background image

Później, PRZED RANDKĄ, Nadal w Pokoju Życzeń 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 203 

Dziesięć Rzeczy Do Zapamiętania, Kiedy Przygotowuję Się Na Rozpoczęcie Randki z 

Amosem (Którą Jestem Bardzo Podekscytowana, Pomimo Tego, Jak Może To Teraz 

Wyglądać… Pamiętacie?) 

1]  Amos  to  uroczy  człowiek.  Naprawdę.  Ten  chłopak  nigdy  nie  dał  mi  powodu  do 

myślenia, że będzie  dzisiaj  zachowywał  się  inaczej  niż  idealnie uroczo… em, to znaczy poza 
niezwykłą niezręcznością z Julie Little. Och, i wtedy z Nigdy Nieleczącą Się Kostką, kiedy on i 
James  wdali  się  w  przeciąganie  liny  moim  zranionym  ciałem.  I  jego  zmienność  nastroju 
spowodowana Quidditchem oraz jego szaleni koledzy. Ale poza tymi maleńkimi rzeczami, ani 
jednego powodu!  

2] Tylko najgorszy typ czarodziejki cofa swoje słowo i uchyla się od zgody na randkę w 

Hogsmeade  w  dniu,  kiedy  ma  się  ona  odbyć.  Nawet  patologicznie  kłamiąca.  Tak  po  prostu 
nie można. 

3] Kto był absolutnie najgorszy w zrozumieniu własnych głupich uczuć? Tak, to byłam ja. 

Więc nie powinnam wyciągać pochopnych wniosków. Pewnie i tak są niewłaściwe. Pewnie. 

4] Zapewnianie wszystkim wyrównanych szans. Bardzo ważne. Nie zapominajmy o tym. 

5] Jest piękny dzień! W październiku! Jak często to się zdarza, hm? To prawdopodobnie 

jakiś  znak.  Na  przykład  wiadomość  z  góry  czy  coś.  Dlatego  moją  odpowiedzialnością  –  ba, 
moim obowiązkiem! – jest w pełni tego wykorzystanie. W rzeczy samej! 

6]  Randki  w  Hogsmeade  –  nieważne  z  kim  –  są  okazją  na  zrobienie  z  siebie 

atrakcyjniejszej  osoby.  Możesz  się  wystroić  –  uwielbiam  się  stroić.  Nawet  dla  ludzi,  do 
których nie całkiem czuję teraz stuprocentowy pociąg. Ale nie o to chodzi. Po prostu nie. 

7] Głupota to szalejąca epidemia. O tym zawsze warto pamiętać. 

8] Muszę wyjść z tego pokoju. 

9] Muszę przestać myśleć. 

10]  James  Potter  to  głupi,  kretyński,  niedobry,  zostawiający  liściki,  władczy,  diabelski 

czarodziej. 

Odliczanie: Dwie godziny do RANDKI

 

Kilka Minut Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Nadal P.Ż. 

background image

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 203 

A więc… powiedzmy, że chcecie coś podpalić, tak? 

(I  nie  mówię  tutaj  o  małym  ogniu.  Mówię  o  dużym  –  naprawdę  ognistym,  dużym. 

Totalnym pożarze. Popiół, spustoszenie, itd., itp.) 

Czy Pokój Życzeń – biorąc pod uwagę, że wspomniane płomienne losy muszą spotkać się 

z kwiatem i pergaminem, które są łatwopalne – zapobiega podpaleniu? Wiecie, bo tego od 
niego wymagam? Bo nie chciałabym spalić całego zamku razem z tymi innymi, okrutnymi i 
okropnymi rzeczami? 

To ważne pytanie, jak sądzę. 

Te miejsce naprawdę powinno mieć jakąś instrukcję. 

Odliczanie: Godzina i pięćdziesiąt cztery minuty do RANDKI. 

 

Minuty+, Wciąż PRZED RANDKĄ, PŻ 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 203 

To przez to, że nie ma instrukcji, oczywiście. 

Mam  na  myśli,  dlaczego  nie  stwarzam  Drugiej  Lokalizacji  Ognistego  Piekła.  Bo  nie  ma 

instrukcji  i  sądzę,  że  Dumbledore’owi  podoba  się  taka  szkoła,  jaka  jest  teraz.  W  innym 
wypadku zaczynałabym teraz palącą się imprezę. Wielką, wesołą, sprowokowaną-przez-różę-
i-pergamin, palącą się imprezę.  

Naprawdę. 

Poważnie. 

Odliczanie: Godzina i pięćdziesiąt jeden minut do RANDKI

 

Więcej Minut, Wciąż PRZED RANDKĄ, PŻ 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 206 

background image

Obserwacja  #204)  Jaki  jest  sens  okłamywania  samej  siebie,  kiedy  wiesz,  że  się 

okłamujesz? Tak, zero. Zero sensu. Brak. Sens nieistniejący. 

Obserwacja  #205)  Przeciwieństwem  wszczynania  pożaru  jest  najwyraźniej  nie 

wszczynanie  pożaru.  Ten  proces  obejmuje  również  durne  leżenie  na  łóżku  wyżej 
wymienionego  głupiego,  kretyńskiego,  niedobrego,  zostawiającego  liściki,  władczego, 
diabelskiego  czarodzieja,  dotykanie  jego  diabelskiego  pisma  zdradzieckimi  koniuszkami 
palców  i  ciągłe  myślenie  nad  kawałkiem  jego  głupiego,  nielegalnego  krzewu.  Serio,  kto  by 
pomyślał? 

Obserwacja #206) Jestem chora. Chora

Odliczanie: Godzina i czterdzieści dziewięć minut do RANDKI.  

 

Minuty, Wciąż PRZED RANDKĄ, Nadal PŻ 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 206 

O Boże. 

Poważnie muszę stąd wyjść. 

To nie jest zdrowe. 

Ani trochę. 

Odliczanie: Godzina i czterdzieści siedem minut do RANDKI

 

Minuty, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

- Nie jestem zdzirą, ja tylko zasnęłam! 

Te oświadczenie towarzyszyło mi w moim marnotrawnym powrocie do Dormitorium 7-

rocznych  Dziewcząt,  dwadzieścia  minut  po  mojej  nieudanej  próbie  poradzenia  sobie  z 
piromanią  i  rezultacie  mojego  chodzenia  po  Pokoju  Życzeń  tak  długo,  jak  było  to 
fizycznie/emocjonalnie/chronologicznie  możliwe.  Praktycznie  dyszałam  z  wysiłku,  kiedy 
wpadłam przez drzwi dormitorium, a w żyłach szumiało mi coś, co prawdopodobnie powinno 
być identyfikowane, jako panika (choć nie byłam w humorze, żeby tak to nazywać), starając 
się nie hiperwentylować. 

background image

Stałam tam, opierając się o otwarte drzwi, dysząc niczym idiotka, raz jeszcze napawając 

się żałosnymi, idiotycznymi sytuacjami, które są moim życiem. 

Serio. W ogóle czemu ja się jeszcze przejmuję? Ktoś wie? 

Moje  szaleństwo  spotkało  się  z  różnymi  reakcjami.  Ze  swoich  pochylonych  pozycji  na 

łóżku  Carrie,  Saunders  i Carrie  Lloyd  patrzyły na mnie  jednakowymi  spojrzeniami  pogardy i 
wesołości,  obie  miny  były  tak  śmieszne,  że  gdybym  nie  była  w  stanie  paniki,  to  nawet 
parsknęłabym  śmiechem.  Gracie  stała  sama  przed  naszą  szafą  z  trzema  możliwymi  topami 
zwisającymi  na  drucianych  wieszakach  wokół  jej  szyi.  Szczerzyła  się  do  mnie  głupio.  Emmy 
nigdzie nie było. 

- Na pewno – prychnęła Saunders. 

- Uroczo – zachichotała Carrie. 

- Podejdź tutaj, mój zwierzaku – powiedziała Grace. 

Poczułam,  jak  robię  się  absurdalnie  czerwona,  kiedy  podbiegłam  do  Grace,  ignorując 

ciche wściekłe spojrzenie i wcale nie cichy chichot Saunders i Carrie, skupiając się na dotarciu 
na drugą stronę pokoju bez większych katastrof. Grace odwróciła się do najbliższego lustra i 
chyba poważnie zastanawiała się nad fioletowym topem, efektownie ignorując mnie i moją 
panikę. 

-  To  było  kłamstwo  –  szepnęłam  szybko,  jak  tylko  do  niej  doszłam.  Upewniłam  się,  że 

mój głos jest na tyle cichy, żeby nie usłyszały Wściekła Idiotka i Rechotająca Kretynka. – To 
było  wielkie,  grube  kłamstwo,  Gracie.  Byłam  zdzirą  –  największą  zdzirą  w  całym  świecie. 
Wszystkie poprzednie zdziry teraz oddają pokłon mnie i mojej zdzirowatości. 

Grace  nie  zareagowała.  Tak  naprawdę,  to  ta  dziewczyna  nawet  się  nie  skrzywiła.  Na 

brodę Merlina, nawet na mnie nie spojrzała

Um, halo? 

Czy ona mnie nie słyszała

Zdzira! 

Byłam zdzirą

- Wiem – powiedziała w końcu, ściągając z siebie wieszak z fioletowym topem i odrzuciła 

go na bok. Jego miejsce zajął znajomy zielony top. 

Zagapiłam się na nią. 

- Wiesz? – wyjąkałam durnie, szukając słów. – Jak to „wiesz”? Skąd niby wiesz? Dopiero 

ci powiedziałam! 

background image

-  Jak  myślisz,  skąd  wiem?  –  zapytała  tajemniczo,  teraz  uważnie  przyglądając  się 

zielonemu  topowi.  W  końcu  odwróciła  się  do  mnie  i  myślałam,  że  może  wyjaśni,  o  co  jej 
chodzi, zanim będę musiała wyciągnąć to z niej siłą, ale zapytała tylko:  - Co o tym myślisz? 
Mój kolor, co nie? 

Pytała mnie o ubrania. 

Zielony top przebił moją zdzirowatą noc. 

Powiedzcie mi w jakim świecie coś takiego jest w porządku

- Myślę, że to moje – odparłam gniewnie, zrywając bluzkę z wieszaka i zastanawiając się, 

co ja takiego zrobiłam, żeby zasłużyć na takich gównianych przyjaciół. Szczerze. – Możemy na 
chwileczkę  skupić  się  tutaj,  proszę?  Mówię  ci,  że  byłam  zdzirą,  a  ty  pytasz  mnie,  jak 
wyglądasz w moim topie. Czy tylko ja widzę tutaj problem?! 

- Boże, Lil. – Grace odwróciła się do lustra, rzucając mi spojrzenie przez ramię. – Wiesz, 

jak na kogoś, kto tak niedawno wdał się w zdzirowaty romans, to na pewno jesteś dziś rano 
zrzędliwa. 

Zamorduję ją. 

A trzeba do tego tylko kilku pociągnięć za te głupie wieszaki. 

Nikomu nie będzie jej brakować. 

-  Grace.  –  Wysyczałam  jej  imię  przez  zaciśnięte  zęby, patrząc  na  nią  moim  najgorszym 

spojrzeniem pt.  „nie-zadzieraj-ze-mną-teraz-panienko”.  Ale  Grace  –  jak  zwykle  –  wywróciła 
jedynie oczami, nieprzejęta moimi spojrzeniami niebezpiecznej furii. 

- Spokojnie, Zdzirowata Sue. – Rzuciła mi głupi uśmiech, kiedy zrobiłam szybki zamach, 

już  planując,  którego  wieszaka  użyję  do  zabicia  jej.  Grace  ledwo  usunęła  się  z  mojego 
zasięgu,  chichocząc  wariacko.  –  Po  pierwsze  –  powiedziała,  przybliżając  się  do  mnie  i 
wyrywając  mi  z  dłoni  zielony  top,  po  czym  wycofała  się  strategicznie.  –  Trzeba  się  dzielić. 
Nawet  nie  lubisz  tego topu.  Nie  musisz  być  samolubna.  A  po  drugie…  -  Urwała,  patrząc  na 
mnie  znacząco.  –  Jak  myślisz,  skąd  wiem?  A  może  już  zapomniałaś,  że  Zdzirowata  Sue 
potrzebuje Zdzirowatego Stu? 

Co do… Zdzirowaty Stu? 

Kim, do diabła… 

O Boże. 

Nie. 

Nie, on… nie mógłby. Nie mógłby

background image

Poczułam, jak zapada mi się twarz, a serce robi jeden, wielki podskok w piersi i opada mi 

do  stóp.  Nie  mogłam  w  to  uwierzyć.  Zeszła  noc…  zeszła  noc  była  prywatna.  Czemu  James 
powiedziałby… czemu on… 

Nagle zachciało mi się ryczeć. 

Grace musiała dostrzec mój niepokój, bo od razu zaczęła wyjaśniać. 

- Och, Merlinie, nie, Lil. – Potrząsnęła szybko głową, podchodząc do mnie. – To nie było 

tak… James nic mi nie powiedział. 

Ścisnęło mnie coś w klatce piersiowej. 

- On… nie? 

- Do diabła, nie – zakpiła Grace, zbywając to ręką. Posłała mi lekki uśmiech. – Oczywiście 

próbowałam coś z niego wyciągnąć – ale nie chciał nic powiedzieć. 

Zmarszczyłam brwi, nawet, kiedy serce wciąż biło mi nierówno.  – Ale jeśli on nic ci nie 

powiedział – zaczęłam powoli – to czemu mówiłaś…? 

Grace prychnęła. – Czemu? – zapytała. – A jak myślisz, Lily? Ten biedny facet nie musiał 

nic  mówić.  Wpadł  do  Pokoju  Wspólnego  wyglądając,  jakby  właśnie  dostał  Zaklęciem 
Rozweselającym czy coś. 

Grace pokazała mi to, idąc trochę jak zombie z największym, najgłupszym uśmiechem na 

twarzy.  Parsknęłam  śmiechem  na  jej  chwiejny  krok.  Wtedy  przestała,  rzucając  mi  znaczące 
spojrzenie. 

-  Mogę  nie  być  najjaśniejszą  gwiazdą  w  galaktyce  –  powiedziała  beznamiętnie  –  ale 

nawet ja potrafiłam się domyślić. 

Kiwnęłam  powoli  głową,  chociaż  wierciłam  się  nerwowo,  nie  cierpiąc  tego,  jak  wiele 

ciężaru zeszło z mojej piersi na wyjaśnienie Grace, jak wielką ulgę czułam, że James nic nie 
powiedział.  I…  cóż,  przypuszczam,  że  obrazek  jego  durnej  wesołości  nie  był  taki 
zniechęcający.  Wiecie,  bo  dobrze  jest  wiedzieć,  że  nie  tylko  ja  stałam  otumaniona  przy 
ścianie po naszym zdzirowatym biznesie i w ogóle. Chociaż James technicznie wciąż chodził. 
Ale nieważne.  

- Lily? – odezwała się Grace, kiedy nic nie powiedziałam. – W porządku? 

Wyrwałam  się  z  głupich  myśli,  przypominając  sobie,  że  to  –  dwie  godziny  przed  moją 

Randką  z  Amosem  –  nie  była  pora  na  rozmyślanie  nad  Szczerzącym-Się-Zombie.  Ale  nawet 
czując,  jak  kiwam  głową  i  słysząc,  jak  głowa  wrzeszczy  na  mnie,  żebym  to  wszystko 
powstrzymała,  to  moje  usta  wciąż  to  kontynuowały,  wyrzucając:  -  Przypuszczasz.  To  nie 
musiało mieć ze mną coś wspólnego. 

background image

Co nie powinno być takie szokujące. Przecież moje usta są zdradzieckie i w ogóle. 

Psh. 

Grace uniosła brew, nie kupując tego ani przez chwilę. – Daj spokój, Lily – powiedział. – 

Był z tobą. 

- To również przypuszczenie. 

- Właściwie to nie. 

Rzuciłam jej spojrzenie. – Jestem pewna, że nie było cię tam, aby to potwierdzić, Gracie. 

Nie  było  z  tym  dyskusji  –  jestem  na  tysiąc  procent  pewna,  że  zeszłej  nocy  James  i  ja 

byliśmy jedynymi osobami w tamtym pokoju – ale mimo wszystko na twarzy Grace pojawił 
się nagle bardzo przebiegły uśmiech. 

O rany. 

- Tak czy owak – zaczęła powoli, a jej uśmiech robił się tylko szerszy. Przełknęłam głośno 

ślinę.  –  Zapomniałaś  o  jednej  rzeczy,  ma  przyjaciółko…  jak  myślisz,  skąd  James  w  ogóle 
wiedział, gdzie byłaś? 

… 

O Merlinie. 

Nie zrobiła tego. 

- Grace Reynolds – sapnęłam, mrużąc niebezpiecznie oczy. – Nie zrobiłaś tego. 

Grace była niesamowicie z siebie zadowolona, a na jej ustach tkwił usatysfakcjonowany 

uśmieszek. 

- Lily Evans – rzekła słodko. – Zostałaś poddana interwencji. 

O mój Boże. 

O mój Boże

-  Grace!  –  krzyknęłam,  nie  przejmując  się  już  czy  usłyszały  Kretyńskie  Bliźniaczki,  sam 

James  czy  nawet  moi  przyszli  koledzy  w  Guam  –  byłam  zbyt  rozsierdzona.  –  Jak  mogłaś… 
dzień  przed  Hogsmeade?  Jak…  dlaczego…  na  brodę  Merlina,  nie  mogłaś  zaczekać  trochę 
dłużej na odpowiedni moment?! 

-  Przepraszam  bardzo  –  odparła  Grace,  praktycznie  promieniując  samozadowoleniem. 

Uniosła rękę, tak jakby miało mnie to powstrzymać, gdybym postanowiła rzucić się do jej żyły 
szyjnej  (um,  ta,  nie  powstrzymałoby  mnie  to).  –  Osądzając  po  komentarzach  „jestem-

background image

największą-zdzirą-na-świecie”, powiedziałabym, że wyczucie czasu miałam idealne, dziękuję 
ci bardzo.  

Fuknęłam głośno z irytacją, ale Grace jeszcze mocniej zachichotała, bawiąc tylko siebie 

swoją  głupią  logiką,  która  nie  była  nawet  logiką,  bo  nie  miała  sensu.  Przeszyłam  ją 
najgorszym spojrzeniem, jakie miałam, splatając ramiona na piersiach, żebym nie zrobiła jej 
krzywdy, kończąc w Azkabanie na całe życie. 

- Wszystko pogorszyłaś, ty wścibska kokietko! – wściekałam się, pokazując jej moją furię. 

Grace wywróciła oczami. Podniosłam ręce we frustracji. – Co się stało z naszą solidarnością 
Pracowników Fabryki, hm, Gracie? Czy na tym świecie nie pozostało żadne zaufanie?  

Grace wzruszyła ramionami. – Mówiłam ci, że będziesz następna. 

Azkaban, Lily. 

Jest brudny. I zimny. I nieszczęśliwy. Nie chcesz spędzić tam reszty życia, pamiętasz? 

Och, ale to było kuszące

Było  blisko.  Mogłam  zabić  ją  w  tej  właśnie  chwili  i  niewiele  nad  tym  myśleć.  Ale  kiedy 

walczyłam z dość wielkim pragnieniem, żeby zacisnąć palce na głupiej szyi Grace, chwilowe 
wytchnienie  –  dla  morderczyni  i  dla  ofiary,  oczywiście  –  nadeszło  w  formie  dźwięku 
otwieranych  drzwi  dormitorium.  Obie  z  Grace  odwróciłyśmy  się,  żeby  zobaczyć  wchodzącą 
do  pokoju  Emmę,  na  której  twarzy  znajdował  się  lekko  gniewny  wyraz.  Jednakże  to  nie  jej 
mina posłała mój żołądek do lochów, kiedy tylko ją zobaczyłam. W rękach Emmy tkwiły dwa 
znajome  przedmioty,  które  sprawiły,  iż  czułam  się,  jakbym  chciała  wyrzucić  z  siebie  całą 
zawartość żołądka. 

Do jasnej cholery. 

Do jasnej, pieprzonej cholery. 

- Lily – ogłosiła suchym tonem Emma. – Mam dla ciebie przesyłkę. 

Grace wybuchła za mną śmiechem. 

Przełknęłam ślinę. Bardzo mocno. 

Niech  szlag  weźmie  kary  dożywotniego  więzienia.  Bycie  ciepłym,  czystym  i  zdrowym 

psychicznie i tak było ogromnie przereklamowane. 

Zabiję go. 

Zabiję

- Kazano mi przekazać to do rąk własnych – powiedziała Emma, podchodząc ostrożnie do 

szafy, gdzie wciąż stałyśmy z Grace. Podała mi pierwszy przedmiot – znajomą czerwoną różę, 

background image

identyczną do tej, którą obecnie miałam w torbie – z lekką fanfarą. Drugi przedmiot – równie 
znajomy  czerwono-złoty  szal  –  Emma  zarzuciła  mi  na  szyję.  –  Zapytałam  czy  powinnam 
przekazać jakąś wiadomość – ciągnęła – ale powiedziano mi, że nie ma żadnej. Najwyraźniej 
„dostałaś już rozkazy na ten dzień”. 

Zaczerwieniłam się wściekle. 

-  Rozkazy?  –  powtórzyła  Grace,  unosząc  pytająco  brew.  –  Idziesz  na  randkę  czy  na 

wojnę? 

Zmiażdżyłam ją spojrzeniem. – Kto wie? – rzuciłam. – Nie dzięki tobie

Gdy Grace uśmiechnęła się z satysfakcją, Emma zrobiła jeszcze kilka kroków do przodu, 

jej twarz ukazywała sprzeczne uczucia, kiedy na mnie patrzyła. 

-  Lil  –  powiedziała  bardzo  powoli.  –  Zapominając  na  chwilę  o  tym,  że  nadal  jestem  na 

ciebie  niewiarygodnie  wściekła  za  obrzucanie  mnie  wczoraj  pergaminowymi  kopertami…  - 
Przerwała, a na jej twarzy pojawiło się niechętne współczucie. Zmrużyła oczy, wpatrując się 
we mnie. – Co się wczoraj wydarzyło, u licha? 

Zarejestrowałam  pytanie  Emmy,  ale  spowodowało  one  przeważnie  mocno  atrakcyjne 

rumieńce. Chciało mi się śmiać. Co się wydarzyło? Co się  wydarzyło? Co się nie wydarzyło? 
Czy  istniały  w  ogóle  słowa  na  szaleństwo,  które  miało  miejsce  w  tym  głupim  pokoju? 
Spojrzałam na różę w mojej dłoni – kolejną różę, przypomniałam sobie, myśląc wtedy o tym 
cholernym liściku i jakie były moje „rozkazy na ten dzień”. Ta cała pomieszana sytuacja była 
niesamowicie  żałosna.  Dotknęłam  palcami  szala  –  szala,  który  James  musiał  celowo  wziąć, 
kiedy wrócił, żeby przykleić ten durny liścik, biorąc pod uwagę, że na pewno nie był w stanie 
zabrać  go  za  pierwszym  razem,  gdy  wyszedł.  Starałam  się  nie  myśleć  zbyt  mocno  o  tym 
stanie, ale stawało się to niewiarygodnie trudne. 

Szlag

Przełknęłam  głośno  ślinę,  odwracając  wzrok  od  niewygodnie  szczerej  twarzy  Emma  i 

zamierzałam patrzeć pusto na ścianę, dopóki nie wezmę kontroli nad słowami, które bardzo 
chciały  opuścić  moje  usta.  Zamiast  tego  odkryłam,  że  mój  wzrok  podłapał  spojrzenie 
Elisabeth  Saunders.  Spojrzałam  jej  w  oczy.  Patrzyłam  w  milczeniu,  jak  jej  twarde  oczy 
przeniosły się z mojej twarzy na szal Jamesa (który wciąż wisiał na mojej szyi) i z powrotem 
na twarz. 

Och, do diabła. 

Nie potrzebowałam tego. Naprawdę. 

Poruszając się szybko, zerwałam obraźliwą rzecz z ramion, obróciłam się i zgniotłam szal 

w  małą  kulkę,  przyciskając  go  do  piersi,  skrywając  przed  wścibskimi  oczami.  Grace  i  Emma 
rzuciły  mi  skonsternowane  spojrzenia,  ale  zignorowałam  je.  Wciąż  wyczuwałam  wzrok 

background image

Saunders  wypalający  dziury  w  moich  plecach.  Kiedy  w  końcu  się  odezwałam,  mój  głos  był 
cichszy, świadomy tych, którzy mogli słuchać. 

- Później – szepnęłam, nagle niesamowicie zmęczona, kiedy przeniosłam wzrok z Grace 

na Emmę, a potem spojrzałam w podłogę. Westchnęłam ciężko, czując pulsowanie w głowie. 
– Nie chcę… nie chcę, żeby ktoś to podsłuchał. Poza tym, jeśli teraz zacznę o tym gadać, to 
nie… Merlinie, nie wiem czy będę w stanie zmusić się do pójścia na randkę. 

Wyznanie było – okropnie, żałośnie – prawdziwe, a ta świadomość przyprawiała mnie o 

lekkie  mdłości.  Z  drugiej  strony  Grace  wyglądała  na  dość  zadowoloną,  podczas  gdy  Emma 
wyglądała na lekko zszokowaną. 

- Na Merlina – sapnęła. – To jest aż tak poważne? 

Och, Emmo. 

Gdybyś tylko wiedziała. 

Naprawdę  nie  wiedziałam,  jak  mogłabym  odpowiedzieć  bez  wybuchnięcia  płaczem  i 

wygadania  całej  wstrętnej  opowieści,  dlatego  pozostałam  przy  nieszczęśliwym  skinięciu 
głową,  pozwalając,  żeby  ten  prosty  czyn  wyjaśnił  rozmiar  upadku  mojego  żałosnego  życia. 
Emma wydała współczujący dźwięk. 

- No – powiedziała, wypuszczając mały oddech. – Na pewno… wszystko się ułoży. 

Ułoży? 

Moje życie? 

Och, nie rozśmieszaj mnie. 

Nie rozśmieszaj mnie. 

Odliczanie: Godzina i dwadzieścia jeden minut do RANDKI

 

Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

Przewodnik Lily Evans Po Tym, Co Ubrać Na Randkę, Na Którą Zmęczona Jest 

Udawaniem, Że Chce Iść (Pomimo Kilkukrotnego Analizowania Jej 10 Ważnych 

Przypomnień) 

1] ODPOWIEDNIA Bluzka 

background image

Zwykle  na  taką  pomyślną  okazję,  jak  randka  z  Amosem  Diggorym  byłabym  w 

gorączkowym  poszukiwaniu  DOSKONAŁEJ  BLUZKI  –  takiej,  która  sprawiłaby,  że 
wyglądałabym szczupło, radośnie obdarzona autami i ogólnie cudownie. Tego się oczekuje. 
To  jest  normalne.  Ale  teraz…  cóż,  dzisiejszy  dzień  nieszczególnie  jest  normalny,  prawda? 
Więc  myślę,  że  ten  „doskonały”  wybór  nie  będzie  najlepszym  pomysłem.  Przecież  nie  ma 
potrzeby na jakieś dodatkowe próby kuszenia, co nie? W tej randce nie chodzi o to. Chodzi o 
przekonanie  się  czy  są  tutaj  jakiekolwiek  prawdziwe  uczucia  bez  tych  bzdur.  Powinnam 
podobać  się  Amosowi  bez  ochrony  oponki  i  dodatkowych  wkładek  do  stanika.  Powinien 
patrzeć do mojego wnętrza. No przecież. 

Dlatego  w  następstwie  tej  błyskotliwej  logiki  zamiast  szukać  DOSKONAŁEJ  bluzki, 

alternatywnie szukam ODPOWIEDNIEJ bluzki. Zwykłe trzy Doskonałe Bluzki – zielony sweter, 
zdzirowata bluzeczka na ramiączkach, prosta biała – nie dostaną szansy. Więc na ich miejsce 
mamy trzy nowe wybory. Trzy doskonale odpowiednie bluzki. 

1]  Rdzawoczerwony  sweter,  który  jest  niezwykle  wygodny,  ale  dość  groźnie  koliduje  z 

moimi  włosami  (chociaż  –  po  prostu  tak  mówię  –  pasuje  do  Gryffońskiego  szala. 
Jakiegokolwiek Gryffońskiego szala. Mojego albo innego. Gdybym chciała takiego założyć. A 
nie chcę. Prawdopodobnie). 

2] Niebieska, zwiewna bluzka, której zawsze udaje się ukryć mój stan za-dużo-ryżu, ale 

niestety sprawia również, że moje piersi wyglądają na nieistniejące. 

3] Zielona bluzka, której być może nawet nie lubię, ale którą tak niegrzecznie upatrzyła 

sobie Grace i której ubranie pozwoliłoby mi na unieszczęśliwienie Grace, na co zasługuje po 
jej wścibskim występku. 

No więc. Decyzje, decyzje. 

Zatem…  och,  no  dobrze,  skreślmy  numer  trzeci.  Naprawdę  nienawidzę  tej  bluzki. 

Wyglądam  w  niej,  jak  brzydki  żółw.  A  Grace  pewnie  zawyłaby  w  rozpaczy,  gdybym  jej  ją 
zabrała. Chociaż myślę, że zasługuje na trochę agonii, to chyba nie jestem aż tak złośliwa. W 
każdym razie, jeszcze nie. I podczas gdy wciąż jestem stanowcza w niewyolbrzymianiu moich 
kobiecych atutów, to nie chcę przecież wyglądać, jak mężczyzna, więc chyba odrzucę również 
bluzkę #2. Co zostawia nas z… bluzką #1. 

Hm. 

Interesujące. 

2] Odpowiednie Spodnie 

W porządku. To jest trochę trudniejsze. 

Mam  na  myśli,  że  mogłam  przeszukać  szafę,  poszukać  pary  spodni,  spódniczki  albo 

jakiegoś  innego  kawałku  odzieży  dolnej,  który  byłby  odpowiedni,  niedoskonały i  tak  dalej… 

background image

ale to wymagałoby wiele wysiłku. Więcej wysiłku niż bym chciała. I choć wiem, że założenie 
super-podkreślających-mój-tyłek  dżinsów  jest  określeniem  niepotrzebnego  kuszenia… 
przecież nie chcę wyglądać, jak całkowita wiedźma, prawda? Oczywiście, że nie. Poza tym te 
dżinsy  pasują  do  Odpowiedniej  Bluzki  #1.  Dlatego  –  w  tym  wypadku  –  wygląda  na  to,  że 
doskonałe jest odpowiednie. 

Albo doskonałe jest bardziej praktyczne, co praktycznie znaczy to samo. 

Racja. 

3] Odpowiednie Buty: Być Zdzirą czy nią Nie Być? 

Więc oto jest problem: 

Odkąd Emma wyciągnęła Zdzirowate Buty z ich ciemnego legowiska z tyłu szafy podczas 

Huraganu  List,  Gracie  przyglądała  im  się,  jak  brutalna  bestia  w  poszukiwaniu  niewinnej 
ofiary.  Serio.  Prawie  się  śliniła.  Wiem  na  pewno,  że  gdybym  nie  postanowiła  dzisiaj  ubrać 
moich  zdzirowatych  butów,  to  nieuchronnie  wylądowałyby  na  za  dużych  stopach  Grace.  A 
jeśli  tak  się  stanie,  to  nie  mam  wątpliwości,  że  już  nigdy  nie  zobaczę  moich  Zdzirowatych 
Butów w jednym kawałku. Nie żartuję. Z moich cennych Zdzirowatych Butów zostanie milion 
brudnych, uszkodzonych kawałków. Będzie gadać „Och, Lil, nie wiem, jak poślizgnęłam się w 
tej ogromnej kałuży błota i skąd wziął się tam aligator, rzucając się na moje stopy. Ups!”, ja 
powiem „Moje buty!”, a ona „Chodźmy na kolację, co?”. 

Poważnie. Tak wyglądałaby ta rozmowa. 

Zdzirowate Buty były schowane nie bez powodu – tak jak sugeruje ich nazwa są dużym 

uosobieniem Zdziry – i wiem, że wolałabym założyć praktyczne, wygodne tenisówki, nie tylko 
dlatego,  że  nie  będą  obcierać  mi  stóp,  ale  dlatego,  że  zdecydowanie  są  o  wiele  bardziej 
niekuszące niż prowokacyjne Zdzirowate Buty, ale… cóż, czasami dziewczyna musi robić to, 
co  musi.  Jeśli  to  jedyny  sposób  na  uratowanie  ich  przed  makabrycznym  końcem  spod  rąk 
Grace  Reynolds,  to  dla  ich  dobra  poświęcę  siebie,  moją  wygodę  i  możliwie  plan  kuszenia. 
Naprawdę nie mam innego wyboru. 

Poza tym, jeśli był jakikolwiek inny dzień na noszenie ZDZIROWATYCH butów… 

Tak. 

Ten dzień jest dzisiaj. 

4] Akcesoria: Najlepszy Przyjaciel Dziewczyny… czy Wróg? 

Każda  czarownica  warta  choć  jednego  sykla  wie,  że  odpowiednie  akcesoria  mogą 

uzupełnić albo zniszczyć strój. To te proste, małe dodatki – kolczyki, bransoletka, naszyjnik… 
inny  kawałek  materiału  wiszący  na  twojej  szyi  –  które  sprawiają,  że  facet  mówi  „Hmm. 
Mniam”  albo  „Ugh.  Czarownica”.  To  udowodnione  naukowo.  Praktycznie  prawo  natury.  W 

background image

żaden  sposób  nie  można  kwestionować  Prawa  Akcesoriów.  Biorąc  to  pod  uwagę  myślę,  że 
byłoby z mojej strony głupie niewykorzystanie wielu zalet akcesoriów. 

Tyle,  że…  no  nigdy  nie  byłam  osobą  lubiącą  biżuterię.  Chodzi  mi  o  te  mrowienie  i 

stukotanie, kiedy się poruszasz – tak, to nie moja rzecz. A patrząc na to, że mój strój jest już 
dość ciężki, to pewnie i tak mógłby pozwolić sobie na jakiekolwiek dodatki. 

Ale jest rdzawoczerwony. 

Znaczy  się,  mój  sweter.  Jest  w  ślicznym  rdzawoczerwonym  odcieniu,  który  jest  dość 

Gryffindorski.  A  biorąc  pod  uwagę,  że  idę  na  randkę  z  Puchonem,  to  chociaż  tyle  mogę 
zrobić, żeby reprezentować swój lud. Wiecie, bo mogą sobie pomyśleć, że ich porzucam czy 
coś.  A  tego  nie  robię.  Nawet  nie  chcę  iść.  Ale  nie  o  to  chodzi.  Chodzi  o  to,  że  moim 
Gryffindorskim  obowiązkiem  jest  reprezentowanie  mojego  domu,  a  jedynym  na  to 
sposobem  jest  przystrojenie  się  odpowiednimi  Gryffońskimi  akcesoriami.  I  mogłabym 
pewnie  założyć  coś  swojego…  ale  Grace  wciąż  blokuje  szafę.  Wszystkie  moje  odpowiednie 
Gryffońskie akcesoria są w szafie. A kto wie, kiedy usunie się spod lustra, kiedy w końcu się 
ugięłam  i  pozwoliłam  jej  założyć  brzydką  zieloną  bluzkę.  Ona  po  prostu taka  jest.  Lubi  stać 
przed lustrem. 

Więc chyba będę musiała sobie poradzić z tym, co mam. 

Jeśli wiecie, o co mi chodzi. 

PODSUMOWANIE: 

Odpowiednia Bluzka: Jest. 

Odpowiednie Spodnie: Są. 

Odpowiednie Buty: Są. 

Odpowiednie Akcesoria: Są. 

Całkowita Ocena Stroju: Bardzo odpowiedni… tak jakby. 

Odliczanie: Godzina i trzy minuty do RANDKI

 

Później Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

O Boże, godzina. 

Wciąż mam całą godzinę

background image

Jak do jasnego, cholernego diabła mam wytrzymać kolejną godzinę

Odliczanie: Godzina do RANDKI. 

 

Minuty Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

Papierowa torba. 

Tego potrzebuję – starej, dobrej, brązowej papierowej torby. Jednej z tych mocniejszych, 

które sprawiają, że oddychanie jest o wiele łatwiejsze. 

Tak. 

Odliczanie: Pięćdziesiąt osiem minut do RANDKI. 

 

Sekundy, Wciąż PRZED RANDKĄ, D7RD 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

DLACZEGO NIKT NIE MA STAREJ, DOBREJ, BRĄZOWEJ PAPIEROWEJ TORBY?!? 

CO ONI PRÓBUJĄ MI ZROBIĆ?!?! 

Odliczanie: Pięćdziesiąt siedem minut do RANDKI. 

 

Kilka Minut Później, Wciąż te same bzdury 

Nie wiem, co znaczy ta cała „Spostrzegawczość”. 

O co ci chodzi, Lily? 

Drogi Pamiętniku Lily, 

Lily  nie  może  już  werbalnie  (pisemnie?)  w  Ciebie  hiperwentylować  z  powodu  faktu,  że 

właśnie  podałyśmy  jej  Miksturę  Uspokajającą,  żeby  się zamknęła.  Obecnie  leży  radośnie  na 
swoim łóżku bez brązowej papierowej torby, której stanowczo żądała z jakiegoś tam powodu. 

Zamiast tego przytula się z szalem Jamesa. 

background image

Po prostu myślałam, że trzeba o tym wspomnieć. 

Z miłością, 

Grace 

 

Później, Wciąż PRZED RANDKĄ, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 207 

Randka. 

Wychodzę na randkę. 

Nic mi nie jest. 

Tak myślę. 

Eee. 

…może powinnam jeszcze trochę napić się tej Mikstury. Wiecie, na wszelki wypadek. 

Odliczanie: ZERO minut do RANDKI. 

 

Później, PO RANDCE, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 208 

Ja… 

Hm. 

W porządku. 

Racja. 

To było… 

Hm. 

 

Troszeczkę Później, Po Randce, Dormitorium 7-rocznych Dziewcząt 

background image

Spostrzegawcza Lily: Dzień 33 

Suma Obserwacji: 208 

Po  wypiciu  do  dna  Mikstury  Uspokajającej  Grace  („Hej,  czempionko  –  chcesz  być 

spokojna,  nie  otumaniona,  pamiętasz?”)  ledwo  pamiętam  trochę  otępiałą  podróż,  która 
wyciągnęła  mnie  z  Wieży  Gryffindoru  (no  dobra,  być  może  na  początku  trochę  sterowały 
mnie Grace i Emma) do Wielkiej Sali bez żadnych fatalnych przypadków hiperwentylacji czy 
urazów  wywołanych  miksturą.  A  choć  niektórzy  mogą  powiedzieć,  że  nafaszerowanie  się 
miksturą, aby być uległą nie było najbystrzejszym pomysłem… oni po prostu nie rozumieją. 
To  nie  była  normalna  sytuacja,  gdzie  dziewczyna-bierze-miksturę-żeby-zignorować-fakt-że-
być-może-idzie-na-randkę-z-kimś-kto-może-być-lekkim-dupkiem-pomimo-tego-w-co-
wcześniej-wierzyła-i-och-tak-pewien-nie-taki-dupek-chce-zabrać-ją-na-randkę-ale-ups!-ona-
mu-odmówiła-nieprawdaż? To była całkiem inna, niezbędna sytuacja. Dziewczyna musi robić 
to, co do niej należy. Poza tym ostatecznie liczy się to, że tam zeszłam, prawda? W jednym 
kawałku?  I  oddychałam  normalnie?  Bez  brązowej  papierowej  torby?  Najwyraźniej  ludzie 
stracili  pojęcie,  co  jest  tutaj  najważniejsze.  Są  o  wiele  gorsze  rzeczy  niż  podparte  lekami 
wsparcie moralne. Przecież tego nie sprzedawałam ani nic. 

Em, nie żeby cokolwiek zostało do sprzedania. 

Ale  nieważne.  Przy tej  ilości  ryżu,  którą  jadam, pewnie potrzebowałam tej  dodatkowej 

dawki. 

Albo trzech. 

Dobra, pięciu. 

Liczby. Psh. Drobny szczegół techniczny. 

Tak czy inaczej, kiedy nareszcie zdołałam przejść nieznacznie kręcącymi się korytarzami 

do  Wielkiej  Sali,  miejsce  było  całkiem  zatłoczone  –  tak  naprawdę  wszędzie  było  tłoczno, 
pomimo faktu, że to była sobota (DzieńSnu) i kilka minut przed dziewiątą. Nigdy nie przestaje 
mnie  zadziwiać  jak  dni  Hogsmeade  jakimś  cudem  zmieniają  nawet  najbardziej  niedbałych 
uczniów  Hogwartu  w  wesołych,  pogwizdujących  rannych  ptaszków.  Cała  szkoła  jest  nagle 
gotowa  i  chętna  na  powitanie  słońca,  do  obrzydzenia  wesoła.  I  nie  tylko  Wiedźmy 
Hogsmeade temu ulegają. Towarzyskie Motyle, Fanatycy Quidditcha i Biblioteczni Pustelnicy, 
ich wszystkich można znaleźć wędrujących po zamku w poranek Hogsmeade, nawet jeśli są 
tu tylko po to, by stać po boku i patrzeć, jak rozwija się nieunikniony dramat (który, sądząc 
po  piszczącym  dźwięku  głosu  Penny  O’Jene  dochodzącego  od  stołu  Krukonów  i  widoku 
wyjątkowo ponurego Chłopaka Hieny, przyglądającego się jej bezradnie, powiedziałabym, że 
zaczynał się w samą porę). 

Och, Hogsmeade. Co za radość, co za zachwyt. 

background image

Powinnam była się tym cieszyć – mam na myśli melodramat Penny/Hieny? Żyłam z ich 

cierpienia – ale z jakiegoś powodu to po prostu na mnie nie działało. Stałam tam, opierając 
się w milczeniu o daleką ścianę, pozwalając aby uspokoiła się moja otumaniona głowa i nie 
potrafiłam  wydusić  z  siebie  wystarczającego  uczucia,  żeby  przejąć  się,  że  Penny  właśnie 
zaczęła  szlochać,  a  Hiena  krzyczał  „Deb  Hess?  Nie  cierpię  Deb  Hess!  To  krowa,  Pen!”  tak 
głośno, jak tylko potrafił. Może to dlatego, iż ludzie, którzy ostatnio przedawkowali Miksturę 
Uspokajającą  nie  potrafią  odczuwać  właściwych  emocji,  a  może  dlatego,  że  innego  dnia 
słyszałam  podobny wiersz  (choć  sądzę,  że  wtedy  była  to  Finola  Groose),  a  może  po  prostu 
dlatego,  że  Deb  Hass  właśnie  weszła  do  sali  i  wyglądało  na to,  że ten  dramat  zyska  rozlew 
krwi, a mnie nie kręciła krew, lecz cokolwiek to było, po prostu mnie to nie interesowało. 

Och, do diabła. 

Czemu ja w ogóle kłopoczę się kłamaniem? 

Prawda była taka, że zaczynałam panikować. 

Słuchajcie,  wiem,  że  to  było  głupie  (i  dość  cudowne,  biorąc  pod  uwagę,  ile  wypiłam 

Mikstury  Uspokajającej),  ale  taka  była  prawda.  Na  mój  własny  cichy  i  (sztucznie)  spokojny 
sposób,  stałam  tam  jak  mała  smutna  wesz,  czując  w  brzuchu  ten  ciągle  obecny  węzeł 
niepokoju, który przygotowywał się do przemiany w stan paniki na najmniejszą prowokację. 
A  rzecz  w  tym,  iż  wiedziałam,  że  jeśli  na  to  pozwolę  –  jeśli  pozwolę  sobie  ulec  szaleńczej 
mocy  paniki  –  to  na  pewno  nie  wyjdę  z  tej  głupiej  Wielkiej  Sali.  Choć  twierdzę,  że  jestem 
bezwartościową kretynką i choć wiem, że ten dzień może zakończyć się katastrofą, to wiem 
również, że jestem lepsza od tego. Jestem lepsza od lekkomyślnej kobietki, na jaką się teraz 
zachowuję. A jedynym sposobem na udowodnienie tego jest przestanie być tak absurdalną i 
wyjście. 

Wszystko będzie dobrze. 

To sobie powtarzałam, kiedy tam stałam – wszystko będzie dobrze

Wiedziałam,  że  nie  będzie  idealnie,  ale  nie  tego  oczekiwałam.  Celem  dzisiejszego  dnia 

nie  była  perfekcja.  Celem  było  dowiedzenie  się raz  i  na  zawsze  czy Amos  i  ja  mieliśmy  być 
prawdziwymi,  kochającymi  się  bratnimi  duszami,  jak  to  sobie  kiedyś  wyobrażałam.  A  jeśli 
byliśmy…  cóż,  poradzę  sobie  z  tym.  A  jeśli  nie  byliśmy…  z  tym  też  sobie  poradzę.  Mogłam 
stać  tam,  patrząc  na  krzyki  i  płacz  Penny  oraz  płaszczenie  się  i  przepraszanie  Hieny, 
rozbierając każdy mały szczegół nadchodzącego dnia na kawałeczki, dopóki krowy i Deb Hess 
sobie nie pójdą, ale to da, hm? Czy to cokolwiek zmieni? 

Nie. 

Nie, jestem całkiem pewna, że nic by nie zmieniło. 

background image

Więc  niech  wszystko  diabli  weźmie.  Niech  diabli  weźmie  każdą  głupią  rzecz.  Przestanę 

być  takim  tchórzem,  wyjdę  na  zewnątrz,  znajdę  Amosa,  pójdę  na  randkę  i  to  będzie  tyle. 
Niech się dzieje, co chce. 

Uzyskanie takiej determinacji bardzo ułatwiło mi oderwanie się od ściany, o którą przez 

ostatnie kilka minut opierałam mój otumaniony ciężar – no i moja głowa przestała w końcu 
się  kręcić,  oczywiście  –  i  zaczęłam  iść.  Omijając  grupkę  chichoczących  trzecioroczniaków, 
które  przyglądały się  rozwojowi  opery  mydlanej Penny-Hiena-Deb  (och, żeby to znowu  być 
młodą  i  głupią!)  szybko  podeszłam  do  drzwi  wejściowych,  stwierdzając  że  lepiej  abym 
wydostała  się  na  zewnątrz  zanim  stracę  resztki  odwagi  albo  moja  Mikstura  Uspokajająca 
przestanie  działać  i  skończy  się  na  tym,  że  ukryję  się  w  najbliższym  schowku  i  zostanę  tam 
przez  resztę  mojej  egzystencji.  Nie  myślałam  o  tym,  co  robiłam,  gdzie  się  kierowałam…  po 
prostu szłam. To wydawało się najlepsze. Pójście. 

Na  zewnątrz  było  całkiem  ładnie  i  przyjemnie  ciepło,  kiedy  nareszcie  przeszłam  przez 

drzwi  wejściowe,  choć  nie  wiedziałam  czy  to  z  powodu  niezwykłego  październikowego 
słońca,  czy wielkiej  grupy  ciał  stłoczonych  na  dziedzińcu.  Odsunęłam  się z  determinacją  od 
drzwi,  zatrzymując  się  u  szczytu  schodów  i  unosząc  rękę,  aby  zasłonić  oślepiające  słońce, 
kiedy  przesuwałam  wzrokiem  po  tłumie  w  poszukiwaniu  znajomych  rys  Amosa.  Gdy 
rozglądałam się powoli na prawo i lewo, dostrzegłam mnóstwo innych znajomych twarzy, ale 
nie tej, której szukałam. Wzdychając z rozdrażnieniem – szczerze, czy on chciał, abym miała 
czas na myślenie nad tym? – zeszłam po schodach, stwierdzając że zrobiłam to co do mnie 
należało. Teraz piłka należała do Amosa. Mógł przyjść znaleźć mnie

- Lily! Hej, Lily! 

Obróciłam  się  na  dźwięk  mojego  imienia,  próbując  zignorować  oddech  ulgi,  który 

wymknął  się  spomiędzy  moich  warg,  kiedy  zobaczyłam,  że  to  Marley  przedzierała  się  do 
mnie,  jej  blond  głowa  kiwała  się  między  tłumem,  a  nie  moja  randka.  Posłała  mi  szeroki 
uśmiech  i  szybko  pomachała  dłonią,  gdy  bezpardonowo  odpychała  ludzi  z  drogi,  próbując 
dotrzeć do schodów. Uśmiechnęłam się na jej zachowanie, a to był mój pierwszy naturalny 
uśmiech tego poranka. 

- Hejka – przywitałam ją, kiedy w końcu udało jej się do mnie dotrzeć, pozostawiając za 

sobą  zdegustowanych,  chwiejących  się  nastolatków.  Przeniosłam  wzrok  z  naszych 
rozgniewanych  kolegów klasowych  na  samą  Marley,  lustrując  ją  spojrzeniem  i  dostrzegając 
jej doskonały ubiór, który o dziwo pozostał w nienaruszonym stanie pomimo tego, przez co 
właśnie przeszedł. – Randka? – zapytałam. 

-  Potencjalną  –  odpowiedziała  Marley,  uśmiechając  się  raźnie.  Przerzuciła  włosy  przez 

bark  i  wzruszyła  ramionami.  –  Nigdy  nie  oddaję  się  nikomu  wcześniej.  Tak  nie  jest 
bezpiecznie.  Co  jeśli  trafi  mi  się  coś  lepszego,  hm?  Czarownica  musi  mieć  otwarte 
możliwości, wiesz. 

background image

… 

Tak. 

Na to nie mam nawet komentarza. 

- To niewiarygodnie mądre z twojej strony – wydusiłam, parskając bardziej-zbolałym-niż-

rozbawionym chichotem, kiedy przez głowę przeszły mi obrazy kogoś-o-kim-nie-powinnam-
myśleć-dla-dobra-mojego-zdrowia-psychicznego. – Bardzo, bardzo mądre. 

Merlinie, zabij mnie teraz

- Tak, wiem – zgodziła się Marley, podskakując w miejscu z zadowoleniem. Ona również 

zlustrowała mnie wzrokiem, przekrzywiając pytająco głowę.  – Co z tobą? – zapytała. – Dziś 
jest ta sławna randka z Amosem Diggorym, prawda? 

-  Ta.  –  Nie  potrafiłam  zmusić  się  do  rozwinięcia  w  obecnym  stanie  mojego  umysłu. 

Marley jednak nie wydawała się zauważyć mojego braku entuzjazmu. 

- Podekscytowana? – zapytała, wyraźnie oczekując potwierdzenia. 

- Eee. – Język zdawał się przykleić mi do podniebienia. – Tak? 

Marley natychmiast uniosła brwi. 

- Pytasz mnie czy mi mówisz? 

- Właśnie wypiłam ilość Mikstury Uspokajającej równą masie mojego ciała. 

Em. 

Pewnie nie musiała o tym wiedzieć. 

Ale  Marley  –  niech  Bóg  błogosławi  jej  uprzejmą  duszę  –  zachowywała  się,  jakbym 

właśnie  powiedziała  jej,  że  pogoda  jest  całkiem  przyjemna  albo  że  buty  uwierały  mnie  w 
stopy, a nie o fakcie, że byłam początkującą narkomanką. 

- Och – powiedziała tylko, kiwając głową. – W porządku. 

Widzicie, dlatego trzymam ją w pobliżu. 

Parsknęłam  nieszczęśliwym  śmiechem,  który  Marley  przyjęła  ze  współczującym 

uśmiechem.  Wiedziałam,  że  nie  mogłaby  pojąć  wielkości  moich  problemów,  nie  mogłaby 
wiedzieć, co wydarzyło się zeszłej nocy ani co miało się wydarzyć dzisiaj, ale… cóż, patrząc na 
nią wtedy, czułam się jakby jednak mogła. A może to było tylko moje rozpaczliwe chwytanie 
się  jakiegoś  koła  ratunkowego,  czegokolwiek.  I  jak duża, błyszcząca  boja  w  szalejącej  burzy 
na oceanie mojego życia, Marley położyła pocieszająco rękę na moim ramieniu, kładąc palce 

background image

tuż obok miejsca, gdzie szal Jamesa owijał się wokół mojej szyi i przez moment utrzymywała 
mnie na powierzchni. 

- To tylko jeden dzień  – powiedziała, rzucając mi bardzo miłe spojrzenie.  – Czarownice 

przechodziły o wiele gorsze rzeczy. 

Zabrała  rękę  z  mojego  ramienia,  ale  nie  opuściła  ją,  tak  jak  się  tego  spodziewałam. 

Zamiast tego pociągnęła lekko za koniec szala Jamesa. To mną trochę poruszyło. 

- A jeśli będzie źle – zażartowała, puszczając mi oko – spójrz na swój szal i pamiętaj, że 

jesteś Gryffonką. Wiesz – męstwo, odwaga i te inne. 

Gdy Marley się  roześmiała,  moja desperacja  przejęła nade mną  kontrolę  i  zdradzieckie 

usta to wykorzystały. 

-  To  nie  mój  szal  –  rzuciłam,  całkowicie  ignorując  jej  wspierającą  gadkę,  pocieszające 

żarty  i  każdą  inną  rozsądną  rzecz,  którą  mogłam  powiedzieć,  kierując  się  prosto  na 
masochizm. Marley przestała się śmiać. Posłała mi skonsternowane spojrzenie. 

- Nie twój? – Teraz wyglądała na podejrzliwą. – No to kogo jest? 

Nagle udało mi się znaleźć coś niezwykle fascynującego w ziemi. 

Naprawdę. Po prostu fascynującego

- Eee. – Podrapałam się po opuszczonej głowie. – Em… 

- Och. – Okrzyk Marley był nagły, głos podniesiony. Potem zrobił się cichszy, rozbawiony. 

– Och. 

Czy to smutne, jak bardzo wyraźna jestem? Dla każdego

- Tak – westchnęłam cicho, unosząc palące policzki. – Och. 

Nastąpiła  chwila  ciszy,  kiedy  Marley  to  przetrawiała.  Nie  wiedziałam  na  pewno  czy 

wiedziała o czym – o kim, do diabła – mówiłyśmy, ale nie potrwało długo wyjaśnienie tego. 
Po chwili Marley wydawała się szybko pogodzić z tą sytuacją. Tak naprawdę patrzyła na mnie 
ze zdecydowanie zbyt rozbawioną miną jak na kogoś, kto powinien drapać się po głowie ze 
zdezorientowaniem przez moje tajemnicze pomruki. 

- No cóż! – Wyszczerzyła się nagle, poruszając sugestywnie brwiami. – Postanowiłaś, że 

być może trochę keczupu na twoich jajkach nie jest najgorszą rzeczą na świecie, co, Lily? 

Keczupu na moich… 

Och, szczerze

background image

- Nie! – odpowiedziałam automatycznie, czując opanowującą mnie panikę. – Nie, to nie 

jest… ja nie jestem… my nie jesteśmy… 

Zamilkłam,  bo  kłamstwo,  które  siedziało  na  końcu  mojego  języka  już  nie  było  takie 

chętne do wyjścia na zewnątrz. Nie po raz pierwszy tego poranka James i nasze zdzirowate 
szaleństwo  z  zeszłego  wieczora  powróciły  falą  do  mojej  głowy,  powtarzając  się  bez 
jakichkolwiek  ograniczeń,  sprawiając,  że  zaczerwieniłam  się  po  same  koniuszki  włosów. 
Wcześniej to wszystko było takie łatwe, odsuwanie na bok wszystkiego, co do niego czułam, 
kłamanie  na  ten  temat  każdemu,  kto  pytał.  Teraz  nie  powinno  to  być  inne,  ale  oczywiście 
było.  O  tej  porze  wczoraj  z  łatwością  powiedziałabym  Marley,  że  James  i  ja  jesteśmy  tylko 
przyjaciółmi, że między nami nie ma nic prócz koleżeństwa i być może lekkiego, naturalnego 
napięcia między facetem i dziewczyną. Ale teraz… 

Myśl o mnie

Merlinie, to było niemożliwe. 

Tak cholernie niemożliwe

Od  razu  się  rozzłościłam.  Krzyknęłam  na  Jamesa-W-Mojej-Głowie,  który  uśmiechał  się 

niczym oszalały zombie i próbowałam to wszystko odrzucić, ponieważ – na brodę Merlina, ile 
razy muszę to mówić? – to nie była odpowiednia pora. Spojrzałam na Marley i próbowałam 
wyrzucić z siebie kłamstwa, ale zamiast tego powiedziałam coś, co brzmiało mniej więcej tak: 
-  Powiedzmy,  że  mogę  być  obecnie  otwarta  na  możliwość  myśli  o  małej  ilości  keczupu  z 
jajkami… w pewnym sensie. 

Co miało całkowity sens. 

Psh. 

Bezwartościowe usta. 

- Wszystko to część zbalansowanego śniadania. – Marley uśmiechnęła się szeroko. 

Naprawdę mogłabym ją udusić. 

- Dzięki – rzuciłam ponuro, patrząc gniewnie, kiedy Marley zaczęła śmiać się z własnego 

poczucia humoru. – Nie potrzebuję tego, wiesz! – krzyknęłam, podnosząc ręce we frustracji. 
Potem  mruknęłam.  –  Zaufaj  mi,  pan  Zbalansowane  Śniadanie  więcej  niż  zgłosił  swoje 
roszczenia. Nie potrzebuje twojej pomocy! 

-  Zgłosił  swoje  roszczenia,  tak?  –  Marley  znowu  wybuchła  śmiechem,  uważając  to  za 

przekomiczne. – Czy Amos wie o tym „roszczeniu sobie praw”? 

Drogi, słodki, łaskawy Merlinie

background image

Westchnęłam  ciężko,  czując  jak  moja  głowa  znowu  zaczyna  swoje  wiecznie  obecne 

pulsowanie. 

To po prostu nie był mój dzień. 

-  Myślisz,  że  mogłabyś  przekazać  mu  tę  plotkę?  –  zapytałam  beznamiętnie,  decydując 

wtedy, że wszystkie moje próby rozumowania były najwyraźniej zgubne przy tej dziewczynie 
i  lepiej  mi  było  z  tą  nieznośną  rzeczą,  którą  ludzie  nazywają  prawdą.  Podniosłam  rękę  do 
pulsującej głowy, nagle mając tego wszystkiego dosyć. – Może wtedy nie musiałabym iść. 

- Nie chcesz? – zapytała Marley, choć nie brzmiała na tak zszokowaną, jak wszyscy inni, 

którzy  wcześniej  usłyszeli  tę  informację.  Ani  trochę  zainteresowana  ponowną  próbą 
kłamstwa,  potrząsnęłam  głową.  Ale  zamiast  wydusić  z  siebie  odpowiednio  zmartwione, 
współczujące  oraz  przyjacielskie  uczucia,  powiedzieć  mi  jakie  to  było  okropne,  Marley 
uśmiechnęła  się  jeszcze  szerzej  i  szturchnęła  mnie  lekko  w  bok.  –  Wow!  –  zachichotała.  – 
Brawo, panie Zbalansowane Śniadanie! 

Serio, skąd ja biorę tych przyjaciół? 

Odwzajemniłam szturchnięcie, wywracając oczami. – Cicho bądź. 

- Nie, naprawdę! – zawołała Marley, nadal śmiejąc się jak wariatka. – Nie chcesz nawet 

iść na randkę, Lily – randkę, której, jeśli dobrze pamiętam, nie tak dawno temu nie mogłaś 
się  doczekać.  –  Niespodziewanie  zaczęła  brzmieć  jak  pełna  dumy  matka,  uśmiechając  się  z 
satysfakcją. – To jest wspaniała robota – pochwaliła dumnie, jakby James stał tuż obok niej i 
mógł  słyszeć  jak  wychwala  jego  świetną  romantyczną  sprawność.  –  Szybka,  efektowna, 
wspaniała robota. 

Um,  od  kiedy  wycałowanie  kogoś  do  uległości  zamieniło  się  we  wspaniałą  strategię 

taktyczną? 

Ta, może jednak nie

-  Tak  bardzo  się  cieszę,  że  to  pochwalasz  –  mruknęłam  sarkastycznie,  naprawdę  nie 

chcąc się wciągać w debatę um-tak-bardziej-to-było-wspaniałe-efektowne-nie-takie-szybkie-
obcałowywanie-się, biorąc  pod  uwagę,  że  nie pomogłoby to  mojej  sprawie.  Poza  tym  to  w 
ogóle  nie  powinnam o  tym  myśleć.  Całowanie  się  jest złe.  Bardzo, bardzo  złe.  –  Na pewno 
powiem o tym Jamesowi, dobra? 

- Teraz? – zapytała Marley. 

Rzuciłam jej spojrzenie. 

- Oczywiście, że nie teraz. Teraz idę na randkę, pamiętasz? 

background image

-  Och.  –  Marley  wyglądała  na  lekko  rozczarowaną,  opuszczając  nieznacznie  ramiona.  – 

Właściwie,  to  byłoby  to  całkiem  romantyczne  –  no  wiesz,  ucieczka  tuż  przed  randką, 
wskoczenie mu w ramiona, wyznanie całej twojej tajemnej namiętności…  - Uśmiechnęła się 
ironicznie. – Jesteś pewna, że tego nie chcesz? 

Prychnęłam, kręcąc głową. Chociaż miała… 

Niech to szlag, nie

(Niech to szlag, tak.

Niech to szlag

-  Ja  już  nic  nie  wiem  –  przyznałam,  wzdychając  i  próbując  pozbyć  się  tego  obrazka  z 

głowy  –  wściekle  biegnące  Zdzirowate  Buty,  ramiona,  uściski,  usta  i…  ugh.  Bawiłam  się 
bezmyślnie końcem szala Jamesa, patrząc w dół i przyglądając się palcom przesuwającym się 
po frędzlach. – Wydaje się, że ostatnio ciągle zmieniam zdanie. 

Marley mruknęła twierdząco. 

Potem nastąpiła krótka chwila ciszy, w której pozwoliłam sobie na moment użalania się 

nad sobą, czego odmawiałam sobie przez cały poranek. To było dobre poczucie, nawet kiedy 
obezwładniły  mnie  rozpaczliwe  uczucia,  sprawiając,  że  w  głowie  kręciło  mi  się  mocniej  niż 
zazwyczaj. Pośrodku tej mieszanki usłyszałam Jamesa i jego głupią gadkę o myśleniu o nim, 
odnalezieniu  go  i  reszcie  bzdur.  To  zdecydowanie  mi  przeszkadzało,  ale  przeszkadzało  mi 
również  co  innego  –  coś,  o  czym  tak  naprawdę  nie  myślałam  zbyt  mocno  w  obawie,  że  to 
będzie ostatnia rzecz, która załamie moją delikatną równowagę. Bo sedno w tym… 

Jasna cholera, co jeśli dzisiaj będę dobrze się bawiła

Co  jeśli  naprawdę  spodoba  mi  się  randka  z  Amosem?  Co  jeśli  między  nami  nie  jest 

koniec? Byłabym wielką, durną kłamczuchą, gdybym powiedziała, że oczekiwałam  – a może 
nawet miałam nadzieję – iż to się wydarzy. Mogłam sobie wmawiać, że wcale by mi to nie 
przeszkadzało,  że  poradziłabym  sobie  z  tym,  gdyby  coś  takiego  miało  miejsce,  ale  wtedy 
okłamywałabym  samą  siebie,  bo  to  są  bzdury.  Prawdą  była,  że  byłam  taką  sytuacją 
całkowicie przerażona. Nie chciałam, żeby tak było. Nie chciałam być już rozdarta pomiędzy 
Amosem i Jamesem. A skoro myślę, że dość oczywiste jest, iż moje przywiązanie do Jamesa 
jest… powiedzmy, że denerwująco trwałe, z braku lepszych słów, to byłam pewna, że nic nie 
można było zmienić w tej sprawie.  

Co pozostawiało tylko Amosa. 

A rzecz w tym… przecież ostatnio nie czułam Amosowych uczuć, prawda? No poza tym 

dniem,  kiedy go pocałowałam?  Ale  to  stało  się w  dziwnych  okolicznościach  –  miałam  małe 
urojenia. Przedtem nie było nic przez długi czas! I wiem, że to mógł być tylko szczęśliwy traf, 
że  byłam  tak  zakopana  pod  wszystkimi  innymi  problemami  i  szaleństwem,  iż  nie  miałam 

background image

wystarczająco  czasu,  żeby  wzdychać  nad  nim  ani  nic  w  tym  stylu,  ale…  cóż,  miałam 
wystarczająco  czasu,  żeby  wzdychać  nad  głupim  panem  Zbalansowane  Śniadanie, 
nieprawdaż? Więc co to mówi? 

Nie wiem. Nie wiem, co to mówi. Wiem tylko, że jeśli Amos tutaj przyjdzie i nagle moje 

serce  zacznie  trzepotać,  w  głowie  mi  się  zakręci  i  powróci  Amosowe  uczucie,  to  mam 
kłopoty. Mam ogromne kłopoty. Kłopoty, z którymi – szczerze mówiąc – już dłużej sobie nie 
poradzę.  Nie  jestem  przecież  najbardziej  zrównoważoną  emocjonalnie  osobą.  Jeżeli  dalej 
będę musiała mierzyć się z tą romantyczną wojną, kto wie jakim stanę się bałaganem. Mamy 
szczęście, że dotarłam tak daleko! Nie można naciskać takich rzeczy, wiecie! 

Modliłam się do każdej wyższej mocy, którą znałam, żeby los był na tyle inteligentny, by 

tego nie naciskać. Miałam cholernie dosyć odpychania. 

- Więc co zamierzasz zrobić? 

Głos  Marley  przywrócił  mnie  do  teraźniejszości,  wyrywając  mnie  z  myśli  i  bezgłośnego 

przyjęcia  użalania  się  nad  sobą,  kiedy  spoglądała  na  mnie  z  ciekawością,  wyglądając  na 
odpowiednio  zmartwioną  chyba  po  raz  pierwszy  odkąd  zaczęła  się  nasza  rozmowa. 
Wpatrywałam się w nią przez chwilę, przetrawiając jej pytanie. W prawdziwym świecie było 
to dość proste pytanie. Ale w moim świecie… 

Ta. Nieszczególnie. 

- Pójdę, jak sądzę – odpowiedziałam cicho, choć mój głos brzmiał na skonsternowany i 

niepewny  nawet  w  moich  uszach.  –  Tak  naprawdę  nie  mam  wielkiego  wyboru.  Muszę  –  a 
przynajmniej  myślę,  że  muszę…  to  znaczy  przecież  nie  mogę  tak  po  prostu…  -  jęknęłam.  – 
Och, nie wiem

Marley  wyglądała,  jakby  zamierzała  coś  powiedzieć,  pocieszające  słowo,  które  bardzo 

bym  doceniła  w  tej  chwili  porażki,  ale  nagle  przerwała  w  połowie  sylaby,  kiedy  coś  ponad 
moim ramieniem złapało jej wzrok. Przez moment wpatrywała się w te miejsce zanim szybko 
wróciła do mnie spojrzeniem. 

-  Nie  chcę  dodawać  ci  dodatkowej  presji  ani  nic  –  powiedziała  szybko,  rzucając  mi 

nieznacznie  udręczone  spojrzenie  –  ale  sądzę,  że  będziesz  chciała  wkrótce  to  rozgryźć. 
Wkrótce, znaczy się teraz. 

- Czemu? – zapytałam. 

- Bo Amos kieruje się prosto do nas. 

Amos kieruje się prosto do nas

Zamarłam,  czując  przeszywający  mnie  niepokój  na  jej  słowa.  Od  razu  zaschło  mi  w 

gardle. 

background image

Amos. 

Amos tutaj szedł. 

Nie istniała żadna ilość Mikstury Uspokajającej, która powstrzymałaby urwanie mojego 

oddechu  w  tej  właśnie  chwili  (o  czym  prawdopodobnie  powinnam  była  pomyśleć  zanim 
próbowałam  się  otumanić).  Nie  byłam  gotowa  –  tak  bardzo  nie  byłam  gotowa  –  i  nagle 
powróciły wszystkie spanikowane pytania na temat tego czy będę się dobrze bawiła, krążąc 
po  mojej  głowie  i  wzbudzając  we  mnie  lekkie  mdłości.  Spojrzałam  na  Marley  z  zapewne 
najbardziej  przerażonym  wyrazem  twarzy.  W  odpowiedzi  dostałam  mniej  więcej 
współczujące skrzywienie. 

Moja jasna, podskakująca boja nagle tonęła razem ze mną. 

No oczywiście. 

Ale  musiałam  się  obrócić.  Chociaż  tego  nie  cierpiałam,  chociaż  nagle  byłam  okropnie 

spanikowana, faktem było że musiałam to zrobić. Mogłam być przerażona wynikiem, ale to 
nie  zmieniało  faktu,  że  żeby…  żeby…  zapominając  o  wszystkim  romantycznym,  żeby 
zachować  choć  skrawek  mojego  zdrowia  psychicznego,  którego  wciąż  rozpaczliwie  się 
czepiam,  musiałam  iść  na  tę  randkę.  Jeśli  tego  nie  zrobię  –  jeśli  ucieknę  stąd  najszybciej  i 
najdalej  jak  się  da,  tak  jak  tego  chciałam  –  ta  cała  sytuacja  nigdy  się  nie  zakończy.  Będę 
zwisać  z  tej  krawędzi  na  zawsze.  Nie mogłam tego  zrobić.  To  nie  było  sprawiedliwe  wobec 
Amosa, nie było sprawiedliwe wobec Jamesa i nie było sprawiedliwe wobec mnie. 

Proszę bardzo. Zrobię to. Żadnych więcej wymówek. I wiem, że mówiłam to wszystko już 

wcześniej i nie całkiem pozostałam przy moich słowach, ale tym razem mówiłam poważnie. 
Co więcej, tym razem nie miałam odwrotu. Teraz albo nigdy. 

Wzięłam głęboki wdech… i odwróciłam się. 

I oto był. 

Patrzył w swoją lewą stronę, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy, machając do jednego 

ze  swoich  kolegów,  gdy  schodził  po  schodach  w  naszym  kierunku.  Patrzyłam  na  niego,  a 
serce zamarło mi w piersi, jak zbliżał się do nas z rękami schowanymi w kieszeniach spodni i 
wyglądając  tak  przystojnie,  jak  zawsze  wyobrażałam  sobie,  że  będzie  wyglądał  na  naszej 
pierwszej  randce.  To  było  dziwne  oraz  szalone  i  byłam  pewna,  że  jeśli  zaraz  nie  wpuszczę 
powietrza do płuc, to upadnę, ale jak mogłam w ogóle myśleć o powietrzu, kiedy on szedł do 
mnie
,  a  ja  nie  wiedziałam  co  robić,  powiedzieć  ani  co  miało  nadejść,  a  wtedy  on 
niespodziewanie odwrócił głowę, utkwił we mnie wzrok i potem… i potem… 

I potem się uśmiechnął. 

Wiedziałam to, jak tylko się uśmiechnął. 

background image

Wiem,  że  to  brzmi  szalenie  –  wiem.  To  była  całkiem  duża  sprawa  i  wydaje  się 

absurdalnie  głupie,  żeby  teraz o tym  pisać,  a  wtedy to przeżywać  – nie opuściliśmy  jeszcze 
cholernego  dziedzińca,  na  brodę  Merlina!  –  ale  to  prawda.  To  było  szybkie.  Takie  szybkie. 
Wszystko wydarzyło się w ciągu  czterech sekund i tyle. Wiedziałam. Po prostu  wiedziałam
Wiedziałam  to  tak  dobrze,  jak  wiedziałam,  że  skończę  z  najgorszym  rodzajem  odcisków  po 
Zdzirowatych Butach i błędem było ich założenie. Wiedziałam to tak dobrze, jak wiedziałam, 
że  było  nienaturalnie  ciepło,  jak  na  październik  i  będę  wyglądać  jak  kretynka,  nosząc  szal 
Jamesa po Hogsmeade, ale i tak go nie zdejmę. Wiedziałam to tak dobrze, jak wiedziałam, że 
wiedziałam, co wiedziałam i nic nie miało zmienić tego faktu.  

Wiedziałam. To było takie proste. 

Bo kiedy Amos się do mnie uśmiechnął – tym samym cudownym uśmiechem, którym tak 

się zachwycałam, o którym myślałam godzinami, zapamiętywałam go i czekałam, aż zostanie 
skierowany do mnie – poczułam… poczułam… 

Nic nie poczułam. 

Absolutnie, zdecydowanie nic

NIC!!!!!!! 

NIC NIE CZUŁAM!!! 

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! 

No dobra, to nie całkiem prawda. To znaczy był moment nicości (!!!!!!!!!!!!), ale po fali 

tej apatycznej sensacji, jej miejsce zajęła inna obezwładniająca emocja. Taka, która nadeszła 
w wielkiej dawce. 

Ulga. 

Czułam taką cholerną ulgę

Bo  jeśli  teraz  nic  nie  czułam  do  Amosa  –  teraz,  kiedy  wyglądał  tak  niesamowicie 

przystojnie, jego włosy były ładnie ułożone, uśmiechał się do mnie tym idealnym uśmiechem, 
a  ja  miałam  iść  na  cholerną  randkę  z  tym  człowiekiem,  na  litość  boską  –  to  byłam  całkiem 
pewna, że już nigdy nic do niego nie poczuję. 

A czy to nie ułatwiło mi teraz życia? 

Czułam się tak, jakby z moich ramion zabrano ogromny ciężar – jakby ten okropny głaz, 

który  balansował  na  moim  małym  ciele  nagle  postanowił  znaleźć  nowy  dom.  Chciałam 
tańczyć,  śpiewać,  krzyczeć  i  wykonać  wszystkie  szalone,  głupie  rzeczy,  które  pewnie 
posłałyby mnie prosto do Skrzydła Szpitalnego do oceny mojego zdrowia psychicznego, ale 
nie  przejęłabym  się,  ponieważ  byłam  taka  szczęśliwa  i  pewnie  i  tak  moje  miejsce  było  w 

background image

szpitalu. Oczywiście nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy – no oczywiście. Nie mogłabym tańczyć 
w moich Zdzirowatych Butach. Można powiedzieć auć? – ale myślałam, żeby je zrobić. Dużo 
myślałam, żeby je zrobić. Ale przeważnie myślałam o tym, jaką ulgę czułam. 

MyślomnieMyślomnieMyślomnie. 

(O tak. O tym też dużo myślałam.) 

Te  ogromne  emocjonalne  wydarzenie  miało  miejsce  w  ciągu  dziesięciu  sekund,  choć 

pewnie tylko ja wiedziałam, że stała się taka monumentalna rzecz. W jednej chwili stałam u 
podnóża schodów, próbując przypomnieć sobie jak oddychać, kiedy gorączkowo starałam się 
przekonać  samą  siebie,  że  to  nie  był  koniec  świata,  że  przetrwam  ten  dzień,  a  potem 
niespodziewanie dobrze się czułam – więcej niż dobrze – oddychając normalnie i patrząc na 
Amosa z prawdopodobnie największym i najlepszym uśmiechem w całym świecie. Bo właśnie 
uczynił ze mnie poważnie szczęśliwą kobietę. 

Em, cóż, no wiecie, czyniąc ze mnie poważnie nieszczęśliwą kobietę. 

Tak jakby. 

Ledwie mogłam się opanować, kiedy Amos jeszcze bardziej się przybliżał, nagle pragnąc 

opleść go ramionami i wyściskać za wszystkie czasy – choć z surowo platonicznych powodów, 
oczywiście  (PLATIONICZNYCH!  CHCIAŁAM,  ŻEBY  BYŁY  PLATONICZNE!!).  Ale  chociaż  to 
wszystko  się  wydarzyło, uśmiechałam  się promiennie  i  czułam  się,  jakbym  mogła ulecieć w 
chmury, bo byłam taka wolna i fantastyczna, wszystkie te rzeczy nie mogły być wyraźne dla 
Marley,  która  wciąż  za  mną  stała  i  której  ciche  pytania  przywróciły  mnie  z  powrotem  do 
rzeczywistości. 

- Chcesz, żebym udała omdlenie? – wyszeptała gorączkowo w moje ucho. Im Amos był 

bliżej,  tym  ona  szybciej  mówiła.  –  Serio,  Lil,  wciąż  możemy  cię  z  tego  wydostać.  Jestem 
genialną  udawaczką  omdleń.  Wyciągniesz  tylko  kartę  „Muszę  zająć  się  przyjaciółką”  i 
zakończymy to wszystko w ciągu chwili. Powiedz tylko słowo i zacznę… 

- Nie, nie. – Potrząsnęłam głową, pozwalając żeby śmiech opuścił moje wargi, kiedy moją 

głowę  zalał  obraz  Marley  opadającej  dramatycznie  na  ziemię  w  omdleniu.  –  W  porządku  – 
szepnęłam przez ramię, czując się spokojniej niż wcześniej. – Nic mi nie będzie. Pójdę. Mogę 
pójść. 

Co, jak odkryłam z zaskoczeniem, nie było wcale kłamstwem. 

Wydawało się, że kiedy już wyciągnęłam z tego całego dnia aspekt o-mój-Boże-co-jeśli-

on-wciąż-mi-się-podoba-muszę-wyglądać-niekusząco-POMÓŻ-MERLINIE-BŁAGAM… 

cóż, 

sprawy  nie  wyglądały  tak  ponuro.  Właściwie  ten  dzień  może  być  fajny.  Miły,  przyjazny, 
PLATONICZNIE fajny. 

Hm. 

background image

Platoniczny. 

Naprawdę podoba mi się to słowo. 

-  Jesteś  pewna?  –  zapytała  Marley,  gdy  Amos  znajdował  się  jakieś  dwa  metry  dalej, 

brzmiąc jakby wcale mi nie wierzyła. Potaknęłam. 

-  Jestem  pewna  –  zapewniłam  ją,  po  czym  obróciłam  głowę  naprzód,  witając  Amosa 

uśmiechem och-dzięki-Bogu-nic i swobodnym. – Hej. 

- Hej. – Odwzajemnił uśmiech (wiecie, ten do którego nic nie czuję?), po czym zerknął na 

Marley, która wyszła zza mnie, by stanąć u mojego boku. Jego uśmiech trochę zmalał. Skinął 
jej szorstko głową. – McKinnon. 

-  Diggory.  –  Marley  nie  była  o  wiele  cieplejsza  w  jej  przywitaniu.  Posłała  mi  szybkie 

spojrzenie, zanim znowu spojrzała na Amosa. – Więc zabierasz Lily na randkę, tak? 

- Właśnie tak – odparł, a potem, tak jakby udowodnić, że to prawda czy coś, złapał mnie 

za ramię i przyciągnął do swojego boku. Marley uniosła brew, kiedy przeszłam chwiejnie na 
jego stronę, co odwzajemniłam spojrzeniem ta-wiem. Ale wtedy Amos spojrzał na mnie, po 
raz  kolejny uśmiechając się  promiennie, a  ja  odpowiedziałam  równie  wesołym  uśmiechem, 
za co czułam się trochę źle. Ale zrobiłam to, bo tak było uprzejmie. 

…dzień się skończy i uściśniesz mu rękę, bo tak jest uprzejmie… 

Och, szlag. 

Jamesie-Wewnątrz-Głowy, zamknij się

-  Zaopiekuj  się  nią  –  mówiła  Marley,  kiedy  nareszcie  wepchnęłam  Jamesa-Wewnątrz-

Głowy  na  tyły  wnętrza-głowy  tam,  gdzie  było  jego  miejsce.  –  Dziś  nie  jest  w  swojej 
szczytowej formie. 

Zerknęłam  na  Marley  ze  skonsternowaniem,  zastanawiając  się  jakie  problemy 

próbowała  wszcząć,  ale  ku  mojemu  zaskoczeniu  Amos  nie  miał  tego  samego  problemu. 
Zdawał się doskonale zrozumieć, co sugerowała Marley. Albo tak przynajmniej sądził. 

-  Och,  racja!  –  wykrzyknął,  odwracając  się  do  mnie.  Znowu złapał  mnie  za  ramię,  choć 

tym  razem  za  prawe,  a  nie  lewe.  I  zamiast  mnie  przesunąć,  jak  to  zrobił  wcześniej,  teraz 
uniósł  moje  ramię  i  odsunął  rękaw  mojego  swetra,  żeby  zobaczyć  bandaż  pod  spodem. 
Wydawał  się  bardziej  rozczarowany,  że  nie  mógł  zobaczyć  rany  niż  zaniepokojony  moim 
dobrem. Zabrałam rękę i przycisnęłam ją obronnie do piersi, kiedy Amos nareszcie zdał sobie 
sprawę,  że  powinien  się  martwić  i  uprzejmie  zapytał.  –  Jak  się  masz?  Słyszałem  o  twoim 
wypadku. Nieprzyjemna sprawa. 

background image

-  Nic  mi  nie  jest  –  mruknęłam,  choć  w  tym  samym  czasie  Marley  też  się  odezwała.  – 

Właściwie to nie o tym mówiłam. 

Spojrzeliśmy na nią z Amosem. 

- Nie? – zapytał zdezorientowany Amos. 

- Nie o tym? – zapytałam podejrzliwie. 

Marley  pokręciła  głową,  ale  nie  patrzyła  na  mnie,  co  jeszcze  bardziej  mnie 

poddenerwowało. Co ona teraz kombinowała, do diabła? 

- Wypadek był okropny i w ogóle – powiedziała szybko, brzmiąc niewinnie jak na kogoś, 

kto na pewno nie był niewinny – ale mówiłam o czymś znacznie prostszym. 

- Na przykład? – spytał Amos. 

Marley nareszcie odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. 

Jej uśmiech był zdecydowanie nikczemny

- Cóż, Lily nie miała dzisiaj swojego zbalansowanego śniadania

Och. Drogi. Merlinie

Zabiję ją. 

- Och. – Amos zerknął na mnie, potem na Marley, tak jakby czekał aż nagle powiemy, że 

to żart. Ale Marley była zbyt zajęta uśmiechaniem się niczym durna kretynka, a ja byłam zbyt 
zajęta  przeszywaniem  ją  wzrokiem,  więc  nie  było  na  to  szansy.  Amos  miał  zostać 
niewtajemniczony. – Jestem pewien, że uda nam się załatwić ci śniadanie w miasteczku, Lily 
– spróbował bezradnie, nadal nie rozumiejąc. – Pełno ich tam. 

- Nie takiego, którego ona szuka – mruknęła Marley. 

Kiedy  Marley  zaczęła  śmiać  się  z  własnego  poczucia  humoru,  a  Amos  patrzył  na  nas, 

jakbyśmy były nie całkiem zdrowe na umyśle, chwyciłam Amosa za rękę i posłałam ostatnie 
oschłe  spojrzenie  Marley,  która  była  zbyt  zajęta  chichotem,  żeby  zorientować  się,  że  ją 
zabiję.  Odciągnęłam  go,  mrucząc.  –  Żegnaj,  Marley.  –  Zanim  którekolwiek  z  nas  doznałby 
trwałego urazu. 

-  Bawcie  się  dobrze!  –  zawołała  za  nami,  choć  praktycznie  słyszałam  w  jej  tonie  „Ta. 

Jasne”. 

Ma szczęście, że wokoło było tylu świadków. 

Ogromne szczęście. 

background image

Wciąż  słyszałam  śmiech  Marley,  kiedy  odciągałam  Amosa,  ale  szybko  zdałam  sobie 

sprawę, że nie miałam pojęcia gdzie go ciągnę, więc zatrzymałam się jak tylko śmiech Marley 
zlał się z hałasem reszty dziedzińca. Wtedy odwróciłam się do niego, litując się nad biednym 
chłopakiem  i  zdumionym  wyrazem  jego  twarzy.  Posłałam  mu  skruszony  uśmiech  i 
wzruszyłam ramionami, puszczając jego dłoń. 

- Przepraszam za to – powiedziałam, machając ręką w stronę Marley. – Jest szalona. 

-  Tak,  załapałem.  –  Amos  wciąż  patrzył  na  mnie  trochę  dziwnie.  Zamilkł  na  moment, 

potem zapytał. – Naprawdę chcesz śniadania? 

Do diabła. 

- Nie – odpowiedziałam szybko, potrząsając głową i przeklinając dzień, kiedy urodziła się 

Marlene McKinnon. – Nie, nie potrzebuję śniadania. Jestem najedzona. Naprawdę. Po prostu 
chodźmy, dobrze? 

- Jasne – odparł Amos, choć brzmiał trochę niepewnie, drapiąc się po głowie i zdając się 

szukać czegoś na dziedzińcu. Wyglądał na niespokojnego, choć nie miałam pojęcia dlaczego. 
Jednakże  nie  musiałam się  długo nad tym  zastanawiać,  bo niespodziewanie  się  rozweselił i 
odwrócił  się  do  mnie  z  uśmiechem,  rzucając  szybkie  spojrzenie  na  lewo.  –  Właściwie  – 
powiedział szybko – miałabyś coś przeciwko, jeśli na chwilę tam pójdziemy? Widzę Vance’a 
Dunningsa, a naprawdę muszę o czymś z nim pogadać. Nie przeszkadza ci to, prawda? Nie 
zajmie to długo. 

Obróciłam  się,  żeby  spojrzeć,  gdzie  pokazywał  Amos,  rzeczywiście  dostrzegając  jego 

kolegę Vance’a stojącego po naszej lewej stronie z paroma Puchonami i wyglądało na to, że 
są zajęci rozmową. Odwróciłam się do Amosa, który patrzył na mnie z nadzieją. Nie znałam 
Vance’a  ani  reszty  stojącej  z  nim  dzieciaków,  ale  nikomu  nie  zaszkodzi  zatrzymanie  się  i 
przywitanie, jeśli tego chciał Amos. Przecież nie musiałam już iść do Hogsmeade. Poza tym, 
jak długo to może potrwać? Niezbyt długo, byłam tego pewna. Więc potaknęłam Amosowi, 
który posłał mi kolejny promienny uśmiech. 

- Cudownie – powiedział, chwytając mnie za rękę. – Pójdzie szybko, obiecuję. 

Potem zaciągnął mnie w tamtą stronę. 

Nie opuściliśmy dziedzińca przez niemal dwie godziny. 

Dwie straszne, okropne, nieznośnie długie godziny. 

Nawet  nie  żartuję,  kiedy  to  mówię.  To  znaczy  wiem,  że  lubię  przesadzać  –  no  dobra, 

może lubić to nie jest odpowiednie słowo. Chyba przesadzam tak, jak kłamię… patologicznie 
–  ale  tym  razem  nie.  Nie  ma  tutaj  przesady,  nawet  malutkiej.  Zaczęło  się  od  rozmowy  z 
Vancem gdzieś (a to jest bycie hojną) dziesięć po 9, a kiedy  nareszcie skierowaliśmy się do 
powozów do Hogsmeade, było tuż przed 11. 

background image

Dwie. Godziny. 

Dwie godziny! 

Ale rzecz w tym, że technicznie Amos nie kłamał. Powiedział, że rozmowa z Vancem nie 

zajmie  długo  i  tak  było.  Amos  skończył  rozmowę  z  Vancem  i  jego  przyjaciółmi  w  jakieś 
dziesięć  minut,  tak  jak  oczekiwałam.  Ale  w  dziesięć  minut  skończył  również  rozmowę  z 
Petem  Taggartem.  A  z  Shirley  Shorn?  Tak,  też  dziesięć  minut.  Oraz  z  Kiki  Molter,  Christą 
Forester i  Penny O’Jene (tak  naprawdę on  i  Penny  zajęli dwadzieścia  minut.  Ona  i  Chłopak 
Hiena  najwyraźniej  zerwali  –  znowu  –  po  ich  krzykach,  a  ona  potrzebowała  trochę 
pocieszenia). Wziął sobie dziesięć minut z każdym, z kim mógł wziąć dziesięć minut, a nawet 
wtedy  musiałam  mu  uprzejmie  przypominać,  że  w  każdej  chwili  może  spaść  deszcz  i 
naprawdę powinniśmy iść już do Hogsmeade, bo inaczej jestem pewna, że zacząłby rozmowę 
z cholernymi krzewami

Pamiętacie moją fajną, przyjazną, platoniczną randkę? 

Ta. Wcale nie taka fajna. Zbyt przyjazna. 

Sedno  w  tym,  że  nie  chodzi  o  to,  iż  jestem  jakimś  wyrzutkiem  społeczeństwa  czy  coś, 

dobra? Może być szalona i niestabilna emocjonalnie, ale potrafię zachowywać się normalnie 
i rozmawiać z ludźmi, których nieszczególnie znam (bo naprawdę nie znałam większości tych 
ludzi. Wcale) kiedy muszę. To nie było problemem. I problemem nie było nawet to, że Amos 
zmarnował dwie godziny naszej randki na gawędzeniu z innymi ludźmi  – zdecydowanie nie 
byłam  na  pozycji  (i  nie  miałam  też  ochoty)  gdzie  mogłam  go  trzymać  tylko  dla  siebie. 
Problem w tym… cóż, chodziło o to… 

Był dziwny

Zachowywał się tak strasznie dziwnie

I nie chodzi mi o to, że mówił o dziwnych rzeczach czy był szczególnie dziwny w swoich 

ruchach czy coś. Chodzi mi o to, że zachowywał się dziwnie w stosunku do mnie. To było jak… 
Merlinie,  nie  wiem  nawet  jak  to  opisać.  To  było  jak…  tak  jakby  się  mną  chwalił  czy  coś. 
Jakbym była jakimś trofeum, którym chciał chwalić się przed ludźmi. 

Tyle że ja nie jestem trofeum. Jestem dziewczyną. 

Amos nie wydawał się tego pojmować. 

Za każdym razem, kiedy my (albo tak naprawdę on) podchodziliśmy, żeby porozmawiać z 

kimś nowym, on gadał coś takiego „Cześć, Wstaw-Imię-Osoby! Jak się masz? Czy znasz Lily
No to to jest Lily. Lily Evans. Idziemy do Hogsmeade na randkęŚwietnie się bawimy.” 

Tyle że oczywiście wcale tak nie było. Nie bawiliśmy się świetnie. I nie całkiem byliśmy 

też na randce. A przynajmniej ja się tak nie czułam. 

background image

I wiem, że ludzie mogą powiedzieć „On ciebie przedstawiał. Co jest w tym złego? Czego 

od niego chciałaś? Żeby cię ignorował?” ale nie tak to wyglądało. Oni go nie słyszeli. On  nie 
tylko mnie przedstawiał. Nie wiem co on do diabła wyprawiał, ale zdecydowanie nie chodziło 
o to. 

To  wydawało  się  takie…  takie  sztuczne  i  nie  tylko  przez  te  chwalenie  się  mną.  Co 

naprawdę wzbudziło we mnie dyskomfort było faktem, że Amos… on nie musiał rozmawiać z 
tymi wszystkimi ludźmi. Nawet gdyby był najbardziej społeczną osobą w całym świecie, nie 
musiał  rozmawiać  z  nimi  wszystkimi.  Wszystko  o  czym  gawędzili  –  nawet  jego  początkowa 
rozmowa  z  Vancem,  która  najwyraźniej  musiała  odbyć  się  tego  poranka  –  była  całkowicie 
bezsensowne. To była leniwa rozmowa towarzyska, głupia pogawędka. Więc czemu to robił? 
Dlaczego  marnował  tym  nasz  –  jego  –  czas?  Musiał  być  jakiś  powód,  ale  za  cholerę  nie 
potrafiłam go rozgryźć. 

A  wiecie  co  jeszcze  dziwniejsze  w  tym  wszystkim  było?  Fakt,  iż  –  wszyscy  ci  ludzie,  z 

którymi  rozmawiał  Amos?  Tak,  to  mogło  być  normalne dla  mnie,  żeby nie  znać  większości, 
ale miałam dziwne przeczucie, że Amos również nie znał ich tak dobrze. Tak jakby jedynym 
powodem, dla którego z nimi rozmawiał było upewnienie się, że on wiedział, iż oni wiedzieli, 
że  był  tutaj  ze  mną  –  och  i  „świetnie  się  bawimy”  oczywiście.  Tak  jakby  próbował  coś 
sprzedać. 

Próbował sprzedać mnie

To brzmi, jakbym była pochłonięta sobą. Wiem, że tak. A chociaż pierwsza przyznaję, że 

czasami  potrafię  przejmować  się  tylko  sobą  –  myśląc,  że  wszyscy  mówią  o  mnie,  zakładają 
społeczeństwa związane ze mną i cały ten nonsens – to tym razem nie chodziło o to. Nie była 
to normalna perspektywa świat-kręci-się-wokół-Lily. To było realne. Nie wyobrażałam sobie 
tego.  I  sama  nie  wiem,  może  to  tylko  dlatego,  że  byłam  znudzona  i  nagle  miałam  okropny 
nastrój, ale nie potrafiłam powstrzymać tego uczucia. I widziałam więcej niż kilka dziwnych 
spojrzeń w tym czasie, co jeszcze bardziej mnie upewnia, że to nie było tylko w mojej głowie. 
Nawet Kiki Molter po tym, jak Amos wspomniał „Lily jego randka” po raz piąty, rzuciła mu 
zdegustowane spojrzenie i powiedziała „Amos. Wiem, że jesteś tutaj z Lily. Czy ty wiesz?”. 

Tak. 

A Kiki Molter wcale tak bardzo mnie nie lubi

Więc rzecz jasna nie byłam najszczęśliwsza, kiedy Amos i ja nareszcie skierowaliśmy się 

do  powozów  Hogsmeade.  Po  dwóch  godzinach  słuchania  bezsensownych  pogawędek  oraz 
Lily” to i „Lily” tamto, naprawdę zaczynałam nienawidzić własnego imienia. 

…nie  masz  pojęcia  jak  cholernie  fantastycznie  jest  słyszeć,  jak  wymawiasz  moje  imię… 

przysięgam,  że  potrafisz  sprawić,  iż  facet  zaczyna  nienawidzić  własnego  nazwiska, 
Nieomylna. Naprawdę. 

background image

Och. 

I było jeszcze to

Nie zamierzam nawet jeszcze tego dotykać

-  Nie  do  wiary,  że  tak  długo  rozmawialiśmy  na  dziedzińcu!  –  dziwił  się  Amos,  kiedy 

siedzieliśmy już wewnątrz jednego z powozów, brzmiąc na całkiem zdumionego faktem, choć 
miałam silne podejrzenie, że wcale nie był zdumiony. – Szalone, co? 

-  Mm.  –  Mruknęłam  bezinteresownie,  opierając  głowę  o  ścianę  powozu,  kiedy  Amos 

dalej paplał. 

- Po prostu wciągasz się w rozmowy, wiesz? Czas mija. Ale było bardzo fajnie. Świetny 

sposób na rozpoczęcie poranka, nie uważasz? 

- Bajeczny – mruknęłam i zastanawiałam się czy byłabym niegrzeczna, gdybym zamknęła 

oczy i zdrzemnęła się. Gdy Amos gadał i gadał, zaczęłam wątpić czy w ogóle by zauważył. 

-  Hogsmeade  jest  świetne  na  nadrobienie  czasu  z  przyjaciółmi  –  mówił,  raczej  nie 

zauważając,  że  przeważnie  rozmawiał  z  samym  sobą.  –  Nie  rozmawiałem  z  niektórymi 
osobami od wieków. Dobrze było to nadrobić. Chociaż wiesz – powiedział, odwracając się do 
mnie  –  zauważyłem,  że  parę  moich  kolegów  jeszcze  nie  przyszło.  Dziwne,  co?  Jest  prawie 
jedenasta. Całkiem późno. – Zamilkł na chwilę, po czym zdał sobie sprawę, że nie odpowiem 
na ten komentarz i zapytał. – Byli w pobliżu twoi koledzy? 

-  Kilkoro  –  odpowiedziałam,  myśląc,  że  pewnie  nie  byłoby  uprzejme  zrelacjonowanie 

historyjki – około czterdziestopięciominutowej w pogawędce Amosa – o tym, iż wydawało mi 
się,  że  widziałam  Grace  w  tłumie  i  zaczęłam  wysyłać  gorączkowe  sygnały  „S.O.S.”  w  jej 
kierunku,  żeby  odkryć  kilka  sekund  później,  iż  to  nie  była  Grace  i  że  posyłałam  bezgłośne 
„Pomóż mi” jakiejś ciemnowłosej piątorocznej czy szóstorocznej i jej przyjaciółkom. 

Tak. Nie sądzę, że doceniłby tę historyjkę. 

- Bardzo dziwne – odparł Amos, kiwając głową. Oderwał na chwilę ode mnie wzrok, po 

czym  wrócił.  –  Ej  –  odezwał  się  nagle,  brzmiąc  na  zaskoczonego,  jakby  właśnie  doszła  do 
niego ta myśl, ale wyglądał na tak przebiegłego, że poważnie w to wątpiłam.  – Widziałaś w 
tłumie  Julie  Little?  Chyba  mówiła,  że będzie  na  dole,  ale nie przypominam  sobie, żebym  ją 
widział. 

Dobra, na serio? 

Czy on poważnie pytał mnie teraz o Julie Little

To się nie dzieje. 

background image

-  Nie.  –  Usłyszałam  siebie  długo  przed  tym,  jak  mój  mózg  przetrawił  odpowiednią 

odpowiedź.  Ale  moje  usta  wciąż  się  poruszały,  a  słowa  nadal  wypływały  i  szybko  stało  się 
oczywiste,  że  to  sprawka  zdradzieckich  ust.  –  Nie  widziałam  Julie,  Amosie.  Czy  ty  widziałeś 
gdzieś Jamesa? Szukałam go i też nie przypominam sobie, żebym go widziała. 

Właśnie. 

Zagranie kartą Jamesa. 

Jak ci się to podoba, panie Julie Little? 

-  Pottera?  –  Amos  wypluł  nazwisko  Jamesa,  jakby  to  było  coś  brudnego.  –  Dlaczego 

szukałabyś Pottera? 

-  Jest  moim  przyjacielem  –  odpowiedziałam  po  prostu,  unosząc  nieznacznie  nos.  –  Ty 

szukałeś swoich przyjaciół, ja szukałam moich. 

Amosowi  nie  spodobała  się  ta  odpowiedź.  Tak  jak  –  albo  tak  jak  moje  usta  –  się 

spodziewałam. 

-  Nie  wiem  jak  tolerujesz  tego  kretyna  –  warknął  Amos,  rzucając  mi  spojrzenie.  –  Jest 

tylko  mącicielskim  łajdakiem.  Nie  pamiętasz  co  ci  zrobił  przed  meczem  Quidditcha? 
Wykorzystał  naszą  relację,  żeby  podać  ci  fałszywe  informacje  –  to  było  cholernie  brudne 
zagranie! Tylko o to chodzi Potterowi – o brudne, podstępne zagrania. Powinnaś nadal być 
na niego o to zła! 

-  Cóż,  nie  jestem  –  powiedziałam  gniewnie,  zaskakując  nawet  samą  siebie  tym,  jak 

zirytowana  zaczynałam  być.  –  A  James…  karmienie  mnie  fałszywymi  informacjami  nie  było 
bardziej  podstępne  od  twojego  pytania  o  nie!  Nie  bądź  okrutny.  On  jest  lepszy  od  takiego 
zachowania. 

Amos  wpatrywał  się  we  mnie  bez  słowa,  pozornie  oszołomiony  moimi  słowami. 

Odwzajemniłam  spojrzenie  wyzywająco.  Nie  całkiem  właściwe  było  mówienie  takich  rzeczy 
randce  na  wspomnianej  randce,  ale  choć  raz  nie  byłam  wściekła,  że  moje  usta  wypluły  te 
wszystkie  nieodpowiednie  słowa.  Czy  Amos  poważnie  ma  czelność  siedzieć  tam  i  obrażać 
Jamesa – mojego Jamesa, który, tak, ma swoje głupie i kretyńskie momenty, ale niemniej jest 
cholernie wspaniałym facetem – kiedy byliśmy na naszej „randce” od dwóch godzin i po raz 
pierwszy przejął się odezwaniem do mnie? I to o Julie Little, ze wszystkich rzeczy? 

Byłam wściekła, choć na pewno nie na Jamesa. 

Tak naprawdę to tylko James utrzymywał mnie przy zdrowiu psychicznym przez całą tą 

mękę. 

Co by pomyślał pan Julie Little, gdybym mu to powiedziała, hm? 

background image

Bo  prawda  była  taka…  pamiętacie  te  małe  fragmenty  wszystkich  rzeczy,  które  wczoraj 

powiedział mi James? Te, które pojawiają się w mojej głowie w najbardziej nieodpowiednich 
chwilach?  Tak,  nie  były  one  całkiem  rzadkie.  Ani  trochę.  Tak  naprawdę  były  moim  ciągłym 
towarzystwem  przez  ostatnie  dwie  godziny,  pojawiając  się  w  mojej  głowie  w  niepokojącą 
szybkim  tempie.  Wszystko,  co  robił  Amos,  wszystko,  co  mówił,  wszystko,  czym  był,  to 
wszystko wiązało się z Jamesem. Każda cholerna rzecz. Co oczywiście było tylko i wyłącznie 
jego  winą.  Jamesa,  mam  na  myśli.  Gdyby  nie  zaczął tej  całej  gadki  z „myśl  o  mnie”, to taki 
pomysł  pewnie  wcale  nie  przyszedłby  mi  do  głowy.  Ale  dlatego,  że  wsadził  mi  tę  myśl  do 
głowy (i może pomógł fakt, że Amos był tak okropną randką) James, jego głupie słowa, jego 
głupia twarz i każdy inny głupi szczegół z nim związany nie chciały mnie zostawić, do cholery. 

I początkowo ogromnie mnie to irytowało, oczywiście. Chciałam, żeby to się skończyło, 

bo  nie  było  zdrowe  myślenie  o  uśmiechającym  się  do  mnie  Jamesie,  kiedy  robił  to  Amos, 
myślenie o głosie Jamesa, kiedy słyszałam Amosa, ciągłe słyszenie w głowie „I obiecuję, że od 
czasu do czasu pozwolę ci oddychać”
, kiedy Amos paplał „Lily” to i „Lily” tamto. Ale po jakimś 
czasie… 

No bo dajcie spokój. 

Jestem tylko kobietą. Nic nie mogłam na to poradzić! 

Więc kiedy przekroczyliśmy jedną godzinę, ja wciąż piekliłam się nad fałszywym alarmem 

Grace,  a  Amos  wydawał  się  zwracać  większą  uwagę  na  płaczliwą  Penny O’Jene  niż  na  jego 
pozornie  czczoną  „Lily”…  cóż,  mój  umysł  tak  jakby  wszczął  bunt.  Także  zamiast  odpychać 
Jamesa-Wewnątrz-Głowy na tył mojej głowy, jak to wcześniej robiłam, nie tylko pozwoliłam 
mu  pozostać  na  przodzie,  ale  ja  go  zachęcałam!  Rozbawiałam  się  powtarzaniem  naszego 
czasu w Pokoju Życzeń, a kiedy to sprawiało, że zbytnio się rumieniłam, przerzucałam się na 
wyobrażanie  sobie  rzeczy,  które  powiedziałby  James,  gdyby  on  uczestniczył  w  tych 
niemądrych  rozmowach,  w  które  wciągał  mnie  Amos.  Słyszałam,  jak  mówił  Penny  „No  już, 
już.  Jestem  pewien,  że  nie  chciał  wsadzać  ręki  do  spodni  Deb.  Palce  czasami  się  ślizgają, 
wiesz”,  gdy  ona  szlochała  nad  problemem  z  Hieną.  Słyszałam,  jak  mówił  Vance’owi 
Dunningsowi, żeby „opanował nieład”, kiedy idiota Puchon narzekał na rzeczy, które słońce 
robiło  z  jego  włosami.  Słuchałam  nawet  jego  gadki  na  temat  Quidditcha,  rzucając  mi 
spojrzenia  „Tak,  jedz  swoje  śniadanie,  Lily”,  kiedy  Amos  i  Jarvis  Rennet  wdali  się  w  kłótnię 
przez jakiś ostatni mecz. 

Robiłam to wszystko i niespodziewanie bycie zaciąganą od osoby do osoby i słuchanie, 

jak Amos mnie sprzedaje, nie było takie złe. 

Myśl o mnie, powiedział wtedy i wściekłam się. 

Teraz praktycznie błagałam go, żeby pozostał w mojej głowie. 

background image

(Co pewnie było niewiarygodnie znaczące, że wtedy nie mogłam przestać o tym myśleć, 

bo inaczej na pewno nie przetrwałabym tego dnia – albo myślałam o tym teraz, bo… tak po 
prostu.) 

W każdym bądź razie, tak naprawdę to to robiłam, kiedy Amos wpatrywał się we mnie 

po  mojej  dość  gniewnej  obronie  Jamesa  –  myślałam  o  omawianym  facecie  i  wyobrażałam 
sobie,  co  by  zrobił,  gdyby  siedział  z  nami  powozie.  W  głowie  widziałam,  jak  uśmiecha  się 
zadowolony do Amosa, mówiąc mu tym swoim sardonicznym tonem „Słuchaj jej, Diggory. Ta 
dziewczyna ma mózg, wiesz” i patrząc na bełkot Amosa. 

Tak. Wiem. Chore. 

Lecz  niezależnie  od  tego  jak  to  było  chore,  myślenie  o  takich  rzeczach  sprawiło,  że 

uśmiechałam się durnie, co chyba Amos wziął za jakieś ciche przeprosiny z mojej strony, bo 
po chwili uśmiechał się do mnie, jakbym właśnie ogromnie go nie obraziła. 

-  Zgódźmy  się,  że  się  nie  zgadzamy  –  powiedział  po  prostu,  raz  jeszcze  zadowolony  z 

siebie.  Zerknął  przez  okienko  powozu,  po  czym  obrócił  się  do  mnie.  –  Popatrz,  jesteśmy 
prawie w miasteczku. Gdzie chcesz iść najpierw? 

Niespodziewanie  wyglądał  na  tak  szczerze  podekscytowanego,  że  zaczęłam  czuć  lekkie 

poczucie  winy,  chociaż  w  sumie  sam  zwalił  na  siebie  moje  pogodzenie  się  z  Jamesem-
Wewnątrz-Głowy poprzez bycie taką okropną randką. Ale nie rozmawiał już z głupimi ludźmi 
i nie mówił irytująco „Lily”, i wyglądało na to, że zacznie zachowywać się jak przyzwoity facet, 
więc  nie  mogłam  powstrzymać  małych  wyrzutów  sumienia,  które  przelały  się  przez  mój 
brzuch,  kiedy  James-Wewnątrz-Głowy  mówił  „Ona  chciałaby  sobie  pójść,  ty  cholerny 
kretynie” i po chwili usłyszałam swoje bardzo uprzejme i serdeczne słowa.  – Och, nie mam 
jakichś szczególnych preferencji. Gdzie ty chcesz iść? 

James-Wewnątrz-Głowy potrząsnął głową w rozczarowaniu. 

Amos uśmiechnął się szeroko. 

-  Pospacerujemy  –  postanowił,  machając  leniwie  ręką  na  moje  niezdecydowanie.  – 

Zobaczymy, gdzie poniesie nas dzień, tak? Potem możemy pójść na obiad do Trzech Mioteł. 
Brzmi dobrze? 

Potaknęłam, próbując powstrzymać Jamesa-Wewnątrz-Głowy od wywracania oczami. 

-  Brzmi  świetnie  –  powiedziałam  ze  sztucznym  uśmiechem,  powstrzymując  głośne 

westchnięcie. – Po prostu świetnie. 

Amos kiwnął głową wyraźnie zadowolony. 

Reszta jazdy powozem minęła dość szybko, ale przeważnie dlatego, że większość czasu 

spędziłam,  próbując  nie popaść  w  mój  James-Wewnątrz-Głowy obłęd.  Amos  paplał  o tym  i 

background image

innym,  ale  Julie  Little  nie  była  jednym  z  tematów,  więc  byłam  zadowolona.  Chociaż  byłam 
stosunkowo  pewna,  że  Amos  i  ja  zakończymy  ten  dzień  beż  jakichkolwiek  romantycznych 
uczuć,  ta  pewność  nie  oznaczała,  że  chciałam  słuchać,  jak  marudzi  na  temat  Julie.  Mógłby 
poczekać kilka cholernych godzin zanim oficjalnie się rozstaniemy, prawda? 

Najwyraźniej mógł, bo Amos nie wspomniał już o Julie. Zamiast tego znalazł inny temat, 

który tak samo go satysfakcjonował. 

Siebie. 

O tak. 

Najlepsza. Randka. Na. Świecie. 

- I nie chodzi o to, że jestem szczególnie zły w Zaklęciach – ciągnął Amos, pomagając mi 

wyjść z powozu, kiedy nareszcie dojechaliśmy, prawdopodobnie robiąc to bardziej z nawyku 
niż  niepokoju  o  uprzejmość.  –  Po  prostu  nie  rozumiem  ich  sensu,  wiesz?  A  potem  Flitwick 
zadaje nam te cholernie długie wypracowania i muszę znaleźć coś pisania. To nie moja wina, 
że moje Zaklęcia Pamięci są tak interesujące, jak sklejka! 

Puściłam rękę Jamesa, kiedy tylko dotknęłam ziemi. James-Wewnątrz-Głowy (naprawdę 

pozbycie  się  go  było  niemożliwe)  gwizdnął  cicho.  –  Nie  Zaklęcia,  ty  kretynie  –  mruknął, 
kręcąc głową. – Nie obrażaj Zaklęć

- Ja uważam je za fascynujące – wtrąciłam z napięciem, odzywając się po raz pierwszy od 

jakiegoś  czasu,  ponieważ,  niech  to  szlag,  James-Wewnątrz-Głowy  miał  rację  –  czy  on 
naprawdę  obrażał  przede  mną  Zaklęcia?  –  Tak  naprawdę  skończyłam  już  moje 
wypracowanie. 

- Serio? – zaśmiał się Amos. – To po prostu szalone. 

- Lubię Zaklęcia. 

- Tak. Runy także lubisz, prawda? 

- Tak. 

- To też szalone. 

Co chciałam powiedzieć – za czym kibicował sam James-Wewnątrz-Głowy – było bardzo 

swobodnym  „Być  może.  Ale  zdam  Owutemy  w  obu  przedmiotach  i  dostanę  odpowiednią 
pracę.  Co  z  tobą?”,  ale  stwierdziłam,  że  dopiero  wyszliśmy  z  powozu,  mieliśmy przed  sobą 
jeszcze parę wspólnych godzin, więc pewnie nie najlepszym pomysłem było zaczęcie dnia od 
takiego  czegoś.  Więc  chociaż  sprzeciwiało  się  to  mojej  osobie  niezależnej,  asertywnej 
czarownicy, uśmiechnęłam się do Amosa najlepszym sztucznym uśmiechem i powiedziałam. 
– Zgódźmy się, że się nie zgadzamy, dobrze? 

background image

Zdawaliśmy się robić to często. 

Hmph. 

Amos  odwzajemnił  uśmiech  i  potaknął,  po  czym  zaczął  gadać  bezmyślnie,  kiedy 

ruszyliśmy  w  stronę  miasteczka.  Wolałam przestać  słuchać,  gdy dotarł  do  tematu dawnych 
wakacji z jego rodziną. Wtedy jeszcze raz zastanowiłam się nad moimi podejrzeniami co do 
dwugodzinnego-bezsensownego-paplania-Amosa,  odkrywając,  że  być  może  dla  Amosa  te 
wszystkie tematy, o których rozmawiał z tamtymi ludźmi były ważne – może ten facet gadał 
wyłącznie  o  bezsensownych  bzdurach.  I  przypuszczam,  że  wcześniej  tego  nie  zauważyłam, 
biorąc pod uwagę cały ten czas, który spędziłam z nim w tym roku był spędzany w sytuacji, 
gdzie bzdurna rozmowa jest właściwa (sesje nauki, przechadzki korytarzami, pory posiłków), 
ale z pewnością zauważałam to teraz. I naprawdę, nawet tak płytka i tak szalona dziewczyna, 
jak ja potrzebowała czegoś bardziej znaczącego. 

Choć zważając na to, że moim ostatnim najlepszym źródłem rozmowy była wymyślona 

replika Jamesa Pottera, który żyje w mojej głowie, to mnie nie powinno się pytać o zdanie. 

Psh. 

Doszliśmy  bezpiecznie  do  miasteczka  bez  żadnych  momentów  katastrofy  ani 

morderstwa, z czego byłam osobiście całkiem dumna. Miasteczko było zatłoczone, ale to nie 
było zaskakujące. Jednakże zaskakujący był fakt, iż w chwili, kiedy dotarliśmy do tłumu, Amos 
objął  mnie  ramieniem  i  natychmiast  wydawał  się  powrócić  do  swojego  trybu  Amos-Przy-
Ludziach.  Nie  zaczynał  (dzięki  ci  Merlinie)  długich  rozmów  z  każdym  Tomem,  Tracy  i 
Drzewem w sąsiedztwie, ale wszystkim machał, przez cały czas ciągnąc swoją bezsensowną 
gadkę ze mną. Byłam zafascynowana tą jego zmianą, nagłą zmianą publicznych i prywatnych 
osobliwości.  To było  dziwne  i nie ufałam temu, ale  biorąc  pod uwagę, że  niewiele  mogłam 
zrobić,  pozwalałam  Amosowi  na  robienie  tego,  co  chciał  i  być  może  przypadkowo-celowo 
znowu zaczęłam się bawić w grę James-Wewnątrz-Głowy. Wiecie, może. 

Smutne i żałosne? 

Tak, wiem. 

Najpierw poszliśmy do Miodowego Królestwa, przeważnie dlatego, że to był stresujący 

poranek  i  pomyślałam,  że  zasługuję  na  trochę  czekolady,  więc  w  tej  sprawie  nie  dałam 
wyboru  Amosowi.  Jednak  wydawał  się  zadowolony  moją  decyzją,  dostrzegając  swoich 
kolegów jak tylko weszliśmy, na szczęście dając mi krótkie wytchnienie od jego marudzenia, 
żeby  mógł  marudzić  im.  Co  do  mnie,  ja  zajęłam  się  wybieraniem  czekoladek  z  dokładną 
precyzją  oraz  rozwlekłym  zastanowieniem,  które  przydałyby  się  w  sytuacji  życia  i  śmierci. 
Dwadzieścia  minut  wybierałam  dla  siebie  pudełko  o  przyzwoitych  rozmiarach,  małą  porcję 
karmelków dla Emmy, paczkę cukrowych piór dla Gracie i dodatkową paczkę krówek… tak na 
wszelki wypadek. 

background image

Wizyta  w  Miodowym  Królestwie  byłaby  przeważnie  spokojna,  gdyby  nie  fakt,  że  –  w 

chwili  gdy  zastanawiałam  się  nad  cukrowymi  piórami  i  cukrową  myszą  dla  Gracie  –  kątem 
oka spostrzegłam kogoś, kto wydawał się nie-tak-ukradkiem ukrywać za wystawą na końcu 
mojej alejki. Odwróciłam głowę w samą porę, by zobaczyć Petera Pettigrew podskakującego, 
jakby  się  wystraszył,  po  czym  zniknął  prędko  w  następnej  alejce.  Od  razu  zmrużyłam  oczy. 
Chwyciłam najbliższą paczkę cukrowych piór i spróbowałam za nim podążyć, ale nie było go 
w  alejce,  do  której  widziałam,  że  wszedł  ani  w  żadnej  innej  alejce,  którą  sprawdziłam. 
Zamierzałam  zrezygnować  z  poszukiwań,  kiedy  jakiś  przebłysk  przyciągnął  mój  wzrok  do 
drzwi wejściowych. Obróciłam się w porę, jak Peter i Remus wybiegli ze sklepu, znikając na 
zatłoczonej ulicy. 

Oddech uwiązł  mi  w  gardle,  a  serce podskoczyło  w  piersi.  Niespodziewanie  dotarło  do 

mnie coś, czego wcześniej nie brałam pod uwagę. 

Czy… czy James mógłby być w Hogsmeade? 

Samolubne z mojej strony było myślenie, że go tutaj nie było i głupie było, że wcześniej o 

tym  nie pomyślałam,  ale  naprawdę  do  tej pory nie  przyszło  mi  to  do  głowy.  Jednakże  jego 
przyjaciele zdecydowanie tutaj byli – zdecydowanie tutaj i nawet na mnie patrzyli – więc nie 
mogłam stwierdzić czy James wyszedł z Miodowego Królestwa przed Remusem czy może on i 
Syriusz czekali gdzieś w pobliżu. Z jakiegoś powodu ta myśl sprawiła, że serce zaczęło mi bić 
trochę  szybciej.  Wiedziałam,  że  ostatecznie  to  czy James  jest  w  Miodowym  Królestwie,  czy 
nie, tak naprawdę nie ma znaczenia – wciąż byłam tutaj z Amosem. Przecież nie mogłam go 
porzucić  –  ale  i  tak  zdawało  się  to  robić  wielką  różnicę.  Nagle  byłam  pochłonięta  tym 
pytaniem.  Zaczęłam  obserwować  sklep,  jakbym  spodziewała  się,  że  wyskoczy  zza  wystawy 
albo  pomacha  do  mnie  przez  okno.  Wtedy  chwyciłam  paczkę  krówek,  bo  po  prostu  tak 
chciałam. Również wtedy zdecydowałam, że pewnie powinnam zacząć szukać Amosa, zanim 
zrobię coś naprawdę głupiego. 

MyślomnieMyślomnieMyślomnie

Nie  trudno  było  znaleźć  Amosa  –  wciąż  stał  tam,  gdzie  go  zostawiłam,  rozmawiając  z 

Napuszonym Chłopakiem i jakimś blondynem, wydawali się być w głębokiej rozmowie. 

-  Nie  sądzę,  stary  –  mówił  Napuszony  Chłopak,  kiedy  podeszłam  od  tyłu  do  Amosa.  – 

Masz mocno przesrane. Ona przecież nie wyjdzie tak… och! Lily. Cześć! 

Uniosłam  brwi,  starając  się  utrzymać  pusty  wyraz  twarzy.  Najwyraźniej  przyszłam  w 

nieodpowiednim momencie. 

- Cześć – odezwałam się, posyłając mu zdawkowy uśmiech. Zerknęłam na niego, potem 

na  Amosa  i  blondyna,  który  wyglądał  na  podenerwowanego.  –  Wszystko  w  porządku?  – 
zapytałam. 

background image

- Znakomicie – odparł Amos, znowu obejmując mnie ramieniem. – Po prostu znakomicie. 

A  u  ciebie?  Masz  wszystko,  czego  potrzebowałaś?  Wygląda  na  to,  że  masz  słabość  do 
słodyczy, co? 

-  Mam  wiele  przyjaciół  –  odpowiedziałam  beznamiętnie,  wysuwając  się  spod  jego 

ramienia. Wyglądał na lekko zaskoczonego, ale nie obchodziło mnie to. Wskazałam głową na 
kolejkę przy kasie. – Muszę tylko zapłacić. Jesteś gotowy do wyjścia? 

-  Tak,  jestem  gotowy  –  powiedział,  chociaż  miał  teraz  zmieniony  ton.  Odwrócił  się  do 

swoich  kolegów  ze  znaczącym  spojrzeniem.  –  Do  zobaczenia.  Dokończymy  rozmowę  o… 
meczu, później. Po prostu roznieście wieści, dobrze? 

-  Dobra  –  odparł  Napuszony  Chłopak,  podczas  gdy  blondyn  jedynie  skinął  głową.  –  Na 

razie. Do zobaczenia, Lily. 

- Pa – mruknęłam, przyglądając się Amosowi, kiedy tamci odeszli. Patrzył za nimi przez 

chwilę, po czym spojrzał na mnie. Nie wyglądał na ani trochę skruszonego. – O co chodziło? – 
zapytałam. 

- O Quidditch – odparł szybko. – Mecz Quidditcha.  

- Och? – Ruszyliśmy w stronę kasy. – Jaki? Kto gra? 

- Puddlemere i Kenmare. 

- Kiedy? 

- Jutro. 

Bardzo utrudniał mi przyłapanie go na kłamstwie. Nie miałam pewności czy odkrył moją 

kompletną  nieudolność  związaną  z  Quidditchem  i  przez  to  wiedział,  że  nie  będę  w  stanie 
zaprzeczyć jego odpowiedziom, biorąc pod uwagę, iż nie wiedziałam nawet jaka to drużyna 
Kenmare, nie mówiąc o tym kiedy i z kim będą grali, ale szybko odkryłam, że szczerze to nie 
przejmowałam się tym. Przecież miałam większe problemy – jak możliwość, że James Potter 
mógł  sobie  teraz  chodzić  gdzieś  po  Hogsmeade.  Tamto  było  problemem.  To…  tak,  nie  za 
bardzo. Naprawdę nie obchodził mnie Amos i jego głupie sekrety. 

Kupiłam  swoje  słodycze  i  znowu  spacerowaliśmy  z  Amosem,  choć  tym  razem  nie 

próbował  przykuć  mnie  do  swojego  boku  ramieniem,  za  co  byłam  niezmiernie  wdzięczna. 
Weszliśmy do sklepu u Derwisza i Bangesa, gdzie Amos zakupił sobie jakiś drobiazg, a potem 
do Scrivenshafta, gdzie wzięłam parę piór. Amos wciąż utrzymywał swój nonsens w postaci 
będę-machał-do-każdej-mijanej-żywej-istoty,  ale  przynajmniej  przestał  zagadywać  mnie 
swoimi dziecięcymi przygodami, a przeszedł do gadania o pracy jego ojca w Ministerstwie, co 
było bardziej interesujące. Jednak kiedy doszliśmy do Trzech Mioteł po jeszcze kilku małych 
stopach, niemal umierałam z nudy. Nie potrafiłam pojąć, jak mogłam kiedykolwiek myśleć, że 
Amos  jest  choć  trochę  interesujący.  Ten  chłopak  miał  taki  dar  w  rozmowie,  jak  ja  we 

background image

Wróżbiarstwie  czy,  niech  mi  Merlin  dopomoże,  w  mówieniu  prawdy.  On  potrzebował 
kagańca, na brodę Merlina. 

Ale  chociaż  wiedziałam,  że  pójście  do  Trzech  Mioteł  postawi  mnie  w  sytuacji,  gdzie 

będzie  pokazana  jeszcze  bardziej  nieudolność  Amosa  w  rozmowie,  to  czułam  zbyt  wielką 
ulgę,  że  mogę  w  końcu  usiąść.  Zdzirowate  Buty  po  prostu  mnie  dobijały  i  byłam  całkiem 
pewna,  że  odciski  zaraz  mi  wybuchną,  co  nie  było  ładnym  widokiem  w  żadnych 
okolicznościach.  Stwierdziłam,  że  takie  sprawy  mają  pierwszeństwo  przed  moją  śmiertelną 
nudą. 

-  Widzisz  gdzieś  stolik?  –  zapytał  Amos,  kiedy  weszliśmy  do  zatłoczonego  baru, 

poruszając powoli głową z boku na bok. Dołączyłam do niego w poszukiwaniach, ale miejsce 
było w większości wypełnione i nie widziałam nigdzie pustego stolika. Chciało mi się ryczeć, 
stopy tak strasznie mnie bolały, dlatego chyba nie protestowałam od razu, kiedy Amos rzekł 
„O! Idealnie! Chodź”, złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć w kierunku, jak wkrótce odkryłam, 
już  przepełnionej  loży  pełnej  jego  kolegów  Puchonów.  Tak  naprawdę,  jeśli  tylko  dostanę 
krzesło  (a  dostałam  po  tym,  jak  Amos  ukradł  dwa  krzesła  z  pobliskiego  stolika)  nie 
zamierzałam nic mówić. 

Przeważnie był to ten sam tłum, z którym Amos zaczynał swoje bzdurne pogawędki tego 

poranka – Vance Dunnings, Pete Taggart, Shirley Shorn, Napuszony Chłopak i blondyn oraz 
dwie inne dziewczyny, których imion nie zapamiętałam  – i choć byli doskonale przyjaźni, to 
było to dość… cóż… niezręczne. 

- Jak mija ci dzień? – zapytała mnie Shirley Shorn, kiedy już usiadłam, choć nie całkiem 

wyłapałam co powiedziała, ponieważ moja ulga, że w końcu siedzę była taka wielka, iż była 
dość  otumaniająca  i  wszechogarniająca.  Jej  głos  został  zagłuszony  moimi  wewnętrznymi 
westchnięciami szczęścia. 

- Słucham? – zapytałam, kiedy zdałam sobie sprawę, że odezwała się do mnie. 

-  Twój  dzień  –  powtórzyła  Shirley  z  nieruchomym  uśmiechem  na  twarzy.  Patrzyła  na 

mnie z lekko szalonym spojrzeniem. – Dobrze mija? 

- Eee… cudownie – mruknęłam, posyłając jej sztuczny uśmiech, zastanawiając się o co jej 

chodzi. – Jest cudowny. 

Shirley skinęła głową, po czym rzuciła znaczące spojrzenie Vance’owi, który odwrócił się 

do Amosa, który próbował wymigać się od problemu za zabranie dwóch krzeseł ze stolika za 
nami.  Ponownie  poczułam  silne  wrażenie,  że  czegoś  mi  nie  mówiono,  ale  raz  jeszcze 
nieszczególnie się tym przejmowałam. Cokolwiek to było, byłam pewna, że nie będzie mnie 
to obchodzić długi czas. Naprawdę nie spodziewałam się, że potem będę spędzać czas w tym 
tłumie. 

background image

Rozmowa  się  ciągnęła  i  dołączałam  do  niej,  kiedy  było  trzeba,  ale  przeważnie  się 

wyłączałam,  popijając  piwo  kremowe  i  uśmiechając  się,  kiedy  wypadało.  Bawiłam  samą 
siebie,  patrząc  jak  nowi  ludzie  wchodzili  i  opuszczali  bar,  oceniając  (i,  no  wiecie,  być  może 
czasami  pozwalając  pomóc  Jamesowi-Wewnątrz-Głowy)  czy  oni  mieli  tak  samo  okropny 
dzień,  jak  ja.  Większość  osób  nie  –  szczęściarze  –  ale  co  jakiś  czas  widywałam  parę 
nieszczęśliwych  dusz,  którzy  na  pewno  z  radością  przyjęliby  Niewybaczalne  zaklęcie,  żeby 
opuścić swoje obecne sytuacje. 

Ach, bratnie dusze. 

Powinnam im wszystkim kupić napoje. 

Właśnie,  kiedy  zastanawiałam  się  nad  tą  uprzejmością  po  przyglądaniu  się 

zdesperowanej  trzeciorocznej  mówiącej  bezgłośnie  za  plecami  jej  randki  „POMOCY”  do 
grupki jej chichoczących koleżanek, dzwonek nad drzwiami znowu zadzwonił, odrywając mój 
wzrok od Zdesperowanej, a przyciągając do wejścia baru. Obróciłam głowę w porę, jak Peter 
i Remus weszli do środka. 

Tylko Remus i Peter. 

Moje serce zamarło na moment w piersi.  

Oderwałam od nich wzrok zanim mogliby przyłapać mnie na gapieniu się, choć dopiero, 

kiedy  zajęli  miejsce  po  drugiej  stronie  pomieszczenia.  Zajęli  tylko  dwa  krzesła.  Nie  więcej. 
Więc czy to znaczyło… 

Musiało, prawda? 

Próbowałam  się  wtedy  skoncentrować,  skoncentrować  na  czymkolwiek  innym  niż 

dwójce  chłopaków  po  przeciwnej  stronie  baru  i  dwójce  innych  –  tak  naprawdę  jednym  – 
których  nie  było,  ale  los  musiał  przyglądać  się  tej  chwili  i zdecydować,  że  nie  wycierpiałam 
wystarczająco, bo rozmowa przy stoliku przeszła na – ze wszystkich tematów – Quidditch, co 
było  dla  mnie  równie  pomocne,  co  parasolka  podczas  burzy  z  piorunami.  Poza  tym  byłam 
stosunkowo  pewna,  że  Remus  i  Peter  ciągle  na  mnie  spoglądali,  wypalając  dziury  w  moich 
plecach swoimi oczami. O co w tym chodziło? 

Wytrwałam całe piętnaście minut, a potem miałam dosyć. 

To było o czternaście minut dłużej niż się spodziewałam. 

-  Amos  – odezwałam  się,  kładąc  rękę  na  jego  ramieniu,  gdy dalej  gawędził z  kolegami. 

Odwrócił się, patrząc na mnie pytająco. Wskazałam głową na lewo. – Pójdę do łazienki. Zaraz 
wrócę. 

 -  W  porządku  –  odparł  Amos,  po  czym  niemal  natychmiast  powrócił  do  słuchania,  jak 

Vance  relacjonuje  jakiś  mecz  (może  Puddlemere  i  Kenmare?  Psh.  Ta,  jasne).  W  tym 

background image

momencie  straciłam  wszystkie  uczucia  poczucia  winy,  jakie  mogłabym  mieć  i  wstałam, 
starając się nie wywracać oczami. 

Merlinie, co za kretyn. 

Właśnie postanowiłam, że pewnie mniej żałośnie byłoby, gdybym naprawdę zahaczyła o 

łazienkę zamiast skierować się prosto do Remusa i Petera, jakby to był mój jedyny powód na 
wstanie  (chociaż  tak  było),  ale  zmieniłam  zdanie,  kiedy  rzuciłam  im  szybkie  spojrzenie  w 
drodze do łazienki dziewczyn, żeby odkryć, że wpatrywali się we mnie bezwstydnie. W chwili, 
kiedy spotkały się nasze spojrzenia, natychmiast obrócili głowy, a ten czyn był tak oczywisty, 
że nie mogłam go zignorować. Spojrzałam zmrużonymi oczami na ich plecy, po czym prędko 
zmieniłam kierunek. Właśnie przekroczyli własną granicę żałosności. Stwierdziłam, że ja też 
mogę się pobawić w tę grę. 

Zatrzymałam się tuż za nimi, krzyżując ramiona na piersi i postukując stopą. 

O tak. 

Mieli kłopoty. 

- Witam – przywitałam się głośno, przybierając najlepszy sztuczny uśmiech.  – Miło was 

tutaj widzieć. 

Niemal  się  roześmiałam,  patrząc  jak  wyprostowali  się  gwałtownie,  ich  reakcja  na  mój 

głos była kolejnym znakiem, że działo się tutaj coś bardzo podejrzanego. Obaj odwrócili się 
powoli,  patrząc  na  mnie  z  celowo  beznamiętnymi  wyrazami  twarzy.  Uniosłam  brew, 
bezgłośnie  ośmielając  ich  do  spróbowania  wydostania  się  z  tej  sytuacji.  Byłaby  to  niezła 
zabawa. 

- Cześć, Lily – odparł uprzejmie Remus. – Jak się masz? 

- Dobrze się bawisz? – dodał Peter. 

Psh. 

Czy oni na serio myślą, że ja się na to nabiorę? Błagam. Co ja byłam głupia? 

- Cóż, bawiłam się świetnie dopóki nie zaczęliście mi działać na nerwy – odpowiedziałam 

znacząco, nie próbując już nawet ukrywać moich podejrzeń. Zmrużyłam oczy. – Co dokładnie 
kombinujecie? 

- Kombinujemy? – Remus miał czelność udawać zdezorientowanego, bezmyślnie bawiąc 

się  swoim  kubkiem  piwa  kremowego,  kiedy  rzucił  mi  niewinne  spojrzenie.  –  Naprawdę  nie 
mamy pojęcia, o czym mówisz, Lily.  

Ha! 

background image

- Doskonale wiecie, o czym mówię! – odparowałam, ale oni musieli przygotowywać się 

do tej chwili w czasie wolnym czy coś, ponieważ żaden z nich nie zdradzał oznak skruchy. Tak 
naprawdę  obaj  patrzyli  na  mnie,  jakbym  oszalała.  Fuknęłam  lekko  zirytowana  i  przeszyłam 
ich wzrokiem. – Słuchajcie – powiedziałam gniewnie. – Nie jestem głupia, dobra? Widziałam 
Petera  w  Miodowym  Królestwie  i  widziałam,  jak  teraz  mnie  obserwowaliście,  i  może  nie 
jestem  zawsze  najbardziej  spostrzegawczą  osobą  na  świecie,  ale  nawet  ja  potrafiłam  to 
poskładać.  Więc  możecie,  proszę,  przestać  udawać  niewinnych  i  powiedzieć  mi,  jaki  jest  w 
tym wszystkim sens, żebym mogła ruszyć dalej z moim dniem?! 

Praktycznie dyszałam po mojej małej tyradzie, patrząc na nich tak wściekle, że moje oczy 

mogły  pozostać  takie  do  końca  życia.  Niestety  Remus  i  Peter  nie  byli  tak  przejęci,  jakbym 
chciała.  Przeważnie  wyglądali  na  zszokowanych,  mrugając  bezmyślnie  w  moim  kierunku. 
Byłam  bliska  wyciągnięcia  różdżki  i  rzucenia  jeszcze  paru  gróźb  w  ten  sposób,  kiedy  – 
nareszcie!  –  nastąpiło  poruszenie.  Remus  obrócił  się  do  Petera  z  lekko  zdegustowanym 
wyrazem twarzy. 

- Widziała cię w Miodowym Królestwie?  – zapytał bezbarwnym tonem. – To oznaczało 

„Czerwony Alarm, Czerwony Alarm”? 

-  A  co  ty  myślałeś?  –  zapytał  Peter,  przewracając  oczami.  –  Nie  ukrywałem  się  przed 

lukrecjowymi różdżkami! 

- Cóż, nie wiem… 

- Ukrywałeś? Ukrywałeś się przede mną? 

Remus i Peter odwrócili się do mnie, jakby nagle sobie przypomnieli, że stałam tuż przed 

nimi, słysząc każde ich słowo. Obaj wyglądali przez chwilę na lekko zakłopotanych, po czym 
Peter wzruszył swobodnie ramionami. 

- Bez urazy – powiedział. 

Ta. 

Taka była jego odpowiedź. 

„Bez urazy”. 

Mogłabym zareagować na to na wiele sposobów. Przypuszczalna odpowiedź brzmiałaby 

prawdopodobnie tak „Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Bez urazy?”, a potem rzuciłabym 
uroki tak złe, że nawet ja nie wiedziałabym skąd je znam. Ale – o dziwo – nie to zrobiłam. I 
nie  odeszłam  ze  zirytowanym  fuknięciem  ani  nie  zaczęłam  szlochać,  jak  dramatyczna 
wariatka przez niesprawiedliwość tej sytuacji. W rzeczywistości nie zrobiłam nic podobnego. 

Wybuchłam śmiechem. 

background image

Śmiałam się, śmiałam się i śmiałam się

Bo – „bez urazy”? To było cholernie śmieszne. 

Albo  może  było  subiektywnie  śmieszne,  biorąc  pod  uwagę,  co  musiałam  znosić  przez 

cały dzień. 

Hm. 

-  B-bez  u-urazy?  –  wydusiłam,  śmiejąc  się  do  rozpuku  tuż  przed  barem,  chichocząc  jak 

wielka wariatka. – B-bez urazy? Serio? Co – Niekontrolowany śmiech – co ty – jeszcze więcej 
śmiechu – Merlinie

Po czym znowu wybuchłam, zatracając się we własnej wesołości. 

Wiem. Powinnam zostać zamknięta. 

- Eee… - Remus podrapał się po głowie, wymieniając spojrzenia z Peterem, kiedy oboje 

przyglądali  się  moim  konwulsjom,  widocznie  skonsternowani.  –  Em,  Lily?  Wszystko  w 
porządku? 

-  O  tak.  –  Chichotałam  bezradnie,  próbując  się  już  opanować.  Chwyciłam  za  oparcie 

stołka  Petera,  próbując  nie  przewrócić  się  w  moim  szaleństwie.  Otarłam  oczy,  ścierając 
wilgoć,  która  nagle  się  tam  pojawiła.  –  Bez  urazy.  Ha!  Wiesz  co,  Peter?  Nie  ma  sprawy! 
Myślę, że to najzabawniejsza rzecz, jaką usłyszałam przez cały dzień. 

- Najwyraźniej – mruknął Remus. 

- Wierzę ci – powiedział w tym samym czasie Peter. 

Mój  śmiech  w  końcu  ucichł,  pozostawiając  mnie  jedynie  z  głupim  uczuciem  w  środku, 

które  było  tak  przyjemne,  że  prawie  znowu  wybuchłam  śmiechem,  tak  po  prostu.  Ale 
opanowałam się, wybierając promienny uśmiech i po raz pierwszy czując się dobrze w tym 
dniu.  Po  kilku  sekundach  Remus  i  Peter  przestali  wyglądać  na  zmartwionych,  że  mogę  w 
każdej  chwili  oszaleć  i  odwzajemnili  mój  uśmiech.  Wszyscy  rozkoszowaliśmy  się  w  naszych 
uśmiechach, kiedy nareszcie odetchnęłam głęboko, tym razem z zadowoleniem. 

-  Dziękuję  –  powiedziałam,  wciąż  się  do  nich  uśmiechając.  –  Naprawdę  tego 

potrzebowałam. 

- Wiemy – odpowiedział Peter, kiwając głową z wielkim zrozumieniem. 

Przekrzywiłam pytająco głowę. 

- Wiecie? – powtórzyłam. – Co to ma znaczyć? 

- Obracasz się w kiepskim towarzystwie, Evans – odparł Peter znaczącym tonem. – Oni 

cię bardzo nudzą.  

background image

-  Naprawdę?  –  spytałam  powątpiewająco,  chociaż  to  była  całkowita  prawda.  Tak 

naprawdę nie sądzę, żeby „bardzo” było wystarczająco silnym słowem na to. Jakie jest słowo 
na „blisko mi do samobójstwa”? – A skąd to wiecie? 

Zapytałam to w żarcie, żeby utrzymać naszą wesołą pogawędkę i rozbawiony humor w 

powietrzu. Ale zamiast się roześmiać, Remus i Peter odwrócili ode mnie wzrok, wiercąc się 
niekomfortowo na siedzeniach. Mój uśmiech lekko osłabł, a ciekawość wzrosła. Co, u licha…? 

- No co? – zapytałam, próbując pochwycić ich spojrzenia. – Hej, co się… 

Wtedy to do mnie dotarło. 

Nie ukrywałem się przed lukrecjowymi różdżkami! 

Ukrywanie. Ukrywali się przede mną. I oni… 

Na Merlina! 

- O mój Boże. – Wyprostowałam się, podnosząc głos. – O mój Boże! Czy on… czy on was 

tutaj wysłał, żebyście mnie szpiegowali?! 

W  chwili,  kiedy  te  oskarżenie  opuściło  moje  usta,  Remus  natychmiast  zaczął  potrząsać 

głową, wyrażając ciche protesty, kiedy Peter wydusił głośno: - Co takiego? Nie! Oczywiście, 
że nie! Nikt… to po prostu… po prostu… 

Posłałam im ostre spojrzenie. 

Remus przestał potrząsać głową. 

Peter ucichł. 

- Ta, no dobra – mruknął gorzko, wyglądając na pokonanego. – Może. 

O mój Boże. 

O mój podwójny, cholerny, pieprzony Boże

Ten kretyn. Ten głupi, samolubny, cholerny, nie wierzący w siebie kretyn! Nie do wiary! 

Ta cholerna czelność! On naprawdę… on naprawdę… 

Och, kogo ja chcę oszukać, do cholery? 

Uwielbiałam to. 

Absolutnie to uwielbiałam

Potrząsnęłam głową ze zdumieniem, starając się wyglądać na zdenerwowaną ze względu 

na Remusa i Petera, ale poniosłam porażkę, biorąc pod uwagę, że nie mogłam przestać się 
uśmiechać. Szpiegowali mnie. Kazał im mnie szpiegować. Ten despotyczny mały kretyn! 

background image

-  Nie  mogę  mu  uwierzyć  –  wymamrotałam,  próbując  zgasić  poczucie  wybuchających 

fajerwerków  w  brzuchu,  a  przede  wszystkim  wymazać  obraz  Jamesa-Wewnątrz-Głowy 
uśmiechającego  się  z  zakłopotaniem.  –  Naprawdę  nie  do  wiary.  Szpiegowanie  mnie! 
Prawdziwe szpiegowanie

- Cóż, nie całkiem jest to szpiegowanie – próbował upierać się Peter, choć chyba oboje 

wiedzieliśmy, że było na to trochę za późno. Rzuciłam mu znaczące spojrzenie. 

- Nie? – zapytałam. – A jakbyście to nazwali? 

- Rozmyślnie przypadkowa obserwacja – ogłosił Remus i od razu wybuchłam śmiechem. 

Remus również się roześmiał, wzruszając niezręcznie ramionami. – Tak przynajmniej nazwał 
to James. Nie mieliśmy szpiegować – mieliśmy po prostu robić co chcemy, spędzić cudowny 
czas  w  Hogsmeade  i  jeśli  zdarzyłoby  nam  się  dostrzec  cię  z  niedalekiej  odległości, 
moglibyśmy  –  jeślibyśmy  zapragnęli  –  utrzymywać  tą  niedaleką  odległość  i  mimochodem 
obserwować każdy twój czyn, ruch i wyraz twarzy. 

-  Tylko  jeślibyśmy  chcieli,  oczywiście  –  dodał  Peter  z  uśmieszkiem,  wyglądając  na 

rozbawionego. – Często podkreślał tę część. 

-  Och,  oczywiście  –  zgodziłam  się  z  udawaną  powagą,  ukrywając  swój  konspiracyjny 

uśmiech za szybkimi kiwnięciami głowy. – Wy chcieliście. Rozumiem. 

- A jeśli zdarzyłoby nam się być w  mniej niż niedalekiej  odległości od ciebie  – ciągnął z 

żalem  Remus,  rzucając  mi  spojrzenie  –  wolno  nam  było  słuchać  wszystkiego,  co  możesz 
mówić albo dyskutować, zważając na jakiekolwiek twoje oczarowanie albo jego brak. 

- I oczywiście wolno nam było pod koniec dnia zgłosić Jamesowi wszystkie te odkrycia, 

które  mogliśmy  rozmyślnie  przypadkowo  zaobserwować  –  wyjaśnił  Peter.  –  Oczywiście, 
jeśli… 

- …tak byście zapragnęli – dokończyłam za niego, śmiejąc się wesoło. Pokręciłam głową, 

przyjmując to wszystko z jeszcze jednym trudnym do powstrzymania uśmiechem i fajerwerki 
wybuchły w moim brzuchu w bardzo niekontrolowanym tempie.  – Merlinie – wyszeptałam, 
wciąż ledwo w to wierząc. Zerknęłam na nich, raz jeszcze kręcąc głową. – I zostawił to wam? 
–  zapytałam,  uśmiechając  się  żartobliwie.  –  Nie  mógł  sam  rozmyślnie  przypadkowo 
obserwować? Co z tym? 

- Był trochę zajęty – odpowiedział Peter. 

- Czym? – zapytałam. 

- Biciem Syriusza. 

- Biciem… co takiego

background image

Mój uśmiech natychmiast zgasł, wyprostowałam się gwałtownie, kiedy swobodne słowa 

Petera  w  końcu do mnie  dotarły.  James…  co?  Dlaczego? Och,  drogi Merlinie,  czy to przeze 
mnie? Przez to co powiedziałam Jamesowi o Syriuszu i kwasie? Nie byłby taki głupi, prawda? 
Nie zrobiłby… przecież nie mógł… 

Szlag

-  Czy  wy…  -  Odchrząknęłam,  bo  nagle  miałam  niezwykle  sucho  w  ustach.  Słowa  nie 

chciały się wydostać. Remus zaoferował mi swoje piwo kremowe, ale potrząsnęłam głową. – 
Czy wy wiecie… dlaczego? Czemu miałby to zrobić? Czy… mówił? 

- Krzyczał – poinformował mnie pomocnie Peter, uśmiechając się uprzejmie, chociaż nie 

wiedziałam jak mógł to robić, biorąc pod uwagę, że mówiliśmy o jednym z jego najlepszych 
przyjaciół  możliwie  czyniącym  szkodę  cielesną  drugiemu  z  jego  najlepszych  przyjaciół.  – 
Trochę było o „pieprzonym kwasie”, potem trochę „cholerny sukinsyn”, a potem naprawdę 
dogadał Syriuszowi – prosto w twarz! To było klasyczne

Klasyczne? – wykrzyknęłam, nie będąc pewną czym się zakrztusiłam, ale udało mi się 

dość  fantastycznie  zadławić  tym  słowem.  Gapiłam  się  oszołomiona  na  Petera,  po  czym 
przeniosłam  wzrok na  Remusa,  który  też  nie  wyglądał na przejętego tą sytuacją.  –  Co…  jak 
możecie być tacy spokojni?! Oni zrobią sobie krzywdę! 

- No tak – powiedział Peter, patrząc na mnie, jakbym nagle zrobiła się całkiem durna. – O 

to chodzi

- A wam to nie przeszkadza

-  Oni  lubią  się  tak  komunikować  –  powiedział  do  mnie  Remus,  wzruszając  lekko 

ramionami,  choć  on  miał  przynajmniej  na  tyle  poczucia  przyzwoitości,  żeby  wyglądać  na 
zażenowanego.  –  Niektórzy  ludzie  używają  słów,  James  i  Syriusz  lubią  stłuc  się  na  kwaśne 
jabłko. Nie powinnaś się tym martwić. Nie zrobią sobie trwałej krzywdy. – Zamilkł na chwilę, 
zapewne  dostrzegając  moją  wciąż  niespokojną  twarz,  po  czym  zapytał  łagodnie.  – 
Przypuszczam, że to miało coś wspólnego z tobą? 

- Znasz kogoś, kto ostatnio był powiązany z kwasem? – zapytałam gorzko, kręcąc głową, 

gdy  Remus  posłał  mi  lekki  uśmiech.  Nie  potrafiłam  tego  odwzajemnić.  Przygryzłam 
niespokojnie dolną wargę, opuszczając wzrok na podłogę, kiedy w głowie rozgrywały mi się 
obrazy Jamesa i Syriusza obracających się w bałaganie krwi oraz kończyn. Wybuchy poczucia 
winy zastąpiły wybuchy fajerwerków, kiedy powoli uniosłam spojrzenie na Remusa i Petera. 
Oboje wpatrywali się we mnie pytająco. Przełknęłam ciężko ślinę, po czym zmusiłam się do 
zapytania. – Czy on… czy James powiedział wam… o zeszłej nocy? 

Nie wiem dlaczego te pytanie było tak ciężkie do zadania. Nie wiem czemu myśl o tym, iż 

James  powiedział  im  o  tym  tak  nagle  sprawiła,  że  czułam  się  zdradzona.  To  było  głupie. 
Hipokrytyczne.  Przecież  ja  miałam  zamiar  powiedzieć  Grace  i  Emmie…  to  znaczy  nie 

background image

wszystkie  szczegóły,  oczywiście  (niektóre  rzeczy  trzeba  zachować  dla  siebie,  wiecie?),  ale 
pomimo  to  zamierzałam  opowiedzieć  przeważnie  wszystko  o  ostatniej  nocy.  Czemu  James 
nie miałby mówić swoim przyjaciołom? Dlaczego oczekiwałam od niego, że będzie to trzymał 
w sekrecie, kiedy ja nie miałam takiego zamiaru? Nie wiem czemu, ale to nie powstrzymało 
poczucia ulgi, które opanowało moje ciało na następne słowa Remusa. 

- Tylko o „pieprzonym kwasie” i „cholernym łajdaku” – powiedział, wyraźnie starając się 

być zabawnym, ale przyglądając mi się zbyt ostrożnie, żeby mnie uspokoić. – Nie było czasu 
na  nic  innego.  Peter  i  ja  wychodziliśmy  do  Hogsmeade,  James  i  Syriusz…  załatwiali  swoje 
sprawy.  James  ledwo  powiedział  o  tym  przypadkowym  obserwowaniu  zanim  wypadli  z 
dormitorium. 

-  Nie  chcieli  zniszczyć  mebli  –  poinformował  mnie  pomocnie  Peter,  uśmiechając  się 

szeroko. – Zmienili lokalizację. 

Och, do cholery jasnej

-  Uroczo  –  mruknęłam  spokojnym  głosem,  choć  ja  spokojna  nie  byłam.  –  Po  prostu 

uroczo. 

- Nie zamartwiaj się tym, Lily – powiedział mi po raz kolejny Remus. – James to dorosły 

czarodziej. Wie, co robi. 

- Albo tak myśli – wymamrotałam ponuro, przeklinając samą siebie za wspominanie mu 

o tym głupim kwasie. Czemu moje usta nigdy nie mogą pozostać zamknięte? 

Z każdą sekundą robiłam się coraz bardziej zestresowana. Nie chciałam już o tym myśleć. 

Będę tak długo się martwić, że zacznę panikować, a przecież nie zrobię nic, aby to naprawić. 
Remus  miał  rację.  James  był  dorosłym  czarodziejem  –  być  może  głupim  dorosłym 
czarodziejem,  jednakże  dorosłym.  Nie  mogłam  kontrolować  ani  zmieniać  jego  czynów. 
Wiedział, co robił. A jeśli nie, to będzie musiał stawić czoło konsekwencjom. Proszę bardzo. 
Musiałam odpuścić. 

Szukając  rozproszenia  uwagi,  spojrzałam  znowu  na  Remusa  i  Petera,  zauważając  ich 

lekko zaniepokojone miny, ale zignorowałam je. Westchnęłam ze zmęczeniem, przeczesując 
dłonią  włosy  i  przyjrzałam  się  im  krytycznie.  –  Chcecie  coś  wiedzieć?  –  zapytałam  cicho, 
splatając  ramiona  na  piersiach.  Nawet  udało  mi  się  zdobyć  na  uśmiech.  –  Jesteście  chyba 
najgorszymi szpiegami na świecie. 

Remus zachichotał cicho, kiedy Peter zawołał z urazą „Ej!”, ale wzruszyłam ramionami i 

pozwoliłam  sobie  na  jeszcze  szerszy  uśmiech,  bo  to  była  szczera  prawda.  Ja  zdecydowanie 
nie powierzyłabym im mojego rozmyślnego przypadkowego obserwowania. A to na pewno 
coś  oznacza,  jeśli  mówi  to  czarownica,  która  uważa,  że  trzeba  zapisywać  jej  spostrzeżenia, 
żeby być pewną, iż nie jest nieświadoma.  

background image

Ta. 

Czasami zapominam, jak bardzo żałosna jestem. 

-  Rozumiem,  czemu  możesz  tak  myśleć  –  powiedział  Remus,  biorąc  łyk  swojego  piwa 

kremowego  i  wyglądając  na  rozbawionego  jakimś  faktem.  –  Ale  pomyślmy  nad  tym 
naprawdę. Jesteśmy najgorsi… czy najlepsi? 

Nie mogłam się powstrzymać. Prychnęłam mu prosto w twarz. 

- Najlepsi? – powtórzyłam powątpiewająco, unosząc kpiąco brew. – Jak udało ci się coś 

takiego wymyślić? 

Remus wzruszył ramionami, ale teraz wyglądał na dość zadowolonego, więc wiedziałam, 

że ukrywał coś w rękawie. Spojrzałam na niego przymrużonymi oczami, zastanawiając się co 
to jest. 

-  Lily  –  powiedział,  potrząsając  głową.  –  Gdybyś  cokolwiek  wiedziała  o  przypadkowo 

rozmyślnym obserwowaniu… 

- Nie chodzi ci czasem o rozmyślnie przypadkową obserwację? 

- …tak, właśnie. Tak powiedziałem. Rozmyślnie przypadkową. A więc gdybyś cokolwiek 

on niej wiedziała, to wiedziałabyś, że metody są cienkim aspektem praktyki. Tak naprawdę 
liczą się rezultaty. 

- Rezultaty? – Oparłam rękę o biodro. – Więc jakie są wasze „rezultaty”? 

Remus  otworzył  usta,  żeby  odpowiedzieć,  ale  zanim  mu  się  to  udało,  Peter  wyrzucił 

bezceremonialnie:  -  Wolałabyś  pływać  z  gromadą  trujących  potworów  niż  siedzieć  tam  z 
dupkiem Amosem. 

Eee… 

Um. 

Cóż, kiedy teraz o tym wspomniał… 

Musiałam  zrobić  się  bardzo  czerwona,  rumieniąc  się  na  myśl  o  tym,  że  byłam  taka 

oczywista  w  moim  nieszczęściu.  To  znaczy  wiedziałam,  że  nie  ukrywałam  tego,  jak 
zdesperowana  byłam,  żeby  nie  być  na  tej  randce,  ale  na  pewno  nie  sądziłam,  że  każdy 
niewinny  przechodzień  rozpoznałby  moje  myśli!  A  chociaż  ci  Rozmyślnie  Przypadkowi 
Obserwatorzy nie byli niewinnymi przechodniami… to jednak. Było to niepokojące, delikatnie 
mówiąc. 

background image

Peter skinął lekko głową ze współczuciem na mój widoczny wstyd, podczas gdy Remus 

spoglądał na mnie z tak znaczącym spojrzeniem, które wolałam zignorować. Podrapałam się 
po karku, wzdychając cicho i przyznając się do porażki bez wielkich protestów. 

- W porządku – mruknęłam, mając nadzieję, że z policzków znika mi nienaturalny kolor. 

– Być może nie jesteście najgorszymi szpiegami. 

- Wiemy – odparł radośnie Peter, popijając swoje piwo. 

- Miło z twojej strony, że zauważyłaś – dodał z uśmiechem Remus. 

Westchnęłam znowu, żałując, że jestem tak cholernie żałosna. 

- Hej – powiedziałam nagle, kiedy coś mi przyszło do głowy. Przygryzałam przez chwilę 

wargę,  zastanawiając  się  nad  tym  w  głowie,  po  czym  powoli  zerknęłam  na  chłopaków.  – 
Możecie coś dla mnie zrobić? – zapytałam cicho. 

- Pewnie – odparł Remus. 

- Zależy – powiedział Peter podejrzliwie. 

Wahałam się chwilę, po czym po prostu to z siebie wyrzuciłam. 

-  Nie…  nie  miejcie  pragnienia  doniesienia  swoich  odkryć,  dobrze?  –  Zarumieniłam  się 

nowym odcieniem czerwieni. – Nie mówcie nic Jamesowi o dzisiejszym dniu, okej? 

- Co? – zapytał zaskoczony Remus. 

- Nie mówić mu? – wydukał zszokowany Peter. 

Pokręciłam szybko głową i prędko wyjaśniłam.  – To powinnam być ja. Nie mówcie mu, 

ponieważ  to  ja  powinnam.  Ja  powinnam  powiedzieć  mu  o  dzisiejszym  dniu.  To…  to 
powinnam być ja. 

Nie wiem czemu przyszła mi do głowy ta myśl, dlaczego nagle stało się to tak ważne. Nie 

miało to żadnego sensu, ale ten pomysł pojawił się w mojej głowie i wydawał się teraz jedyną 
opcją. Tego właśnie chciałam – czego naprawdę, naprawdę chciałam. Nie miałam cholernego 
pojęcia,  co  powiem  Jamesowi  o  tym  wszystkim,  co  zrobię  ani  kiedy,  ale  wiedziałam,  iż 
cokolwiek to było, kiedy i jak, to ja chciałam to zrobić. Zasługiwał ode mnie na chociaż tyle.  
Ja zasługiwałam od siebie na chociaż tyle. Po prostu wydawało się to konieczne. 

Remus  i  Peter  patrzyli  na  mnie  dziwnie  przez  moją  prośbę  –  Peter  z  zszokowano-

zbulwersowaną miną, Remus z dziwnie zadumanym, zmarszczonym czołem. Wiedziałam, że 
nie  mogę  ich  do  tego  zmusić  –  jeśli  chcieli  powiedzieć  Jamesowi,  to  to  zrobią  –  ale 
pomyślałam,  że  mogę  ich  do  siebie  przekonać.  Przecież  to  miało  sens.  Gdyby  James  nie 
wymyślił  swojego  głupiego,  dominującego  planu  szpiegowania,  to  ja  bym  mu  o  tym 
powiedziała. Powinni to zrozumieć. 

background image

- Proszę – błagałam ich, starając się nie brzmieć na tak zdesperowaną, jak się czułam. – 

Nie  proszę  o  wiele.  A  poza  tym,  to…  cóż,  to  zdecydowanie  doprowadzi  Jamesa  do  szału. 
Możecie to nad nim trzymać przez długi czas. Nie można odrzucić takiej okazji, prawda? 

Tą  ostatnią  częścią  miałam  nadzieję,  że  wpłynę  na  ich  małostkową,  psotną  stronę 

Huncwota  i  wydawało  się  to  zadziałać,  ponieważ  Peter  przestał  wyglądać  na  tak 
otumanionego, a mars Remusa zmienił się w półuśmiech. Wzięłam to za dobry znak. 

- Hmm – mruknął Peter, mrużąc nieznacznie oczy, wydawał się szukać haczyka. Obrócił 

głowę do Remusa. – Dziewczyna mówi z sensem. James oszaleje nic nie wiedząc. 

- W rzeczy samej – zgodził się Remus, choć zamiast patrzeć na Petera, wciąż wpatrywał 

się we mnie. Próbowałam się nie wiercić. – Ile minie nim mu powiesz? – zapytał. 

Te pytanie wytrąciło mnie z równowagi. 

- Eee… 

Ile? Merlinie, ile? Nagle uświadomiłam sobie, że James i ja wkrótce przeprowadzimy tę 

rozmowę –  naprawdę  wkrótce.  Wiedziałam,  że  już nie  czuję  nic do  Amosa  –  ta  przeszkoda 
zniknęła – więc co pozostało? Czy było cokolwiek? Nic nie przyszło mi do głowy i taka myśl 
zdecydowanie mnie przerażała, choć nie mam pojęcia dlaczego. 

Kurde. 

Podwójne cholerne pieprzone kurde

-  Eee…  jak  tylko  będę  miała  kiedy,  jak  sądzę  –  wydusiłam,  choć  wydawało  się  być  to 

kłamstwem, chociaż nie zamierzonym. Remus musiał to wyczuć, zobaczyć moje wahanie czy 
coś,  bo  jego  półuśmiech  znowu  zmienił  się  w  zmarszczenie  brwi.  Peter  wyglądał  na 
zadowolonego. 

- Idealnie! – zawołał, pocierając razem ręce w nikczemnym oczekiwaniu. Uśmiechnął się 

do Remusa w drapieżnym podekscytowaniu. – To będzie dobre

- Tak – powiedział Remus, wciąż na mnie patrząc. – Dobre. 

Wiem,  że  zasługiwałam  na  te  jego  spojrzenie,  te  powściągliwe  potępienie,  które 

promieniowało  w  moją  stronę.  Zastanawiałam  się  czy  potrafił  odczytać  moje  spanikowane 
myśli tak trafnie, jak wcześniej odczytali razem z Peterem moje uczucia. Zastanawiałam się 
czy wiedział, że myśl o tej rozmowie z Jamesem – pomimo faktu, iż mieliśmy podobną zeszłej 
nocy  –  mocno  mnie  niepokoiła.  Nie  byłam  pewna  czy  wiedział  o  tym  wszystkim,  ale  nie 
chciałam  stać  tutaj  dłużej  i  o  tym  myśleć.  W  rzeczywistości  nie  chciałam  myśleć  o  niczym 
przypominającym ani łączącym się z tą rozmową. Nie teraz. Jeszcze nie. 

Merlinie, co za bałagan

background image

Nie  wiem  czy  chłopcy  rozumieli  jak  szybko  robiłam  się  wzburzona,  ale  nagle  zdałam 

sobie sprawę, że rozmawiałam z nimi o wiele dłużej niż to było konieczne. Rzuciłam okiem na 
mój  stolik,  zauważając,  że  Amos  wciąż  był  wesoło  zaangażowany  w  rozmowę  z  Vancem  i 
Napuszonym Chłopakiem, ale dostrzegłam, że Shirley Shorn przyglądała mi się podejrzliwie. 
Odwróciłam głowę, nawet wdzięczna za wymówkę na opuszczenie tych dwóch Huncwotów. 
Dostałam informacje, które chciałam i jeszcze więcej. Nie sądzę, że zniosłabym więcej. 

- Lepiej będę wracać – powiedziałam cicho, wracając spojrzeniem do Remusa i Petera ze 

spokojnym  wyrazem  twarzy,  jak  miałam  nadzieję.  –  Amos  pewnie  zastanawia  się,  gdzie 
zniknęłam. 

- Kogo to obchodzi? – zapytał Peter, prychając głośno. – To dupek. 

Wywróciłam  oczami,  kręcąc  głową  i  powoli  zaczęłam  się  obracać,  unosząc  rękę,  aby 

pomachać  im  na  pożegnanie.  –  Do  zobaczenia  później  –  zaczęłam  mówić,  kiedy  Remus 
wtrącił nagle. – Hej, zaczekaj. 

Zatrzymałam się tam, gdzie stałam, wciąż w połowie odwrócona od ich pary, opuszczając 

rękę. Rzuciłam Remusowi zaciekawione spojrzenie, zastanawiając się o co mu chodzi, ale nie 
patrzył na mnie, żeby je zobaczyć. Zamiast tego grzebał w jednej ze swoich toreb – w dużej 
od Zonka – nie zwracając na mnie uwagi. 

- A, racja! – rzucił Peter, uderzając się w czoło. – Cholera, niemal o tym zapomniałem. 

- Zapomniałeś o czym… - zaczęłam pytać, ale słowa utknęły mi w gardle, kiedy Remus w 

końcu się wyprostował, wyciągając coś z torby. 

Jedną jasnoczerwoną różę.  

Och, szlag by to

-  Proszę  –  powiedział,  wyciągając  do  mnie  różę.  –  To  była  kolejna  część  rozmyślnie 

przypadkowego obserwowania. Jeśli dojdziemy bliżej niż na tradycyjnie przyzwoitą odległość 
– powiedzmy, na tyle bliską, żeby nawiązać kontakt – powinniśmy… 

- …dać mi to – dokończyłam słabo, powoli wyciągając rękę i wyciągając znajomy kwiatek 

z jego ręki. Serce szalało mi w piersi. Starając się je zignorować, spojrzałam na Remusa z tak 
spokojnym wyrazem twarzy na jaki było mnie stać. – Nie było żadnej wiadomości, prawda? 

-  Powiedziano  nam,  że  znasz  swoje  rozkazy  –  odparł  Peter,  wzruszając  ramionami. 

Przyjrzał mi się ciekawie. – Prawda? – zapytał. 

Stać mnie było jedynie na żałosne potaknięcie głową. 

Upajałam się uczuciem łodygi róży w dłoni – ostatnio niezwykle znajomym – pozwalając, 

żeby przez chwilę mnie obezwładniło, kiedy wpatrywałam się w ten mały, idealny kwiatek. 

background image

Moja  panika,  która  jeszcze  kilka  sekund  temu  wzrastała  do  katastroficznych  rozmiarów, 
nagle zdawała się szybko przygasnąć, pozostawiając mnie tylko z niepewnością. Dziwiłam się 
faktem,  iż  –  nawet  kiedy  nie  było  go  w  pobliżu  –  James  potrafił  mieć  na  mnie  taki  wpływ, 
niemal  dokładnie  wiedząc,  kiedy  potrzebowałam  przypomnienia  o  pewnych  rzeczach. 
Potrząsnęłam  głową,  parskając  zmęczonym  śmiechem,  który  na  pewno  brzmiał  na  bardziej 
napięty  niż  bym  chciała,  ale  o  wiele  mniej  spanikowany  niż  byłby  kilka  sekund  temu. 
Przypuszczam, że powinnam być za to wdzięczna. 

-  Dzięki  –  wydusiłam,  spoglądając  na  Remusa  i  Petera.  Jeżeli  uważali  moją  reakcję  na 

różę za dziwną, to nic nie powiedzieli. – Wielkie dzięki. 

-  Wypełniamy  tylko  rozkazy  –  odparł  Remus,  kiwając  głową.  –  Wszystko to  część bycia 

przyzwoitymi szpiegami – zażartował. 

-  Jesteście  najlepsi  –  mruknęłam  z  lekkim  uśmiechem,  znowu  zaczynając  się  od  nich 

odwracać, jeszcze mocniej zaciskając dłoń na łodydze róży. Raz jeszcze uniosłam dłoń, żeby 
pomachać, uśmiechając się bardziej naturalnie. – Do zobaczenia. I pamiętajcie – nie mówcie 
nic o dzisiejszym dniu, dobra? 

- Rozumie się – powiedział Peter, salutując mi. 

- Do zobaczenia – dodał Remus, lekkim kiwnięciem głowy również dając mi swoją zgodę. 

Pomachałam raz jeszcze, po czym skierowałam się z powrotem do stolika. 

Kiedy  dotarłam do  mojego  poprzedniego  miejsca,  nikt  od  razu  nie  skomentował  mojej 

zbyt  długiej  nieobecności.  W  końcu  Amos  odwrócił  się  do  mnie  z  uśmiechem,  który 
odwzajemniłam najlepiej jak potrafiłam, biorąc pod uwagę okoliczności. 

- Hej – odezwał się lekko zaciekawionym tonem. – Wszystko w porządku? Trochę cię nie 

było. 

-  Rozmawiałam  jeszcze  z  paroma  znajomymi  –  odpowiedziałam,  wskazując  głową  w 

kierunku  Remusa  i  Petera,  choć  miałam  cichą  nadzieję,  że  nie  będzie  prosił  mnie  o 
rozwinięcie. Nie prosił, za  co  byłam  wdzięczna,  ale  nie miałam takiego  szczęścia  z  wiecznie 
podejrzliwą Shirley. 

- A co z różą? – zapytała trochę zbyt niedowierzającym tonem. – Dostałaś ją w łazience? 

- Nie – odparłam, starając się utrzymać jak najbardziej beznamiętną minę, zastanawiając 

się  czemu  ktoś  nie  zrobił  światu  przysługi  i  nie  zepchnął  Shirley  Shorn  z  parapetu  we 
wczesnych latach jej życia. – To taki… żart. Znajomi mi go dali. To nic takiego. 

- Co to za żart? – zapytał Napuszony Chłopak, zmuszając mnie, abym dodała go do Listy 

Parapetowej (choć szczerze mówiąc, to ostatecznie i tak by się na nią dostał). 

background image

-  Głupi  –  odpowiedziałam,  próbując  zbyć  to  wzruszeniem  ramion,  dość  zła  o  to,  że  te 

towarzystwo  musiało  akurat  teraz  zainteresować  się  moją  egzystencją.  –  Naprawdę  byście 
tego nie zrozumieli – dodałam. – To sprawa Gryffindoru. 

Napuszony  Chłopak  skinął  głową,  oczywiście  zbyt  ciemny,  aby  zauważyć,  że  kłamałam 

przez  zęby,  odwracając  się  ode  mnie  i  powracając  do  rozmowy,  która  zapewne  działa  się 
zanim  wróciłam  –  jak  wkrótce  odkryłam  była  to  rozmowa  o  krasnalach  –  na  szczęście 
odwracając ode mnie większość uwagi. Amos wpatrywał się we mnie trochę dłużej niż jego 
koledzy,  ale  zaraz  się  odwrócił,  najwyraźniej  nie  przejmując  się  moim  dziwactwem  z 
kwiatem.  Shirley  jako  jedyna  wciąż  patrzyła  na  mnie  podejrzliwie,  ale  zignorowałam  ją  i 
zaczęłam  chować  się  tak  często,  jak  to  było  możliwe  poprzez  popijanie  mojego  piwa 
kremowego. 

Nie wiem jak długo jeszcze tam siedzieliśmy – może dwie godziny, może dwie minuty – 

ponieważ  już  wcale  nie  zwracałam  uwagi  na  rozmowę.  Na  szczęście  nikt  nie  próbował 
wciągać mnie do rozmowy, bo jeśli to robili, to jestem pewna, że nawet nie zauważyłam, bo 
byłam tak zatracona w myślach. 

Bo, naprawdę, ten głupi kretyn dał mi kolejną różę. 

Kto  robi  takie  rzeczy?  Serio,  kto?  Kto  o  cholernych  zdrowych  zmysłach  –  po  pierwsze, 

kazałby  swoim  przyjaciołom  prześladować  dziewczynę,  kiedy  ta  jest  na  randce  z  innym 
facetem – po drugie, zmusiłby wspomnianych przyjaciół do przekazania jej tak szczególnego 
kawałka botaniki, kiedy ona wciąż jest na randce? Kto robi takie rzeczy? Jaki chory szaleniec? 
Cóż,  najwyraźniej  mój  typ  chorego  szaleńca,  bo  chociaż  żałowałam  dnia,  kiedy  rodzina 
Potterów  postanowiła,  że  wspaniałym  pomysłem  będzie  powiększyć  ich  rodzinę,  to  wciąż 
byłam  dość…  mówiąc  szczerze,  to  była  najlepsza  część  całego  mojego  dnia  –  to  znaczy  nie 
biorąc pod uwagę chwil dnia, które nastąpiły około północy, oczywiście. I sądzę, że to mówi o 
mnie  coś  prawdziwie  tragicznego,  tak  jak  o  pajacu,  który  wykreował  ten  cały  pomysł  z 
kwiatkami, ale nie potrafiłam się zmusić do zbytniego zastanawiania się nad tym. Nie czułam 
się aż tak masochistycznie. 

W  każdym  bądź  razie,  czy  to były  dwie  godziny,  czy  dwie  minuty, czy  jakakolwiek  inna 

długość czasu (właśnie zdałam sobie sprawę, że  – patrząc na obecną porę  – musiała minąć 
jakaś godzina. Merlinie, czy ja naprawdę tyle wytrwałam?), to prędzej czy później zostałam 
wyrwana  z  moich  wewnętrznych  myśli  i  przemówień  przez  podświadomą  myśl,  że  wszyscy 
zbierali się do wyjścia. Nie wiem co dokładnie mnie z tego wyrwało, ale jakimś cudem, kiedy 
Amos wstawał i zapytał „Jesteś gotowa?”, ja odparłam „Oczywiście”. 

Wiem. Czasami zadziwiam samą siebie. 

Wyszliśmy z Trzech Mioteł i spacerowaliśmy jakiś czas po miasteczku, wciąż zgromadzeni 

w  tłumie  Puchonów.  Podążałam  za  nimi,  wciąż  ściskając  różę  w  prawej  dłoni,  słuchając 
jednym rozmowy toczącej  się  wokół mnie. Nagle  zdałam  sobie  sprawę, że  gromada  ma  się 

background image

rozdzielić, za co dwie godziny temu mogłabym być wdzięczna, ale teraz byłam zła, że znowu 
będę  musiała  stać  się  funkcjonującym  człowiekiem.  Gdy  Amos  żegnał  się  ze  swoimi 
znajomymi,  ja  uśmiechałam  się  grzecznie  i  machałam,  odzywając  się  tylko  wtedy,  gdy  było 
trzeba. Gdy tłum się oddalił, Amos i ja zostaliśmy sami po raz pierwszy od dłuższego czasu. 
To było… 

Cóż, przyjemne na swój własny sposób, jak sądzę. 

- Było miło – odezwał się Amos, po raz ostatni machając do swoich kolegów, kiedy znikali 

na zatłoczonej ulicy, odwracając się do mnie, dopiero kiedy ich figury całkowicie zniknęły.  – 
Moi przyjaciele są całkiem błyskotliwi, nieprawdaż? 

- Racja – zgodziłam się, choć biorąc pod uwagę, że planowałam zepchnąć dwójkę z nich z 

najbliższej wieży, to mogłam trochę kłamać. – Są uroczy. 

- Dobrze się bawiłaś? – zapytał Amos, kiedy ruszyliśmy, choć – drogi Merlinie, dziękuję ci 

– w stronę powozów, a nie z powrotem do miasteczka. – Byłaś dość cicha. 

-  Jestem  po  prostu  trochę  zmęczona  –  odpowiedziałam,  choć  nagle  czułam  się 

odświeżona.  Wracaliśmy  do  zamku!  Wracaliśmy  do  zamku!  –  Hogsmeade  jest  trochę 
męczące, wiesz? 

-  Tak,  wiem  co  masz  na  myśli  –  zgodził  się  Amos  –  po  raz  pierwszy  w  czymś  się 

zgadzaliśmy. – Jest trochę wyczerpujące. Ale warto, prawda? 

Potaknęłam,  decydując,  że  nie było  to  kłamstwem,  bo  wyczerpanie  Hogsmeade  mogło 

być tego warte… tyle że tym razem nie. Ale nikt nie mówił o tym razie. Nawet jeśli nie było to 
bezpośrednio zasugerowane. Sugestie są i tak do kitu. 

Nie  nastąpiły  żadne  żenujące  rozmowy  co  do  tego  czy  to  już  koniec  randki,  nie  było 

żadnych pytań co do tego czy byliśmy gotowi wracać do zamku. Po prostu zostało to wzięte 
za  pewnik,  oboje  swobodnie  kierowaliśmy  się  do  powozów,  po  raz  pierwszy  w  tym  dniu 
nawiązując przyzwoitą rozmowę, co było cholernie ironicznie, biorąc pod uwagę, że randka 
się  już  kończyła.  Zastanawiałam  się  czy  Amos  czuł  taką  samą  ulgę,  co  ja,  że  randka  się 
skończyła  i  dlatego  był  taki  zadowolony.  Zastanowiłam  się  czy  w  ogóle  mnie  to  obchodzi  i 
stwierdziłam,  że  nie.  Gdy  wracaliśmy  do  zamku,  gadając  o  niczym  poważnym,  z  radością 
stwierdziłam,  że  nawet  nie  miałam  za  złe  Amosowi  za  ten  dzień.  Szczerze,  już  nie  miałam 
wystarczająco  uczuć  do  tego  faceta,  żeby  czymś  takim  się  przejmować.  Po  prostu  byliśmy 
niedopasowaną  parą,  myślałam,  że  to  coś  –  a  przynajmniej  kiedyś  –  nam  się  uda,  ale  nie 
udało.  Żadnych  silnych  uczuć.  Żadnego  poczucia  winy  ani  wątpliwości.  Wszystko  to 
wymagałoby  ode  mnie  o  wiele  za  dużo  energii  na  coś  tak  dla  mnie  teraz  nieznaczącego.  I 
pewnie  czyni  to  ze  mnie  najbardziej  nieprzewidywalną  czarownicę  na  świecie,  że  ktoś,  kto 
tak niedawno był centrum mojego świata teraz został zredukowany do straconego dnia, ale… 
no cóż. Nigdy nie uważałam się za szczególnie zdecydowaną. 

background image

Szybko wróciliśmy do zamku, choć nie wiem czy to przez fakt, że nadal było wcześnie i 

nie  było  wielkiego  tłoku  opóźniającego  dojazd,  czy  prosty  fakt,  że  przyjemna  rozmowa 
przyspieszyła  drogę.  W  każdym  bądź  razie  po  chwili  wysiadaliśmy  z  powozu,  radośnie 
wracając  na  dziedziniec,  gdzie  zaczęliśmy  ten  dzień.  Gawędząc  bezsensownie  o  tym,  jak  to 
fajnie,  że  pogoda  się  nie  zmieniła,  dotarliśmy  do  schodów  prowadzących  do  drzwi 
wejściowych, zatrzymując się na chwilę u podnóża schodów zanim szybko je przeszliśmy. 

- Oby następna wycieczka do Hogsmeade była tak przyjemna, jak dzisiaj – mówił Amos, 

zatrzymując się tuż za drzwiami, Wielka Sala znajdowała się tuż przed nami. Odwrócił się do 
mnie  z  przyjaznym  uśmiechem.  Nie  było  żadnego  cienia  zaproszenia  w  jego  głosie,  żadnej 
sugestii, że spodziewał się czegoś więcej po tym dniu i za to byłam dozgonnie wdzięczna. 

-  Tak,  oby  –  odparłam,  posyłając  mu  własny  przyjazny  uśmiech,  potakując  głową. 

Poczekałam  chwilę,  aż  powie  coś  więcej,  ale  kiedy  tego  nie  zrobił,  wzięłam  na  siebie 
formalności  pożegnalne.  –  Dzisiaj  dobrze  się  bawiłam  –  skłamałam,  stwierdzając,  że  tekst 
„Dobrze  się  bawiłam  przez  te  ostatnie  piętnaście  minut”  nie  było  uprzejme.  –  Jesteś 
naprawdę genialnym facetem, Amosie. 

- Sama nie jesteś taka zła – powiedział z uśmiechem Amos, patrząc na mnie błyszczącymi 

oczami. – Cieszę się, że mogliśmy spędzić ten czas razem. 

Skinęłam głową, stwierdzając, że testowałam własne szczęście tym kłamaniem – ile razy 

zdołam  to  robić  zanim  moje  zdradzieckie  usta  powiedzą  co  innego?  –  ale  Amosowi  nie 
przeszkadzała moja cisza. Tak naprawdę uśmiechał się jeszcze szerzej, co sprawiło, że ja też 
się uśmiechnęłam. 

-  Pewnie  powinniśmy  się  tutaj  rozstać  –  powiedział,  wzruszając  lekko  ramionami.  – 

Idziemy w dwóch innych kierunkach i w ogóle. Ale ja naprawdę bawiłem się dzisiaj dobrze, 
Lily. Ty też, prawda? 

-  Jasne  –  odparłam,  stwierdzając,  że  „dzisiaj”  i  „piętnaście  minut”  to  praktycznie  to 

samo. – Było świetnie. 

-  Więc  do  zobaczenia?  –  Amos  brzmiał  tutaj  na  pełnego  nadziei,  co  chyba  było  trochę 

dziwne, zważając na to, że wyraźnie do siebie nie pasowaliśmy i wiem, iż oboje wiedzieliśmy, 
że to się tutaj kończy, ale wzięłam to za uprzejmość i skinęłam głową. 

-  Zdecydowanie  –  powiedziałam,  ponieważ  oczywiście  będę  go  jeszcze widzieć  –  wciąż 

mamy razem Antyczne Runy. 

Amos  uśmiechnął  się  i  nagle  zaczął  nachylać  się  do  mnie  do  pocałunku,  jak  szybko  się 

zorientowałam. 

…a  kiedy  w  końcu  nie  będziesz  w  stanie  znieść  więcej,  gdy  nareszcie  dotrze  do  ciebie 

prawda, dzień się skończy i uściśniesz mu rękę, bo tak jest uprzejmie… 

background image

Niemal  zaczęłam  się  śmiać,  uświadamiając  sobie,  że  –  cholera  jasna,  jakie  to  jest 

żałosne? – naprawdę wolałabym uścisnąć dłoń Amosowi niż odwzajemnić pocałunek, który 
tak  bardzo  chciał  mi  podarować,  ale  moja  uparta  strona  nie  chciała  pozwolić  mi  na 
odsunięcie się czy nawet odwrócenie głowy na bok i pozwoliłam, żeby Amos pocałował mnie 
niewinnie  w  usta.  Nie  było  to  długie  czy  szczególnie  przejmujące.  Nie  było  również 
nieprzyjemne,  ale  zdecydowanie  nie  odczuwałam  żadnego  pożądania.  Jednak  było  to  miłe 
przypomnienie, że ten związek – ten, który miałam w głowie od wielu, wielu miesięcy i ten 
prawdziwy,  który  istniał  parę  tygodni  –  naprawdę  jest  skończony.  Gdy  Amos  się  odsunął, 
posłałam  mu  najprawdziwszy,  naturalny  uśmiech  po  raz  pierwszy  tego  dnia.  Odwzajemnił 
uśmiech, równie zadowolony. 

- Pa – powiedziałam, odsuwając się z cichym westchnięciem, pozwalając, żeby wszystkie 

dziewczęce marzenia o tym chłopaku zniknęły z mojego systemu. 

- Pa – odpowiedział Amos, również się odsuwając. Pomachaliśmy do siebie, jako ostatnie 

pożegnanie, po czym poszliśmy osobnymi drogami. 

Randka się skończyła. 

W końcu oficjalnie się skończyła. 

Odetchnęłam głośno w uldze. 

Moja  droga  powrotna  do  Wieży  Gryffindoru  była  przyjemna,  w  tym  czasie  mogłam 

całkowicie  odświeżyć  się  po  tym  dniu,  spojrzeć  na  niego  z  innej  perspektywy.  Być  może 
dopiero  kiedy  się  skończy  będę  mogła  na  niego  spojrzeć  i  powiedzieć,  że  nie  był  okropny, 
tylko dostanie ocenę 3 z 10 w randkowej skali. Chodzi mi o to, że to nie była wina Amosa, że 
do  siebie  nie  pasujemy.  Był  bardzo  miły  –  nawet  kiedy  był  trochę  dziwny  z  tą  społeczną 
sytuacją – ale po prostu nie było nam to przeznaczone. I mnie to pasowało. Tak naprawdę 
więcej niż mi to pasowało. Czułam się szczęśliwa i wolna po raz pierwszy od jakiegoś czasu. 

Praktycznie nuciłam sama do siebie, kiedy dotarłam na korytarz prowadzący do Wieży, 

dostrzegając  z  oddali  otwór  portretu,  ale  nie  zwracając  na  niego  większej  uwagi.  Dopiero, 
kiedy prawie doszłam do Grubej Damy – cztery metry dalej – dostrzegłam anomalię. 

Cholera jasna, nie znowu

Ponieważ do ramy Grubej Damy, wyglądając dość niewinnie i przyjemnie dla wszystkich, 

którzy  nie  byli  mną,  była  przyczepiona  kolejna  jasna,  czerwona  róża  i  –  o  dziwo  –  mały 
kawałek pergaminu. 

Prawie jęknęłam. 

Czemu on mi to robi? 

background image

Podeszłam  ostrożnie  do  portretu,  ignorując  zaciekawiony  wzrok  Grubej  Damy,  kiedy 

moje  własne  oczy  wpatrywały  się  w  kwiatek  i  notatkę.  Gdy  nareszcie  byłam  wystarczająco 
blisko, żeby ich dosięgnąć, złapałam je i powoli oderwałam od ramy. Wlepiłam wzrok w trzy 
małe słowa zapisane szybko na pergaminie. 

Chodź mnie znajdź. 

Tylko tyle. „Chodź mnie znajdź”. 

Tym razem nie przejmował się adresowaniem czy podpisaniem. 

Patrzyłam  na  te  trzy  słowa,  jakby  były  czymś  niebezpiecznym,  czymś  co  wyskoczy  i 

zaatakuje  mnie  w  każdej  chwili.  Nagle  powróciło  te  spanikowane  uczucie,  te  które 
obezwładniło  mnie,  kiedy  Remus  zapytał  mnie,  kiedy  James  i  ja  przeprowadzimy  naszą 
rozmowę.  Nie  wiedziałam  czemu,  ale  szybko  opanowało  mnie  wielkie  uczucie  przerażenia. 
Nie  miało  to  sensu  –  przerażenie?  Czemu  przerażenie?  Czemu  miałabym  być  tym 
przerażona? – ale po prostu tak było. 

Przełykając ciężko ślinę, wyrwałam się z niekończących się myśli, zauważając, że Gruba 

Dama patrzyła na mnie pytająco. – Dla ciebie? – zapytała i potaknęłam. 

-  Kiedy  on  to  tutaj  dał?  –  zapytałam,  nie  określając  kim  jest  „on”,  przypuszczając,  że 

będzie wiedziała. W rzeczy samej wiedziała, ale jej odpowiedź mnie zszokowała. 

-  Jakieś  trzy  minuty  temu  –  odparła  i  nagle  zrobiła  się  naburmuszona.  –  Nawet  nie 

zapytał  o  moje  pozwolenie,  żeby  ozdobić  mnie  w  taki  sposób.  Po  prostu  zrobił  to  bez 
żadnego szacunku. 

- To brzmi w jego stylu – mruknęłam, po czym ogarnęła mnie myśl, że… - On nie jest… on 

nie jest w środku, prawda? 

-  Nie  –  odpowiedziała  Gruba  Dama  i  praktycznie  zachwiałam  się  od  ulgi.  –  Odszedł 

korytarzem. Zniknął przy okropnym sir Cadoganie. Wiesz, nie mogę znieść tego rycerza… 

- Wiciokrzew – przerwałam jej, podając hasło i zmuszając Grubą Damę do otwarcia się z 

urażonym  dźwiękiem.  Zignorowałam  ją  i przeszłam  przez  dziurę,  ledwie  zauważając  kilkoro 
uczniów, którzy byli w Pokoju Wspólnym, kiedy skierowałam się prosto do schodów i mojego 
pokoju. 

Dormitorium  było  na  szczęście  puste,  kiedy  nareszcie  weszłam,  za  co  byłam  niezwykle 

wdzięczna,  ale  nie  myślałam  o  tym  wiele.  Nie  obchodziło  mnie,  gdzie  wszyscy  byli  – 
obchodziło  mnie  tylko  zakopanie  się  w  łóżku.  Położyłam  torby  z  zakupami  blisko  drzwi, 
upuszczając moje róże i zwięzłą małą notatkę na łóżko, spędzając kilka minut na ściągnięciu 
Zdzirowatych  Butów  ze  stóp  –  Merlinie,  one  naprawdę  wracały  do  ciemnych  zakamarków 
szafy – po czym radośnie rozciągnęłam się na łóżku. Chwyciłam poduszkę i koc, chowając się 
w nich i zamykając oczy. 

background image

Chodź mnie znajdź

Merlinie, czemu ten pomysł mnie przeraża? 

Nie wiedziałam. Nie obchodziło mnie to. Szczerze mówiąc wciąż nie wiem i wciąż mnie 

to nie obchodzi. Albo może po prostu nie  chcę wiedzieć. W każdym bądź razie dzisiaj mam 
już dość wrażeń. Chyba potrzebuję drzemki. Albo czasu na rozmyślanie. Nie wiem. Po prostu 
nie wiem. 

Niech to szlag.