Później, PRZED RANDKĄ, Nadal w Pokoju Życzeń
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 203
Dziesięć Rzeczy Do Zapamiętania, Kiedy Przygotowuję Się Na Rozpoczęcie Randki z
Amosem (Którą Jestem Bardzo Podekscytowana, Pomimo Tego, Jak Może To Teraz
Wyglądać… Pamiętacie?)
1] Amos to uroczy człowiek. Naprawdę. Ten chłopak nigdy nie dał mi powodu do
myślenia, że będzie dzisiaj zachowywał się inaczej niż idealnie uroczo… em, to znaczy poza
niezwykłą niezręcznością z Julie Little. Och, i wtedy z Nigdy Nieleczącą Się Kostką, kiedy on i
James wdali się w przeciąganie liny moim zranionym ciałem. I jego zmienność nastroju
spowodowana Quidditchem oraz jego szaleni koledzy. Ale poza tymi maleńkimi rzeczami, ani
jednego powodu!
2] Tylko najgorszy typ czarodziejki cofa swoje słowo i uchyla się od zgody na randkę w
Hogsmeade w dniu, kiedy ma się ona odbyć. Nawet patologicznie kłamiąca. Tak po prostu
nie można.
3] Kto był absolutnie najgorszy w zrozumieniu własnych głupich uczuć? Tak, to byłam ja.
Więc nie powinnam wyciągać pochopnych wniosków. Pewnie i tak są niewłaściwe. Pewnie.
4] Zapewnianie wszystkim wyrównanych szans. Bardzo ważne. Nie zapominajmy o tym.
5] Jest piękny dzień! W październiku! Jak często to się zdarza, hm? To prawdopodobnie
jakiś znak. Na przykład wiadomość z góry czy coś. Dlatego moją odpowiedzialnością – ba,
moim obowiązkiem! – jest w pełni tego wykorzystanie. W rzeczy samej!
6] Randki w Hogsmeade – nieważne z kim – są okazją na zrobienie z siebie
atrakcyjniejszej osoby. Możesz się wystroić – uwielbiam się stroić. Nawet dla ludzi, do
których nie całkiem czuję teraz stuprocentowy pociąg. Ale nie o to chodzi. Po prostu nie.
7] Głupota to szalejąca epidemia. O tym zawsze warto pamiętać.
8] Muszę wyjść z tego pokoju.
9] Muszę przestać myśleć.
10] James Potter to głupi, kretyński, niedobry, zostawiający liściki, władczy, diabelski
czarodziej.
Odliczanie: Dwie godziny do RANDKI.
Kilka Minut Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Nadal P.Ż.
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 203
A więc… powiedzmy, że chcecie coś podpalić, tak?
(I nie mówię tutaj o małym ogniu. Mówię o dużym – naprawdę ognistym, dużym.
Totalnym pożarze. Popiół, spustoszenie, itd., itp.)
Czy Pokój Życzeń – biorąc pod uwagę, że wspomniane płomienne losy muszą spotkać się
z kwiatem i pergaminem, które są łatwopalne – zapobiega podpaleniu? Wiecie, bo tego od
niego wymagam? Bo nie chciałabym spalić całego zamku razem z tymi innymi, okrutnymi i
okropnymi rzeczami?
To ważne pytanie, jak sądzę.
Te miejsce naprawdę powinno mieć jakąś instrukcję.
Odliczanie: Godzina i pięćdziesiąt cztery minuty do RANDKI.
Minuty+, Wciąż PRZED RANDKĄ, PŻ
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 203
To przez to, że nie ma instrukcji, oczywiście.
Mam na myśli, dlaczego nie stwarzam Drugiej Lokalizacji Ognistego Piekła. Bo nie ma
instrukcji i sądzę, że Dumbledore’owi podoba się taka szkoła, jaka jest teraz. W innym
wypadku zaczynałabym teraz palącą się imprezę. Wielką, wesołą, sprowokowaną-przez-różę-
i-pergamin, palącą się imprezę.
Naprawdę.
Poważnie.
Odliczanie: Godzina i pięćdziesiąt jeden minut do RANDKI.
Więcej Minut, Wciąż PRZED RANDKĄ, PŻ
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 206
Obserwacja #204) Jaki jest sens okłamywania samej siebie, kiedy wiesz, że się
okłamujesz? Tak, zero. Zero sensu. Brak. Sens nieistniejący.
Obserwacja #205) Przeciwieństwem wszczynania pożaru jest najwyraźniej nie
wszczynanie pożaru. Ten proces obejmuje również durne leżenie na łóżku wyżej
wymienionego głupiego, kretyńskiego, niedobrego, zostawiającego liściki, władczego,
diabelskiego czarodzieja, dotykanie jego diabelskiego pisma zdradzieckimi koniuszkami
palców i ciągłe myślenie nad kawałkiem jego głupiego, nielegalnego krzewu. Serio, kto by
pomyślał?
Obserwacja #206) Jestem chora. Chora.
Odliczanie: Godzina i czterdzieści dziewięć minut do RANDKI.
Minuty, Wciąż PRZED RANDKĄ, Nadal PŻ
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 206
O Boże.
Poważnie muszę stąd wyjść.
To nie jest zdrowe.
Ani trochę.
Odliczanie: Godzina i czterdzieści siedem minut do RANDKI.
Minuty, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
- Nie jestem zdzirą, ja tylko zasnęłam!
Te oświadczenie towarzyszyło mi w moim marnotrawnym powrocie do Dormitorium 7-
rocznych Dziewcząt, dwadzieścia minut po mojej nieudanej próbie poradzenia sobie z
piromanią i rezultacie mojego chodzenia po Pokoju Życzeń tak długo, jak było to
fizycznie/emocjonalnie/chronologicznie możliwe. Praktycznie dyszałam z wysiłku, kiedy
wpadłam przez drzwi dormitorium, a w żyłach szumiało mi coś, co prawdopodobnie powinno
być identyfikowane, jako panika (choć nie byłam w humorze, żeby tak to nazywać), starając
się nie hiperwentylować.
Stałam tam, opierając się o otwarte drzwi, dysząc niczym idiotka, raz jeszcze napawając
się żałosnymi, idiotycznymi sytuacjami, które są moim życiem.
Serio. W ogóle czemu ja się jeszcze przejmuję? Ktoś wie?
Moje szaleństwo spotkało się z różnymi reakcjami. Ze swoich pochylonych pozycji na
łóżku Carrie, Saunders i Carrie Lloyd patrzyły na mnie jednakowymi spojrzeniami pogardy i
wesołości, obie miny były tak śmieszne, że gdybym nie była w stanie paniki, to nawet
parsknęłabym śmiechem. Gracie stała sama przed naszą szafą z trzema możliwymi topami
zwisającymi na drucianych wieszakach wokół jej szyi. Szczerzyła się do mnie głupio. Emmy
nigdzie nie było.
- Na pewno – prychnęła Saunders.
- Uroczo – zachichotała Carrie.
- Podejdź tutaj, mój zwierzaku – powiedziała Grace.
Poczułam, jak robię się absurdalnie czerwona, kiedy podbiegłam do Grace, ignorując
ciche wściekłe spojrzenie i wcale nie cichy chichot Saunders i Carrie, skupiając się na dotarciu
na drugą stronę pokoju bez większych katastrof. Grace odwróciła się do najbliższego lustra i
chyba poważnie zastanawiała się nad fioletowym topem, efektownie ignorując mnie i moją
panikę.
- To było kłamstwo – szepnęłam szybko, jak tylko do niej doszłam. Upewniłam się, że
mój głos jest na tyle cichy, żeby nie usłyszały Wściekła Idiotka i Rechotająca Kretynka. – To
było wielkie, grube kłamstwo, Gracie. Byłam zdzirą – największą zdzirą w całym świecie.
Wszystkie poprzednie zdziry teraz oddają pokłon mnie i mojej zdzirowatości.
Grace nie zareagowała. Tak naprawdę, to ta dziewczyna nawet się nie skrzywiła. Na
brodę Merlina, nawet na mnie nie spojrzała.
Um, halo?
Czy ona mnie nie słyszała?
Zdzira!
Byłam zdzirą!
- Wiem – powiedziała w końcu, ściągając z siebie wieszak z fioletowym topem i odrzuciła
go na bok. Jego miejsce zajął znajomy zielony top.
Zagapiłam się na nią.
- Wiesz? – wyjąkałam durnie, szukając słów. – Jak to „wiesz”? Skąd niby wiesz? Dopiero
ci powiedziałam!
- Jak myślisz, skąd wiem? – zapytała tajemniczo, teraz uważnie przyglądając się
zielonemu topowi. W końcu odwróciła się do mnie i myślałam, że może wyjaśni, o co jej
chodzi, zanim będę musiała wyciągnąć to z niej siłą, ale zapytała tylko: - Co o tym myślisz?
Mój kolor, co nie?
Pytała mnie o ubrania.
Zielony top przebił moją zdzirowatą noc.
Powiedzcie mi w jakim świecie coś takiego jest w porządku?
- Myślę, że to moje – odparłam gniewnie, zrywając bluzkę z wieszaka i zastanawiając się,
co ja takiego zrobiłam, żeby zasłużyć na takich gównianych przyjaciół. Szczerze. – Możemy na
chwileczkę skupić się tutaj, proszę? Mówię ci, że byłam zdzirą, a ty pytasz mnie, jak
wyglądasz w moim topie. Czy tylko ja widzę tutaj problem?!
- Boże, Lil. – Grace odwróciła się do lustra, rzucając mi spojrzenie przez ramię. – Wiesz,
jak na kogoś, kto tak niedawno wdał się w zdzirowaty romans, to na pewno jesteś dziś rano
zrzędliwa.
Zamorduję ją.
A trzeba do tego tylko kilku pociągnięć za te głupie wieszaki.
Nikomu nie będzie jej brakować.
- Grace. – Wysyczałam jej imię przez zaciśnięte zęby, patrząc na nią moim najgorszym
spojrzeniem pt. „nie-zadzieraj-ze-mną-teraz-panienko”. Ale Grace – jak zwykle – wywróciła
jedynie oczami, nieprzejęta moimi spojrzeniami niebezpiecznej furii.
- Spokojnie, Zdzirowata Sue. – Rzuciła mi głupi uśmiech, kiedy zrobiłam szybki zamach,
już planując, którego wieszaka użyję do zabicia jej. Grace ledwo usunęła się z mojego
zasięgu, chichocząc wariacko. – Po pierwsze – powiedziała, przybliżając się do mnie i
wyrywając mi z dłoni zielony top, po czym wycofała się strategicznie. – Trzeba się dzielić.
Nawet nie lubisz tego topu. Nie musisz być samolubna. A po drugie… - Urwała, patrząc na
mnie znacząco. – Jak myślisz, skąd wiem? A może już zapomniałaś, że Zdzirowata Sue
potrzebuje Zdzirowatego Stu?
Co do… Zdzirowaty Stu?
Kim, do diabła…
O Boże.
Nie.
Nie, on… nie mógłby. Nie mógłby.
Poczułam, jak zapada mi się twarz, a serce robi jeden, wielki podskok w piersi i opada mi
do stóp. Nie mogłam w to uwierzyć. Zeszła noc… zeszła noc była prywatna. Czemu James
powiedziałby… czemu on…
Nagle zachciało mi się ryczeć.
Grace musiała dostrzec mój niepokój, bo od razu zaczęła wyjaśniać.
- Och, Merlinie, nie, Lil. – Potrząsnęła szybko głową, podchodząc do mnie. – To nie było
tak… James nic mi nie powiedział.
Ścisnęło mnie coś w klatce piersiowej.
- On… nie?
- Do diabła, nie – zakpiła Grace, zbywając to ręką. Posłała mi lekki uśmiech. – Oczywiście
próbowałam coś z niego wyciągnąć – ale nie chciał nic powiedzieć.
Zmarszczyłam brwi, nawet, kiedy serce wciąż biło mi nierówno. – Ale jeśli on nic ci nie
powiedział – zaczęłam powoli – to czemu mówiłaś…?
Grace prychnęła. – Czemu? – zapytała. – A jak myślisz, Lily? Ten biedny facet nie musiał
nic mówić. Wpadł do Pokoju Wspólnego wyglądając, jakby właśnie dostał Zaklęciem
Rozweselającym czy coś.
Grace pokazała mi to, idąc trochę jak zombie z największym, najgłupszym uśmiechem na
twarzy. Parsknęłam śmiechem na jej chwiejny krok. Wtedy przestała, rzucając mi znaczące
spojrzenie.
- Mogę nie być najjaśniejszą gwiazdą w galaktyce – powiedziała beznamiętnie – ale
nawet ja potrafiłam się domyślić.
Kiwnęłam powoli głową, chociaż wierciłam się nerwowo, nie cierpiąc tego, jak wiele
ciężaru zeszło z mojej piersi na wyjaśnienie Grace, jak wielką ulgę czułam, że James nic nie
powiedział. I… cóż, przypuszczam, że obrazek jego durnej wesołości nie był taki
zniechęcający. Wiecie, bo dobrze jest wiedzieć, że nie tylko ja stałam otumaniona przy
ścianie po naszym zdzirowatym biznesie i w ogóle. Chociaż James technicznie wciąż chodził.
Ale nieważne.
- Lily? – odezwała się Grace, kiedy nic nie powiedziałam. – W porządku?
Wyrwałam się z głupich myśli, przypominając sobie, że to – dwie godziny przed moją
Randką z Amosem – nie była pora na rozmyślanie nad Szczerzącym-Się-Zombie. Ale nawet
czując, jak kiwam głową i słysząc, jak głowa wrzeszczy na mnie, żebym to wszystko
powstrzymała, to moje usta wciąż to kontynuowały, wyrzucając: - Przypuszczasz. To nie
musiało mieć ze mną coś wspólnego.
Co nie powinno być takie szokujące. Przecież moje usta są zdradzieckie i w ogóle.
Psh.
Grace uniosła brew, nie kupując tego ani przez chwilę. – Daj spokój, Lily – powiedział. –
Był z tobą.
- To również przypuszczenie.
- Właściwie to nie.
Rzuciłam jej spojrzenie. – Jestem pewna, że nie było cię tam, aby to potwierdzić, Gracie.
Nie było z tym dyskusji – jestem na tysiąc procent pewna, że zeszłej nocy James i ja
byliśmy jedynymi osobami w tamtym pokoju – ale mimo wszystko na twarzy Grace pojawił
się nagle bardzo przebiegły uśmiech.
O rany.
- Tak czy owak – zaczęła powoli, a jej uśmiech robił się tylko szerszy. Przełknęłam głośno
ślinę. – Zapomniałaś o jednej rzeczy, ma przyjaciółko… jak myślisz, skąd James w ogóle
wiedział, gdzie byłaś?
…
O Merlinie.
Nie zrobiła tego.
- Grace Reynolds – sapnęłam, mrużąc niebezpiecznie oczy. – Nie zrobiłaś tego.
Grace była niesamowicie z siebie zadowolona, a na jej ustach tkwił usatysfakcjonowany
uśmieszek.
- Lily Evans – rzekła słodko. – Zostałaś poddana interwencji.
O mój Boże.
O mój Boże.
- Grace! – krzyknęłam, nie przejmując się już czy usłyszały Kretyńskie Bliźniaczki, sam
James czy nawet moi przyszli koledzy w Guam – byłam zbyt rozsierdzona. – Jak mogłaś…
dzień przed Hogsmeade? Jak… dlaczego… na brodę Merlina, nie mogłaś zaczekać trochę
dłużej na odpowiedni moment?!
- Przepraszam bardzo – odparła Grace, praktycznie promieniując samozadowoleniem.
Uniosła rękę, tak jakby miało mnie to powstrzymać, gdybym postanowiła rzucić się do jej żyły
szyjnej (um, ta, nie powstrzymałoby mnie to). – Osądzając po komentarzach „jestem-
największą-zdzirą-na-świecie”, powiedziałabym, że wyczucie czasu miałam idealne, dziękuję
ci bardzo.
Fuknęłam głośno z irytacją, ale Grace jeszcze mocniej zachichotała, bawiąc tylko siebie
swoją głupią logiką, która nie była nawet logiką, bo nie miała sensu. Przeszyłam ją
najgorszym spojrzeniem, jakie miałam, splatając ramiona na piersiach, żebym nie zrobiła jej
krzywdy, kończąc w Azkabanie na całe życie.
- Wszystko pogorszyłaś, ty wścibska kokietko! – wściekałam się, pokazując jej moją furię.
Grace wywróciła oczami. Podniosłam ręce we frustracji. – Co się stało z naszą solidarnością
Pracowników Fabryki, hm, Gracie? Czy na tym świecie nie pozostało żadne zaufanie?
Grace wzruszyła ramionami. – Mówiłam ci, że będziesz następna.
Azkaban, Lily.
Jest brudny. I zimny. I nieszczęśliwy. Nie chcesz spędzić tam reszty życia, pamiętasz?
Och, ale to było kuszące.
Było blisko. Mogłam zabić ją w tej właśnie chwili i niewiele nad tym myśleć. Ale kiedy
walczyłam z dość wielkim pragnieniem, żeby zacisnąć palce na głupiej szyi Grace, chwilowe
wytchnienie – dla morderczyni i dla ofiary, oczywiście – nadeszło w formie dźwięku
otwieranych drzwi dormitorium. Obie z Grace odwróciłyśmy się, żeby zobaczyć wchodzącą
do pokoju Emmę, na której twarzy znajdował się lekko gniewny wyraz. Jednakże to nie jej
mina posłała mój żołądek do lochów, kiedy tylko ją zobaczyłam. W rękach Emmy tkwiły dwa
znajome przedmioty, które sprawiły, iż czułam się, jakbym chciała wyrzucić z siebie całą
zawartość żołądka.
Do jasnej cholery.
Do jasnej, pieprzonej cholery.
- Lily – ogłosiła suchym tonem Emma. – Mam dla ciebie przesyłkę.
Grace wybuchła za mną śmiechem.
Przełknęłam ślinę. Bardzo mocno.
Niech szlag weźmie kary dożywotniego więzienia. Bycie ciepłym, czystym i zdrowym
psychicznie i tak było ogromnie przereklamowane.
Zabiję go.
Zabiję.
- Kazano mi przekazać to do rąk własnych – powiedziała Emma, podchodząc ostrożnie do
szafy, gdzie wciąż stałyśmy z Grace. Podała mi pierwszy przedmiot – znajomą czerwoną różę,
identyczną do tej, którą obecnie miałam w torbie – z lekką fanfarą. Drugi przedmiot – równie
znajomy czerwono-złoty szal – Emma zarzuciła mi na szyję. – Zapytałam czy powinnam
przekazać jakąś wiadomość – ciągnęła – ale powiedziano mi, że nie ma żadnej. Najwyraźniej
„dostałaś już rozkazy na ten dzień”.
Zaczerwieniłam się wściekle.
- Rozkazy? – powtórzyła Grace, unosząc pytająco brew. – Idziesz na randkę czy na
wojnę?
Zmiażdżyłam ją spojrzeniem. – Kto wie? – rzuciłam. – Nie dzięki tobie.
Gdy Grace uśmiechnęła się z satysfakcją, Emma zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu,
jej twarz ukazywała sprzeczne uczucia, kiedy na mnie patrzyła.
- Lil – powiedziała bardzo powoli. – Zapominając na chwilę o tym, że nadal jestem na
ciebie niewiarygodnie wściekła za obrzucanie mnie wczoraj pergaminowymi kopertami… -
Przerwała, a na jej twarzy pojawiło się niechętne współczucie. Zmrużyła oczy, wpatrując się
we mnie. – Co się wczoraj wydarzyło, u licha?
Zarejestrowałam pytanie Emmy, ale spowodowało one przeważnie mocno atrakcyjne
rumieńce. Chciało mi się śmiać. Co się wydarzyło? Co się wydarzyło? Co się nie wydarzyło?
Czy istniały w ogóle słowa na szaleństwo, które miało miejsce w tym głupim pokoju?
Spojrzałam na różę w mojej dłoni – kolejną różę, przypomniałam sobie, myśląc wtedy o tym
cholernym liściku i jakie były moje „rozkazy na ten dzień”. Ta cała pomieszana sytuacja była
niesamowicie żałosna. Dotknęłam palcami szala – szala, który James musiał celowo wziąć,
kiedy wrócił, żeby przykleić ten durny liścik, biorąc pod uwagę, że na pewno nie był w stanie
zabrać go za pierwszym razem, gdy wyszedł. Starałam się nie myśleć zbyt mocno o tym
stanie, ale stawało się to niewiarygodnie trudne.
Szlag.
Przełknęłam głośno ślinę, odwracając wzrok od niewygodnie szczerej twarzy Emma i
zamierzałam patrzeć pusto na ścianę, dopóki nie wezmę kontroli nad słowami, które bardzo
chciały opuścić moje usta. Zamiast tego odkryłam, że mój wzrok podłapał spojrzenie
Elisabeth Saunders. Spojrzałam jej w oczy. Patrzyłam w milczeniu, jak jej twarde oczy
przeniosły się z mojej twarzy na szal Jamesa (który wciąż wisiał na mojej szyi) i z powrotem
na twarz.
Och, do diabła.
Nie potrzebowałam tego. Naprawdę.
Poruszając się szybko, zerwałam obraźliwą rzecz z ramion, obróciłam się i zgniotłam szal
w małą kulkę, przyciskając go do piersi, skrywając przed wścibskimi oczami. Grace i Emma
rzuciły mi skonsternowane spojrzenia, ale zignorowałam je. Wciąż wyczuwałam wzrok
Saunders wypalający dziury w moich plecach. Kiedy w końcu się odezwałam, mój głos był
cichszy, świadomy tych, którzy mogli słuchać.
- Później – szepnęłam, nagle niesamowicie zmęczona, kiedy przeniosłam wzrok z Grace
na Emmę, a potem spojrzałam w podłogę. Westchnęłam ciężko, czując pulsowanie w głowie.
– Nie chcę… nie chcę, żeby ktoś to podsłuchał. Poza tym, jeśli teraz zacznę o tym gadać, to
nie… Merlinie, nie wiem czy będę w stanie zmusić się do pójścia na randkę.
Wyznanie było – okropnie, żałośnie – prawdziwe, a ta świadomość przyprawiała mnie o
lekkie mdłości. Z drugiej strony Grace wyglądała na dość zadowoloną, podczas gdy Emma
wyglądała na lekko zszokowaną.
- Na Merlina – sapnęła. – To jest aż tak poważne?
Och, Emmo.
Gdybyś tylko wiedziała.
Naprawdę nie wiedziałam, jak mogłabym odpowiedzieć bez wybuchnięcia płaczem i
wygadania całej wstrętnej opowieści, dlatego pozostałam przy nieszczęśliwym skinięciu
głową, pozwalając, żeby ten prosty czyn wyjaśnił rozmiar upadku mojego żałosnego życia.
Emma wydała współczujący dźwięk.
- No – powiedziała, wypuszczając mały oddech. – Na pewno… wszystko się ułoży.
Ułoży?
Moje życie?
Och, nie rozśmieszaj mnie.
Nie rozśmieszaj mnie.
Odliczanie: Godzina i dwadzieścia jeden minut do RANDKI.
Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
Przewodnik Lily Evans Po Tym, Co Ubrać Na Randkę, Na Którą Zmęczona Jest
Udawaniem, Że Chce Iść (Pomimo Kilkukrotnego Analizowania Jej 10 Ważnych
Przypomnień)
1] ODPOWIEDNIA Bluzka
Zwykle na taką pomyślną okazję, jak randka z Amosem Diggorym byłabym w
gorączkowym poszukiwaniu DOSKONAŁEJ BLUZKI – takiej, która sprawiłaby, że
wyglądałabym szczupło, radośnie obdarzona autami i ogólnie cudownie. Tego się oczekuje.
To jest normalne. Ale teraz… cóż, dzisiejszy dzień nieszczególnie jest normalny, prawda?
Więc myślę, że ten „doskonały” wybór nie będzie najlepszym pomysłem. Przecież nie ma
potrzeby na jakieś dodatkowe próby kuszenia, co nie? W tej randce nie chodzi o to. Chodzi o
przekonanie się czy są tutaj jakiekolwiek prawdziwe uczucia bez tych bzdur. Powinnam
podobać się Amosowi bez ochrony oponki i dodatkowych wkładek do stanika. Powinien
patrzeć do mojego wnętrza. No przecież.
Dlatego w następstwie tej błyskotliwej logiki zamiast szukać DOSKONAŁEJ bluzki,
alternatywnie szukam ODPOWIEDNIEJ bluzki. Zwykłe trzy Doskonałe Bluzki – zielony sweter,
zdzirowata bluzeczka na ramiączkach, prosta biała – nie dostaną szansy. Więc na ich miejsce
mamy trzy nowe wybory. Trzy doskonale odpowiednie bluzki.
1] Rdzawoczerwony sweter, który jest niezwykle wygodny, ale dość groźnie koliduje z
moimi włosami (chociaż – po prostu tak mówię – pasuje do Gryffońskiego szala.
Jakiegokolwiek Gryffońskiego szala. Mojego albo innego. Gdybym chciała takiego założyć. A
nie chcę. Prawdopodobnie).
2] Niebieska, zwiewna bluzka, której zawsze udaje się ukryć mój stan za-dużo-ryżu, ale
niestety sprawia również, że moje piersi wyglądają na nieistniejące.
3] Zielona bluzka, której być może nawet nie lubię, ale którą tak niegrzecznie upatrzyła
sobie Grace i której ubranie pozwoliłoby mi na unieszczęśliwienie Grace, na co zasługuje po
jej wścibskim występku.
No więc. Decyzje, decyzje.
Zatem… och, no dobrze, skreślmy numer trzeci. Naprawdę nienawidzę tej bluzki.
Wyglądam w niej, jak brzydki żółw. A Grace pewnie zawyłaby w rozpaczy, gdybym jej ją
zabrała. Chociaż myślę, że zasługuje na trochę agonii, to chyba nie jestem aż tak złośliwa. W
każdym razie, jeszcze nie. I podczas gdy wciąż jestem stanowcza w niewyolbrzymianiu moich
kobiecych atutów, to nie chcę przecież wyglądać, jak mężczyzna, więc chyba odrzucę również
bluzkę #2. Co zostawia nas z… bluzką #1.
Hm.
Interesujące.
2] Odpowiednie Spodnie
W porządku. To jest trochę trudniejsze.
Mam na myśli, że mogłam przeszukać szafę, poszukać pary spodni, spódniczki albo
jakiegoś innego kawałku odzieży dolnej, który byłby odpowiedni, niedoskonały i tak dalej…
ale to wymagałoby wiele wysiłku. Więcej wysiłku niż bym chciała. I choć wiem, że założenie
super-podkreślających-mój-tyłek dżinsów jest określeniem niepotrzebnego kuszenia…
przecież nie chcę wyglądać, jak całkowita wiedźma, prawda? Oczywiście, że nie. Poza tym te
dżinsy pasują do Odpowiedniej Bluzki #1. Dlatego – w tym wypadku – wygląda na to, że
doskonałe jest odpowiednie.
Albo doskonałe jest bardziej praktyczne, co praktycznie znaczy to samo.
Racja.
3] Odpowiednie Buty: Być Zdzirą czy nią Nie Być?
Więc oto jest problem:
Odkąd Emma wyciągnęła Zdzirowate Buty z ich ciemnego legowiska z tyłu szafy podczas
Huraganu List, Gracie przyglądała im się, jak brutalna bestia w poszukiwaniu niewinnej
ofiary. Serio. Prawie się śliniła. Wiem na pewno, że gdybym nie postanowiła dzisiaj ubrać
moich zdzirowatych butów, to nieuchronnie wylądowałyby na za dużych stopach Grace. A
jeśli tak się stanie, to nie mam wątpliwości, że już nigdy nie zobaczę moich Zdzirowatych
Butów w jednym kawałku. Nie żartuję. Z moich cennych Zdzirowatych Butów zostanie milion
brudnych, uszkodzonych kawałków. Będzie gadać „Och, Lil, nie wiem, jak poślizgnęłam się w
tej ogromnej kałuży błota i skąd wziął się tam aligator, rzucając się na moje stopy. Ups!”, ja
powiem „Moje buty!”, a ona „Chodźmy na kolację, co?”.
Poważnie. Tak wyglądałaby ta rozmowa.
Zdzirowate Buty były schowane nie bez powodu – tak jak sugeruje ich nazwa są dużym
uosobieniem Zdziry – i wiem, że wolałabym założyć praktyczne, wygodne tenisówki, nie tylko
dlatego, że nie będą obcierać mi stóp, ale dlatego, że zdecydowanie są o wiele bardziej
niekuszące niż prowokacyjne Zdzirowate Buty, ale… cóż, czasami dziewczyna musi robić to,
co musi. Jeśli to jedyny sposób na uratowanie ich przed makabrycznym końcem spod rąk
Grace Reynolds, to dla ich dobra poświęcę siebie, moją wygodę i możliwie plan kuszenia.
Naprawdę nie mam innego wyboru.
Poza tym, jeśli był jakikolwiek inny dzień na noszenie ZDZIROWATYCH butów…
Tak.
Ten dzień jest dzisiaj.
4] Akcesoria: Najlepszy Przyjaciel Dziewczyny… czy Wróg?
Każda czarownica warta choć jednego sykla wie, że odpowiednie akcesoria mogą
uzupełnić albo zniszczyć strój. To te proste, małe dodatki – kolczyki, bransoletka, naszyjnik…
inny kawałek materiału wiszący na twojej szyi – które sprawiają, że facet mówi „Hmm.
Mniam” albo „Ugh. Czarownica”. To udowodnione naukowo. Praktycznie prawo natury. W
żaden sposób nie można kwestionować Prawa Akcesoriów. Biorąc to pod uwagę myślę, że
byłoby z mojej strony głupie niewykorzystanie wielu zalet akcesoriów.
Tyle, że… no nigdy nie byłam osobą lubiącą biżuterię. Chodzi mi o te mrowienie i
stukotanie, kiedy się poruszasz – tak, to nie moja rzecz. A patrząc na to, że mój strój jest już
dość ciężki, to pewnie i tak mógłby pozwolić sobie na jakiekolwiek dodatki.
Ale jest rdzawoczerwony.
Znaczy się, mój sweter. Jest w ślicznym rdzawoczerwonym odcieniu, który jest dość
Gryffindorski. A biorąc pod uwagę, że idę na randkę z Puchonem, to chociaż tyle mogę
zrobić, żeby reprezentować swój lud. Wiecie, bo mogą sobie pomyśleć, że ich porzucam czy
coś. A tego nie robię. Nawet nie chcę iść. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że moim
Gryffindorskim obowiązkiem jest reprezentowanie mojego domu, a jedynym na to
sposobem jest przystrojenie się odpowiednimi Gryffońskimi akcesoriami. I mogłabym
pewnie założyć coś swojego… ale Grace wciąż blokuje szafę. Wszystkie moje odpowiednie
Gryffońskie akcesoria są w szafie. A kto wie, kiedy usunie się spod lustra, kiedy w końcu się
ugięłam i pozwoliłam jej założyć brzydką zieloną bluzkę. Ona po prostu taka jest. Lubi stać
przed lustrem.
Więc chyba będę musiała sobie poradzić z tym, co mam.
Jeśli wiecie, o co mi chodzi.
PODSUMOWANIE:
Odpowiednia Bluzka: Jest.
Odpowiednie Spodnie: Są.
Odpowiednie Buty: Są.
Odpowiednie Akcesoria: Są.
Całkowita Ocena Stroju: Bardzo odpowiedni… tak jakby.
Odliczanie: Godzina i trzy minuty do RANDKI.
Później Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
O Boże, godzina.
Wciąż mam całą godzinę.
Jak do jasnego, cholernego diabła mam wytrzymać kolejną godzinę?
Odliczanie: Godzina do RANDKI.
Minuty Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
Papierowa torba.
Tego potrzebuję – starej, dobrej, brązowej papierowej torby. Jednej z tych mocniejszych,
które sprawiają, że oddychanie jest o wiele łatwiejsze.
Tak.
Odliczanie: Pięćdziesiąt osiem minut do RANDKI.
Sekundy, Wciąż PRZED RANDKĄ, D7RD
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
DLACZEGO NIKT NIE MA STAREJ, DOBREJ, BRĄZOWEJ PAPIEROWEJ TORBY?!?
CO ONI PRÓBUJĄ MI ZROBIĆ?!?!
Odliczanie: Pięćdziesiąt siedem minut do RANDKI.
Kilka Minut Później, Wciąż te same bzdury
Nie wiem, co znaczy ta cała „Spostrzegawczość”.
O co ci chodzi, Lily?
Drogi Pamiętniku Lily,
Lily nie może już werbalnie (pisemnie?) w Ciebie hiperwentylować z powodu faktu, że
właśnie podałyśmy jej Miksturę Uspokajającą, żeby się zamknęła. Obecnie leży radośnie na
swoim łóżku bez brązowej papierowej torby, której stanowczo żądała z jakiegoś tam powodu.
Zamiast tego przytula się z szalem Jamesa.
Po prostu myślałam, że trzeba o tym wspomnieć.
Z miłością,
Grace
Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 207
Randka.
Wychodzę na randkę.
Nic mi nie jest.
Tak myślę.
Eee.
…może powinnam jeszcze trochę napić się tej Mikstury. Wiecie, na wszelki wypadek.
Odliczanie: ZERO minut do RANDKI.
Później, PO RANDCE, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 208
Ja…
Hm.
W porządku.
Racja.
To było…
Hm.
Troszeczkę Później, Po Randce, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt
Spostrzegawcza Lily: Dzień 33
Suma Obserwacji: 208
Po wypiciu do dna Mikstury Uspokajającej Grace („Hej, czempionko – chcesz być
spokojna, nie otumaniona, pamiętasz?”) ledwo pamiętam trochę otępiałą podróż, która
wyciągnęła mnie z Wieży Gryffindoru (no dobra, być może na początku trochę sterowały
mnie Grace i Emma) do Wielkiej Sali bez żadnych fatalnych przypadków hiperwentylacji czy
urazów wywołanych miksturą. A choć niektórzy mogą powiedzieć, że nafaszerowanie się
miksturą, aby być uległą nie było najbystrzejszym pomysłem… oni po prostu nie rozumieją.
To nie była normalna sytuacja, gdzie dziewczyna-bierze-miksturę-żeby-zignorować-fakt-że-
być-może-idzie-na-randkę-z-kimś-kto-może-być-lekkim-dupkiem-pomimo-tego-w-co-
wcześniej-wierzyła-i-och-tak-pewien-nie-taki-dupek-chce-zabrać-ją-na-randkę-ale-ups!-ona-
mu-odmówiła-nieprawdaż? To była całkiem inna, niezbędna sytuacja. Dziewczyna musi robić
to, co do niej należy. Poza tym ostatecznie liczy się to, że tam zeszłam, prawda? W jednym
kawałku? I oddychałam normalnie? Bez brązowej papierowej torby? Najwyraźniej ludzie
stracili pojęcie, co jest tutaj najważniejsze. Są o wiele gorsze rzeczy niż podparte lekami
wsparcie moralne. Przecież tego nie sprzedawałam ani nic.
Em, nie żeby cokolwiek zostało do sprzedania.
Ale nieważne. Przy tej ilości ryżu, którą jadam, pewnie potrzebowałam tej dodatkowej
dawki.
Albo trzech.
Dobra, pięciu.
Liczby. Psh. Drobny szczegół techniczny.
Tak czy inaczej, kiedy nareszcie zdołałam przejść nieznacznie kręcącymi się korytarzami
do Wielkiej Sali, miejsce było całkiem zatłoczone – tak naprawdę wszędzie było tłoczno,
pomimo faktu, że to była sobota (DzieńSnu) i kilka minut przed dziewiątą. Nigdy nie przestaje
mnie zadziwiać jak dni Hogsmeade jakimś cudem zmieniają nawet najbardziej niedbałych
uczniów Hogwartu w wesołych, pogwizdujących rannych ptaszków. Cała szkoła jest nagle
gotowa i chętna na powitanie słońca, do obrzydzenia wesoła. I nie tylko Wiedźmy
Hogsmeade temu ulegają. Towarzyskie Motyle, Fanatycy Quidditcha i Biblioteczni Pustelnicy,
ich wszystkich można znaleźć wędrujących po zamku w poranek Hogsmeade, nawet jeśli są
tu tylko po to, by stać po boku i patrzeć, jak rozwija się nieunikniony dramat (który, sądząc
po piszczącym dźwięku głosu Penny O’Jene dochodzącego od stołu Krukonów i widoku
wyjątkowo ponurego Chłopaka Hieny, przyglądającego się jej bezradnie, powiedziałabym, że
zaczynał się w samą porę).
Och, Hogsmeade. Co za radość, co za zachwyt.
Powinnam była się tym cieszyć – mam na myśli melodramat Penny/Hieny? Żyłam z ich
cierpienia – ale z jakiegoś powodu to po prostu na mnie nie działało. Stałam tam, opierając
się w milczeniu o daleką ścianę, pozwalając aby uspokoiła się moja otumaniona głowa i nie
potrafiłam wydusić z siebie wystarczającego uczucia, żeby przejąć się, że Penny właśnie
zaczęła szlochać, a Hiena krzyczał „Deb Hess? Nie cierpię Deb Hess! To krowa, Pen!” tak
głośno, jak tylko potrafił. Może to dlatego, iż ludzie, którzy ostatnio przedawkowali Miksturę
Uspokajającą nie potrafią odczuwać właściwych emocji, a może dlatego, że innego dnia
słyszałam podobny wiersz (choć sądzę, że wtedy była to Finola Groose), a może po prostu
dlatego, że Deb Hass właśnie weszła do sali i wyglądało na to, że ten dramat zyska rozlew
krwi, a mnie nie kręciła krew, lecz cokolwiek to było, po prostu mnie to nie interesowało.
Och, do diabła.
Czemu ja w ogóle kłopoczę się kłamaniem?
Prawda była taka, że zaczynałam panikować.
Słuchajcie, wiem, że to było głupie (i dość cudowne, biorąc pod uwagę, ile wypiłam
Mikstury Uspokajającej), ale taka była prawda. Na mój własny cichy i (sztucznie) spokojny
sposób, stałam tam jak mała smutna wesz, czując w brzuchu ten ciągle obecny węzeł
niepokoju, który przygotowywał się do przemiany w stan paniki na najmniejszą prowokację.
A rzecz w tym, iż wiedziałam, że jeśli na to pozwolę – jeśli pozwolę sobie ulec szaleńczej
mocy paniki – to na pewno nie wyjdę z tej głupiej Wielkiej Sali. Choć twierdzę, że jestem
bezwartościową kretynką i choć wiem, że ten dzień może zakończyć się katastrofą, to wiem
również, że jestem lepsza od tego. Jestem lepsza od lekkomyślnej kobietki, na jaką się teraz
zachowuję. A jedynym sposobem na udowodnienie tego jest przestanie być tak absurdalną i
wyjście.
Wszystko będzie dobrze.
To sobie powtarzałam, kiedy tam stałam – wszystko będzie dobrze.
Wiedziałam, że nie będzie idealnie, ale nie tego oczekiwałam. Celem dzisiejszego dnia
nie była perfekcja. Celem było dowiedzenie się raz i na zawsze czy Amos i ja mieliśmy być
prawdziwymi, kochającymi się bratnimi duszami, jak to sobie kiedyś wyobrażałam. A jeśli
byliśmy… cóż, poradzę sobie z tym. A jeśli nie byliśmy… z tym też sobie poradzę. Mogłam
stać tam, patrząc na krzyki i płacz Penny oraz płaszczenie się i przepraszanie Hieny,
rozbierając każdy mały szczegół nadchodzącego dnia na kawałeczki, dopóki krowy i Deb Hess
sobie nie pójdą, ale to da, hm? Czy to cokolwiek zmieni?
Nie.
Nie, jestem całkiem pewna, że nic by nie zmieniło.
Więc niech wszystko diabli weźmie. Niech diabli weźmie każdą głupią rzecz. Przestanę
być takim tchórzem, wyjdę na zewnątrz, znajdę Amosa, pójdę na randkę i to będzie tyle.
Niech się dzieje, co chce.
Uzyskanie takiej determinacji bardzo ułatwiło mi oderwanie się od ściany, o którą przez
ostatnie kilka minut opierałam mój otumaniony ciężar – no i moja głowa przestała w końcu
się kręcić, oczywiście – i zaczęłam iść. Omijając grupkę chichoczących trzecioroczniaków,
które przyglądały się rozwojowi opery mydlanej Penny-Hiena-Deb (och, żeby to znowu być
młodą i głupią!) szybko podeszłam do drzwi wejściowych, stwierdzając że lepiej abym
wydostała się na zewnątrz zanim stracę resztki odwagi albo moja Mikstura Uspokajająca
przestanie działać i skończy się na tym, że ukryję się w najbliższym schowku i zostanę tam
przez resztę mojej egzystencji. Nie myślałam o tym, co robiłam, gdzie się kierowałam… po
prostu szłam. To wydawało się najlepsze. Pójście.
Na zewnątrz było całkiem ładnie i przyjemnie ciepło, kiedy nareszcie przeszłam przez
drzwi wejściowe, choć nie wiedziałam czy to z powodu niezwykłego październikowego
słońca, czy wielkiej grupy ciał stłoczonych na dziedzińcu. Odsunęłam się z determinacją od
drzwi, zatrzymując się u szczytu schodów i unosząc rękę, aby zasłonić oślepiające słońce,
kiedy przesuwałam wzrokiem po tłumie w poszukiwaniu znajomych rys Amosa. Gdy
rozglądałam się powoli na prawo i lewo, dostrzegłam mnóstwo innych znajomych twarzy, ale
nie tej, której szukałam. Wzdychając z rozdrażnieniem – szczerze, czy on chciał, abym miała
czas na myślenie nad tym? – zeszłam po schodach, stwierdzając że zrobiłam to co do mnie
należało. Teraz piłka należała do Amosa. Mógł przyjść znaleźć mnie.
- Lily! Hej, Lily!
Obróciłam się na dźwięk mojego imienia, próbując zignorować oddech ulgi, który
wymknął się spomiędzy moich warg, kiedy zobaczyłam, że to Marley przedzierała się do
mnie, jej blond głowa kiwała się między tłumem, a nie moja randka. Posłała mi szeroki
uśmiech i szybko pomachała dłonią, gdy bezpardonowo odpychała ludzi z drogi, próbując
dotrzeć do schodów. Uśmiechnęłam się na jej zachowanie, a to był mój pierwszy naturalny
uśmiech tego poranka.
- Hejka – przywitałam ją, kiedy w końcu udało jej się do mnie dotrzeć, pozostawiając za
sobą zdegustowanych, chwiejących się nastolatków. Przeniosłam wzrok z naszych
rozgniewanych kolegów klasowych na samą Marley, lustrując ją spojrzeniem i dostrzegając
jej doskonały ubiór, który o dziwo pozostał w nienaruszonym stanie pomimo tego, przez co
właśnie przeszedł. – Randka? – zapytałam.
- Potencjalną – odpowiedziała Marley, uśmiechając się raźnie. Przerzuciła włosy przez
bark i wzruszyła ramionami. – Nigdy nie oddaję się nikomu wcześniej. Tak nie jest
bezpiecznie. Co jeśli trafi mi się coś lepszego, hm? Czarownica musi mieć otwarte
możliwości, wiesz.
…
Tak.
Na to nie mam nawet komentarza.
- To niewiarygodnie mądre z twojej strony – wydusiłam, parskając bardziej-zbolałym-niż-
rozbawionym chichotem, kiedy przez głowę przeszły mi obrazy kogoś-o-kim-nie-powinnam-
myśleć-dla-dobra-mojego-zdrowia-psychicznego. – Bardzo, bardzo mądre.
Merlinie, zabij mnie teraz.
- Tak, wiem – zgodziła się Marley, podskakując w miejscu z zadowoleniem. Ona również
zlustrowała mnie wzrokiem, przekrzywiając pytająco głowę. – Co z tobą? – zapytała. – Dziś
jest ta sławna randka z Amosem Diggorym, prawda?
- Ta. – Nie potrafiłam zmusić się do rozwinięcia w obecnym stanie mojego umysłu.
Marley jednak nie wydawała się zauważyć mojego braku entuzjazmu.
- Podekscytowana? – zapytała, wyraźnie oczekując potwierdzenia.
- Eee. – Język zdawał się przykleić mi do podniebienia. – Tak?
Marley natychmiast uniosła brwi.
- Pytasz mnie czy mi mówisz?
- Właśnie wypiłam ilość Mikstury Uspokajającej równą masie mojego ciała.
Em.
Pewnie nie musiała o tym wiedzieć.
Ale Marley – niech Bóg błogosławi jej uprzejmą duszę – zachowywała się, jakbym
właśnie powiedziała jej, że pogoda jest całkiem przyjemna albo że buty uwierały mnie w
stopy, a nie o fakcie, że byłam początkującą narkomanką.
- Och – powiedziała tylko, kiwając głową. – W porządku.
Widzicie, dlatego trzymam ją w pobliżu.
Parsknęłam nieszczęśliwym śmiechem, który Marley przyjęła ze współczującym
uśmiechem. Wiedziałam, że nie mogłaby pojąć wielkości moich problemów, nie mogłaby
wiedzieć, co wydarzyło się zeszłej nocy ani co miało się wydarzyć dzisiaj, ale… cóż, patrząc na
nią wtedy, czułam się jakby jednak mogła. A może to było tylko moje rozpaczliwe chwytanie
się jakiegoś koła ratunkowego, czegokolwiek. I jak duża, błyszcząca boja w szalejącej burzy
na oceanie mojego życia, Marley położyła pocieszająco rękę na moim ramieniu, kładąc palce
tuż obok miejsca, gdzie szal Jamesa owijał się wokół mojej szyi i przez moment utrzymywała
mnie na powierzchni.
- To tylko jeden dzień – powiedziała, rzucając mi bardzo miłe spojrzenie. – Czarownice
przechodziły o wiele gorsze rzeczy.
Zabrała rękę z mojego ramienia, ale nie opuściła ją, tak jak się tego spodziewałam.
Zamiast tego pociągnęła lekko za koniec szala Jamesa. To mną trochę poruszyło.
- A jeśli będzie źle – zażartowała, puszczając mi oko – spójrz na swój szal i pamiętaj, że
jesteś Gryffonką. Wiesz – męstwo, odwaga i te inne.
Gdy Marley się roześmiała, moja desperacja przejęła nade mną kontrolę i zdradzieckie
usta to wykorzystały.
- To nie mój szal – rzuciłam, całkowicie ignorując jej wspierającą gadkę, pocieszające
żarty i każdą inną rozsądną rzecz, którą mogłam powiedzieć, kierując się prosto na
masochizm. Marley przestała się śmiać. Posłała mi skonsternowane spojrzenie.
- Nie twój? – Teraz wyglądała na podejrzliwą. – No to kogo jest?
Nagle udało mi się znaleźć coś niezwykle fascynującego w ziemi.
Naprawdę. Po prostu fascynującego.
- Eee. – Podrapałam się po opuszczonej głowie. – Em…
- Och. – Okrzyk Marley był nagły, głos podniesiony. Potem zrobił się cichszy, rozbawiony.
– Och.
Czy to smutne, jak bardzo wyraźna jestem? Dla każdego?
- Tak – westchnęłam cicho, unosząc palące policzki. – Och.
Nastąpiła chwila ciszy, kiedy Marley to przetrawiała. Nie wiedziałam na pewno czy
wiedziała o czym – o kim, do diabła – mówiłyśmy, ale nie potrwało długo wyjaśnienie tego.
Po chwili Marley wydawała się szybko pogodzić z tą sytuacją. Tak naprawdę patrzyła na mnie
ze zdecydowanie zbyt rozbawioną miną jak na kogoś, kto powinien drapać się po głowie ze
zdezorientowaniem przez moje tajemnicze pomruki.
- No cóż! – Wyszczerzyła się nagle, poruszając sugestywnie brwiami. – Postanowiłaś, że
być może trochę keczupu na twoich jajkach nie jest najgorszą rzeczą na świecie, co, Lily?
Keczupu na moich…
Och, szczerze!
- Nie! – odpowiedziałam automatycznie, czując opanowującą mnie panikę. – Nie, to nie
jest… ja nie jestem… my nie jesteśmy…
Zamilkłam, bo kłamstwo, które siedziało na końcu mojego języka już nie było takie
chętne do wyjścia na zewnątrz. Nie po raz pierwszy tego poranka James i nasze zdzirowate
szaleństwo z zeszłego wieczora powróciły falą do mojej głowy, powtarzając się bez
jakichkolwiek ograniczeń, sprawiając, że zaczerwieniłam się po same koniuszki włosów.
Wcześniej to wszystko było takie łatwe, odsuwanie na bok wszystkiego, co do niego czułam,
kłamanie na ten temat każdemu, kto pytał. Teraz nie powinno to być inne, ale oczywiście
było. O tej porze wczoraj z łatwością powiedziałabym Marley, że James i ja jesteśmy tylko
przyjaciółmi, że między nami nie ma nic prócz koleżeństwa i być może lekkiego, naturalnego
napięcia między facetem i dziewczyną. Ale teraz…
Myśl o mnie.
Merlinie, to było niemożliwe.
Tak cholernie niemożliwe.
Od razu się rozzłościłam. Krzyknęłam na Jamesa-W-Mojej-Głowie, który uśmiechał się
niczym oszalały zombie i próbowałam to wszystko odrzucić, ponieważ – na brodę Merlina, ile
razy muszę to mówić? – to nie była odpowiednia pora. Spojrzałam na Marley i próbowałam
wyrzucić z siebie kłamstwa, ale zamiast tego powiedziałam coś, co brzmiało mniej więcej tak:
- Powiedzmy, że mogę być obecnie otwarta na możliwość myśli o małej ilości keczupu z
jajkami… w pewnym sensie.
Co miało całkowity sens.
Psh.
Bezwartościowe usta.
- Wszystko to część zbalansowanego śniadania. – Marley uśmiechnęła się szeroko.
Naprawdę mogłabym ją udusić.
- Dzięki – rzuciłam ponuro, patrząc gniewnie, kiedy Marley zaczęła śmiać się z własnego
poczucia humoru. – Nie potrzebuję tego, wiesz! – krzyknęłam, podnosząc ręce we frustracji.
Potem mruknęłam. – Zaufaj mi, pan Zbalansowane Śniadanie więcej niż zgłosił swoje
roszczenia. Nie potrzebuje twojej pomocy!
- Zgłosił swoje roszczenia, tak? – Marley znowu wybuchła śmiechem, uważając to za
przekomiczne. – Czy Amos wie o tym „roszczeniu sobie praw”?
Drogi, słodki, łaskawy Merlinie.
Westchnęłam ciężko, czując jak moja głowa znowu zaczyna swoje wiecznie obecne
pulsowanie.
To po prostu nie był mój dzień.
- Myślisz, że mogłabyś przekazać mu tę plotkę? – zapytałam beznamiętnie, decydując
wtedy, że wszystkie moje próby rozumowania były najwyraźniej zgubne przy tej dziewczynie
i lepiej mi było z tą nieznośną rzeczą, którą ludzie nazywają prawdą. Podniosłam rękę do
pulsującej głowy, nagle mając tego wszystkiego dosyć. – Może wtedy nie musiałabym iść.
- Nie chcesz? – zapytała Marley, choć nie brzmiała na tak zszokowaną, jak wszyscy inni,
którzy wcześniej usłyszeli tę informację. Ani trochę zainteresowana ponowną próbą
kłamstwa, potrząsnęłam głową. Ale zamiast wydusić z siebie odpowiednio zmartwione,
współczujące oraz przyjacielskie uczucia, powiedzieć mi jakie to było okropne, Marley
uśmiechnęła się jeszcze szerzej i szturchnęła mnie lekko w bok. – Wow! – zachichotała. –
Brawo, panie Zbalansowane Śniadanie!
Serio, skąd ja biorę tych przyjaciół?
Odwzajemniłam szturchnięcie, wywracając oczami. – Cicho bądź.
- Nie, naprawdę! – zawołała Marley, nadal śmiejąc się jak wariatka. – Nie chcesz nawet
iść na randkę, Lily – randkę, której, jeśli dobrze pamiętam, nie tak dawno temu nie mogłaś
się doczekać. – Niespodziewanie zaczęła brzmieć jak pełna dumy matka, uśmiechając się z
satysfakcją. – To jest wspaniała robota – pochwaliła dumnie, jakby James stał tuż obok niej i
mógł słyszeć jak wychwala jego świetną romantyczną sprawność. – Szybka, efektowna,
wspaniała robota.
Um, od kiedy wycałowanie kogoś do uległości zamieniło się we wspaniałą strategię
taktyczną?
Ta, może jednak nie?
- Tak bardzo się cieszę, że to pochwalasz – mruknęłam sarkastycznie, naprawdę nie
chcąc się wciągać w debatę um-tak-bardziej-to-było-wspaniałe-efektowne-nie-takie-szybkie-
obcałowywanie-się, biorąc pod uwagę, że nie pomogłoby to mojej sprawie. Poza tym to w
ogóle nie powinnam o tym myśleć. Całowanie się jest złe. Bardzo, bardzo złe. – Na pewno
powiem o tym Jamesowi, dobra?
- Teraz? – zapytała Marley.
Rzuciłam jej spojrzenie.
- Oczywiście, że nie teraz. Teraz idę na randkę, pamiętasz?
- Och. – Marley wyglądała na lekko rozczarowaną, opuszczając nieznacznie ramiona. –
Właściwie, to byłoby to całkiem romantyczne – no wiesz, ucieczka tuż przed randką,
wskoczenie mu w ramiona, wyznanie całej twojej tajemnej namiętności… - Uśmiechnęła się
ironicznie. – Jesteś pewna, że tego nie chcesz?
Prychnęłam, kręcąc głową. Chociaż miała…
Niech to szlag, nie.
(Niech to szlag, tak.)
Niech to szlag.
- Ja już nic nie wiem – przyznałam, wzdychając i próbując pozbyć się tego obrazka z
głowy – wściekle biegnące Zdzirowate Buty, ramiona, uściski, usta i… ugh. Bawiłam się
bezmyślnie końcem szala Jamesa, patrząc w dół i przyglądając się palcom przesuwającym się
po frędzlach. – Wydaje się, że ostatnio ciągle zmieniam zdanie.
Marley mruknęła twierdząco.
Potem nastąpiła krótka chwila ciszy, w której pozwoliłam sobie na moment użalania się
nad sobą, czego odmawiałam sobie przez cały poranek. To było dobre poczucie, nawet kiedy
obezwładniły mnie rozpaczliwe uczucia, sprawiając, że w głowie kręciło mi się mocniej niż
zazwyczaj. Pośrodku tej mieszanki usłyszałam Jamesa i jego głupią gadkę o myśleniu o nim,
odnalezieniu go i reszcie bzdur. To zdecydowanie mi przeszkadzało, ale przeszkadzało mi
również co innego – coś, o czym tak naprawdę nie myślałam zbyt mocno w obawie, że to
będzie ostatnia rzecz, która załamie moją delikatną równowagę. Bo sedno w tym…
Jasna cholera, co jeśli dzisiaj będę dobrze się bawiła?
Co jeśli naprawdę spodoba mi się randka z Amosem? Co jeśli między nami nie jest
koniec? Byłabym wielką, durną kłamczuchą, gdybym powiedziała, że oczekiwałam – a może
nawet miałam nadzieję – iż to się wydarzy. Mogłam sobie wmawiać, że wcale by mi to nie
przeszkadzało, że poradziłabym sobie z tym, gdyby coś takiego miało miejsce, ale wtedy
okłamywałabym samą siebie, bo to są bzdury. Prawdą była, że byłam taką sytuacją
całkowicie przerażona. Nie chciałam, żeby tak było. Nie chciałam być już rozdarta pomiędzy
Amosem i Jamesem. A skoro myślę, że dość oczywiste jest, iż moje przywiązanie do Jamesa
jest… powiedzmy, że denerwująco trwałe, z braku lepszych słów, to byłam pewna, że nic nie
można było zmienić w tej sprawie.
Co pozostawiało tylko Amosa.
A rzecz w tym… przecież ostatnio nie czułam Amosowych uczuć, prawda? No poza tym
dniem, kiedy go pocałowałam? Ale to stało się w dziwnych okolicznościach – miałam małe
urojenia. Przedtem nie było nic przez długi czas! I wiem, że to mógł być tylko szczęśliwy traf,
że byłam tak zakopana pod wszystkimi innymi problemami i szaleństwem, iż nie miałam
wystarczająco czasu, żeby wzdychać nad nim ani nic w tym stylu, ale… cóż, miałam
wystarczająco czasu, żeby wzdychać nad głupim panem Zbalansowane Śniadanie,
nieprawdaż? Więc co to mówi?
Nie wiem. Nie wiem, co to mówi. Wiem tylko, że jeśli Amos tutaj przyjdzie i nagle moje
serce zacznie trzepotać, w głowie mi się zakręci i powróci Amosowe uczucie, to mam
kłopoty. Mam ogromne kłopoty. Kłopoty, z którymi – szczerze mówiąc – już dłużej sobie nie
poradzę. Nie jestem przecież najbardziej zrównoważoną emocjonalnie osobą. Jeżeli dalej
będę musiała mierzyć się z tą romantyczną wojną, kto wie jakim stanę się bałaganem. Mamy
szczęście, że dotarłam tak daleko! Nie można naciskać takich rzeczy, wiecie!
Modliłam się do każdej wyższej mocy, którą znałam, żeby los był na tyle inteligentny, by
tego nie naciskać. Miałam cholernie dosyć odpychania.
- Więc co zamierzasz zrobić?
Głos Marley przywrócił mnie do teraźniejszości, wyrywając mnie z myśli i bezgłośnego
przyjęcia użalania się nad sobą, kiedy spoglądała na mnie z ciekawością, wyglądając na
odpowiednio zmartwioną chyba po raz pierwszy odkąd zaczęła się nasza rozmowa.
Wpatrywałam się w nią przez chwilę, przetrawiając jej pytanie. W prawdziwym świecie było
to dość proste pytanie. Ale w moim świecie…
Ta. Nieszczególnie.
- Pójdę, jak sądzę – odpowiedziałam cicho, choć mój głos brzmiał na skonsternowany i
niepewny nawet w moich uszach. – Tak naprawdę nie mam wielkiego wyboru. Muszę – a
przynajmniej myślę, że muszę… to znaczy przecież nie mogę tak po prostu… - jęknęłam. –
Och, nie wiem.
Marley wyglądała, jakby zamierzała coś powiedzieć, pocieszające słowo, które bardzo
bym doceniła w tej chwili porażki, ale nagle przerwała w połowie sylaby, kiedy coś ponad
moim ramieniem złapało jej wzrok. Przez moment wpatrywała się w te miejsce zanim szybko
wróciła do mnie spojrzeniem.
- Nie chcę dodawać ci dodatkowej presji ani nic – powiedziała szybko, rzucając mi
nieznacznie udręczone spojrzenie – ale sądzę, że będziesz chciała wkrótce to rozgryźć.
Wkrótce, znaczy się teraz.
- Czemu? – zapytałam.
- Bo Amos kieruje się prosto do nas.
Amos kieruje się prosto do nas.
Zamarłam, czując przeszywający mnie niepokój na jej słowa. Od razu zaschło mi w
gardle.
Amos.
Amos tutaj szedł.
Nie istniała żadna ilość Mikstury Uspokajającej, która powstrzymałaby urwanie mojego
oddechu w tej właśnie chwili (o czym prawdopodobnie powinnam była pomyśleć zanim
próbowałam się otumanić). Nie byłam gotowa – tak bardzo nie byłam gotowa – i nagle
powróciły wszystkie spanikowane pytania na temat tego czy będę się dobrze bawiła, krążąc
po mojej głowie i wzbudzając we mnie lekkie mdłości. Spojrzałam na Marley z zapewne
najbardziej przerażonym wyrazem twarzy. W odpowiedzi dostałam mniej więcej
współczujące skrzywienie.
Moja jasna, podskakująca boja nagle tonęła razem ze mną.
No oczywiście.
Ale musiałam się obrócić. Chociaż tego nie cierpiałam, chociaż nagle byłam okropnie
spanikowana, faktem było że musiałam to zrobić. Mogłam być przerażona wynikiem, ale to
nie zmieniało faktu, że żeby… żeby… zapominając o wszystkim romantycznym, żeby
zachować choć skrawek mojego zdrowia psychicznego, którego wciąż rozpaczliwie się
czepiam, musiałam iść na tę randkę. Jeśli tego nie zrobię – jeśli ucieknę stąd najszybciej i
najdalej jak się da, tak jak tego chciałam – ta cała sytuacja nigdy się nie zakończy. Będę
zwisać z tej krawędzi na zawsze. Nie mogłam tego zrobić. To nie było sprawiedliwe wobec
Amosa, nie było sprawiedliwe wobec Jamesa i nie było sprawiedliwe wobec mnie.
Proszę bardzo. Zrobię to. Żadnych więcej wymówek. I wiem, że mówiłam to wszystko już
wcześniej i nie całkiem pozostałam przy moich słowach, ale tym razem mówiłam poważnie.
Co więcej, tym razem nie miałam odwrotu. Teraz albo nigdy.
Wzięłam głęboki wdech… i odwróciłam się.
I oto był.
Patrzył w swoją lewą stronę, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, machając do jednego
ze swoich kolegów, gdy schodził po schodach w naszym kierunku. Patrzyłam na niego, a
serce zamarło mi w piersi, jak zbliżał się do nas z rękami schowanymi w kieszeniach spodni i
wyglądając tak przystojnie, jak zawsze wyobrażałam sobie, że będzie wyglądał na naszej
pierwszej randce. To było dziwne oraz szalone i byłam pewna, że jeśli zaraz nie wpuszczę
powietrza do płuc, to upadnę, ale jak mogłam w ogóle myśleć o powietrzu, kiedy on szedł do
mnie, a ja nie wiedziałam co robić, powiedzieć ani co miało nadejść, a wtedy on
niespodziewanie odwrócił głowę, utkwił we mnie wzrok i potem… i potem…
I potem się uśmiechnął.
Wiedziałam to, jak tylko się uśmiechnął.
Wiem, że to brzmi szalenie – wiem. To była całkiem duża sprawa i wydaje się
absurdalnie głupie, żeby teraz o tym pisać, a wtedy to przeżywać – nie opuściliśmy jeszcze
cholernego dziedzińca, na brodę Merlina! – ale to prawda. To było szybkie. Takie szybkie.
Wszystko wydarzyło się w ciągu czterech sekund i tyle. Wiedziałam. Po prostu wiedziałam.
Wiedziałam to tak dobrze, jak wiedziałam, że skończę z najgorszym rodzajem odcisków po
Zdzirowatych Butach i błędem było ich założenie. Wiedziałam to tak dobrze, jak wiedziałam,
że było nienaturalnie ciepło, jak na październik i będę wyglądać jak kretynka, nosząc szal
Jamesa po Hogsmeade, ale i tak go nie zdejmę. Wiedziałam to tak dobrze, jak wiedziałam, że
wiedziałam, co wiedziałam i nic nie miało zmienić tego faktu.
Wiedziałam. To było takie proste.
Bo kiedy Amos się do mnie uśmiechnął – tym samym cudownym uśmiechem, którym tak
się zachwycałam, o którym myślałam godzinami, zapamiętywałam go i czekałam, aż zostanie
skierowany do mnie – poczułam… poczułam…
Nic nie poczułam.
Absolutnie, zdecydowanie nic.
NIC!!!!!!!
NIC NIE CZUŁAM!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
No dobra, to nie całkiem prawda. To znaczy był moment nicości (!!!!!!!!!!!!), ale po fali
tej apatycznej sensacji, jej miejsce zajęła inna obezwładniająca emocja. Taka, która nadeszła
w wielkiej dawce.
Ulga.
Czułam taką cholerną ulgę.
Bo jeśli teraz nic nie czułam do Amosa – teraz, kiedy wyglądał tak niesamowicie
przystojnie, jego włosy były ładnie ułożone, uśmiechał się do mnie tym idealnym uśmiechem,
a ja miałam iść na cholerną randkę z tym człowiekiem, na litość boską – to byłam całkiem
pewna, że już nigdy nic do niego nie poczuję.
A czy to nie ułatwiło mi teraz życia?
Czułam się tak, jakby z moich ramion zabrano ogromny ciężar – jakby ten okropny głaz,
który balansował na moim małym ciele nagle postanowił znaleźć nowy dom. Chciałam
tańczyć, śpiewać, krzyczeć i wykonać wszystkie szalone, głupie rzeczy, które pewnie
posłałyby mnie prosto do Skrzydła Szpitalnego do oceny mojego zdrowia psychicznego, ale
nie przejęłabym się, ponieważ byłam taka szczęśliwa i pewnie i tak moje miejsce było w
szpitalu. Oczywiście nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy – no oczywiście. Nie mogłabym tańczyć
w moich Zdzirowatych Butach. Można powiedzieć auć? – ale myślałam, żeby je zrobić. Dużo
myślałam, żeby je zrobić. Ale przeważnie myślałam o tym, jaką ulgę czułam.
MyślomnieMyślomnieMyślomnie.
(O tak. O tym też dużo myślałam.)
Te ogromne emocjonalne wydarzenie miało miejsce w ciągu dziesięciu sekund, choć
pewnie tylko ja wiedziałam, że stała się taka monumentalna rzecz. W jednej chwili stałam u
podnóża schodów, próbując przypomnieć sobie jak oddychać, kiedy gorączkowo starałam się
przekonać samą siebie, że to nie był koniec świata, że przetrwam ten dzień, a potem
niespodziewanie dobrze się czułam – więcej niż dobrze – oddychając normalnie i patrząc na
Amosa z prawdopodobnie największym i najlepszym uśmiechem w całym świecie. Bo właśnie
uczynił ze mnie poważnie szczęśliwą kobietę.
Em, cóż, no wiecie, czyniąc ze mnie poważnie nieszczęśliwą kobietę.
Tak jakby.
Ledwie mogłam się opanować, kiedy Amos jeszcze bardziej się przybliżał, nagle pragnąc
opleść go ramionami i wyściskać za wszystkie czasy – choć z surowo platonicznych powodów,
oczywiście (PLATIONICZNYCH! CHCIAŁAM, ŻEBY BYŁY PLATONICZNE!!). Ale chociaż to
wszystko się wydarzyło, uśmiechałam się promiennie i czułam się, jakbym mogła ulecieć w
chmury, bo byłam taka wolna i fantastyczna, wszystkie te rzeczy nie mogły być wyraźne dla
Marley, która wciąż za mną stała i której ciche pytania przywróciły mnie z powrotem do
rzeczywistości.
- Chcesz, żebym udała omdlenie? – wyszeptała gorączkowo w moje ucho. Im Amos był
bliżej, tym ona szybciej mówiła. – Serio, Lil, wciąż możemy cię z tego wydostać. Jestem
genialną udawaczką omdleń. Wyciągniesz tylko kartę „Muszę zająć się przyjaciółką” i
zakończymy to wszystko w ciągu chwili. Powiedz tylko słowo i zacznę…
- Nie, nie. – Potrząsnęłam głową, pozwalając żeby śmiech opuścił moje wargi, kiedy moją
głowę zalał obraz Marley opadającej dramatycznie na ziemię w omdleniu. – W porządku –
szepnęłam przez ramię, czując się spokojniej niż wcześniej. – Nic mi nie będzie. Pójdę. Mogę
pójść.
Co, jak odkryłam z zaskoczeniem, nie było wcale kłamstwem.
Wydawało się, że kiedy już wyciągnęłam z tego całego dnia aspekt o-mój-Boże-co-jeśli-
on-wciąż-mi-się-podoba-muszę-wyglądać-niekusząco-POMÓŻ-MERLINIE-BŁAGAM…
cóż,
sprawy nie wyglądały tak ponuro. Właściwie ten dzień może być fajny. Miły, przyjazny,
PLATONICZNIE fajny.
Hm.
Platoniczny.
Naprawdę podoba mi się to słowo.
- Jesteś pewna? – zapytała Marley, gdy Amos znajdował się jakieś dwa metry dalej,
brzmiąc jakby wcale mi nie wierzyła. Potaknęłam.
- Jestem pewna – zapewniłam ją, po czym obróciłam głowę naprzód, witając Amosa
uśmiechem och-dzięki-Bogu-nic i swobodnym. – Hej.
- Hej. – Odwzajemnił uśmiech (wiecie, ten do którego nic nie czuję?), po czym zerknął na
Marley, która wyszła zza mnie, by stanąć u mojego boku. Jego uśmiech trochę zmalał. Skinął
jej szorstko głową. – McKinnon.
- Diggory. – Marley nie była o wiele cieplejsza w jej przywitaniu. Posłała mi szybkie
spojrzenie, zanim znowu spojrzała na Amosa. – Więc zabierasz Lily na randkę, tak?
- Właśnie tak – odparł, a potem, tak jakby udowodnić, że to prawda czy coś, złapał mnie
za ramię i przyciągnął do swojego boku. Marley uniosła brew, kiedy przeszłam chwiejnie na
jego stronę, co odwzajemniłam spojrzeniem ta-wiem. Ale wtedy Amos spojrzał na mnie, po
raz kolejny uśmiechając się promiennie, a ja odpowiedziałam równie wesołym uśmiechem,
za co czułam się trochę źle. Ale zrobiłam to, bo tak było uprzejmie.
…dzień się skończy i uściśniesz mu rękę, bo tak jest uprzejmie…
Och, szlag.
Jamesie-Wewnątrz-Głowy, zamknij się.
- Zaopiekuj się nią – mówiła Marley, kiedy nareszcie wepchnęłam Jamesa-Wewnątrz-
Głowy na tyły wnętrza-głowy tam, gdzie było jego miejsce. – Dziś nie jest w swojej
szczytowej formie.
Zerknęłam na Marley ze skonsternowaniem, zastanawiając się jakie problemy
próbowała wszcząć, ale ku mojemu zaskoczeniu Amos nie miał tego samego problemu.
Zdawał się doskonale zrozumieć, co sugerowała Marley. Albo tak przynajmniej sądził.
- Och, racja! – wykrzyknął, odwracając się do mnie. Znowu złapał mnie za ramię, choć
tym razem za prawe, a nie lewe. I zamiast mnie przesunąć, jak to zrobił wcześniej, teraz
uniósł moje ramię i odsunął rękaw mojego swetra, żeby zobaczyć bandaż pod spodem.
Wydawał się bardziej rozczarowany, że nie mógł zobaczyć rany niż zaniepokojony moim
dobrem. Zabrałam rękę i przycisnęłam ją obronnie do piersi, kiedy Amos nareszcie zdał sobie
sprawę, że powinien się martwić i uprzejmie zapytał. – Jak się masz? Słyszałem o twoim
wypadku. Nieprzyjemna sprawa.
- Nic mi nie jest – mruknęłam, choć w tym samym czasie Marley też się odezwała. –
Właściwie to nie o tym mówiłam.
Spojrzeliśmy na nią z Amosem.
- Nie? – zapytał zdezorientowany Amos.
- Nie o tym? – zapytałam podejrzliwie.
Marley pokręciła głową, ale nie patrzyła na mnie, co jeszcze bardziej mnie
poddenerwowało. Co ona teraz kombinowała, do diabła?
- Wypadek był okropny i w ogóle – powiedziała szybko, brzmiąc niewinnie jak na kogoś,
kto na pewno nie był niewinny – ale mówiłam o czymś znacznie prostszym.
- Na przykład? – spytał Amos.
Marley nareszcie odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć.
Jej uśmiech był zdecydowanie nikczemny.
- Cóż, Lily nie miała dzisiaj swojego zbalansowanego śniadania!
Och. Drogi. Merlinie.
Zabiję ją.
- Och. – Amos zerknął na mnie, potem na Marley, tak jakby czekał aż nagle powiemy, że
to żart. Ale Marley była zbyt zajęta uśmiechaniem się niczym durna kretynka, a ja byłam zbyt
zajęta przeszywaniem ją wzrokiem, więc nie było na to szansy. Amos miał zostać
niewtajemniczony. – Jestem pewien, że uda nam się załatwić ci śniadanie w miasteczku, Lily
– spróbował bezradnie, nadal nie rozumiejąc. – Pełno ich tam.
- Nie takiego, którego ona szuka – mruknęła Marley.
Kiedy Marley zaczęła śmiać się z własnego poczucia humoru, a Amos patrzył na nas,
jakbyśmy były nie całkiem zdrowe na umyśle, chwyciłam Amosa za rękę i posłałam ostatnie
oschłe spojrzenie Marley, która była zbyt zajęta chichotem, żeby zorientować się, że ją
zabiję. Odciągnęłam go, mrucząc. – Żegnaj, Marley. – Zanim którekolwiek z nas doznałby
trwałego urazu.
- Bawcie się dobrze! – zawołała za nami, choć praktycznie słyszałam w jej tonie „Ta.
Jasne”.
Ma szczęście, że wokoło było tylu świadków.
Ogromne szczęście.
Wciąż słyszałam śmiech Marley, kiedy odciągałam Amosa, ale szybko zdałam sobie
sprawę, że nie miałam pojęcia gdzie go ciągnę, więc zatrzymałam się jak tylko śmiech Marley
zlał się z hałasem reszty dziedzińca. Wtedy odwróciłam się do niego, litując się nad biednym
chłopakiem i zdumionym wyrazem jego twarzy. Posłałam mu skruszony uśmiech i
wzruszyłam ramionami, puszczając jego dłoń.
- Przepraszam za to – powiedziałam, machając ręką w stronę Marley. – Jest szalona.
- Tak, załapałem. – Amos wciąż patrzył na mnie trochę dziwnie. Zamilkł na moment,
potem zapytał. – Naprawdę chcesz śniadania?
Do diabła.
- Nie – odpowiedziałam szybko, potrząsając głową i przeklinając dzień, kiedy urodziła się
Marlene McKinnon. – Nie, nie potrzebuję śniadania. Jestem najedzona. Naprawdę. Po prostu
chodźmy, dobrze?
- Jasne – odparł Amos, choć brzmiał trochę niepewnie, drapiąc się po głowie i zdając się
szukać czegoś na dziedzińcu. Wyglądał na niespokojnego, choć nie miałam pojęcia dlaczego.
Jednakże nie musiałam się długo nad tym zastanawiać, bo niespodziewanie się rozweselił i
odwrócił się do mnie z uśmiechem, rzucając szybkie spojrzenie na lewo. – Właściwie –
powiedział szybko – miałabyś coś przeciwko, jeśli na chwilę tam pójdziemy? Widzę Vance’a
Dunningsa, a naprawdę muszę o czymś z nim pogadać. Nie przeszkadza ci to, prawda? Nie
zajmie to długo.
Obróciłam się, żeby spojrzeć, gdzie pokazywał Amos, rzeczywiście dostrzegając jego
kolegę Vance’a stojącego po naszej lewej stronie z paroma Puchonami i wyglądało na to, że
są zajęci rozmową. Odwróciłam się do Amosa, który patrzył na mnie z nadzieją. Nie znałam
Vance’a ani reszty stojącej z nim dzieciaków, ale nikomu nie zaszkodzi zatrzymanie się i
przywitanie, jeśli tego chciał Amos. Przecież nie musiałam już iść do Hogsmeade. Poza tym,
jak długo to może potrwać? Niezbyt długo, byłam tego pewna. Więc potaknęłam Amosowi,
który posłał mi kolejny promienny uśmiech.
- Cudownie – powiedział, chwytając mnie za rękę. – Pójdzie szybko, obiecuję.
Potem zaciągnął mnie w tamtą stronę.
Nie opuściliśmy dziedzińca przez niemal dwie godziny.
Dwie straszne, okropne, nieznośnie długie godziny.
Nawet nie żartuję, kiedy to mówię. To znaczy wiem, że lubię przesadzać – no dobra,
może lubić to nie jest odpowiednie słowo. Chyba przesadzam tak, jak kłamię… patologicznie
– ale tym razem nie. Nie ma tutaj przesady, nawet malutkiej. Zaczęło się od rozmowy z
Vancem gdzieś (a to jest bycie hojną) dziesięć po 9, a kiedy nareszcie skierowaliśmy się do
powozów do Hogsmeade, było tuż przed 11.
Dwie. Godziny.
Dwie godziny!
Ale rzecz w tym, że technicznie Amos nie kłamał. Powiedział, że rozmowa z Vancem nie
zajmie długo i tak było. Amos skończył rozmowę z Vancem i jego przyjaciółmi w jakieś
dziesięć minut, tak jak oczekiwałam. Ale w dziesięć minut skończył również rozmowę z
Petem Taggartem. A z Shirley Shorn? Tak, też dziesięć minut. Oraz z Kiki Molter, Christą
Forester i Penny O’Jene (tak naprawdę on i Penny zajęli dwadzieścia minut. Ona i Chłopak
Hiena najwyraźniej zerwali – znowu – po ich krzykach, a ona potrzebowała trochę
pocieszenia). Wziął sobie dziesięć minut z każdym, z kim mógł wziąć dziesięć minut, a nawet
wtedy musiałam mu uprzejmie przypominać, że w każdej chwili może spaść deszcz i
naprawdę powinniśmy iść już do Hogsmeade, bo inaczej jestem pewna, że zacząłby rozmowę
z cholernymi krzewami.
Pamiętacie moją fajną, przyjazną, platoniczną randkę?
Ta. Wcale nie taka fajna. Zbyt przyjazna.
Sedno w tym, że nie chodzi o to, iż jestem jakimś wyrzutkiem społeczeństwa czy coś,
dobra? Może być szalona i niestabilna emocjonalnie, ale potrafię zachowywać się normalnie
i rozmawiać z ludźmi, których nieszczególnie znam (bo naprawdę nie znałam większości tych
ludzi. Wcale) kiedy muszę. To nie było problemem. I problemem nie było nawet to, że Amos
zmarnował dwie godziny naszej randki na gawędzeniu z innymi ludźmi – zdecydowanie nie
byłam na pozycji (i nie miałam też ochoty) gdzie mogłam go trzymać tylko dla siebie.
Problem w tym… cóż, chodziło o to…
Był dziwny.
Zachowywał się tak strasznie dziwnie.
I nie chodzi mi o to, że mówił o dziwnych rzeczach czy był szczególnie dziwny w swoich
ruchach czy coś. Chodzi mi o to, że zachowywał się dziwnie w stosunku do mnie. To było jak…
Merlinie, nie wiem nawet jak to opisać. To było jak… tak jakby się mną chwalił czy coś.
Jakbym była jakimś trofeum, którym chciał chwalić się przed ludźmi.
Tyle że ja nie jestem trofeum. Jestem dziewczyną.
Amos nie wydawał się tego pojmować.
Za każdym razem, kiedy my (albo tak naprawdę on) podchodziliśmy, żeby porozmawiać z
kimś nowym, on gadał coś takiego „Cześć, Wstaw-Imię-Osoby! Jak się masz? Czy znasz Lily?
No to to jest Lily. Lily Evans. Idziemy do Hogsmeade na randkę. Świetnie się bawimy.”
Tyle że oczywiście wcale tak nie było. Nie bawiliśmy się świetnie. I nie całkiem byliśmy
też na randce. A przynajmniej ja się tak nie czułam.
I wiem, że ludzie mogą powiedzieć „On ciebie przedstawiał. Co jest w tym złego? Czego
od niego chciałaś? Żeby cię ignorował?” ale nie tak to wyglądało. Oni go nie słyszeli. On nie
tylko mnie przedstawiał. Nie wiem co on do diabła wyprawiał, ale zdecydowanie nie chodziło
o to.
To wydawało się takie… takie sztuczne i nie tylko przez te chwalenie się mną. Co
naprawdę wzbudziło we mnie dyskomfort było faktem, że Amos… on nie musiał rozmawiać z
tymi wszystkimi ludźmi. Nawet gdyby był najbardziej społeczną osobą w całym świecie, nie
musiał rozmawiać z nimi wszystkimi. Wszystko o czym gawędzili – nawet jego początkowa
rozmowa z Vancem, która najwyraźniej musiała odbyć się tego poranka – była całkowicie
bezsensowne. To była leniwa rozmowa towarzyska, głupia pogawędka. Więc czemu to robił?
Dlaczego marnował tym nasz – jego – czas? Musiał być jakiś powód, ale za cholerę nie
potrafiłam go rozgryźć.
A wiecie co jeszcze dziwniejsze w tym wszystkim było? Fakt, iż – wszyscy ci ludzie, z
którymi rozmawiał Amos? Tak, to mogło być normalne dla mnie, żeby nie znać większości,
ale miałam dziwne przeczucie, że Amos również nie znał ich tak dobrze. Tak jakby jedynym
powodem, dla którego z nimi rozmawiał było upewnienie się, że on wiedział, iż oni wiedzieli,
że był tutaj ze mną – och i „świetnie się bawimy” oczywiście. Tak jakby próbował coś
sprzedać.
Próbował sprzedać mnie.
To brzmi, jakbym była pochłonięta sobą. Wiem, że tak. A chociaż pierwsza przyznaję, że
czasami potrafię przejmować się tylko sobą – myśląc, że wszyscy mówią o mnie, zakładają
społeczeństwa związane ze mną i cały ten nonsens – to tym razem nie chodziło o to. Nie była
to normalna perspektywa świat-kręci-się-wokół-Lily. To było realne. Nie wyobrażałam sobie
tego. I sama nie wiem, może to tylko dlatego, że byłam znudzona i nagle miałam okropny
nastrój, ale nie potrafiłam powstrzymać tego uczucia. I widziałam więcej niż kilka dziwnych
spojrzeń w tym czasie, co jeszcze bardziej mnie upewnia, że to nie było tylko w mojej głowie.
Nawet Kiki Molter po tym, jak Amos wspomniał „Lily jego randka” po raz piąty, rzuciła mu
zdegustowane spojrzenie i powiedziała „Amos. Wiem, że jesteś tutaj z Lily. Czy ty wiesz?”.
Tak.
A Kiki Molter wcale tak bardzo mnie nie lubi.
Więc rzecz jasna nie byłam najszczęśliwsza, kiedy Amos i ja nareszcie skierowaliśmy się
do powozów Hogsmeade. Po dwóch godzinach słuchania bezsensownych pogawędek oraz
„Lily” to i „Lily” tamto, naprawdę zaczynałam nienawidzić własnego imienia.
…nie masz pojęcia jak cholernie fantastycznie jest słyszeć, jak wymawiasz moje imię…
przysięgam, że potrafisz sprawić, iż facet zaczyna nienawidzić własnego nazwiska,
Nieomylna. Naprawdę.
Och.
I było jeszcze to.
Nie zamierzam nawet jeszcze tego dotykać.
- Nie do wiary, że tak długo rozmawialiśmy na dziedzińcu! – dziwił się Amos, kiedy
siedzieliśmy już wewnątrz jednego z powozów, brzmiąc na całkiem zdumionego faktem, choć
miałam silne podejrzenie, że wcale nie był zdumiony. – Szalone, co?
- Mm. – Mruknęłam bezinteresownie, opierając głowę o ścianę powozu, kiedy Amos
dalej paplał.
- Po prostu wciągasz się w rozmowy, wiesz? Czas mija. Ale było bardzo fajnie. Świetny
sposób na rozpoczęcie poranka, nie uważasz?
- Bajeczny – mruknęłam i zastanawiałam się czy byłabym niegrzeczna, gdybym zamknęła
oczy i zdrzemnęła się. Gdy Amos gadał i gadał, zaczęłam wątpić czy w ogóle by zauważył.
- Hogsmeade jest świetne na nadrobienie czasu z przyjaciółmi – mówił, raczej nie
zauważając, że przeważnie rozmawiał z samym sobą. – Nie rozmawiałem z niektórymi
osobami od wieków. Dobrze było to nadrobić. Chociaż wiesz – powiedział, odwracając się do
mnie – zauważyłem, że parę moich kolegów jeszcze nie przyszło. Dziwne, co? Jest prawie
jedenasta. Całkiem późno. – Zamilkł na chwilę, po czym zdał sobie sprawę, że nie odpowiem
na ten komentarz i zapytał. – Byli w pobliżu twoi koledzy?
- Kilkoro – odpowiedziałam, myśląc, że pewnie nie byłoby uprzejme zrelacjonowanie
historyjki – około czterdziestopięciominutowej w pogawędce Amosa – o tym, iż wydawało mi
się, że widziałam Grace w tłumie i zaczęłam wysyłać gorączkowe sygnały „S.O.S.” w jej
kierunku, żeby odkryć kilka sekund później, iż to nie była Grace i że posyłałam bezgłośne
„Pomóż mi” jakiejś ciemnowłosej piątorocznej czy szóstorocznej i jej przyjaciółkom.
Tak. Nie sądzę, że doceniłby tę historyjkę.
- Bardzo dziwne – odparł Amos, kiwając głową. Oderwał na chwilę ode mnie wzrok, po
czym wrócił. – Ej – odezwał się nagle, brzmiąc na zaskoczonego, jakby właśnie doszła do
niego ta myśl, ale wyglądał na tak przebiegłego, że poważnie w to wątpiłam. – Widziałaś w
tłumie Julie Little? Chyba mówiła, że będzie na dole, ale nie przypominam sobie, żebym ją
widział.
Dobra, na serio?
Czy on poważnie pytał mnie teraz o Julie Little?
To się nie dzieje.
- Nie. – Usłyszałam siebie długo przed tym, jak mój mózg przetrawił odpowiednią
odpowiedź. Ale moje usta wciąż się poruszały, a słowa nadal wypływały i szybko stało się
oczywiste, że to sprawka zdradzieckich ust. – Nie widziałam Julie, Amosie. Czy ty widziałeś
gdzieś Jamesa? Szukałam go i też nie przypominam sobie, żebym go widziała.
Właśnie.
Zagranie kartą Jamesa.
Jak ci się to podoba, panie Julie Little?
- Pottera? – Amos wypluł nazwisko Jamesa, jakby to było coś brudnego. – Dlaczego
szukałabyś Pottera?
- Jest moim przyjacielem – odpowiedziałam po prostu, unosząc nieznacznie nos. – Ty
szukałeś swoich przyjaciół, ja szukałam moich.
Amosowi nie spodobała się ta odpowiedź. Tak jak – albo tak jak moje usta – się
spodziewałam.
- Nie wiem jak tolerujesz tego kretyna – warknął Amos, rzucając mi spojrzenie. – Jest
tylko mącicielskim łajdakiem. Nie pamiętasz co ci zrobił przed meczem Quidditcha?
Wykorzystał naszą relację, żeby podać ci fałszywe informacje – to było cholernie brudne
zagranie! Tylko o to chodzi Potterowi – o brudne, podstępne zagrania. Powinnaś nadal być
na niego o to zła!
- Cóż, nie jestem – powiedziałam gniewnie, zaskakując nawet samą siebie tym, jak
zirytowana zaczynałam być. – A James… karmienie mnie fałszywymi informacjami nie było
bardziej podstępne od twojego pytania o nie! Nie bądź okrutny. On jest lepszy od takiego
zachowania.
Amos wpatrywał się we mnie bez słowa, pozornie oszołomiony moimi słowami.
Odwzajemniłam spojrzenie wyzywająco. Nie całkiem właściwe było mówienie takich rzeczy
randce na wspomnianej randce, ale choć raz nie byłam wściekła, że moje usta wypluły te
wszystkie nieodpowiednie słowa. Czy Amos poważnie ma czelność siedzieć tam i obrażać
Jamesa – mojego Jamesa, który, tak, ma swoje głupie i kretyńskie momenty, ale niemniej jest
cholernie wspaniałym facetem – kiedy byliśmy na naszej „randce” od dwóch godzin i po raz
pierwszy przejął się odezwaniem do mnie? I to o Julie Little, ze wszystkich rzeczy?
Byłam wściekła, choć na pewno nie na Jamesa.
Tak naprawdę to tylko James utrzymywał mnie przy zdrowiu psychicznym przez całą tą
mękę.
Co by pomyślał pan Julie Little, gdybym mu to powiedziała, hm?
Bo prawda była taka… pamiętacie te małe fragmenty wszystkich rzeczy, które wczoraj
powiedział mi James? Te, które pojawiają się w mojej głowie w najbardziej nieodpowiednich
chwilach? Tak, nie były one całkiem rzadkie. Ani trochę. Tak naprawdę były moim ciągłym
towarzystwem przez ostatnie dwie godziny, pojawiając się w mojej głowie w niepokojącą
szybkim tempie. Wszystko, co robił Amos, wszystko, co mówił, wszystko, czym był, to
wszystko wiązało się z Jamesem. Każda cholerna rzecz. Co oczywiście było tylko i wyłącznie
jego winą. Jamesa, mam na myśli. Gdyby nie zaczął tej całej gadki z „myśl o mnie”, to taki
pomysł pewnie wcale nie przyszedłby mi do głowy. Ale dlatego, że wsadził mi tę myśl do
głowy (i może pomógł fakt, że Amos był tak okropną randką) James, jego głupie słowa, jego
głupia twarz i każdy inny głupi szczegół z nim związany nie chciały mnie zostawić, do cholery.
I początkowo ogromnie mnie to irytowało, oczywiście. Chciałam, żeby to się skończyło,
bo nie było zdrowe myślenie o uśmiechającym się do mnie Jamesie, kiedy robił to Amos,
myślenie o głosie Jamesa, kiedy słyszałam Amosa, ciągłe słyszenie w głowie „I obiecuję, że od
czasu do czasu pozwolę ci oddychać”, kiedy Amos paplał „Lily” to i „Lily” tamto. Ale po jakimś
czasie…
No bo dajcie spokój.
Jestem tylko kobietą. Nic nie mogłam na to poradzić!
Więc kiedy przekroczyliśmy jedną godzinę, ja wciąż piekliłam się nad fałszywym alarmem
Grace, a Amos wydawał się zwracać większą uwagę na płaczliwą Penny O’Jene niż na jego
pozornie czczoną „Lily”… cóż, mój umysł tak jakby wszczął bunt. Także zamiast odpychać
Jamesa-Wewnątrz-Głowy na tył mojej głowy, jak to wcześniej robiłam, nie tylko pozwoliłam
mu pozostać na przodzie, ale ja go zachęcałam! Rozbawiałam się powtarzaniem naszego
czasu w Pokoju Życzeń, a kiedy to sprawiało, że zbytnio się rumieniłam, przerzucałam się na
wyobrażanie sobie rzeczy, które powiedziałby James, gdyby on uczestniczył w tych
niemądrych rozmowach, w które wciągał mnie Amos. Słyszałam, jak mówił Penny „No już,
już. Jestem pewien, że nie chciał wsadzać ręki do spodni Deb. Palce czasami się ślizgają,
wiesz”, gdy ona szlochała nad problemem z Hieną. Słyszałam, jak mówił Vance’owi
Dunningsowi, żeby „opanował nieład”, kiedy idiota Puchon narzekał na rzeczy, które słońce
robiło z jego włosami. Słuchałam nawet jego gadki na temat Quidditcha, rzucając mi
spojrzenia „Tak, jedz swoje śniadanie, Lily”, kiedy Amos i Jarvis Rennet wdali się w kłótnię
przez jakiś ostatni mecz.
Robiłam to wszystko i niespodziewanie bycie zaciąganą od osoby do osoby i słuchanie,
jak Amos mnie sprzedaje, nie było takie złe.
Myśl o mnie, powiedział wtedy i wściekłam się.
Teraz praktycznie błagałam go, żeby pozostał w mojej głowie.
(Co pewnie było niewiarygodnie znaczące, że wtedy nie mogłam przestać o tym myśleć,
bo inaczej na pewno nie przetrwałabym tego dnia – albo myślałam o tym teraz, bo… tak po
prostu.)
W każdym bądź razie, tak naprawdę to to robiłam, kiedy Amos wpatrywał się we mnie
po mojej dość gniewnej obronie Jamesa – myślałam o omawianym facecie i wyobrażałam
sobie, co by zrobił, gdyby siedział z nami powozie. W głowie widziałam, jak uśmiecha się
zadowolony do Amosa, mówiąc mu tym swoim sardonicznym tonem „Słuchaj jej, Diggory. Ta
dziewczyna ma mózg, wiesz” i patrząc na bełkot Amosa.
Tak. Wiem. Chore.
Lecz niezależnie od tego jak to było chore, myślenie o takich rzeczach sprawiło, że
uśmiechałam się durnie, co chyba Amos wziął za jakieś ciche przeprosiny z mojej strony, bo
po chwili uśmiechał się do mnie, jakbym właśnie ogromnie go nie obraziła.
- Zgódźmy się, że się nie zgadzamy – powiedział po prostu, raz jeszcze zadowolony z
siebie. Zerknął przez okienko powozu, po czym obrócił się do mnie. – Popatrz, jesteśmy
prawie w miasteczku. Gdzie chcesz iść najpierw?
Niespodziewanie wyglądał na tak szczerze podekscytowanego, że zaczęłam czuć lekkie
poczucie winy, chociaż w sumie sam zwalił na siebie moje pogodzenie się z Jamesem-
Wewnątrz-Głowy poprzez bycie taką okropną randką. Ale nie rozmawiał już z głupimi ludźmi
i nie mówił irytująco „Lily”, i wyglądało na to, że zacznie zachowywać się jak przyzwoity facet,
więc nie mogłam powstrzymać małych wyrzutów sumienia, które przelały się przez mój
brzuch, kiedy James-Wewnątrz-Głowy mówił „Ona chciałaby sobie pójść, ty cholerny
kretynie” i po chwili usłyszałam swoje bardzo uprzejme i serdeczne słowa. – Och, nie mam
jakichś szczególnych preferencji. Gdzie ty chcesz iść?
James-Wewnątrz-Głowy potrząsnął głową w rozczarowaniu.
Amos uśmiechnął się szeroko.
- Pospacerujemy – postanowił, machając leniwie ręką na moje niezdecydowanie. –
Zobaczymy, gdzie poniesie nas dzień, tak? Potem możemy pójść na obiad do Trzech Mioteł.
Brzmi dobrze?
Potaknęłam, próbując powstrzymać Jamesa-Wewnątrz-Głowy od wywracania oczami.
- Brzmi świetnie – powiedziałam ze sztucznym uśmiechem, powstrzymując głośne
westchnięcie. – Po prostu świetnie.
Amos kiwnął głową wyraźnie zadowolony.
Reszta jazdy powozem minęła dość szybko, ale przeważnie dlatego, że większość czasu
spędziłam, próbując nie popaść w mój James-Wewnątrz-Głowy obłęd. Amos paplał o tym i
innym, ale Julie Little nie była jednym z tematów, więc byłam zadowolona. Chociaż byłam
stosunkowo pewna, że Amos i ja zakończymy ten dzień beż jakichkolwiek romantycznych
uczuć, ta pewność nie oznaczała, że chciałam słuchać, jak marudzi na temat Julie. Mógłby
poczekać kilka cholernych godzin zanim oficjalnie się rozstaniemy, prawda?
Najwyraźniej mógł, bo Amos nie wspomniał już o Julie. Zamiast tego znalazł inny temat,
który tak samo go satysfakcjonował.
Siebie.
O tak.
Najlepsza. Randka. Na. Świecie.
- I nie chodzi o to, że jestem szczególnie zły w Zaklęciach – ciągnął Amos, pomagając mi
wyjść z powozu, kiedy nareszcie dojechaliśmy, prawdopodobnie robiąc to bardziej z nawyku
niż niepokoju o uprzejmość. – Po prostu nie rozumiem ich sensu, wiesz? A potem Flitwick
zadaje nam te cholernie długie wypracowania i muszę znaleźć coś pisania. To nie moja wina,
że moje Zaklęcia Pamięci są tak interesujące, jak sklejka!
Puściłam rękę Jamesa, kiedy tylko dotknęłam ziemi. James-Wewnątrz-Głowy (naprawdę
pozbycie się go było niemożliwe) gwizdnął cicho. – Nie Zaklęcia, ty kretynie – mruknął,
kręcąc głową. – Nie obrażaj Zaklęć.
- Ja uważam je za fascynujące – wtrąciłam z napięciem, odzywając się po raz pierwszy od
jakiegoś czasu, ponieważ, niech to szlag, James-Wewnątrz-Głowy miał rację – czy on
naprawdę obrażał przede mną Zaklęcia? – Tak naprawdę skończyłam już moje
wypracowanie.
- Serio? – zaśmiał się Amos. – To po prostu szalone.
- Lubię Zaklęcia.
- Tak. Runy także lubisz, prawda?
- Tak.
- To też szalone.
Co chciałam powiedzieć – za czym kibicował sam James-Wewnątrz-Głowy – było bardzo
swobodnym „Być może. Ale zdam Owutemy w obu przedmiotach i dostanę odpowiednią
pracę. Co z tobą?”, ale stwierdziłam, że dopiero wyszliśmy z powozu, mieliśmy przed sobą
jeszcze parę wspólnych godzin, więc pewnie nie najlepszym pomysłem było zaczęcie dnia od
takiego czegoś. Więc chociaż sprzeciwiało się to mojej osobie niezależnej, asertywnej
czarownicy, uśmiechnęłam się do Amosa najlepszym sztucznym uśmiechem i powiedziałam.
– Zgódźmy się, że się nie zgadzamy, dobrze?
Zdawaliśmy się robić to często.
Hmph.
Amos odwzajemnił uśmiech i potaknął, po czym zaczął gadać bezmyślnie, kiedy
ruszyliśmy w stronę miasteczka. Wolałam przestać słuchać, gdy dotarł do tematu dawnych
wakacji z jego rodziną. Wtedy jeszcze raz zastanowiłam się nad moimi podejrzeniami co do
dwugodzinnego-bezsensownego-paplania-Amosa, odkrywając, że być może dla Amosa te
wszystkie tematy, o których rozmawiał z tamtymi ludźmi były ważne – może ten facet gadał
wyłącznie o bezsensownych bzdurach. I przypuszczam, że wcześniej tego nie zauważyłam,
biorąc pod uwagę cały ten czas, który spędziłam z nim w tym roku był spędzany w sytuacji,
gdzie bzdurna rozmowa jest właściwa (sesje nauki, przechadzki korytarzami, pory posiłków),
ale z pewnością zauważałam to teraz. I naprawdę, nawet tak płytka i tak szalona dziewczyna,
jak ja potrzebowała czegoś bardziej znaczącego.
Choć zważając na to, że moim ostatnim najlepszym źródłem rozmowy była wymyślona
replika Jamesa Pottera, który żyje w mojej głowie, to mnie nie powinno się pytać o zdanie.
Psh.
Doszliśmy bezpiecznie do miasteczka bez żadnych momentów katastrofy ani
morderstwa, z czego byłam osobiście całkiem dumna. Miasteczko było zatłoczone, ale to nie
było zaskakujące. Jednakże zaskakujący był fakt, iż w chwili, kiedy dotarliśmy do tłumu, Amos
objął mnie ramieniem i natychmiast wydawał się powrócić do swojego trybu Amos-Przy-
Ludziach. Nie zaczynał (dzięki ci Merlinie) długich rozmów z każdym Tomem, Tracy i
Drzewem w sąsiedztwie, ale wszystkim machał, przez cały czas ciągnąc swoją bezsensowną
gadkę ze mną. Byłam zafascynowana tą jego zmianą, nagłą zmianą publicznych i prywatnych
osobliwości. To było dziwne i nie ufałam temu, ale biorąc pod uwagę, że niewiele mogłam
zrobić, pozwalałam Amosowi na robienie tego, co chciał i być może przypadkowo-celowo
znowu zaczęłam się bawić w grę James-Wewnątrz-Głowy. Wiecie, może.
Smutne i żałosne?
Tak, wiem.
Najpierw poszliśmy do Miodowego Królestwa, przeważnie dlatego, że to był stresujący
poranek i pomyślałam, że zasługuję na trochę czekolady, więc w tej sprawie nie dałam
wyboru Amosowi. Jednak wydawał się zadowolony moją decyzją, dostrzegając swoich
kolegów jak tylko weszliśmy, na szczęście dając mi krótkie wytchnienie od jego marudzenia,
żeby mógł marudzić im. Co do mnie, ja zajęłam się wybieraniem czekoladek z dokładną
precyzją oraz rozwlekłym zastanowieniem, które przydałyby się w sytuacji życia i śmierci.
Dwadzieścia minut wybierałam dla siebie pudełko o przyzwoitych rozmiarach, małą porcję
karmelków dla Emmy, paczkę cukrowych piór dla Gracie i dodatkową paczkę krówek… tak na
wszelki wypadek.
Wizyta w Miodowym Królestwie byłaby przeważnie spokojna, gdyby nie fakt, że – w
chwili gdy zastanawiałam się nad cukrowymi piórami i cukrową myszą dla Gracie – kątem
oka spostrzegłam kogoś, kto wydawał się nie-tak-ukradkiem ukrywać za wystawą na końcu
mojej alejki. Odwróciłam głowę w samą porę, by zobaczyć Petera Pettigrew podskakującego,
jakby się wystraszył, po czym zniknął prędko w następnej alejce. Od razu zmrużyłam oczy.
Chwyciłam najbliższą paczkę cukrowych piór i spróbowałam za nim podążyć, ale nie było go
w alejce, do której widziałam, że wszedł ani w żadnej innej alejce, którą sprawdziłam.
Zamierzałam zrezygnować z poszukiwań, kiedy jakiś przebłysk przyciągnął mój wzrok do
drzwi wejściowych. Obróciłam się w porę, jak Peter i Remus wybiegli ze sklepu, znikając na
zatłoczonej ulicy.
Oddech uwiązł mi w gardle, a serce podskoczyło w piersi. Niespodziewanie dotarło do
mnie coś, czego wcześniej nie brałam pod uwagę.
Czy… czy James mógłby być w Hogsmeade?
Samolubne z mojej strony było myślenie, że go tutaj nie było i głupie było, że wcześniej o
tym nie pomyślałam, ale naprawdę do tej pory nie przyszło mi to do głowy. Jednakże jego
przyjaciele zdecydowanie tutaj byli – zdecydowanie tutaj i nawet na mnie patrzyli – więc nie
mogłam stwierdzić czy James wyszedł z Miodowego Królestwa przed Remusem czy może on i
Syriusz czekali gdzieś w pobliżu. Z jakiegoś powodu ta myśl sprawiła, że serce zaczęło mi bić
trochę szybciej. Wiedziałam, że ostatecznie to czy James jest w Miodowym Królestwie, czy
nie, tak naprawdę nie ma znaczenia – wciąż byłam tutaj z Amosem. Przecież nie mogłam go
porzucić – ale i tak zdawało się to robić wielką różnicę. Nagle byłam pochłonięta tym
pytaniem. Zaczęłam obserwować sklep, jakbym spodziewała się, że wyskoczy zza wystawy
albo pomacha do mnie przez okno. Wtedy chwyciłam paczkę krówek, bo po prostu tak
chciałam. Również wtedy zdecydowałam, że pewnie powinnam zacząć szukać Amosa, zanim
zrobię coś naprawdę głupiego.
MyślomnieMyślomnieMyślomnie.
Nie trudno było znaleźć Amosa – wciąż stał tam, gdzie go zostawiłam, rozmawiając z
Napuszonym Chłopakiem i jakimś blondynem, wydawali się być w głębokiej rozmowie.
- Nie sądzę, stary – mówił Napuszony Chłopak, kiedy podeszłam od tyłu do Amosa. –
Masz mocno przesrane. Ona przecież nie wyjdzie tak… och! Lily. Cześć!
Uniosłam brwi, starając się utrzymać pusty wyraz twarzy. Najwyraźniej przyszłam w
nieodpowiednim momencie.
- Cześć – odezwałam się, posyłając mu zdawkowy uśmiech. Zerknęłam na niego, potem
na Amosa i blondyna, który wyglądał na podenerwowanego. – Wszystko w porządku? –
zapytałam.
- Znakomicie – odparł Amos, znowu obejmując mnie ramieniem. – Po prostu znakomicie.
A u ciebie? Masz wszystko, czego potrzebowałaś? Wygląda na to, że masz słabość do
słodyczy, co?
- Mam wiele przyjaciół – odpowiedziałam beznamiętnie, wysuwając się spod jego
ramienia. Wyglądał na lekko zaskoczonego, ale nie obchodziło mnie to. Wskazałam głową na
kolejkę przy kasie. – Muszę tylko zapłacić. Jesteś gotowy do wyjścia?
- Tak, jestem gotowy – powiedział, chociaż miał teraz zmieniony ton. Odwrócił się do
swoich kolegów ze znaczącym spojrzeniem. – Do zobaczenia. Dokończymy rozmowę o…
meczu, później. Po prostu roznieście wieści, dobrze?
- Dobra – odparł Napuszony Chłopak, podczas gdy blondyn jedynie skinął głową. – Na
razie. Do zobaczenia, Lily.
- Pa – mruknęłam, przyglądając się Amosowi, kiedy tamci odeszli. Patrzył za nimi przez
chwilę, po czym spojrzał na mnie. Nie wyglądał na ani trochę skruszonego. – O co chodziło? –
zapytałam.
- O Quidditch – odparł szybko. – Mecz Quidditcha.
- Och? – Ruszyliśmy w stronę kasy. – Jaki? Kto gra?
- Puddlemere i Kenmare.
- Kiedy?
- Jutro.
Bardzo utrudniał mi przyłapanie go na kłamstwie. Nie miałam pewności czy odkrył moją
kompletną nieudolność związaną z Quidditchem i przez to wiedział, że nie będę w stanie
zaprzeczyć jego odpowiedziom, biorąc pod uwagę, iż nie wiedziałam nawet jaka to drużyna
Kenmare, nie mówiąc o tym kiedy i z kim będą grali, ale szybko odkryłam, że szczerze to nie
przejmowałam się tym. Przecież miałam większe problemy – jak możliwość, że James Potter
mógł sobie teraz chodzić gdzieś po Hogsmeade. Tamto było problemem. To… tak, nie za
bardzo. Naprawdę nie obchodził mnie Amos i jego głupie sekrety.
Kupiłam swoje słodycze i znowu spacerowaliśmy z Amosem, choć tym razem nie
próbował przykuć mnie do swojego boku ramieniem, za co byłam niezmiernie wdzięczna.
Weszliśmy do sklepu u Derwisza i Bangesa, gdzie Amos zakupił sobie jakiś drobiazg, a potem
do Scrivenshafta, gdzie wzięłam parę piór. Amos wciąż utrzymywał swój nonsens w postaci
będę-machał-do-każdej-mijanej-żywej-istoty, ale przynajmniej przestał zagadywać mnie
swoimi dziecięcymi przygodami, a przeszedł do gadania o pracy jego ojca w Ministerstwie, co
było bardziej interesujące. Jednak kiedy doszliśmy do Trzech Mioteł po jeszcze kilku małych
stopach, niemal umierałam z nudy. Nie potrafiłam pojąć, jak mogłam kiedykolwiek myśleć, że
Amos jest choć trochę interesujący. Ten chłopak miał taki dar w rozmowie, jak ja we
Wróżbiarstwie czy, niech mi Merlin dopomoże, w mówieniu prawdy. On potrzebował
kagańca, na brodę Merlina.
Ale chociaż wiedziałam, że pójście do Trzech Mioteł postawi mnie w sytuacji, gdzie
będzie pokazana jeszcze bardziej nieudolność Amosa w rozmowie, to czułam zbyt wielką
ulgę, że mogę w końcu usiąść. Zdzirowate Buty po prostu mnie dobijały i byłam całkiem
pewna, że odciski zaraz mi wybuchną, co nie było ładnym widokiem w żadnych
okolicznościach. Stwierdziłam, że takie sprawy mają pierwszeństwo przed moją śmiertelną
nudą.
- Widzisz gdzieś stolik? – zapytał Amos, kiedy weszliśmy do zatłoczonego baru,
poruszając powoli głową z boku na bok. Dołączyłam do niego w poszukiwaniach, ale miejsce
było w większości wypełnione i nie widziałam nigdzie pustego stolika. Chciało mi się ryczeć,
stopy tak strasznie mnie bolały, dlatego chyba nie protestowałam od razu, kiedy Amos rzekł
„O! Idealnie! Chodź”, złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć w kierunku, jak wkrótce odkryłam,
już przepełnionej loży pełnej jego kolegów Puchonów. Tak naprawdę, jeśli tylko dostanę
krzesło (a dostałam po tym, jak Amos ukradł dwa krzesła z pobliskiego stolika) nie
zamierzałam nic mówić.
Przeważnie był to ten sam tłum, z którym Amos zaczynał swoje bzdurne pogawędki tego
poranka – Vance Dunnings, Pete Taggart, Shirley Shorn, Napuszony Chłopak i blondyn oraz
dwie inne dziewczyny, których imion nie zapamiętałam – i choć byli doskonale przyjaźni, to
było to dość… cóż… niezręczne.
- Jak mija ci dzień? – zapytała mnie Shirley Shorn, kiedy już usiadłam, choć nie całkiem
wyłapałam co powiedziała, ponieważ moja ulga, że w końcu siedzę była taka wielka, iż była
dość otumaniająca i wszechogarniająca. Jej głos został zagłuszony moimi wewnętrznymi
westchnięciami szczęścia.
- Słucham? – zapytałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że odezwała się do mnie.
- Twój dzień – powtórzyła Shirley z nieruchomym uśmiechem na twarzy. Patrzyła na
mnie z lekko szalonym spojrzeniem. – Dobrze mija?
- Eee… cudownie – mruknęłam, posyłając jej sztuczny uśmiech, zastanawiając się o co jej
chodzi. – Jest cudowny.
Shirley skinęła głową, po czym rzuciła znaczące spojrzenie Vance’owi, który odwrócił się
do Amosa, który próbował wymigać się od problemu za zabranie dwóch krzeseł ze stolika za
nami. Ponownie poczułam silne wrażenie, że czegoś mi nie mówiono, ale raz jeszcze
nieszczególnie się tym przejmowałam. Cokolwiek to było, byłam pewna, że nie będzie mnie
to obchodzić długi czas. Naprawdę nie spodziewałam się, że potem będę spędzać czas w tym
tłumie.
Rozmowa się ciągnęła i dołączałam do niej, kiedy było trzeba, ale przeważnie się
wyłączałam, popijając piwo kremowe i uśmiechając się, kiedy wypadało. Bawiłam samą
siebie, patrząc jak nowi ludzie wchodzili i opuszczali bar, oceniając (i, no wiecie, być może
czasami pozwalając pomóc Jamesowi-Wewnątrz-Głowy) czy oni mieli tak samo okropny
dzień, jak ja. Większość osób nie – szczęściarze – ale co jakiś czas widywałam parę
nieszczęśliwych dusz, którzy na pewno z radością przyjęliby Niewybaczalne zaklęcie, żeby
opuścić swoje obecne sytuacje.
Ach, bratnie dusze.
Powinnam im wszystkim kupić napoje.
Właśnie, kiedy zastanawiałam się nad tą uprzejmością po przyglądaniu się
zdesperowanej trzeciorocznej mówiącej bezgłośnie za plecami jej randki „POMOCY” do
grupki jej chichoczących koleżanek, dzwonek nad drzwiami znowu zadzwonił, odrywając mój
wzrok od Zdesperowanej, a przyciągając do wejścia baru. Obróciłam głowę w porę, jak Peter
i Remus weszli do środka.
Tylko Remus i Peter.
Moje serce zamarło na moment w piersi.
Oderwałam od nich wzrok zanim mogliby przyłapać mnie na gapieniu się, choć dopiero,
kiedy zajęli miejsce po drugiej stronie pomieszczenia. Zajęli tylko dwa krzesła. Nie więcej.
Więc czy to znaczyło…
Musiało, prawda?
Próbowałam się wtedy skoncentrować, skoncentrować na czymkolwiek innym niż
dwójce chłopaków po przeciwnej stronie baru i dwójce innych – tak naprawdę jednym –
których nie było, ale los musiał przyglądać się tej chwili i zdecydować, że nie wycierpiałam
wystarczająco, bo rozmowa przy stoliku przeszła na – ze wszystkich tematów – Quidditch, co
było dla mnie równie pomocne, co parasolka podczas burzy z piorunami. Poza tym byłam
stosunkowo pewna, że Remus i Peter ciągle na mnie spoglądali, wypalając dziury w moich
plecach swoimi oczami. O co w tym chodziło?
Wytrwałam całe piętnaście minut, a potem miałam dosyć.
To było o czternaście minut dłużej niż się spodziewałam.
- Amos – odezwałam się, kładąc rękę na jego ramieniu, gdy dalej gawędził z kolegami.
Odwrócił się, patrząc na mnie pytająco. Wskazałam głową na lewo. – Pójdę do łazienki. Zaraz
wrócę.
- W porządku – odparł Amos, po czym niemal natychmiast powrócił do słuchania, jak
Vance relacjonuje jakiś mecz (może Puddlemere i Kenmare? Psh. Ta, jasne). W tym
momencie straciłam wszystkie uczucia poczucia winy, jakie mogłabym mieć i wstałam,
starając się nie wywracać oczami.
Merlinie, co za kretyn.
Właśnie postanowiłam, że pewnie mniej żałośnie byłoby, gdybym naprawdę zahaczyła o
łazienkę zamiast skierować się prosto do Remusa i Petera, jakby to był mój jedyny powód na
wstanie (chociaż tak było), ale zmieniłam zdanie, kiedy rzuciłam im szybkie spojrzenie w
drodze do łazienki dziewczyn, żeby odkryć, że wpatrywali się we mnie bezwstydnie. W chwili,
kiedy spotkały się nasze spojrzenia, natychmiast obrócili głowy, a ten czyn był tak oczywisty,
że nie mogłam go zignorować. Spojrzałam zmrużonymi oczami na ich plecy, po czym prędko
zmieniłam kierunek. Właśnie przekroczyli własną granicę żałosności. Stwierdziłam, że ja też
mogę się pobawić w tę grę.
Zatrzymałam się tuż za nimi, krzyżując ramiona na piersi i postukując stopą.
O tak.
Mieli kłopoty.
- Witam – przywitałam się głośno, przybierając najlepszy sztuczny uśmiech. – Miło was
tutaj widzieć.
Niemal się roześmiałam, patrząc jak wyprostowali się gwałtownie, ich reakcja na mój
głos była kolejnym znakiem, że działo się tutaj coś bardzo podejrzanego. Obaj odwrócili się
powoli, patrząc na mnie z celowo beznamiętnymi wyrazami twarzy. Uniosłam brew,
bezgłośnie ośmielając ich do spróbowania wydostania się z tej sytuacji. Byłaby to niezła
zabawa.
- Cześć, Lily – odparł uprzejmie Remus. – Jak się masz?
- Dobrze się bawisz? – dodał Peter.
Psh.
Czy oni na serio myślą, że ja się na to nabiorę? Błagam. Co ja byłam głupia?
- Cóż, bawiłam się świetnie dopóki nie zaczęliście mi działać na nerwy – odpowiedziałam
znacząco, nie próbując już nawet ukrywać moich podejrzeń. Zmrużyłam oczy. – Co dokładnie
kombinujecie?
- Kombinujemy? – Remus miał czelność udawać zdezorientowanego, bezmyślnie bawiąc
się swoim kubkiem piwa kremowego, kiedy rzucił mi niewinne spojrzenie. – Naprawdę nie
mamy pojęcia, o czym mówisz, Lily.
Ha!
- Doskonale wiecie, o czym mówię! – odparowałam, ale oni musieli przygotowywać się
do tej chwili w czasie wolnym czy coś, ponieważ żaden z nich nie zdradzał oznak skruchy. Tak
naprawdę obaj patrzyli na mnie, jakbym oszalała. Fuknęłam lekko zirytowana i przeszyłam
ich wzrokiem. – Słuchajcie – powiedziałam gniewnie. – Nie jestem głupia, dobra? Widziałam
Petera w Miodowym Królestwie i widziałam, jak teraz mnie obserwowaliście, i może nie
jestem zawsze najbardziej spostrzegawczą osobą na świecie, ale nawet ja potrafiłam to
poskładać. Więc możecie, proszę, przestać udawać niewinnych i powiedzieć mi, jaki jest w
tym wszystkim sens, żebym mogła ruszyć dalej z moim dniem?!
Praktycznie dyszałam po mojej małej tyradzie, patrząc na nich tak wściekle, że moje oczy
mogły pozostać takie do końca życia. Niestety Remus i Peter nie byli tak przejęci, jakbym
chciała. Przeważnie wyglądali na zszokowanych, mrugając bezmyślnie w moim kierunku.
Byłam bliska wyciągnięcia różdżki i rzucenia jeszcze paru gróźb w ten sposób, kiedy –
nareszcie! – nastąpiło poruszenie. Remus obrócił się do Petera z lekko zdegustowanym
wyrazem twarzy.
- Widziała cię w Miodowym Królestwie? – zapytał bezbarwnym tonem. – To oznaczało
„Czerwony Alarm, Czerwony Alarm”?
- A co ty myślałeś? – zapytał Peter, przewracając oczami. – Nie ukrywałem się przed
lukrecjowymi różdżkami!
- Cóż, nie wiem…
- Ukrywałeś? Ukrywałeś się przede mną?
Remus i Peter odwrócili się do mnie, jakby nagle sobie przypomnieli, że stałam tuż przed
nimi, słysząc każde ich słowo. Obaj wyglądali przez chwilę na lekko zakłopotanych, po czym
Peter wzruszył swobodnie ramionami.
- Bez urazy – powiedział.
Ta.
Taka była jego odpowiedź.
„Bez urazy”.
Mogłabym zareagować na to na wiele sposobów. Przypuszczalna odpowiedź brzmiałaby
prawdopodobnie tak „Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Bez urazy?”, a potem rzuciłabym
uroki tak złe, że nawet ja nie wiedziałabym skąd je znam. Ale – o dziwo – nie to zrobiłam. I
nie odeszłam ze zirytowanym fuknięciem ani nie zaczęłam szlochać, jak dramatyczna
wariatka przez niesprawiedliwość tej sytuacji. W rzeczywistości nie zrobiłam nic podobnego.
Wybuchłam śmiechem.
Śmiałam się, śmiałam się i śmiałam się.
Bo – „bez urazy”? To było cholernie śmieszne.
Albo może było subiektywnie śmieszne, biorąc pod uwagę, co musiałam znosić przez
cały dzień.
Hm.
- B-bez u-urazy? – wydusiłam, śmiejąc się do rozpuku tuż przed barem, chichocząc jak
wielka wariatka. – B-bez urazy? Serio? Co – Niekontrolowany śmiech – co ty – jeszcze więcej
śmiechu – Merlinie!
Po czym znowu wybuchłam, zatracając się we własnej wesołości.
Wiem. Powinnam zostać zamknięta.
- Eee… - Remus podrapał się po głowie, wymieniając spojrzenia z Peterem, kiedy oboje
przyglądali się moim konwulsjom, widocznie skonsternowani. – Em, Lily? Wszystko w
porządku?
- O tak. – Chichotałam bezradnie, próbując się już opanować. Chwyciłam za oparcie
stołka Petera, próbując nie przewrócić się w moim szaleństwie. Otarłam oczy, ścierając
wilgoć, która nagle się tam pojawiła. – Bez urazy. Ha! Wiesz co, Peter? Nie ma sprawy!
Myślę, że to najzabawniejsza rzecz, jaką usłyszałam przez cały dzień.
- Najwyraźniej – mruknął Remus.
- Wierzę ci – powiedział w tym samym czasie Peter.
Mój śmiech w końcu ucichł, pozostawiając mnie jedynie z głupim uczuciem w środku,
które było tak przyjemne, że prawie znowu wybuchłam śmiechem, tak po prostu. Ale
opanowałam się, wybierając promienny uśmiech i po raz pierwszy czując się dobrze w tym
dniu. Po kilku sekundach Remus i Peter przestali wyglądać na zmartwionych, że mogę w
każdej chwili oszaleć i odwzajemnili mój uśmiech. Wszyscy rozkoszowaliśmy się w naszych
uśmiechach, kiedy nareszcie odetchnęłam głęboko, tym razem z zadowoleniem.
- Dziękuję – powiedziałam, wciąż się do nich uśmiechając. – Naprawdę tego
potrzebowałam.
- Wiemy – odpowiedział Peter, kiwając głową z wielkim zrozumieniem.
Przekrzywiłam pytająco głowę.
- Wiecie? – powtórzyłam. – Co to ma znaczyć?
- Obracasz się w kiepskim towarzystwie, Evans – odparł Peter znaczącym tonem. – Oni
cię bardzo nudzą.
- Naprawdę? – spytałam powątpiewająco, chociaż to była całkowita prawda. Tak
naprawdę nie sądzę, żeby „bardzo” było wystarczająco silnym słowem na to. Jakie jest słowo
na „blisko mi do samobójstwa”? – A skąd to wiecie?
Zapytałam to w żarcie, żeby utrzymać naszą wesołą pogawędkę i rozbawiony humor w
powietrzu. Ale zamiast się roześmiać, Remus i Peter odwrócili ode mnie wzrok, wiercąc się
niekomfortowo na siedzeniach. Mój uśmiech lekko osłabł, a ciekawość wzrosła. Co, u licha…?
- No co? – zapytałam, próbując pochwycić ich spojrzenia. – Hej, co się…
Wtedy to do mnie dotarło.
Nie ukrywałem się przed lukrecjowymi różdżkami!
Ukrywanie. Ukrywali się przede mną. I oni…
Na Merlina!
- O mój Boże. – Wyprostowałam się, podnosząc głos. – O mój Boże! Czy on… czy on was
tutaj wysłał, żebyście mnie szpiegowali?!
W chwili, kiedy te oskarżenie opuściło moje usta, Remus natychmiast zaczął potrząsać
głową, wyrażając ciche protesty, kiedy Peter wydusił głośno: - Co takiego? Nie! Oczywiście,
że nie! Nikt… to po prostu… po prostu…
Posłałam im ostre spojrzenie.
Remus przestał potrząsać głową.
Peter ucichł.
- Ta, no dobra – mruknął gorzko, wyglądając na pokonanego. – Może.
O mój Boże.
O mój podwójny, cholerny, pieprzony Boże.
Ten kretyn. Ten głupi, samolubny, cholerny, nie wierzący w siebie kretyn! Nie do wiary!
Ta cholerna czelność! On naprawdę… on naprawdę…
Och, kogo ja chcę oszukać, do cholery?
Uwielbiałam to.
Absolutnie to uwielbiałam.
Potrząsnęłam głową ze zdumieniem, starając się wyglądać na zdenerwowaną ze względu
na Remusa i Petera, ale poniosłam porażkę, biorąc pod uwagę, że nie mogłam przestać się
uśmiechać. Szpiegowali mnie. Kazał im mnie szpiegować. Ten despotyczny mały kretyn!
- Nie mogę mu uwierzyć – wymamrotałam, próbując zgasić poczucie wybuchających
fajerwerków w brzuchu, a przede wszystkim wymazać obraz Jamesa-Wewnątrz-Głowy
uśmiechającego się z zakłopotaniem. – Naprawdę nie do wiary. Szpiegowanie mnie!
Prawdziwe szpiegowanie!
- Cóż, nie całkiem jest to szpiegowanie – próbował upierać się Peter, choć chyba oboje
wiedzieliśmy, że było na to trochę za późno. Rzuciłam mu znaczące spojrzenie.
- Nie? – zapytałam. – A jakbyście to nazwali?
- Rozmyślnie przypadkowa obserwacja – ogłosił Remus i od razu wybuchłam śmiechem.
Remus również się roześmiał, wzruszając niezręcznie ramionami. – Tak przynajmniej nazwał
to James. Nie mieliśmy szpiegować – mieliśmy po prostu robić co chcemy, spędzić cudowny
czas w Hogsmeade i jeśli zdarzyłoby nam się dostrzec cię z niedalekiej odległości,
moglibyśmy – jeślibyśmy zapragnęli – utrzymywać tą niedaleką odległość i mimochodem
obserwować każdy twój czyn, ruch i wyraz twarzy.
- Tylko jeślibyśmy chcieli, oczywiście – dodał Peter z uśmieszkiem, wyglądając na
rozbawionego. – Często podkreślał tę część.
- Och, oczywiście – zgodziłam się z udawaną powagą, ukrywając swój konspiracyjny
uśmiech za szybkimi kiwnięciami głowy. – Wy chcieliście. Rozumiem.
- A jeśli zdarzyłoby nam się być w mniej niż niedalekiej odległości od ciebie – ciągnął z
żalem Remus, rzucając mi spojrzenie – wolno nam było słuchać wszystkiego, co możesz
mówić albo dyskutować, zważając na jakiekolwiek twoje oczarowanie albo jego brak.
- I oczywiście wolno nam było pod koniec dnia zgłosić Jamesowi wszystkie te odkrycia,
które mogliśmy rozmyślnie przypadkowo zaobserwować – wyjaśnił Peter. – Oczywiście,
jeśli…
- …tak byście zapragnęli – dokończyłam za niego, śmiejąc się wesoło. Pokręciłam głową,
przyjmując to wszystko z jeszcze jednym trudnym do powstrzymania uśmiechem i fajerwerki
wybuchły w moim brzuchu w bardzo niekontrolowanym tempie. – Merlinie – wyszeptałam,
wciąż ledwo w to wierząc. Zerknęłam na nich, raz jeszcze kręcąc głową. – I zostawił to wam?
– zapytałam, uśmiechając się żartobliwie. – Nie mógł sam rozmyślnie przypadkowo
obserwować? Co z tym?
- Był trochę zajęty – odpowiedział Peter.
- Czym? – zapytałam.
- Biciem Syriusza.
- Biciem… co takiego?
Mój uśmiech natychmiast zgasł, wyprostowałam się gwałtownie, kiedy swobodne słowa
Petera w końcu do mnie dotarły. James… co? Dlaczego? Och, drogi Merlinie, czy to przeze
mnie? Przez to co powiedziałam Jamesowi o Syriuszu i kwasie? Nie byłby taki głupi, prawda?
Nie zrobiłby… przecież nie mógł…
Szlag.
- Czy wy… - Odchrząknęłam, bo nagle miałam niezwykle sucho w ustach. Słowa nie
chciały się wydostać. Remus zaoferował mi swoje piwo kremowe, ale potrząsnęłam głową. –
Czy wy wiecie… dlaczego? Czemu miałby to zrobić? Czy… mówił?
- Krzyczał – poinformował mnie pomocnie Peter, uśmiechając się uprzejmie, chociaż nie
wiedziałam jak mógł to robić, biorąc pod uwagę, że mówiliśmy o jednym z jego najlepszych
przyjaciół możliwie czyniącym szkodę cielesną drugiemu z jego najlepszych przyjaciół. –
Trochę było o „pieprzonym kwasie”, potem trochę „cholerny sukinsyn”, a potem naprawdę
dogadał Syriuszowi – prosto w twarz! To było klasyczne.
- Klasyczne? – wykrzyknęłam, nie będąc pewną czym się zakrztusiłam, ale udało mi się
dość fantastycznie zadławić tym słowem. Gapiłam się oszołomiona na Petera, po czym
przeniosłam wzrok na Remusa, który też nie wyglądał na przejętego tą sytuacją. – Co… jak
możecie być tacy spokojni?! Oni zrobią sobie krzywdę!
- No tak – powiedział Peter, patrząc na mnie, jakbym nagle zrobiła się całkiem durna. – O
to chodzi.
- A wam to nie przeszkadza?
- Oni lubią się tak komunikować – powiedział do mnie Remus, wzruszając lekko
ramionami, choć on miał przynajmniej na tyle poczucia przyzwoitości, żeby wyglądać na
zażenowanego. – Niektórzy ludzie używają słów, James i Syriusz lubią stłuc się na kwaśne
jabłko. Nie powinnaś się tym martwić. Nie zrobią sobie trwałej krzywdy. – Zamilkł na chwilę,
zapewne dostrzegając moją wciąż niespokojną twarz, po czym zapytał łagodnie. –
Przypuszczam, że to miało coś wspólnego z tobą?
- Znasz kogoś, kto ostatnio był powiązany z kwasem? – zapytałam gorzko, kręcąc głową,
gdy Remus posłał mi lekki uśmiech. Nie potrafiłam tego odwzajemnić. Przygryzłam
niespokojnie dolną wargę, opuszczając wzrok na podłogę, kiedy w głowie rozgrywały mi się
obrazy Jamesa i Syriusza obracających się w bałaganie krwi oraz kończyn. Wybuchy poczucia
winy zastąpiły wybuchy fajerwerków, kiedy powoli uniosłam spojrzenie na Remusa i Petera.
Oboje wpatrywali się we mnie pytająco. Przełknęłam ciężko ślinę, po czym zmusiłam się do
zapytania. – Czy on… czy James powiedział wam… o zeszłej nocy?
Nie wiem dlaczego te pytanie było tak ciężkie do zadania. Nie wiem czemu myśl o tym, iż
James powiedział im o tym tak nagle sprawiła, że czułam się zdradzona. To było głupie.
Hipokrytyczne. Przecież ja miałam zamiar powiedzieć Grace i Emmie… to znaczy nie
wszystkie szczegóły, oczywiście (niektóre rzeczy trzeba zachować dla siebie, wiecie?), ale
pomimo to zamierzałam opowiedzieć przeważnie wszystko o ostatniej nocy. Czemu James
nie miałby mówić swoim przyjaciołom? Dlaczego oczekiwałam od niego, że będzie to trzymał
w sekrecie, kiedy ja nie miałam takiego zamiaru? Nie wiem czemu, ale to nie powstrzymało
poczucia ulgi, które opanowało moje ciało na następne słowa Remusa.
- Tylko o „pieprzonym kwasie” i „cholernym łajdaku” – powiedział, wyraźnie starając się
być zabawnym, ale przyglądając mi się zbyt ostrożnie, żeby mnie uspokoić. – Nie było czasu
na nic innego. Peter i ja wychodziliśmy do Hogsmeade, James i Syriusz… załatwiali swoje
sprawy. James ledwo powiedział o tym przypadkowym obserwowaniu zanim wypadli z
dormitorium.
- Nie chcieli zniszczyć mebli – poinformował mnie pomocnie Peter, uśmiechając się
szeroko. – Zmienili lokalizację.
Och, do cholery jasnej.
- Uroczo – mruknęłam spokojnym głosem, choć ja spokojna nie byłam. – Po prostu
uroczo.
- Nie zamartwiaj się tym, Lily – powiedział mi po raz kolejny Remus. – James to dorosły
czarodziej. Wie, co robi.
- Albo tak myśli – wymamrotałam ponuro, przeklinając samą siebie za wspominanie mu
o tym głupim kwasie. Czemu moje usta nigdy nie mogą pozostać zamknięte?
Z każdą sekundą robiłam się coraz bardziej zestresowana. Nie chciałam już o tym myśleć.
Będę tak długo się martwić, że zacznę panikować, a przecież nie zrobię nic, aby to naprawić.
Remus miał rację. James był dorosłym czarodziejem – być może głupim dorosłym
czarodziejem, jednakże dorosłym. Nie mogłam kontrolować ani zmieniać jego czynów.
Wiedział, co robił. A jeśli nie, to będzie musiał stawić czoło konsekwencjom. Proszę bardzo.
Musiałam odpuścić.
Szukając rozproszenia uwagi, spojrzałam znowu na Remusa i Petera, zauważając ich
lekko zaniepokojone miny, ale zignorowałam je. Westchnęłam ze zmęczeniem, przeczesując
dłonią włosy i przyjrzałam się im krytycznie. – Chcecie coś wiedzieć? – zapytałam cicho,
splatając ramiona na piersiach. Nawet udało mi się zdobyć na uśmiech. – Jesteście chyba
najgorszymi szpiegami na świecie.
Remus zachichotał cicho, kiedy Peter zawołał z urazą „Ej!”, ale wzruszyłam ramionami i
pozwoliłam sobie na jeszcze szerszy uśmiech, bo to była szczera prawda. Ja zdecydowanie
nie powierzyłabym im mojego rozmyślnego przypadkowego obserwowania. A to na pewno
coś oznacza, jeśli mówi to czarownica, która uważa, że trzeba zapisywać jej spostrzeżenia,
żeby być pewną, iż nie jest nieświadoma.
Ta.
Czasami zapominam, jak bardzo żałosna jestem.
- Rozumiem, czemu możesz tak myśleć – powiedział Remus, biorąc łyk swojego piwa
kremowego i wyglądając na rozbawionego jakimś faktem. – Ale pomyślmy nad tym
naprawdę. Jesteśmy najgorsi… czy najlepsi?
Nie mogłam się powstrzymać. Prychnęłam mu prosto w twarz.
- Najlepsi? – powtórzyłam powątpiewająco, unosząc kpiąco brew. – Jak udało ci się coś
takiego wymyślić?
Remus wzruszył ramionami, ale teraz wyglądał na dość zadowolonego, więc wiedziałam,
że ukrywał coś w rękawie. Spojrzałam na niego przymrużonymi oczami, zastanawiając się co
to jest.
- Lily – powiedział, potrząsając głową. – Gdybyś cokolwiek wiedziała o przypadkowo
rozmyślnym obserwowaniu…
- Nie chodzi ci czasem o rozmyślnie przypadkową obserwację?
- …tak, właśnie. Tak powiedziałem. Rozmyślnie przypadkową. A więc gdybyś cokolwiek
on niej wiedziała, to wiedziałabyś, że metody są cienkim aspektem praktyki. Tak naprawdę
liczą się rezultaty.
- Rezultaty? – Oparłam rękę o biodro. – Więc jakie są wasze „rezultaty”?
Remus otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zanim mu się to udało, Peter wyrzucił
bezceremonialnie: - Wolałabyś pływać z gromadą trujących potworów niż siedzieć tam z
dupkiem Amosem.
Eee…
Um.
Cóż, kiedy teraz o tym wspomniał…
Musiałam zrobić się bardzo czerwona, rumieniąc się na myśl o tym, że byłam taka
oczywista w moim nieszczęściu. To znaczy wiedziałam, że nie ukrywałam tego, jak
zdesperowana byłam, żeby nie być na tej randce, ale na pewno nie sądziłam, że każdy
niewinny przechodzień rozpoznałby moje myśli! A chociaż ci Rozmyślnie Przypadkowi
Obserwatorzy nie byli niewinnymi przechodniami… to jednak. Było to niepokojące, delikatnie
mówiąc.
Peter skinął lekko głową ze współczuciem na mój widoczny wstyd, podczas gdy Remus
spoglądał na mnie z tak znaczącym spojrzeniem, które wolałam zignorować. Podrapałam się
po karku, wzdychając cicho i przyznając się do porażki bez wielkich protestów.
- W porządku – mruknęłam, mając nadzieję, że z policzków znika mi nienaturalny kolor.
– Być może nie jesteście najgorszymi szpiegami.
- Wiemy – odparł radośnie Peter, popijając swoje piwo.
- Miło z twojej strony, że zauważyłaś – dodał z uśmiechem Remus.
Westchnęłam znowu, żałując, że jestem tak cholernie żałosna.
- Hej – powiedziałam nagle, kiedy coś mi przyszło do głowy. Przygryzałam przez chwilę
wargę, zastanawiając się nad tym w głowie, po czym powoli zerknęłam na chłopaków. –
Możecie coś dla mnie zrobić? – zapytałam cicho.
- Pewnie – odparł Remus.
- Zależy – powiedział Peter podejrzliwie.
Wahałam się chwilę, po czym po prostu to z siebie wyrzuciłam.
- Nie… nie miejcie pragnienia doniesienia swoich odkryć, dobrze? – Zarumieniłam się
nowym odcieniem czerwieni. – Nie mówcie nic Jamesowi o dzisiejszym dniu, okej?
- Co? – zapytał zaskoczony Remus.
- Nie mówić mu? – wydukał zszokowany Peter.
Pokręciłam szybko głową i prędko wyjaśniłam. – To powinnam być ja. Nie mówcie mu,
ponieważ to ja powinnam. Ja powinnam powiedzieć mu o dzisiejszym dniu. To… to
powinnam być ja.
Nie wiem czemu przyszła mi do głowy ta myśl, dlaczego nagle stało się to tak ważne. Nie
miało to żadnego sensu, ale ten pomysł pojawił się w mojej głowie i wydawał się teraz jedyną
opcją. Tego właśnie chciałam – czego naprawdę, naprawdę chciałam. Nie miałam cholernego
pojęcia, co powiem Jamesowi o tym wszystkim, co zrobię ani kiedy, ale wiedziałam, iż
cokolwiek to było, kiedy i jak, to ja chciałam to zrobić. Zasługiwał ode mnie na chociaż tyle.
Ja zasługiwałam od siebie na chociaż tyle. Po prostu wydawało się to konieczne.
Remus i Peter patrzyli na mnie dziwnie przez moją prośbę – Peter z zszokowano-
zbulwersowaną miną, Remus z dziwnie zadumanym, zmarszczonym czołem. Wiedziałam, że
nie mogę ich do tego zmusić – jeśli chcieli powiedzieć Jamesowi, to to zrobią – ale
pomyślałam, że mogę ich do siebie przekonać. Przecież to miało sens. Gdyby James nie
wymyślił swojego głupiego, dominującego planu szpiegowania, to ja bym mu o tym
powiedziała. Powinni to zrozumieć.
- Proszę – błagałam ich, starając się nie brzmieć na tak zdesperowaną, jak się czułam. –
Nie proszę o wiele. A poza tym, to… cóż, to zdecydowanie doprowadzi Jamesa do szału.
Możecie to nad nim trzymać przez długi czas. Nie można odrzucić takiej okazji, prawda?
Tą ostatnią częścią miałam nadzieję, że wpłynę na ich małostkową, psotną stronę
Huncwota i wydawało się to zadziałać, ponieważ Peter przestał wyglądać na tak
otumanionego, a mars Remusa zmienił się w półuśmiech. Wzięłam to za dobry znak.
- Hmm – mruknął Peter, mrużąc nieznacznie oczy, wydawał się szukać haczyka. Obrócił
głowę do Remusa. – Dziewczyna mówi z sensem. James oszaleje nic nie wiedząc.
- W rzeczy samej – zgodził się Remus, choć zamiast patrzeć na Petera, wciąż wpatrywał
się we mnie. Próbowałam się nie wiercić. – Ile minie nim mu powiesz? – zapytał.
Te pytanie wytrąciło mnie z równowagi.
- Eee…
Ile? Merlinie, ile? Nagle uświadomiłam sobie, że James i ja wkrótce przeprowadzimy tę
rozmowę – naprawdę wkrótce. Wiedziałam, że już nie czuję nic do Amosa – ta przeszkoda
zniknęła – więc co pozostało? Czy było cokolwiek? Nic nie przyszło mi do głowy i taka myśl
zdecydowanie mnie przerażała, choć nie mam pojęcia dlaczego.
Kurde.
Podwójne cholerne pieprzone kurde.
- Eee… jak tylko będę miała kiedy, jak sądzę – wydusiłam, choć wydawało się być to
kłamstwem, chociaż nie zamierzonym. Remus musiał to wyczuć, zobaczyć moje wahanie czy
coś, bo jego półuśmiech znowu zmienił się w zmarszczenie brwi. Peter wyglądał na
zadowolonego.
- Idealnie! – zawołał, pocierając razem ręce w nikczemnym oczekiwaniu. Uśmiechnął się
do Remusa w drapieżnym podekscytowaniu. – To będzie dobre.
- Tak – powiedział Remus, wciąż na mnie patrząc. – Dobre.
Wiem, że zasługiwałam na te jego spojrzenie, te powściągliwe potępienie, które
promieniowało w moją stronę. Zastanawiałam się czy potrafił odczytać moje spanikowane
myśli tak trafnie, jak wcześniej odczytali razem z Peterem moje uczucia. Zastanawiałam się
czy wiedział, że myśl o tej rozmowie z Jamesem – pomimo faktu, iż mieliśmy podobną zeszłej
nocy – mocno mnie niepokoiła. Nie byłam pewna czy wiedział o tym wszystkim, ale nie
chciałam stać tutaj dłużej i o tym myśleć. W rzeczywistości nie chciałam myśleć o niczym
przypominającym ani łączącym się z tą rozmową. Nie teraz. Jeszcze nie.
Merlinie, co za bałagan.
Nie wiem czy chłopcy rozumieli jak szybko robiłam się wzburzona, ale nagle zdałam
sobie sprawę, że rozmawiałam z nimi o wiele dłużej niż to było konieczne. Rzuciłam okiem na
mój stolik, zauważając, że Amos wciąż był wesoło zaangażowany w rozmowę z Vancem i
Napuszonym Chłopakiem, ale dostrzegłam, że Shirley Shorn przyglądała mi się podejrzliwie.
Odwróciłam głowę, nawet wdzięczna za wymówkę na opuszczenie tych dwóch Huncwotów.
Dostałam informacje, które chciałam i jeszcze więcej. Nie sądzę, że zniosłabym więcej.
- Lepiej będę wracać – powiedziałam cicho, wracając spojrzeniem do Remusa i Petera ze
spokojnym wyrazem twarzy, jak miałam nadzieję. – Amos pewnie zastanawia się, gdzie
zniknęłam.
- Kogo to obchodzi? – zapytał Peter, prychając głośno. – To dupek.
Wywróciłam oczami, kręcąc głową i powoli zaczęłam się obracać, unosząc rękę, aby
pomachać im na pożegnanie. – Do zobaczenia później – zaczęłam mówić, kiedy Remus
wtrącił nagle. – Hej, zaczekaj.
Zatrzymałam się tam, gdzie stałam, wciąż w połowie odwrócona od ich pary, opuszczając
rękę. Rzuciłam Remusowi zaciekawione spojrzenie, zastanawiając się o co mu chodzi, ale nie
patrzył na mnie, żeby je zobaczyć. Zamiast tego grzebał w jednej ze swoich toreb – w dużej
od Zonka – nie zwracając na mnie uwagi.
- A, racja! – rzucił Peter, uderzając się w czoło. – Cholera, niemal o tym zapomniałem.
- Zapomniałeś o czym… - zaczęłam pytać, ale słowa utknęły mi w gardle, kiedy Remus w
końcu się wyprostował, wyciągając coś z torby.
Jedną jasnoczerwoną różę.
Och, szlag by to.
- Proszę – powiedział, wyciągając do mnie różę. – To była kolejna część rozmyślnie
przypadkowego obserwowania. Jeśli dojdziemy bliżej niż na tradycyjnie przyzwoitą odległość
– powiedzmy, na tyle bliską, żeby nawiązać kontakt – powinniśmy…
- …dać mi to – dokończyłam słabo, powoli wyciągając rękę i wyciągając znajomy kwiatek
z jego ręki. Serce szalało mi w piersi. Starając się je zignorować, spojrzałam na Remusa z tak
spokojnym wyrazem twarzy na jaki było mnie stać. – Nie było żadnej wiadomości, prawda?
- Powiedziano nam, że znasz swoje rozkazy – odparł Peter, wzruszając ramionami.
Przyjrzał mi się ciekawie. – Prawda? – zapytał.
Stać mnie było jedynie na żałosne potaknięcie głową.
Upajałam się uczuciem łodygi róży w dłoni – ostatnio niezwykle znajomym – pozwalając,
żeby przez chwilę mnie obezwładniło, kiedy wpatrywałam się w ten mały, idealny kwiatek.
Moja panika, która jeszcze kilka sekund temu wzrastała do katastroficznych rozmiarów,
nagle zdawała się szybko przygasnąć, pozostawiając mnie tylko z niepewnością. Dziwiłam się
faktem, iż – nawet kiedy nie było go w pobliżu – James potrafił mieć na mnie taki wpływ,
niemal dokładnie wiedząc, kiedy potrzebowałam przypomnienia o pewnych rzeczach.
Potrząsnęłam głową, parskając zmęczonym śmiechem, który na pewno brzmiał na bardziej
napięty niż bym chciała, ale o wiele mniej spanikowany niż byłby kilka sekund temu.
Przypuszczam, że powinnam być za to wdzięczna.
- Dzięki – wydusiłam, spoglądając na Remusa i Petera. Jeżeli uważali moją reakcję na
różę za dziwną, to nic nie powiedzieli. – Wielkie dzięki.
- Wypełniamy tylko rozkazy – odparł Remus, kiwając głową. – Wszystko to część bycia
przyzwoitymi szpiegami – zażartował.
- Jesteście najlepsi – mruknęłam z lekkim uśmiechem, znowu zaczynając się od nich
odwracać, jeszcze mocniej zaciskając dłoń na łodydze róży. Raz jeszcze uniosłam dłoń, żeby
pomachać, uśmiechając się bardziej naturalnie. – Do zobaczenia. I pamiętajcie – nie mówcie
nic o dzisiejszym dniu, dobra?
- Rozumie się – powiedział Peter, salutując mi.
- Do zobaczenia – dodał Remus, lekkim kiwnięciem głowy również dając mi swoją zgodę.
Pomachałam raz jeszcze, po czym skierowałam się z powrotem do stolika.
Kiedy dotarłam do mojego poprzedniego miejsca, nikt od razu nie skomentował mojej
zbyt długiej nieobecności. W końcu Amos odwrócił się do mnie z uśmiechem, który
odwzajemniłam najlepiej jak potrafiłam, biorąc pod uwagę okoliczności.
- Hej – odezwał się lekko zaciekawionym tonem. – Wszystko w porządku? Trochę cię nie
było.
- Rozmawiałam jeszcze z paroma znajomymi – odpowiedziałam, wskazując głową w
kierunku Remusa i Petera, choć miałam cichą nadzieję, że nie będzie prosił mnie o
rozwinięcie. Nie prosił, za co byłam wdzięczna, ale nie miałam takiego szczęścia z wiecznie
podejrzliwą Shirley.
- A co z różą? – zapytała trochę zbyt niedowierzającym tonem. – Dostałaś ją w łazience?
- Nie – odparłam, starając się utrzymać jak najbardziej beznamiętną minę, zastanawiając
się czemu ktoś nie zrobił światu przysługi i nie zepchnął Shirley Shorn z parapetu we
wczesnych latach jej życia. – To taki… żart. Znajomi mi go dali. To nic takiego.
- Co to za żart? – zapytał Napuszony Chłopak, zmuszając mnie, abym dodała go do Listy
Parapetowej (choć szczerze mówiąc, to ostatecznie i tak by się na nią dostał).
- Głupi – odpowiedziałam, próbując zbyć to wzruszeniem ramion, dość zła o to, że te
towarzystwo musiało akurat teraz zainteresować się moją egzystencją. – Naprawdę byście
tego nie zrozumieli – dodałam. – To sprawa Gryffindoru.
Napuszony Chłopak skinął głową, oczywiście zbyt ciemny, aby zauważyć, że kłamałam
przez zęby, odwracając się ode mnie i powracając do rozmowy, która zapewne działa się
zanim wróciłam – jak wkrótce odkryłam była to rozmowa o krasnalach – na szczęście
odwracając ode mnie większość uwagi. Amos wpatrywał się we mnie trochę dłużej niż jego
koledzy, ale zaraz się odwrócił, najwyraźniej nie przejmując się moim dziwactwem z
kwiatem. Shirley jako jedyna wciąż patrzyła na mnie podejrzliwie, ale zignorowałam ją i
zaczęłam chować się tak często, jak to było możliwe poprzez popijanie mojego piwa
kremowego.
Nie wiem jak długo jeszcze tam siedzieliśmy – może dwie godziny, może dwie minuty –
ponieważ już wcale nie zwracałam uwagi na rozmowę. Na szczęście nikt nie próbował
wciągać mnie do rozmowy, bo jeśli to robili, to jestem pewna, że nawet nie zauważyłam, bo
byłam tak zatracona w myślach.
Bo, naprawdę, ten głupi kretyn dał mi kolejną różę.
Kto robi takie rzeczy? Serio, kto? Kto o cholernych zdrowych zmysłach – po pierwsze,
kazałby swoim przyjaciołom prześladować dziewczynę, kiedy ta jest na randce z innym
facetem – po drugie, zmusiłby wspomnianych przyjaciół do przekazania jej tak szczególnego
kawałka botaniki, kiedy ona wciąż jest na randce? Kto robi takie rzeczy? Jaki chory szaleniec?
Cóż, najwyraźniej mój typ chorego szaleńca, bo chociaż żałowałam dnia, kiedy rodzina
Potterów postanowiła, że wspaniałym pomysłem będzie powiększyć ich rodzinę, to wciąż
byłam dość… mówiąc szczerze, to była najlepsza część całego mojego dnia – to znaczy nie
biorąc pod uwagę chwil dnia, które nastąpiły około północy, oczywiście. I sądzę, że to mówi o
mnie coś prawdziwie tragicznego, tak jak o pajacu, który wykreował ten cały pomysł z
kwiatkami, ale nie potrafiłam się zmusić do zbytniego zastanawiania się nad tym. Nie czułam
się aż tak masochistycznie.
W każdym bądź razie, czy to były dwie godziny, czy dwie minuty, czy jakakolwiek inna
długość czasu (właśnie zdałam sobie sprawę, że – patrząc na obecną porę – musiała minąć
jakaś godzina. Merlinie, czy ja naprawdę tyle wytrwałam?), to prędzej czy później zostałam
wyrwana z moich wewnętrznych myśli i przemówień przez podświadomą myśl, że wszyscy
zbierali się do wyjścia. Nie wiem co dokładnie mnie z tego wyrwało, ale jakimś cudem, kiedy
Amos wstawał i zapytał „Jesteś gotowa?”, ja odparłam „Oczywiście”.
Wiem. Czasami zadziwiam samą siebie.
Wyszliśmy z Trzech Mioteł i spacerowaliśmy jakiś czas po miasteczku, wciąż zgromadzeni
w tłumie Puchonów. Podążałam za nimi, wciąż ściskając różę w prawej dłoni, słuchając
jednym rozmowy toczącej się wokół mnie. Nagle zdałam sobie sprawę, że gromada ma się
rozdzielić, za co dwie godziny temu mogłabym być wdzięczna, ale teraz byłam zła, że znowu
będę musiała stać się funkcjonującym człowiekiem. Gdy Amos żegnał się ze swoimi
znajomymi, ja uśmiechałam się grzecznie i machałam, odzywając się tylko wtedy, gdy było
trzeba. Gdy tłum się oddalił, Amos i ja zostaliśmy sami po raz pierwszy od dłuższego czasu.
To było…
Cóż, przyjemne na swój własny sposób, jak sądzę.
- Było miło – odezwał się Amos, po raz ostatni machając do swoich kolegów, kiedy znikali
na zatłoczonej ulicy, odwracając się do mnie, dopiero kiedy ich figury całkowicie zniknęły. –
Moi przyjaciele są całkiem błyskotliwi, nieprawdaż?
- Racja – zgodziłam się, choć biorąc pod uwagę, że planowałam zepchnąć dwójkę z nich z
najbliższej wieży, to mogłam trochę kłamać. – Są uroczy.
- Dobrze się bawiłaś? – zapytał Amos, kiedy ruszyliśmy, choć – drogi Merlinie, dziękuję ci
– w stronę powozów, a nie z powrotem do miasteczka. – Byłaś dość cicha.
- Jestem po prostu trochę zmęczona – odpowiedziałam, choć nagle czułam się
odświeżona. Wracaliśmy do zamku! Wracaliśmy do zamku! – Hogsmeade jest trochę
męczące, wiesz?
- Tak, wiem co masz na myśli – zgodził się Amos – po raz pierwszy w czymś się
zgadzaliśmy. – Jest trochę wyczerpujące. Ale warto, prawda?
Potaknęłam, decydując, że nie było to kłamstwem, bo wyczerpanie Hogsmeade mogło
być tego warte… tyle że tym razem nie. Ale nikt nie mówił o tym razie. Nawet jeśli nie było to
bezpośrednio zasugerowane. Sugestie są i tak do kitu.
Nie nastąpiły żadne żenujące rozmowy co do tego czy to już koniec randki, nie było
żadnych pytań co do tego czy byliśmy gotowi wracać do zamku. Po prostu zostało to wzięte
za pewnik, oboje swobodnie kierowaliśmy się do powozów, po raz pierwszy w tym dniu
nawiązując przyzwoitą rozmowę, co było cholernie ironicznie, biorąc pod uwagę, że randka
się już kończyła. Zastanawiałam się czy Amos czuł taką samą ulgę, co ja, że randka się
skończyła i dlatego był taki zadowolony. Zastanowiłam się czy w ogóle mnie to obchodzi i
stwierdziłam, że nie. Gdy wracaliśmy do zamku, gadając o niczym poważnym, z radością
stwierdziłam, że nawet nie miałam za złe Amosowi za ten dzień. Szczerze, już nie miałam
wystarczająco uczuć do tego faceta, żeby czymś takim się przejmować. Po prostu byliśmy
niedopasowaną parą, myślałam, że to coś – a przynajmniej kiedyś – nam się uda, ale nie
udało. Żadnych silnych uczuć. Żadnego poczucia winy ani wątpliwości. Wszystko to
wymagałoby ode mnie o wiele za dużo energii na coś tak dla mnie teraz nieznaczącego. I
pewnie czyni to ze mnie najbardziej nieprzewidywalną czarownicę na świecie, że ktoś, kto
tak niedawno był centrum mojego świata teraz został zredukowany do straconego dnia, ale…
no cóż. Nigdy nie uważałam się za szczególnie zdecydowaną.
Szybko wróciliśmy do zamku, choć nie wiem czy to przez fakt, że nadal było wcześnie i
nie było wielkiego tłoku opóźniającego dojazd, czy prosty fakt, że przyjemna rozmowa
przyspieszyła drogę. W każdym bądź razie po chwili wysiadaliśmy z powozu, radośnie
wracając na dziedziniec, gdzie zaczęliśmy ten dzień. Gawędząc bezsensownie o tym, jak to
fajnie, że pogoda się nie zmieniła, dotarliśmy do schodów prowadzących do drzwi
wejściowych, zatrzymując się na chwilę u podnóża schodów zanim szybko je przeszliśmy.
- Oby następna wycieczka do Hogsmeade była tak przyjemna, jak dzisiaj – mówił Amos,
zatrzymując się tuż za drzwiami, Wielka Sala znajdowała się tuż przed nami. Odwrócił się do
mnie z przyjaznym uśmiechem. Nie było żadnego cienia zaproszenia w jego głosie, żadnej
sugestii, że spodziewał się czegoś więcej po tym dniu i za to byłam dozgonnie wdzięczna.
- Tak, oby – odparłam, posyłając mu własny przyjazny uśmiech, potakując głową.
Poczekałam chwilę, aż powie coś więcej, ale kiedy tego nie zrobił, wzięłam na siebie
formalności pożegnalne. – Dzisiaj dobrze się bawiłam – skłamałam, stwierdzając, że tekst
„Dobrze się bawiłam przez te ostatnie piętnaście minut” nie było uprzejme. – Jesteś
naprawdę genialnym facetem, Amosie.
- Sama nie jesteś taka zła – powiedział z uśmiechem Amos, patrząc na mnie błyszczącymi
oczami. – Cieszę się, że mogliśmy spędzić ten czas razem.
Skinęłam głową, stwierdzając, że testowałam własne szczęście tym kłamaniem – ile razy
zdołam to robić zanim moje zdradzieckie usta powiedzą co innego? – ale Amosowi nie
przeszkadzała moja cisza. Tak naprawdę uśmiechał się jeszcze szerzej, co sprawiło, że ja też
się uśmiechnęłam.
- Pewnie powinniśmy się tutaj rozstać – powiedział, wzruszając lekko ramionami. –
Idziemy w dwóch innych kierunkach i w ogóle. Ale ja naprawdę bawiłem się dzisiaj dobrze,
Lily. Ty też, prawda?
- Jasne – odparłam, stwierdzając, że „dzisiaj” i „piętnaście minut” to praktycznie to
samo. – Było świetnie.
- Więc do zobaczenia? – Amos brzmiał tutaj na pełnego nadziei, co chyba było trochę
dziwne, zważając na to, że wyraźnie do siebie nie pasowaliśmy i wiem, iż oboje wiedzieliśmy,
że to się tutaj kończy, ale wzięłam to za uprzejmość i skinęłam głową.
- Zdecydowanie – powiedziałam, ponieważ oczywiście będę go jeszcze widzieć – wciąż
mamy razem Antyczne Runy.
Amos uśmiechnął się i nagle zaczął nachylać się do mnie do pocałunku, jak szybko się
zorientowałam.
…a kiedy w końcu nie będziesz w stanie znieść więcej, gdy nareszcie dotrze do ciebie
prawda, dzień się skończy i uściśniesz mu rękę, bo tak jest uprzejmie…
Niemal zaczęłam się śmiać, uświadamiając sobie, że – cholera jasna, jakie to jest
żałosne? – naprawdę wolałabym uścisnąć dłoń Amosowi niż odwzajemnić pocałunek, który
tak bardzo chciał mi podarować, ale moja uparta strona nie chciała pozwolić mi na
odsunięcie się czy nawet odwrócenie głowy na bok i pozwoliłam, żeby Amos pocałował mnie
niewinnie w usta. Nie było to długie czy szczególnie przejmujące. Nie było również
nieprzyjemne, ale zdecydowanie nie odczuwałam żadnego pożądania. Jednak było to miłe
przypomnienie, że ten związek – ten, który miałam w głowie od wielu, wielu miesięcy i ten
prawdziwy, który istniał parę tygodni – naprawdę jest skończony. Gdy Amos się odsunął,
posłałam mu najprawdziwszy, naturalny uśmiech po raz pierwszy tego dnia. Odwzajemnił
uśmiech, równie zadowolony.
- Pa – powiedziałam, odsuwając się z cichym westchnięciem, pozwalając, żeby wszystkie
dziewczęce marzenia o tym chłopaku zniknęły z mojego systemu.
- Pa – odpowiedział Amos, również się odsuwając. Pomachaliśmy do siebie, jako ostatnie
pożegnanie, po czym poszliśmy osobnymi drogami.
Randka się skończyła.
W końcu oficjalnie się skończyła.
Odetchnęłam głośno w uldze.
Moja droga powrotna do Wieży Gryffindoru była przyjemna, w tym czasie mogłam
całkowicie odświeżyć się po tym dniu, spojrzeć na niego z innej perspektywy. Być może
dopiero kiedy się skończy będę mogła na niego spojrzeć i powiedzieć, że nie był okropny,
tylko dostanie ocenę 3 z 10 w randkowej skali. Chodzi mi o to, że to nie była wina Amosa, że
do siebie nie pasujemy. Był bardzo miły – nawet kiedy był trochę dziwny z tą społeczną
sytuacją – ale po prostu nie było nam to przeznaczone. I mnie to pasowało. Tak naprawdę
więcej niż mi to pasowało. Czułam się szczęśliwa i wolna po raz pierwszy od jakiegoś czasu.
Praktycznie nuciłam sama do siebie, kiedy dotarłam na korytarz prowadzący do Wieży,
dostrzegając z oddali otwór portretu, ale nie zwracając na niego większej uwagi. Dopiero,
kiedy prawie doszłam do Grubej Damy – cztery metry dalej – dostrzegłam anomalię.
Cholera jasna, nie znowu.
Ponieważ do ramy Grubej Damy, wyglądając dość niewinnie i przyjemnie dla wszystkich,
którzy nie byli mną, była przyczepiona kolejna jasna, czerwona róża i – o dziwo – mały
kawałek pergaminu.
Prawie jęknęłam.
Czemu on mi to robi?
Podeszłam ostrożnie do portretu, ignorując zaciekawiony wzrok Grubej Damy, kiedy
moje własne oczy wpatrywały się w kwiatek i notatkę. Gdy nareszcie byłam wystarczająco
blisko, żeby ich dosięgnąć, złapałam je i powoli oderwałam od ramy. Wlepiłam wzrok w trzy
małe słowa zapisane szybko na pergaminie.
Chodź mnie znajdź.
Tylko tyle. „Chodź mnie znajdź”.
Tym razem nie przejmował się adresowaniem czy podpisaniem.
Patrzyłam na te trzy słowa, jakby były czymś niebezpiecznym, czymś co wyskoczy i
zaatakuje mnie w każdej chwili. Nagle powróciło te spanikowane uczucie, te które
obezwładniło mnie, kiedy Remus zapytał mnie, kiedy James i ja przeprowadzimy naszą
rozmowę. Nie wiedziałam czemu, ale szybko opanowało mnie wielkie uczucie przerażenia.
Nie miało to sensu – przerażenie? Czemu przerażenie? Czemu miałabym być tym
przerażona? – ale po prostu tak było.
Przełykając ciężko ślinę, wyrwałam się z niekończących się myśli, zauważając, że Gruba
Dama patrzyła na mnie pytająco. – Dla ciebie? – zapytała i potaknęłam.
- Kiedy on to tutaj dał? – zapytałam, nie określając kim jest „on”, przypuszczając, że
będzie wiedziała. W rzeczy samej wiedziała, ale jej odpowiedź mnie zszokowała.
- Jakieś trzy minuty temu – odparła i nagle zrobiła się naburmuszona. – Nawet nie
zapytał o moje pozwolenie, żeby ozdobić mnie w taki sposób. Po prostu zrobił to bez
żadnego szacunku.
- To brzmi w jego stylu – mruknęłam, po czym ogarnęła mnie myśl, że… - On nie jest… on
nie jest w środku, prawda?
- Nie – odpowiedziała Gruba Dama i praktycznie zachwiałam się od ulgi. – Odszedł
korytarzem. Zniknął przy okropnym sir Cadoganie. Wiesz, nie mogę znieść tego rycerza…
- Wiciokrzew – przerwałam jej, podając hasło i zmuszając Grubą Damę do otwarcia się z
urażonym dźwiękiem. Zignorowałam ją i przeszłam przez dziurę, ledwie zauważając kilkoro
uczniów, którzy byli w Pokoju Wspólnym, kiedy skierowałam się prosto do schodów i mojego
pokoju.
Dormitorium było na szczęście puste, kiedy nareszcie weszłam, za co byłam niezwykle
wdzięczna, ale nie myślałam o tym wiele. Nie obchodziło mnie, gdzie wszyscy byli –
obchodziło mnie tylko zakopanie się w łóżku. Położyłam torby z zakupami blisko drzwi,
upuszczając moje róże i zwięzłą małą notatkę na łóżko, spędzając kilka minut na ściągnięciu
Zdzirowatych Butów ze stóp – Merlinie, one naprawdę wracały do ciemnych zakamarków
szafy – po czym radośnie rozciągnęłam się na łóżku. Chwyciłam poduszkę i koc, chowając się
w nich i zamykając oczy.
Chodź mnie znajdź.
Merlinie, czemu ten pomysł mnie przeraża?
Nie wiedziałam. Nie obchodziło mnie to. Szczerze mówiąc wciąż nie wiem i wciąż mnie
to nie obchodzi. Albo może po prostu nie chcę wiedzieć. W każdym bądź razie dzisiaj mam
już dość wrażeń. Chyba potrzebuję drzemki. Albo czasu na rozmyślanie. Nie wiem. Po prostu
nie wiem.
Niech to szlag.