Nie jestem błaznem
Michaił Chodorkowski, fot. PAP/EPA
Niegdysiejszy magnat naftowy i szef koncernu Jukos 47-letni Michaił Chodorkowski opowiada o tym,
jak stał się jednym z najbogatszych ludzi w Rosji, o latach spędzonych w więzieniu i o
polityce Władimira Putina.
Der Spiegel: Dawno już siedzi pan za murami rosyjskiego więzienia, zna pan również obozy
karne na Syberii oraz moskiewskie areszty śledcze. Co pan sądzi o tutejszym systemie
penitencjarnym?
Chodorkowski: System ten w naszym kraju nie ma na celu resocjalizacji, pomocy skazanym czy też
ochrony społeczeństwa przed przestępczością, lecz po prostu wymierzenie kary. Często w sposób
okrutny i upokarzający, co pozwala złamać człowieka.
Jak wygląda pański dzień?
Nie jestem zwykłym więźniem. W ciągu prawie siedmiu lat od mojego aresztowania tylko rok i dwa
miesiące spędziłem w obozie karnym, na co skazał mnie sąd. Przez pozostały czas przebywałem w
różnych innych więzieniach. Prawie zawsze byłem tam zajęty przygotowaniami do procesu i posiedzeń
sądowych. Od półtora roku jestem w Moskwie, w areszcie śledczym. Mój przebieg dnia wyznaczają
proces i władze więzienne. W dni robocze jestem w sądzie – prócz jednego w tygodniu, kiedy pracuję
ze swoimi adwokatami.
Jak często widuje pan swoją rodzinę?
Czasami w tym jednym dniu tygodnia mam widzenie z moimi bliskimi. Rozmawiamy wtedy przez
godzinę lub półtorej przez telefon, bo dzieli nas gruba szyba. Oczywiście nadzorcy więzienni są przy
tym obecni. Tak już trwa to od siedmiu lat.
8 wrz, 13:22
Źródło: Der Spiegel
Dlaczego w 2003 roku, kiedy zanosiło się już, że pana aresztują, nie skorzystał pan z
możliwości udania się na emigrację – jak zrobił to przedsiębiorca medialny Władimir
Gusiński czy oligarcha Borys Bieriezowski, który mieszka dziś w Londynie?
Wydawało mi się wówczas, że nie mam wyboru. Wyjazd oznaczałby dla mnie zdradę, moje
małżeństwo było dla mnie ważniejsze. Tego zdania jestem do dziś.
Czy podejmowano kiedykolwiek próby zrobienia z panem dealu w zamian za uwolnienie?
Na przykład: pan przyznaje się do winy i może potem wyjechać za granicę?
Nie. O ile wiem, nigdy takich planów nie było.
A na ile prawdopodobne jest pańskie ułaskawienie przez prezydenta Dmitrija
Miedwiediewa?
Szef państwa zgodnie z konstytucją ma prawo wydać ułaskawienie w przypadku każdego wyroku, nie
istnieją tu żadne ograniczenia. Ale o to musi pan już zapytać samego prezydenta.
Dwóch członków rządu – były minister gospodarki i obecny minister przemysłu – zeznało
niedawno przed sądem, że nie jest im znane żadne pogwałcenie prawa przez koncern
Jukos. Czy to pozytywny znak co do kolejnego pańskiego wyroku?
Byłby to dość optymistyczny wniosek z wystąpień ich obu. Ich wypowiedzi dowodzą raczej osobistej
niezależności i profesjonalizmu tych osób.
Dla obserwatorów z zewnątrz dwie sprawy wydają się wciąż trudne do zrozumienia: pana
bajeczny awans na jednego z najbogatszych ludzi w Rosji i pańska przemiana z wiernego
państwu obywatela w dysydenta. W latach osiemdziesiątych studiował pan w instytucie
zajmującym się badaniami zbrojeniowymi, współpracował z KGB. Dlaczego nagle zmienił
pan zdanie na temat rosyjskiego przywództwa?
Zawsze broniłem swoich przekonań i tego, co uważałem za prawdę. Kiedy stało się dla mnie jasne,
jak okłamywano nas wszystkich za czasów radzieckich, poszedłem na barykady. Od tej pory sprawą,
która najbardziej leżała mi na sercu, było domaganie się wolności słowa. Zwłaszcza zniszczenie NTV,
ostatniej niezależnej stacji telewizyjnej, w 2000 roku zmusiło mnie do przyjęcia krytycznej postawy
wobec Kremla.
Jeśli chodzi o moje sukcesy jako przedsiębiorcy, musimy cofnąć się do 1987 roku. Wtedy niewiele
osób postanowiło, podobnie jak ja, postawić na szali swoją zapewnioną właściwie przez państwo
przyszłość i wybrać niepewną karierę w biznesie. A w 1996 roku równie niewielu zdecydowało się
zainwestować wszystkie zarobione pieniądze w na pół upadłe przedsiębiorstwo, jakim był wówczas
Jukos. Było to w dodatku sześć miesięcy przed wyborami, po których wszyscy spodziewali się
zwycięstwa komunistów. Ja się na to odważyłem i wygrałem.
Był pan doradcą ostatniego szefa rządu rosyjskiej republiki radzieckiej, w 1993 roku, za
Borysa Jelcyna, pracował pan w ministerstwie energetyki, będąc jednocześnie prezesem
zarządu pierwszego prywatnego banku w Rosji – akurat w gorącej fazie jego prywatyzacji.
Czy nie było to takie samo pomieszanie gospodarki i polityki, które dzisiaj pan piętnuje?
Należący do mnie bank dopiero dwa lata po moim odejściu ze służby państwowej, czyli w 1995 roku,
zajął się interesami w dziedzinie energetyki i paliw. Dziś ludzie z najwyższych pięter władzy w
zupełnie inny sposób zamieszani są w sprawy biznesu. Uważam to za niebezpieczne zjawisko.
Bliskie stosunki z Jelcynem pomogły panu w każdym razie stać się w 1996 roku
największym udziałowcem Jukosu, drugiego wówczas co do wielkości koncernu naftowego
Rosji. Skąd miał pan pieniądze?
W 1988 roku założyłem bank, w 1993, na początku prywatyzacji, był on jak na rosyjskie warunki już
"starym bankiem", znanym w kraju i za granicą. Liczba upadających wówczas przedsiębiorstw była
ogromna, walił się w gruzy cały system radziecki. Pieniądze stanowiły jeszcze najmniejszym problem.
Nasz bank między 1994 a 1995 rokiem zarobił ponad miliard dolarów, co jak na siódmy co do
wielkości bank w kraju nie było niczym szczególnym.
(…) Wielokrotnie podkreślał pan, że w latach dziewięćdziesiątych w głównej lidze rosyjskiej
gospodarki wszystko przebiegało jeszcze w sposób merytoryczny, dziś natomiast w Rosji
panuje "brak zahamowań". Co ma pan na myśli?
Dobrze znałem prezydenta Jelcyna – nigdy nie tolerowałby wokół siebie urzędników państwowych,
którzy demonstracyjnie prezentowaliby swoje milionowe bogactwo, zdobyte drogą korupcji, jak to jest
powszechne dzisiaj. Nie do pomyślenia było, by organy bezpieczeństwa wykorzystywano w jawny
sposób do wyłączania z gry zagranicznych przedsiębiorstw. Zasady mogą być dobre i złe. Źle dzieje
się, gdy nie ma żadnych reguł lub z powodu jakichś celów politycznych nie przestrzega się prawa.
Dzisiaj konflikty w biznesie rozwiązywane są często z użyciem siły, ludzi traktuje się jak zakładników,
aby wywrzeć presję na przedsiębiorców. Partnera, podwładnego czy przyjaciela danej osoby wsadza
się po prostu do więzienia.
"Znajdować luki w prawie i wykorzystywać je" – tak brzmiała pańska recepta na sukces. To
znaczy, że wraz ze swoją firmą balansował pan na krawędzi legalności?
Zręczne wykorzystywanie przepisów prawnych to ważny czynnik sukcesu. Nasze działania
kontrolowali prawnicy, księgowi, organy państwowe i sądy. Nie było żadnych zarzutów, wszyscy
uważali nasze postępowanie za zgodne z prawem – zanim w 2003 roku państwo nie zaczęło nas
atakować. (…)
Co chciał osiągnąć rząd Władimira Putina przez pańskie aresztowanie, do którego doszło w
październiku 2003 roku?
Najważniejszym celem było wówczas wstrzymanie przed wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi
finansowania niezależnej opozycji. Potem doszło do tego jeszcze życzenie biurokratów, by wzbogacić
się przez rozbicie naszego społeczeństwa.
Mówiło się wtedy, że ma pan wpływ na połowę parlamentu i finansuje zarówno opozycyjna
partię Jabłoko, jak i rosyjskich komunistów. Obawiano się pańskiej politycznej siły.
Oczywiście, w grę wchodziły również takie obawy. Były premier Michaił Kasjanow powiedział na moim
procesie, że Władimir Putin w rozmowie z nim w taki właśnie sposób się wyraził. Ja rzeczywiście
finansowałem z prywatnych środków liberalną partię Jabłoko i Sojusz Sił Prawicowych. O ile wiem,
niektórzy akcjonariusze Jukosu, którzy podzielali poglądy partii komunistycznej, współfinansowali ją z
własnej kieszeni. Ale wpływ Jukosu nie był decydujący, wielkie spółki, jak Gazprom, oraz inne
przedsiębiorstwa również uczestniczyły w finansowaniu kampanii wyborczej. Decydującym czynnikiem
byli główni aktorzy: administracja prezydencka i gubernatorzy.
Czy pańskie problemy z Kremlem wzięły się również z tego, że miał pan ambicje zostać
prezydentem?
W Rosji człowiek o żydowskim pochodzeniu nigdy nie będzie uważany za poważnego kandydata na
ten urząd – to znana prawda. Nigdy też nie wyrażałem podobnego życzenia, nie jestem przecież
błaznem.
Podczas obecnego procesu chce pan powołać na świadków w sumie 478 osób, w tym
połowę rosyjskiego rządu, łącznie z premierem Putinem. Ale on, podobnie jak prezydent
Miedwiediew, trzymają się od tego z dala. Kim jest człowiek, który z ukrycia wysuwa
oskarżenia?
To przewodniczący rady nadzorczej koncernu naftowego Rosnieft Igor Seczin, od czasu przejścia
Putina na urząd szefa rządu wicepremier Rosji, oraz jego poplecznicy – asystent prokuratora
generalnego Saławat Karimow i paru innych. Polityczną odpowiedzialność ponoszą naturalnie sami
rządzący. Ponadto są ludzie, którzy związali własne kariery z obietnicą popychania naprzód mojej
sprawy aż do ponownego skazania. Wywierają oni naciski na sąd. Robią to nie tylko Miedwiediew i
Putin, tu wszystko toczy się zgodnie ze znanym od dawna mechanizmem.
Sądzi pan, że wystarczy, by premier wypowiedział się negatywnie na pański temat, a jego
podwładni już czują się w obowiązku podjąć ostrzejsze działania?
Pamiętam zdanie Putina, jakie padło podczas programu na żywo w telewizji "Wiesti". Stwierdził on
wówczas, że stoję za pięcioma zabójstwami na zlecenie. Również byłemu szefowi bezpieczeństwa w
Jukosie zarzucił, że jest zamieszany w te morderstwa, a potem powiedział: "Jasne jest, że działał w
interesie i na polecenie swoich szefów".
Czy może być pan pewien, że pracownicy pańskiego koncernu nie mają krwi na rękach?
Wszyscy wiedzą, że walka o prywatyzację w latach dziewięćdziesiątych była wyjątkowo
twarda.
Nigdy żadne konflikty w Jukosie nie były rozwiązywane za pomocą siły. Gdy dochodziło do sporów,
wyjaśnialiśmy to przed sądem albo na forum rządu.
(…) Został pan teraz powtórnie oskarżony, proces ciągnie się w nieskończoność, zaczyna to
już wyglądać jak w powieści Kafki. Jaki zamiar się za tym kryje?
System obawia się mojego wyjścia na wolność. Z drugiej strony kontynuowanie kary więzienia
szkodzi opinii rządzących. Myślę, że ostateczna decyzja o moim dalszym losie jeszcze nie zapadła.
Aby uspokoić rosyjską, a przede wszystkim międzynarodową opinię publiczną, sąd stara się zachować
zewnętrzne formy. W rzeczywistości proces ów nie ma nic wspólnego z tym, co na świecie rozumie się
pod pojęciem "wymiar sprawiedliwości". Powtórzyć raz jeszcze taką bzdurę jak mój pierwszy proces
dziś już się nie da. Równie nie do pomyślenia jest jednak postępowanie ściśle zgodnie z prawem –
nikt nie uchylił polecenia, by nadal trzymać mnie w więzieniu. Stoję przecież przed sądem nie powodu
mojej działalności biznesowej. Ale w takim razie dlaczego? Z przyczyn politycznych? Powinni to
reszcie powiedzieć.
Pańska dotychczasowa kara dobiega końca w październiku przyszłego roku. Czy można
wyobrazić sobie, że zostanie pan wypuszczony tuż przed kolejnymi wyborami
prezydenckimi?
Nie wydaje mi się, by miał decydować o tym ten sąd. Jeśli spojrzeć z politycznego punktu widzenia,
są silne argumenty przemawiające za moim uwolnieniem, z drugiej strony jednak istnieją też nie
mniej znaczące przeciwstawne interesy.
Jaka jest pańska strategia?
Postępować tak, jak gdyby był to całkiem normalny proces, w którym trzeba przekonać sędziów i
opinię publiczną, że to ja mam rację. Na decyzje polityczne nie mam żadnego wpływu, ale mogę
zrobić wszystko, by nikt już nie wątpił w to, że oskarżenie mnie pozbawione jest podstaw.
W latach dziewięćdziesiątych miał pan opinię tego, który skorzystał na kryzysie. Dzisiaj
uważany jest pan za męczennika w imię demokracji i praw człowieka. Czy stanowi to dla
pana rodzaj zadośćuczynienia?
Wcześniej w równie niewielkim stopniu byłem królem rozbójników co dzisiaj męczennikiem i w ogóle
nie lubię stereotypów. Wyszło tak, prawie samo, że stałem się aktywny społecznie i zacząłem działać
jako mecenas. Niestety, miało to nieprzyjemny efekt uboczny: moje zaangażowanie publiczne zostało
zrozumiane jako atak na rosyjski system władzy. Nie chciałem stać się przeciwnikiem Kremla,
bohaterem ani męczennikiem. Ale patrząc z perspektywy, niczego bym w swoim życiu nie zmienił.
Dwa lata po objęciu urzędu prezydenta przez Dmitrija Miedwiediewa tandem Putin-
Miedwiediew doszedł, jak się wydaje, do swoich granic. Prezydent skarży się na
"prymitywną gospodarkę oparta na surowcach" i "grasującą korupcję", nie odwołuje
jednak rządu, bo byłby to pucz wymierzony w Putina. Jak Rosja może wyjść z tego
kryzysu?
Oczywiście, gospodarka oparta na surowcach przy niestabilnych cenach na rynkach światowych niesie
duże ryzyko. Rosyjski eksport wciąż w aż 70 procentach składa się z surowców. Kraj mógł
wykorzystać inne swoje mocne strony: niezły system kształcenia i stosunkowa tanią siłę roboczą. Ta
druga przewaga dziś już niemal nie istnieje – z powodu wysokich cen ropy pensje pracowników rosły
szybciej niż ich wydajność. Pozostaje więc szkolnictwo. Jeśli nawet jego poziom spada, wystarczy go
jeszcze na potrzeby postindustrialnej innowacyjnej gospodarki. Ale Rosja musiałaby zmienić swój
stosunek do ludzi. Kto miałby bowiem tworzyć nowe idee i przedsiębiorstwa, skoro nie istnieją nawet
gwarancje bezpieczeństwa osobistego i gdy owoce jego pracy w każdej chwili mogą zostać
przywłaszczone przez skorumpowaną biurokrację? Mój przykład mówi przecież wyraźnie potencjalnym
założycielom innowacyjnych firm: lepiej nie rób tego w Rosji. Nie mamy więc żadnego wyboru.
Modernizacja bez reform politycznych jest niemożliwa. Putin musi pokazać, że dobro kraju przedkłada
ponad interesy biurokracji i własne ambicje.
Wszyscy mówią obecnie o modernizacji, spierają się natomiast co do wyboru drogi. Jedni
za niezbędny warunek uważają liberalizację systemu politycznego i ekonomicznego, inni
domagają się silnego państwa i "dobrej dyktatury".
Głupotą jest wierzyć, że dzięki "dobrej dyktaturze" da się zbudować silne państwo o nowoczesnej
gospodarce. Silne państwo to pracujące efektywnie instytucje demokratyczne: niezależne sądy,
profesjonalny parlament, poważna opozycja, która nie radykalizuje się pod wpływem zewnętrznych
nacisków, uczciwe wybory, świadome, obywatelskie społeczeństwo i niezależne media. "Dobra
dyktatura" to marzenie biurokratów.
(…) Spodziewamy się, że nie powie nam pan, ile po wszystkich tych latach prześladowań
zostało jeszcze z pańskiego majątku. Mimo to zapytamy: jak długo jeszcze będzie pan w
stanie finansować swoją obronę oraz kampanię, jaka wspiera pana na całym świecie?
Wydatki te są dopasowane do możliwości mojej rodziny i przyjaciół. I nawet jeśli za mojego życia nie
doczekają się oni sprawiedliwości, będą prowadzić dalej tę walkę, również beze mnie.
Michail Chodorkowski podczas dzikiej ery Jelcyna był twarzą młodego postradzieckiego kapitalizmu.
Siedem ostatnich lat spędził w obozie pracy na Syberii oraz w moskiewskich więzieniach.
Urodził się w 1963 roku w Moskwie, w rodzinie żydowskiej, jest żonaty, ma czworo dzieci. W 1987
roku, podczas reform Michaiła Gorbaczowa, jako działacz Komsomołu wykorzystał swoje kontakty, by
założyć swoją pierwszą firmę, handlującą komputerami i alkoholem. Zyski zainwestował w budowę
pierwszego prywatnego banku w Rosji, wkrótce zdobył też 78 procent akcji firmy naftowej Jukos.
Uczynił z niej imperium, zatrudniające 100 tysięcy pracowników. W 2002 roku Jukos miał ponad 11
miliardów dolarów obrotu. Amerykański magazyn "Forbes“ w 2003 roku umieścił go na 26. miejscu na
liście najbogatszych ludzi świata – jego majątek szacowano na 8 miliardów dolarów.
Chodorkowski wykorzystał swoją popularność, by otwarcie krytykować prezydenta Putina – mimo że
ten, obejmując swój urząd, wezwał oligarchów do politycznej wstrzemięźliwości. 25 października 2003
roku służby bezpieczeństwa aresztowały go na lotnisku Nowosybirsku. Oskarżony o uchylanie się od
płacenia podatków i oszustwa, został skazany na osiem lat obozu pracy. Nawet doradcy Putina
przyznali, że wyrok ten miał się stać ostrzeżeniem dla innych.
Obecnie toczy się drugi proces, w którym wyrok zapaść ma pod koniec roku. Tym razem
Chodorkowskiemu zarzuca się przywłaszczenie 350 milionów ton ropy naftowej o wartości około 25
miliardów dolarów. Grozi mu dodatkowe 15 lat więzienia.
Copyright 1996-2010 Grupa Onet.pl SA