GAWĘDY DLA ZUCHÓW
GAWĘDA O ZNACZKU ZUCHA
Drogie zuchy, na następnej zbiórce złożycie Obietnicę Zuchową i otrzymacie znaczek zucha.
Ale czy na pewno wszyscy wiemy, co taki znaczek oznacza? Otóż w pewnej krakowskiej
drużynie zuchowej druh Marek został zapytany, czy wie, co oznacza ten znak, który nosi nad
lewą kieszenią. Marek zrobił się czerwony jak burak. Nie wiedział. A Wy, zuchy, jak
myślicie, czy Marek był dobrym zuchem? Oczywiście, że nie ponieważ nosił znaczek nie
wiedząc co on oznacza, prawda? Zobaczcie. Ja mam tutaj taki znaczek. Spróbujmy wyjaśnić
sobie znaczenie rysunku, który na nim widzimy.
Popatrzmy – tutaj jest biały Orzeł. A jakim ptakiem jest orzeł? Orzeł to ptak silny, mocny,
odważny. I właśnie taki ma być każdy zuch – ma być dzielny i odważny. A słoneczko ?
Przecież gdy słoneczko świeci tak pięknie jak na naszym znaczku, to wszystkim ludziom jest
dobrze, wesoło. A jaki jest zuch? Jest zawsze wesoły, uśmiechnięty cieszy się każdym
kwiatkiem, każdą rzeczą, jednym słowem wszystkim jest z zuchem dobrze. Jest zawsze
rozpromieniony jak słoneczko.
O, widzicie zuchy, tutaj na dole jest napis ZUCH. Jak myślicie, co on oznacza? Otóż ten napis
oznacza, że ten, który go nosi jest członkiem Związku Harcerstwa Polskiego, czyli całej
gromady młodych ludzi – harcerzy i Was – zuchów, którzy zawsze, wszędzie i o każdej porze
są gotowi pomagać i nieść uśmiech wszystkim ludziom. I nosząc ten znaczek zawsze musimy
pamiętać, że jest to symbol przyjaźni i trzeba się do tego stosować, aby godnie reprezentować
Związek Harcerstwa Polskiego.
WIEDEŃ (Gawęda do 1 punktu Prawa Zucha)
To było jesienią ubiegłego roku. Jacek przyszedł na zbiórkę smutny. Żegnał się z nami,
obiecywał systematycznie pisać. Czasem w rozmowie z kolegami widać było błysk w jego
oczach, gdy opowiadał o tym, że wraz z rodzicami wyjeżdżał do Ameryki, będzie miał
samochód i mnóstwo pieniędzy. Na początku listopada przyszła od Jacka kolorowa kartka z
Wiednia, a kilka dni później list. Pisał w nim o tym, że wraz z rodzicami i siostrą mieszka w
dużej sali obozu dla emigrantów, razem z innymi polskimi rodzinami. Do szkoły nie chodzi,
czasem trochę bawi się z nowymi kolegami, ale tęskni do nas. Napisaliśmy bardzo serdeczny
list. Chyba go jednak nie otrzymał, bo przed świętami Bożego Narodzenia wraz z kartką i
ż
yczeniami przysłał bardzo smutny kilkustronicowy list. Pisał, że niektórzy jego koledzy
powyjeżdżali do Australii, nowych nie ma, tęsknię za kolegami z klasy, za zuchowymi
zbiórkami, nawet za „Punią” – czarną suczką jego młodszej siostry, która została u sąsiadów.
Miał żal do nas, że nie odpisaliśmy. Napisaliśmy wtedy kilka listów wierząc, że przynajmniej
jeden z nich dotrze do Wiednia. Faktycznie, niektórzy z nas otrzymali od Jacka widokówki z
Wiednia, a Piotrek i ja – listy. Jak zwykle pisał o swej tęsknocie do Polski, do naszej szkoły.
Wspominał ostatnią kolonię zuchową w Jastrowiu, prosił, żeby mu przysłać „Płomyczek”.
Sytuacja w tamtych czasach nie pozwoliła nam wysłać Jackowi przygotowanej przez nas
paczki z czasopismami, książkami i drobnymi maskotkami. Napisaliśmy jednak listy,
najserdeczniejsze jakie potrafiliśmy.
Gdzieś w końcu marca Jacek napisał znów. Gdyby tak można było ten list wycisnąć, tak jak
wyciska się mokrą bieliznę, pewnie napełnilibyśmy wiaderko Jackowymi łzami. A w połowie
kwietnia, w sobotę, gdy nie było lekcji , a w szkole „rządziły” zuchy , przed rozpoczęciem
zbiórki Orląt, otworzyły się drzwi zuchowej chatki i stanął w nich ... Jacek. Szczęśliwy jak
nigdy, z podkrążonymi oczami, rzucił mi się na szyję, wręczył niewielką maskotkę –
tyrolskiego górala, i rozpłakał się. Chłopcy skoczyli przywitać się, zapomnieli że minęła
jedenasta i czas rozpocząć zbiórkę. Siedzieliśmy przy kominku i jeden przez drugiego
wypytywaliśmy Jacka, jak to się stało, że znów jest z nami. Opowiedział, że kilka godzin
temu powrócił wraz z rodzicami z Wiednia. Mieli już podobno bilety do Melbourne w
Australii, ale rodzicom brakło odwagi przeciwstawić się tęsknocie Jacka i Moniki. Wrócili do
Polski, do tej Polski, w której Jacek musiał nadal chodzić do szkoły pieszo, bo o samochodzie
nie było co marzyć, do tej Polski, w której ma „mnóstwo pieniędzy” nie było co liczyć, ale
którą Jacek ukochał najbardziej, w której miał kolegów, miał „swoje” Góry Świętokrzyskie,
swoją panią w szkole o swojego druha w drużynie.
BOJĘ SIĘ (Gawęda do 2 punkty Prawa Zucha)
Ja wszystkiego się boję. Psa na przykład się boję, bo tak okropnie szczeka i ma rozgniewane
oczy. Albo wróbelka, który wypadł z gniazda i tak piszczy, a ja nie wiem co robić – i płaczę.
Boję się jak milicjant wchodzi do naszej bramy. Pani w zerówce się boję. Ona krzyczy, że
zaraz oszaleję. Nie wiem, co trzeba robić, jak ktoś oszaleje. Dzwonić na pogotowie, czy co?
Boję się czołgów i odrzutowców. I bardzo się boję tego wielkiego Grzegorza z piątego piętra.
On jest strasznie silny i lubi dokuczać małym dzieciom, a nawet bić. Ja też jestem mała i mam
warkocze. To on zawsze mnie dogoni i ciągnie za włosy albo szturcha pięścią. Ja nie tego się
boję, że to boli , tylko tego, że on jest taki zły. Dziś niedziela. Na obiad było mięso. Mama nie
chciała jeść, bo ona mięsa zupełnie nie lubi. To ja też powiedziałam, że nie lubię. Bo było
twarde i nie mogłam pogryźć. Tatuś bardzo się rozgniewał i krzyknął: „nie
doprowadzaj mnie do rozpaczy” i uderzył w pięścią w stół. Ja się popłakałam, Już nic całkiem
nie mogłam jeść i za karę aż do szóstej musiałam siedzieć w domu. Na dworze było słońce i
dzieci się bawiły. A ja siedziałam w pokoju i rysowałam smutne rysunki, Myślałam sobie, że
wszystko jedno, jak bym wyszła, to i tak nikt się ze mną nie bawi. Dlatego, że ja się
wszystkiego boję, a dzieci tego nie lubią. Mówią, że jestem tchórz
Ale o szóstej, kiedy mama powiedziała, żebym biegła na podwórko, pobiegłam. Dzieci już nie
było. Usiadłam sobie przy piaskownicy i było mi smutno. Z tego smutku zaczęłam
przesypywać piasek. Najpierw usypałam małą górkę, potem większą. I pomyślałem, że
dobrze by było zbudować wielki zamek. Nie chciałam iść do domu po łopatkę więc
wyszukałam starą dachówkę puszkę blaszaną i patyk. Tą puszką usypałam wielką górę, a
dachówką przyklepałam boki. A potem patykiem zrobiłam drzwi i okna i przejście
podziemne. Zbudowałam trzy wielkie wieże i obłożyłam ściany kamykami. I ustawiłam płot z
patyczków i zrobiłam ogród z trawek i gałęzi. Popatrzyłam na ten mój zamek i nie wydawał
mi się jeszcze skończony. Dobudowałam mu jeszcze jeden mur i domek dla ogrodnika i
zaczęłam kopać forsę. Kopałam i budowałam, i sypałam ten piach, aż nagle w telewizji
skończyła się Pszczółka Maja i dzieci wyszły na podwórko. Przyszedł ten mały Pawełek z
parteru i przyszła Basia w czerwonym skafandrze. Przyszedł Andrzej w okularach, co zawsze
chodzi z rowerem i jeszcze przybiegł Kuba z piłką i rakietą. I powiedział: „Ojej! Patrzcie jaki
fajny zamek zrobiła Ania” – Ania to ja !
Było mi przyjemnie i wesoło. Wszystkie dzieci oglądały mój zamek i mówiły, że jest piękny i
wspaniały. Potem Basia pobiegła do domu po wiaderko z wodą i spryskaliśmy ściany zamku
bo już trochę zaczynał wysychać. Nawet Andrzej zostawił swój rower i powiedział, że trzeba
nalać wody do fosy, to zamek nie wyschnie tak szybko. Może nawet utrzyma się kilka dni.
Tylko trzeba wyłożyć fosę kamykami, żeby woda nie wsiąkała, zabraliśmy się do roboty.
Nazbieraliśmy kamyków i wyłożyliśmy fosę. Pawełek przyniósł w wiaderku wody, a Andrzej
wykopał kanały i woda spływała do jeziorka.
Było ślicznie! Wszyscy tak ładnie się bawiliśmy i nikt nie kłócił się z nikim. Słońce jeszcze
ś
wieciło, piasek był ciepły i żółciutki, a woda błyszcząca.
Jak już wszystko było gotowe, to usiedliśmy sobie wszyscy na brzegu piaskownicy.
Patrzyliśmy na nasz piękny zamek i jedliśmy dropsy miętowe. Były takie dobre, że aż się
zdziwiłam, bo ja miętowych nie lubię.
Aż tu nagle przychodzi Grzegorz, ten wielki z piątego piętra. Od razu wiedzieliśmy, ze on
wszystko popsuje. Bałam się, że on na pewno zaraz zburzy nasz zamek. Ale nie. Stanął obok
piaskownicy i nic nie mówił, tylko jadł chleb z serem. Jego cień zasłonił nasz zamek i woda
już nie błyszczała. Wszyscy siedzieliśmy cicho i nie mówiliśmy, bo Grzegorza lepiej nie
zaczepiać. Może się znudzi i pójdzie. Ale nie. Stał i jadł aż Kuba pierwszy nie wytrzymał i
mówi :
- Cześć Grzegorz !
Grzegorz na niego spojrzał i nic nie powiedział... To Kuba znowu wystraszony mówi:
- Ale ładny zamek, co ?
A Grzegorz połknął swój chleb i powiedział :
- Do diabła ! Bawią się kupą błota, smarkacze!
Odwrócił się o kiedy odchodził, to jeszcze kopnął wieżę. Od razu zwalił się cały środek
zamku. Wszystkie dzieci aż krzyknęły, a on się zaśmiał i poszedł.
Ja płakałam najbardziej, bo Basia jest dzielniejsza, a chłopcy nie płakali wcale, z wyjątkiem
Pawełka. Andrzej powiedział, że ten drań jeszcze popamięta. Chwycił kawałek dachówki i
zaczął poprawiać zamek, zaraz też wszyscy zabrali się do pracy i klepali piasek, kopali i
sypali i bardzo szybko naprawiliśmy, co Grzegorz popsuł.
Ledwie naprawiliśmy, on już był z powrotem. W ręce miał nowy kawałek chleba. No co,
mówi, wy krety, znów się w piasku grzebiecie, zostawcie to lepiej, bo i tak wam zepsuję.
Wynocha stąd, mówi, idźcie do domu, ja tu sobie posiedzę i wypalę papierosa.
Na to Andrzej walnął dachówką, aż pękła na pół i krzyczy: a my nie pójdziemy! My chcemy
się jeszcze bawić! Piaskownica jest dla dzieci! To ty sobie idź.
Grzegorz popatrzył na Andrzeja tak dziwnie, a potem powoli odłożył swój chleb na ławkę.
Zaczęłam się trząść ze strachu. Bardzo się boję, jak ktoś ma takie złe oczy. Zawsze uciekam.
Bałam się o Andrzeja. Przysunęłam się bliżej i wzięłam go za rękę. Grzegorz jest wielki,
mocny i chodzi do technikum. A Andrzej do drugiej klasy. Bardzo bałam się o Andrzeja, więc
się jeszcze przysunęłam i jeszcze mocniej ścisnęłam jego rękę.
Grzegorz popatrzył nagle na mnie tymi oczami i się zezłościł.
- A ty co, mała ? Spadaj, bo i ty dostaniesz.
I zamachnął się, ale nie uderzył, tylko mówi :
- Wynocha, ale już! Ostatni raz wam mówię!
No i nie wiem, jak to było, ale nagle wszystkie dzieci stanęły obok nas i wzięły się za ręce.
Staliśmy tak obok siebie i trzymaliśmy się za ręce i nikt nic nie mówił. Tylko patrzyliśmy na
tego Grzegorza i zasłanialiśmy przed nim nasz zamek.
Grzegorz, zdziwiony, patrzył na nas i nic nie mówił, a my stoimy.
- Co jest ? Pyta wreszcie
A my nic. Ani słowa. Tylko wszyscy na niego patrzymy.
- No co się tak patrzycie! – wrzasnął Grzegorz, a na to ja się odezwałam, sam nie wiem
dlaczego i mówię :
- Nie rycz tak, bo ci majtki zlecą.
Jak to powiedziałam, to się przestraszyłam. Grzegorz stał nade mną i patrzył zdziwiony, a
minę miał taką, jak nie wiem co. Myślał, że mnie uderzy i zamknęłam oczy.
Kuba wrzasnął :
- O, patrzcie, już mu spadają! – i wszystkie dzieci zaczęły się śmiać i ja z nimi, bo ten głupi
Grzegorz myślał, że mu naprawdę spadają majtki, i zaczął sobie oglądać nogi.
Przewracaliśmy się ze śmiechu i nagle on splunął i sobie poszedł, a my śmialiśmy się
głośniej, bo pokonaliśmy głupiego Grzegorza.
Potem z okien bloku rozlegała się prognoza pogody i mamy zaczęły wołać, zęby wracać do
domu.
- To idziemy, powiedział Andrzej
A na to Basia : - A zamek? Jak go zostawimy, to Grzegorz go zburzy.
A ja na to: - E tam, niech sobie zburzy.
No bo rzeczywiście, to tylko kupa piachu. To wcale nie jest ważne. Ważne jest, żebyśmy byli
odważni. I ważne, że teraz już jesteśmy razem.
Teraz jest już wieczór. Całkiem ciemno. Leżę w łóżku i słucham, jak budzik tyka. Jeszcze
trochę się boję różnych rzeczy (na przykład ciemności) Ale już o wiele, wiele mniej.
MIEJSCE NA FOTOGRAFIĘ (Gawęda do 3 punktu Prawa Zucha)
Mama wróciła z wywiadówki przygnębiona. No, pewnie. Cztery razy urwałam się ze szkoły
po drugiej lekcji i dostałam dwie jedynki. Mama nic nie mówi, tylko jest strasznie smutna.
Czyta teraz bajkę Małgosi, ale od czasu do czasu obrzuca mnie bacznym spojrzeniem. Potem
przygotuję kolację i położy siostrę spać. Wtedy zacznie sprawę ze mną. I co ja powiem?
Przecież nie mogę wyznać całej prawdy, bo wtedy byłoby dopiero...
Siedzę nad tym głupim równaniem z matematyki godzinę, ale cyfry przesłaniają mi na zmianę
to niespokojna twarz mamy, t wykrzywiona grymasem twarz Scyzoryka, t uśmiechnięta jak u
niemowlaka oczy Kapusia. I po raz nie wiadomo który, jak na filmie przesuwają mi się przed
oczyma różne natrętne obrazy.
Miesiąc temu w szkole była jakaś awaria i zwolnili nas wcześniej do domu. Wracałem sam, b
Grzesiek leżał chory, a Maciek pojechał do Poznania na pogrzeb babci. Zatrzymałem się po
drodze jak zwykle przy sklepie filatelistycznym. Ileż tam było nowości przy wystawie.
- Ty ! – usłyszałem nagle. Obejrzałem się i zobaczyłem uśmiechniętą twarz jasnowłosego
chłopca o niebieskich oczach. – Zbierasz znaczki ?
- Uhu - powiedziałem
- Ja mam ich całe stosy. Trzech wujków siedzi za granicą, to przysyłają. Ale ja nie zbieram.
Mogę ci je dać, chcesz? Piękne są.
- A co chcesz za nie ?
- Nic, po co mi one. Mówiłem ci, że nie zbieram. Chodź do mnie, weźmiesz sobie, jakie
chcesz. No, chodź.
Zawahałem się. Mama nieraz mówiła, żebym nie chodził do nikogo obcego. Ale jaki to obcy?
Taki sam chłopiec jak ja, no nie?
No i zgodziłem się. Taka okazja.
Chłopak plótł o tych znaczkach jak najęty. Minęliśmy kilka ulic, nawet nie uważałem jakich,
tylko słuchałem jak głupi.
- To tu – powiedział wreszcie. Weszliśmy do windy i wysiedliśmy na piątym piętrze. Zapukał
trzy razy do jakiś drzwi, które natychmiast zamknęły się za nami. W środku było dwóch
chłopaków dużo starszych i większych ode mnie.
- Cześć chłopaki – powitał mnie Wielki, z sianem na głowie. – To ten ? – skrzywił się –
Nierozgarnięty jakiś.
Ja nierozgarnięty! Z matmy i z fizyki nie ma lepszego, z innych przedmiotów stoję nieźle... a
ten mi tu ... Ale co go to obchodzi ?
- To pokaż te znaczki – zacząłem. Chciałem jak najszybciej wyjść, bo wcale mi się te
chłopaki nie podobały.
- Jakie znaczki ? – spytał ten wysoki
- Zbajerowałem go na znaczki. A co mu miałem powiedzieć, że będziemy obrabiać
samochód?! – odpowiedział Kapuś.
- Samo... – dalszy ciąg uwiązł mi w gardle. Odwróciłem się i chciałem dać nogę.
- Hola! A dokąd to pan szanowny? - odezwał się po raz pierwszy czarny jak Cygan chłopiec.
Chcesz żeby cię rodzona matka nie poznała, co?
- Nie! Nie! – nastraszył się
- Scyzoryk, po co straszysz chłopaka – odezwał się niby dobrotliwie ten wielki. – Zrobi co mu
się każe i pójdzie grzecznie do domu.
- To nic trudnego, wiesz? – zwrócił się do mnie. – Będziesz stał na straży, czy kto nie idzie, a
robotę wykonamy we dwóch. Ale jak piśniech słowo, to ...
I od razu tego dnia poszliśmy „do roboty”. Wzdychałem, żeby nas ktoś nakrył, żeby pokazał
się policjant, ale jak na złość wszystko poszło jak z płatka.
- Jak będzie znów trzeba, Kapuś przyjdzie pod szkołę i da ci cynk – powiedział mi przy
rozstaniu Wielki
No i stąd wzięły się te moje cztery nieobecności w szkole.
Byłem tak pochłonięty myślami, że nawet nie zauważyłem, kiedy mama położyła Małgosię
spać i usiadła naprzeciw mnie przy stole.
- Nie masz nic do powiedzenia Krzysiu ?
Poderwałem się, ale zaraz się opanowałem, bo przypominały mi się słowa Scyzoryka. Mama
była taka ładna.
- Ja... ja się poprawię, mamusiu, naprawdę – wymamrotałem ze spuszczoną głową.
- Jestem pewna, że się poprawisz. Ale to nie tylko o to chodzi. Powiedz mi jak to się stało i co
się z tobą dzieje. Jesteś jakiś dziwny. Chyba masz do mnie zaufanie. Może masz jakieś
trudności, kłopoty? – ciągnęła mama. Razem prędzej coś wymyślimy.
„A co tu można wymyślić?! Muszę tkwić w tym bagnie, dopóki...Chyba, że zdarzy się cud”
Mama przytulała mnie do siebie i pogłaskała po głowie. Wzruszenie zaczynało mnie dławić w
gardle, ale przecież nie mogłem się zdradzić.
- Kocham ciebie synku i czuję, że cię coś gnębi. Powiedz mi. Przyrzekam, że nie będę się
gniewała, żeby to było nie wiem co. Chyba jeszcze kochasz swoją mamę i nie chcesz jej
martwić.
Objem mamę mocno rękami, aby nie mogła mi spojrzeć w twarz i podniósłszy głowę,
otwierałem oczy aż do bólu i mrugałem raz po raz, żeby wpłynęły z powrotem do środka.
Uspokoiłem się wreszcie, pocałowałem mamę w rękę i przyrzekam, że nie będę więcej
wagarował i poprawię jedynkę.
Ale we wtorek przyszedł Kapuś i zapowiedział, że w środę idziemy na skok.
A środę zdarzył się cud.
Małgosia była akurat u koleżanki na urodzinach, mama prasowała bieliznę, a ja walczyłem z
rozpaczliwymi myślami i usiłowałem odrobić lekcje. Ciszę przerwał gong do drzwi.
Skoczyłem ochoczo, otworzyłem drzwi i ... nogi załamały się pode mną. Na progu stał
dzielnicowy. Od razu zauważył, że ze mną coś nie tak.
- A cóż to kawaler taki wystraszony? Może ma coś na sumieniu, co?
- Nie, tylko.... – szukałem gorączkowo wykrętu. – Zemdliło mnie po budyniu.
Mama spojrzała na mnie zdziwiona, przecież dziś nie było żadnego budyniu. Ale nic nie
powiedziała tylko zaprosiła dzielnicowego do pokoju.
- Mam sprawę do ciebie chłopcze. – Poszperał w torbie, wyjął opatrzony okrągłymi
pieczątkami papier, rozłożył go i podsunął mi pod oczy. – Znasz ich, prawda? Nie próbuj
zaprzeczać, bo szedłem wczoraj za tobą, jak urwałeś się po drugiej lekcji i wszystko
widziałem. Pozwoliłem ci wrócić do domu, a tamtych zabrałem na komisariat. Pójdą do
poprawczaka. Mają na swoim koncie kilkanaście rabunków. Wyjechał im taki jeden do
innego miasta, to zwerbowali ciebie na wartownika.
Siedziałem nieporuszony jak słup i nie mogłem oderwać oczu od papieru. Widniały na nim
naklejone zdjęcia Wielkiego, Scyzoryka i Kapusia, a obok podpisy:
Wojciech K., lat 16, uczeń Szkoły Zawodowej Nr......
Karol N, lat 16, uczeń Technikum Mechanicznego Nr .....
Łukasz K., lat 13, uczeń Szkoły Podstawowej Nr ....
Pod spodem była przygotowana ramka na czwarte zdjęcie i wolne miejsce na podpisy.
Wiedziałem, że to miejsce było przygotowane dla mnie. Dzielnicowy nie miał fotografii, więc
po nią przyszedł. No i po mnie oczywiście. Niech się dzieje co chce. Dobrze, że już koniec z
tymi wypadami i kłamstwami. I że mamie nic nie grozi. Trzeba odbyć karę, trudno. Mama się
zmartwi, ale lepsze to, niż bym miał chodzić z pokiereszowaną przez Scyzoryka twarzą ...
Ale co to ? Dzielnicowy już wychodzi i to beze mnie. Wyciąga do mnie rękę jak do
dorosłego.
- My ślę, że ta nauczka ci wystarczy. I na drugi raz będziesz ostrożniejszy. Do widzenia.
Nie wiem jak znalazłem się w objęciach mamy. Oszołomiony i szczęśliwy opowiedziałem jej
wszystko, co mi się przytrafiło.
HOROSKOP (Gawęda do 4 punktu Prawa Zucha)
Na stole leżała kartka: „syneczku, zapłać za obiady w szkole. Mama”. Piotrek spojrzał na
zegarek. Lekcje rozpoczynały się za trzy godziny. Zaczął przeglądać rozrzucone gazety.
„Horoskop” – przeczytał głośno – „Urodzony pod znakiem Strzelca fortuna w tym tygodniu
wyjątkowo sprzyja. Przed nim wielka wygrana”
Tak, to było na pewno o nim. Wygląda na to, że wkrótce zostanie milionerem. Szybko i po
prostu. Przed kioskiem Lotto stało dwóch mężczyzn. Naradzając się głośno skreślili liczby w
odpowiednich kratkach. Zaczął ich naśladować.
- Czyżby oni też mieli zamiar zostać milionerami? – przebiegło mu przez głowę
Na wszelki wypadek wypełnił drugi kupon. Po chwili namysłu również trzeci i czwarty.
Wreszcie wypełnił kupony za wszystkie pieniądze przeznaczone na obiady.
- Czy zapłaciłeś za obiady ? – zapytała mama, gdy wróciła do domu.
- Tak oczywiście - burknął
„Kiedy będę milionerem, to kupię mamię szminkę – marzył – Kaśce wystarczą lody, no,
może jeszcze Barbie, ale tylko wtedy, jeśli obieca, że zawsze będzie wychodzić z Kitą na
spacer. A tatusiowi ? Zamyślił się.
- Tatusiu, czego pragnąłbyś najbardziej? – zwrócił się nagle do ojca.
- Ja ? – tata był zaskoczony. – Hmm.... Żeby mój syn wyrósł na dzielnego, mądrego i
uczciwego człowieka.
- E tam ... – w głosie Piotrka wyczuwało się rozczarowanie... Może chciał mieć na przykład
Poloneza?
- Jeśli już mam wybierać, to wolę Toyotę – tata uśmiechnął się rozbawiony.
Nagle rozległo się stukanie do drzwi.
- Kochani, zaraz odbędzie się losowanie totolotka – to była babcia Krysia. – Nie zdążę do
domu, a chciałabym .... – Już włączam telewizor! – Piotrek aż podskoczył na krześle. – Od
rana noszę notes i ołówek.
Na ekranie pojawił się przeźroczysty kosz, a w nim kuleczki z numerkami. Kuleczki kręciły
się, wirowały, mieszały się ze sobą ... Babcia Krysia nerwowo pociera czubek nosa, Piotrek
gryzł długopis. Tylko mama siedziała nieruchomo.
- I co ? Zgadza się ? Wygraliśmy ? – nie mogła powstrzymać się Kaśka.
- Tak, wszystko się zgadza, wygramy w przyszłym tygodniu – odpowiedziała wesoło babcia
- To niemożliwe – szeptał rozgorączkowany Piotrek – Zaraz, zaraz ... muszę dokładnie
sprawdzić – pochylił się nad stołem kuponów.
- Skąd masz te kupony? Skąd wziąłeś pieniądze? Przecież to hazard. Wykrzyknęła mama.
- Moja droga, już dziadek Nikodem ponad pół wieku temu przegrał w karty konia i kawałek
lasu. Po nim ja odziedziczyłam zamiłowanie do ryzyka, a po mnie mój wnuk – Babcia
patrzyła na wnuka z dumą.
Piotrek długo nie mógł zasnąć, wiercił się.
- Nie śpisz ? – przy jego łóżku usiadł tata . Przeczytam ci twój horoskop. Urodzeni pod
znakiem strzelca w najbliższym czasie powinni ostrożnie wziąć się do pracy. Lenistwo i
bujanie w obłokach na pewno nie wyjdzie Ci na dobre.
- Jak to ? – chłopiec aż usiadł ze zdziwienia.
Przecież w tym horoskopie jest zupełnie co innego!
- Dlatego każdy z nich trzeba traktować z przymrużeniem oka, o tak ... tata zrobił perskie oko
do chlipiącego chłopca. – I jeszcze jedno. Zostawiam Ci pieniądze na obiady. Za
bezgraniczną wiarę w gwiazdy trzeba płacić.
„NIE RÓB DRUGIEMU CO TOBIE NIE MIŁE (Gawęda do 5 punktu Prawa Zucha)
Rano wracałem ze szkoły. Pani od matmy nie zrobiła zapowiedzianej klasówki. Przez ostatni
tydzień nie chodziłem do szkoły, więc byłaby jedynak jak nic.
Mruczałem sobie pod nosem jakąś piosenkę, jak Kubuś Puchatek, i wymachiwałem wesoło
workiem z kapciami. Za każdym razem ortalionowa kurtka zabawnie szeleściła, co bawiło
mnie dodatkowo.
W pewnej chwili usłyszałem jakieś piski. Obejrzałem się. To było pojękiwanie małego
chłopca. Zapewne wracał ze szkoły, bo miał tornister na plecach, a za nim szedł ten wysoki
dryblas z IV c, Kajtek, i z łokcia szturchał go w bok. Kajtek był wysoki jak dorosły
mężczyzna, a maluch naprawdę mały i chudy. Starał się oderwać od Kajtka i uciec, ale ten
dryblas trzymał go za tornister, albo chwytał za rękaw i tłukł z całej siły. Jak żywa stanęła mi
przed oczami scena sprzed 4 lat. Chodziłem do I klasy i byłem mało co większy o tego
chłopaka. Była zima. Spadł pierwszy gęsty, lepki śnieg, który od razu topniał i spod nóg na
wszystkie strony bryzgała błotnista breja.
Nagle obok mnie pojawił się dużo większy i starszy ode mnie chłopiec i zaczął we mnie walić
twardymi śnieżkami. Prosiłem, żeby dał mi spokój, bo pobrudzi mi kurtkę i mama będzie się
gniewała. A on roześmiał się szyderczo : „Masz rację, po co mam szczelać w plecy” I zaczął
celować w twarz. Zasłaniałem się rękami, a ten łobuz nabrał w obie ręce brudnego śniegu,
ś
cisnął mocno, wrzucił mi za kołnierz i uciekł. Chorowałem potem przez dwa tygodnie na
ciężkie zapalenie oskrzeli. Od tego czasu często zapadam na różne choroby.
Teraz ten dryblas też może zrobić krzywdę maluchowi. Muszę go obronić. Tylko jak? Kajtek
jest większy i silniejszy ode mnie. Szkoda, że nie ma tutaj któregoś z moich kolegów.
Dlaczego tak jest, że zawsze jakiś silny chłopak, zamiast pomóc słabszemu, znęca się nad nim
?
Tata mówił wtedy, gdy leżałem chory przy tym nieszczęśliwym wypadku, że ten chłopiec
może odgrywa się na słabszych za jakieś swoje niepowodzenia życiowe. Może jego też ktoś
silniejszy bije...
Naraz moje rozmyślania przerwał rozpaczliwy krzyk. Obróciłem się gwałtownie. Mały leżał
na ziemi, a dryblas z IV c kopał go.
W jednej chwili znalazłem się przy Kajtku. Był przynajmniej o pół głowy ode mnie wyższy i
sporo tęższy. Postanowiłem odciągnąć Kajtka od dzieciaka, a nawet stanąć z nim do walki po
to tylko, aby dać małemu choć trochę czasu na ucieczkę.
- Kajtek, co ci zrobił ten smarkacz, że tak go bijecie.
- Nie twój interes! Odwal się, bo zaraz i tobie przyleję.
- Wielki mi bohater, bić dzieciaka, co mu nawet pod pachę nie sięga.
- Za to ty sięgasz na pewno ! – Zamierzył się pięścią na mnie, ale udało mi się wyminąć.
- Znikaj mały do chaty – krzyknąłem – Ja już mu pokaże.
- Kajtek śmiał się z mojej groźby jak szalony. Wcale mu się nie dziwiłem. Wystarczyło
spojrzeć na nas, by odgadnąć, kto zwycięży.
Zaraz też doskoczył do mnie i zaczął okładać pięściami. Broniłem się jak mogłem, ale
wkrótce dostałem pięścią w nos. Krew zalała mi usta. Upadłem. Przymknąłem oczy. Nagle
usłyszałem kroki nadbiegających ludzi. Podniosłem powieki. Nade mną pochylił się Kajtek.
Zdziwiłem się, że nie uciekł, choć któryś z przechodniów chwycił go za rękę i wymyślał mu
od chuliganów. Kajtek jednak nie uciekł, był wyraźnie przestraszony i zaskoczony tym, co się
stało ze mną. Wytarłem krew chusteczką i powiedziałem:
- On nie winien. Biliśmy się na żarty. Sam uderzyłem się tornistrem w nos
Spojrzałem na Kajtka. On stanął nade mną, pochylił głowę. Nagle kap, kap, kap ... –
poczułem na swojej ręce coś mokrego ... Płakał.
- Nic mi nie jest, Kajtek – powiedziałem. – Może nieraz leci mi krew z nosa. Choć, idziemy
do domu. Podniosłem się i, choć miałem nos rozkwaszony, starałem się trzymać fason.
Zrozumiałem jednak, że z Kajtkiem stało się coś ważnego.
- Oj, chłopaki, rozbijaki. – skwitował ktoś wyrozumiale całe wydarzenie i wszyscy zaczęli się
rozchodzić.
- Daj tornister. Poniosę – rzekł nieśmiało Kajtek. Ty, dlaczego im nawijałeś o tym tornistrze ?
- A ty dlaczego nie uciekłeś, jak cię nazywali chuliganem ?
- Ja? – zająknął się – Powiem ci, ale nie powiesz nikomu.!
- Coś ty! A w ogóle, to mam na imię Bartek.
- Nie uciekłem, bo jak ci krew puściła nosem, to było tak, jakby mnie kto ...
- Nic nie rozumiem.
- Znasz bajkę o Kopciuszku ?
- Pewnie, że znam. I co ?
- W tej bajce jest macocha, wiesz ? A ja mam ojczyma.
- Zdarza się – odpowiedział Kajtek – on zwykle jest dobry dla mnie, ale jak się upije, robi
awantury, tłucze, co mu wpadnie pod rękę. I mnie wtedy, też bije. Aż mi nieraz krew cieknie
z nosa, więc jak cię zobaczyłem zalanego krwią, to mi się zdawało, że to ja tak leżę.
Szedł chwilę markotny. A mnie w ogóle zaświtała taka jedna myśl.
- Wiesz co Kajtek ? Jak twój ojciec będzie pijany, to przyjdź zaraz do mnie. Wiesz gdzie
mieszkam. W tym bloku pod 112 – tym.
- Gdy sobie popije to dostaje szału w domu. Trwa to godzinę, czasem pół, a potem śpi do
rana. A na drugi dzień nic nie pamięta i dobry taki, że do rany przyłóż. Naprawdę, będę mógł
być na czas rozróby u ciebie ?
- Pewnie. Możesz lekcje odrobić. A potem pogramy w coś, albo pooglądamy telewizję.
Wstąpisz teraz do mnie.
- Nie mogę. Muszę zaraz odnieść bieliznę do pralni. Słuchaj, a co powiesz w domu, dlaczego
jesteś pokrwawiony ?
- Nie słyszałeś ? Uderzyłem się tornistrem.
Roześmiali się oboje.
OT , CO – Gawęda do 6 Punktu Prawa
Traaach ! – i rozłożysta paprotka spadła na podłogę. Z rozbitej doniczki wysypała się ziemia
- A nie mówiłam ?! – rozłościła się Ewa, która w tym tygodniu była dyżurną. – Gonicie jak
tabun dzikich koni! Kto to zrobił? Niech mi się zaraz przyzna.
Cisz. „Tabun dzikich koni” stał teraz patrząc bezradnie na swoje dzieło.
- Tak ? Ganiać potraficie, a przyznać się to już nie. – woła z gniewem Ewa. – A ja i tak wiem,
ż
e to był Maciek.
- Widziałaś ? – Naburmuszył się chłopiec, który teraz powolutku odsuwał się od okna
- Ojej ... i dwa liście złamane ... biadoliła Ewa. – Ale ja za ciebie oczami świecić nie będę –
zwróciła się znów do Maćka – I uprzedzam: jeśli jutro na lekcji naszej pani nie przyznasz się,
sama powiem, co się stało z paprotką! Powiem! – podkreśliła. I żeby mi to było zaraz
sprzątnięte.
- Cho, zaraz ! zaperzył się Maciek. – Będziesz tu mną rządzić !
Dzieci powili rozchodziły się do domów. Rozbita doniczka została na podłodze.
A na zajutrz niespodzianka: na parapecie okna stała – jakby nigdy nic – paprotka. Więc ktoś
przyniósł całą doniczkę? Ale kto ? Maćka jeszcze nie było w szkole.
- To chyba nie ta sama paprotka ! – Zauważyła Jaga – Ta jest o wiele bujniejsza. Widzisz
Ewa, więc jest już wszystko w porządku.
Ale Ewy jeszcze nie było.
Wpadli do klasy oboje, Maciek i Ewa – prawie jednocześnie, tuż przed dzwonkiem.
Gorączkowo wyjmowali książki i zeszyty. A tu już i pani w drzwiach.
Ewa obróciła się do Maćka.
- No... - powiedziała
Maciek pokazał Ewie figę. Wychowawczyni podeszła do stolika. Ewa wstała.
- Bp proszę pani, tę paprotkę to Maciek stłukł wczoraj na lekcji.
Pani spojrzała na parapet.
- Nie rozumiem. - powiedziała
Ewa poszła za wzrokiem pani i ... zaniemówiła z wrażenia
- Więc widzisz: szkoda naprawiona – domyśliła się pani. – I nie ma już o czym mówić.
Ewa usiadła jak niepyszna. Uparcie wpatrywała się w tablicę. Wyobrażała sobie jak Maciek
gra jej teraz na nosie... Wstrętne chłopczysko !
Maćkowi ani to w głowie było. Gdy zobaczył paprotkę całą – był tak samo zaskoczony jak
Ewa. Wprawdzie nie przejmował się stłuczoną doniczką zbytnio, ale teraz widok paprotki –
dziwnie go poruszył. Więc ktoś zatroszczył się o to. Może chłopcy z „tabunu dzikich koni”
złożyli swoje grosze i kupili nowy kwiat ? Bo to chyba nie ta sama paprotka ... Ale tak nie
może być ! Maciek ma swój honor ! Zapłaci część.
Na przerwie podszedł do Adama:
- No, gadaj ile się należy ode mnie? Kupiliście przecież paprotkę.
- Coś takiego... ! – Zdziwił się Adam – A my wszyscy byliśmy pewni, że to ty!
- Przecież przyszedłem w ostatniej chwili. !
- To może Ewa... Zastanawiał się Adam. – Po pierwsze jest dyżurną, a po drugie głupio jej się
zrobiło, że ma skarżyć ...
- Ale naskarżyła ...
- Chciała dać ci nauczkę.
Maciek pokręcił z niedowierzaniem głową.
- Ewie nie myślę oddawać jaką kolwiek kasę.! Nie cierpię jej !
Zdawałoby się – kropka. A jednak ta sprawa nie dawała Maćkowi spokoju, choć sam nie
wiedział dlaczego. Czas mijał. Któregoś dnia cała klasa pojechała do muzeum na wycieczkę.
Dzieci obejrzały pamiątki z drugiej wojny światowej. I na lekcji wychowawczej długo o tym
mówiono. Pod koniec wstał Maciek.
- Bo ja mam taki pomysł, żebyśmy prowadzili kronikę szkolną. Kupiłem już nawet specjalny
zeszyt. I na początek napisałem o naszej wycieczce do muzeum.
- Muzeum przez o z kreską, co ? – odezwała się Ewa, która zdążyła wypatrzyć już błąd.
Maciek się zaczerwienił.
- Też ! ... – Ewa wzruszył ramionami.
- Ja mogę pomóc Maćkowi – Zaoferowała się Zosia. – Jak nie będziemy czegoś wiedzieć to
zajrzymy do słownika.
- I chyba nie tylko Maciek będzie pisał w kronice – powiedziała pani.
Jednak pierwsze dwa czy trzy zdarzenia opisywał Maciek. Razem z Zosią poprawiali to
potem przed lekcjami. Aż raz Zosia nie przyszłą do szkoły. A nazajutrz wypadła lekcja
wychowawcza. I Maciek miał właśnie pisać reportaż o wygranym mecz. Co robić ?
Nie było wyjścia, musiał iść po lekcjach do Zosi... zaziębiona leżała w łóżku, ale czuła się już
lepiej. Zabrali się do roboty.
- Podaj słownik – poprosiła w pewnym momencie Zosia. – Stoi tam przy oknie na półce.
Maciek podszedł do okna i znieruchomiał: na parapecie stałą ich dawna paprotka z
nadłamanymi liśćmi.
- Zosiu ... – Maciek od razu domyślił się wszystkiego – to ty...
- Nie możesz znaleźć słownika ? Zosia udała, że nie zrozumiała o co chodziło Maćkowi. Stoi
czwarty, licząc od okna.
- Nie wykręcaj się ! – powiedział Maciek – Ile jestem ci winien
- Wdzięczność dozgonną – roześmiała się Zosia. – Ale na serio to nic. Paprotka za paprotkę,
miałam taką w domu.
- Twoja była przecież o wiele, wiele ...
- Ta też niedługo będzie o wiele, wiele ... Sam za jakiś czas zobaczysz. Nie martw się: cała ta
historia nic a nic mnie nie kosztuje.
- Kosztuje... – powiedział Maciek. – To, że musisz poprawiać moje bazgroły. Ale ja nie
mogłem znieść, że ktoś za mnie załatwił tę sprawę z paprotką, więc musiałem coś dla klasy ...
Za tamto... Nie wiem, czy mnie rozumiesz? – zapytał, czując że się plącze.
- Tak – powiedziała Zosia. – Ale nigdy nie myślałam, że jesteś taki ...
- Ba ! – skrzywił się Maciek (a to miał być uśmiech) – ja też nie myślałem. Człowiek sam
siebie nie zna, ot co.
GAWĘDA NA OBIETNICĘ
Czy słyszeliście kiedyś o gruszkach na wierzbie ?
Gruszki na wierzbie to jest coś zupełnie niemożliwego. Choć czasami... Gdy byłem uczniem
drugiej klasy szkoły podstawowej, przyjechał do nas wujek. Bardzo to był dowcipny wujek.
Przywiózł nam prezent. Wcale go jednak nie wręczył. Tym prezentem były bardzo piękne
gruszki. Ale wujek zanim wszedł do domu, poszedł na koniec podwórka, wszedł na wierzbę i
przywiązał gruszki nitkami.
Zrobił to jakoś tak, że nikt nie widział. A potem wujek przyszedł i nie miał żadnego prezentu.
Dziwne.
A po powitaniu wujek opowiedział, że w autobusie słyszał rozmowę o tym, że podobno w
naszej miejscowości, rosną gruszki na wierzbie. Tylko trzeba umieć je dostrzec, albo
powiedzieć zaklęcie: gruszki – suszki – żółtobrzuszki... powtórzyć je szybko trzy razy i ani
razu się nie pomylić. Poszliśmy na drogę. Pod pierwszą wierzbą wujek kazał powiedzieć
zaklęcie. Pomyliłem się.
- No to nie mamy czego tu szukać, skoro jesteś taka gapa. Chodźmy do następnej. –
powiedział wujek.
Tam się skupiłem, choć gruszki na wierzbie wcale mi się wierzyć nie chciało. Powiedziałem 3
razy zaklęcie, patrząc, tak jak wujek kazał w pień. Teraz wujek zawołał : popatrz na drzewo.
Spojrzałem i .... zobaczyłem gruszki na wierzbie.
To był bardzo dobry dowcip. Przez pierwszych 2o sekund uwierzyłem w gruszki na wierzbie.
Ale teraz wiem, że obiecać komuś gruszki na wierzbie oznacza przyrzeczenie, którego
dotrzymać nikt nie jest w stanie.
Opowiedziałem Wam o gruszkach na wierzbie nie tak sobie, że trzeba coś na zbiórce
powiedzieć. Chyba nawet domyślacie się, czemu ma służyć opowiadanie o gruszkach.
Składacie dzisiaj bowiem zuchową Obietnicę. OBIECUJĘ BYĆ DOBRYM ZUCHEM... To
nie jest obiecywanie czegoś niemożliwego do spełnienia. Bo dobry zuch to nie musi być
wcale taki bardzo grzeczny, z którego wszyscy się śmieją. Dobry zuch jest wesoły, koleżeński
... Ma różne dobre pomysły... Pomaga, gdy komuś jego pomoc jest potrzebna...
Czy możecie mi obiecać, że będziecie takimi zuchami? ... Spodziewałem się że możecie mi to
obiecać. I liczę na to że będziecie pamiętali o tej dzisiejszej Obietnicy.