background image

MĘŻCZYZNA NA BALKONIE 

 
 
 

MAJ SJOWALL PER WAHLOO  

 
 
 
 

ebook#2 

 
 
 
 

Przekład HALINA THYLWE 

AMBER 

 
 
 
 
 
 
 
 
 

Korekta 

Anna Brzezińska 

Jolanta Kucharska 

Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok 

Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok 

Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber 

Skład 

Wydawnictwo Amber Monika E, Zjawińska 

Druk 

Drukarnia Naukowo-Techniczna 

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 

Tytuł oryginału Mannen pi balkongen 

Copyright © Maj Sjowall and Per WahlflO 1967 Pubiished by arrangement with 

Salomonsson Agency. Ali rights reserved. 

For the Polish edition 

Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 

For the Polish translation 

Copyright © by Halina Thylwe 

ISBN 978-83-241-3487-8 

Warszawa 2009. Wydanie I 

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teL62040 13,620 81 62 

www.wydawnictwoamber.pl 

Keiążkę wydrukowano na -przyjaznym" papierze 

 
 
 
 
 
 

background image

Rozdział 1 
Słońce wzeszło za kwadrans trzecia. 
Półtorej godziny wcześniej ruch uliczny przerzedził się i w końcu zamarł. Wraz z 
nim umilkł gwar ostatnich gości opuszczających restauracje. Zamiatarki zostawiły 
na  asfalcie  ciemne  smugi  wilgoci.  Długą  prostą  ulicą  przemknęła  na  sygnale 
karetka pogotowia. Cicho, niespiesznie przetoczył się czarny samochód z białymi 
błotnikami,  anteną  na  dachu  i  białym  napisem  POLICJA  po  bokach.  Pięć  minut 
później  dał  się  słyszeć  brzęk  szyby  w  gablocie,  którą  ktoś  wybił  dłonią  w 
rękawiczce, odgłos szybkich kroków i ryk silnika na jednej z bocznych uliczek. 
Wszystko  to  obserwował  mężczyzna  na  balkonie.  Balkon  był  zwyczajny,  z 
balustradą, osłonięty z dwóch stron blachą falistą. Mężczyzna oparł przedramiona 
na poręczy. W ciemnościach pobłyskiwał ciemnoczerwony ognik papierosa. W równych 
odstępach  czasu  ostrożnie  wyjmował  z  drewnianej  cygarniczki  centymetrowe 
niedopałki i kładł jeden przy drugim na spodku, który stał na ogrodowym stoliku. 
Uzbierało się ich dziesięć. 
Było cicho, tak cicho, jak to tylko możliwe w dość dużym mieście w pogodną noc 
na  początku  lata.  Za  parę  godzin  pojawią  się  gazeciarze  rozwożący  prasę  na 
przerobionych dziecięcych wózkach i pierwsze sprzątaczki spieszące do pracy. 
Powoli  rozpraszał  się  siwy  półmrok;  nieśmiałe  słoneczne  światło  wychynęło  zza 
kilkupiętrowych  domów,  odbijając  się  w  antenach  telewizyjnych  i  walcowatych 
kominach na dachach przeciwległych kamienic. Po chwili plama światła usiadła na 
blaszanych dachach, szybko przeniosła się niżej, zsunęła z okapu i liznęła tynki 
ceglastych  ścian  i  drewnianych  okien  zaciemnionych  opuszczonymi  roletami  albo 
żaluzjami. 
Mężczyzna  na  balkonie  pochylił  się  i  popatrzył  na  ulicę.  Biegła  z  północy  na 
południe,  była  długa  i  prosta,  mógł  ogarnąć  wzrokiem  odcinek  długości  przeszło 
dwóch  kilometrów.  Kiedy  ją  zbudowano,  stanowiła  dumę  i  chlubę  miasta,  ale  od 
tamtej  pory  zdążyło  upłynąć  czterdzieści  lat  i  straciła  na  reprezentacyjności. 
Miała tyle lat, co on. 
Wytężając  wzrok,  dostrzegł  w  oddali  samotną  postać.  Policjant?  Po  raz  pierwszy 
od  kilku  godzin  wszedł  do  pokoju  i  udał  się  do  kuchni.  Było  widno,  nie  musiał 
włączać światła. W ogóle rzadko to robił, nawet w zimie. Otworzył szafkę, wyjął 
emaliowany  rondelek,  wlał  półtorej  filiżanki  wody  i  wsypał  dwie  łyżki  grubo 
mielonej  kawy.  Postawił  naczynie  na  kuchence  i  zapalił  gaz.  Dotknął  opuszkami 
palców łebka wypalonej zapałki, żeby sprawdzić, czy zgasła, po czym wyrzucił ją 
do  śmieci.  Stał  przy  kuchence,  dopóki  kawa  się  nie  zagotowała,  wyłączył  gaz  i 
czekając,  aż  fusy  opadną  na  dno,  poszedł  do  toalety.  Nie  spuścił  wody,  nie 
chciał  obudzić  sąsiadów.  Wrócił  do  kuchni,  ostrożnie  wlał  kawę  do  filiżanki, 
posłodził  kostką  cukru  z  na  wpół  opróżnionego  kartonu  stojącego  na  blacie  koło 
zlewu  i  włożył  łyżeczkę,  którą  wyjął  z  szuflady.  Zaniósł  filiżankę  na  balkon, 
postawił  na  pociągniętym  pokostem  drewnianym  stoliku  i  usiadł  na  składanym 
krześle. 
Słońce było już wysoko, oświetlało fasady domów po drugiej stronie ulicy aż po 
parter.  Wyciągnął  z  kieszeni  spodni  niklowaną  puszeczkę  i  wykruszył  tytoń  z 
niedopałków,  przesiewając  go  między  palcami.  Zgniótł  bibułki  w  kulki  wielkości 
grochu  i  położył  na  wyszczerbionym  porcelanowym  spodku.  Potem  zamieszał  kawę  i 
wolniutko  ją  sączył.  Znów  zawyła  syrena.  Wstał  i  śledził  karetkę  spojrzeniem, 
dopóki  sygnał  nie  wybrzmiał.  Minutę  później  przypominała  mały  biały  prostokąt. 
Skręciła  w  lewo  u  północnego  wylotu  ulicy  i  zniknęła  mu  z  oczu.  Usiadł  na 
krześle i bezmyślnie mieszał kawę, która zdążyła wystygnąć. Siedział nieruchomo, 
wsłuchując się w odgłosy miasta budzącego się niechętnie, z wahaniem. 
Mężczyzna  na  balkonie  był  średniego  wzrostu,  normalnej  budowy  ciała.  Twarz 
pospolita, wydatny nos, szaroniebieskie oczy i rzadkie włosy, sczesane do tyłu. 
Miał  na  sobie  białą  koszulę,  niewyprasowane  niebieskie  spodnie  z  gabardyny, 
szare skarpety i czarne półbuty. 
Była wpół do szóstej rano drugiego czerwca 1967. Miasto -Sztokholm. 
Mężczyzna na balkonie nie przeczuwał, że jest obserwowany. Wszelkie przeczucia i 
uczucia były mu obce. Pomyślał, że niebawem zrobi sobie owsiankę. 
Ulica zaczynała się budzić. Po każdej zmianie świateł na czerwone wydłużała się 
kolejka  czekających  samochodów.  Kierowca  furgonetki  z  pieczywem  zatrąbił 

background image

wściekle  na  rowerzystę,  który  nagle  wtargnął  na  jezdnię.  Dwa  auta  za  nią 
gwałtownie zahamowały. 
Mężczyzna  wstał,  oparł  dłonie  na  poręczy  i  patrzył  na  ulicę.  Spłoszony 
rowerzysta  usunął  się  pod  krawężnik  i  udawał,  że  nie  słyszy  obelg  miotanych 
przez kierowcę furgonetki. 
Na  chodnikach  pojawili  się  nieliczni  piesi.  Koło  stacji  benzynowej,  pod 
balkonem,  rozmawiały  dwie  kobiety  w  jasnych,  letnich  sukienkach,  nieco  dalej 
jakiś mężczyzna wyszedł z jamnikiem. Zniecierpliwiony szarpał smycz, podczas gdy 
jego pupil niewzruszenie obwąchiwał drzewo. 
Mężczyzna na balkonie wyprostował się, poprawił rzadkie włosy i wsunął dłonie do 
kieszeni.  Była  za  dwadzieścia  ósma,  słońce  wisiało  wysoko.  Spojrzał  w  niebo. 
Odrzutowiec  narysował  nad  dachami  domów  biały  wełnisty  łuk.  Znów  popatrzył  na 
ulicę i przyglądał się starszej siwej pani w błękitnym płaszczu. Zatrzymała się 
przed  piekarnią  w  domu  naprzeciwko,  długo  grzebała  w  torebce,  w  końcu  wyjęła 
klucz  i  otworzyła  drzwi.  Widział,  jak  wkłada  klucz  do  zamka  od  wewnątrz.  Na 
białej opuszczonej rolecie widniał napis ZAMKNIĘTE. 
W  tej  samej  chwili  otworzyły  się  drzwi  wejściowe  tuż  obok  piekarni  i  w  plamie 
słońca pojawiła się dziewczynka. Mężczyzna na balkonie cofnął się o krok, wyjął 
dłonie z kieszeni i znieruchomiał. 
Wyglądała  na  osiem,  dziewięć  lat.  W  ręku  trzymała  tornister  w  czerwoną  kratkę. 
Miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę, pasiastą bluzkę i czerwony sweterek z 
za  krótkimi  rękawami.  Czarne  drewniaki  wydłużały  i  wyszczuplały  jej  nogi. 
Powoli, z opuszczoną głową ruszyła w lewo. 
Mężczyzna na balkonie śledził ją spojrzeniem. Po dwudziestu metrach przystanęła, 
podniosła  dłoń  do  piersi,  otworzyła  tornister,  czegoś  w  nim  szukała,  biegiem 
zawróciła i zniknęła za drzwiami. 
Mężczyzna na balkonie ani drgnął. Upłynęło kilka minut, zanim drzwi ponownie się 
otworzyły.  Dziewczynka,  z  zapiętym  tornistrem,  ruszyła  szybkim  krokiem.  Jej 
jasny  koński  ogon  obijał  się  o  plecy.  Skręciła  za  rogiem  na  najbliższym 
skrzyżowaniu. 
Była  za  trzy  ósma.  Mężczyzna  poszedł  do  kuchni.  Napił  się  wody,  opłukał 
szklankę, postawił ją na suszarce i wrócił na balkon. 
Usiadł  na  składanym  krześle,  położył  lewą  rękę  na  poręczy,  zapalił  papierosa  i 
patrzył na ulicę. 
Rozdział 2 
Elektryczny  zegar  ścienny  wskazywał  za  pięć  jedenasta  i  zgodnie  z  kalendarzem 
stojącym na biurku Gunvalda Larssona był piątek drugiego czerwca 1967. 
Martin  Beck  znalazł  się  tutaj  przypadkiem.  Postawił  torbę  na  podłodze  przy 
drzwiach,  powiedział  „cześć!",  położył  kapelusz  na  szafce  z  archiwaliami  obok 
karafki,  wziął  z  tacy  szklankę,  nalał  sobie  wody,  oparł  łokieć  o  szafkę  i 
zamierzał się napić. 
Mężczyzna za biurkiem popatrzył na niego z kwaśną miną. 
-  Ciebie też tu przysłali? - burknął. - Co schrzaniliśmy tym razem? 
Martin Beck wypił łyk wody. 
-  Pewnie nic. Uspokój się. Mam sprawę do Melandera. Prosiłem go o coś. Gdzie on 
jest? 
-  W klopie. Jak zwykle. 
Wyświechtany  dowcip  o  szczególnym  talencie  Melandera  do  permanentnego 
przesiadywania w toalecie, w którym być może kryło się więcej niż jedno ziarnko 
prawdy, nie wiedzieć czemu zirytował Martina Becka. Ale starym zwyczajem schował 
irytację do kieszeni i badawczo popatrzył na mężczyznę za biurkiem. 
-  Co cię dręczy? - zapytał. 
-  A jak myślisz? Oczywiście rozboje. Wczoraj wieczorem znowu zaatakował w parku 
Yanadis. 
-  Słyszałem. 
-  Emeryt wyprowadzał psa i oberwał w potylicę. Miał w portfelu sto czterdzieści 
koron.  Wstrząs  mózgu.  Leży  w  szpitalu  Sabbatsberg.  Nic  nie  widział,  nic  nie 
słyszał. 
Martin Beck milczał. 
-  To już ósmy raz w ciągu czternastu dni. Ten typek kogoś zabije... 
Martin Beck opróżnił szklankę. 

background image

- Jeśli nikt go szybko nie zdejmie - dokończył Gunvald Lars-son. 
-  Nikt, czyli kto? 
-    Policja,  kurde.  My.  Ktokolwiek.  Niemundurowy  patrol  z  dziewiątki  był  tam 
kwadrans wcześniej. 
-  A gdzie był kwadrans później? 
-  W komisariacie. Pili kawę. I tak jest od początku. Jak nasi ludzie siedzą w 
każdziuteńkim  krzaku  w  parku  Vanadis,  obwieś  atakuje  w  Vasaparken,  a  jak 
obstawiamy  chaszcze  w  Vanadis  i  w  Vasaparken,  grasuje  przy  źródełku  w  Lill-
Jansskogen. 
-  A kiedy i tam w każdym krzaku siedzi policjant? 
-    Wtedy  demonstranci  roznoszą  w  pył  US  Trade  Center  i  podpalają  ambasadę 
amerykańską. To nie są żarty - ozięble skwitował Gunvald Larsson. 
Martin Beck nie odrywał od niego wzroku. 
-  Nie żartuję. Po prostu jestem ciekaw. 
-  Gość zna się na rzeczy. Jakby miał radar. Kiedy atakuje, w pobliżu nigdy nie 
uświadczysz policjanta. 
Martin Beck potarł nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. 
-  Wyślijcie... 
-    Wyślijcie?  -  błyskawicznie  przerwał  mu  Gunvald  Larsson.  -  Niby  kogo?  Co? 
Sforę wściekłych psów? Żeby zagryzły nasze cywilne patrole? Poza tym wczorajszy 
dziadek był z psem. I jaki miał z niego pożytek? 
-  Co to był za pies?                      * 
-A skąd mam wiedzieć? Może warto go przesłuchać, co? Wezwać na komendę i wysłać 
do kibla, żeby Melander z nim pogadał. Hau, hau! - Gunvald Larsson, któremu nie 
było  do  śmiechu,  grzmotnął  pięścią  w  blat  biurka.  -Jakiś  szaleniec  napada  na 
ludzi w parkach, a ty mi tu wyjeżdżasz z psami?! 
-  Przecież to nie ja... 
Gunvald Larsson nie dał mu dojść do słowa. 
-    Powiedziałem,  że  gość  zna  się  na  rzeczy.  Zasadza  się  tylko  na  bezbronnych 
starców, kobiety i  dzieciaki. Zawsze od tyłu. W zeszłym tygodniu jedna z ofiar 
zeznała, że wyskoczył zza krzaków jak pantera. 
-  Widzę tylko jeden sposób - łagodnie zauważył Martin Beck. 
- Jaki? 
-  Przebierz się za bezbronnego. 
Gunvald Larsson odwrócił głowę i przeszył Martina Becka świdrującym spojrzeniem. 
Miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, bary zawodowego ciężarowca, na 
ramionach  gęste  owłosienie  koloru  blond,  sczesane  do  tyłu  blond  włosy  i 
zdegustowane jasnoniebieskie oczy. I ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo. 
Kollberg zwykł uzupełniać jego rysopis konstatacją, że wyrazem twarzy jako żywo 
przypomina motorowerzystę. 
Teraz  wjasnoniebieskim  spojrzeniu  wycelowanym  w  Martina  Becka  kryło  się  coś 
więcej niż antypatia. 
Martin Beck wzruszył ramionami. 
-  Poważnie mówiąc... 
-  Poważnie mówiąc, nie widzę w tym nic zabawnego. W życiu nie miałem na głowie 
takiej serii rozbojów, a ty się popisujesz dowcipasami. Pies tu, pies tam. Nic, 
tylko boki zrywać. 
Martin  Beck  zdał  sobie  sprawę,  że  niechcący  sprowokował  go  do  reakcji,  którą 
niewielu udało się wywołać, i że za sekundę Gunvald Larsson straci panowanie nad 
sobą. 
Świadom konsekwencji zdjął łokieć z szafki i powiedział: 
-  Dość tego! 
Dzięki Bogu w tym momencie z sąsiedniego pokoju wszedł Melander. Bez marynarki, 
z fajką w ustach i otwartą książką telefoniczną w dłoniach. 
-  Cześć! 
-  Cześć! - odparł Martin Beck. 
-    Zaraz  jak  się  rozłączyłeś,  przypomniałem  sobie  nazwisko  -  powiedział 
Melander.  -  Arvid  Larsson.  Znalazłem  go  w  książce  telefonicznej.  Ale  nie  ma 
sensu tam dzwonić. Zmarł w kwietniu. Wylew. Do końca robił w tej samej branży. 
Miał lumpeks na Só-dermalmie. Teraz jest zamknięty. 

background image

Martin Beck wziął książkę telefoniczną, zerknął i skinął głową. Melander wyłowił 
z  kieszeni  spodni  pudełko  zapałek  i  z  namaszczeniem  zapalał  fajkę.  Martin  Beck 
postąpił dwa kroki naprzód, położył książkę na biurku i wycofał się do szafki z 
archiwaliami. 
-  Nad czym pracujecie? - zapytał podejrzliwie Gunvald Larsson. 
-    Nad  niczym  szczególnym  -  odrzekł  Melander.  -  Martin  zapomniał  nazwiska 
pewnego pasera, którego chcieliśmy zwinąć dwanaście lat temu. 
-  I zwinęliście? 
-  Nie. 
-  Ale ty wszystko zapamiętałeś? 
-  Tak. 
Gunvald  Larsson  przysunął  do  siebie  książkę  telefoniczną,  przekartkował  ją  i 
powiedział: 
- Jak, do diaska, jeśli wolno spytać, przez dwanaście lat można pamiętać namiary 
na kogoś o nazwisku Larsson? 
-  Ech, to żadna sztuka - poważnie odparł Melander. Zadzwonił telefon. 
-  Wydział pierwszy, oficer dyżurny... Przepraszam, nie usłyszałem. .. Ze co?... 
Czyjestem  detektywem?  Oficer  dyżurny,  wydział  pierwszy,  policjant  śledczy 
Larsson... Przepraszam, jak pani godność? 
Gunvald Larsson wyjął długopis z kieszonki na piersi, nagryzmolił jedno słowo i 
zamarł z uniesionym długopisem. 
-  O co chodzi?... Przepraszam, nie zrozumiałem... Że jak? Że co?... Kot?... Kot 
na balkonie?... Słucham? Ktoś?... Ktoś stoi na balkonie? 
Gunvald  Larsson  odsunął  książkę  telefoniczną,  przysunął  notatnik  i  skreślił 
kilka słów. 
-    Rozumiem.  Jak  wygląda?...  Tak,  słyszę.  Rzadkie  włosy,  sczesane  do  tyłu. 
Wydatny  nos.  Uhm.  Biała  koszula.  Wzrost  średni.  Brązowe  spodnie.  Rozpięte... 
Co?...  Aha,  koszula  rozpięta.  Niebieskoszare  oczy...  Chwileczkę,  droga  pani... 
Czy on stoi na swoim balkonie? 
Gunvald  Larsson  zerknął  na  Melandera  i  Martina  Becka  i  wzruszył  ramionami. 
Słuchając, dłubał długopisem w uchu. 
-    Momencik.  A  więc  rzeczony  mężczyzna  stoi  na  swoim  balkonie.  Czy  jest 
napastliwy,  agresywny?...  Aha,  nie  jest.  Po  drugiej  stronie  ulicy?  Na  swoim 
balkonie?... Skąd pani wie, że ma niebieskoszare oczy? To jakaś wyjątkowo wąska 
uliczka... Słucham? Że co?... Zaraz... Mówi pani, że on  stoi na balkonie. I co 
jeszcze?...  Patrzy  na  ulicę?  A  co  się  dzieje  na  ulicy?...  Nic?  Co  takiego? 
Samochody? Bawiące się dzieci?... W nocy też? Bawią się w nocy?... Aha, nie. Ale 
on  stoi  w  nocy  na  balkonie?  I  czego  pani  od  nas  oczekuje?  Mamy  wysłać  sforę 
psów?...  Nie  ma  takiego  prawa,  proszę  pani,  które  zabrania  ludziom  stać  na 
własnym  balkonie....  Zgłasza  pani  swoje  obserwacje?  Rany,  gdyby  wszyscy 
opowiadali  o  tym,  co  widzą,  musielibyśmy  przydzielić  każdemu  po  trzech 
policjantów...  Dziękować?  My  mamy  dziękować?!...  Bezczelny?  Ja  jestem 
bezczelny?! Słuchaj no, paniusiu... 
Gunvald Larsson umilkł, trzymając słuchawkę w odległości dziesięciu centymetrów 
od ucha. 
-  Rozłączyła się - powiedział zdumiony. - Po trzech sekundach rzucił słuchawkę 
na  widełki.  -  A  pieprz  się,  babo!  -  Podarł  kartkę,  na  której  robił  notatki,  i 
starannie wycierał długopis z woskowiny. - Ludzie są nienormalni. Nic dziwnego, 
że  niczego  nie  udaje  się  doprowadzić  do  końca.  Dlaczego  centrala  takich  nie 
blokuje? Powinni ich przełączać do szpitala "wariatów. 
-    Musisz  się  przyzwyczaić  -  zauważył  Melander,  wziął  książkę  telefoniczną, 
zamknął ją i wyszedł do sąsiedniego pokoju. 
Gunvald Larsson wyczyścił długopis, zmiął strzępy kartki i wyrzucił do kosza. 
-    "wyjeżdżasz  gdzieś?  -  spytał  Martina  Becka,  patrząc  z  kwaśną  miną  na  torbę 
przy drzwiach. 
-  Uhm, do Motali. Na parę dni. Mam tam coś zobaczyć. 
-  Aha. 
-  Góra tydzień. Ale dzisiaj wraca Kollberg. Będzie tu od jutra. Nie musisz się 
przejmować. 
-  Nie przejmuję się. 
-  A co do tych rozbojów... 

background image

-  No? 
-  Nie, nic takiego... 
- Jeśli zrobi to jeszcze dwa razy, złapiemy go  - odezwał się Melander z pokoju 
obok. 
-  Otóż to - potwierdził Martin Beck. - Cześć! 
-  Cześć! - bąknął Gunvald Larsson. 
Rozdział 3 
Martin  beck  dotarł  na  centralny  dziewiętnaście  minut  przed  odjazdem  pociągu  i 
wykorzystał je na dwie rozmowy telefoniczne. 
Najpierw zadzwonił do domu. 
- Jeszcze nie wyjechałeś? - zapytała małżonka. 
-  Zatrzymam się w hotelu Palące - powiedział, ignorując jej retoryczne pytanie. 
- Uznałem, że powinnaś to wiedzieć. 
- Jak długo cię nie będzie? 
-  Tydzień. 
-  Skąd ta pewność? 
Dobre pytanie, pomyślał Martin Beck. Przynajmniej nie jest głupia. 
-  Pozdrów dzieci. - Po chwili namysłu dodał: - Uważaj na siebie. 
-  Dzięki - odrzekła chłodno. 
Rozłączył  się  i  wyjął  z  kieszeni  spodni  następną  dwudziesto-pięcioórówkę.  Do 
automatów  telefonicznych  była  kolejka.  Ci,  co  stali  najbliżej,  obrzucili  go 
niechętnym  spojrzeniem,  kiedy  wrzucił  monetę  i  wybrał  numer  komendy 
południowej*. Po minucie usłyszał głos Kollberga. 
-  Cześć! Chciałem się tylko upewnić, że wróciłeś. 
*  Potoczna  nazwa  komendy  policji  w  okręgu  Soderort,  obejmującym  południowe 
przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki). 
-  Ach, co za troska - powiedział Kollberg. - Jeszcze nie wyjechałeś? 
- Jak się czuje Gun? 
-  Dobrze. Oczywiście wygląda jak budka telefoniczna. Gun, żona Kollberga, była 
w ciąży, miała urodzić na przełomie sierpnia i września. 
-  Wracam za tydzień. 
-  Wiem, zasięgnąłem języka. Wtedyjuż mnie tutaj nie będzie. - Na moment zapadła 
cisza. - Co ty masz do roboty w Motali? 
-  Sprawa tego dziadka... 
- Jakiego dziadka? 
-  Złomiarza, który się spalił ubiegłej nocy. Nie... 
-  Czytałem o tym w gazetach. No i co? 
- Jadę się rozejrzeć. 
-    Czy  nie  mają  tam  dość  oleju  w  głowie,  żeby  się  uporać  z  najzwyklejszym 
pożarem? 
-  Zażyczyli sobie... 
-  Zaraz - przerwał mu Kollberg. - Może ten kit jest dobry dla twojej żony, ale 
mnie nie nabierzesz. Poza tym świetnie  wiem, czego sobie zażyczyli i kto sobie 
zażyczył. Kto jest teraz szefem dochodzeniówki w Motali? 
-  Ahlberg, ale... 
-  No właśnie. Wiem, że wziąłeś pięć dni zaległego urlopu. Jedziesz do Motali, 
żeby chlać z Ahlbergiem w Hotelu Miejskim. Dobrze mówię? 
-  No... ale... 
-  Powodzenia. Trzymaj się! 
-  Dzięki. 
Martin  Beck  odwiesił  słuchawkę.  Człowiek,  który  stał  za  nim,  łokciami  utorował 
sobie  drogę  do  automatu.  Martin  Beck  wzruszył  ramionami  i  wyszedł  do  hali 
dworcowej. 
Kollberg  miał  po  części  rację.  Choć  w  gruncie  rzeczy  było  to  bez  znaczenia, 
trochę  się  zirytowane  tak  łatwo  został  przejrzany.  On  i  Kollberg  poznali 
Ahlberga w związku  z pewnym morderstwem trzy lata temu. Śledztwo było długie  i 
trudne  i  zdążyli  się  w  tym  czasie  zaprzyjaźnić.  Gdyby  nie  to,  Ahlberg 
najprawdopodobniej  nie  zwróciłby  się  o  wsparcie  do  Głównego  Zarządu  Policji,  a 
Martin Beck nie poświęciłby sprawie nawet połowy dniówki. 

background image

Według  zegara  dworcowego  obie  rozmowy  zajęły  mu  dokładnie  cztery  minuty.  Do 
odjazdu  pociągu  został  kwadrans.  Na  Centralnym  jak  zwykle  kłębiły  się  tłumy. 
Kupa ludzi, do wyboru, do koloru. 
Martin  Beck  -  niezbyt  wysoki  mężczyzna  o  szczupłej  twarzy,  szerokim  czole  i 
wydatnych,  mocnych  szczękach  -  stał  z  torbą  w  ręku  i  czuł  się  nieswojo. 
Większość brała go przypuszczalnie za zdezorientowanego wieśniaka, wrzuconego w 
mrowisko wielkiego miasta. 
Nagle usłyszał ochrypły szept: 
-  Te, stary... 
Odwrócił  się  i  zobaczył  czternastoletnią  dziewczynkę.  Miała  jasne  rozczochrane 
włosy  i  krótką  batikową  sukienkę.  Brudna  i  bosa,  ciut  młodsza  od  jego  córki  i 
podobnie  rozwinięta,  ściskała  w  prawej  dłoni  pasek  czterech  zdjęć,  na  które 
pozwoliła mu zerknąć. 
Ich  zrobienie  nie  przedstawiało  najmniejszej  trudności.  Dziewczynka  weszła  do 
jednego z automatów na górnym peronie metra, uklękła na stołku, zadarła sukienkę 
po pachy i wrzuciła jednokoronówki do otworu. 
Kurtynki w automatach kończyły się mniej więcej na wysokości kolan, ale niewiele 
to zmieniało. Oglądając fotki, pomyślał, że teraz dzieci szybciej dojrzewają. I 
nie noszą majtek. Jakość zdjęć pozostawiała jednak sporo do życzenia. 
-  Dwie i pół dychy - wychrypiała dziewczynka z nadzieją w głosie. 
Martin  Beck,  poirytowany,  rozejrzał  się.  W  końcu  hali  zauważył  dwóch 
mundurowych. Podszedł do nich. Jeden go poznał i zasalutował. 
-  Czy nie możecie zrobić porządku z tymi dzieciakami? Martin Beck był wściekły. 
-  Robimy,  co  w  naszej  mocy,  komisarzu  -  odparł  młody  niebieskooki  chłopak  o 
wypielęgnowanej blond brodzie, ten, który mu salutował. 
Martin Beck odwrócił się bez słowa i ruszył ku szklanym drzwiom prowadzącym na 
perony.  Dziewczynka  w  batikowej  sukience  stała  teraz  trochę  dalej  i  ukradkiem 
zerkała na zdjęcia, jakby coś było nie tak z jej wyglądem. 
Za  chwilę  najprawdopodobniej  sprzeda  je  jakiemuś  idiocie,  potem  pójdzie  do 
Humlegarden albo na Mariatorget i kupi prelu-din, marihuanę albo LSD. 
Policjant,  który  go  znał,  nosił  brodę.  Dwadzieścia  cztery  lata  temu,  kiedy  on 
stawiał pierwsze kroki w zawodzie, policjanci byli starannie ogoleni. 
Swoją drogą, dlaczego ten drugi, bez brody, nie zasalutował? Czy dlatego, że go 
nie znał? 
Dwadzieścia  cztery  lata  temu  policjanci  oddawali  honory  wszystkim,  którzy  do 
nich  podchodzili,  nawet  jeśli  owi  podchodzący  nie  byli  komisarzami.  A  może  nie 
oddawali? 
Wtedy czternastoletnie dziewczynki nie fotografowały się nago w automatach i nie 
próbowały sprzedawać zdjęć oficerom śledczym, żeby mieć pieniądze na narkotyki. 
Poza  tym  Martin  Beck  nie  był  zadowolony  ze  swojego  nowego  stopnia,  który 
otrzymał  na  przełomie  roku.  Nie  był  zadowolony  z  nowego  pokoju  służbowego  w 
komendzie południowej, w hałaśliwej dzielnicy przemysłowej przy Vastberga Alle. 
Nie był zadowolony z podejrzliwej małżonki ani z tego, że ktoś taki jak Gunvald 
Larsson został policjantem śledczym. 
Martin Beck rozmyślał o tym, siedząc przy oknie w przedziale pierwszej klasy. 
Pociąg  przetoczył  się  obok  ratusza  i  zanim  zanurkował  w  tunelu,  Martin  Beck 
zdążył  zobaczyć  parowiec  „Mariefred",  jeden  z  ostatnich  tego  typu  w  kraju,  i 
gmaszysko wydawnictwa Nor-stedts. Kiedy się z niego wynurzył,*pojawiła się bujna 
parkowa  zieleń  Tantolunden,  która  niebawem  przyprawi  Martina  Becka  o  koszmary 
senne, i koła zadudniły na moście. 
18 
Na postoju w Sódertalje poprawił mu się humor. Kupił butelkę wody mineralnej i 
leciwą kanapkę z żółtym serem, serwowane z blaszanych wózków, które w większości 
pociągów ekspresowych zastąpiły wagony restauracyjne. 
Rozdział 4 
No  więc  tak  -  zaczął  Ahlberg.  -  W  nocy  było  chłodno,  a  on  miał  stary  piecyk 
elektryczny,  który  postawił  sobie  przy  łóżku.  Potem  skopał  z  siebie  koc,  koc 
spadł na piecyk i się zapalił. Martin Beck skinął głową. 
-    To  całkiem  prawdopodobne  -  kontynuował  Ahlberg.  -Dzisiaj  dostaliśmy  wyniki 
badań technicznych. Dzwoniłem do ciebie, ale już wyjechałeś. 

background image

Stali  na  pogorzelisku  w  Borenshult,  pośród  drzew  połyskiwało  jezioro  i  stopnie 
śluzy, gdzie trzy lata temu znaleziono zwłoki kobiety. Po spalonym domu zostały 
praktycznie  tylko  fundamenty  i  komin.  Strażakom  udało  się  jedynie  uratować 
szopę. 
-    Trzymał  tam  fanty  -  poinformował  Ahlberg.  -  Stary  Lars-son  zajmował  się 
paserką.  Szczególnie  nas  to  nie  zaskoczyło,  był  już  karany.  Roześlemy  wykaz 
skradzionych rzeczy. 
Martin Beck znów skinął głową. 
-  Sprawdziłem jego brata w Sztokholmie - powiedział. -Zmarł tej wiosny. Wylew. 
Też był paserem. 
-  Może to u nich rodzinne - skwitował Ahlberg. 

 

Brata 

nigdy 

nie 

przyskrzyniliśmy, 

ale 

Melander 

go 

zapamiętał.                                           


-  A, Melander, ten z fenomenalną pamięcią. Już razem nie pracujecie, prawda? 
20 
-    Tylko  okazjonalnie.  Siedzi  na  Kungsholmsgatan.  Kollberg  też.  Od  dzisiaj. 
Cholerne przetasowania. 
Opuścili pogorzelisko i w milczeniu wrócili do samochodu. 
Kwadrans później Ahlberg zatrzymał się przed komendą, niskim żółtym budynkiem na 
rogu  Prastgatan  i  Kungsgatan,  tuż  przy  Stora  Torget  i  pomniku  Baltzara  von 
Platena. 
Zerknął na Martina Becka. 
-  Skoro już tu jesteś i masz wolne, to chyba zostaniesz kilka dni? 
Martin Beck pokiwał głową. 
-    Możemy  popływać  motorówką  -  zaproponował  Ahlberg.  Wieczorem  zjedli  w  Hotelu 
Miejskim przepysznego pstrąga 
z jeziora Vattern. I co nieco wypili. 
W sobotę pływali motorówką. W niedzielę też. W poniedziałek Martin Beck popłynął 
sam. I we 'wtorek. W środę wybrał się do Vadsteny i zwiedził zamek. 
Hotel,  w  którym  mieszkał,  był  nowoczesny  i  wygodny.  Towarzystwo  Ałilberga 
sprawiało  mu  przyjemność.  Przeczytał  powieść  Kurta  Salomonsona  Obcy*.  Czuł  się 
świetnie. 
Zasłużył  sobie  na  wypoczynek.  Zima  była  pracowita,  wiosna  okropna.  Jeszcze  nie 
stracił nadziei na spokojne lato. 
* Mannen utanfór (1958). 
Rozdział 5 
Rabuś nie narzekał na brzydką pogodę. 
Wczesnym  popołudniem  zaczęło  padać.  Najpierw  ulewnie,  potem  ciurkająco,  a  o 
siódmej  przestało.  Deszczowe  chmury  wciąż  wisiały  nisko  i  można  się  było 
spodziewać,  że  niebawem  znowu  chluśnie.  Dochodziła  dziewiąta,  zielone  korony 
drzew powoli spowijał zmierzch. Lada moment zapłoną latarnie. 
Rabuś  zdjął  deszczowiec  i  położył  obok  na  ławce.  Miał  na  sobie  tenisówki, 
spodnie khaki i elegancki szary dralonowy sweterek z monogramem na kieszonce. Na 
szyi  zawiązał  luźno  dużą  czerwoną  chustkę.  Spędził  w  parku  ponad  dwie  godziny. 
Widział  dziesiątki  ludzi,  którym  taksująco  się  przyglądał.  Dwukrotnie  ze 
szczególnym  zainteresowaniem  i  dwukrotnie  jego  uwagę  przykuły  dwie  osoby,  w 
sumie cztery. Najpierw - młodsi od niego - mężczyzna i kobieta; ona w sandałkach 
i  krótkiej  biało-czarnej  letniej  sukience,  on  w  szykownej  niebieskiej  klubowej 
marynarce i jasnoszarych spodniach. Szukali cienistego zakątka. Tam przystanęli 
i  zaczęli  się  pieścić.  Dziewczyna  oparła  się  plecami  o  drzewo,  po  kilku 
sekundach  chłopak  wsunął  prawą  dłoń  pod  jej  sukienkę  i  gumkę  od  majtek. 
Natychmiast  rozsunęła  nogi,  powiedziała:  „Ajak  ktoś  nas  zobaczy?"  -  ale 
najwyraźniej  rutynowo,  bo  od  razu  zamknęła  oczy  i  rytmicznie  kręcąc  zadkiem, 
wbiła-paznokcie lewej dłoni wwy-strzyżony kark mężczyzny. Nie widział jej prawej 
ręki, choć był tak blisko, że zdążył zobaczyć jej białe ażurowe figi. 
22 
Podkradł  się  za  nimi  bezszelestnie  i  przycupnął  za  krzakami  niespełna  dziesięć 
metrów dalej. Z wrodzonego poczucia humoru chętnie wkroczyłby do akcji. Wiedział 
jednak, że dziewczyna nie ma torebki i pewnie trudno byłoby ją powstrzymać przed 
krzykiem.  To  mogłoby  mu  przeszkodzić  w  wykonaniu  zadania.  Poza  tym  chłopak, 
który  okazał  się  nieco  rosiej  szy  i  bardziej  barczysty,  niż  mu  się  początkowo 

background image

wydawało,  wcale  nie  musiał  mieć  wypchanego  portfela.  Argumenty  przeciw 
przeważyły  i  ulotnił  się  równie  bezgłośnie,  jak  się  podkradł.  Nie  był  przecież 
podglądaczem,  miał  ważniejsze  sprawy  na  głowie,  zresztą  i  tak  wiele  więcej  by 
nie  zobaczył.  Chwilę  później  zauważył  ich  ponownie.  Opuszczali  park  w 
przyzwoitej odległości od siebie. Przecięli ulicę i weszli do czynszówki, której 
zacny  wygląd  świadczył  o  tym,  że  zamieszkują  ją  obyczajni  mieszczanie.  W 
drzwiach dziewczyna poprawiła sukienkę i stanik i przesunęła po brwiach zwilżoną 
opuszką palca. Chłopak przeczesał włosy. 
O  wpół  do  dziewiątej  jego  uwagę  zwróciła  inna  para.  Przed  sklepem  żelaznym 
zaparkowało  czerwone  volvo.  Siedziało  w  nim  dwóch  mężczyzn.  Jeden  wysiadł  i 
wszedł  do  parku.  Był  z  gołą  głową,  w  beżowym  deszczowcu.  Po  kilku  minutach 
wysiadł  drugi  i  ruszył  do  parku  inną  alejką.  Miał  na  sobie  sportową  czapkę  i 
tweedowy  blezer.  Mniej  więcej  po  kwadransie  wrócili  do  samochodu,  każdy  inną 
drogą, w sześćdziesięciosekundowym odstępie. 
Stojąc plecami do nich i wpatrując się w sklepową witrynę, usłyszał, co mówią. 
-  I? 
-  E tam. 
-  Co teraz? 
-  Lill-Jansskogen? 
-  W taką pogodę? 
-  No. 
-  Okej. Ale potem kawa. 
-  Okej. 
Trzasnęli drzwiami i odjechali. 
23 
Przed  dziewiątą  siedział  na  ławce  i  czekał.  Zobaczył  ją,  kiedy  wchodziła  do 
parku, i od razu przewidział, którędy pójdzie. Niska grubaska w średnim wieku. W 
płaszczu,  z  parasolką  i  dużą  torebką.  Wyglądało  to  obiecująco.  Może  kioskarka? 
Wstał,  włożył  deszczowiec,  przeciął  trawnik  i  kucnął  za  krzakami.  Nadchodziła 
alejką,  była  blisko  -jeszcze  pięć,  może  dziesięć  sekund...  Lewą  dłonią 
podciągnął  czerwoną  chustkę  po  nasadę  nosa,  palce  prawej  wsunął  w  kastet. 
Dzieliło ich mniej niż cztery metry. Był szybki, mokra trawa tłumiła jego kroki. 
Ale nie najlepiej. Został mu metr, kiedy się odwróciła, zobaczyła go i otworzyła 
usta  do  krzyku.  Bez  zastanowienia  z  całych  sił  uderzył  ją  w  usta.  Kastet 
zachrzęścił,  parasolka  odfrunęła  i  kobieta  zwaliła  się  na  kolana,  z  torebką  w 
ramionach, jakby tuliła do piersi niemowlę. 
Uderzył  jeszcze  raz,  w  nos.  Kastet  znów  zachrzęścił.  Upadła  na  plecy,  z 
podkurczonymi  nogami.  Nie  wydała  żadnego  dźwięku.  Obficie  krwawiła,  chyba 
straciła przytomność. Na wszelki wypadek nabrał garść piasku i sypnął kobiecie w 
oczy. Kiedy wyrwał jej torebkę, bezwładnie odwróciła głowę i zaczęła wymiotować. 
Portfel, portmonetka, zegarek. Nieźle. 
Rabuś wychodził z parku. Jakby tuliła do piersi niemowlę, pomyślał. A mogło być 
ładnie i elegancko. Czysto. Cholerny bab-sztyl. 
Kwadrans później był w domu. O wpół do  dziesiątej, dziewiątego czerwca 1967, w 
piątek. Po dwudziestu minutach znów się rozpadało. 
Rozdział 6 
Padało całą noc, a w sobotni poranek wyjrzało słońce, z rzadka chowające się za 
białe obłoczki na błękitnym niebie. Był dziesiąty czerwca, zaczęły się wakacje, 
w  piątkowy  wieczór  tysiące  samochodów  opuściło  miasto,  biorąc  kurs  na  domki 
letniskowe,  przystanie  i  kempingi.  Mnóstwo  ludzi,  którzy  zostali,  musiało  się 
zadowolić  w  ten  piękny,  ciepły  weekend  namiastką  życia  na  łonie  natury, 
korzystając z uroku parków i basenów. 
Już za piętnaście dziewiąta pod kasą biletową przed kąpieliskiem w parku Vanadis 
ustawiła  się  kolejka.  Od  Sveavagen  nadciągały  tłumy  żądnych  słońca  i  wody 
sztokholmczyków. 
Przez  Frejgatan  przechodziły  na  czerwonym  świetle  dwa  wczorajsze,  złachane 
typki:  jeden  w  dżinsach  i  pulowerze,  drugi  w  czarnych  spodniach  i  brązowej 
marynarce,  która  się  podejrzanie  wybrzuszała  na  wysokości  lewej  piersi.  Nie 
śpieszyli  się,  mrużyli  od  blasku  słońca  przekrwione  oczy.  Ten  z  pokaźnym 
przedmiotem  w  wewnętrznej  kieszeni  niemal  się  zderzył  z  rowerzystą.  Rześki 

background image

sześćdziesięciolatek w jasnoszarym letnim garniturze, z mokrymi kąpielówkami na 
bagażniku, zachwiał się i musiał postawić stopę na jezdni. 
-  Bałwany! - wydarł się na nich i popedałował dalej. 
-  Zgred - burknął typek w marynarce. - Pieprzony dyrektorek. O mały włos mnie 
nie  przejechał.  Jakbym  się  wyłożył,  byłoby  po  flaszce.  -  Zatrzymał  się 
zdenerwowany na chodniku, zadrżał 
25 
na  samą  myśl  o  tym,  jak  niewiele  brakowało  do  katastrofy,  i  podniósł  rękę  do 
wewnętrznej kieszeni. - Myślisz, że odpaliłby nam na nową? W życiu! Siedzi pewno 
w luksusowej chałupie na Norr Malarstrand, ma szafy pełne szampana i w ogóle do 
łba  by  mu  nie  wpadło,  żeby  zapłacić  biednemu  człowiekowi  za  flaszkę. 
Kapitalistyczna świnia! 
-  Przecież jej nie rozbił - zauważył spokojnie kolega. 
Był dużo młodszy. Wziął roztrzęsionego kumpla pod ramię i poprowadził do parku. 
Ruszyli  pod  górę,  nie  w  stronę  kąpieliska  jak  inni,  i  skręcili  w  wąską  alejkę 
biegnącą od kościoła Stefana na szczyt wzniesienia. Z trudem, zdyszani dobrnęli 
do połowy stromizny. 
-  Czasami w trawie za wieżą można znaleźć szmal  - odezwał się młodszy. -Jeśli 
dzień  wcześniej  rżnęli  tam  wieczorkiem  w  pokera.  Gdybyśmy  tak  uzbierali  na 
butelczynę, zanim zamkną monopolowy. .. 
W soboty sklepy monopolowe były otwarte tylko do pierwszej. 
-  Nie ma szans. Wczoraj padało. 
-  Fakt - przyznał młodszy i westchnął. 
Alejka  biegła  wzdłuż  ogrodzenia  okalającego  kąpielisko,  gdzie  roiło  się  od 
opalonych  na  murzyna  i  prawdziwych  Murzynów.  Ale  tacy  byli  w  mniejszości, 
dominowały  białasy,  które  podczas  długiej  zimy  nie  spędziły  nawet  tygodnia  na 
Wyspach Kanaryjskich. 
-  Ty, zaczekaj - powiedział młodszy. - Popatrzymy na panienki, dobra? 
-    Nie,  kurde  -  rzucił  przez  ramię  starszy.  -  Ruchy,  jestem  spragniony  jak 
wielbłąd. 
Dotarli  do  wieży  ciśnień  na  szczycie  parkowego  wzniesienia  i  kiedy  zaczęli  ją 
okrążać, z ulgą skonstatowali, że mają cały teren dla siebie. 
Starszy usiadł w trawie, wyjął butelkę i zabrał się do odkręcania. 
Młodszy podszedł do czerwonego płotka. 
26 
- Jocke! - zawołał. - Lepiej usiądźmy tam. No wiesz, gdyby ktoś przyszedł. 
Jocke podniósł się, stęknął i z butelką w garści ruszył za kolegą, który zaczął 
schodzić ze zbocza. 
-    O,  tutaj  będzie  dobrze,  pod  tym  krzakiem...  -  Młodszy  stanął  jak  wryty  i 
nachylił się. - Co jest... - wyszeptał chrapliwie. -Jasna cholera! 
Jocke podszedł bliżej, zobaczył dziewczynkę, odsunął się i zwymiotował. 
Głowę  i  tułów  częściowo  zasłaniał  krzak,  na  wilgotnym  piasku  leżały 
wyprostowane,  rozrzucone  nogi.  Sinawa  twarz  zwrócona  w  bok,  na  policzku 
półdługie  blond  włosy,  usta  otwarte.  Prawa  ręka  nad  głową,  lewa  dłoń  przy 
biodrze, grzbietem do ziemi. 
Była  w  spódniczce  i  pasiastej  bluzce,  która  podsunęła  się  do  góry,  odsłaniając 
goły brzuch. 
Mogła mieć około dziewięciu lat. 
I z całą pewnością nie żyła. 
Była  za  pięć  dziesiąta,  kiedy  Jocke  z  kompanem  zgłosili  się  na  dziewiąty 
komisariat  przy  Surbrunnsgatan.  Chaotycznie  i  nerwowo  opowiedzieli  oficerowi 
dyżurnemu,  młodszemu  policjantowi  o  nazwisku  Granlund,  co  zobaczyli  w  parku 
Vanadis. Dziesięć minut później Granlund w towarzystwie czterech kolegów był na 
miejscu. 
Upłynęło  zaledwie  dwanaście  godzin,  kiedy  dwaj  policjanci  z  tych  czterech 
zostali  wezwani  do  innej  części  parku,  gdzie  doszło  do  kolejnego  rozboju. 
Ponieważ od rozboju do zgłoszenia minęła godzina, wszyscy przyjęli za pewnik, że 
rabuś  spokojnie  zdążył  się  oddalić  z  miejsca  przestępstwa.  Dlatego  nie 
przeszukali  terenu  i  nie  wiedzieli,  czy  zwłoki  dziewczynki  już  tam  były,  czy 
nie. 

background image

Pięciu policjantów stwierdziło, że mała nie żyje, że przypuszczalnie -jeśli laik 
może  to  ocenić  -  została  uduszona.  Czyli  zamordowana.  Chwilowo  nic  więcej  nie 
mogli zrobić. 
Czekając  na  kryminalnych  i  techników,  skupili  się  na  trzymaniu  gapiów  w 
bezpiecznej odległości od miejsca zbrodni. 
27 
Granlund  rozejrzał  się  i  pomyślał,  że  ludzi  z  dochodzeniówki  czeka  nie  lada 
zadanie. Po śmierci dziewczynki rozpadało się na dobre. Ale chyba wiedział, kim 
ona jest, i ta wiedza bynajmniej nie napawała go radością. 
Dzień wcześniej, o jedenastej w nocy, przyszła na komisariat zaniepokojona mama 
z  prośbą,  żeby  odszukali  jej  ośmioipółłetnią  córeczkę.  O  siódmej  wieczorem 
wyszła  się  pobawić  i  słuch  o  niej  zaginął.  Zaalarmowali  kryminalnych  z 
dochodzeniówki,  wszystkie  jednostki  patrolowe  dostały  rysopis  dziewczynki. 
Sprawdzili szpitalne oddziały ratunkowe. 
Niestety, rysopis się zgadzał. 
Granlundowi nic nie było wiadomo o tym, żeby mała się odnalazła. Na domiar złego 
mieszkała  na  Sveavagen  przy  parku  Va-nadis  -  co  raczej  nie  pozostawiało 
wątpliwości. 
Pomyślał  ojej  rodzicach,  którzy  siedzą  teraz  w  domu  i  czekają  w  napięciu,  i 
modlił się w duchu, żeby to nie on musiał powiedzieć im prawdę. 
Kiedy  wreszcie  zjawili  się  kryminalni,  Granlund  miał  wrażenie,  że  spędził  w 
słońcu obok ciała małej dziewczynki całą wieczność. 
Ledwie  eksperci  zabrali  się  do  pracy,  odszedł.  Wracał  do  dziewiątego 
komisariatu, mając przed oczyma obraz martwego dziecka. 
Rozdział 7 
Kiedy  Kollberg  i  Rónn  przyszli  na  miejsce  zbrodni  w  parku  Va-nadis,  teren  za 
wieżą  ciśnień  był  nienagannie  odgrodzony.  Fotograf  zakończył  pracę,  lekarz 
dokonywał pierwszych rutynowych oględzin zwłok. 
Na  wilgotnej  ziemi  widniały  wyłącznie  świeże  odciski  stóp  -najprawdopodobniej 
mężczyzn,  którzy  znaleźli  ciało.  Kawałek  dalej,  pod  czerwonym  płotkiem,  leżały 
drewniaki dziewczynki. 
Kollberg podszedł do lekarza. 
-  No i? - zapytał. 
-  Uduszona. - Lekarz wzruszył ramionami. - Może zgwałcona. 
-  Kiedy? 
-  Wczoraj wieczorem. Dowiemy się, o której i co jadła... 
-  Tak, jasne. Myślisz, że to się stało tutaj? 
-  Nie zauważyłem niczego, co przemawiałoby za innym miejscem. 
-  Uhm. Diabli nadali tę ulewę. 
-  Owszem - przytaknął lekarz, idąc do samochodu. 
Kollberg  został  jeszcze  pół  godziny,  po  czym  zabrał  się  z  chłopcami  na 
komisariat  przy  Surbrunnsgatan.  Kiedy  wszedł  do  pokoju,  komisarz  siedział  za 
biurkiem i czytał jakiś raport. Wskazał mu krzesło. 
-  Paskudna historia - odezwał się Kollberg, siadając. 
29 
-  Tak. Macie coś? 
-  Na razie nic. Deszcz pozacierał, co się dało. 
- Jak myślisz, kiedy to się mogło stać? Wczoraj wieczorem doszło tam do napadu 
rabunkowego. Właśnie przeglądam raport. 
-  Nie wiem. Przekonamy się, kiedy ją stamtąd zabierzemy. 
-    Nie  wydaje  ci  się,  że  to  robota  tego  samego  faceta?  Że  dziewczynka  przez 
przypadek była świadkiem albo coś w tym stylu? 
-  Jeśli  została  zgwałcona,  wątpię.  Rabuś  i  gwałciciel  w  jednej  osobie,  hm,  to 
chyba lekka przesada. 
-  Zgwałcona? Lekarz tak powiedział? 
-    Nie  wykluczył  tego.  -  Kollberg  westchnął  i  potarł  brodę.  -  Chłopcy,  którzy 
mnie tu przywieźli, mówili, że znacie tę dziewczynkę. 
-    Tak  -  potwierdził  komisarz.  -  Chyba  tak.  Przed  chwilą  był  tu  Granlund  i 
zidentyfikował ją na podstawie zdjęcia, które wczoraj dostaliśmy od jej mamy. 
Komisarz  wyjął  ze  skoroszytu  amatorską  fotkę.  Ta  sama  dziewczynka,  którą 
Kollberg widział w parku Vanadis, stała oparta o drzewo i śmiała się do słońca. 

background image

Kollberg skinął głową i oddał zdjęcie. 
-  Czy rodzice wiedzą, że... 
-  Nie - przerwał komisarz, wyrwał kartkę z bloczku i wręczył Kollbergowi. 
-    „Karin  Carlsson"  -  przeczytał  na  głos  Kollberg.  -  „Sveava-gen  osiemdziesiąt 
trzy". 
-  Dziewczynka ma na imię Eva. Byłoby dobrze, gdyby ktoś... gdybyś tam poszedł. 
Teraz. Zanim się o tym dowie w mniej przyjemnej formie. 
- Jest wystarczająco nieprzyjemnie - z westchnieniem skwitował Kollberg. 
Komisarz popatrzył na niego z poważną miną. 
-    Wydawało  mi  się,  że  to  twój  rewir  -  zauważył  Kollberg,  wstając.  -  Dobrze, 
dobrze, już idę. Przecież ktoś musi to zrobić. -Odwrócił się w drzwiach.  - Nic 
dziwnego, że brakuje nam ludzi. Zęby zasuwać w policji, trzeba mieć nie po kolei 
w głowie. 
30 
Ponieważ  zostawił  samochód  pod  kościołem  Stefana,  postanowił  pójść  pieszo  na 
Sveavagen. Chciał mieć trochę czasu, zanim się spotka z rodzicami Evy. 
Świeciło słońce, po nocnej ulewie nie było śladu. Kollberg czuł się nieswojo na 
myśl  o,  oględnie  mówiąc,  przykrym  zadaniu,  którego  się  podjął.  Choć  nie  robił 
tego  po  raz  pierwszy,  zadręczał  się  bardziej  niż  kiedykolwiek,  bo  chodziło  o 
dziecko. Żeby przynajmniej był ze mną Martin, pomyślał. Jest w tym dużo lepszy 
ode  mnie.  Ale  przypomniał  sobie,  jak  bardzo  Martina  Becka  takie  sytuacje 
przygnębiały. Ech, nie ma mocnych. 
Dziewczynka 

mieszkała 

kamienicy 

naprzeciwko 

parku 

Vanadis, 

między 

Surbrunnsgatan  a  Frejgatan.  Winda  nie  działała,  musiał  wejść  po  schodach  na 
piąte piętro. Zanim zadzwonił, chwilę stał pod drzwiami, żeby złapać oddech. 
Kobieta otworzyła niemal natychmiast. Była w brązowej bawełnianej szmizjerce i w 
sandałach.  Miała  zmierzwione  blond  włosy,  jakby  raz  po  raz  przeczesywała  je 
palcami.  Na  jej  twarzy  odmalowało  się  rozczarowanie,  nadzieja  i  lęk.  Kiedy 
okazał legitymację, w jej pytającym spojrzeniu kryła się rozpacz. 
-  Mogę wejść? 
Kobieta szerzej otworzyła drzwi i przesunęła się. 
-  Nie znaleźliście jej... 
Kollberg bez słowa  wszedł do mieszkania. Były tu chyba dwa pokoje. W pierwszym 
zobaczył łóżko, regały, biurko, telewizor, komodę i dwa fotele po przeciwległych 
stronach  tekowej  ławy.  Na  przykrytym  niebieską  narzutą  łóżku  przypuszczalnie 
nikt nie spał ostatniej nocy. Leżała na nim otwarta walizka, obok piętrzyły się 
kupki  starannie  złożonych  ubrań.  Na  pokrywie  walizki  wisiały  dwie  świeżo 
wyprasowane bawełniane sukienki. Drzwi do pokoju w głębi były otwarte. Dostrzegł 
tam niebieskie półki z książkami i zabawkami; na najwyższej siedział biały miś. 
-  Usiądziemy? - odezwał się Kollberg, sadowiąc się w fotelu. 
-    Co  się  stało?  -  zapytała  kobieta.  -  Znaleźliście  ją?  Widząc  w  jej  oczach 
paniczny lęk, usiłował zachować spokój. 
-  Tak. Proszę usiąść, pani Carlsson. Gdzie jest pani mąż? 
31 
Przycupnęła na fotelu naprzeciwko Kollberga. 
-  Nie mam męża. Rozwiedliśmy się. Gdzie jest Eva? Co się stało? 
-  Bardzo mi przykro, pani Carlsson, że muszę pani to powiedzieć. Pani córka nie 
żyje. 
Kobieta wpatrywała się w niego. 
-  Nie. Nie. 
Kollberg wstał i podszedł do niej. 
-  Czy ktoś mógłby teraz być z panią? Pani rodzice? Kobieta pokręciła głową. 
-  Nie, to nieprawda. 
Kollberg położył jej dłoń na ramieniu. 
-  Bardzo mi przykro, pani Carlsson - powtórzył bezsilnie. 
-  Ale kto... jak... Miałyśmy wyjechać na wieś... 
-  Na razie nic nie wiemy. Sądzimy, że... spotkała kogoś... 
-  Nie żyje? Zamordowana? Kollberg skinął głową. 
Kobieta  zamknęła  oczy  i  znieruchomiała.  Po  chwili  je  otworzyła  i  potrząsnęła 
głową. 
-  Nie. To nie jest Eva. To nie... To pomyłka. 

background image

-  Niestety. Naprawdę mi przykro, pani Carlsson. Może mógłbym do kogoś zadzwonić 
i poprosić, żeby do pani przyszedł? Do pani rodziców albo kogoś innego? 
-  Nie, nie, nie do rodziców. Nie chcę nikogo widzieć. 
-  A pani były mąż? 
-  Chyba mieszka w Malmó. 
Była trupio blada, miała puste spojrzenie. Kollberg domyślił się, że jeszcze do 
niej  nie  dotarło,  co  się  wydarzyło,  że  narastał  w  niej  sprzeciw,  który  dawał 
odpór prawdzie. Widział już takie reakcje, wiedział, że kiedy kobieta nie będzie 
w stanie dłużej walczyć, załamie się. 

 

usług 

jakiego 

lekarza 

zwykle 

pani 

korzysta, 

pani 

Carlsson?                                              


-  Chodzimy do doktora Stroma. Byłyśmy u niego w środę. Evę od kilku dni bolał 
brzuch, a ponieważ wybierałyśmy się na 
32 
wieś,  uznałam,  że  będzie  najlepiej...  -  Urwała  i  popatrzyła  w  stronę  drugiego 
pokoju. - Eva nigdy nie choruje. Ból brzucha minął. Doktor podejrzewał chwilową 
infekcję,  grypę  żołądka.  -  Po  chwili  milczenia  odezwała  się  ledwie  słyszalnym 
szeptem. - Teraz jest już zdrowa. 
Spojrzał na nią bezradnie. Czuł się idiotycznie. Nie wiedział, co mówić i robić. 
Nie odwracała głowy od otwartych drzwi do pokoju córki. Desperacko szukał słów, 
kiedy  się  nagle  podniosła,  na  całe  gardło,  przeraźliwie  wykrzyknęła  imię 
dziewczynki i pobiegła do jej pokoju. Kollberg poszedł za nią. 
Jasny, ładnie umeblowany pokój. W kącie stała czerwona skrzynka pełna zabawek, a 
w  nogach  wąskiego  łóżka  staroświecki  domek  dla  lalek.  Na  biurku  leżała  sterta 
podręczników szkolnych. 
Kobieta  usiadła  na  łóżku,  z  łokciami  na  kolanach,  z  twarzą  w  dłoniach,  i 
kołysała się w przód i w tył. Chyba nie płakała. 
Patrzył  na  nią  przez  chwilę,  po  czym  wyszedł  do  przedpokoju,  gdzie  wcześniej 
zauważył telefon. W leżącym obok notesie odszukał numer doktora Stroma. 
Strom go wysłuchał i obiecał, że będzie za pięć minut. 
Kollberg  wrócił  do  kobiety.  Siedziała  w  tej  samej  pozycji  co  poprzednio.  W 
całkowitym milczeniu. Usiadł obok niej i czekał. Nie miał pojęcia, czy powinien 
jej  dotykać,  po  chwili  jednak  objął  ją  ramieniem.  Sprawiała  takie  wrażenie, 
jakby nie była świadoma jego obecności. 
I  tak  siedzieli,  dopóki  ciszy  nie  zmącił  odgłos  dzwonka  do  drzwi.  Przyszedł 
lekarz. 
Rozdział 8 
KoLLBERG OBFICIE SIĘ POCIŁ, WRACAJĄC PRZEZ PARK YaNADIS. Nie 
dlatego  że  szedł  pod  górkę,  nie  z  powodu  upału  ani  tuszy.  W  każdym  razie  nie 
tylko. 
Podobnie  jak  większość  kolegów,  którzy  będą  się  zajmować  tą  sprawą,  odczuwał 
przemęczenie  już  na  początku  śledztwa.  Myślał  o  ohydzie  tej  zbrodni  i  ludziach 
dotkniętych  jej  ślepą  bezmyślnością.  Doświadczał  czegoś  podobnego  nie  raz,  nie 
dwa i bardzo dobrze wiedział, jak okropny może być ciąg dalszy. I jak trudny. 
Pomyślał  o  postępującym  bandytyzmie  będącym  wytworem  społeczeństwa,  które  się 
przyczyniło  do  jego  wzrostu.  On  też.  Pomyślał  o  postępującej  technicyzacji  w 
policji  w  ostatnim  roku  i  o  tym,  że  przestępczość  wciąż  była  górą.  Pomyślał  o 
nowoczesnych  metodach  dochodzeniowo-śledczych  i  komputerach,  dzięki  którym  być 
może  zaczną  wyłapywać  morderców  w  kilka  godzin,  i  o  tym,  co  miały  do 
zaoferowania  te  cuda  techniki  na  przykład  Karin  Carlsson.  Albo  jemu.  Albo 
ekspertom  zgromadzonym  przy  zwłokach  dziecka  między  skalistym  pagórkiem  a 
czerwonym płotkiem. 
Widział  martwą  dziewczynkę  przez  krótką  chwilę  i  z  pewnej  odległości.  Nie 
chciałby  jej  oglądać  ponownie,  ale  to,  niestety,  niewykonalne.  Jego  świadomość 
zarejestrowała  obraz  raz  na  zawsze,  włączyła  do  poprzednich.  Nigdy  nie  zapomni 
czerwonej 
34 
spódniczki  ani  pasiastej  bluzki.  Pomyślał  o  drewniakach  i  swoim  nienarodzonym 
dziecku.  O  tym,  jak  będzie  wyglądało  za  dziewięć  lat.  O  strachu  i  oburzeniu, 
jakie ta zbrodnia wywoła. O tym, co będzie na pierwszych stronach popołudniówek. 

background image

Teren  wokół  ponurej  jak  twierdza  wieży  ciśnień  i  część  zbocza  do  schodów 
prowadzących  do  Ingemarsgatan  zostały  odgrodzone.  Kollberg  minął  samochody, 
zatrzymał  się  przy  blokadzie  i  popatrzył  na  pusty  plac  zabaw:  piaskownice, 
huśtawki, drabinki. 
Przytłoczyła go myśl, że to się już kiedyś stało i na pewno się powtórzy. Mimo 
że  teraz  mieli  do  dyspozycji  komputery,  więcej  ludzi  i  więcej  samochodów.  Mimo 
że  teraz  parki  były  lepiej  oświetlone  i  wycięto  większość  zarośli.  Następnym 
razem  będzie  jeszcze  więcej  samochodów  i  komputerów,  i  jeszcze  mniej  zarośli. 
Kollberg wytarł czoło mokrą od potu chusteczką. 
Dziennikarze i fotografowie już byli na miejscu, ale na szczęście nie roiło się 
od gapiów. O dziwo, w dużej mierze dzięki policji prasa z biegiem lat zmądrzała, 
czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o wścibskich ciekawskich. 
Mimo  stosunkowo  dużej  liczby  ludzi  przebywających  w  parku  Vanadis  koło  wieży 
ciśnień panował względny spokój. Z daleka, może z basenu albo placu zabaw przy 
Sveavagen, dobiegały radosne okrzyki i śmiech dzieci. 
Kollberg stał przy blokadzie. Nic nie mówił, nikt go nie zaczepiał. 
Wiedział,  że  główny  wydział  zabójstw  jest  zaalarmowany,  że  tworzy  się  zespół 
śledczy, że pracują technicy, że włączono obyczaj ówkę, że organizuje się grupa 
zbierająca informacje od ludności, że szykuje się akcja odpytywania okolicznych 
mieszkańców,  że  lekarz  sądowy  jest  w  pogotowiu,  tak  jak  radiowozy,  że  uruchomi 
się wszystkie siły i środki i że jego też to nie ominie. 
Mimo to pozwolił sobie na chwilę refleksji. Jest lato. Ludzie zażywają kąpieli. 
Turyści  krążą  z  mapami  w  dłoniach.  A  w  krzakach  między  skałkami  i  czerwonym 
płotkiem leży martwe dziecko. Koszmar. Na domiar złego, może być gorzej. 
35 
Od  kościoła  Stefana  nadjechał,  mrucząc  silnikiem,  dziewiąty  albo  dziesiąty 
samochód.  Kollberg,  nie  odwracając  głowy,  zobaczył  wysiadającego  Gunvalda 
Larssona. 
-  Cześć! No i jak? - zapytał Gunvald Larsson. 
-  Nie wiem. 
-    Deszcz.  Całą  noc  lało.  Prawdopodobnie...  -  Gunvald  Larsson,  co  dość 
niezwykłe,  sam  sobie  przerwał.  -Jeśli  zabezpieczą  jakieś  odciski  butów;  to 
pewnie moje. Byłem tam wczoraj wieczorem. Tuż po dziesiątej. 
-Aha. 
-  Rabuś napadł na kobietę niecałe pięćdziesiąt metrów dalej. 
-  Tak, słyszałem. 
-  Zamknęła swój sklep z owocami i wracała do domu. Miała przy sobie cały utarg. 
-  Aha. 
-  Cały utarg - powtórzył Gunvałd Larsson. - Ludzie mają nierówno pod sufitem. -
Wskazał  głową  na  wzgórze,  krzaki  i  czerwony  płotek.  -  Dzieciak  pewnie  już  tam 
był. 
-  Chyba tak. 
-  Kiedy tu przyszliśmy, zaczęło padać. Patrol z dziewiątki był trzy kwadranse 
przed rozbojem. Nic nie zauważyli. Prze-ślepili. 
-  Rozglądali się za rabusiem - powiedział Kollberg. 
- Jasne. Ajak ten sukinkot tu przylazł, byli w Lill-Jansskogen. To już dziewiąty 
rozbój. 
-  Co z tą kobietą? 
-  Karetka pogotowia i szpital. Szok, pęknięta kość szczęki, cztery wybite zęby, 
stłuczona kość nosowa. Zdążyła zobaczyć, że zaatakował ją mężczyzna i że miał na 
twarzy  czerwoną  chustkę.  Genialny  rysopis.  -  Gunvald  Larsson  zrobił  pauzę.  - 
Gdybym miał sforę psów... 
-  Co? 
-  Twój błyskotliwy koleś Beck poradził mi, żebym wysłał psy, kiedy wpadł do nas 
w zeszłym tygodniu. Pies może by znalazł... 
36 
Kiwnął głową w kierunku wzgórza, jakby wolał nie ubierać w słowa tego, co ma na 
myśli. 
Choć Kollberg nie przepadał za Gunvaldem Larssonem, tym razem go rozumiał. 
-  Tak, możliwe - przyznał. 
-  Seks...? - spytał Gunvald Larsson z wahaniem w głosie. 

background image

-  Prawdopodobnie. 
-  No to raczej nie ma żadnego związku. 
-  Raczej nie ma. 
Do blokady podszedł Ronn. 
-  Seks? - błyskawicznie powtórzył pytanie Gunvald Larsson. 
-  Tak - odparł Ronn. - Wszystko na to wskazuje. Chyba na pewno. 
- Wobec tego nie ma związku. 
-  Z czym? 
-  Z rabusiem. 
- Jak to wygląda? - spytał Kollberg. 
-    Źle  -  powiedział  Ronn.  -  Deszcz  zrobił  swoje.  Przemokła  na  wylot,  jak 
utopiony kociak. 
-  Jasna  cholera!  Żeby  to  nagły  szlag  trafił!  W  tym  samym  miejscu  grasują  dwaj 
odmóżdżeni zwyrodnialcy, jeden gorszy od drugiego. - Gunvald Larsson okręcił się 
na pięcie i ruszył do samochodu. - Parszywy zawód! - rzucił przez ramię. 
Ronn popatrzył za nim. 
-  Czy mógłbyś na chwilkę przyjść do nas? Kollberg westchnął ciężko i przełożył 
nogę przez linę. 
Martin  Beck  pojechał  do  Sztokholmu  dopiero  w  sobotę  po  południu,  dzień  przed 
powrotem do pracy. Ahlberg odprowadził go na stację. 
W  Hallsbergu,  gdzie  miał  przesiadkę,  kupił  w  dworcowym  kiosku  popołudniowe 
gazety i wsunął je do kieszeni deszczowca. Zajrzał do nich w pociągu ekspresowym 
Góteborg - Sztokholm, kiedy się już wygodnie rozsiadł. 
37 

Rzucił okiem na nagłówki na pierwszych stronach i zamarł. Koszmar się zaczął. 
Dla niego kilka godzin później niż dla kolegów. Tylko tyle. 
Rozdział 9 
Bywają  takie  chwile  i  sytuacje,  których  za  wszelką  cenę  chciałoby  się  uniknąć, 
ale  nie  jest  to,  niestety,  możliwe.  Chyba  jest  prawdą,  że  policjantom 
przydarzają  się  częściej  niż  innym  śmiertelnikom,  zwłaszcza  niektórym 
policjantom. 
Do takich sytuacji można zaliczyć przesłuchanie Karin Carls-son w niespełna dobę 
po  tym,  kiedy  się  dowiedziała,  że  jej  ośmioipółletnią  córeczkę  udusił  dewiant 
seksualny. Przesłuchanie samotnej kobiety, która mimo zastrzyków i tabletek nie 
wyszła  z  szoku,  a  o  jej  apatii  świadczyło  choćby  ubranie  -  ta  sama  brązowa 
bawełniana  szmizjerka  i  te  same  sandały  -  które  miała  na  sobie,  kiedy  gruby 
policjant,  którego  nigdy  wcześniej  nie  widziała  i  nigdy  więcej  nie  zobaczy, 
zadzwonił  do  jej  drzwi  blisko  dwadzieścia  cztery  godziny  temu.  A  wzmiankowana 
chwila nastąpiła tuż przed wzmiankowanym przesłuchaniem. 
Komisarz  głównego  wydziału  zabójstw  wie,  że  tej  rozmowy  nie  da  się  odwlec  ani 
tym  bardziej  uniknąć,  ponieważ  prócz  samotnej  kobiety,  jedynego  świadka,  nie 
mają  żadnego  tropu  ani  poszlak,  i  choć  protokół  obdukcyjny  jeszcze  nie  został 
sporządzony, z grubsza wiadomo, co będzie zawierał. 
Dwadzieścia cztery godziny temu Martin Beck siedział na łodzi i wyciągał sieci, 
które  zarzucili  z  Ahlbergiern  wczesnym  rankiem.  Teraz  stał  w  pokoju  wydziału 
dochodzeniowo-śledczego 
39 
przy  Kungholmsgatan,  z  łokciem  na  szafce  z  archiwaliami,  zbyt  nieswój,  żeby 
usiąść. 
Uznano  za  stosowne,  by  przesłuchanie  prowadziła  kobieta,  policjantka  z 
obyczajówki. Wybrano, poniekąd bardzo fortunnie, czterdziestopięcioletnią Sylvię 
Granberg.  Siedząc  przy  stole  naprzeciwko  Karin  Carlsson,  sprawiała  wrażenie 
równie nieczułej jak magnetofon, który włączyła. 
Kiedy po czterdziestu minutach go wyłączyła, nie zaszła w niej żadna zmiana, ani 
razu nie pozwoliła  sobie na wahanie lub niepewność. Martin Beck miał okazję to 
zauważyć  nieco  później,  przesłuchując  taśmę  w  towarzystwie  Kollberga  i  dwóch 
innych kolegów. 
„Granberg: Wiem, że jest pani ciężko, pani Carlsson, ale, niestety, musimy zadać 
kilka pytań. 
Świadek: Tak. 

background image

G: Nazywa się pani Karin Elisabet Carlsson. 
Ś: Tak. 
G: Data urodzenia? 
S: Sió... tysiąc... 
G: Czy mogłaby pani mówić do mikrofonu? 
S: Siódmy kwietnia tysiąc dziewięćset trzydzieści siedem. 
G: Stan cywilny? 
Ś: Co... ja... 
G: Niezamężna, mężatka czy rozwódka? 
S: Rozwódka. 
G: Od kiedy? 
Ś: Od sześciu lat... prawie od siedmiu. 
G: Imię i nazwisko byłego męża? 
S: Sigvard Erik Bertil Carlsson. 
G: Gdzie mieszka? 
S: W Malmo... to znaczy jest tam zameldowany... chyba. 
G: Chyba? Nie wie pani?          * 
Martin Beck: Jest marynarzem. Jeszcze go nie zlokalizowaliśmy. 
40 
G: Czy nie był zobowiązany do świadczeń alimentacyjnych na rzecz córki? 
MB: Był, ale od lat nie płacił. 
Ś: Nigdy... tak naprawdę nie interesował się Evą. 
G: Pani córka nazywa się Eva Carlsson? Ma tylko jedno imię? 
Ś: Tak. 
G: Urodzona piątego lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego? 
Ś: Tak. 
G:  Czy  zechciałaby  pani  jak  najdokładniej  opowiedzieć,  co  się  stało  w  piątek 
wieczorem? 
Ś: Stało... Nic się nie stało. Eva... wyszła na dwór. 
G: O której? 
Ś: Zaraz po siódmej. Oglądała telewizję, zjadłyśmy. 
G: O której jadłyście? 
Ś:  O  szóstej.  Zawsze  jemy  o  szóstej,  kiedy  wracam  do  domu.  Pracuję  w  fabryce 
abażurów... i po drodze zabieram Evę ze świetlicy. .. Chodzi tam po lekcjach... 
i razem robimy zakupy... 
G: Co jadła? 
Ś: Klopsiki... Czy mogłabym poprosić o szklankę wody? 
G: Oczywiście. Proszę. 
Ś: Dziękuję. Klopsiki i puree ziemniaczane. Na deser zjadłyśmy lody. 
G: Co piła? 
Ś: Mleko. 
G: Co robiłyście potem? 
Ś: Oglądałyśmy telewizję... Był program dla dzieci. 
G: I o siódmej albo tuż po siódmej wyszła na dwór? 
Ś:  Tak,  akurat  przestało  padać,  a  w  telewizji  były  wiadomości.  Evę  niezbyt 
interesują wiadomości. 
G: Wyszła sama? 
Ś:  Tak.  Na  dworze  było  widno,  zaczęły  się  wakacje.  Pozwoliłam  jej  wyjść  i 
pobawić się do ósmej. Czy myśli pani, że... coś zaniedbałam? 
41 
G: Nie. Bynajmniej. I potem już jej pani nie widziała? 
S: Nie... dopiero... dopiero, nie mogę... 
G:  Na  identyfikacji?  Nie  musi  pani  o  tym  mówić.  O  której  zaczęła  się  pani 
niepokoić? 
Ś: Nie wiem. Cały czas byłam niespokojna. Zawsze się niepokoję, kiedy nie ma jej 
w domu. To przecież moje jedyne... 
G: O której zaczęła pani jej szukać? 
Ś:  Po  wpół  do  dziewiątej.  Eva  czasami  się  spóźnia.  Zasiedzi  się  u  koleżanki  i 
zapomni spojrzeć na zegarek. Rozumie pani, jak dzieci się bawią... 
G: Oczywiście. Rozumiem. O której zaczęła pani jej szukać? 

background image

S:  Mniej  więcej  za  kwadrans  dziewiąta.  Znam  dwie  dziewczynki,  z  którymi  często 
się bawi. Zadzwoniłam do rodzicówjed-nej z nich, ale nikt nie odbierał. 
MB: Nie ma ich w mieście. Wyjechali na weekend do domku letniskowego. 
Ś: Nie wiedziałam. Eva chyba też nie. 
G: I co zrobiła pani potem? 
Ś: Rodzice drugiej dziewczynki nie mają telefonu. Poszłam do nich. 
G: O której? 
Ś: Na pewno po dziewiątej, bo drzwi na klatkę były zamknięte i musiałam chwilę 
poczekać, dopóki ktoś nie przyszedł. Eva była tam tuż po siódmej, ale koleżanka 
nie mogła wyjść na dwór. Jej tata powiedział, że jest za późno, żeby takie małe 
dziewczynki  o  tej  porze  były  poza  domem,  (pauza)  Boże,  gdybym  ja  też...  Ale 
przecież było widno i wszędzie pełno ludzi. Gdybym... 
G: Czy pani córka od razu stamtąd wyszła? 
Ś: Tak. Powiedziała, że idzie na plac zabaw. 
G: Który plac zabaw miała na myśli? 
S: Ten w parku Vanadis przy Sveavagen. Zawsze tam chodziła. 
G: A nie mogła mieć na myśli tego przy wieży ciśnień? 
Ś: Raczej nie. Tak daleko nie chodziła. Na pewno nie sama. 
G: Czy mogła spotkać inne dzieci? 
Ś: Nie wiem. Zawsze bawiła się z tymi dwiema koleżankami. 
42 

G: Co pani zrobiła, kiedy jej pani nie znalazła w drugim miejscu? 
Ś:  Poszłam...  na  plac  zabaw  przy  Sveavagen.  Rozejrzałam  się.  Nikogo  tam  nie 
było. 
G: A potem? 
Ś:  Nie  wiedziałam,  co  robić.  Wróciłam  do  domu  i  czekałam.  Stałam  w  oknie  i 
wypatrywałam jej. 
G: O której zadzwoniła pani na policję? 
Ś:  Dużo  później.  Pięć  albo  dziesięć  po  dziesiątej  zobaczyłam,  że  koło  parku 
zatrzymuje  się  radiowóz,  a  potem  przyjechała  karetka  pogotowia.  Wtedy  znowu 
zaczęło  padać.  Włożyłam  płaszcz  i  pobiegłam  tam.  Ro...  rozmawiałam  z 
policjantem, powiedział, że chodzi o starszą panią, która się skaleczyła. 
G: I wróciła pani do domu? 
Ś:  Tak...  Zobaczyłam  światło  w  mieszkaniu.  Bardzo  się  ucieszyłam,  myślałam,  że 
Eva przyszła. Ale to ja zapomniałam zgasić. 
G: O której zadzwoniła pani na policję? 
Ś:  Po  wpół  do  jedenastej  nie  mogłam  już  dłużej  wytrzymać.  Zadzwoniłam  do 
koleżanki  z  pracy.  Mieszka  w  Hókarangen.  Powiedziała,  żebym  natychmiast 
zawiadomiła policję. 
G: Według informacji, jakie otrzymaliśmy, zadzwoniła pani za dziesięć jedenasta. 
Ś:  Tak.  A  potem  poszłam  na  komisariat.  Ten  na  Surbrunnsga-tan.  Byli  bardzo 
sympatyczni. Powiedziałam, jak Eva wygląda... wyglądała... i co miała na sobie. 
Przyniosłam  jej  zdjęcie.  Byli  bardzo  uprzejmi.  Policjant,  który  wszystko 
zapisywał, powiedział, że dużo dzieci się gubi albo siedzi w domu u kolegów, ale 
po kilku godzinach wszystkie się zazwyczaj odnajdują. I... 
G:Tak? 
Ś: I powiedział, że gdyby się coś stało, wypadek albo coś takiego, to już by o 
tym wiedzieli. 
G: O której była pani z powrotem w domu? 
Ś:  Po  dwunastej.  Siedziałam  i  czekałam...  całą  noc.  Czekałam  na  telefon.  Z 
policji.  Mieli  mój  numer.  Ale  nikt  nie  zadzwonił.  Sama  do  nich  zadzwoniłam. 
Policjant, który odebrał, powiedział, 
43 
że zna mój numer i natychmiast mnie powiadomi, gdyby... (pauza) Ale nikt się nie 
odezwał.  Nikt.  Rano  też  nie.  A  potem  przyszedł  policjant  w  cywilu  i... 
powiedział... powiedział, że... 
G: Myślę, że nie musimy kontynuować tego wątku. 
Ś:Aha. 
MB: Raz albo dwa pani córka była narażona na zaczepki...  tak zwanych brzydkich 
wujków, prawda? 

background image

Ś:  Tak,  zeszłej  jesieni.  Dwa  razy.  Wydawało  jej  się,  że  wie,  kto  to  jest. 
Podobno mieszka w tym samym domu co Eivor, koleżanka, która nie ma telefonu. 
MB: Ta z Hagagatan? 
Ś:  Tak.  Zgłosiłam  to  na  policji.  Byłyśmy  tutaj  i  Eva  o  wszystkim  opowiedziała 
jakiejś pani. I obejrzała mnóstwo zdjęć. 
G: Wszystko zarejestrowaliśmy. 
MB: Tak, wiem. Chciałbym spytać, czy później Evy nie spotkały jakieś przykrości 
ze strony tego mężczyzny? Kiedy złożyła pani na niego doniesienie. 
S: Nie... nic o tym nie wiem. Eva o niczym takim nie wspomniała. .. a zawsze o 
wszystkim mi mówi... 
G: To wszystko, pani Carlsson. 
Ś: Aha. 
MB: Przepraszam, że spytam: Dokąd pani teraz pójdzie? 
Ś: Nie wiem. Nie do domu, do... 
G: Zejdę z panią i omówimy to po drodze. Na pewno coś wymyślimy. 
Ś: Dziękuję. Jesteście bardzo mili". 
Kollberg wyłączył magnetofon i wpatrywał się w Martina Becka z ponurą miną. 
-  Ten sukinsyn, który się na nią zasadził jesienią... 
-  No? 
-  Rónn go teraz obrabia. Zdjęliśmy go wczoraj w południe. 
-  I?                                         * 
-  Beczy i wszystkiego się wypiera. 
-  Co świadczy o...? 
44 
-    O  niczym.  Ale  nie  ma  alibi.  Mówi,  że  spał  w  swojej  kawalerce  na  Hagagatan. 
Nie bardzo pamięta. 
-  Nie pamięta? 
-    To  zdeklarowany  alkoholik  -  wyjaśnił  Kollberg.  -  W  każdym  razie  wiemy,  że 
siedział  w  knajpie  i  pil  do  szóstej,  dopóki  go  nie  wyrzucili.  Kiepsko  to 
wygląda. 
-  A co ostatnio zmalował? 
-  O ile wiem, lubi się obnażać. Mam taśmę z przesłuchania dziewczynki. Kolejny 
cud techniki. 
Otworzyły się drzwi i wszedł Rónn. 
-  No? - zapytał Kollberg. 
-  Pstro. Na razie nic. Musi ochłonąć. Jest wykończony. 
-  Ty chyba też - uprzejmie zauważył Kollberg. 
Celnie,  bo  Rónn  miał  nienaturalnie  bladą  twarz,  podpuchnię-te  oczy  i 
zaczerwienione powieki. 
-  Co myślisz? - spytał Martin Beck. 
-  Nic - odparł Rónn. - Nie wiem. Chyba się rozchoruję. 
-  Później - wtrącił Kollberg. - Nie teraz. Posłuchamy tej taśmy? 
Martin  Beck  skinął  głową.  Szpula  zaczęła  się  obracać,  odezwał  się  przyjemny 
kobiecy głos: „Przesłuchanie uczennicy Evy Carlsson, urodzonej piątego lutego w 
tysiąc  dziewięćset  pięćdziesiątym  dziewiątym  roku.  Przesłuchująca:  policjantka 
śledcza Sonja Hansson". 
Martin  Beck  i  Kollberg  zmarszczyli  czoło.  Dobrze  znali  to  nazwisko  i  głos. 
Niewiele  brakowało,  żeby  dwa  i  pół  roku  temu  przyczynili  się  do  śmierci  Sonji 
Hansson, której użyli jako przynęty w policyjnej zasadzce. 
-  To cud, że została w policji - powiedział Kollberg. 
-  Uhm - przyznał Martin Beck. 
-  Ciszej! - skarcił ich Rónn, którego przy tym nie było. - Nic nie słyszę. 
„Sonja Hansson: .. .i wtedy ten pan do ciebie podszedł? Eva Carlsson: Tak. Eivor 
i ja stałyśmy na przystanku autobusowym. 
45 
SH: I co zrobił ten pan? 
EC: Brzydko pachniał i dziwnie szedł, i powiedział... coś okropnie dziwnego. 
SH: Pamiętasz, co powiedział? 
EC: Tak. Powiedział: „Cześć, dziewuszki, zrobicie mi rentgena za piątaka?". 
SH: "wiesz, co miał na myśli? 

background image

EC:  Nie,  to  było  dziwne.  Wiedziałyśmy,  co  to  rentgen.  Jak  w  szpitalu.  Ale  nie 
mogłyśmy tego zrobić. Nie miałyśmy takiego... aparatu. 
SH: I co zrobiłyście, kiedy tak powiedział? 
EC: On to mówił kilka razy, a jak sobie poszedł, to się za nim podkradałyśmy. 
SH: Podkradałyście się? 
EC: No. Śledziłyśmy go. Jak w kinie albo w telewizorze. 
SH: Nie bałyście się? 
EC: E tam, nie było czego. 
SH: Było. Trzeba uważać na takich wujków. 
EC: Ale on nie był zły. 
SH: Widziałyście, dokąd poszedł? 
EC:  Tak,  do  domu,  w  którym  mieszka  Eivor,  i  dwa  piętra  nad  nią  wyjął  klucz  i 
wszedł do środka. 
SH: A wy wróciłyście do siebie? 
EC: Nie. Podkradłyśmy się za nim i obejrzałyśmy drzwi. Tam było napisane, jak on 
się nazywa. 
SH: Rozumiem. I co tam było napisane? 
EC: Chyba „Eriksson". Podsłuchiwałyśmy przez szparę na listy. Coś tam mruczał do 
siebie. 
SH: Powiedziałaś o tym mamie? 
EC: E tam, przecież to nic takiego. Tylko było okropnie dziwne. 
SH: 

Ale 

powiedziałaś 

mamie 

tym, 

co 

się 

stało 

wczoraj, 

prawda?                                        


EC: To o krowach? Tak. 
SH: Czy to był ten sam wujek? 
46 
EC:No... 
SH: Jesteś pewna? 
EC: Prawie. 
SH: Jak myślisz, ile ten wujek może mieć lat? 
EC: Mniej więcej czterdzieści. Albo pięćdziesiąt. 
SH: Czy jest starszy ode mnie, czy młodszy? 
EC: O, dużo starszy. Dużo, dużo starszy. A ile ty masz lat? 
SH: Dwadzieścia osiem. Możesz mi powiedzieć, co się wczoraj stało? 
EC: Tak. Eivor i ja grałyśmy w klasy w bramie i on przyszedł, i sobie stanął, i 
powiedział,  że  jak  my,  „dziewuszki",  pójdziemy  do  niego  do  domu,  to  zobaczymy, 
jak on doi krowy. 
SH: Aha. I co zrobił potem? 
EC: E tam, przecież nie mógł trzymać krów w mieszkaniu. Nie naprawdę. 
SH: I co mu powiedziałyście, ty i Eivor? 
EC:  Nic,  ale  potem  Eivor  powiedziała,  że  się  wstydzi,  bo  rozwiązała  jej  się 
wstążka do włosów, i że z nikim nigdzie nie pójdzie. 
SH: I wujek odszedł? 
EC: Nie. Powiedział: „No to wydoję moje krowy tutaj" i rozpiął spodnie, i... 
SH: I? 
EC: Czy myślisz, że gdyby Eivor nie rozwiązała się wstążka, to mogłybyśmy zostać 
zamordowane? Ale fajowo... 
SH: Myślę, że nie. Czy ten wujek rozpiął spodnie? 
EC: No, i wyjął to... to coś, czym wujkowie sikają..." 
Kollberg  wyłączył  magnetofon  i  jasny  dziecięcy  głosik  umilkł  w  połowie  zdania. 
Martin  Beck  spojrzał  na  niego.  Wsparłszy  głowę  na  lewej  dłoni,  pocierał 
kłykciami nasadę nosa. 
-  To zabawne... - zaczął Ronn. 
-  Co ty chrzanisz?! - porywczo przerwał mu Kollberg. 
-    Że  się  przyznał.  Poprzednim  razem  wszystkiemu  zaprzeczał,  dziewczynki  nie 
były już takie pewne, że to on, i sprawa 
47 
się  rozmyła.  Ale  teraz  się  przyznaje.  Mówi,  że  był  pijany,  inaczej  w  życiu  by 
tego nie zrobił. 
-  Aha, teraz się przyznaje - powiedział Kollberg. 
-  Tak. 

background image

Martin  Beck  obrzucił  Kollberga  pytającym  spojrzeniem,  po  czym  zwrócił  się  do 
Rónna: 
-  Nie spałeś tej nocy? 
-  Nie spałem. 
-  To idź do domu i odpocznij. 
-  Wypuszczamy go? 
-  Nie - odparł Kollberg. 
Rozdział 10 
Mężczyzna rzeczywiście nazywał się Eriksson, był magazynierem i nie trzeba było 
pracować  w  szpitalu  poliklinicznym  Maria,  gdzie  opiekowano  się  alkoholikami, 
żeby  zauważyć,  że  mógłby  być  ich  pacjentem.  Miał  sześćdziesiąt  lat,  był  niemal 
kompletnie łysy, wysoki i wychudzony. I drżał na całym ciele. 
Kollberg  i  Martin  Beck  przesłuchiwali  go  przez  bite  dwie  godziny,  równie 
uciążliwe dla obu stron. 
Eriksson  ciurkiem  przytaczał  te  same,  odrażające  szczegóły,  płakał  i  zaklinał 
się na wszystkie świętości, że w piątek po południu z knajpy wrócił do domu. W 
każdym razie nie przypominał sobie, żeby mogło być inaczej. 
Po dwóch godzinach przyznał się do kradzieży dwustu koron w lipcu 1964 i roweru, 
kiedy  miał  osiemnaście  lat,  i  łkał  rzewnymi  łzami.  Był  przeraźliwie  samotnym 
wrakiem człowieka, wyrzuconym poza nawias wątpliwej wspólnoty. 
Kollberg  i  Martin  Beck  obserwowali  go  z  ponurymi  minami  i  odesłali  do 
celi.Tymczasem koledzy z wydziału i personel z piątki usiłowali znaleźć kogoś z 
kamienicy  przy  Hagagatan,  kto  mógłby  potwierdzić  albo  obalić  jego  alibi.  Bez 
powodzenia. 
Około czwartej po południu były wstępne wyniki obdukcji: uduszenie, ślady palców 
na szyi, podłoże seksualne. Nie stwierdzono gwałtu. 
4 - Mężczyzna na balkonie 
49 
W  orzeczeniu  znalazło  się  ponadto  kilka  negatywnych  informacji.  Nic  nie 
wskazywało  na  to,  żeby  dziewczynka  się  broniła.  Nie  znaleziono  fragmentów 
naskórka  pod  paznokciami  ani  siniaków  na  ramionach  i  dłoniach.  Sine  było  tylko 
podbrzusze, jak od uderzenia pięścią. 
Technicy  zbadali  ubranie.  Brakowało  jedynie  fig.  Nigdzie  ich  nie  znaleziono. 
Białe trykotowe, rozmiar trzydzieści sześć, powszechnie dostępnej marki. 
Wieczorem  policjanci  wręczyli  okolicznym  mieszkańcom  pięćset  formularzy  i 
spotkali  się  z  jednym  jedynym  odzewem.  Osiemnastoletnia  Majken  Jansson  ze 
Sveavagen  103,  dyrektorska  córka,  powiedziała,  że  ona  i  jej  kolega  rówieśnik 
spędzili  około  dwudziestu  minut  w  parku  Vanadis  między  ósmą  a  dziewiątą.  Nie 
potrafiła podać dokładniejszego czasu. Nic nie słyszeli, nic nie widzieli. 
Na pytanie, co robili w parku Vanadis, zeznała, że na chwilę wyszli z rodzinnego 
przyjęcia, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. 
-    Odetchnąć  świeżym  powietrzem  -  odezwał  się  z  powątpiewaniem  w  głosie 
Melander. 
-  Pewnie w rozkroku - dodał Gunvald Larsson. 
Gunvald Larsson, były zawodowy oficer floty wojennej, obecnie oficer rezerwy, od 
czasu do czasu popisywał się marynarskim żargonem. 
Wlekła  się  godzina  za  godziną.  Dochodzeniówka  robiła  swoje.  Na  wolnym  biegu. 
Martin  Beck  wrócił  do  Bagarmossen  o  pierwszej  nad  ranem.  Wszyscy  spali.  Wyjął 
piwo  z  lodówki  i  zrobił  sobie  kanapkę  z  pasztetem  drobiowym.  Wypił  piwo  i 
wyrzucił kanapkę do śmieci. 
Kiedy się położył, myślał przez chwilę o drżącym magazynierze Erikssonie, który 
trzy lata temu ukradł koledze dwieście koron z kieszeni marynarki. 
Kollberg nie zmrużył oka. Leżał, gapiąc się w ciemnościach w sufit. Też myślał o 
Erikssonie notowanym przez obyczajówkę. 
50 
Przyszło  mu  głowy,  że  skoro  mordercy  z  parku  Vanadis  nie  ma  w  kartotece,  to 
komputery  są  równie  przydatne  jak  policji  amerykańskiej  ścigającej  dusiciela  z 
Bostonu. Czyli jedno wielkie zero. Dusiciel z Bostonu w ciągu dwóch lat pozbawił 
życia trzynaście samotnych kobiet, nie zostawiając po sobie śladu. 
Czasami  zerkał  na  żonę.  Spała,  leciutko  podrygując,  ilekroć  czuła  silne  ruchy 
dziecka. 

background image

Rozdział 11 
Było  poniedziałkowe  popołudnie,  dwie  i  ćwierć  doby  po  znalezieniu  martwej 
dziewczynki w parku Vanadis. 
Policja  zaapelowała  o  pomoc  za  pośrednictwem  prasy,  radia  i  telewizji  i 
otrzymała  ponad  trzysta  wiadomości.  Wszystkie  rejestrowała  i  sprawdzała 
specjalna grupa robocza, po czym starannie je analizowano. 
Obyczajówka  przeglądała  swoje  kartoteki,  w  SKL*  badali  skromny  materiał  z 
miejsca zbrodni, w bazie danych pracowano pełną parą, ludzie z wydziału do spraw 
przemocy  fizycznej  wespół  z  dziewiątką  pukali  do  każdych  drzwi  w  domach  przy 
parku Vanadis, przesłuchiwano potencjalnych podejrzanych i świadków. Na razie te 
zmasowane  działania  nie  doprowadziły  do  niczego,  co  można  by  nazwać  sukcesem. 
Morderca pozostał nieznany i wciąż był na wolności. 
Na  biurku  Martina  Becka  piętrzyły  się  papiery.  Od  bladego  świtu  zmagał  się  z 
setkami  raportów,  ekspertyz  i  protokołów  przesłuchań.  Telefon  dzwonił  bez 
przerwy, więc żeby mieć chwilę oddechu, poprosił Kollberga, by przez godzinę go 
odciążył.  Gunvald  Larsson  i  Melander,  odcięci  od  telefonów,  siedzieli  za 
zamkniętymi drzwiami i analizowali materiał. 
*      Statens  Kriminaltekniska  Laboratorium  -  Państwowe  Laboratorium  Techniki 
Kryminalistycznej. 
52 
Martin Beck, który ostatniej nocy spał dwie godziny, zrezygnował z lunchu, żeby 
zdążyć na konferencję prasową, niezbyt owocną dla dziennikarzy. 
Ziewnął  i  spojrzał  na  zegarek.  Zdziwił  się,  że  jest  już  kwadrans  po  trzeciej. 
Zebrał  plik  papierów,  którymi  powinien  się  zająć  Melander,  zapukał  do  pokoju 
Melandera i Gunvalda Larssona i wszedł. 
Melander nawet nie podniósł głowy. Znali się dostatecznie długo, żeby wiedział, 
kto puka. 
Gunvald Larsson z odrazą popatrzył na papiery w ręku Martina Becka. 
- Jezu, znowu coś taszczysz?! Przecież po uszy toniemy w robocie. 
Martin Beck wzruszył ramionami i położył papiery obok łokcia Melandera. 
-  Napiłbym się kawy. A wy? Melander pokręcił głową. 
-  Chętnie - powiedział Gunvald Larsson. 
Martin Beck wyszedł, zamknął drzwi i zderzył się z rozpędzonym Kollbergiem. 
Widząc wyraz podniecenia na jego okrągłej twarzy, zapytał: 
-  Co jest? 
Kollberg wziął go pod ramię. 
-  Martin! - Kollberg wypluwał słowa z taką szybkością, że prawie się o siebie 
potykały. - Znowu się stało! Znowu to zrobił! W Tantolunden. 
Mknęli  przez  Vasterbron  na  sygnale.  Słyszeli  w  radiu,  że  wszystkie  wozy 
policyjne  mają  się  natychmiast  udać  do  Tantolunden,  żeby  zablokować  teren. 
Martin Beck i Kollberg wiedzieli tylko tyle, że koło teatru letniego były zwłoki 
dziewczynki,  że  morderstwo  przypominało  to  z  parku  Vanadis,  że  odnaleziono  je 
bardzo szybko i niewykluczone, że zabójca nie zdążył daleko uciec. 
53 
Mijając boisko na Zinkensdamm, zobaczyli dwa czarno-białe radiowozy skręcające w 
Wollmar Yxkullsgatan. Kilka innych stało na Ringvagen i w parku. 
Zahamowali  przed  niskim  drewnianym  szeregowcem  na  Skóldgatan.  Drogę  prowadzącą 
do  parku  zagradzał  radiowóz.  Na  alejce  dostrzegli  mundurowego,  który  zatrzymał 
dzieci wędrujące pod górę na szczyt wzniesienia. 
Martin Beck długimi susami ruszył do policjanta, nie przejmując się, że zostawia 
w tyle Kollberga. Przywitał się. Policjant wskazał ręką na szczyt wzniesienia i 
Martin Beck pognał przed siebie pagórkowatym parkiem. Dopiero kiedy minął teatr, 
zobaczył  kilku  mężczyzn;  stali  w  półkolu,  plecami  do  niego,  w  niecce, 
dwadzieścia metrów od drogi. Wyżej, na rozstaju, policjant odpędzał gapiów. 
Kollberg dogonił go na spadku. Dobiegły ich odgłosy rozmowy policjantów. Na ich 
widok  zamilkli.  Przywitali  się  i  odeszli  na  bok.  Martin  Beck  słyszał  chrapliwy 
oddech Kollberga. 
Dziewczynka leżała w trawie na plecach, z ramionami na głowie. Lewa noga zgięta 
w kolanie, udo pod kątem prostym do tułowia, prawa noga wyprostowana. Patrzyła w 
niebo  spod  półprzy-mkniętych  powiek,  z  otwartymi  ustami.  Z  nosa  ciekła  krew. 
Szyję  oplatała  skakanka  z  przezroczystego  żółtego  plastiku.  Była  w  żółtej 

background image

bawełnianej szmizjerce bez rękawów - brakowało trzech dolnych guzików - białych 
skarpetkach i czerwonych sandałkach. Nie miała fig. Mogła mieć dziesięć lat. Nie 
żyła. 
Martin  Beck  zarejestrował  wszystko  w  parę  sekund  -  tyle  czasu  był  w  stanie 
skupić  na  niej  spojrzenie  -  odwrócił  się  i  popatrzył  na  drogę.  Biegli  do  nich 
technicy w gołębich kombinezonach. Jeden trzymał duży aluminiowy pojemnik, drugi 
- zwój liny i czarną torbę. 
Kiedy byli blisko, ten z liną powiedział: 
- Niech ten skurczybyk, który zaparkował w poprzek drogi, natychmiast przestawi 
wóz, żebyśmy mogli tu podjechać. 
Zerknął na zwłoki, pognał do rozwidlenia i zaczął odgradzać teren. 
54 
Obok  policjanta  w  skórzanej  kurtce,  który  rozmawiał  na  poboczu  przez  walkie-
talkie, stał jakiś cywil. Martin Beck od razu go rozpoznał. Nazywał się Manning 
i pracował w dwójce w zespole prewencji. 
Manning  zobaczył  Martina  Becka  i  Kollberga,  rzucił  kilka  słów  do  policjanta  i 
podszedł do nich. 
-  Wygląda na to, że cały teren jest ogrodzony. Na tyle, na ile się da. 
-    O  której  została  znaleziona?  -  spytał  Martin  Beck.  Manning  spojrzał  na 
zegarek. 
-  Pierwszy samochód był na miejscu dwadzieścia pięć minut temu. 
-  I nie macie rysopisu - powiedział Kollberg. 
-  Niestety. 
-  Kto ją znalazł? - spytał Martin Beck. 
-    Dwóch  chłopców.  Zatrzymali  radiowóz  na  Ringvagen.  Kiedy  przyszli  tu  nasi 
ludzie, była jeszcze ciepła. Od zabójstwa nie mogło upłynąć dużo czasu. 
Martin  Beck  rozejrzał  się.  Nadjeżdżały  dwa  samochody;  pierwszy  z  technikami, 
drugi z lekarzem. 
Z  niecki,  w  której  leżały  zwłoki  dziecka,  nie  było  widać  terenów  działkowych, 
usytuowanych  za  wzgórzem,  mniej  więcej  pięćdziesiąt  metrów  na  zachód.  Nad 
koronami  drzew  wznosiły  się  górne  piętra  wieżowców  przy  Tantogatan,  tory 
kolejowe biegnące wzdłuż ulicy przesłaniała parkowa zieleń. 
-  Nie mógł wybrać lepszego miejsca - skonstatował Martin Beck. 
-  Chyba gorszego - poprawił go Kollberg. 
I  miał  rację.  Nawet  jeśli  zabójca  dziewczynki  wciąż  był  w  pobliżu,  miał  sporo 
możliwości  ucieczki.  Do  największego  parku  w  mieście  przylegały  tereny 
działkowe,  graniczące  z  nabrzeżem  Arstaviken,  gdzie  nie  brakowało  stoczni 
jachtowych,  magazynów,  warsztatów,  złomowisk  i  najrozmaitszych  ruder.  Między 
Wollmar  Yxkullsgatan,  od  Ringvagen  do  nabrzeża,  a  Hornsgatan  był  zakład  opieki 
dla alkoholików, składający się z kilku nieregularnie 
55 
rozmieszczonych budynków. Wokół stały jakieś magazyny i drewniane szopy. Między 
zakładem opieki a boiskiem na Zinkensdamm rozciągały się inne ogródki działkowe. 
Wiadukt  nad  torami  łączył  południową  część  parku  z  Tantogatan,  gdzie  na 
skalistym  terenie  blisko  brzegu  wznosiło  się  pięć  ogromnych  czynszówek.  Trochę 
dalej,  na  rogu  Ringvagen,  w  długich  niskich  barakach  mieścił  się  hotel 
kawalerski Tanto. 
Martin Beck po namyśle uznał, że sytuacja jest beznadziejna. Wątpił, by od razu 
udało  im  się  schwytać  przestępcę.  Po  pierwsze,  nie  mieli  rysopisu,  po  drugie, 
najprawdopodobniej  zdążył  się  oddalić  z  miejsca  zbrodni,  a  po  trzecie, 
przesłuchanie wszystkich pacjentów zakładu opieki dla alkoholików i gości hotelu 
kawalerskiego zajęłoby im kilka dni. 
Najbliższa  godzina  potwierdziła  jego  wątpliwości.  Po  wstępnych  oględzinach 
lekarz  mógł  powiedzieć  tylko  tyle,  że  dziewczynka  została  uduszona  i 
przypuszczalnie  zgwałcona  i  że  zgon  nastąpił  niedawno.  Psy,  które  ściągnięto  w 
chwilę  po  przyjeździe  Martina  Becka  i  Kollberga,  podjęły  tylko  jeden  trop 
prowadzący  z  parku  na  Wollmar  Yxkullsgatan.  Niemundurowi  policjanci  z  patrolu 
przesłuchiwali  potencjalnych  świadków;  na  razie  bez  rezultatu.  Spacerowicze  i 
właściciele  ogródków  działkowych  nie  widzieli  ani  nie  słyszeli  niczego,  co 
miałoby związek z morderstwem. 

background image

Była za dziesięć piąta. Na chodniku przy Ringvagen grupka ludzi przyglądała się 
z  zainteresowaniem  pozornie  chaotycznej  pracy  policji.  Tłumnie  zjeżdżali 
reporterzy  i  fotografowie,  niektórzy  już  wrócili  do  redakcji,  żeby  dostarczyć 
czytelnikom soczystych opisów drugiego w ciągu trzech dni zabójstwa dziewczynki, 
którego dopuścił się jakiś szaleniec, wciąż przebywający na wolności. 
Martin  Beck  dostrzegł  pulchny  zadek  Kollberga  w  drzwiach  radiowozu  parkującego 
na żwirowym placyku opodal Ringvagen. Uwolnił się od dziennikarzy i podszedł do 
niego. Kollberg rozmawiał przez radio. Martin Beck poczekał, aż skończy, i lekko 
uszczypnął go w pośladek. 
56 
Kollberg odskoczył od samochodu. 
-  A, to ty. Myślałem, że to jeden z naszych kundli. 
-  Nie wiesz, czy ktoś zawiadomił rodziców dziewczynki? -spytał Martin Beck. 
-  Wiem. Zawiadomił. Przynajmniej tę przykrość mamy z głowy. 
-  Chciałbym porozmawiać z chłopcami,  którzy ją znaleźli. Podobno są u siebie, 
na Tantogatan. 
-  Okej, rozmawiaj. Ja zostanę. 
-  To na razie. 
Chłopcy mieszkali w dużym łukowatym domu przy Tantogatan. Martin Beck zastał obu 
w mieszkaniu jednego z nich. Zszokowani tym strasznym przeżyciem, nie potrafili 
ukryć dreszczyku podniecenia. 
Opowiedzieli Martinowi Beckowi, jak znaleźli dziewczynkę podczas zabawy w parku. 
Od  razu  ją  poznali,  bo  mieszkała  w  ich  bloku.  Skakała  przez  skakankę  razem  z 
dwiema  koleżankami  w  jej  wieku.  Ponieważ  jedna  z  nich  chodziła  z  chłopcami  do 
tej  samej  klasy,  Martin  Beck  dowiedział  się,  że  nazywa  się  Lena  Oskarsson,  ma 
dziesięć lat i mieszka w sąsiednim domu. 
Sąsiedni  dom  był  taki  sam  jak  ten,  w  którym  mieszkali  chłopcy.  Wjechał  szybką 
automatyczną  windą  na  siódme  piętro  i  nacisnął  dzwonek.  Po  chwili  drzwi  się 
otworzyły  i  błyskawicznie  zamknęły.  Nikogo  nie  dostrzegł  w  szparze.  Zadzwonił 
jeszcze raz. Drzwi otworzyły się natychmiast i już wiedział, dlaczego wcześniej 
nikogo nie zauważył. Chłopczyk mógł mieć około trzech lat, jego lniana czupryna 
była mniej więcej na wysokości pępka Martina Becka. 
-  Cześć! Dzień dobry. 
Malec pobiegł w głąb mieszkania. 
-  Mamo! Mamo! Psysed wujek! 
Po chwili w drzwiach stanęła jego mama. Popatrzyła na Martina Becka poważnie i 
pytająco. 
Czym prędzej się wylegitymował. 
57 
-    Chciałbym  porozmawiać  z  pani  córką,  jeśli  jest  w  domu.  Czy  ona  wie,  co  się 
stało? 
-  Z Anniką? Tak, przed sekundą usłyszeliśmy o tym od sąsiada. To okropne. Jak 
coś podobnego może się wydarzyć w biały dzień? Proszę wejść. Przyprowadzę Lenę. 
Martin  Beck  poszedł  za  panią  Oskarsson  do  dużego  pokoju.  Nie  licząc  mebli, 
niczym  się  nie  różnił  od  tego,  w  którym  siedział  kilka  minut  temu.  Chłopczyk 
stał pośrodku, wyraźnie zaciekawiony. Trzymał w rączce gitarę zabawkę. 
-    Pobaw  się  w  swoim  pokoju,  Bossę  -  powiedziała  mama.  Bossę  nie  posłuchał, 
czego chyba się spodziewała. Z kanapy 
pod oknem wychodzącym na balkon zabrała kilka zabawek. 
-  Przepraszam za bałagan. Proszę usiąść, już idę po Lenę. 
Martin  Beck  uśmiechnął  się  do  malca.  Jego  dzieci  miały  dwanaście  i  piętnaście 
lat i zdążył zapomnieć, jak się rozmawia z trzylatkami. 
-  Umiesz na tym grać? - spytał. 
-  Nie umiem glac. Ty glac. 
-  Nie, ja też nie umiem glac - powiedział Martin Beck. 
-  Umies. - Bossę obstawał przy swoim. - Glaj „w nocy śniłem, nie śniłem nigdy, 
że wojen nadsed kres"*. 
Weszła pani Oskarsson, wzięła synka na ręce i zdecydowanym krokiem wyniosła go z 
pokoju. Malec krzyczał, wyrywał się. 
-  Niedługo wrócę - rzuciła przez ramię. - Może pan porozmawiać z Leną. 

background image

Chłopcy powiedzieli mu, że Lena ma dziesięć lat. Była wysoka jak na swój wiek i 
mimo nadąsanej miny bardzo ładna. Miała na sobie dżinsy i bawełnianą bluzeczkę. 
Dygnęła nieśmiało. 
-  Usiądź - odezwał się Martin Beck. - Łatwiej nam będzie rozmawiać. 
*  Amerykańska  pieśń  pacyfistyczna  l^tst  night  I  had  the  strangest  dream  Eda 
McCurdy'ego,  przełożona  i  śpiewana  w  wersji  szwedzkiej  przez  wybitnego 
kompozytora,  poetę  i  pieśniarza  Cornelisa  Vreeswijka  (1937-1987)  -  tutaj  po 
dziecięcemu zniekształcona. 
58 
Usiadła w fotelu, na brzeżku, ze złączonymi kolanami. 
-  Masz na imię Lena? 
-  Tak. 
-  A ja nazywam się Martin Beck. Czy wiesz, co się stało? 
-    Tak  -  powiedziała  dziewczynka,  wpatrując  się  w  podłogę.  -Słyszałam...  Mama 
mówiła. 
-  Rozumiem, że jesteś wystraszona, ale muszę cię zapytać o parę rzeczy. 
-  Tak. 
-  Podobno byłaś dzisiaj z Anniką. 
-  Tak. Bawiłyśmy się. Ulla, Annika i ja. 
-  Gdzie się bawiłyście? Kiwnęła głową w stronę okna. 
-  Najpierw tutaj, na podwórku. Potem Ulla musiała iść do domu, żeby coś zjeść, 
a Annika i ja poszłyśmy do mnie. Potem Ulla przyszła po nas i znowu wyszłyśmy na 
dwór. 
-  I dokąd poszłyście? 
-  Do Tantolunden. Musiałam zabrać Bossego, tam są huśtawki, na których lubi się 
huśtać. 
-  Pamiętasz, która była godzina? 
-  Chyba wpół do drugiej. Może mama będzie wiedziała. 
-  No dobrze, więc poszłyście do Tantolunden. Czy Annika kogoś tam spotkała? Czy 
rozmawiała z jakimś wujkiem? 
-  Nie, nie widziałam, żeby z kimś rozmawiała. 
-  Co robiłyście w Tantolunden? 
Lena przez chwilę patrzyła w okno. Zastanawiała się. 
-  No... bawiłyśmy  się. Najpierw trochę się huśtałyśmy, bo Bossę chciał. Potem 
skakałyśmy przez skakankę. A potem poszłyśmy do kiosku kupić lody. 
-  Czy w parku były inne dzieci? 
-  Nie, wtedy nie. Oczywiście jakieś maluchy siedziały w piaskownicy. Bossę się 
z nimi pokłócił. Ale ich mama szybko je zabrała. 
-  Co robiłyście potem, kiedy kupiłyście lody? 
59 
Z pokoju obok dat się słyszeć głos pani Oskarsson i wrzask malca. 
-  Spacerowałyśmy. Potem Annika się obraziła. 
-  Obraziła się? O co? 
-    Nie  wiem.  O  nic.  Ulla  i  ja  chciałyśmy  grać  w  klasy,  a  ona  nie  chciała. 
Chciała się bawić w chowanego, ale z Bossem to niemożliwe, bo biega między nami 
i mówi, gdzie się schowałyśmy. No i Annika się obraziła i poszła. 
-  Dokąd poszła? Powiedziała, dokąd idzie? 
-  Nie, nic nie powiedziała. Po prostu sobie poszła. Ulla i ja rysowałyśmy klasy 
i nie widziałyśmy, kiedy poszła. 
-  Ani w którą stronę? 
-    Nie.  Nie  myślałyśmy  o  tym.  Grałyśmy  w  klasy,  potem  zobaczyłam,  że  nie  ma 
Bossego, i dopiero wtedy zauważyłyśmy, że Anniki też nie ma. 
-  Szukałyście Bossego? Dziewczynka spojrzała na swoje dłonie. 
-  Nie - odparła po dłuższej chwili. - Myślałam, że jest z Annika. Zawsze za nią 
lata. Ona nie ma... nie miała rodzeństwa i zawsze była bardzo miła dla Bossego. 
Zawsze. 
-  Co było potem? Czy Bossę wrócił? 
-  Tak, zaraz wrócił. Chyba był gdzieś blisko, chociaż go nie widziałyśmy. 
Martin  Beck  pokiwał  głową.  Chciał  zapalić,  ale  nigdzie  nie  dostrzegł 
popielniczki i zrezygnował. 

background image

-    Czy  zastanawiałyście  się,  gdzie  może  być  Annika?  Czy  Bossę  nie  wspomniał, 
dokąd poszła? 
Dziewczynka pokręciła głową. Długa jasna grzywka opadła jej na czoło. 
-    Nie.  Pomyślałyśmy,  że  wróciła  do  domu.  Nie  pytałyśmy  Bossego,  on  nic  nie 
powiedział. Potem zrobił się taki nieznośny, że poszłyśmy do mnie. 
-  Wiesz, o której Annika zniknęła z placu zabaw? 
-    Nie,  nie  miałam  zegarka.  Ale  byłyśmy  w  domu  o  trzeciej.  Krótko  grałyśmy  w 
klasy. Może pół godziny. 
60 
-  Nie widziałyście innych ludzi w parku? Lena odgarnęła  grzywkę i zmarszczyła 
czoło. 
-  Nie myślałyśmy o tym. W każdym razie ja nie myślałam. Była tam przez chwilę 
jakaś pani z pieskiem. Z jamnikiem. Bossę chciał go pogłaskać, więc musiałam go 
stamtąd  zabrać.  -  Popatrzyła  na  Martina  Becka  z  poważną  miną.  -  Nie  wolno  mu 
głaskać psów; To może być niebezpieczne. 
-  Czy nie zauważyłaś nikogo więcej? Zastanów się, może coś sobie przypomnisz. 
Pokręciła głową. 
-  Nie. Bawiłyśmy się, musiałam pilnować Bossego, nie zwracałam uwagi na innych 
ludzi. Ktoś tam pewnie przechodził, ale nie wiem kto. 
W pokoju zapadła cisza, wróciła pani Oskarsson. Martin Beck wstał. 
-  Podaj mi jeszcze nazwisko Ulli i jej adres i już sobie idę. Może znowu będę 
chciał  z  tobą  porozmawiać.  Gdybyś  sobie  coś  przypomniała,  poproś  mamę,  żeby  do 
mnie  zadzwoniła.  To  może  być  jakiś  drobiazg  -  Martin  Beck  zwrócił  się  do  pani 
Oskarsson  -  pozornie  bez  znaczenia.  Jeśli  córka  cokolwiek  sobie  przypomni, 
byłbym wdzięczny za telefon. 
Zostawił  pani  Oskarsson  wizytówkę  i  dostał  kartkę  z  nazwiskiem,  adresem  i 
numerem telefonu trzeciej dziewczynki. 
I poszedł do Tantolunden. 
Technicy  wciąż  pracowali  w  niecce,  poniżej  teatru  letniego.  Słońce  wisiało 
nisko,  drzewa  rzucały  długie  cienie  na  trawnik.  Martin  Beck  został,  dopóki  nie 
zabrano ciała dziewczynki, i wrócił na Kungsholmen. 
-  Znowu gwizdnął majtki - powiedział Gunvald Larsson. 
-  Tak - skonstatował Martin Beck. - Białe. Rozmiar trzydzieści sześć. 
-    Sukinsyn!  -  Gunvald  Larsson  podłubał  długopisem  w  uchu.  -1  co  na  to  twoi 
czworonożni przyjaciele? 
Martin Beck obrzucił go zniesmaczonym spojrzeniem. 
61 
-  Co robimy z Erikssonem? - spytał Rónn. 
-  "Wypuść go - zdecydował Martin Beck. - Ale nie trać z oczu - dodał po kilku 
sekundach. 
Rozdział 12 
We  WTOREK  RANO  TRZYNASTEGO  CZeiWCa  ODPRAWA  BYŁA  KRÓTKA  i  mało  optymistyczna. 
Takjak  komunikat  zamieszczony  w  prasie.  Wykonano  ze  śmigłowca  zdjęcia  miejsc 
zbrodni i okolic; społeczeństwo przekazało około tysiąca informacji; informacje 
poddano  analizie;  sprawdzono  wszystkich  znanych  policji  ekshibicjonistów, 
podglądaczy  i  dewiantów  seksualnych;  jedną  osobę  zatrzymano,  przesłuchano  na 
okoliczność alibi podczas pierwszej zbrodni i wypuszczono. 
Wszyscy byli niewyspani i przemęczeni, nawet dziennikarze i fotografowie. 
Po odprawie Kollberg powiedział do Martina Becka: 
-  Mamy dwóch świadków. 
Martin Beck pokiwał głową. Szli do Gunvalda Larssona i Me-landera. 
-  Mamy dwóch świadków - powtórzył za Kollbergiem Martin Beck. 
Melander  nie  podniósł  głowy  znad  papierów,  ale  Gunvald  Larsson  się 
zainteresował. 
-  O kurde! A niby kogo? 
-  Po pierwsze, chłopca z Tantolunden. 
-  Tego trzylatka? 
-  Właśnie. 
-  Przecież wiesz, że dziewczyny z obyczajówki próbowały z nim gadać. On w ogóle 
nie  umie  mówić.  Świetny  pomysł!  Równie  błyskotliwy  jak  ten,  żebym  przesłuchał 
psa. 

background image

63 
Martin  Beck  zignorował  komentarz  Gunvalda  Larssona  i  zdumione  spojrzenie 
Kollberga. 
-  A po drugie? - zapytał Melander, nie odrywając wzroku od papierów. 
-  Rabusia. 
-  Rabuś to moja działka - zauważył Gunvald Larsson. 
-  Uhm. Złap go. 
Gunvald Larsson odchylił się na obrotowym krześle, aż zaskrzypiało. 
-  Chwilunia. - Popatrzył na Martina Becka i Kollberga. -A co my niby robimy od 
trzech  tygodni?  Ja  i  chłopcy  z  prewencji  z  piątki  i  dziewiątki?  Gramy  w 
pchełki?! Sugerujesz, że zbijamy bąki? 
-  Nie zbijacie bąków. Sytuacja się zmieniła. Musimy go zdjąć. 
-  Ale jak, do cholery? 
-  Nasz rabuś jest fachowcem. To twoje słowa. Czy kiedykolwiek napadł na kogoś, 
kto nie miał przy sobie pieniędzy? 
-  Nie. 
-    Czy  kiedykolwiek  rzucił  się  na  kogoś,  kto  mógłby  się  bronić?  -  włączył  się 
Kollberg. 
-  Nie. 
-    Czy  chłopcy  z  prewencji  kiedykolwiek  deptali  mu  po  piętach?  -  pytał  dalej 
Martin Beck. 
-  Nie. 
-  A dlaczego? - zapytał Kollberg. 
Gunvald Larsson długo dłubał w uchu długopisem, zanim odpowiedział: 
-  To fachowiec. 
-  No właśnie. 
Gunvald Larsson myślał przez chwilę. 
-    Kiedy  zajrzałeś  tutaj  jedenaście  dni  temu,  zacząłeś  coś  mówić,  ale  nie 
skończyłeś. Dlaczego? ^ 
-  Bo mi przerwałeś. 
-  A co chciałeś powiedzieć? 
64 
-  Chciał powiedzieć, że powinniśmy sprawdzić dni i godziny rabunków  - odezwał 
się Melander, wciąż nie podnosząc głowy. - Systematyzacja. Już to zrobiliśmy. 
-    I  jeszcze  coś  -  powiedział  Martin  Beck.  -  Rabuś  jest  fachowcem.  To  twój 
wniosek, Lennart. Jest na tyle dobrym fachowcem, że zna chłopców z prewencji. I 
może z wydziału do spraw przemocy. Może nawet wie, czym jeżdżą. 
-  No i co? - zapytał Gunvald Larsson. - Czy z powodu tego skunksa mamy wymienić 
wszystkich funkcjonariuszy? 
-  Mógłbyś wziąć ludzi z zewnątrz - podsuflował Kollberg. 
- Skąd się tylko da. Na przykład dziewczyny. Inne samochody. 
- Jasne, ale teraz jest już po ptakach - burknął Gunvald Larsson. 
-    Owszem  -  przyznał  Martin  Beck.  -  Po  ptakach.  Ale  teraz  w  dwójnasób  powinno 
nam zależeć na jego schwytaniu. 
-  On nawet nie spojrzy na park, dopóki morderca będzie na wolności - powiedział 
Gunvald Larsson. 
-  Niestety. O której był ostatni napad rabunkowy? 
-  Między dziewiątą a dziewiątą piętnaście. 
-  A o której doszło do morderstwa? 
-  Między siódmą a ósmą. Po kiego grzyba pytasz o coś, o czym wszyscy wiemy? 
-  Przepraszam. Chyba po to, żeby przekonać samego siebie. 
-  Do czego? 
-  Do tego, że rabuś widział dziewczynkę -wyjaśnił Kollberg. 
- I tego, kto ją zabił. Nie działał na chybił trafił. Przypuszczalnie kręcił się 
po parku całymi godzinami, czekając na swoją szansę. Albo miał fart. 
-    Taki  fart  nie  istnieje  -  stwierdził  Melander.  -  Nie  dziewięć  razy  z  rzędu. 
Góra pięć. Albo sześć. 
-  Zgarnijcie go - powiedział Martin Beck. 
-    Może  zaapelujemy  do  jego  poczucia  sprawiedliwości,  co?  Żeby  się  zgłosił 
dobrowolnie. 
-  Why noP. 

background image

5 - Mężczyzna na balkonie 
65 
Melander odebrał telefon. 
-  Wyślijcie tam radiowóz. 
-  Coś nowego? - zapytał Kollberg. 
-  Nie - odparł Melander. 
-    Poczucie  sprawiedliwości.  -  Gunvald  Larsson  pokręcił  głową.  -Wasze 
wyobrażenie o gangsterskiej wspólnocie jest doprawdy. .. Brak mi słów. 
-    Mam  gdzieś,  czego  ci  brak.  -  W  głosie  Martina  Becka  dała  się  wyczuć 
porywczość. - Zgarnij go. 
-  Wykorzystaj wtyczki - poradził Kollberg. 
-    Myślisz,  że  nie...  -  zaczął  Gunvald  Larsson,  ale  nie  skończył,  bo  ktoś 
ośmielił się mu przerwać. 
-  Gdziekolwiek jest - powiedział Martin Beck. - Czy siedzi na Kanarach, czy się 
przyczaił  w  melinie  ćpunów  na  Sódermal-mie.  Wykorzystaj  wtyczki,  wykorzystaj 
wszystkie  kontakty,  jakie  mamy  w  światku  przestępczym,  gazety,  radio  i 
telewizję.  Strasz,  przekupuj,  namawiaj,  obiecuj  i  co  tylko  chcesz,  bylebyś  go 
dopadł. 
-  Myślicie, że tego nie wiem? Że brak mi piątej klepki? 
-  Przecież wiesz, co myślę o twojej inteligencji - poważnie odparł Kollberg. 
-  Wiem - przyznał udobruchany Gunvald Larsson. - Czyli cała naprzód! 
Chwycił za telefon. 
Martin Beck i Kollberg wyszli z pokoju. 
-  Może się uda - powiedział Martin Beck. 
-  Może. 
-  Gunvald nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. 
-  Czyżby? 
-  Lennart? 
-  No? 
-  Co ci jest? 
-  To samo co tobie.                 ¦» 
-  Czyli? 
-  Boję się. 
66 
Martin  Beck  nie  odpowiedział.  Po  części  dlatego,  że  Kollberg  miał  rację,  a  po 
części dlatego, że znali się jak łyse konie i obywali bez słów. 
Gnani  tą  samą  myślą,  wyszli  na  ulicę  i  wsiedli  do  czerwonego  saaba,  własności 
Głównego Zarządu Policji. 
-  Ten chłopczyk, jak mu tam... - zaczął Martin Beck. 
-  Bo Oskarsson. Bossę. 
-  Właśnie. Widziałem go przelotnie. Kto z nim rozmawiał? 
-  Chyba Sylvia. A może Sonja. 
Było  pustawo  i  duszno.  Z  Vasterbron  zjechali  nad  kanał  Pllsund  i  mknęli 
Bergsunds  Strand,  słuchając  trajkotania  kolegów  z  patroli  na  kanale 
czterdziestym. 
-    W  promieniu  osiemdziesięciu  kilometrów  może  się  do  nich  podłączyć  pierwszy 
lepszy radioamator - z irytacją powiedział Kollberg. - Wiesz, ile by kosztowało 
odcięcie prywatnego radionadajnika? 
Martin  Beck  pokiwał  głową.  Słyszał,  że  to  wydatek  rzędu  stu  pięćdziesięciu 
tysięcy koron. Nie mieli takich pieniędzy. 
Obaj myśleli o czym innym. Kiedy ostatnio ścigali mordercę, angażując wszystkie 
możliwe  siły  i  środki,  złapanie  go  zajęło  im  czterdzieści  dni.  Kiedy  ostatnio 
mieli  do  czynienia  z  podobnym  przypadkiem,  uporali  się  z  tym  w  dziesięć  dni. 
Teraz  zabójca  zaatakował  dwa  razy  w  ciągu  zaledwie  czterech  dni.  Melander 
powiedział,  że  parkowy  rabuś  mógłby  mieć  fart  pięć  albo  sześć  razy,  co  - 
nawiasem  mówiąc  -  wcale  nie  było  niczym  niedorzecznym.  Przykładając  tę  samą 
miarę  do  ich  aktualnego  przypadku,  to  już  nie  była  matematyka,  tylko 
przerażająca wizja. 
Wjechali  pod  liljeholmski  most,  potem  horństullskim  nabrzeżem  minęli  wiadukt 
kolejowy  i  skręcili  w  stronę  wieżowców,  gdzie  kiedyś  była  cukrownia.  Na 
przydomowych skwerkach bawiły się dzieci. 

background image

Zaparkowali  i  wjechali  windą  na  siódme  piętro.  Zadzwonili,  ale  nikt  im  nie 
otworzył.  Chwilę  odczekali,  po  czym  Martin  Beck  zadzwonił  do  sąsiednich  drzwi. 
Uchyliła  je  jakaś  kobieta.  Za  jej  plecami  stała  dziewczynka;  mogła  mieć  pięć, 
sześć lat. 
67 
-  Policja - łagodnie odezwał się Kollberg i okazał legitymację. 
-  Qj! 
-  Nie wie pani, czy rodzina Oskarssonów jest w domu? -spytał Martin Beck. 
-  Dzisiaj rano wyjechali. Do krewnych. To znaczy ona i dzieci. 
-  Aha, przepraszamy... 
-  Nie wszystkich na to stać - powiedziała kobieta. 
-  A dokąd wyjechali? - włączył się Kollberg. 
-  Nie wiem. Wracają w piątek rano i znowu wyjeżdżają.  - Popatrzyła na nich.  - 
Na urlop. 
-  Czy to znaczy, że pan Oskarsson jest w domu? 
- Jest, będzie wieczorem. Możecie do niego zadzwonić. 
-  Tak - przyznał Martin Beck. Dziewczynka pociągnęła ją za spódnicę. 
-  Dzieci bywają marudne - powiedziała. - Nie można im odpuszczać, prawda? 
-  Raczej nie. 
-  Ale niektórym trzeba. No i są takie, co się nie słuchają. 
-  Niestety. 
Milcząc, zjechali automatyczną windą na parter. Milcząc, ruszyli przez miasto na 
północ, świadomi własnej bezsilności i ambiwalentnego stosunku do społeczeństwa, 
które powinni chronić. 
Ledwie  wjechali  do  parku  Vanadis,  zatrzymał  ich  mundurowy,  który  nie  znał  ani 
ich,  ani  samochodu.  W  parku  nie  było  nic  do  oglądania.  Bawiło  się  kilkoro 
dzieci. I kręcili się niezmordowani ciekawscy. 
"wycofali się do skrzyżowania Odengatan ze Sveavagen. 
-  Pić mi się chce - powiedział Kollberg. 
Martin Beck skinął głową. Zaparkowali, weszli do Metropolu i zamówili po soku. 
Przy  barze  siedziało  dwóch  mę&czyzn.  Położyli  marynarki  na  stołkach  -  co 
świadczyło o tym, że naprawdę jest bardzo ciepło -i rozmawiali, sącząc whisky. 
68 
-    To  dlatego,  że  nie  ma  wysokich  kar  -  odezwał  się  młodszy.  -  Aż  się  prosi o 
lincz. 
-  Tak - zgodził się starszy. 
-  Przykro to mówić, ale to jedyny sposób. 
Kollberg  już  otwierał  usta,  żeby  się  wtrącić,  ale  zrezygnował  i  jednym  haustem 
wypił sok. 
Trochę  później  Martin  Beck  usłyszał  mniej  więcej  to  samo  w  trafice,  gdzie 
kupował florydy. 
-    ...i  wie  pan,  co  powinni  zrobić,  jak  złapią  tego  sukinsyna?  Powinni  go 
publicznie  zlikwidować,  żeby  wszyscy  to  mogli  zobaczyć  w  telewizji.  I  żeby 
robili to powolutku, przez kilka dni, nie od razu. 
-  Kto to był? - zapytał Martin Beck, kiedy klient wyszedł. 
-    Skog  -  poinformował  sklepikarz.  -  Ma  tuż  obok  zakład  naprawy 
radioodbiorników. Równy gość. 
W  głównej  kwaterze  śledczej  Martin  Beck  pomyślał,  że  nie  tak  dawno  temu 
złodziejom obcinano ręce. A mimo to ludzie kradli. Dużo ludzi. 
Wieczorem zadzwonił do ojca Bo Oskarssona. 
-    Ingrid  i  dzieci?  Wysłałem  ich  do  teściów  na  Olandię.  Nie  może  pan  tam 
zadzwonić. 
-  Kiedy wrócą? 
-    W  piątek  przed  południem.  Wieczorem  się  pakujemy,  wsiadamy  do  samochodu  i 
jedziemy za granicę. Tam jego noga nie postanie. 
-  Tak - zmęczonym głosem przyznał Martin Beck. 
Tyle się wydarzyło we wtorek trzynastego czerwca. W środę nic się nie wydarzyło. 
Było cieplej. 
Rozdział 13 

background image

W czwartek tuż  po jedenastej coś się stało. Martin Beck odruchowo położył lewy 
łokieć  na  szafce  z  archiwaliami  i  bodaj  po  raz  piętnasty  tego  dnia  usłyszał 
sygnał telefonu i odpowiedź Gun-valda Larssona: 
-    Larsson,  słucham...  Co?...  Zaraz  będę.  Gunvald  Larsson  wstał  i  spojrzał  na 
Martina Becka. 
-  Dzwonił strażnik. Przyszła jakaś dziewczyna, która podobno coś wie. 
-  O? 
-  O rabusiu. 
Minutę później dziewczyna siedziała przy biurku. Miała góra dwadzieścia lat, ale 
wyglądała  starzej.  Ażurowe  fioletowe  pończochy,  buty  bez  palców  na  obcasach, 
minispódniczka,  godny  uwagi  dekolt  i  godne  uwagi  upięcie  tlenionych  włosów, 
sztuczne  rzęsy  i  gruba  warstwa  cienia  do  powiek.  Buzia  w  ciup  i  wysoko 
podniesione stanikiem piersi. 
Gunvald Larsson natychmiast przystąpił do rzeczy. 
-  No więc co pani wie? 
-  Chcieliście się czegoś dowiedzieć o tym z Vasaparken, z parku Vanadis i tak 
dalej - powiedziała wyniośle. - Tak słyszałam. 
-  A niby po co miałaby tu panhprzychodzić? 
-  Niech mnie pan nie popędza. Gunvald Larsson nie krył zniecierpliwienia. 
70 
-  Co pani wie? 
- Jest pan niemiły. Dziwne, że wszyscy gliniarze to buce. 
- Jeśli liczy pani na nagrodę, to fora ze dwora. 
-  Gwiżdżę na szmal - odparowała. 
-  Co panią do nas sprowadza? - zapytał uprzejmie Martin Beck. 
-  Nie narzekam na brak gotówki. 
Widocznie  przyszła  do  nich  między  innymi  po  to,  żeby  odegrać  scenę,  i 
postanowiła dopiąć swego. Martin Beck zauważył nabrzmiałe żyły na czole Gunvalda 
Larssona. 
-  Poza tym zarabiam sto razy lepiej od was - dodała. 
-  Jasne,  du...  -  Gunvald  Larsson  szybko  się  opamiętał.  -  Lepiej  przemilczmy, 
czym pani zarabia. 
- Jeszcze jedno słowo i już mnie tu nie ma. 
-  Nigdzie pani nie pójdzie. 
-  Czy nie żyjemy przypadkiem w wolnym kraju? W demokracji czyjakjej tam? 
-  Co panią do nas sprowadza? - powtórzył pytanie Martin Beck średnio uprzejmie. 
-  Wyłazicie ze skóry, żeby się dowiedzieć, co? Nastawiliście uszy jak anteny. 
Aż mnie korci, żeby stąd wyjść bez słowa. 
Melander  przełamał  impas.  Podniósł  głowę,  wyjął  fajkę  z  ust,  po  raz  pierwszy 
popatrzył na dziewczynę i powiedział spokojnie: 
-  Proszę mówić, moja droga. 
-  O tym z parku Vanadis i Vasaparken, i... 
-  Tak, jeśli naprawdę pani coś wie. 
-  I potem będę mogła wyjść? 
-  Naturalnie. 
-  Słowo honoru? 
-  Słowo honoru - potwierdził Melander. 
-  I nie powiecie mu, że to... -Wzruszyła ramionami i dorzuciła jakby do siebie: 
-1 tak się domyśli. 
- Jak on się nazywa? - spytał Melander. 
-  Roffe. 
-  A nazwisko? 
71 
-  Lundgren. Rolf Lundgren. 
-  Gdzie mieszka? - włączył się Gunvald Larsson. 
-  Na Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem. 
-  Gdzie jest teraz? 
-  Właśnie tam. 
-  Skąd pewność, że to on? - spytał Martin Beck. 
W  kącikach  oczu  dziewczyny  coś  zalśniło.  Martin  Beck  nie  bez  zdziwienia 
skonstatował, że to łzy. 

background image

- Ja miałabym tego nie wiedzieć... - wymruczała. 
-  A więc jest pani z tym facetem - powiedział Gunvald Larsson. 
Spojrzała na niego, nie mówiąc ani słowa. 
- Jakie jest nazwisko na drzwiach? - spytał Melander. 
-  Simonsson. 
-  Czyje to mieszkanie? - włączył się Martin Beck. 
-  Roffego. Chyba. 
- Jak to się trzyma kupy? - zapytał Gunvald Larsson. 
-  Wynajmuje je. Myślicie, że jest takim idiotą, żeby mieć na drzwiach tabliczkę 
ze swoim nazwiskiem? 
- Jest poszukiwany? 
-  Nie wiem. 
-  Ukrywa się? 
-  Nie wiem. 
-  Na pewno pani wie - powiedział Martin Beck. - Czy uciekł z jakiegoś zakładu? 
-  Nie. Nie uciekł. Roffe nigdy nie siedział. 
-  Do czasu  - skwitował Gunvald Larsson. Wbiła w niego nienawistne spojrzenie. 
Gunvald Larsson zasypał ją pytaniami. 
-  Luntmakargatan pięćdziesiąt siedem? 
-  Tak. A co, niewyraźnie mówię? 
-  W oficynie czy od ulicy? 
-  W oficynie.                           * 
-  Które piętro? 
-  Pierwsze. 
72 
-  Ilupokojowe mieszkanie? 
- Jedno. 
-  Z kuchnią? 
-  Nie, z wnęką kuchenną. Jeden pokój. 
-  Ile okien? 
-  Dwa. 
-  Na podwórze? 
-  Nie, z widokiem na morze. 
Gunvald Larsson przygryzł dolną wargę. Żyły znowu nabrzmiały mu na czole. 
-    No  dobrze  -  powiedział  Melander.  -  A  zatem  ma  jednopokojowe  mieszkanie  na 
pierwszym  piętrze  z  dwoma  oknami  wychodzącymi  na  podwórze.  Jest  pani  pewna,  że 
teraz tam jest? 
-  Uhm, jestem pewna. 
-  Czy ma pani klucz do tego mieszkania? - uprzejmie zapytał Martin Beck. 
-  Nie, jest tylko jeden. 
-  I on się zamknął? 
-  Mowa! 
-  Czy drzwi otwierają się do środka, czy na zewnątrz? Zastanawiała się chwilę. 
-  Do środka. 
-  Na pewno? 
-  Tak. 
-  Ile pięter jest w oficynie? - spytał Martin Beck. 
-  Zdaje się, że cztery. 
-  Co jest na parterze? 
- Jakiś warsztat. 
-  Czy z okien widać bramę prowadzącą na ulicę? - zapytał Gunvald Larsson. 
-  Nie, Riddarfjarden. I kawałek Ratusza. I zamek królewski. 
-  Wystarczy - powiedział Gunvald Larsson. - Zabierzcie ją. Dziewczyna wykonała 
gwałtowny ruch. 
-  Chwileczkę - zaooponował Melander. 
73 
W pokoju zapadła cisza. Gunvald Larsson patrzył wyczekująco na Melandera. 
-  Nie mogę wyjść? Przecież pan obiecał. 
-    Owszem  -  przyznał  Melander.  -  Oczywiście,  że  pani  wyjdzie,  ale  najpierw 
musimy sprawdzić pani informacje. Dla pani dobra. I jeszcze coś. 
-  Co? 

background image

-  On nie jest sam w mieszkaniu, prawda? 
-  Tak - wyszeptała dziewczyna. 
- Jak się pani w ogóle nazywa? - wtrącił się Gunvald Larsson. 
-  Nie pański interes. 
-  Zabierzcie ją - powtórzył Gunvald Larsson. Melander wstał i otworzył drzwi do 
sąsiedniego pokoju. 
-  Rónn, jest u nas pewna pani, czy mogłaby przez chwilę posiedzieć u ciebie? 
Rónn stanął w drzwiach. Miał przekrwione oczy i czerwony nos. Przyjrzał się im. 
- Jasne. 
-  Wysmarkaj się - poradził mu Gunvald Larsson. 
-  Poczęstować ją kawą? 
-    Naturalnie.  -  Melander  przytrzymał  drzwi.  -  Bardzo  proszę  -  powiedział  z 
galanterią. 
Kobieta  wstała.  Zatrzymała  się  w  drzwiach  i  omiotła  lodowatym  spojrzeniem 
Gunvalda  Larssona  i  Martina  Becka.  Najwyraźniej  nie  udało  im  się  pozyskać  jej 
sympatii.  Jakiś  błąd  w  zakresie  elementarnej  wiedzy  psychologicznej,  pomyślał 
Martin Beck. 
Popatrzyła na Melandera. 
-  Kto go zdejmie? - zapytała z wahaniem. 
-    My-  uprzejmie  odrzekł  Melander.  -  Od  tego  jesteśmy.  Nie  ruszyła  się,  wciąż 
patrzyła na Melandera. 
-  On jest niebezpieczny. 
- Jak bardzo?                           » 
-  Bardzo. Strzela. Mnie pewnie też kiedyś zastrzeli. 
- Jak odsiedzi swoje - zauważył Gunvald Larsson. 
74 
Zignorowała go. 
-  Ma dwa pistolety maszynowe i jeden normalny. Powiedział... 
Martin Beck czekał na reakcję Melandera, mając nadzieję, że Gunvald Larsson się 
nie odezwie. 
-  Co powiedział? - spytał Melander. 
-    Ze  nigdy  nie  wezmą  go  żywcem.  Wiem,  że  mówił  poważnie.  -  Milczała  kilka 
sekund. - To tyle. 
-  Dziękuję - powiedział Melander i zamknął za nią drzwi. 
-  Uff1. - sapnął Gunvald Larsson. 
-  Załatwcie nakaz - polecił Martin Beck. -1 dawać mi tu plan miasta. 
Odbitka  planu  leżała  na  stole,  zanim  Melander  zakończył  krótką  rozmowę 
telefoniczną, zyskując legalne pozwolenie na to, co miało niebawem nastąpić. 
-  Może być ciężko - powiedział Martin Beck. 
-    No  -  zgodził  się  Gunvald  Larsson,  wysunął  szufladę  biurka,  wyjął  służbowy 
pistolet i przez chwilę ważył go w dłoni. 
Martin  Beck,  kiedy  musiał  być  uzbrojony,  nosił  broń  jak  większość  szwedzkich 
policjantów  niemundurowych  w  kaburze  z  szelkami.  Natomiast  Gunvald  Larsson 
załatwił sobie specjalny klips i przypinał kaburę do paska u spodni. 
-  Okej - powiedział, z pistoletem na prawym biodrze. - Sam go zdejmę. Idziesz 
ze mną? 
Martin  Beck  popatrzył  w  zadumie  na  Gunvalda  Larssona,  olbrzyma,  który 
przewyższał go o pół głowy. 
-    To  jedyne  sensowne  wyjście  -  kontynuował  Gunvald  Larsson.  -  Bo  niby  jak 
mielibyśmy  to  załatwić?  Kupa  luda  w  kuloodpornych  kamizelkach  wpada  do  bramy  z 
kałachami  i  gazem  łzawiącym  i  kiedy  zasuwa  przez  podwórze,  on  strzela  jak 
opętany z okna i z klatki. A może ty albo komendant, albo komendant główny, albo 
król wrzaśnie przez megafon: „Jesteś otoczony! Wszelki opór jest bezskuteczny!"? 
-  A może by tak rozpylić gaz łzawiący przez dziurkę od klucza  - podpowiedział 
Melander. 
75 
-    To  jest  myśl  -  przyznał  Gunvald  Larsson  -  ale  mnie  nie  przekonuje. 
Prawdopodobnie  w  drzwiach  jest  klucz.  Nie,  nasi  niemundurowi  na  ulicy,  dwóch 
wchodzi do środka. Idziesz? 
- Jasne - odparł Martin Beck. 

background image

Wolałby pójść z Kollbergiem, ale bandzior był bez wątpienia człowiekiem Gunvalda 
Larssona. 
Luntmakargatan  jest  na  Norrmalmie.  Ta  długa  i  wąska  ulica,  przeważnie  o  starej 
zabudowie,  rozciąga  się  od  Brunnsgatan  na  południu  do  Odengatan  na  północy.  Na 
parterze  mieści  się  sporo  ciekawych  pracowni  rzemieślniczych,  a  w  oficynach 
sporo obskurnych mieszkań. 
Byli na miejscu w niecałe dziesięć minut. 
Rozdział 14 
Szkoda,  że  nie  wziąłeś  komputera  -  powiedział  Gunvald  Larsson.  -  Mógłbyś  nim 
wywalić drzwi. 
- Jasne - odparł Martin Beck. 
Zaparkowali  na  Radmansgatan,  podeszli  do  rogu  i  w  pobliżu  posesji  numer 
pięćdziesiąt siedem zobaczyli kolegów stojących na chodnikach. 
Przybycie policji nie wzbudziło szczególnego zainteresowania. 
-    Wchodzimy...  -  zaczął  Gunvald  Larsson  i  urwał,  jakby  sobie  przypomniał,  że 
jest  niższy  rangą,  po  czym  zerknął  na  zegarek.  -  Proponuję,  żebyśmy  weszli  w 
odstępie półminu-towym. 
Martin  Beck  skinął  głową,  przeciął  ulicę,  stanął  przed  witryną  zakładu 
zegarmistrzowskiego  Gustafa  Blomdina  i  patrzył,  jak  niezwykle  piękny  farmerski 
zegar ścienny odlicza trzydzieści sekund. Potem się odwrócił, byle jak przeszedł 
przez jezdnię i zniknął w bramie pod pięćdziesiątym siódmym. 
Na  podwórzu  nie  spojrzał  w  wiadome  okna,  tylko  szybko  i  cicho  ruszył  po 
schodach. W warsztacie na parterze głucho pracowała jakaś maszyna. 
Na  drzwiach  z  łuszczącą  się  farbą  rzeczywiście  widniało  nazwisko  Simonsson.  Z 
mieszkania nie dobiegał żaden dźwięk, nie wydał go także Gunyald Larsson, który 
stał wyprostowany jak 
77 
struna  po  prawej  stronie  drzwi,  delikatnie  przesuwając  palcami  po  spękanej 
boazerii. 
Spojrzał pytająco na Martina Becka. 
Martin Beck przez kilka sekund lustrował drzwi, po czym pokiwał głową i ustawił 
się z lewej strony, plecami do ściany, maksymalnie skoncentrowany. 
Biorąc pod uwagę wzrost i wagę, Gunvald Larsson poruszał  się wyjątkowo żwawo i 
niemal bezszelestnie w swoich sandałach na gumowych podeszwach. Oparł się prawym 
barkiem o ścianę naprzeciwko drzwi i znieruchomiał. Widocznie się upewnił, że w 
zamku  tkwi  klucz,  i  nie  ulegało  wątpliwości,  że  prywatny  świat  Rolfa  Lundgrena 
nie przetrwa dłużej niż parę sekund. Ledwie Martin Beck zdążył o tym pomyśleć, 
Gunvald 

Larsson 

lekko 

się 

pochylił, 

wysunął 

prawe 

ramię 

swoim 

dziewięćdziesięciokilo-wym ciałem natarł na drzwi. 
Otworzyły się z hukiem, zawisły na górnym zawiasie i Gun-vald Larsson wpadł  do 
środka w kaskadzie drzazg. Martin Beck był pół metra za nim; wtargnął wspaniale 
posuwistym krokiem, z bronią gotową do strzału. 
Rabuś  leżał  na  łóżku  na  plecach,  z  prawym  ramieniem  pod  szyją  kobiety,  które 
błyskawicznie  uwolnił,  stoczył  się  na  podłogę  i  wsunął  rękę  pod  łóżko.  Kiedy 
Gunvald  Larsson  przypuścił  atak,  klęczał,  zaciskając  prawą  dłoń  na  metalowej 
podpórce do broni. 
Gunvald Larsson uderzył go tylko raz i  niezbyt mocno, ale  to wystarczyło, żeby 
Lundgren  wypuścił  pistolet  i  wylądował  pod  ścianą.  Siedział,  zasłaniając  twarz 
lewą ręką. 
- Nie bij mnie! - krzyknął. 
Był  nagi.  Kobieta,  która  zerwała  się  z  łóżka  sekundę  później,  miała  na  sobie 
tylko  zegarek  z  tekstylnym  paskiem  w  szkocką  kratę.  Zastygła  w  bezruchu, 
przywarła  plecami  do  ściany  po  drugiej  stronie  łóżka  i  wpatrywała  się  to  w 
pistolet  maszynowy  na  podłodze,  to  w  olbrzymiego  bl»ndyna  w  tweedowym 
garniturze.  Nawet  nie  próbowała  się  zasłaniać.  Była  dość  ładna,  krótkowłosa, 
miała długie szczupłe nogi, dziewczęce piersi o dużych 
78 
jasnobrązowych 

sutkach, 

wyraźną 

ciemną 

smugę 

od 

pępka 

do 

wilgotnej 

ciemnobrązowej  kępy  włosów  łonowych  i  gęste  włosy  pod  pachami.  Uda,  ramiona  i 
piersi zdążyły się pokryć gęsią skórką. 

background image

Jakiś  mężczyzna  z  warsztatu  na  parterze  gapił  się  zdumiony  przez  zdemolowane 
drzwi. 
Martina  Becka  uderzył  absurd  tej  sytuacji  i  po  raz  pierwszy  od  dawna  poczuł 
leciutkie  drganie  w  kącikach  ust.  Stał  pośrodku  pokoju,  mierząc  do  dwojga 
golasów  z  walthera  kaliber  7.65,  czemu  się  przyglądał  mężczyzna  w  niebieskim 
stolarskim fartuchu, z calówką w prawej dłoni. 
Schował pistolet. W drzwiach pojawił się policjant, odpędzając gapia. 
-  Co... - wykrztusiła dziewczyna. Gunvald Larsson spojrzał na nią z odrazą. 
-    Ubierz  się.  Jeśli  masz  w  co.  -  Prawą  stopą  wciąż  przyciskał  pistolet 
maszynowy do podłogi. - Ty też się ubieraj - zwrócił się do mężczyzny. 
Rolf Lundgren był muskularnym przystojnym młodzieńcem o ładnej opałeniźnie, nie 
licząc  wąskiego  pasa  białej  skóry  na  podbrzuszu,  i  długich  jasnych  włosach  na 
ramionach i nogach. 
Powoli się wyprostował, zasłaniając prawą ręką przyrodzenie. 
-  Pieprzona, pojebana suka. 
Do pokoju wszedł jeszcze jeden policjant i zachłannie się przyglądał. Dziewczyna 
nadal  stała  nieruchomo,  przyciskała  do  ściany  rozcapierzone  dłonie,  ale 
spojrzenie jej piwnych oczu świadczyło o tym, że zaczyna przychodzić do siebie. 
Martin  Beck  rozejrzał  się  po  pokoju.  Na  oparciu  krzesła  wisiała  niebieska 
bawełniana  sukienka,  na  siedzisku  leżały  figi,  biustonosz  i  siatka,  obok  na 
podłodze stała para sandałków. 
Martin Beck podał jej sukienkę. 
-  Kim pani jest? 
Dziewczyna wyciągnęła prawą rękę, wzięła sukienkę, ale jej nie włożyła. 
79 
-  Nazywam się Lisbeth Hedvig Maria Karlstrom. A pan kim jest? 
-  Policjantem. 
-    Studiuję  języki  nowożytne  na  Uniwersytecie  Sztokholmskim  i  zaliczyłam  dwa 
semestry z angielskiego. 
-    Aha,  i  tego  was  uczą  na  uniwersytecie  -  powiedział  Gun-vald  Larsson,  nie 
odwracając głowy. 
-  Od roku jestem pełnoletnia i zabezpieczam się pessarium. 
-  Od jak dawna zna pani tego mężczyznę? - zapytał Martin Beck. 
Lisbeth  Hedvig  Maria  Karlstrom  w  dalszym  ciągu  nie  kwapiła  się  do  włożenia 
sukienki. 
-    Od  dwóch  godzin  i  dwudziestu  pięciu  minut  -  odparła,  patrząc  na  zegarek.  - 
Spotkałam go na basenie w Vanadis. 
W drugiej części pokoju Lundgren niezdarnie wciągnął slipy i spodnie khaki. 
-  Nie ma się czym chwalić - zauważył Gunvald Larsson. 
-  Cham! - powiedziała dziewczyna. 
-  Naprawdę? 
Gunvald Larsson spojrzał na dziewczynę tylko raz. Nie odrywał wzroku od bandyty. 
-  Wkładaj koszulę. I skarpetki. I buciki. Pięknie. Zabierzcie go, chłopcy. 
Do  pokoju  weszło  dwóch  mundurowych,  przez  moment  przyglądali  się  scenerii,  po 
czym wyprowadzili Rolfa Lundgrena. 
-  Proszę się ubrać - powiedział Martin Beck do dziewczyny. 
W końcu włożyła sukienkę, podeszła do krzesła, wciągnęła figi i wsunęła stopy w 
sandałki. Biustonosz zrolowała i schowała do siatki. 
-  Co on zrobił? - spytała. 
-  To zboczeniec - rzucił Gunvald Larsson. 
Martin Beck zobaczył, że zbladła i popatrzyła na niego pytająco. Pokręcił głową. 
80 
-  Czyja... - zaczęła niepewnie. 
-    Nie  ma  takiej  potrzeby.  Proszę  podać  nazwisko  i  adres  policjantowi  przed 
domem. Zegnam. 
Dziewczyna wyszła. 
-  Puściłeś ją? - zdumiał się Gunvald Larsson. 
-  Tak. - Martin Beck wzruszył ramionami. - To co, przejrzymy te manele? 
Rozdział 15 
Pięć godzin później, o wpół do szóstej, Rolf Evert Lundgren nie powiedział nic 
ponadto, że nazywa się Rolf Evert Lundgren. 

background image

Stali wokół niego, siedzieli naprzeciwko niego, palił ich papierosy, szpule się 
obracały, a on wciąż nazywał się Rolf Evert Lundgren, co zresztą było napisane w 
jego prawie jazdy. 
Pytali, pytali, pytali: Martin Beck i Melander, i Gunvald Larsson, i Kollberg, i 
Rónn,  zajrzał  nawet  Hammar,  obecnie  zastępca  komendanta,  i  powiedział  kilka 
dobrze  dobranych  słów.  Młody  człowiek,  który  wciąż  nazywał  się  Rolf  Evert 
Lundgren,  trochę  się  irytował,  kiedy  Rónn  kichał,  nie  zasłaniając  twarzy 
chusteczką. 
Absurd polegał na tym, że gdyby chodziło wyłącznie o niego, mógłby się uchylać 
od odpowiedzi na wszystkich przesłuchaniach i przed każdym organem sądowniczym, 
i  przez  cały  okres  odbywania  kary,  ponieważ  w  oficynie,  w  pokoju  na  pierwszym 
piętrze  i  w  garderobie  znaleziono  nie  tylko  dwa  pistolety  maszynowe  i  jeden 
pistolet  marki  Smith  and  Wesson  38  special,  ale  także  przedmioty  łączące  go  z 
czterema  napadami  rabunkowymi  plus  chustkę  do  nosa,  tenisówki,  koszulkę  z 
dralonu  z  monogramem  na  kieszonce,  dwa  tysiące  tabletek  preludinu,  kastet  i 
kilka skradzionych aparatów fotograficznych. * 
O szóstej Rolf Evert Lundgren pił kawę w towarzystwie komisarza Martina Becka z 
głównego wydziału zabójstw i policjanta 
82 
śledczego  Fredrika  Melandera  ze  sztokholmskiego  wydziału  do  spraw  przemocy 
fizycznej.  Panowie  wrzucili  po  dwie  kostki  cukru  i  siorbali  z  tekturowych 
kubków, zmęczeni i z ponurymi minami. 
-    Gdyby  chodziło  tylko  o  pana,  już  dawno  byśmy  poszli  do  domu  -  odezwał  się 
Martin Beck. 
-  Nie rozumiem, o czym pan mówi. 
-  Przepraszam, najgorsze w tym wszystkim jest to, że... 
-  Dajcie mi spokój. 
Martin  Beck  milczał,  siedział  nieruchomo  i  wpatrywał  się  w  zatrzymanego. 
Melander też milczał. 
Kwadrans  po  szóstej  Martin  Beck  dopił  chłodnawą  kawę,  zgniótł  kubek  i  wyrzucił 
go do kosza. 
Próbowali  prośbą  i  groźbą,  uprzejmie,  ostro,  logicznie,  przez  zaskoczenie, 
usiłowali go namówić na adwokata i dziesięć razy pytali, czy nie miałby ochoty 
czegoś  zjeść.  Ściśle  rzecz  biorąc,  próbowali  wszystkiego  z  wyjątkiem  bicia. 
Martin  Beck  widział,  że  Gunvald  Larsson  kilka  razy  był  bardzo  bliski 
zastosowania  tej  absolutnie  niedozwolonej  metody,  ale  uznał  ją  za  niezbyt 
stosowną,  zwłaszcza  że  przez  pokój  przewalali  się  komisarze  i  zastępcy 
komendantów. W końcu wkurzył się do tego stopnia, że sobie poszedł. 
O wpół do siódmej poszedł sobie Melander i przyszedł Rónn. 
-  Niech pan zabiera tę brudną chustkę do nosa, bo mnie pan zarazi - powiedział 
Rolf Evert Lundgren. 
Rónn,  przeciętny  policjant  o  przeciętnej  wyobraźni  i  takim  samym  poczuciu 
humoru, rozważał przez chwilkę taką oto ewentualność, czyby nie zostać pierwszym 
przesłuchującym w historii kryminalistyki, który wymusza zeznania kichaniem. Ale 
zrezygnował. 
W normalnej sytuacji, pomyślał Martin Beck, powinniśmy mu  dać czas, żeby się  z 
tym  przespał.  Mężczyzna  w  zielonej  koszuli  i  spodniach  khaki  nie  sprawiał 
wrażenia sennego i z niczym się nie wychylił. Cóż, wcześniej czy później pozwolą 
mu odpocząć. 
83 
-  Ta kobieta, która przyszła do nas przed południem... - zaczął Rónn i kichnął. 
-    Pieprzona,  jebana  suka  -  uściślił  Rolf  Evert  Lundgren  i  popadł  w  posępne 
milczenie. - Ona mnie kocha - dodał po chwili. - Twierdzi, że jej potrzebuję. 
Martin Beck pokiwał głową. Po minucie doczekał się ciągu dalszego. 
- Ja jej nie kocham. Jest mi tak samo potrzebna jak łupież. Nie mendź, pomyślał 
Martin Beck. Nic nie mów. 
-    Chcę  mieć  przyzwoite  dziewczyny  -  kontynuował  Rolf  Evert  Lundgren.  -  A 
najchętniej  jedną  przyzwoitą  dziewczynę.  I  co?  Ląduję  tutaj  przez  zazdrosną 
sukę. 
Milczenie. 
-  Suka - mruknął pod nosem zatrzymany. Milczenie. 

background image

-  Nadaje się tylko do jednego. 
Jasne, pomyślał Martin Beck, ale tym razem się pomylił. 
-  Okej - powiedział trzydzieści sekund później mężczyzna w zielonej koszuli. 
-  Porozmawiamy? - spytał Martin Beck. 
-  Tak. Ale najpierw chciałbym coś wyjaśnić. Ta suka może mi zapewnić alibi na 
poniedziałek. Chodzi o to, co się stało w Tantolunden. Byłem wtedy z nią. 
-  To już wiemy - skonstatował Rónn. 
-  O kurde. Więc powiedziała. 
-  Nie - odparł na norrlandzką modłę Norrlandczyk Rónn. 
„Nie". Martin Beck wpatrywał się w kolegę. Pogratulować takiej składni. Ale nie 
zamierzał o tym informować kogokolwiek z szefostwa grupy dochodzeniowo-śledczej. 
-  Miło mi to słyszeć. - Martin Beck nie mógł się powstrzymać od komentarza.  - 
To oczyszcza obecnego tu Lundgrena z niesłusznych podejrzeń.               %. 
-  Nie, no tak- spokojnie odparł Rónn. Martin Beck zwrócił się do zatrzymanego: 
84 
-  To co, porozmawiamy? 
Rolf Evert Lundgren otaksował go spojrzeniem. 
-  My? Nie. 
-  ??? 
-  Z panem nie chcę rozmawiać. 
-  A z kim? - uprzejmie spytał Martin Beck. 
-  Z tym, który mnie zgarnął. Z tym dużym. 
-  Gdzie jest Gunvald? Rónn westchnął. 
-  Pojechał do domu. 
-  Dzwoń po niego. 
Rónn znów westchnął. Martin Beck wiedział dlaczego. Gun-vald Larsson mieszkał w 
Bollmorze. 
-    Musi  wypocząć  -  powiedział  Rónn.  -  Miał  ciężki  dzień.  Zwinąć  takiego 
gangstera, to nie przelewki. 
-    Stul  pysk!  -wtrącił  się  RolfEvert  Lundgren.  Rónn  kichnął  i  przysunął  do 
siebie telefon. 
Martin Beck poszedł do drugiego pokoju i zadzwonił do Hammara, który natychmiast 
zadał mu pytanie: 
-  Czy tego Lundgrena można oczyścić z zarzutów o morderstwo? 
-  Rónn rozmawiał dzisiaj z jego kochanką. Wygląda na to, że była z nim, kiedy 
doszło do morderstwa w Tantolunden. Ale na piątek nie ma alibi. 
-  Aha. Co o tym myślisz? Martin Beck wahał się kilka sekund. 
-  Myślę, że to nie on. 
-  Twoim zdaniem nie może być sprawcą? 
-    Mało  prawdopodobne.  Nic  się  nie  zgadza.  Pomijając  poniedziałkowe  alibi,  to 
nie ten typ. W sprawach seksu wydaje się całkowicie normalny. 
-  Aha. 
Hammar nie krył lekkiej irytacji. Martin Beck wrócił do pokoju przesłuchań. Rónn 
i Rolf Evert Lundgren siedzieli w milczeniu. 
85 
-  Czy na pewno nic pan nie zje? - spytał Martin Beck. 
-    Na  pewno  -  odparł  bandzior.  -  Kiedy  przyjdzie  ten  gość?  Rónn  westchnął  i 
wydmuchał nos. 

Rozdział 16 
Gunvald  Larsson  wszedł  do  pokoju.  Od  wydzwonienia  go  upłynęło  dokładnie 
trzydzieści  siedem  minut.  Wciąż  trzymał  w  ręku  rachunek  za  taksówkę.  Odkąd 
widzieli  go  ostatnio,  ogolił  się  i  zmienił  koszulę.  Usiadł  przy  biurku 
naprzeciwko  Lundgrena,  złożył  rachunek  i  wsunął  go  do  prawej  górnej  szuflady 
biurka.  Był  gotowy  do  przepracowania  kilku  godzin  nadliczbowych  z  okrągłej 
liczby dwóch milionów czterystu tysięcy, jakie szwedzcy policjanci muszą rocznie 
odbębnić.  Ale  biorąc  pod  uwagę  jego  stopień  służbowy,  wcale  nie  było  takie 
pewne, czy otrzyma zapłatę za najbliższe godziny. 
Gunvald  Larsson  się  nie  śpieszył.  Sprawdzał  magnetofon,  przesuwał  notatnik  i 
układał długopisy. Pewnie bawi się w psychologa, pomyślał Martin Beck. Nie lubił 
Gunvalda  Larssona  i  nie  miał  najlepszego  zdania  o  Ronnie.  Nie  miał  też 

background image

najlepszego  zdania  o  sobie.  Kollberg  ponoć  się  bał,  a  Hammar  sprawiał  wrażenie 
poirytowanego.  Wszyscy  byli  wykończeni.  Rónn  miał  katar.  Dużo  funkcjonariuszy 
patrolujących  pieszo  i  w  radiowozach  też  pracowało  po  godzinach  i  padało  na 
twarz.  Niektórzy  mieli  pietra,  a  Ronn  z  pewnością  nie  był  osamotniony  w  swoim 
zasmarkaniu. 
W Sztokholmie i na przedmieściach drżało ze strachu przeszło milion ludzi. 
Wkrótce zacznie się siódmy bezowocny dzień pościgu. 
A oni stanowili bastion społeczeństwa. 
Wspaniały bastion. 
87 
Rónn wytarł nos. 
-    No  tak  -  odezwał  się  Gunvald  Larsson,  kładąc  wielką  włochatą  dłoń  na 
magnetofonie. 
-  To pan mnie zgarnął  - powiedział Rolf Evert Lundgren z nutą niezamierzonego 
podziwu. 
-    Owszem.  Ale  nie  jestem  z  tego  dumny.  To  moja  praca.  Codziennie  zgarniam 
takich bydlaków jak pan. Za tydzień nie będę o panu pamiętał. 
Była to oczywiście prawda połowiczna, ale bombastyczny wstęp zrobił swoje. Rolf 
Evert Lundgren ociupinkę zzielenial. Gunvald Larsson włączył magnetofon. 
-  Imię i nazwisko? 
-  Rolf Evert Lundgren. 
-  Urodzony? 
-  Tak. 
-  Niech pan nie będzie bezczelny. 
-  Piątego stycznia czterdziestego czwartego. 
-  Gdzie? 
-  WGóteborgu. 
-  Parafia? 
-  Lundby. 
-  Imiona i nazwiska rodziców? 
Opanuj się, Gunvald, pomyślał Martin Beck. Masz całe tygodnie na takie pytania. 
Naprawdę interesuje nas tylko jedno. 
-  Karany? 
-  Nie. 
-  Był pan w placówce opiekuńczo-wychowawczej? 
-  Nie. 
- Jest kilka szczegółów, które nas przede wszystkim interesują - wtrącił Martin 
Beck. 
-    Czy  nie  wyraziłem  się  dostatecznie  jasno,  że  będę  rozmawiał  tylko  z  nim?  - 
burknął Rolf Evert Lundgren. 
Gunvald Larsson obrzucił Martina Becka obojętnym spojrzeniem. 
-  Zawód? 
88 
-  Zawód? 
-  Tak. Chyba ma pan jakiś zawód, prawda? 
-  E... 
-  Za kogo pan się podaje? 
-  Za biznesmena. 
-  Ajaki to biznes? 
Martin Beck i Rónn wymienili pełne rezygnacji spojrzenia. To potrwa. I potrwało. 
-    Interesuje  nas  kilka  drobiazgów  -  powiedział  Gunvald  Larsson  po  godzinie  i 
czterdziestu pięciu minutach. 
-  Domyśliłem się. 
-  Przyznał się pan, że był pan w parku Vanadis wieczorem dziewiątego czerwca, 
czyli w piątek w zeszłym tygodniu. 
-  Tak. 
-  I że dokonał pan napadu rabunkowego o dwudziestej pierwszej piętnaście. 
-  Tak. 
-  Na właścicielkę sklepu, Hildur Magnusson. 
-  Tak. 
-  O której przyszedł pan do parku? - zapytał Rónn. 

background image

-  Stul pysk! - warknął Lundgren. 
-    Tylko  bez  impertynencji  -  powiedział  Gunvald  Larsson.  -O  której  pan  tam 
przyszedł? 
-    Około  siódmej.  Może  parę  minut  po  siódmej.  Wyszedłem  z  domu,  kiedy  deszcz 
osłabł. 
-  I był pan w parku Vanadis od siódmej do chwili, kiedy napadł pan i obrabował 
Hildur Magnusson? 
-  No. Byłem w pobliżu. Miałem uszy i oczy otwarte. 
-  Czy w tym czasie widział pan inne osoby w parku? 
-  Tak. 
-  Ile? 
-  Z dziesięć. Albo dwanaście. Raczej dziesięć. 
-  Przypuszczam, że dokładnie je pan obserwował. 
-  No. 
89 
-  Zęby na nie napaść? 
-  Zęby sprawdzić, czy gra jest warta świeczki. 
-  Czy pamięta pan te osoby? 
-  Tak, niektóre. 
-  Kogo? 
-  Dwóch gliniarzy. 
-  Policjantów? 
-  Tak. 
-  Mundurowych? 
-  Nie. 
-  Skąd pan wie, że to policjanci? 
-  Bo widziałem ich wcześniej ze dwadzieścia albo trzydzieści razy. Pracują na 
Surbrunnsgatan i jeżdżą czerwonym amazonem albo zielonym saabem. 
Tylko nie mów: „Chodzi panu o komisariat?" - pomyślał Martin Beck. 
-  Chodzi panu o dziewiąty komisariat? - powiedział Gun-vald Larsson. 
-  Tak, jeśli to ten na Surbrunnsgatan. 
-  O której godzinie zobaczył pan tych dwóch policjantów? 
-  Mniej więcej o wpół do dziewiątej. To znaczy, wtedy przyszli. 
- Jak długo zostali? 
-  Dziesięć minut, może kwadrans. Potem pojechali do Lill--Jansskogen. 
-  Skąd pan wie? 
-  Sami to powiedzieli. 
-  Powiedzieli? Rozmawiał pan z nimi? 
-W  życiu!  Stałem  obok  i  słyszałem,  co  mówią.  Gunvald  Larsson  popadł  w  głęboką 
zadumę. Nietrudno było sobie wyobrazić, o czym myśli. 
-  Kogo pan jeszcze widział? 
-  Chłopaka i dziewczynę. Młodsi. Około dwudziestki. 
-  Co robili? 
-  Migdalili się. 
90 
-Jak? 
-  Normalnie, złapał ją za cipę. 
-  Tylko bez chamstwa. 
-  Mówię, jak było. Gunvald Larsson znów umilkł. 
-  Czy zdaje pan sobie sprawę, że w parku popełniono morderstwo, kiedy pan tam 
był? 
Rolf  Evert  Lundgren  złapał  się  za  czoło.  Po  raz  pierwszy  od  wielu  godzin 
wyglądał na zdenerwowanego i nie wiedział, co powiedzieć. 
Po chwili wykrztusił: 
-  Czytałem o tym. 
-  I? 
-  To nie ja. Przysięgam. Ja nie jestem taki. 
-    Czytał  pan  o  tej  dziewczynce.  Eva  Carlsson.  Miała  dziewięć  lat.  Była  w 
czerwonej spódniczce, bluzeczce w poprzeczne paski... - Gunvald Larsson zajrzał 
do notatek. -1 w czarnych drewniakach. Widział ją pan? 

background image

Rolf Evert Lundgren milczał. Po trzydziestu sekundach Gun-vałd Larsson powtórzył 
pytanie: 
-  Czy widział pan tę dziewczynkę? 
-  Taaak, chyba widziałem - odparł po długim wahaniu. 
-  Gdzie? 
-    Na  placu  zabaw  przy  Sveavagen.  W  każdym  razie  był  tam  jeden  dzieciak. 
Dziewczynka. 
-  Co robiła? 
-  Huśtała się. 
-  Z kim była? 
-  Z nikim. Solo. 
-  O której? 
-  Tuż po... zaraz kiedy tam przyszedłem. 
-  A dokładniej? 
-  Dziesięć po siódmej. Albo trochę później. 
-  I jest pan pewien, że była sama? 
-  Tak. 
91 
-  I jest pan pewien, że była w czerwonej spódniczce i pasiastej bluzce? 
-  Nie. Nie wiem. Ale... 
-  Ale? 
-  Tak mi się wydaje. 
-  Nikogo innego pan nie widział? Nikt z nią nie rozmawiał? 
-    Zaraz,  chwila  moment.  Czytałem  o  tym  w  gazecie.  Cholernie  długo  się 
zastanawiałem. 
-  Nad czym? 
-  No, że ja... 
-  Rozmawiał pan z nią? 
-  Nie, cholera, nie... 
-  Była sama, huśtała się. Podszedł pan do niej? 
-  Nie, nie... 
-    Pozwól  mu  mówić,  Gunvald  -  wtrącił  się  Martin  Beck.  -Na  pewno  długo  o  tym 
myślał. 
Rolf  Evert  Lundgren  obrzucił  Martina  Becka  zrezygnowanym  spojrzeniem.  Był 
zmęczony,  trochę  się  bał.  Śladu  agresji.  Nie  odzywaj  się,  Gunvald,  pomyślał 
Martin  Beck.  Gunvald  Larsson  się  nie  odezwał.  Rabuś  milczał  przez  minutę, 
podpierając głowę rękami. 
-  Myślałem o tym. Dzień w dzień. - Znów zamilkł. -Wiem, że widziałem tę małą na 
placu  zabaw  i  że  była  sama,  i  że  to  musiało  być  zaraz  kiedy  tam  przyszedłem. 
Mniej  więcej  dziesięć  albo  piętnaście  po  siódmej.  Nie  przyglądałem  się  zbyt 
dokładnie.  Po  prostu  jeden  dzieciak,  i  tak  nie  miałem  zamiaru  pracować  koło 
placu  zabaw,  bo  za  blisko  ulicy.  Za  blisko  Sveavagen.  Dlatego  o  niej  nie 
myślałem. Wtedy. Co innego, gdyby była na placu zabaw przy wieży ciśnień. 
-  Tam też ją pan widział? - spytał Gunvald Larsson. 
-  Nie, nie... 
-  Szedł pan za nią? 
-  Nie, nie, niech pan posłucha:*w ogóle się nią nie interesowałem, ale... 
Ale 
cor 
92 
HgMll 
alUtllU.4UŁ LLkŁi. J] Jjfe, 
 
 
-    Ale  tego  wieczoru  w  parku  było  mało  ludzi.  Była  paskudna  pogoda,  w  każdej 
chwili  mogło  lunąć.  Już  miałem  zrezygnować  i  wrócić  do  domu,  kiedy  ta  ba... 
kiedy przyszła ta kobieta. Ale... 
-  Ale? 
-    Chcę  powiedzieć,  że  widziałem  tę  dziewczynkę.  Mniej  więcej  kwadrans  po 
siódmej. 
- Już pan to mówił. Z kim pan ją widział? 

background image

-  Z nikim. Była solo... Przez cały ten czas widziałem dziesięć osób. Ja... ja 
jestem  dokładny.  Jak  pracuję,  nie  chcę  wpaść.  Rozglądam  się.  Obserwuję.  Chodzi 
mi o to, że może ktoś, kogo widziałem... 
-  No, kogo pan widział? 
-  Dwóch gliniarzy. 
-  Policjantów. 
-    Tak.  Jeden  był  rudy,  w  trenczu,  drugi  w  cyklistówce  i  w  marynarce,  miał 
pociągłą twarz... 
-  Axelsson i Lind - mruknął pod nosem Rónn. 
- Jest pan bardzo spostrzegawczy - zauważył Martin Beck. 
-  Tak, nie da się ukryć - przyznał Gunvald Larsson. - Niech pan wydusi z siebie 
resztę. 
-  Ci gliniarze... niech mi pan, do cholery, nie przerywa... weszli do parku z 
różnych stron i zostali tam około kwadransa. Ale to było po tym, jak zobaczyłem 
dziewczynkę. Co najmniej półtorej godziny później. 
-  I? 
-  No i ta druga para. Chłopak, który obmacywał dziewczynę. To było wcześniej. 
Poszedłem za nimi, nawet chciałem się włączyć... 
-  Włączyć? 
-    Tak,  ale...  Nie,  do  diabła,  nie  seksualnie.  Dziewczyna  była  w  cholernie 
krótkiej  czarno-białej  kiecce,  a  chłopak  w  klubowej  marynarce.  Wyglądali  na 
nadzianych, ale ona nie miała torebki... 
Rolf Evert Lundgren umilkł. Gunvald Larsson, Martin Beck i Rónn czekali. 
-  Miała białe ażurowe majtki. 
93 
- Jasne, i co jeszcze? 
-    Oboje  nic  nie  widzieli.  Ani  ona,  ani  on.  Nie  zauważyliby  nawet  hipopotama. 
Siebie też nie widzieli. Przyszli tam około... O której przyszli gliniarze? 
-  O wpół do dziewiątej - usłużnie podpowiedział Martin Beck. 
Bandzior miał niemal triumfalną minę. 
-    No  właśnie.  Wtedy  tych  dwojga  nie  było  w  parku  co  najmniej  od  kwadransa.  A 
spędzili tam minimum pół godziny. Czyli od za piętnaście ósma do piętnaście po 
ósmej. Poszedłem za nimi, ale szybko odpuściłem. Miałem tam sterczeć i gapić się 
na ich pieprzony petting? W życiu! Ale kiedy przyszli, dziewczynki już nie było. 
Nie było jej na placu zabaw. Na pewno bym ją zauważył. 
Rolf Evert Lundgren naprawdę próbował pomóc. 
-  Była na placu zabaw kwadrans po siódmej, a za kwadrans ósma już jej nie było 
- powiedział Gunvald Larsson. 
-  Tak. 
-  A co pan robił w tym czasie? 
-    Czuwałem.  Miałem  oko  na  Sveavagen  i  Frejgatan.  Patrzyłem,  kto  wchodzi  do 
parku. 
-  Chwileczkę, wspomniał pan o dziesięciu osobach. 
-  W parku? Tak. Plus minus. 
-    Dwóch  policjantów,  migdaląca  się  para,  kobieta,  którą  pan  obrabował, 
dziewczynka... To sześć. 
-    Chodziłem  za  jednym  gościem  z  pieskiem.  Łaził  koło  kościoła  Stefana,  przy 
ulicy. Pewnie czekał, aż piesek walnie kupę albo coś w tym rodzaju. 
-  Skąd przyszedł ten mężczyzna? - zapytał Martin Beck. 
-  Od Sveavagen. 
-  O której? - zapytał Rónn. 
-  Chwilę po mnie. Namierzyłem go przed migdalącą się parką. Moment... Przyszedł 
od  strony  kiosku  z  małym  chudym  pieskiem..  .  Wtedy  dziewczynka  była  na  placu 
zabaw. 
-  Na pewno? - spytał Gunvald Larsson. 
94 
-  Tak. Chwileczkę... Chodziłem za nim. Plątał się po parku dziesięć minut, może 
kwadrans. Jak sobie poszedł, dziewczynki nie mogło już tam być. 
-  Kogo jeszcze pan widział? 
-  Paru meneli. 
-  Meneli? 

background image

-  Tak. Nie reflektowałem na nich. Dwóch albo trzech. Przechodzili przez park. 
-  Niech pan sobie, do cholery, przypomni! - zagrzmiał Gun-vald Larsson. 
-    Przecież  się  staram.  Najpierw  zobaczyłem  dwóch,  byli  razem,  weszli  od 
Sveavagen i poczłapali pod górę, do wieży ciśnień. Łazęgi. Dość starzy. 
- Jest pan pewien, że byli razem? 
-  Prawie. Już ich kiedyś widziałem. Pomyślałem, że mają flaszkę albo parę piw, 
które chcą osuszyć na łonie natury. Ale w tym samym czasie gziła się ta parka, 
dziewczyna w ażurowych majtkach i jej chłopak. I... 
-  I? 
-  I zobaczyłem jeszcze kogoś. Przyszedł z drugiej strony. 
-  Też menel według pańskiego nazewnictwa? 
-  Boja wiem, w każdym razie nikt godny uwagi. Dla mnie. Szedł od wieży ciśnień. 
Pomyślałem,  że  wlazł  po  schodach  od  Ingemarsgatan  tylko  po  to,  żeby  od  razu 
zejść. Niezły zapieprz. 
-  Od razu zejść? 
-  Tak, wyszedł na Sveavagen. 
-  O której to było? 
-  Zaraz jak się wyniósł ten gość z pieskiem. 
W pokoju zapadła cisza. Zaczęli sobie uświadamiać, co właściwie usłyszeli. 
Rolf  Evert  Lundgren  uświadomił  to  sobie  ostatni.  Podniósł  głowę  i  spojrzał 
Gunvaldowi Larssonowi w oczy. 
-  No jasne. Cholera... 
Martin Beck poczuł drżenie jakiegoś nerwu. 
95 
-  Podsumowując - odezwał się Gunvald Larsson - można powiedzieć, co następuje: 
między  kwadrans  po  siódmej  a  wpół  do  ósmej  do  parku  Vanadis  wszedł  starszy, 
dobrze  ubrany  mężczyzna  z  psem.  Minął  kiosk  przy  Sveavagen  i  plac  zabaw,  na 
którym  była  dziewczynka.  Około  dziesięciu,  maksimum  piętnastu  minut  mężczyzna 
przebywał  w  tej  części  parku,  która  znajduje  się  między  kościołem  Stefana  i 
Frejgatan.  Pan  cały  czas  go  śledził.  Kiedy  opuścił  park,  mijając  plac  zabaw  i 
kiosk,  dziewczynki  na  placu  zabaw  już  nie  było.  Kilka  minut  później  od  wieży 
ciśnień  nadszedł  inny  mężczyzna.  Założył  pan,  że  przyszedł  od  Ingemarsga-tan, 
wszedł  na  górę  po  schodach  za  wieżą  ciśnień  i  zszedł  parkową  alejką  do 
Sveavagen.  Tymczasem  kwadrans  wcześniej  mógł  równie  dobrze  wejść  od  Sveavagen, 
kiedy był pan zajęty obserwowaniem mężczyzny z psem. 
-  Mógł - przyznał rabuś z rozdziawionymi ustami. 
-  Mógł podejść do placu zabaw, namówić dziewczynkę, żeby z nim poszła do wieży 
ciśnień, tam mógł ją zabić i kiedy pan go zobaczył, mógł stamtąd wracać. 
Rolf Evert Lundgren wciąż miał otwarte usta. 
-  Tak. 
-  Czy zauważył pan, w którą stronę poszedł? - zapytał Martin Beck. 
-  Nie, pomyślałem, że wyszedł z parku, i tyle. 
-  Czy widział go pan z bliska? 
-  Tak, minął mnie na wyciągnięcie ręki. Stałem za kioskiem. 
-  No dobrze, a teraz rysopis - powiedział Gunvald Larsson. -Jak on wyglądał? 
-  Nie był ani duży, ani mały. Dość niechlujny. Duży nochal. 
- Jak był ubrany? 
-  Byle jak. Jasna koszula, chyba biała. Bez krawata. Ciemne spodnie, szare albo 
brązowe. 
-  Włosy? 
-  Wydaje mi się, że rzadkie. Zaszesane do tyłu. 
-  Nie miał marynarki? - wtrącił się Rónn. 
-  Nie. Ani marynarki, ani płaszcza. 
96 
-  Kolor oczu? - spytał Gunvald Larsson. 
-  Co? 
-  Widział pan, jakiego koloru miał oczy? 
-  Nie. Przypuszczalnie niebieskie. Albo szare. To ten typ. Jasny. 
-  Ile mógł mieć lat? 
-  Hm, między czterdziestką a pięćdziesiątką. Chyba bliżej czterdziestki. 
-  A buty? - spytał Rónn. 

background image

-  Nie wiem. Pewnie zwykłe czarne półbuty, wjakich najczęściej chodzą obdartusy. 
Ale to tylko domysł. 
-    Zreasumujmy  -  powiedział  Gunvald  Larsson.  -  Mężczyzna  około  czterdziestki, 
normalnej  budowy  ciała,  wzrost  średni,  włosy  rzadkie,  zaczesane  do  tyłu,  duży, 
wydatny  nos.  Oczy  niebieskie  lub  szare.  Biała  lub  jasna  koszula,  rozpięta. 
Spodnie brązowe lub ciemnoszare, prawdopodobnie czarne buty. 
Martinowi Beckowi przeleciało przez głowę jakieś skojarzenie i błyskawicznie się 
ulotniło. 
-    Tak  -  kontynuował  Gunvald  Larsson.  -  Prawdopodobnie  czarne  półbuty,  twarz 
owalna...  Dobrze.  Zostało  tylko  jedno.  Obejrzy  pan  kilka  zdjęć.  Dajcie  mi  tu 
album z obyczajówki. 
Rolf  Evert  Lundgren  przejrzał  podobizny  znanych  przestępców.  Uważnie  się  im 
przyglądał i za każdym razem kręcił głową. 
Nie znalazł nikogo podobnego do mężczyzny, którego widział w parku Vanadis. Ba, 
był absolutnie pewien, że nie figuruje w kartotece. 
Dochodziła północ. 
-    A  teraz  dopilnujemy,  żeby  pan  coś  przekąsił  i  się  przespał  -powiedział 
Gunvald Larsson. - Zobaczymy się jutro. Dziękuję za dzisiaj. 
Humor wyraźnie mu dopisywał. 
-  Widziałem sukinsyna! - rzekł Lundgren, zanim wyprowadzono go z pokoju. 
Jemu też humor dopisywał. A przecież niewiele brakowało, żeby zabił kilka osób; 
zaledwie  dwanaście  godzin  temu,  gdyby  mógł,  zastrzeliłby  Martina  Becka  i 
Gunvalda Larssona. 
7 - Mężczyzna na balkonie 
97 
Martin  Beck  zastanawiał  się  nad  tym.  Potem  pomyślał,  że  mają  zły  rysopis,  bo 
pasuje do tysięcy mężczyzn. Cóż, lepszy rydz niż nic. Rozpoczęła się siódma doba 
pościgu. Myślał jeszcze o czymś, ale natychmiast zapomniał. 
Siedzieli przy kawie z Rónnem i Gunvaldem Larssonem i wymieniali końcowe uwagi. 
-  Uważacie, że zajęło to nam dużo czasu? - zapytał Gunvald Larsson. 
-  Tak - powiedział Martin Beck. 
-  Też tak uważam - przyłączył się Rónn. 
-    Po  nitce  do  kłębka.  -  Gunvald  Larsson  popadł  w  mentorski  ton.  -  Trzeba 
zaczynać od początku. Żeby zbudować coś w rodzaju wzajemnego zaufania. 
-  No - przytaknął Rónn. 
-    Szczerze  mówiąc,  nadal  uważam,  że  zmitrężyliśmy  kupę  czasu  -  powiedział 
Martin Beck. 
Potem pojechał do domu. Wypił jeszcze jedną kawę i położył się. 
Leżał w ciemnościach i myślał. O czymś. 
Rozdział 17 
W PIĄTEK RANO MARTIN BECK NIE CZUŁ SIĘ ANI TROCHĘ WYSPANY. 
Na dobrą sprawę był bardziej zmęczony niż poprzedniego dnia, kiedy bardzo późno 
i  po  wypiciu  potwornej  ilości  kawy  w  końcu  udało  mu  się  zasnąć.  Spał 
niespokojnie,  co  chwila  śniły  mu  się  koszmary  i  obudził  się  z  tępym  bólem 
przepony. 
Przy śniadaniu ściął się z żoną o coś tak błahego, że kiedy pięć minut później 
zamknął za sobą drzwi mieszkania, zapomniał, o co im poszło. Zresztą jego udział 
w kłótni był pasywny, gardłowała głównie małżonka. 
Wykończony,  niezadowolony  z  siebie,  z  piekącymi  powiekami  pojechał  metrem  do 
Slussen, gdzie się przesiadł i zakończył podróż w Midsommarkransen, żeby złożyć 
krótką wizytę w swoim pokoju przy Vastberga Alle. Nie lubił metra. Samochodem z 
Ba-garmossen  do  południowej  komendy  dojechałby  dużo  szybciej,  ale  stanowczo 
odmawiał siadania za kółkiem. Była to jedna z wielu kości niezgody między nim a 
żoną Ingą. A kiedy się dowiedziała, że państwo płaci policjantowi korzystającemu 
z własnego auta czterdzieści sześć óre za kilometr, coraz częściej suszyła mu 
głowę. 
Wjechał  windą  na  trzecie  piętro,  wcisnął  kod  na  okrągłej  tarczy  przy 
przeszklonych drzwiach, skinął głową strażnikowi, wszedł do swojego pokoju i ze 
sterty papierów na biurku wybrał te, które chciał zabrać na Kungsholmsgatan. 
99 

background image

Na blacie leżała kolorowa pocztówka przedstawiająca osła w słomkowym kapeluszu, 
pulchniutką  czarnooką  dziewczynkę  z  koszykiem  pomarańczy  i  palmę.  Została 
wysłana z Majorki, gdzie najmłodszy pracownik wydziału Ake Stenstróm rozkoszował 
się urlopem, i zaadresowana do „Martina Becka i chłopaków". Chwilę to potrwało, 
zanim Martin Beck odczytał jego gryzmoły, skreślone rozmazującym się długopisem. 
„Jesteście ciekawi, gdzie się podziały najładniejsze panienki w mieście? Dotarła 
do  nich  wieść  o  miejscu  mojego  pobytu!  Jak  sobie  radzicie  beze  mnie?  Pewnie 
kiepsko. Ale wytrwajcie, może wrócę! Ake". 
Martin  Beck  uśmiechnął  się  i  schował  kartkę  do  kieszeni  marynarki.  Usiadł, 
odszukał numer rodziny Oskarssonów i przysunął aparat telefoniczny. 
Odebrał mężczyzna. Powiedział, że reszta rodziny właśnie wróciła i jeśli Martin 
Beck  chce  się  z  nimi  spotkać,  niech  przyjedzie  jak  najszybciej,  ponieważ  przed 
czekającą ich podróżą mają jeszcze sporo spraw do załatwienia. 
Martin  Beck  zamówił  taksówkę  i  dziesięć  minut  później  zadzwonił  do  drzwi 
mieszkania  Oskarssonów.  Otworzył  mu  pan  Oskarsson  i  zaprosił  do  dużego  jasnego 
pokoju.  Dzieci  nie  było  widać,  ale  słyszał  ich  głosy  dobiegające  z  innego 
pokoju. 
Pani Oskarsson stała przy oknie i prasowała. 
-    Przepraszam  -  powiedziała,  kiedy  Martin  Beck  wszedł  do  pokoju  i  usiadł  na 
kanapie. - Zaraz skończę. 
-  Przykro mi, że przeszkadzam, ale chciałbym jeszcze raz  z panią porozmawiać, 
zanim państwo wyjadą. 
Mąż  pokiwał  głową  i  usiadł  na  skórzanym  fotelu  naprzeciwko  Martina  Becka,  po 
drugiej stronie ławy. 
-  Oczywiście chcielibyśmy pomóc. Żona i ja nic nie wiemy, rozmawialiśmy z Leną, 
chyba wszystko już panu powiedziała. Niestety. 
Pani Oskarsson odstawiła żelazko i popatrzyła na męża. 
-  Niestety? Raczej dzięki Bogu!' 
Wyciągnęła wtyczkę żelazka z gniazdka i przysiadła na poręczy fotela. Mąż objął 
ją ramieniem. 
100 
-  Właściwie przyszedłem się dowiedzieć, czy wasz synek nie wspomniał o czymś, 
co mogłoby mieć jakiś związek ze śmiercią Anniki. 
-  Bossę? 
-  Tak. Lena powiedziała, że przez chwilę go nie było, co mogłoby przemawiać za 
tym, że poszedł za Anniką. Może widział osobę, która pozbawiła ją życia. 
Słyszał,  jak  głupio  to  zabrzmiało,  i  pomyślał:  mówię  jak  z  książki.  Albo  z 
policyjnego raportu. Jakim cudem miałbym wydobyć coś sensownego od trzylatka? 
Małżeństwo  na  fotelu  nie  zareagowało  na  jego  dęte  frazy.  Pewnie  uznali,  że 
policjant powinien tak mówić. 
-    Ale  policjantka  już  z  nim  rozmawiała  -  powiedziała  pani  Oskarsson.  -  Bossę 
jest taki mały. 
-    Wiem.  Mimo  to  chciałbym  spróbować.  Nie  możemy  wykluczyć,  że  coś  widział. 
Gdyby tylko przypomniał sobie tamten dzień... 
-    On  ma  dopiero  trzy  lata  -  przerwała  mu  pani  Oskarsson.  -Nie  umie  się 
wysłowić. Chyba tylko my wszystko rozumiemy. No, prawie wszystko. 
-  Kto szuka, nie błądzi - włączył się mąż. - Postaramy się pomóc. Może Lena coś 
z niego wyciągnie. 
-  Dziękuję - powiedział Martin Beck. - Byłbym wdzięczny. Pani Oskarsson wstała 
i poszła do dziecięcego pokoju. Po 
krótkiej chwili wróciła z dziećmi. 
Bossę podbiegł do taty i pokazał palcem Martina Becka. 
-  Ko o? - zapytał. 
Przekrzywił  głowę  i  patrzył  na  Martina  Becka.  Miał  umorusaną  buzię,  zadrapany 
policzek  i  duży  siniec  na  czole  prześwitujący  przez  blond  grzywkę.  I  zielone 
oczy. 
-  Tata, ko o? - powtórzył zniecierpliwiony. 
-    Wujek  -  wyjaśnił  jego  ojciec,  uśmiechając  się  przepraszająco  do  Martina 
Becka. 
-  Cześć! - powiedział Martin Beck. Bossę zignorował przywitanie. 
101 

background image

-  Ona jakie imię? - zapytał ojca. 
-  On - włączyła się Lena. - Mówi się „on". 
-  Martin - powiedział Martin Beck. - A ty? 
-  Bossę. A ty? 
-    Martin.  On  Martin  -  powiedział  Bossę  takim  tonem,  jakby  był  zaskoczony,  że 
można się tak nazywać. 
-  Tak. A ty jesteś Bossę. 
-  Tata Kurt, mama... Mama...? Pokazał mamę. 
-  Ingrid - odparła mama. - Przecież wiesz. 
-    Ingit  -  powtórzył  chłopczyk,  podszedł  do  kanapy  i  położył  pulchną  lepką 
rączkę na kolanie Martina Becka. 
-  Byłeś dzisiaj w parku? - zapytał Martin Beck. Bossę pokręcił głową. 
-  Nie bawić palku - powiedział krzykliwie. - Jechać samochodem! 
-  Tak, tak - zapewniła mama uspokajającym tonem. - Później. Później pojedziemy 
samochodem. 
Bossę popatrzył na Martina Becka. 
-  Potem ty tez samochodem? 
-  Tak. Może. 
Chłopczyk wdrapał się na kanapę. 
-  Bossę umie jechać samochodem. 
-    Co  robisz,  jak  się  bawisz  w  parku?  -  zapytał  Martin  Beck,  przymilnie  i 
sztucznie. 
-  Bossę nie bawić w palku - odparł malec ze złością. - Bossę jechać samochodem. 
-  Oczywiście. Oczywiście będziesz jechał samochodem. 
-  Dzisiaj Bossę nie będzie się bawił w parku - wtrąciła jego siostra. - Wujek 
pyta, co robiłeś wcześniej, kiedy się bawiłeś w parku. 
-  Wujek gupi - powiedział stanowczo Bossę. 
Chłopczyk zsunął się z kanapy i Martin  Beck pomyślał, że powinien mu przynieść 
cukierki  albo  coś  w  tym  rodzaju.  Nie  miał  zwyczaju  przekupywać  świadków,  żeby 
zyskać ich sympatię, ale 
102 
nigdy  dotąd  nie  przesłuchiwał  trzylatka.  Tabliczka  czekolady  na  pewno  by 
pomogła. 
-    On  tak  mówi  o  wszystkich  -  powiedziała  siostra  Bosse-go.  -  Plecie  trzy  po 
trzy. 
Bossę machnął na nią ręką oburzony. 
-  Bossę nie plecie! Bossę gzecny! 
Martin Beck sprawdził, czy nie ma w kieszeniach czegoś, co mogłoby zainteresować 
malca. Znalazł tylko pocztówkę od Sten-stróma. 
-  Chodź, coś ci pokażę. 
Bossę natychmiast przybiegł i zaciekawiony oglądał kartkę. 
-  Co to? 
-  Pocztówka. Co na niej jest? 
-  Koń. Kwiatek. Andlyna. 
-  Co to jest andlyna? - zapytał Martin Beck. 
-  Mandarynka - wyjaśniła mama. 
-    Andlyna.  I  kwiatek.  -  Bossę  pokazywał  palcem.  -  I  koń.  I  dziewczynka. 
Onajakie imię? 
-  Nie wiem - przyznał Martin Beck. - A ty jak myślisz? 
-  Ulla. Dziewczynka Ulla. 
Pani Oskarsson szturchnęła córkę. 
-    Pamiętasz,  kiedy  Ulla,  Annika,  Bossę  i  Lena  byli  w  parku  i  się  huśtali?  - 
błyskawicznie zareagowała Lena. 
-    Tak!  -  Bossę  był  zachwycony.  -  Ulla,  Annika,  Bossę,  Lena  huśtać  w  parku, 
kupić lody. Pamiętas? 
-  Tak - powiedziała Lena. - Pamiętasz, że widzieliśmy w parku psa? 
-    Tak!  Bossę  widział  pieska.  Nie  głaskać  pieska.  Gloźnie  głaskać  pieska. 
Pamiętas? 
Rodzice  wymienili  spojrzenia.  Pan  Oskarsson  skinął  głową.  Martin  Beck  domyślił 
się,  że  chłopczyk  naprawdę  mówi  o  tamtym  dniu.  Zastygł  w  bezruchu,  milczał  i 
miał nadzieję, że nic nie zdekoncentruje Bossego. 

background image

-  A pamiętasz - kontynuowała siostra -jak Ulla, Lena i Bossę 
grali w klasy? 
103 
-    Tak.  Ulla  i  Lena  w  klasy.  Bossę  w  klasy.  Bossę  umie  klasy.  Bossę  klasy. 
Pamiętas? 
Mały  był  w  siódmym  niebie.  Natychmiast  odpowiadał  na  pytania  siostry,  ich 
rozmowa odbywała się według jakiegoś wzoru. Martin Beck podejrzewał, że to jakaś 
gra rodzeństwa, coś w rodzaju odpytywania, zabawy w pamiętasz. 
-  Tak - powiedziała Lena. - Pamiętam. Bossę, Ułla, Lena grają w klasy. Annika 
nie gra w klasy. 
-    Annika  nie  chce  w  klasy.  -  Bossę  miał  poważną  minę.  -  Annika  nie.  Lena  i 
Ułla. 
-  Pamiętasz, że Annika była zła? Annika była zła i sobie poszła. 
-  Lena, Ulla gupie Annika. 
-  Annika powiedziała, że Lena i Ulla są głupie? Pamiętasz? 
-  Annika powiedziała Lena, Ulla gupie. Bossę niegupi - dodał z emfazą. 
-  Co robili Bossę i Annika, kiedy Lena i Ulla były głupie? 
-  Bossę i Annika się chować. 
Martin  Beck  wstrzymał  oddech;  miał  nadzieję,  że  dziewczynka  wie,  o  co  teraz 
powinna spytać. 
-  Pamiętasz, kiedy Bossę i Annika bawili się w chowanego? 
-  Tak. Ułla i Lena nie chować. Ulla, Lena gupie. Annika gze-cna. Bossę gzecny. 
Kontakt wydawał się bez zarzutu. 
-  Wujek gzecny. 
-  Wujek? 
-  Wujek w parku gzecny. Bossę miał blet wujka. 
-  Wujek w parku dał Bossemu blet? Pamiętasz? 
-  Wujek Bossemu blet w palku. Nie blet. 
-  Nie tabletkę? 
-  Blet! 

 

Co 

powiedział 

wujek? 

Wujek 

rozmawiał 

Bossem 

Annika?                                            

*• 
-  Wujek z Annika. Wujek dał Bossemu blet. 
-  Bossę i Annika dostali od wujka tabletki? 
104 
-    Bossę  blet.  Annika  nie  blet.  Bossę  blet.  Nie  blet!  -  Chłopczyk  nagle  się 
odwrócił i podbiegł do Martina Becka. - Bossę ma blet. Mas blet? 
Martin Beck pokręcił głową. 
-  Bossę blet. Musi. Bo mu smutno. 
-  Nie - powiedział Martin Beck. - Nie teraz. Może później. Dostałeś od wujka w 
parku pudełko tabletek? 
Bossę niecierpliwie uderzył rączką w kanapę. 
-  Nie! Bossę blet! 
-  Dostałeś tylko jedną tabletkę? Dostałeś od wujka tabletkę? Była smaczna? 
Bossę uderzył Martina Becka w kolano. 
-  Niesmacna. Nie jeść blet. 
Martin Beck popatrzył na mamę Bossego. 
-  Co to jest blet? 
-  Nie wiem - odparła. - Tak nazywa tabletki, a raczej pastylki, 
ale chyba nie tym razem. 
-    Co  robili  Bossę,  Annika  i  wujek?  -  zapytał  Martin  Beck,  pochylając  się  ku 
chłopcu. - Bawiliście się z wujkiem? 
Bossę stracił zainteresowanie odpytywanką. 
-    Bossę  nie  znalazł  Anniki  -  powiedział  nadąsany.  -  Annika  gupia,  bawi  się  z 
wujkiem. 
Martin  Beckjuż  otwierał  usta,  ale  szybko  je  zamknął,  bo  świadek  w  zawrotnym 
tempie wybiegł z pokoju. Siostra popatrzyła za nim poirytowana. 
- Jest taki beznadziejny, że w głowie się nie mieści. 
- Jak myślisz, o co mu chodziło z tym bletem? - zapytał ojciec. 
-  Nie wiem. Na pewno nie o tabletkę. Nie mam pojęcia. 
-  Wygląda na to, że on i Annika kogoś spotkali. 

background image

Ale kiedy, pomyślał Martin Beck, w piątek czy dwa tygodnie 
temu? 
-  Straszne - odezwała się pani Oskarsson. - To na pewno 
był on. 
Wzdrygnęła  się.  Mąż  pogłaskał  ją  po  plecach  i  spojrzał  na  Martina  Becka  z 
zatroskaną miną. 
105 
- Jest bardzo mały. Zna bardzo mało słów. Nie sądzę, żeby potrafił opisać tego 
zwyrodnialca. 
Żona pokręciła głową. 
-    Tak.  Chyba  że  wyglądał  jakoś  wyjątkowo.  Na  przykład  nosił  mundur.  Bossę  na 
pewno  nazwałby  go  wujkiem  licjantem.  Sama  nie  wiem.  Dzieci  niczemu  się  nie 
dziwią.  Gdyby  Bossę  zobaczył  staruszka  na  trzech  nogach,  z  zielonymi  włosami  i 
różowymi oczami, nie widziałby w tym nic szczególnego. 
Martin Beck pokiwał głową. 
-  Może nosił mundur. Albo coś innego, co Bossę zapamiętał. Może się uda, jeśli 
pani porozmawia z nim w cztery oczy? 
Pani Oskarsson wstała i wzruszyła ramionami. 
-  Dobrze. Spróbuję. 
Zostawiła  uchylone  drzwi,  żeby  Martin  Beck  słyszał  jej  rozmowę  z  chłopcem. 
Wróciła  po  dwudziestu  minutach.  Nie  wydobyła  z  synka  żadnych  dodatkowych 
informacji. 
-    Czy  możemyjuż  jechać?  -  spytała  zaniepokojona.  -  To  znaczy  musimy...  - 
przerwała. 
-    Naturalnie  -  powiedział  Martin  Beck,  wstając.  Podziękował,  uścisnął  dłoń 
kobiecie i jej mężowi i kiedy zbierał 
się do wyjścia, przybiegł Bossę i objął go ramionami za kolano. 
-    Nie  idź.  Siedź.  Musis  mówić  z  tatą.  Bossę  tez  z  tobą.  Martin  Beck  próbował 
się uwolnić, ale malec trzymał go 
mocno, więc nie chciał sprawiać mu przykrości. Wyjął z kieszeni spodni pięć óre 
i popatrzył pytająco na mamę. Skinęła głową. Pokazał chłopcu monetę. 
-  Proszę, Bossę. 
Chłopczyk natychmiast go puścił i wziął pięcioórówkę. 
-  Bossę kupi lody. Bossę ma dużo na lody. 
Pobiegł do przedpokoju, zdjął kurtkę z nisko zamocowanego wieszaka przy drzwiach 
wyjściowych i zaczął grzebać w kieszeniach. 
-  Bossę ma dużo - powtórzył, ściskając lepką pięcioórówkę. Martin Beck otworzył 
drzwi, odwrócił się i wyciągnął do niego rękę. 
106 
Malec  stał  z  kurtką  w  ramionach  i  kiedy  wyjął  rączkę  z  kieszeni,  na  podłogę 
sfrunął biały karteluszek. Martin Beck pochylił się, 
żeby go podnieść. 
- Blet Bossego! - krzyknął chłopczyk. - Bossę dostał blet 
wujka! 
Martin  Beck  spojrzał  na  podniesiony  drobiazg.  Był  to  najzwyklejszy  w  świecie 
bilet na metro. 
Rozdział 18 
Sporo się wydarzyło tego piątkowego poranka szesnastego czerwca 1967. 
Policja rozesłała rysopis, który miał tę wadę, że pasował do dziesiątek tysięcy 
mniej lub bardziej praworządnych obywateli. Albo setek tysięcy. 
Rolf  Evert  Lundgren  wszystko  sobie  przemyślał  i  chciał  się  dogadać.  Jeśli 
policja przymknie oczy na jego sprawki, on weźmie udział w śledztwie i złoży  - 
cokolwiek  to  miało  znaczyć  -  „wyjaśnienia  uzupełniające".  Spotkał  się  z 
kategoryczną  odmową,  zatopił  w  rozmyślaniach,  po  czym  poprosił  o  kontakt  z 
adwokatem. 
Ktoś  z  szefostwa  grupy  dochodzeniowo-śledczej  obstawał  przy  tym,  że  skoro  Rolf 
Evert Lundgren nie ma alibi na ten wieczór, kiedy popełniono morderstwo w parku 
Vanadis, należy zakwestionować jego wiarygodność jako świadka. 
Skończyło się na tym, że Gunvald Larsson wprawił w zakłopotanie pewną kobietę, a 
inna kobieta w jeszcze większe zakłopotanie wprawiła Kollberga. 

background image

Gunvald  Larsson  wybrał  numer  na  Vasastaden  i  doszło  do  następującej  wymiany 
zdań: 
-  Słucham, przy telefonie dyrektor Jansson. 
-  Dzień dobry. Policjant śledczy Larsson z policji kryminalnej. 
-  Bardzo mi miło. 
108 
-  Czy mógłbym porozmawiać z pańską córką Majken Jansson? 
-  Oczywiście. Chwileczkę. Właśnie jemy śniadanie. Majken! 
-  Halo? Majken Jansson. Miała jasny kulturalny głos. 
-  Policjant śledczy Larsson. 
-  Taak? 
-    Powiedziała  pani,  że  wieczorem  dziewiątego  czerwca  poszła  pani  do  parku 
Vanadis zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. 
-  Tak... 
-  Co pani wtedy miała na sobie? 
-  Co miałam...? Zaraz... czarno-białą sukienkę koktajlową. 
-  I co jeszcze? 
-  Sandałki. 
-  Uhm. I co jeszcze? 
-  Nic więcej. Cicho, tato, on tylko pyta, co... 
-  Nic? Nic więcej? 
-  N-nie. 
-  Czy przypadkiem nie miała pani czegoś pod sukienką? 
-  A, tak, jasne. Miałam na sobie bieliznę. 
-  Aha. Jaką? 
- Jaką bieliznę? 
-  Tak. 
-  E... naturalnie taką... no, jaką się zwykle nosi. Tato, to policjant. 
-  A co pani zwykle nosi? 
-  E... naturalnie biustonosz i... jak pan myśli? 
- Ja nic nie myślę. Niczego z góry nie zakładam. Ja tylko pytam. 
-  Naturalnie figi. 
-  Uhm. Jakie? 
- Jakie? Nie rozumiem. Normalne. 
-  Czerwone, czarne, niebieskie, kamuflażowe? 
-  No... 
-  Tak? 
109 
-  Białe ażurowe. Dobrze, tato. Dlaczego, u licha, mnie pan o to wypytuje? 
-  Sprawdzam informacje świadka. 
-  Informacje świadka? 
-  Otóż to. Do widzenia! 
Kollberg pojechał na Stare Miasto, zaparkował przy Storkyr-kobrinken, wgramolił 
się po krętych wydeptanych kamiennych schodach, rozejrzał za dzwonkiem, którego 
nie było, i swoim zwyczajem ogłuszająco załomotał w drzwi. 
-  Właź! - zawołała kobieta. Kollberg wlazł. 
-  Rany! A pan co za jeden? 
-  Policjant - odrzekł posępnie. 
-  No, muszę przyznać, że policja... 
-    Lisbeth  Hedvig  Maria  Karlstróm?  -  przerwał  jej  Kollberg,  zerkając 
demonstracyjnie na kartkę. 
-  Tak. Chodzi o wczoraj? 
Kollberg  skinął  głową  i  rozejrzał  się.  Pokój  był  zapuszczony,  ale  przytulny. 
Lisbeth Hedvig Maria Karlstróm miała na sobie górę od piżamy w biało-niebieskie 
paski,  dostatecznie  krótką,  żeby  się  zorientować,  że  jest  bez  majtek. 
Najwyraźniej  dopiero  co  wstała  i  parzyła  kawę.  Mieszała  ją  widelcem  w  filtrze, 
żeby woda szybciej spłynęła. 
-  Właśnie robię kawę - powiedziała. 
-  Aha. 
-    Myślałam,  że  to  sąsiadka.  Tylko  ona  tak  wali  w  drzwi.  I  o  tej  porze.  Chce 
pan? 

background image

-  Co takiego? 
-  Kawy. 
-  Uhm. 
-  To niech pan siada. 
-  Na czym? 
Wskazała widelcem skórzany piif przy łóżku ze skotłowaną pościelą. Przycupnął z 
wahaniem. Postawiła dzbanek kawy i dwie filiżanki na tacy, pchnęła lewym kolanem 
niski stolik, usadowiła 
110 
się na łóżku i założyła nogę na nogę, odsłaniając - co nieuniknione - to i owo. 
Jej anatomii nie brakowało zalet. 
-  Proszę - powiedziała. Kollberg spojrzał na jej stopy. 
-  Dziękuję. 
Łatwo  ulegał  wpływom  i  poczuł  się  dość  osobliwie.  Aż  za  dobrze  kogoś  mu 
przypominała; prawdopodobnie jego żonę. Popatrzyła na niego z zakłopotaniem. 
-  Mam coś na siebie narzucić? 
-  Nie zaszkodziłoby - wymamrotał. 
Wstała,  wyciągnęła  z  szafy  brązowe  spodnie  z  manczesteru,  włożyła  je,  po  czym 
zdjęła  górę  od  piżamy;  przez  chwilę  była  to-ples,  wprawdzie  plecami  do  niego, 
ale  niewiele  to  zmieniało.  Po  krótkim  wahaniu  wsunęła  przez  głowę  włóczkową 
bluzkę. 
-  Cholernie tu ciepło -wyjaśniła. Wypił łyk kawy. 
-  Co chce pan wiedzieć? Wypił drugi łyk kawy. 
-  Smaczna. 
-    Chodzi  o  to,  że  ja  nic  nie  wiem.  Nic  a  nic.  Okropna  historia  z  tym 
Simonssonem. 
-  Z Rolfem Evertem Lundgrenem. 
-    Aha.  Rozumiem,  że  myśli  pan  o  mnie  jak...  że  pokazałam  się  w  niekorzystnym 
świetle  i  tak  dalej.  Ale  nic  na  to  nie  poradzę.  -  Rozejrzała  się  po  pokoju  z 
nieszczęśliwą  miną.  -  Może  chce  pan  zapalić?  Niestety,  nie  mam  papierosów.  Nie 
palę. 
- Ja też nie palę. 
-  Uhm. Niekorzystne światło czy nie,  mogę powiedzieć tylko tyle, że spotkałam 
go o dziewiątej na kąpielisku w parku Vana-dis i poszłam do jego mieszkania. Nic 
więcej nie wiem. 
-  Chyba jednak wie pani o czymś, co nas interesuje. 
-  O czym? 
- Jaki był... w łóżku? 
Zakłopotana, wzruszyła ramionami. Wzięła sucharek, po-chrupała. 
111 
-  No comments. Nie mam zwyczaju... 
-  ??? 
-    Nie  mam  zwyczaju  obmawiać  facetów.  Gdybyśmy  się  na  przykład  ze  sobą 
przespali, nie gadałabym na lewo i prawo, jaki panjestwłóżku. 
Kollberg z irytacją kręcił się na pufie. Było mu ciepło, denerwował się. Chciał 
zdjąć marynarkę. Niewykluczone, że chciał się rozebrać do naga i przespać z tą 
kobietą.  Co  prawda  bardzo  rzadko  sobie  na  to  pozwalał  na  służbie,  a  odkąd  się 
ożenił, nigdy... 
-  Chciałbym usłyszeć odpowiedź na to pytanie. Czy był normalny... seksualnie? 
Milczała. 
-  To ważne - dodał. Złowiła jego spojrzenie. 
-  Dlaczego? 
Popatrzył  na  nią  w  zamyśleniu.  Decyzja  nie  była  łatwa,  wiedział,  że  wielu 
kolegów prędzej darowałoby mu to, że się z nią kochał, niż jego odpowiedź. 
-  Lundgren to zawodowiec. Przyznał się do kilkunastu rozbojów. Tydzień temu  w 
piątek wieczorem był w parku Vanadis w  tym samym czasie, kiedy zamordowano tam 
dziewczynkę. 
Zerknęła na niego i parokrotnie przełknęła ślinę. 
-    Oj...  -  szepnęła.  -  Nie  wiedziałam.  Nie  pomyślałabym.  ..  -  Po  chwili 
popatrzyła  na  niego  czystym  piwnym  spojrzeniem.  -  Teraz  rozumiem,  że  powinnam 
się zrewanżować. 

background image

-  Czyli? 
-  Moim zdaniem był absolutnie normalny. Aż za normalny. 
-  Czyli? 
-    Chodzi  mi  o  to,  że  ja  też  jestem  absolutnie  normalna,  ale...  No,  ponieważ 
robię to dość rzadko, chciałabym czegoś więcej niż, powiedzmy... rutyna. 
-  Aha. 
Kollberg, zakłopotany, podrapafr się za uchem i zastanawiał przez dwie sekundy. 
Dziewczyna patrzyła na niego z poważną miną. 
112 
-  Czy to on... zaczepił panią w parku Vanadis? 
-  Nie, raczej wręcz przeciwnie. 
Nagle się podniosła i podeszła do okna wychodzącego na katedrę. 
-  Tak-potwierdziła, nie odwracając głowy. -Wręcz przeciwnie. Wczoraj wyszłam z 
domu,  żeby  kogoś  poznać.  Byłam  na  to  przygotowana  lub,  jak  pan  woli, 
przygotowałam się. -Wzruszyła ramionami. - Tak żyję. Robię to od lat i jeśli pan 
chce, mogę wyjaśnić dlaczego. 
-  Nie musi pani. 
-  Chętnie wyjaśnię. - Mięła w palcach zasłonkę. - Chodzi o... 
-  Nie musi pani. 
-    W  każdym  razie  mogę  zaświadczyć,  że  w  moim  towarzystwie  zachowywał  się 
absolutnie normalnie. Początkowo nie wydawał się... szczególnie zainteresowany. 
Ale... ale postarałam się, żeby zmienił zdanie. 
Kollberg dopił kawę. 
-  No to chyba wszystko. 
-  Miałam już przykre doświadczenia, ale nie takie. To było bardzo nieprzyjemne. 
Kollberg milczał. 
-    Okropne  -  mruknęła  do  siebie,  mnąc  zasłonkę,  i  odwróciła  się  do  niego.  - 
Zapewniam  pana,  że  inicjatywa  wyszła  ode  mnie,  zachowywałam  się  bardzo 
wyzywająco. Jeśli pan chce, mogę... 
-  Nie, nie trzeba. 
-  Naprawdę był zupełnie normalny, kiedy... no, kiedy spaliśmy ze sobą. 
Kollberg wstał. 
-  Pan jest bardzo miły - powiedziała znienacka. 
-    Pani  też.  -  Podszedł  do  drzwi,  uchylił  je  i  ku  własnemu  zdumieniu  dodał:  - 
Jestem żonaty od półtora roku. Moja żona jest w dziewiątym miesiącu. 
Pokiwała głową. 
-  A co do mojego stylu życia... 
8 -  Mężczyzna na balkonie 
113 
Umilkła. 
-    Pozostawia  co  nieco  do  życzenia  -  dokończył  za  nią  Kol-lberg.  -  Może  być 
niebezpieczny. 
-  Wiem. 
-  Dowidzenia! 
-    Do  widzenia!  -  odparła  Lisbeth  Hedvig  Maria  Karlstróm.  Za  wycieraczką  jego 
samochodu tkwił mandat. Roztargniony, 
złożył żółty blankiet nadawczy i schował do kieszeni. Miła dziewczyna, pomyślał. 
Podobna do Gun, ciekawe czemu... 
Usiadł za kierownicą i pomyślał, że ta sytuacja była doskonałą parodią wyjątkowo 
kiczowatej powieści. 
W głównej kwaterze śledczej Gunvald Larsson obwieścił z dętym animuszem: 
-  To przesądza sprawę. Nie jest seksualnym dewiantem i jego wiarygodność jako 
świadka można uznać za potwierdzoną. Niepotrzebnie traciliśmy czas. 
Kollberg myślał przez chwilę o straconym czasie. 
-  Gdzie Martin? - zapytał. 
-  Przesłuchuje niemowlaki - odpowiedział Gunvald Larsson. 
-  A co poza tym? 
-  Nic. 
-  O! - odezwał się Melander, podnosząc wzrok znad papierów. 
-  Co? 
-  Dostaliśmy kompendium od psychologów. 

background image

-  E tam! - burknął Gunvald Larsson. - Nieszczęśliwie zakochany w swoim garbusie 
i tak dalej. 
-  Hm. Nie byłbym taki pewien. 
-  Wyjmij fajkę z ust, bo nie wiemy, co mówisz - upomniał go Kollberg. 
-    Znaleźli  wytłumaczenie,  które  wydaje  się  całkiem  prawdopodobne  i  bardzo 
niepokojące.       * 
-    Hę?  -  Gunvald  Larsson  nie  krył  zdziwienia.  -  Czy  może  być  jeszcze  bardziej 
niepokojące? 
114 
-    Chodzi  o  to,  że  nie  mamy  sprawcy  w  naszej  kartotece  -niewzruszenie 
kontynuował  Melander.  -  Ich  zdaniem  mógł  być  niekarany  i  bardzo  długo  nie 
folgował swoim skłonnościom. Twierdzą, że zaspokajanie seksualnych perwersji pod 
wieloma  względami  przypomina  uzależnienie  od  narkotyków.  Powołują  się  na 
przykłady  zagraniczne.  Osoba  zaburzona  seksualnie  może  przez  lata  zaspokajać 
swoje  popędy,  obnażając  się  publicznie  albo  podglądając  innych.  Ale  jeśli 
powodowana nagłym impulsem dopuści się gwałtu lub morderstwa na tle seksualnym, 
potem może znaleźć zaspokojenie, wyłącznie dopuszczając się kolejnych gwałtów i 
zabójstw. 
-    Jak  w  bajce  o  misiu  -  wtrącił  Gunvald  Larsson.  -  Raz  zabił  krowę,  a  potem 
hulaj dusza! 
-    Potrzebuje  coraz  mocniejszych  używek.  Jak  narkoman.  -Melander  kartkował 
kompendium.  -  Narkoman,  który  zaczyna  od  haszyszu  i  przerzuca  się  na  heroinę, 
już się nie zadowoli haszyszem. Z dewiantami seksualnymi bywa podobnie. 
-  To całkiem sensowne - przyznał Kollberg. - Elementarne. 
-  A według mnie cholernie przykre - powiedział Gunvald Larsson. 
-    Cholernie  przykre,  to  mało  powiedziane  -  odparował  Melander.  -  Piszą,  że 
przez  lata  ktoś  taki  nie  przejawia  najmniejszych  skłonności  do  zachowań 
dewiacyjnych,  nie  masturbuje  się  ani  nie  ogląda  pornosów,  nie  wspominając  o 
ekshibicjonizmie  i  podglądaniu.  Może  całkiem  nieświadomie  myśleć  o  różnych 
formach  perwersji,  dopóki  wiedziony  jakimś  nagłym  impulsem  nie  dopuści  się 
gwałtu.  Potem  nie  potrafi  się  opanować,  jest  coraz  bardziej  bezwzględny  i 
prawdopodobnie coraz bardziej bestialski. 
- Jak Kuba Rozpruwacz - wtrącił Gunvald Larsson. 
-  A podłoże impulsu? - spytał Kollberg. 
-    Wyzwalają  go  najróżniejsze  przyczyny:  nieprzewidziana  sytuacja,  chwila 
słabości,  choroba,  alkohol,  narkotyki.  Jeśli  przyjąć  taki  portret  przestępcy, 
nie  ma  żadnych  odsyłaczy  do  jego  przeszłości.  Policyjne  archiwum  jest  równie 
bezwartościowe  jak  dzienniki  choroby.  Jego  tam  po  prostu  nie  ma.  Ale  ledwie 
zacznie 
115 
gwałcić albo zabijać, nie może skończyć. Nie jest w stanie zapanować nad swoim 
postępowaniem.  -  Melander  umilkł  i  zabębnił  palcami  w  kompendium.  -Jest  w  tym 
coś, co niestety świetnie się zgadza z naszym przypadkiem. 
-    Mógłbym  wymyślić  mnóstwo  innych  sprawców  -  powiedział  z  irytacją  Gunvald 
Larsson.  -  Na  przykład  bawił  u  nas  przejazdem  jakiś  obcokrajowiec.  Albo  to 
robota  dwóch  ludzi,  zabójstwo  w  Tantolunden  zainspirowało  innego  świra,  bo 
spodobał mu się rozgłos, jaki nadano tej sprawie. 
-    Sporo  temu  przeczy  -  zaoponował  Melander.  -  Dobra  orientacja  w  terenie, 
somnambuliczna  precyzja,  wybór  czasu  i  miejsca  lub  choćby  to,  że  po  dwóch 
morderstwach  i  siedmiu  dniach  poszukiwań  nie  mamy  ani  jednego  podejrzanego. 
Oczywiście  nie  licząc  Erikssona.  Na  niekorzyść  tak  zwanego  morderstwa 
inspirującego  przemawia  jeden  drobny  szczegół.  Majtki  ofiar.  Ta  informacja  nie 
trafiła do prasy. 
-    Mimo  to  mogę  sobie  wyobrazić  inne  wytłumaczenie  -z  uporem  godnym  lepszej 
sprawy powiedział Gunvald Larsson. 
-  Obawiam się, że to pobożne życzenia - zauważył Melander i zapalił fajkę. 
-  Tak. - Kollberg otrząsnął się. - Może to pobożne życzenia, ale wolałbym, żeby 
Gunvald miał rację, bo w przeciwnym razie... 
-    W  przeciwnym  razie  nic  nie  mamy  -  dokończył  Melander.  -1  możemy  znaleźć 
mordercę tylko wtedy, kiedy go przyłapiemy na gorącym uczynku... albo... 

background image

Kollberg  i  Gunvald  Larsson  dośpiewali  sobie  resztę  i  szybko  wyciągnęli  ten  sam 
wniosek. 
Melander sformułował go na głos: 
-    Albo  będzie  zabijał  dalej  z  konsekwencją  lunatyka,  dopóki  mu  się  noga  nie 
powinie. 
- Jasny gwint! - skwitował Gunvald Larsson. 
-  Co tam jeszcze naskrobali? - aapytał Kollberg. 
-    To  co  zwykle.  Gdybanie  na  kolanie.  Może  być  nadpobudliwy  seksualnie  albo 
cierpi na rudymentarny popęd płciowy. Raczej 
116 
to  drugie.  Ale  są  inne  przykłady.  -  Melander  odłożył  kompendium.  -  Czy 
pomyśleliście o tym, że nawet gdyby stanął przed nami, nie mamy na niego nic, co 
łączyłoby  go  z  tymi  zabójstwami?  Dysponujemy  wyłącznie  bardzo  wątpliwymi 
odciskami  butów  w  Tantolunden.  A  o  tym,  że  ścigamy  mężczyznę,  świadczy  tylko 
mikroskopijna ilość plemników przy zwłokach dziewczynki. Też w Tantolunden. 
- Jeśli nie jest notowany - wtrącił Kollberg - nic by nam nie dał nawet komplet 
odcisków palców. 
-  Otóż to - przytaknął Melander. 
-  Ale mamy świadka - przypomniał Gunvald Larsson. - Ra-buś go widział. 
-  Tak, jeśli można mu zaufać - zauważył Melander. 
-    Czy  nie  mógłbyś  natchnąć  nas  otuchą,  powołując  się  na  jakiś  szczególik?  - 
zapytał Kollberg. 
Melander  nie  odpowiedział  i  pogrążyli  się  w  milczeniu.  W  sąsiednim  pokoju 
dzwoniły telefony, które odbierał Rónn i ktoś 
jeszcze. 
-  Co myślisz o tej dziewczynie? - ni stąd, ni zowąd wypalił 
Gunvald Larsson. 
-  Dobrze myślę - odparł Kollberg. 
I  ledwie  to  powiedział,  przypomniało  mu  się  coś  złego.  Lis-beth  Hedvig  Maria 
Karlstróm ani trochę nie była podobna do jego żony. W dziwnie złowieszczy sposób 
przywoływała  na  pamięć  osobę,  której  nigdy  nie  poznał  za  życia,  a  która 
zawiadywała  jego  myślami  długo  po  swojej  śmierci.  Widział  ją  tylko  raz  w 
kostnicy w Motali pewnego letniego dnia trzy lata temu. 
Przygnębiony wzruszył ramionami. 
Kwadrans później przyszedł Martin Beck z biletem. 
Rozdział 19 
Co TO JEST? - SPYTAŁ KOLLBERG. 
-  Blet - wyjaśnił Martin Beck. 
Kollberg wpatrywał się w pognieciony świstek, który leżał przed nim na biurku. 
-    Bilet  na  metro.  No  i  co?  Chcesz  zwrot  kosztów  przejazdu,  to  idź  z  tym  do 
kasy. 
-  Bossę, nasz trzyletni świadek, dostał go od wujka, którego spotkał z Anniką w 
Tantolunden tuż przed jej śmiercią - powiedział Martin Beck. 
Melander zatrzasnął drzwiczki szafki z archiwaliami i podszedł do nich. 
Kollberg odwrócił głowę i patrzył na Martina Becka. 
-  To znaczy zanim wujek ją udusił? 
-    Możliwe  -  potwierdził  Martin  Beck.  -  Pytanie  brzmi:  co  da  się  ustalić  na 
podstawie tego biletu? 
-    Może  odciski  palców  -  odrzekł  Kollberg.  -  Stosujemy  przecież  tę  osławioną 
metodę ninhydrynową. 
Melander pochylił się i oglądał bilet, mrucząc coś pod nosem. 
-  Może, ale szanse są równe zeru - powiedział Martin Beck. -Najpierw miał go w 
ręku bileter, potem wujek, potem dzieciak, który od poniedziałku przechowywał go 
w  kieszeni  w  towarzystwie  ślimaków  i  cholera  wie  czego  jeszcze,  a  potem,  na 
domiar 
118 
złego,  ja.  Poza  tym  jest  pognieciony  i  zapaćkany,  ale  oczywiście  spróbujemy. 
Spójrz na dziurki. 
-  Już  spojrzałem  -  skonstatował  Kollberg.  -  Skasowany  o  trzynastej  trzydzieści 
cztery dwunastego niewiadomego miesiąca, co może znaczyć... 

background image

Umilkł  i  wszyscy  trzej  zastanawiali  się,  co  to  może  znaczyć.  Melander  przerwał 
ciszę. 
-  Ten rodzaj jednokoronowych biletów, typ sto, jest ważny tylko w śródmieściu. 
Może uda się ustalić, kiedy i gdzie został sprzedany. Są na nim dwa inne numery. 
-  Zadzwoń do SS* - podsuflował Kollberg. 
-  Teraz to się nazywa SL** - przypomniał mu Melander. 
-    Wiem,  ale  na  guzikach  od  mundurów  ciągle  mają  SS.  Pewnie  nie  stać  ich  na 
nowe. Ciekawe czemu, skoro przejazd ze Starego Miasta do Slussen kosztuje jedną 
koronę. Ile kosztuje jeden guzik? 
Melander  poszedł  do  sąsiedniego  pokoju.  Bilet  leżał  na  stole,  przypuszczalnie 
zarejestrował  go  w  swojej  fotograficznej  pamięci  z  numerem  serii  i  tak  dalej. 
Usłyszeli, jak podnosi słuchawkę i wybiera numer. 
-    Czy  dzieciak  zauważył  coś  jeszcze?  -  spytał  Kollberg.  Martin  Beck  pokręcił 
głową. 
-    Nie.  Był  razem  z  dziewczynką  i  spotkali  wujka.  A  bilet  znalazł  potem  przez 
czysty przypadek. 
Kollberg kołysał się na krześle i przygryzał paznokieć kciuka. 
-    No  to  mamy  trzyletniego  świadka,  który  prawdopodobnie  widział  mordercę  i 
rozmawiał z nim. Gdyby był ciut starszy... 
-  To nic by się nie stało - przerwał mu Martin Beck. -W każdym razie nie tam i 
nie wtedy. 
Wrócił Melander. 
-  Oddzwonią za chwilę. 
*   Stockholms Sparvagar AB (1916-1966) - sztokholmska komunikacja szynowa. 
** Storstockholms Lokaltrafik (od 1967 roku) - sztokholmska komunikacja lokalna. 
119 
Oddzwonili po kwadransie. Melander słuchał i robił notatki. Potem podziękował i 
odłożył słuchawkę. 
Bilet  rzeczywiście  został  kupiony  dwunastego  czerwca.  W  kasie  północnej  na 
stacji Radmansgatan. Do tej kasy prowadzą dwa wejścia ze Sveavagen na wysokości 
Wyższej Szkoły Ekonomicznej. 
Martin Beck świetnie znał sztokholmskie metro, ale mimo to podszedł do ściennej 
mapy. 
Jeśli ktoś kupił bilet na Radmansgatan, żeby dojechać do Tan-tolunden, to musiał 
się  przesiąść  na  Centralnym,  Starym  Mieście  albo  Slussen  i  wysiąść  w 
Zinkensdamm.  Stamtąd  miał  około  pięciu  minut  spacerem  do  miejsca,  gdzie 
znaleziono  martwą  dziewczynkę.  Wyruszył  między  wpół  do  drugiej  a  za  kwadrans 
druga i wliczając w to przesiadkę, powinien być u celu mniej więcej dwadzieścia 
minut  później.  Czyli  do  Tantolunden  dotarł  między  za  pięć  druga  a  dziesięć  po 
drugiej.  W  opinii  lekarza  zgon  dziewczynki  nastąpił  między  wpół  do  trzeciej  a 
trzecią lub nieco wcześniej. 
-  Czasowo się zgadza - powiedział Martin Beck. 
-  Zgadza się czasowo - wszedł mu w słowo Kollberg - jeśli od razu tam pojechał. 
-  Stacja nie jest zbyt daleko od parku Vanadis - z ociąganiem, jakby do siebie 
mruknął Melander. 
-  Nie jest - przyznał Kollberg. - I co z tego? Nic. Ze jeździ metrem od parku 
do parku i zabija małe dziewczynki? Dlaczego nie wsiadł do autobusu pięćdziesiąt 
pięć? Miałby bliżej, nie musiałby zasuwać na piechotę. 
-  Bo pewnie by wpadł - zauważył Melander. 
-  Uhm - zgodził się Kollberg. - Pięćdziesiątkąpiątką jeździ mało ludzi. Wszyscy 
się znają. 
Czasem  Martin  Beck  życzyłby  sobie,  żeby  Kollberg  tyle  nie  gadał.  Życzył  sobie 
tego  właśnie  teraz,  kiedy  zaklejał  kopertę  z  biletem.  Próbował  zapamiętać 
przelatującą mu przez głowę myśl. Jeśli Kollberg będzie siedział cicho, może się 
uda. Niestety. 
Wyekspediował  bilet  i  zadzwoniłido  laboratorium  z  prośbą  o  jak  najszybsze 
wyniki. Odebrał Hjelm, którego Martin Beck znał od lat. Chyba był załatany i w 
złym humorze, bo chciał wiedzieć, czy 
120 
panowie z Kungsholmsgatan i Vastberga Alle zdają sobie sprawę, ile on ma pracy. 
Martin  Beck  przyznał,  że  rozumie  ich  nieludzkie  obciążenie  obowiązkami  i  gdyby 

background image

tylko miał równie wysokie kwalifikacje, z przyjemnością by im pomógł. Hjelm coś 
tam  wymamrotał  i  obiecał  natychmiast  zająć  się  biletem.  Kollberg  poszedł  na 
lunch. 
-    Mamy  nazwisko  kobiety,  która  sprzedała  ten  bilet  na  Radmansgatan  -  rzucił 
Melander, zanim zamknął się w pokoju ze swoimi papierami. - Pchnąć kogoś, żeby z 
nią porozmawiał? 
- Jasne - odparł Martin Beck. 
Usiadł  za  biurkiem,  wertował  dokumenty  i  usiłował  myśleć.  Był  zirytowany  i 
zdenerwowany,  przypuszczalnie  wskutek  przemęczenia.  Rónn  wetknął  głowę, 
popatrzył  na  niego  i  błyskawicznie  się  wycofał.  Poza  tym  nikt  mu  nie 
przeszkadzał.  Nawet  telefon  dziwnie  długo  milczał.  Rozbrzmiał  dopiero  wtedy, 
kiedy  Martin  Beck  po  raz  pierwszy  w  życiu  mało  nie  zasnął  przy  biurku.  Zanim 
podniósł słuchawkę, spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po drugiej. Piątek. Brawo, 
Hjelm, pomyślał. 
Nie był to jednak Hjelm, tylko Ingrid Oskarsson. 
-    Przepraszam  -  zaczęła.  -Jest  pan  na  pewno  bardzo  zajęty.  Martin  Beck 
wymruczał coś w odpowiedzi, nie słysząc w swoim głosie przesadnego entuzjazmu. 
-    Ale  prosił  pan,  żebym  zadzwoniła.  Może  to  nic  ważnego,  ale  uznałam,  że 
powinien pan wiedzieć... 
-  Oczywiście, przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska. Co się stało? 
-    Lena  przypomniała  sobie,  co  Bossę  powiedział  w  parku  tamtego  dnia,  w 
poniedziałek. 
-  Tak? 
- Podobno spotkał opiekuna. 
-  Opiekuna? 
-    Tak.  Przez  kilka  pierwszych  miesięcy  tego  roku  zostawialiśmy  Bossego  u 
opiekunki.  Żłobków  jak  na  lekarstwo,  nie  wiedziałam,  co  z  nim  zrobić,  dałam 
ogłoszenie i znalazłam mu opiekunkę na Timmermansgatan. 
121 
-  Czy nie wspomniała pani o opiekunie, pani Oskarsson? Może źle usłyszałem? 
-    Nie,  nie.  To  mąż  opiekunki,  który  często  wcześnie  wracał  do  domu.  Bossę 
widywał go prawie codziennie i nazywał opiekunem. 
-  I Bossę powiedział Lenie, że w poniedziałek w Tantolun-den spotkał opiekuna? 
Martin  Beck  zapomniał  o  zmęczeniu,  przysunął  notatnik  i  wyłuskał  z  kieszeni 
długopis. 
-  Tak - potwierdziła pani Oskarsson. 
-  Czy powiedział jej o tym, zanim na chwilę zniknął czy później? 
-    Lena  jest  pewna,  że  później.  Dlatego  pomyślałam,  że  powinnam  do  pana 
zadzwonić.  Nie  widzę  w  tym  żadnego  związku...  Sprawiał  wrażenie  miłego, 
porządnego  człowieka,  ale  jeśli  Bossę  go  spotkał,  to  może  on  coś  widział  albo 
słyszał... 
Martin Beck trzymał długopis w gotowości. 
- Jak się nazywa? 
-    Eskil  Engstrom.  Chyba  jest  szoferem.  Mieszkają  na  Timmer-mansgatan.  Numeru 
nie  pamiętam,  moment,  zaraz  sprawdzę.  -  Po  minucie  podała  mu  adres  i  numer 
telefonu.  -  Wydawał  się  bardzo  sympatyczny.  Często  go  widywałam,  kiedy 
odbierałam Bossego. 
-  Czy synek powiedział coś więcej o tym spotkaniu z opiekunem? 
-  Nie. Próbowaliśmy... ale chyba o tym zapomniał. 
- Jak wygląda ten mężczyzna? 
-    Hm,  nie  wiem.  Jest  miły.  Może  trochę  niechlujny.  Ale  pewnie  dlatego,  że  ma 
taką pracę. Czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, rzadkie włosy. Wygląda całkiem 
zwyczajnie. 
Przez chwilę zaległa cisza. Martin Beck notował. 
- Jeśli dobrze zrozumiałem, już nie zostawia pani Bossego u tej opiekunki. 
-  Tak. Nie mają własnych dzieci Bossę się nudził. Obiecano mi miejsce w żłobku, 
ale  dostała  je  inna  matka,  pielęgniarka.  W  naszym  rejonie  pielęgniarki  mają 
pierwszeństwo. 
122 
-  Gdzie Bossę jest teraz w ciągu dnia? 
-  W domu. Musiałam rzucić pracę. 

background image

-    Kiedy  przestała  go  pani  zostawiać  u  Engstrómów?  Zastanawiała  się  przez 
chwilę. 
-  W pierwszym tygodniu kwietnia. Miałam wtedy tydzień wolnego. Potem miejsce w 
żłobku było zajęte, a pani Engstrom wzięła inne dziecko. 
-  Czy synek lubił tam chodzić? 
-  Tak sobie. Chyba najbardziej lubił  pana Engstróma. Opiekuna. Czy myśli pan, 
że to on dał Bossemu bilet? 
-  Nie wiem. Ale spróbuję się dowiedzieć. 
-    Chciałabym  pomóc.  Dzisiaj  wieczorem  wyjeżdżamy,  pan  komisarz  o  tym  wie, 
prawda? 
-  Tak, wiem. Szczęśliwej podróży. Proszę pozdrowić Bossego. Martin Beck odłożył 
słuchawkę,  chwilę  się  zastanawiał,  podniósł  słuchawkę  i  zadzwonił  do 
obyczajówki. 
Czekając  na  informacje,  o  które  poprosił,  przysunął  do  siebie  jeden  ze 
skoroszytów  leżących  na  blacie  biurka  i  przejrzał  czy-stopis  nocnego 
przesłuchania  Rolfa  Everta  Lundgrena.  Uważnie  przeczytał  skąpy  rysopis 
mężczyzny,  którego  rabuś  widział  w  parku  Vanadis.  Opis  opiekuna  podany  przez 
panią  Oskarsson  był  jeszcze  bardziej  powierzchowny,  ale  całkiem  możliwe,  że 
chodziło o tę samą osobę. 
Eskil Engstrom nie figurował w kartotece obyczajówki. 
Martin  Beck  zamknął  skoroszyt  i  wszedł  do  sąsiedniego  pokoju.  Gunvald  Larsson 
siedział za biurkiem, wpatrywał się zamyślonym wzrokiem w okno i dłubał w zębach 
nożem do papieru. 
-  Gdzie jest Lennart? - spytał Martin Beck. 
Gunvald  Larsson  niechętnie  zakończył  badania  dentystyczne,  wycierając  nóż  w 
rękaw marynarki. 
-  Skąd mam, u licha, wiedzieć? 
-  AMelander? 
Gunvald Larsson włożył nóż do piórnika i wzruszył ramionami. 
-  Pewnie w klopie. Czego chcesz? 
123 
-  Niczego nie chcę. Co robisz? 
Gunvald  Larsson  raczył  się  odezwać  dopiero  wtedy,  kiedy  Martin  Beck  ruszył  do 
drzwi. 
-  Ludzie są szurnięci. 
-  Bo? 
-  Przed chwilą gadałem z Hjelmem. Tak w ogóle to szukał ciebie. Jeden z naszych 
znalazł  jakieś  gacie  w  krzakach  koło  Hornstulls  Strand,  zaniósł  je  do 
laboratorium i powiedział, że może to niedoszłe trofeum bandziora z Tantolunden. 
I  chłopcy  z  laboratorium  gapią  się  na  różowe  majtasy  rozmiar  czterdzieści 
cztery,  w  których  nawet  Kollberg  by  się  utopił,  i  pytają,  o  co  tu,  kurde, 
chodzi. Sam chciałbym wiedzieć. Czy w policji mogą pracować debile? 
-  Też sobie czasami zadaję to pytanie. Co jeszcze powiedział? 
-  Kto? 
-  Hjelm. 
-  Żebyś do niego przekręcił, jak przestaniesz wisieć na telefonie. 
Martin Beck wrócił do swojego chwilowego biurka i zadzwonił do SKL. 
-  A, bilet - powiedział Hjelm. - Nie uda się zdjąć odcisków palców, papier jest 
za mechaty. 
-  Tak myślałem. 
-  Jeszcze  nie  skończyliśmy.  Jak  zwykle  wyślę  ci  raport.  Znaleźliśmy  kilka 
niebieskich bawełnianych włókien, prawdopodobnie z podszewki kieszeni. 
Martin Beck przypomniał sobie niebieską kurtkę, którą Bossę trzymał w objęciach. 
Podziękował i się rozłączył. Potem zamówił samochód i włożył marynarkę. 
Mimo wczesnego piątkowego popołudnia wielka ewakuacja z miasta już się zaczęła. 
Auta niemrawo sunęły po mostach. Na nic się zdały umiejętności i spryt kierowcy; 
dojazd na Timmer-mansgatan zajął im prawie pół godziny. 
Dom stał blisko Sódra Station. Stary, zapuszczony, w bramie ciemno i chłodno. Na 
poziomie ułicy było tylko dwoje drzwi, 
124 

background image

jedne  -  otwarte  -  wychodziły  na  brukowane  podwórze  z  pojemnikami  na  śmieci  i 
trzepakiem.  Na  drugich  Martin  Beck  z  trudem  odczytał  nazwisko  ENGSTRÓM  na 
brudnej mosiężnej tabliczce. Dzwonka nie było, więc głośno zapukał. 
Otworzyła mu kobieta około pięćdziesiątki. Niska, szczupła, w brązowej wełnianej 
sukience  i  kwiecistych  frotowych  kapciach.  Mrużąc  oczy,  patrzyła  na  niego 
zdziwiona zza wyjątkowo grubych szkieł. 
-  Pani Engstróm? 
-  Tak - odparła za niskim głosem jak na jej drobną posturę. 
-  Czy zastałem pana Engstróma? 
-  Nie... A o co chodzi? 
-  Chciałbym z panią porozmawiać. Znam jednego z pani podopiecznych. 
-  Kogo? - zapytała nieufnie. 
-  Bo Oskarssona. Dostałem pani adres od jego matki. Mogę wejść? 
Kobieta wpuściła go do środka. Przeciął mały przedpokój, minął drzwi do kuchni i 
wszedł  do  jedynego  pokoju  w  tym  mieszkaniu.  Za  oknem  zobaczył  pojemniki  na 
śmieci  i  trzepak.  W  skromnie  umeblowanym  pomieszczeniu  poczesne  miejsce 
zajmowała wersalka z mnóstwem kolorowych poduszek. Martin Beck nie zauważył nic, 
co świadczyłoby o obecności dzieci. 
-  Przepraszam - powiedziała kobieta - ale o co chodzi? Co z Bossem? 
-  Jestem  z  policji.  Z  Bossem  wszystko  w  porządku.  Przychodzę  w  rutynowej 
sprawie. Nic poważnego. 
Kobieta, początkowo lekko wystraszona, zebrała się na odwagę. 
-  Poważnego? Nie boję się policji. Chodzi o Eskila? Martin Beck uśmiechnął się. 
-  Tak, pani Engstróm, chciałbym zamienić parę słów z pani mężem. Podobno kilka 
dni temu spotkał Bossego. 
Spojrzała na Martina Becka niemile zaskoczona. 
-  Eskil? 
125 
-  Tak. O której będzie w domu? 
Wpatrywała  się  w  niego  okrągłymi  niebieskimi  oczami,  które  grube  szkła 
nienaturalnie powiększały. 
-  Ale... ale Eskil nie żyje. 
Martin Beck wbił w nią wzrok. Na kilka sekund odebrało mu mowę. 
-  Przepraszam... nie wiedziałem... Bardzo mi przykro. Kiedy odszedł? 
-    Trzynastego  kwietnia.  Zginął  w  wypadku  samochodowym.  Lekarz  powiedział,  że 
długo się nie męczył. 
Kobieta wyjrzała przez okno na ponure podwórze. 
Martin Beck patrzył na jej chude plecy w za luźnej sukience. 
-  Bardzo mi przykro - powtórzył. 
-  Eskil jechał swoją ciężarówką do Sódertalje. W poniedziałek. - Odwróciła się 
i dodała pewniejszym głosem: - Eskil był kierowcą od trzydziestu dwóch lat i ani 
razu nie dostał ani jednego punktu karnego. To nie on spowodował wypadek. 
-  Rozumiem. Przepraszam za kłopot. Musiała zajść pomyłka. 
-    Łobuzom,  którzy  go  zabili,  wszystko  uszło  na  sucho.  Mimo  że  jechali 
kradzionym samochodem. 
Pokiwała  głową,  z  nieobecnym  spojrzeniem,  i  zaczęła  poprawiać  poduszki  na 
wersalce. 
-    Zaraz  sobie  pójdę.  -  Martin  Beck,  zdjęty  nagłą  klaustro-fobią,  najchętniej 
natychmiast  opuściłby  ten  pokój  i  jego  smutną  drobną  właścicielkę,  ale  się 
opanował.  -  Jeśli  pani  nie  miałaby  nic  przeciwko  temu,  chciałbym  jeszcze 
zobaczyć zdjęcie męża. 
-  Nie mam zdjęć Eskila. 
-  A w paszporcie albo prawie jazdy? 
-  Nigdy nie wyjeżdżaliśmy za granicę, Eskil nie potrzebował paszportu. A prawo 
jazdy jest stare. 
-  Mógłbym je obejrzeć?          * 
Wysunęła  szufladę  komody  i  wyjęła  zawodowe  prawo  jazdy.  Wystawione  na  Eskila 
Johana Alberta Engstróma w roku 1935. 
126 
Na  zdjęciu  był  młody  mężczyzna  o  lśniących  falujących  włosach,  wydatnym  nosie, 
małych ustach i wąskich wargach. 

background image

-  Teraz tak nie wyglądał - powiedziała kobieta. 
-  Ajak? Czy mogłaby go pani opisać? 
-  Był niższy od pana, ale sporo wyższy ode mnie - odrzekła bez chwili wahania. 
-  Miał  chyba  metr  siedemdziesiąt  dwa.  Dość  szczupły.  Rzadkie  siwawe  włosy.  Nie 
wiem,  co  jeszcze  mogłabym  powiedzieć.  Jak  na  mój  gust,  wyglądał  sympatycznie. 
Może nie był zbyt piękny, bo miał duży nos i małe usta, ale mnie się podobał. 
-  Dziękuję, pani Engstróm. Nie będę pani dłużej przeszkadzał. 
Otworzyła mu drzwi, które zamknęła dopiero wtedy, kiedy 
zatrzasnęła się za nim brama. 
Martin Beck głęboko odetchnął i długim szybkim krokiem ruszył na północ. Tęsknił 
do swojego biurka. 
Czekały tam na niego dwie wiadomości. 
Pierwsza  od  Melandera:  „Bileterka  nazywa  się  Gunda  Pers-son.  Nic  nie  pamięta. 
Nie ma czasu przyglądać się pasażerom". 
Druga od Hammara: „Przyjdź natychmiast. To ważne". 
Rozdział 20 
Gunvald  larsson  tkwił  przy  oknie  i  obserwował  sześciu  robotników,  którzy 
obserwowali siódmego, wspartego na łopacie. 
-    Coś  mi  się  przypomniało  -  powiedział.  -  Kiedyś  staliśmy  na  kotwicy  w 
Kalmarze.  Pływałem  wtedy  na  trałowcu.  Siedzę  w  kabinie  nawigacyjnej  z  drugim 
oficerem,  wchodzi  Johansson,  który  trzyma  wachtę  na  mostku,  i  mówi,  że  na 
nabrzeżu  stoi  martwy  facet.  Ja  mu  na  to,  że  bredzi,  ale  on  dalej  swoje: 
„Poruczniku, na nabrzeżu stoi martwy facet". Każę mu się wziąć w garść, mówię, 
że nieboszczycy nigdzie nie stoją, na co on mi odpala: „Nie, poruczniku, tam na 
pewno jest martwy facet, bo patrzyłem na niego przez kilka godzin i ani drgnął". 
Drugi oficer wstaje, wygląda przez świetlik i mówi: „E, to tylko robotnik". 
Robotnik pod oknem  rzucił łopatę i odszedł z kolegami. Była piąta po południu, 
piątek. 
-  No ładnie - skwitował Gunvald Larsson. - Nie ma to jak łapanie gap. 
-  A ty niby czym się zajmujesz? - zapytał uprzejmie Melander. 
-  Oczywiście łapaniem gap. Gdyby komendant miał gabinet naprzeciwko, po drugiej 
stronie ulicy, na bank sterczałby w oknie i gapił się na mnie, a gdyby komendant 
główny  urzędował  piętro  wyżej,  gapiłby  się  na  komendanta,  "a  gdyby  minister 
spraw wewnętrznych... 
-  Lepiej odbierz telefon - poradził mu Melander. 
128 
Do pokoju wszedł Martin Beck. Zatrzymał się przy drzwiach i w zadumie popatrzył 
na Gunvalda Larssona. 
-  I co ja mam z tym zrobić?! - wrzasnął do słuchawki Gun-vald Larsson. -Wysłać 
psy?! - Rozłączył się i wbił wzrok w Martina Becka. - Co jest? 
-  Przed chwilą powiedziałeś coś, co mi się z czymś skojarzyło... 
-  Psy? 
-  Nie, wcześniej. 
-  Co ci się skojarzyło? 
-  Nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć. 
-  Nie ty jeden. 
Martin Beck wzruszył ramionami. 
-  Dzisiaj w nocy organizujemy obławę. Właśnie rozmawiałem z Hammarem. 
-  Obławę? Wszyscy padają na pysk. Ciekawe, na co będą padali jutro. 
-  Mało konstruktywne - wtrącił Melander. - Czyj to pomysł? 
-  Nie wiem. Hammar też nie jest zachwycony. 
-  A kto jest? - retorycznie spytał Gunvald Larsson. 
Martin  Beck  nie  brał  udziału  w  podejmowaniu  decyzji.  Gdyby  miał  szansę, 
najprawdopodobniej  byłby  przeciw.  Podejrzewał,  że  przeważyły  głosy  o  miernych 
postępach  grupy  śledczej  i  powszechne  odczucie,  że  coś  trzeba  zrobić.  Na  pewno 
sytuacja  była  poważna,  media  dodatkowo  podjudzały  społeczeństwo,  podając 
ogólnikowe  dane  o  pracy  policji,  która  „nic  nie  robi"  albo  ,jest  bezsilna". 
Siedemdziesiąt  pięć  osób  z  grupy  rozpoznawczo-zwia-dowczej  czuło  na  sobie 
ogromną  presję.  Z  godziny  na  godzinę  obywatele  przekazywali  coraz  więcej 
informacji,  każda  wymagała  sprawdzenia,  mimo  że  już  na  pierwszy  rzut  oka 
większość  nadawała  się  do  kosza.  Presji  towarzyszyła  świadomość,  że  mordercę 

background image

trzeba  ująć  jak  najszybciej.  Dochodzenie  zamieniło  się  w  makabryczny  wyścig  ze 
śmiercią,  pozbawiony  punktów  zaczepienia.  Nijaki  rysopis,  oparty  na  zeznaniach 
trzylatka i bandziora. Bilet 
9 -  Mężczyzna na balkonie 
129 
na metro. Mętny portret psychologiczny. Wszystko razem napawało grozą. 
- To nie jest dochodzenie, tylko zgaduj-zgadula - orzekł Hammar a propos biletu. 
Choć  Martin  Beck  słyszał  to  ulubione  powiedzonko  szefa  bardzo  często,  musiał 
przyznać, że tym razem trafił w dziesiątkę. 
Oczywiście poszukiwania zakrojone na wielką skalę mogły ich naprowadzić na jakiś 
trop, ale wydawało się to mało prawdopodobne. Poprzednia obława, zorganizowana w 
nocy z wtorku na środę, nie pomogła w schwytaniu parkowego rabusia, za to w jej 
efekcie  ujęto  około  trzydziestu  przestępców  różnej  maści,  głównie  handlarzy 
narkotyków  i  włamywaczy,  co  przysporzyło  policji  dodatkowej  pracy  i  wywołało 
panikę w półświatku. 
Obława  tej  nocy  oznaczała,  że  jutro  dużo  ludzi  będzie  w  kiepskiej  kondycji.  A 
kto wie, czy jutro... 
Ale  klamka  zapadła.  Akcja  rozpoczęła  się  ojedenastej,  co  rozniosło  się  lotem 
błyskawicy  po  domach  przeznaczonych  do  rozbiórki  i  melinach.  Rezultat  nie  był 
oszałamiający. Wszyscy się przyczaili: złodzieje, paserzy, alfonsy, prostytutki, 
nawet  większość  narkomanów.  Mijała  godzina  za  godziną,  obława  trwała  w 
najlepsze.  Przyłapano  na  gorącym  uczynku  jednego  włamywacza  i  jednego  pasera, 
któremu  zabrakło  instynktu  samozachowawczego,  żeby  przeczekać  nawałnicę  w 
bezpiecznym  miejscu.  Z  całą  pewnością  udało  się  na-mieszać  wśród  bezdomnych, 
alkoholików, ćpunów, ludzi zdesperowanych, na dnie, którzy nawet nie mieli siły, 
żeby  się  rozpełznąć,  kiedy  sobie  o  nich  przypomniał  jeden  z  organów  państwa 
dobrobytu.  Znaleziono  na  strychu  nagą  czternastolatkę.  Połknęła  pięćdziesiąt 
tabletek preludinu. Została zgwałcona dwadzieścia razy. Kiedy przyszła policja, 
była sama. Zakrwawiona, brudna, posiniaczona. Mogła mówić. Opowiedziała, co się 
mniej  więcej  stało,  i  stwierdziła,  że  ma  wszystko  gdzieś.  Owinęli  ją  w  starą 
kołdrę, bo nigdzie nie zauważyli ubrania, i zawieźli pod adres, który wymieniła. 
Osoba podająca się za jej matkę oświadczyła, że córki nk było w domu od trzech 
dni i że jej nie wpuści. Dopiero kiedy dziewczynka zemdlała na schodach, wezwali 
karetkę. Nie był to wypadek odosobniony. 
130 
O  wpół  do  piątej  rano  Martin  Beck  i  Kollberg  siedzieli  w  radiowozie  na 
Skeppsbron. 
-  Coś jest z Gunvaldem - odezwał się Martin Beck. 
-  Owszem, ma zakuty łeb - przyznał Kollberg. 
-  Nie, to nie to. Nie mogę sobie przypomnieć... Kollberg ziewnął. 
-  Uhm. 
W tym momencie usłyszeli przez radio: 
-  Tu Hansson z piątki. Jesteśmy na Vastmannagatan. Znaleźliśmy zwłoki. I... 
-  I? 
-  Pasują do rysopisu. 
Przed domem do wyburzenia stały dwa radiowozy. Denat leżał na plecach w pokoju 
na  trzecim  piętrze.  Ciekawe,  jak  się  tam  dostał,  bo  kamienica  była  w  połowie 
rozebrana  i  brakowało  większości  schodów.  Martin  Beck  i  Kollberg  weszli  po 
lekkiej aluminiowej drabinie, którą przystawili policjanci. Mężczyzna miał około 
trzydziestu  pięciu  lat,  wydatny  nos,  rzadkie  włosy  zaczesane  do  tyłu, 
jasnoniebieską koszulę, ciemnobrązowe spodnie i zniszczone czarne buty. Żadnych 
skarpet. Patrzyli na niego. Ktoś zdławił ziewanie. 
-  Pozostaje odgrodzić teren i poczekać na techników - powiedział Kollberg. 
-    Nie  ma  na  co  czekać  -  odezwał  się  Hansson,  stary  wyga.  -Udusił  się 
wymiocinami. To jasne jak słońce. 
-  Chyba tak - przyznał Martin Beck. - Jak myślicie, od jak dawna nie żyje? 
-  Od niezbyt dawna - ocenił Kollberg. 
-  Tak - dorzucił Hansson. - W takim upale.  ' 
Godzinę później Martin Beck pojechał do domu, a Kollberg na Kungsholmsgatan. 
Zanim się pożegnali, zamienili kilka zdań. 
-  Rysopis faktycznie pasuje - powiedział Kollberg. 

background image

-  Pasuje do zbyt dużej liczby ludzi. 
-  I teren się zgadza. Przecież stawiasz na Vasastaden albo Norrmalm. 
131 
-  Najpierw musimy się dowiedzieć, co to za jeden. 
Martin  Beck  wrócił  do  Bagarmossen  o  wpół  do  siódmej.  Małżonka  leżała  w  łóżku. 
Przypuszczalnie przed chwilą się obudziła. W każdym razie nie spała. 
Popatrzyła na niego krytycznie. 
-  Ale ty wyglądasz! 
-  Dlaczego nie masz na sobie koszuli nocnej? 
- Jest bardzo ciepło. Przeszkadza ci to? 
-  Nie, skądże znowu. 
Był  nieogolony  i  nieświeży,  i  zbyt  zmęczony,  żeby  się  tym  przejmować.  Przebrał 
się w piżamę, położył i pomyślał: cholernie głupi pomysł z tym małżeńskim łożem, 
za następną pensję kupię kozetkę i wstawię do drugiego pokoju. 
-  Może się podnieciłeś? - zapytała złośliwie. Martin Beck już spał. 
O  jedenastej  przed  południem  był  z  powrotem  na  Kungs-holmsgatan,  z  lekko 
zapadniętymi  oczami,  ale  wykąpany  i  względnie  odświeżony.  Kollberg  wciąż 
siedział w pracy, mężczyzny z Vastmannagatan jeszcze nie zidentyfikowano. 
-  Żadnego świstka w kieszeniach, nawet biletu tramwajowego. 
-  Co mówi lekarz? 
-  Udławił się wymiocinami. Nie ma wątpliwości. Podejrzewa płyn do chłodnic. Był 
tam pusty kanister. 
- Jak długo nie żyje? 
-  Góra dobę. 
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. 
-  Nie sądzę, żeby to był on - powiedział Kollberg. 
-  Uhm. 
-  Ale nigdy nic nie wiadomo. 
-  Uhm. 
Dwie godziny później pokazali zmarłego Lundgrenowi. 
-    Kurde,  obrzydlistwo  -  powiedział.  -  Nie,  to  nie  ten.  W  życiu  go  nie 
widziałem. 
132 
Potem zrobiło mu się niedobrze. 
Prawdziwy  twardziel,  pomyślał  Rónn,  skuty  z  nim  kajdankami.  Musiał  pójść  z 
Lundgrenem do toalety, gdzie bez słowa wytarł mu ręcznikiem usta i czoło. 
W głównej kwaterze śledczej Kollberg powiedział: 
- Jednak nie można mieć pewności. 
-  Nie można - zgodził się Martin Beck. 
Rozdział 21 
Za kwadrans ósma w sobotę wieczorem do Kollberga zadzwoniła żona. 
-  Kollberg, słucham. 
-  Lennart, co ty wyprawiasz? Nie ma cię w domu od wczoraj. 
-  Wiem. 
-    Nie  chcę  się  na  tobie  wyżywać,  ale  siedzę  tu  sama  jak  palec  i  czuję  się 
podle. 
-  Wiem. 
-  Zrozum, nie jestem zła i nie chcę wyjść na zrzędę, po prostu czuję się bardzo 
samotna. I trochę się boję. 
-  Rozumiem. Dobrze, już wracam. 
-    Nie  przyjeżdżaj  ze  względu  na  mnie,  jeśli  masz  coś  pilnego  na  głowie. 
Wystarczy mi, jak przez chwilę z tobą porozmawiam. 
-  Nie, nie, już jadę. 
-  Lennart? - odezwała się po krótkiej pauzie nieoczekiwanie ciepłym głosem. 
-  Tak? 
-  Właśnie widziałam cię w telewizji. Wyglądałeś na zmęczonego. 
- Jestem zmęczony. Już wracam. Cześć! 
-  Cześć, kochanie!                   * 
Kollberg powiedział  kilka słów do Martina Becka, zszedł na parking i wsiadł do 
samochodu. Podobnie jak Martin Beck i Gun- 
134 

background image

vald Larsson, mieszkał na południu, tylko bardziej centralnie, na Palandergatan 
koło  stacji  metra  Skarmarbrink.  Przeciął  śródmieście  i  przy  Słussen,  zamiast 
pojechać prosto, skręcił w prawo w Hornsgatan. 
Nie musiał się zanadto wysilać, żeby to zrozumieć. Nie miał już prywatnego życia 
ani  wolnego  czasu,  wyparły  je  praca  i  odpowiedzialność.  Dopóki  morderca  nie 
został schwytany, dopóki było widno, dopóki  był jakiś park, dopóki mogło się  w 
nim bawić choćby jedno dziecko, dopóty liczyło się wyłącznie dochodzenie. 
A  raczej  pościg.  Bo  dochodzenie  opiera  się  na  konkretnym  materiale  dowodowym. 
To, czym dysponowali, już dawno obróciło się wniwecz. 
Pomyślał  o  wnioskach  zawartych  w  analizie  psychologicznej.  Sprawca  był 
człowiekiem  bez  właściwości.  Czyli  trzeba  go  złapać,  zanim  znowu  kogoś  zabije. 
„Zęby  go  złapać,  trzeba  mieć  szczęście"  -  powiedział  jeden  z  reporterów  po  -
wieczornej  konferencji  prasowej.  Kollberg  wiedział,  że  to  błędne  rozumowanie. 
Wiedział  też,  że  kiedy  ujmą  mordercę  -  w  co  nie  wątpił  -  wielu  uzna  to 
szczęście,  przypadek,  zbieg  okoliczności.  Tymczasem  szczęściu  należy  pomóc, 
utkać ze zbiegów okoliczności sieć, w którą w końcu wpadnie, sieć o maksymalnie 
małych  oczkach.  I  to  było  jego  zadanie.  I  wszystkich  policjantów.  Bez  udziału 
osób postronnych. 
Dlatego Kollberg nie pojechał od razu do domu, mimo że miał taki zamiar, tylko 
wolno ruszył Hornsgatan na zachód. 
Zawsze  kierował  się  systematycznością,  uważał,  że  w  policji  nie  ma  miejsca  na 
ryzykanctwo.  Na  przykład  w  jego  ocenie  Gun-vald  Larsson  popełnił  poważny  błąd, 
włamując się do rabusia, mimo że drzwi były w opłakanym stanie. A gdyby zawiasy 
od  razu  nie  puściły?  Wyważenie  drzwi  było  ryzykanctwem,  czego  z  zasady  nie 
popierał. W tej kwestii on i Martin Beck nie zawsze się zgadzali. 
Objeżdżał Mariatorget, bacznie lustrując grupki młodych ludzi na skwerze i przed 
kioskami.  Właśnie  tutaj  młodzież  szkolna  spotykała  drobnych  handlarzy  z  branży 
narkotykowej.  Codziennie  duże  ilości  haszyszu,  marihuany,  preludinu  i  LSD 
trafiały od 
135 
dilerów  do  nabywców.  A  kupowali  coraz  młodsi.  Niedługo  się  uzależnią.  Wczoraj 
usłyszał,  że  proponuje  się  szpryce  dziesięcioletnim  dziewczynkom.  Policja 
niewiele  mogła  zrobić;  po  prostu  brakowało  im  funduszy.  Żeby  zachęcić  do 
uprawiania  tego  procederu  i  utwierdzić  zadowolonych  z  siebie  beneficjentów  w 
poczuciu bezkarności, trąbiły o tym wszystkie krajowe media. 
Kollberg  wątpił,  czy  powinna  się  tym  zajmować  policja.  Narkomania  wśród 
młodzieży  zasadzała  się  na  katastrofalnej  w  skutkach  filozofii,  którą 
sprowokował 

obecny 

system. 

To 

na 

społeczeństwie 

spoczywał 

obowiązek 

sformułowania  celnych  kontrargumentów,  niepolegających  na  samozadowoleniu  i 
domaganiu się większej liczby policjantów. 
Tak  jak  wątpił  w  sens  pałowania  demonstrantów  na  Hótorget  i  przed  US  Trade 
Center, mimo że rozumiał kolegów, którzy byli do tego zmuszeni. 
Policjant  śledczy  Lennart  Kollberg  myślał  o  tym,  jadąc  Rosen-lundsgatan  i 
Skóldgatan.  Zatrzymał  się  za  miniaturowym  poletkiem  golfowym  przy  Tantogarden, 
wysiadł i poszedł alejką prowadzącą na skwer. 
Zapadał  zmierzch.  Park  opustoszał,  ale  nie  całkiem;  oczywiście  bawiło  się 
kilkoro  dzieci.  Niczego  innego  się  nie  spodziewał.  Zamknąć  w  domach  wszystkie 
dzieciaki  w  milionowym  mieście  tylko  dlatego,  że  grasuje  morderca?  Mało 
prawdopodobne.  Kollberg  zajął  pozycję  w  rzadkich  zaroślach  i  postawił  prawą 
stopę na pniaku. Widział stąd ogródki  działkowe i miejsce, gdzie pięć dni temu 
leżała martwa dziewczynka. 
Znalazł  się  tutaj  bez  żadnego  szczególnego  powodu,  może  dlatego,  że  był  to 
największy park w Sztokholmie i było mu niejako po drodze. W pewnej odległości 
dostrzegł  dzieci.  Nastolatki?  Znieruchomiał  i  czekał.  Nie  wiedział  na  co,  może 
na to, że pójdą do domu. Był bardzo zmęczony. Płatki latały mu przed oczami. 
Nie  nie  miał  przy  sobie  broni.  W  dobie  pogłębiającej  się  gangsterskiej 
mentalności i brutalizacji przestępstw opowiadał się za całkowitym rozbrojeniem 
policji  i  nosił  pistolet  tylko  w  razie  najwyższej  konieczności  na  wyraźny 
rozkaz. 
136 

background image

Po  wysokim  nasypie  kolejowym  przetoczył  się  niespiesznie  hałaśliwy  pociąg 
śmieciarka*  i  dopiero  kiedy  stukot  kół  osłabł,  by  wreszcie  zaniknąć,  Kollberg 
usłyszał, że nie jest w zaroślach sam. 
Sekundę później leżał na brzuchu w mokrej od rosy trawie, czując w ustach smak 
krwi.  Ktoś  zadał  mu  bardzo  mocny  cios  w  kark,  przypuszczalnie  jakimś  tępym 
narzędziem. 
Ten  ktoś  popełnił  poważny  błąd.  Za  takie  błędy  niejednemu  przyszło  potem  słono 
zapłacić.  Poza  tym  uderzył  z  całą  siłą,  wskutek  czego  stracił  równowagę. 
Kollbergowi  wystarczyły  niespełna  dwie  sekundy,  żeby  się  obrócić  na  plecy  i 
powalić napastnika na ziemię. Kawał chłopa. Na więcej obserwacji nie miał czasu, 
bo  obok  stał  drugi  facet.  Zdumiony  wsunął  prawą  dłoń  do  kieszeni  marynarki  i 
jeszcze  bardziej  się  zdumiał,  kiedy  Kollberg,  klęcząc,  chwycił  go  za  rękę  i 
wykręcił  mu  ramię;  gdyby  się  w  porę  nie  opamiętał,  mogłoby  się  to  skończyć 
wywichnięciem albo złamaniem. Poprzestał na wrzuceniu gościa w krzaki. 
Napastnik  siedział  na  ziemi  i  się  krzywił,  uciskając  lewą  dłonią  prawy  bark. 
Obok  leżała  gumowa  pałka.  Tak,  rzeczywiście  kawał  chłopa.  Dużo  młodszy  od 
Kollberga.  Miał  na  sobie  niebieski  dres.  Drugi,  który  wyczołgał  się  z  krzaków, 
starszy i niższy, był w marynarce z manczesteru i rekreacyjnych spodniach. Obaj 
mieli  białe  tekstylne  buty  na  gumowych  podeszwach.  Wyglądali  jak  niedzielni 
żeglarze. 
-  O co wam, do cholery, chodzi? - zapytał Kollberg. 
-  Kim pan jest? - odezwał się ten w dresie. 
-  Policjantem. 
-  Oj! - powiedział niższy, wstał i speszony otrzepywał swoje jasne spodnie. 
-  Wobec tego prosimy o wybaczenie - powiedział pierwszy. - Niezły numer, gdzie 
pan się go nauczył? 
Kollberg milczał. Dostrzegł na ziemi płaski przedmiot, pochylił się i podniósł. 
Natychmiast go rozpoznał. Mały czarny 
*   Nazywany żartobliwie srebrną strzałą, zwoził śmieci na wysypisko w Lovście 
od lat 80. XIX wieku do lat 70. XX wieku. 
137 
pistolet samopowtarzalny marki Astra produkowany w Hiszpanii. Ważąc go w dłoni, 
popatrzył nieufnie na mężczyzn. 
-    O  co  wam,  do  cholery,  chodzi?  -  powtórzył  pytanie.  Duży  wyprostował  się  i 
otrząsnął. 
-  Jak  mówiłem,  prosimy  o  wybaczenie.  Stał  pan  za  krzakami  i  gapił  się  na 
dzieci... Wie pan, morderca... 
-  No i? 
-  Mieszkamy tam - powiedział niższy, pokazując wieżowce za torami. 
-  I? 
-  Też mamy dzieci i znamy rodziców dziewczynki zamordowanej parę dni temu. 
-  I? 
-  I żeby pomóc... 
-  No? 
-  Założyliśmy ochotniczy związek ochroniarski. Patrolujemy park. 
-  Co założyliście? 
-  Ochotniczą milicję... Kollberga ogarnęła wściekłość. 
-  Co ty bredzisz, człowieku?! - wrzasnął. 
-    Niech  pan  na  nas  nie  krzyczy  -  zaperzył  się  starszy.  -  Nie  jesteśmy 
pijaczkami,  którymi  możecie  pomiatać  i  maltretować  w  areszcie.  Jesteśmy 
porządnymi ludźmi, wiemy, co to odpowiedzialność. Musimy chronić siebie i nasze 
dzieci. 
Kollberg odwrócił głowę i wpatrywał się w niego. Potem otworzył usta, żeby znowu 
wrzasnąć, ale się opanował. 
-  Czy to pański pistolet? - zapytał w miarę spokojnie. 
-  Tak. 
-  Ma pan pozwolenie? 
-  Nie. Kupiłem go w Barcelonie dawno temu. Normalnie leży zamknięty. 
-  Normalnie?                           * 
Do  parku  wjechał  na  światłach  czarno-biały  bus  z  komisariatu  w  parafii  Marii. 
Było już ciemno. Wysiadło dwóch mundurowych. 

background image

138 
-    Co  się  tu  dzieje?!  -  odezwał  się  pierwszy,  rozpoznał  Kollberga  i  powtórzył 
pytanie łagodniejszym tonem. 
-  Zabierzcie ich - bezdźwięcznie polecił Kollberg. 
-  Moja noga nigdy nie postała w komisariacie - obruszył się starszy. 
-  Ani moja - dodał ten w dresie. 
-    No  to  najwyższy  czas,  żeby  postała  -  skwitował  Kollberg  i  popatrzył  na 
policjantów. - Pojadę za wami. 
Odwrócił się i odszedł. 
W komisariacie w parafii Marii przy Rosenlundsgatan kłębiło się od pijaczków. 
-  Co ja mam zrobić z tymi inżynierami? - spytał oficer dyżurny. 
-    Zrewidować  i  posadzić  w  areszcie  prewencyjnym  -  powiedział  Kollberg.  -  Za 
chwilę zabiorę ich do kryminalnego. 
-  Drogo pan za to zapłaci - burknął ten w dresie. - Czy pan wie, kim ja jestem? 
-  Nie. 
Kollberg  wszedł  do  dyżurki,  żeby  zadzwonić.  Wybierając  numer,  patrzył  ze 
smutkiem  na  staroświecki  wystrój.  Pełnił  tu  kiedyś  służbę  patrolową  -  miał 
wrażenie,  że  wieki  temu  -  i  już  wtedy  był  to  najgorszy  rewir  pijacki.  Mimo  że 
obecnie  mieszkało  tutaj  dużo  więcej  ludzi  z  tak  zwanych  wyższych  sfer  (w 
kapitalistycznych 

bunkrach, 

czyli 

nieprzyzwoicie 

kiepskich 

domach 

nieprzyzwoicie  wysokich  czynszach),  rewir  wciąż  plasował  się  na  pewnym  trzecim 
miejscu w alkoholwej statystyce po Klarze i Katarinie. 
-  Kollberg - odezwała się żona, podnosząc słuchawkę. 
-  Cześć! Trochę się spóźnię. 
-  Masz dziwny głos. Czy coś poszło nie tak? 
-  Uhm. Wszystko. 
Rozłączył  się,  kilka  sekund  siedział  bez  ruchu,  po  czym  zadzwonił  do  Martina 
Becka. 
-    Przed  chwilą  napadło  na  mnie  w  Tantolunden  dwóch  uzbrojonych  inżynierów. 
Założyli sobie ochotniczą milicję. 
139 
-  Nie tylko tam - powiedział Martin Beck. - Przed godziną sponiewierali emeryta 
w Hagaparken. Sikał pod drzewem, "właśnie się dowiedziałem. 
-  Gorzej być nie może. 
-  Gdzie jesteś? 
-  W dwójce. 
-  Co z nimi zrobiłeś? 
-  Siedzą na dołku. 
-  Dawaj ich tutaj. 
-  Okej. 
Kollberg  zszedł  do  aresztu.  Ten  w  dresie  wstał  i  patrzył  tępo  przez  kratę.  W 
sąsiedniej 

celi 

siedział 

kolanami 

pod 

brodą 

wysoki 

chudy 

trzydziestopięciolatek i rzewnie śpiewał: 
-  Mypocketbook is empty, my heart isfull ofpain.. .*- Spojrzał na Kollberga. - 
Hi, marshal, where is your six-shooter**? 
-  Haven'tgot one*** - odparł Kollberg. 
-  Dziki Zachód - skomentował strażnik. 
-  Co pan zmalował? - zapytał Kollberg aresztanta. 
-  Nic. 
-  To prawda - wtrącił się strażnik. - Niedługo stąd wyjdzie. Przyprowadziło go 
pięciu  ludzi  z  żandarmerii  morskiej.  Wkurzył  jakiegoś  nabzdyczonego  bosmana, 
który trzymał wachtę na Skep-psholmen, i przywlekli go aż tutaj. Idioci. Podobno 
nie  znaleźli  żadnego  bliższego  komisariatu.  Musiałem  go  wsadzić,  żeby  się  ich 
pozbyć. Jakbyśmy nie mieli nic innego... 
Kollberg podszedł do następnej celi. 
-  W komisariacie pana noga już postała. Za chwilę zobaczy pan, jak jest u nas, 
w kryminalnej. 
-  Oskarżę pana o przewinienie służbowe. 
*  iW  portfelu  nie  mam  centa,  serce  przepełnia  ból...".  Popularna  piosenka 
country  Waitingfor  a  train,  tekst  i  mu«yka:  Jimmie  Rodgers,  wykonawca:  John 
Denver. 

background image

**  „Hej, komendancie, gdzie twój sześciostrzałowiec?". ***   „Nie mam". 
140 
-  Nie sądzę. - Kollberg wyjął notes. -Ale zanim pojedziemy, proszę o nazwiska i 
adresy wszystkich członków waszej organizacji. 
-  Nie mamy żadnej organizacji. To tylko głowy rodziny, kilku ojców, którzy... 
-    ...patrolują  uzbrojeni  w  miejscach  publicznych  i  napadają  na  policjantów- 
dokończył Kollberg. - No, szybko, nazwiska. 
Dziesięć  minut  później  wpakował  dwie  głowy  rodziny  na  tylne  siedzenie,  zawiózł 
na Kungsholmsgatan i wepchnął do pokoju Martina Becka. 
Starszy nie dawał za wygraną. 
-  Będzie pan tego żałował do końca życia. 
-  Żałuję tylko tego, że nie złamałem panu ręki - odparował Kollberg. 
Martin Beck obrzucił go szybkim, badawczym spojrzeniem. 
-  W porządku, Lennart. Wracaj do domu. Kollberg wyszedł. 
Inżynier  w  dresie  już  otwierał  usta,  żeby  coś  powiedzieć,  ale  Martin  Beck  go 
powstrzymał. 
Gestem poprosił, żeby usiedli, oparł łokcie na blacie biurka i splótł dłonie. 
-    Dopuściliście  się  czegoś  niewybaczalnego.  Sama  myśl  o  milicji  obywatelskiej 
jest większym zagrożeniem niż jeden przestępca albo cała szajka. Sprzyja linczom 

zachęca 

do 

samowolnego 

wymierzania 

sprawiedliwości. 

Psuje 

system 

bezpieczeństwa państwa. Rozumiecie, o co mi chodzi? 
- Jakbym czytał książkę - kwaśno stwierdził ten w dresie. 
-  I bardzo dobrze. To podstawa. Katechizm. Rozumiecie? Zrozumieli mniej więcej 
po godzinie. 
Kiedy Kollberg otworzył drzwi do mieszkania przy Palan-dergatan, żona siedziała 
na  łóżku  z  robótką.  Rozebrał  się  bez  słowa,  pomaszerował  do  łazienki,  wziął 
prysznic i położył się obok niej. 
Odłożyła robótkę. 
141 
-  Masz paskudnego guza na karku. Czy ktoś cię uderzył? 
-  Obejmij mnie. 
-  Brzuch mi przeszkadza, ale... O, tak. Kto cię uderzył? 
-  Dwóch pieprzonych amatorów - odpowiedział Kollberg i zasnął. 
Rozdział 22 
Przy śniadaniu w niedzielę rano żona Martina Becka powiedziała: 
-  Jak  wam  idzie?  Nie  możecie  złapać  tego  typa?  To  straszne,  co  spotkało 
Lennarta. Rozumiem, że ludzie się boją, ale żeby napadać na policjantów? 
Martin  Beck  siedział  przy  stole  lekko  zgarbiony,  w  piżamie  i  szlafroku 
kąpielowym, rozpamiętując sen. Nieprzyjemny sen. O Gunvaldzie Larssonie. Zgasił 
pierwszego tego dnia papierosa i popatrzył na żonę. 
-  Nie wiedzieli, że jest policjantem. 
-  Tak czy inaczej, to straszne. 
-  Uhm, straszne. 
Wbiła zęby w tost i marszcząc brwi, wbiła wzrok w popielniczkę. 
-  Nie powinieneś palić z samego rana. Pomyśl o gardle. Martin Beck wyjął rękę z 
kieszeni szlafroka. 
-  Uhm. 
Właśnie  chciał  zapalić  drugiego  papierosa,  ale  zrezygnował.  Inga  ma  rację, 
pomyślał. Jasne, że to nic dobrego. Za dużo palę. O kosztach nie wspominając. 
-  Za dużo palisz - powiedziała. - O kosztach nie wspominając. 
-  Wiem. 
143 
Zastanawiał się, ile razy to słyszał w czasie ich szesnastoletniego małżeństwa. 
Nawet w przybliżeniu nie był w stanie tego oszacować. 
-  Dzieci śpią? - spytał dla odwrócenia jej uwagi. 
-  No pewnie, przecież mają wakacje. Wczoraj Kruszynka wróciła dość późno. Nie 
podoba  mi  się,  że  włóczy  się  po  nocach.  Zwłaszcza  teraz,  kiedy  ten  szaleniec 
jest na wolności. Przecież to jeszcze dziecko. 
-  Niedługo skończy szesnaście lat. I o ile wiem, była u koleżanki w sąsiednim 
bloku. 

background image

-  Nilsson z dołu powiedział mi wczoraj, że rodzice, którzy pozwalają dzieciom 
włóczyć  się  bez  opieki  po  ulicach,  sami  są  sobie  winni.  W  społeczeństwie  nie 
brakuje ekshibicjonistów i innych, którzy muszą rozładować agresję, i to rodzice 
ponoszą odpowiedzialność, jeśli dzieci się na kogoś takiego napatoczą. 
-  Co to za Nilsson? 
-  Dyrektor Nilsson. Mieszka piętro niżej, pod nami. 
-  Ma dzieci? 
-  Nie. 
-  Aha, wszystko jasne. 
-    Też  mu  to  powiedziałam.  Ze  nie  wie,  co  to  znaczy  mieć  dzieci.  Ile  nas  to 
kosztuje zmartwień... 
-  Po co z nim rozmawiałaś? 
-  Bo sąsiadom trzeba okazywać sympatię. Tobie też by to nie zaszkodziło. Poza 
tym są całkiem mili. 
-  Akurat. - Martin Beck czuł, że zanosi się na kłótnię, więc szybko dopił kawę 
i wstał. - Muszę się ubrać. 
Usiadł  na  łóżku  w  sypialni.  Inga  zmywała.  Kiedy  skończyła,  czym  prędzej  wszedł 
do  łazienki,  zamknął  drzwi  na  zasuwkę,  puścił  wodę  do  wanny,  rozebrał  się  i 
zanurzył w gorącej kąpieli. 
Rozluźniony  zamknął  oczy,  usiłując  sobie  przypomnieć  ostatni  sen.  Gunvald 
Larsson. Ani on, ani Kollberg go nie lubili. Pracowali z nim sporadycznie i od 
niedawna. Przypuszczalnie Me-lander też nie miał o nim najlepszego zdania, mimo 
że tego nie okazywał. Gunvald Larsson posiadł niezwykłą umiejętność draż- 
144 
nienia  Martina  Becka.  Nawet  teraz,  myśląc  o  nim,  czuł  irytację,  ale  chyba  nie 
dotyczyła  osoby  Gunvalda  Larssona,  tylko  czegoś,  co  powiedział  albo  zrobił. 
Zdaniem  Martina  Becka,  Gunvald  Larsson  powiedział  albo  zrobił  coś,  co  miało 
istotne  znaczenie  dla  ich  pościgu  za  parkowym  mordercą.  Nie  potrafił  sobie 
przypomnieć co i pewnie dlatego był wkurzony. 
Wyszedł z wanny i goląc się, pomyślał, że prawdopodobnie  wszystko mu się tylko 
śniło. 
Kwadrans  później  jechał  metrem  do  centrum.  Wyjął  z  kieszeni  poranną  gazetę.  Na 
pierwszej  stronie  był  portret  pamięciowy  zabójcy  dziewczynek,  wykonany  przez 
policyjnego  rysownika  na  podstawie  informacji  nielicznych  świadków,  przede 
wszystkim  Rolfa  Everta  Lundgrena.  Nikt  nie  był  z  niego  zadowolony.  A  najmniej 
rysownik i Rolf Evert Lundgren. 
Martin Beck spojrzał na portret z większej odległości i zmrużył oczy. Ciekawe, w 
ilu  procentach  przypominał  prawdziwego  sprawcę.  Pani  Engstróm,  której  go 
pokazali,  najpierw  powiedziała,  że  ani  trochę  nie  jest  podobny  do  jej  zmarłego 
męża, ale potem uznała, że może istnieje pewne podobieństwo. 
Pod portretem zamieszczono niekompletny rysopis. Martin Beck przebiegł wzrokiem 
krótki tekst. 
Nagle  zesztywniał.  Poczuł  falę  gorąca.  Wstrzymał  oddech.  Już  wiedział,  co  nie 
dawało  mu  spokoju,  odkąd  schwytali  rabusia,  co  go  irytowało  i  miało  związek  z 
Gunvaldem Larssonem. Rysopis. 
Gunvald  Larsson,  streszczając  rysopis  podany  przez  Rolfa  Everta  Lundgrena, 
powiedział  niemal  dokładnie  to  samo  co  przeszło  dwa  tygodnie  temu  w  rozmowie 
telefonicznej', której Martin Beck był mimowolnym świadkiem. Stał przy szafce z 
archiwaliami i słuchał, co mówi Gunvald Larsson. Melander też przy tym był. 
Nie  pamiętał  całej  rozmowy,  ale  zdaje  się,  że  jakaś  kobieta  chciała  złożyć 
doniesienie  na  mężczyznę,  który  stał  na  balkonie  w  domu  naprzeciwko.  Gunvald 
Larsson  poprosił,  żeby  go  opisała,  i  streścił  podany  przez  nią  rysopis  prawie 
tak samo jak w trakcie 
10-   Mężczyzna na balkonie                        145 
przesłuchania Rolfa Everta Lundgrena. Poza tym kobieta wspomniała, że mężczyzna 
patrzy na dzieci bawiące się na ulicy. 
Martin Beck złożył gazetę i spojrzał w okno. Usiłował odtworzyć w pamięci tamto 
przedpołudnie.  Wiedział,  jaki  to  był  dzień,  bo  chwilę  później  pojechał  na 
Centralny i wsiadł do pociągu do Motali. Piątek drugiego czerwca, równo tydzień 
przed pierwszym morderstwem w parku Vanadis. 

background image

Czy  kobieta  podała  swój  adres?  Chyba  tak.  A  więc  Gunvald  Larsson  powinien  go 
gdzieś zapisać. 
Metro  toczyło  się  ku  centrum,  a  Martin  Beck  z  coraz  mniejszym  entuzjazmem 
podchodził  do  swojego  odkrycia.  Szczątkowy  rysopis  mógł  pasować  do  tysięcy 
ludzi.  Identyczne  sformułowania  Gunvalda  Larssona  w  dwóch  różnych  przypadkach 
wcale  nie  musiały  się  odnosić  do  tej  samej  osoby.  Wystawanie  na  balkonie  o 
każdej porze dnia i nocy nie przesądza o tym, że ktoś jest mordercą. Choć czcze 
domysły  Martina  Becka  w  innych  trudnych  śledztwach  okazywały  się  trafne  i 
pomocne w ich rozwikłaniu, tym razem mogło być inaczej. 
Mimo wszystko warto to sprawdzić. 
Zwykle  wysiadał  na  Centralnym  i  piechotą  szedł  przez  Klara-bergsviadukten  do 
Kungholmsgatan, ale teraz pojechał taksówką. 
Gunvald Larsson siedział przy biurku i pił kawę. Kollberg przysiadł na blacie i 
przeżuwał drożdżówkę. 
Martin Beck usiadł na krześle Melandera i wbił wzrok w Gun-vałda Larssona. 
-    Czy  pamiętasz  kobietę,  która  zadzwoniła  tego  dnia,  kiedy  wyjeżdżałem  do 
Motali? Tę, która chciała zgłosić, że na balkonie po drugiej stronie ulicy stoi 
jakiś facet? 
Kollberg  wsunął  drugą  połówkę  drożdżówki  do  ust  i  ze  zdumieniem  popatrzył  na 
Martina Becka. 
-  No jasne - powiedział Gunvald Larsson. - Wariatka. Bo co? 
-  Pamiętasz, jak go opisała? 
-    Nie,  ni  cholery.  Tylko  tego  ^brakowało,  żebym  pamiętał  wszystkie  brednie 
jakichś porąbańców. 
Kollberg z pewnym trudem przełknął drożdżówkę. 
146 
-  O czym wy mówicie? 
Martin Beck powstrzymał go machnięciem ręki. 
-  Zastanów się, Gunvald. To może być ważne. 
Gunvald Larsson obrzucił Martina Becka nieufnym spojrzeniem. 
-  Niby czemu? Czekaj, niech pomyślę...  - Myślał chwilę.  -Już pomyślałem. Nie, 
nie  pamiętam.  Nie  wydaje  mi  się,  żeby  się  czymś  wyróżniał.  Pewnie  wyglądał 
całkiem  zwyczajnie.  -  Wepchnął  knykieć  palca  wskazującego  do  nosa  i  zmarszczył 
czoło.  -Może  miał  rozpięty  rozporek?  Nie,  zaraz...  to  była  koszula.  Miał 
rozpiętą  białą  koszulę.  No  jasne,  już  pamiętam.  Baba  powiedziała,  że  ma 
szaroniebieskie  oczy,  i  wtedy  zapytałem,  jak  wąska  jest  ta  ulica.  I  wiesz,  co 
odpowiedziała?  Że  ulica  wcale  nie  jest  wąska,  tylko  ona  patrzy  na  niego  przez 
lornetkę. Obłęd. Cholerna pod-glądaczka. Na dobrą sprawę powinno sieją zamknąć. 
Zęby się gapić na facetów przez lornetkę! 
-  O czym wy rozmawiacie? - wtrącił się Kollberg. 
-  Sam chciałbym wiedzieć  - przyznał Gunvald Larsson.  -Dlaczego to nagle takie 
ważne? 
-  Pomyślałem o tym mężczyźnie na balkonie  - odparł po chwili milczenia Martin 
Beck - bo Gunvald użył tych samych słów, kiedy streszczał rysopis podany przez 
kobietę  i  przez  Rolfa  Everta  Lundgrena.  Rzadkie,  zaczesane  do  tyłu  włosy, 
wydatny  nos,  wzrost  średni,  biała  niezapięta  koszula,  brązowe  spodnie, 
niebieskoszare oczy. Zgadza się? 
-    Może  -  powiedział  Gunvald  Larsson.  -  Naprawdę  nie  pamiętam.  W  każdym  razie 
zgadza się z opisem Lundgrena. 
-    Chodzi  ci  o  to,  że  to  mogłaby  być  ta  sama  osoba?  -  spytał  Kollberg  z 
powątpiewaniem w głosie. - W tym rysopisie nie ma nic szczególnego. 
Martin Beck wzruszył ramionami. 
-  Wiem. To naturalnie o niczym nie świadczy, ale od przesłuchania Lundgrena nie 
opuszczało mnie uczucie, że między morderstwami a mężczyzną na balkonie może być 
jakiś związek. Ale  dopiero dzisiaj przyszło mi to do głowy.  - Przesunął dłonią 
po 
147 
brodzie  i  popatrzył  zakłopotany  na  Kollberga.  -  Wiem,  że  to  bardzo  luźne 
skojarzenie, nic, do czego warto by się przywiązywać, ale może nie zaszkodziłoby 
go odszukać. 
Kołlberg podszedł do okna i skrzyżował ramiona na piersi. 

background image

-  Hm, luźne skojarzenie. 
Martin Beck nie odrywał wzroku od Gunvalda Larssona. 
-  Spróbuj sobie przypomnieć tę rozmowę. Co powiedziała ta kobieta? 
Gunvald Larsson rozłożył swoje wielgachne dłonie. 
-  Tylko tyle, że chce złożyć doniesienie na mężczyznę, który stoi na balkonie w 
domu naprzeciwko. Jej zdaniem to było dziwne. 
-  Dlaczego jej zdaniem to było dziwne? 
-    Bo  stał  tam  na  okrągło.  W  nocy  też.  Powiedziała,  że  obserwuje  go  przez 
lornetkę. Ze on stoi i patrzy na ulicę, na samochody i bawiące się dzieci. Potem 
się wściekła, że w ogóle mnie to nie interesuje. A niby czym tu się, do cholery, 
interesować?  Ludzie  mają  chyba  prawo  stać  na  swoich  balkonach,  nienękani  przez 
sąsiadów,  którzy  kablują  na  nich  policji?  Co?  Co  ta  baba  sobie  myślała?  Ze  co 
powinienem z tym zrobić? 
-  Gdzie ona mieszka? - spytał Martin Beck. 
-  Nie mam pojęcia. Nie jestem pewien, czy w ogóle podała jakiś adres. 
- Jak się nazywa? - włączył się Kołlberg. 
-  Nie wiem. Niby jakim cudem? 
-  Nie zapytałeś? - powiedział Martin Beck. 
-  Pewnie zapytałem. W końcu to rutyna. 
-  Nie pamiętasz? - spytał Kołlberg. - Pomyśl. 
Martin  Beck  i  Kołlberg  z  uwagą  przyglądali  się  wysilonej  pracy  umysłowej 
Gunvalda  Larssona.  Mocno  ściągnął  jasne  brwi  i  poczerwieniał  na  twarzy,  jakby 
miał obstrukcję. 
Po chwili się poddał. 
-  Nie, nie pamiętam. Pani... hrą, pani jakaś tam... 
-  Nigdzie tego nie zapisałeś? - powiedział Martin Beck. -Zawsze zapisujesz. 
148 
Gunvald Larsson intensywnie się w niego wpatrywał. 
-    Tak,  ale  nie  wszystko  przechowuję.  A  to  było  jedno  wielkie  nic.  Telefon  od 
wariatki. Dlaczego miałbym czymś takim zaśmiecać sobie głowę i szuflady? 
Kołlberg westchnął. 
-  No tak. To co robimy? 
-  O której będzie Melander? - zapytał Martin Beck. 
-  Chyba o trzeciej. Zarwał noc. 
-    Zadzwoń  do  niego  i  poproś,  żeby  natychmiast  przyjechał  -  powiedział  Martin 
Beck. -Wyśpi się innym razem. 
Rozdział 23 
Kiedy  Kollberg  zadzwonił,  Melander  spał  w  swoim  mieszkaniu  na  rogu  Norr 
Malarstrand  i  Polhemsgatan.  Błyskawicznie  się  ubrał,  wskoczył  do  samochodu  i 
kwadrans  później  wszedł  do  pokoju  przy  Kungsholmsgatan,  gdzie  czekali  na  niego 
trzej koledzy. 
Pamiętał  inkryminowaną  rozmowę  telefoniczną  i  kiedy  przesłuchali  ostatni 
fragment  taśmy  z  przesłuchania  Rolfa  Everta  Lundgrena,  potwierdził  trafność 
teorii Martina Becka. 
Potem  zażyczył  sobie  kawy,  starannie  nabił  fajkę,  zapalił,  odchylił  się  na 
krześle i zwrócił do Martina Becka: 
-  A więc myślisz, że może być jakiś związek? 
-  To tylko przypuszczenie - odparł Martin Beck. - Przyczynek do zgaduj-zgaduli. 
-  Może coś w tym jest - przyznał Melander. - Co mam zrobić? 
-  Włącz swój komputer - podsuflował Kollberg. Melander skinął głową i spokojnie 
pykał fajkę. Kollberg, nie 
bez racji, nazywał go chodzącą kartoteką. O pamięci Melandera krążyły legendy. 
-    Przypomnij  sobie,  co  Gunvald  mówił  i  robił,  kiedy  odebrał  ten  telefon  - 
powiedział Martin Beck. 
-  Czy następnego dnia nie przeniósł się do nas Lennart? Zaraz... To musiało być 
drugiego  czerwca.  Siedziałem  w  sąsiednim  pokoju,  a  jak  przyszedł  Lennart, 
zmieniłem pokój. 
150 
-  Otóż to - przytaknął Martin Beck. - A ja wyjeżdżałem do Motali. Zajrzałem tu 
w drodze na dworzec, żeby cię zapytać o tego pasera. 
-  Tak. O Larssona. Tego, co umarł. 

background image

Kollberg  przysiadł  na  parapecie  i  słuchał.  Ilekroć  Melander  rekonstruował 
przebieg  wydarzeń,  nierzadko  dużo  odleglejszych  w  czasie,  miał  wrażenie,  że 
uczestniczy w jakimś seansie. 
Melander  przyjął,  jak  zwykł  mawiać  Kollberg,  pozę  myśliciela:  odchylił  się  na 
krześle,  wyprostował  i  skrzyżował  nogi,  przymknął  oczy  i  niespiesznie  cmokał 
fajkę. Martin Beck jak zwykle oparł łokieć na szafce z archiwaliami. 
-  Wszedłem do pokoju, ty stałeś tu, gdzie teraz, a Gunvald siedział tu, gdzie 
siedzi. Rozmawialiśmy o tym paserze i wtedy zadzwonił telefon. Gunvald odebrał. 
Pamiętam, że się przedstawił i zapytał ojej nazwisko. 
-  Pamiętasz, czyje zapisał? 
-  Chyba tak, bo miał w ręku długopis... Tak, na pewno zapisał. 
-  A zapytał o adres? 
-    Nie,  raczej  nie.  Ale  mogła  od  razu  podać  nazwisko  i  adres.  Martin  Beck 
spojrzał pytająco na Gunvalda Larssona. Gunvald Larsson wzruszył ramionami. 
-  Nie pamiętam żadnego adresu. 
-  Potem Gunvald powiedział coś o kocie - kontynuował Melander. 
-  Fakt - przyznał Gunvald Larsson. - Zrozumiałem, że na jej balkonie jest kot, 
ale  sprostowała,  że  ktoś,  więc  pomyślałem,  że  ktoś  stoi  na  jej  balkonie  i 
dlatego dzwoni na policję. 
-  Wtedy poprosiłeś, żeby go opisała, i na pewno wszystko notowałeś, powtarzając 
jej słowa. 
-  Nawet jeśli notowałem - powiedział Gunvald Larsson - co bardzo prawdopodobne, 
to  tutaj,  a  jak  się  okazało,  że  nie  ma  sobie  czym  zawracać  głowy,  wyrwałem 
kartkę i wywaliłem do kosza. 
Martin Beck zapalił papierosa, wrzucił zużytą zapałkę do popielniczki Melandera 
i wrócił na swoje miejsce przy szafce. 
151 
-  To, niestety, całkiem prawdopodobne. Mów dalej, Fredrik. 
-    Dopiero  kiedy  podała  ci  jego  rysopis,  zrozumiałeś,  że  on  stoi  na  swoim 
balkonie, prawda? 
-  Tak - odparł Gunvald Larsson. - Pomyślałem, że to wariatka. 
-  Potem spytałeś, skąd wie, że mężczyzna ma niebieskoszare oczy, skoro jest po 
drugiej stronie ulicy. 
-    I  wtedy  babsztyl  powiedział,  że  obserwuje  go  przez  lornetkę.  Melander, 
zdumiony, podniósł głowę. 
-  Lornetka. O jasny gwint! 
-  Zapytałem, czyjej nie zaczepia. Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu sobie stoi, 
ale ona uważa, że jest w tym coś plugawego. 
-  Pewnie wystawał tam dzień i noc - skomentował Melander. 
-  Tak twierdziła. 
-  Potem spytałeś, na co on patrzy, a ona powiedziała, że na ulicę: na samochody 
i  bawiące  się  dzieci.  A  potem  spytałeś,  czyjej  zdaniem  powinieneś  tam  wysłać 
sforę psów. 
-  Owszem. - Gunvald Larsson popatrzył z irytacją na Martina Becka. - Martin tu 
sterczał i ględził o psach. Miał niepowtarzalną okazję, żeby wyekspediować swoją 
pieprzoną sforę. 
Martin Beck wymienił spojrzenia z Kollbergiem. 
-  Potem - podjął Melander - rozmowa chyba się skończyła. Kobieta wyzwała cię od 
impertynentów, rozłączyła się, a ja wróciłem do siebie. 
Martin Beck westchnął. 
-  Niewiele tego. Nie licząc zgodności rysopisu. 
-  Dziwne, że gość sterczy dobę na okrągło na balkonie - powiedział Kollberg. - 
Może to emeryt, który nie ma ciekawszych zajęć. 
-  Nie - zaoponował Gunvald Larsson. - Pamiętam jej słowa. „To młody mężczyzna, 
przed  czterdziestką.  Gapi  się  od  świtu  do  nocy,  jakby  nie  miał  nic  innego  do 
roboty". Tak powiedziała. Na śmierć o tym zapomniałem. 
Martin Beck zdjął łokieć z szafki. 
152 
-    To  by  się  zgadzało  z  rysopisem  podanym  przez  Lundgrena.  Mężczyzna  około 
czterdziestki. Jeśli patrzyła przez lornetkę, powinna go widzieć dość wyraźnie. 
-  A nie mówiła, od kiedy mu się przygląda? - zapytał Kollberg. 

background image

Gunvald Larsson zastanawiał się przez chwilę. 
- Jasne, że mówiła. Od dwóch miesięcy, ale mógł tam być wcześniej, tylko o tym 
nie pomyślała. Najpierw wydawało się jej, że to samobójca. Ze chce skoczyć. Tak 
powiedziała. 
-  Na pewno nigdzie nie masz tych notatek? - spytał Martin Beck. 
Gunvald Larsson wysunął szufladę biurka, wyjął pliczek kartek różnej wielkości, 
położył na blacie i zaczął przeglądać. 
-  To notatki o sprawach rozwojowych. Wyrzucam je, jak wszystko jest w raporcie. 
Melander pochylił się i wytrząsnął popiół z fajki. 
-    Trzymałeś  długopis  w  ręku,  wziąłeś  bloczek  i  odsunąłeś  książkę 
telefoniczną... 
Gunvald Larsson przejrzał pliczek i schował do szuflady. 
-  Na pewno nie zachowałem żadnych zapisków. Niestety. Melander wskazał cybuchem 
na Gunvalda Larssona. 
-  Książka telefoniczna. 
-  Co książka telefoniczna? 
-  Na biurku leżała otwarta książka telefoniczna. Nic tam nie naskrobałeś? 
-    To  możliwe.  -  Gunvald  Larsson  sięgnął  po  książkę  telefoniczną.  -  Cholerna 
robota, żeby to przejrzeć. 
Melander odłożył fajkę. 
-  Nie musisz. Jeśli coś napisałeś, a myślę, że tak, to nie w tej książce. 
Martin  Beck  nagle  zobaczył  tę  scenę.  Melander  wchodzi  z  sąsiedniego  pokoju  z 
otwartą  książką  telefoniczną,  daje  mu  ją  i  pokazuje  nazwisko  pasera  Arvida 
Larssona. Potem Martin Beck kładzie książkę na biurku Gunvalda Larssona. 
-  Lennart, przynieś pierwszą część. 
153 
Martin  Beck  zaczął  od  L.  „Larsson  Arvid  antykw.".  Nic,  żadnych  zapisków.  Potem 
starannie  przeglądał  strona  po  stronie.  W  wielu  miejscach  były  rozmaite  uwagi, 
przeważnie  nieczytelne  kulfony  Melandera  i  trochę  kaligraficznych  notatek 
Kollberga. Koledzy otoczyli go kołem i czekali w milczeniu. 
Gunvald  Larsson  zerkał  do  książki  przez  jego  ramię,  dopóki  Martin  Beck  nie 
doszedł do strony tysiąc osiemdziesiątej drugiej. 
- Jest! 
"wszyscy czterej wpatrywali się w jedno jedyne słowo na marginesie: „Andersson". 
Rozdział 24 
Andersson. 
Gunvald Larsson przekrzywił głowę. 
-  Tak,  to  mi  wygląda  na  „Andersson".  Albo  „Andersen".  Albo  „Andresen".  Cholera 
wie. Ale raczej „Andersson". 
Andersson. 
W  Szwecji  mieszka  trzysta  dziewięćdziesiąt  tysięcy  osób  noszących  nazwisko 
Andersson.  W  książce  telefonicznej  abonentów  sztokholmskich  jest  ich  dziesięć 
tysięcy dwieście plus dwa tysiące abonentów z przedmieść Sztokholmu. 
Martin  Beck  miał  o  czym  myśleć.  Odszukanie  autorki  tego  słynnego  zgłoszenia 
mogłoby się okazać bardzo proste, gdyby skorzystali z pośrednictwa prasy, radia 
i telewizji. Albo bardzo trudne. Do tej pory wszystko szło jak po grudzie. 
Skorzystali z pośrednictwa prasy, radia i telewizji. 
I nic. 
Brak reakcji w niedzielę dało się jeszcze jakoś wytłumaczyć. 
Ale kiedy o jedenastej w poniedziałek wciąż nie było żadnego odzewu, Martin Beck 
zaczął tracić resztki nadziei. 
Przepytywanie  ludzi  i  wydzwanianie  wiązało  się  z  koniecznością  zaangażowania 
sporych  sił  i  środków  w  coś,  co  od  początku  było  jedną  wielką  niewiadomą.  A 
gdyby tak ograniczyć zasięg poszukiwań? Szeroka ulica... 
155 
-  Na pewno gdzieś w śródmieściu. 
-  Na pewno? - spytał z powątpiewaniem Kollberg. 
-  Oczywiście, że nie, ale... 
-  Ale co? Czy coś ci podpowiada twoja intuicja? 
Martin Beck popatrzył na niego udręczony i natychmiast wziął się w garść. 
-  Bilet na metro. 

background image

-  Który ma się nijak do morderstw i mordercy - zauważył Kollberg. 
-  Został kupiony na stacji Radmansgatan i wykorzystany tylko w jedną stronę. - 
Martin Beck obstawał przy swoim. - Morderca miał go przy sobie, bo zamierzał go 
wykorzystać w drodze powrotnej. Pojechał z Radmansgatan do Mariatorget albo Zin-
kensdamm i poszedł pieszo do Tantolunden. 
-  Spekulacje. 
-  Musiał się jakoś pozbyć chłopczyka, żeby zostać sam na sam z dziewczynką, i 
miał pod ręką tylko ten bilet. 
-  Spekulacje. 
-  Ale logicznie rzecz biorąc, trzyma się kupy. 
-  Ledwo ledwo. 
-  Poza tym pierwszego morderstwa dokonano w parku Va-nadis. Wszystko się kręci 
wokół  tej  dzielnicy.  Park  Vanadis,  Radmansgatan,  Vasastaden,  Norrmalm  albo 
Syberia*. 
-  Powtarzasz się - oschle skwitował Kollberg. - To czyste domysły. 
-  Rachunek prawdopodobieństwa. 
- Jak go zwał, tak zwał. 
-  Chcę znaleźć tę Andersson, nie możemy siedzieć i czekać, aż sama się zgłosi. 
Może nie ma telewizora i nie czyta gazet. W każdym razie powinna mieć dostęp do 
telefonu. 
-  Powinna? 
-    Tak,  bezwzględnie.  Nie  dzwoni  się  z  taką  sprawą  z  budki  albo  trafiki.  Poza 
tym rozmawiając, widziała go. 
*  Część  dzielnicy  Norrmalm,  przezwana  Syberią,  bo  kiedyją  zbudowano  w  drugiej 
połowie XIX wieku, leżała na „zsyłkowym odludziu" Sztokholmu. 
156 
-  Okej. W tym punkcie się poddaję. 
- Jeśli mamy wydzwaniać albo chodzić od drzwi do drzwi, musimy najpierw ustalić 
konkretny obszar, bo brakuje nam ludzi, którzy mogliby się skontaktować z każdą 
osobą o nazwisku Andersson. 
-  A gdybyśmy przez chwilę zapomnieli o Andersson i zastanowili się nad tym, co 
wiemy o mordercy? 
-  Mamy coś w rodzaju rysopisu. 
-    No  właśnie,  coś  w  rodzaju.  To  trafne  określenie.  I  nie  wiemy,  czy  Lundgren 
rzeczywiście widział mordercę. Jeśli w ogóle kogoś widział. 
-  Wiemy, że to mężczyzna. 
-  Tak. I co jeszcze? 
-  Że nie figuruje w kartotece obyczajówki. 
-    Zakładając,  że  nikt  niczego  nie  zaniedbał  ani  nie  prześlepił.  To  się  już 
zdarzało. 
-    Znamy  przybliżony  czas  morderstw:  tuż  po  siódmej  w  parku  Vanadis  i  między 
drugą a trzecią po południu w Tantolunden. A więc wtedy nie pracował. 
-  Co to znaczy? - zapytał Kollberg i sam odpowiedział, bo Martin Beck milczał. 
-  Że  jest  bezrobotny,  ma  urlop,  jest  na  zwolnieniu  lekarskim,  bawi  z  chwilową 
wizytą, ma zmienny czas pracy, jest na emeryturze, jest włóczęgą albo... Krótko 
mówiąc, to nic nie znaczy. 
-  No dobrze, ale co nieco wiemy o jego modelu zachowania. 
-  Chodzi ci o bełkot psychologów? 
-  Tak. 
-  To też są czyste domysły... - Kollberg umilkł na moment. -Ale muszę przyznać, 
że Melander zrobił bardzo wiarygodny wyciąg z tej cegły. 
-  Uhm. 
-    A  wracając  do  tej  kobiety,  zgoda,  poszukajmy  jej.  Ponieważ,  jak  celnie 
zauważyłeś,  zamiast  snuć  domysły,  musimy  od  czegoś  zacząć,  załóżmy,  że  masz 
rację. Jak chcesz to zrobić? 
157 
-    Zaczniemy  od  rewirów  piątki  i  dziewiątki.  Kilku  ludzi  obdzwoni  wszystkich 
Anderssonów,  kilku  pochodzi  od  drzwi  do  drzwi.  Poprosimy  wszystkich  kolegów  z 
tych  komisariatów,  żeby  mieli  oczy  i  uszy  otwarte.  Zwłaszcza  na  długich 
szerokich  ulicach,  gdzie  są  balkony:  Odengatan,  Karlbergsvagen,  Tegnergatan, 
Sveavagen i tak dalej. 

background image

-Okej. 
Wzięli się do pracy. 
To  był  okropny  poniedziałek.  Społeczeństwo,  czyli  Wielki  Detektyw,  ciut  mniej 
aktywne w niedzielę z powodu licznych wyjazdów za miasto i uspokajających apeli 
w  mediach,  znów  ruszyło  pełną  parą.  Centrala  tonęła  w  powodzi  telefonów. 
Dzwonili  ci,  którym  się  wydawało,  że  coś  wiedzą,  skorzy  do  wyznania  grzechów 
wariaci  i  spragnieni  dobrej  zabawy  dowcipnisie.  W  parkach  i  na  skwerach  już 
roiło  się  od  niemundurowych  policjantów,  było  ich  około  setki,  a  teraz  zaczęły 
się poszukiwania kogoś o nazwisku Andersson. 
Strach  ma  wielkie  oczy.  Rodzice  telefonowali  na  policję,  kiedy  dzieci  nie 
wróciły  do  domu  po  kwadransie  albo  dwudziestu  minutach.  Wszystko  wymagało 
odnotowania  i  sprawdzenia.  Materiał  pęczniał  w  zawrotnym  tempie.  I  był 
bezwartościowy. 
W środku tego piekła zadzwonił Hansson z piątki. 
-  Co, znowu znalazłeś trupa? - zapytał Martin Beck. 
-    Nie,  ale  martwię  się  o  Erikssona,  którego  mieliśmy  obserwować.  Tego 
ekshibicjonistę, którego tymczasowo zatrzymaliście. 
-  Dlaczego? 
-  Od środy nie wyszedł z domu. Przytaszczył mnóstwo alkoholu, głównie grogu i 
deserowego wina. Był w kilku monopolowych. 
-  A potem? 
-  Mignął od czasu do czasu w oknie, chłopcy mówią, że wyglądał jak duch. Ale od 
wczoraj rano w ogóle go nie widzieli. 
-  Pukaliście do drzwi? 
-  Tak. Nie otwiera.                   < 
Martin Beck prawie o nim zapomniał. Eriksson. Nieszczęsne rozbiegane spojrzenie, 
drżące chude ręce. 
158 
-  Wejdźcie tam - polecił, czując lód na całym ciele. -Jak? 
- Jak sobie chcesz. 
Odłożył  słuchawkę  i  siedział  z  głową  opartą  na  dłoniach.  Nie,  pomyślał,  tylko 
nie to. 
Hansson odezwał się pół godziny później. 
-  Włączył gaz. 
-  I? 
-  Wiozą go do szpitala. Żyje. 
Martin Beck westchnął. To się nazywa westchnienie ulgi. 
-    Ale  niewiele  brakowało  -  dodał  Hansson.  -  Bardzo  się  starał,  pozaklejał 
szpary  w  drzwiach  i  uszczelnił  dziurki  od  klucza  w  drzwiach  wejściowych  i  do 
kuchni. 
-  Wyjdzie z tego? 
-  Tak, dzięki temu co zwykle. Skończyły mu się żetony do licznika gazowego. Ale 
gdyby poleżał jeszcze chwilę... 
-  Napisał coś? 
-    Tak.  „Dłużej  nie  wytrzymam".  Dużymi  literami  na  marginesie  starego  pornosa. 
Zawiadomiłem komisję do walki z alkoholizmem. 
-  Wcześniej powinno się to było zrobić. 
-    E...  Nie  zaniedbywał  pracy...  dopóki  go  nie  zwinęliście.  Do  końca  tego 
parszywego poniedziałku wciąż było daleko. 
Dopiero  o  jedenastej  Martin  Beck  i  Kollberg  pojechali  do  domu.  Gunvald  Larsson 
też. Melander został. Wiedzieli, że nie znosi nocnych dyżurów i na samą myśl o 
rezygnacji  z  dziesięciogodzin-nego  snu  cierpi  katusze.  Słowem  się  jednak  nie 
odezwał, na jego twarzy malował się jak zwykle stoicki spokój. 
Nic się nie wydarzyło. Rozmawiano z wieloma kobietami o nazwisku Andersson, ale 
żadna z nich nie dzwoniła tamtego pamiętnego dnia. 
Nie znaleziono żadnych zwłok, wszystkie dzieci zgłoszone jako zaginione wróciły 
do domu. 
Martin Beck poszedł do Fridhemsplan i pojechał metrem do Bagarmossen. 
159 
Dzisiaj  też  się  udało.  Od  ostatniego  zabójstwa  minął  przeszło  tydzień.  Albo  od 
kolejnego. 

background image

Był jak topielec, który wyczuł grunt pod nogami, ale wie, że to chwilowe, że za 
kilka godzin zacznie się przypływ. 
Rozdział 25 
Było wczesne wtorkowe przedpołudnie dwudziestego czerwca. W dyżurce dziewiątego 
komisariatu  jeszcze  panował  spokój.  Policjant  Kvist  siedział  przy  stole,  palił 
papierosa i czytał gazetę. Był młodym mężczyzną z jasną brodą. Zza przepierzenia 
w  rogu  dochodziły  głosy,  od  czasu  do  czasu  przerywane  stukotem  maszyny  do 
pisania.  Zadzwonił  telefon.  Kvist  uniósł  głowę  znad  lektury  i  zobaczył,  że 
Granlund w szklanej klatce podnosi słuchawkę. 
Drzwi za nim otworzyły się, wszedł Rodin, stanął przy drzwiach i wkładał uprząż. 
Był  znacznie  starszy  od  Kvista  -  wiekiem  i  służbą.  Kvist  skończył  szkołę 
policyjną rok temu, do dziewiątki trafił całkiem niedawno. 
Rodin wziął czapkę ze stołu i poklepał Kvista po ramieniu. 
-  No, chłopaku, idziemy. Jeszcze jedna rundka i kawa. Kvist zgasił papierosa i 
złożył gazetę. 
-  Co czytasz? - spytał Rodin. 
-  „Znak czasu"*. Dobra gazeta. Polecam. 
-    Nigdy  w  życiu.  Polityczny  szmatławiec.  I  kulturalny,  co?  Nie,  zostanę  przy 
„Dzienniku sportowym"**. No, chodź. 
*  „Tidsignal"  (1965-1975)  -  tygodnik,  tuba  Szwedzkiej  Partii  Komunistycznej 
(SKP),  od  1967  przekształconej  w  Partię  Lewicy  -  Komuniści  (VPK).  Reaktywowany 
jako kwartalnik w 2005. 
**  „Idrottsbladet"  -wychodzi  od  1910,  w  latach  70.XX  wieku  poświęcony  głównie 
sportom motorowym, od 2008 wydawany jako „Svensk Motorsport". 
11 - Mężczyzna na balkonie 
161 
Wyszli  z  budynku  i  ruszyli  Surbrunnsgatan  na  zachód.  Powoli,  ramię  w  ramię, 
równym krokiem, z rękami na plecach. 
-  Czy Granlund powiedział, co mamy zrobić z tą Andersson, jakją znajdziemy?  - 
zapytał Kvist. 
-    Mamy  się  upewnić,  czy  to  ona  dzwoniła  do  kryminalnego  drugiego  czerwca  i 
podkablowała  gościa  na  balkonie,  a  potem  zadzwonić  do  Granlunda  -  wyjaśnił 
Rodin. 
Minęli Tulegatan. 
Kvist popatrzył w stronę parku Vanadis. 
-  Byłeś tam zaraz po morderstwie? 
-  Tak. A ty nie? 
-  Nie. Miałem wolne. 
Przez chwilę maszerowali w milczeniu. 
-    Nigdy  nie  znalazłem  zwłok  -  odezwał  się  Kvist.  -  To  na  pewno  jest  straszny 
widok. 
-    Żebyś  wiedział.  Ale  spokojnie,  chłopaku,  w  tej  robocie  zobaczysz  niejedne 
zwłoki. 
-  Dlaczego zostałeś policjantem? 
Rodin nie odpowiedział od razu. Chyba się zastanawiał. 
-    Mój  stary  był  policjantem.  Wydawało  się  naturalne,  że  pójdę  wjego  ślady. 
Chociaż matka nie była zachwycona. A ty dlaczego zostałeś gliniarzem? 
-    Zęby  wnieść  swój  wkład  w  dobro  społeczeństwa.  -  Kvist  parsknął  śmiechem.  - 
Najpierw  nie  wiedziałem,  co  chcę  robić.  Miałem  same  dwóje  na  świadectwie.  W 
wojsku  poznałem  takiego  jednego,  który  wybierał  się  do  policji,  i  on  mi 
powiedział,  że  z  tymi  stopniami  przyjmą  mnie  do  szkoły  policyjnej,  że  brakuje 
ludzi i... no, przekonał mnie. 
-  Marnie płacą. 
-  Ja  nie  narzekam.  W  szkole  dostawałem  tysiąc  czterysta  miesięcznie,  mam 
dziewiątą grupę uposażeniową... 
-  Tak, wiem. Teraz jest trochę lepiej niż wtedy, kiedy ja zaczynałem. 
-    Po  gimnazjum  około  osiemdziesięciu  procent  idzie  do  zawodówek.  Policjanci 
rekrutują się z tych pozostałych dwudziestu 
162 
procent.  A  wśród  tych  dwudziestu  procent  jest  dużo  takich  jak  ty,  którzy 
wybierają ten zawód tylko dlatego, że ich ojcowie byli policjantami. 

background image

-  No dobrze, ale za cholerę nie poszedłbym do tej samej roboty, gdyby stary był 
śmieciarzem. 
-  Podobno w całym kraju jest co najmniej tysiąc pięćset wakatów. Nic dziwnego, 
że mamy tyle nadgodzin. 
Rodin skopał z chodnika puszkę po piwie. 
-  Aleś ty mocny w statystyce. Chcesz zostać komendantem? 
Kvist roześmiał się, lekko zmieszany. 
-  E tam. Czytałem o tym artykuł. Ale komendant? Może to nie takie głupie. Jak 
myślisz, ile on zarabia? 
-  Nie wiesz tego? Ty, taki oblatany? Doszli do Sveavagen i umilkli. 
Pod  kioskiem  przed  monopolowym  częstowało  się  kuksańcami  dwóch  pijanych 
mężczyzn.  Jeden  wymachiwał  pięścią,  raz  po  raz  usiłował  wyprowadzić  cios,  ale 
stopień  upojenia  przeszkadzał  mu  w  odniesieniu  zwycięstwa.  Drugi,  ciut 
trzeźwiej-szy,  trzymał  bełkoczącego  i  fechtującego  rozrabiakę  na  dystans, 
odpychając go dłonią. W końcu stracił cierpliwość i przewrócił go na chodnik. 
Rodin westchnął. 
-  Bierzemy go - powiedział, przecinając jezdnię. - Zawsze wszczyna burdy. 
-  Który? 
-  Ten, co leży. Drugi sobie poradzi. 
Długim  szybkim  krokiem  podeszli  do  mężczyzn.  Trzeci  łazę-ga,  który  przyglądał 
się  szamotaninie  sprzed  restauracji  Metropol,  z  wysiloną  godnością  ruszył  do 
Odengatan, rzucając przez ramię wylęknione spojrzenia. 
Policjanci  podnieśli  mężczyznę.  Miał  około  sześćdziesiątki,  był  bardzo  chudy, 
ważył  nie  więcej  niż  pięćdziesiąt  kilo.  Niektórzy  przechodnie,  tak  zwani 
przyzwoici obywatele, przystanęli i patrzyli z pewnej odległości. 
163 
-  No, Johansson, jak się dzisiaj miewamy? - zagadnął Rodin. 
Johansson zwiesił głowę i podjął daremny wysiłek strzepnięcia kurzu z marynarki. 
-  Do-doe... -wybełkotał. - Gadaem se z kumplem. Żarrro-waliśmy, kapewu? 
Kumpel nie najgorzej wczuł się w rolę zadowolonego z życia. 
-  Oskarowi nic nie jest. Da sobie radę. 
-  Rozejść się - łagodnie odparł Rodin, przeganiając go machnięciem ręki. 
Kumpel z ulgą się ulotnił. 
Rodin  i  Kvist  chwycili  Oskara  Johanssona  pod  ramiona  i  ruszyli  na  postój 
taksówek, dwadzieścia metrów dalej. 
Taksówkarz  na  ich  widok  wysiadł  i  otworzył  tylne  drzwi.  Był  z  tych,  którzy 
chętnie współpracują. 
-    Teraz  Johansson  pojedzie  samochodem  -  powiedział  Rodin.  -A  potem  Johansson 
się prześpi. 
Oskar Johansson posłusznie wgramolił się do środka i zwalił na siedzenie. 
Rodin przesunął go i rzucił przez ramię do Kvista: 
-  Zajmę się nim. Zobaczymy się w komisariacie. Kup po drodze kilka mazarynek*. 
Kvist  skinął  głową  i  kiedy  taksówka  zjechała  z  chodnika  na  jezdnię,  wolno 
poszedł  do  kiosku.  Na  Surbrunnsgatan,  kilka  metrów  za  monopolowym,  zobaczył 
kumpla  Johanssona.  Ledwie  ruszył  w  jego  stronę,  mężczyzna  zamachał  rękami  i 
pomaszerował ku Hagagatan. 
Kvist śledził go wzrokiem, dopóki ten nie zniknął za rogiem, po czym okręcił się 
na pięcie i wrócił na Sveavagen. 
Kioskarka wystawiła głowę przez okienko. 
-    Dziękuję.  Te  łobuzy  psują  mi  interes.  Że  też  zawsze  muszą  się  kotłować 
właśnie tutaj. 
-  Monopolowy ich przyciąga - powiedział Kvist. 
*  Mazariner  -  babeczki  migdałowe,  ulubione  ciastka  w  Szwecji,  których  nazwa 
prawdopodobnie pochodzi od kardynała Mazarina. 
164 
W głębi duszy żal mu było Johanssona i jemu podobnych. Wiedział, że ich problem 
polega między innymi na tym, że nie mają się gdzie podziać. 
Zasalutował  i  odszedł.  Kawałek  dalej  zobaczył  piekarnię.  Spojrzał  na  zegarek  i 
pomyślał,  że  równie  dobrze  może  kupić  ma-zarynki  tutaj  i  wrócić  do  komisariatu 
na kawę. 

background image

Nad  drzwiami  zadźwięczał  mały  dzwonek.  Przy  ladzie  stała  starsza  kobieta  w 
kraciastym fartuchu i rozmawiała z ekspedientką. 
Kvist złożył ręce na plecach i czekał. Chłonąc zapach świeżego chleba, pomyślał, 
że  coraz  rzadziej  spotyka  się  takie  piekarenki.  Niedługo  znikną  na  dobre  i 
wszyscy  Szwedzi  będą  kupować  produkowane  masowo,  zafoliowane,  identyczne 
bochenki, bagietki i mazarynki. 
Kvist  miał  dopiero  dwadzieścia  dwa  lata,  ale  często  mu  się  wydawało,  że  jego 
dzieciństwo to zamierzchła przeszłość. Rozkoja-rzony słuchał rozmowy kobiet. 
-    No  i  zmarło  się  Palmowi  spod  osiemdziesiątego  pierwszego  -  powiedziała 
grubaska w fartuchu. 
-  Może to i dobrze - odparła ekspedientka. - Był już wiekowy i niedołężny. 
Ekspedientka,  starsza  siwowłosa  kobieta  w  białym  kitlu,  spojrzała  na  Kvista  i 
szybko włożyła zakupy do siatki klientki. 
-    Czy  to  wszystko,  pani  Andersson?  A  śmietanka?  Klientka  wzięła  siatkę  i 
sapnęła. 
-  Nie, nie dzisiaj. Proszę to zapisać jak zwykle. Do widzenia! 
Kobieta podeszła do drzwi. Kvist pośpieszył je przytrzymać. 
-  Do widzenia, pani Andersson! - powiedziała ekspedientka. 
Pani  Andersson  przecisnęła  się  obok  Kvista  i  lekko  skinęła  głową  w 
podziękowaniu. 
Kvist  już  miał  zamknąć  za  nią  drzwi,  ale  nagle  coś  go  zastanowiło  i  bez  słowa 
wypadł na ulicę. Ekspedientka wpatrywała się w niego zdumiona. 
165 
Dogonił  kobietę  w  fartuchu,  zanim  zdążyła  wejść  na  klatkę  tuż  obok  piekarni. 
Zasalutował. 
-  Czy pani Andersson? 
-  Tak... 
Wziął od niej siatkę i po raz drugi przytrzymał drzwi. 
-    Przepraszam,  że  pytam,  ale  czy  pani  przypadkiem  nie  dzwoniła  na  policję  w 
piątek przed południem drugiego czerwca? 
-  Drugiego czerwca? Tak, dzwoniłam. Może to było drugiego. Bo co? 
-  Dlaczego pani dzwoniła? 
Kvist nie potrafił ukryć podniecenia. 
Kobieta o nazwisku Andersson spojrzała na niego ze zdziwieniem. 
-    Rozmawiałam  z  detektywem  albo  kimś  takim.  Bezczelny  typ.  Wcale  się  nie 
zainteresował,  a  chciałam  się  z  nim  podzielić  moimi  spostrzeżeniami  o 
mężczyźnie, który stał na balkonie i... 
-    Czy  mógłbym  skorzystać  z  pani  telefonu?  -  Kvist  już  szedł  do  windy.  - 
Wszystko pani wyjaśnię. 
Rozdział 26 
Martin  Beck  odłożył  słuchawkę  i  zawołał  Kollberga.  Potem  zapiął  marynarkę, 
włożył  paczkę  papierosów  i  zapałki  do  kieszeni  i  spojrzał  na  zegarek.  Za  pięć 
dziesiąta. Kollberg pokazał się w drzwiach. 
-  Czego się drzesz? 
-    Znaleźli  ją.  Panią  Andersson.  Mieszka  na  Sveavagen.  Przed  chwilą  dzwonił 
Granlund z dziewiątki. 
Kollberg  zniknął  w  sąsiednim  pokoju  po  marynarkę  klubową,  którą  pośpiesznie 
wkładał. 
-    Sveavagen.  -  Popatrzył  z  namysłem  na  Martina  Becka.  -Jak  ją  namierzyli? 
Chodząc od drzwi do drzwi? 
-  Nie, chłopak z dziewiątki spotkał ją w piekarni, kiedy poszedł po mazarynki. 
-    Czy  to  nie  Granlund  ciągle  jojczy,  że  powinno  się  zlikwidować  przerwy  na 
kawę? Może teraz zmieni zdanie. 
Pani Andersson przyglądała się im krytycznie przez szparę w drzwiach. 
-  Czy rozmawiałam wtedy z jednym z was? - zapytała. 
-    Nie  -  odrzekł  niezwykle  uprzejmie  Martin  Beck.  -  Rozmawiała  pani  z 
policjantem śledczym Larssonem. 
Pani Andersson odpięła łańcuch i wpuściła ich do małego ciemnego przedpokoju. 
167 
-    Policjant  śledczy  czy  nie,  był  niegrzeczny.  Mówiłam  już  temu  młodemu 
posterunkowemu, który odprowadził mnie do domu, że policja powinna być wdzięczna 

background image

za  zgłaszanie  rozmaitych  rzeczy.  Powiedziałam  mu,  że  gdybyśmy  tego  nie  robili, 
to kto wie, czy mielibyście jakieś zajęcie. Proszę dalej, zaraz przyniosę kawę. 
Kollberg  i  Martin  Beck  weszli  do  dużego  pokoju.  I  ciemnego,  mimo  trzeciego 
piętra  i  okna  wychodzącego  na  ulicę.  Jedno  jego  skrzydło  było  uchylone,  drugie 
przesłaniały rośliny doniczkowe i kremowe, kunsztownie udrapowane firanki. 
Przeszło  połowę  pokoju  zajmowały  staroświeckie  meble.  Przed  brązową  pluszową 
kanapą  stał  okrągły  mahoniowy  stół,  z  filiżankami  do  kawy,  talerzykami  i 
ciastem.  Po  dwóch  stronach  były  dwa  wysokie  krzesła  z  poręczami  i  wyściełanymi 
oparciami. 
Pani  Andersson  przyniosła  z  kuchni  porcelanowy  dzbanek  z  kawą,  nalała  ją  do 
filiżanek i usiadła na kanapie, która zatrzeszczała pod jej ciężarem. 
-  Bez kawy nie ma rozmowy - powiedziała wesoło. - A teraz chętnie posłucham, co 
się stało z tym mężczyzną z naprzeciwka. 
Martin  Beck  zaczął  mówić,  ale  jego  słowa  zagłuszyła  syrena  karetki  pogotowia, 
która przemknęła ulicą. Kollberg zamknął okno. 
-  Czy pani nie czyta gazet? - zapytał Martin Beck. 
-    Kiedy  jestem  na  wsi,  nigdy  nie  czytam  gazet.  Wróciłam  wczoraj  wieczorem. 
Proszę  się  poczęstować  ciastem.  Jest  świeżu-teńkie.  W  piekarni  na  dole  zawsze 
mają  świeże  wypieki.  Właśnie  tam  spotkałam  tego  miłego  młodzieńca  w  mundurze, 
chociaż nie mam pojęcia, skąd wiedział, że to ja dzwoniłam na policję. Tak czy 
inaczej, to byłam ja, zadzwoniłam drugiego czerwca w piątek, co dobrze pamiętam, 
bo  mój  szwagier  ma  na  imię  Rutger,  i  przy  imieninowej  kawie  opowiedziałam-
siostrze  i  Rutgerowi  o  tym,  delikatnie  mówiąc,  nieuprzejmym  policjancie,  czyli 
jakąś godzinę po moim telefonie. 
168 
Musiała zaczerpnąć oddechu i Martin Beck czym prędzej zapytał: 
-  Czy zechciałaby pani pokazać nam ten balkon? Kollberg już był przy oknie. 
Kobieta z wysiłkiem dźwignęła się z kanapy. 
-    Trzeci  balkon  od  dołu.  Koło  tego  okna  bez  zasłonek.  Spojrzeli  na  balkon.  W 
mieszkaniu były bodaj tylko dwa okna 
wychodzące na ulicę, większe obok drzwi balkonowych. 
-  Kiedy ostatnio widziała pani tego mężczyznę? - spytał Martin Beck. 
-    Od  jakiegoś  czasu  go  nie  widziałam.  Na  weekend  pojechałam  na  wieś,  ale  już 
wcześniej od wielu dni się nie pokazywał. 
Kollberg  zobaczył  między  doniczkami  lornetkę.  Podniósł  ją  i  wycelował  w 
mieszkanie  naprzeciwko.  Drzwi  balkonowe  i  okna  pozamykane.  W  szybach  odbijało 
się dzienne światło, nie był w stanie dostrzec, co jest w pokojach. 
-    Dostałam  tę  lornetkę  od  Rutgera  -  powiedziała  kobieta.  -To  marynarska 
lornetka. Rutger był oficerem w marynarce. Zwykle patrzę na tego mężczyznę przez 
lornetkę.  Jak  się  otworzy  okno,  lepiej  widać.  Tylko  nie  myślcie,  że  jestem 
wścibska albo coś w tym rodzaju. Zauważyłam go na początku kwietnia, jak miałam 
operację  nogi,  to  znaczy  po  operacji.  Wrzód  podudzia,  nie  mogłam  chodzić,  tak 
mnie  bolało,  że  nie  spałam,  siadałam  wtedy  przy  oknie  i  patrzyłam  przez 
lornetkę. On od razu wydał mi się dziwny, bo ciągle stał i się gapił, jakby nie 
miał nic innego do roboty. Fuj. Było w nim coś paskudnego. 
Martin Beck wyjął portret pamięciowy, wykonany na podstawie opisu rabusia. 
-    Dosyć  podobny  -  przyznała  pani  Andersson.  -  Może  nie  najlepiej  narysowany, 
ale jest jakieś podobieństwo. 
-    Proszę  sobie  przypomnieć,  kiedy  go  pani  ostatnio  widziała  -  włączył  się 
Kollberg, przekazując lornetkę Martinowi Beckowi. 
-  Hm... na pewno kilka dni temu, więcej niż tydzień. Chwileczkę. .. ostatni raz 
widziałam go chyba wtedy, kiedy była u mnie 
169 
sprzątaczka.  Zaraz  sprawdzę...  -  Otworzyła  sekretarzyk  i  wyjęła  kalendarz.  - 
Zobaczmy...  Zeszły  piątek...  Tak.  Myłyśmy  okna.  Rano  stał  na  balkonie,  ale  ani 
wieczorem, ani następnego dnia już go nie widziałam. Jestem tego pewna. 
Martin  Beck  opuścił  lornetkę  i  rzucił  Kollbergowi  krótkie  spojrzenie.  Nie 
potrzebowali kalendarza, wiedzieli, co się wydarzyło w ubiegły piątek. 
-  Czyli dziewiątego - uściślił Kollberg. 
-  Tak. No to co, jeszcze trochę kawy, prawda? 
-  Nie, dziękuję - powiedział Martin Beck. 

background image

-  Odrobinkę. 
- Ja też dziękuję - powiedział Kollberg. 
Dolała  im  kawy  i  usiadła  na  kanapie.  Kollberg  przycupnął  na  krześle  i  szybko 
przełknął kawałek ciasta migdałowego. 
-  Czy on zawsze był sam? - zapytał Martin Beck. 
-    Nigdy  nie  widziałam  go  w  towarzystwie.  Sprawiał  wrażnie  bardzo  samotnego. 
Czasami mi go żal. W mieszkaniu zawsze jest ciemno, a jak nie stoi na balkonie, 
to  siedzi  w  kuchni  przy  oknie,  najczęściej  wtedy,  kiedy  pada.  Nie,  nigdy  nie 
widziałam, żeby miał jakieś towarzystwo. Zostańcie, proszę, napijcie się kawy i 
powiedzcie,  co  mu  się  stało.  Kto  by  pomyślał,  że  ktokolwiek  zareaguje  na  mój 
telefon. Ale lepiej późno niż wcale. 
Martin Beck i Kollberg duszkiem dopili kawę i wstali. 
-    Dziękujemy,  pani  Andersson,  kawa  i  ciasto  były  pyszne.  Do  widzenia,  do 
widzenia, nie, nie, sami trafimy. 
Wycofali się do przedpokoju. 
Na ulicy Kollberg ruszył do pasów trzydzieści metrów dalej. Martin Beck chwycił 
go za ramię i szybko przecięli jezdnię, kierując się do domu naprzeciwko. 
Rozdział 27 
Martin  Beck  wszedł  na  trzecie  piętro,  Kollberg  wjechał  windą.  Spotkali  się  pod 
drzwiami  i  z  uwagą  się  im  przypatrywali.  Były  zwykłe,  brązowe  drewniane, 
otwierały się na zewnątrz, miały zamek patentowy, mosiężną klapkę przesłaniającą 
otwór  na  listy  i  brudną  tabliczkę  z  białego  metalu,  na  której  widniały  czarne 
litery:  „I.  Fransson".  W  środku  panowały  cisza  i  spokój.  Kollberg  przytknął 
prawe ucho do szpary w drzwiach i nasłuchiwał. Potem przykląkł na prawe kolano i 
ostrożnie uchylił na centymetr klapkę w otworze na listy.  Po chwili opuścił ją 
równie bezgłośnie, wstał i pokręcił głową. 
Martin  Beck  wzruszył  ramionami  i  nacisnął  guzik  elektrycznego  dzwonka.  Nic, 
żadnego  dźwięku.  Pewnie  siadła  instalacja.  Zapukał.  Bez  rezultatu.  Kollberg 
załomotał pięścią. Znowu nic. 
Zeszli  pól  piętra  niżej  i  szeptem  zamienili  kilka  uwag.  Potem  Kollberg  poszedł 
załatwić  formalności  i  wezwać  eksperta.  Martin  Beck  został  na  schodach  i  nie 
spuszczał mieszkania z oczu. 
Po  kwadransie  Kollberg  wrócił  ze  ślusarzem,  który  fachowo  otaksował  drzwi, 
klęknął  i  wsunął  przez  klapkę  pocztową  długi  poręczny  chwytak.  Drzwi  nie  miały 
blokad  antywłamaniowych  i  po  niespełna  pół  minuty  przekręcił  gałkę,  i  otworzył 
je na parę centymetrów. Martin Beck odsunął go na bok, wetknął lewy 
171 
palec wskazujący w szparę i przesunął w górę. Zazgrzytały niena-oliwione zwiasy. 
Patrzyli na przedpokój i dwoje otwartych drzwi. Lewe prowadziły do kuchni, prawe 
do jedynego pokoju. Na wycieraczce leżała poczta, na oko głównie gazety i ulotki 
reklamowe. Po prawej, tuż przy drzwiach wejściowych, była toaleta. 
Słyszeli tylko hałas uliczny ze Sveavagen. 
Ostrożnie  przestąpili  przez  pocztę  i  zajrzeli  do  kuchni.  Wgłębi  był  kącik 
jadalny, z oknem wychodzącym na ulicę. 
Kollberg  zajął  się  toaletą,  Martin  Beck  pokojem.  Naprzeciwko  były  drzwi 
balkonowe, na ukos z tyłu jeszcze jedne drzwi - do garderoby. 
Kollberg  zamienił  kilka  słów  ze  ślusarzem,  zamknął  drzwi  wejściowe  i  wszedł  do 
pokoju. 
-  Najwyraźniej nikogo nie ma. 
-  Uhm. 
Starannie przeszukali mieszkanie, starając się niczego nie dotykać. 
Okna  w  pokoju  i  kąciku  jadalnym  były  zamknięte,  tak  jak  drzwi  balkonowe. 
Duchota. 
Mieszkanie,  choć  zadbane,  sprawiało  wrażenie  niechlujnego  i  nad  wyraz 
spartańskiego. W pokoju stały trzy meble: nieposłane łóżko z wysłużoną czerwoną 
kołdrą  i  nie  najczystszym  prześcieradłem,  obok  krzesło,  a  pod  przeciwległą 
ścianą  komoda.  Żadnych  zasłonek  ani  dywanu  na  linoleum.  Na  krześle  służącym  za 
nocny  stolik  było  pudełko  zapałek,  spodek  i  sądząc  po  sposobie  złożenia, 
przeczytany  egzemplarz  „Smalands-Posten".  Na  spodku  zobaczyli  trochę  popiołu, 
siedem wypalonych zapałek i kulki z papierosowej bibułki. 

background image

Nad  komodą  wisiała  reprodukcja  obrazu  olejnego  przedstawiającego  dwa  konie  i 
brzozę. Na komodzie stał niebieski glazurowany półmisek ceramiczny. Pusty. I to 
wszystko. 
Kollberg przyglądał się przedmiotom na krześle. 
-  Wykrusza tytoń z petów i pali go w fajce. 
172 
Martin Beck pokiwał głową. 
Nie  wyszli  na  balkon,  zadowolili  się  obejrzeniem  go  przez  szybę  zamkniętych 
drzwi.  Żelazna  balustrada,  boki  z  blachy  falistej.  Zniszczony,  pociągnięty 
pokostem  stół  ogrodowy  i  jedno  składane  krzesło,  chyba  stare,  o  wytartych 
poręczach i spłowiałym brezentowym siedzisku. 
W garderobie wisiał dość ładny granatowy garnitur, wyświechtane palto i brązowe 
spodnie  z  manczesteru.  Na  półce  leżała  futrzana  czapka  i  wełniany  szalik,  na 
podłodze  stał  jeden  czarny  but  i  para  znoszonych  brązowych  butów  sznurowanych, 
na oko rozmiar czterdziesty. 
-  Małe stopy - powiedział Kollberg. - Ciekawe, gdzie się podział jeden but. 
Znaleźli  go  parę  minut  później  w  szafce  gospodarczej.  Obok  leżała  szmatka  do 
pucowania  i  szczotka.  But  był  chyba  czymś  upaprany.  W  słabym  świetle  niewiele 
zobaczyli,  a  ponieważ  nie  chcieli  niczego  dotykać,  poprzestali  na  intensywnym 
wpatrywaniu się w zawartość szafki. 
Kuchnia  oferowała  rozmaite  rzeczy  godne  zainteresowania.  Na  gazowej  kuchence 
stało  duże  pudełko  zapałek  i  garnek  z  jakimiś  zeschniętymi  resztkami,  bodaj 
owsianki.  Przy  zlewie  zobaczyli  emaliowany  dzbanek  do  kawy,  brudną  filiżankę  z 
cienką warstwą suchych jak pieprz fusów, głęboki talerz i puszkę grubo zmielonej 
kawy do gotowania. Pod przeciwległą ścianą była lodówka i dwie szafki kuchenne z 
rozsuwanymi drzwiczkami. W lodówce leżała połówka otwartej margaryny, dwa jajka 
i kawałek zjełczałej mortadeli. W jednej szafce, serwisowej, było kilka talerzy, 
filiżanki,  szklanki  i  półmisek,  w  drugiej,  spi-żarnianej  -  sól,  pół  bochenka 
chleba, paczka cukru w kostkach i płatki owsiane. W szufladach leżały sztućce z 
różnych kompletów i duży nóż. 
Kollberg dotknął chleba. Twardy jak kamień. 
-  Dawno go tu nie było. 
-  Uhm. 
173 
Pod zlewem stała patelnia, garnki i prawie pusta torba na śmieci. Pod oknem we 
wnęce  był  czerwony  kuchenny  stół  z  klapami  i  dwa  krzesła.  Na  stole  zobaczyli 
dwie  butelki  o  pojemności  siedemdziesięciu  pięciu  centylitrów  -jedna  pusta, 
druga z resztkami słodkiego wermutu - i używaną szklankę. 
Parapet  i  blat  pokrywała  tłusta  warstewka,  przypuszczalnie  spalin,  które  mimo 
zamkniętego okna przedostawały się szczelinami z ulicy. 
Kollberg obejrzał toaletę, wrócił po trzydziestu sekundach i pokręcił głową. 
-  Nic tam nie ma. 
W  dwóch  górnych  szufladach  komody  leżało  kilka  koszul,  jeden  rozpinany  sweter, 
skarpetki,  slipy  i  dwa  krawaty.  Wszystko  czyste,  ale  znoszone.  W  dolnej 
szufladzie były rzeczy do prania i książeczka wojskowa. 
„2521-7-46 Fransson Ingemund Rudolf Vaxjó Rej. ks. par. 5/2-26 Prac. ziel. miej. 
Vasterg. 22 Małmó". 
Martin  Beck  kartkował  dalej.  Znalazł  trochę  informacji  o  zajęciach  Ingemunda 
Rudolfa  Franssona  do  roku  1947.  Urodził  się  w  Smalandii  czterdzieści  jeden  lat 
temu.  W  1946  zatrudnił  się  jako  pracownik  zieleni  miejskiej  w  Malmó,  gdzie 
mieszkał  na  Va-stergatan.  W  tym  samym  roku  wcielono  go  do  wojska.  Dostał 
kategorię  D,  czyli  robił  na  zapleczu,  i  odsłużył  dwanaście  miesięcy  w  pułku 
obrony  przeciwlotniczej  w  Malmó.  Kiedy  wychodził  do  cywila  w  1947,  ktoś  o 
nieczytelnym  podpisie  wystawił  mu  oceny  X-5-5,  co  było  poniżej  przeciętnej. 
Cyfra  rzymska  świadczyła  o  tym,  że  nie  dopuścił  się  żadnych  wykroczeń 
dyscyplinarnych, a piątki o kiepskich kwalifikacjach żołnierskich, nawet jak na 
kategorię  D.  Oficer  o  nieczytelnym  podpisie  odnotował  kod  przydatności  „Pom. 
kuch.".  Ingemund  Rudolf  Fransson  przypuszczalnie  odbył  zasadniczą  służbę 
wojskową, obierając ziemniaki. 
Dosyć pobieżne przepatrzenie mieszkania nic im nie powiedziało o jego aktualnym 
zajęciu ani o tym, czym się parał przez ostatnich dwadzieścia lat. 

background image

-  Poczta - rzucił Kollberg i wyszedł do przedpokoju. 
174 
Martin Beck kiwnął głową i lustrował łóżko. Pognieciona, brudna pościel, pomięta 
poduszka. Ale nikt w nim nie spał przynajmniej od kilku dni. 
Kollberg wrócił do pokoju. 
-  Tylko gazety i reklamy. Jaka jest data na tej gazecie przy łóżku? 
Martin Beck przekrzywił głowę i zmrużył oczy. 
-  Czwartek, ósmego czerwca. 
-  Chyba przynoszą ją dzień później. Nie tknął poczty od soboty, dziesiątego. Po 
morderstwie w parku Vanadis. 
-  Wydaje mi się, że był w domu w poniedziałek. 
-  Tak. Ale później raczej nie. 
Martin  Beck  podniósł  poduszkę,  chwytając  jej  rożek  kciukiem  i  palcem 
wskazującym. Pod spodem leżały dwie pary białych dziecięcych fig. 
Bardzo małych. 
Upstrzonych plamami w różnych odcieniach. 
Znieruchomieli  w  zatęchłym  chłodnym  pokoju,  wsłuchując  się  w  odgłosy  ruchu 
ulicznego i własny oddech. Upłynęło mniej więcej dwadzieścia sekund. 
-  Okej - odezwał się w końcu szybko i obojętnie Martin Beck. - Wszystko jasne. 
Plombujemy mieszkanie. Zawiadom techników. 
-  Szkoda, że nie ma żadnej fotografii. 
Martin  Beck  pomyślał  o  nieboszczyku  w  domu  do  rozbiórki  na  Vastmannagatan, 
którego  jeszcze  nie  zidentyfikowali.  Może...  Nie,  to  nic  pewnego.  Raczej 
nieprawdopodobne. 
Wciąż wiedzieli bardzo mało o mężczyźnie, który nazywał się Ingemund Fransson. 
Trzy  godziny  później,  o  drugiej  po  południu  we  wtorek  dwudziestego  czerwca, 
wiedzieli znacznie więcej. 
Mężczyzną  znalezionym  na  Vastmannagatan  nie  był  Ingemund  Fransson,  co 
potwierdziło kilku zdjętych obrzydzeniem świadków. 
175 
Policja  wreszcie  uchwyciła  koniec  nitki  i  machina  śledcza  z  bezwzględną 
skutecznością  dotarła  do  kłębka  przeszłości  Ingemunda  Franssona.  Skontaktowano 
się z setką osób: sąsiadami, sklepikarzami, ludźmi z opieki społecznej i opieki 
nad alkoholikami, z lekarzami, wojskowymi, duchownymi i mnóstwem innych. Bardzo 
szybko uzyskali w miarę klarowny obraz. 
W  1943  Ingemund  Fransson  przeprowadził  się  z  Vaxjo  do  Malmó  i  zatrudnił  w 
zarządzie  zieleni  miejskiej.  Zmienił  miejsce  zamieszkania  prawdopodobnie 
dlatego, że osierociał. Wiosną zmarł ojciec, robotnik niewykwalifikowany, matka 
nie żyła od pięciu lat. Nie miał krewnych. Bezpośrednio po wojsku przeniósł się 
do  Sztokholmu.  Od  1948  mieszkał  na  Sveavagen  i  był  pracownikiem  zieleni 
miejskiej.  W  1956  zakończył  pracę.  Najpierw  dostawał  zwolnienia  lekarskie  od 
internisty,  potem  od  psychiatrów,  wreszcie  dwa  lata  temu  przyznano  mu 
wcześniejszą  emeryturę  z  powodu  niezdolności  do  pracy.  W  formalnym  orzeczeniu 
znalazło  się  nieco  tajemnicze  sformułowanie:  „psychicznie  niezdolny  do  pracy 
fizycznej". 
Zdaniem  lekarzy  był  ponadprzeciętnie  zdolny,  ale  cierpiał  na  chroniczny  lęk 
przed  pracą,  który  uniemożliwiał  mu  wykonywanie  obowiązków  służbowych.  Nie 
powiodła  się  próba  przekwalifikowania.  Przez  cztery  tygodnie  przychodził  pod 
bramę zakładu i nie potrafił się przemóc, żeby wejść do środka. To dość rzadki, 
ale spotykany rodzaj niezdolności do pracy. Fransson nie był umysłowo chory, nie 
wymagał  opieki.  Nic  nie  brakowało  jego  inteligencji,  nie  miał  żadnych 
poważniejszych defektów fizycznych. (Lekarz wojskowy przyznał mu kategorię D za 
płaskostopie).  Był  jednak  zdeklarowanym  odludkiem,  nie  odczuwał  potrzeby 
kontaktów  towarzyskich,  nie  miał  przyjaciół  ani  żadnych  pasji,  nie  licząc  -jak 
to określił jeden z lekarzy - „mglistego zainteresowania smalandzkimi, stronami 
rodzinnymi". Spokojny i uprzejmy, stronił od alkoholu, oszczędzał i choć „raczej 
nie dbał o swój wygląd", nosił się schludnie. Palił papierosy. 
176 
Nie 

zaobserwowano 

zaburzeń 

seksualnych. 

Wprawdzie 

Fransson 

wymijająco 

odpowiedział na pytanie, czy się masturbuje, ale lekarz przyjął to za pewnik  i 
uznał, że cechuje go wyjątkowo nikły popęd seksualny. Miał agorafobię. 

background image

Większość  informacji  pochodziła  z  orzeczeń  lekarskich  wydanych  w  latach  1957-
1958.  Od  tamtej  pory  żadna  instytucja  nie  widziała  powodu,  żeby  zajmować  się 
Franssonem  inaczej  niż  rutynowo.  Był  emerytem,  mieszkał  samotnie.  Od  początku 
lat pięćdziesiątych prenumerował „Smilands-Posten". 
-  Co to jest agorafobia? - spytał Gunvald Larsson. 
-  Lęk przestrzeni - wyjaśnił Melander. 
W  głównej  kwaterze  śledczej  praca  szła  pełną  parą.  Prawie  wszyscy  zapomnieli  o 
zmęczeniu. Pojawiła się nadzieja na szybkie schwytania sprawcy. 
Ochłodziło się. Zaczął siąpić kapuśniaczek. 
Dane napływały szerokim strumieniem. Jeszcze nie mieli zdjęcia, ale dysponowali 
świetnym  rysopisem,  skompletowanym  przez  lekarzy,  sąsiadów,  kolegów  z  pracy  i 
personel sklepów, w których Fransson robił zakupy. 
Miał sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ważył około siedemdziesięciu 
pięciu kilogramów i nosił buty rozmiar czterdziesty. 
Zdaniem  sąsiadów  był  małomówny,  ale  uprzejmy,  mówił  smalandzkim  dialektem  i 
zawsze się witał. Wzbudzał zaufanie. Nikt go nie widział od ośmiu dni. 
W  mieszkaniu  przy  Sveavagen  technicy  wszyściuteńko  zabezpieczyli.  Można  było 
powiązać  Franssona  z  obydwoma  morderstwami.  Na  czarnym  bucie  w  szafce 
gospodarczej rzeczywiście znaleziono krew. 
-    Czyli  od  przeszło  dziesięciu  lat  siedział  j  ak  mysz  pod  miotłą  -stwierdził 
Kollberg. 
-  A teraz mu odbiło i morduje małe dziewczynki - powiedział Gunvald Larsson. 
Zadzwonił telefon. Rónn odebrał. 
12 - Mężczyzna na balkonie 
177 
Martin Beck krążył po pokoju, przygryzając palce. 
-  Praktycznie wiemy o nim wszystko, co powinniśmy wiedzieć. Brakuje nam tylko 
zdjęcia, ale to kwestia czasu. No i nie wiemy, gdzie jest. 
-    Wiem,  gdzie  był  kwadrans  temu  -  powiedział  Rónn.  -W  Sankt  Eriksparken 
znaleziono martwe dziecko. 
Rozdział 28 
Sankt  Eriksparken  to  najmniejszy  park  w  mieście,  tak  niepokaź-ny,  że  niewielu 
sztokholmczyków wie o jego istnieniu. Mało kto tam spaceruje i mało kto myśli o 
tym, żeby go patrolować. 
Usytuowany 

na 

północy, 

stanowi 

dość 

nietypowe 

zwieńczenie 

długiej 

Vastmannagatan.  Zadrzewiony  skalisty  pagórek  przecinają  żwirowane  alejki  i 
strome schodki. Większą część terenu zajmuje szkoła, oczywiście latem zamknięta. 
Zwłoki  leżały  w  odsłoniętej  części  północno-zachodniej,  u  podnóża  skały. 
Potwierdzało  to  teorię  o  coraz  większym  okrucieństwie  zabójcy.  Tym  razem 
Ingemundowi  Franssonowi  bardzo  się  śpieszyło.  Uderzył  głową  dziewczynki  o 
kamień,  udusił  ją,  po  czym  rozdarł  czerwony  plastikowy  płaszczyk  i  sukienkę, 
ściągnął figi i wepchnął w podbrzusze coś, co przypominało trzonek młotka. 
Na  domiar  złego  dziewczynkę,  jedenastoletnią  Solveig,  znalazła  jej  matka. 
Mieszkały na Dannemoragatan, pięć minut drogi od miejsca zbrodni. Solveig wyszła 
z domu, żeby kupić  tabliczkę czekolady  w kiosku na rogu Dannemoragatan i Norra 
Stations-gatan,  u  północno-wschodniego  obrzeża  parku,  do  którego  nie  miała 
żadnego  powodu  wchodzić.  Nigdy  zresztą  tego  nie  robiła,  bo  matka  przestrzegała 
ją, by się tam nie bawiła. Powinna wrócić w niespełna dziesięć minut. Kiedy nie 
było jej przez kwadrans, matka zaczęła jej szukać. Nie poszła z nią do kiosku, 
ponieważ 
179 
musiała  się  zająć  młodszą,  półtoraroczną  córeczką.  Zauważyła  Solveig  niemal  od 
razu, kompletnie się załamała i odwieziono ją do szpitala. 
Patrząc  na  martwe  dziecko  w  siąpiącym  deszczu,  czuli  się  bardziej  winni  niż 
sprawca  tej  makabrycznej,  bezsensownej  śmierci.  Nie  znaleźli  jasnoniebieskich 
fig. Zniknęła również tabliczka czekolady. Może Ingemund Fransson był głodny. 
Nie  wątpili,  że  to  jego  dzieło.  Poza  tym  mieli  świadka,  który  widział  go  z 
dziewczynką i pomyślał, że to ojciec w towarzystwie dorastającej córki. No tak, 
przecież  Ingemund  Fransson  był  miły  i  wbudzał  zaufanie.  Miał  na  sobie  beżową 
marynarkę z mancze-steru, brązowe spodnie, białą koszulę, rozpiętą pod szyją, i 
porządne czarne buty. 

background image

-  On tu gdzieś jest - powiedział Kollberg. 
Poniżej, na przelotówkach Sankt Eriksgatan i Norra Stations-gatan, dudniły tiry. 
Martin Beck popatrzył na rozległy dworzec towarowy. 
-  Przeszukajcie każdy wagon, każdy magazyn, wszystkie piwnice i strychy. Teraz. 
Natychmiast. 
Potem się odwrócił i odszedł. Była trzecia we wtorek dwudziestego czerwca. Padał 
deszcz. 
Rozdział 29 
Obława  ruszyła  we  wtorek  po  południu,  o  północy  wciąż  trwała,  a  we  wczesnych 
godzinach rannych jeszcze bardziej się nasiliła. 
Do  poszukiwań  włączono  wszystkich  i  wszystko,  co  się  dało:  policjantów,  psy, 
samochody.  Zaczęto  od  dzielnic  północnych,  potem  sukcesywnie  przeczesywano 
centrum i przedmieścia. 
Latem  w  Sztokholmie  tysiące  ludzi  nocuje  pod  chmurką.  Nie  tylko  włóczędzy, 
narkomani  i  alkoholicy,  ale  także  przyjezdni,  dla  których  zabrakło  pokoi 
hotelowych,  i  bezdomni,  często  w  pełni  zdolni  do  pracy  i  sumienni,  którzy 
wskutek chybionej polityki społecznej i planowania przestrzennego nie mają gdzie 
mieszkać. Śpią na ławkach w parku, na starych gazetach rozłożonych na ziemi, pod 
mostami,  na  nabrzeżach  i  podwórkach.  Inni  urządzają  sobie  chwilowe  lokum  w 
domach  do  rozbiórki,  na  klatkach  schodowych,  w  piwnicach,  na  strychach  i  w 
barakach. Albo na szkutach, motorówkach i wrakach. Wielu krąży po stacjach metra 
i  na  Centralnym,  niektórzy  gnieżdżą  się  na  boiskach,  a  ci  w  miarę  bystrzy 
schodzą do podziemnego systemu komunikacji pod śródmiejskimi budynkami, czyli do 
labiryntu korytarzy i łączników. 
Tej  nocy  policjanci  niemundurowi  i  mundurowi  obudzili  tabuny  takich  ludzi, 
zerwali ich na równe nogi i świecąc im latarkami 
181 
w  zaspane  twarze,  żądali  okazania  dowodów  tożsamości.  Wielu  już  kilka  razy 
spotkała  ta  wątpliwa  przejemność.  Ledwie  zmienili  miejsce,  dopadali  ich  inni 
policjanci, tak samo przemęczeni jak oni. 
Poza  tym  na  ulicach  było  spokojnie.  Przyczaili  się  nawet  me-liniarze  i 
prostytutki, którym nie przyszło do głowy, że policja nie ma dla nich czasu. 
O siódmej rano w środę obława zaczęła słabnąć. Policjanci z oczami podkrążonymi 
z  niewyspania  wracali  do  domu  na  kilkugodzinną  drzemkę  albo  do  komisariatów, 
gdzie zalegali na kanapach i ławkach w dyżurkach i świetlicach. 
Tej  nocy  w  najbardziej  nieprawdopodobnych  miejscach  znaleziono  mnóstwo  ludzi, 
ale nie było wśród nich Ingemunda Frans-sona. 
O  siódmej  Kollberg  i  Martin  Beck  byli  na  Kungsholmsgatan.  Zbyt  zmęczeni,  żeby 
cokolwiek czuć, łapali drugi oddech. 
Kollberg, z rękami na plecach, stanął przed mapą ścienną. 
-    Pracownik  zieleni  miejskiej.  Osiem  lat  na  etacie.  Na  pewno  zdążył  poznać 
wszystkie parki, skwery i zieleńce. Na razie trzyma się terenu, który zna. 
-  Oby tak było - powiedział Martin Beck. 
-  Jedno  jest  pewne.  Tej  nocy  nie  spał  w  parku.  Nie  w  Sztokholmie.  -  Kollberg 
zrobił długą pauzę. - Chyba że mieliśmy cholernego pecha. 
-    Otóż  to.  Poza  tym  są  ogromne  obszary,  których  praktycznie  nie  da  się 
przeszukać  w  nocy.  Djurglrden,  Gardet,  Lill-Janssko-gen...  nie  wspominając  o 
przedmieściach. 
-  I rezerwacie w Nacce. 
-  I cmentarzach. 
-  Wprawdzie cmentarze się zamyka, ale... Martin Beck spojrzał na zegarek. 
-  Pytanie na teraz brzmi: co on robi za dnia? 
-    To  mnie  najbardziej  wkurza,  bo,najprawdopodobniej  jakby  nigdy  nic  łazi  po 
mieście. 
-  Musimy go dzisiaj złapać. Inna opcja nie wchodzi w grę. 
182 
-  Uhm. 
Będący  w  stałym  pogotowiu  psycholodzy  zasugerowali,  że  In-gemund  Fransson  może 
się  ukrywać,  nie  zdając  sobie  z  tego  sprawy.  Przypuszczalnie  jest  tego 
nieświadomy, 

ale 

zachowuje 

się 

inteligentnie, 

wiedziony 

instynktem 

samozachowawczym. 

background image

-  Bardzo pouczające - zauważył Kollberg. 
Trochę  później  zjawił  się  Gunvald  Larsson.  Pracował  na  własną  rękę  według 
własnych metod. 
-  Wiecie, ile kilometrów zrobiłem od wczoraj w tym pieprzonym mieście? Trzysta 
czterdzieści. Powolutku. Coś mi się zdaje, że to nie człowiek, tylko duch. 
-  Bardzo ciekawe - powiedział Kollberg. Melander też miał swoje przemyślenia. 
-    Martwi  mnie  systemowość.  Jedno  morderstwo,  prawie  od  razu  następne,  potem 
osiem dni przerwy, kolejne morderstwo i teraz... 
Wszyscy mieli swoje przemyślenia. 
Społeczeństwo histeryzowało i panikowało, policjanci byli na ostatnich nogach. 
Na  odprawie  w  środowe  przedpołudnie  panował  optymistyczny  nastrój.  Pozornie.  W 
głębi duszy wszyscy drżeli z niepokoju. 
-  Potrzebujemy ludzi - zdecydował Hammar. - Ściągnijcie spoza województwa kogo 
się tylko da. Na pewno nie zabraknie ochotników. 
I  wrócił  ciągle  wałkowany  temat:  niemundurowi.  Wszyscy,  którzy  mają  dresy  albo 
stare kombinezony robocze, powinni natychmiast przepatrywać krzaki. 
-    Musimy  mieć  dużo  patroli  mundurowych  -  stwierdził  Martin  Beck.  -  Żeby 
uspokoić mieszkańców, dać im poczucie bezpieczeństwa. 
Zastanowił  się  nad  tym,  co  powiedział,  i  ogarnęło  go  uczucie  beznadziei  i 
bezsilności. 
-  I obowiązkowo legitymować klientów sklepów monopolowych - dodał Hammar. 
183 
Pomysł  był  dobry,  ale  nie  przyniósł  rezultatu.  Nic  nie  przynosiło  żadnych 
rezultatów.  Wlekła  się  godzina  za  godziną.  Odebrali  kilkanaście  wątpliwych 
zgłoszeń. Wszystkie okazały się fałszywym alarmem. 
Zapadł wieczór, potem chłodna noc, obława trwała. 
Nikt  nie  spał.  Gunvald  Larsson  przejechał  kolejnych  trzysta  kilometrów, 
czterdzieści sześć óre za kilometr. 
-    Psy  też  wysiadły  -  oznajmił  po  powrocie.  -  Nawet  nie  mają  siły,  żeby  gryźć 
policjantów. 
Było  czwartkowe  przedpołudnie  dwudziestego  drugiego  czerwca.  Zapowiadał  się 
ciepły wietrzny dzień. 
-  Przebiorę się za drzewko majowe i zapuszczę korzenie w Skansenie  - zrymował 
Gunvald Larsson. 
Odpowiedziała  mu  cisza.  Martinowi  Beckowi  było  niedobrze,  ssało  go  w  żołądku. 
Podnosząc  do  ust  tekturowy  kubek,  zadrżała  mu  ręka  i  wylał  kawę  na  bibułę 
Melandera, który mimo wrodzonej pedanterii nawet tego nie zauważył. 
W  ogóle  Melander  był  niezwykle  poważny.  Myślał  o  systemowej  powtarzalności,  o 
tym, kiedy dojdzie do kolejnego morderstwa. 
O drugiej po południu nareszcie doczekali się przesilenia. 
Rónn odebrał telefon. 
-  Gdzie? Djurgirden? - Przykrył słuchawkę dłonią i popatrzył na kolegów. - Jest 
na Djurgirden. Widziało go kilka osób. 
-  Przy odrobinie szczęścia dorwiemy go w południowej części Djurgirden - rzucił 
Kollberg  do  Martina  Becka,  kiedy  siedzieli  w  samochodzie,  mając  na  ogonie 
Melandera i Rónna. 
Do Djurgirden prowadzą dwa mosty nad zatoką i kanałem, ale można, rzecz jasna, 
przypłynąć  tam  promem  lub  prywatną  łodzią.  Na  jednej  trzeciej  wyspy,  tej 
najbliższej  śródmieścia,  są  muzea,  lunapark  Grona  Lund,  letnie  restauracje, 
przystanie  jachtowe,  Skansen  z  ogrodem  zoologicznym  i  mała  dzielnica  -  Gamla 
Djurgirdsstaden. Dwie trzecie zajmuje starannie zaprojektowany 
184 
park,  dzika  natura  i  wspaniale  zachowana  stara  zabudowa:  zamek,  pałacopodobne, 
wytworne wille i drewniane domy z XVIII wieku, okolone pięknymi ogródkami. 
Melander i Rónn skręcili na pierwszy most, Djurgardsbron, Kollberg i Martin Beck 
pojechali do drugiego, Djurgirds-brunnsbron. Wjazd blokował radiowóz, po drugiej 
stronie  inny  radiowóz  powoli  sunął  w  kierunku  Manilli,  szkoły  dla  głuchych  i 
niedosłyszących 

dzieci, 

kilka 

radiowozów 

parkowało 

przed 

Zajazdem 

Djurgardsbrunn. 
Za mostem stała garstka ludzi. Kiedy nadjechali Martin Beck i Kollberg, odłączył 
się od niej starszy mężczyzna. 

background image

- Jak rozumiem, panowie komisarze - powiedział. Kollberg zahamował, Martin Beck 
skinął głową. 
-    Nazywam  się  Nyberg  -  podjął  mężczyzna.  -  To  ja  zauważyłem  mordercę  i 
zadzwoniłem na policję. 
-  Gdzie go pan zauważył? - zapytał Martin Beck. 
-  Koło Willi Gróndal. Stał na ulicy i patrzył na dom. Od razu go rozpoznałem ze 
zdjęcia i rysopisu w gazetach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co robić, ale 
jak zobaczyłem, że mówi do siebie, pomyślałem, że jest groźny, i jakby nigdy nic 
poszedłem do Zajazdu, i zadzwoniłem. 
-  Mówił do siebie? - powiedział Kollberg. - Słyszał pan, co mówi? 
-  Tak, że jest chory. Mówił bardzo dziwnie, ale taki był sens. Że jest chory. 
Po telefonie do was wróciłem i już go tam nie było. No to zaciągnąłem wartę przy 
moście, dopóki nie przyjechała policja. 
Martin Beck i Kollberg zamienili kilka słów z chłopcami z radiowozu. 
Kilka  osób  zauważyło  podejrzanego  między  kanałem  a  Manillą,  ale  najpóźniej 
widział  go  Nyberg.  Przeszukiwano  teren,  lada  chwila  spodziewano  się  posiłków. 
Ponieważ  blokadę  założono  bardzo  szybko,  istniały  wszelkie  powody  do 
przypuszczeń,  że  podejrzany  wciąż  przebywa  w  południowym  Djurgirden.  Odkąd 
Nyberg zobaczył go przed Willą Gróndal, po moście nie przejechał ani jeden 
185 
autobus.  Drogi  do  miasta  natychmiast  odcięto,  mężczyzna  mógł  dotrzeć  nie  dalej 
niż  do  Skansenu  albo  Gamla  Djurgardsstaden.  O  zdjęciu  go  przez  zaskoczenie 
raczej nie było co marzyć, na pewno zwrócił uwagę na zmasowane oddziały policji. 
Martin Beck i Kollberg wsiedli do samochodu, tuż za nimi pojawiły się dwa wozy 
na  sygnale.  Zatrzymały  się  między  Manillą  a  Djurgardsbrunnsbron.  Zaczęła  się 
akcja pościgowa. 
Kwadrans  później  stawiły  się  załogi  wielu  sztokholmskich  komisariatów  i  setka 
policjantów ruszyła do przeczesywania Djurgarden od Skansenu do Blockhusudden. 
Martin  Beck  dowodził  operacją  z  samochodu.  Grupy  rozpoznawcze  dysponowały 
walkie-talkie,  drogi  patrolowały  radiowozy.  Raz  po  raz  legitymowano  Bogu  ducha 
winnych  pieszych  i  proszono  o  natychmiastowe  opuszczenie  wyspy.  Przy  blokadach 
zatrzymywano i kontrolowano wszystkie samochody jadące do śródmieścia. 
W parku koło zamku Rosendal jakiś młody mężczyzna, zamiast okazać dowód, rzucił 
się  do  ucieczki  i  wpadł  prosto  w  ręce  dwóch  innych  policjantów.  Nie  chciał 
powiedzieć, jak się nazywa ani dlaczego uciekał. Po pobieżnej rewizji znaleziono 
w kieszeni jego płaszcza naładowane parabellum kaliber 9 milimetrów. Natychmiast 
został odtransportowany do komisariatu óstermalm-skiego przy Grona Lund. 
-    W  ten  sposób  niedługo  zapuszkujemy  wszystkich  przestępców  grasujących  po 
Sztokholmie z wyjątkiem tego, którego szukamy - stwierdził Kollberg. 
-  Gdzieś się przyczaił. Ale już się nie wywinie. 
-    Nie  bądź  taki  pewien.  Nie  możemy  blokować  terenu  w  nieskończoność.  Ajeśli 
przemknął się koło Skansenu... 
-  Nie zdążył. Chyba że pojechał samochodem, a to raczej niemożliwe. 
-  Czemu nie? Mógł ukraść samochód. 
Radio zatrzeszczało. Martin Beck wcisnął guzik. 
-  Tu dziewięćdziesiąt siedem, dziewięć siedem. Mamy go. Odbiór. 
186 
-  Gdzie jesteście? 
-  Przy Biskopsudden. Za klubem żeglarskim. 
- Jedziemy. 
Przyjechali  w  trzy  minuty.  Na  drodze  stały  trzy  radiowozy,  jeden  policyjny 
motocykl  i  kilku  niemundurowych  i  mundurowych.  Zatrzymany  był  między 
samochodami, otoczony przez innych funkcjonariuszy. Policjant w skórzanej kurtce 
wykręcił mu rękę i nie puszczał. 
Chudy  mężczyzna,  trochę  niższy  od  Martina  Becka,  miał  wydatny  nos, 
niebieskoszare  oczy  i  piaskowe,  sczesane  do  tyłu  włosy,  przerzedzone  na 
ciemieniu. Był w brązowych spodniach, białej koszuli i ciemnobrązowej marynarce 
klubowej. 
-  O co chodzi? - zapytał idących w jego stronę Martina Becka i Kollberga. 
- Jak pan się nazywa? - odpowiedział pytaniem Martin Beck. 
-  Fristedt. Wilhelm Fristedt. 

background image

-  Czy mogę prosić o jakiś dowód tożsamości? 
-  Nie. Nie mam przy sobie prawa jazdy. Zostawiłem w innej marynarce. 
-  Gdzie pan był przez ostatnie dwa tygodnie? 
-  Nigdzie. To znaczy w domu. Na Bondegatan. Byłem chory. 
-  Sam w domu? - sarkastycznie zapytał Kollberg. 
-  Tak. 
-  Nazywa się pan Fransson, prawda? - powiedział uprzejmie Martin Beck. 
-    Nie.  Nazywam  się  Fristedt.  Czy  on  musi  mnie  tak  mocno  trzymać?  Boli  mnie 
ramię. 
Martin Beck skinął na policjanta w skórzanej kurtce. 
-  Do wozu z nim. - Usunął się z Kollbergiem na bok. -Jak myślisz? To on? 
Kollberg podrapał się po głowie. 
-  Nie wiem. Jest odpicowany i całkiem normalny. Jakoś mi nie pasuje. Ale wygląd 
się zgadza i nie ma dowodu tożsamości. Naprawdę nie wiem. 
187 
Martin Beck podszedł do samochodu i otworzył tylne drzwi. 
-  Co pan robi na Djurgarden? - zapytał. 
-  Nic. Spaceruję. O co chodzi? 
-  I nie może pan potwierdzić tożsamości? 
-  Niestety, nie. 
-  Gdzie pan mieszka? 
-  Na Bondegatan. Dlaczego mnie pan o to wypytuje? 
-  Co pan robił we wtorek? 
-  Przedwczoraj? Siedziałem w domu. Byłem chory. Dzisiaj wyszedłem pierwszy raz 
od przeszło dwóch tygodni. 
-  Kto może to potwierdzić? Czy ktoś pana odwiedzał w czasie choroby? 
-  Nie, byłem sam. 
Martin Beck zabębnił palcami o dach samochodu i spojrzał na Kollberga. 
Kollberg otworzył drzwi z drugiej strony. 
-  Czy wolno spytać, co pan mówił przed "willą Gróndal pół godziny temu? 
-  Słucham? 
-  Coś pan mówił, stojąc przed Willą Gróndal. 
-    A...  tak.  -  Mężczyzna  lekko  się  uśmiechnął.  -  „Jestem  chorą  lipą,  która 
usycha  za  młodu.  Mojej  koronie  ledwie  starcza  sił,  by  zrzucać  suche  liście  na 
wietrze"*. O to chodzi? 
Policjant w skórzanej kurtce wpatrywał się w mężczyznę z rozdziawionymi ustami. 
-  Fróding - skwitował Kollberg. 
Policjant w skórzanej kurtce rozdziawił usta jeszcze bardziej. 
-  Tak - powiedział mężczyzna. - Umarł w Willi Gróndal. Nie był taki stary, ale 
psychicznie chory. 
-  Kim pan jest z zawodu? - zapytał Martin Beck. 
-  Rzeźnikiem. 
Martin  Beck  wyprostował  się  i  spojrzał  na  Kollberga  nad  dachem  samochodu. 
Kollberg wzruszył ramionami. 
*  Gustaf Froding (1860-1911) Giv liv ochgronska. 
188 
Martin Beck zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. 
-  Okej. - Pochylił się i popatrzył na mężczyznę. - Zacznijmy od początku. Jak 
pan się nazywa? 
Słońce prażyło w dach. 
Mężczyzna na tylnym siedzeniu otarł pot z czoła. 
-  Wilhelm Fristedt. 
Rozdział 30 
Można było wziąć Martina Becka za wystrychniętego na dudka ofermę z prowincji, a 
Kollberga  za  mordercę  gwałciciela.  Można  było  dokleić  Rónnowi  brodę  i  wmówić 
komuś, że to Święty Mikołaj. Jakiś otumaniony świadek mógłby od biedy twierdzić, 
że  Gunvald  Larsson  jest  Murzynem.  Na  pewno  można  było  przebrać  komendanta  za 
robotnika,  a  szefa  Głównego  Zarządu  Policji  za  pieniek.  Przypuszczalnie  ktoś 
dałby  się  nabrać  na  to,  że  minister  spraw  wewnętrznych  jest  gliniarzem.  Można 
było, jak Japończycy podczas drugiej wojny światowej i maniakalni fotografowie, 
udawać krzaki i wierzyć, że nikt nie odkryje kamuflażu. 

background image

Praktycznie  można  wcisnąć  ludziom  każdy  kit,  ale  nikt  nigdzie  i  nigdy  nie 
pomyliłby z czymkolwiek ani z kimkolwiek Kri-stianssona i Kvanta. 
Kristiansson  i  Kvant  nosili  czapki  od  munduru,  skórzane  kurtki  z  pozłacanymi 
guzikami, szelki i pas z kaburą na pistolet i rzemieniem na pałkę. Ubierali się 
tak  dlatego,  że  marzli,  ledwie  temperatura  spadała  poniżej  plus  dwudziestu 
stopni. 
Pochodzili  ze  Skanii.  Mieli  po  sto  osiemdziesiąt  sześć  centymetrów  wzrostu, 
blond włosy i niebieskie oczy. Obaj byli szerocy w barach i ważyli mniej więcej 
po 

dziewięćdziesiąt 

kilogramów.                                                   


Jeździli  czarnym  plymouthem  z  białymi  błotnikami,  wyposażonym  w  szperacz, 
antenę, obrotowe pomarańczowe koguty 
190 
i  dwie  czerwone  lampy.  Na  drzwiach,  masce  i  bagażniku  widniał  biały  napis 
POLICJA. 
Kristiansson i Kvant obsługiwali radiowóz. 
Zanim trafili do policji, służyli w południowoskańskim pułku piechoty w Ystad w 
stopniu plutonowego. 
Obaj byli żonaci i mieli po dwójce dzieci. 
Długo razem pracowali i znali się jak łyse konie. W tym samym czasie poprosili o 
przeniesienie i czuli się dobrze wyłącznie w swoim towarzystwie. 
Mimo podobieństw różnili się charakterami i codziennie działali sobie na nerwy. 
Kristiansson  był  łagodny  i  koncyliacyjny,  Kvant  w  gorącej  wodzie  kąpany  i 
prowokacyjny.  Kristiansson  nigdy  nie  mówił  o  żonie.  Kvant  mówił  o  swojej  bez 
przerwy,  dzięki  czemu  Kristiansson  wiedział  o  niej  wszystko.  Nie  tylko,  co 
powiedziała i zrobiła; znał jej reakcje w sytuacjach intymnych i każdą plamkę na 
jej ciele. 
Kristiansson i Kvant wspaniale się uzupełniali. 
Zgarnęli  wielu  złodziei  i  tysiące  alkoholików.  Udaremnili  kilkaset  awantur 
domowych,  przy  czym  niektóre  wywołał  Kvant,  ponieważ  wychodził  z  założenia,  że 
ludzie  wszczynają  kłótnie,  kiedy  nagle  w  ich  przedpokoju  staje  dwóch 
policjantów. 
Nigdy nie dokonali spektakularnego zatrzymania, nigdy ich nazwiska nie znalazły 
się  na  pierwszych  stronach  gazet.  Kiedyś,  służąc  w  Malmó,  podwieźli  na 
polikliniczny  oddział  nagłych  wypadków  przy  Szpitalu  Publicznym  draśniętego  w 
rękę,  pijanego  dziennikarza,  który  pół  roku  później  został  zamordowany.  O 
rozgłos nawet się nie otarli. 
Jedni  mieli  swój  drugi  dom  w  ekskluzywnym  męskim  klubie  na  Arsenalgatan, 
Kristiansson i Kvant mieli swój radiowóz przesiąknięty oparami pijackiego odoru 
i zatęchłej zażyłości. 
Niektórzy  uważali  ich  za  zarozumialców,  bo  mówili  skańskim  dialektem.  Oni  się 
wkurzali,  ilekroć  rozmaite  idywidua,  kompletnie  głuche  na  brzmieniowe  walory 
dialektu, usiłowały ich przedrzeźniać. 
191 
Kristiansson i Kvant nie pracowali w policji sztokholmskiej. Byli zatrudnieni na 
Solnej  i  o  morderstwach  w  parkach  wiedzieli  mniej  więcej  tyle,  co  wyczytali  w 
gazetach i usłyszeli w radiu. 
Tuż  po  wpół  do  trzeciej  w  czwartek  dwudziestego  drugiego  czerwca  byli 
naprzeciwko zamku Karlberg*. Za dwadzieścia kilka minut kończyli zmianę. 
Kristiansson  zawrócił  na  starym  placu  ćwiczebno-paradnym  i  jechał  Karlbergs 
Strand na zachód. 
-  Zatrzymaj się - powiedział Kvant. 
-  Bo co? 
-  Chcę rzucić okiem na tę łajbę. Kristiansson zatrzymał się i ziewnął. 
-  Rzuciłeś? 
-  Tak. 
Wolno ruszyli przed siebie. 
-    Dopadli  parkowego  mordercę  -  odezwał  się  Kristiansson.  -Namierzyli  go  na 
Djurglrden. 
-  Słyszałem. 
-  Miło, że ma się dzieciaki w Skanii. 

background image

-  Tak, to dziwne... - Kvant umilkł. - Bardzo dziwne. Zanim spiknąłem się z Siv, 
latałem jak kot z pęcherzem. Zawsze miałem jakąś lalę na tapecie. Byłem, jak to 
się mówi, jurny i gotowy. Po prostu cholernie napalony. 
-  Uhm, pamiętam - powiedział Kristiansson i ziewnął. 
-  A teraz czuję się jak zajeżdżony koń pociągowy. Zasypiam jak kamień, ledwie 
kopnę się do łóżka, i pierwsze, o czym myślę po przebudzeniu, to zsiadłe mleko z 
pszenicznymi chrupkami. -Kvant myślał. - Może wiek robi swoje... 
Kristiansson i Kvant niedawno skończyli trzydzieści lat. 
-  Może - zgodził się Kristiansson. 
Minęli karlsberski most, dwadzieścia metrów dzieliło ich od rogatek Sztokholmu. 
Gdyby koledzy nie osaczyli parkowego 
*  Obecnie siedziba Wyższej Szkoły Wojskowej. 
192 
mordercy na Djurglrden, Kristiansson pewnie by skręcił w prawo, w Ekelundsvagen, 
żeby  zobaczyć,  co  zostało  z  Ingenting-skogen  po  budowie  blokowiska.  Teraz  nie 
było  ku  temu  żadnego  powodu,  poza  tym  nie  miał  ochoty  dwa  razy  jednego  dnia 
oglądać Szkoły Policyjnej. Dlatego pojechał dalej krętą Karlbergs Strand. 
Minęli Talludden. 
Kvant z niesmakiem popatrzył na nastolatków wystających przed kawiarnią i pośród 
samochodów na parkingu. 
-  Na dobrą sprawę powinniśmy rzucić okiem na te ich cholerne gruchoty. 
-    To  zmartwienie  kolegów  z  drogówki  -  skwitował  Kristiansson.  -  Za  kwadrans 
zjeżdżamy. - Milczał przez chwilę. - Fajnie, że mają tego seksualnego kretyna. 
-  Gdybyś przynajmniej raz powiedział coś, czego nie słyszałem dwadzieścia razy-
wcześniej. 
-  To nie takie proste. 
-    Dzisiaj  rano  Siv  była  nieznośna.  Mówiłem  ci  o  tym  gruzeł-ku,  którego  niby 
wymacała w lewej piersi? I ubrdała sobie, że to rak? 
-  Uhm, mówiłeś. 
-    Aha.  No  i  pomyślałem,  że  jak  ciągle  o  tym  zrzędzi,  to  powinienem  to 
sprawdzić.  Dzwoni  budzik,  ona  leży  jak  zdechła  ryba,  oczywiście  obudziłem  się 
przed nią i... 
-  Uhm, mówiłeś. 
U  wylotu  Karlbergs  Strand,  zamiast  skręcić  w  nową  ulicę  prowadzącą  do 
Syndbybergsvagen - skąd było najbliżej do komendy - Kristiansson zdecydował się 
na dłuższą trasę, przez Huvud-sta Alle, obecnie rzadko uczęszczaną. 
Potem  zarzucą  go  pytaniami,  dlaczego  wybrał  właśnie  tę  drogę,  i  nie  usłyszą 
odpowiedzi. Po prostu tak mu się pojechało. 
W każdym razie Kvant nie zareagował. Za długo patrolował ulice, żeby wyskakiwać 
z głupimi uwagami. 
-  Nie rozumiem, co ją napadło - powiedział w zadumie. - To znaczy Siv. 
13 - Mężczyzna na balkonie 
193 
Minęli stary zamek w Huvudście. 
I  to  ma  być  zamek?  -  pomyślał  po  raz  pięćsetny  Kristiansson.  W  Skanii  są 
prawdziwe zamki. Z hrabiami i w ogóle. 
-  Pożyczysz mi dwie dychy? - spytał. 
Kvant skinął głową. Kristiansson cierpiał na chroniczny brak gotówki. 
Powoli  jechali  dalej.  Po  prawej  było  nowe  blokowisko,  po  lewej  wąski  pas  lasu 
nad zatoką. 
-  Zatrzymaj się - powiedział Kvant. 
-  Bo co? 
-  Bo muszę za potrzebą. 
-  Zaraz będziemy na miejscu. 
-  Mus to mus. 
Kristiansson  skręcił  w  las,  wóz  potoczył  się  po  przecince  i  zahamował.  Kvant 
wysiadł,  podszedł  do  niskich  krzaków,  stanął  w  rozkroku,  opuścił  suwak  i 
gwiżdżąc, patrzył przed siebie. Kiedy zerknął w bok, pięć metrów dalej zobaczył 
mężczyznę, załatwiającego tę samą potrzebę. 
-  Przepraszam - odezwał się Kvant i dyskretnie odwrócił plecami. 

background image

Potem  poprawił  mundur  i  ruszył  do  samochodu.  Kristiansson  otworzył  drzwi  i 
wyjrzał. 
Kvant przystanął dwa metry od radiowozu. 
-  Wygląda jak... Tam jest... Kristiansson wszedł mu w słowo: 
-  Słuchaj, przecież ten facet... 
Kvant błyskawiczne zawrócił. Kristiansson wysiadł. 
Mężczyzna - średniego wzrostu, o rzadkich, sczesanych do tyłu włosach i wydatnym 
nosie  -  miał  na  sobie  beżową  marynarkę,  poplamioną  białą  koszulę,  pogniecione 
brązowe spodnie i czarne buty. Jeszcze nie poprawił ubrania. 
Kiedy Kvant zbliżył się do niego na odległość dwóch metrów, zasłonił twarz lewą 
ręką. 
-  Niech mnie pan nie bije. 
194 
Kvant drgnął. 
-  Co?! 
Wprawdzie  tego  ranka  usłyszał  od  żony,  że  jest  chamem  i  każdy  to  zauważy,  ale 
wszystko ma swoje granice. Zebrał się w sobie. 
-  Co pan tu robi? 
-  Nic - odparł mężczyzna z nieśmiałym, speszonym uśmiechem. 
Kvant zlustrował jego ubranie. 
-  Może się pan wylegitymować? 
-  Tak, mam kartę emerycką. Podszedł Kristiansson. 
-  Co się tu dzieje? Mężczyzna popatrzył na niego. 
-  Niech mnie pan nie bije - powtórzył. 
-  Czy pan Ingemund Fransson? - spytał Kristiansson. 
-  Tak. 
-  No to proszę z nami - powiedział Kvant, biorąc delikwenta pod ramię. 
Mężczyzna bez oporu pozwolił się zaprowadzić do radiowozu. 
-  Proszę usiąść z tyłu - polecił Kristiansson. 
-  I zapiąć spodnie - dodał Kvant. 
Po chwili wahania mężczyzna znów się uśmiechnął i wykonał polecenie. 
Kvant usiadł obok niego. 
-  No to zobaczmy tę kartę emerycką. Mężczyzna wyjął dokument z tylnej kieszeni 
spodni. Kvant zerknął i podał go Kristianssonowi. 
-  Tak, chyba nie ma wątpliwości - orzekł Kristiansson. Kvant z niedowierzaniem 
spojrzał na mężczyznę. 
-  Nie ma. To on. 
Kristiansson  obszedł  samochód,  otworzył  drzwi  po  przeciwnej  stronie  i  zaczął 
obmacywać kieszenie marynarki mężczyzny. 
195 
Dopiero teraz zauważył jego zapadnięte policzki i kilkudniowy siwy zarost. 
-  Proszę bardzo - powiedział, wyciągając z wewnętrznej kieszeni jasnoniebieskie 
dziecięce figi. 
-  Aha - bąknął Kvant. - To chyba przesądza sprawę, prawda? 
-  Tak myślę - odparł Kristiansson. 
-    Wziąłem  od  niej  kawałek  czekolady  -  odezwał  się  Inge-mund  Fransson.  -  Ale 
dałem chłopczykowi bilet na metro. Był ważny w jedną stronę. 
Kristiansson nic więcej nie znalazł w kieszeniach. Kvant zatrzasnął drzwi. 
-  Czekolada - rzucił ze złością. - Bilet! Zabiłeś trzy dziewczynki! 
-  Tak. - Mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową. - Musiałem. 
Kristiansson wciąż stał przy samochodzie. 
- Jak pan je zwabił? 
-  Dzieci mnie lubią. Pokazuję im rozmaite rzeczy. Kwiatki i tak dalej. 
Kristiansson myślał chwilę. 
-  Gdzie pan spał tej nocy? 
-  Na Cmentarzu Północnym. Przy kolumbarium. 
-  A wcześniej? - spytał Kvant. 
-  Też tam i na innych cmentarzach. Nie bardzo pamiętam. 
-  A gdzie pan był za dnia? - zapytał Kristiansson. 
-    Różnie...  Często  w  kościołach.  Tam  jest  pięknie.  Cichuteńko.  Można  siedzieć 
godzinami... 

background image

- Jasne, wszystko, tylko nie dom - warknął Kvant. 
-  Nie... Byłem w domu... Raz. Coś miałem na butach i... 
-  I? 
-    Musiałem  je  zmienić  i  włożyłem  stare  tenisówki.  Potem  oczywiście  kupiłem 
nowe. Bardzo drogie. Nieprzyzwoicie drogie. 
196 
Kristiansson i Kvant wpatrywali się w niego. 
-  I wziąłem marynarkę. 
-  Aha - bąknął Kristiansson. 
-    Nocami  na  dworze  jest  naprawdę  chłodno  -wyjaśnił  mężczyzna  konwersacyjnym 
tonem. 
Usłyszeli odgłos szybkich kroków. Biegła w ich stronę młoda kobieta w niebieskim 
fartuchu i drewniakach. Na widok radiowozu stanęła jak wryta. 
-    Uff!  -  sapnęła  zadyszana.  -  Czy  może...  Moja  córeczka...  Nigdzie  jej  nie 
ma... Może ją widzieliście? Miała czerwoną sukienkę... 
Kvant opuścił szybę, opanował się i odparł uprzejmie: 
-    Tak,  proszę  pani.  Siedzi  tam,  za  krzakami,  i  bawi  się  lalką.  Nic  jej  nie 
grozi. Przed chwilą ją widziałem. 
Kristiansson  odruchowo  schował  za  plecami  jasnoniebieskie  figi  i  próbował  się 
uśmiechnąć. Nie wyszło mu najlepiej. 
-    Nic  jej  nie  grozi  -  głupkowato  powtórzył  za  kolegą.  Kobieta  zniknęła  za 
krzakami i sekundę później rozbrzmiał 
dziecięcy głosik: 
-  Cześć, mamo! 
Twarz Ingemunda Franssona wygładziła się, spojrzenie znieruchomiało i otępiało. 
Kvant chwycił go za ramię. 
-  Ruszaj, Kalle. 
Kalle  Kristiansson  zatrzasnął  tylne  drzwi,  usiadł  za  kierownicą  i  włączył 
silnik. 
-  Jedno mnie zastanawia - powiedział, wyjeżdżając na ulicę. 
-  Co takiego? 
-  Kogo oni dopadli na Djurgarden. 
-  Też jestem ciekawy. 
-  Proszę mnie tak nie ściskać - zakwilił Ingemund Fransson. -To boli. 
-  Milczeć! - warknął Kvant. 
197 
Martin  Beck  wciąż  był  na  Djurgłrden,  osiem  kilometrów  od  Huvudsta  Alle.  Stał 
nieruchomo z lewą dłonią na brodzie i patrzył na Kollberga, czerwonego na twarzy 
i mokrego od potu. Policjant na motocyklu, w białym kasku i z walkie-talkie na 
plecach zasalutował i odjechał. 
Dwie minuty wcześniej Melander i Rónn podwieźli na Bon-degatan mężczyznę, który 
twierdził,  że  nazywa  się  Fristedt,  żeby  mógł  się  wylegitymować.  Ściśle  rzecz 
biorąc,  była  to  czysta  formalność.  Ani  Martin  Beck,  ani  Kollberg  nie  mieli 
wątpliwości, że to fałszywy trop. 
Został  tylko  jeden  radiowóz.  Kollberg  zatrzymał  się  przy  otwartych  przednich 
drzwiach, Martin Beck dwa metry dalej. 
-  Coś jest - odezwał się policjant siedzący w radiowozie. -Coś w radiu. 
-  Co? - apatycznie spytał Kollberg. Policjant słuchał. 
-  Dwóch naszych z Solnej. Z patrolu. 
-  I? 
-  Mają go. 
-  Franssona? 
-  Tak, mają go w wozie. 
Podszedł Martin Beck. Kollberg pochylił się, żeby lepiej słyszeć. 
-  Co mówią? - spytał Martin Beck. 
-    Jasne  jak  słońce  -  powiedział  człowiek  w  radiowozie.  -  Tożsamość 
potwierdzona.  Przyznał  się.  Poza  tym  miał  w  kieszeni  jasnoniebieskie  dziecięce 
figi. Złapany na gorącym uczynku. 
-  Co? - powiedział Kollberg. - Na gorącym uczynku? Czy... 
-    Nie,  nie,  zdążyli  w  samą  porę.  Dziewczynka  jest  cała  i  zdrowa,                                                     

background image

Martin  Beck  oparł  czoło  na  krawędzi  dachu  samochodu.  Blacha  była  gorąca  i 
zakurzona. 
198