Panie Boże, zróbmy tak
Naszym doświadczeniem nie dzielimy się na pokaz - mówi Marysia. - Wolelibyśmy nie
wracać już do przeszłości. Jeśli jednak Pan Bóg chce, abyśmy dali świadectwo, że z
Jego pomocą uratowaliśmy nasze małżeństwo i rodzinę, to czy możemy się sprzeciwiać?
A jeśli to świadectwo komuś pomoże, będziemy się cieszyć i dziękować Bogu za jeszcze
jedno uratowane małżeństwo.
Marysia: Wiedziałam, że Franek pije, mimo to wyszłam za niego, gdyż wewnętrznie
byłam przekonana, że ten mężczyzna jest mi przeznaczony jako mąż. Po pięciu latach
zaczęła się tragedia. Mąż pracował, potem wyjeżdżał, do domu przychodził pijany tylko
się przespać. Coraz częściej były awantury, musiałam nawet uciekać z dziećmi.
Starałam się je chronić, żeby jak najmniej widziały, jak najmniej cierpiały. Franek: Piłem,
bo wyniosłem to częściowo z domu, a częściowo tak na mnie wpływali koledzy. Zawsze
znalazł się powód do picia. Spiętrzały się trudności, nie umiałem sobie z nimi poradzić -
piłem, nie umiałem porozumieć się z małżonką - piłem... M. Nie wiedziałam, czy jest
jeszcze jakaś nadzieja dla nas.
Chodziłam do kościoła, ale coraz częściej zastanawiałam się, czy to ma sens. Mąż nie
dał sobie nic powiedzieć. Dzieci nie były ważne, dom nie był ważny, ja nie byłam ważna.
Tylko koledzy i wódka. F. Wszystko mi przeszkadzało, wszystko było nie tak,
wszystkiemu winna była Marysia. Czepiałem się najdrobniejszych szczegółów,
przeszkadzało mi nawet to, że się nie odzywała, kiedy krzyczałem. W jakimś sensie
świadomie dążyłem do rozpadu naszego małżeństwa. Może z inną kobietą będzie mi
lepiej? - myślałem. Jak mogłem widzieć winę w sobie, skoro byłem w swoich oczach
ideałem? M. Pierwsza Komunia Marka - przed Komunią pili, w dzień Komunii pili, po
Komunii pili. Wtedy powiedziałam: albo ratujemy małżeństwo, albo się rozwodzimy. F.
Byłem przekonany, że trzeba się rozstać, że tak będzie najlepiej dla nas i dla naszych
dzieci. Ale jeszcze czegoś szukaliśmy. Może poradnia rodzinna?
Oczywiście, to żonie była potrzebna pomoc, nie mnie, bo czego ona ode mnie chce. Nie
byłem przekonany, że nasze małżeństwo da się jeszcze uratować, ale spróbujmy coś
jeszcze zrobić w tym kierunku - mówiłem. I w tym momencie Pan Bóg postawił na naszej
drodze Jasia i Bronkę. Zaproponowali nam udział w spotkaniu Oazy Rodzin. To był
chyba moment przełomowy w naszym życiu. Dostaliśmy szansę. M. To była ostatnia
deska ratunku.
Mówiłam: Panie Boże, nasze małżeństwo i nasza rodzina to Twoja sprawa. Rób, co
chcesz. Ja nie jestem w stanie już nic więcej zrobić. Dobrze, że umieliśmy odpowiedzieć
na pomoc Bożą, że chcieliśmy się zmienić. Pomoc osób z Oazy, ich modlitwy, sprawiła,
że zaczęliśmy powoli rozmawiać ze sobą. F. Najwięcej pomogły mi letnie rekolekcje, na
które nie chciałem jechać. Ostatecznie zgodziłem się zobaczyć, jak tam jest, i wrócić
następnego dnia. Zostałem do końca. Rozmowy z innymi uczestnikami, ich świadectwa
sprawiły, że zacząłem się przełamywać. Pamiętam wyznanie żony alkoholika, która nigdy
nie traciła nadziei, że mąż się zmieni. Modliła się o to przez 40 lat. A co przez ten czas
przeżyła?! Sakrament małżeństwa był jednak dla niej najważniejszy. "Jeżeli Pan Bóg dał
mi tego człowieka - mówiła - to on do końca życia musi być mój". Skoro tak jest -
rozumowałem - to ja też nie jestem przypadkowo mężem Marysi. Zostawić ją? Zaczęło
do mnie docierać, co to jest sakrament małżeństwa, jakie ma znaczenie rodzina, dzieci.
Jaka odpowiedzialność spoczywa na mnie jako ojcu.
Dotąd małżeństwo było dla mnie zaspokojeniem własnych potrzeb. Żeby coś dać innym?
To była nowość! Nie widziałem cierpienia żony, dzieci. A może nie chciałem widzieć, nie
chciałem rozumieć. M. Przed końcem rekolekcji można było podpisać Krucjatę
Wyzwolenia Człowieka. F. Kto chciał, mógł złożyć taką deklarację na ołtarzu jako ofiarę. I
zaczęło coś mną kręcić, i tak chodziłem w kółko, chodziłem. Podeszła do mnie Renia i
powiedziała: Tatuś, podpisz tę deklarację. - Daj mi spokój, dziecko - warknąłem. - Nic nie
podpisuję. No ale dalej chodziłem koło kościoła i tak mnie coś w środku dręczyło i nie
dawało spokoju.
Wreszcie powiedziałem: Panie Boże, zróbmy tak: Jeśli to dziecko jeszcze raz przyjdzie i
powie, że mam podpisać, to podpiszę. Nie zdążyłem odetchnąć po tej myśli, a Renia już
stała za mną i dalej swoje: Tato, podpisz, bo my nie chcemy alkoholika w domu. Ale
jeszcze zacząłem kombinować: może to tylko przypadek, że Renia podeszła... W końcu
zebrałem się na szczerość i powiedziałem do siebie: Przed chwilą Panu Bogu coś
obiecałeś, albo twoje słowo się liczy, albo... Podszedłem do małżonki: Chyba podpiszę -
powiedziałem. - A może ty ze mną? Będzie nam łatwiej. Około pięciu lat już tak żyjemy.
Można obejść się bez wódki. Czasem, kieliszek dla towarzystwa. Po powrocie z
rekolekcji koledzy, jak zwykle, namawiali po pracy na piwko. Z początku wstydziłem się
przyznać, że podpisałem Krucjatę. Zawsze znalazłem jakąś wymówkę. Może chory,
niektórzy mówili, inni jeszcze co innego. Jak długo można jednak coś wymyślać?
Uświadomiłem sobie, że muszę powiedzieć im prawdę, dać świadectwo, że to jest
ważne. I powiedziałem. To był szok dla nich. Ja, który pierwszy namawiałem do alkoholu,
nagle jakaś Krucjata! Większość nie rozumiała nawet, o co chodzi.
Podpisałem na rok, że nie będę pił - tłumaczyłem. - Mogę zakpić sobie z każdego z was,
ale z Pana Boga to się boję. Przez ten czas, jaki obiecałem, nie będę pił. Potem,
zobaczymy. I stałem się dla nich podejrzany, zaczęli mnie unikać, bali się mnie. Myśleli,
że donoszę. Najlepsi koledzy... Rodzina również przeżyła szok. Komunia Reni. Na
zaproszeniach napisaliśmy, że nie będzie alkoholu. Niedowierzali, przyjechali wszyscy.
Potem Komunia Moniki, również na zaproszeniach zaznaczyliśmy, że będzie
bezalkoholowa. Nie przyjechał nikt. To było bardzo bolesne... Przyjdzie jednak taki czas,
że znów wszyscy do nas przyjadą, mimo że nie będzie alkoholu. Nie zrywamy więzi z
rodziną. Odwiedzamy wszystkich.
Niedawno brat zaprosił mnie za chrzestnego, byłem zaskoczony. Powoli zaczynają się
przełamywać. M. Uważam, że kontaktów rodzinnych nie należy zrywać. Tym bardziej że
nie chcemy dla nich niczego złego. Naprawa naszego małżeństwa nie dokonała się z
dnia na dzień. Rekolekcje to był początek, a potem - ciężka praca. F. Program rekolekcji
był tak bogaty, że jeszcze do dziś pewne elementy wprowadzamy w życie. Tam
nasiąknęliśmy jak gąbka. Od razu po powrocie wprowadziliśmy wspólne spożywanie
posiłków, modlitwę.
Dotąd nigdy wspólnie się nie modliliśmy. M. Wprowadziliśmy też dialogi małżeńskie.
Wieczorem zapalaliśmy świecę, dzieci już spały, i szczerze mówiliśmy sobie nawzajem,
co nam się nie podoba, co robimy źle, o co mamy pretensje... F. Pierwszy raz
siedzieliśmy parę godzin. Bałem się, bo świeca zapalona - światło Chrystusa - a tu jakoś
rozmowa nie wychodzi po mojej myśli. Zawsze moje zdanie było najważniejsze, a tu
małżonka co innego mówi, więc chcę wybuchnąć. Ale spoglądam na świecę i jakoś
głupio mi podnieść głos, więc opanowywałem się i próbowałem słuchać, czy czasem to
żona nie ma racji. M. Powoli dochodziliśmy do wzajemnego zrozumienia, zaczęliśmy
odbijać się od dna. Na nowo małżeństwo i rodzina zaczęły mieć dla nas sens, znaczenie.
F. Dzieliliśmy się naszym życiem od dzieciństwa. Okazało się, że po 10 latach
małżeństwa ani ja nie znam małżonki, ani ona mnie. Bardzo łatwo jest coś zniszczyć,
zburzyć, ale odbudować o wiele trudniej. Widzieliśmy to po dzieciach, jak wszystko
bardzo przeżywały. Jak im pomóc? - zastanawialiśmy się.
Zaczęliśmy rozmawiać z nimi. Niczego nie kryliśmy, bo co tu kryć, jeśli one wcześniej
słyszały awantury, przyprowadzały mnie pijanego do domu. Mówiłem im, że Pan Bóg jest
miłościwy i dla każdego ma serce otwarte i że dziękuję Bogu, że wyrwał mnie z tego
nałogu, że chcę być inny. Prosiłem: Pomóżcie mi. Musiał jednak minąć jakiś czas, dzieci
musiały zobaczyć, przekonać się, uwierzyć, że mogę inaczej żyć, że w domu też może
być inaczej i że tamto nie wróci. Dopiero tego roku Marek zaczął się lepiej uczyć. Chyba
zdobył też do mnie zaufanie. Są dni, że ciągnie mnie, by wyskoczyć z kolegami. Ale
mam świadomość tego, że nie wolno mi wracać do koszmaru, który sam stwarzałem.
Jeśli Bóg dał mi taką siłę, taką łaskę, że wyrwał mnie z tego, nie powinienem tego
zaprzepaścić. Mam nadzieję, że ta nieciekawa karta naszego życia jest już zamknięta.
Codziennie prosimy Boga, by trzymał nas w swojej ręce. A wtedy będzie dobrze.
spisała Bożena Pietyra
Copyright by Gość Niedzielny, nr 4/1999
opr. TG/PO