ZBIGNIEW FLISOWSKI
WMON 1958
Okładkę projektował Janusz Rocki
,,BISMARCK” PIRAT ATLANTYKU
PIRACI Z GOTENHAFEN*
Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie
ducha. Widok miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na
wodach Zatoki Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie
morskiej jako tak zwany "Führer der Torpedoboote", czyli dowódca torpedowców. Istotnie,
nie poskąpiono mu za kampanię polską zaszczytów i odznaczeń- Sam führer zawiesił na jego
szyi Ritterkreuz - krzyż rycerski żelaznego krzyża. Było to wówczas wyróżnienie znaczne. Z
drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny niepokój.
Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia i
dyskusji. W drodze przeżywał raz" po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą Kriegsmarine
admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że
jego stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i
trwogi pierzchnęły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego.
Pancernik dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego
ruchu. Na pokładzie w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na
*Tak Gdynię ochrzcili Niemcy po jej zdobyciu.
Lütjens a załoga. Trzykrotne "Heil", które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o
powierzchnię morza i natychmiast zamilkło...
Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w
salonie admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego
upodobania - długie, grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą - i zapalił- Czekało go
jeszcze wieczorne przyjęcie dla oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika
Kapitan zur See* Lindeman. "To nawet i dobrze - pomyślał Lütjens - będę się mógł bliżej
przyjrzeć ludziom". Przesunął wzrokiem po ścianach nieco monumentalnie urządzonego
salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego dowództwo - torpedowiec,
którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim kominem. Dziś,
przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble.
Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjens a, która skłonna była uwielbiać
wielkość, rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma
skała Helgolandu, budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni
swój obowiązek tak jak on sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy...
Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna,
którego znał każdy Niemiec. Zdawał ,się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją
uprzednio Niemcom i podbitym przez niego narodom-
Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę
teraźniejszości. Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej
*Komandor
4
młodości. Żelazny kanclerz uosabiał w jego pojęciu wielkość Niemiec, dynamikę ich
rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność Bismarcka do podejmowania
błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej niespodziewanym momencie. Poza
tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie europejskim nie nazywało się
Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali jego plany.
Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą
bojową, w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek
Rzesza Niemiecka. Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca...
Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi
mundurami-W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w
podkowę jaśniał kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali, w
towarzystwie Lindemana, wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał
ich poprowadzić do walki.
Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać
Lindemana o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu,
podkreślając doskonałość zeissowskich przyrządów optycznych i kruppowskiej stali. W
strzelaniu do celów ruchomych już przy trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie
celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych wyników. Mówiąc, to, Lindeman nie
spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: "Do trzech razy sztuka, dwóch już przeżyłem,
jaki będzie ten trzeci?" Wyczuł w Lütjensie fanatyzm, i to go lekko zaniepo-
5
koiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak w
garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z
kolei wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować,
- Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu
jedno pytanie?
- Proszę-..
- Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze...
- Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia...
- Być może, wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy.
Chodzi mi w istocie o kategorie czasowe, mamy 18 maja i dane kalendarza nautycznego
trochę mnie niepokoją. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To z pewnością nie
ułatwi nam zadania.
- Komandorze - powiedział surowo Lütjens - w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym
bardziej w życiu narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać- Patron
tego okrętu dokonał rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał
pokonywać przeciwności. Sądzę, że na okręcie żyje jego duch.
Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go.
Spróbował
z innej beczki:
- Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie "Scharnhorsta" i
"Gneisenau"?
Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie
konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku .z tą wyprawą,
łącząc jego nazwisko
6
z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko
przymrużywszy oczy odpowiedział pytaniem na pytanie:
- Czytał pan Farrere'a?
- W młodości, panie admirale.
- A zna pan "La Bataille"?
- Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą?
- Tak.
- Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?
- Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor
Yorisaka zastaje angielskiego attache morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej
żony i dochodzi między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu
powiedzieć, dosyć trudnej, zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się
Anglikom zdarza- Na pytanie, gdzie leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu,
odpowiada on jednym zdaniem: "Se preparer avec prudence et se jetter avec folie!"
"Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!" Taka, mein lieber Lindeman, jest
tajemnica i nauka mego sukcesu...
Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu:
"Do tego, mein lieber Flottenchef, trzeba jeszcze łut szczęścia!"
Kończono już przystawki, gdy L
ü
tjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu.
Lekko zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić:
- Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika
"Bismarck"
7
i ciężkiego krążownika "Prinz Eugen", dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które
śmiało mogą podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy
wrócimy, trudno w tej chwili przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom
wiadomo, nieporównanie większy niż floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów
admirała Scheera, dowódcy. Hochseeflotte, nie jest problemem we flocie wojennej Wielkich
Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni do akwenu *" Morza
Północnego. Działania pancerników "Scharnhorst" i "Gneisenau", znane panom zapewne z
omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły nam
towarzyszyć - los wojenny chciał inaczej.**
Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy, wyraz. Nie przeciągał
samogłosek, jego niemczyzna była zwarta, szczękliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi
człowiek, ale maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy
służyli już pod nim, wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto
by chciał mu się przeciwstawić, zetrze na proch.
- Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i
rozstrzygają w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie
zapominajmy o tym, wyspą, która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej
najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli
odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia
* Akwen - określona część obszaru wód morskich. ** W kwietniu 1941 roku zostały poważnie uszkodzone przez
lotnictwo brytyjskie
.
8
padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak
haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow *.
Nie zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii.
Mamy okręty, które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. Handelskrieg - oto
nasze hasło, Handelskrieg - to nasza nowa strategia, Handelskrieg - to nasze przeznaczenie.
Pokażemy, że nie gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz,
dzieir.e U-Boote.
- Meine Herren, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy!
Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły
się od potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od
pracy, zobaczyli dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości
w kierunku północno-zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie
.
* Po traktacie wersalskim internowana flota niemiecka zatopiła się 21 czerwca 1919 roku w Scapa Flow.
9
PO DRUGIEJ STRONIE MORZA PÓŁNOCNEGO
21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej
"dziennej kabiny", inaczej mówiąc, gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika "King
George V". Było to gustownie umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem
rufowym. Seledynowa tonacja ścian harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które
odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow wpadały przez prostokątne okno. Solidne
orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem zapraszały do pracy. Podszedł do
biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył prawą górną szufladę, by
sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział bez ruchu
koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co
może jeszcze trochę poczekać?
Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim "come in" admirała drzwi się
otworzyły ukazując postać kapitana A. W. Paffarda.
Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on
na swój wiek i na swoje stanowisko dowódcy "Home Fleet", floty, której zadaniem była
morska obrona Wysp Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na mo-
10
rzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na Atlantyku.
Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym
potwierdzenie teorii o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w
okolicznościach wymagających prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji.
Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był
niezwykle zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie
niezłą próbą dla szefa.
- Co nowego, Paffard, czym nas obdarzyły Her-mesy Admiralicji?
- Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie...
- Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę?
-; Na samym wierzchu, sir.
- Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona?
- Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas. Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do
ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami prze-kablowano z Londynu.
- Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków
handlowych. Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć?
Admirał odłożył depeszę.
- Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem
Phillipsem.
Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego.
Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się
niemieckich okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było
otrzymać.
11
Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej
tego samego dnia dwa samotne Spitfire'y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze
Północne i wkrótce stopiły się z jasnym wiosennym morskim niebem.
Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej
na wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu
minutach skupił całą uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowo
błękitnawą płaszczyzną bez kresu. Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni
morza, jej wiecznego ruchu. Działało to usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa
długo. Już wkrótce powinien dolecieć do zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać.
Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby
ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie,
które zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie
podejścia do Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości,
by nie dać się zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko - jego
lotniczy aparat fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby
tajemnice "dwóch wielkich okrętów". Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i
niewielkich zatok (Suckling obiecywał sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te
strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były puste, wtopione między poszarpane brzegi.
Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do "półmetka", jak na razie bez rezultatu.
W oddali
12
zobaczył Bergen, duży norweski port, krańcowy punkt, do którego miał wykonać
rozpoznanie. Gdy w pewnym momencie przeniósł wzrok bliżej, uczuł przyspieszone bicie
serca. W niewielkim fiordzie o fantastycznych kształtach przypominających nieco spiralę
dojrzał kilka jednostek pływających. Lecąc z szybkością około 500 kilometrów na godzinę o
mało nie przeskoczył nad fiordem- Położył .więc czym prędzej maszynę w skręt. Pod nim na
czarnym tle wód fiordu widać było w promieniach słońca dwa wielkie podłużne wrzeciona, a
obok nich kilka mniejszych kształtów podobnych z góry do "pantofelka", który dzieci
oglądają w szkole pod mikroskopem na pierwszej lekcji biologii. Nie było wątpliwości: we
fiordzie stały zakotwiczone dwa ciężkie okręty wojenne!
Suckling począł manewrować maszyną tak, by dostać je na obiektyw aparatu. Przekręcił
włącznik. Na przyrządzie kierującym poczęło błyskać kolorowe światełko kontrolne. Po
kilkunastu sekundach przyszła kolej na wyłącznik z napisem "off". Taśma filmowa zabrała
fiordowi jego tajemnicę.
Po godzinie i trzydziestu minutach Suckling wylądował na lotnisku w Wickfield. Przekonany
był, że widział dwa krążowniki. Taki też raport złożył oficerowi, który zajmował się
zbieraniem i wartościowaniem danych rozpoznawczych. Zdjęcia natychmiast powędrowały
do laboratorium, a o wynikach zawiadomiono dowództwo tzw. "Coastal Command", czyli
operując polskimi pojęciami: morskiego lotnictwa- Szef Coastal Command nie chciał jednak
opierać się tylko na relacjach ustnych.
- Proszę natychmiast dostarczyć mi odbitki!
13
Było już późno po południu, nadchodził wieczór, a więc pora, w której normalnie "Jednostka
Rozpoznania Lotniczego" niewiele miała już do roboty. Pod ręką była tylko jedna maszyna
oraz jeden pilot, i to w dodatku w takim stanie, w jakim przylecieli z zadania: Suckling i jego
Spitfire...
Suckling porwał odbitki, wspiął się po skrzydle do kabiny, zasunął owiewkę i w gęstniejącym
mroku wystartował. W głowie miał zamęt, który spowodowały norweskie emocje, rozmowa z
oficerem wywiadu i niespodziewane polecenie, a właściwie ochotnicze zgłoszenie na lot do
dowództwa. Był to kawał drogi i lot w nocy nie bardzo mu się uśmiechał po pracowitym dniu.
Niedaleko Nottingham silnik począł o wydawać z siebie odgłosy, które go zaniepokoiły.
Nagle zrozumiał wszystko: w piekielnym pośpiechu i zamęcie zapomniano mu zatankować
po locie benzynę. Bez paliwa, jak wiadomo, samolot niewiele może dokonać. Nie pozostało
mu więc nic innego, jak lądować-Całe szczęście, że akurat okolice Nottingham były mu znane
z lat dziecinnych.
Po omacku, kierując się raczej wyczuciem niż realną orientacją, wylądował... i wylądował
szczęśliwie. Radość jednak wkrótce minęła bo podstawowy problem nie został rozwiązany.
Do dowództwa było jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut lotu.
Dwadzieścia minut lotu równa się czterem godzinom jazdy pociągiem i też nie jest
powiedziane, że pociąg akurat będzie czekał na pierwszego lepszego oficera RAF, choćby
nawet ten wiózł ważne wiadomości.
Zostawił maszynę na polu i brnąc w spulchnionej deszczem ziemi począł iść w kierunku
miasta. Było ciemno i cicho; przejeżdżający z przyćmionymi świa-
14
tłami samochód wskazał mu prawidłowy kierunek i nasunął genialny pomysł.
- Bob! Tylko on może tu coś pomóc!
W pół godziny później Suckling znalazł się w samochodzie przyjaciela, pędzącym z
szybkością 60 mil w stronę dowództwa Coastal Command. Mimo że w powietrzu
przyzwyczaił się latać z szybkością sześciokrotnie wyższą, w tym sportowym Austinie cały
czas trzymał się prawą ręką za drzwiczki...
Nad ranem 22 maja Coastal Command, a wkrótce potem Admiralicja i dowódca Home Fleet
wiedzieli już na pewno: w Grimstadt Fiord czają się nie dwa krążowniki, ale pancernik typu
"Bismarck" i ciężki krążownik typu "Admirał Hipper". Od tej strony przynajmniej sytuacja
była wyjaśniona.
Na flagowym pancerniku admirała Toveya wszystko pozornie szło swoim trybem. Marynarze
zjedli około siódmej śniadanie. Do 10.20 odbywały się prace porządkowe, czyszczenie i
konserwacja dział oraz szkolenie. O jedenastej rozległ się gwizdek i archaiczny okrzyk: "Up
spirits", który zawiadamiał marynarzy Jego Królewskiej Mości, że należy wydelegować
umyślnych do pobrania rumu.
Rum pobierany był ze specjalnego magazynu. Nalewano go troskliwie, wymierzając porcje z
lekko przypłaszczonych drewnianych beczułek. Na pokładzie trunek wlewano do kadzi z
napisem "Boże, błogosław króla", co nasunąć może myśl, że pierwszy władca Anglii, który
przed wiekami ten zwyczaj wprowadził, nie był złym propagandystą. Następnie do rumu
dolewano wody i rozdzielano między poszczególne sekcje, przy czym na głowę wypadało tej
15
mieszaniny 1/5 pinty, czyli zrozumiałej mówiąc aktualnym naszym językiem żołnierskim -
"sto gram". Kto rezygnował z picia rumu, otrzymywał trzy pensy dziennie. Nie wadzi
przyznać, że dwie trzecie załogi "King George'a" rezygnowało z błogosławienia króla i brało
pieniądze...
Około drugiej półtora tysięczna z górą załoga "Króla Jerzego V" spożywała obiad,
przeważnie składający się z rostbefu i zupy. Zupa była dobra, jeśli była gęsta, tak
przynajmniej uważano na pancerniku (są podstawy, aby twierdzić, że cała Królewska Flota
przepadała za gęstymi zupami, widząc w nich - i słusznie - jedną z esencji życia na morzu).
O ile załoga nie przeczuwała zupełnie nadchodzących wydarzeń, o tyle admirał Tovey ciężko
przeżył ten pamiętny dzień 21 maja. Już przed otrzymaniem wiadomości z Coastal Command
był prawie pewien, że jednym z okrętów zauważonych w Kattegacie był "Bismarck";
"Scharnhorst" i "Gneisenau" nie wchodziły w rachubę, ponieważ po ostatnim nalocie
lotnictwo meldowało je w Breście. Dane wywiadu morskiego stwierdziły już uprzednio, że na
Bałtyku znajdują się dwa nowe pancerniki, przy czym "Tirpitz" nie miał być jeszcze gotowy
do wyjścia w morze. Na poważniejsze przedsięwzięcie trudno posyłać same krążowniki, a
więc mógł to być tylko "Bismarck" i zapewne ciężki krążownik albo pancernik kieszonkowy.
Jakiś "pocket battleship"..-
Tego samego dnia admirał Tovey odbył rozmowę ze swymi dwoma najbliższymi
współpracownikami, szefem sztabu komandorem Brindem i oficerem operacyjnym
komandorem W. J. C. Robertsonem. Problem był istotnie niełatwy. Choć flota angielska w
tym czasie górowała ilością jednostek nawodnych nad flotą Niemiec hitlerowskich przeszło
czterokrotnie, to jednak, z racji pełnienia służb na ogromnych
16
przestrzeniach morskich, występowała niejako w rozsypce. Znaczna część okrętów
angielskich (wśród nich kilka pancerników) operowała w rejonie Morza Śródziemnego,
ochraniając konwoje i walcząc z flotą włoską. Szereg ciężkich jednostek wydzielonych w tak
zwaną "Force H" stacjonowało w Gibraltarze strzegąc wejść na Morze Śródziemne u
legendarnych słupów Herkulesa. Pewna ilość okrętów znajdowała się na Dalekim Wschodzie,
w Singapurze, wobec nie wyjaśnionej postawy Japończyków. Setki jednostek lekkich i
średnich, a nawet pancerniki i lotniskowce ochraniały konwoje przewożące z Kanady i
Stanów Zjednoczonych oraz dominiów surowce, żywność i broń.
Niemieckie pancerniki występujące "en masse" nie stanowiły dla floty brytyjskiej wielkiego
niebezpieczeństwa, gdyby zostały zmuszone do walki w otwartym, spotkaniowym boju, w
stylu bitwy pod Cuszimą czy pod Skagerrakiem. Ale pojedynczy "rajder" pancernik-korsarz
mógł narobić niesamowitego bigosu na liniach dowozowych, osłanianych raczej na wypadek
ataku okrętów podwodnych niż pancerników. Zresztą Wielka Brytania miała piętnaście
pancerników i ani jednego więcej, a konwojów bywało równocześnie na morzu kilkanaście, a
nawet kilkadziesiąt!
Uwaga admirała Toveya i jego najbliższych współpracowników skupiła się na kluczowym
zagadnieniu, które musi rozwiązać każdy sztabowiec: czego chce przeciwnik. Jakie są jego
zamiary- operacyjne?
Na biurku admirała Toveya leżała dalej na honorowym miejscu poranna depesza. Kolejno
brali ją do ręki wszyscy trzej dyskutanci i każdy wypowiadał swoje uwagi.
2 - Bismarck - pirat Atlantyku
17
- Wydaje mi się, że jeśli wziąć pod uwagę obecność tych jedenastu statków handlowych,
może wchodzić w rachubę desant albo na Islandii, albo na wyspach Faroer, raczej na Islandii,
ponieważ Faroery leżą zbyt blisko naszych własnych baz.
, - Nie wykluczona jest też Grenlandia - wtrącił Robertson- - Desant na Grenlandii
skomplikowałby znacznie naszą sytuację, a jego zwalczanie przez nasze jednostki lądowe już
tam stacjonowane byłoby bardzo trudne wobec specyficznego ukształtowania powierzchni...
- Gentlemen - zabrał głos admirał Tovey - a jeśli Niemcy nie myślą o desancie? Musimy
przecież brać pod uwagę i tę okoliczność. Jeśli chcą wydostać się na Atlantyk, tak jak to
zrobił L
ü
tjens w marcu, to co wtedy? Wydaje mi się, że problem polega na tym, jak
zabezpieczyć się przeciw obydwu możliwościom.
- W takim wypadku musimy wyeliminować z góry kanał La Manche - rzekł Br ind. - Niemcy
nie zechcą ryzykować ze względu na miny i lotnictwo torpedowe...
W tym momencie rozległo się ciche pukanie i do kabiny wszedł oficer nawigacyjny sztabu
admirała-
- Jakie wiadomości, John?
- Pilna depesza z Coastal Command, sir. W Grimstadt Fjord pod Bergen odkryto dwa duże
okręty wojenne. Zdjęcia są jeszcze w laboratorium.
- John, proszę przynieść mapy, nie zaszkodzi trochę przypomnieć geografię...
Obydwaj oficerowie roześmieli się. Admirał najwyraźniej poweselał - sytuacja zaczęła się
konkretyzować. Po chwili wielki rulon map znalazł się na specjalnie do tego celu
przeznaczonym stole i przed czwórką oficerów rozwinęła się niebieska płaszczyzna Morza
Północnego, Oceanu Lodowatego i za-
18
chodniej części Oceanu Atlantyckiego. U góry, w niewielkiej odległości od zielonej plamy
Grenlandii, leżała Islandia, niżej wyspy Faroer, Szetlandy, a wreszcie ich własne Orkneye,
jeszcze niżej czerwonawe góry Szkocji.
- Proszę o odległości, John - admirał zwracał się do swego nawigacyjnego oficera z pewną
dozą poufałości.
Oficer nawigacyjny wyjął z pudełka duży cyrkiel i rozpoczął leciutko kreślić koncentryczne
półkola. Wojna morska w tym stadium wyglądała jak rozwiązywanie zadań w szóstej klasie
szkoły podstawowej.
- Bergen - Orkneye: 270 mil, Bergen - Szetlandy: 200 mil,. Bergen - Faroery: 400 mil,
Bergen - Cieśnina Duńska: 900 mil.
- Komandorze Robertson, co mówi ostatecznie nasz wywiad? Jaką szybkość może rozwinąć
pancernik typu "Bismarck"?
- Około 30 węzłów.
- Hm, w takim razie za sześć, siedem godzin możemy ich mieć u siebie z wizytą. Całe
szczęście, że nie znajdzie się szalony, który by jednostkami morskimi atakował nie najgorzej
uzbrojone bazy! Fakt pozostaje faktem, gentlemen, że za osiem godzin Niemcy mogą nas
minąć przejściem między Orkneyami i Wyspami Szetlandzkimi, po dziesięciu godzinach
mogą być między Islandią i wyspami Faroer. Doba i sześć godzin wystarczy im do
przedostania się w rejon Cieśniny Duńskiej... A więc cztery przejścia. Co pan na to
Robertson, ile mamy konwojów "en route"? *
- W sumie jedenaście na morzu i w portach tuż przed wyruszeniem. Można przyjąć, że gdy
Niemcy
•
W drodze (franc).
19
wyjdą na morze, będziemy ich mieli na Atlantyku nie mniej niż jedenaście- Dwa ochraniane
są przez pancerniki.
- Niewielka pociecha, jeden "Rodney" wart jest typu "Bismarcka". Nie zapominajmy zresztą
o tym drugim, o krążowniku. Niemcy ładnie sobie to wszystko planują. "Bismarck" zwiąże
eskortę, a krążownik uderzy z drugiej strony...
Tovey zamyślił się. ? - Komandorze Robertson, nie pozostaje nam nic innego, tylko trzymać
się starej angielskiej zasady - uderzajmy na przeciwnika, nim zdoła zrealizować swoje
plany.
- A więc lotnictwo, sir? - zapytał Brind.
- Nie widzę innego wyjścia, nie mamy chwili czasu do stracenia-.. Poza 'tym zrobimy
wszystko, co do nas należy. Ubezpieczymy wszystkie cztery przejścia własnymi siłami.
Ci, którzy mówią, że Japończycy wymyślili coś nowego w nowoczesnej wojnie morskiej
uderzając znienacka na flotę przeciwnika w jej własnych bazach, mylą się bardzo. Anglia
obawiając się Rosji jako mocarstwa kontynentalnego była współtwórcą floty wojennej
Nipponu i współtwórcą konfliktu japońsko-rosyjskiego. Anglicy nauczyli Japończyków
morskiej mądrości taktycznej, która polega przede wszystkim na tym, aby uprzedzić cios
przeciwnika. Jedynym japońskim dodatkiem do tej taktyki było to, że lirycznie opisywany
"kraj wschodzącego słońca" wprowadził piękny obyczaj wypowiadania wojny w sześć godzin
po własnym ataku...
Tovey w trudnych momentach sięgał pamięcią w przeszłość. Cała Anglia sięga zresztą w
przeszłość.
20
Admirał zadał sobie pytanie: "Co zrobiłby Nelson na moim miejscu? Oczywiście atakowałby!
Tak, ale za czasów Nelsona nie było samolotów. Największe pancerniki bez osłony lotniczej
stanowią u brzegów przeciwnika cel ćwiczebny i nic więcej! A więc niech atakuje własne
lotnictwo! Jeśli będzie pogoda" - podpowiedział "advocatus diaboli". W podświadomości
admirała nurtowała czasem myśl, którą odpędzał jak mógł od siebie. Wewnętrzny głos szeptał
mu w takich chwilach uparcie: "Doświadczenia historii niewiele ci pomogą, w decydującej
chwili zostaniesz sam, oko w oko z przeciwnikiem, który chce tak samo wygrać jak i ty.
Przeciwnik jest groźny, nowocześnie uzbrojony i nic. na to nie można poradzić..."
Trzej oficerowie już dawno opuścili jego kabinę, promienie słoneczne przestały beztrosko
pląsać po seledynowych ścianach. Szare chmury pokryły niebo nad Scapa Flow. Tovey
prowadził dalej wewnętrzny monolog: "Jaka jest wartość mojego doświadczenia bojowego?
Jakże w sumie jest ono niewielkie".
Przed oczami przesunął mu się obraz majowego dnia i majowej nocy 1918 roku. - To już 25
lat - westchnął głośno- - Cóż za dziwna zbieżność dat. Za dziewięć dni ćwierćwiecze bitwy
jutlandzkiej!
Pamiętał te chwile, jak by upłynęło od nich nie dwadzieścia pięć lat, ale dwadzieścia pięć
minut.
Fale Morza Północnego oświetlały wybuchy pocisków. Kolumny pancernikowi szły na
kursach równoległych. Między dwiema ścianami stale pojawiały się torpedowce szybkie jak
psy myśliwskie. Doskakiwały do przeciwnika, wyrzucały torpedy, zawracały błyskawicznie i
ginęły w mrokach nocy. Stał wówczas na pomoście bojowym KMS "Onslow". W pewnym
momencie okręt jego został trafiony. Niewidzialna siła rzuciła go na opancerzoną ścianę.
21
Poczuł zmieszany zapach siarki, dymu, a wreszcie zobaczył własną krew.
Ciężko uszkodzony torpedowiec wykonał jeszcze jeden atak. Nie ustąpił z placu boju. dopóki
nie wystrzelił resztę torped- Okręt, on sam, cała załoga dali ze siebie wszystko, ale bitwa?
Mój Boże, obydwie strony wróciły do swych baz i omal nie odśpiewały wzorem opisywanym
przez Woltera "Te deum laudamus". I Scheer, i Jellicoe uważali bitwę za wygraną dla
własnych sił. Pisano potem, że bitwę wygrali... giełdziarze, którzy na przelanej krwi porobili
majątki fabrykując fałszywą wieść o jej wyniku...
Co za fatum, w bitwie po stronie niemieckiej brał udział Lütjens, obecny "Flottenchef", który
tak się wymknął w marcu...
Był wtedy jak- i on dowódcą torpedowca-.. Jeśli na łowy idzie >,Bismarck", to na jego
pokładzie niechybnie musi być Lütjens!
Tovey otrząsnął się ze wspomnień, przystanął, potem energicznie podszedł do biurka, wyjął
maleńki srebrny kluczyk: otworzył nim kasę pancerną. W jego rękach znalazła się niewielka
teczka z napisem ,;Naval Ordnance - Home Fleet". Teczka mogła stanowić obiekt marzeń
każdego obcego wywiadu, zawierała bowiem wszystkie aktualne dane o flocie admirała
Toveya. W dziesięć minut później w kabinie kapitana Paffarda zadzwonił emaliowany na
biało aparat telefoniczny.
KU MORSKIM PRZEZNACZENIOM
- Cieśnina Duńska, pas morza rozciągający się między Islandią i Grenlandią, ma urok
właściwy wodom północy. Morze zwykle odbija barwę nieba, dlatego Adriatyk posiada tak
intensywne niebieskie odcienie, a wody arktyczne - szare, ciemne, pod wieczór prawie
czarne. Nazwa cieśniny niezupełnie pasuje do tego obszaru, gdzie spotykają się wody
Atlantyku i Morza Północnego. Szeroka na mil dwieście, jest miejscami rozleglejsza od
naszego Bałtyku. Fala sztormowa nie dociera tu do brzegów Grenlandii; pływający lód tłumi
falowanie.
Lata wojny jeszcze bardziej zmniejszyły tor wodny, którym mogły przepływać okręty. Pola
minowe, postawione u północnych brzegów Islandii, stanowiły rodzaj nieprzebytej zapory:
kto w nią wpadł, leciał ku niebu nie zdążywszy wyszeptać imion najbliższych- W maju 1941
roku wolny pas wód rozciągał się w sumie na 60 mil morskich, a może i mniej.
Dowódca ciężkiego krążownika "Suffolk" zdawał sobie sprawę z tego, jak ważne było jego
zadanie. Gdy wieczorem poprzedniego dnia otrzymał rozkaz skierowania się do Cieśniny
Duńskiej, odczuł emocję, której doznaje myśliwy ruszający w pojedynkę na grubego zwierza,
z wątpliwościami w sercu, czy jego jednorurka da radę... słoniowi. Komandor Ellis wiedział
wprawdzie, że w cieśninie patroluje już inny
23
ciężki krążownik - "Norfolk" pod kapitanem Phillipsem, ale nie stanowiło to wielkiej
pociechy. Obydwa okręty były jednakowo uzbrojone w działa o kalibrze 203 milimetry,
śmieszne zabawki w porównaniu z uzbrojeniem niemieckiego pancernika, który dysponował
działami o kalibrze 380 milimetrów, wyrzucającymi 8OO-kiłogramowe pociski. W przypadku
niespodziewanego spotkania dałoby to w efekcie zabawę w kota i myszkę - ta ostatnia nie
zdążyłaby przy tym na pewno pisnąć..- Admirał Tovey wysyłając krążownik "Suffolk" na
wody Cieśniny Duńskiej nie miał też zamiaru czynić z tej jednostki równego partnera dla
niemieckiego pancernika. Ten okręt o nieco staromodnej, wysokiej sylwetce miał poważny
atut, jakim była szybkość - rozwijał on o kilka węzłów więcej od niemieckich okrętów i
wyposażony był od niedawna w urządzenie radarowe. Nawet w nocy czy podczas burz
śnieżnych tak częstych w cieśninie mógł w bezpiecznej odległości iść trop w trop za wrogiem
albo, jak mówią Anglicy, "shadow the enemy".
23 maja pogoda była dość niezwykła. Oczom komandora * i jego sztabu ukazała się daleko na
północy panorama śnieżnych górskich szczytów Grenlandii. Na południu, gdzie zwykle widać
było potężny, poszarpany masyw Islandii, stała. ściana mgieł nie do przebicia wzrokiem.
Ellis postanowił patrolować od linii, gdzie pływające lody tworzyły trudną do przebycia
przeszkodę, do pasa mgieł. Krążownik począł wykonywać ruch tkackiego czółenka na osi,
która wykreślona na ma-
•
Odpowiednikiem angielskiego stopnia captaim w marynarce wojennej jest właściwie komandor. Anglicy mają
jednak jeszcze jeden stopień w hierarchii morskiej, wyższy od cąptain, niższy od rear-admiral, czyli kontradmirała:
commodore.
24
pie, dałaby kierunek z północnego wschodu ku południowemu zachodowi-
Minęło już dawno południe, słońce poczęło się chylić ku morzu, na uszczelnionym i
ogrzanym pomoście nawigacyjnym było ciepło. Ellis, jego zastępca, oficer nawigacyjny i
podoficerowie funkcyjni czuli, 'że ogarnia ich po pełnej napięcia nocy poprzedniej pragnienie
snu i odpoczynku.
- Graham, jak pan sądzi, czy Niemcy pójdą na
MM?
- Trudno powiedzieć, sir, w każdym razie dotychczas używali przeważnie tej trasy, może im
jednak coś innego strzelić do głowy...
- Co wtedy?
- Mgła już nieraz zbawiła Anglię, jak gęsi Rzym. Myślę, że dobra islandzka mgła nie jest
gorsza od angielskiej..-
Ellis roześmiał się i wyciągnął paczkę "Navy Cut tytoniu, który, jak głosiły ogłoszenia
prasowe, miał wzmagać tężyznę morską.
- Graham, czy nie uważa pan, że gdy idziemy w kierunku południowo-zachodnim,
należałoby wzmocnić obserwację do tyłu, od strony rufy, przecież ten piekielny aparat,
którym uszczęśliwiła nas Admiralicja, "widzi" tylko do przodu. Jeśli ów "Bismarck" czy
"Tirpitz" wyskoczy nam nagle od rufy i nasi dzielni marynarze przypadkiem się zagapią, co
nieraz już się zdarzało, to wyznaczam panu rendez-vous na dnie Cieśniny Duńskiej albo... w
sądzie wojennym.
Graham nachylił się nad wylotem rury głosowej i przekazał kilka odpowiednich poleceń.
Godziny wlokły się im niesłychanie powoli- Nie ma nudniejszej roboty na morzu niż
patrolowanie łub łowienie min. W tym drugim jednak przypadku istnieje zawsze potencjalna
szansa... wylecenia w po-
25
wietrze, co tej dziedzinie działań bojowych dodaje niewątpliwie emocji. Natomiast
patrolowanie jakiejś usianej pływającym lodem cieśniny doprawdy nie należy do
przyjemności. Gdy dzień miał się ku końcowi, wszyscy na pomoście byli już w takim stanie
ducha, że ich jedynym pragnieniem było tylko to, aby się coś wreszcie zaczęło dziać...
Marynarz Newel podczas kursu północno-wschodniego miał niewiele do roboty. Wiedział
zresztą, że aparat radarowy umieszczony w nadbudówkach pomostu bojowego jest
pewniejszym środkiem obserwacji od ludzkiego oka- Od czasu do czasu wyciąga! nawet z
kieszeni list, który napisał do Jenny podczas postoju w Scapa, a który zapomniał wysłać.
Mieli z nią, podobnie jak i inni marynarze angielscy, tajny szyfr "sercowy", dzięki któremu
dziewczyna zawsze wiedziała, gdzie przebywa jego okręt. Jeśli na przykład pisał: "Kocham
Cię i wierzę Ci" - wiedziała, że jest w Gibraltarze. Jeżeli w liście pojawiło się zdanie: "Lepiej
na ustach niż na papierze" - Jenny w mig orientowała się, że najdroższy jest w Afryce. O ile
natomiast Newel przebywał na morzu, "zaklejał list długim pocałunkiem". W rezultacie
lekarz okrętowy, który pełnił funkcję cenzora, puszczał oczywiście tak niewinne wiadomości.
Gdy okręt dokonywał zwrotu o 180 stopni i poczynał iść kursem południowo-zachodnim,
Newel chował list do kieszeni, przestawał myśleć o Jenny i cały zamieniał się we wzrok.
Ostatecznie po to był tutaj, aby gdy radar umieszczony w dziobowej części okrętu "nie
dowidział" od strony rufy, on zastąpił tę aparaturę, o której opowiadano cuda, ale której sam,
prawdę mówiąc, jeszcze nie widział.
Nadchodził wieczór, cieśnina szarzała z każdą minutą. Newel systematycznie obserwował
horyzont od lewej ku prawej i z powrotem. Bolały go już brwi
26
od przyciskania do gumowych ochraniaczy wizjerów przyrządów optycznych.
Na przemian padał śnieg z deszczem, błąkały się mgły. Okręt miał kołysanie poprzeczne i
utrzymanie wzroku na linii horyzontu nie było łatwe. Minęła godzina 19.00, gdy nagle na
szarym, ciemniejącym tle nieba zobaczył niewielką plamkę. Wzrok wytrenowany podczas
ćwiczeń przekazał natychmiast sygnał do mózgu. Nie mogło być wątpliwości, od północnego
wschodu szedł w ich stronę okręt. Sięgnął po mikrotelefon, który miał tuż pod ręką.
- Halo, tu rufowy posterunek obserwacyjny - Ship bearing green 140 - okręt kąt kursowy
zielone 140...
Nie przestając obserwować ani na chwilę Newel dodał po chwili:
- Dwa okręty, kąt kursowy ten sam.
Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że okręty przeciwnika widać z prawej burty pod kątem 140
stopni, licząc od dziobu. Gdyby okręt spostrzeżono z lewej burty, obserwator wykrzyknąłby
zamiast "green", co oznacza zielone, "red", to jest czerwone. Były to umówione sygnały.
Oficerowie nawigacyjni, aby je wbić swoim wychowankom w głowę, używali sposobów
znanych u nas przed wojną z nauki maszerowania (słoma-siano, słoma-siano). W celu
upamiętnienia marynarzom, że "czerwone" oznacza kąt kursowy lewej burty, przypominali
im, że portwejn jest czerwony, a ponieważ "port" oznacza między innymi lewą burtę, wobec
tego trzeba myśleć tylko o portwejnie, a zawsze ma się klucz do rozwiązania zagadki.
Komandor Ellis oraz wszyscy inni, którzy znajdowali się na pomoście nawigacyjnym, rzucili
się ku prawej jego stronie. Wzrokiem starali się przebić strumienie deszczu spadającego z
chmurnego nieba.
27
Tak, to szli Niemcy! Charakterystyczne zwartej "nabite" jakby sylwetki ich okrętów rysowały
się coraz wyraźniej.
Dowódca zarządził alarm, rozległy się trzykrotne uderzenia gongu. Na całym okręcie słychać
było ostry gwizdek bosmański i krzyk: "Enemy in sight- hands to-day action - stations!" o
W korytarzach, przejściach, po drabinkach i trapach wszystko dosłownie fruwało. Kapitan
Ellis powziął błyskawiczną decyzję: jego okręt wykonał zwrot w lewo o 90 stopni, biorąc
kurs na ścianę mgły, która jak zbawienie pokrywała morze od strony Islandii. Przeszedł
szybko na lewą stronę pomostu i wbił wzrok w niemieckie okręty. Szukał na nich błysków
artyleryjskiego ognia. Odległość była niewielka, wszystkiego 140 hektometrów- Kto zdąży
pierwszy - Niemcy trafić, czy on sam schronić się we mgle? Minuty wydawały się godzinami,
wreszcie "Suffolk" dosięgną! linii mgieł, które ścieliły się na wodach cieśniny. Wkrótce
otuliły one okręt tak szczelnie, że nie pomogłyby wrogowi najlepsze zeissowskie szkła. Ale
tutaj, w tej puchowej kołdrze mgieł, czyhały na nich inne niespodzianki, własne pola minowe,
zakładane pracowicie przez bratnie okręty i lotnictwo. Los krążownika spoczywał teraz w
rękach oficera nawigacyjnego. Mała niedokładność w obliczeniu kursu, i mogli powiększyć
listę okrętów ogłaszanych periodycznie z uświęconym tradycją wstępem: "Admiralicja z
żalem stwierdza, że..."
O 19.22 "Suffolk" wysłał radiowy sygnał "W polu widzenia jeden pancernik i jeden
krążownik, namiar. 020 stopni, odległość 7 mil, kurs 240 stopni..."
Kapitan Ellis nie po to skierował swój okręt
•
Wróg na horyzoncie, zajmować dzienne stanowiska bojowe!
28
w mgłę, aby wziąć kurs na Islandię czy wręcz Scapa flow. W mgle jego okręt zatoczył
wkrótce koło i począł manewrować między dwoma polami minowymi, które w tym akurat
momencie były tak potrzebne jak dziura w moście, bo i tak specjaliści od nawigacji z
niemieckiej admiralicji mogli rozeznać ich położenie po ukształtowaniu dna. Na błyszczącym
ekranie aparatury umieszczonej w dziobowej części okrętu pojawiły się dwie plamki
zdążające powoli ku lewej krawędzi obrazu. Tutaj w mgle "Suffolk" widział obydwa okręty
niemieckie nie będąc samemu widzianym. Okazywało się nie wiadomo po raz który w tej
wojnie, że mózgi naukowców więcej były warte od koncepcji najtęższych admirałów.
Obserwując ekran radarowy Ellis zauważył w pewnym momencie, że Niemcy minęli go i
oddalili się na tyle, aby - jak mówią lotnicy -? "siąść im na ogon". Gdy jednak krążownik
Wyszedł na chwilę z mgły, stwierdził, że w istocie Niemcy są już w przedzie, ale trochę
za blisko... jak na możliwości ich artylerii głównej. "Suffolk" natychmiast potem ponownie
dał nurka we mgłę i gdy wynurzył się po raz drugi, okręty niemieckie wyprzedzały ich już o
15 mil, co przy słabej widoczności zapewniło krążownikowi względne bezpieczeństwo i .
umożliwiało deptanie Niemcom po piętach,
Bliźniak "Suffoika" krążownik "Norfolk" znajdował się w tym czasie również na wodach
Cieśniny Duńskiej, nieco bardziej wszakże na południowy zachód- Dowódca okrętu,
komandor Phillips, spożywał obiad, który Anglicy jedzą tradycyjnie wieczorem. Poprawiał
właśnie serwetkę, która wysunęła mu się zza sztywnego kołnierzyka, gdy do kabiny wpadł jak
bomba oficer sygnałowy. Z początku komandor
29
Phillips chciał .go skarcić za zbyt gwałtowne wtargnięcie. Wyraz twarzy szefa sygnalistów
powiedział mu jednak wszystko, nim ten wyrzucił z siebie: ""Suffolk" gofem, sir - "Suffolk"
ma ich!"
Z nadaną przez bratni krążownik depeszą w ręku komandor Phillips pospieszył na pomost
nawigacyjny. Wkrótce potem okręt jego gwałtownie zmienił kurs i poszedł na spotkanie
wroga. Po godzinie, podczas której "Norfolk" zrobił ponad 50 kilometrów, krążownik
wyszedł z mgły i dosłownie "nadział się" na obydwóch Niemców, którzy szli z szybkością
prawie 60 kilometrów na godzinę przeciwległym kursem.
- Ster prawo na burt, postawić zasłonę dymną!
Kończąc wydawanie rozkazów kapitan Phillips zobaczył nagle, jak czarna sylwetka
niemieckiego pancernika, widoczna jak na dłoni w odległości 9 kilometrów, zabłysła
oślepiającym blaskiem wystrzałów. Niemcy dostrzegli ich i otworzyli ogień...
Admirał Tovey pod wieczór 23 maja nie mógł opanować niepokoju- Od dwudziestu czterech
godzin znajdował się z głównymi siłami "Home Fleet" na morzu, dążąc na zachód, a o
przeciwniku nie miał żadnych wiadomości. Do ostatniej chwili zwlekał z opuszczeniem
Scapa Flow, ponieważ nie chciał bez potrzeby tracić cennego paliwa, jeśli Niemcy
pozostaliby we fiordzie. Po otrzymaniu jednak ze stacji lotniczej Hatston na Orkneyach
wiadomości, że Niemcy wyszli na morze, nie mógł już dłużej czekać. Wieczorem dnia 22
maja o 22.15 jego flagowy pancernik "King George V" przeszedł przez bramy w sieciach
przeciwtorpedowych i wraz ze świeżo przybyłym lotniskowcem "Victorious" wyszedł w
morze. Nieco później dołączył do nich krążownik
30
liniowy "Repulse" i trzy okręty na czele z "Królem Jerzym V" popłynęły na zachód. Od tego
momentu upłynęła już doba, która doprawdy była niezłą próbą dla nerwów. W tych ciężkich
godzinach wynurzały się coraz nowe pytania, z których jedno wracało uparcie: "A jeśli
Niemcy istotnie wysadzają teraz gdzieś desant na lądzie, podczas gdy my ich szukamy na
morzu?"
Admirał niepokoił się także w głębi ducha o grupę bojową wiceadmirała Hollanda, którą
wysłał przed dwoma dniami na morze w kierunku Islandii. Pancernik "Prince of Wales"
stosunkowo niedawno został oddany do służby i na okręcie przebywały jeszcze grupy
pracowników stoczni, którzy "dokręcali ostatnie śrubki" (a przez "niedokręcone śrubki"
poszedł już na dno niejeden okręt). Admirał niepokoił się także o "Hooda". "Hood" był znany
jako największy okręt bojowy świata, ale posiadał szereg słabości, z których główną było
niedostateczne opancerzenie pokładu. Admirał Tovey widział wyobraźnią obydwa te wielkie i
wspaniałe okręty żłobiące fale w kierunku północno-zachodnim i starał się przedstawić sobie
działania wiceadmirała Hollanda oraz jego plan taktyczny przed spotkaniem z Niemcami.
Tovey znał Hollanda jako dzielnego oficera. Nie wyobrażał sobie też ewentualnego spotkania
z Niemcami inaczej niż w ten sposób, że Holland ze swą flagą admiralską na "Hoodzie"
będzie szedł na czele szyku... Na czele szyku... Na czele szyku..- Tovey sięgnął nagle po
słuchawkę telefonu. "Halo, Paffard.-. tak... tym razem..., tak już nic..-" Sekretarz był co
najmniej zdziwiony tym, że admirał nie dał mu konkretnego polecenia. "To mu się nigdy nie
zdarza - pomyślał. - Cóż takiego mogło się stać?"
Dowódca "Home Fleet" przez chwilę tylko chciał podyktować do wiceadmirała Hollanda
depeszę,
31
w której prosiłby o wysunięcie pancernika "Prince of Wales" na czoło szyku jako
zdecydowanie odporniejszego na ciosy,' a pozostanie z "Hoodem" w tyle-Uświadomił sobie
jednak, że Holland jest tak doświadczonym i wypróbowanym oficerem marynarki, że mógłby
poczuć się urażony, jeśliby admirał wszedł w jego kompetencje... Z zamyślenia wyrwał go
podniecony głos komandora Brinda:
- Depesza od "Norfolka", sir. Jest pod ogniem Niemców, oto ich koordynaty i kurs...
BITWA
Siedemnaście minut po północy sygnaliści pancernika "Prince of Wales" dostrzegli, że
wiceadmirał Holland rozkazał podnieść na "Hoodzie" banderę bojową.
Na okręcie uczyniono to samo. Na szczycie fok-masztu pojawiła się ledwie widoczna w
szarej arktycznej nocy biała bandera z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Okręt wypełnił
się symfonią gwizdków i gongów alarmowych- Obsługi artylerii głównej i średniej zajęły
stanowiska przy działach. Dziobowe wieże "A" i "B" oraz wieże rufowe "X" i "Y" poczęły z
wolna obracać się szukając niewidocznego jeszcze, bo odległego o 120 mil morskich
przeciwnika. Dziesięć potężnych 14-metrowych luf, o kalibrze 356 milimetrów, miarowo
unosiło się, to opadało.
Ożyła także artyleria średnia - 138-milimetro-wa, która w boju morskim odgrywa także
ważką rolę, szczególnie na krótszych dystansach. Na "Księciu Walii" zgrupowana była w
wieżach burtowych po dwa działa w wieży. Mogła ona strzelać kilkakrotnie szybciej niż
artyleria główna, nie dając przeciwnikowi "dojść do siebie". Dowódca okrętu, komandor
Leach, wypróbował po raz ostatni przed bojem mechanizmy swego okrętu. Choć załoga była
dobrana dobrze i chętnie spełniała swe powinności, nie Wszystko wychodziło tak, jak by
sobie tego życzył.
33
Wieże zacinały się przy obrotach, niczym zaniki kiepskich karabinów. Czasem zdarzało się to
nawet I mechanizmom podnoszącym lufy.
Ni z tego, ni z owego blokowały się przewody I elektryczne. Jedynie maszyny napędzające
okręt I pracowały bez zarzutu, ale nie był to przecież je- I dyny tylko czynnik jego sprawności
bojowej-
Komandor Leach klął w duchu konstruktorów nowych czternastocalowych wież, którzy nie
"dopięli | wszystkiego na ostatni guzik", przeklinał Niemców, | którzy wyszli "za wcześnie",
nim okręt przejęto całkowicie od stoczni Cammell Laird. Niestety pancernik buduje się
przynajmniej cztery lata, a stępkę | pod "Prince of Wales" położono pierwszego stycznia l
1937 roku.
Choć Leach był pełen poważania dla dowódcy "Home Fleet", w duchu mówił sobie, że
admirał Jellicoe, dowodzący flotą brytyjską podczas pierwszej wojny światowej, nigdy by nie
wysłał w bój okrętu w takim stanie technicznym. Z drugiej jednak strony, Jellicoe miał pięć
razy tyle pancerników, co aktualnie admirał Tovey, i Niemców ograniczonych do działania na
Morzu Północnym.
Na pomoście nawigacyjnym i obok, w specjalnym pomieszczeniu dla admirała, chwilowo nie
zajętym, ponieważ Holland znajdował się na płynącym na czele szyku "Hoodzie", wszyscy
nakładali ochronne, przeciwogniowe rękawice i kaptury. Jego oficerowie - i pełniący służbę
podoficerowie wyglądali w tych białych, powleczonych warstwą azbestu strojach jak czereda
Ku-Klux-Klanu. Gdyby Nelson, Collingwood czy hrabia St. Vincent wstali z grobu i ujrzeli
Flotę Królewską Anno Domini 1941 gotującą się do walki,, umarliby prawdopodobnie po raz
drugi... i to ze śmiechu. Bohaterom współczesnej wojny morskiej widać było tylko nosy i
oczy.
34
Widok tej przymusowej maskarady odpędził od komandora niewesołe myśli. Na razie
przeciwnika nie było jeszcze widać i do czasu jego spotkania uda się, być może, naprawić to i
owo.
Komandor wpatrywał się z pomostu nawigacyjnego w szarą czerń polarnej nocy. Okręt szedł
na dużej szybkości, fale rozbryzgiwały się od dziobu, czasem przelewały przez relingi
chlastając o podstawę wieży, a wówczas bryzgi wody i piany dolatywały aż po wieżycowaty,
solidnie skonstruowany pomost bojowy, na którego wierzchu znajdował się pomost
nawigacyjny. W górze, ponad pomostem nawigacyjnym, widać było dalocelownik, który za
pomocą wielu skomplikowanych urządzeń określał odległość, kurs i szybkość wroga oraz
inne dane potrzebne do prowadzenia ognia przez własną artylerię.
Komandor Leach spojrzał na zegarek. Nafosforyzowane wskazówki wskazywały wpół do
pierwszej. Hood szedł przed nimi w odległości pięciu kabli *, zostawiając za sobą szeroki
biały ślad wodny. Patrząc na czarną potężną sylwetkę flagowego okrętu Leach odczuwał ulgę.
Okręt flagowy szedł w przedzie. Polecenia wiceadmirała mówiły wyraźnie, że podczas
bitwy "Prince of Wales" ma wykonywać te same manewry, co i "Hood", a więc iść w tzw.
"close order". Uwalniało to Leacha od ciężaru odpowiedzialności za taktyczne posunięcia
podczas bitwy, ale i napawało niepokojem. "Hood" był stworzony do tego, aby w boju
artyleryjskim raczej dawać niż brać...
Wiceadmirał Holland był jedną z najbardziej i popularnych postaci we Flocie Królewskiej.
Wszech-
*Kabel - _ miii morskiej, 185,2 m.
stronnie wykształcony i uzdolniony, w wolnych od służby chwilach pisywał skecze i sztuki
teatralne, uprawiał z zamiłowaniem sporty. Dla jego bogatej natury pełne uzewnętrznienie
osobowości w działaniach organizacyjnych, a do takich należą przecież funkcje wyższych
dowódców, było niemożliwością. Gdy w tym samym 1941 roku w wieku pięćdziesięciu
czterech lat przeniesiony został z dowództwa eskadry krążowników na Morzu Śródziemnym
na dowódcę eskadry krążowników liniowych, składającej się wbrew swej nazwie z
jednego pancernika i jednego krążownika liniowego, zrobiło mu się smutno. Zaszczyt
dowodzenia największym okrętem świata, jakim był ,,Hood", nie mógł zrównoważyć w jego
przekonaniu utraconych okazji prawdziwego działania. Odpowiadając na gratulacje
przesłane mu przez podwładnych stwierdził dosłownie, że/h "z wielu względów żałuję,
iż muszę opuścić eskadrę krążowników. Na krążowniku człowiek jest pewien, że jeśli coś się
dzieje, jest się na pierwszej linii..." Wbrew początkowemu sądowi płynął oto ze swoim
"Hoodem" na spotkanie potężnego wroga. Jego zespół wyszedł w morze o dzień wcześniej od
sił głównych admirała Toveya i miał działać przeciw nieprzyjacielowi, który próbował
przedrzeć się Cieśniną Duńską lub przejściem między Islandią i wyspami Faroer. Gdy jego
obydwa okręty oraz towarzyszące im cztery niszczyciele znalazły się na zachód od Islandii,
kilka minut po godzinie ósmej wieczorem "Hood" przejął depeszę krążownika "Suffolk",
który sygnalizował obecność nieprzyjaciela w odległości 300 mil na północ w Cieśninie
Duńskiej. Od tej pory radiotelegrafiści "Hooda" otrzymywali w swoich niewielkich
kabinach, zatłoczonych aparatami i sieciami przewodów, prawdziwy potok depesz od
krążowni-
36
ków które szły za jednostkami niemieckimi. Admirał od początku nakazał swoim okrętom
ciszę radiową, aby nie zdradzić przeciwnikowi pozycji oraz kursu. Obydwa okręty
posługiwały się przeważnie lampami sygnalizacyjnymi, pogoda była bowiem tak kiepska, a w
dodatku noc, że można było zapomnieć o istnieniu Luftwaffe.
Wpatrzony w czerń morza i nieba, Holland jeszcze raz sprawdzał swój plan. Miał do
dyspozycji okręty o zupełnie różnych cechach taktycznych. "Hood" ze swoimi potężnymi
ośmioma działami 380-milimetro-wymi mógł w pełnej salwie bocznej wyrzucić prawie 8 ton
pocisków na odległość 30 kilometrów. Przyjmowanie boju na tak wielkich odległościach było
dla niego jednak bardzo ryzykowne. Zbudowany prawie przed ćwierćwieczem, miał słabe
opancerzenie poziome. Jego pokład pokrywały płyty pancerne niewielkiej grubości. Na
śródokręciu grubość pancerza wynosiła cal, na dziobie 2 cale, nad magazynami 3 cale, a więc
maksimum 75 milimetrów. Bardzo silnie natomiast przedstawiał się pancerz boczny, którego
grubość wynosiła od 6 do 12 cali, co stwarzało już jaką taką rękojmię bezpieczeństwa. W
takiej sytuacji Holland musiał dążyć do maksymalnego zbliżenia, do walki na krótkich
dystansach, tak jak silny bokser, który może obrywać ciosy po tułowiu, ale boi się o głowę.
Na długich dystansach, gdy tor pocisków przeciwnika wznosił się wysoko, a granaty wroga
spadały prawie pionowo, sytuacja ,,Hooda" nie była łatwa. Słaby pancerz poziomy nie
stanowiłby żadnej przeszkody dla 380-milimetro-wych granatów niemieckich. Sprawą więc
życia i śmierci było nawiązanie kontaktu bojowego z wrogiem w takich warunkach, aby jak
najbardziej zbliżyć się do odległości 12 000 metrów, gdy tor poci-
37
sków przeciwnika będzie już tak płaski, że jego granaty nie przebiją pokładu.
Odwrotnie miała się sprawa z pancernikiem "Prince of Wales". Jego opancerzenie
przedstawiało się w ten sposób, że najchętniej przyjąłby walkę od najdalszego dystansu do 13
000 metrów, ponieważ jego potężny pancerz ważący w sumie 14 000 ton ochraniał go dobrze
przed wszystkim, co spadało z góry. Budowany był w latach, gdy już dobrze rozwinęło się
lotnictwo bombowe...
Biorąc to wszystko pod uwagę admirał Holland zdecydował się iść z całym zespołem "do
zwarcia" z przeciwnikiem i. rozstrzygnąć walkę na dystansie grubo poniżej 20 kilometrów.
Zapewne nie bez wpływu na jego decyzje pozostały dosyć staroświeckie instrukcje taktyczne,
zalecające trzymanie przez dowódcę wszystkich okrętów "w garści".
Obydwa okręty nurzały się na przemian w śnieżnej zawiei, potokach deszczu, walcząc z
szerokim rozkołysaniem Atlantyku. Tuż po północy radiotelegrafiści "Hooda" poczęli
nerwowo kręcić regulatorami swych odbiorników. Strumień wieści od krążownika "Suffolk"
nagle przestał płynąć: zespół wiceadmirała Hollanda stracił w jednej chwili łączność z
przeciwnikiem. Minął kwadrans, pół godziny, godzina, krążownik "Suffolk" zamilkł, jak by
rozpłynął się gdzieś we mgłach Cieśniny Duńskiej...
Po krótkiej walce wewnętrznej wiceadmirał Holland zdecydował się na zmianę kursu,
pragnąc jak najszybciej napotkać wroga. Obawiał się, że w ciemnościach nocnych rozminie
się po prostu z przeciwnikiem, o którego ruchach nie miał wiadomości, i Niemcy wyjdą na
przestwór Atlantyku, gdzie znaleźć ich będzie znacznie trudniej. Zostawiając pół-
38
kolisty szeroki ślad piany "Hood" wykonał zwrot w prawo i poszedł kursem 295 stopni, a
więc o wiele bardziej na północ, zmniejszając równocześnie szybkość do 24 węzłów. "Prince
of Wales" natychmiast powtórzył jego manewr. Wiceadmirał Holland wyobrażał sobie, że
dzięki temu "Bismarck" mu się już nie wymknie. Przekazał nawet wiadomość do idącego za
nim pancernika, że spodziewa się nawiązania kontaktu bojowego około godziny 1.40, co
kolidowało zresztą z rzeczywistą sytuacją (było bowiem niemożliwe, aby w ciągu półtorej
godziny przeciwnicy przebyli dzielące ich 120 mil). W podnieceniu, które ogarnęło go przed
walką, Holland nie wziął pod uwagę, że w wyniku jego manewru Niemcy mogą wysforować
się do przodu, co przy nawiązaniu kontaktu bojowego ogromnie utrudniłoby zmniejszenie
odległości, niezbędne, jak mówiliśmy wyżej, dla "Hooda".
Minęła godzina 1.40, minęła godzina 2 po północy, a Niemców nie było widać. Sygnaliści
pancernika "Prince of Wales" przekazali parę minut po drugiej komandorowi Leachowi
lakoniczny sygnał z okrętu flagowego:
"Jeżeli do godziny 2.10 nie nawiążemy kontaktu bojowego, zmieniam kurs na południowo-
zachodni..."
Pancernik "Bismarck" i krążownik "Prinz Eugen" nie posiadały urządzeń radarowych z
prawdziwego zdarzenia, które umożliwiałyby na przykład śledzenie przeciwnika we mgle.
Miały natomiast namiastkę tego urządzenia w postaci tzw. "Funkmessgerate", które
uwrażliwione były do pewnego stopnia na impulsy radarowe wysyłane przez okręty przeciw-
nka. Lütjens wiedział przeto, że jednostki angielskie
39
idą za nim. Jedną z nich był według rozpoznania krążownik typu "County", który spotkali
niespodziewanie na krawędzi mgieł ciągnących się od strony Islandii. Salwy oddane w jego
kierunku odkryły wroga, ale nim uszedł im sprzed oczu, nie zauważono wyraźnych śladów
trafień. Anglicy mieli szczęście.
"Funkmessgerat" doniósł następnie, że z tyłu za sobą mają dwa okręty. Drugi zapewne także
nie był okrętem liniowym, gdyż obydwa posuwały się w przyzwoitej odległości i
nie otwierały ognia. Lütjens w pewnym momencie miał ochotę wykonać nagły zwrot o 180
stopni i w krótkim starciu zmasakrować je swoimi 380-milimetrowymi działami, ale
"Handelskrieg über alles", "wojna handlowa ponad wszystko", powiedział sobie w duchu i
próbował wszystkich sposobów, aby "zgubić" Anglików. Możliwości manewru miał co
prawda bardzo ograniczone, ponieważ z prawej strony szedł blisko krawędzi pływających
lodów, a brnąć w nie niewielką miał ochotę, bojąc się uszkodzenia śrub okrętowych. W
pewnym momencie, gdy po północy obydwa okręty zanurzyły się we wściekłej śnieżycy,
wykonał manewr i - nie wiedząc o tym - oderwał się od
prześladowców. .
Skoro minęli Cieśninę Duńską, Lütjens rozkazał krążownikowi "Prinz Eugen" wysunąć się na
czoło szyku. Szli kursem 273 stopnie, a więc prawie dokładnie na zachód. W śnieżycy
"Bismarck" zapalał od czasu do czasu reflektor, czasem nadawał jakiś sygnał lampą Aldisa.
Na chronometrach niemieckich okrętów zbliżała się godzina 4.30. Jaśniało. Kończyła się
ciemnoszara arktyczna noc, wstawał świt. Śnieżyca ustała. Morze wydawało się szaroczarną
taflą, bez granic ciągnącą się jak wieczność.
W tej chwili przez długą morską lornetę Lütjens zobaczył na południowym wschodzie coś, co
wstrzą-
40
snęło nim do głębi. Prosto na nich szedł okręt... a za nim drugi. Obydwie jednostki celowały
dosłownie w jego zespół swymi dziobami. Nie można było rozróżnić ich klasy, ponieważ
były za daleko i prezentowały się "en face". Jedno było pewne - to był wróg!
I: Zespół wiceadmirała Hollanda rwał w kierunku Niemców z największą szybkością, na jaką
było stać jego potężne maszyny. Stalowe kolosy rozwijały 60 kilometrów na godzinę, by
maksymalnie zbliżyć się do nadpływających Niemców. Odległość między I dwoma
ugrupowaniami malała w tempie luxtorpedy: 100 kilometrów na godzinę! Bitwa morska,
której głównymi składnikami (podobnie jak bitwy lądowej) jest ogień i ruch, osiągała tę fazę,
gdy o wszystkim decydują artylerzyści. : Pierwszy oficer artylerii pancernika "Prince of
Wales" był jeszcze młodym, ale wybitnie uzdolnionym człowiekiem. Od razu też pojął, że
dowódca zgrupowania popełnił dwa tragiczne błędy. Oto rozkazał skupić ogień na lewym
okręcie niemieckim, który choć podobny sylwetką do prawego, był wyraźnie jednostką
mniejszą, co najwyżej ciężkim krążownikiem. Ich obowiązkiem było natomiast strzelać do
okrętu, który szedł w tyle i co do którego nie mogło być wątpliwości,* "że był pancernikiem
typu "Bismarck", a więc przeciwnikiem kilkakrotnie groźniejszym, którego przede wszystkim
trzeba było wyeliminować z boju!
- Halo, tu stanowisko dalocelownika. Admirał najwyraźniej wziął okręt czołowy za
pancernik. To pomyłka, sir, proszę o pozwolenie strzelania do okrętu idącego w tyle szyku!
41
- Tak, Mc Gullen, widzę nadbudówki, tak, sylwetka pancernika, zmiana celu, jeden w prawo!
- Możemy strzelać tylko dwiema wieżami, podchodzimy zanadto dziobem!
- Nic na to nie poradzimy, admirał chce skrócić dystans, nie mamy swobody manewru!
W tym momencie spostrzegli, że okręt flagowy otworzył ogień, jego wieże dziobowe zabłysły
pomarańczowym odblaskiem.
Ilekroć porucznik Marstone przez właz i pionową drabinkę dostawał się do środka wieży "A"
pancernika "Prince of Wales", zawsze ogarniał go podziw nad skomplikowaniem
maszynerii i przyrządów zgromadzonych w tym okrągłym pomieszczeniu po to, by działa
mogły dosięgnąć przeciwnika będącego w szybkim ruchu, którego niezmiernie trudno jest
trafić. Milion części mechanizmów dział, przewodów i aparatów! Dźwignie, lewary,
przyciski, guziki, a wszystko to odcięte od świata zewnętrznego półmetrowym prawie
pancerzem. Teraz nie czas był zresztą na refleksje, dostrzeżono już Niemców i cała uwaga
porucznika skupiona była na tarczy przekaźnikowej. W górze, wysoko ponad pomostem
bojowym, tkwił przy dalocelowniku oficer kierujący ogniem, on zaś, Marstone,
otrzymywał stamtąd wszystkie potrzebne dane o przeciwniku. Tak, "Bismarck" szedł z
szybkością 29 węzłów, kursem 254 stopnie. Marstone odczytał na tarczy kąt podniesienia lufy
i kierunek celowania. Wystarczało zgrać strzałki na własnej tarczy ze strzałkami
przekaźnika. i działa wieży uzyskiwały odpowiedni kąt podniesienia i nacelowanie
kierunkowe. Z komór amunicyjnych mieszczących się pod przedziałem bojowym wędrowały
do góry na specjalnych dosyłaczach 800
42
kilogramowe pociski o kalibrze 356 mm i worki
prochem. Hydrauliczne podajniki umieszczały je w komorach nabojowych dział. Marstone
usłyszał lekki zgrzyt metalu, po czym nastąpiła cisza. Nagle rozległy się dwa dzwonki,
niczym w londyńskim autobusie, a potem głuchy odgłos. Lufy rzuciły się do tyłu, po czym
wróciły na swoje miejsce zmuszone do tego przez oporopowrotnik. Cztery pociski
poszybowały z szalonym gwizdem w stronę niemieckiego pancernika...
Kapitan Mc Gullen przy daloeelowniku i dowódca na pomoście bojowym z niecierpliwością
wbili wzrok w niemieckie okręty: gdzie pojawią się kilkudziesięciometrowe fontanny wody,
wskazujące miejsce rozerwania się pocisków... Jeśli nie ukażą się, tym lepiej, oznaczałoby to,
że salwa "weszła" w okręt przeciwnika - ale takie cuda w bitwie morskiej na samym początku
się nie zdarzają.
- Trochę za długa, Mc Gullen!
Nim usłyszał w telefonie głos dowódcy, Mc Gullen zobaczył, że Niemcy oddają salwę po
salwie. Wkrótce ujrzał gejzery wody wylatujące w pobliżu okrętu flagowego. Obydwaj
Niemcy wstrzeliwali się w",, Hooda", który ze swej strony strzelał do niemieckiego
krążownika. Sytuacja stawała się tragiczna. Ośmiu działom 330-milimetrowym
nieprzyjacielskiego pancernika przeciwstawiali 4-dziobowe działa ,,Hooda" i sześć, dział
przednich własnych, z których jedno, jak się okazało, odmawiało posłuszeństwa. Odległość
była dla "Hooda" tragicznie niebezpieczna - -6 000 jardów. Wszystko poszło na opak! Mc
Gul-en przekazywał do wież coraz to nowe dane i w końcu przy piątej czy szóstej salwie
udało mu się "nakryć" Niemca: zobaczył fontanny wody od własnych ścisków, padających za
i przed okrętem wroga. Niemcy wstrzelali się szybciej. "Prinz Eugen",
43
który szedł na czele niemieckiego szyku, osiągnął pierwsze trafienia na "Hoodzie" jeszcze
przed upływem minuty. "Bismarck" wstrzelał się w kilka minut później i jego pociski
poczęły trafiać angielski okręt flagowy. Już w pierwszej minucie boju na największym
okręcie świata zauważono półkolisty pożar na śródokręciu, który po pewnym czasie
przygasł. Gdy po kilku minutach boju wiceadmirał Holland nakazał zmienić nieco kurs, aby
wprowadzić do akcji i tylne wieże artyleryjskie, Mc Gullen zobaczył ze swej opancerzonej
wieżyczki dalocelownika dwa gejzery wody, które wykwitły po obu stronach okrętu
flagowego. To, co zobaczył i usłyszał później, miało go prześladować przez całe życie.
Nad ,,Hoodem" wyrósł potężny słup ognia i dymu, ten ostatni rozwinął się wkrótce do
rozmiarów potwornego czarnego grzyba, który ogarnął w śmiertelnym uścisku ginący w tej
chwili okręt. Komandor Leach głosem pełnym zgrozy wykrztusił: "Ster prawo na
burt!"
Po minucie minęli tę chmurę dymu, w której zniknął rozerwany na dwie części największy
okręt świata. Pływały w tym czarnym piekle jakieś resztki świadczące, że był kiedyś we
Flocie Królewskiej okręt zwany HMS "Hood", dowodzony przez dowódcę "Battle-Cruisers
Sąuadron", wiceadmirała Hollanda...
Historia rzadko się powtarza, ale "Hooda" spotkał los trzech angielskich krążowników
liniowych, które w ten sam sposób zakończyły swój żywot w bitwie pod Skagerrakiem na
dwadzieścia pięć lat przed bitwą w Cieśninie Duńskiej. Do niepisanej tradycji Ploty
Królewskiej przeszło słynne "bon mot" * wic
* Powiedzonko (franc).
44
eadmirała Davida Beatty, który dowodził pod Skaerrakiem zespołem krążowników liniowych.
Gdy zobaczył, że po kolei wylatują w powietrze "Indefatigable" i "Queen Mary", rzekł do
dowódcy swego okrętu flagowego: "Chatfield, zdaje się, że coś się dzieje z naszymi
zasranymi okrętami". Dał w ten sposób upust swojej niechęci do konstruktorów, którzy
zbudowali okręty przypominające beczki z dynamitem. W gruncie rzeczy, do pojawienia się
na morzu Niemców i pierwszej wojny światowej, Flota Królewska nie miała po bitwie pod
Trafalgarem poważnych przeciwników. Gdy na morzu pojawił się rywal mający ambicje
imperialne, i to rywal silny, ambitny, okazało się, że sprawy się komplikują. Mimo że "Hood"
był budowany już po bitwie jutlandzkiej, gdy stało się jasne, że trzeba lepiej opancerzać
pokłady okrętów, zaniedbano tego, zwlekając bez końca z rekonstrukcją okrętu. Gdy więc
oprócz dwóch pocisków tej ostatniej feralnej salwy "Bismarcka", które rozerwały się po
obu burtach okrętu, jeden, dwa, a może trzy pociski wtargnęły w głąb kadłuba i dotarły do
komór amunicyjnych, okręt pękł na pół, przeistaczając się w słup ognia, a prawie półtora
tysiąca ludzi zginęło w jednej sekundzie *.
* Brytyjski historyk morski Michel. Lewis wyraża pogląd, że okręty brytyjskie były budowane słabiej od niemieckich ze
względu na konieczność zapewnienia załodze wygód podczas służb imperialnych na całym globie ziemskim. Niemcy
działając w zasadzie tylko na Morzu Północnym, czasem tylko na Atlantyku, niewiele troszczyli się o załogi, odbywające z
reguły krótkie wyprawy, bez pardonu dzielili swe okręty wodo- i ognioodpornymi przegrodami, w których nie było nawet
przejść. Ponieważ p. Michel Lewis jest wybitnym specjalistą, można bez przesady stwierdzić, że ekspansja kolonialna
kosztowała drogo. Na samym "Hoodzie" głowy 1416 ludzi!
45
Po zatopieniu "Hooda" Niemcy skoncentrowali szybki i celny ogień na pancerniku "Prince of
Wales". Marstone w swojej wieży czuł, jak okręt jego raz po raz drży, ale nie były to drżenia
spowodowane własnymi salwami. Widocznie ich trafiono. Czuł, że zaczyna się pocić, może
tylko z gorąca, które szło od dział i przemywanych po strzale luf, a może z emocji. Przez
swój peryskop widział, jak niemiecki krążownik i pancernik raz po raz błyskają ogniem.
Liczył sekundy lotu .pocisków. Dystans najwyraźniej skracał się; walkę prowadzono już
na odległości około 17 000 metrów, przy czym obie strony zbliżały się do siebie coraz
bardziej. Szanse ich nie wyglądały różowo.
Wydawało się, że ocean burzy się i gotuje wokół okrętu, który pędził naprzód z nie
zmniejszoną szybkością. Na wyrzutni, która znajdowała się na lewej burcie śródokręcia,
szykowano do startu, a właściwie wyrzucenia przy pomocy sprężonego powietrza
wodnosamolotu. Miał on wznieść się ponad walczące okręty i pomóc w ustalaniu celności
własnych salw, wobec pogarszającej się w miarę upływu czasu widoczności. Pilot i
obserwator zajęli już miejsca w kabinie, przyciskając głowy do specjalnych miękkich
poduszek umieszczonych nad siedzeniami. Oficer dowodzący wyrzutnią miał za chwilę
opuścić chorągiewkę, dając sygnał do startu. W tym momencie nadleciał pocisk, który rzucił
go na pokład i wyrwał obydwa skrzydła wodnopłatu, .pozostawiając nienaruszony kadłub, a
w nim... załogę. Widząc, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, oficer zerwał się, kazał
wysiąść lotnikom... i wyrzucił czym prędzej w morze kadłub bez skrzydeł, chroniąc okręt
przed wybuchem benzyny.
Komandor Leach raz po raz oceniał położenie, krótko wymieniał opinie z pierwszym
oficerem arty-
46
lerii i oficerem nawigacyjnym. Bardzo pragnęli pomścić śmierć "Hooda", ale w
pojedynkę dokonać tego nie było łatwo. Leach zaciskał pięści w pasji. Nie mógł
odżałować, że Holland nie dał mu swobody manewrowania, że trzymał się ducha i instrukcji
taktycznych, które w tej sytuacji nie miały żadnego sensu. Przecież jego okręt mógł nie iść na
zbliżenie, mógł strzelać z wielkiej odległości ze wszystkich swych wież, osłaniając szarżę
"Hooda". Teraz było za późno. Właśnie otrzymywał kolejny meldunek o odległości dzielącej
ich od Niemców i chciał zadać Mc Gullenowi jeszcze jedno pytanie, gdy nagle straszny cios
rzucił go na podłogę pomostu, tak że stracił przytomność. Gdy począł rozumieć, co się
wokół niego dzieje, zobaczył zabitych i umierających, ściany obryzgane krwią. Pomost był
jedną ruiną i cmentarzem. Potężny 380-milimetrowy pocisk wystrzelony z odległości 15
kilometrów przebił ścianę pancerną, pozostawiając ogłuszonych, ale nie rannych - jego i
oficera sygnałowego. Dziesięciu ludzi padło, drugie tyle było ciężko rannych, czterech lżej.
Jakiś ogromny odłamek pocisku przeleciał przez salon oficerski, rozbił stolik do kawy i
szafkę z winem. Podobnemu losowi uległ radioodbiornik i... noga od pianina.
Leaoh począł wołać o pomoc, ponieważ telefony nie działały. Dopiero wówczas
zorientowano się w górze przy dalocelowniku, że pocisk trafił w pomost...
Dowódca okrętu długo jeszcze potem wspominał ciężko rannego marynarza, który słabym
głosem pocieszał go: "Thafs all right, sir, its all in the for-tunes of war!"*]
•
"Wszystko w porządku, sir, takie są losy wojeme!"
47
Można przypuścić, że gdyby krętem dowodził Polak, zwróciłby go teraz w stronę Niemców i
wykonał wspaniałą szarżę. Anglik postąpił odwrotnie. - Zasłona dymna, ster lewo na burt!
"Prince of Wales" zatoczył koło i począł szybko oddalać się od Niemców. Podczas tego
całego starcia otrzymał cztery trafienia pociskami 380-milimetrowymi i trzema
pociskami 203-milimetrowymi wystrzelonymi przez krążownik "Prinz Eugen".
O godzinie szóstej dwadzieścia cztery z pancernika nadano do krążownika "Suffolk" depeszę:
"..."Hood" został zatopiony. Mój pomost jest zniszczony. Wieża "Y-" czasowo
wyeliminowana z akcji..."
NA WODACH ATLANTYKU
Dowództwo hitlerowskiej "Kriegsmarine" z niepokojem wyczekiwało na wieści od
"Flottenchefa", który gdzieś daleko na północy szedł ze swym zespołem ku szerokim
przestrzeniom oceanu. Kontakt z Lutjensem miała utrzymywać tzw. Gruppenkommando West
z siedzibą w Paryżu, stanowiącą ekspozyturę "Seekriegsleitung" * w Berlinie na zachodni
teatr działań morskich. Prócz niej istniała także Gruppenkommando Ost, pełniąca podobne
funkcje na wschodnim teatrze działań. Jak na 400 000 ton okrętów marynarki wojennej
"Kriegsmarine", organów i dowództw było bez liku, a liczba admirałów i komandorów
wykonujących przeważnie funkcje administracyjne wielokrotnie przewyższała liczbę
posiadających te stopnie oficerów spośród personelu pływającego. Setki tych "wybitnych
strategów i taktyków" wyczekiwało przeto na wieści od jednostek, które miały
zdezorganizować atlantyckie połączenia "przeklętego Alibionu". Gdy więc o godzinie 5.52
Gruppenkommando West otrzymało od Lütjensa sygnał: "Rozpoczynam walkę z dwoma
ciężkimi jednostkami", wrażenie było początkowo minorowe. Nie po to przecież "Bismarck"
został wysłany, żeby wdawać się w walkę z okrętami wojennymi, lecz by niszczyć bez ryzyka
statki handlowe.
*Dosłownie: "Kierownictwo wojną morską".
49
Ale skoro w kilkanaście minut później nadeszła triumfalna depesza o zatopieniu "Hooda",
serca niemieckie w Paryżu i w Berlinie napełniły się tak bezbrzeżną radością, że wątpliwości
poczęły niknąć.
O godzinie 8.02 radiotelegrafiści Gruppenkommando West odebrali w Paryżu dłuższy
meldunek sytuacyjny, w którym Liitjens raportował stan okrętu po spotkaniu z "Hoodem" i
"Prince of Wales":
1. Pomieszczenie maszynowni elektrycznej nr 4 zniszczone.
2. Do lewej kotłowni nr 2 przedostaje się woda. Woda w części dziobowej okrętu.
3. Maksymalna szybkość - 28 węzłów.
4. Rozpoznano dwa nadajniki radarowe.
Piąty i ostatni punkt raportu dotyczącego dalszych zamiarów "Flottenchefa" wynikł po
krótkiej, ale niezwykle ostrej dyskusji między Lütjens em i Lindemanem. Z chwilą bowiem,
gdy "Hood" został zatopiony, a drugi angielski pancernik zatoczył półkole i pod przykryciem
zasłony dymnej począł gwałtownie zwiększać odległość, powstało przed Niemcami pytanie:
co robić dalej?
Lütjens poruszył ten temat pierwszy. Stał obok swego przełożonego na opancerzonym
pomoście nawigacyjnym i wpatrywał się w dziób swego okrętu, który przy nadejściu większej
fali zanurzał się nienormalnie głęboko, jak gdyby jakiś niewidzialny ciężar ciągnął go w dół.
Z tyłu, za rufą pancernika, ścieliła się na wodzie struga ropy, rozchodząca się szeroko w
miarę oddalania się okrętu. Ciężki angielski granat przebił dziobowe zbiorniki ropy, która
poczęła wyciekać na zewnątrz. Okręt nabierał wody, która przedostawała się przy większych
falach do zbiorników.
Lütjens, który nie ochłonął jeszcze z emocji bitwy, analizował w myślach sytuację.
Odniesione zwy-
50
cięstwo nie mogło mu przesłonić jej powagi. Już pod Bergen, po alarmie lotniczym, i
ukazaniu się na niebie zwinnej angielskiej maszyny wiedział, że sprawy nie pójdą gładko.
Pierwszym potwierdzeniem tego była obecność w Cieśninie Duńskiej krążowników, które
przylgnęły do jego zespołu i mimo "straszenia ich" artylerią nie chciały się odłączyć. Potem
przyszło spotkanie z dwoma ciężkimi okrętami, a więc przeciwnikiem, który nie bardzo się
nadawał do prowadzenia z nim wymarzonego w gabinecie Raedera "Handelskriegu".
Lütjens jeszcze raz wracał myślą do owej niedawnej rozmowy z admirałem i zżymał się
wewnętrznie. Ten "doctor honoris causa" uparł się, że mimo późnej majowej pory i krótkich
już stosunkowo nocy muszą iść na Atlantyk i topić dalej te /przeklęte handlowe łajiby, dzięki
którym Anglicy jeszcze zipią. Był tak zafascynowany swoją "naukową" koncepcją, że nie
można było z nim dyskutować. Lütjens znajdował się w dodatku w tej niewygodnej
sytuacji, że zespół miał prowadzić o n s a m i w końcu nie mógł się bardzo sprzeciwiać, by
nie być posądzonym o tchórzostwo - on o tchórzostwo, mein lieber Gott*. Dobrze! Popłynie i
będzie topił tych bezbronnych Anglików, nawet w czerwcu, nawet 24 czerwca, gdy noc jest
najkrótsza w roku. Ale jakiś zły głos wewnętrzny mówił mu wówczas: przecież ten szanowny
starszy pan myśli kategoriami pierwszej wojny światowej, a tu obecnie w epoce lotnictwa
pancernik, ongi szpilka w oceanie, stał się prawdziwym stogiem siana, który pierwszy
lepszy samolot rozpoznawczy może dostrzec z odległości kilkudziesięciu mil...
- Słucham pana, Lindeman, co ma pan do powiedzenia?
*Mój Boże!
- Herr Admirał, jest moim obowiązkiem jako dowódcy okrętu zwrócić uwagę na uszkodzenia
spowodowane przez pociski wroga. Okręt pozostawia za sobą widoczny ślad. Ilość ropy w
zbiornikach dziobowych zmniejsza się, to, co zostanie, nie bardzo będzie się nadawało do
użytku. Uważam, że powinniśmy wracać do kraju.
- O tym, co powinniśmy zrobić, myślę ja sam. Niech pan nie zapomina o tym, Lütjens -
- Ależ to, co robimy obecnie, to samobójstwo. Chce pan wyjść na Atlantyk, a przecież mamy
już na karku te dwa ciężkie krążowniki i pancernik. Na tym przecież się nie skończy, ściągną
tu większe siły.
- Szczerze mówiąc - rzekł Lütjens - uważam to za przesadę. Jak na dowódcę okrętu ma pan
zbyt wiele obaw. Widzę oczywiście tę ropę i biorę to
pod uwagę.
. - Idąc dalej dotychczasowym kursem będziemy defilowali przed Wyspami Brytyjskimi. To
zaś gratka dla ich lotnictwa!
- Czy sądzi pan, że idąc drogą powrotną wokół Islandii sprawy będą się przedstawiały lepiej?
Lindeman, pan nie zdaje sobie sprawy z tego, co pan
mówi.
Lütjens począł tracić cierpliwość. Znajdował się tu ktoś, kto przeciwstawiał się jego
postanowieniom, których, niech się dzieje, co chce, chciał bronić do
końca. Podniósł głos.
- Ja tu dowodzę czy pan? Ja się nie cofnę i cały zespół zrobi to, co ja rozkażę, wypełnię naszą
misję w duchu wytycznych danych dla marynarki wojennej przez f ührera- Zwyciężyć albo
zginąć, oto nasze przeznaczenie! Uważana przeto dyskusję za zakończoną. Proszę
wykonywać moje rozkazy! Zamierzam przy pierwszej nadarzającej się sposobności pozbyć
się Anglików. To na początek. Potem, gdy będę uwa-
52
żał za stosowne, poinformuję pana o dalszych moich zamiarach - zakończył zimno
"Flottenchef" i udał, że nie widzi tragicznego machnięcia ręką, które wykonał dowódca
okrętu.
Lindeman był tak przybity, że mógł już tylko pofilozofować na temat tego, co narodowy
socjalizm zrobił ze "starej dobrej niemieckiej marynarki". "Przecież ten karierowicz zgubi
siebie i nas wszystkich dlatego tylko, że kiedyś führer przywiesił mu na szyi żelazną blaszkę"
- myślał. Ale i jego trzymała w ryzach żelazna pruska dyscyplina. Nie powiedział więc już ani
słowa i udając nagłe zainteresowanie uszkodzeniami okrętu zeszedł z pomostu
nawigacyjnego, przedtem jednak zawiadomił o tym służbiście swego przełożonego.
Sygnały radiowe, które wysyłają okręty biorące udział w działaniach morskich, więcej
czasem mówią niż najwierniejsze opisy. Te, które zostały wysłane w ciągu 24 maja, po rannej
bitwie, dają dosyć ciekawy obraz sytuacji:
Godzina 10.07. Pancernik "Prince of Wales" do admirała Toveya:
...Poważne uszkodzenie pomostu bojowego. Obydwa dziobowe przyrządy do
wysokościowego kierowania artylerią nieczynne. Około 600 tan wody w okręcie, przeważnie
w części rufowej, ma skutek dwóch lub więcej przestrzelin Ra linii wodnej. Oceniana jako
możliwa do rozwinięcia szybkość - 26 węzłów...
Godzina 11.44. Admiralicja do pancernika "Ramillies".
...Iść takim kursem, by nawiązać kontakt z nieprzyjacielem od zachodu, plasujcie przeciwnika
między HMS "Ramillies" a dowódcą Home Fleet...
Godzina 12.35. Dowodzący admirał - Islandia.
...Naniesienia według danych latającej łodzi "Sunderland" potwierdzają prawdziwość danych
co do pozycji krążownika
53
"Norfolk". "Bismarck" zostawia za sobą szeroki ślad ropy. Godzina 12.38. Admiralicja.
Raport sytuacyjny na godz.
11.00.
..."Bismarck" i "Prinz Eugen" na kursie 215 stopni, szybkość 24 węzły. "Bismarck" doznał
pewnych uszkodzeń... Godzina 14.20. "Bismarck" do krążownika "Prinz Eugen".
...Zamierzam pozbyć się przeciwnika, jak następuje: podczas fali deszczu "Bismarck" pójdzie
kursem zachodnim. "Prinz Eugen" ma zachować w ciągu 3 godzin po odejściu "Bismarcka"
dotychczasowy kurs i szybkość aż do momentu, gdyby został zmuszony do jego zmiany.
Następnie ma się zaopatrzyć w paliwo u "Blechen" lub "Lothringen" *, a następnie prowadzić
wojnę krążowniczą samodzielnie. Klucz do szyfru: HOOD.
Godzina 14.40. Admirał Xovey do dowódcy krążownika "Galatea"
...Proszę wziąć lotniskowiec "Victorious" i krążowniki pod Pańskie rozkazy, aby miał osłonę.
Podążać w kierunku "Bismarcka" i zająć możliwie najbliższą pozycję. W odległości 100 mil
wykonać samolotami torpedowymi atak. ,,Victorious" nie powinien być narażony na ogień
nieprzyjacielskiej artylerii. Gdy krążownikom będzie się wyczerpywało paliwo, mają zawinąć
do Reykjaviku. "Victorious" ma utrzymywać kontakt tak długo, jak długo będą pod ręką
samoloty torpedowe lub rozpoznawcze. "King George V" zmienia kurs na bardziej
południowy. Godzina 14.42. "Bismarck" do U-Bootów. ...Okręty w zachodnim sektorze
zbierają się o świcie na niżej podanych pozycjach. Zbliżam się od północy. Zamierzam
ściągnąć ciężkie jednostki nieprzyjaciela idące za mną w ten rejon.
* Błechen" i "Lothringen" - niemieckie zbiornikowce wysiane na Atlantyk, aby zaopatrywać
niemieckie okręty wojenne w paliwo.
54
Po bitwie w Cieśninie Duńskiej zamiary Niemców nie były dla admirała Toveya jasne.
Jakkolwiek znał ich aktualny kurs, ponieważ za zespołem niemieckim szedł "Prince of
Wales" i obydwa ciężkie krążowniki, istniała uzasadniona obawa, że pod osłoną nocy Niemcy
będą próbowali się oderwać od takiej nie bardzo przyjemnej eskorty. Admirał Tovey
wiedział, że trzy okręty angielskie nie stanowiły siły, którą by można przeciwstawić
Niemcom w otwartym boju. Było więc sprawą jak najbardziej zasadniczą wprowadzenie do
walki nowych sił, co przy olbrzymich odległościach na morzu nie jest najłatwiejsze. Admirał
Tovey znajdował się ze swoim zespołem składającym się z pancernika "King George V" oraz
krążownika liniowego "Repulse" i lotniskowca "Victorious" o wiele za daleko na zachód, by
móc doścignąć zespół niemiecki w ciągu niedługiego okresu czasu, gdyby ten chciał iść,
powiedzmy, w kierunku zachodniej Grenlandii. Także jeśliby dowódca niemiecki
zdecydował się na kurs w kierunku portów francuskich, wszystko zależało od tego, kiedy
dokona zmiany kursu na południowy zachód i czy dostatecznie wcześnie, by zespół Toveya
mógł mu zabiec drogę. W wojnie na lądzie problemy podobne w takich rozmiarach nie
istnieją. Odległości z reguły są niewielkie. Przeciwnik przywiązany jest w swoich ruchach
przeważnie do głównych szos i magistrali kolejowych, przez co większe przesunięcia sił
bardzo trudno jest ukryć. W wojnie na morzu drogą, po której można się poruszać, jest cała
powierzchnia morza, a okręty posuwają się z szybkością, której mogą im pozazdrościć
najlepsze czołgi. Dlatego admiralicja brytyjska poczęła zewsząd ściągać na główne możliwe
kierunki ruchu Niemców wszel-
55
kie okręty będące w jej dyspozycji. Z Gibraltaru wyruszyła "Force H" składająca się z
krążownika liniowego "Renown" (okręt podobnej klasy do "Repulse"), lotniskowca "Ark
Royal", krążownika "Sheffield" i sześciu niszczycieli. Pancernik "Rodney", który szedł od
strony Wysp Brytyjskich eskortując statek pasażerski, 24 maja rano pozostawił jako eskortę
jeden niszczyciel, a sam zwiększając szybkość ruszył naprzód, by przeciąć drogę
"Bismarckowi", gdyby ten zechciał wziąć kurs na porty francuskie lub hiszpańskie (ta
ostatnia możliwość nie była wykluczona wobec wyraźnie przyjaznej postawy Franco
względem Niemiec hitlerowskich). Pancernikowi "Revenge", który stał w porcie
kanadyjskim Halifax, Admiralicja poleciła natychmiast podnieść kotwicę i płynąć na
zachód. Także i dwa krążowniki "London" i "Edinburgh" zostały włączone do akcji
pościgu za zespołem niemieckim. Koncentracja sił odbywała się na imponującej
przestrzeni liczącej ponad milion mil kwadratowych. Jakkolwiek mogło to w istocie
wyglądać dość imponująco, każdy z wymienionych okrętów, z wyjątkiem może "Rodneya"
uzbrojonego w działa 406-milimetrowe i silnie opancerzonego, nie mógł w pojedynkę
podejmować walki z potężnym i świetnie do walki przygotowanym Niemcem. Rzeczą istotną
wobec tego stawało się zadanie mu takich ciosów, które skutecznie obniżyłyby jego
sprawność bojową, najlepiej zaś jego szybkość. W sytuacji, która została przed chwilą
opisana, nie mogła tego dokonać żadna brytyjska jednostka pływająca.
Było już pod wieczór, gdy o godzinie wpół do siódmej komandor Ellis i wszyscy, którzy byli
na pomoście nawigacyjnym krążownika "Suffolk", stra-
cili nagle niemiecki pancernik z oczu. Wessał go tuman mgły rozciągający się w odległości
około 25 000 metrów. Gdy nagle "Bismarck" ukazał się ponownie, odległość zmniejszyła się
o pięć kilometrów i wkrótce od strony Niemców nadleciały z wyciem ciężkie pociski. Kapitan
Ellis rzekł spokojnie: - To dla nas, chłopcy! - Po drugiej salwie, która rozerwała się już
niedaleko okrętu, "Suffolk" postawił zasłonę dymną i zrobił ostry skręt w lewo, nie chcąc
dalej skracać dystansu. W ten sposób; nienaumyślnie zresztą, krążownik naprowadzał
Niemców na pancernik "Prince of Wales". Gdy na pancerniku zorientowano się w sytuacji i
dalocelownik wykonał swoją pracę, ryknęły działa, ale ich ogień prowadzony na odległość
prawie 30 000 metrów był niecelny. Niemcy w odpowiedzi zrobili zwrot w prawo oddalając
się od Brytyjczyków. Najwidoczniej ich dowódca nie chciał bawić się w wojnę...
Z zamieszania, wywołanego zresztą celowo przez Niemców, skorzystał krążownik "Prinz
Eugen", który wypełniając rozkaz Lütjensa uszedł pogoni.
Pamiętny dzień 24 maja miał się ku końcowi. Zmierzchało. Niebo poczynało szarzeć,
ciemnieć, Niemców było widać coraz słabiej. Dowódca zespołu angielskiego, kontradmirał
Wake-Walker, wysunął na czoło szyku krążownik "Suffolk", za nim płynął pancernik "Prince
of Wales", w tyle krążownik "Norfolk". "Suffolk" zawdzięczał swoją czołową pozycję
aparaturze radarowej, która jak dotychczas spisywała się znakomicie. Jego też zadaniem
miało być utrzymanie kontaktu z nieprzyjacielem w nocy, gdy widoczność zmniejsza się do
kilkunastu, a podczas krótkich burz deszczowych do kilku kilometrów, we mgle nawet do
kilkudziesięciu metrów.
57
Admirał Tovey nie liczył wiele na ofensywność ugrupowania, które tropiło zespół
niemiecki. Nie miał większych złudzeń co do tego, że uszkodzony "Prince of Wales", okręt,
który właściwie przegrał pierwszą walkę, będzie mógł wiele zdziałać przeciw Niemcom.
Pewne nadzieje pokładał jednak w towarzyszącym jego zgrupowaniu lotniskowcu
"Victorious", który posiadał na pokładzie samoloty torpedowe. Gdyby udało się dokonać
udanego ataku i wyrzucić z samolotów torpedy, które trafiłyby "Bismarcka" w jakąś
szczególnie wrażliwą część kadłuba, sytuacja mogła się wyjaśnić. Na razie bowiem
niebezpieczeństwo wymknięcia się przeciwnika było bardzo duże. Nadchodziła noc,
pogoda była zdecydowanie zła i wszystko to ułatwiało Niemcom oderwanie się od
prześladowców. O godzinie 22.00 9 dwupłatów typu "Swordfish" pod dowództwem kapitana
E. Esmonde wystartowało z pokładu lotniskowca i wzięło kurs według namiarów podanych
przez zespół kontradmirała Wake-Walkera. O 23.30 byli już o 120 mil od swego pływającego
lotniska. Naprowadzeni przez krążownik "Norfolk", rozpoczęli atak. Niemcy odpowiedzieli
piekielnym ogniem z kilkudziesięciu dział przeciwlotniczych oraz dziesiątków najcięższych
karabinów maszynowych, tworząc prawdziwą ścianę ognia. Samolot Esmonde'a został
trafiony odłamkiem już w odległości 4 mil od celu. Lotnicy zdecydowali się na atak tuż nad
powierzchnią morza. Prowadzący drugą falę ataku porucznik Gick, gdy mu się nie udał atak z
prawej burty, okrążył "Bismarcka" i zaatakował z lewej. Prowadzący trzecią trójkę
samolotów porucznik H.C.P. Pollard skierował swe samoloty w ten sektor, gdzie ogień
niemiecki był najmniej intensywny. O kilkaset metrów od pędzącego okrętu wyrzucili
torpedy)
58
które poszły tuż pod powierzchnią morza w kierunku pancernika. Zauważono wkrótce
fontannę wybuchu i słup białego i czarnego dymu, który buchnął z burty "Bismarcka"...
"Swordfishe" wracały postrzelane, ale w komplecie. Gorzej było z przestarzałymi samolotami
typu Fulmar, które miały utrzymywać do rana kontakt z pancernikiem. Dwa z nich spadły do
morza.
Lądowanie samolotów, których załogi nie były jeszcze dotrenowane, odbywało się w
ciemnościach. Dowódca lotniskowca pozwolił sobie jednak w decydującym momencie na
zapalenie reflektorów i dzięki temu wszystko zakończyło się nadspodziewanie dobrze...
Na eskadrze brytyjskiej, która szła za Niemcami w ciemnościach nocy, słyszano atak
samolotów, jak na razie jednak nic nie wskazywało na jakieś szczególne jego efekty. Niemcy
szli swoim starym południowo-zachodnim kursem i jak dotąd nie zmniejszali szybkości.
Oznaczało to, że bohaterska akcja lotników nie na wiele się na razie przydała. Istniała jednak
szansa, że uszkodzenie, dokonane przez wybuch torpedy, po pewnym czasie osłabi zdolność
bojową niemieckiego pancernika.
Komandor Ellis prowadził swój okręt na czele szyku. Była to czwarta noc, podczas której nie
spał. Względnie ciepły dawniej pomost nawigacyjny opanowały fale zimna. Podczas
ostatniego starcia z "Bismarckiem" działa przednich wież strzelały pod takim kątem
kierunkowym, że wyloty luf zbliżyły się niebezpiecznie do pomostu. Podmuch przy odpaleniu
był tak silny, że na pomoście nawigacyjnym wyleciały wszystkie szyby. Czuł, że ledwo
panuje nad sobą i swoim zmęczeniem. Spać, choć trochę spać.
59
oto czego potrzebował - choć na chwilę przyłożyć głowę do skórzanej poduszki i rozgrzać się,
rozgrzać za wszelką cenę. Ale jak tu spocząć, jeśli od skuteczności działania jego okrętu
zależy, czy wróg się nie wymknie, i jak tu się rozgrzać, jeśli pomost wypełnia majowy chłód
Atlantyku?
Okręty angielskie szły za Niemcami zygzakując. Admiralicja uprzedziła ich, że w pobliżu
mogą znajdować się hitlerowskie okręty podwodne. Po północy zaszła niewielka zmiana -
krążownik "Norfolk" wysunął się przed pancernik "Prinee of Wales". "Suffolk" nadal szedł na
czele. Wszystkie zaś trzy okręty zajmowały pozycje lekko z lewa za rufą "Bismarcka".
Porucznik, który śledził ruch świetlistej plamki na ekranie radarowym, przyzwyczaił się już
do tego, że przy lewym, zewnętrznym zakosie robionym przez krążownik plamka uciekała w
prawo, a nawet na pewien czas nikła. W chwili gdy okręt robił zakos w prawo, zbliżając się
do przeciwnika, świetlista migocąca plamka pojawiała się znowu: to był Niemiec płynący
daleko przed nimi w mroku - potężny pancernik, którego na razie nie mogli skutecznie
porazić. Porucznik spojrzał na zegarek. Już ponad 30 godzin "trzymali" wroga na ekranie
radarowym, przekazując dane o jego kursie i szybkości. Pancernik ostatnio ją
zmniejszył t obecni! robił najwyżej 16 węzłów. Nie spieszył się; najwidoczniej zespołu
brytyjskiego nie uważał za groźnego przeciwnika... Zakończyli właśnie wykonywanie zakosu
w lewo. Minęło pół minuty od zwrotu w prawo i plamki dalej nie było! Porucznik wpatrywał
się zafascynowanym wzrokiem raz w ekran, raz w sekundnik. God! Nie można czekać.
60
- Halo, tu stanowisko radarowe. Kontakt z przeciwnikiem został utracony!
Mimo mroźnej atmosfery, która panowała na pomoście nawigacyjnym, komandora Ellisa
oblał żar. Przeciwnik mógł dokonać zwrotu w prawo o 180 stopni i pójść kursem
przeciwległym albo skręcić na zachód i zwiększyć szybkość. Cały ich zespół przecież płynął
za Niemcami od strony wschodniej! Komandor Ellis w ciągu dziesięciu sekund zważył
wszystkie szanse. Dał "całą naprzód" i okręt wkrótce powiększył szybkość dwukrotnie.
Przeszedł do pomieszczenia, w którym znajdowała się aparatura radarowa i z natężeniem
wpatrywał się w pulsujący ekran. Okręt wibrował i dygotał od natężonej pracy maszyn, które
posuwały go do przodu z szybkością 60 kilometrów na godzinę. Mimo to ekran nie chciał
przemówić, świetlista drgająca plamka nie ukazywała się w półmroku. "Bismarcka"
pochłonęła atlantycka noc.
To, co się zdarzyło nad ranem dnia 25 maja, było dla floty brytyjskiej siwego rodzaju
policzkiem. Po zatopieniu największego okrętu angielskiego "Bismarck" zniknął jak widmo,
nie dając szansy wzięcia rewanżu. Co prawda wypadki stracenia kontaktu z nieprzyjacielem
są na morzu znacznie częstsze niż w działaniach lądowych, gdzie przeciwnik zawsze przecież
pozostawia jakieś ślady i odnalezienie go na bądź co bądź dość ograniczonym terytorium nie
jest najtrudniejsze. Poszukiwanie przeciwnika, który "oderwał się" na akwenie Atlantyku, i to
przy kiepskiej wiosennej pogodzie, było pracą nieomal syzyfową. Nic też dziwnego, że w
gmachu Admiralicji brytyjskiej w Whitehall, Wbrew opiniom, jakie krążą o Anglikach,
zapanowała pewna nerwowość. Trze-
61
ba przyznać, że w tym okresie Admiralicja miała jeszcze jeden, i to dość poważny kłopot:
Niemcy dokonali inwazji Krety z powietrza i flota śródziemnomorska miała "ręce pełne
roboty".
Była godzina dziesiąta, kiedy pierwszy lord Admiralicji przekazał polecenie, aby
niezwłocznie stawili się: komandor Daniel, kierownik oddziału planowania, i komandor
Edwarda, kierownik oddziału operacyjnego. Obydwaj mieli wrażenie, że przychodzi im po
raz drugi w życiu robić maturę: otrzymali identyczne zadania do rozwiązania, bez możności
porozumiewania się ze sobą. Pierwszemu lordowi Admiralicji chodziło o to, aby każdy z
nich odpowiedział na pytanie: jaki kierunek obierze "Bismarck" po zmyleniu pogoni?
O godzinie 0.28, a więc na kilka godzin wcześniej, brytyjscy marynarze obsługujący stacje
nasłuchu radiowego przejęli urywane sygnały szyfrowanej depeszy pochodzące z jednostki
morskiej wroga, który musiał, zgodnie z dokonanym namiarem, znajdować się w bliskości
własnych sił. O godzinie 4.01 na tej samej fali nadany został kilkakrotnie obszerniejszy tekst,
o godzinie 8.52 było to już dłuższe opowiadanie w eterze. Autorem tych depesz był
wiceadmirał Gunther Lütjens, który po północy donosił Gruppenkomrnando West, że okręt
został trafiony torpedą przez samolot pochodzący z lotniskowca. W trzy i pół godziny
potem odpowiadając na zapytanie dowództwa komunikował dosłownie: "Nieprzyjacielski
nadajnik radarowy w odległości przynajmniej 35 000 metrów znacznie przeszkadza w
wyjściu na przestrzeń operacyjną na Atlantyku. Pozbycie się przeciwnika niemożliwe mimo
sprzyjających meteorologicznych... Funkmessgerät od-
62
mawia posłuszeństwa, szczególnie podczas ognia artyleryjskiego". Jak wynika z tego, Lütjens
nie zdawał sobie sprawy, że Anglicy utracili go z oczu oraz z ekranów radarowych, i wysyłał
coraz dłuższe sygnały, umożliwiające dokonanie namiarów jego pozycji przy pomocy radia.
To, co wydawało się dla Anglików okolicznością ogromnie pomyślną, obróciło się wkrótce
przeciw nim...
Po godzinie 3.06, a więc od chwili gdy świetlista plamka na ekranie radarowym
"Suffolka" znikła bezpowrotnie, admirał Tovey znalazł się w nad wyraz nieprzyjemnej
sytuacji. Przeciwnik mógł mu w tej chwili płatać jakiegoś paskudnego figla, a on nie
potrafił na to odpowiednio do zmieniającej się sytuacji reagować. Przez chwilę zatęsknił do
Morza Śródziemnego, na którym pływał w pierwszych latach wojny. W tej długiej kiszce
morskiej, z Gibraltarem, Maltą i Cyprem, nie mówiąc już o portach egipskich, można było się
przynajmniej czegoś dowiedzieć od lotnictwa. Tutaj natomiast uszkodzony, ale będący w
pełni sił przeciwnik mógł wziąć kurs na Azory, mógł dążyć ku francuskim portom
atlantyckim, a wreszcie drogą, którą przybył, mógł pragnąć wrócić do Niemiec. Admirał nie
mógł więc ukryć swego zadowolenia, gdy o godzinie 10.30 otrzymał z Admiralicji sygnał
przekazujący mu namiary radiowe pozycji "Bismarcka" dokonane o godzinie 8.52 przez
stacje leżące na terenie Anglii. Linie wykreślone niezwłocznie na pancerniku "King George
V" w pomieszczeniu przeznaczonym na mapy dały w efekcie pozycję leżącą na 57 stopniu
szerokości północnej i 33 stopniu długości zachodniej. Admirał Tovey zdziwił się nieco, że
Admiralicja obarcza funkcją określania pozycji wroga jednostki znajdują-
63
ce się na morzu w trakcie wykonywania zadania bojowego. Niewątpliwie lepiej byłoby,
gdyby dokonał tego wydział nawigacyjny sztabu. Na wszelki więc wypadek rozkazał
przekazać do Admiralicji otrzymane dane i w ciągu siedemnastu minut' podjął decyzję.
Ponieważ otrzymana z namiarów pozycja leżała o dobrych 80 mil morskich na północ od
pozycji Niemców sygnalizowanej przez krążownik "Suffolk" przed godziną 3.06, przeto było
jasne, że "Bismarck" zrobił "demitour" * i poszedł na północ. Admirał Tovey rozkazał
nadać pozycję Niemców do wszystkich jednostek z poleceniem, aby działały odpowiednio do
nowej sytuacji. Wszystkie okręty, które brały udział w akcji przeciw "Bismarckowi",
zwróciły dzioby w kierunku Islandii, Cieśniny Duńskiej lub Morza Północnego. Jedynie
pancernik "Rodney", który znajdował się zbyt daleko na południu, by ważyć się na
pogoń na północ, utrzymał swój poprzedni kurs. Jego dowódca nie dokonał większej
zmiany kursu wychodząc ze słusznego założenia, że ma dobrą pozycję, by przeciąć drogę
Niemcom, gdyby chcieli się przedzierać ku Francji; podobnie postąpił krążownik "Norfolk"-
W chwili gdy pancerniki i krążowniki "Home Fleet" wykonywały swój zwrot na północ
lub na północny wschód, komandor Daniel i komandor Edwards kończyli
opracowywanie odpowiedzi na zadane im przez pierwszego lorda Admiralicji pytanie.
Wzywani byli osobno, osobno też wyrażali swoje opinie przed zgromadzonym sztabem.
Obydwaj, trzeba dodać, uchodzili za świetnych specjalistów, ludzi, którzy mieli ten
szczególny dar, zwany przez fachowców "polotem operacyjnym", łączący rzutkość
•
Półobrót, zwrot o 180 stopni (franc)
.
•
64
myśli ze szczególną umiejętnością przewidywania zamiarów przeciwnika.
Komandor Daniel po wygłoszeniu swojej opinii nie był zadowolony. Zauważył, że jego
zdanie nie bardzo przypadło do gustu pierwszemu lordowi Admiralicji oraz zastępcy szefa
sztabu. Według niego nie było wątpliwości, że "Bismarck" wziął kurs na Brest. Uszkodzenia,
które odniósł, predysponują go do naprawy, a obranie drogi powrotnej przez Cieśninę Duńską
uważał za mało prawdopodobne - Niemcy mogli się spodziewać silnego "obstawienia"
cieśniny, a nadto ataków lotnictwa z terenu Szkocji. Obierając natomiast kurs południowo-
wschodni mogli się spodziewać osiągnięcia strefy, w której bronieni byliby przez Lüftwaffe
działającą z lotnisk położonych na wybrzeżach zachodniej Francji.
Komandor Edwards nie przypominał sobie później ujemnego wrażenia, jakie spowodowała
jego ocena. Nie różniła się ona w istocie od zdania poprzednika. I on doszedł do wniosku, że
"Bismarck" płynął do Brestu.
Nic nie wskazuje na to, aby czołowi ludzie Admiralicji specjalnie przejęli się opinią tych
dwóch wybitnych taktyków, chociaż kolejny namiar dokonany na podstawie sygnałów
radiowych wysłanych przez "Bismarcka" o godzinie 13.20, naniesiony już w Admiralicji,
wskazywał zupełnie wyraźnie na oczywistą omyłkę popełnioną na pancerniku "King George
V". Pozycja Niemców leżała przynajmniej o dwa stopnie geograficzne na południe od
podanej uprzednio.
Niemcy wcale nie szli na północ, ale na południowy wschód, a więc do Brestu, tak jak to
określili Edwards i Daniel.
Gdy nowe dane dotarły do admirała Toveya, a równocześnie zakomunikowano mu, że
pancernik
65
"Rodney" otrzymał później polecenie wzięcia kursu na Morze Północne, przeżywał chwilę, w
której pragnąłby zwymyślać własne dowództwo. Od pięciu godzin płynie w mylnym
kierunku, a Londyn wysyła w eter nonsensy, z których nic nie można zrozumieć! (Prawdę
mówiąc Admiralicja brytyjska od czasów Nelsona zawsze wysyłała na morze najlepszych
swoich ludzi, a najlepszych polityków pozostawiała na lądzie. Tego dnia dawało to fatalne
rezultaty.)
Gdy wreszcie o godzinie 18.10 admirał Tovey po blisko ośmiu godzinach dokonał
ponownego, zwrotu, tym razem wracając na prawidłowy kurs,'' Niemcy, z którymi we
wczesnych rannych godzinach był mniej więcej na jednakowej szerokości geograficznej,
wyszli na 100 mil przed niego i trzeba było przynajmniej czternastu godzin dla ich
doścignięcia, jeśli się przyjęło, że co godzina okręty brytyjskie nadrabiać będą 7 mil. Klęska
poczęła zaglądać admirałowi w oczy, gdy komandor Patterson, dowódca jego okrętu
flagowego, wręczył mu raport o stanie paliwa na pancerniku i nie tracąc humoru rzekł: "Sir,
znajduję się w sytuacji pańskiego agenta bankowego, którego obowiązkiem jest zważanie, by
nie wyczerpał pan pokrycia swego konta..."
A właśnie nowoczesny szybki pancernik, jakim był "King George V", miał jeszcze
największe szanse doścignięcia Niemców- Silnie uzbrojony, ale bardzo wolny "Rodney" nie'
wchodził w tej sytuacji w grę, krążowniki natomiast mimo szybkości nie nadawały się do
tego, żeby mierzyć się w boju artyleryjskim z tą górą stali, jaką był "Bismarck". A poza tym,
czy można było ściśle polegać na radiowych namiarach dokonywanych ze stacji tak blisko
siebie leżących? Należało, przecież "fizycznie" niejako odnaleźć uchodzących Niemców! Na
razie jednak na
G6
żadnym okręcie brytyjskim nie rozlegał się elektryzujący okrzyk: "Enemy in sight!"*
Start hydroplanu, a szczególnie "latającej łodzi", której kadłub służy za pływaki, ma w sobie
elementy fantastyki. Ogromny metalowy ptak zamienia się przy starcie w olbrzymi
ślizgowiec, który pozostawiając za sobą smugi piany nabiera ogromnego pędu i potem w
trudnym do uchwycenia momencie odrywa się od powierzchni morza, szybuje, nabiera
wysokości, by wysoko ponad głowami widzów nabrać kształtów normalnego samolotu.
"Catalina" była właśnie taką dwumotorową latającą łodzią o dalekim zasięgu. Tego dnia, 26
maja, gdy przy burzliwej pogodzie wystartowała z bazy Północnej Irlandii, zadanie, które
miała spełnić jej załoga, brzmiało wyraźnie: macie odnaleźć "Bismarcka" za wszelką cenę.
Musicie rozpoznać rejon między 47°30' i 49° szerokości północnej i między 21°30' a 23°40'
długości zachodniej.
Po kilku godzinach lotu włączono automatycznego pilota i lotnicy poświęcili się obserwacji
morza, które ciągnęło się pod nimi mglistą płaszczyzną. "..."George"** prowadził maszynę na
wysokości pięciuset stóp, gdy zobaczyliśmy okręt. Siedziałem na miejscu drugiego pilota,
gdy mój sąsiad powiedział: "Cóż to jest, u diabła?" Utkwiłem wzrok przed siebie i ujrzałem
matowy czarny kształt przez mgłę, która kłębiła się nad wzburzonym morzem- " Wygląda jak
pancernika - rzekł. "Lepiej zbliżmy się, okrążmy go od rufy" - odparłem. Sądziłem, że mógł
być to "Bismarck", ponieważ nie mogłem dojrzeć niszczycieli wokół okrętu, a zobaczyłbym
je, gdyby to był
* Wróg na horyzoncie!
** Tak nazywali lotnicy angielscy automatycznego pilota. Tekst oryginalny.
67
okręt brytyjski. Opuściłem swe miejsce i przeszedłem do stolika naszego radiooperatora.
Schwyciłem kawałek papieru i zacząłem pisać depeszę. Drugi pilot przejął stery od
"George'a" i poszedł w chmury na wysokość 1500 stóp. Gdy wykonaliśmy skręt, musieliśmy
trochę pomylić się co do pozycji Niemców i miast wyjść nad rufę, znaleźliśmy się w luce w
chmurach tuż ponad okrętem. Pierwszą rzeczą, która zorientowała mnie w tym, były dwa
czarne obłoczki niedaleko krańca prawego skrzydła. W jednej chwili zostaliśmy otoczeni
wybuchami. Odłamki zaczęły bębnić o kadłub, niektóre dziurawiły jego pokrycie.
Nabazgrałem "koniec depeszy" i. wręczyłem kartkę radiooperatorowi. Pomiędzy wybuchami
pocisków rzucałem spojrzenia na okręt, który wydawał mi się jednym wielkim szalejącym
ogniem. Wykonywał właśnie unik tak ostro w prawo, że aż przechylił się mocno na lewą
burtę. "Catalina" wykonywała podobną akcję, aby ujść spod ognia artylerii przeciwlotniczej.
Nikt z załogi nie został trafiony, chociaż odłamek przebił podłogę między siedzeniami obu
pilotów, gdy zmieniali miejsca. Straty mieliśmy do zanotowania jedynie w kuchni, gdzie ktoś
z załogi zmywał naczynia po śniadaniu - upuścił i stłukł dwa porcelanowe talerze..."
Przed godziną jedenastą dnia 26 maja wieść o odnalezieniu "Bismarcka" dotarła do admirała
Toveya. Doznał on wówczas bardzo sprzecznych uczuć. Cóż z tego, że pozycja i kurs
Niemców były już teraz znane, skoro prześliznęli mu się za rufą jego okrętu flagowego,
minęli także "Rodneya" i rwali ku wybrzeżom Francji! Czuł się znużony brakiem snu,
nieustannym napięciem psychicznym podczas tej niesłychanej 2000-milowej pogoni.
Benzedryna, którą dał mu lekarz okrętowy dla podtrzymania nerwów,
68
^przestała działać i chciało mu się w dwójnasób spać. Zbliżali się coraz bardziej do
kontynentu, który naszpikowany był niemieckimi lotniskami. "Bismarck"
? miał do Brestu tylko 790 mil i szansę osiągnięcia
I portu pod wieczór następnego dnia-
- Patterson, obawiam się, że będę musiał podjąć najsmutniejszą decyzję w moim życiu
marynarza.
: Pan, mój "agent bankowy",- jak się pan sam żartobliwie wyraził, domyśla się, o co mi
chodzi...
Dowódca okrętu flagowego wykonał nieznaczny, potakujący ruch głową.
i'.- Sytuacja krystalizuje się wyraźnie: nie mogę narażać pancernika na wyczerpanie paliwa,
zbyt wielkie grozi nam niebezpieczeństwo ze strony okrętów podwodnych. Jeżeli do północy
nie uda nam się
?zmniejszyć szybkości przeciwnika ?*- w tym momencie Tovey powstrzymał na chwilę
oddech, po czym powiedział cicho - zawracamy...
- Sir, jest jeszcze ostatnia szansa - rzekł komandor Patterson.
- Biorę ją pod uwagę. "Próbuj, próbuj i jeszcze raz próbuj" *, pamiętam, ale skoro nie wyszło
nam z lotnictwem wówczas, gdy byli w Norwegii, jeśli nie dał wyniku atak z "Victoriousa",
to cóż przemawia za tym, że przy tej przeklętej pogodzie da sobie z nimi radę "Ark Royal?"
Specjalny wydzielony zespół admirała Somerville'a nazwany kryptonimem "Force H" z
trudem przedzierał się od południa przez silnie wzburzony Atlantyk. Na czele zespołu szedł
krążownik liniowy "Renown", w odległości 6 kabli posuwał się za nim lot-
•
"Try, try and once more try" - przysłowie angielskie.
•
69
niskowiec "Ark Royal", wysoki okręt o pokładzie wzniesionym ponad wodą na prawie 20
metrów. Każdy człowiek morza potrafi natychmiast odróżnić sylwetkę lotniskowca właśnie
z powodu owej wyniosłości i płasko zakończonego u góry profilu, ponad który w środkowej
części wznoszą się jedynie niewielkie nadbudówki pomostu i szeroki komin. Gdy ogląda się
lotniskowiec z przodu, widać ten sam płaski, szeroki pokład, a nadbudówki wydają się
przyczepione do niego gdzieś z boku. "Ark Royal" był nowoczesnym okrętem oddanym do
służby już w czasie wojny. Jego 260-metrowy pokład służył do startu i lądowania 72
samolotom. Pewna ich ilość typu ,,Swordfish" przystosowana była do zabierania torped.
Użyte w sprzyjających warunkach, mogły stanowić wielkie niebezpieczeństwo dla każdego,
nawet najsilniejszego przeciwnika morskiego górując nad nim przede wszystkim
szybkością.
"Ark Royal" był ostatnią nadzieją admirała To-veya. Po dwóch dobach od wyruszenia z
Gibraltaru, płynąc z maksymalną możliwą do osiągnięcia szybkością, "Force H" znalazła się
na drodze Niemców ku brzegom Francji. Dla lotników "Ark Royal" wybiła godzina "zero"!
Atlantyk sprzyjał Niemcom, wiatr wzmagał się z każdą godziną, długa oceaniczna fala
podchodziła omal że pod pokład, a czasami udawało jej się dosięgnąć jego białej
płaszczyzny, przeznaczonej do lądowania samolotów. Komandor Maund z pomostu
nawigacyjnego co chwila rzucał niespokojne spojrzenia na dziób okrętu, który raz wznosił
się ku niebu, raz opadał, omal nie pogrążając się w grzywach fal. Gdy "Renown" przekazał
sygnał admirała Toveya o pozycji "Bismarcka", Maund rozkazał zmierzyć amplitudę
wychyleń pokładu. Liczby, które po chwili zakomunikowano mu, były fantastyczne. Róż-
70
nice poziomów wynosiły 53 do 56 stóp. Rufa więc i dziób lotniskowca wznosiły się i opadały,
opisując prawie 20-metrowy łuk. Ustać na pokładzie było trudno, a cóż dopiero mówić o
starcie samolotów! Na razie pokład był pusty. Samoloty odpoczywały w wielkich, jaskrawo
oświetlonych lampami o elektrycznymi hangarach, które mieściły się pod pokładem.
Wyglądały jak wielkie ważki ze złożonymi skrzydłami (skrzydła samolotów
budowanych z przeznaczeniem do służby na lotniskowcach są składane, inaczej bowiem
niewiele by się ich zmieściło). Niżej pod hangarami znajdowały się w specjalnych komorach
bomby i torpedy, jeszcze niżej zapasy benzyny dla samolotów i ropy dla okrętu w ilości stu
tysięcy galonów. W sumie więc lotniskowiec był "zabawką" dosyć niebezpieczną...
Dyżurne załogi samolotów znajdowały się od rana w pomieszczeniu pod górnym pokładem
rufowym. W nocy paliło się tu zawsze czerwone światło, ,tak aby oczy lotników, którzy
wybiegną na pokład do swych samolotów, nie potrzebowały zbyt wiele czasu na
przyzwyczajenie się do ciemności. Lotnicy siedzieli w wygodnych fotelach w swoich
kombinezonach podszytych wełną z wielbłądziej sierści, palili, pili herbatę i wycinali z
tygodników fotografie co ładniejszych dziewcząt. Przypięte w kabinie na ścianie,
przypominały, że poza powietrzem i wodą istnieje jeszcze na świecie kawałek stałego lądu,
do którego warto wrócić.
Nagle w przyciszony gwar rozmów wtargnął głośnik: "Flying stations!"*
Na pokładzie tymczasem pojawił się rząd tajemniczych postaci, które wypełzły gdzieś z głębi
okrętu. W drelichach, skórzanych kurtkach, grubych ręka-
•
Na stanowiska!
•
71
wicach i czapkach podobnych do tych, które noszą dżokeje, zapiętych jednak rzemykami pod
brodą, personel manewrowy przypominał nieco Marsjan z powieści Wellsa, tym bardziej że
wykonywał dziwaczne ruchy, aby utrzymać równowagę. Wkrótce potężne windy poczęły
wyciągać na pokład samoloty. Dziwaczne postacie chwytały je mocnymi rękami i przetaczały
na miejsce startu. Po chwili byli na miejscu już i mechanicy, którzy po raz ostatni przeglądali
maszyny. W gwizd wiatru i odgłosy uderzeń oceanicznej fali wtargnął nowy element
muzyczny: ryk gwiaździstych, potężnych motorów.
Lotniskowiec począł wykonywać lekki zwrot w lewo, aby wyjść pod wiatr. Jeśli bowiem
samoloty miały wznieść się w powietrze, powinny mieć przeciw sobie wiatr o szybkości
przynajmniej 45 kilometrów na godzinę.
Na okręcie przemówił ponownie głośnik, z pomostu wzywano kolejno załogi do zajęcia
miejsc w samolotach. Piloci w skórzanych kombinezonach, obciśnięci żółtymi kamizelkami
ratunkowymi wspinali się z trudem po stopniach i zajmowali miejsca w otwartych kabinach
"Swordfishów". W głowach mieli jeszcze krótkie informacje dowódcy eskadry - położenie
własne okrętu takie a takie, przypuszczalna pozycja Niemców tu i tu. Siedząc już na swoich
miejscach poprawiali okulary i hełmy. Okręt kończył właśnie zwrot. Lotnicy czuli wyraźnie,
jak wiatr poczyna im wiać prosto w twarz. Na pomoście odczytywano z napięciem jego
szybkość. Gdy wskazówka licznika minęła liczbę 25 mil morskich, dowódca okrętu, dowódca
lotniczy i oficer wachtowy powiedzieli prawie jednocześnie: "w porządku". Z pomostu dano
znak zieloną chorągiewką. Oficer startowy . na pokładzie momentalnie opuścił taką samą
zieloną chorągiewkę. Leżący płasko na brzuchach dwaj lu-
72
dzie, którzy podtrzymywali drewniane hamulce, w jednej chwili usunęli je spod kół
pierwszego samolotu i "Swordfish" rycząc setkami koni rozpędził się po chwiejnym
pokładzie. Gdy przed końcem biedni oderwał się wreszcie i w objęciach atlantyckiego wiatru
począł wznosić się tuż nad grzywami fal, wszyscy głęboko odetchnęli. Start się udał.
Tak poszło w powietrze dziesięć samolotów, które
lały odnaleźć "Bismarcka" i utrzymać z nim kontakt. Gdy jednak o godzinie trzeciej eskadra
samolotów torpedowych rozpoczęła atak, sprawy nieprawdopodobnie się skomplikowały.
Styczność z "Bismarckiem" stracono, samoloty torpedowe, nie uprzedzone o obecności w
pobliżu brytyjskiego okrętu, zaatakowały Bogu ducha winny krążownik "Sheffield", który
szedł trop w trop za Niemcami. Jeśli "Sheffield" nie poszedł w głębiny za "Hoodem" od
własnych torped, mógł to jedynie zawdzięczać zimnej krwi swego dowódcy i fatalnym
zapalnikom, w które zaopatrzone były angielskie torpedy; zapalniki magnetyczne
eksplodowały nie pod wpływem obecności w pobliżu metalowego kadłuba... ale uderzeń o
fale.
"Uchylił się i tak uszedł śmierci" - jak by powiedział stary Homer.
Potem szanse były już bardzo niewielkie. Ale trzeba było zrobić ten ostatni wysiłek: jeśli nie
miałby przynieść rezultatu, nie pozostawałoby nic innego, "tylko "położyć wiosła" i popatrzeć
z daleka, jak "Bimarcka" bierze pod swoje czarne skrzydła Lüftwffe. O 7.10 wieczorem
na pokładzie "Ark Royal" zjawiło się 15 maszyn z eskadr 810, 818 i 820 pod dowództwem
kapitana T. P. Coode. Startowali w szarym deszczowym wieczorze, mając w uszach ryk
oceanu, który sprzysiągł się przeciw nim. Początko-
73
wo .poszli w kierunku, w którym naprowadził ich krążownik "Sheffield". Gdy po godzinie
ujrzeli pod sobą w dole jego smukłą sylwetkę, wykonali zwrot i kierując się radiowymi
wskazówkami jęli ścigać "Bismarcka". Między kołami każdy samolot dźwigał ogromną
torpedę, zaopatrzoną tym razem w zapalnik uderzeniowy.
Po dostrzeżeniu niemieckiego pancernika rozproszyli się. Każdy miał wykonać atak
samodzielnie. Coode wspiął się ze swą maszyną wysoko w górę, prawie na 1000 metrów.
Stamtąd pochylił samolot nosem ku morzu i począł nurkować. Czuł przy tym, jak twarz
poczyna mu zamarzać, jak lodowaty wicher paraliżuje mięśnie pod skórą. W dole ujrzał
nagle czarne wrzeciono okrętu buchające ogniem, salwami artylerii przeciwlotniczej i
karabinów maszynowych. Kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią morza wziął ster na siebie,
wyrównał, trochę znów lekko nachylił maszynę ku falom i wówczas zwolnił torpedę.
Uderzyła o powierzchnię, skryła się na chwilę w głębinach i potem poszła równo własnym
biegiem ku wrogowi. Coode poderwał maszynę w prawo w górę, zrobił jakiś
fantastyczny wiraż i ścigany przez odłamki pocisków dopadł zbawczej
chmury...
Kątem oka zobaczył, jak jeden z jego podwładnych atakuje Niemców od rufy tuż nad falami.
Wydało mu się, że z tyłu pancernika wykwitł nagle gejzer białego wybuchu. Zapadł jednak
już mrok i mogło mu się to tylko zdawać...
ALLEGRO INFERNALE
Nad Atlantykiem zapadał zmierzch. W czerniejącym mroku pancernik grzmiał, błyskał i
dymił jak wulkan Pacyfiku, który pojawia się ponad falami jednej nocy, by drugiej zniknąć
bezpowrotnie. Samoloty nurkowały jeden po drugim i obserwatorom w nadbudówkach
zdawało się, że tkwią w grzmiącym ulu, do którego zlatują ze wszystkich stron pszczoły.
Sternik Hansen, prowadzący tego wieczora okręt, uczuł nagle wstrząs, który przeszedł od
rufy, usłyszał głuchy podwodny wybuch i po chwili przerażonymi oczyma dostrzegł, że
posłuszny zwykle jego dłoniom pancernik poczyna schodzić z kursu w fantastyczny skręt. Na
próżno mocował się z kołem sterowym. Na próżno starano się pokierować okrętem z
posterunku centralnego leżącego głęboko pod pokładem. "Bismarck" począł zataczać koła,
dokonawszy drugiego wyszedł na kurs naprzeciw pancernikom admirała Toveya, które
nadciągały z północy.
W głośnikach rozległ się głos dowódcy okrętu, zapewniający, że... z lotnisk w zachodniej
Francji wystartowało 66 samolotów typu Ju-88 do ataku przeciw angielskiej flocie.
Marynarze niemieccy słuchali tego głosu, ale nie wierzyli już w słowa. Wieści, które
przedostawały się z pokładu, były zbyt tragiczne. Okręt
75
narzucał teraz swoją wolę ludziom, przestał im być posłuszny.
Niedługo po ataku torpedowym lotnictwa dowództwo kazało otworzyć kantyny. Można było
mieć teraz wszystko, na co przyszła ochota - począwszy od luksusowych wiecznych piór
"Pelikan", skończywszy na polskiej czekoladzie i szynce. Można było jeść, oblewać się
najlepszą wodą kolońską, pisać do najbliższych listy na najwykwintniejszym papierze.
Powstawało tylko pytanie: w jaki sposób te listy wysłać i ile pozostało godzin życia... Dla
tych młodych dwudziestolatków, wychowywanych na nacjonalistycznej poezji i wierze .w 24
punkty programu Hitlera, przychodziła chwila, w której opadały zasłony zakrywające
straszliwą rzeczywistość: wokół nich szalał ocean, oni sami stanowili błądzącą stalową
wyspę, która wiodła ich ku niewiadomemu przez-znaczeniu. Naprzeciw nich płynął wróg
pragnący zemsty...
Trzydzieści osiem minut po godzinie dwudziestej drugiej zabrzmiał alarm bojowy. Z
posterunków obserwacyjnych dostrzeżono niszczyciela, który szedł kursem na zbliżenie. Na
pomoście nawigacyjnym pancernika zapanowała jednak zupełna konsternacja, gdy ten mały
okręcik, którego obecność wskazywał tylko "Funkmessgerat", począł nadawać starym
rycerskim obyczajem swoją nazwę i przynależność państwową. Niemców ogarnęła
wściekłość - na tę niewielką skorupkę lunęła ulewa żelaza...
Komandor Pławski, a z nim cała załoga niszczyciela ORP "Piorun" przeżywała godzinę, która
stała się dla nich najważniejszą w życiu. Jeszcze przed dwudziestoma godzinami eskortowali
konwój o kryptonimie WS8B wraz z czwartą flotyllą niszczycieli
76
dowodzoną przez komandora Viana. Nie była to najweselsza służba - wypatrywanie
niemieckich okrętów podwodnych nieraz kończące się tym, że ni z tego, ni z owego między
okrętami eskorty prześlizgiwała się pod powierzchnią zdradliwa torpeda, która zamieniała
eskortowany zbiornikowiec w morze płomieni lub rozłupywała frachtowiec na połowy. Gdy o
drugiej nad ranem tego dnia komandor Vian zasygnalizował rozkaz opuszczenia konwoju
i jego cztery niszczyciele "Cossack", "Maori", "Zulu" ;. i "Sikh" oraz "Piorun", zmagając
się ciężko z oceanem, poczęły zmierzać w kierunku, w którym naprowadzały ich sygnały
Admiralicji, na okręcie zapanowało poruszenie. Czekała ich akcja bojowa przeciw
najpotężniejszemu okrętowi świata. Przez cały dzień pięć niszczycieli walczyło dzielnie z
falami o wysokości dużej kamienicy. Dla potężnego pancernika największa fala nie jest
poważnym przeciwnikiem, ale dla 1760-tonowego okrętu, od którego , zadanie bojowe
wymaga rozwinięcia 40-50 kilometrów na godzinę, stanowi już problem poważny. I Dziób
"Pioruna" raz po raz grzązł w nadchodzących falach, woda i piana raz po raz
uniemożliwiała obserwację. Po dwudziestu godzinach wytężonej pracy motorów cała
flotylla przebyła ponad 300 mil morskich i znalazła się w pobliżu krążownika "Sheffield",
który znajdował się w niewielkiej odległości od "Bismarcka". Niszczyciele szły szerokim
dwu-i półmilowym łukiem, przy czym "Piorun" płynął na lewym jego krańcu.O godzinie
22.30 bosman Wizner zobaczył na ekranie radarowym świetlny punkcik - to był
"Bismarck"! Osiem minut później dojrzeli nocnymi szkłami z pomostu nawigacyjnego jego
sylwetkę. Stracił już wiele na szybkości - mógł robić najwyżej 12 węzłów, ale kto by
myślał, że osłabł zupełnie, myliłby się gorzko. Skoro ko-
77
mandor Pławski rozkazał nadać polski sygnał rozpoznawczy, na niemieckim pancerniku
błysnęły wystrzały artylerii. Początkowo do "Pioruna" biły średnie 150-milimetrowe działa
pancernika. Dowódca kazał odpowiedzieć z sześciu 120-milimetrówek - dla Niemców była to
zabawa, ten pojedynek przypominał biblijne historie - z jednej strony Goliat, który jednym
uderzeniem maczugi lub pięści mógł zmiażdżyć Dawida, z drugiej Dawid, który nie miał
nawet szans, żeby trafić Goliata z procy... ponieważ ten ma tak silny pancerz, że o wiele
większe działa niewiele mu mogą uczynić złego...
Pierwsze 224cilograrnowe pociski polskiego niszczyciela poszły zanadto w prawo, pociski
następnych dwóch salw miały według świadectw polskich dojść do celu. "Goliat", raczej
oburzony niż dotknięty, obrócił na mały polski okręcik swoją artylerię .główną. Wokół'"
Pioruna" poczęły wybuchać 380-milimetrowe niemieckie pociski, wyrzucając w powietrze
fontanny wody. "Piorun" raz po raz musiał zmieniać kurs, kluczyć, zwijać się, żeby uniknąć
nieprzyjacielskiego ognia. Po salwach, które "nakryły" go, "Piorun" postawił zasłonę dymną,
ostro zmienił kurs, wyszedł spoza zasłony, znów otrzymał celny ogień, znów skrył się.
Jeszcze dziś, gdy patrzy się na zanotowane na mapie kursy naszego niszczyciela, dostrzega
się z nich szaleńczy przebieg tego niesłychanego pojedynku. Oczywiście te osiemnaście czy
dwadzieścia kilka pocisków "Pioruna" nie miały większego znaczenia, ale sam fakt
uwikłania olbrzyma w walkę, która - rzecz niesłychana w tych warunkach - trwała godzinę,
odwrócenie jego uwagi od niszczycieli brytyjskich, odegrał pewną rolę w działaniach
przeciw największemu niemieckiemu gigantowi. Walka "Pioruna" stała się też jedną z naj-
chlubniejszych tradycji Polskiej Marynarki Wojennej.
78
Tymczasem reszta niszczycieli zacisnęła wokół "Bismarcka" sieć, z której już się nie miał
wymknąć. Angielskie okręty bezustannie przypuszczały ataki. "Cossack", "Maori", "Zulu" i
"Sikh" wystrzeliły torpedy między godziną 1.20 i 7.00 nad ranem dnia 27 maja, przy czym
zgłaszały potem pretensje do dwóch trafień *.
Wiceadmirał Giinther Lütjens trzeźwo oceniał sytuację. Jego okręt o nie uszkodzonych
maszynach i gotowej do szybkiego i celnego ognia artylerii utracił znaczną część swej
zdolności bojowej. Mechanizm sterowy nie działał, torpeda wybuchając uszkodziła go,
powyginała śruby okrętowe. Stwierdzili to z całą pewnością nurkowie, którzy dokonali
prawdziwego wyczynu, opuszczając się pod powierzchnię morza z lekka uciszoną przez
rozlanie wokół rufy oliwy.
O godzinie 21.40 Lütjens nadał do Gruppenkommando West sygnał, który określał jego
postawę w nadchodzącej walce: "Okręt niezdolny do manewrowania. Walczymy do
ostatniego granatu. Niech żyje Führer!"
Tuż przed północą Lütjens rozkazał nadać depeszę, która miała dać początek nowej
hitlerowskiej legendzie :
"Do Führer a Rzeszy Niemieckiej. Walczymy do ostatka w wierze w Ciebie, mój Führerze, i
mocnym przekonaniem o zwycięstwie Niemiec".
O 1.53 otrzymał odpowiedź na swoje "morituri te aiutant" **. Hitler przesiał depeszę, która
zapowia-
* Nie jest to wszakże pewne.
** "Morituri te salutant" - "idący ina śmierć pozdrawiają cię" - pozdrowienie rzymskich gladiatorów kierowane do Cezara
przed walką.
79
dała, że "zostanie uczynione wszystko, co w ludzkiej mocy, aby dopomóc załodze
pancernika." O 2.21 L Lütjens przedstawił do odznaczenia krzyżem rycerskim żelaznego
krzyża oficera artylerii pancernika komandora-porucznika Schneidera. Motyw wniosku
odznaczeniowego: "zatopienie "Hooda" ogniem artyleryjskim". Niedługo potem o godzinie
3.51 Hitler nadał telegraficznie komandorowi Schneiderowi krzyż rycerski żelaznego krzyża.
Nowina nie wywołała należytego entuzjazmu. Marynarze, podoficerowie i oficerowie, którzy
tkwili na stanowiskach bojowych i bronili raz po raz okrętu przed atakami torpedowców,
zdawali sobie sprawę z tego, że sieć poczyna się wokół nich zaciskać. Na razie było to
dopiero preludium boju z głównymi siłami brytyjskimi, który na nich czekał. Raz po raz
pancernik spowijał się w obłokach ognia i dymu, raz po raz jego pociski przebijały ciemność
goniąc za tymi kąśliwymi, szybkimi okręcikami, które z szaleńczą odwagą atakowały ze
wszystkich stron kolosa. W chwilach przerw w walce straszne przeczucia ściskały gardła.
Niejeden wyjmował fotografię żony, matki czy swojej dziewczyny i wpatrując się w ich rysy
przeklinał siły, z którymi się sprzymierzył na własną zgubę. Najlepszy jeszcze nastrój
panował w wieżach artyleryjskich - jeśli swoimi działami rozbili "Hooda", to może uda im się
tego dokonać z innymi ciężkimi jednostkami brytyjskimi. Najstraszniej było w głębi okrętu
pod pokładami wśród zmian-, które odpoczywały. Ludzie mieli tu wiele czasu na myślenie i
rozmowy. Nie chciało się im już nawet czytać historyjek o błyskawicznych zwycięstwach
Wielkich Niemiec i ckliwych miłościach, a więc dwóch krańcowych tematach wzruszających
w owych czasach ducha niemieckiego. Ilustracje
80
II W czasopismach wyglądały nierealnie w jaskrawym ? blasku elektrycznym oświetlającym
kabiny i kory-o tarze. Choć ich okręt stanowił cząstkę Niemiec, czuli, że między nimi a
krajem wyrosła zapora, którą przebyć będzie bardzo trudno.
Admirał Tovey był dobrze poinformowany o ruchach Niemców dzięki sygnałom
torpedowców, prze-i to nie spieszył się. Oddalony o ponad 100 mil, nie i zamierzał
doprowadzić do walki przed świtem. Zbyt wiele jednostek dążyło na pole walki, a co
ważniejsze, pragnął, aby niemiecki pancernik pojawił się nad ranem na tle jaśniejącego od
wschodu nieba. Dałoby mu to dodatkowy plus w walce artyleryjskiej.
Do jego flagowego pancernika "King George V" dołączył około godziny 19.00 pancernik
"Rodney" i w nocy posuwali się już razem; "Rodney" za rufą oddalony o niecałą milę.
Dowódcy angielscy byli już bardzo wyczerpani i znużeni. Tovey, Patterson i dowódca
"Rodneya" komandor Dalrymple-Hamilton raz po raz opierali czoła na podręcznych stolikach
nawigacyjnych lub pierwszym lepszym dość wysokim przedmiocie i zapadali w krótki
przerywany co chwila sen. Ściszony przez pancerne ściany pomostu szum morza działał
usypiająco, po przebudzeniu więc z trudem nawiązywali kontakt z rzeczywistością. Tovey
odczuwał ogromną ulgę, był pewien, że Niemiec mu się już nie wymknie, nie uchyli od
ostatecznego boju. Równocześnie jako stary marynarz nie bez pewnej melancholii myślał o
decydującym udziale lotnictwa w całej akcji; gdyby nie te kilkanaście "Swordfishów", nie
mogło być mowy o dogonieniu niemieckiego pancernika. Teraz pragnął już tylko jednego -
odpocząć na tyle podczas nocy, aby w nadchodzącej bitwie nie popełnić
i - Bismarck - pirat AHamyiju
81
błędu i zadać przeciwnikowi cios ostateczny, nie ponosząc zbędnych strat. Z depeszy nadanej
przez niszczyciela HMS "Cossack" o godzinie 3.55 wiedział, że między godziną 2.40 i 3.40
przeciwnik zrobił zaledwie 8 mil, ale że jego artyleria i urządzenia do kierowania ogniem są
w doskonałym stanie. Admirał odczuwał lekki niepokój, ponieważ właściwie nie wiedział,
gdzie dokładnie znajduje się przeciwnik, a z nim pięć niszczycieli komandora Viana. Pogoda
była przez cały czas pogoni fatalna i słońce nie pokazywało się zupełnie, mogły przeto w
określaniu własnego położenia zajść poważne pomyłki. Próbowano ustalić położenie
niszczycieli przy pomocy namiaru- radiowego, rozkazano im także przy zbliżaniu wystrzelić
pociski świetlne. Na razie jednak nie było nic widać, a namiary dawały wyniki zupełnie
nieprawdopodobne. Nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie czekać świtu.
Nad ranem Tovey dał znać komandorowi Dalrym-ple-Hamiltonowi, że w boju "Rodney"
może manewrować samodzielnie, a więc w tzw. "open order", admirał postąpił więc
odwrotnie niż wiceadmirał Holland, który ściśle związał ze swoim okrętem pancernik "Prince
of Wales".
Na pokładzie pancernika "Rodney", w wieży artylerii głównej 406-milimetrowej, znajdował
się polski marynarz, porucznik marynarki Eryk Sopoćko *. Jego słowa jako naocznego
świadka najlepiej przekażą rzeczywistość morskiego boju oglądanego z wielkiej jednostki
morskiej:
•
Zginął później wraz z niszczycielem ORP "Orkan" 8.X.1943 roku. Ponieważ jego książka znajduje się w kraju w
kilku zaledwie egzemplarzach po angielsku ("Gentle-men, the "Bismarck" has beem sunk"), a więc jest niełatwo
dostępna, pozwoliłem sobie zacytować z niej ten bardzo ciekawy fragment
.
32
"...W pomieszczeniu do kierowania ogniem i kot się nie przeciśnie, kładę się więc między
lufami dwóch załadowanych dział 16-calowych. Czuję się śmiertelnie zmęczony,
przemoczony i zziębnięty na kość. Nie mogę spać, ani nawet drzemać...
Mówi dowódca: ^Zbliżamy się do wroga. Nie spać, zająć stanowiska bojowe". Wracam do
mojego zydla i opieram głowę o pancerz ściany wieży. Wydaje się ciężka jak ołów i waży
chyba tonę...
- Pogoda się poprawia - mruczy mój kapitan.
- Skąd pan to może wiedzieć? - pytam. - Nic nie widzę.
- Och, całkiem po prostu, zdjąłem zasłonę z peryskopu, czego pan zapomniał zrobić -
odpowiada ze śmiechem.
Przestało padać i widać już, jak fale zalewają pokład. Co chwila prześwituje niebieskie
wygwieżdżone niebo w lukach między chmurami. Rozchodzi się nocna mgła i poprawia
widoczność. Patrząc na horyzont nabieram otuchy.
O szóstej powinni byśmy zobaczyć nieprzyjaciela, ale jest już po szóstej i wciąż nie mamy
styczności bojowej.
Oficer artylerii udziela szczegółowych instrukcji co do sposobu strzelania. Obsługi dział
zacierają ręce, kapitan piechoty morskiej podkręca wąsa. Wyglądam chyba tak, jak bym miał
zamiar wleźć do mojego peryskopu. Przekaźniki zaczynają pracować. Widzialność poprawia
się gwałtownie i o ósmej sięga 27 000 jardów. Niebo się wypogadza. Na horyzoncie zalega
czarny zwał chmur, podczas gdy nad nami chmury są przetykane błękitnym niebem. Głos
kapitana: "W każdej chwili możemy ujrzeć wroga". Przekaźnik sygnalizuje: "Stosować się do
przyrządu kierowniczego". Zaobserwowano krążownik w od-
83
ległości 25 000 jardów. Już nie jest mi zimno. Bój nadchodzi z błyskawiczną szybkością.
"Wróg na horyzoncie* - słyszę przez głośnik. Idziemy wprost na przeciwnika, tak więc
tylko dwie przednie wieże będą mogły strzelać, a my musimy czekać. Lekkie uczucie
rozczarowania. W peryskopie widzę mijającego nas "Króla Jerzego V". Na fok-maszcie
powiewa olbrzymia biała bandera, podczas gdy na szczycie głównego masztu flaga
głównodowodzącego, czerwony krzyż Świętego Jerzego na białym tle, Sznur flag
sygnałowych wciągnięty zostaje przez okręt admiralski i jak tradycja tego wymaga, HMS
"Rodney" podnosi swą własną banderę bojową... "-Otworzyć ogień" - rozkazuje
kapitan. Na tablicy kontrolnej ukazuje się sygnał świetlny "Gotów". Dwa krótkie dzwonki.
Ogłuszający ryk, okręt drży pod naszymi stopami i zdaje się cofać wraz z odrzutem dział.
Mój peryskop ukazuje morze płomieni, a potem zasłonę czarnego dymu.
Następna salwa. Odległość zmniejsza się? Nie widać ani "Bismarcka", ani słupów wody od
wybuchów naszych pocisków...
^Nieprzyjaciel otworzył ogień*, słychać przez megafon głos kapitana. Tak, widzę. Dwa ognie
błysnęły razem daleko, daleko, jak gdyby spoza zasłony mgieł. Na chwilę wstrzymuję
oddech. Strzelają do nas. Potem ryk salwy "Rodneya" wdziera się do mojego mózgu.
Strzelamy i słyszę, że "Król Jerzy V" także otworzył ogień.
Kilkaset jardów przed naszym dziobem wznosi się wysoki słup wody. Ile ich jest? Jeden,
dwa, trzy, cztery... Pojawiają się tam na chwilę i znikają. Pierwsza salwa wroga jest dobra w
kierunku, ale krótka. "Bismarck" lub raczej ciemne miejsce, w którym widnieje, nagle znika
mi z oczu. Obser-
84
wuję, jak "Król Jerzy V" strzela, i widzę sznur trzepoczących flag sygnałowych.
Cóż to? Druga salwa z "Bismarcka"! Dwie góry wody zaciemniają moje pole widzenia.
Wydaje się, jak by spod dna okrętu dochodziły zduszone eksplozje.
"Hm - mówi kapitan - dobre strzały"? Tak" -odpowiadam krótko. -?Zmieniamy kurs, teraz na
nas kolej, chłopcy* - mówi do obsługi wieży. "Rodney" skręca w lewo. Lufy wszystkich
naszych dział zwracają się ku wrogowi. I my możemy w końcu strzelać. Idziemy zygzakiem.
Świst sprężonego powietrza, drganie spowodowane obrotem wieży, hałas podajników
amunicyjnych i nasze własne salwy, salwy "Króla Jerzego V", ostry świst granatów
"Bismarcka", wszystko zlewa się w symfonię bitwy. W miejscu, w którym znajdowalibyśmy
się, gdyby nie zmiana kursu, pojawiają się cztery fontanny. Trzy razem, jedna z boku.
Zręczne kierowanie Rodneyem" przez komandora Dalrymple-Hamiltona ocaliło nas od
trafienia. Niemcy muszą teraz skorygować dane. Zauważyłem, że podzielili swój ogień
między nas i okręt flagowy. Wydawało mi się, że dostrzegłem w górze samoloty, ale Bóg
wie czyje. Najprawdopodobniej nasze, bo nie otworzyliśmy do nich ognia. Odległość wciąż
się zmniejsza. Salwa za salwą leci w kierunku nieprzyjaciela.
"Nasze działa 6-calowe otworzyły ogień* - informuje nas kapitan. Słyszę je. Można je łatwo
rozpoznać. Ujadanie teriera obok wycia wilka. Przez moment główna artyleria "Rodneya"
milczy. "Bismarck* uparcie się zbliża. Na tle wybuchów mgły, dymu i chmur widać sylwetę
niemieckiego okrętu wojennego. Z zapartym oddechem oczekujemy, że wyleci w powietrze
lub zapali się.
85
"Król Jerzy V" jest na posterunku. Jego działa biją. Wieża "B" utrudnia mi obserwację
hitlerowskiego okrętu. Dygoczę. Dwa słupy wody po prawej burcie, niewielkie pudło. Krople
potu występują mi na czoło. Brr! Niezbyt przyjemne uczucie. Nie trzeba myśleć! Skręcamy w
prawo. Wieża z wolna się obraca. Na tablicy kontrolnej zapala się nasze światło "Gotów".
Stalowe lufy wznoszą się początkowo szybko, później wolno, póki nie znajdą się w pozycji
do strzału... dwa dzwonki...
"Och, teraz!" - wykrzykuję.
"-Ładna robota" - szepcze kapitan.
"Co się stało, sir?" - pytają żołnierze *.
"Nasza 16-calowa salwa osiągnęła bezpośrednie trafienie w części dziobowej. Jeden z
pocisków eksplodował u podstawy wieży B" - brzmi odpowiedź. Ukazuje się przez chwilę
błysk i ogień, które wolno gasną. Wieża wroga milknie na zawsze...
"Znów koncentrują swój ogień na nas" - zauważa kapitan. Przez cały czas "Bismarck" zdaje
się zdecydowanie rosnąć. Słupy wody różnej wielkości, a nawet, co dziwniejsze, różnych
kształtów wytryskają wszędzie wokół niego. Największe, wyższe niż jego maszt główny,
spowodowane są 16-calówkami "Rodneya". Nieco mniejsze przez 14-calowe "Króla Jerzego
V", najmniejsze przez nasze 6-calówki. Słońce świeci i woda załamuje promienie, ukazując
wszystkie kolory tęczy. Od czasu do czasu na ciemnym kadłubie wroga ukazują się języki
ognia. Jednak szybko są gaszone. Przeciwpancerny granat trafia celnie, wgryza się głęboko w
pancerz, wyrzucił jakąś wewnętrzną część okrętu i już widzę wznoszącą się potężną kolumnę
dymu czy pary.
•
Żołnierze korpusu piechoty morskiej, która obsługuje na okrętach brytyjskich działa.
86
Wieża na niemieckim pancerniku strzela tylko z prawego działa, drugie zwisa żałośnie - choć
nie widziałem, kiedy zostało uszkodzone. Działa na rufowym pokładzie są jeszcze nie
uszkodzone i dalej strzelają, choć w mniejszym tempie. Niemcy wyraźnie słabną.
Zaczynamy oddawać salwy boczne ze wszystkich dziewięciu dział. Stan morza powoduje, że
posuwamy się wolno, ale majestatycznie. Z każdą mijającą minutą jesteśmy coraz bliżej
"Bismarcka". Jeden z naszych pocisków widocznie trafił w flagę, ponieważ już jej nie widać,
ale proporzec dowódcy łopoce w całej okazałości, chociaż jego wygląd zdaje się zapowiadać
los, który go czeka.
Pierwsza nasza salwa boczna jest trochę za krótka, ponieważ olbrzymie kolumny wody
wytryskują ponad okręt i kryją go na chwilę przed naszym wzrokiem..."
Już przed wiekami kilka przynajmniej państw podczas pokoju uważało, że posiada
najlepsze armie na świecie; z flotami wojennymi bywa odmiennie, a już z pewnością w
naszym stuleciu, gdy informacja o sprawach wymiernych, materialnych, doszła do
pewnego stopnia doskonałości. Żeby się przekonać, kto ma jaką flotę, wystarczy wziąć do
ręki pierwszy lepszy rocznik informacyjny, aby z niego dowiedzieć się prawie wszystkiego,
co potrzebne jest dla oceny możliwości przeciwnika. Nad ranem więc, gdy w pobliżu nie
było widać ani własnego lotnictwa, ani okrętów podwodnych, Lütjens nie miał już żadnych
złudzeń. Gdy o 8.43 zobaczył na horyzoncie dwie rosnące z każdą chwilą sylwetki
okrętów, poczuł, że nadchodzi finał. Jednym z nadpływających był pan-
87
cernik typu "Rodney" uzbrojony w dziewięć dział 406-milimetrowych, drugim pancernik
typu "King George V" posiadający jako artylerię główną dziesięć dział 356-milimetrowych.
W sumie dawało to dziewiętnaście dział przeciw jego ośmiu, ciężar salw bocznych okrętów
angielskich przewyższał ciężar salw "Bismarcka" prawie dwukrotnie. Obydwaj jego
przeciwnicy byli dobrze opancerzeni i szanse powtórzenia historii "Hooda" były nikłe.
Wrogowie zbliżali się z szybkością około 20 węzłów, a on nawet nie mógł manewrować. O
godzinie 8.47 przeciwnik zaczął strzelać z przednich wież. Wieże "Bismarcka" zwróciły się
według danych potężnego kilkunastometrowego dalmieriza oraz przeliczników w stronę
Anglików i dwie minuty później plunęły ogniem. Wkrótce wokół pancernika poczęły
wyrastać trzydziestokilkumetrowe góry wodne. Były to wybuchy 406-milimetrowych
pocisków. Lütjensowi zdawało się przez chwilę, że znajduje się w Islandii wśród gejzerów.
Widział, że ich własny ogień nie jest tak celny, jak by tego pragnął, przeciwnik nadto okazał
się dość giętki i manewrował umiejętnie. Przeszli obok siebie raz na przeciwległych kursach,
później Anglicy zrobili zwrot na północ i poszli równolegle do nich, cały czas strzelając. Na
okręcie rozszalało się piekło. Woda, płomienie, dym, straszliwe grzmoty wybuchów zlewały
się w przerażający obraz, który on jako dowódca, wyniesiony ponad okręt na pancernym
pomoście, musiał długo znosić. Widział, jak jedno po drugim działo odpadało z akcji, jak
została rozbita jedna z wież dziobowych, słyszał meldunki z głębi okrętu o wybuchach,
pożarach, o przedostającej się wodzie, o tym całym piekle, w który przemienia się największy
okręt wojenny przy spotkaniu z równorzędnym lub mocniejszym, przeciwnikiem. Wyobrażał
sobie los ludzi pod pokładami, jak
88
giną od ognia, wody i dymu. I wbrew swoim butnym pseudoheroicznym depeszom nadanym
w nocy przyszła mu na myśl przed śmiercią refleksja o bezsensie tej walki. Nim dopowiedział
sobie do końca tę myśl, pocisk 1100-kilogramowy uderzył w górną część pomostu bojowego,
przebił ścianę i eksplodował niszcząc wszystko i wszystkich...
Admirał Tovey niecierpliwił się. Dystans zmniejszył się już do 7500 metrów, widać było, jak
wróg jest masakrowany pociskami, nic jednak nie wskazywało na jego szybkie zatonięcie. W
pewnej chwili ledwie panując nad sobą Tovey zawołał Pattersona: "Bliżej, bliżej, nie widzę
dość trafień!" Trzeba było kończyć walkę, za chwilę mogły się pojawić na scenie niemieckie
okręty podwodne, a zapasy paliwa na pancernikach z ledwością starczały już na powrót do
baz. Admirał Sommervilłe nie bardzo miał ochotę ryzykować ataku samolotów z "Ark
Royal", ponieważ "Bismarck" ostrzeliwany był teraz przez cztery okręty, dwa pancerniki
oraz krążownik "Norfolk" i krążownik "Dorsetshire", które pojawiły się na scenie boju. W
tym rozgardiaszu bitwy okręty mogły podstrzelić własne samoloty, które musiałyby przecież
wykonać atak niewysoko ponad powierzchnią morza, w niebezpiecznym sąsiedztwie
wybuchających słupów wody.
O godzinie 10.15, gdy na "Bismarcku" wszystkie działa ucichły i na pokładzie widać było
wybiegających ludzi, którzy nie zważając na rozkazy oficerów przeskakiwali przez relingi i
rzucali się do wody, admirał Tovey postanowił opuścić miejsce walki i polecił pancernikowi
"Rodney" uczynić to samo. Przedtem jednak rozkazał, aby któryś z okrętów zbliżył się do
"Bismarcka" i zatopił "go torpedami.
89
Krążownik "Dorsetshire", który notabene samowolnie opuścił jeden z konwojów, aby wziąć
udział w walce, wystrzelił do prawej burty "Bismarcka" dwie torpedy, z których jedna
wybuchła na wysokości pomostu, opłynął następnie wroga z lewej strony i wyrzucił następną
torpedę. Stalowy kolos począł zanurzać się lewą burtą, wreszcie przewrócił się do góry dnem
niczym nieżywy rekin i zaczął pogrążać się w falach.
O godzinie 10.36 krążownik "Dorsetshire" rozpoczął nadawać swoje historyczne sygnały:
- Niemiecki pancernik "Bismarck" tonie.
- Wróg został zatopiony.
- Wyławiam rozbitków.
- Setki ludzi w wodzie *.
O godzinie 11.19 admirał Tovey, uradowany zwycięstwem, nadał sygnał skupiający w sobie
tragiczne nieporozumienia, które towarzyszyły bardzo wielu mieszkańcom Wysp Brytyjskich
w ich stosunku do hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy:
"Chciałbym wyrazić najwyższe uznanie dla najdzielniejszej walki, którą stoczył "Bismarck"
przeciw miażdżącej przewadze".
O godzinie 16.10 Admiralicja udzieliła odpowiedzi na ten sygnał dowódcy "Home Fleet":
"Ze względów politycznych jest rzeczą ważną, aby nic z charakteru uczuć wyrażonych w
sygnale o godz. 11.19 nie zostało podane do publicznej wiadomości, jakkolwiek bardzo
podziwiamy dzielną walko"
Admirał Tovey oraz lordowie Admiralicji nie widzieli przypuszczalnie tych, z którymi
musieliby się zetknąć prędzej czy później, gdyby nie udało im się
* Ogółem udało się wyratować 110 ludzi z załogi "Bismarcka".
90
zatopić "Bismarcka" oraz setek okrętów podwodnych Trzeciej Rzeszy. Wówczas, podobnie
jak i mieszkańcy kontynentu europejskiego, znający z własnego doświadczenia skutki
zwycięstw niemieckich, na pewno nie podziwialiby "dzielnej walki stoczonej przeciw
miażdżącej przewadze". W każdym razie ocenianie takiego przeciwnika według mierników
rycerskich wojny stuletniej, gdy się mawiało: "strzelajcie pierwsi, panowie Francuzi", było,
delikatnie mówiąc, nierozwagą.
* * *
Bohaterowie majowych wydarzeń 1941 roku - ? okręty i ludzie - różne przeszli koleje losu.
Pancernik "Prince of Wales" i krążownik liniowy "Repule" zostały zatopione w 1942 roku
przez japońskie lotnictwo, lotniskowiec "Ark Royal" zginął od niemieckiej torpedy. Inne
okręty liniowe biorące udział w walce przeszły już dzisiaj do historii. Jeden z autorów
angielskich, recenzując w tym roku książkę poświęconą historii "angielskich pancerników,
użył określenia "sad book" - "smutna książka". Pancerniki przeżyły swój wiek rozkwitu, ale w
dobie rozwoju lotnictwa i latających pocisków sterowanych znalazły się w sytuacji
ogromnych dinozaurów, których zgubą stały się ogromne wymiary, czyniące je niezdolnymi
do życia. I dziś nikt już nie buduje stalowych olbrzymów, co najwyżej wielkie lotniskowce
lub bardzo szybkie krążowniki.
Jeden z głównych aktorów wydarzeń, emerytowany obecnie admirał Tovey, zdziwił się
zapewne jednego dnia, gdy przeczytał w "Timesie", że na brytyjskich fregatach "Actaeon",
"Hart" i "Mermaid" opuszczona została flaga brytyjska - "Union Jack", a powiała flaga
"Bundesmarine" z czarnym krzyżem,
91
który tyle razy złowróżbnie pojawiał się nad Anglią w naszym stuleciu. Być może, pamięcią
sięgnął do lat po pierwszej wojnie światowej, gdy marynarce wojennej "demokratycznej"
Republiki Weimarskiej pozostawiono pancernik "Schleswig-Holstein", ten sam, który w
dwadzieścia lat później rozpoczął drugą wojnę światową salwami na Westerplatte,