela i Leutnanta Fricka. W kwadrans
później
przysłano po Starego. Minęła większa część godziny.
Aż nie zaczną w nas walić - warknął Porta. -
Być może robią coś tamtym trzem. Jeśli nie pokażą
się najdalej za godzinę, pójdziemy i przyprowadzi
my ich. Całe nasze żelastwo jest w wozie Nr 5.
Szybko załatwimy się z Gwardią.
Widocznie ugryzła cię ślepa małpa - sprzeci
wił się Marlow. - A jeśli Bóg naprawdę istnieje?
Nigdy tego nie wybaczy!
- Przejmę dowództwo - zdecydował Porta -
wtedy to nie będzie wasza sprawa i przed Boskim
sądem polowym będziecie mogli oświadczyć, że je
steście niewinni.
Marlow pokręcił głową.
- Jeśli Bóg istnieje, będzie wiedział, że jestem
Feldweblem i będzie też wiedział, że żaden nor-
157
malny Feldwebel nie pozwoli, by mu rozkazywał nędzny Obergefreiter.
To udawaj, że nim nie jesteś - zaproponował
żartobliwie Mały.
Bóg się na to nie nabierze - potrząsnął głową
Marlow. - Gdy zobaczy wszystkie moje odznaki,
krótko się ze mną załatwi. - „To u nas nie przejdzie,
Marlow", tak powie, a ja zwalę się Szatanowi pro
sto na kolana. A to mnie nie pociąga. Tę sprawę
trzeba załatwić dyplomatycznie. Wyślijmy do nich
na słówko Małego.
Za żadne skarby - zaprotestował Mały, usu
wając się na bok. - Potrafię sam jeden zwinąć cały
amerykański okop, ale ci tam są niebezpieczni.
Minęły dwie godziny i byliśmy coraz bardziej zdenerwowani i napięci. Większość z nas już
wyciągnęła pistolety z wozu Nr 5 i wsadziła je za cholewy butów. Porta siedział, bawiąc się
jajowatym granatem ręcznym.
Dajmy stąd dyla - zaproponował Heide, zezu
jąc na wielki budynek biblioteki.
Zamknij gębę, ty nazistowski twardzielu! Czy
wyobrażasz sobie, że zostawimy tu Starego?
Nie mówiąc już o kapelanie - wtrącił Barcelo
na. Miał niesłychany szacunek dla wszystkiego
rzymskokatolickiego, co datowało się od czasów,
gdy służył w Tercio podczas hiszpańskiej wojny do
mowej. Nigdy nie udało nam się wykryć przyczy
ny tego wszystkiego. Zawsze trzymał nas na dy
stans, odpowiadając: - O takich rzeczach się nie
mówi. A z resztą i tak nie zrozumielibyście.
Padre Emanuel sam potrafi dać sobie radę -
orzekł Porta. - Ma bezpośrednią łączność z grupą
158
dowodzenia niebiańskiej Kwatery Głównej. Ale widoki dla Starego i Fricka nie są tak dobre.
Tu as raison, camarade - powiedział mały Le
gionista, potrząsając twierdząco głową. - Przed bo
skim sądem polowym staje się samotnie i nie ma
nikogo, kto by cię bronił. Tam leżą twoje otwarte
akta. Allah wie wszystko, włącznie z przyczynami
twoich cholernych wybryków. Nieugięta, jasna
sprawiedliwość to jedyne, co się liczy. Niełatwo
uzyskać tam uniewinnienie.
To wszystko jest kupą gówna - zdecydował
Mały. - Ja nigdy nie zostałbym uniewinniony
- Nigdy nie wiadomo - odparł z przekonaniem
Legionista. - U Allaha najdziwniejsze rzeczy wy
chodzą człowiekowi na korzyść. Czy naprawdę je
steś tak wielkim bandytą?
Mały pokiwał wielką głową i zsunął czapkę na jej tył.
- Doprawdy nie wiem. Ale parę razy dostałem
kopa w szczękę. Nie należę do najlepszych. Więk
szość z nas, którzy tu siedzimy, znalazła się tutaj
z własnej wolnej woli. Dobrze się tu nami opieko
wano. Ale ktokolwiek powie, że zabiłem kogokol
wiek wyłącznie na rozkaz, będzie cholernym kłam
cą. Nie mam dosyć szarych komórek. Dlatego ma
my oficerów, którzy za nas myślą. Czy w całej
Pruskiej Armii jest Obergefreiter, który miałby wię
cej blaszek, niż ja? - Uderzył się pięścią w pierś. -
Kim był ten, który ocalił cały pułk pod Stalino? Kto
wyciągnął zapalniki w Kijowie? Czy pamiętacie,
jak w Kerczu liczyliście sekundy, gdy ja pełzłem
przez dziurę? Wiwatowaliście, gdy sam wysadzi
łem w powietrze całą fabrykę traktorów.
159
Barcelona zaśmiał się pogardliwie. - Wy dupki blade! Trzy dni temu użyliście jako celu
przydrożnego krucyfiksu. Teraz japy wam się trzęsą od płaczu, bo siedzicie w mieście Jego
Świątobliwości.
Wrócił Stary. Był dziwnie milczący.
Spotkałem papieża.
Widziałeś go? - wyszeptał przejęty grozą Ma
ły. Stary kiwnął głową i zapalił fajkę.
Czy go dotknąłeś? - spytał Barcelona, spoglą
dając na Starego z nowym szacunkiem.
Nie dotknąłem go, ale byłem tak blisko, że
mogłem to zrobić.
W jakim był mundurze? - zapytał Porta, nie
mając ochoty skapitulować. - Czy miał Krzyż Ry
cerski?
Był wspaniały - mruknął Stary, ciągle pod
wrażeniem swego niesłychanego przeżycia.
Co powiedział? - zainteresował się Heide.
Że mam Was pozdrowić. Pobłogosławił mnie.
Na Jowisza, zrobił to? - wykrzyknął Heide. -
Doprawdy cię pobłogosławił?
Czy widziałeś prawdziwego kardynała? - za
pytał Rudolph Kleber. - W czerwonym kapeluszu?
Pytania sypały się na Starego.
Czy powiedzieliście mu o mnie? - pytał Mały.
Nie specjalnie o tobie, ani o żadnym z nas in
dywidualnie, ale opowiedziano mu o 2. Szwadro
nie jako całości. Dał mi pierścień. - Stary podniósł
rękę, abyśmy wszyscy go zobaczyli.
Czy ten pierścień jest dla szwadronu? - zapytał
Barcelona.
Tak, dał mi go, tak jak generałowi daje się
Krzyż Rycerski. Noszę go w imieniu szwadronu.
160
- Czy mogę go przymierzyć? - zapytał Heide
z dziwnym błyskiem w oku, który powinien był
ostrzec Starego. Ale ten jeszcze nie całkiem po
wrócił do naszej brutalnej rzeczywistości. Umie po
dał Heidemu pierścień.
Heide podniósł palec, abyśmy mogli podziwiać pierścień. Gdy Mały spróbował go dotknąć,
dostał mocno po palcach bagnetem Heidego.
Stary wyciągnął rękę.
Oddaj go.
Tobie? - Heide uśmiechnął się chytrze. - Cze
mu ty miałbyś go mieć?
Stary był tak zdumiony, że tylko otworzył i zamknął usta.
To mój pierścień. Ja go dostałem. Papież mi go
dał.
Dał go tobie? Dał go szwadronowi. Pierścień
należy do 2. Szwadronu, tak samo, jak amerykań
skie buty, które Mały chwilowo nosi. Ty nie jesteś
szwadronem bardziej, niż jest nim Mały. Ja, Sven,
Porta, nasze pistolety, nasza armata 88 mm, cięża
rówka Nr 5 i cała reszta, to jest szwadron.
Heide potarł pierścieniem o rękaw, chuchnął na niego, podniósł do oczu i z dumą go
obejrzał.
Teraz, gdy ujrzałem ten dar od Jego Świątobli
wości Piusa Dwunastego, nie jestem pewien, czy
nie wierzę w Boga.
Daj mi ten pierścień - powtórzył Stary głosem
drżącym z oburzenia i zrobił krok w stronę Heide-
g°-
- Trzymaj łapy z daleka - warknął Heide - albo
dostaniesz kulkę w łeb. Będę go nosił w imieniu szwadronu. Ale jeśli kopnę w kalendarz, ty
możesz
161
zostać nosicielem pierścienia zamiast mnie. Możemy spisać dokument taki, jaki spisaliśmy na
temat butów Małego.
- Za żadne skarby! - krzyknął Porta. - Gdy do
staniesz już za swoje, to będzie moja kolej noszenia
go. Stary widział papieża. To mu musi wystarczyć.
Nie ma prawa do niczego więcej.
Barcelona wyciągnął z buta swój nóż do walki wręcz i zaczął nim czyścić paznokcie. Nie
dlatego, by brudne paznokcie mu przeszkadzały, lecz bardziej dla podkreślenia tego, co
powiedział teraz: - Uważaj, Julius, abyś nie zginął młodo.
Heide zmarszczył brwi i wsadził dłoń z pierścieniem do kieszeni.
- Wyobrażasz sobie, że kim jesteś, ty sztuczny Hi
szpanie?
Stary był siny na twarzy ze złości. Próbował groźbami zmusić Heidego do oddania
pierścienia, ale Heide nie zwracał na niego uwagi. Nie zamierzał go oddać.
Poszedł do koszar Gwardii Szwajcarskiej i z dumą pokazał im pierścień. Właśnie gdy tam
był, nastąpił pierwszy atak. Halabarda świsnęła mu koło głowy, mijając tylko o cal. Nikt nie
widział skąd nadleciała, ale mocno podejrzanym był Mały.
Heide pomknął do ciężarówki i wsadził sobie za pas dwa odbezpieczone pistolety. Święty
pierścień narobił nam mnóstwo złej krwi. Było niebezpiecznie wejść w jego posiadanie, ale
każdy tego chciał.
Kolejny atak nastąpił po dwudziestu minutach. Heide wylegiwał się na środku podwórza, a
dwaj spadochroniarze podziwiali pierścień. Coś spowodowało, że odwrócił głowę i w
następnym momen-
162
cię 20-tonowa ciężarówka przetoczyła się dokładnie przez miejsce, na którym leżał on i dwaj
spadochroniarze i z hukiem zatrzymała się na drzewie. Stłumiony śmiech dał się słyszeć z
rogu Via Pio i Via del Belvedere, gdzie siedziała i grała w kości reszta szwadronu.
- Dziwne, jak ciężarówka może tak sama sobie
ruszyć z miejsca - zauważył z namysłem Porta.
Heide otarł czoło i zsunął czapkę na tył głowy. Trzymając obie ręce głęboko w kieszeniach,
spacerowym krokiem podszedł do nas.
- Banda morderców - oświadczył. - Ale nie do
staniecie pierścienia. Niełatwo mnie zabić.
- To się jeszcze zobaczy - odparł Barcelona
i z uśmiechem rzucił kości.
* * *
W drodze powrotnej przez Via Appia straciliśmy trzy ciężarówki i siedmiu ludzi. Marlow
został ciężko ranny i wsadziliśmy go do powracającego do Rzymu ambulansu. Skórę miał jak
pergamin, wargi sine i wyszczerzone zęby. Gdy Barcelona odpiął z jego pasa Nagana i kaburę,
Marlow szeptem zaprotestował.
To moje. Zostaw mi to.
Dostaniesz go, gdy wrócisz - obiecał Stary.
Oddajcie mi mojego Nagana. Potrafię go pil
nować. Nie ukradną go.
Ale my wiedzieliśmy lepiej. Wiedzieliśmy, co oznacza taka żółta skóra. Wiedzieliśmy, gdy
kościotrup z kosą położył na kimś swą pieczęć i że sanitariusz ukradnie tego Nagana jeszcze
zanim Marlow umrze. Czemu miałby go mieć sanitariusz, gdy nam może oddać dobre usługi?
163
Twardy Marlow płakał. Mały zrobił coś niezręcznego. Jeszcze zanim ambulans ruszył,
wziął leżący obok Marlowa jego zwinięty płaszcz. Był to jeden z tych nieprzemakalnych, w
dobrym gatunku, które wydawano spadochroniarzom. Były bardzo poszukiwane, a Mały i
Marlow byli mniej więcej tego samego wzrostu. Marlow próbował wysiąść z ambulansu.
Wykrzykiwał do nas przekleństwa, ale ludzie z obsługi wozu wepchnęli go do środka i także
klnąc zatrzasnęli drzwi. Gdy staliśmy na jezdni, patrząc w ślad za odjeżdżającym ambulansem,
doleciał do nas krzyk Marlowa - Dajcie mi zostać z wami! Nie chcę umierać! Przynieście mi
mego Nagana!
- Będzie martwy, nim dotrą do szpitala - powiedział spokojnie Stary.
Kiwnęliśmy głowami, wiedząc, że ma raq'ę. I Marlow to wiedział. Przed dwudziestu
minutami był z nami, śmiejąc się z Małego i jego hełmu.
Przyspieszając, Porta mruknął do siebie: - Dobrze, że wygrał te kilka ostatnich rzutów.
Legionista oglądał Nagana, który już wymienił z Barceloną. Następnie wbił bębenek na
miejsce i wsadził ciężki rewolwer do wspaniałej, żółtej kabury, która była najukochańszą
własnością Marlowa. Wstał z miejsca w kabinie, poklepał kaburę i oświadczył: - Dobrze
pasuje.
Widać było, jak go cieszy jej ciężar. Da mu poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała
Marlowowi.
Dla frontowego żołnierza najważniejsza jest świadomość posiadania pistoletu. Powinno się
go odczuwać tak, jak czuje się pomocną dłoń przyjaciela. I tak zawsze czuło się Nagany.
Zawsze bar-
164
dzo dbaliśmy o nie. Wszystkie, które posiadaliśmy, zdobyliśmy na Rosjanach ryzykując
życiem. W 2. Szwadronie mieliśmy ich pięć i bardzo uważaliśmy, aby żadnego nie stracić.
Zawsze zabieraliśmy pistolet umierającego. Gdy zmarł, inni mieli prawo do tego, co posiadał.
Póki żył, on sam i wszystko co posiadał należało do 2. Szwadronu. Nieprzyjemne było to, że
umierający prawie zawsze wiedział, że zabraliśmy to. Jego pistolet był jego polisą na życie, a
gdy go zabierano, płomyk życia migotał szaleńczo. Ale nie mogliśmy sobie pozwolić na
niedbalstwo tam, gdzie szło o Nagana.
Następnego ranka opuściliśmy klasztor. Tuż przed odjazdem zostaliśmy wszyscy
zaproszeni do bazyliki. Tam pojawił się arcybiskup Damare. Podniósł ręce i zaintonował:
Gloria Deus in excelsio!
Następnie przez dziesięć minut odprawiał nabożeństwo w sposób tak chwytający za serce,
że nawet my, poganie, stojący w pierwszym rzędzie, byliśmy jak urzeczeni. Następnie mnisi,
mniszki i dzieci z domu dziecka odśpiewali chorał, który z ogromną wspaniałością rozbrzmiał
w tych czcigodnych ścianach.
Cisi i nieco przestraszeni wymaszerowaliśmy i odjechali.
Barcelona i ja spojrzeliśmy po sobie. Mieliśmy wspólną tajemnicę, o której nie mogliśmy
powiedzieć innym. Wyśmieliby nas. Staliśmy obaj na warcie. Tuż przed wschodem słońca
byliśmy na dole, na końcu szeregu pojazdów. Po niebie przemykały chmury i od czasu do
czasu świecił księżyc. Oparliśmy się o mur, trzymając pistolety maszyno-
165
we pod płaszczami, dla ochrony przed mrozem, w milczeniu patrząc w dół zbocza góry i
ciesząc się poczuciem bezpieczeństwa, które mogą sobie wzajemnie zapewnić tylko naprawdę
dobrzy koledzy. Nie wiem, który z nas ujrzał to pierwszy. Ukazało się daleko w dole za jakimiś
drzewami, figura owinięta ogromnym płaszczem i wyglądająca raczej jak cień.
- Jeden z zakonników? -zapytał Barcelona.
Nagle postać zatrzymała się na otwartej przestrzeni, gdzie później pochowano Polski
Korpus. Pogroziła klasztorowi pięścią. Następnie, przez około sekundę, księżyc zaświecił
przez lukę w pędzących chmurach i postać ujrzeliśmy wyraźnie. Gdy wiatr pochwycił płaszcz i
odwinął go do tyłu, serca nam zamarły. Postacią była Śmierć z kosą na ramieniu!
Krew zastygła nam w żyłach. I wtedy usłyszeliśmy śmiech, długi, triumfalny śmiech. A
potem postać została pochłonięta przez kłąb mgły.
Biegnąc do wartowni następowaliśmy sobie wzajemnie na pięty. W środku spali Stary,
Porta i inni. Szczękaliśmy zębami, a ja zgubiłem mój pistolet.
- Musisz pójść i przynieść go - powiedział Bar
celona. Odmówiłem. Zamiast tego ukradłem pisto
let śpiącemu spadochroniarzowi. Gdy już było ja
sno, poszliśmy z Barceloną poszukać mojego, ale
nie znaleźliśmy go nigdy.
Inni zobaczyli, że coś się wydarzyło, ale nie ośmieliliśmy się opowiedzieć im o tym. Przez
chwilę myśleliśmy, by pójść do kapelana, ale potem zgodziliśmy się, że lepiej będzie w ogóle to
prze-
166
milczeć. Jak słusznie powiedział Barcelona: - Nie masz obowiązku, by opowiadać o
wszystkim, co
widzisz.
Skończyło się na tym, że udawaliśmy przed sobą, jakbyśmy o wszystkim zapomnieli. Ale
Śmierć odwiedziła świętą górę, by obejrzeć miejsce zbliżającego się żniwa i przypadkiem
Barcelona i ja ujrzeliśmy ją i usłyszeli jej pełen triumfu śmiech.
Rozdział 8
Joseph Grapa był Żydem. Poznaliśmy go pewnego wieczoru, gdy składaliśmy wizytę
grupie dezerterów na strychu domu za dworcem Termini. Wchodziło się tam przez
zamaskowaną klapę. Była tam jedna z dziewczyn Idy, która musiała zejść do podziemia.
Dla Heidego znalezienie się twarzą w twarz z Grapą było szatańską niespodzianką.
- Grunt nie zaczyna ci się palić pod nogami,
Żydku? - zapytał prowokacyjnie. - Mogę dostać za
ciebie piękną cenę. Co byś powiedział na bilet
w jedną stronę do Via Tasso?
Porta zaczął czyścić paznokcie nożem do walki wręcz, a Mały zabrzęczał swą stalową
pętlą. To powstrzymało Heidego i od tej chwili on i Żyd tylko obrzucali się oskarżeniami.
Cała moja rodzina, wszyscy moi przyjaciele
zostali wywiezieni do Polski - powiedział spokoj
nie Grapa.
Nie piszcz, żydku - zachichotał Heide. - Ci
z was, Żydów, którzy przeżyją, będą się mścić. Bę
dziecie świętymi krowami i gatunkiem chronio
nym. Nie zdziwiłbym się, gdyby zabroniono nazy
wać was Żydami. Adolf naprawdę oddaje wam
wielką przysługę. Zemścicie się na katolikach,
których nienawidzicie tak samo, jak Heydrich
i Himmłer. Przewiduję, że oskarżycie papieża o za-
gazowywanie Żydów.
Żaden uczciwy Żyd tego nie zrobi - zaprote
stował Grapa.
168
Nie istnieją uczciwi Żydzi - oświadczył Heide
i wybuchł śmiechem. - Oskarżycielsko pokazał
Grapę palcem. - Istnieje mnóstwo dokumentów,
których można użyć przeciw papieżowi. Watykan
jest wszą, schwytaną między dwa paznokcie. Zro
zum mnie dobrze. Bynajmniej nie kocham papie
skich czarnych kruków. Wykończcie ich jutro, to
chętnie pomogę. - Na samą tę myśl zatarł ręce.
Czemu Watykan nie protestuje? - wykrzyknął
Grapa. - Gdyby to zrobił, przerwano by deportacje.
Nie ośmieliliby się ich kontynuować.
Heide parsknął śmiechem.
Nie ośmieliliby się! Jesteś naiwniakiem! Czy
myślisz, że oni boją się paru świętych brudasów?
Gdyby tylko katabasy zaprotestowały, dopiero
wtedy zobaczyłbyś coś. Być może Hitler i Stalin do-
szliby do porozumienia. Wiesz, kto powinien był
protestować? Prezydent Stanów Zjednoczonych,
król angielski i wszyscy inni, którzy mają armie na
każde swe skinienie. Ale przecież oni nawet nie
pierdnęli, usłyszawszy, że zaczęliśmy was szlach-
tować. Cały świat wiedział, co robiliśmy w 1935,
nie mówiąc już o 1938. Ale oni po prostu zatkali so
bie uszy.
Czy uważasz, że to wszystko powstrzymało
by zabijanie? - zapytał Grapa.
Jeden protest nie - stwierdził Heide. - Ale boj
kot ekonomiczny, nawet tak późno jak w 1938,
uczyniłby to. Żaden papież, ani chodzący z paraso
lem premier, nie przestraszą Adolfa. A poza tym,
kto twierdzi, że naszym przeciwnikom nie podoba
się wpychanie was do gazu? Nie chcieli was wyku
pić nawet za parę ciężarówek i platform. Stalin
169
w Moskwie z pewnością nie będzie za wami tęsknił. Nie wiem co papież ma do powiedzenia,
ale uważam, że jest jedynym człowiekiem, który wystąpiłby w waszej obronie, gdyby
dysponował wystarczająco wielką armią. Ale jego protest w tej chwili odniósłby taki skutek,
jak awanturujący się przed fasadą Pałacu Dożów biały gołąbek. Wy Żydzi jesteście zdołowani
i zawsze będziecie. Możecie wznieść się na krótko, ale wtedy jakiś idiota spośród was zacznie
nazbyt się panoszyć i wtedy znów was zepchną w dół. Powinniście mieć własne państwo. Tak
byłoby najlepiej.
Porta pogardliwie splunął na podłogę.
- Człowiek jest najgłupszym ze wszystkich zwierząt.
Operacja Psia Obroża
Plotki o tym, co robiliśmy na Monte Cassino, dotarły do Berlina. Prawdę powiedziawszy,
na Prinz Albrecht Strasse 8 dotarł cały potok wiadomości, co spowodowało, że pewnego
słonecznego poranka bombowiec Heinkel wylądował na lotnisku deirilbe pod Rzymem. Z
samolotu wysiadł Generał Wilhelm von Burgdorf, szef departamentu kadr Wehrmachtu z
cienką, czarną teczką na dokumenty pod pachą. Strzepnął jakieś imaginacyjne drobinki kurzu
ze swych krwawoczerwonych patek i uśmiechnął się swym zwykłym, przyjaznym uśmiechem.
Generał był człowiekiem, który cały świat uważał za gigantyczny żart. Człowiekiem,
170
który awansował pułkownika na generała z takim samym uśmiechem, z jakim wręczał
feldmarszałkowi pigułkę cyjanku potasu. Uśmiechnął się uprzejmie do komendanta lotniska,
który stał z otwartymi ustami i zapytał go o zdrowie. Zagadnięty major natychmiast zbladł
śmiertelnie. Generał Burgdorf uśmiechnął się.
- Herr Major, załatw mi samochód z kierowcą,
który umie prowadzić. Nie obchodzi mnie, czy bę
dzie to skazaniec czy feldmarszałek, jeśli potrafi
prowadzić. Spieszę się na spotkanie z Dowódcą Ar
mii Południe.
Major był w widoczny sposób zdenerwowany. Nagłe pojawienie się Burgdorfa zawsze
pociągało za sobą szereg samobójstw.
- Herr General - major dwukrotnie strzelił ob
casami - mamy tu Oddział Czołgów Służby Spe
cjalnej w koszarach na Via del Castro Pretorio. Mo
żemy dostać od nich pierwszorzędnego kierowcę.
Przeszli razem do osobistego gabinetu komendanta lotniska. Wyglądało na to, że wszyscy
inni oficerowie znikli. Niektórzy twierdzili, i nie bez słuszności, że generał jest
najpotężniejszym człowiekiem w Armii. Jedno jego słowo i generał już nie był generałem. Inne
słowo, a młody Leutnant zamieniał swe srebrne naramienniki w rekordowym czasie na
plecione złote oficera sztabowego. Jedno było pewne: nikt nie bywał awansowany bez zgody
Generała Burgdorfa.
Komendant lotniska puścił w ruch gryzipiórków swego biura. Wyglądało to tak, jakby
przez budynek przeszedł huragan. Dziesięć telefonów zaczęło dzwonić równocześnie w
koszarach na Via
171
del Castro Pretorio. Dziesięciu ludzi nabazgrało ten sam rozkaz.
Ludzie w przerażeniu szeptali nazwisko „Generał Burgdorf", a pewien Oberleutnant oraz
Major zameldowali się jako chorzy, nie czekając na dalsze szczegóły. Gdy zdano sobie sprawę,
że Generał żąda tylko samochodu z kierowcą, dało się słyszeć ogólne westchnienie ulgi.
Hauptfeldwebel Hoffmann prawie udławił się rolmopsem, gdy wyszczekawszy w swój
arogancki sposób jakieś impertynencje do telefonu, odkrył, że rozmawia osobiście z Dowódcą
Bazy. Jego arogancki szczek zmienił się w słabowite miauczenie. Słuchał dziwnego rozkazu
obawiając się najgorszego, a potem ostrożnie odwiesił słuchawkę i przez moment wpatrywał
się w osłupieniu na czarny instrument. A po tym nagle powrócił do życia.
- Ty mokry dupodajco - wrzasnął na urzędnika,
czy nie pojąłeś jeszcze faktu, że jest tutaj Generał
Wilhelm von Burgdorf i żąda środka transportu?
Weź się w kupę i ruszaj się, albo będziesz w drodze
na Front Wschodni nim zdążysz mrugnąć.
W tym momencie weszli Major Mikę i Leutnant Frick. Hoffmann wywrzeszczał swój
meldunek.
- Burgdorf? Phi! - zawołał Mikę. - Chce samo
chodu, doprawdy? Dostanie go wraz z kierowcą.
Damy mu więcej, aroganckiemu gówniarzowi, po
nieważ będzie przejeżdżał przez niebezpieczny te
ren, gdzie mali, makaroniarscy chłopcy mogą
wpaść na cholernie dobry pomysł wysadzenia go
w powietrze. - Rzucił Leutnantowi Frickowi dia
belski uśmiech. - Jak sądzisz, Frick, czy mamy mu
dać mój „kubeł"?
172
Leutnant Frick uśmiechnął się złośliwie. -Wspaniały pomysł, Mikę. I Portę jako kierowcę.
Major Mikę z entuzjazmem kiwnął głową. -I Małego jako eskortę.
Hauptfeldwebel Hoffmann zbladł. Dwa razy poprosił o niewłaściwy numer telefonu.
Własny język jakoś nie chciał go słuchać. Major Mikę i Leutnant Frick usiedli na jego biurku i
obserwowali go z jawnym rozbawieniem. W końcu udało mu się połączyć z garażem. W
dziesięć minut później wycofał się do łóżka z gwałtowną migreną i iskierkami tańczącymi
przed oczyma. Przed odejściem zwrócił uwagę urzędnika w stopniu sierżanta na fakt, że nie ma
pojęcia jaki rozkaz został wydany. Major Mikę i Leutnant Frick woleli upić się i ukryć bez
śladu do chwili, aż niebezpieczeństwo minie.
Pięćdziesięciu ludzi szukało Porty i Małego. Powinni obaj znajdować się w garażu, zajęci
serwisowaniem swych pojazdów, ale okazało się, że w jakiś tajemniczy sposób uzyskali
przeniesienie do innych zajęć. Portę odkryto w zbrojowni, gdzie grał w bitwę morską z
kwatermistrzem i ojcem Emanuelem, w momencie, gdy wygrywał całą pulę. Małego
wytropiono w sypialni za kantyną, gdzie zabawiał się wraz z podoficerem kantynia-rzem i
dwiema dziewczynami kuchennymi. Gdy go odnaleziono, właśnie zapinał spodnie. Wolnym
truchtem udał się do garażu, trzymając na ramieniu skrzynkę amunicyjną. Ujrzawszy z dala
Portę, zawoła: - Mamy zabrać na przejażdżkę generała. Z wizytą do feldmarszałka.
Gdy odjeżdżali po generała, raczej nie można było określić ich jako ubranych na paradę.
Komen-
173
dant lotniska dostał szoku, gdy się u niego zameldowali. Ale Generała Burgdorfa to rozbawiło.
Należeli do typu ludzi, jakich lubił. Dał każdemu z nich garść cygar i nawet nie zadał sobie
trudu, by spojrzeć na majora.
Pomknęli przez Rzym ponad setką. Adiutant Burgdorfa, Hauptmann, siedzący z
zamkniętymi oczami, wolałby wysiąść, ale generała cieszyła szybkość. Natychmiast
zorientował się, że Porta zna się na swej robocie, ale nawet on z lekka zbladł, gdy usłyszał, jak
Porta mówi Małemu, że przednia oś jest nadal luźna i dlatego musi bardzo uważać na wyboje.
Mając mniej niż cal luzu przecisnęli się pomiędzy dwoma tramwajami, w deszczu klątw i
przekleństw dwóch motorniczych oraz pasażerów. Ochlapali błotem policjanta, zmuszając go
do skoku dla ratowania życia, co go przekonało, że tejże nocy powinien przyłączyć się do
partyzantów.
Generał słuchał z zainteresowaniem rozmowy Porty z Małym, przyznając w duchu, że są
najlepszą parą kierowców, jakich miał kiedykolwiek. Nie mógł jednak uznać, by fakt, że wiozą
generała, robił na nich jakiekolwiek wrażenie. O ile zdołał zrozumieć, planowali kradzież
świni, która jakoby znajdowała się w Dowództwie Armii. To generała nie dotyczyło. Nie
przyleciał do Włoch, by zajmować się drobnymi wykroczeniami.
Porta szczegółowo opisał Małemu swój ulubiony sposób gotowania krwawej kiszki. Raz
nawet zdjął z kierownicy obie ręce, by pokazać, co ma na myśli.
Z piskiem hamulców zatrzymali się przed Dowództwem Armii we Frascati. Leutnant
Luftwaffe
174
niemal spadł ze schodów z gorliwości, otworzył drzwiczki wozu i pomógł wysiąść generałowi i
adiutantowi. Generał rzucił okiem na Portę i Małego, którzy pozostali na swoich miejscach w
najbardziej niezdyscyplinowany sposób, z rezygnacją wzruszył ramionami i zaczął wspinać się
po schodach. Dla niego byli zbyt drobną zwierzyną. Leutnant nie mógł zrozumieć z czego
generał się śmieje, gdy wchodzili do środka.
Gdy przybył Generał Burgdorf dowódca Armii prowadził konferencję. Trzech oficerów i
dwaj Fel-dweble poderwali się na równe nogi i podbiegli, by pomóc mu zdjąć zakurzony
płaszcz, ale Burgdorf odpędził ich machnięciem ręki.
- Czy życzy pan sobie, abym złożył zażalenie na
niezdyscyplinowane zachowanie dwóch Oberge-
freiterów w pańskim wozie? - zapytał służalczo
Leutnant.
Generał Burgdorf uśmiechnął się swym niebezpiecznym uśmiechem.
- Herr Leutnant, gdybym życzył sobie krytyko
wać, zacząłbym od pana. Guzik pańskiej górnej kie
szeni jest odpięty. I od kiedy to, Herr Leutnant,
Leutnanci piechoty mają zezwolenie noszenia
ostróg? Czy ja, generał piechoty, noszę ostrogi? Złóż
łaskawie mojemu adiutantowi meldunek o twym
nieregulaminowym umundurowaniu, zanim odja
dę. Jak długo jest pan w Sztabie Generalnym?
Leutnant wybełkotał coś niezrozumiałego. Przed wojną był nauczycielem w jakiejś
okropnej, małej wiosce w górach Eigeru, gdzie był postrachem dwunastolatków. Burgdorf
popatrzył na niego z pogardliwym uśmiechem.
175
Czy ma pan pistolet? - zapytał z zaintereso
waniem?
Jawohl, Herr General - wrzasnął Leutnant,
strzelając obcasami z nieregulaminowymi ostroga
mi.
Wspaniale - uśmiechnął się Burgdorf. - Jestem
pewien, że wie pan, jaki zrobić z niego użytek. Że
gnam, Herr Leutnant.
Obecni mieli teraz nieco bledsze twarze. Burgdorf trzcinką klepnął w ramię Rittmeistra.
Proszę powiedzieć Dowódcy Armii, że chcę
z nim rozmawiać w cztery oczy.
Herr General, na nieszczęście nie jest to moż
liwe. Herr Generalfeldmarschall ma konferencję
i nie wolno mu przeszkadzać. Planujemy następny
atak oraz obronę Linii Gustawa - dodał rotmistrz.
Generał Wilhelm Burgdorf roześmiał się z całego serca i zauważył, że Rittmeister w
oczywisty sposób nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z najpotężniejszym człowiekiem
w Armii Niemieckiej. Następnie zwrócił się do Oberfeldwebla.
Przyprowadź mi dwóch ludzi z mego samo
chodu.
Jawohl, Herr General! - wrzasnął Feldwebel.
Oraz - dodał po namyśle Burgdorf - powiedz
im, by zabrali ze sobą pistolety.
W trzy minuty później Porta i następujący mu na pięty Mały wpadli do pokoju z niemałym
hałasem. Burgdorf uśmiechnął się krzywo.
- Aż do następnego rozkazu wy dwaj bandyci
jesteście moją ochroną osobistą. Jeśli rzucę na
podłogę rękawiczki, strzelacie do wszystkich
i wszystkiego.
176
- Ach, znamy to, Herr General - powiedział
Mały. - Kiedyś odbyliśmy wycieczkę z generałem-
pułkownikiem i wydał taki sam rozkaz. Jedyną
różnicą było, że miał rzucić swoją czapkę.
Burgdorf wolał nie usłyszeć uwagi Małego. Zwrócił się do Rittmeistra.
- Herr Rittmeister, spieszy mi się. Wyobrażam
sobie, że nie uszło pańskiej uwadze, iż toczymy
wojnę. Armia we Włoszech jest tylko maleńką czą
stką tej wojny. Idź do Dowódcy Armii i zamelduj
moje przybycie.
Rittmeister pospiesznie znikł. Burgdorf zaczął chodzić po pokoju, założywszy ręce do tyłu;
jego długi, skórzany płaszcz rozwiewał mu się wokół nóg. Już się nie uśmiechał. Porta i Mały
stali jak posągi po dwóch stronach podwójnych drzwi. Trzymali pistolety maszynowe pod
pachami, ładownice mieli otwarte.
W chwilę później podwójne drzwi rozwarły się z trzaskiem i stanął w nich
Generalfeldmarschall Kesselring, wysoki, barczysty, w szarym mundurze Luftwaffe.
- Mój drogi Burgdorf, cóż za niespodzianka! Je
stem do twojej dyspozycji.
Generał Burgdorf uśmiechnął się i dokładnie przyjrzał się rozżarzonemu czubkowi swego
papierosa.
- Herr Feldmarschall, słucham tego z najwięk
szą radością. Wobec tego szybko będziemy mogli
skończyć. Proszę odesłać swoich ludzi.
Obecni tam oficerowie pospiesznie wyszli. Ale Porta i Mały pozostali.
- Herr Feldmarschall, w Berlinie pojawiły się
szalone plotki na temat tego, co się tu dzieje. Czy
177
negocjuje pan z Amerykanami? Na przykład o wycofaniu wojsk niemieckich z Rzymu? Mam
na myśli, czy wpadł pan na pomysł ogłoszenia Rzymu miastem otwartym? Wiemy, że w
Rzymie jest amerykański generał.
Niemożliwe, Herr Burgdorf! Gdyby tak było,
powinienem o tym wiedzieć.
To nie jest niemożliwe, Feldmarszałku. Ale pyta
nie brzmi, czy pan o tym wie i czy może spotkał pan
tego Generała?
Daję panu słowo honoru, Herr Burgdorf, że
nie.
Wierzę panu, ale co z kontaktem przez pośre
dnika?
Generalfeldmarschall Kesselring pokręcił głową. Jego twarz straciła swój zdrowy,
czerwony kolor.
- Czy to prawda, że święte zabytki zostały usu
nięte z Monte Cassino? Pan musi wiedzieć, co robi
Generał Conrad. Radiostacje alianckie ogłaszały
wszem wobec, że parę dni temu Dywizja Pancerna
Hermann Goering zajęta była plądrowaniem kla
sztoru. Jest to z całą pewnością plądrowanie, które
go Reichsmarschall Goering jest całkowicie nie
świadom, ale być może pańscy oficerowie wywia
du śpią. W takim wypadku proponowałbym
doraźny sąd polowy w ciągu najbliższej półgodzi
ny. W Berlinie wiemy, że Oberleutnant Schlegel
z Dowództwa Dywizji Pancernej naradzał się
z Conradem, który dał zielone światło dla saboto
wania rozkazu Fuhrera. Fiihrer życzy sobie, by to
wszystko, co jest w klasztorze, zostało zniszczone
przez amerykańskie bombardowanie. Generał Frey-
178
berg, Nowozelandczyk, domaga się, by bombowce amerykańskie zniszczyły klasztor, ale do
naszych kolegów po tamtej stronie ów pomysł specjalnie nie przemawia. Jednak nasz
nowozelandzki przyjaciel to uparta bestia i bez wątpienia w końcu uda mu się uzyskać zgodę,
by ten kawał skały został dla niego rozwalony. Ale tymczasem pański cholerny generał i
zidiociały Oberleutnant zepsuli nam całą grę. Człowieku, czy nie możesz zrozumieć, jaki ma-
my cel? Po prostu wyobraź sobie tytuły w prasie rynsztokowej na całym świecie:
„Angloamerykań-scy gangsterzy niszczą najcenniejsze katolickie zabytki Zachodu!" Mamy
nawet oddział komandosów do likwidacji tego starego idioty Damare. Możemy spowodować,
by tamci zrównali z ziemią klasztor, ale dla nas ważne jest, aby znajdujące się w nim skarby
sztuki poszły równocześnie z dymem. Freyberg jest całkiem przekonany, że nasi agenci mówią
prawdę, iż klasztor został zmieniony w fortecę nie do zdobycia. Tak więc, tuż przed tym, nim
zrównają go z ziemią, zapewnimy sobie otrzymanie od całej bandy tamtejszych katabasów
oświadczenia, że w klasztorze nigdy nie było ani jednego niemieckiego żołnierza. Z punktu
widzenia naszej propagandy będzie to miało dla nas kolosalne znaczenie. Jedyną dobrą rzeczą,
spowodowaną przez transport Schlegela jest to, że ciężarówki zostały sfotografowane przez
alianckie samoloty zwiadowcze, co jest wodą na młyn Freyberga. Fiihrer jest wściekły.
Obergruppenfuhrer Muller jest już w Rzymie. Stoi pan jedną nogą przed sądem polowym, Herr
Marschall. Cały ten biznes musi zostać wykręcony w taki sposób, że pan wie-
179
dział wszystko o tym cholernym transporcie, w przeciwnym razie cały świat oskarży nas o
rabunek. Nie możemy w tej chwili pozwolić sobie na sprawę tego rodzaju.
Twarz Generała-feldmarszałka była śmiertelnie blada.
Nie rozumiem pana, Herr Burgdorf.
Sądziłem, że wypowiadam się całkiem jasno.
Czy życzy pan sobie stanąć przed Sądem Honoro
wym, oskarżony o zdradę główną, czy osobiście
wyciągnie pan te kasztany z ognia? Gruppenfiihrer
Miiller jest na Via Tasso. Nie czuje żadnych oporów
przed schwytaniem w swą sieć marszałka.
To jest oszczerstwo, Herr General, najobrzydliw-
sze oszczerstwo! - krzyknął ze złością Kesselring.
Obawiam się, Marszałku, że pańskie idee co
do nowej ery są nieco pogmatwane. Rzesza nie jest
już Niemcami Cesarskimi. Jesteśmy państwem na-
rodowosocjalistycznym. Nie cofamy się przed ni
czym, by osiągnąć nasz cel. Fiihrer życzy sobie, by
ta cholerna kwestia żydowska została rozwiązana.
Ja osobiście nie sympatyzuję ze wszystkimi jego
ideami politycznymi, ale jestem żołnierzem i złoży
łem przysięgę posłuszeństwa, tak samo, jak pan.
Burgdorf uderzył pięścią w blat stołu z weneckiej mozaiki. - Jeśli otrzymuję rozkaz,
wykonuję go co do kropki. Kocham dzieci, szczególnie małe, ale jeśli jutro otrzymam rozkaz
zabicia wszystkich dzieci w Europie poniżej dwóch lat, zostaną zabite bez oglądania się na
moje osobiste uczucia. A każdy z moich podwładnych, który ściśle nie wykona mych
rozkazów, stanie przed sądem polowym. Jesteśmy świadomi pańskich przekonań religijnych.
180
Czy pan wierzy w Boga, Generale Burgdorf?
To w co wierzę nie powinno pana interesować.
Jestem żołnierzem. Zawodem żołnierza jest prowa
dzenie wojen, a wojna oznacza zabijanie. Mam
podejrzenie, że nie jest pan tego w pełni świadom.
Ostrzegam pana. W tej chwili w Torgau jest 36 ge
nerałów. Jutro wczesnym rankiem rozstrzeliwuje-
my dwóch z nich. Jak pan widzi mam ze sobą
dwóch Obergefreiterów. Zabrałem ich półtorej go
dziny temu z Pułku Pancernego Służby Specjalnej
pańskiej armii. Są to ludzie, którzy po raz drugi
ukrzyżowaliby Chrystusa, gdyby otrzymali taki
rozkaz i udałoby im się go schwytać.
Burgdorf podszedł blisko do Kesselringa i ostrzegawczo pomachał swą czapką polową
przed pobladłą twarzą Generała-feldmarszałka. -Nie zawahają się przed zaciągnięciem
generała--feldmarszałka za śmietnik i zastrzelenie go tam.
- Herr Burgdorf, ostrzegam pana, że Reichsmar-
schall otrzyma moją skargę na pańskie niesłychane
zachowanie.
Burgdorf zaśmiał się i zgiął kolana. Był absolutnie pewien siebie.
- Z pewnością nie sądzi pan, że jestem tutaj z wła
snego polecenia? Przybyłem tu na osobisty rozkaz
Fuhrera i nie jestem sam. Co do Marszałka Rzeszy,
nie liczyłbym na pomoc z tej strony. Od pewnego
czasu wpadł w niełaskę. Mówiąc między nami,
Fuhrer go nie znosi. Obecnie Luftwaffe znalazła się
na dalekim planie. Fuhrer ocenia ją jako niewypał.
- Moi spadochroniarze walczą we Włoszech jak
wcielone diabły. Jeśli nadal będą tak postępować,
żaden nie zostanie przy życiu.
181
Fuhrer nie będzie wylewał łez z tego powodu
- rzekł suchym tonem Burgdorf. - Mogę zabrać pa
na ze sobą do Berlina i wsadzić do Torgau, gdzie
pewnego wczesnego ranka cicho przejdzie pan do
wieczności za to, że nie zapobiegł pan tej aferze
z Monte Cassino. Jutro o jedenastej rano mam waż
ną konferencję z dwoma dowódcami dywizji i pa
roma dowódcami pułków na temat Operacji Psia
Obroża i biada panu, Herr Marschall, jeśli choć jed
no słówko dotrze do Watykanu. Oberfiihrer Miiller
puszcza w ruch służbę bezpieczeństwa. Mamy
w Watykanie agentów, którzy donoszą nam
o wszystkim. Chcemy sprowokować Piusa do pro
testu przeciw prześladowaniu Żydów i zmusimy
go do otwarcia swej wielkiej gęby, tego może być
pan pewien.
Czy planujecie aresztowanie papieża? To byłby
szaleńczy czyn. Pan chyba żartuje, Herr General!
To rzecz śmiertelnie poważna. Czy myśli pan,
że mam czas na żarty?
Tego nie można zrobić - wyszeptał ochryple
Feldmarszałek, nerwowo dotykając swego Krzyża
Rycerskiego.
Można zrobić znacznie więcej - zadrwił Burg
dorf. - To nie byłby pierwszy wypadek w historii,
że papież został wzięty do niewoli.
Co spodziewacie się osiągnąć w ten sposób?
To samo, co przez likwidację synagog i Ży
dów. Pańskie zadanie polega na dopilnowaniu, by
rozkazy wydane przez Berlin zostały wykonane. -
Burgdorf położył dłonie w rękawiczkach na wenec
kim stole. -1 strzeli pan papieżowi w tył głowy, je
śli otrzyma pan taki rozkaz.
182
Ale to przecież diabelstwo - szepnął marsza
łek.
Czy mam poinformować Fiihrera o pańskiej
opinii, gdy będę składał raport? Czy pan nie wie,
że Fuhrer stoi ponad wszelką krytyką? Mamy
mnóstwo ludzi, którzy mogą zająć pańskie miejsce,
Istota sprawy, Generale, jest następująca: Czy za
mierza pan zastosować się do swej przysięgi posłu
szeństwa, czy nie? Jest pan człowiekiem wierzą
cym. Czy złożył ją pan na Biblię?
Herr General, ja nie łamię przysięgi.
Nie oczekiwaliśmy, że pan to zrobi, Herr Mar
schall. Berlin będzie w stanie całkowicie usprawie
dliwić każdą likwidację papieża. Katolicyzm jest
najniebezpieczniejszą przeszkodą na naszej drodze.
Tego samego możnaby oczekiwać od Stalina,
Herr General.
Burgdorf stuknął trzcinką w swe błyszczące buty. Czerwone lampasy na jego spodniach
błyszczały jak krew.
- Nasza wojna nie jest wojną narodową. Jeśli ją
przegramy, nasza rola jako wielkiego narodu bę
dzie skończona, może też samo nasze istnienie.
Dlatego wojna musi być prowadzona z taką brutal
nością i twardością, jakich świat jeszcze nie wi
dział. Nie cofamy się przed niczym. Jeśli w naszych
szeregach są oficerowie, którzy nie będą bezwzglę
dnie wykonywać rozkazów Berlina, oni i ich rodzi
ny zostaną zlikwidowani. Gdy Berlin wyśle zaszy-
frowany rozkaz „Psia Obroża", pańskim obowiąz
kiem, jako tutejszego naczelnego dowódcy, jest
zapewnienie, by został wykonany. - Burgdorf
w zamyśleniu wyjrzał przez okno. - „Psia Obroża"
183
jest otoczona tajemnicą. Nie istnieje na papierze. -Uśmiechnął się i z całej siły uderzył się po
bucie. -Jest jedna rzecz wspólna dla Kremla i Prinz Al-brecht Strasse: jedni i drudzy uważają,
że burżuazji brak wyobraźni w ocenach. Sprawa może być tak ogromna, że wygląda na
całkiem niewiarygodną. Nie ma znaczenia, jeśli paru ludzi o bystrej inteligencji w nią wierzy,
jeśli ogromna, głupia biurokracja nie potrafi jej pojąć. Gdy prawda wyjdzie na jaw,
natychmiast zostanie określona jako kłamstwo i w ten sposób nada wykonawcom urok
prześladowanej niewinności.
Generalfeldmarschall wpatrywał się w Burgdorfa z miną, jakby uważał go za człowieka
chorego umysłowo, albo za osobistego adiutanta Szatana.
- Jeśli przegramy wojnę - powiedział łamiącym
się głosem - prawda historyczna potępi nas z ca
łym okrucieństwem.
Burgdorf potrząsnął głową.
Berlin zdoła wykonać to tak skutecznie, że to
przekroczy pańską wyobraźnię. Najpierw świat bę
dzie wstrząśnięty. A potem pojawią się wątpliwości
i nim minie dziesięć lat, burżuazja odmówi przyjęcia
faktów do wiadomości. Papież boi się tak Stalina jak
Hitlera i ma ku temu dobre powody. Zabierzemy go
do Berlina, oficjalnie by go ochronić.
Po tym, jak Watykan zostanie okupowany
przez oddziały niemieckie? - zapytał z powątpie
waniem Feldmarszałek. - Nie uda się wam skłonić
kogokolwiek do uwierzenia w to.
Czy uważasz, że my, w Berlinie, jesteśmy tak
niezdarni? - Burgdorf zaśmiał się pogardliwie. -
Wojska niemieckie zajmą Watykan po tym, jak zo-
184
stanie zaatakowany przez bandę partyzantów pod dowództwem żydowskich komunistów. Jak
sądzisz, po co sprowadziliśmy do Berlina batalion Służby Specjalnej Dirlewangera?
Czy oni w końcu nie zaczną gadać? - spytał
zamyślony Feldmarszałek.
Żaden nie przeżyje, by mógł to zrobić. Zapew
ni to Pułk Pancerny Służby Specjalnej.
Czy Niemcy będą strzelać do Niemców?
Pułk Pancerny nie będzie strzelał do Niem
ców, lecz do bandytów we włoskich mundurach.
Świat nigdy nie pogodzi się z eksterminacją
katolików - upierał się Feldmarszałek. - Podniesie
się burza oburzenia.
Likwidacja już się zaczęła - odpowiedział
Burgdorf. - W Dachau dokonaliśmy egzekucji ty
siąca dwustu księży. Liczni siedzą w Plótzensee,
czekając, aż zostaną uduszeni. Czy słyszał pan, by
ktokolwiek protestował? Ja nie.
A co z konkordatem? Czy to go nie dotyczy?
Całkiem bez znaczenia - rzekł Burgdorf. - To
tak, jak nasze obietnice, składane Żydom. Jeśli chce
się uniknąć paniki wśród idącego na rzeź bydła,
trzeba je najpierw uspokoić. 12 czerwca 1933
Fiihrer powiedział: - „Konkordat zupełnie mnie
nie interesuje, ale pozwoli nam w spokoju konty
nuować naszą walkę przeciw Żydom, a po tym po
zwoli nam iść dalej i robić inne rzeczy".
- Nie rozumiem, dlaczego Watykan zawarł
z Rzeszą ten konkordat. Zawsze istniało ryzyko, że
zostanie użyty przeciw nim.
- Ryzyko, które Watykan był zmuszony podjąć
- odparł podrażnionym tonem Burgdorf. - W celu
185
uniknięcia gorszych rzeczy, niż śmierć paru milionów Żydów.
W Niemczech jest trzydzieści milionów kato
lików - wtrącił Marszałek. - A pomyśleć choćby
o tych, we wszystkich innych krajach.
Dla Reichsfiihrera to bagatelka. Mamy dzie
sięć milionów fanatycznych niewierzących, którzy
z rozkoszą poderżną gardło każdemu katolikowi,
którego zdołają złapać, jeśli Reichsfuhrer SS powie
jutro jedno słowo.
Nie rozumiem, Herr Burgdorf, czemu Berlin
jest tak zainteresowany, by skłonić papieża do pro
testu przeciw prześladowaniu Żydów?
Burgdorf uśmiechnął się protekcjonalnie.
Powinienem był pomyśleć, że było to całkiem
oczywiste i obawiam się, że oni tam w Watykanie
zaczynają coś podejrzewać. Jeśli papież zaprotestu
je przeciw prześladowaniu Żydów teraz, gdy
okupowaliśmy Włochy i wprowadzili stan nad
zwyczajny, będzie w konflikcie z przepisami o bez
pieczeństwie, a my będziemy mieli wyraźnie okre
ślone powody, by zabezpieczyć jego osobę, po
nieważ wówczas publicznie da wyraz postawie
wrogiej wobec nas. Gdy tylko zabierzemy go
z Rzymu, z całą resztą z pewnością damy sobie
radę.
To będzie oznaczało wojnę z 400 milionami
wierzących katolików. Nazbyt gigantyczne przed
sięwzięcie.
Wszystko można zrobić, jeśli człowiek nie
ogląda się na źle pojęty humanitaryzm. Właśnie
w tej chwili jesteśmy na eksperymentalnym etapie
eksterminacji niepożądanych elementów, a to bę-
186
dzie działanie, które wywoła pełną sympatię marszałka Stalina. Kto wie, może Berlin i
Moskwa spotkają się właśnie dzięki tej akcji. Tak Berlin, jak Moskwa, zdają sobie sprawę, że
nie możemy osiągnąć naszych celów, nie wykorzeniwszy wpierw, do szczętu, chrześcijaństwa.
- Cały świat podniesie się, by zaprotestować - za
wołał zrozpaczony Marszałek - gdy to wyjdzie na jaw!
Burgdorf pokręcił głową.
- Liczby są w ogóle zbyt wielkie, by naprawdę
kimkolwiek wstrząsnęły. Zwykły człowiek nie będzie
w stanie ich pojąć. W Kijowie w ciągu dwóch dni za
strzeliliśmy 34000 Żydów i Cyganów. Istnieje mnós
two miast o mniejszej ludności. W Polsce dokonuje
my egzekucji 4000 do 6000 osób dziennie. W Oświę
cimiu zlikwidowaliśmy 600 000; w Brzezince nieco
poniżej 300000. Od 1940 roku zabiliśmy dwa miliony
Żydów. Gdybyśmy mieli dość czasu, zabilibyśmy
sześć, dziesięć albo dwadzieścia milionów. Świat
usłyszał te przerażające liczby dawno temu. Dla prze
ciętnego człowieka dziennikarze, którzy o tym pisali,
to kłamcy. Ale gdybyśmy zamiast tego zabili 800
dzieci, a nie 135000, świat podniósłby wrzask, ponie
waż 800 to cyfra, którą ludzie mogą pojąć.
Burgdorf wsadził sobie trzcinkę pod pachę, zapiął rękawiczki, wsadził czapkę na głowę,
wesoło, na bakier. - Herr Marschall - powiedział następnie - jeśli sumienie nie pozwala panu
zastosować się do przysięgi posłuszeństwa, proszę napisać nam parę słów i natychmiast
zostanie pan odwołany z dowództwa.
Popatrzył Marszałkowi prosto w twarz. - Ale jestem pewien, że nie potrzebuję panu
mówić, jakie
187
konsekwencje to za sobą pociągnie. Żołnierz nigdy nie powinien myśleć o otrzymywanych
rozkazach „co" i „po co", lecz wykonywać je. Pewne rzeczy, które robi, śmierdzą! Dla nas
znaczenie ma tylko to, co rozkazuje Fiihrer. Jego wola jest naszą wolą. Jego wiara w
zwycięstwo jest naszą wiarą w zwycięstwo.
Burgdorf uniósł trzcinkę w krótkim pozdrowieniu i wyszedł z pokoju.
Marszałek stał samotnie na środku sali, spoglądając w ślad za oddalającą się postacią.
Rozdział 9
Porta naciągnął łuk. Długa strzała pomknęła prosto, wbiła się w szyję i wyszła drugą
stroną. Wysoki, żylasty, amerykański kapitan zachwiał się, padł na twarz, a strzała się
złamała.
Porta był dumny.
- Zrobią mnie honorowym wodzem indiań
skim. Jeśli tak będzie szło mi dalej, przyjmę nazwi
sko „Czerwony Płomień".
W ciągu następnych dwóch dni trafił w ten sposób jeszcze sześć razy. Amerykanie zawołali
do nas, chcąc się dowiedzieć, kim jest nasz łucznik. Jeden z ich Murzynów był świetnym
łucznikiem, zdezerterował, i oni myśleli, że to on. Proponowali nam Bóg wie co, jeśli go
zwrócimy.
- Nie mamy tu żadnych czarnuchów - zawołał
Heide. - A także żadnych cholernych żydłaków!
Następnie pomachaliśmy białym materiałem, zatkniętym na końcu bagnetu, a Porta wspiął
się na przedpiersie.
- Trzymajcie waszych oficerów z dala! - wrza
snął Heide. - Czerwony Płomień strzela tylko do
oficerów!
Porta pomachał nad głową swym żółtym kapeluszem. Jego czerwone włosy płonęły w
promieniach słońca.
-
Witajcie, Blade Twarze! - zawołał.
Amerykanie rzucali hełmami w powietrze i wi
watowali. Olbrzymiego wzrostu sierżant w battle-
189
dresie luźno wiszącym na nim wylazł na amerykańskie przedpiersie.
Tu Szary Niedźwiedź z Alaski. Ile masz lat
służby, Czerwony Płomieniu?
Osiem.
Dzieckiem jesteś. Ja zaliczyłem 24. Zastrzeli
łem twego parszywego ojca pod Yerdun.
To kłamstwo, ty brudny Jankesie - rozdarł się
Porta. - Mój stary odsiaduje swój trzeci rok w Mo-
abit, cela 840. Więzień najwyższego ryzyka, jeden
z twardzieli.
Amerykanin założył furażerkę na swój hełm.
- Ty nędzny Szwabie, ukradłeś sobie indiańskie
imię. Ja tu reprezentuję moje plemię. Zestrzel tę
czapkę z mego hełmu, to my, Indianie, cię uznamy.
Jest tu nas trzech. Jeśli chybisz, zabierzemy cię tej
nocy i oderżniemy ci kutasa.
Porta wyciągnął strzałę z przytroczonego do pleców kołczanu, naciągnął cięciwę i starannie
wycelował.
Nie próbuj tego - ostrzegł Stary. - Jeśli go za
bijesz, pomszczą go.
Święta Dziewico, prowadź jego rękę - zamru
czał Ojciec Emanuel, przeżegnawszy się.
Setki lornet wycelowano w furażerkę Amerykanina. Zapadła śmiertelna cisza. Wtedy
strzała ze świstem popędziła, przebiła czapkę i zrzuciła ją. Wielki ryk entuzjastycznego
aplauzu rozległ się nad obiema liniami. Hełmy i karabiny ciskano w powietrze. Ponieśliśmy
Portę w triumfie wzdłuż przedpiersia. Amerykański sierżant uniósł ręce w hołdzie dla
zwycięzcy i w tym momencie pojawił się Jednooki.
190
- Co tu, u ciężkiej cholery, się dzieje? Czy wszystkich was pogryzły wściekłe małpy?
Zasługujecie na sąd połowy!
Wojna trwała nadal.
Prywatna wojna Majora Mike'a
Deszcz ze śniegiem siekł nam twarze, spływał po naszych hełmach, po szyjach, lepił się do
szczeciny na naszych twarzach, a na wargach żłobił bolesne rowki.
- I to ma być słoneczna Italia - doleciał z tyłu
głos Porty.
Maszerowaliśmy dwójkami w górę zbocza. Klasztor stał wysoko nad nami, uczepiony
skały. Nie szliśmy do niego, lecz prosto przez górę, na drugą stronę Monte Cassino. Saperzy
powiedzieli nam, że ten odcinek trzymają Japończycy.
- Zewrzeć szyk - rozkazał Major Mikę. - I nie
pozwalajcie swym językom strzępić się tak, jak do
tychczas.
Otuliła nas ciemność. Na południowym-zacho-dzie pomrukiwały armaty. Pociski
oświetlające leciały do góry. Zapalające rysowały swój bieg na niebie, jak pawie ogony. Był to
tak cudowny widok, że można by się z niego cieszyć, gdyby nie był tak niebezpieczny.
Byliśmy grupą do specjalnego zadania. Nie było to dla nas niczym nowym. Nim odeszliśmy
z kwater wypoczynkowych, wykopaliśmy trzy wielkie groby zbiorowe. Żaden z nas nie
wierzył,
191
że są przeznaczone dla nas, więc robota nie zrobiła na nas wrażenia. Ale Porta przygotował
jedno szczególnie ładne miejsce, które, jak orzekł, przeznaczone zostało dla Orła, którego
Hauptfeldwebel Hoffmann wykopał z biura. Mikę powitał go w naszych szeregach szczerząc
zęby.
- Jesteś zbyt tłusty, Stahlschmidt. Musisz stracić
na wadze, Najlepiej będzie, gdy zostaniesz moim
gońcem. - To było najgorsze zajęcie w szwadronie.
Porta i Mały natychmiast zaczęli wprowadzać Orła w tajniki jego obowiązków.
- Będziesz musiał używać platfusów, - powie
dział Porta - zygzakując pomiędzy wybuchającymi
pociskami i nie pokazuj swej tłustej gęby przed ka
rabinem snajpera.
Orzeł pojawił się w sam czas, by zobaczyć swego poprzednika. Miał oderwaną połowę
czaszki. Jeszcze żył, ale umarł nim odeszliśmy. Orzeł wziął jego torbę meldunkową.
Pocisk rozerwał się blisko nas. W jednej chwili szwadron rozproszył się. Słyszeliśmy, jak
nadlatuje. Mikę prawie połknął swe wielkie cygaro.
- Hombrel - wykrzyknął Barcelona Blom - Te
cholerne pociski zawsze nadlatują tak nagle.
Maszerowaliśmy dalej. Nikomu nic się nie stało. Porta i Mały podeszli z dwóch stron do
Orła i zmusili go do dołączenia do 3. Drużyny.
- Znalazłeś się w paskudnym świecie, hę, Stahl
schmidt? Pociski burzące, zapalające, ząbkowane
bagnety i okropne, samurajskie miecze. Wszystko
gotowe do urwania ci jaj. Miotacze ognia, które
ogolą cię w mig. Psss! Lepiej ci było w twej klatce,
w Altonie, nieprawdaż? Ale wojna jest jak kino,
192
najlepsze miejsca są z tyłu, a frontowe, to ledwie mrugnięcie. Ale uspokój się, zrobiliśmy dla
ciebie, we wspólnym grobie, śliczne, miękkie miejsce.
Zamknij twarz - warknął Orzeł. - Może się
okazać, że na koniec to z ciebie będą się śmiać.
Jak długo żyje goniec szwadronu? - zakrakał
złośliwie Mały.
U saperów tydzień - powiedział, diabelsko
chichocząc, Heide. - W piechocie pięć do dziesięciu
dni, a u nas nigdy dłużej niż dwa.
Mary zrobił znak krzyża przed twarzą Orła. -Jesteś katolikiem? - zapytał.
A co ci do tego? - warknął Orzeł.
Myślę, że powinieneś pójść do kapelana, żeby
natarł ci pysk ostatnim namaszczeniem, zanim do
trzemy na naszą pozycję! - Mały zarżał rozkosznie,
uznawszy siebie samego za dowcipnisia wszech
czasów. Śmiał się przez dobre piętnaście minut.
To doprawdy okrutne, że tak obiecujący mate
riał na oficera będzie musiał umrzeć w kwiecie
wieku - zauważył Barcelona.
Takie są twarde prawa wojny - powiedział Po
rta, patrząc badawczo na Orła. - Boisz się ścisnąć
półdupki, Stahlschmidt?
Mały demonstracyjnie chwycił spodnie Orła za siedzenie.
-
Jeszcze nie - oznajmił. - Ale już wkrótce.
Orzeł wściekle zamachnął się na niego torbą mel
dunkową.
Jestem żołnierzem dłużej niż ty, zasrańcu.
Papierowym żołnierzykiem - zakpił Mały. -
Gdyby Walt Disney znał cię, zrobiłby cię czarnym
charakterem w kreskówkach z Kaczorem Donal-
193
dem. - Padł na ziemię i potoczył się ze śmiechu. Należał do tych szczęśliwych ludzi, którzy
całymi godzinami potrafią się radować z jednej rzeczy.
Znaleźliśmy stary projektor filmowy, wielkiego, ciężkiego potwora, który wszędzie
nosiliśmy ze sobą. Był w nim tylko jeden film, bzdurna komedia. Gdy tylko była okazja,
puszczaliśmy cały film, wielokrotnie. Za każdym razem, gdy oglądaliśmy go, śmieszył nas
jednakowo. Już cztery razy Mały zwichnął szczękę ze śmiechu podczas jednej ze scen, gdzie
bohater przejeżdża starym Fordem przez piłę taśmową.
Dotarliśmy do lasu, w którym wszystkie drzewa były rozwalone przez pociski i obrócone w
drzazgi. Póki nie ujrzało się takiego widoku, nie można uwierzyć, że jest to możliwe.
Wszędzie martwe drzewa, sterczące oskarżycielsko w niebo. Maszerując tamtędy znów
śmialiśmy się kosztem Orła.
Parę pocisków padło za nami.
- To mi się nie podoba - mruknął Stary.
Zbliżaliśmy się do wąwozu śmierci, odcinka,
który budził największy postrach na froncie. Powietrze pełne było gwizdów, skowytów i
wycia. Był to wąski odcinek pod obserwacją nieprzyjaciela. Leżały tam setki wyrzuconych w
powietrze ciał ludzi i koni. Tylko pięć procent naszych kolumn przedostawało się tamtędy.
- Odległość, odległość! - przekazano rozkaz
z ust do ust. - Nie palić!
Padła nowa salwa pocisków. Rzuciliśmy się biegiem. Ciężko dysząc brnęliśmy przed
siebie. Jeden z ludzi porzucił moździerz. Był to Shirker-Brandt.
194
Ten człowiek zawsze próbował pozbywać się swego bagażu. Stary zagroził, że go zastrzeli,
jeśli nie podniesie moździerza. Pocisk 75 mm z wizgiem wbił się w ziemię. Brandt osunął się
na kolana, fontanna krwi trysnęła z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą miał głowę. A potem
upadł na moździerz. Stary i ja odrzuciliśmy jego ciało na bok i wspólnie zaczęliśmy taszczyć
moździerz. Brandta już zapomnieliśmy.
Pociski waliły wśród nas. Ludzie wrzeszczeli. Myśleliśmy tylko o sobie. Nasze nogi
pracowały jak tłoki w silniku. Mieliśmy tylko jedną myśl: wydostać się stąd i ukryć. Nie
zwracałem uwagi na to, że karabin maszynowy obija się o hełm, a jego rzemienie wrzynają się
w ramiona. Naprzód, naprzód! Teraz już nie trzeba było nas ponaglać.
Biegnącemu obok mnie Feldweblowi urwało obie nogi.
Unteroffizier Schrank z 1. Drużyny zatrzymał się nagle, patrząc w zdumieniu na karabin
maszynowy i swoją odciętą rękę, leżące przed nim, na ziemi. Gefreiter Lazio siedział na
środku ścieżki, próbując wcisnąć sobie wnętrzności z powrotem do rozdartego brzucha.
A potem już byliśmy za wąwozem, zostawiając za sobą jedną czwartą z nas. Orzeł nie był
jedynym, który narobił w spodnie podczas tego dziesięciomi-nutowego biegu.
Mieliśmy chwilę odpoczynku. Nasze twarze wyglądały teraz zupełnie inaczej. Śmierć
położyła nam swą dłoń na ramionach i już nie byliśmy tacy sami. Byliśmy zabójcami,
śmiertelnie niebezpiecznymi. Można się schować przed pociskiem, ale bar-
195
dzo trudno ukryć się przed przerażonym żołnierzem, spragnionym zabijania.
Snajperzy siedzieli wysoko na drzewach, mając karabiny z celownikami teleskopowymi.
Zawsze trafiali między oczy. Kurtyna w dół. Zbłąkana kula czy odłamek granatu
artyleryjskiego mogą przebić twój hełm. W najgorszym razie zostaniesz zaledwie oskal-
powany. Ale jeśli wbija się w miękkie miejsce na tyle głowy, przyjacielu, muszą cię zabrać
noszowi. Masz szansę, ale niewielką. Jeśli w polowym szpitalu nie będą zbyt zajęci, wyciągną
z ciebie ten kawałek żelaza, ale to będzie oznaczało całe miesiące dalszego pobytu w szpitalu.
I będziesz musiał uczyć się wszystkiego od początku: mówienia, chodzenia, poruszania się.
Stracisz też na zawsze węch. Zapomnisz wszystkiego. Być może zwariujesz, zanim nauczysz
się wszystkiego od początku.
D/e blauen Dragonen się reiten
Mit klingendem Spiel durch das Tor...
Jakiż niemiecki żołnierz nie śpiewał tego w garnizonie? To taka wesoła, pełna radości
piosenka o kłusowniku, który wystawia gajowego na dudka. Ale nikt jej nie śpiewa, gdy
siedząc w błotnistym dołku strzeleckim przyciska palcami swą otwartą tętnicę udową i
dosłownie trzyma życie w swych rękach. Rozpaczliwym głosem wzywa noszowych z białymi
opaskami przekreślonymi czerwonym krzyżem, przyjaciół frontowego żołnierza. Ale oni nie
przyjdą. Mają co innego do roboty. Są zajęci pomaganiem tym, którym można ocalić życie.
Biedak został skazany, choć nie zdaje sobie z tego sprawy. Rana nie wygląda na nic
niezwykłego, ale nie da się założyć na nią opaski uciskowej. Patrzy zaskoczony jak krew
przecieka między palcami. W ciągu pół godziny będzie martwy. Cicho wykrwawi się na
śmierć.
Auprćs de ma blonde
Qu'ilfait bon dormir...
Na froncie nie ma piszczałek ani bębnów. Wzywa na pomoc, na zmianę, Boga i Szatana.
Ale nie odpowiadają. Podczas wojny obaj są zbyt zajęci. Czemu Bóg na to pozwala? - pyta.
Chce mu robić wyrzuty z tego powodu. Ale to nie Bóg pozwolił, żeby to się wydarzyło. Dał
człowiekowi wolną wolę, nawet wolność toczenia wojen. Złodziej czy morderca nie może
obwiniać policji za to, że jest złodziejem czy mordercą. Nie może też obwiniać Boga za to, że
jest wojna.
Przejęliśmy pozycję od spadochroniarzy. Byli wykończeni. Odchodząc, nie powiedzieli
nam nawet do widzenia. Mieli w głowach tylko jedną myśl: wydostać się stąd. W godzinę
później mieliśmy pierwszy atak. To byli Japonce. W jednej chwili wszyscy tarzaliśmy się w
dzikiej walce wręcz.
Ustawiliśmy z Legionistą cekaem na pozycji i zalaliśmy ulewą ołowiu całą długość okopu. To
spowodowało straty po obu stronach, ale cóż mogliśmy zrobić? Żółtków trzeba było wyrzucić
i dokonaliśmy tego. Właściwie zrobił to Legionista. Wyrwał karabin z podstawy, przycisnął
do biodra i zaryczał swoje Allah-el-akbar! Vive la Lćgion! Avant, avant! I poszliśmy za nim,
jak to wcześniej często bywało w Rosji. Nawet Mikę przyłączył się do nas. Mały wymachiwał
zaostrzoną saperką. Chwycił Japońca za kostki u nóg i roztrzaskał mu głowę o kamień. W
ciągu kilku minut tamci wycofali się w panice.
197
Znaleźliśmy Barcelonę z raną od noża w brzuchu. Człowiek, który mu ją zadał, leżał w
kącie z rozpłataną głową. Posłaliśmy Barcelonę na tyły, do punktu opatrunkowego. Wysłanie
go tam kosztowało nas sześć cygar, zegarek, trzy laski opium i dwanaście francuskich
fotografii. Była to wysoka cena, ale Barcelona był dobrym kumplem.
Doktor dał mu wielki zastrzyk morfiny.
Teraz mieliśmy w drużynie o jednego mniej. Zanim go zabrali, dał Staremu pomarszczoną
pomarańczę, którą przywiózł z Hiszpanii. Wbił sobie w głowę, że nic mu się nie stanie, dopóki
pomarańcza znajduje się w 5. Szwadronie. Stary musiał przysiąc na pożyczony od Ojca
Emanuela krucyfiks, że aż do powrotu Barcelony będzie ją trzymał w prawej kieszeni spodni.
Następnie Barcelona pomachał do nas z zaimprowizowanych noszy w postaci żołnierskiego
płaszcza naciągniętego między dwoma karabinami. Patrzyliśmy za nimi, póki nie znikli, idąc
zboczem wąwozu śmierci.
Tej samej nocy schwytaliśmy chłopczyka. Przechodził przez rzekę i wpadł patrolowi
prosto w ramiona. Nie zdołaliśmy wydobyć z niego ani słowa. Gdy go zrewidowano,
znaleziono w jego kieszeniach różne nasiona. Nic więcej. Gdy go zapytano o nazwisko, podał
takie, jakie wówczas nosiły dziesiątki tysięcy włoskich chłopców.
Przyszedł dywizyjny oficer wywiadu, ale i on nie potrafił nic z niego wydobyć.
Odesłaliśmy go wraz z patrolem i tego samego wieczoru dowiedzieliśmy się, że został
rozstrzelany. Odkryto znaczenie nasion: białe to były czołgi, kukurydza armaty, nasiona
słonecznika karabiny maszynowe,
198
ziarnka jabłek pułki. Miał tylko dziesięć lat, lecz był znakomitym szpiegiem. Widział, jak jego
ojciec i matka zostali zastrzeleni w jakimś zaułku Rzymu i z tego powodu znienawidził nas
tak bardzo, że własnoręcznie poderżnął gardło żandarmowi.
W dwa dni później Amerykanie pytali o niego. Powiedzieliśmy, co widzieliśmy. Przeklęli
nas i w odwecie zastrzelili pięciu naszych.
W wąwozie śmierci było drzewo, z którego gałęzi zwisała wiejska dziewczyna. Złapali ją
na gorącym uczynku, gdy zakopywała miny. Na brzegu rzeki było dwóch komandosów,
przywiązanych do siebie drutem kolczastym. Zostali złapani daleko na naszych tyłach. Łowcy
głów przyprowadzili ich tutaj, zabili strzałami w tył głowy i tu umieścili ich ciała, tuż pod
nosem Amerykanów, jako groźne ostrzeżenie. Zaczynali już się rozkładać, ale pod groźbą
surowej kary zakazano nam ich usuwać. Wkrótce już ich nie zauważaliśmy. Stali się częścią
krajobrazu, jak stara wierzba, próbująca utopić się w rzece.
Instynkt, nieomylny przewodnik frontowego żołnierza, podpowiedział nam, że niedługo
nadejdzie atak. Choć nikt nam tego nie rozkazywał, zaczęliśmy kopać jednoosobowe dołki
strzeleckie, najlepszą obronę piechoty przeciw czołgom.
Grenadierzy ze 134. Pułku śmieli się z nas.
Tu nie ma żadnych czołgów. Wy, pancerniacy,
macie czołgi w mózgu.
Va tefaire cuir un oeuf- powiedział Legionista.
- Nadejdą. Poczekaj, a przekonasz się.
I nadeszły. O takiej porze, gdy się ich najmniej spodziewaliśmy: tuż po północy.
199
Opuściliśmy nasze pozycje i wycofaliśmy się do dołków, z których kładliśmy pokotem
piechotę podążającą za czołgami i niszczyliśmy czołg za czołgiem. Zapaliliśmy trzydzieści
sześć gorejących ognisk. Tylko dziesięciu czołgom udało się wycofać.
Porta i Mały wyruszyli na polowanie na złote zęby, zanim jeszcze amerykański atak się
skończył. Powiedziano im, że Japończycy zwykle mają ich dużo. Ich rozczarowanie było
ogromne, gdy energiczne poszukiwania przyniosły plon, liczący tylko dziewięć sztuk.
Postanowili, że zbadają trupy ponownie, przy świetle dziennym. W ciemności mogli jakieś
przeoczyć. Przynajmniej dwudziesty raz Major Mikę zagroził im sądem polowym, ale to nie
zrobiło na nich wrażenia. Nic nie mogło powstrzymać ich gorączki złota. Mały dumnie
pokazał wspaniały kieł.
Przesunięto nas na nową pozycję przy Wzgórzu 593, gdzie po drugiej stronie leżała 34.
Dywizja Te-ksańska. Mieliśmy wgląd daleko, aż do Rocca Janu-la, na którą spadała ulewa
pocisków. Mikę całe godziny spędzał ze szkłami przyklejonymi do oczu, szukając znanych
twarzy. Amerykański 133. Pułk Piechoty znajdował się nieco w bok od nas, a Mikę był w nim
rekrutem.
Widać było, że chce im wykręcić brudny numer. Żywił wobec nich urazę. Nagle ujrzał
kilku, których rozpoznał. Odepchnął obserwatora artyleryjskiego, chwycił telefon polowy i
zażądał połączenia z majorem, dowodzącym jednostką. Leut-nant Frick próbował go
powstrzymać.
- Nie rób tego, Mikę. Oni nas zniszczą.
200
- Odpierdol się! To moja prywatna wojna. Cze
kałem na to przez wiele lat. - Wezwał Portę, który
przechodził tamtędy z dwumetrowym łukiem,
znalezionym obok martwego Amerykanina. Mikę
wskazał mu cel. - Czy widzisz te trzy krzaki tuż
obok pięciokątnej skały?
Porta kiwnął głową.
-Trochę na prawo, około trzech palców, jest luka - mówił dalej Mikę. - Widzisz ją?
Porta spojrzał przez lornetę i wydał długi gwizd. - Mam go. To posterunek obserwacyjny.
Mikę uśmiechnął się i przygryzł cygaro.
Bynajmniej! To ich punkt dowodzenia. Jest
tam łajno, które było ze mną w Kompanii F. Potra
fisz posłać tam strzałę z listem?
Da się zrobić - odparł Porta.
Major Mikę wydarł kartkę ze swego bloczku meldunkowego i szybko zaczął pisać.
Joe Dunnawan, czy pamiętasz Michaela Brauna? Byliśmy razem w Koszarach Shuffield.
Zakapowałeś mnie, Dunnawan. To była twoja wina, że zostałem wyrzucony. Teraz jestem majorem.
Przyjdziemy do was, by naciągnąć ci dziurę w dupie na twarz. Na twoim rachunku, Joe, jest
mnóstwo odsetek do zapłacenia, a ja, Joe, przyjdę po ciebie, nawet, jeśli ukryjesz się w Kwaterze
Głównej generała Clarke'a.
Dokładnie za trzy minuty wysyłam ci pęczek pocisków. Schowaj się, Joe, albo twoja głowa
pofrunie, a to nie spodobałoby mi się. Chcę dostać cię żywego. Na Boga, Joe, będziesz wył tak, jak
my, niewolnicy, wyliśmy w więzieniu garnizonowym, gdy katował nas Major Jednonogi.
201
Zobaczymy się, Joe!
Mikę Braun Major, Dowódca Kompanii.
Porta przywiązał papier do długiej strzały, naciągnął cięciwę, wycelował starannie i
wiadomość szybko, ze świstem odleciała.
Mikę nacisnął stoper, skoczył do telefonu polowego, wyrwał obserwatorowi arkusz
obliczeń i z szatańskim uśmiechem na twarzy wydał rozkaz baterii ciężkich haubic. Następnie
poprosił o baterię rakiet.
Dokładnie w trzy minuty po wystrzeleniu przez Portę strzały, rozległ się ryk, jakby setka
lokomotyw ekspresowych leciała nam tuż nad głową. Mimo woli padliśmy na kolana. Nad
pozycją nieprzyjacielską wyrosła ściana ognia, stali, ziemi i kamieni. To były haubice.
Wystrzeliły dziesięć salw. W pięć sekund później wkroczyła bateria rakietowa. Haubice są
paskudne, ale są niczym, w porównaniu z rakietami 300 mm, które nadleciały nisko, ciągnąc
za sobą długie ogony ognia. Doświadczaliśmy tego wiele razy, ale za każdym razem kuliliśmy
się przerażeni na dnie okopu. Wiedzieliśmy, że bateria rakiet składa się z trzech wyrzutni, a
każda wyrzutnia ma dziesięć prowadnic. To oznaczało trzydzieści przerażających pocisków, a
wszystko dlatego, że Major Mikę chował urazę wobec jakiegoś gościa. Mikę siedział teraz na
dnie okopu, szeroko rozłożył nogi, a na twarzy miał zły uśmiech.
Po deszczu pocisków cisza była niesamowita.
- Uważaj - powiedział Leutnant Frick. - Oni muszą odpowiedzieć.
I zrobili to. Przez kwadrans walili ze wszystkich posiadanych luf. Następnie powrócił
pokój.
202
Mikę siedział w swej ziemiance, knując nowe diabelstwo. Wkrótce po zapadnięciu
ciemności wezwano ochotników do, jak nam powiedziano, grupy szturmowej. Ale wszyscy
wiedzieli o prywatnej wojnie Majora Mike'a i nikt się nie zgłosił. Mikę drwił i nazywał nas
bojaźliwymi dziewczynkami, ale to nikogo nie obeszło. - Sam będę tym dowodził - powiedział
Mikę, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Nie mieliśmy zaufania do Mike'a, jako dowódcy
nocnej grupy szturmowej. Nie ośmielił się wydać nam rozkazu. Gdyby to zrobił, a sprawa
poszła źle, miałoby to dla niego bardzo paskudne konsekwencje. Po tamtej stronie nie było
amatorów. Tak więc tej nocy nie było grupy szturmowej. Mikę nawet obiecał Porcie i Małemu
po 60 lasek opium i tyle złotych zębów, ile będą chcieli zrabować, jeśli zdołają zgromadzić
grupę. Robili co mogli, używając gróźb i obietnic, ale my po prostu nie reagowaliśmy.
Następnego ranka Amerykanie zaczęli drwić z Mike'a. Przez linie cisnęli nam stary but
piechoty ze zdechłym szczurem w środku. Wiadomość była jasna. Następnie posłużyli się
megafonem.
- Nie zapomnieliśmy cię, Braun. Jesteś najpasku-dniejszym renegatem, jaki kiedykolwiek
nosił amerykański mundur. Doskonale pasujesz do Szwabów. Jestem tu czekając na ciebie; ale
nie pozwól mi czekać zbyt długo. Nie chcę dostać odcisków na dupie, sztuczny Majorze
Braun. Obiecujemy 20,000 dolarów i tyle papierosów, ile udźwignie dwóch ludzi, jeśli twój
szwadron utnie ci głowę i rzuci ją do nas. A jeśli nie oderżną ci makowy, wyrżniemy
wszystkich, co do nogi, gdy przyjdziemy po ciebie.
203
Ich snajperzy zajęci byli przez cały dzień i zabili jedenastu z nas. Tuż po północy zabili
naszych wartowników i tylko dzięki Legioniście nie wyczyścili naszego okopu. Wyszedł z
ziemianki, wysikać się, i zobaczył biegnących Amerykanów. Natychmiast otworzył ogień ze
swego kaemu. Ciężka walka trwała dziesięć minut, zanim ich odparliśmy. To kosztowało nas
kolejny tuzin ludzi. Mieliśmy tego wszystkiego powyżej uszu. Posunęli się za daleko.
Mikę rozradowany zatarł ręce, gdy pojawił się Legionista i zameldował, że grupa
szturmowa jest w gotowości. Mieliśmy wślizgnąć się tam i przyta-szczyć przyjaciela Mike'a
tuż po godzinie 19.00, gdy będą pobierali racje żywnościowe. Będą zajęci jedzeniem, a
ponieważ nasze racje były wydawane mniej więcej w tym samym czasie, nie wpadną na to, że
przyjdziemy o tej godzinie. Był to pomysł Legionisty i spotkał się ze zdecydowanym oporem
takich żarłoków, jak Porta. Mike'owi też się to nie spodobało, ale Legionista przeforsował
swoje. Mały i Heide wycięli przejście przez zasieki i błyskawicznie popełzliśmy w kierunku
nieprzyjacielskich okopów. Zebraliśmy się w paru lejach po pociskach tuż przed amerykańską
pozycją. Zdjęliśmy zakrętki z granatów, odbezpieczyliśmy pistolety. Byliśmy tak blisko, że
słyszeliśmy, jak żartują na temat zawartości menażek z jedzeniem. Jeden powiedział, że jest to
gulasz z martwych niemieckich telefonistek. Dwaj kłócili się o butelkę whisky.
Mikę, patrząc przez nocną lornetkę, wybrał drogę. Szeptem polecił Małemu, żeby poszedł z
nim i pomógł przynieść Joego Dunnawana. Wyglądało, że Amerykanie zapomnieli o
wszystkim prócz swe-
204
go jedzenia. Mikę opuścił rękę, dając sygnał do ataku.
Skoczyliśmy naprzód. Jakaś menażka pofrunęła wysoko w powietrze, gdy wylądował w
niej granat ręczny. Wrzucaliśmy miny i granaty ręczne do ich ziemianek i czyściliśmy okopy
pistoletami maszynowymi.
Zrobił się potworny zamęt. Po paru minutach byliśmy już w drodze powrotnej. Nim
odeszliśmy, mieliśmy akurat tyle czasu, by zniszczyć ich moździerze i ciężkie karabiny
maszynowe. Wylądowaliśmy w naszych okopach zupełnie bez tchu.
Mikę prawie stracił mowę z wściekłości. Mały zbyt ostro obszedł się z Dunnawanem i
udusił go, więc wszystko, co Mikę mógł zrobić, to kopnąć jego martwe ciało. Być może
jeszcze bardziej rozzłościło go to, że nie mógł nawet ukarać Małego za jego niezdarność, gdyż
całe przedsięwzięcie było nieregulaminowe.
Przez kilka następnych dni zabawialiśmy się strzelaniem z łuków i dmuchawek ze
strzałkami.
Zaczęło padać. Marzliśmy w naszych mundurach maskujących. Mogliśmy popatrzeć na
klasztor, który wyglądał jak groźnie zaciśnięta pięść. Pewnego wczesnego ranka cały
południowo-za-chodni horyzont wyglądał, jakby stanął w płomieniach. Niebo otworzyło się, a
my staliśmy, patrząc w płomienie wydostające się jakby z szeregu kolosalnych pieców
hutniczych. Góry drżały. Cała dolina Liri zatrzęsła się ze strachu, gdy z hukiem gromu spadło
na nas osiem tysięcy ton stali. Rozpoczęła się największa w historii bitwa artyleryjska. W
ciągu jednego dnia na nasze pozycje spadło tyle
205
pocisków, ile ich wystrzelono podczas wszystkich walk o Yerdun. Nawałnica ognia i stali
trwała godzina za godziną.
Ziemianki zawalały się jedna po drugiej i musieliśmy wkopywać się w ziemię rękami,
nogami i zębami. Staliśmy się kretami. Tuliliśmy się do ścian okopów, a raczej tego, co z nich
pozostało. Był to najgorszy, piekielny ostrzał, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy.
Widzieliśmy, jak 38-to-nowy czołg wylatuje w powietrze. Ledwie wylądował, do góry
gąsienicami, chwiejąc się na wieżyczce, gdy wybuch cisnął go z powrotem tam, skąd się
pojawił.
Cała kompania, idąca rowem dobiegowym, w ciągu paru sekund została żywcem
pogrzebana. Pozostały z niej tylko wystające tu i ówdzie lufy karabinów.
Tej nocy ostrzał zaczął doprowadzać ludzi do utraty zmysłów. Musieliśmy przewracać ich i
bić, aby przywrócić im rozsądek. Ale nie zawsze udawało nam się chwytać ich na czas, by
uniemożliwić im bieg w deszcz pocisków, gdzie nikt nie mógł długo przeżyć. Całe miejsce było
piekłem pełnym rozpalonej do czerwoności, wyjącej w powietrzu stali.
Leutnantowi Sorg urwało obie nogi i wykrwawił się na śmierć. Nasi dwaj sanitariusze
zostali zabici. Jeden został zmiażdżony przez spadającą na niego belkę. Drugi został przecięty
na pół, gdy pocisk padł tuż przed nim, a on szedł do Leutnanta Sorga. Małemu odłamek odciął
nos, a Legionista i Heide trzymali go, podczas gdy Porta przyszywał wątpliwą ozdobę twarzy
na miejsce. Zrobiono to pod osłoną stosu trupów. I tak to trwało przez całą
206
noc i cały następny dzień. Nasze baterie polowe zostały uciszone, a nasze czołgi spalone na
pozycjach wyjściowych.
Nagle zapora ogniowa znikła, przesunięta dalej za nas. Wtedy nadeszli, wynurzając się z
kraterów i dziur. To były diabły, krzyczące i wrzeszczące. Ufając w zwycięstwo szturmowali
prosto przed siebie, pewni, że żaden z nas nie mógł pozostać przy życiu. Ale my leżeliśmy, w
lejach po pociskach i pomiędzy skałami, skuleni za naszymi karabinami maszynowymi i
miotaczami ognia. Pierwsi przebiegli obok nas, a my udawaliśmy nieżywych. Nadchodziło ich
coraz więcej. Jeden z nich kopnął mój stalowy hełm, aż mi zadzwoniło w głowie. Poczekaj, ty
świnio, pomyślałem. Nie wrócisz żywy. Przez rzęsy mogłem dostrzec biegnące nogi, wysokie,
sznurowane, amerykańskie buty, białe francuskie getry, angielskie owijacze. Wszystko było
pomieszane. Potem zjawiło się kilku Murzynów, wszyscy szarzy na twarzach ze strachu.
Ochrypły głos komenderował: - Naaaprzód! Naaaprzód!
Zaczął szczekać karabin maszynowy. Przetoczyłem się na brzuch, podniosłem karabin
maszynowy i stanąłem w błocie. Mały założył taśmę. Ładowałem i strzelałem. Pociski
smugowe z sykiem trafiały w plecy odzianych w khaki żołnierzy, kosząc ich. Próbowali
poddawać się, ale Śmierć wzięła z nich żniwo.
Rzuciliśmy się na nich z bagnetami i wyostrzonymi łopatkami. Deptaliśmy trupy,
potykaliśmy się i ślizgali w walających się wnętrznościach, gołymi rękami dusiliśmy naszych
bliźnich.
207
Zabijaj, żołnierzu, zabijaj za swą ojczyznę oraz wolność, której nigdy nie doświadczysz.
Zamachnąłem się łopatką i odciąłem twarz amerykańskiemu, czarnemu sierżantowi.
Opryskała mnie jego krew. Wskoczyłem pod osłonę metrowej dziury. Pod błotem coś się
poruszyło. Ukazała się twarz pod płaskim hełmem. Krzyknąłem ze strachu, chwyciłem łopatkę.
Opróżniłem magazynek pistoletu nawet go nie trafiając. Wstał ociekając błotem. Wymierzyłem
mu kopniaka w brzuch. Rzucił się na mnie z bagnetem. Wstałem, wytrąciłem mu bagnet z ręki
i ciąłem go bez przerwy po twarzy moją ostrą jak nóż łopatką.
Pro patrial Naprzód, mój bohaterze, naprzód z bagnetem i łopatką.
Rozdział 10
Zablokowanie Via del Capoci było pomysłem Carla, a policjant drogowy pomógł nam
postawić szlaban w poprzek ulicy, na obu końcach. Mario przyniósł stalowe kule i zaczęliśmy
grać w pro-wansalską grę petanąue, w której kule toczy się i stuka wzajemnie o siebie. Jacyś
ludzie zaczęli protestować, ale policjant tylko na nich wrzasnął. Przyłączyła się cała ulica.
Było wspaniale, z wyjątkiem kilku meczy na wyzwiska z kierowcami, którzy nie mogli
zrozumieć, czemu ulica została zamknięta.
Ciszę przerywały tylko przyjemne brzęki kuł, stukających o siebie. Przyklękaliśmy,
celowaliśmy, mierzyliśmy i spieraliśmy się między sobą. Graliśmy przez cały dzień i
przestaliśmy dopiero, gdy zaczęło padać.
Przed odejściem nie usunęliśmy szlabanów. Mogło się zdarzyć, że będziemy potrzebowali
tej ulicy nazajutrz.
Po tym wybraliśmy się do burdeli na Mario deTiori, ale zanim tam dotarliśmy, wplątaliśmy
się w bójkę z paru żołnierzami włoskich brygad górskich. Było to pod wielką cukiernią na Via
del Cor-so. Przebiliśmy się przez jedną ze szklanych witryn. Wtedy przybyli karabinierzy, ale
schwytali tylko Włochów. Reszta z nas zajęła pozyq'ę w burdelu.
- Tu, w Rzymie, jest cudownie - powiedział Carlo.
209
Na urlopie w Rzymie
Wiele razy zdawało się, że ciężarówka się wywróci, gdy trzęsła się na niezliczonych lejach
od pocisków. Mój rozkaz urlopowy szeleścił w w górnej kieszeni mego sztywnego,
maskującego munduru, obiecując mi dwa tygodnie zapomnienia w Hamburgu. Adiutant
szepnął coś, że mam szansę otrzymania pieczątki, zezwalającej mi na przejazd do Danii. Pułk
nie mógł mi tego załatwić, ale można to zrobić w Hamburgu. Mogę pojechać dalej, do
Kopenhagi. Ale co mam tam robić? Przeskoczyć do Szwecji i być odesłanym z powrotem,
przez Szwedów? Tak postępowali, rutynowo. Przed trzema dniami wystawiliśmy pluton
egzekucyjny dla trzech lotników, którzy zdezerterowali w Rzymie i dostali się aż do
Sztokholmu. Wrócili w kajdankach. Szwedzka policja eskortowała ich do Helsingborga, gdzie
zostali przekazani żandarmerii. I na koniec myśmy ich rozstrzelali. Jeden z nich umarł
przeklinając Szwedów.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał podstarzały
Obergefreiter z czerwonym galonem grenadierów
na naramiennikach.
Patrzyłem na niego w milczeniu. Nie potrafiłem odpowiedzieć.
Zapytałem, dokąd się wybierasz? - powtórzył
z chłopskim uporem.
A co to za twój cholerny interes, głupia świ
nio? Czy ja cię pytałem, dokąd ty idziesz?
Wygląda, że chcesz dostać kułakiem w twarz,
ty młody pedałku. Jestem dość stary, by być twoim
ojcem.
210
- No to chodź. Jestem gotów. - Zerwałem z siebie pas i owinąłem wokół pięści, gotów do
bójki.
Zawahał się, nie mogąc zrozumieć, czemu tak się rozzłościłem. Ale musiałem wyładować
się na kimkolwiek, a ten stary bardzo dobrze się nadawał. Jeśli mnie uderzy, zabiję go. Nie
obchodziło mnie, co się ze mną stanie. Po prostu czułem, że muszę zrobić coś rozpaczliwego
po przyprawiających o szaleństwo 62 godzinach w wieżyczce czołgu.
Wyglądało, że otaczają mnie ludzie ze służb pomocniczych, ale w samym końcu samochodu
zauważyłem dwóch marynarzy w pogniecionych, wysmarowanych olejem mundurach. Guziki
ich kurtek były zielone od grynszpanu. Jeden zgubił wstążkę na czapce, a nawet przy najlepszej
na świecie woli nie dało się odczytać, co ma na swojej drugi. Odznaki na rękawach
powiedziały mi, że są to podwodniacy. Czułem, że chętnie bym z nimi pogadał i sądziłem, że
oni byliby chętni do pogawędki ze mną. Ale podobnie jak ja, niewątpliwie obawiali się zrobić
pierwszy krok. Być może przez 150 kilometrów, które mamy zrobić w trzęsącej się
ciężarówce, nie zamienimy ani słowa.
Dostaliśmy się do Rzymu akurat na czas, bym złapał odchodzący na północ ekspres, ale
najpierw musiałem pójść do 12. Szpitala, by oddać pakiet od Jednookiego, pakiet
zaadresowany do tamtejszej lekarki. Niewiarygodne, ale nasz Generał Jednooki był zakochany.
Miałem wielką ochotę ujrzeć tę dziewczynę. Jeśli urodą dorównywała Jednookiemu, nie będzie
wyglądała nadzwyczajnie. Ale okazało się, że dziewczyna jest zdumiewająco ładna i w
zastępstwie Jednookiego wskoczyłem z nią do łóżka.
211
Kieszenie miałem wypchane listami, które zabierałem, aby nie przechodziły przez cenzurę
wojskową, ponieważ były pięknym zbiorem dokumentów, stanowiących dowody zdrady
głównej. Niewątpliwie najgorszy pochodził od Porty. Był to list do jego przyjaciela, dezertera
spędzającego piąty rok w ukryciu, który wraz z pewnym policjantem założył nielegalną
„organizację", udzielającą pomocy tym, którzy mogli za nią zapłacić. Ale biada tym, którzy
wpadli w ich pazury nie mogąc zapłacić. Porta miał z nimi jakieś porozumienie biznesowe, nie
mam pojęcia, na czym ono polegało, ale było wyjątkowo tajemnicze i z całą pewnością było to
coś na imponującą skalę. Po wojnie przyjaciel Porty został szefem policji w dobrze znanym,
niemieckim mieście. Nie powiem jakim, aby nie wytoczył mi procesu o oszczerstwo.
Ciężarówka grzechocząc wjechała do Rzymu. Kilka sparszywiałych psów szczekając
goniło za nią przez pewien czas. Zatrzymaliśmy się przed koszarami, smrodliwym miejscem z
tynkiem odpadającym od ścian. Widać było, że nie mieszkają tam prawni właściciele. W
rzeczywistości znajdowali się bardzo daleko, pochowani w afrykańskim piasku, albo gnijąc w
obozach jeńców wojennych w Libii.
Jakiś Feldwebel zaczął na nas wrzeszczeć.
- Odpierdol się! - wrzasnął jeden z marynarzy, zeskakując z wozu. Trzymając się blisko
siebie, z torbami wojskowymi na ramionach, dwaj marynarze szybko przeszli przez bramę
koszarową. Pobiegłem za nimi, głuchy na krzyki Feldwebla. Marynarze śmierdzieli olejem i
słoną wodą. Szliśmy
212
ciągle przed siebie. Gdy dotarliśmy do Schodów Hiszpańskich, zatrzymaliśmy się na
odpoczynek. Następnie weszliśmy na Via Mario deTiori i daliśmy nura do baru, wąskiej
dziury z długim kontuarem. Policjant drogowy, z goglami zwieszającymi się z szyi,
papierosem zatkniętym w kącik ust, głośno przechwalał się. Cały mundur miał pochlapany.
Zobaczywszy nas, zamilkł.
Parę kurew przechadzało się po barze, wyglądając tak, jakby lata terminowania miały
dawno za sobą.
Barman, wysoki, tłusty olbrzym, w pulowerze bez rękawów i ścierką na szyi, leniwie
polerował szklankę. Policjant odezwał się głośnym szeptem: -Attenzione! Dziadowscy
Niemcy!
Mniejszy z dwóch marynarzy podszedł do niego, trzymając rękę na bagnecie.
- Kolego - zaczął. - Ty jesteś Rzymianinem. My jesteśmy Niemcami. Jesteśmy
przyzwoitymi facetami i nie robimy nikomu krzywdy, jeśli nie jesteśmy sprowokowani.
Uważam, że nasz przyjaciel za barem jest tego samego zdania. Chce tylko otrzymywać to, do
czego ma prawo. Te dwie panie są miłe, tak długo, jak dostają to, co im się należy. - Przerwał
na chwilę, wyciągnął bagnet i zaczął dłubać sobie jego końcem w zębach, następnie
wyciągając szyję pochylił się blisko nad policjantem. Spod kołnierza wyjrzała czerwona,
oparzona skóra. Taką widzi się na rozbitkach, którzy w ostatniej chwili wydostali się z
pomieszczenia pełnego przegrzanej pary. - Ale bądź łaskaw to sobie zapamiętać, policjancie,
żaden z nas nie jest dziadem. Ty znasz swe drogi i ulice, ja moje morze. Leżałem głęboko pod
213
wodą, czekając na wielkie konwoje, tak jak ty kryłeś się za kamieniem, czekając, aż pojawi się
pijany alkoholik. - Wypuścił bagnet i uderzył w bar płaską dłonią. - Dawać tutaj piwa. Trzy
czwarte piwa, reszta śliwowicy. A po tym szampan biedaków (połowa piwa, połowa
szampana).
Barman uśmiechnął się ze zrozumieniem. Otarł sobie brzuch ścierką.
- Spieszy wam się uchlać, hę? - Podrapał się po
tyłku i zębami wyciągnął korek z butelki szampana.
Przyjrzeliśmy się zdjęciom na ścianie za barmanem. Popstrzone przez muchy fotografie
nagich kobiet, które zauważali tylko nowi klienci.
My trzej jeszcze nie zamieniliśmy ani słowa. Nie mogliśmy, póki nie wypiliśmy pierwszej
szklanki, tego rytuału należało trzymać się skrupulatnie. Oni mnie nie obchodzili ani ja ich,
dopóki nie wypiliśmy razem szklanki śliwowicy z piwem. Barman zadał sobie z naszym
piwem wiele trudu. Zabrało mu to kwadrans.
- Czy chcecie patyczków do mieszania? - zapy
tał.
Nasze milczenie powiedziało mu, że tak.
Przed każdym z nas postawił litrowy kufel i wetknął do każdego na pół tylko czysty
patyczek, czarnym od brudu końcem do góry. Z wielkiego, ceramicznego garnka wyciągnął
trochę jagód jałowcowych i do każdego kufla wrzucił po parę sztuk. Następnie podsunął nam
miskę oliwek i marynowane sardele, bez wykałaczek. Braliśmy je po prostu palcami.
Stuknęliśmy się kuflami i zaczęli pić długimi, spragnionymi łykami. Wyższy z marynarzy,
długi,
214
chudy jak tyka, poczęstował papierosami. Były to Camele. Podrapał się w kroku i popatrzył
na dwie kurwy, oceniając je.
Jesteśmy w drodze do szpitala - wyjaśnił. -
Carl złamał sobie coś w środku, gdy spadła na nie
go torpeda. Mnie męczy mój stary syf, a obaj mamy
poparzenia, wymagające przyłożenia maści. - Dla
podkreślenia rozpiął się, pokazując czerwone, spa
lone ciało. - To rezultat lania, jakie dostaliśmy koło
Cypru. Leżeliśmy na dnie przez 48 godzin, gdy
szyper stracił cierpliwość. Nie chciał słuchać nasze
go pierwszego oficera i wynurzył się na głębokość
peryskopową. Był młody i niedoświadczony. Tylko
21 lat. Pierwszy miał 47 i mnóstwo doświadczenia.
Nim przeszedł do U-botów pływał na trampach.
Gdy wyciągnęliśmy go ze stanowiska dowodzenia,
ciało miał spalone do kości. Wrzący olej. Nigdy nie
odnaleźliśmy dowódcy. Znikł. Zachciało mu się
Krzyża Rycerskiego i tak było przez cały czas. Trzy
dziestu siedmiu z załogi odeszło wraz z nim. Ale
zaprowadziliśmy starą balię do domu. Dzięki
pierwszemu mechanikowi.
Też pomysł, że opowiadasz mu to wszystko -
powiedział mniejszy z marynarzy, który miał na
imię Carl. - Przepłuczmy gardła.
Każdy z nas postawił kolejkę. Następnie zrobił to barman. Nawet dopuściliśmy do
kompanii policjanta i pozwoliliśmy mu postawić jedną. Resztki wlaliśmy dziewczynom za
dekolty.
Weszła jeszcze jedna dziewczyna.
- Oho - warknął Carl, wtykając palec pod żebra
wysokiego marynarza. - Chcę pierdolić właśnie tę.
Ciekawe, ile ona kosztuje? Dam 500 za noc.
215
Przedyskutował cenę z dziewczyną i zgodzili się na 500 marek oraz 10 paczek papierosów
Lucky Strike. Mieszkała nad barem, na drugim piętrze. Otto i ja poszliśmy z nimi na górę.
Gdy odchodziliśmy, barman wsadził nam pod pachy parę butelek.
- Zajrzę za pół godziny, gdy będę zamykał -
zawołał.
Wspinaliśmy się po stromych schodach. Dziewczyna prowadziła i mogliśmy widzieć jej
nogi. Miała czerwone majteczki z czarną koronką i długie podniecające pończochy, z ciemnym
wykończeniem u góry.
Carl zachichotał łakomie i złapał ją za udo.
- Masz śliczny takielunek!
Poszliśmy za dziewczyną długim, ciemnym, choć oko wykol, korytarzem, śmiejąc się
głupawo i kolejno zapalając zapałki. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się na łyk piwa.
Za jakimiś drzwiami jęczała kobieta. Zza innych słychać było lubieżny śmiech mężczyzny.
Jakieś łóżko skrzypiało protestując. Coś upadło, musiała to być butelka, bo potoczyła się po
podłodze.
Otto schylił się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza.
Sbńgateui! - szepnęła niecierpliwie dziewczy
na. - Co, u diabła, tak się guzdracie?
Spokojnie - powiedział Otto. - Jesteśmy w
drodze do doku. Nie ma pośpiechu.
Jeśli nie przyjdziecie, wezmę sobie innego
kmiota. Noc jest krótka. Pracuję. - Potrząsnęła gło
wą, rozsypując po plecach swe długie, niebieska-
wo-czarne włosy. - Co to za pomysł? Chcecie jebać,
czy nie?
Już idziemy - warknął Otto. - Po prostu pijemy
sobie szklankę piwa. Czy zastanawiałeś się, kiedy,
Carl, czemu kurwom zawsze się spieszy? To najpra
cowitsze kobiety na świecie. Pamiętasz tę wysoką
w Salonikach, która brała po dwóch klientów naraz?
Była tak zajęta, że nie dopilnowała Obermaata Gran-
ta. Odszedł z jej zarobkami z czterech nocy, a gdy
pobiegła za nim, wpadła do wody, przeciąwszy so
bie czoło o pachołek do cumowania?
Nie nazywaj mnie kurwą! - krzyknęła dziew
czyna, która nieco rozumiała niemiecki. - Dla
ciebie, marynarzu, jestem dziewczyną lekkich oby
czajów, kokotą, dziwką, mewką, ladacznicą, kur
tyzaną, czymkolwiek sobie życzysz, ale nie kurwą.
- W porządku - powiedział pojednawczo Otto.
- Wejdźmy do środka i uzgodnijmy kompaj
nawiasem mówiąc, jak cię nazywano,
byłaś z mamą?
-Lolita.
- Lolita - smakował imię Otto. - Lolita. Carl, czy kiedykolwiek byłeś pod prześcieradłem
z dziewczyną imieniem Lolita?
- Jeśli tak, to nie pamiętam. Chodź, Lolita,
pokaż nam twoją koję.
Ottonowi wypadła butelka, tocząc się po korytarzu i w dół schodów. Dał za nią szczupaka,
gubiąc inne butelki, które miał pod pachą, stracił równowagę i zjechał po schodach z
przerażającym rumorem.
Carl i ja pospieszyliśmy mu na pomoc, łomocząc buciorami po cichych dotychczas
schodach. Otworzyły się drzwi. Mężczyźni i kobiety przeklinali nas jak tylko Włosi potrafią.
Stojący obok
ogromnej dziewczyny szpenio obiecał, że obije nam uszy, ale gdy ujrzał Ottona, wycofał się
szybko i zabarykadował drzwi komodą oraz bidetem.
Na końcu schodów pojawił się barman błyszcząc od potu i z pałką w dłoni.
Per Bacco! Accidenti! - Chłopcy, jeśli ktokol
wiek chce was napaść, załatwię się z nim.
Ja tylko wypuściłem moje piwo - wyjaśnił
Otto.
Stłukło się? - zapytał z niepokojem barman.
Chwała Bogu nie. Ale co za cholerne schody
tu macie. Przypominają mi Nagasaki. Tam też zje
chałem na dupie. To było tej nocy, gdy załapałem
mego syfa. Była Japonką, a na prawej stopie miała
tylko trzy palce.
Syf! - krzyknęła Lolita. - W takim razie żadnej
roboty ze mną! - Pobiegła korytarzem, a po tym
dał się słyszeć huk zatrzaskiwanych drzwi.
Carl zaczął utyskiwać.
- Ty niebotyczny idioto! Czemu zechciałeś
otworzyć swą wielką gębę na temat twego syfa?
Czy nie rozumiesz, Otto, że tego rodzaju rzeczy są
Ściśle Tajne? Czy kiedykolwiek słyszałeś, abym
trzaskał dziobem na temat trynia, którego
dostałem, gdy bunkrowaliśmy w Pireusie? I to była
twoja wina, Otto. Upierałeś się, żebyśmy poszli do
tej cholernej kafejki. Gdybyśmy poszli do dziew
czyn z centrali telefonicznej jak proponowałem, to
nic by się nie zdarzyło.
- Kto mówi, że dziewczyny od telefonów są nie
pokalane? - bronił się Otto. - Jeśli miałeś go złapać,
dostałbyś nawet, gdybyś polazł do pałacu królew
skiego i wskoczył do łóżka z księżniczką.
218
Usiedliśmy na schodach i otworzyliśmy parę butelek, a potem z trudem weszliśmy znów na
górę, zatrzymując się, by popić piwa na każdym podeście.
Piwo już nie jest takie, jak niegdyś - oświad
czył kłótliwym tonem Otto. - Pachnie jak piwo, na
zywa się piwem i liczą za nie tak, jakby było pi
wem. Ale to łajno smakuje jak woda. Gdy tylko pi
wo się psuje, czas kończyć wojnę. Nikt nie zdoła
wytrzymać wojny bez przyzwoitego piwa.
Czy wy dwaj jesteście zawodowymi? - zapy
tałem.
Tak, a czymże innym? - warknął Carl. - Splu
nął na ścianę. - Poszliśmy razem do szkoły, Otto
i ja. Dojadło nam to i wstąpiliśmy razem do Mary
narki w 1924. To było jedyne stałe zajęcie, jakie mo
gli nam zaofiarować. Natychmiast zaangażowali
śmy się na 12 lat. Jaki, u diabła, ma sens dzielenie
życia na małe kawałki? I zostaliśmy tam od tej po
ry na stałe.
I nadal macie tylko stopnie matów? - spyta
łem zaskoczony.
Już dawno temu mogliśmy zostać bosmanami
sztabowymi - uśmiechnął się Otto. - Zostaliśmy
zdegradowani pięć razy. Za dużo cip i piwa. I za
wielu idiotów oficerów. Ale to było przyjemne,
póki nie zaczęła się ta plugawa wojna. Teraz jeste
śmy jedynymi, z 375, którzy pozostali, ze starej
szkoły podwodniaków w Kilonii.
A co będziecie robić, kiedy przegramy wojnę
i pozbędziemy się Marynarki Wojennej?
Mówisz o rzeczach, których nie znasz, synu -
powiedział Carl, z dezaprobatą potrząsając głową.
219
- Marynarki nie można ot tak rozwiązać. Was wyślą do piekła. Mogą nam na chwilę odebrać
nasze rekiny, ale przeniosą nas do poławiania min.
Otto dotarł teraz do drzwi Lolity i groził, że odstrzeli zamek, jeśli ona nie otworzy.
Szczękał swoim karabinem po to, aby wiedziała, że mówi serio.
- Odejdź od drzwi! - wrzeszczał. - Będę strzelał.
Po drugiej stronie trzasnęły dwie zasuwy, wepchnięte na miejsce i dał się stamtąd słyszeć
potok obelg i przekleństw. Groziła, że napuści na niego Mussoliniego, Badoglia, Churchilla i
papieża, jeśli nie odejdzie.
Na końcu korytarza otworzyły się drzwi i gościnna dziewczyna zaprosiła nas do środka.
Otto zarzucił na ramię swą torbę żołnierską i karabin, zapominając o Lolicie.
Uścisnęliśmy sobie ręce i przedstawiliśmy się. Nazywała się Isabella. Koło umywalki miała
całą beczułkę piwa, a z sufitu, na sznurkach, zwisały kufle.
Otto natychmiast zrzucił ubranie. Miał wielkie dziury w skarpetkach, a na spodniach pleśń.
Pokazał palcem swe buty. - Nie potrafię wysuszyć tych cholernych pudełek na kości -
powiedział. - Ostatni kawałek musieliśmy brodzić. Łódź ratunkowa nie mogła dopłynąć do
brzegu. Być marynarzem, to pieskie życie.
Isabella zdjęła spódnicę. Miała krótką, czarną halkę, która wywołała nasz podziw. Carl i ja
usiedliśmy na brzegu łóżka, obaj z kuflami piwa. Otto i Isabella spierali się po przyjacielsku,
jaką pozycję przyjąć. W końcu ona ustąpiła i uklękła na łóżku.
220
Carl i ja znaleźliśmy się odrobinę na drodze i musieliśmy się posunąć. Następnie coś poszło nie
tak z kondomem i musiałem z dolnej szuflady w komodzie Isabelli wyciągnąć nową
prezerwatywę. Isabella dopilnowała, aby została ona prawidłowo założona.
Teraz jesteśmy gotowi - oświadczyła.
Świetnie - mruknął Otto. - No to do roboty.
Carl opisał mi życie na statkach obozowych, na
które dostarczali wziętych do niewoli jeńców.
- Na jednym z nich miałem najwspanialsze je
banie w życiu - powiedział. - To była czarna
dziewczyna i dzika jak diabeł. Wcielona afrykańska
dżungla. Ruszała swym podwoziem jak kołem za
machowym walca parowego.
Otto usiadł z zadowoloną miną. Następnie była kolej Carla. Zdejmując spodnie nadal
opowiadał historyjkę o afrykańskiej dziewczynie.
Isabella objęła nogami jego uda.
A kiedy na niej byłem - kontynuował Carl - ja
dłem łyżką kawior z puszki. Dam ci stówę ekstra -
powiedział do Isabelli - jeśli zrobisz to po francusku.
Jak sobie życzysz. Wyciągaj pieniądze.
Próbowałem przeszmuglować ją na naszego
rekina - nie przerywał opowiadać Carl - ale nasz
Stary zobaczył ją właśnie w chwili, gdy dawaliśmy
nura do rufowego kubryku. Dostałem dwanaście
dni, ale ona była warta ponad dziesięć razy tyle.
Masz śliczny zadek - powiedział, szczypiąc Isabel-
lę w szeroki tyłek.
Otto wyrzucił swego zużytego kondoma przez okno i postawił buty do wyschnięcia koło
grzejnika.
221
- Ty, Sven, co byś powiedział na dołączenie się
do nas na parę dni? Szpital może poczekać. Myślę,
że my trzej powinniśmy obejrzeć tę dziurę, którą,
jak się zdaje, wszyscy eleganccy ludzie pragną uj
rzeć. Znajomość Rzymu to część edukacji.
Zgodziłem się, choć to oznaczało poświęcenie kilku tak cennych dni.
Nasz pierwszy oficer powiedział mi o dobrej
gospodzie. Mam adres. Wszystko mi o niej opowie
dział, gdy byliśmy w łodzi ratunkowej na Biskaju.
Zostaliście storpedowani?
Nie, to był cholerny samolot. Wyskoczył pro
sto ze słońca i walił do nas z armatki automatycz
nej. Dowódca i główny inżynier, którzy siedzieli
z przodu, paląc, zostali zabici pierwszą serią. Na
stępna zmiotła całą obsadę działa. Oczywiście zro
biono zanurzenie alarmowe. Pierwszy oficer i ja
byliśmy na pokładzie rufowym. Szarpaliśmy właz,
ale był już zamknięty od środka. Pierwszemu ofice
rowi na szczęście udało się odczepić ponton ratun
kowy i wleźliśmy do niego z butami, pistoletami
i całą resztą. Musieliśmy oddalić się do naszej be
stii, żeby nie zassało nas w dół. Jebańcy zrobili
zwrot, a z nas prawie miazgę przy pomocy kiosku.
W dwa dni później zabrał nas kuter torpedowy. Po
winieneś był widzieć twarz Carla, gdy wpadliśmy
na siebie w kantynie 3. Flotylli w Bordeaux.
Carl uniósł się na łokciach nad piersiami Isabel-li i zatrzymał się na tyle długo, by
powiedzieć: -Bóg mi świadkiem, to była największa walka w moim życiu. Gdy ten latający
skurwysyn sobie poszedł, wynurzyliśmy się, by was poszukać. Szukaliśmy przez całą noc.
Użyliśmy nawet reflektora,
222
choć jest to zabronione. Następnego dnia zebraliśmy wszystkie wasze rzeczy i urządziliśmy
stypę. Więc jak zobaczyłem cię w Bordeaux, prawie zlałem się w portki z radości.
Wraz z Isabellą powrócili do działania.
Rozległo się wściekłe walenie do drzwi.
Kto tam znowu? - zawołała poirytowana Isa
bellą. - Via do qua!
Nie wrzeszcz tak. To ja, Mario - rozległ się
przepity głos barmana.
Otto otworzył drzwi, a Mario wtoczył się do środka, niosąc na ramieniu skrzynkę piwa.
- Przyniosłem wam parę butelek, na wypadek,
gdybyście byli spragnieni - wyjaśnił, zrzucając pi
wo na środek podłogi. Poklepał Isabellę w wypięty
do góry tyłek. - Jesteś tak zapracowana - powie
dział i zaśmiał się. Następnie odrzucił głowę do ty
łu i jednym haustem opróżnił butelkę.
Carl skończył. Otto oświadczył, że ma ochotę na następną kolejkę i zajął pozycję między
mocnymi udami Isabelli.
To właśnie utrzymuje zmęczonego bohatera
w formie - powiedział. Położył sobie pięty dziew
czyny na ramionach. - Na morzu rzadko kiedy ma
my tego do syta.
Nie bez kondoma - powiedziała, uwalniając
się, Isabellą. Znów musiałem szukać w dolnej szu
fladzie.
Przypuszczam, że macie wszystkie papiery
w porządku - zauważył Mario. - Żandarmi będą tu
za godzinę.
Nie muszę się niczego obawiać - odrzekłem
i roześmiałem się radośnie.
223
Twój rozkaz urlopowy jest do Rzymu, tak?
Nie, do Hamburga.
No to cię zabiorą. Nie daj im się tu znaleźć.
Ale gówno z tym, macie dość czasu. Jest taka ślepa,
stara wiedźma, co mieszka w suterenie. Uszy ma
jak łasica i gdy tylko cokolwiek usłyszy, rozbija bu
telkę o ścianę podwórza.
Otto zmęczył się, a Isabella siedziała okrakiem na bidecie. Ten widok podniecił Maria. Nie
zadawali sobie trudu, by pójść do łóżka. Zrobili to na podłodze, jak para psów. Mario miał butelkę
w zasięgu ręki i pił przez cały czas. Nikt z nas nie robił im z tego powodu żadnych zarzutów.
Isabella pracowała, a my byliśmy jej klientami. To było dokładnie tak samo, jakby poszło się do
sklepu i gdzieś na jego końcu wypiło butelkę piwa.
Mario spocił się.
Uff, uch - zajęczał. - Straciłem formę. Do
prawdy muszę to robić częściej.
Możesz to robić tutaj, tak często, jak zechcesz
- powiedziała Isabella - dopóki płacisz. W prze
ciwnym razie sklep jest zamknięty.
Nie masz faceta? - zainteresował się Otto.
Teraz nie. Zabrali go tydzień temu, razem
z Żydami.
Ciekawe, co oni robią ze wszystkimi krzywo-
nosami - powiedział Carl.
Zdmuchują ich - odrzekł Otto. - Słyszałem, że
wypróbowują na nich środki do wojny chemicznej.
Ludzie mówią, że są gazowani w wielkich
obozach w Polsce - wtrącił Mario.
A ty nie przyjdziesz? - spytała Isabella, wska
zując mnie. - Lepiej zróbmy to teraz, póki jestem
w formie.
224
Chciałem się z tego wykręcić, ale inni pomyśleli, że po prostu jestem zakłopotany i pomogli mi.
Po co to opisywać? Zresztą przerwano nam w samym środku, przez Carla, który odezwał się nagle:
- Pokaż mi pachę. Masz tam grupę krwi, prawda?
Byłem tak zaskoczony, że bezmyślnie podniosłem podniosłem prawe ramię, a po tym wybu-
chłem.
- Wy, marynarze, zjedzone przez mole solone
śledzie, nie macie prawa rządzić się tutaj! - Chwy
ciłem napełniony do połowy nocnik i cisnąłem
w Carla. Uchylił się błyskawicznie, a nocnik trafił
Maria w chwili, gdy ten opróżniał butelkę piwa.
Otarł śmierdzącą zawartość z twarzy, wylewając równocześnie potok jadowitych przekleństw.
W chwilę później Isabellę i mnie rzucono w przeciwne strony.
- Ty parszywy, niemiecki, benzynowy lokaju! -
wrzasnął. - Dostałeś tu włoską cipę po cenie wy
przedażowej, a ciskasz szczynami w uczciwych lu
dzi. - Próbował skoczyć mi nogami na brzuch, ale
odtoczyłem się na czas.
Carl i Otto rzucili się na niego i udało im się obalić go na podłogę. Wysoki Otto osiadł okrakiem
na jego piersi, zaś Isabella udzieliła pierwszej pomocy w postaci piwa i sznapsa, które dla uspoko-
jenia go wlała mu w wielkich ilościach do gardła. Powoli powróciło mu opanowanie, ale zanim
obiecał, że będzie rozsądny, Isabella musiała mu obiecać darmowe jebanie. A w czasie, gdy je
miał, śpiewaliśmy Oh, Tannenbaum!, na głosy.
- Mogę stwierdzić, że okazałeś się jednym z nas
- zaczął z powagą Otto.
225
Na dole szybu wentylacyjnego butelka rozbiła się o rurę. Na wąskich schodach dały się
słyszeć pospieszne kroki. Podkute buty próbowały stąpać cicho. Żandarmi, cholerni łowcy
głów.
Mario oderwał się od Isabelli.
- Do diabła, chłopcy, oni tu są. Ślepa kobieta ich
usłyszała. Jazda na dach! Sbrigatevi!
Próbowałem wpełznąć pod łóżko, ale wyciągnięto mnie za nogi.
- Zwariowałeś? - syknęła Isabella. - To pierw
sze miejsce, do którego zaglądają.
Mario wypchnął nas przez okno.
- Wyłazić, jebańcy! I żadnych hałasów. Jeśli was
tu znajdą, zamkną bar i cały ten interes. Do diabła
z wami, Niemcy. Jeśli idzie o mnie, możecie wy
strzeliwać się nawzajem, ile tylko chcecie, tylko zo
stawcie nas, Rzymian, w spokoju.
Trzymałem w zębach pistolet, a dwa granaty miałem zawieszone na szyi. Gdy spojrzałem
w dół, zakręciło mi się w głowie.
Carl wyszedł tuż za mną. Zapomniał spodni i uśmiechał się nieśmiało. Dwa worki
żołnierskie i mój plecak wrzucono do studni szybu wentylacyjnego. Najgorzej było z
karabinami marynarzy. Wepchnięto je do komina i miałem nadzieję, że ich naboje nie
wystrzelą. Nie byliśmy jedynymi, którzy uciekli w ten sposób z budynku. Trzymaliśmy się
ścian jak winne grona. Palce u nóg miałem oparte o wystającą cegłę, a dłonie wciśnięte w
okap.
- Nie patrzcie w dół - odezwała się ostrzegaw
czo Isabella.
Boże, jak się bałem! Czemu musieli na nas polować nasi ludzie? Co zrobiliśmy? Wolność
na jedną
226
noc. I to było wszystko. Byliśmy żołnierzami potrzebującymi sobie ulżyć. Do diabła z tą całą
policją.
Została tam moja czapka i kabura - szepnąłem
zaniepokojony.
Idiota - szepnął w odpowiedzi Carl i kopnął
w szybę. Wyjrzał Mario.
- Per Bacco! Wy, Niemcy, jesteście idiotami
wszechczasów - powiedział, podając mi moje rze
czy.
W kilka minut później usłyszeliśmy otwieranie drzwi. Isabellę potraktowali jak błoto,
uderzyli Maria i kpili z Italii. Następnie otworzyło się okno. Przycisnęliśmy się płasko do
ściany, zmieniając się w milczące cegły. Gdyby nas odkryto, oznaczałoby to śmierć. Żadne
tłumaczenia nie uratowałyby nas.
Odbezpieczyłem mego Walthera. Carl trzymał w zębach sznur zapalnika granatu. W
padającym przez okno świetle ujrzałem kamienną twarz pod stalowym hełmem. Promień
światła latarki zaświecił w dół studni podwórza. Chryste, pomóż nam. Tylko ten jeden raz.
Niech znikną, a my jutro pójdziemy na mszę. Nie możesz mieć zastrzeżeń, że tylko raz
zabawiliśmy się!
Słyszeliśmy wrzeszczących żandarmów i trzask rozbijanego drewna. Ktoś zakrzyczał.
Odgłos pałek padających na ciało. Strzał z pistoletu. Brzęk szkła. Przekleństwa i obelgi.
- Za tą świnią - rozkazał przepity głos.
Podkute buty zagrzmiały w dół po schodach.
Ciekawe, kogo złapali. Musiał być zdesperowany, jeśli strzelał. Połamią mu wszystkie kości w
ciele. Nie strzela się bezkarnie do żandarma. W cichej
227
ulicy ożył ciężki silnik. Parę żandarmskich motocykli dołączyło się z hałasem.
Teraz odjeżdżają. Z połowem z jednej nocy.
Po kawałeczku przesuwaliśmy się po wąskim szczycie muru. Tuż przed tym, jak już
wchodziliśmy przez okno, odezwał się Otto: - Uważajcie. Może zastosowali stary kawał,
udając, że odjeżdżają, aby nas wywabić,
Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Czułem się tak, jakbym mózg miał całkiem obnażony.
Oderwałem sobie paznokieć, który wisiał na niteczce i bolał jak diabli, kiedy tylko ruszyłem
palcem.
Otwarto okno i ukazał się stalowy hełm. Żandarm zajrzał w studnię podwórza, promień
światła latarki zatańczył na przeciwległej ścianie, pospiesznie opuszczono żaluzję.
Usłyszeliśmy kogoś wysoko na dachu. Świetlik zdradziecko zastukał. Wstrzymaliśmy
oddechy.
W końcu okno otworzyło się, a Mario i Isabella wystawili głowy.
Wy cholerni Niemcy będziecie moją śmiercią -
powiedział Mario. - To było o mały włos. - Brudny
pulower miał mokry od potu. - Jeśli kiedykolwiek
schwycę któregoś z tej bandy, uduszę go własnymi
rękami. A jutro pójdę na mszę. Nie dla tego, bym
wierzył w Boga, ale wszystko jedno. - Wytarł sobie
czoło ścierką. - Rita, głupia idiotka, miała jednego
w szafie. Dezertera z Luftwaffe. Uciekał od trzech
miesięcy. Raz go stąd wykopałem. I miał włoskie
papiery. Upiekłoby mu się z nimi, gdyby nie znale
źli go w szafie. Nawet krowa podejrzewałaby kogoś
znalezionego w szafie.
Znaleźli włoskiego dezertera oraz Anglika -
228
wtrąciła Isabella. - Tego, co uciekł z 304. Cnmpo Concentmmento Prigionieri di Guerm.
Pokój zapełnili ludzie, mówiący mieszaniną języków. Siedzieliśmy jeden na drugim, na
szerokim łóżku. Większość śmiała się z ulgą, ale w jednym kącie pokoju siedziała ładna
dziewczyna z ponurą miną. Anglik był jej przyjacielem.
- Ciągnęli go w dół po schodach, za nogi - wy
szeptała. - Jego głowa obijała się o każdy stopień.
Policjant drogowy, którego spotkaliśmy wcześniej tego wieczoru, wyciągnął butelkę
sznapsa, ale dziewczyna odepchnęła ją, mrucząc coś, czego nie zrozumiałem.
- Złapali go, prawda? Do diabła z nimi - powie
dział Mario. - Jutro mieli odejść w góry. Partyzan
ci ich oczekiwali.
- To głupota być w Rzymie bez papierów -
oświadczył policjant drogowy z zawodową pew
nością siebie. - Tu nie można się ukryć.
Gdy odwiedziłem Maria po wojnie, opowiedział mi, że miał dokładnie takie same kłopoty z
Amerykanami.
Gdzie znaleźli Heinza? - zapytał mężczyzna
z ostrym czubkiem nosa, występujący w pobliskiej
restauracji.
Pod umywalką, w toalecie - odpowiedziała
dziewczyna z twarzą zapuchniętą od płaczu. -
Właśnie mieli odchodzić, gdy jeden z nich odwrócił
się i poświecił latarką pod umywalkę. Nie był to
nawet jeden z kacyków. Zwykły gefreiter. Nie roz
złościł się. Zwyczajnie roześmiał się i powiedział
do Heinza: - Lepiej wyłaź, mały. Tam musi być
nudno. Heinz musiał zwariować. Wyciągnął pisto-
229
let i strzelił do niego. Trafił go tylko w rękę. To ściągnęło innych i zatłukli go na śmierć
kolbami karabinów. Kopali go w dół po schodach jak futbolów-kę. Leżał na każdym kolejnym
podeście, póki nie przyszli i nie kopnęli go dalej na dół.
- Jesteś pewna, że Heinz nie żyje? - zapytał Ma
rio pomiędzy dwoma łykami piwa.
Pulchna dziewczyna kiwnęła głową.
Jak ja nienawidzę żandarmów! - wykrzyknął
Otto dzikim głosem. - To prawdziwi rzeźnicy. -
Rozpiął płaszcz, odpiął drewniane guziki swego
kombinezonu i wyglądało, że szykuje się do dłu
giego wyjaśnienia, ale Carl przerwał mu ostro.
Zamknij się! Sraj na żandarmerię. Ciesz się
wojną. Pokój będzie długi i przerażający. Czy nie
masz tyle cip i chlania, ile tylko chcesz? Czy nie je
steś z kumplami. A psy gończe odeszły. Więc na co,
u diabła, sarkasz? Czego jeszcze chcesz? Czy Bóg
nie jest dla nas dobry?
Isabella położyła płytę na gramofonie i wszyscy z nas tańczyliśmy nasze ulubione tańce,
bez względu na muzykę. Jednej z dziewczyn podbito oko. Mario rozbił butelkę na głowie
policjanta drogowego. Sikaliśmy przez okno. Dla dziewczyn nie było to takie łatwe.
Musieliśmy je trzymać, aby nie straciły równowagi. Żadna z nich nie chciała opuścić pokoju,
obawiając się, że może wydarzyć się coś interesującego, gdy nie będzie obecna.
Mario i włoski marynarz chwycili akordeony, a my skądś sprowadziliśmy człowieka z
katarynką. Cały dom zaczął się trząść od przerażającego hałasu. Ścianka działowa między
pokojem Isabelli i następnym zawaliła się.
230
Policjant drogowy i jedna z dziewczyn podjęli poważną decyzję, że razem opuszczą ten
świat. Przygotowali się do popełnienia samobójstwa. Pomogliśmy im napełnić wannę. Przez
krótką chwilę potrzymaliśmy ich pod wodą i zmienili zdanie. Carl wpadł we wściekłość i
zderzył ich mocno głowami, obrzucił obelgami jako idiotów bez charakteru, którzy sami nie
wiedzą, czego chcą.
Kopulujące pary leżały wszędzie, na korytarzu i dalej, na schodach. Mario położył brudne
nogi na krzyżu moich zajętych pracą pleców. Nie dlatego, by chciał przeszkodzić mnie i Annie,
ale dlatego, że nie miał gdzie ich położyć, trzymając głowę między obfitymi piersiami Luisy.
Rozciągnął swój akordeon na całą długość, splunął piwem, które mu się cofnęło z żołądka, do
wazonu, w którym żółte kwiaty zaprotestowały potrząsnąwszy głowami.
Du hast Gluck bei den Frauen, bel orni, Gar nicht elegant, gar nicht charmant...
Nie można było nazwać tego śpiewem, było to dzikie, entuzjastyczne wycie. Po każdej
linijce robił przerwę na oddech. Sweter miał podciągnięty do połowy w górę, ukazując wielki
obszar włochatego brzucha.
Otto i dziewczyna ukazali się spod łóżka, gdzie spędzili dosyć długi czas. Następnie nogą,
której wiele brakowało do czystości, Otto wepchnął ją tam na powrót. Dziewczyna pochodziła
z Warszawy i wylądowała w Rzymie z mnóstwem innych szczątków i odpadów, wyrzucanych
na brzeg przez wojnę. Zawsze bez zmęczenia opowiadała o szlacheckim majątku ziemskim jej
ojca.
231
- A teraz zamknij się, Zosia - zawołał Otto. -
Nie chcę, byś mi zawracała głowę opowiadaniem
0 twych sakramenckich konikach i landach. Nigdy
nie będę powoził białymi końmi. - Odwrócił się
plecami do łóżka, a dziewczyna zawiesiła mu swe
gołe nogi na ramionach. Chwycił ją pod kolanami
1zaśpiewał:
Wir legen vor Madagaskar und haben die Pest am Bord...
Śpiewaliśmy o ciężkiej doli poławiacza sardynek, który po całej nocy na wzburzonym
morzu z bolącymi mięśniami wyciąga swe sieci i widzi w nich jedną rybkę, wszystko, czym ma
nakarmić stadko swoich dzieci.
Parę dziewczyn z wyższej sfery, wraz ze swymi głupawo uśmiechniętymi przyjaciółmi
dołączyło się do nas. Były znużone antykami i pięknymi kryształami i chciały ujrzeć brudne
paznokcie, usłyszeć plugawe przekleństwa i poczuć skwaśniałe piwo. Jedna z nich
opowiedziała nam, że jej matka i jej kochanek razem się otruli.
- Moja matka była kurwą. Ależ gówno. Czy nie
chciałbyś mnie zerżnąć? - powiedziała do Carla
i otoczyła mu szyję ramionami. Zajęli pozycję na
korytarzu.
Przyszedł Otto zataczając się, podtrzymywany przez dwie nagie dziewczyny.
- Nie ufajcie szlachcie! - zawołał, wskazując
oskarżycielsko palcem jednego z chłopców. To sami
kłamcy. Od czasu do czasu w swym plugawym ży
ciu bawią się w komunistów i namawiają nas,
uczciwych kulisów, byśmy ponieśli czerwoną fla
gę-
232
Druga dziewczyna z wyższej sfery śmiała się, wieszając mi się na szyi. Otto próbował
pomóc jej z zamkiem błyskawicznym, z takim skutkiem, że jej spódniczka rozdarła się do
samego dołu.
- Czarne majtki, krótka halka! - wykrzyknął,
chwycił dziewczynę za ramię i rzucił na łóżko. - Po
winno skopać się im dupy, cholernym sztucznym
proletariuszom. Czy nie jesteś w tej chwili komuni
stą, łaciny chłopcze?! - wrzasnął do jej towarzysza.
Carl zaśpiewał:
Die Neger in Afrika się rufen alle laut: Wir wollen heim ins Reich!
- Ty komunista? - zawył wojowniczo Otto.
Młody człowiek kiwnął głową. Zacisnął pięść
i wybąkał coś jakby „Czerwony Front".
- Dziecinna zabawa - zakpił Otto. - Następnie
wyłowił z kieszeni Walthera P.38 i cisnął go chłop
cu. - Wobec tego idź na ulicę, znajdź gestapowca
albo wojskowego psa gończego i naszpikuj go tym.
Ale oczywiście nie ośmielisz się. Znam was, brud
ne, małe, salonowe łajno, jebańcy z wyższych sfer.
Podporucznicy, uczniowie szkół oficerskich, po
rucznicy od picia szampana, phi! Żaden z was
nie ma tyle odwagi, ile stary, rzymski kocur da
chowy.
Akordeony ucichły. Pojawiło się powszechne zainteresowanie. Otto drwił dalej. Był
typowym, starym marynarzem z U-botów, nienawidził wszystkiego związanego z wyższą klasą
społeczną, a słowo „intelektualista" działało na niego, jak czerwona płachta na byka.
Dziewczyna o akademickim wglądzie, w okularach na nosie, próbowała interweniować, ale
Otto
233
wlepił w nią wściekłe spojrzenie. A potem znalazła się nagle na drugim końcu korytarza.
Młody człowiek, którego włosy domagały się przycięcia, znikł za drzwiami z pistoletem w
kieszeni. Jeden czy dwóch próbowało zatrzymać go w środku.
Druga dziewczyna wróciła do mnie. - Wyrzuć twój mundur i chodź ze mną -
zaproponowała. -Wojna wkrótce się skończy.
Przesunąłem dłoń po jej udzie do góry. Padła plecami na łóżko z nogami zwisającymi z
jego brzegu, a ja rzuciłem się na nią.
Otto nadal gderał: - Komuniści! Ani na jotę! Poddadzą się na sam widok podróbki
policjanta ze swastyką na dupie.
Policjant drogowy wszedł w towarzystwie kolegi.
Do diabła, ale szczęście! - zawołał ze złością.
Dwa przebicia, za każdym razem przedniego koła.
Bruno i ja siedzieliśmy na ogonie sportowego sa
mochodu z dziewczynami w środku. Rozrzuciły za
sobą gwoździe. Tego człowiek spodziewa się tylko
po młodych twardzielach. Bruno prowadził i wpa
dliśmy prosto na drzewo. Ale wiem, kim jest jedna
z dziewczyn; jej stary będzie musiał zabulić. - Wlał
sobie do gardła całą butelkę piwa. - Byłem w Cyre-
najce - powiedział Ottonowi. - Dostałem cholerną
kulkę w nogę, więc mogłem wrócić do drogówki.
A co mnie to obchodzi? - burknął Otto. - Ja je
stem w Marynarce. To my, marynarze, wystawieni je
steśmy na główne uderzenie w tej przeklętej wojnie.
Nic mi o tym nie wiadomo - odparł z zadowo
leniem brudny policjant drogowy i wyciągnął bu-
234
telkę piwa. - Od pokoleń moja rodzina służyła w policji. Mój ojciec został zastrzelony w
Neapolu. Załatwił go cholerny alfons. Mojego dziadka też położyli trupem. Był sierżantem w
karabinierach. Wrzucili jego ciało do kanału.
To mnie nie martwi - rzekł Otto. - Nigdy nie
byłem w stanie znieść policjantów. We wszystkich
krajach są tacy sami.
Nikomu nie robię nic złego - zaprotestował
policjant drogowy. - Ale ta dziewczynka, która roz
rzuciła gwoździe, niech tylko poczeka! Do jutra.
Jeśli ona jest z wyższych sfer - czknął Carl - to
precz z jej głową! Może lepiej będzie, jeśli ja i moi
dwaj tutejsi koledzy też przyjdziemy i pomożemy
ją załatwić.
Wszystko ociekało piwem. Jedna z dziewczyn wymiotowała. Miała na sobie jasnoniebieskie
majteczki. Mario wsadził jej w tyłek żółty kwiat. Ale zbyt okropnie się czuła, by to zauważyć.
Wtedy Mario i dwaj policjanci chwiejnie zeszli po schodach. Każdy z nich śpiewał inną
piosenkę. Nadszedł czas, by otworzyć bar. Dotarłszy do pierwszego piętra zaczęli kłócić się,
oskarżając nawzajem, że ukradli sobie piwo. W końcu dobry charakter Maria wziął nad nim
górę i barman zaczął szlochać. Próbował wytrzeć sobie oczy kaburą policjanta. Następnie nie
umieli otworzyć drzwi baru i zdecydowali się odstrzelić zamek z pistoletu policjanta. Zaraz po
tym, jak zamek został rozbity, Mario znalazł klucze. To dało początek nowej, gwałtownej
kłótni, przy czym Mario zażądał odszkodowania za zamek i twierdził, że policjant sabotuje
jego interesy. Zagroził wytoczeniem procesu
235
0 wyrządzenie szkód. A potem znów byli przyja
ciółmi.
Leżałem pod łóżkiem z Elisabettą. Głowa mi pękała i wolałbym umrzeć. Otto klęczał koło
klozetu z jego deską na szyi jak końskim chomątem. Carl
1 Rita siedzieli w garderobie, spierając się o wyso
kość sufitu, o którym Carl twierdził, że jest za niski,
by być zgodny z przepisami.
- Chodźcie, wy pijane świnie! - zawołał znie
cierpliwiony Mario. - Czas na mszę. Inni są już
w drodze.
Kościół św. Andrzeja był przyjemnie chłodny. Stłoczyliśmy się w dwóch ławkach i
przybraliśmy poważne miny.
Rita była jak Maria Dziewica, W każdym razie jak nasze wyobrażenie o Marii Dziewicy.
Jeden po drugim podchodziliśmy do ołtarza. Otto wręczył Carlowi swą piersiówkę. Pójście
na mszę było dla nich poważnym przedsięwzięciem i potrzebowali wzajemnego wsparcia.
Moja dziewczyna z wyższej sfery klęczała obok mnie.
Otto złożył ręce pociesznym, niezręcznym gestem. Spojrzałem w górę na postać na krzyżu i
stwierdziłem, że mamroczę: - Dzięki, Chryste, za daną nam zeszłej nocy pomoc, gdy przyszły
psy gończe. Dopomóż też tym, których złapano.
W tym momencie promień słońca rozświetlił twarz postaci. Jakże była zmęczona.
Poczułem, że ktoś chwyta mnie za rękę. Był to Mario, nadal w swetrze, ze ścierką na szyi.
Śmierdział piwem.
Chodź, Sven. Usnąłeś?
Idź do piekła - warknąłem.
236
Uścisk stał się mocniejszy, prawie brutalny. Podszedł Otto. Wymierzył mi kantem dłoni
cios w tył głowy.
- Nie zadzieraj nosa, młody jebańcu. Żadnych
głupstw w kościele. Nie próbuj się wywyższać, jak
byś osobiście znał Boga.
Wytaszczyli mnie na zewnątrz. Gdy szliśmy, Carl chciał przywłaszczyć sobie srebrną tacę,
ale Otto i Mario uznali, że tego byłoby za wiele.
- Gdybyśmy na zewnątrz wpadli na księdza,
a on miałby to pod pachą, to co innego. Jeden raz
w tył głowy i w nogi ze srebrem, ale nie podiwania
się rzeczy w kościele. Są jakieś granice.
Carl ustąpił, ale był rozczarowany i wściekły, tak wściekły, że wymierzył kataryniarzowi
ciężkiego łupnia w głowę, przez co ten upuścił katarynkę.
Carl wrzasnął na niego: - Jak śmiesz kręcić te kurewskie melodie obok kościoła, ty
pogański ma-karoniarzu?
W parę godzin później pożegnaliśmy Maria i dziewczyny i zdecydowaliśmy, że pójdziemy
sobie pozwiedzać. Odwiedziliśmy szereg barów i ta-wern, trzymając na ramionach torby
żołnierskie i plecaki.
Po pewnym czasie zatrzymaliśmy się, na piwo i odwiedzić burdel. Znaleźliśmy się też na
wystawie obrazów, ale to było tylko przez omyłkę. Carlowi spodobał się obraz nagiej
dziewczyny, ale gdy usłyszał cenę, chciał pobić komitet wystawowy. Zagrozili, że wezwą
policję. Ten gatunek ludzki zawsze tak robi. Gdyby poczęstowali nas szklanką piwa, nie
musieliby wstawiać na nowo czterech wielkich okien ze szlifowanych tafli szklanych.
237
Weszliśmy do eleganckiej restauracji na Via Ca-vour i stwierdziliśmy, że szef sali i czterej
inni kelnerzy nas nie lubią. Zaczęło się od tego, że kobieta w szatni odmówiła przyjęcia
naszych toreb żołnierskich i plecaków, a stało się jeszcze gorzej, gdy Otto zdecydował, że
zmieni skarpetki we foyer. Ale prawdziwa bitwa zaczęła się, gdy odmówili nam obsłużenia.
Carl najbardziej się podniecił i rzucał im wszelkiego rodzaju obelgi, następnie wpadł do
kuchni, złapał wielki półmisek ravioli, wypadł na salę, odrzucając na boki personel, jakby był
tajfunem uderzającym na las młodych drzewek.
Dwóm podstarzałym policjantom udało się wywabić nas stamtąd do tawerny przy bocznej
ulicy, gdzie chętniej nas przyjęto. Carl nie przestawał przeklinać wyższych sfer do chwili, gdy
znaleźli-śmysię tam. Nadal trzymał półmisek ravioli. Prezent od eleganckiej restauracji, która
bez wątpienia uznała to za niską cenę pozbycia się nas.
Gdy dotarliśmy do tawerny, Carl groźnie podsunął chochlę pod nos dwóm policjantom.
- Wy dwaj, parszywi, chodnikowi admirałowie, zdajecie sobie sprawę, że poszliśmy z wami
dobrowolnie, nieprawdaż?
Przy szklance piwa obaj zapewnili nas, że absolutnie dokładnie o tym wiedzą.
Później tejże nocy znaleźliśmy się koło fontanny. Carl pływał w kółko po jej basenie,
demonstrując mi, jak dostawać się do pontonu ratunkowego w brudnej wodzie, podczas gdy
Otto i ja robiliśmy fale. Wtedy otworzyło się okno i wulgarny, zaspany głos obrzucił nas
groźbami i przekleństwami za nasz hałaśliwy pokaz ratowania życia.
238
- Ty cholerny, kłótliwy makaroniarzu - wrza
snął Carl z wody. - Jak śmiesz przeszkadzać Nie
mieckiej Marynarce Wojennej w ćwiczeniach rato
wania życia?
Otto wziął kamień, rzucił nim i trafił krzykliwego Rzymianina prosto w twarz. Ten nie
posiadał się z wściekłości i próbował wyskoczyć przez okno. Ale uczepiła się go rozpaczliwie
jego żona. Przecież mieszkali na drugim piętrze. Następnie Otto rzucił drugi kamień, ale tym
razem trafił sąsiednie okno. Wtedy zrobiło się wielkie piekło. Cała ulica powstała przeciw nam
i zaczęła się wielka bójka. Bardziej wyglądało to na niewielką rewolucję, z której wycofaliśmy
się, gdy sięgnęła szczytu, a ludzie zapomnieli od czego wszystko się zaczęło.
Następnego ranka zdecydowaliśmy, że wszyscy pójdziemy do szpitala, ale los zdecydował
inaczej. Mieliśmy takiego pecha, że znaleźliśmy się w towarzystwie włoskiego marynarza,
który był w drodze do swej bazy morskiej w Genui. Był z nim kapral bersalierów, prosto ze
szpitala w Salerno, gdzie dano mu sztuczną nogę. Nie lubił swej nowej nogi, która sprawiała
mu ból, więc trzymał ją pod pachą i szedł kuśtykając o kuli. Początkowo miał dwie kule, ale
jedną sprzedał pastuchowi. Nie dlatego, by pastuch potrzebował kuli, ale dlatego, że był on
człowiekiem myślącym o przyszłości.
- Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć
w wojnie takiej, jak ta - powiedział. - Coś mi mówi,
że wcześniej czy później zabraknie na rynku kuł.
Podeszli do nas, gdy siedzieliśmy na schodach na Via Torino, zajadając smażone sardynki.
Zaproponowaliśmy im miejsce koło siebie i udział w po-
239
siłku. W piątkę skończyliśmy półmisek. Potem wszyscy poszliśmy na spacer wąskimi
zaułkami, spróbowaliśmy placków ziemniaczanych, smażonych na otwartym ogniu na
niewielkim placyku. Następnie ogarnęła nas zwariowana chęć czystości i poszliśmy do łaźni
publicznej. Na nieszczęście zrobiła się awantura, gdy wyłamaliśmy tam drzwi do części dla
kobiet i musieliśmy szybko uciekać. Całkiem nadzy, ściskając nasze ubrania i resztę rzeczy,
udało nam się z powodzeniem uciec przez szereg płotów i jakichś szop.
Rozstaliśmy się na Ponte Umberto. Dwaj Włosi uznali, że nie mogą dłużej nas opóźniać.
Oni podróżowali już od miesiąca. Papiery mieli podpie-czętowane, ale pieczątki były nie do
końca autentyczne. Machaliśmy do siebie rękami tak długo, jak tylko widzieliśmy się, a potem
wrzeszczeliśmy.
Chłopcy, spotkamy się, gdy wojna się skoń
czy. Pierwszego dnia trzeciego listopada od zawar
cia pokoju! - krzyknął włoski marynarz z bocznej
uliczki.
To się nie da zrobić, marynarzu - odkrzyknął
Carl. - Do naszego spotkania upłynie cały rok.
Przypuśćmy, że wojna skończy się czwartego listo
pada i upłynie cały rok do naszego spotkania. A co,
żeby dokładnie w trzy miesiące od końca wojny?
Spotkanie tutaj.
Czy masz na myśli miejsce, gdzie wy jesteście,
czy gdzie my jesteśmy? - wrzasnął marynarz.
Byliśmy już tak daleko od siebie, że trudno była nam się usłyszeć. Ludzie zatrzymywali się
i patrzyli na nas nic nie rozumiejąc. Carl otoczył usta dłonią, robiąc z nich megafon.
240
Spotkanie na środku Ponte Umberto i każdy
przynosi skrzynkę piwa.
OK. Która godzina najbardziej wam odpowia
da? - krzyczał Włoch.
Jedenasta piętnaście - zawył Carl.
- Przyjedziecie pociągiem czy przypłyniecie
statkiem? - wył marynarz.
Nie zadawaj takich głupich pytań. Czy nie je
dziesz pociągiem tylko, kiedy musisz?
Co godzina jest autobus z Anzio do Rzymu -
nadleciał z oddali głos marynarza.
Jeszcze kilka razy wrzeszczeliśmy do siebie z całej siły, ale byliśmy już od siebie tak
daleko, że nasze odpowiedzi były tylko słabym echem.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, dotarliśmy do szpitala przy Via do San Stefano.
Przyjechaliśmy taksówką, której kierowca siedział na miejscu pasażera, a nas trzech z przodu,
kierując na zmianę. Aby taksiarz zgodził się na to, potrzeba było nieco perswazji, ale w końcu
tak zrobił.
Teraz zacznie się trudny kawałek: trzeba trzy
mać się właściwego kursu.
Trzymam kurs prosto na lewą burtę, więc po
winno być w porządku - odpowiedział Otto, który
siedział za kierownicą.
Dyżurny gapił się na nas w zdumieniu. Nigdy wcześniej nie widział takiego przybycia. Otto
ostro zakręcił i podjechał do schodków.
- Opuścić kotwicę - zakomenderował Otto.
Przy paru butelkach piwa pożegnaliśmy się ze
starym taksiarzem i jego koniem.
- Po co przyszliście? - zapytał dyżurny.
241
Czy myśmy cię pytali, dokąd idziesz? - odpa
rował Carl. - Czy to twój cholerny interes?
Muszę was zapytać - powiedział dyżurny.
- No i zrobiłeś to, więc zamknij się - rzekł Carl.
Dyżurny wzruszył ramionami i zawrócił do
bramy. Drogę do biura wskazywała strzałka.
- Obiecuję wam, że nie będę się bardzo słuchał
tych jodynowych bohaterów - powiedział Carl. -
Jeśli będą mili i grzeczni wobec mnie, istnieje ma
lutka możliwość, że będę grzeczny dla nich.
W przeciwnym razie będą przeklinać dzień,
w którym mieli cokolwiek do czynienia z Carlem
Friedrichem Weberem.
Nie zwracając uwagi na napis „Zapukać i czekać" wtargnęliśmy do biura.
Podoficer sanitarny w szytym na miarę mundurze siedział w fotelu na biegunach, z obiema
nogami na biurku, pracowicie smarując sobie włosy brylantyną i układając je w fale. Za nim
na ścianie wisiał wielki portret Adolfa Hitlera.
- Hallo, tam! - powiedział Carl, rzucając z trza
skiem na podłogę swą torbę i karabin.
Mocno uperfumowany podoficer nie raczył na nas spojrzeć.
Carl jeszcze raz spróbował zwrócić jego uwagę na naszą obecność.
- Cześć, kowalu czyraków. Klienci!
Szpitalny bohater zaczął dłubać sobie w zębach
laryngoskopem i wyjrzał przez okno.
Musieliście trafić pod niewłaściwy adres.
Do cholery, pod właściwy. Ten interes to szpi
tal, prawda?
Zgadza się. Jesteście w Ospedole Militare, roz-
242
mawiając z naczelnym urzędnikiem. Tutaj trzeba ustawić swoje zmęczone kości w
regulaminowej pozycji i wyrzygać raport, po co się ktoś tu znalazł.
Och, odpierdol się - rzekł Otto.
Co ja wam powiedziałem? - warknął Carl. -
Niechże go schwycę za gardło. Taki zasrany gów
niarz!
Dajże spokój, kumplu, bądź rozsądny - po
wiedział Otto, bardzo się postarawszy. - Przyszli
śmy tu zadekować.
Wobec tego trafiliście do niewłaściwego miej
sca. Jesteście w szpitalu, nie w stoczni.
Nie gadajmy z nim - rzekł Carl. - Dajmy mu
raz po ryju, a po tym spierdalajmy.
Otto zrobił jeszcze jedną próbę.
- Nie wiem, jak to nazywacie w waszej medycz
nej gwarze. Mamy tu dostać koje. Dla naprawy. Re
montu.
Podoficer medyczny był zajęty podziwianiem swych włosów w lustrze na przeciwległej
ścianie. Wysmarował sobie twarz wodą kolońską.
Innymi słowy chcecie powiedzieć, że macie
zostać przyjęci? Zakładam więc, że jesteście w po
siadaniu papierów od waszego oficera lekarza. Czy
jesteście ranni?
Tak - kiwnął głową Carl. - Ale to było choler
nie dawno temu. Przyszliśmy nie z tego powodu.
Mam chorego kutasa - oświadczył Otto.
Wobec tego przyszliście pod niewłaściwy ad
res. To jest oddział chirurgiczny. - Podoficer
uśmiechnął się z wyższością.
Jak możemy tracić czas na tłumaczenie temu
jebańcowi? - powiedział Carl. - Dać mu kopa w ja-
243
ja i wyrzucić przez iluminator. Chodźmy sobie stąd.
Podoficer medyczny nie zwrócił uwagi na to dane w dobrej wierze ostrzeżenie.
Musicie zameldować się w Oddziale Chorób
Skórnych i Wenerycznych, który znajduje się w szpi
talu cywilnym. Biuro burmistrza miasta powie wam,
gdzie to jest, oficer kontroli ruchu na stacji powie
wam, gdzie jest biuro burmistrza miasta, a każdy po-
liqant skieruje was na dworzec kolejowy.
Ty nie wiesz, gdzie jest ten cholerny szpital dla
kutasów? - zapytał poirytowany Otto.
Oczywiście muszę wiedzieć.
No to wypluj to! - zawołał oburzony Otto.
- Marynarzu, jestem głównym urzędnikiem
szpitala chirurgicznego, a nie biurem informacji.
A co tak naprawdę robisz, gdy nie jesteś żoł
nierzem? - zapytał Otto?
Naprawdę nie wiem, co was to może obchodzić
- odpowiedział gładko podoficer. - My dwaj nigdy
nie będziemy utrzymywali stosunków towarzyskich
w życiu prywatnym. Ale ponieważ w oczywisty spo
sób jesteś zainteresowany, raz jeden złamię swą zasa
dę i odpowiem ci. Jestem nadreferentem drugiej kla
sy w urzędzie miejskim w Berlinie.
- Teraz mam dość tego - zawołał Carl, podcią
gając spodnie. - Nadreferent w urzędzie miejskim,
phi! Zasrany piszpan. Najpodlejsza istota na ziemi.
- Wziął butelkę atramentu i cisnął nią w ścianę za
podoficerem. Za nią poszły książki. W mgnieniu
oka wielki regał stanął pusty.
Carl i ja skoczyliśmy na biurko, chwyciliśmy podoficera za włosy i walnęliśmy jego
twarzą
244
w blat. Otto otworzył puszkę dżemu truskawkowego i porządnie wtarł zawartość w
wybrylanto-waną czuprynę urzędnika, podczas gdy Carl polewał brylantyną i wodą kolońską
szyty na miarę mundur. Porwaliśmy kilka poduszek na kawałki i pozwoliliśmy piórom
pofruwać. Następnie opróżniliśmy kilka słoików dżemu pomarańczowego, rozsmarowaliśmy
mu na twarzy i turlaliśmy ją w piórach, póki nie wyglądał jak chora kura. Pielęgniarka
zajrzała do środka, ale pospiesznie znikła, gdy słownik lekarski przeleciał jej koło głowy.
Zanim odeszliśmy, Carl wcisnął wrzeszczącemu podoficerowi zwój papierów w gardło.
Następnie, bardzo zadowoleni z siebie, opuściliśmy biuro, które obróciliśmy w ruinę. Dyżurny
na bramie przepuścił nas bez problemów.
- Będziemy wyleczeni, zanim dotrzemy do
szpitala - zawodził Otto. - Już trzy tygodnie jeste
śmy w drodze.
Byliśmy już dość daleko, na Via Claudia, gdy podjechał do nas Kiibelwagen, z którego
wyskoczyli dwaj żandarmi w stalowych hełmach.
Jesteście aresztowani - powiedział jeden z nich.
Nic mi o tym nie wiadomo - uśmiechnął się
Carl.
Klamrą od pasa wymierzył cios w twarz pierwszego żandarma, który padł oślepiony na
ziemię i jęcząc zaczął się czołgać. W kilka sekund ulica opustoszała. Dorożka z dwiema
pasażerkami odjechała galopem.
Drugi żandarm chwycił za kaburę. Skoczyłem mu na plecy i wbiłem zęby w ucho. Carl dał
mu kopniaka w brzuch i z głośnym trzaskiem wbił
245
pięść w twarz wrzeszczącego człowieka. Następnie twarzami obu psów łańcuchowych
waliliśmy w beton.
Wskoczyłem do samochodu, odpaliłem silnik, wrzuciłem drugi bieg i wyskoczyłem. Z
głośnym hukiem gniecionych blach wóz uderzył w budynek na rogu Via Marco Aurelio.
Poszliśmy przed siebie. Koło Koloseum Carl wpadł na pomysł. Poszperawszy w torbie,
wyciągnął butelkę rumu. Wróciliśmy do nieprzytomnych psów gończych.
Płukanie, proszę uprzejmie - rzekł Carlo, wle
wając każdemu z nich po pół szklanki do gardła.
Polaliśmy rumem ich mundury tak, że śmierdzieli
na kilometr. Potem rzuciliśmy pustą butelkę na
przednie siedzenie rozbitego samochodu.
Korek - zauważył rozsądnie Carl.
Otto głośno, z całego serca, ryknął śmiechem, wracając do dwóch policjantów. Jednemu z
nich wsadził korek od butelki do kieszeni spodni.
- A teraz, gdzie jest telefon? - powiedział Carl,
uśmiechając się rozkosznie.
Wszyscy trzej wcisnęliśmy się do budki telefonicznej. Po wielkich korowodach dostaliśmy
numer burmistrza miasta. Telefonować miał Otto, ponieważ miał najbardziej przekonujący
głos.
- Herr General, no dobrze, Herr Oberleutnant,
wszystko mi jedno, kim pan jest. Kto tu jest imper-
tynencki? Co u diabła ma to z panem coś wspólne
go? Czy myśli pan, że nie widziałem już tych poły-
kaczy szabel? Chce pan wiedzieć, z kim pan rozma
wia? Czy pan myśli, że mam źle w głowie? Czemu
telefonuję? Co u diabla ma to z panem coś wspól-
246
nego? Hallo, hallo! Świnia rozłączyła się. - Otto miał usta otwarte ze zdumienia.
- Ależ są cholernie bezczelni - mruknął Carl. -
Daj mi ten telefon! Zrobiłeś to zupełnie nie tak. Ja ci
pokaże, jak to się robi. - Poprosił o numer. - Połącz
cie mnie z oficerem dyżurnym - warknął. - Mówi
profesor Brandt. Jeszcze przed chwilą myślałem, że
żandarmeria jest tu, by utrzymywać porządek. Ale
co teraz widzę? Wasi cholerni konstable bijący się
z dwoma pijanymi cywilami, z którymi jeździli
sobie w służbowym samochodzie. To skandal, Herr
Hauptmann, że pozwalacie na takie rzeczy. Pańscy
ludzie leżą teraz śmiertelnie pijani na rogu Via
Marco Aurelio i Via Claudia, rozbiwszy swój wóz.
- Śmiejąc się całą gębą odwiesił słuchawkę.
Oparliśmy się pokusie zostania na miejscu i ujrzenia, co się teraz będzie działo.
Przez następny dzień i noc byliśmy razem, następnie rozstaliśmy się pod kliniką chorób
wenerycznych szpitala ogólnego. Gdy odchodziłem, wołali z okna pierwszego piętra.
- Nie zapomnij o naszym spotkaniu na Ponte
Umberto, gdy wojna się skończy!
- Nigdy tego nie zapomnę! - odkrzyknąłem.
Do samego rogu szedłem tyłem, aby nie stracić
ich z oczu. Machałem ręką, a oni marynarskimi czapkami.
- Będziemy uroczyście obchodzić pokój u Ma
ria! - wrzeszczał Carl.
Odszedłem, ale przeszedłem tylko połowę ulicy, gdy musiałem zawrócić i pobiec znów na
róg. Tak przykro było ich zostawić. Nadal stali w oknie. Gdy mnie zauważyli, rzucili czapki w
górę i za-
247
śpiewali marynarską pieśń pożegnalną. Wtedy pobiegłem wąską uliczką. Musiałem się od nich
oddalić, albo coś by się wydarzyło.
Poszedłem do parku i usiadłem na ławce, pełen tęsknoty. Wiatr wiał z południa i można
było usłyszeć armaty spod Monte Cassino, jak nieustanny, groźny huk piorunów. Poszedłem
do Kontroli Ruchu na dworcu kolejowym, by uzyskać zmianę mego rozkazu urlopowego,
mając zamiar udać się na lotnisko i przekonać się, czy znajdę miejsce w samolocie
transportowym.
Oberfeldwebel spojrzał na mnie badawczo.
- Nie wiesz, co się wczoraj zdarzyło? - Stał przede mną, ważąc w dłoni moje papiery
urlopowe. A potem powoli je przedarł. - Wielka ofensywa. Wszystkie urlopy w Korpusie
Armii Południe anulowane.
Rozdział 11
Burdel Bladej Idy nie był zwyczajnym bajzlem. Oficjalnie, w ogóle nie był burdelem, choć
każdy żołnierz od Sycylii do Przełęczy Brenner wiedział, że tam można się zabawić.
Wśród personelu Idy było kilka pań, ukrywających się przed Gestapo oraz jedna czy dwie,
na które polowali partyzanci. Idą dla nich wszystkich otrzymała żółte paszporty. Podzieliła
dziewczyny wedle ich wyglądu i pochodzenia społecznego. U Idy były cztery działy: dla
szeregowców, podoficerów, oficerów i oficerów sztabowych. Tylko dziewczyny najwyższej
kategorii, które mówiły dwoma językami obcymi oraz potrafiły cytować Schillera i Szekspira,
były dostępne dla tych ostatnich. Idą miała słabość do Schillera i jej entuzjazm dla niego
spowodował, że na ścianie pokoju, w którym przyjmowała klientów, było namalowane:
Und setzt Ihr nicht das Łebę ein, nie wird das Leben gewonnen seinl
Pewnej nocy Porta i Mały zmienili dwa słowa, zmieniając cytat na lepiej dostosowany do
otoczenia.
Idą była Amerykanką. Tuż przed wojną przyjechała do Paryża, na klasyczną wycieczkę po
Europie. Ofensywa niemiecka okazała się zbyt szybka i nie udało się jej uciec. Przewidziała, że
wojna będzie długa i natychmiast zdecydowała, co będzie robić. Nie była zaskoczona, gdy
Niemcy w końcu weszli. Posłużyła się pewnym Oberleutnantem, ja-
249
ko odskocznią do łóżka niemieckiego dowódcy i dzięki temu korzystała z całkowitego
bezpieczeństwa.
Na początku 1942 przeniosła się z Paryża do Rzymu, zabierając ze sobą sześć francuskich
dziewczyn. Nie był to zły start.
Patrol Zabójców
Obrzucaliśmy się brudnymi żartami i do grenadierów i spadochroniarzy robiliśmy dumne
miny. Mieliśmy pójść z zadaniem specjalnym za linie nieprzyjacielskie. Patrzyli na nas z
dużym lękiem. Wszyscy słyszeli o tych „zadaniach specjalnych".
- Wszyscy jesteście ochotnikami? - zapytał
Stabsfeldwebel z Krzyżem Rycerskim na szyi.
- Gdy leziemy w bagno, tak - zaśmiał się Porta.
Pomogli nam naciągnąć nowe, dobrze dopasowane kombinezony na nasze czarne mundury
czołgi-stów. Mały wyostrzył nóż do walki wręcz na starym kamieniu młyńskim.
- To jest teraz tak ostre, że mógłbym odciąć jaja
pułkownikowi, nie zwróciwszy jego uwagi -
oświadczył.
Ruszaliśmy rękami i nogami, by pozbyć się sztywności nowych ubrań. Boki czapek
maskujących można było opuszczać w dół i podwiązywać pod brodą. Ich górę też można było
ściągnąć w dół, by zakryć twarz. Były w niej rozcięcia na oczy.
Właśnie spędziliśmy całe dwa dni u Bladej Idy. Każdy z nas miał trzy dziewczyny, niektóre
z nich
250
były dziewczynami oficerskimi. Wielkim finałem była wspaniała bójka z jakimiś ludźmi z
przeciwlotniczej.
Porta i jakiś Włoch odbyli zawody w jedzeniu. Porta wygrał, zjadłszy dwie i pół gęsi
szybciej, niż Włoch. Włoch zemdlał i trzeba mu było wypompować żołądek. Porta był blady
na twarzy, ale udało mu się utrzymać wszystko. Reguły zawodów mówiły, że jeśli uczestnik
rzygał podczas lub wkrótce po zawodach, wówczas przegrywał, lub by dyskwalifikowany.
Porta znał trik polegający na tym, by siedzieć przez godzinę absolutnie bez ruchu, trzymając
usta mocno zamknięte. Było dla nas tajemnicą, gdzie on to wszystko mieścił. Wysoki i chudy,
potrafił usiąść przy stole i jeść, póki nie został ani okruszek. Wstawał na nogi z brzuchem tak
rozciągniętym, jak pluskwa w ciąży, ale wszystko tam znikało. Bóg wie gdzie, bo w parę
godzin później był tak chudy, jak na początku. Gdy szło
0 jedzenie, Porta był prawdziwym czempionem
1
jego możliwości znane były po obu stronach fron
tu. Amerykanie trzy razy zapraszali go na wyścig
jedzenia. Dwa razy odmówił, lecz za trzecim zgo
dził się i miał za przeciwnika olbrzymiego, czarne
go kaprala. Na zawody spotkali się w pustym leju
po pocisku na ziemi niczyjej, a wszystko było skru
pulatnie sprawdzane przez obie strony.
Porta wygrał. Murzyn zmarł.
Byliśmy w ziemiance Mike'a, leżąc na brzuchach i studiując mapę, rozłożoną na podłodze.
Jednooki leżał między Starym i mną.
- A co z dowódcą artylerii? - zapytał Heide. -Mam nadzieję, że jest opanowany.
251
- Nie ma powodu do obaw - odrzekł Jednooki.
- Znam go. Był na poligonie artyleryjskim Lenin
gradu. Zna swą robotę. W ciągu dziesięciu minut
wrzuci im 800 pocisków. Tutejszych Jankesów to
zdezorientuje. Będą myśleć, że to Indianie dostaną
wszystko, co się szykuje.
Porta wsadził swój żółty cylinder na czubek czapki maskującej. Jednooki zmrużył oczy.
Widok Porty w żółtym nakryciu głowy zawsze powodował, że twarz mu się krzywiła, ale od
dawna zrezygnował z walczenia z nim. Ale teraz, gdy ujrzał Małego, wciskającego sobie na
głowę jasnoszary melonik, ledwie zdołał się opanować.
Zdołał tylko wykrztusić: - Wy dwaj, zwariowaliście?
Mały próbował obciąć sobie paznokcie nożycami do cięcia drutu kolczastego. Kawałki
fruwały po całej mapie.
Jeśli tak bardzo lubisz ich używać - syknął
Jednooki do Małego - możesz pierwszy popełznąć
przez druty w twym cholernym meloniku. Przetnij
dwa dolne.
Nie umiem liczyć - odparł z radosną miną
Mały.
Jednooki usłyszał tę uwagę.
- Porta, ty pójdziesz za Małym - kontynuował
Jednooki. - Dokładnie po trzy minuty między każ
dym człowiekiem. Krótko przed piątą będzie świ
tało. Pół godziny później będzie już po wschodzie
słońca. Nasz dowódca artylerii przybędzie tu oso
biście. Musimy posłać im zwykłe, poranne hasło,
w przeciwnym wypadku nabiorą podejrzeń. Wo
bec tego o tej porze musicie być na swoich miej-
252
scach. Artylerzyści mają je zaznaczone na mapach. Będą strzelać tylko ze stopiątek. Działa są
już wycelowane. Najgorszy czas dla was, to będzie od godziny wpół do siódmej do czternastej.
Powtórzę wszystko od początku. A ty, Mały, słuchaj. To jest po raz ostatni. Zrobicie błąd, a
zostaniecie zmasakrowani. O godzinie 05.32 ostrzał stopiątkami, jako blef. Zostanie
zakończony o 05.48. O 12.45 ogień moździerzy, prosto przed nos Amerykanów. Od 12.57
osłona ogniem broni automatycznej przez 30 minut. Wtedy wchodzicie wy: wyciągnąć palce z
dupy i naprzód. Sven, ty załatwisz wysunięte gniazdo karabinu maszynowego. Tam jest tylko
jeden człowiek. Jest zmieniany o 13.00. Pięć metrów dalej jest ziemianka, a w niej sześciu
ludzi. Gdy tylko poderżniesz gardło strzelcowi karabinu maszynowego, zlikwidujesz resztę
granatami ręcznymi. Heide, ty załatwiasz dwa dalsze karabiny maszynowe. Oba stoją na
lawetach, ale na dnie okopu i z naciągniętym na nie brezentem. Ich obsady znajdują się we
wspólnej ziemiance, trzy metry na prawo. Wykopali trzy ziemianki pozorowane. Do właściwej
włażą przez małą dziurę w ścianie po lewej ręce, ale nie możesz się pomylić. Przed wejściem
leży sterta pustych puszek, bo są zbyt leniwi, by je uprzątnąć. Dwa granaty ręczne wystarczą.
Jeden jak najdalej, drugi na środek. Gdy tylko Sven i Heide dotrą do swoich obiektów, wtedy
rusza cała reszta. Jest do nich dziewięć metrów i musicie je przebyć w dwie i pół sekundy, ani
mniej, ani więcej. Weźmiecie okop, ale nie tłoczcie się. Zawsze musicie wiedzieć, gdzie są inni
z was, abyście ich nie kropnęli. Strzelajcie do wszystkiego, co nie no-
253
si kurtek maskujących waszego modelu z zielonymi i czarnymi kółkami. Na całym świecie jest
tylko 22 żołnierzy, którzy je mają. Jeśli zobaczycie kogoś w mundurze niemieckiego
feldmarszałka, zastrzelcie go! Na amerykańskiej pozycji każdy człowiek, co do jednego, musi
zginąć. Żaden nie może uciec, by opowiedzieć innym, co się stało. Waszym zadaniem jest
zaszokować ich i przestraszyć. Muszą i będą wierzyć, że to były duchy albo zjawy, które
zaszły ich od tyłu. Tego rodzaju rzecz wywoła w ich kolorowych oddziałach śliczną panikę.
Barcelona, ty nie ruszysz się ze swej dziury. Bądź pijawką. Twoim zadaniem jest obserwować
jak inni oczyszczają okop. Zielona rakieta w górę i lecicie, jakby wam diabeł następował na
pięty.
Och, zawsze tak robimy - rzekł bezczelnie
Porta.
Zamknij się i słuchaj - powiedział nasz gene
rał. - Dwie sekundy po tym sygnale świetlnym za
czyna nasza artyleria, a ty, Barcelona, pobijesz
światowy rekord szybkości i dogonisz tamtych. Są
siednie odcinki nic nie będą z tego wszystkiego ro
zumiały. Jeśli wszystko pójdzie tak, jak planujemy,
zrobi się potężny bałagan. Macie pięć sekund na
ucieczkę ze wzniesienia. Nasze działa położą zapo
rę ogniową tuż za waszymi dupami. Będziemy was
osłaniać aż do rzeki, gdzie partyzanci pomogą
wam przedostać się na drugą stronę. Wtedy macie
145 kilometrów do waszego obiektu. Wasza spra
wa, jak się tam dostaniecie. - Pokazał punkt na ma
pie. - Dokładnie w tym miejscu dostaniecie zrzut
panzerfaustów i materiałów wybuchowych. Jeśli
ktoś zostanie ranny, jest zdany tylko na siebie. Ma-
254
cię najściślejszy zakaz niesienia rannych ze sobą. Ukryjcie go i wracając sprawdźcie, czy
jeszcze żyje. I jeszcze tylko jedno: to zadanie musi zostać wykonane, nawet, jeśli tylko jeden z
was się przedostanie. Stanowisko operacyjne jest w baraku w lesie, a czołgi stoją
zamaskowane na tym rozwidleniu dróg. Jest z nimi najwyżej piętnastu mechaników. Mieszkają
w namiotach.
Nie wystawili żadnych posterunków? - zapy
tał zdziwiony Stary.
Nie. Czują się całkiem bezpieczni. Nie przy
szło im do głowy, że tak daleko od linii frontu mo
że istnieć jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Gdy tyl
ko zniszczycie czołgi, dwóch z was zaatakuje barak
sztabowy, podczas gdy reszta będzie ostrzeliwać
go z południa. Złapiecie pierwszego oficera sztabo
wego, jakiego zobaczycie. Musicie dostarczyć go
żywego. Pozostałych zabić. Nikt nie może domy
ślić się, co się wydarzyło, w przeciwnym razie cały
sens akcji zostanie stracony. Po tym wracacie do
mostu. Aha! Zapomniałem wam powiedzieć, zosta
wicie dwóch ludzi przy moście, którzy będą zakła
dać ładunki burzące, podczas gdy reszta z was bę
dzie zajmować się czołgami i barakiem. Ci dwaj
wysadzą most w powietrze, gdy tylko ostatni
z was go przekroczy. Jeśli nieprzyjaciel będzie tak
blisko za wami, że nie będziecie w stanie iść przez
most, musicie poświęcić sekcję karabinu maszyno
wego, by przeprowadzić na drugą stronę oficera
sztabowego. Pójdziecie na północ, aż dojdziecie do
rzeki. Stamtąd skierujecie się na wschód. - Grubym
palcem pokazał miejsce na mapie. - To jest do
wództwo angielskiej dywizji. Zlikwidujcie je. - Ci-
255
snął na ziemię kilka kolorowych fotografii mundurów alianckich. - Tu widzicie patki i odznaki
sztabowe.
Wobec tego musimy mieć nadzieję, że oni nie
będą w nocnych koszulach - zauważył z uśmie
chem Heide, - a może mają odznaki na tyłkach?
Sprawdzicie to sami - powiedział zwięźle Jed
nooki.
Uzgodniliśmy nasze zegarki i po raz ostatni sprawdziliśmy broń. Wszystko zostało
dokładnie umocowane. Nic nie grzechotało.
Nie zapomnijcie zabrać książeczkę wojskową
i znaczek identyfikacyjny każdego zabitego z was.
- przypomniał nam Jednooki. - W przeciwnym ra
zie SD może podejrzewać sprytny sposób dezercji.
I jeszcze jedno. A odnosi się to szczególnie do Po
rty i Małego. Nie plądrujcie zmarłych. Jeśli złapią
was ze złotymi zębami w kieszeniach, powieszą
was. Nie czują żadnej sympatii do kolekcjonerów
złota.
Ale przecież oni sami to robią - bronił się Porta.
Ja wiem, ale nikt o tym nie wie - Jednooki
chwycił Portę za kołnierz - i tutaj też nikt o tym nie
wie. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno, Porta?
Jawohl, Herr General!
Dziś nie jestem dla was Generałem. Jestem
Jednookim! Trzy dni dla każdego, kto nie zdoła te
go zapamiętać. Zameldujecie się w tym celu w kur
niku, gdy powrócicie.
Zgadza się - szepnął Stary.
W minutę później Mały znikł za przedpiersiem. Na północy grzmiały liczne działa.
Spojrzałem na świecące się wskazówki mego zegarka. 90 sekund.
256
Obmacałem mój sprzęt. 60 sekund. Nogi mi drżały. 45 sekund. Zacząłem gwałtownie trząść
się. Nie mogłem powstrzymać drgawek. 30 sekund, Spojrzałem na pozostałych. Tych, z
którymi byłem od tak dawna. Wolałbym, abyśmy nadal mieli z nami naszego fińskiego
nauczyciela, Lapończyka. Sierżanta, który przybył aż z nad Morza Białego i nauczył nas ich
metod walki.
Legionista jak zwykle trzymał w zębach swój mauretański nóż. Mrugnął do mnie. Wiedział,
że się boję.
Teraz już tylko pięć sekund. Jak wolno przesuwała się wskazówka.
Trzy sekundy. Dwie sekundy. Czyjaś dłoń spadła mi na ramię i skoczyłem naprzód.
Znalazłem nożyce do drutu, zostawione przez Portę i Małego i ciąłem dalej. Drut kolczasty
darł mi skórę na wstążki. Na plecach prześlizgnąłem się na drugą stronę. Potem odrzuciłem
nożyce z powrotem.
Przez chwilkę leżałem, łapiąc powietrze po ogromnym wysiłku. Dobry Boże, pozwól teraz,
bym został ranny, kiedy ci w okopach mają jeszcze czas, by mnie stąd zabrać. Za parę godzin
mogę być w szpitalu, w cudownie czystym łóżku. Pielęgniarki będą mnie tuliły. Szpital, to było
coś, o czym się marzyło leżąc na ziemi niczyjej. Ale nie zostałem zraniony. Musiałem iść dalej.
Za Porta. Nigdy nie odnosi się ran, gdy się tego chce. Po chwili Legionista był przy zasiekach.
Spojrzałem na zegarek. Minęły już dwie minuty. Legionista przykucnął obok. Gotów
do skoku, pantera w ludzkiej skórze. Dobrze było mieć go ze sobą. Dawał mi poczucie
bezpieczeństwa.
Przetoczyłem się i zacząłem pełznąć ku amerykańskim pozycjom. Dotarłem do krzaka, w
którym miałem ukryć się aż do popołudnia. Ręka zjechała mi po czymś oślizgłym i moje
nozdrza napełnił zgniły, mdlący zapach. Wpełzłem na rozerwanego wybuchem trupa.
Zwymiotowałem. Położyłem lornetę przed sobą, zamaskowałem ją liśćmi i trawą. Póki było
ciemno, lorneta nie była niebezpieczna. W ciągu dnia, gdyby padły na nią promienie słońca,
choćby na sekundę, zdradziłaby mnie i to byłby koniec. Wówczas nieprzyjaciel wiedziałby, że
coś się szykuje na ziemi niczyjej, coś, czego tam nie powinno być.
Ale musiałem ją mieć. Miałem przyjrzeć się człowiekowi, którego mam zabić. Lata wojny
tak bardzo nas zmieniły. Już nie przywiązywaliśmy żadnego znaczenia do zabijania bliźnich.
Nawet w walce wręcz. Mały i Legionista przestali już liczyć tych, których pozabijali gołymi
rękami. Wbijanie człowiekowi noża w brzuch stało się prawie przyzwyczajeniem. Nigdy nie
zapomnę pierwszego razu, kiedy zobaczyłem, jak umiera człowiek. A to nawet nie była moja
robota. Był to Feldwebel piechoty, siedzący na tylnej części wojskowego transportera.
Zbłąkany polski pocisk trafił go w głowę i ledwie miałem czas, by zatrzymać czołg.
Kierowałem dwuosobową tankietką, Krupp Sport. Wyskoczyliśmy obaj, by usunąć trupa z
drogi, a Leutnant obrugał nas za zatrzymanie kolumny.
Był to pierwszy człowiek, którego ujrzeliśmy zabitego i to nagle ukazało nam powagę
oblicza wojny. Nie była nawet w przybliżeniu tak łacina, jak ją nam odmalowywano.
258
Ktoś czołgał się bardzo blisko mnie. Wyciągnąłem nóż. Odbezpieczyłem pistolet.
Buuu! - usłyszałem za sobą i niemal wrzasną
łem ze strachu. W świetle księżyca dostrzegłem ja
snoszary melonik i szereg mocnych, końskich zę
bów, połyskujących w szerokim uśmiechu.
Zesrałeś się w portki? - zapytał szeptem. - Wi
działem cię o kilometr, ty miękki chuju. - A potem
znikł za pagórkiem i pochłonęła go ciemność.
Zacząłem okopywać się. Zajęcie dla kreta. Starałem się robić jak najmniej hałasu.
Działa na północy przestały strzelać i groźną ciszę nocy przerywał tylko od czasu do czasu
pojedynczy strzał lub krótkie ujadanie karabinu maszynowego. Przez lornetkę próbowałem
rozpoznać otoczenie, ale nie było tam nic, prócz ciemności. Byłem zadowolony, że przed nami
mamy tylko zwyczajną piechotę. Z piechotą załatwimy się bardzo szybko. Oni nie znali
wszystkich diabelskich trików, w których marines byli ekspertami, a my zawsze czuliśmy, że
jesteśmy w jakiś sposób związani z piechotą morską z powodu Mike'a.
Pocisk oświetlający z sykiem poszedł w niebo i powoli opadał na ziemię w blasku
oślepiającego światła. Automatyczna armata zaszczekała złośliwie. Z oddali pociski smugowe
wyglądały jak sznur paciorków na tle czerni nocnego nieba. Dochodziła trzecia. Wkrótce będą
szturmować.
I już byli. Brzęk stali. Ktoś się roześmiał. Słaby poblask światła. Koszmarny idiota! Palić
na wysuniętej pozyqi! Świerzbiły mnie palce, by się na nich rzucić i wiedziałem, że inni czują
to samo. Za tego rodzaju szaleństwo jedyną karą jest śmierć. To nie
259
mogły być doświadczone oddziały. Czegoś takiego nie zrobiłby żaden frontowy wyga. Ci
muszą być po raz pierwszy na froncie. Rekruci! Dla nas to będzie dziecinna zabawa.
Parę koników polnych skakało tuż przede mną. Jeden z nich wskoczył mi na plecy.
Dołączyło się jeszcze kilka. Musiały pomyśleć, że jestem trupem. I mogły tak myśleć, bo
leżałem całkowicie bez ruchu. Najgorszą częścią tego rodzaju przedsięwzięcia był ten bezruch.
Ale to było najważniejsze. Być może w tej chwili ktoś przyglądał mi się przez lornetę.
Musiałem udawać trupa.
Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego patrolu dalekiego zasięgu. Patrol prowadził fiński
chorąży, Lapończyk. Nazywano go Guri, ale czy to było jego nazwisko czy imię, nikt nie
wiedział. Co drugie słowo mówił „Piekło i Szatani". Mówiono, że był właścicielem dużego
stada reniferów, z którymi mieszkał, gdy nie był w armii. Tuż przed wyruszeniem na akcję,
żeby zniszczyć linię kolejową daleko za pozycjami rosyjskimi, Guri podszedł do mnie i
machając mi przed nosem długim fińskim nożem powiedział:
- Piekło i Szatani, ty cholerny Niemcu. Posłuchaj mnie. To jest pierwsza wizyta, którą
składasz naszym sąsiadom. Piekło i Szatani, co za pomysł, by mieć was na karku! Wy,
Niemcy, powinniście siedzieć w domu i zostawić tę robotę nam, Finom. Potraficie walczyć
tylko armatami i czołgami. Piekło i Szatani, to nie jest prawdziwa walka. My Finowie
jesteśmy jedynymi, którzy naprawdę walczą. Wiem, jak załatwiać naszych sąsiadów. Jestem
odpowiedzialny za dwudziestu czterech ludzi. Pie-
260
kło i Szatani, nie mogę tego wytrzymać. Muszę holować was, okropnych Niemców. Jeśli
komukolwiek puszczą nerwy, gdy znajdziemy się wśród naszych sąsiadów, wiem, że to nie
będzie żaden z mojej bandy. Jeśli zaczniecie tracić głowy, będziemy zmuszeni was zabić. Jeśli
zostaniecie ranni, nie używajcie pistoletów, by zrobić ze sobą koniec i nie wpaść w ręce
nieprzyjaciela. Użyjcie swych noży. Wbijcie je półtorej dłoni od lewego barku, z przodu, tnąc
do góry i przebijecie się dokładnie przez wasze niemieckie serca starych kobiet. Piekło i Sza-
tami, to jest rozkaz. Żaden nie może wpaść żywcem w ręce sąsiadów i mówić.
Ale podczas tej wycieczki to nie ja byłem tym, którego Guri musiał zabić, lecz jeden z jego
własnej bandy, kapral. Głupi sportowiec z wszelkiego rodzaju nagrodami. Widziałem, jak Guri
to robił. Sportowiec stracił głowę, gdy leżeliśmy wśród jakichś drzew, czekając na kolumnę,
którą mieliśmy zlikwidować. Sportowiec podniósł się na kolana, trzymając wycelowany
pistolet maszynowy. W cichej, mroźnej polarnej nocy bezpiecznik jego broni zabrzmiał, jak
wystrzał pistoletowy. Guri jak błyskawica był przy nim i wbił mu nóż poniżej obojczyka. Inny
Lapończyk usiadł tamtemu na głowie, by śnieg stłumił chrypienie i bulgot umierającego.
To samo spotkałoby każdego, komu puściłyby nerwy tutaj, na ziemi niczyjej. Natychmiast
zostałby zabity. To była po prostu kwestia przetrwania. Zastanawiałem się, co się stało z
naszym fińskim chorążym, Lapończykiem Gurim? Może leży jako zmrożony trup koło kolei
murmańskiej? A może dożył do awansu na kapitana, czego tak bardzo
261
pragnął? Jego wielkim marzeniem było nosić srebrne lampasy na spodniach, zamiast zielonych.
A jego renifery? Czy kiedyś znów je ujrzał? Jak on potrafił pić! A na całe kilometry wokół nie
było Lot-ty, z którą nie byłby w łóżku. Gdy wychodził z sauny, z witkami brzozowymi w ręce i
tarzał się w śniegu, zawsze mówił o dziewczynie, którą tam miał:
- Zwykła cipa renifera!
Gdy wyruszaliśmy starym Fordem do najbliższego miasta na dziką hulankę podczas
krótkich chwil odpoczynku między patrolami na rosyjskich tyłach, Guriemu zawsze udawało
się wszcząć bójkę. Gdy szło o Niemców, byłem jego tłumaczem. Rozumiał niemiecki, ale
mówił tylko po szwedzku. Wspaniały, stary Guri! Żaden z nas, którzyśmy cię znali, nigdy cię
nie zapomni. Byłeś typowym fińskim żołnierzem, którego bano się jak diabła i kochano jak
Boga.
Na wschodzie niebo zaczęło czerwienieć, zmieniając kolor z każdą chwilą. Ta parszywa
góra Monte Cassino, dziura w dupie świata, o wczesnym ranku wyglądała prawie prześlicznie.
Słońce wisiało nad klasztorem jak ogromna, okrągła, płonąca misa. To był Boży poranek.
Znad rzeki podniosła się poranna mgła i skryła nas na chwilę, póki wiatr nie rozwiał jej.
Było tuż przed ósmą. Kolejna zmiana. Pobłyski-wały hełmy. Przycisnąłem lornetę do oczu,
nastawiłem ją. Byli tam. Ten, który teraz przyszedł, jest tym, którego będę musiał zabić.
Zostanie zmieniony o dziesiątej i powróci o dwunastej. Miał na bluzie dwie wstążeczki od
odznaczeń, a oczy dziwne-
262
go, niebieskiego koloru, jak mundur huzarski. Zaczął dłubać w zębach nożem do walki wręcz.
Człowiek, którego zmieniał, coś mu pokazał. Obaj się roześmieli. Oglądali pocztówki
pornograficzne. Miał na imię Robert. Usłyszałem, gdy ten drugi mówił do niego Bob. Oparł się
beztrosko o swój karabin maszynowy. Wzbił się w górę niebieski dym palonego przez niego
tytoniu. Hełm zsunął sobie na tył głowy, a jego rzemień obijał mu się o policzki.
Ale co to było? Krew zastygła mi w żyłach, gdy zobaczyłem, że bierze do ręki zwisającą
mu na piersi lornetę i celuje nią prosto we mnie. Wstrzymałem oddech. Na powiece usiadła mi
mucha. Pozwoliłem jej tam siedzieć. Człowiek z muchą na powiece musi być martwy.
Ptaszek usiadł na ziemi prosto przede mną. Miał czerwone końce skrzydeł. Dokładnie po
środku ziemi niczyjej. Nie wiesz, mały ptaszku, że życie na ziemi niczyjej oznacza śmierć?
Skakał wokół mnie, nawet usiadł na lufie mego pistoletu maszynowego. Niebezpieczna
gałązka do siadania.
Słońce paliło mi kark, a owady prawie doprowadzały mnie do szaleństwa. Bob znów został
zmieniony. Jeśli jego dowódca plutonu nie będzie miał dla niego jakiegoś specjalnego zlecenia
na najbliższe dwie godziny, powróci na swą ostatnią wachtę. Zastanawiałem się, czy w domu
w Stanach ma dziewczynę. Jak wygląda miejsce, w którym mieszka? Może to dom z tarasem,
gdzie każdego ranka gazeciarz ciska przez bramę dziennik? Albo jakieś obskurne mieszkanie z
wejściem od podwórza, gdzie nastolatki kopulują w suterenie? Mo-
263
że przybył prosto ze szkoły, zamieniając podręczniki szkolne na karabin? A może był
chłopakiem z niebezpiecznej dzielnicy, który kradnie od czasu do czasu, albo rozwala głowę
policjantowi?
Gdybyż tylko oni sami rozpoczęli atak, przez co nasz patrol nie wszedłby do akcji. Czemu
u diabła musieliśmy to być my? Kto miał dostać dla nich tego oficera sztabowego? Prawie
odchodziłem od zmysłów. Niedługo będę musiał się poruszyć. Przez dziesięć godzin leżałem
nieruchomo, jak kłoda drewna. Założę się, że nawet fakirzy, którzy mieliby z tym wielkie
trudności.
Zobaczyłem po tamtej stronie kilka hełmów. Ostatnia zmiana. Ale co to takiego? Było ich
znacznie więcej. Bob też tam był. Łatwo go rozpoznałem. Co było przyczyna tego poruszenia?
Wreszcie zrozumiałem. Inspekcja dowódcy plutonu. Podniósł lufę karabinu maszynowego,
wrzasnął i zbeształ dowódcę sekcji. Lew placu apelowego. Znałem ten gatunek. Nie popuszczą
nawet na linii frontu.
- Poczekaj, tu mały gnojku - pomyślałem. - Nie masz szansy. Masz jeszcze dokładnie jedną
godzinę i pięćdziesiąt siedem minut życia przed sobą. Mały i Heide załatwią twoją ziemiankę.
Są osobistymi przyjaciółmi strasznej Pani z kosą. Nie ujdziesz im.
Teraz Amerykanin zaczął obsypywać obelgami swoich ludzi. Żołnierzy, którzy mieli przed
sobą tylko kilka minut życia. Tego oczywiście nie wiedział. Należał do gatunku, którego
największą ambicją jest zostać Starszym Sierżantem Sztabowym. Chciał sześciu pasków i
gwiazdki, bez względu na to, czy to oznaczało śmierć i niewolę dla jego ludzi.
264
Bob stał na baczność i pozwalał, żeby te brudy po nim spływały. Koło mojej głowy
brzęczał giez. Usiadł mi na ręce. Zastanawiałem się, czy potrafię pozostać nieruchomy, jeśli
mnie ukłuje? Zawsze bałem się gzów i os. Ukłuł. Patrzyłem, jak wpija mi się w rękę. Piekący
ból objął mi całe ramię.
Przez lornetę patrzyłem na człowieka. Starszy szeregowiec Armii Amerykańskiej właśnie
zapalał swego ostatniego Camela. Naciesz się nim, kolego! Zostało ci tylko siedemnaście
minut. Mam nadzieję, że wyślą twej matce Medal Honorowy Kongresu. Ona na to zasługuje.
Wysłała swego chłopca do Włoch, by tam został zamordowany. Mając dwadzieścia lat.
Właśnie w chwili, gdy życie zaczyna się. I kończy je w taki sposób. To tylko żołnierz.
Tylko żołnierz. Słyszałem to wystarczająco często. Ale to my mamy oddawać życie za
wasze fabryki, wasz przemysł. To nad naszymi martwymi ciałami podpisujecie nowe, lepsze
umowy. A gdy wszystko się skończy, a wy będziecie siedzieć w waszych eleganckich biurach,
wymieniając kontrakty i dając zamówienia Kruppowi, Armstrongo-wi i Schneiderowi, my
żołnierze będziemy mogli żebrać na peronach kolejowych, albo gnić w obozach jeńców.
Zeszłoroczny śnieg szybko się zapomina.
Zaśpiewał cichutko.
Znów skierował lornetę na mnie.
Boże, nie pozwól, by mnie odkrył w ostatnich dwóch minutach. Odłożył lornetę i znów
zaczął śpiewać.
Z tyłu za mną ryknęło. Niebiosa rozwarły się i pluły ogniem. Miotacze rakiet. Padały przed
pozy-
265
cjami amerykańskimi. Było to przeżycie, które mogło natchnąć Liszta do kolejnej rapsodii.
Poruszyłem mięśniami stóp w butach. Krew zaczęła krążyć. Gdyby moje nogi całkiem
zdrętwiały, byłaby to katastrofa. Podkurczyłem lewą nogę pod siebie. Była silniejsza. Rakiety
przestaną spadać za pięć minut.
Amerykański Bob nie znał reguł gry. Zwinął się na dnie okopu, bojąc się świszczących
pocisków.
Zerknąłem w bok. Był tam Porta, długi idiota. Jego żółty cylinder świecił, jak jaskier na
zielonym polu. Wyciągnąłem mój nóż, nóż, który zabrałem dawno temu syberyjskiemu
gwardziście.
Teraz! Skoczyłem naprzód. Pociski bzyczały wokół mnie, jak rozzłoszczone osy, ale się ich
nie bałem. Był to ogień osłaniający naszej własnej piechoty. Hełm i twarz amerykańskiego
Boba pojawiły się nad przedpiersiem. Impet mego skoku przewrócił go. Dziko wrzasnął,
próbował kopnąć mnie w krocze. Dwa pociski świsnęły mi koło głowy. Wbiłem mu nóż w
szyję. Skręcił się, a z ust trysnęła mu spieniona krew. Kopnięciem wyrzuciłem na zewnątrz
karabin maszynowy, rzuciłem ostatnie spojrzenie amerykańskiemu Bobowi. Wbił palce w
ścianę okopu.
Miał głowę odrzuconą do tyłu i wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.
Czułem, jakbym chciał się rzucić na ziemię obok niego i pocieszać go, ale nie miałem czasu
ani prawa. Byłem tylko żołnierzem. Kopnąłem jego hełm.
Z ziemianki wynurzyły się dwie postacie. Uniosłem pistolet automatyczny i strzeliłem z
biodra. Widziałem, jak Porta bierze zamach do tyłu i dwa granaty pofrunęły przez powietrze.
Wewnątrz zie-
266
mianki rozległ się głuchy huk. Żółty cylinder Porty widać było ponad przedpiersiem.
Wyzwanie dla losu. Nadbiegło dwóch Amerykanów. Teraz się poderwali. Wszędzie coś
wybuchało.
Heide wylądował obok mnie. Amerykański sierżant i trzech szeregowców pobiegło prosto
w pociski, wypluwane przez nasze karabiny maszynowe. Deptaliśmy po ciałach. To była
ziemianka, przed którą ostrzegł nas Jednooki. Niebieska-wo-żółte płomienie lizały jej wejście,
zamaskowane gałęziami. Instynkt kazał mi odwrócić się, akurat żeby ujrzeć skaczący na mnie
dziki cień. Pochyliłem się do przodu i zwinąłem w kulę. Ciężkie ciało uderzyło w ziemię obok
mnie. Wbiłem w nie dwie krótkie serie mego peemu. Strzelałem nie prostując się, równolegle
do ziemi.
Ale on nie miał dość. Skoczył do góry jak stalowa sprężyna. Kopnąłem go butami
dwukrotnie w twarz. Gdy jego palce zamknęły się na moim gardle, wypuściłem pistolet
maszynowy. Uderzyłem go kolanem w pachwinę. Na chwilę dość długą, żebym wyciągnął
pistolet zza pasa i opróżnił w niego cały magazynek, jego uścisk osłabł. Byłem wściekły ze
strachu. Człowiek był dwa razy większy ode mnie. I znów rzucił się na mnie. Był zalany
krwią. Czubek noża przeciął mi skórę między żebrami. Potoczyłem się, chwyciłem rękojeść
mego noża za cholewą buta i wbijałem go raz po raz w drgające ciało. Uścisk na mej szyi
zelżał. Zaczerpnąłem powietrza, kopnąłem go w brzuch i za-tupałem nogami po jego twarzy.
Dwaj nasi przebiegli obok. Miotacz ognia Olle-go Karlssona zasyczał przez całą długość
okopu.
267
Zobaczyłem, jak Mały chwycił człowieka za klatkę piersiową, cisnął na ziemię i podeptał go.
Podniosłem mój pistolet maszynowy, przeładowałem, strzeliłem do wnętrza ziemianki. Ktoś
krzyknął. Zerwałem zębami porcelanowe kółko z rączki granatu ręcznego, policzyłem do
czterech i wrzuciłem go syczącego w ciemność.
Zielona kula światła wzniosła się w niebo. Sygnał Barcelony. Teraz nadejdzie nasza
piechota, a my pod jej osłoną będziemy szturmować dalej. Wyrzutnie rakiet biły w pozycje po
obu naszych stronach, rozwalając je. Zobaczyłem, jak inni wyskakują z okopu. Wśród nich był
żółty cylinder Porty. Następnie ukazał się szary melonik Małego. Pognałem za nimi tak
szybko, jak zdołałem. To był wyścig ze śmiercią. Nasi wspaniali artylerzyści walili z armat tuż
za nami. Dogoniłem Starego, który dysząc mknął po drugiej stronie zbocza. To było
wspaniałe, że potrafi tak galopować.
Dotarliśmy do rzeki. Dwóch włoskich komandosów, przebranych za ubogich chłopów,
czekało tam na nas.
- Avanti, avanti! - burknął jeden z nich, wycią
gając spomiędzy trzcin pistolet maszynowy.
Pomknęli przed nami jak maratończycy, a my musieliśmy dotrzymać im kroku. Pociski
zaczęły padać bliżej. Wtedy Włosi zatrzymali się i wskazali na rzekę.
- Tutaj macie przejść. Inni czekają na was po
drugiej stronie.
Legionista popatrzył na błotnistą wodę. Zwrócił się do Włochów.
- Jesteście pewni? Nic nie widzę.
268
Jeden z Włochów klnąc wszedł do rzeki. Woda dochodziła mu tylko do pasa.
-
Pomagaliśmy zbudować dla was most
podwodny. Myślisz, że nie wiem co mówię?
Pociski padały coraz bliżej i bliżej, jak sekwencja wybuchów dynamitu. Pojedynczą
kolumną weszliśmy i zaczęliśmy brnąć podwodnym mostem. Wodę smagały odłamki
pocisków. Na drugim brzegu ukryliśmy się w jakichś trzcinach, zaś Heide bandażował długie
rozcięcie na ramieniu Starego.
Wszystko poszło ładnie i łatwo - odezwał się
ze śmiechem Porta.
Tak myślisz? - mruknął Stary. - Jeśli idzie o mnie,
zabijanie nigdy nie sprawiało mi przyjemności.
- Papierowy żołnierzyk - zadrwił Mały.
Stary odbezpieczył swój pistolet maszynowy.
Jeszcze jedno słowo, ty psychopatyczny mor
derco, a zastrzelę cię jak psa!
O co się tak podniecasz? - zapytał łagodząco
Legionista. - Zabijasz innego, albo on zabija ciebie.
Cest la guerre!
Zabiłem starzejącego się podoficera, ojca ro
dziny - powiedział zduszonym głosem Stary. - Za
brałem jego notatnik - powiedział i wyciągnął sta
ry i zużyty zeszyt, otworzył go i pokazał nam moc
no wymiętą fotografię człowieka w mundurze
sierżanta. Na rękawie miał trzy paski. Obok niego
stała kobieta, a przed nimi siedziały trzy małe
dziewczynki i chłopiec z radosną twarzą, w wieku
dziesięciu, może dwunastu lat. Na fotografii napi
sano po angielsku: - „Życzymy szczęścia, tato!"
Stary nie posiadał się ze złości. Przeklinał nas i cały świat w ogólności. Pozwoliliśmy mu
wyłado-
269
wać się na nas. Niekiedy zdarzało się, że człowiek, którego zabiłeś, stawał się dla ciebie osobą.
Wtedy twoje nerwy mogły ci robić kawały. Nic nie można było na to poradzić, tylko trzymać
oczy otwarte i upewnić się, że Stary nie popełni jakiejś głupoty. Zarówno dezercja, jak i
samobójstwo mogły pociągnąć za sobą w najwyższym stopniu nieprzyjemne konsekwencje dla
rodziny sprawcy.
W dwadzieścia cztery godziny później dotarliśmy do mostu. Strzegło go dwóch piechurów.
Byli to Kanadyjczycy. Zabili ich Mały i Barcelona. Błyskawicznie. Koło mostu zostawiliśmy
dwóch naszych. Junkers Ju-52, który miał dokonać zrzutu, pojawił się punktualnie co do
sekundy, ale ledwie zrzucił pojemnik, nadleciały w świetle księżyca dwa Mustangi i Junkers
spadł na ziemię w płomieniach. Wypadło z niego jakieś ciało. Nie miało spadochronu.
- Amen - szepnął Heide.
Z wysiłkiem przeszliśmy przez jakieś pagórki i położyliśmy się w ukryciu, gdy batalion
Szkotów przemaszerował obok nas. Byli na ćwiczeniach i trenowali obsługę karabinu
maszynowego oraz skoki naprzód pojedynczo. Mały poczuł antypatię do sierżanta z wielkimi,
czerwonymi, obwisłymi wąsami, który, jak stwierdził Mały, maltretował swych podwładnych.
Po chwili oświadczył, że zamierza go zabić. Z największym trudem uspokoiliśmy go.
Następnego dnia dotarliśmy do czołgów. Postanowiliśmy odpocząć nim wejdziemy do akcji
i zaszyliśmy się w gąszczu sosen. Tam dziko pokłóciliśmy się, co do podziału racji
żywnościowych. Hei-
270
de został zwalony bez przytomności granatem ręcznym, a Barcelona otrzymał długą ranę ciętą
przez całą twarz. Wtedy Stary odkrył, że Porta i Mały pozabierali złote zęby pomimo zakazu
Jednookiego. To oznaczało śmierć dla nas wszystkich, gdybyśmy zostali wzięci do niewoli.
Odkrycie doprowadziło do fantastycznej bójki. Legionista wykonał swoje słynne salto i twardo
wylądował butami na twarzy Małego.
Po chwili usiedliśmy i wzięliśmy się do picia. Opróżniliśmy nasze manierki. Kłótnia
wybuchła ponownie, gdy Legionista powiedział, że jesteśmy tylko ołowianymi żołnierzykami,
odpadami z pruskiego śmietnika.
Ty francuski, syfilityczny, legionowy ryju -
wrzasnął na cały głos Porta, zapominając, gdzie się
znajdujemy. - Mówisz, że cię wykastrowali. Nikt
w to nie wierzy, ty sowo bez kutasa. To gra na per
kusji go zjadła.
Tu me fais chier - krzyknął Legionista i cisnął
w Portę nożem. Przebił denko cylindra Porty. Porta
wpadł w furię. - Oby Bóg nawiedził wszystkie
francuskie cipy syfilisem - zawył, chwycił pistolet
maszynowy i opróżnił magazynek w ziemię pod
nogami Legionisty. Rozbiegliśmy się kryjąc przed
rykoszetami, a nasi dwaj wartownicy przybiegli,
nie posiadając się ze strachu. Porta strzelił do nich
i obrzucił dzikimi obelgami. Prawie zabił Olle
Karlssona.
Wkrótce przywrócono spokój i zaczęliśmy grać bagnetami w pikuty. Jest to jedyna gra, w
której nie sposób oszukiwać, więc wkrótce zmęczyliśmy się i zabraliśmy się zamiast tego za
kości. Zaczęła się
271
nowa bójka. Mały próbował udusić garrottą Heide-go i przywrócenie go do przytomności
zabrało nam kwadrans. Następnie Barcelona kopnął Olle Karls-sona.
Po tym intermezzo zaczęliśmy grać w oko, ale zaczęliśmy przysypiać. Przykryliśmy się
gałęziami i liśćmi i próbowaliśmy zasnąć. Tęskniliśmy do snu, ale czekolada z colą
uniemożliwiła to.
W dali ukazała się wielka kolumna ciężarówek.
- Załatwimy tę bandę w mgnieniu oka - powie
dział Porta. - To tylko niezguły ze służby transpor
tu. Żołnierze w nocnych pantoflach z koronką na
dupie. Zmiećmy ich i spierdalajmy. W tych wozach
jest nieskończona ilość prochu. Huk, jaki zrobią, bę
dzie słychać w Rzymie i stary papież zastrzyże
uszami.
Ale Stary nie chciał o tym słyszeć. Zawsze był solidnym, prozaicznym rzemieślnikiem. Nie
potrafił docenić kawału. Otrzymał rozkaz i ten miał zostać wykonany bez względu na
okoliczności. Wiedzieli, co robią, mianując takich jak on Feldwebla-mi. My pozostali nie
dbaliśmy tak bardzo o szczegóły. Nieraz składaliśmy fałszywy meldunek z rozpoznania,
podczas gdy naprawdę zaśmiewaliśmy się, siedząc w leju po pocisku.
Wtedy wybuchł kolejny spór.
- Jesteś najtchórzliwszym jebańcem, jakiego
znam - krzyknął do Starego Porta. - Nawet najbar
dziej napalona, homoseksualna małpa nie chciała
by mieć z tobą nic wspólnego. Masz szczęście, po
nieważ cię lubimy, ale ostrzegamy cię, że nasza
cierpliwość może się wyczerpać. Pewnego dnia
wyniesiemy cię nogami do przodu.
272
Kolumna transportowa przejechała koło nas. To byłoby dobre żniwo. Patrzyliśmy za nią
głodnym wzrokiem. Dobrze, że zrobiono go Feldweblem i dowódcą drużyny. Nikt inny nie
wyżyłby przy nas. Stary nie zdawał sobie sprawy, że spaceruje z zapalonym dynamitem w
kieszeni.
Gdy słońce zaszło, wyruszyliśmy ponownie. Wokół nas brzęczały komary. Trzymaliśmy
papierosy ukryte zapalonymi końcami w ustach. Obok przemaszerowała kompania, tak blisko
nas, stojących wśród drzew, że mogliśmy nosami wciągać zapach ich Cameli.
Mogliśmy położyć tych platfusiarzy plackiem.
Co do jednego - mruknął Porta.
Jaka masa złotych zębów - powiedział w roz
marzeniu Mały.
Stary - przymilali się - walnijmy ich po łbach.
Gdy wrócimy, przysięgniemy, że zrobiliśmy to
wszystko z twojej inicjatywy. Dadzą ci Krzyż Ry
cerski. Założę się, że dadzą. Pomyśl o swej żonie,
Stary. Ona otrzyma dożywotnią pensję. Warto
o tym pomyśleć.
Ale Starego nie dało się przekonać. Nawet nie odpowiedział. Ponurym wzrokiem
śledziliśmy oddalającą się kolumnę.
- Było tam dość złota, by otworzyć skład kurew
- rzekł Mały, wznosząc wzrok ku niebu.
Porta i ja szliśmy przodem i prawie wpadliśmy na namioty. Daliśmy nura, kryjąc się za
paru sosnami i zatrzymaliśmy pozostałych. Były trzy namioty. Słyszeliśmy chrapanie.
Na znak Barcelony wyrwaliśmy z ziemi kołki namiotów, chwytając ich mieszkańców jak w
wor-
273
ki. Kłuliśmy nożami i biliśmy. W ciągu paru minut zapanowała całkowita cisza. Rozległo się
tylko parę zduszonych krzyków, mogących oznaczać, że nastąpiła tu walka. Umarli, jeszcze
zanim się całkiem rozbudzili. Popełzliśmy do czołgów. Udusiliśmy wartowników garotami i
cisnęliśmy ich ciała w krzaki. Z zainteresowaniem obejrzeliśmy czołgi. Były to M4 i M36,
Jacksony, z zabawnymi rolkami jezdnymi jak koła wagonów kolejowych.
Zaczęliśmy zakładać bomby-pułapki. Jedne miały wysadzać czołg w powietrze przy
uruchomieniu silnika, inne przy otwieraniu włazu. Legionista wykazał największą wyobraźnię.
Położył łuskę pocisku, jakby porzuconą przez zapomnienie, na przednim włazie. Gdyby spadła
lub została podniesiona, uruchamiała ładunek. Zakopaliśmy też miny, połączone z ładunkami
wybuchowymi pod czołgami.
Mały, który poszukiwał ciał ze złotymi zębami, natknął się na amerykański magazyn
benzyny. Był zakopany w ziemi i zamaskowany gałęziami. Było to zrobione tak starannie, że
właśnie obudziło podejrzenia Małego. Przymocowaliśmy do drzewa kilka pan-zerfaustów, z
pomysłowym układem sznurków, które spowodują ich odpalenie i trafienie w dół z benzyną,
jeśli ktoś poruszy beczkę. Trzy inne panzerfau-sty wycelowaliśmy w skrzyżowanie dróg.
Porta skarżył się: - To cholernie niedemokratyczne, gdy tyle złota ma tutaj leżeć bez
pożytku dla kogokolwiek. Co byś powiedział, Stary, gdybyśmy z Małym zostali z tyłu i
odrobinę pomyszkowali? Możesz złożyć zgodny z prawdą meldunek o tym, co się tutaj
wydarzyło. Dogonimy was bez trudności. Gwarantuję.
274
- Zamknij się - burknął Stary.
Rzuciliśmy w krzaki francuski hełm i ustawiliśmy puszkę spaghetti oraz notatnik z listami
włoskiego żołnierza w nader widocznym miejscu. Pomyśleliśmy, że teraz będą wysilać
mózgownice. Mieliśmy nadzieję, że pomyślą, iż była to robota włoskich partyzantów oraz
dezerterów. Wtedy zaczną polować na sprawców w górach na południu i zostawią nas w
spokoju, abyśmy dokończyli resztę naszego zadania.
Do mostu dotarliśmy późnym popołudniem. Nic nie sprawia takiej radości, jak wysadzenie
mostu w powietrze i oczekiwaliśmy na to. Walczyliśmy o zapalarkę, bo każdy z nas chciał być
tym, którzy wciśnie rączkę do urządzenia. Stary nas klął. Barcelona urządził wielką awanturę,
przysięgając, że to jest jego zadanie, ponieważ stał się specjalistą od materiałów
wybuchowych, służąc w pionierach w Hiszpanii. Na koniec zdecydowaliśmy, że
rozstrzygniemy to, rzucając kości.
Na drodze prowadzącej do mostu pojawiła się wielka ciężarówka, a za nią ujrzeliśmy
dżipa.
- Przestańcie się wygłupiać i ruszcie się - skar
cił nas Stary. Chciał zabrać zapalarkę, ale Mały
uderzył go pistoletem po palcach. - Trzymaj swe
pazury z dala, cholerny stolarzu. Twój zaszczany
most zostanie gdzie jest, dopóki kości nie powie
dzą, kto ma go wysadzić.
Punkty liczył Julius Heide. Ja byłem pierwszy i wyrzuciłem tylko siedem. Porta był
szczęśliwszy z osiemnastką. Mały oszalał, gdy uzyskał 28. Nikt nie zwrócił uwagi na Starego,
który miał tylko 14.
275
Kleber uzyskał 19. A wtedy Heide wyrzucił 28 i myśleliśmy, że Mały go zabije.
Ty odrażający żydożerco, oszukiwałeś. Obyś
został lokajem u Żyda. Dwa razy próbowałem cię
zakapować, ty oszuście!
A więc... - powiedział z namysłem Heide - to
ty napuściłeś na mnie Policję Bezpieczeństwa, tak?
To prawda - zawył Mały - i nie przestanę te
go robić, póki nie zawiśniesz na haku rzeźnickim
w Torgau. W dniu, w którym skażą cię na ścięcie,
zgłoszę się po posadę kata. Obiecuję ci, że pomylę
się przynajmniej trzy razy. Pierwsze uderzenie to
pora trafi cię w dupę.
Ale nikt nie zadał sobie trudu, by słuchać Małego. Byliśmy zbyt zajęci rzucaniem kości.
Nikt nie pobił rekordu 28 oczek, więc Heide i Mały musieli rzucać po raz drugi. Ciężarówka
wjechała w ostry zakręt i ze zgrzytem zmieniła bieg na pierwszy. Mały potrząsał kubkiem
wysoko nad głową. Ciężarówka go nie obchodziła. Trzy razy okrążył podskokami zapalarkę,
potarł nosem o kamień kilometrowy, co jak sądził powinno przynieść mu szczęście, następnie
potrząsnął kostkami po raz ostatni, jak profesjonalny krupier i fachowym, gładkim ruchem
wyrzucił kości na zielony materiał Porty. Sześć szóstek. Nie do wiary, ale tak właśnie leżały.
Mały wychodził ze skóry z radości.
Z tym się nie zrównasz, Juliusu żydożerco.
Czemu nie? - powiedział uśmiechnięty Heide
i zebrał kostki.
Przestańcie natychmiast - powiedział Stary. -
Ciężarówka prawie jest na moście.
Nie obeszło to nas. Heide popluł na kostki. Po-
276
trzasnął nimi cztery razy w lewo, dwa razy w prawo. Podniósł kubek nad głową i skakał na
ugiętych kolanach wokół zielonego materiału Porty. A potem z eleganckim zamachem uderzył
kubkiem, dnem do góry, w materiał. Następnie uniósł z jednej strony pęknięty skórzany
kubek, położył głowę na ziemi tak, by jednym okiem móc zajrzeć do środka.
Jeśli poruszysz kubek choćby o milimetr, rzut
nie będzie się liczył - zawołał ostrzegawczo Mały.
Wiem - syknął Heide. - Ale mam prawo stuk
nąć palcem w denko.
Mały kiwnął głową.
Ciężarówka i dżip były teraz tylko o pięćdziesiąt metrów od mostu, do którego zbliżały się
bardzo powoli, właśnie wjeżdżając w kolejny ostry zakręt. My zaś wyłaziliśmy ze skóry z
podniecenia.
- Podnieś to, niech cię diabli - zawołał Porta.
Zaczęliśmy robić zakłady, ile wyniesie rzut He-
idego. Heide zachowywał się tak, jakby miał mnóstwo czasu. Cztery razy zastukał palcem w
denko kubka i w końcu powoli go podniósł. A tam leżały same uśmiechnięte jedynki.
Najmniej, ile można wyrzucić. Z wściekłością walnął nimi w ziemię i gdyby Porta nie chwycił
kostek, pewnie by je wyrzucił.
Mały tarzał się po ziemi z radości. - Wygrałem, wygrałem - wrzeszczał. - Chować głowy,
chłopcy, teraz usłyszycie prawdziwy huk. - Pomacał zapalarkę. Ciężarówka wjechała na
most, tuż za nią dżip.
Mały z szerokim uśmiechem na twarzy odbezpieczył urządzenie, pociągnął rączkę do góry,
poklepał przewody.
277
- Małe kochanie, teraz pierdniesz tak, że echo
pójdzie po całych Włoszech.
Cała reszta nas odpełzła szybko i ukryła się za skałami i głazami. Mały zaczął gwizdać,
jakby nie miał na świecie żadnych kłopotów.
Eine Strassenbahn ist immer dal
Ciężarówka już prawie przejechała.
Idiota! Czemu ten jebaniec jej nie wysadza? -
zrzędził Barcelona. - To nie ognie sztuczne, lecz po
ważne zadanie wojskowe.
Chce dostać także dżipa - orzekł Rudolph.
Zwariował - mruknął Stary.
Boże! Widzicie to? Na ciężarówce jest czerwo
na chorągiewka! Powstrzymajcie Małego! - zawo
łał Heide w przerażeniu.
Próbowaliśmy przyciągnąć uwagę Małego, ale on stracił zmysły. Tylko pomachał do nas
ręką, a minę miał promienną. To było coś okropnego.
15-tonowa ciężarówka wyładowana amunicją.
Mały pomachał ręką do ciężarówki i dżipa.
- Hej, Jankesi! Zaraz wam pokażę, gdzie Moj
żesz kupował piwo.
Dwaj ludzie w dżipie wstali i patrzyli w naszą stronę. Z kabiny kierowcy wyjrzał przez
okno Murzyn.
- Pozdrowienia dla diabła - krzyknął Mały
i wcisnął rączkę zapalarki.
Przycisnęliśmy się plackiem do ziemi. Rozległ się huk, który musiał być słyszalny o sto
kilometrów. Dżip pofrunął w górę jak piłka. Słup ognia uderzył w niebo. Ciężarówka znikła,
obróciła się w proch i pył.
Wybuch odrzucił Małego o sto metrów. Odłamki rozpalonej do czerwoności stali spadały
deszczem
278
wokół nas. Ciężkie koło samochodowe pomknęło z mostu w górę wzniesienia. Minęło
Barcelonę ledwie o centymetry. Mogło go zabić. Najechało na wielką skałę, stojącą jeszcze
wyżej, odbiło się w powietrze, jak piłka, spadło i zaczęło toczyć się w dół, kierując się prosto
na Małego, który siedział, ocierając krew z twarzy. Gdy zauważył koło, zamiast odskoczyć na
bok, zaczął biec w dół zbocza, goniony przez koło. Jego nogi migały jak pałeczki dobosza. Nie
mogliśmy uwierzyć, że potrafi tak pędzić. Potknął się, upadł i potoczył jak piłka w stronę
wysadzonego mostu. Koło dalej goniło za nim. Znikł nam w chmurze pyłu, a potem nastąpił
ogromny plusk, gdy on i koło wpadli do rzeki. W chwilę później ukazał się na błotnistym
brzegu, klnąc okrutnie.
Wy cholerni mordercy - wrzeszczał. - Próbo
waliście zrobić ze mnie głupca. Podłożyliście mi
minę pułapkę. Dlatego pozwoliliście mi wygrać.
Wy zasram oszuści. - Z niebywałą szybkością
wspiął się na górę, trzymając w dłoni błyszczący
bagnet. Rzucił się na Barcelonę.
Ty fałszywa hiszpańska pomarańczo, przegra
łeś naumyślnie. To się skończy przed sądem polo
wym. Sprawa o morderstwo, kurwa mać!
Barcelona uciekał ratując życie i krzycząc: - Pozwól mi wyjaśnić! Pozwól mi wyjaśnić!
- Możesz sobie wyjaśniać po tym, jak ci rozetnę
całą dupę, co zrobię, gdy cię złapię. - Z wściekłości
cisnął w Barcelonę nożem.
Reszta z nas próbowała powstrzymać Małego, nim zdoła zabić Barcelonę, co, jak
wrzaskliwie ogłaszał, jest jego zamiarem. Biedny Stary wypuścił pistolet i złapał się rękami za
głowę.
279
- Ja zwariuję. To nie jest jednostka wojskowa. To
dom wariatów.
- Jaki pan, taki kram! - zaśmiał się Porta.
Barcelonę ocalił Legionista. Przewrócił Małego
chwytem dżudo i zacisnął palce na jego gardle. Ale Małego nie było łatwo utrzymać. Dopiero,
gdy usiedliśmy na nim, przestał się opierać. Barcelona chciał mu rozwalić twarz kopnięciem,
ale Stary uniemożliwił mu ten pomysł.
Legionista próbował przekonać Małego, że wszystko mu się pomyliło.
Chcesz mi powiedzieć, że to była ciężarówka
amunicyjna? - zapytał zdumiony Mały. - Ta świnia
nie miała chorągiewki.
Miała, ale małą, mon ami - uśmiechnął się Le
gionista.
Mały był do głębi wstrząśnięty, gdy się dowiedział, że ciężarówka amunicyjna jechała
tylko z proporczykiem.
- To najbardziej nieprzyzwoita rzecz, na jaką się
natknąłem - wykrzyknął. - Jeździć sobie z prochem
i niebezpiecznymi przedmiotami ot tak sobie, bez wi
docznej właściwej chorągwi. Jebać to! Mogłem zostać
zabity. Każdy uczciwy sąd polowy nazwałby to usiło
waniem morderstwa. Przez tych idiotów o mało co
nie zostałem zabity przez koło! - Następnie zmierzył
odległość, na jaką wybuch go odrzucił: 221 kroków. -
I co na to powiecie? - Z oburzenia walnął pięścią
w kretowisko. - Mam wielką ochotę napisać do gene
rała Marka Clarka skargę na temat tej chorągiewki.
- Zawsze powinno się składać skargi na tego ro
dzaju rzeczy - powiedział z chytrym uśmiechem
Porta.
280
- Mały ma rację - zgodził się Gregor Martin. -
Napiszmy i złóżmy skargę. Heide zna angielski.
Pomysł zachwycił nas. Mały chciał to zrobić natychmiast i rozkazująco skierował palec na
Heidego.
Unteroffizier Julius Heide, zostajesz niniej
szym mianowany głównym pisarzem Obergefreite-
ra Wolfganga Creutzfeldta i zauważ, że masz pisać
to, co ci się powie. Żadnych głupich kawałów
z górnolotnymi zdaniami dla wyższych sfer. Zasra
ny amerykański generał musi dobrze wiedzieć, kto
do niego pisze. - Mały zastanawiał się przez chwi
lę, zaś Heide rozłożył arkusz papieru na płaskim
kamieniu. - No to zobaczmy. Zaczniemy od „Cho
lerny Generale Dziuro w Dupie!"
Nie można tak napisać - sprzeciwił się Heide.
- Nawet nie przeczytają listu, który tak się zaczy
na. To błąd psychologiczny. Zaczyna się od „Sza
nowny Panie".
Zachowaj swe pedalskie zdania na własny uży
tek. Przede wszystkim ten list nie ma być napisany
po psychologicznemu, lecz po angielsku. Czy
spodziewasz się po mnie, że będę uprzejmy, prawie
dostawszy po głowie jedną z ich parszywych cięża
rówek? Trzeba to napisać, nie owijając w bawełnę.
Ciekawi mnie, jaki idiota dał mu armię.
Heide wzruszył ramionami.
- W porządku. Dyktuj jak chcesz. Ale nie otrzy
masz odpowiedzi.
Mały zaczął spacerować wokół kamienia, założywszy ręce do tyłu. Słyszał, że tak robią
wielcy biznesmeni, dyktując listy swym sekretarkom.
- Przestań się wygłupiać - zawołał Stary. - Mu
simy się ruszyć.
281
To idź sobie sam - odparł Mały. - Najpierw
muszę wysłać ten list.
Co dalej? - zapytał niecierpliwie Heide. - Na
pisałem „Generale Dziuro w Dupie".
Mały zaczął ssać brudny palec.
- „Twoje ołowiane żołnierzyki muszą w przy
szłości pilnować, by twoi śmieciarze wywieszali re
gulaminową chorągiewkę, gdy jadą gdzieś z pro
chem. Wysadziłem dziś w powietrze most i ledwie
diabelnie nie zostałem przy tym zabity, ponieważ
jedna z twoich śmieciarek pojawiła się nie wywie
szając czerwonej flagi. Jeśli to znów się zdarzy, mo
żesz oczekiwać mojej wizyty i wtedy coś się zdarzy
z twoim ryjem. Tę cholerną wojnę trzeba prowadzić
w przyzwoity sposób. Nie zapomnij o tym, ty mał
po, albo możesz się przekonać, że twą dupę wcią
gnięto ci na głowę. Nie myśl, że boimy się ciebie, ty
platfusowaty Amerykaninie. Z poważaniem, Ober-
gefreiter Creutzfeldt, dla swych przyjaciół Mały,
ale to nie dotyczy ciebie. Dla ciebie jestem Herr
Creutzfeldt".
Ów list został przymocowany do belki na tym, co zostało z mostu. Wtedy Stary rozzłościł
się i zaczął nam grozić pistoletem.
- Zabrać rzeczy. Pojedynczą kolumną za mną.
I więcej życia!
Poszliśmy za nim, klnąc strasznie. Wspinaliśmy się na góry. Za każdym razem, gdy
docieraliśmy na szczyt, zdawało nam się, że to jest ostatni, tylko po to, by przekonać się, że
przed nami jest następny. Gdy w końcu, źli i spoceni, weszliśmy na dziesiąty czy dwudziesty,
już tego nie pamiętam, zupełnie nie zwróciliśmy uwagi na roztaczający się stamtąd
282
wspaniały widok. Kłóciliśmy się o głupstwa, co robiliśmy zawsze i groziliśmy, że się
nawzajem pozabijamy. Gdy przez buty Gregora przebiegła jaszczurka, dostał zupełnego szału,
rzucił się za zwinnym, małym stworzonkiem, złapał je, pociął na drobne kawałki, a potem z
wściekłością podeptał szczątki.
Nagle Heide i Barcelona zaczęli tarzać się we wściekłej walce, bijąc się i przewracając, a
wszystko, dlatego, że Barcelona dał do zrozumienia, że Heide ma żydowską krew. Reszta z
nas wzięła stronę Barcelony, wynajdując mnóstwo oznak, jeśli już nie dowodów, że Heide
musi być Żydem.
Na Boga, jestem przekonany, że nim jest - za
wołał z przekonaniem Porta. To wyjaśnia jego nie
nawiść do Żydów, smagłą cerę i haczykowaty nos.
Od tej chwili nie będziesz nazywany Juliusem, tyl
ko Izaakiem. Izaak Heide, chodź do tatusia!
Na urodziny damy ci Talmud - oznajmił rado
śnie Rudolph.
I wytatuujemy mu na tyłku Gwiazdę Dawida
- dodał Mały - i damy mu klapsa w siedzenie spo
dni, aby u parchatego żydłaka ukazała się we wła
ściwych kolorach.
Heide rzucił się na Małego, machając nad głową zakrzywionym nożem Gurkhów, kukri.
Znalazł ten nóż, gdy napadliśmy na czołgi.
- Rób dłuższe kroki, mały Izaaku - zawołał Ma
ły, prawie dusząc się ze śmiechu - albo zedrzesz
sobie zelówki i papa będzie zły.
Heide cisnął w Małego kamieniem, ale trafił w Gregora, który padł na ziemię wściekły z
bólu prawie bez przytomności. Z trudem podniósł się na
283
nogi, chwycił granat ręczny, pociągnął za sznur zapalnika i cisnął go w Heidego. Granat
uderzył go w klatkę piersiową i upadł wśród nas. Na szczęście ogarnięty szałem Gregor
zapomniał odczekać, nim go rzucił. Rozbiegliśmy się we wszystkie strony jak plewy na wietrze
i daliśmy nura za osłony. Granat wybuchł z głuchym hukiem. Cudem nikt nie został ranny.
- Zastrzelić go! - darł się Mały.
Odbezpieczono dwadzieścia pistoletów maszynowych. Gregor złapał swój, przeładował, i
stał tam z nogami mocno wbitymi w ziemię, lekko ugiętymi kolanami, gotów strzelać, klnąc na
nas. Heide zaszedł go od tyłu i w następnej chwili tarzali się po ziemi, gryząc, drapiąc i
warcząc.
Gregor stoczył się po zboczu góry. Coraz szybciej i szybciej. Jeśli uderzy o kamień, zabije
się.
Zasłużył na to - uśmiechnął się złośliwie Bar
celona. - Nadęta wesz.
Dobrze mu zrobi, jeśli połamie sobie trochę
kości i zostanie tam, na dole. - dodał Porta. - Bę
dzie mógł rozmyślać o wszystkich błędach, które
popełnił, gdy słońce wzejdzie i upiecze go żywcem.
Ale Gregorowi udało się powstrzymać dziki pęd w dół zbocza. Zaczął ponownie pełznąć w
górę, a krew zalewała mu twarz. Był pełen morderczych zamiarów i czekał, śledząc wzrokiem
każdy ruch Heidego, który chciał kopnąć go w twarz. Dwukrotnie go trafił, ale Gregor uparcie
pełzł do góry. Jego twarz była krwawą miazgą.
Leżeliśmy na brzuchach, przyglądając im się z zainteresowaniem i dając dobre rady.
- Zabij go, Julius - zawołał Mały.
284
Heide parsknął. Niczego nie pragnął bardziej. Gregor po raz czwarty był prawie na
szczycie.
Poddaj się - zadrwił Heide, pewien zwycię
stwa. - Ciśnij tu swój nieśmiertelnik, a potem idź
na dno i zdychaj.
Nawet mi się nie śni, ty pistoletowy gnoju -
krzyknął Gregor.
Zmienił taktykę. Stał się podstępny. Dotarłszy prawie na górę cisnął nożem w Heidego.
Wzrok Ju-liusa podążył za nożem i w rezultacie kopnął zbyt późno, dając Gregorowi czas, by
schwycił go za kostkę. Potoczyli się razem po zboczu góry, mocno spleceni, w deszczu żwiru i
kamieni. Wreszcie puścili się, wstali i wymierzywszy wściekłe ciosy obaj padli z jękiem na
ziemię. Wyciągnęli noże, z rękami rozłożonymi na boki i ciałami schylonymi naprzód, prawie
pod kątem prostym. Zaczęli krążyć wokół siebie, patrząc i czekając. Heide uderzył pierwszy.
Skrętem ciała Gregor uchylił się przed ciosem i próbował wbić nóż w brzuch Heidego.
Stękając cięli i kłuli się nawzajem. Heide trafił potężnym kopnięciem w krocze Gregora. Ten
zgiął się w pół. Wtedy Heide podniósł nóż, by go wykończyć, ale się przeliczył. Gregor nauczył
się triku Legionisty: salta w tył, a po tym drugiego w przeciwnym kierunku i podeszwami obu
butów trafił Heidego prosto w twarz. Ten wrzasnął jak zarzynana świnia. Gregor chwycił go
za uszy i tyłem jego głowy uderzył o kamień. Heide stracił przytomność. Przez chwilę Gregor
stał, chwiejąc się na nogach, a potem i on zemdlał.
Mały zatarł ręce z rozkoszy.
- Teraz ja popełznę w dół i wykończę obu. Para
cholernych proletariuszy! - Zaczął bawić się swymi
285
kleszczami dentystycznymi. - Heide ma całą szczękę pełną złotych zębów, a Gregor ma dwa.
Od lat znajdują się na mojej liście! - Zaczął gramolić się w dół, ale gdy był w połowie drogi,
tamci dwaj ocknęli się.
Gregor pierwszy zobaczył Małego z kleszczami w dłoni i od tej chwili on i Heide stali się
sprzymierzeńcami. Mały poczuł się oszukany.
- Zostaliście skreśleni. Oddajcie mi te zatyczki -wrzasnął i rzucił się na Heidego, który był
bliżej.
Zaczęła się nowa bójka. Choć Heide i Gregor byli znacznie zwinniejsi, niż Mały, nie mogli
równać się z nim siłą. Ten podniósł Heidego do góry, okręcił wokół swej głowy i cisnął go o
kamień. Gregor skoczył mu na plecy i próbował odgryźć ucho, ale Mały po prostu go
strząsnął, jak krowa strząsa sobie muchę z ucha. Podniósł go wysoko nad głowę i cisnął nim o
ziemię. Gdy zrobił to czterokrotnie, Gregor uznał się za pokonanego. Ale nie został
pozostawiony w spokoju, póki nie oddał wszystkiego, co miał w kieszeniach.
Heide próbował uciec, mknąc jak wiewiórka po zboczu, ale Mały w jednej chwili już go
miał, chwycił go i rzucił nim, wrzeszcząc: - Chcę twoich zaty-czek! Nie kapujesz?
Heide skapitulował. Pozwolono mu zachować złote zęby, ale musiał oddać przeszło 275
dolarów, pierścień papieża i swój rosyjski pistolet maszynowy. To był najcięższy cios.
Mieliśmy tylko dwie sztuki tej wspaniałej broni. Legionista miał jedną, a teraz Mały miał
drugą. Byliśmy gotowi popełnić dowolną zbrodnię, by dostać w ręce pepeszę. Wielu było
takich, którzy stracili życie, starając się
286
o nie. Właściciel pepeszy spał, mając ją przywiązaną do ręki, ale i tak kilka zostało
skradzionych. Mieliśmy też kilka pepesz model 1941, trochę innych rosyjskich peemów. Za
jedną z nich można było kupić baterię ciężkich haubic, ale jak Porta powiedział artylerzyście,
który mu to proponował: - Jak na litość Boską mam ciągnąć ze sobą cztery ciężkie haubice?
Artylerzysta proponował Porcie nawet należące do baterii dwadzieścia cztery konie, ale
ponieważ w tym czasie stacjonowaliśmy w składnicy żywności, Porta nie był zainteresowany.
Pięć razy Heide próbował odzyskać swą pepeszę i papieski pierścień, a za ostatnim razem
prawie mu się udało. Było to tej nocy, gdy opuszczaliśmy Cassino, na dzień wcześniej, nim
znów dano nam czołgi. Mały niemal go zabił. Ocaliło go jedynie pojawienie się Jednookiego,
który przyszedł dokładnie w chwili, gdy Mały przywiązywał Heidego do wylotu lufy działa
przeciwpancernego. Heide trzy razy poszedł na mszę, by zapewnić sobie poparcie Boga w swej
walce z Małym, ale Bóg nie chciał się do tego mieszać.
Mieliśmy pewne trudności z odnalezieniem baraku, z którego mieliśmy wydostać naszego
brytyjskiego oficera sztabowego. Wartownicy byli na swych posterunkach na pół śpiący i nie
wydali żadnego dźwięku, gdy podrzynaliśmy im gardła. Otoczyliśmy barak. Zjadłszy całą
czekoladę, teraz żuliśmy dla uspokojenia nerwów indyjski haszysz. Byliśmy w drodze sześć
dni. Zza jednej z zasłon zaciemniających prześwitywał lekki blask.
- Zamknęli się, jak dziura w dupie byka w sezo-
287
nie much - mruknął Porta. - Zesrają się rzadkim gównem, gdy nas zobaczą.
Jak myślisz, mają jakiś dżin? - zapytał rozma
rzonym głosem Heide. - Bardzo lubię dżin.
I corned beef- dodał Porta. - Parę puszek tego
ścierwa, zmieszanego z tłuczonymi ziemniakami
wystarczą, by trup oblizał sobie wargi.
Zastukajmy uprzejmie - zaproponował Mały,
który leżał za przewróconym drzewem i wpatry
wał się w drzwi baraku. - Gdy uchylą drzwi, wsa
dzę im w gęby moją dobrą, komunistyczną pepe
szę. Wtedy zacznie się ruch. Tacy sztabowi jebańcy
zawsze srają w portki, gdy patrzą w pysk peemu.
Tym razem będziemy mieli pułkownika -
rzekł Porta. - Jeszcze nie mieliśmy żdnego.
A ja chcę go poprowadzić - poprosił Mały. -
Zawiążę mu sznur na szyi i zmuszę, by truchtał za
mną, jak koza prowadzona do domu na dojenie.
Stary zażądał, byśmy byli cicho.
- To musi być zrobione szybko - wyszeptał.
- Wszystko tak robimy - zauważył Porta.
Mały pokazał barak palcem.
- Widzicie cienie na zasłonach? Mają w rękach
butelki.
Umilkliśmy i patrzyliśmy w zdumieniu, jak kobieta w mundurze szybkim krokiem przeszła
przez otwartą przestrzeń.
- Boże, oni mają także cipy - szepnął Porta
w ekstazie.
To była WAAF - wyjaśnił Heide.
Mały patrzył na niego nic nie rozumiejąc.
Co, one szczekają? - zapytał.
Idiota! - syknął Heide.
288
Kobieta otworzyła drzwi. W padającym ze środka świetle ujrzeliśmy, że jest ładna. Ładna
dziewczyna w brzydkim mundurze.
Barcelona znalazł przewody telefoniczne i zameldował, że przeciął „gadające sznurki".
Stary kiwnął głową z zadowoleniem.
Trzech zostaje tutaj, by nas osłaniać, podczas
gdy reszta składa im wizytę.
Zleją się w portki - triumfował Porta.
Ta dziwa musi się umyć, zanim ją zerżniemy -
powiedział Mały.
Ciuro - zabeczał Barcelona. - Obsługa musi
wykazać się pewnym stopniem higieny, gdy przy
bywają goście.
Nie zapomnijcie o ich corned beefie, gdy już
zrobimy z nich sztywnych - przypomniał nam Po
rta.
Otworzyło się okno baraku i na zewnątrz wyjrzał mężczyzna. Miał na wyłogach haftowane
złotem patki.
- To nasz człowiek - szepnął Heide. - Tęskni do
nas.
Z ciemności, zaskakując nas, wyłoniła się jakaś postać. Szła prosto na nas. Legionista
przykucnął gotów do skoku, odłożył pistolet maszynowy i wyciągnął nóż. Był to ogromnego
wzrostu Anglik.
Wtedy usłyszeliśmy znajomy chichot.
Mały! - zawołał Barcelona.
To ja - uśmiechnął się Mały. Miał na sobie an
gielski hełm i płaszcz wojskowy. - Wpadłem na
wartownika, tam z tyłu. Uśmierciłem go moją pę
tlą. - Pokazał nam dwa złote zęby.
Stary go sklął.
289
Wcześniej czy później ty i Porta zawiśniecie na
sznurze, z powodu tych złotych zębów.
On był czarny - kontynuował Mały, jak by to
coś wyjaśniało i podniósł do góry gładko odcięte
ucho. - To jedna z jego klapek do słuchania. Podał
mi ich hasło. Jego zmiennik przyjdzie za dziesięć
minut, więc tylko szepnę mu do ucha „Wellington"
zanim go uduszę i zabiorę jego ucho, jeśli też jest
czarny.
Zwariowałeś - powiedział Stary. - Na widok
takich uszu chce mi się rzygać.
Czemu, na Boga? - zapytał, niczego nie rozu
miejąc, Porta. - Te brązowe diabły obcinają uszy
nam, więc muszą się spodziewać, że my będziemy
zabierali im. Nikt nie może tego kwestionować.
To już się posuwa za daleko - stwierdził Stary.
Przypuszczam, że nikt nie ma aparatu fotogra
ficznego? - zapytał Mały. - Chciałbym mieć fotkę
w tych szmatach Churchilla. To dziwne, jakie myśli
przychodzą człowiekowi do głowy, gdy włóczy się
samotnie w ciemności. Tam, z tyłu, przyszło mi na
myśl, że byłby to dobry kawał, gdybym was wszyst
kich położył trupem i podniósł u Angoli alarm.
A gdyby było po wszystkim, a wy pięknie ułożeni
ósemkami we wspólnym grobie, nikt nie mógłby mi
zaprzeczyć, gdybym powiedział, że wcielono mnie
do was siłą. Kto wie, do czego by ich to wszystko do
prowadziło? Ocalenie całego sztabu Churchilla to nie
trik, jaki wykonuje się codziennie. To moja szansa na
wystawienie mi pomnika.
To rzeczywiście dziwne myśli - odezwał się
Porta. - Lepiej daj sobie spokój z myśleniem, Mały,
albo spotka cię paskudny koniec.
290
Jak myślicie, po co im oficer sztabowy? - za
pytał Heide.
By chłopcy od propagandy pokazywali go, jak
lubieżnego szympansa w zoo - wyjaśnił wszech
wiedzący Porta. - Zastanawiam się, co by powie
dzieli, gdybyśmy wrócili z kapralem zamiast pier
dolonego pułkownika?
Po prostu wysłaliby nas z powrotem, byśmy
złapali pułkownika - odrzekł sucho Stary.
No, na mnie czas, żebym sobie potruchtał i do
stał to drugie ucho - oświadczył z szerokim uśmie
chem Mały. - Wesoło podążył na drugą stronę ba
raku, zsunąwszy angielski hełm na tył głowy. Ka
rabin obijał mu się o plecy. Pepeszę trzymał ukrytą
pod płaszczem wojskowym.
}'ai peur - mruknął Legionista. - Pójdę za nim.
Z pewnością zapomniał hasła.
Dobrze było, że Legionista wykazał się taką zdolnością przewidywania, bo Mały stracił
cierpliwość gdy zmiennik zaczął go kląć i zapominając o wszystkim, wrzasnął na niego po
niemiecku: - Zamknij się, ty pasiasta świnio. Jeśli chcesz ze mną rozmawiać, mów po
niemiecku.
Przerażony Anglik odskoczył, tylko po to, by umrzeć w uścisku stalowych palców
Legionisty.
Teraz nie było chwili czasu do stracenia. Wszyscy rzuciliśmy się naprzód, kopnięciem
otworzyliśmy drzwi baraku, wybiliśmy okno do środka. Nasze automaty pluły śmiercią. Porta i
Heide złapali oficera sztabowego, wyrzucili przez drzwi i uderzeniem kolby pistoletu pozbawili
przytomności. Wszyscy inni w baraku zostali zabici.
Znikliśmy biegiem.
291
Przed nami pojawiły się dwie postacie. Strzeliłem z biodra. Skurczyli się i padli trupem na
ścieżce.
Mały podbiegł galopem, nadal w brytyjskim hełmie i płaszczu.
Pozbądź się tego brytyjskiego gówna - zawołał
Legionista.
Mam czternaście złotych zębów - krzyknął,
nie posiadając się z radości, Mały.
Z tyłu, za nami, zagdakała broń automatyczna. Legionista wciągnął mnie do zagłębienia
obok ścieżki. Pojawili się Porta i Heide, ciągnąc nieprzytomnego oficera. Przyszedł Olle
Karlsson, wołając coś niezrozumiałego i odwrócił się do ogni wylotowych, widocznych w
ciemności. Jego pistolet szczeknął ze złością. Następnie wydał przeszywający wrzask, zgiął się
w pół i zaczął tarzać się w kółko po ścieżce.
- Mille diables - syknął Legionista.
Przebiegło trzech innych i znikło w ciemnościach. Wtedy przybiegł Rudolph Kleber.
Przyklęknął, wysyłając w mrok krótkie serie. Nagle wypuścił swój automat, chwycił się rękami
za głowę i upadł na twarz.
Tamtych trzech powróciło i próbowało go ciągnąć ze sobą. Chciałem strzelać, ale
Legionista ostrzegawczo potrząsnął głową i położył palec na ustach.
Jeden z trzech padł, prawie przecięty na pół ogniem karabinu maszynowego. Dwaj
pozostali rzucili się do biegu, ale jeden nagle wrzasnął i chwycił się ręką za oko. - Jestem
ślepy, ś-1-e-p-y.
Ukazał się Anglik z gołą głową, tylko w koszuli. Pod pachą ściskał lekki karabin
maszynowy. Za
292
nim szło siedmiu czy ośmiu. Jeden z nich był uzbrojony w karabin do walki w dżungli wzór
IT, rzecz, której pragnęliśmy wszyscy. Legionista wskazał go i kiwnął głową. Oślepiony
człowiek klęczał, kręcąc się w kółko i grzebiąc w ziemi. Anglik w koszuli przycisnął wylot
lufy swej broni do tyłu głowy klęczącego i wystrzelił. A potem uśmiechnął się. - Przeklęty
szwab! - powiedział.
Wcisnąłem w bark kolbę mojego Sturmgeweh-ra. Z krzaków wylazło całe stado ludzi.
Dyszeli i przeklinali, a my ciągle słyszeliśmy słowo „Szwab".
Mściwie kopali leżącego na ścieżce trupa. Rudolph jęknął, a jakiś kapral podniósł swego
Stena i opróżnił magazynek w dygoczące ciało. Wtedy zrobiło mi się czerwono przed oczami.
Pokażemy im. Legionista zaczął śpiewać: „Przyjdź teraz śmierci, tylko przyjdź".
Anglicy na ścieżce zesztywnieli. A wtedy z głębi gardła Legionisty zabrzmiał marokański
okrzyk wojenny Allah-el-akbar i równocześnie otworzył ogień ze swojego peemu. Padali jak
kręgle.
Stojąc strzelaliśmy do wszystkiego, co się jeszcze ruszało. Legionista śmiał się piskliwie,
Umoczył palec w kałuży krwi i na czole każdego z zabitych nakreślił krzyż. Triumfalnie
pomachał karabinem do walki w dżungli. Ze stosu trupów wyciągnął ciało kaprala, który zabił
Rudolpha i podkutym obcasem zmiażdżył mu twarz.
Dogoniliśmy pozostałych. Oficer, podpułkownik, odzyskał przytomność. Zawiązaliśmy mu
pętlę na szyi i wyjaśniliśmy, że jeśli będzie sprawiał jakiekolwiek kłopoty, zostanie
natychmiast uduszony.
293
Kto tu jest dowódcą? - zapytał arogancko.
A co cię to obchodzi? - odrzekł Heide. - Posta
raj się, byśmy się tobą nie zmęczyli.
Zamknij się - warknął Stary, odsuwając Heide-
go na bok ze złością. - Herr Oberstleutnant, Feldwe-
bel Willie Beier. - Jestem dowódcą tego oddziału
speq'alnego.
Oficer kiwnął głową. - Więc poucz swoich ludzi, jak zwracać się do oficera.
- Och, szczać na gówno - zawołał Porta. - Oberst
leutnant wszawy jeniec wojenny. Walnij go parę
razy w makowe. Tak zrobiliby nam, gdyby nas
złapali. Co za jebaniec. Oberstleutnant!
Anglik nawet nie zadał sobie trudu, by spojrzeć na Por tę. - Musisz utrzymywać dyscyplinę,
Feł-dweblu, albo złożę skargę, gdy spotkam twego przełożonego.
Porta złożył swym cylindrem ukłon, godny siedemnastowiecznego francuskiego arystokraty, la-
lusiowatym gestem wcisnął sobie w oczodół pęknięty monokl, wydobył tabakierkę i pociągnął mu-
cha. Mrugnął do brytyjskiego oficera.
- Sir Lieutenant-Colonel, czy mogę się przedsta
wić. - Wziął następnego niucha i zaczął mówić
przez nos. - Jestem słynnym Obergefreiterem z Bo
żej Łaski Josephem Porta z Wedling. Być może bę
dę mógł panu dopomóc, na przykład kopniakiem
w tyłek. - Porta obszedł Anglika, oglądając go cie
kawie przez swój pęknięty monokl. - Feldweblu
Beier, skąd u diabła wydostałeś tę sardynkę? Ko
miczna figura, muszę stwierdzić!
Oficer brytyjski z wściekłością zwrócił się do Starego.
294
Nie pozwolę na to.
Obawiam się, że do ciężkiej cholery będziesz
musiał - roześmiał się Barcelona.
Porta znów podszedł do pyskującego Brytyjczyka i zaczął głośno liczyć: - Jeden, dwa, trzy.
Oficer spojrzał na niego, niczego nie rozumiejąc.
- Ile złotych zębów pan posiada, Sir? Doliczy
łem się trzech.
Głos podpułkownika wzniósł się do cienkiego pisku i zaczął grozić Staremu wszelkiego rodzaju
nieszczęściami.
- Zostaw go - powiedział poirytowany Stary. -
Może nam tylko narobić gnoju, jeśli z nim wróci
my.
Pomimo gwałtownych protestów Małego, jeńcowi zdjęto pętlę z szyi. Legionista trzymał się tuż
przy nim.
- Mon Lieutenant-Colonel, jeden wrzask i rozetnę
ci brzuch - powiedział i z uśmiechem pokazał swój
marokański nóż.
Słyszeliśmy huk armat, strzelających na froncie. Nadszedł dzień i wszystko się ruszyło: długie
kolumny transportowe i maszerująca piechota. Przez chwilę szliśmy równolegle z batalionem
wojsk marokańskich, które wzięły nas, z powodu naszych strojów maskujących, za jakąś Jednostkę
Specjalną. Jeden skok i oficer brytyjski byłby bezpieczny, ale czubek noża Legionisty wbijał się w
lewy bok Anglika, a w plecy wpijała się lufa automatu Barcelony. Przed nim znajdowały się
potężne plecy Małego. Taka próba oznaczałaby pewną śmierć.
Ukryliśmy się za liniami amerykańskimi i czekaliśmy nocy. Na froncie trwał niepokój. Jak
okiem
295
sięgnąć widać było sznury pocisków smugowych.
Przebijaliśmy się krótko po północy, skacząc od leja do leja. Dwaj stojący nam na drodze
Indianie zostali skoszeni, a my straciliśmy trzech ludzi od ognia własnej piechoty.
Padliśmy wyczerpani w ziemiance dowódcy batalionu. Podszedł do nas Jednooki, uścisnął
każdego z nas, a Mikę poczęstował nas swymi wielkimi cygarami. Padre Emanuel uścisnął
nam dłonie. Przychodzili ludzie z innych odcinków i winszowali nam powrotu. Straciliśmy
połowę naszych, wśród nich Rudolpha i Olle Karlssona.
Dano nam po pięć dni urlopu. Gdy szliśmy w stronę tyłów, przeleciał obok nas wielki,
pomalowany na matowo-szary kolor Mercedes. Na tylnym siedzeniu znajdował się nasz
brytyjski jeniec, rozparty obok niemieckiego generała. Opryskali nas błotem.
Plunęliśmy na ogromny, luksusowy wóz. A potem zaczęliśmy sobie wyobrażać, co zrobimy
w burdelu Bladej Idy i na myśl o jej dziewczynach zapomnieliśmy o wszystkim innym.
Rozdział 12
Góra drżała jak umierające zwierzę. Gęsta, żółta chmura dymów i kurzu wisiała nad
klasztorem, który zabarwiał się powoli na czerwono od liżących go języków płomieni.
Wiedzieliśmy, że tam, na górze, jest jeszcze kilku mnichów, ale nie wiedzieliśmy, że w tej
chwili pod bazyliką odprawiają mszę.
- Musieli zostać obróceni w proch mruknął Bar
celona, gdy patrzył przerażony na dymiące ruiny.
Z wielkiej kałuży błota wynurzył się major Mikę. Kapelan był wraz z nim.
- Ochotnicy, by pójść do klasztoru.
Karabiny mieliśmy złożone w kozły. Moździerze milczały. Pobiegliśmy w górę po zboczu,
a Amerykanie, Anglicy i Francuzi przyglądali się nam uważnie. Przebiegliśmy przez resztki
muru. Z przodu biegł ojciec Emanuel, a sanitariusz tuż za nim. Wchodząc do klasztoru
założyliśmy maski przeciwgazowe i zebraliśmy tych, których udało się nam znaleźć tam, gdzie
do niedawna był centralny dziedziniec.
Mnisi milcząc wyszli z klasztoru, niosąc na początku swego długiego pochodu wielki,
drewniany krucyfiks. Poszliśmy za nimi aż do zakrętu. Tam zaczęli śpiewać psalm. Słońce
wstało. Wyglądało to tak, jakby Bóg przez chwilę spoglądał ze swych niebios na dół.
Amerykanie stali na przedpiersiach swej pozycji, wpatrując się w dziwną procesję. Po
naszej stro-
297
nie spadochroniarze i artylerzyści wstali na swoich pozycjach. Ktoś zakomenderował: - Hełmy
zdjąć!
Czy był to głos angielski czy niemiecki? Wszyscy zdjęliśmy hełmy i staliśmy z głowami
pochylonymi z szacunkiem.
Ostatnim, co widzieliśmy był krucyfiks, który zdawał się płynąć po powietrzu.
Wtedy pobiegliśmy z powrotem na nasze pozycje i lufy naszych karabinów maszynowych
znów ziały złowrogo w stronę nieprzyjaciela.
Gefreiter Schenck nagle upadł u mego boku. Dwieście metrów przed nami obsługa
amerykańskiego miotacza ognia zginęła. Francuski porucznik pojawił się, szarżując po krętej
drodze. Postradał zmysły.
Przez kilka krótkich minut byliśmy ludźmi. Teraz już zapomnieliśmy o tym.
Śmierć Klasztoru
Klasztor był stosem ruin. Bez przerwy był ostrzeliwany. Wszystko płonęło.
Pojedynczo przebiegliśmy przez otwarty teren przed bramą wejściową i na łeb na szyję
ześlizgnęliśmy się w dół, do piwnicy. Paru okopujących się spadochroniarzy naśmiewało się z
nas.
- Co, sprzedaliście swe czołgi? - drwili.
Płomienie oświetliły słowo PAX, wyrzeźbione nad bramą. Dziedziniec centralny, ten z
posągami św. Benedykta i św. Scholastyki, zasypany był kawałkami strzaskanych ścian.
Okopaliśmy się tam.
298
Tej nocy klasztor zaatakowało 200 bombowców. W ciągu kilku godzin zrzuciły na nas
setki ton bomb. Nasze dołki strzeleckie zostały zrównane z ziemią.
Porta i ja leżeliśmy tuż obok siebie. Widzieliśmy, jak olbrzymi kawał muru został
wyrzucony w powietrze. Patrzyliśmy na niego.
- Biegiem! - wrzasnął Porta.
Wygramoliliśmy się na nogi i uskoczyliśmy.
Z gromowym hukiem mur uderzył dokładnie w miejsce, gdzie leżeliśmy. Jedna trzecia
kompanii została pod nim pogrzebana. Pomysł, by ich odkopać, był beznadziejny.
Gdy nastał dzień, wyciągnęliśmy nasze karabiny maszynowe z ziemi i szlamu,
rozstawiliśmy ich trójnogi, załadowaliśmy, sprawdzili taśmy. Wszystko było w porządku.
- Wkrótce nadejdą - zapowiedział Porta.
Podpełzł do nas Mikę. Zgubił swój hełm. Jedno
oko zakrywał mu oderwany płat skóry.
Jak leci? - zapytał, pykając swe grube cygaro.
Piekielnie.
A będzie jeszcze gorzej.
Mikę miał rację. Sytuaq'a stała się jeszcze gorsza. Święty klasztor drgał, jak umierający
byk na arenie. Kolosalne odłamy kamienia latały we wszystkie strony. Paręsetletnie dachówki
zostały zmielone na proszek. Wybuchły gwałtowne pożary.
Opuściliśmy nasze pozycje i wycofaliśmy się do krypty. Nikt nie mógł pozostać na
zewnątrz i przeżyć. Znaleźliśmy pokój za ołtarzem i wyciągnęliśmy się tam. Gruby na metr
strop zaczął się załamywać. Unosił się i opadał jak wzburzone morze.
299
Paru spadochroniarzy próbowało go podeprzeć. Nic to nie dało. Strop zawalił się z trzaskiem,
grzebiąc spadochroniarzy.
Nasz nowy grajek, gefreiter Brans, dostał szoku od wybuchów. Chwycił swą trąbkę i
zaczął grać jazz. Potem przyszło mu do głowy, że powinien nas wszystkich wysadzić w
powietrze. Małemu udało się wyrwać minę talerzową z jego rąk i wyrzucić ją na podwórze,
gdzie huk jej eksplozji został pochłonięty przez ryk wybuchających pocisków.
Spadochroniarz, któremu obie nogi zmiażdżył spadający kawał muru, leżał na środku
podłogi w kałuży krwi.
- Zastrzelcie mnie, zastrzelcie mnie! O Boże,
dajcie mi umrzeć!
Zawsze gotów do usług Heide podniósł swego Walthera P.38, ale Stary wytrącił mu go z
ręki. Sanitariusz Glaser pochylił się nad wrzeszczącym człowiekiem, przez mundur wbił mu
strzykawkę z morfiną i opróżnił ją w torturowane cierpieniem ciało.
- To wszystko, co mogę dla ciebie zrobić, kum
plu. Gdybyś był koniem, zastrzelilibyśmy cię. Bóg
jest miłosierny. - Glaser splunął z nienawiścią na
krucyfiks.
Ojciec Emanuel z wysiłkiem przedostał się przez sterty riun, biały od kurzu. Pochylił się
nad rannym spadochroniarzem, przycisnął mu krucyfiks do ust, złożył ręce i zaczął się modlić.
Twarz miał rozciętą przez odłamek pocisku. Glaser chciał go obandażować, ale kapelan ze
złością odsunął go na bok i podszedł do Hauptsturmfuhrera SS, który był w złym stanie.
Brzuch rozerwał mu pocisk zapalający.
300
- Spieprzaj, kapelanie - syknął umierający ofi
cer. - I zabierz swego Boga ze sobą. - Obrzucił obel
gami i przekleństwami wszystkich razem i każde
go z osobna.
Ojciec Emanuel pozostał na to głuchy. Nie było sposobu, by się go pozbyć. Podniósł święty
krzyż nad przeklinającym Haupsturmfuhrerem, którego wnętrzności wylewały się z
rozerwanego brzucha.
Glaser podbiegł i próbował włożyć krwawą masę na miejsce. Ranny zawył. Porta z
namysłem bawił się swym pistoletem. Mały podniósł pałkę. Jeśli ten człowiek wkrótce nie
umrze, zabijemy go. Jego wrzaski mroziły nas do szpiku kości.
Glaser nie miał już morfiny.
- Zakneblować tego jebańca - zawołał zdespe
rowany Porta.
Ojciec Emanuel przeszedł do innych umierających. Było ich wielu. Gdy tylko byli martwi,
wywalaliśmy ich na zewnątrz. Nie był to przyjemny widok, gdy dobierały się do nich szczury.
Dziesięciotonowa bomba uderzyła w kryptę, wywołując grad belek i kawałków muru.
Zostaliśmy uwięzieni za ołtarzem, wbudowanym w ścianę klasztoru.
Ciągle wybuchały nowe bomby. Byliśmy prawie uduszeni pyłem. Trwało to godzina po
godzinie. Straciliśmy poczucie czasu, nie mieliśmy pojęcia, czy to dzień, czy noc.
Ojciec Emanuel siedział na środku podłogi. Mundur miał w strzępach, twarz zakrwawioną i
umazaną. Rozejrzał się wkoło, szukając miejsca, w którym można by dokonać próby i chwycił
za wielką belkę. Był silny jak wół.
301
Przyglądaliśmy się kpiąco, gdy mocował się z belką. By ją poruszyć trzeba by traktora.
- Sługa Boży bardzo chętnie wydostałby się z do
mu Pana - roześmiał się Heide. - Usiądź sobie, kape
lanie, i wykorkuj z nami. W Bożym niebie jest cudow
nie. A może nie wierzysz we własną paplaninę? - To
był ulubiony temat Heidego. Nienawidził Boga w taki
sam sposób, jak nienawidził Żydów.
Ojciec Emanuel odwrócił się do niego. Na ustach miał szeroki uśmiech, ale w oczach
niebezpieczny błysk. Powoli podszedł do Heidego, który pospiesznie cofnął się, aż oparł się o
ołtarz i wyciągnął nóż.
Emanuel trafił go kopnięciem prosto w dłoń, posyłając nóż wielkim łukiem w powietrze.
Chwycił Heidego za mundur, odciągnął od ołtarza i walnął nim w ścianę obok wielkiego
krucyfiksu.
- Julius, jeszcze raz zadrwij z Boga, a rozsmaru-
ję twój mózg na ścianie. Nie będziesz pierwszym,
któremu rozwaliłem łeb. Nie zrozum mnie źle, na
wet, jeśli jestem księdzem. Jeśli jest tu ktoś, kto boi
się spotkania ze swym Bogiem, to jesteś nim ty, Ju-
liusie.
Wybuch potężnej bomby rzucił nas wszystkich na kupę. Ojciec Emanuel potrząsnął głową i
wypluł trochę krwi. Stary podał mu swoją manierkę. Kapelan uśmiechnął się z wdzięcznością.
Wielki kamień przemknął obok jego głowy. Heide stał z drugim kamieniem w ręce.
Kapelan wyprostował się. Wsadził krucyfiks do kieszeni na piersiach, zerwał swą sztywną
koloratkę i poszedł prosto do Heidego czujnym, uważnym krokiem profesjonalnego zapaśnika.
302
Heide trafił go swym kamieniem, błyskawicznie odskoczył na bok i wymierzył paskudne
kopnięcie. Ale kapelan był zrobiony z twardego materiału. Chwycił Juliusa za gardło i cisnął o
podłogę. Wszystko to trwało parę minut. I wtedy Heide miał dość.
Kapelan wrócił do swej belki jak gdyby nic się nie wydarzyło. Mały popluł sobie w dłonie i
przyszedł mu na pomoc. We dwóch oparli o nią stopy, razem, ksiądz i morderca, każdy silny
jak koń i nastąpiło coś niewiarygodnego: belka ustąpiła. Z dumą uśmiechnęli się do siebie. Nikt
inny nie mógłby tego zrobić. Udało nam się wykopać mały tunel i wydostać się do sali
frontowej.
Bazylika zapadła się i leżał tam Oberst z rozrzuconymi rękami i szeroko otwartymi oczami.
- Na co u diabła tak się gapisz, Herr Oberst?! -
wykrzyknął Porta. - Jeśli jesteś martwy, kumplu, to
zamknij gały!
Gromada szczurów przebiegła przez podłogę. Z wściekłością cisnąłem w nie moim hełmem.
Jeden z nich wypuścił coś niesionego w pysku. Była to połowa dłoni. Na jednym z palców
widniał sygnet ze swastyką. Gefreiter Brans, nasz grajek, kopnął dłoń.
Ojciec Emanuel pochylił się nad Oberstem. Trup miał twarz jak jajko o miękkiej skorupce.
Wszystko pod skórą zostało zgniecione. Było to coś, co widywaliśmy często, gdy wielkie miny
wybuchały w pobliżu.
- Ułóżcie go pod ścianą - zarządził Stary.
Mały wziął trupa za dłoń i zaczął ciągnąć. Nagle przekonał się, że trzyma tylko samą dłoń.
Przez chwilę stał niczego nie rozumiejąc. A potem obda-
303
rzył dłoń uściskiem. - Życzę szczęścia, mój stary. Nie miałem zamiaru oderwać ci łapy! -
Następnie cisnął ręką w stado piszczących szczurów, próbujących wdrapać się na ścianę.
Porta łakomym wzrokiem przyglądał się czarnym, oficerskim butom z cholewami, na
nogach trupa.
- Przypuszczam, że chyba nabędę tę parę ogrze
waczy nóg.
Leutnant spadochroniarzy odwrócił wzrok i wymamrotał coś na temat okradania trupów.
Porta ściągnął buty z Obersta. Pasowały, jakby były zrobione dla niego na miarę. Zauważył
siedzącego w kącie Orła i zażądał, by ten salutował butom. Jako Stabsfeldwebel zdegradowany
do prostego szeregowca miał po prostu obowiązek salutowania butom Obersta, stwierdził
Porta.
Orzeł jak zwykle odmówił, ale po kilku uderzeniach w głowę ustąpił i zasalutował butom.
- Jesteś i zawsze będziesz półgłówkiem, Stahl-
schmidt! Następnym razem, gdy wstaniesz na tyl
ne łapy, będziesz miał tyłek skopany przez parę
pułkownikowskich butów.
Bombardowanie trwało bez przerwy. Klasztor kołysał się. Siedzieliśmy rozproszeni po
całym terenie, z bronią zaciśniętą w dłoniach. Czas przestał istnieć. Porta próbował
opowiedzieć jakąś historyjkę, ale nikt nie zadał sobie trudu, by jej wysłuchać. Była o człowieku
w Bremie, który handlował psami. Niejakim panu Schultze.
Oberfeldwebel Lutz oszalał i pobiegł na ścianę, bodąc ją głową jak kozioł.
Przez bazylikę zaczęło się przelewać całe kłębo-
304
wisko szczurów. Były ich setki. Wszystkie oszalałe ze strachu. Piszcząc wdrapywały nam się
po nogach. W głowach miały tylko jedną myśl: jak najdalej od tego morza płomieni. Siekliśmy
je naszymi łopatkami piechoty. W chwili, gdy zwęszyły świeżą krew, rzuciły się na siebie.
Piekło chrypiących, krwawiących i drapiących kształtów.
Ojciec Emanuel stał przyciśnięty plecami do ściany, wściekle tnąc swą saperką. Na jego
ramieniu siedział szczur z sierścią do połowy spaloną, sycząc na inne, próbujące na niego
napadać. Kapelan wypuścił krucyfiks, a szczur wgryzł się weń wściekle. Mały zmiażdżył mu
głowę obcasem. Szczurom winniśmy byli wdzięczność. Ocaliły nas od szaleństwa.
Nastąpiła chwilowa przerwa w bombardowaniu, ale wkrótce potem zostało wznowione z
jeszcze większą furią. Później dowiedzieliśmy się, jak wiele bombowców brało udział w
nalotach na nas. Tego jednego dnia bombardowano nas, jakbyśmy byli Berlinem.
W tym momencie Ojciec Emanuel wyciągnął w naszą stronę krucyfiks, błogosławiąc nas.
Ze skrzyń i połamanych belek zbudowaliśmy drugi ołtarz. Zmuszenie nas do tej roboty
kosztowało go parę szturchańców i uderzeń, ale jeśli kapelan chciał odprawić mszę, cóż
mogliśmy zrobić?
Zebraliśmy się wokół niego. Spojrzał na nas gniewnym wzrokiem.
- Hełmy zdjąć! - zakomenderował. - Na kolana do modlitwy! - Mały trochę zbyt wolno
klękał i dla zachęty otrzymał wymierzony z rozmachem cios w ucho.
Następnie kapelan modlił się. Nie była to modlit-
305
wa, której mógł się nauczyć w seminarium, ale była taką, która dawała nam odwagę. A po
tym rozpoczął kazanie. Jego gromki głos zagłuszał nawet huk wybuchających pocisków.
- Nie wyobrażajcie sobie, że Bóg was się boi -
upominając wskazał Małego palcem. - To walnięcie
w ucho spotkało cię na rozkaz Boga. Trzęsiecie się ze
strachu na myśl o umieraniu, ale nie macie żadnych
skrupułów, zabijając innych. W ciągu trzech dni ta
kompania straciła 86 zabitych. To wielka strata. Ale
zginie jeszcze więcej. Powinniście szukać Boga za
moim pośrednictwem, póki jeszcze jest czas.
Mówił tak przez cały kwadrans, grzmiąc na nas ze swej skleconej kazalnicy.
- Powinien był zostać generałem - szepnął Po
rta. - Byłby wspaniałym dowódcą.
Salwa pocisków spadła na klasztor.
Kapelan spadł z ambony. Z krwią spływającą po twarzy, wspiął się znów na kazalnicę.
Podniósł nad głową pistolet maszynowy i groźnie na nas skierował.
- Nie łudźcie się, że to jest jedyną siłą na świe
cie. Nie zamykajcie drzwi przed obliczem Boga.
Życie jest człowiekowi tylko pożyczone. Pistolety
maszynowe nie mają nic do powiedzenia w spra
wach Boga. Znam was. Wiem, co tam sobie myśli
cie. Nie uśmiechaj się, Porta. Nawet z twoim brud
nym, berlińskim sprytem nie dasz sobie rady z Bo
giem. Nie wierzcie w to, co napisano na klamrach
waszych pasów: „Gott mit uns". Bóg nie jest z wa
mi. A także nie z naszymi wrogami. Wojna to
szczyt ludzkiej głupoty. Robota Diabła. Niektórzy
nazywają tę wojnę krucjatą. To bluźnierstwo. Jest to
306
wojna dla rabunku. Największy akt ludobójstwa w dziejach ludzkości.
Kolosalny trzask postawił kropkę na końcu jego kazania. Bazylika zawaliła się. Migoczące
kaganki zgasły. Ze wszystkich sił staraliśmy się wydostać z pomieszczenia pełnego dymu,
pełznąc na brzuchach przez stosy kamieni. Teraz odgłos bombardowania zmienił się. To już
nie był szarpiący nerwy trzask spadających bomb, ale wycie pocisków. Artyleria. Huk
bardziej skoncentrowany. Całkiem odmienny. Regularny. Sympatyczniejszy.
Okopaliśmy się. Klasztor znikł. Nie mogliśmy zrozumieć, jak Bóg mógł na to pozwolić.
Oddaliśmy dusze diabłu, a równocześnie modliliśmy się do Boga. Słońce zaszło. Słońce
wstało. Raz za razem ruiny klasztoru wylatywały w powietrze.
Każdy z nas leżał w swej dziurze, z przerażeniem patrząc na zalany płomieniami,
zniszczony pociskami teren. Jak długo jeszcze?
Pojawiła się jakaś postać, biegnąc ścieżką ku nam. Długi skok i wylądowała w naszej
dziurze.
To był Orzeł. Był gońcem batalionu. Ciężko dyszał. Mikę dał mu kuksańca.
Co się dzieje?
Herr Major, batalion został zmieciony - wyją
kał między haustami powietrza. - 3. Kompania zo
stała żywcem pogrzebana.
Nonsens - warknął major. - Gestem wezwał
Portę. - Ty i Sven dowiedzcie się, co się wydarzyło.
Wzięliśmy pistolety maszynowe, za cholewy butów zatknęliśmy parę granatów ręcznych,
klepnęliśmy Orła w ramię.
- Prowadź, stary więzienny pierdzielu.
307
- Nie mogę - wyjęczał i w przerażeniu zwinął
się na dnie naszej dziury.
Porta wymierzył mu kopniaka.
- Na nogi, ty gruba świnio. Może nie możesz,
ale zrobisz to.
Orzeł prawie wychodził z siebie ze strachu. Popracowaliśmy nad nim naszymi butami. Nie
dało rady. Wtarliśmy jego twarz w glebę, chwyciliśmy za najwrażliwsze części ciała,
robiliśmy wszystko, nic nie skutkowało. Ale to, czego nie udało się osiągnąć naszą
brutalnością, spowodował rozkazujący głos Mike'a.
- Stahlschmidt! - ryknął. - Bierz swój karabin
i ruszaj. To rozkaz!
Orzeł skoczył na nogi, stanął na baczność na tej ruinie od pocisków i szczeknął: - Jawohl,
Herr Major!
Pomknął z miejsca tak szybko, że Porta i ja z największym trudem dotrzymywaliśmy mu
kroku. - Za mną! - wrzeszczał. A potem wydało mu się, że widzi Amerykanina, opróżnił w
niego swój magazynek, ale to był tylko trup.
Biegliśmy przez poplątane ruiny, tchórzliwie szukając ukrycia w głębokich kraterach po
pociskach. Przeciskaliśmy się obok kawałków rozpalonego do czerwoności metalu. Wybuch
pocisku artyleryjskiego wyrzucił trupa w powietrze. Resztki jakiegoś Anglika. Jedna ze stóp
uderzyła mnie w kark.
Ostrzegawcze wycie pchnęło nas do odruchowej ucieczki. Byliśmy pokryci szlamem.
Tylko nasze oczy poruszały się w grubych maskach błota, teraz pokrywających nam twarze.
To, co kiedyś by-
308
ło pozycją 3. Kompanii, teraz było księżycowym krajobrazem, z którego wystawała jedna
tylko ręka w rękawie z materiału ochronnego, jak samotny kwiat.
Bezpośrednie trafienie - wyjaśnił Orzeł. - Wła
śnie opuściłem dowództwo kompanii, gdy to wylą
dowało. Musiało być, co najmniej dwudziestocen
tymetrowego kalibru!
Widać, że to nie granat karabinowy - mruknął
Porta. A potem jego spojrzenie padło na kolosalny
niewypał, leżący w leju. - Zauważyłeś ten miedzia
ny nochal? Piękny kawał forsy tu leży! Pomożesz
mi, jeśli go łagodnie usunę? Tu są przynajmniej
trzy noce u Bladej Idy!
Ścisnęło mnie w gardle. Sama myśl spowodowała, że poczułem ssanie w dołku. Nie
zostanie z nas nawet guzik, jeśli ten pocisk wybuchnie. Ale nie ośmieliłem się odmówić.
Wspólnymi siłami ustawiliśmy miedziany nos pocisku poziomo. Porta splunął na niego,
przeżegnał go krzyżem, przyklęknął trzy razy. Orzeł był śmiertelnie blady, a ja niewątpliwie
tak samo.
- Teraz go trzymajcie, albo wysracie się po raz
ostatni - rozkazał Porta, wyciągając z plecaka jakieś
narzędzia, które porządnie rozłożył obok olbrzy
miego pocisku.
Dostawaliśmy trzy marki za kilogram miedzi, a na tym potworze musiało jej być co
najmniej dwa kwintale. Porta i Mały byli zapalonymi zbieraczami. Niedawno mieli pełną
półciężarówkę. Wielokrotnie wypełzali na ziemię niczyją i zrywali pierścienie wiodące z
pocisków, tuż przed amerykańskimi pozycjami. Ale po drugiej stronie też byli
309
zbieracze i nieraz zdarzało się, że rywalizujące grupy wymierzały sobie ciężkie ciosy z
powodu paru niewybuchów.
Porta z namysłem zważył w dłoni obcęgi i właśnie miał uchwycić nimi czubek pocisku, gdy
nad głowami rozległo się wycie, które spowodowało, że daliśmy nura, kryjąc się na dnie leja
po pocisku. Poleciała na nas ulewa ziemi, kamieni i stali. Ostrożnie wyjrzeliśmy nad
krawędzią, by przekonać się, czy to już wszystko.
Porta splunął i kazał Orłowi usiąść okrakiem na pocisku. Orzeł bełkotał i błagał o
darowanie mu życia.
To jest morderstwo - pisnął rozpaczliwie.
Będzie, jeśli nie zrobisz tego, co się do ciebie
mówi - odrzekł sucho Porta i zaczął ciągnąć obcę
gami.
Złapałem uchwyt na pocisku drugimi i ciągnąłem w przeciwną stronę. Porta wytężał
wszystkie siły, podczas gdy Orzeł rozpaczliwie starał się trzy-mać,pocisk nieruchomo.
Porta stękał i pot spływał mu po twarzy. Nie z lęku, lecz z wysiłku.
- Jeśli zacznie syczeć, dawajcie dęba ze wszyst
kich cholernych sił, albo zaczniemy podziwiać wi
doki z samego Księżyca. - Wypuścił obcęgi, splu
nął sobie na dłonie i chwycił ponownie. - Chciał
bym spotkać faceta, który to dokręcił. Miałbym mu
coś do powiedzenia. - Pchnął swój żółty cylinder
na tył głowy i zerknął na Orła, który był biały jak
prześcieradło. - Wygodnie ci, Stahlschmidt?
Orzeł załkał. - Przeklęty niech będzie dzień, w którym wylądowałem w tej zasranej
Kompanii.
310
- Teraz się ruszyło! - wykrzyknął triumfalnie
Porta i zakręcił obcęgami. Usunąwszy szczyt poci
sku, ukląkł i zajrzał do środka. A potem wsadził
tam rękę.
Oczekiwałem, że to diabelstwo wybuchnie lada moment. Nikt normalny nie rozbrajałby
pocisku w ten sposób chyba, że był zmęczony życiem. Orzeł zagryzł wargi do krwi. Oczy
wychodziły mu z orbit. Wyglądał, jak chora kura.
- Gdzie u diabła jest zapalnik? - zaklął Porta,
wsadziwszy do pocisku rękę aż po pachę. - Nie ro
zumiem z tego ani pierdnięcia. Tu w środku jest
mnóstwo kółek i osiek. A teraz to zaczyna tykać.
Słuchajcie!
- To zapalnik czasowy - wrzasnął rozpaczliwie
Orzeł.
Porta zapalił zapalniczkę, by lepiej widzieć. Dostałem gęsiej skórki na całym ciele.
- Och, zamknij się! - zawołał zdumiony Porta. -
Tu w środku jest dziwaczna masa gówna i wszyst
ko się rusza. Jak flaki budzika.
Orzeł wydał ochrypły wrzask, zeskoczył z pocisku i wziął nogi za pas. Porta był zbyt
zajęty interesującym pociskiem, by to zauważyć. Wyciągnął ze środka kawałek azbestu, za
nim rurkę, która wyglądała na szklaną, zaś pocisk zaczął gwizdać jak czajnik.
Ogarnęła mnie panika, cisnąłem na ziemię moje obcęgi i pobiegłem, lądując w leju o
dwadzieścia metrów dalej. Spojrzałem do tyłu, w stronę wielkiego pocisku. Ujrzałem cylinder
Porty unoszący się i opadający jak rączka pompy.
Minęło pięć minut. A potem przywołał mnie gestem.
311
- Chodź tu i pomóż, ty worku strachu. Wycią
gnąłem z niego mechanizm zegarowy.
Lękliwie popełzłem z powrotem. Orzeł znikł. Przed Porta leżał stos śrub i kółek.
Z wielką, dziwaczną wesołością zaczęliśmy dalej rozmontowywać pocisk.
Dziwny model - orzekł ze zdziwieniem Porta.
- Nie mogę znaleźć zapalnika. Musi gdzieś tu być.
Myślisz, że on nadal może wybuchnąć? - za
pytałem z obawą.
Musi być zdolny do tego - stwierdził Porta. -
Miejmy nadzieję, że to nie nastąpi, póki nie weź
miemy całej miedzi.
W chwili, gdy Porta oznajmił, że jest zadowolony, przed nami leżał imponujący stos
żółtego metalu. Jego ostatni numer polegał na położeniu się plackiem obok pocisku i
przyciśnięciu do niego ucha. - Teraz znowu tyka - oznajmił. - Czy nie powinniśmy spróbować
rozebrać go całkowicie, abyśmy mieli pojęcie jak to działa? Jeśli tego nie zrobimy, w
przyszłości może być trochę niebezpiecznie.
- Chodźże, na litość boską - wrzasnąłem do
głębi przerażony i pobiegłem tak szybko, jak zdo
łałem.
Wkrótce potem Porta truchcikiem podążył za mną, przygięty ciężarem miedzi. Ledwie
mnie dogonił, teren jakby podniósł się do nieba, a ściana powietrza obaliła mnie na ziemię.
Nasz przyjaciel wybuchł.
Porta pełzał w kółko, szukając swego cylindra. Znalazł go za jakimiś spalonymi krzakami.
Odłamek przebił go na wylot, zrywając wstążkę w liście dębowe oraz kokardę.
312
Orzeł leżał na dnie głębokiego krateru i płakał. Był okropnie wstrząśnięty. Ujrzawszy nas
wpadł w absolutny szał. Musieliśmy dać mu po głowie łopatką.
Z 2. Kompanii pozostało tylko czterdziestu ludzi, którymi dowodził jedyny pozostały przy
życiu podoficer. 3. Kompania została zmieciona całkowicie. 4. Kompania składała się teraz z
siedmiu ludzi, z których czterech było ciężko rannych. Dowódca Kompanii, osiemnastoletni
Leutnant, siedział w kącie okopu z olbrzymim, zakrwawionym bandażem wokół brzucha.
- Jak leci, Herr Leutnant? - zapytał Porta we właściwy sobie, swobodny i spokojny
sposób.
Leutnant próbował się uśmiechnąć. Poklepał leżący obok niego karabin maszynowy i
powiedział: - Jesteśmy gotowi na ich przyjęcie, gdy przyjdą, za-srańcy. Będą wiedzieli, że tu
jesteśmy.
W miejscu, które powinno być pozycją 1. Kompanii, znaleźliśmy tuzin luf karabinów
maszynowych wystających z ziemi i stos krwawych brył. To było wszystko, co pozostało z 1.
Kompanii.
Z liczącego 700 ludzi batalionu pozostało tylko 117. Wtedy przybyły rezerwy, biegnąc
ścieżką zdrowia, którą był ów wąwóz śmierci. Pociski nadal orały klasztor. Kolumna
amunicyjna na wijącej się drodze dojazdowej otrzymała trafienie bezpośrednie i kawałki ciał
ludzkich, oraz ciężarówek, ziemi, kamieni i żelaza zaczęły padać jak deszcz ze wszystkich
stron. Znikały bataliony i pułki. Pojawiały się nowe. Wśród nas nie było nikogo, kto nie
odniósłby jakiejś rany. Ale odwożono tylko umierających. Gefreiter Knuth poszedł do
Polowego
313
Punktu Opatrunkowego z trzema palcami odstrzelonymi z dłoni, ale lekarz wykopał go. Nie
miał czasu na „drobne" uszkodzenia, musiała być to co najmniej cała ręka.
Wkrótce po wschodzie słońca przerwano ostrzał. Święta góra leżała otulona żółtym, trują-
cym dymem. Nasłuchiwaliśmy. Dźwięk podobny do fletu, jakiego jeszcze nigdy nie
słyszeliśmy. Nowy rodzaj pocisku?
Major spadochroniarzy naciągnął na głowę swą maskę.
- G-a-z, g-a-z! - ostrzegawczy krzyk podawano
sobie z ust do ust. Pociski wybuchały z jakimś
dziwnym puknięciem i wylewała się z nich zielo
na wo-żółta mgła.
Zaczęliśmy kaszleć. Opar kłuł płuca. Bolały nas gardła. Czuliśmy, że się dusimy. Piekły
nas oczy. Jeden, może dwóch, straciło głowę i rzuciło się w przepaść.
- G-a-z, g-a-z - przekazywano alarm od leja po
pocisku do leja.
Zerwaliśmy hełmy i naciągnęli sobie maski na twarze. Szkła zaparowały, oślepiając nas.
Pociliśmy się, czuliśmy, jak żelazna ręka strachu ściska nas za gardła. Teraz na końcach
naszych karabinów błysnęły bagnety. Byliśmy gotowi do desperackiej walki.
Dzień zmienił się w noc. Wyglądaliśmy koszmarnie w naszych czarnych maskach na twa-
rzach.
Nie był to gaz, lecz pociski dymowe. Też wystarczająco koszmarne. Wielu ludzi zostało
uduszonych tą „niewinną" zasłoną dymową.
314
Wtedy nadeszli. Pewni zwycięstwa. Pierwsze, co usłyszeliśmy, to był śmiercionośny
grzechot gąsienic czołgowych. Z dymu wynurzyły się, kołysząc się, całe ich ławice. Ich wielkie
ryje zanurzały się w lejach po pociskach, a potem z wysiłkiem gramoliły się po prawie
pionowych zboczach. Klekoczące, stalowe gąsienice miażdżyły zarówno martwych, jak
rannych. Mieli otwarte włazy, dowódcy stali wyprostowani w wieżyczkach, rozglądając się za
ofiarami w zielon-kawo-żółtym, jadowitym dymie, pewni zwycięstwa.
- Idźcie do piekła, Szwaby, oto jesteśmy z naszymi Shermanami!
Oddali salwę ze wszystkich armat i zasypali teren gradem pocisków swych karabinów
maszynowych. Ich miotacze ognia jednym splunięciem wykończyły kompanię grenadierów,
którzy skamieniali ze strachu stali przyciśnięci do ściany skalnej.
Ale nie wzięli pod uwagę nas, czołgistów, w naszej nowej roli piechurów. Nie mogli nas
wstrząsnąć grzechotem swych gąsienic. My wiedzieliśmy, jak się tępi takie robactwo. Heide
ruchem przedramienia rozstawił nóżki swego kaemu na pozycji, nastawił celownik. My
zdjęliśmy zakrętki granatów ręcznych i wsadziliśmy je za pasy, trzonkami w górę. Kółka
zapalników wyciągnęliśmy zębami.
Ryczące stalowe potwory były już całkiem blisko. Teraz zaczniemy się mścić za tysiące
pocisków, jakie rzucali nam na głowy.
Nadbiegł Mały z wiązkami granatów pod każdą pachą. W prawej dłoni trzymał minę
talerzową. Zatrzymał się o parę metrów przed Shermanem, ugiął kolana i cisnął minę. Otarła
się o twarz młodego dowódcy w wieżyczce. Straszliwa eksplozja.
315
Dowódca został wyrzucony ze swego miejsca wysoko w powietrze. Wielki czołg fiknął
koziołka i leżał na plecach, dziko mieląc powietrze gąsienicami.
Mały już działał przy następnym. Porta zawisł na armacie innego. Wrzucił dwa
odbezpieczone granaty do lufy, a potem stoczył się. Czołg przejechał nad nim, ale Porta znał
trik, polegający na położeniu się płasko na ziemi, więc nie został nawet muśnięty. W chwilę
później już siedział na tylnej platformie kolejnego czołgu.
Heide zajął pozycję między rolkami wypalonego czołgu, osłaniając nas ogniem karabinu
maszynowego.
Amerykanie zatrzymali się. Nie rozumieli, co się dzieje, gdy ich czołgi, jeden po drugim,
zmieniały się w stosy pogrzebowe.
- Allah-el-akbar! - znów rozległ się okrzyk bojowy Legionisty. - Vive la Legion! -
Wyciągnął dowódcę czołgu z wieżyczki i na jego miejsce wrzucił granaty ręczne.
Złapałem minę talerzową i rzuciłem nią w najbliższego Shermana. Zaczepiła się o gąsienicę
i tam zawisła. Wybuch odrzucił mnie do tyłu pod inny, płonący czołg, gdzie leżały dwa
zwęglone ciała. Wstać! Znowu naprzód! Kolejna mina.
W chwilę później walczyliśmy wręcz. Dziki, bezlitosny mord.
Oderwana wieżyczka czołgu z hukiem wylądowała wśród nas. We włazie tkwiła jeszcze
połowa dowódcy czołgu. Armata kręciła się w kółko jak bąk. Krwawe strzępy ciał.
Mikę jak burza biegł się pod górę, z pistoletem w jednej ręce i mieczem samurajskim w
drugiej.
316
- Do mnie i za mną! - ryknął.
Spadochroniarze, piechurzy, grenadierzy, arty-
lerzyści, noszowi, artylerzyści czołgowi oraz jeden kapelan podążyli za wrzeszczącym
Majorem z sa-murajskim mieczem.
Dogonili go Legionista, Porta i Mały. Mieli ze sobą Orła. Biegł z gołą głową zgubiwszy
hełm, jego nogi migały w szalonym pędzie. Musiał po prostu zwariować, ale walczył jak lew.
Miał jeden z nowych, automatycznych karabinów angielskich z bagnetem na końcu, który
wbijał we wszystko, co stanęło mu na drodze.
Kilku Hindusów podniosło ręce do góry. Byli w turbanach. W chwilę później kręcili się w
miejscu, jak żywe pochodnie.
Heide dziko wrzeszczał. Podniósł miotacz ognia poległego szturmowca.
W Dowództwie Dywizji panował dziki zamęt. Oficer łącznikowy, zalany krwią, stał przed
Jednookim i jego szefem sztabu, meldując o sytuacji.
Większość kompanii została zmieciona, Herr
General-major. Wszystkie nasze pozycje zrównane
z ziemią. Wszystkie baterie zmuszone do milcze
nia. Wszystkie kontakty zerwane, ale wszędzie
walczymy.
Wszystko zniszczone, a jednak walczą. Kto
u diabła toczy tę walkę? - wrzasnął histerycznie
Jednooki. - Jak u diabła mam dowodzić dywizją,
która nie istnieje?
Zadzwonił telefon. Był to wysunięty obserwator artyleryjski w klasztorze.
- Herr General, duże jednostki czołgów atakują
z północnego-wschodu i z południa. Nie dysponujemy żadnymi działami przeciwpancernymi.
Na litość boską, przyślijcie posiłki! - Histeryczne łkanie zakończyło rozmowę, gdy
nieszczęsnemu artyle-rzyście puściły nerwy.
Jednooki skoczył do wielkiej mapy na ścianie. Plunął na nią. Znikąd pomocy. Wszystko
było ogarnięte zamętem. Wrzasnął na adiutanta, który stał, trzymając w każdej dłoni telefon.
- Na co u diabła tak się gapisz, Miiller? Wycią
gnij palce z dupy i niech to całe gówno na tyłach
ruszy się! Ruszyć rezerwy! Żądam posiłków!
Wszyscy kucharze, wszyscy sanitariusze. Opróżnić
punkty opatrunkowe. Odebrać im kule i dać w za
mian karabiny. To nie jest czas, by sobie pierdzieć
w szpitalu.
Mapy sytuacyjne zostały zmiecione ze stołu i podeptane brudnymi butami. Mapy były już
bezużyteczne. Była to uwertura do danse macabre Śmierci.
Wysłano oficerów łącznikowych. Jednooki zagroził im sądem polowym, jeśli tam się nie
dostaną.
- Zabraniam wam dać się zabić! - wrzasnął.
Ciężko ranny Leutnant słaniając się na nogach
wszedł do środka i upadł. Zanim umarł, zdołał wyjąkać: - Herr General, 4. Kompania
zniszczona. Walka trwa. Shermany zatrzymane walką przed naszymi pozycjami!
Jednooki walnął swą grubą laską w stół i chwycił martwego oficera za kołnierz.
- Odpowiedz mi, człowieku, zanim umrzesz!
Jakie pozycje? Kto walczy?
Ale głowa rannego opadła bez życia w tył i na
318
ręce generała polała się z niej krew. Jednooki odrzucił martwego osiemnastolatka na bok.
- Umieranie w taki sposób powinno być karane
- zaklął. Cisnął pistoletem w Hauptmanna, wrze
szcząc: - Nie stój tam gapiąc się! Daj mi meldunki
sytuacyjne z Kompanii. Chcę wiedzieć, co to są za
sakramencie widma, które nadal walczą.
Taki sam szaleńczy bałagan panował w dowództwie po drugiej stronie. Amerykanie i
Nowozelandczycy atakowali pod dowództwem upartego generała Freyberga. Na jego rozkaz
klasztor został zrównany z ziemią. Chciał swego własnego Yerdun i miał go. Gdy usłyszał, na
jaki opór napotykają czołgi i reszta wojska, cisnął swój hełm na podłogę.
- Niemożliwe! - zaryczał. - Tam na górze nie
może być nikogo żywego. Musiało wam się przy
widzieć! To musiały być duchy!
Jeśli tak, w każdym razie były to duchy uzbrojone w karabiny maszynowe i miotacze
ognia. Zostały rzucone nowe jednostki i bezlitośnie wykrwawione przed resztkami tego
niegdyś przepięknego klasztoru.
Wijącą się drogą podeszły rycząc czołgi brytyjskie. Do ich wieżyczek, jak winne grona,
wisieli przyczepieni szkoccy piechurzy. Zostali z nich zgoleni wściekłym ogniem karabinów
maszynowych. Żołnierze w zakrwawionych szmatach ciskali miny pod wrażliwe brzuchy
czołgów.
Generał Freyberg przysiągł na Biblię, że weźmie ten klasztor, bez względu na koszty.
Wysłano do walki świeże oddziały: Szkotów, Walijczyków, chłopców z Teksasu, zbieraczy
bawełny z Alabamy, Australijczyków, Nowozeland-
319
czyków, wojowników z gór Maroka, Hindusów w turbanach, melancholijnych czarnych znad
brzegów Konga, chętnych do walki Japończyków. A na ich czele polską dywizję żądną
zemsty.
Płakali. Ryczeli. Przeklinali. Padali i przewracali się w piekielnym ogniu karabinów
maszynowych. Bili się z powietrzem. Nie było pozycji, a przecież z nimi walczono.
Czołgi uwięzły. Ich mapy, sporządzone na podstawie zdjęć lotniczych były bezużyteczne.
Ich własna artyleria zmieniła wszystko. Tam, gdzie przed trzema dniami była droga lub
ścieżka, teren był nie do przejścia, zasłany skałami. Leżeliśmy w ziemiance, Porta, Mały,
Legionista i ja. Dwaj Amerykanie podnieśli ręce do góry. Porta cisnął w nich granatem
ręcznym.
- Pali się czerwone światło, kumple. Wszystkie miejsca wyprzedane.
Amerykanie padli w deszczu stali. Ustawiłem nieruchomo nóżki karabinu maszynowego
MG-42 na zrytym pociskami błocie. W chwilę później zaciął się. Otworzyłem zamek. Heide
bagnetem wyciągnął zdradziecki nabój. Byłem gotów ładować. Nowa taśma amunicyjna.
Szybkostrzelny kaem pluł z pyska stalą. Gdy lufy stawały się zbyt gorące, odlewaliśmy się
na nie, by je ochłodzić. Gregor Martin przyszedł z trzema nowymi.
Orzeł, obładowany amunicją, wylądował obok nas. Bóg jeden wie, skąd ją dostał. Był
prawie oskalpowany odłamkiem pocisku, brakowało mu też połowy ucha. Zmienił Heidego
jako mój pomocnik.
320
Wcisnąłem kolbę w ramię, oparłem stopy o kamień. Mój kaem pluł śmiercią i
zniszczeniem. Piechurzy odziani w khaki gięli się i padali o kilka metrów przed nami. Nowe
zacięcie.
Orzeł podał mi bagnet: do góry pokrywa zamka i precz z uwięzłym nabojem. Pokrywa z
trzaskiem zamknęła się. Znów ładowanie. Mój MG.42 strajkował tylko przez parę sekund, ale
z tego powodu tamci byli bliżej.
Heide też złapał karabin maszynowy. Klęczał, z wielkim karabinem przyciśniętym do boku,
strzelając. Jego nerki i kości musiały się zupełnie obluzować, ale on wiedział, jakie jest
zagrożenie. W chwili, gdy tamci do nas dotrą, zginiemy. Żadna ze stron nie brała jeńców.
Rosły stosy ciał. Porta i Mały rzucali granaty ręczne. Gregor Martin wyszarpywał sznury
zapalników, wręczał im granaty i liczył. Na ten widok osiwiałby każdy instruktor od granatów
ręcznych, ale każdy granat wybuchał dokładnie na wysokości pasa przed nieprzyjacielskimi
żołnierzami.
Wtedy moździerz zaczął pompować pociski. To byli Mikę i Stary. Mikę podawał pociski
Staremu.
Sherman wychylił swój wielki ryj nad zrujnowanym murem klasztoru. Patrzyliśmy na jego
brzuch, wznoszący się nad nami; za parę sekund przechyli się i zmiażdży nas.
Porta skoczył na równe nogi i cisnął w niego minę talerzową. Słup ognia. Czołg zmienił się
w szalejące piekło. Ludzki głos wydzierał się w panice. To był dowódca czołgu, który uwiązł
w wieżyczce. Tors skręcał się konwulsyjnie. Machał rękami, jak skrzydłami wiatraka. Jego
dolna połowa paliła się.
321
Amerykański piechur wymierzył mu coup de grace. Zmieniliśmy pozycję. Dołączyło do nas
kilku spadochroniarzy z ogromnym pękiem panzerfau-stów.
Legionista klęczał, trzymając miotacz ognia, który tryskał strugami ognia we wszystkie strony.
- Allah-el-akbar! Vive la France! - krzyczał idio
tycznie, jakby nie wiedział, że walczymy z francu
skim generałem.
Zaczęli się chwiać, Amerykanie i wyzywający śmierć Nowozelandczycy.
A wtedy wśród nas znalazł się Jednooki, w jednej ręce trzymając Nagana, a w drugiej swą
sękatą laskę.
- Do mnie! - rozkazał. - Za mną! - Zgubił swo
ją czarną łatkę na oko i pusty oczodół pobłyskiwał
czerwono. Jego generalskie odznaki na naramien
nikach migotały w świetle tryskających języków
miotacza ognia. Silny i pleczysty, toczył się jak wa
lec parowy w dół zbocza, a tuż za nim ludzie
z wszelkich rodzajów broni.
Na prawo od niego szturmował Mikę, z ogromnym cygarem pięknie trzymanym po środku ust.
Po lewej biegł Porta z żółtym cylindrem zsuniętym na tył głowy. Opasły generał i jego gwardia
przyboczna.
Z dzikim fanatyzmem toczyliśmy się w dół zbocza świętej góry. Szalone walki wręcz toczono
na stosach rozbitych murów. Gryźliśmy, warczeliśmy, kopaliśmy i wbijaliśmy noże.
Amerykański kapitan, uzbrojony tylko w bagnet, rzucił się na Leutnanta naszej broni pancernej.
Mundur miał w strzępach. Był skąpany we krwi.
322
Skierowałem na niego mój pistolet maszynowy. Ale on był nieśmiertelny. Zabił Leutnanta. Bagnet
złamał mu się. Pieniąc się z wściekłości cisnął we mnie rękojeścią. Podniósł kamień i rzucił się na
spadochroniarza, który z kaemem zajął pozycję za skałką. Szalejący kapitan rozwalił mu głowę
kamieniem, chwycił MG i zatoczył nim półkole. Pociski smugowe wyleciały z niego wachlarzem.
Panzerfaust rozerwał go na kawałeczki.
Amerykański kapral piechoty morskiej i niemiecki spadochroniarz leżeli spleceni w śmiertelnej
walce. Amerykanin zatopił zęby w gardle Niemca.
Francuski major siedział na kamieniu, próbując sobie wepchnąć wnętrzności do rozdartego
brzucha. Czarny, amerykański sierżant leżał z obiema nogami pochwyconymi i zmiażdżonymi
przez gąsienice wypalonego czołgu, strzelając huraganami pocisków z rozpalonego do czerwoności
karabinu maszynowego. Obok niego leżał ogromny stos pustych łusek. Siekiera rozpłatała mu
głowę na dwoje.
Gdy skończyły nam się granaty, rzucaliśmy w nich niewypałami. Powietrze pełne było skowy-
tów i gwizdów. Chmury rozerwały się. Z nieba poleciały płomienie. Ziemia rozpryskiwała się.
Zapora ogniowa. Pociski, amerykańskie i niemieckie, zabijały bez wyboru swoich i wrogów. Sztab
na tyłach spanikował i puścił w ruch gigantyczny młyn, mielący wszystko.
Skoczyliśmy szukając kryjówek i wraz z tymi, którzy przed chwilą byli naszymi
przeciwnikami, rzuciliśmy się na ziemię i z wściekłością wymachiwaliśmy pięściami pod adresem
artylerzystów, których nie mogliśmy widzieć.
323
Ujrzałem, że leżę na dnie leja po pocisku obok amerykańskiego szeregowca. Zbyt
przerażeni by mówić, przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Kto ma strzelić pierwszy? A wtedy
on z przekleństwem cisnął na bok swój pistolet maszynowy i wyciągnął paczkę Cameli.
Roześmiałem się z ulgą i zaproponowałem mu Grifa. Rozpromienił się. Obaj ryknęliśmy
śmiechem i padliśmy sobie na szyję. Zaczęliśmy mleć ozorami, z ogromnymi wyjaśnieniami
pełnymi śmiechu, z których żaden nie rozumiał ani słowa z tego, co mówił drugi.
Zamieniliśmy się manierkami. W jego był dżin. W mojej Schinkenhager.
Dwie postacie wpadły głowami naprzód do naszej dziury. Był to Porta i Mały. Cofnęli się,
ujrzawszy Amerykanina. Mały odbezpieczył swą pepeszę. Kopnięciem wytrąciłem mu ją z
ręki. Zrobiłem uspokajający gest do Amerykanina. Wpełzliśmy głębiej do dziury. Nasze
manierki poszły w koło. Zamienialiśmy się guzikami, wstążeczkami. Amerykanin całkiem
oszalał, ujrzawszy na mojej sakiewce czerwoną gwiazdę radzieckiego komisarza.
Graliśmy w kości, palili Grifas i Camele i opróżnialiśmy nasze manierki. Amerykanin
pokazał nam na swej piersi tatuaż kaczora Donalda. Gdy poruszał pewnymi mięśniami, dziób
kaczki otwierał się. Zaśmiewaliśmy się prawie na śmierć.
Wtedy ostrzał artyleryjski został przerwany. Ostrożnie wyjrzeliśmy nad brzegiem leja po
pocisku: trzech Niemców i jeden Amerykanin.
- Teraz idę do domu - oznajmił amerykański szeregowiec.
Zsunęliśmy się z powrotem na dno leja i serdecznie pożegnaliśmy się. Wymieniliśmy
adresy
324
domowe i numery poczt polowych, obiecując, że do siebie napiszemy, gdy tylko będziemy
mieli czas.
Osłanialiśmy go naszymi automatami przed jakimiś morderczymi diabłami, gdy biegł
schylony w pół przez zniszczony pociskami teren.
- Ja osobiście uduszę każdego, kto w niego łupnie - powiedział Mały.
Widzieliśmy go, jak wskakiwał do ziemianki, a po tym pomachał swym pistoletem
maszynowym.
Obok nas zaczął szczekać karabin maszynowy. Postacie w feldgrau przeskakiwały przez
nasz lej. Szło natarcie.
Pojawiły się postacie w khaki. Krótka seria z pistoletu maszynowego Gregora Martina.
Zwinęli się. Jedna grupa zaczaiła się za wielkim kamiennym blokiem. Granat ręczny
świszcząc poleciał przez powietrze. Przyczajona grupa zmieniła się w krwawy stos ciała
ludzkiego. Naprzód! Naprzód! Jakiś Anglik przykucnął do skoku. W chwilę później z jego
pleców wystawał drgający nóż.
Więcej pocisków. Masy piechoty wyrosły jak spod ziemi. Wycofaliśmy się. Stękając,
pocąc się, z trudem chwytając powietrze rzuciliśmy się w to, co kiedyś było okopem,
ustawiliśmy na pozycjach naszą broń automatyczną. Podarliśmy swe koszule na paski i
użyliśmy ich do oczyszczenia naszej broni z ziemi i brudu. Co powodowało, że walczyliśmy
tak uparcie? Czy był to klasztor, święta góra, nasz kraj? Nie. Walczyliśmy o nasze cholerne
życia. Tylko tyle posiadaliśmy jeszcze. Byliśmy biedni jak myszy kościelne. Nie mieliśmy na
własność czystej
325
koszuli czy pary butów, które by nie przeciekały. Zapomnieliśmy jak wygląda mydło. Nie
byliśmy już istotami ludzkimi, lecz maszynami, które dostały amoku i zabijały wszystko, co
żyje.
Jednooki wylądował obok nas w leju. Jego pusty oczodół pełen był ziemi. Zapalił cygaro
od rozpalonej do czerwoności lufy miotacza ognia. Jego jedyne, dziko błyskające oko,
wpatrzyło się w Por-tę.
- Przedstawię cię do odznaczenia. Jeśli ktokol
wiek na nie zasłużył, to właśnie ty!
Porta uśmiechnął się bezczelnie.
- Wolałbym raczej skrzynkę piwa i ładną, małą
cipkę na własność.
Fala armatniego ognia, taka, jakiej jeszcze nie widzieliśmy, uniemożliwiła dalszą
rozmowę. Monte Cassino zatrzęsło się. Trzęsienie ziemi o gigantycznej sile. Przycisnęliśmy
się do ziemi, wbiliśmy palce w błoto, zrobiliśmy się malutcy, staliśmy się insektami,
szukającymi schronienia w pęknięciach skały i pod każdą wypukłością. Dolina i góra stały w
ogniu. Każdy milimetr kwadratowy został obłożony pociskami wielkiego kalibru. Wieś
Cassino znikła.
Jakiś spadochroniarz zwariował i rozpoczął wspinaczkę. Wdrapywał się po gołej skale, jak
małpa, dokonując wyczynu, który w normalnych warunkach byłby wiadomością na pierwszą
stronę gazet. W obecnych prawie nikt tego nie zauważył. Nerwy już nie wytrzymywały.
Leżeliśmy twarzami w błocie. Pociski dymne. Maski gazowe. Wtedy nadeszli. Najpierw
Polacy, Dywizja Karpacka. - Za Warszawę! - wołali.
326
Wycofaliśmy się do klasztoru. Okopaliśmy się. Pojawiły się pierwsze postacie w khaki i
zostały skoszone. Ciała, ciała, stosy ciał. Ludzie byli paleni. Ludzie byli miażdżeni. Ludzie
byli ścierani na proch.
Kilka tysięcy Marokańczyków, dowodzonych przez fanatycznych francuskich oficerów,
podążało tuż za Polską Dywizją, której atak załamał się w skoncentrowanym ogniu karabinów
maszynowych.
Polski podpułkownik, krwawiąc z niezliczonych ran, wstał z leja i krzyknął do dwudziestu
ludzi, jedynych, którzy pozostali z całego jego pułku.
- Naprzód! Niech żyje Polska!
Na szyi miał zawiązany szalik w kolorach polskiej flagi narodowej.
- Jesteś moją bratnią duszą - powiedział Legio
nista, klękając i starannie mierząc. - Będziesz sie
dział po prawej ręce Allaha, mój dzielny Polaku. -
Następnie opróżnił magazynek w brzuch polskiego
oficera. - Bóg jest mądry - szepnął. - Nie naszą,
ludzkiego robactwa sprawą, jest pytać, dlaczego. -
Chwycił pęk granatów ręcznych i wrzucił je do
gniazda amerykańskich karabinów maszynowych.
Wtedy nadeszli Gurkhowie w kapeluszach o szerokich kresach, z jednego boku
podwiniętych do góry.
Zginęli w ogniu naszych karabinów maszynowych.
Walczyliśmy w ruinach klasztoru. Marokańczycy obcinali uszy tym, których zabili, aby
móc pokazać po powrocie do domu, ilu załatwili. Nosili brązowe kapelusze, naciągane
głęboko na głowy.
327
Legionista uniósł się na ich widok morderczą radością. Wydał swój dziki, marokański
okrzyk wojenny.
- Brązowi chłopcy tu są - wrzeszczał, odrzuciwszy głowę do tyłu w wariackim śmiechu. -
Zabić ich! Auant! Auant, vive la Legion!
Poszliśmy za nim, jak to zwykłe bywało poprzednio. Jednooki próbował nas zatrzymać.
Szaleńczy pomysł. Z wściekłości cisnął za nami swą laskę. Strzelaliśmy z biodra, w biegu
zmieniając magazynki.
Marokańczycy zatrzymali się zdumieni. Jakiś spadochroniarz zeskoczył ze skały w sam
ich środek i zaczął obracać się jak wokół, siejąc pociskami ze swego sturmgewehra.
Biliśmy łopatkami i kolbami karabinów, dusiliśmy ich gołymi rękami. Mały wyrzucił
więcej niż tuzin z nich ponad brzegiem urwiska.
Porta i ja leżeliśmy z MG.42 na pozycji za stosem trupów, rzygając śmiercią wokół nas.
Teraz Marokańczycy i Gurkhowie okopali się.
Gdy zapadły ciemności, podkradliśmy się pod dowództwem Legionisty i bez najlżejszego
dźwięku wpadliśmy na nich i poderżnęliśmy im gardła.
Heide powrócił do swej ulubionej rozrywki: snajperstwa. Miał parę nowych karabinów z
nocnymi, teleskopowymi celownikami. Za każdym trafieniem głośno rechotał.
Leutnant Frick był coraz bardziej oburzony.
- Trafiłem go prosto w ucho - zawołał zachwycony Heide. - Biedny, łagodny jebaniec z
dwoma paskami na hełmie. - Heide używał pocisków dum-dum.
328
- Przeklęty idioto - wrzasnął Leutnant Frick,
waląc pięścią w jego karabin.
Heide spojrzał na niego szyderczo, przycisnął kolbę do ramienia i rozległ się kolejny
wystrzał.
Daleko przed nami jakiś kształt wyskoczył w powietrze. Myśleliśmy, że Leutnant rzuci się
na Heidego.
Strzel jeszcze raz, a złożę na ciebie meldunek
o niesubordynacji - ryknął z wściekłością.
Tak jest, Herr Leutnant - zadrwił Heide. - Czy
wolno mi zapytać, czy mam przekazać ten rozkaz
tamtej stronie, a wtedy być może zdoła pan zorga
nizować mecz piłki nożnej na placu targowym
w Cassino? Czy mamy rozładować broń i powy
rzucać granaty ręczne, Herr Leutnant?
Frick zmrużył oczy.
Unteroffizier Heide, wiem, że jesteś żołnie
rzem zawsze trzymającym się regulaminu, najlep
szym pod tym względem w Armii Niemieckiej.
Wiem też, że masz pewne kontakty w Partii. Ale je
steś też najbrudniejszym mordercą, jakiego dotych
czas spotkałem. Ty i brudny mundur, który nosisz,
pasujecie do siebie doskonale. Jesteś ozdobą gwar
dii Fiihrera.
Jakieś obawy? - zaśmiał się Heide.
Leutnant Frick szybko schylił się, chwycił menażkę pełną spaghetii, które Porta gotował
nad palnikiem spirytusowym i cisnął zawartość prosto w twarz Heidego, który zatoczył się w
tył z okrzykiem zaskoczenia. Nie zmieniając wyrazu twarzy Leutnant Frick postawił pustą
menażkę na ziemi obok Porty. A potem chwycił Heidego za mundur.
- Posłuchaj, Unteroffizier Heide, teraz możesz
329
złożyć meldunek, że twój przełożony targnął się na ciebie, wypowiadał zdradzieckie zdania,
wyśmiewał się z niemieckiego munduru i obrażał Fiihrera. Wyobrażam sobie, że to
wystarczy, by zostać powieszonym pięcio-, lub sześciokrotnie. - Następnie Frick zawrócił na
pięcie i pobiegł do Majora Mike'a, który siedział w pobliskim leju, tłukąc wszy.
Jesteście moimi świadkami! - wrzasnął histe
rycznie Heide, ocierając twarz ze spaghetti.
Czego jesteśmy świadkami? - zapytał wyzy
wająco Porta.
Nie udawaj głupca! - zawył Heide. - Słyszeli
ście, jak mówił, że przegraliśmy wojnę i zmuszę
was do podpisania mojego meldunku, zobaczycie.
Zobaczysz, że ta parszywa bestia będzie wisieć.
O czym ty mówisz? - zapytał Barcelona. - Nie
widziałem nawet śladu Leutnanta, a ja byłem tutaj
przez cały czas. Czy widziałeś jakiegoś Leutnanta,
Mały?
Mały wyjął z ust kawałek kiełbasy.
Leutnanta? Tak, ale bardzo dawno temu.
Powiedz mi - rzekł Porta, wstając na nogi - co
ty u diabła chciałeś powiedzieć przez to imperty-
nenckie zabranie mego spaghetti i wylanie sobie na
głowę? To cię będzie drogo kosztować. Ono zawie
rało kawałki wieprzowiny oraz keczup. Za które
zapłacisz! Oddaj twoje Grifas oraz laseczki opiu-
mowe.
- Sram na twoje spaghetti - odparł wściekły Heide. - Osobiście skręcę kark temu
oficerskiemu chujowi. - Rozejrzał się wokół, szukając chętniejszych świadków. Skierował
palec na ojca Emanuela, siedzącego w kącie z Orłem. - Kapelanie, czy ośmie-
330
lisz się przysiąc na święty krzyż Jezusa Chrystusa, że nie słyszałeś, jak on obrażał Fiihrera?
Ostrzegam cię, że ta sprawa stanie przed sądem polowym. Nie kłam, kapelanie. Otrzymałeś
święcenia.
Kapelan uśmiechnął się szeroko, przechylił głowę na ramię i zrobił minę kompletnego
idioty.
- Czy mam przez to rozumieć, Heide, że ukra
dłeś Porcie spaghetti i wylałeś sobie na głowę?
Heide załadował swój pistolet maszynowy.
Kapelanie, widziałeś jak ta namiastka oficera
cisnęła je na moją głowę!
Czyś ty zwariował, Unteroffizier Heide? - zapy
tał Ojciec Emanuel z dobrze udawanym przeraże
niem w głosie.- Żaden oficer nie rzucałby spaghetti
w głowę podwładnego.
Heide pospiesznie zwrócił się do Orła.
- Panzerschutze Stahlschmidt, wstać. Stań na
baczność, gdy zwraca się do ciebie Unteroffizier
i nie kłam mi, starszemu stopniem i dowódcy dru
żyny. Czeka cię sąd polowy ze sznurem na stole, je
śli skłamiesz. Słyszałeś, co powiedział Leutnant?
Orzeł trząsł się cały. Jego manierka była pełna sznapsa i wypadła mu z rąk.
- A więc, ty podupadły szubieniczniku, słysza
łeś, o co pytam? - ryknął podniecony Heide.
Orzeł już miał odpowiedzieć, gdy Porta rąbnął go w tył głowy pustą menażką.
- Słyszałeś, co Heide powiedział o Fiihrerze,
prawda, Stahlschmidt? To jest chwila, w której de
cydujesz po czyjej jesteś strome, Panzerschutze
Stahlschmidt.
Orzeł był śmiertelnie blady. Przełknął ślinę i zwilżył czubkiem języka swe popękane wargi.
331
Heide niecierpliwie odchrząknął i ugiął kolana. Orzeł prawie już podjął decyzję, gdy jego
wzrok padł na Portę, który w najbardziej znaczący sposób tulił miotacz ognia.
- Słyszałem, jak Unteroffizier Heide mówił, że
Fiihrer jest wielkim dupkiem.
Heide wychodził z siebie.
Ty wielki, tłusty, zawszony zdrajco! Pewnego
dnia policzę się z tobą. Tymczasem śnij o więzie
niu, ponieważ, wierz mi, tam właśnie pójdziesz. -
Skierował na niego swój bagnet. - Stahlschmidt,
osobiście zawiozę cię w kajdanach do Torgau.
Nie wygłaszaj tak wielkiego kazania, Juliusu
Żydożerco - przerwał Porta, miotaczem ognia
szturchając Heidego w brzuch. - Dawaj twoje pa
łeczki opiumowe. To może cię nauczy nie kraść po
kojowo nastawionym ludziom spaghetti. W tym
kraju to potrawa święta, nawet papież ją jada.
Nic nie dostaniesz - oznajmił Heide z pewno
ścią siebie i kopnął miotacz ognia.
- Doprawdy? - zaśmiał się Porta i wypuścił
strugę ognia nad głową Heidego, tak blisko, że po
czuliśmy zapach spalonych włosów.
- Skończcie z tym błazeństwem - zawołał Major
Mikę, podnosząc głowę znad swego polowania na
wszy.
Heide jednym skokiem ukrył się za skałą. Następna struga płomieni. Heide wynurzył się zza
skały, czarny od sadzy i z lękiem w oczach.
Przestań. Bo mnie spalisz!
Dopiero w tej chwili to zrozumiałeś? - rzekł
Porta z diabelskim uśmiechem i przyjął pozycję, by
332
posłać kolejny język ognia. - Oddaj, albo zmienię cię w garść popiołu.
Paczka narkotycznych papierosów poleciała zza skały. Porta podniósł je, powąchał i z
zadowoleniem kiwnął głową.
- A teraz zdobędziesz dla mnie menażkę spa
ghetti z kawałkami wieprzowiny i keczupem. Nie
odmówię też odrobiny przyrumienionej cebuli.
Heide skapitulował, ale jednocześnie przysiągł na modlitewnik kapelana, że zemści się na
wszystkich Leutnantach Wielkiej Niemieckiej Armii. Wówczas Mikę wezwał go i wysłał jako
łącznika do Dowództwa Dywizji. Cel: uzyskanie cygar dla Majora Mike'a.
Heide poprosił o szczegółowsze instrukcje.
- To nie moja zasrana sprawa, skąd je dostaniesz
- wrzasnął Mikę. - Jeśli idzie o mnie, możesz je wy
ciągnąć Kesselringowi z dupy, ale nie śmiej wracać
bez skrzynki cygar. A jeśli nie wrócisz w ciągu sze
ściu godzin, zgłoszę cię jako dezertera i napuszczę
na ciebie żandarmerię.
Klnąc Heide wyruszył na swą misję. Gdy przechodził, Porta na cały głos rzucał mu porady.
- Święta Matko Boska, spójrzcie na to! - pokazał
palcem na niebo Ojciec Emanuel.
Spojrzeliśmy w górę i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Niezliczone smugi pary
błyszczały na bezchmurnym niebie. Ogromna chmara pszczół. Tyle tylko, że pszczołami były
olbrzymie bombowce.
Wyrywaliśmy sobie lornety.
- Jezu - mruknął Barcelona - jest ich przynaj
mniej tysiąc! I to są amerykańskie Latające Fortece.
333
Nie chciałbym być tam, gdzie one zaczną pozbywać się ładunku.
- To są B.17 - wyszeptał Leutnant Frick i odru
chowo wpełzł głębiej do ziemianki.
Mikę wypuścił wesz patrząc w niebo.
- Skąd u diabła one przybyły? Lecą z cholernej
północy!
Nie wiedzieliśmy, że ta wielka ławica wystartowała z lotnisk w Anglii tego samego ranka.
Roje myśliwców eskortowały ją przez Franq'ę. Bezlitośnie pogwałciła neutralność Szwajcarii,
której artylerzyści w niemal średniowiecznych hełmach strzelali do Amerykanów, nawet nie
zadrasnąwszy farby na samolotach. Nasze Focke-Wulfy rzuciły się na nie, lecz one pozostały
na swym kursie. Nie na darmo nazywaliśmy ich Uparciuchami. Ich nawigatorom podawano
kurs przy starcie i według niego lecieli, nawet, jeśli diabeł miałby się pojawić przed nimi.
Dwudziestoczteroletni piloci siedzieli w kokpitach, żując gumę. Na twarzach mieli maski
tlenowe. Paru bombardierów, nowicjuszy, potraciło zmysły. Jeden wyskoczył przez luk
bombowy, a za nim poleciało przekleństwo.
Godzina za godziną ryczały wielkie silniki. Przeleciały nie zważając na nic przez burzę z
piorunami i wleciały w zaporę ognia dział przeciwlotniczych. Lotnicy zerwali maski tlenowe.
Drugi pilot podał termos pierwszemu. Nawigator włożył do ust pięć Cameli, zapalił je i rozdał
załodze. Palili, spoglądając na czerwony napis „Palenie wzbronione". Popatrzyli na ognie
wylotowe naszych dział 88 mm. Focke-Wulf, z wymalowanym na nosie atakującym rekinem,
rzucił się na B.17 dwudzie-stodwuletniego kapitana Boye-Smitha.
334
- Załatw tego parszywego Szwaba! - zawołał
do swego tylnego strzelca.
Nie wiadomo, czy ten był wspaniałym strzelcem, czy po prostu miał niezwykłe szczęście, w
każdym razie pierwszą serią trafił Focke-Wulfa, który przemknął pod bombowcem z
ciągnącym się za nim pióropuszem gęstego dymu. Następnie stanął dęba jak koń przed
wybuchającym pociskiem i wywinął w powietrzu ósemkę, nim zwalił się na ziemię. Spadł na
wieś Pantoni na zachód od Florencji, zabijając dwoje dzieci i kobietę, która robiła pranie. Pilot
Barn von Nierndorf został zabity jeszcze wysoko w powietrzu, pierwszym wybuchem ognia.
Pierwsze pięćdziesiąt B.17, w szyku klinowym, było dokładnie nad Monte Cassino.
Powietrze za-ryczało, gdy huragan stali poleciał w dół.
- Co u diabła? - zapytał Mikę, który właśnie
oglądał trzymaną wesz.
Padliśmy na brzuchy, wpełzliśmy pod nawisającą skałę i czekaliśmy na śmierć.
Amerykanie na swych pozycjach byli równie zaskoczeni. Wszędzie szeregowi skakali w
ukrycia. - Do diabła, oni nas bombardują!
Pierwszy deszcz bomb ogołocił górę. Domy w dolinie, stojące równiutkim szeregiem
zostały natychmiast zdmuchnięte. Bateria ciężkich dział przeciwlotniczych, przyczajona za
parowozownią w Cassino, została zmieciona w ciągu sekundy.
Wtedy nadeszła następna fala. Jeszcze więcej bomb spadło na klasztor. Wszystko otuliła
jadowi-cieżółta mgła. Świętą górę ogarnął błyskający płomieniami huragan. Po B.17
nadleciały brytyjskie
335
Mitchelle, tak zwane bombowce precyzyjne, które leciały prosto na swe cele.
Nadpływała fala za falą. Tej nocy Jednooki pojawił się ze swym adiutantem,
Oberleutnantem Har-twigiem, który rok wcześniej stracił pod Charkowem prawą rękę. Wtedy,
gdy walczyliśmy w mieszkaniu dentysty.
Jednooki wezwał dowódców kompanii.
Tej nocy odchodzimy - powiedział. - Ale tam
ci po drugiej stronie nie mogą niczego zauważyć.
Spadochroniarze mają wycofać się pierwsi. Po nich
5. Kompania z 1. Batalionu odejdzie jako ostatnia.
Ale, bez względu na to, kto tu jest, lub kogo tu nie
ma, opuszczacie to gówno dokładnie o 2.05. Jedna
drużyna pozostanie. Dwie baterie położą powyżej
was ogień nękający.
A tą ostatnią drużyną - zawołał z głębi Porta -
jest oczywiście 2. Drużyna. Nie macie już dosyć, moi
bohaterowie? Cieszcie się, dzieci w szkołach będą
o nas czytać. Mój cylinder i moje kleszcze dentystycz
ne znajdą się w muzeum.
Jednooki spojrzał na niego z namysłem.
Ponieważ zaproponowałeś to, Porta, niech tak
będzie. 2. Drużyna.
Kiedy nauczysz się trzymać twój cholerny ję
zyk za zębami? - zapytał Barcelona.
Porta cisnął granatem ręcznym w Orła, który siedział skulony ze strachu w kącie.
- Nie miej takiej miny, jakbyś tego nie doceniał,
bohaterze!
Kompanie odeszły w nakazanym czasie, bezszelestnie opuszczając pozycje.
- Życzę szczęścia - szepnął Leutnant Frick na
336
chwilę nim znikł. Major Mikę poklepał Starego po ramieniu.
- Zobaczymy się, Beier - A potem pochłonęła go
ciemność.
Czując się nieco nerwowo, skuliliśmy się za naszymi karabinami maszynowymi.
Jeśli będą mieli najlżejsze podejrzenie, że nasi
chłopcy się wycofali, rzucą się na nas w mgnieniu
oka - szepnął Porta.
Sram w portki ze strachu - mruknął Barcelo
na.
Jeśli nadejdą, wywalam na nich jedną taśmę,
ale po tym nie liczcie na mnie - powiedział przyci
szonym głosem Porta. - Dam dęba i będę biegł tak,
jak jeszcze nigdy w życiu. Nie pojadę do Teksasu,
by tłuc kamienie jako przegrany Szwab.
Stary uważnie przyglądał się swemu zegarkowi.
Artyleria zaczyna za pięć minut - wyszeptał.
- Rozmontujcie kaemy i bądźcie w gotowości. Ma
ły, ty bierzesz moździerz.
Nawet mi się nie śni - zaprotestował Mały. -
Jeśli chcesz mieć ten stary piecyk, możesz cholernie
dobrze wlec go sam. Legionista dał mi coś do robo
ty. Opiekuję się gąsiorem z napitkiem.
Ja tu dowodzę i ty weźmiesz moździerz - po
wiedział rozwścieczony Stary. - Twoja wóda mnie
nie obchodzi. Zrozumiano?
Nie jestem głuchy - mruknął Mały.
Więc powtórz rozkaz.
Jaki rozkaz? - Mały udawał głupiego, co było
jego zwykle stosowanym trikiem, gdy było coś,
z czego chciał się wyplątać.
337
Stary dziko zaklął.
Nie udawaj idioty, ty wielki sraczu i posłuchaj
mnie. Jeśli nie będziesz miał ze sobą moździerza,
gdy dotrzemy do Via Appia, postawię cię przed są
dem.
Dajże spokój, Stary, okaż trochę człowieczeń
stwa i zrozumienia - błagał Mały. - Nie mogę tar
gać zarówno moździerza jak picia.
Ty bierzesz moździerz - uciął Stary.
Działa zaczęły grzmieć. Porta chwycił karabin maszynowy i zarzucił go sobie na ramię. Ja
złożyłem trójnóg. Barcelona pomógł mi załadować go na plecy. Rozdzieliliśmy między siebie
długie taśmy nabojowe.
Do widzenia, Sammy, później się spotkamy! Nie
płacz, gdy zobaczysz, że nasze ziemianki są puste.
Jakżeż się wzajemnie kochamy - uśmiechnął
się wesoło Barcelona. - Znacie kogokolwiek inne
go, kto tak energicznie pukałby do drzwi?
Ta miłość będzie naszą śmiercią - powiedział
Heide.
Bez najmniejszego hałasu zaczęliśmy schodzić w dół. Klekocząca seria stuków przyprawiła
nas prawie o utratę zmysłów i spowodowała, że zamarliśmy na zboczu góry.
- Co to u diabła było? - zapytał Stary przerażo
nym tonem. - Gonią już nas?
W ciemności rozległ się głos zadowolonego z siebie Małego.
- Strasznie cię przepraszam, Stary. Ten cholerny
moździerz wyskoczył mi z rąk i ześlizgnął się po
zboczu. Stało się tak dlatego, że upierałeś się, abym
go tulił do siebie równocześnie z gorzałą.
338
Nie rozlałeś jej? - spytał zaniepokojony Porta.
Na świętą Barbarę, patronkę armat, przysię
gam, że nie została stracona ani kropla. Jestem bar
dzo uważny, gdy idzie o kosztowności.
Ty superidioto! - warknął Stary. - Musisz się
postarać o inny moździerz i nic mnie nie obchodzi,
skąd go dostaniesz.
- Pożyczę go sobie od Sama - odparł z zadowo
leniem Mały. - On ma mnóstwo tego gówna.
Spoceni, z wysiłkiem dążyliśmy przed siebie, trzymając się każdego wystającego
fragmentu skały. Dłonie mieliśmy zakrwawione.
- Już nie mogę - jęknąłem. - Wywalam ten trójnóg.
- Nie ma potrzeby - rzekł pocieszającym tonem
Barcelona. - Daj go mnie.
Gdy ukazał się fragment skały, wyglądający jak głowa konia, zrzuciłem z pleców trójnóg
i dałem go Barcelonie. W zamian otrzymałem miotacz ognia. Był równie ciężki, ale
łatwiejszy do niesienia.
Balansując przeszliśmy po wąskiej półce skalnej. Dalej był grzbiet, który musieliśmy
pokonać. Trochę dalej Mały położył się na brzuchu. Przywiązał sobie stopy do drzewa.
Sięgnął w dół i szybkim szarpnięciem wyciągnął mnie na górę. Po mnie Barcelonę.
Następnie Portę. Jednego za drugim.
- Jakiż jestem silny - przechwalał się Mały. -Beze mnie zjechalibyście na dupach. -
Rzucił kamień do przepaści. Słyszeliśmy, jak w ciemności toczy się i odbija. - Cholernie
długa droga na dno -
mruknął Porta.
W górę wzniósł się pocisk oświetlający. Rzuciliśmy się w ukrycie, próbując wtopić się w
teren. Najlżejszy ruch oznaczał śmierć.
339
Powoli jaskrawe światło zgasło. Na wschodzie grzmiały działa. To było wzgórze 771,
Castellona. Nie wiedzieliśmy o tym, ale to był początek przełamania naszego frontu przez
Amerykanów. 168. Pułk Piechoty Amerykańskiej zmasakrował naszych dwustu Grenadierów
Pancernych.
Ryki i błyski ogarnęły cały horyzont wokół. Setki dział pluło ogniem. Krew lała się
strumieniami.
- Dupy do góry - rozkazał Stary. - Rzędem - za
mną!
Kompania okopała się między jakimiś domami. Mały ostrożnie postawił ogromny gąsior
gorzały na ziemi.
- Mam otworzyć bar? - zapytał Legionisty.
Ten skinął głową. Wyrwali drzwi z zawiasów
i ułożyli je na dwóch beczkach. Równiutko ustawiono kubki. Porta usadowił się na pocisku,
wystawił średniej wielkości skrzynkę kasową oraz dzwonek kościelny. Mały zajął pozycję za
nim, z miotaczem ognia w rękach. Nasz nowy trębacz przyłożył instrument do ust i zagrał
sygnał na zbiórkę.
Z różnych lejów po pociskach wysunęły się zainteresowane głowy.
Wielkimi krokami nadszedł Mikę, z ogromnym cygarem w ustach, gdyż Heide powrócił z
tym, po co został wysłany.
Co wy u diabła robicie? Przerwać trąbienie.
Amerykanie też znają sygnał na zbiórkę. Gdy go
usłyszą, możesz ich sprowadzić prosto tutaj.
Nie mam nic przeciwko amerykańskim klien
tom - stwierdził Porta. - Dolary, to twarda waluta.
Nie zadzieraj nosa - rzekł Mikę. - Nawet nie
widziałeś zielonego.
340
Porta bez słowa wsadził dłoń za cholewkę i wyciągnął dwa grube zwitki banknotów
dolarowych.
Mikowi opadła szczęka. Przez chwilę stał osłupiały ze zdumienia.
Skąd u diabła zdobyłeś ten szmal? - zawołał.
Od chłopców generała Rydera i generała Wal-
kera. Przypadkiem spotkaliśmy się za klasztorem
i przekonałem ich, że już nie będą mieli żadnego
pożytku ze swej forsy.
- Wiesz doskonale, że obca waluta musi być
przekazywana twemu dowódcy kompanii lub ofi
cerowi politycznemu NSDAP, prawda?
Porta włożył pieniądze z powrotem do buta, chytrze uśmiechnięty.
- Tak, Herr Major, wiem o tym. Ja i nasz oficer
polityczny jesteśmy wielkimi przyjaciółmi. - Odka-
szlnął leciutko i podniósł do góry miniaturowy,
szpiegowski aparat fotograficzny, abyśmy go
wszyscy widzieli. - A to małe pudełeczko jest przy
czyną, dla której mam absolutnego fioła na temat
fotografii, tylko nigdy nie pamiętam, gdzie położy
łem negatywy. Kilka dni temu przypadkiem zrobi
łem migawkowe zdjęcie naszego oficera politycz
nego, gdy był bardzo zajęty uwodzeniem bardzo
młodego włoskiego chłopca. Później trochę poga
daliśmy na temat negatywu i zgodziliśmy się, że
nie byłoby szczególnie dobrym wydarzeniem, gdy
by trafił na Prinz Albrecht Strasse.
Mikę gwizdnął i uważnie przyjrzał się butom
Porty.
- A gdybym tak złożył meldunek na temat chłopca i negatywu? - zapytał słodkim tonem.
Porta uśmiechnął się bez cienia niepokoju.
341
- Zgodnie z pana obowiązkiem, Herr Major. Ale
proszę sobie przypomnieć, że każdy meldunek musi
przejść przez naszego Dowódcę Dywizji, Generała-
-majora Mercedesa i nie chciałbym być obecny przy
tym, jak meldunek dla Reichssiherheitshauptamtu
wyląduje na biurku Jednookiego. Jeśli z powodze
niem przedostanie się dalej, trafi do faceta, którego
nigdy nie spotkałem, ale o którym wiele słyszałem.
On też nie może znieść czarnych chłopców z Prinz
Albrecht Strasse, ale być może zna go pan osobiście?
Mam na myśli Generalfeldmarschalla Kesselringa.
Kto wie, czy i on nie należy do tych, którzy zmienili
nazwisko, jak słynny Herr von Mannstein, który, jak
słyszałem, niegdyś nazywał się Lichtenstein.
Heide splunął.
- Czy przypadkiem nie miał na imię Nathan?
Porta wzruszył ramionami.
- Jeśli tak, to by wyjaśniało czemu je zmienił.
Nie jest to w dzisiejszych czasach imię szczególnie
popularne.
Mikę szarpnął się naprzód. Chętnie chwyciłby Portę za gardło. Jego cygaro przeskakiwało z
jedne-• go kąta ust w drugi.
- Pewnego dnia, Porta, zawiśniesz - przepowie
dział i w wyobraźni ujrzał ciało Porty, kołyszące się
na dębie korkowym obok Via Appia.
Major Mikę wyglądał na zmęczonego. Usiadł ciężko na dnie okopu, używszy jako krzesła
hełmu Orła, który uprzejmie podsunął go pod jego szeroki tyłek.
- Drinka, Herr Major? - zapytał Porta z obojęt
nym uśmiechem.
Major jednym haustem opróżnił kubek. Był to 88-procentowy, żytni spirytus. Wstał na
nogi, wy-
342
soki i szeroki i powoli wsadził sobie w zęby świeże cygaro. Orzeł uniżenie je zapalił.
Major nawet na niego nie spojrzał. Pomacał zwisający mu na piersi pistolet maszynowy i
uśmiechnął się nader wymuszonym uśmiechem.
- Porta, powinieneś być szefem sztabu. Nawet mar
szałków zmusiłbyś do noszenia galonów na tyłkach.
- Och, do diabła, Herr Major. Jestem taki sam,
jak ten piechur morski z Teksasu, zwykły żołnierz,
który nauczył się strzec na wszystkie strony. Moje
motto to „Uważaj każdego za wysłannika Szatana,
póki nie zostanie udowodnione coś przeciwnego",
a to się zdarza bardzo rzadko.
Major Mikę głęboko zaczerpnął powietrza, prawie połykając cygaro.
- Powtarzam, Porta, dobrze wyglądałbyś na
końcu sznura.
Porta wzruszył ramionami.
- Sam pan wie, Herr Major, jedna ozdoba nie
czyni z drzewa choinki świątecznej.
Major znikł, mrucząc coś niezrozumiałego. Usłyszeliśmy tylko słowo „jebaniec".
Porta zaczął wściekle dzwonić swym dzwonkiem ołtarzowym i wrzeszczeć: - Bar
otwarty! Bar
otwarty!
Nadeszli gromadami i ustawili się w kolejkę.
- Kubek do prawej ręki, pieniądze do lewej! Płacić należy zanim zostanie nalane!
Ceny różniły się, choć nalewana miara była zawsze taka sama. Oberscharfiihrer SS
musiał wyłożyć więcej, niż Panzeroberfeldwebel. Z drugiej jednak strony od pisarza
batalionowego wymagano dwa razy tyle, co od Oberscharfiihrera.
343
Dwa razy Mały musiał wejść do akcji, by zapobiec bójce. Jedno uderzenie miotaczem
ognia w tył głowy przywracało spokój. Nagle, w samym środku tego wszystkiego napadli
nas. Nawet nie zauważyliśmy, jak Marokańczycy w brązowych burnusach podcięli gardła
naszym wartownikom. Pojawili się skacząc z urwiska i strzelając do nas z trzech stron.
W chwilę później toczyliśmy morderczą walkę wręcz. Mały chwycił gąsior gorzały i
ustawił w bezpiecznym miejscu wewnątrz jednego z domów. Następnie wybiegł stamtąd,
plując ogniem swego miotacza. Legionista stał oparty plecami o ścianę i zawzięcie pracował
siekierą.
Wtedy nadleciały Jabos i omiotły cały teren ogniem z karabinów maszynowych. Brązowi
posunęli się za daleko przed front i obalał ich diabelski ogień amerykańskich myśliwców.
Domy stanęły w płomieniach. Jakiś stary wieśniak rozpaczliwie próbował ugasić pożar
przy pomocy rondla. Nagle rondel wypadł mu z ręki, rozlewając wodę we wszystkie strony,
gejzerki ziemi trysnęły w górę, a człowieka musnął cień myśliwca bombardującego.
Ogień artylerii. Roje piechoty. Wycofaliśmy się. Niewielu z nas, to znaczy ci, którzy
przeżyli i byli zdolni powlec się dalej. Zebraliśmy się przy drodze. Ambulansy stały
zaparkowane pod osłoną drzew. Wsadziliśmy Starego do jednego z nich, choć to kosztowało
wszystkie nasze Grifas i wszystkie dolary Porty, by dostać dla niego miejsce. Za każdym
razem, gdy Stary brał oddech, widać było płuco. Uścisnęliśmy mu dłoń, a potem ambulans na
złamanie karku popędził do Rzymu.
344
Mikę został wsadzony do wojskowej ciężarówki wraz z czterema innymi ciężko rannymi.
Prawe ramię miał roztrzaskane. Postawiliśmy obok niego jego skrzynkę cygar. Skinął głową
z wdzięcznością.
Orła pochowaliśmy obok drogi. Granat ręczny zabrał mu obie nogi. Nie kopaliśmy
głęboko i nie dostał na grobie krzyża ani hełmu. Po prostu trochę udeptaliśmy ziemię.
- Powoli pal się w piekle, ty brudny szczurze
więzienny - powiedział Barcelona.
Leumant Frick podszedł do nas. Bandaż wokół głowy pozostawiał na zewnątrz tylko
jedno oko i usta.
- Podnieście broń. Znów idziemy naprzód. Gre
nadierzy wycofali się, a pozycję trzeba utrzymać za
wszelką cenę. Odpowiadam za to własnym życiem.
Zarzuciliśmy karabiny maszynowe na ramiona. Wśród nas lądowały wyjące pociski.
Barcelona upadł. Dwaj spadochroniarze odnieśli go do tyłu. Miał w brzuchu odłamki
pocisku. Heide skręcił się i karabin maszynowy wypadł mu z rąk. Jego kark i barki były
jedną ziejącą, krwawą raną. Odesłaliśmy go do tyłu z jakimiś grenadierami.
Leutnantowi Frickowi odcięło głowę. Z jego szyi trysnęła fontanna krwi.
Zajęliśmy pozycję w leju pełnym błota: Porta, Mały, Gregor Martin i ja. Ostatni z 5.
Kompanii. Wszyscy inni byli w szpitalach lub pogrzebani. Nagle zostałem wyniesiony na
stanowisko dowódcy kompanii, dowodząc kompanią złożoną z czterech ludzi. Dołączyły do
nas inne małe grupki, resztki kompanii i batalionów. Trzymaliśmy się tam przez następne
pięć dni
345
i nocy. Wtedy zabrały nas ciężarówki. Osłaniali nas spadochroniarze.
Ostatnia bitwa o Monte Cassino była zakończona.
Od Wydawcy
Drogi Czytelniku, jeśli podczas wakacji będziesz przechodził przez wieś Cassino, zatrzymaj się na
chwilę, gdy dotrzesz do drogi prowadzącej w górę, do klasztoru. Wysiądź z samochodu i schyl głowę z
szacunku dla tych, którzy zginęli na świętej górze. Jeśli zaczniesz nasłuchiwać, być może będziesz
nadal mógł usłyszeć ryk pocisków i wrzaski rannych.
Niniejsza książka jest dziełem fikcji literackiej utalentowanego Autora, którego interesowały
przede wszystkim przeżycia wymyślonych bohaterów, zaś wydarzenia wojenne były tylko pretekstem
opowieści. Dlatego nie można traktować tej powieści jako źródła wiadomości historycznych. Wiedzę
o rzeczywistym przebiegu bitwy można zaczerpnąć z bogatej literatury historycznej, np. z
trzytomowego wydania pracy Melchiora Wańkowicza Monte Cassino.
Bitwa toczyła się o utrzymanie przez Wehrmacht lub przełamanie przez Aliantów tzw. Linii
Gustawa, pozycji obronnej, ciągnącej się w poprzek Półwyspu Apenińskiego. Wzgórze klasztorne
bynajmniej nie było najważniejszym węzłem tej pozycji. Znacznie większe znaczenie miały wzgórze
593, Monte Cairo, wzgórze „Widmo" i inne, pod którymi wykrwawiał się polski Drugi Korpus.
Nie jest zamiarem Wydawców prostowanie takich niezgodnych z prawdą historyczną twierdzeń
Autora, jakoby polska Dywizja Karpacka „załamała się" pod Monte Cassino, a wzgórze klasztorne
zostało zdobyte przez Gurkhów czy Marokańczyków. Również znacznie zostały zawyżone dane o
samym bombardowaniu lotniczym. Nie znajduje potwierdzenia źródłowego informacja, jakoby na
Monte Cassino odbył się nalot „ponad tysiąca" amerykańskich Latających Fortec B.17 z baz w
Wielkiej Brytanii, i to trasą poprzez Szwajcarię, z pogwałceniem jej neutralności.
Liczymy, że Czytelnicy, nie traktując powieści Svena Hassela jako źródła historycznego, docenią
przede wszystkim jej zalety literackie.
Instytut Wydawniczy Erica