background image

Robert K. Leśniakiewicz

Miloš Jesenský

Powrót do 

Ksi

ycowej Jaskini

ęż

Jordanów – Krásno n./Kysucou 2010

background image

Spis treści:

Wstęp

ROZDZIAŁ I – Obłazowa Jaskinia – dowód pośredni

ROZDZIAŁ II -  Dolina Krzemowa z Dyluwium?

ROZDZIAŁ III – Kuliste zagadki i inne … 

ROZDZIAŁ IV – Ślady w mikroświecie

ROZDZIAŁ V – Szamballa a sprawa polska

ROZDZIAŁ VI – Australijska Atlantyda

ROZDZIAŁ VII – Megality – aspekt energetyczny

ROZDZIAŁ VIII – Księżycowy Szyb – ignis fatuus?

ROZDZIAŁ IX – Rekonesans w Yzdar

ROZDZIAŁ X – Kurierskie szlaki

ROZDZIAŁ XI – Księżycowa Jaskinia – koniec mitu?

background image

Wstęp 

Od wydania naszej wspólnej książki pt. „Tajemnica Księżycowej Jaskini” minął już 
rok. W tym czasie zmieniło się bardzo wiele, ale najważniejsza zmiana nastąpiła w tej 

części Europy, w której mieszkamy. Polska i Słowacja wstąpiła do grona państw z 
Układu Schengen i dzięki temu pomiędzy naszymi krajami praktycznie znikła granica. 

Spełniło się nasze marzenie i granica zaczęła naprawdę łączyć, a nie dzielić ludzi. To 
bardzo dobry prognostyk na przyszłość, bowiem będzie można przedsięwziąć te prace 

i   poszukiwania,   których   nie   można   było   wykonać   ze   względów   administracyjno-
biurokratycznych.   Jaka   szkoda,   że   nie   dożył   tego  dr   Antonin   Horák,   który   ta 

sprawę zaczął swym doniesieniem!

Na razie  daliśmy  sobie  spokój z  poszukiwaniami  w terenie.  Po prostu dlatego,  że 
wymaga to sił i środków, których nie posiadamy, a po drugie – dlatego, że nie wiemy 

dokładnie, w których lokalizacjach należałoby jej szukać. W zasadzie wytypowaliśmy 
dwie: 

1. Okolice gór Šíp i Kopa w paśmie Wielkiej Fatry, i…
2. Okolice   miejscowości   Żegiestów-Żdziaryki   w   Polsce   i   po   słowackiej   stronie 

granicy w okolicach miejscowości Súlin.

Obie te lokalizacje spełniają zasadniczo większość punktów z opisu geograficznego 
podanego przez dr Horáka, ale nie wszystkie… - dlatego sprawa lokalizacji tej jaskini 

wciąż pozostaje kontrowersyjna. 

Nie   liczymy   na   pomoc   z   zewnątrz,   bowiem   –   jak   nauczyło   nas   doświadczenie   – 
zachodni ufolodzy i badacze Nieznanego tylko dużo obiecują, a kiedy przychodzi co do 

czego, zwyczajnie nie odpowiadają na listy czy telefony. Szczególnie Amerykanie są 
przyzwyczajeni   do   tego,   że   traktuje   się   ich   jak   wyrocznię   w   sprawach   wszelkich 

dziwnych rzeczy i wydarzeń. Oczywiście są nimi zainteresowani o tyle, o ile będzie 
można je sprzedać mediom – najlepiej TV. No i oczywiście to my mamy wykonać 

czarną robotę i znaleźć dane, informacje czy artefakt, a oni przyjeżdżają na gotowe i 
zgarniają   całą   śmietankę   glorii   odkrywców,   sprowadzając   nas   do   roli   „tubylców, 

którzy   udzielili   im   pomocy   w   odkryciu   jaskini”.   Stąd   nasza   awersja   do   wszelkiej 
współpracy z Zachodem w tym zakresie.  

Osobiście jestem zdania, że sprawa powinna być rozstrzygnięta przez nas – to jest 

przez   przedstawicieli   krajów   bezpośrednio   zainteresowanych   rozwiązaniem   tej 
zagadki: Słowaków, Czechów, Polaków oraz ewentualnie Węgrów i Rumunów – o ile 

ci ostatni wykażą tym zainteresowanie, wszak dr Horák urodził się i wychowywał w 
Siedmiogrodzie   na   obszarze   byłego   Imperium   Austro-Węgierskiego…   Natomiast 

reszcie   świata   ewentualnie   możemy   udostępnić   wyniki   badań   i   dane   na   temat 
odkrytej   i   wyeksplorowanej   przez   nas   Księżycowej   Jaskini.   Inaczej   być   nie   może. 

Uważam, że prymat w tym zakresie należy się właśnie Słowakom i Czechom, bo to w 
końcu   jest   terytorium   Słowacji,   a   dr   Horák   był   czeskim   Żydem.   I   tak   należałoby 

potraktować tą sprawę.

background image

Aktualnie zbieramy informacje o innych dziwnych jaskiniach świata i zjawiskach w 
nich zachodzących. Mamy więc informacje na temat odkryć dokonanych w Jaskini 

Obrazowej   koło   Nowego   Targu,   w   której   uczeni   znaleźli   przedmioty   codziennego 
użytku sprzed około 32.000 lat – w tym bumerangi – jak dotąd pierwsze w Polsce i 

chyba  jedyne  na naszym  kontynencie.  W 1985  roku  polscy archeolodzy odkryli  w 
Jaskini w Obłazowej na pograniczu Spiszu i Podhala skupisko cennych przedmiotów 

obrzędowych.   Był   wśród   nich   zakrzywiony,   oszlifowany   fragment   ciosu   mamuta. 
„Przyznam, że nie od razu wiedziałem, że mamy do czynienia z bumerangiem" - mówi 

prof. Paweł Valde-Nowak  z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN w Krakowie. 
"Na początku sądziliśmy, że to starannie wykonany sztylet. Po bliższych badaniach 

stwierdziliśmy jednak, że z racji wyglądu kojarzonego z narzędziami używanymi przez 
Aborygenów, musi to być bumerang, tyle tylko, że używany przez człowieka paleolitu" 

- dodaje prof. Valde-Nowak. Jedynie w Australii używanie bumerangu przetrwało do 
naszych czasów. Dlaczego więc nic o nim nie wiemy? "Do 1995 roku trwały prace 

terenowe   w  jaskini.   Teraz   w  programie   badań   nastąpiła   przerwa  przewidziana   na 
opracowanie   wyników   pierwszego   etapu   i   nie   ma   decyzji,   kiedy   dalsze   badania 

kompleksu stanowisk (Jaskinia w Obłazowej i przylegające do Obłazowej stanowisko 
ludności ze schyłkowego paleolitu) zostaną podjęte" - wyjaśnia naukowiec. 

Przeprowadzone w lipcu badania geofizyczne w jaskini Obłazowej na Podhalu (pow. 

Nowy Targ) - jednym z najważniejszych stanowisk paleolitycznych w Polsce - ujawniły 
istnienie zasypanych korytarzy.

We współpracy z Instytutem Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego wykonane zostały 

sondaże geofizyczne we wnętrzu jaskini i jej najbliższym otoczeniu. Wykazały one, że 
poza znaną i zbadaną już częścią jaskini są jeszcze zawalone, lub zamulone rozległe 

korytarze i być może obszerna komora. Niewielkie zapadlisko na polu kilkadziesiąt 
metrów od jaskini okazało się głębokim lejem krasowym. Prawdopodobnie łączy się 

on z podziemną częścią jaskini. Był tu kiedyś przepływ podziemnej rzeki. Jaskinia 
Obłazowa   była   zamieszkiwana   już   ponad   50   tys.   lat   temu.   Jej   podziemne   części 

zostały zasypane znacznie później. Dlatego w głębszych partiach mogły zachować się 
nienaruszone ślady jej najstarszych mieszkańców.

W  czasie   wcześniejszych  badań  jaskini   rozpoznano   w  niej  11  warstw   osadniczych. 

Szczególnie interesująca była warstwa ósma datowana na ok. 30-28 tys. lat p.n.e., 
która zawierała liczne ozdoby oraz narzędzia z kamienia i rogu - w tym słynny już 

bumerang z kości mamuta. Były tam także obcięte ludzkie palce - najstarsze szczątki 
ludzkie   znane   z   ziem   polskich.   Jaskinia   spełniała   w   tym   czasie   rolę   jakiegoś 

sanktuarium.

Dlaczego Jaskinia Obrazowa jest tak ważna z naszego punktu widzenia i co ma ona 
wspólnego z Księżycową Jaskinią? Otóż ma to, że jej wiek wynosi ponad 30 tysięcy lat 

i w ciągu tego czasu mimo szalejących tutaj trzęsień ziemi – a trzeba wam wiedzieć, że 
w okresie pomiędzy 998 a 2004 rokiem n.e. na terenie  Polski południowej miały 

miejsce ponad 120 trzęsień ziemi, z czego co najmniej 20 miały siłę 9 stopni w skali 
Rychtera, a w jednym przypadku wartość ta sięgnęła 10 R. Było to w fatalnym dla 

mieszkańców Europy Środkowej dniu 28.VI.1763 roku, kiedy to na Słowacji nie ostał 

background image

się ani jeden murowany dom! I mimo tego potężnego, niszczącego terremoto, jaskinie 

w Polsce, Słowacji i Czechach ostały się niemal nienaruszone!

Odbyliśmy również wyprawy do dwóch innych polskich jaskiń: Jaskini Niedźwiedziej 
(800-807 m n.p.m.)

1

 w masywie Śnieżnika (1425 m) koło Kłodzka na Dolnym Śląsku i 

Jaskini Raj (250-256-259 m) koło Kielc. Charakterystyczną  w tych jaskiniach jest 
piękna i bogata, kolorowa szata naciekowa, która nie uległa zagładzie w czasie tych 

trzęsień ziemi. A powinna! Co z tego wynika? Ano wynika to, że jest nadzieja na to, iż 
Księżycowa   Jaskinia   nie   zapadła   się   w   czasie   któregoś   z   tych   kataklizmów,   które 

dotknęły nasze kraje i co więcej – jeżeli istnieje –   możemy ją odnaleźć w stanie 
nienaruszonym. To jest bardzo ważne spostrzeżenie. 

Drugie doniosłe spostrzeżenie wiąże się z pewnym zjawiskiem zaobserwowanym w 

tych jaskiniach oraz w Wąwozie Kraków – otóż jak już wspominaliśmy w naszych 
pracach  –  Wąwóz  Kraków   w polskich  Tatrach  Zachodnich  jest osobliwą  formacją 

terenową powstałą wskutek zapadnięcia się, literalnego skolapsowania, długiej na ok. 
3 km jaskini biegnącej od Doliny Kościeliskiej (1110 m) aż niemal pod szczyt góry 

Ciemniak (2096 m). Jak podają to różne źródła – jaskinia ta zapadła się około 10.000 
– 12.000 lat temu, wskutek nieznanego kataklizmu. 

Po drugiej stronie naturalnego działu jakim jest grzbiet Twardego Upłazu (1858 m), 

istnieje gigantyczne głazowisko Wantule (od słowa „wanta” czyli głaz). Jest to kilkaset 
ogromnych skalnych bałwanów, które znajdują się w górnej partii Doliny Miętusiej 

(ok. 1200 – 1300 m). Głazowisko to powstało w wyniku osunięcia się na zalegający w 
Miętusiej jęzor lodowcowy północno-wschodniego występu skalnego turni Dziurawe, 

w   wyniku   czego   rozpadła   się   ona   na   skalne,   wapienne   bałwany   o   objętości   kilku 
metrów sześciennych. I znowu – wiek tego głazowiska waha się w przedziale od 10 do 

12 tysięcy lat…

W obu wymienionych jaskiniach – Niedźwiedziej i Raju – znajdują się skalne obwały 
pokryte naciekami, których wiek szacuje się znowu na 10 - 12 tysięcy lat… A zatem 

wygląda   na   to,   że   w   tej   części   świata   nastąpił   jakiś   kataklizm,   który   powodował 
zapadanie się jaskiń, osuwanie się piargów i powstanie gołoborzy. Ten wiek, który się 

powtarza, wykazuje zbieżność do wydarzenia opisanego przez Arystoklesa zwanego 
Platonem (427-347 p.n.e.) – a chodzi oczywiście o zagładę legendarnej Atlantydy. W 

tym przypadku jest to jeden dowód więcej mówiący  pro  relacji Platona zawartej w 
jego dialogach „Timajos” i „Kritias”. Stąd właśnie ta pewność dr Horáka, kiedy mówił 

on o cywilizacjach platońskich w kontekście istnienia Księżycowej Jaskini.

Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem sprawa istnienia Księżycowej Jaskini ma swe 
drugie dno, o czym już sygnalizowaliśmy w naszej książce. Jest nim kwestia istnienia 

słynnej podziemnej krainy – Shambhalli-Agharty,która według jednych autorów ma 
znajdować się w naszym planetarnym podziemiu, gdzieś pod Azją Centralną lub na 

obszarze   Tybetu,   na   pograniczu   z   Indiami   –   pomiędzy   Himalajami   a 
Transhimalajami,   u   źródeł   Brahmaputry,   niedaleko   gigantycznej   piramidy   świętej 

góry   Kajłas/Kailas   (6716   -   6666   m)

2

  Znany   w   okresie   międzywojennym,   polski 

podróżnik i pisarz Ferdynand A. Ossendowski (1876-1945) w swym bestsellerze 

1

 Wysokości poszczególnych wejść do jaskini.

2

 Podano tutaj dwie skrajne oceny wysokości tej góry.

background image

„Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” (Warszawa 1923) poza opisami swej brawurowej 

ucieczki   przed   okrutną   śmiercią   zarówno   z   rąk   czerwonych   jak   i   białych   Rosjan, 
podaje jeszcze opis czegoś, co nazywa on „podziemnym państwem Agharty”. Według 

jego relacji, Agharta znajduje się głęboko pod ziemią na terenach Tybetu i Mongolii, a 
zamaskowane wejścia do niej znajdują się na całym świecie. Powstała ona 60.000 lat 

temu i ma ważki wpływ na to, co się dzieje na świecie. Zainteresowanych odsyłam do 
lektury   tej   książki,   która   zawiera   opis   tej   krainy.   Ma   ona   być   zamieszkała   przez 

mędrców,   którzy   mają   bezpośrednią   łączność   z   Bogiem,   a   kiedy   Władca   Świata   z 
Agarty się modli – wszystko, co żyje, zamiera z przerażenia. Podziemia agartyjskie 

odwiedzali ludzie, których życie odcisnęło piętno na losach całej cywilizacji: Budda, 
Paspa, Baber  
i  Issa (Isza)  –  Jezus  zwany  Chrystusem, który tam spędził swe 

młode lata w poszukiwaniu mądrości. Pisali o tym Mikołaj NotowiczŚri Swami 
Abhendanda
  oraz  Mikołaj   Roelich.   (=>   Antologia  –   „Nieznane   życie  Jezusa”, 

Zakopane   1993)   Wiele   wskazuje   na   to,   że   faktycznie   –   gdzieś   na   pograniczu 
dzisiejszego   Tybetu,   Indii,   Nepalu   i   Pakistanu   –   znajdowało   się   potężne   centrum 

religijne,   promieniujące   wiedzą   na   cały   świat   i   wywierające   nań   niewidzialny,   ale 
odczuwalny wpływ, jak w powieściach Montyherta i Redfielda. (=> F. Montyhert 

– „Atlantyda  i Agharta”, Warszawa 1983; M. Redfield – „Niebiańskie  proroctwo”
„Dziesiąte   Wtajemniczenie”,   „Tajemnica   Szamballi”,  Warszawa   1993-2002) 

Ossendowskiego tam nie było, bo w swych wędrówkach zapuścił się tylko do Lhassy, a 
potem przez Chiny i Japonię wyjechał do USA, gdzie w kilka tygodni powstał rękopis 

jego książki. Relację o państwie Agharty ma on niejako z drugiej i trzeciej ręki, i wiele 
wskazuje na to, że jest ona opowiadaniem o istniejącej realnie krainie, którą otacza 

mityczny i mistyczny woal Wielkiej Tajemnicy.

F. A. Ossendowski pisał o wejściach do podziemnego świata Agharty znajdujących się 
w rejonie południowego brzegu jeziora Bajkał czy w paśmie górskim Arszanów, które 

znajduje się pomiędzy Bajkałem a Mongolią. Druga lokalizacja znajduje się według 
opowiadań   przezeń   przytoczonych,   gdzieś   na   pograniczu   afgańsko   –   indyjsko   – 

pakistańsko   –   tybetańskim   –   tadżyckim   i   chińskim...   To   jest   ogromny   obszar, 
górzysty   i   pustynny.   Szukanie   w   nim   systemu   jaskiń   i   tajnych   wejść   jest 

równoznaczne z poszukiwaniem  igły w stogu siana.  W terenie tym zawodzi  nawet 
najbardziej   wyrafinowana   i   finezyjna   technika,   o   czym   przekonali   się   Rosjanie   i 

Amerykanie w czasie I i II Wojny Afgańskiej... 

No właśnie – w czasie działań związanych z likwidacją baz talibańskich terrorystów w 

Afganistanie, w czasie oblężenia skalistej twierdzy w masywie Tora Bora, atakujący 
Amerykanie   natknęli   się   na   zupełnie   nieznany   nikomu   (poza   miejscowymi   rzecz 

jasna) system korytarzy i podziemnych tuneli. W tunelach tych talibowie rozpłynęli 
się   i   Amerykanom   nie   udało   się   ich   zlokalizować   i   zlikwidować.   Akcję   przeciwko 

talibom   przerwano,   rzekomo   na   prośbę   rządu   afgańskiego,   a   to   ze   względu   na 
świętość tych miejsc... I przeszedłbym ponad tym do porządku dziennego, gdyby nie 

to,   że   informację   tą   firmował   słynny   polski   podróżnik   i   członek   nowojorskiego 
Explorers   Club  –  Maciej   Kuczyński.   (=>   M.   Kuczyński   –   „Szambhalla   w 

Afganistanie?” w „Gwiazdy mówią” nr 12/2003)

A  zatem  założywszy,  że  te  amerykańskie   dane są  prawdziwe,   to zetknęliśmy  się  z 

czymś naprawdę niezwykłym i tajemniczym, co może nas zawieść nawet do Agharty! I 
ta tajemnica będzie nas wciąż utwierdzała tylko w przekonaniu, że tak naprawdę, to 

background image

bardzo, ale to bardzo niewiele wiemy o planecie, na której mieszkamy... Tak zatem 

istnieje możliwość, że Księżycowa Jaskinia stanowi część systemu tuneli oplatającego 
naszą   planetę,   a   który   faktycznie   przynależy   do   Shambhalli-Agharty   lub   niemniej 

mitycznej Interterry.

W ścisłym związku z nimi pozostają tajemnicze tunele w Babiej Górze i jej polskich 

odgałęzieniach,   o   których   krążą   uporczywe   legendy   po   obu   stronach   granicy. 
Należałoby   zbadać   słowackie   megalityczne   kule   z   piaskowca   ze   słowackich   Kysuc. 

Ostatnio   znaleziono   ich   slady   także   w   Polsce,   w   okolicach   Węgierskiej   Górki   i 
Beskidzie Małym. W dalszym ciągu nikt nie rozwiązał tej zagadki… 

Podobnież,   jak   nie   jest   rozwiązaną   zagadka   Muru   Gigantów,   który   ciągnie   się   od 
Bańskiej Szczawnicy aż do wsi Dudince, a który jest ponoć widoczny tylko z góry, z 

satelitów.   Jednakże   informacja   o  nim   pochodzi  od   Amerykanów,  a   jak   już   tu   raz 
powiedziano, jest to najmniej wiarygodne ze źródeł… Ale nie odrzucamy tego, gdyż 

właśnie tam może kryć się rozwiązanie niejednej zagadki.

Kolejną tajemnicą do wyjaśnienia jest tajemnica tuneli pod piramidą w Bośni, która 

została odkryta dwa lata temu. 

Zbadania  także   wymagają  ogromne  kurhany  w  Polsce,  znajdujące  się w okolicach 

Kazimierzy Wielkiej, objętość tylko jednego z nich jest 1,5 razy większa od Wielkiej 
Piramidy w Gizie! I zostały wzniesione – jak obliczają archeolodzy, około 6000 roku 

p.n.e. – tj. 8000 lat temu! 

Poza tym dzięki pomocy Rosjan z czasopisma „Kalejdoskop NLO”, a w szczególności 

red. Wadima K. Ilina z Sankt Petersburga uzyskaliśmy sporo informacji na temat 
zadziwiających systemów jaskiniowych w masywie Butentau w Azji Środkowej oraz 

tuneli łączących pieczary północnego i południowego Uralu. Wygląda na to, ze to, co 
wiemy o jaskiniach tego świata jest zaledwie cząstką tej tajemnicą, do której należy 

także tajemnica Księżycowej Jaskini… 

                                             

ROZDZIAŁ I - Obłazowa Jaskinia: 

dowód pośredni

Poszukując dowodów na autentyczność relacji dr Horáka zadaliśmy sobie pytanie o 

samą możliwość istnienia takiej jaskini w stanie niezmienionym przez kilka czy nawet 
kilkadziesiąt tysięcy lat. Obawy nasze były o tyle uzasadnione, że jaskinia ta znajduje 

się na obszarze pensejsmicznym słowacko-polskiego pogranicza, co oznacza, że jest 

background image

ono nawiedzane od czasu do czasu przez trzęsienia ziemi, czasami nawet bardzo silne. 

Jak bardzo obawy te są uzasadnione, pokazuje poniższa tabela, w której wykazano co 
silniejsze trzęsienia ziemi od X do pierwszych lat XXI wieku:

TRZĘSIENIA ZIEMI W POLSCE

Wg „Katalog trzęsień ziemi w Polsce w latach 1000-1970”, Warszawa 1972

i materiały autorów

Data 

Epicentrum 

Rejon trzęsienia ziemi

Stopień 

(R)

998.VII

3

Czechy

Niemcy, Morawy, Śląsk

b. silne

4

1000.03.29.

Lublana (SLO)

Cała Europa

9

1011

Kowary

Karkonosze 

silne

1014.11.18.

Śląsk

Śląsk i Polska

silne

1016

Kraków

Polska

silne

1034.02.17.

Polska 

Polska, Czechy, Węgry

silne

1040.12.25.

Węgry

Polska, Czechy, Węgry

silne

1044

Polska

Polska, Czechy, Węgry

silne

1092.06.26.

Morawy (CZ)

Polska, Czechy, Węgry

silne

1170.04.01.

Węgry 

Polska, Czechy, Austria, Węgry, 

Ukraina, Niemcy, Szwajcaria

b. silne

1201.05.04.

G. Styria (A)

Austria, Czechy, Niemcy, Polska

9

1258.02.07.

Polska

Polska, Czechy, Rosja

silne

1259.01.31.

Kraków

Polska, Czechy

9

1303.08.08.

Kraków

Polska, Niemcy

silne

1328.08.04.

Węgry

Polska, Węgry, Czechy

silne

1356

Bazylea (CH)

Czechy, Polska

b. silne

1358

Morawy (CZ)

Czechy, Polska

silne

1372.06.01.

Sundgau (D)

Niemcy, Polska, Czechy, 

Szwajcaria

9

1384.12.24.

Austria

Niemcy, Polska

silne

1433

Dolny Śląsk

Polska, Czechy, Austria

silne

1441

Słowacja

Słowacja, Polska

9

1443.05.29.

Węgry 

Węgry, Słowacja, Czechy, 

Polska, Austria

<9

1443.06.05.

Śląsk

Środkowa Europa

9

1443.06.05.

Zvolen 

n./Hronom 

(SK)

Słowacja, Polska

9

1483

Brzeg

Polska

słabe

1496.06.23.

Nysa

Polska

słabe

1517.09.25.

Podole (UA)

Polska, Ukraina

słabe

1528

Polska

Polska, Węgry, Ukraina

silne

1562.02.10.

Kłodzko

Polska, Czechy

silne

1572.01.06.

Warmia i 

Polska

b. silne

3

 Trzęsienie ziemi powtarzało się przez 8 dni!

4

 Z braku dokładnych pomiarów siły trzęsień ziemi podaję ich siłę w skali opisowej: słabe, silne, b. silne. 

background image

Mazury

1572.01.09.

Toruń

Polska

silne

1590.09.15.

Alpy (A)

Austria, Niemcy, Polska, Czechy, 

Szwajcaria, Słowacja, Węgry

9

1591.IV-V

Wieliczka 

Polska

silne

1591.05.09.

Morawy (CZ)

Czechy, Polska

b. silne

1594.09.15.

Złotoryja

Polska

słabe

1601.01.06.

Warmia i 

Mazury

Polska, Dania, Szwecja

9

1606

Tuczno

Polska

5

1615.02.13.

Kotlina 

Kłodzka

Polska

słabe

1650.04.14.

Stara Lubovnia 

(SK) 

Słowacja, Polska

4

1662.08.09.

5

Spisz (SK)

Słowacja

6

, Polska

b. silne

1671.12.28.

Rzeszów

Polska

słabe

1680

Polska

Polska

silne

1690.12.04.

Karyntia (A)

Austria, Polska, Czechy, Niemcy, 

Szwajcaria

9

1695.VIII

Węgry

Polska, Węgry, Słowacja

silne

1715.05.01.

 7

Cieszyn

Polska, Czechy

silne

1716

Tatry Wysokie

Polska, Słowacja

5

1717.03.11.

Pieniny

Polska, Słowacja

silne

1724.01.29.

Kieżmark (SK)

Słowacja, Polska

7

1751.06.31.

Karkonosze 

Polska

słabe

1763.06.28.

Słowacja

8

Słowacja, Polska, Czechy

9 - 10

1768.02.27.

Austria

Środkowa Europa

8

1774.01.26/27

Górny Śląsk

Polska

>7

1775.01.24.

Wrocław

Polska

słabe

1778

Beskid Niski

Polska 

4

1778.05.10.

Dolny Śląsk

Polska

słabe

1785.02.07.

Morawy (CZ)

Czechy, Polska

silne

1785.08.22.

Beskid Śląski

Polska, Czechy, Słowacja

6,5

1786.01.03.

Szczecin 

Polska, Niemcy

słabe

1786.02.10.

Mysłowice

Polska

słabe

1786.02.13.

Kotlina 

Kłodzka

Polska, Czechy, Słowacja

5 – 5,5

1786.02.26.

Beskid Śląski

Polska

3 – 3,5

1786.02.27

Kietrz

Polska, Czechy, Słowacja

6 – 6,5

1786.02.27.

Opava (CZ)

Polska, Czechy, Słowacja, 

Austria

7,5

1786.03.04.

Kotlina 

Kłodzka

Polska

3 – 3,5

5

 Według innych źródeł było to dnia 6 sierpnia.

6

  Trzęsienie   ziemi   mogło   mieć   przyczynę   w   impakcie   meteorytu,   który   rozwalił   kopułę   szczytową 

Sławkowskiego Szczytu, wówczas najwyższego szczytu Tatr mierzącego około 2.700 – 2.800 m n.p.m.

7

 Trzęsienie ziemi trwało 36 godzin!

8

 Trzęsienie ziemi zburzyło wszystkie murowane domy na Słowacji!

background image

1786.10.03.

Cieszyn

Polska, Czechy

3 – 3,5

1786.12.03.

Myślenice

Polska, Ukraina, Czechy, 

Słowacja

7,5 – 8 

1789.12.11.

Karkonosze

Polska

>4

1790.03.13.

Wrocław

Polska

silne

1790.04.06.

Transsylwania 

(RO)

Polska, Rumunia, Ukraina, 

Węgry, Słowacja

silne

1799.II

Wrocław

Polska

słabe

1799.IX-X

Kotlina 

Jeleniogórska

Polska

słabe

1799.12.11.

Trutnov (CZ)

Czechy, Polska

6

1802.10.26.

Bukareszt (RO)

Rumunia, Węgry, Słowacja, 

Polska, Czechy, Ukraina

silne

1803.01.08.

Białystok

Polska, Litwa

silne

1817.02.07.

Czerwony 

Klasztor (SK)

Słowacja, Polska

4

1823.09.09.

Głubczyce 

Polska

słabe

1829.06.02/03

Śnieżka

Polska, Czechy

słabe

1834.02.02.

Śląsk

Polska

słabe

1834.10.15.

Węgry

Węgry, Słowacja, Polska, 

Ukraina

7

1837.03.14.

Alpy

Środkowa Europa

7

1838.02.08/09

Dukla

Polska

słabe

1840.04.25.

Spiska Stara 

Wieś (SK)

Słowacja, Polska

7

1840.04.30.

Spiska Stara 

Wieś (SK)

Słowacja, Polska

słabe

1841.04.30.

Węgry

Węgry, Słowacja, Polska

słabe

1842.02.24.

Kraków

Polska

słabe

1842.03.08.

Kraków

Polska

słabe

1855.01.25.

Cieszyn

Polska

słabe

1857.12.16/17

Stary Sącz

Polska

słabe

1858.01.15.

Żylina (SK)

Słowacja, Polska, Czechy

9

1872.03.06.

Gera (D)

Niemcy, Polska, Czechy

8

1872.12.26.

Bielsko-Biała

Polska

słabe

1876.07.12.

Czeski Cieszyn 

(CZ)

Czechy, Polska

słabe

1877.10.05.

Góry Izerskie

Polska, Czechy

słabe

1877.11.25.

Kotlina 

Kłodzka

Polska, Czechy

słabe

1883.01.31.

Dolina Upy 

(CZ)

Czechy, Polska

6,5

1892.10.27.

Morawy (CZ)

Czechy, Polska

słabe

1895.04.14.

Lublana (SLO)

Środkowa Europa

6

1895.06.11.

Ząbkowice Śl.

Dolny Śląsk

7

1901.01.10.

Dolina Upy 

(CZ)

Czechy, Polska

7

background image

1901.10.21.

Spiska Stara 

Wieś (SK)

Słowacja, Polska 

6 – 7 

1903.08.28.

Cerny Dul (CZ)

Czechy, Polska 

3

1908.05.13. 

Cista 

k./Vrchlabi 

(CZ)

Czechy, Polska

4

1908.12.30.

Gołdap

Polska, Rosja

3 – 4

9

 

1909.02.11.

Kołobrzeg

Polska

4 – 5 

1909.02.12.

Kołobrzeg

Polska

4 – 5 

1909.05.06.

Krynica

Polska, Słowacja

3 – 4 

1909.11.05.

Śnieżnik 

Polska, Czechy

5

1912.12.01.

Smołdzino

Polska

3 – 4 

1928.06.11.

Kołobrzeg

Polska

słabe

1931.03.30.

Opava (CZ)

Czechy, Polska

6

1932.II-III

Polska

10

Polska

4 – 5 

1934.09.03.

Opava (CZ)

Czechy, Polska

4,5

1935.03.23.

Czarny 

Dunajec

Polska

5 – 6 

1935.07.24.

Morawy (CZ)

Czechy, Polska

5,5

1962.06.20.

Dąbrowa 

Górnicza

Polska

3,8

1966.03.11.

Dzianisz

Polska

4

1977.03.04.

Bukareszt (RO)

Środkowa Europa

3

1980.11.29.

Bełchatów

Polska

4,5

1992.06.29.

Kiczera 

k./Krynicy

Polska, Słowacja

6

1993.03.01.

Beskid Niski

Polska

6 – 7 

1994.06.01.

Augustów

Polska

>6

1995.09.11.

Domański 

Wierch (SK)

Słowacja, Polska

5,2

1995.10.13.

Dolina Białki

Polska

5

2004.09.21.

Kaliningrad 

(RUS)

Rosja, Polska, Litwa

5,2

2004.11.30

Skrzypne

Polska

4,7

2004.12.02.

Czarny 

Dunajec

Polska

3,3

Oczywiście   trzęsienia   ziemi   z   północy   Polski   nie   obejmowały   swym   zasięgiem 

pogranicza polsko-słowackiego, ale pozostałe mogły mieć ważki wpływ na kondycję i 
stan jaskiń na terenie Tatr i pozostałych pasm górskich w Polsce i na Słowacji.

Zwiedzając jaskinie Tatr Zachodnich i Tatr Bielskich po trzęsieniach ziemi z lat 90. 

XX stulecia pytaliśmy przewodników i administratorów o efekty trzęsień ziemi na ich 
stan. Odpowiedź była zawsze jednakowa – zmian zagrażających istnieniu tych jaskiń 

nie   stwierdzono!   A  przecież   trzęsienia   te   były  stosunkowo   silnie,   jak  widać   to   na 
przytoczonym   powyżej   zestawieniu,   więc   siłą   rzeczy   mogły   powstać   w   nich   jakieś 

9

 Seria wstrząsów.

10

 Była to seria trzęsień ziemi na całym obszarze nizinnym północno-wschodniej i środkowej Polski.

background image

pęknięcia ścian, wytryski wód podziemnych czy obwały i obrywy stropów. Niczego 

takiego nie odnotowano. 

A to pozwala na wysunięcie optymistycznego wniosku – jeżeli Księżycowa Jaskinia 
rzeczywiście   istnieje,   to   powinna   ona   nadal   istnieć,   wbrew   obawom  Patricka 

Monceleta, który twierdzi, że skoro jaskinia ta – a właściwie Księżycowy Szyb – jest 
tworem sztucznym, to został on zabezpieczony przeciwko wstrząsom sejsmicznym – a 

dowodem na to jest warstwa metalu czy innego odpornego tworzywa, którym pokryto 
jej ściany. Zabezpieczenie to nie wytrzymało i w rezultacie czego cała  jaskinia się 

zapadła. Skolapsowała jak dach stodoły pokryty zbyt grubą warstwą śniegu... 

Zwiedzaliśmy jaskinie po obu stronach granicy – w Polsce i na Słowacji. Były różne, 
różnego pochodzenia i różnej wielkości. Miały one jednak pewną cechę wspólną – a 

mianowicie – znajdowały się w nich obwały i obrywy skalne, których wiek oscylował 
zazwyczaj około 10.000 lat! 

10   tysięcy   lat   temu   zdarzył   się   jakiś   kataklizm,   który   spowodował   zawalenie   się 

niektórych   systemów   jaskiniowych   i   obwały   skalne   w   innych.   Powstało   ogromne 
gołoborze Wantul i – jak sądzimy – wiele innych jaskiń w caliznach skalnych Europy. 

Ale powróćmy do Obrazowej. Jaskinia ta wsławiła się pewnymi znaleziskami, które 

odkryli polscy archeolodzy, a które tak opisała red. Beata Zalot na łamach „Tygodnika 
Podhalańskiego” i w Internecie:

REWELACJE OBŁAZOWEJ

Zagadka skaleczonych rąk. 

Co znaczą ucięte kciuki znalezione w Jaskini Obłazowej pochodzące sprzed 

ponad 30 tys. lat? Co mają wspólnego z przedstawieniami ludzkiej dłoni w 
malarstwie   jaskiniowym   odkrytym     w   Gargas   czy   Lascaux?   Okaleczani 

podczas   inicjacji   chłopcy,   rytuały   żałobne,   fragmenty   palców   złożone   w 
ofierze   jakiemuś   tajemniczemu   bóstwu   czy   po   prostu   prozaiczne 

odmrożenia? 
  

O rewelacyjnych odkryciach w jaskini Obłazowej znajdującej się na terenie 
Rezerwatu   Przełom   Białki   koło   Nowej   Białej   pisaliśmy   już   kilkakrotnie. 

Okazuje   się,   że   trwające   wciąż   badania   i   analizy   przynoszą   kolejne 
niespodzianki. 

Przypomnijmy krótko: Badania wykopaliskowe pod kierownictwem  doc. dr 

hab.   Pawła   Valde   Nowaka   z   Instytutu   Archeologii   w   PAN   w   Krakowie 
rozpoczęły się w 1985 roku i trwały dziesięć lat. Jaskinia została dosłownie 

przesypana przez sito, a seria odkryć archeologicznych stała się sensacją 
światowej   rangi.   Najwięcej   niespodzianek   przyniosła   warstwa   ósma, 

reprezentująca   kulturę   pavlowską.   Cały   świat   obiegły   informacje   o 
znalezionym w Obłazowej najstarszym na świecie bumerangu wykonanym z 

ciosu   mamuta,   najstarszych   narzędziach   górniczych,   amulecie   z   kła   lisa 
polarnego czy dwóch kciukach będącymi najstarszymi w Polsce szczątkami 

background image

ludzkimi.   Badania   radiowęglowe   określiły   wiek   tych   wszystkich 

przedmiotów na około 30 tys. lat p.n.e.

Paleolityczna świątynia

Początkowo     naukowcy   wysnuli   bezpieczną   tezę,   że   Obłazowa   to 
obozowisko  łowieckie.  Żmudne badania   laboratoryjne,   analizy  odkrytych 

przedmiotów   i   jego   ułożenia   przyniosły   następne   sensacje.   Bumerangi 
stosowane na co dzień do polowań były drewniane, ten z Obłazowej musiał 

stanowić   dla   ówczesnego   człowieka   dużą   wartość   –   był   z   kła   mamuta, 
posiadał   w   dodatku   ornament.   Także   inne   przedmioty   znalezione   tam 

wykonane   z   rzadkich   surowców   –   muszla   jurajska,   drapacz   z   kryształu 
górskiego   musiały   stanowić   dla   ówczesnego   człowieka   rzecz   niezwykle 

cenną i rzadką. Specyficzny układ tych przedmiotów, ich wartość, a także 
fakt, że nie znaleziono w jaskini tzw. „odpadków” będących inwentarzem 

codziennego życia, a także obecność czerwonego barwnika pojawiająca się 
w   zespołach   archeologicznych   i   u   ludów   prymitywnych   w   kontekście 

symboliki życia i śmierci to dowody, że było to miejsce szczególne – miejsce 
rytualne, coś w rodzaju sanktuarium człowieka sprzed ok. 30 tys. lat temu.

Ucinali czy zaginali?

Ostatnio kierujący badaniami dr hab. Paweł Valde Nowak zajął się dwoma 

kośćmi ludzkimi znalezionymi w jaskini. Chociaż jaskinię przesypano przez 
sito, nie znaleziono żadnych innych elementów ludzkich szkieletów. Jeden z 

paliczków lewego kciuka został złożony w centralnym miejscu układu wśród 
innych niezwykłych przedmiotów, służących najprawdopodobniej do jakiś 

rytuałów. Nieco dalej znajdował się inny ludzki kciuk. 

W   paleolitycznym   malarstwie   jaskiniowym   często   występuje   motyw 
ludzkiej dłoni, w wielu przypadkach z brakującymi fragmentami   palców. 

Najsłynniejsze miejsce to Gargas, gdzie odkryto   231 przedstawień dłoni, 
spośród których ponad sto miało brakujące części palców. Naukowcy od lat 

spierają się, czy ręce te zostały okaleczone czy części palców składane były 
w   ofierze   czy   też   dłoń   została   tylko   wygięta,   co   mogło   dla   ówczesnego 

człowieka być jakimś znakiem.

Także w paleolitycznych szkieletach z grobów w Murzak-Koba na Krymie 
brakowało   paliczków   dłoni.   Zwyczaj   ucinania     części   palców   podczas 

różnych   obrzędów   inicjacyjnych   lub   żałobnych   znany   był   u   różnych 
społeczności i przetrwał do czasów współczesnych.

-Wszystko zaczęło się nam układać w pewną całość – twierdzi Paweł Valde 

Nowak. –Na początku tych szczegółów nie rozumieliśmy. Teraz myślę, że 
znalezione w jaskini Obłazowej kciuki mogą być kluczem do całej zagadki. 

Możemy   znowu   mówić   o   kolejnym   przełomie   interpretacyjnym 
polegającym na znalezieniu istoty tego depozytu.

Obłazowa i Gargas

background image

Do   tej   pory   z   brakującymi   palcami   dłoni   naukowcy   spotykali   się   w 
malarstwie   jaskiniowym.   Takich   sanktuariów   paleolitycznych   odkryto 

kilkadziesiąt, w tym kilka datowanych jest podobnie jak kciuki z Obłazowej 
na ok. 30 tys. lat p.n.e. -Nigdy dotąd nie odkryto jednak tak bogatego i 

cennego   inwentarza   jak   w   Obłazowej.   Powstała   odwrotna   sytuacja.   My 
mamy przedmioty i fragmenty uciętych palców świadczące o niezwykłości 

tego   miejsca,   odprawianych   tu   rytuałach,   ale   nie   odkryliśmy   żadnych 
rysunków na skałach. W pozostałych jaskiniach są malowidła, ale nie ma 

przedmiotów. Być może dalsze badania i analizy Obłazowej, pomogą nam 
zrozumieć   znaczenie   skaleczonych   rąk   z   Gargas   –   twierdzi   kierujący 

badaniami naukowiec.

Kolejne   pytania   nasuwa   samo   położenie   Obłazowej.   Kultura   pavłowska 
kwitła   na   Morawach,   tam   archeolodzy   odkryli   wiele   miejsc  codziennego 

życia. W okolicach Obłazowej, w promieniu około stu kilometrów, na żadne 
takie   skupisko   nie   natrafiono.   Być   może   po   prostu   go   nie   ma.   Może 

Obłazowa była oddalonym miejscem kultu, do którego ówczesny człowiek 
wyprawiał   się   jak   na   pielgrzymkę,   przebywał   tu   setki   kilometrów,   by 

uczestniczyć w jakiś ważnych dla niego obrzędach. 

Jakie   niespodzianki   przyniesie   jeszcze   Obłazowa,   nie   wiadomo.   Badania 
laboratoryjne   ciągle   trwają.   Na   ukończeniu   jest   monografia   dotycząca 

jaskini. Wszystko wskazuje,  że archeolodzy powrócą jeszcze do badań w 
samej   jaskini.   Na   razie   jednak   jest   to   niemożliwe   ze   względów 

bezpieczeństwa. By tam wejść, grota musi być odpowiednio zabezpieczona i 
przygotowana.   Na   to   na   razie   nie   ma   pieniędzy.   W   przyszłości   jaskinia 

mogłaby   być   udostępniona   do   zwiedzania.   Mógłby   tam   zostać 
zrekonstruowany układ przedmiotów odkrytych podczas wykopalisk. Może 

–   jak   robią   to   na   przykład   Francuzi   -   w   pobliżu   tego   miejsca   powinna 
powstać kopia  groty.  To już jednak pole do popisu dla lokalnych władz.

Tyle red. Beata Zalot. Inna dziennikarka – red. Anna Bielecka z „Faktu” podaje nieco 

szczegółów na temat znalezionego tam bumerangu: 

Bu-Mer-Ang

11

 to w języku Aborygenów z Australii „powracający”. Ale to nie 

Australijczycy pierwsi używali tej broni. Najstarszy bumerang ma 30 tys. 

lat, został znaleziony w Polsce i jest przechowywany w Krakowie! I choć 
bumerang   jest   znany   jako   broń   myśliwska   rdzennych   mieszkańców 

Australii, Aborygenów, to nie jest ich wynalazkiem. Przed nimi bronią tą 
posługiwali się starożytni Egipcjanie, Indianie z Arjzony, Eskimosi, dawni 

mieszkańcy Nowych Hybryd. A także... ludzie żyjący ok. 30 tys. lat temu na 
terenach   dzisiejszej   Polski.   W   skarbcu   Instytutu   Archeologii   i   Etnologii 

PAN w Krakowie naukowcy przechowują najstarszy zachowany na świecie 
bumerang.   Znaleziono   go   już   prawie   20   lat   temu.   W   1985   roku   polscy 

archeolodzy odkryli w Jaskini Obłazowa w miejscowości Nowa Biała, na 
pograniczu Spiszu i Podhala, skupisko cennych przedmiotów obrzędowych 

11

 Andrzej Waligórski z kabaretu Elita tak w 1978 roku rozwinął nazwę bumerang: Broń Uderzeniowa Miotana 

Ewentualnie Rzucana Albo Nawracająco-Godząca, co podajemy jedynie jako ciekawostkę…

background image

służących  zamieszkującym   tu   przed  30   tys.   lat  ludziom.   Był   wśród   nich 

zakrzywiony, oszlifowany fragment ciosu mamuta. 
-   Przyznam,   że   nie   od   razu   wiedzieliśmy,   że   mamy   do   czynienia   z 

bumerangiem - opowiada prof. Paweł Valde-Nowak z Instytutu Archeologii 
i   Etnologii   PAN   w   Krakowie   -   początkowo   sądziliśmy,   że   to   starannie 

wykonany sztylet. Po bliższych badaniach stwierdziliśmy, że z racji wyglądu 
(kształt   półksiężyca,   z   przekrojem   płasko-poprzecznym)   kojarzonego   z 

narzędziami używanymi przez w Aborygenów, musi to być bumerang, tyle 
tylko,   że   używany   przez   człowieka   paleolitu.   Australia   jest   jedynym 

obszarem, na którym używanie bumerangu przetrwało do naszych czasów. 
Dlaczego więc nic o nim nie wiemy? 

-   Do   1995   roku   trwały   prace   terenowe   w   jaskini.   Potem   w   instytucie. 
Dopiero   teraz   będziemy   mogli   pokazać   światu   znalezisko.   W   marcu 

przyszłego   roku   bumerang   pojedzie   na   wystawę   do   Paryża,   potem 
konserwator musi zdecydować, w jakim muzeum się on znajdzie - mówi 

profesor.

Obrazowa i jej znaleziska świadczą jeszcze o tym, że 30 tysięcy lat temu na terenie 
Podhala i Podtatrza byli ludzie, którzy potrafili robić wspaniałe rzeczy z rogu, drewna 

i kamienia. A przecież Księżycowy Szyb jest młodszy od niej o co najmniej 10.000 lat! 
Skoro przetrwała Obrazowa, Raj, Niedźwiedzia i inne jaskinie starsze od Księżycowej 

Jaskini, to dlaczego ona nie miałaby przetrwać? Nie ma żadnej racjonalnej przesłanki, 
by sądzić, że jest inaczej…  

ROZDZIAŁ II – Dolina Krzemowa 
z Dyluwium?

Na trasie  naszych wakacyjnych wędrówek znalazły  się dwa ciekawe  obiekty,  które 
Czytelnikowi   polecamy.   Pierwszym   z   nich   jest  Bałtowski   Park   Jurajski,   w   którym 

można zobaczyć realistycznie oddane modele zwierząt z naszej Przeszłości, i to nie 
tylko dinozaury. Natomiast nieopodal rezerwatu dinozaurów w Bałtowie znajduje się 

inna   osobliwość   Ziemi   Świętokrzyskiej.   Jest   to   kopalnia   krzemienia   pasiastego   w 
miejscowości Krzemionka - położona w odległości około 6 km od Bałtowa. Kopalnia 

ta powstała i doskonale prosperowała ok. 4.500 - 4.000 lat p.n.e. Tak naprawdę, to 
było to całe zagłębie  wydobywcze, bowiem w okolicy znajduje się kilkaset szybów 

wydobywczych. Kilka z nich połączono podziemną sztolnią i tak właśnie powstało to 
Muzeum Kopalnia Krzemienia Pasiastego, które teraz zwiedziliśmy.

background image

Kopalnię  zwiedza  się z przewodnikiem. Na samym początku  robi on mały wykład 

wprowadzający na temat zastosowań krzemieni pasiastych. Okazuje się, że kopalnie 
Gór Świętokrzyskich zaopatrywały w krzemień praktycznie rzecz biorąc całą ówczesną 

Europę - narzędzia znaleziono na Nizinie Panońskiej i na Słowacji (skrobaczki i groty 
strzał     można   zobaczyć   na   ekspozycji   w   Muzeum   Vychodoslovenskeho   Kraju   w 

słowackich Koszycach), poza tym artefakty znaleziono w tak odległych krajach, jak 
Anglia czy Hiszpania! Doprawdy – krzemień był tym kamieniem, który wpłynął w 

sposób znaczący na historię Ludzkości! 

Notabene,   zastosowanie   i   obróbkę   krzemienia   interesująco   pokazał   czeski   pisarz 
Eduard   Štorch  w   swej   książce   „Łowcy   mamutów”   (Warszawa   1952)   z   tym,   że 

opisuje on świat jeszcze wcześniejszy, bo sprzed 20.000 lat (Dyluwium, Pleistocen) 
na terenie dzisiejszego Krasu Morawskiego i ludzi łączących się dopiero w gromady 

zbieracko-łowieckie   –   Łowców   Libeńskich   i   Wiestonickich...

12

  Według   tego   autora 

obrabianie krzemienia wyglądało następująco: 

-   A   tu   kamień   –   zwrócił   uwagę   Kopacz   i   dłubał   kością   dookoła 

kamienia, by go wydobyć. Żabka pomagała mu gorliwie. Po chwili z 
jaskini wyleciał kamień wielki jak dwie męskie pięści. 

W tym samym czasie wracał do jaskini Kudłacz z upolowanym rysiem. 
Rzucony   kamień   uderzył   go   w   nogę.   Łowca   cisnął   rysia   i   podniósł 

kamień. […]
Łowca podskakiwał przed jaskinią z nogi na nogę, podrzucał kamień w 

powietrze i wcale nie był rozgniewany, wprost przeciwnie: twarz miał 
uradowaną   i  wykrzykiwał  wesoło,   jakby   się   z   czegoś   cieszył.   Dzieci 

wybiegły z pieczary patrzeć, jak stary Kudłacz tańczy.
- Krzemień, krzemień! – radował się Kudłacz podrzucając kamień do 

góry i chwytając go w ręce. […]
Teraz będą mieli krzemienne noże, ostre groty, ostre skrobaczki, ostre 

świdry i ostre szydła. […]

Jak   widać,   niewiele   zmieniło   się   od   tego   czasu   do   czasów   uruchomienia   zagłębia 
krzemienia pasiastego. Natomiast obróbka krzemienia i wyrób narzędzi w tym czasie 

wyglądały następująco:

Oczywiście nikt inny, tylko wódz gromady miał pierwszy spróbować 

rozłupać krzemień. Sknera ujął go w rękę, uważnie się jemu przyglądał 
i   naradzał   z   najdoświadczeńszymi   łowcami,   w   jaki   sposób   rozbić 

krzemień.   Kiedy   zauważyli   na   kamieniu   kilka   nieznacznych   rys, 
Mamucik objaśnił:

- Krzemień w ogniu… i w wodzie!
Oznaczało to, że krzemień był kiedyś rozgrzany w ogniu i następnie 

wrzucony   do   zimnej   wody.   Tą   czynność   powtarzano   zapewne 
wielokrotnie, póki zwarte jądro krzemienne nie popękało. 

Teraz bardzo to im ułatwi sprawę. Sknera wziął krzemień do ręki i 

ruszył   między   skały.   Łowcy   poszli   za   nim   otaczając   go   zwartym 
kręgiem. Wódz podniósł kamień obu rękami wysoko ponad głowę i z 

12

  Nazwy te pochodzą od stanowisk archeologicznych w Libni i Vestonicach na terenie dzisiejszej Republiki 

Czeskiej. 

background image

całej siły uderzył nim o skałę. Krzemień odskoczył w stronę Pazura. 

Pazur stanął na miejscu Sknery i również rzucił krzemieniem o skałę. 
Z kolei rzucali nim Zabijaka, Ukmas a na końcu Mamucik. Wreszcie 

kamień rozpadł się na trzy kawałki. 

Wódz Sknera, Kudłacz i Mamucik wzięli po kawałku i usiadłwszy na 
zrębie   skalnym   obtłukiwali   z   krzemienia   ostre   płytki.   […]   Przy 

zręcznym   obtłukiwaniu,   z   krzemiennej   buły   odłupywały   się   cienkie 
ostrza nożów i kanciaste przeświecające na brzegach ostrosłupy, które 

doskonale mogły służyć jako skrobaczki do kości i skór. 

(E. Štorch  - „Łowcy mamutów” – op. cit. ss. 104-106)

Tak było w roku 20.000 – 30.000 p.n.e. Metody obróbki krzemienia niewiele się 
zmieniły, ale rzecz w tym, że w rejonie Ostrowca Świętokrzyskiego 6000 lat temu 

pełną  parą  szła  produkcja na skalę  przemysłową  narzędzi  i biżuterii  z  krzemienia 
pasiastego! A potem nastała era metali…  

Weszliśmy w podziemia. Tunele kopalni przebiegają ok. 12 m pod ziemią. Wykute są 

w białej, wapiennej skale. Strop od spągu dzieli około 2 metrów, dzięki czemu można 
tam chodzić nie schylając się. Ówcześni górnicy musieli przeciskać się w korytarzach i 

sztolniach o rozmiarach 50 x 50 cm. Prace prowadzono głównie zimą. W korytarzach 
panuje stała wilgotność i temperatura +7°C. Cisza i chłód. Ciemność w owym czasie 

rozświetlały tylko blade światełka kaganków. 

Po wyeksploatowaniu jednego szybu zasypywano go urobkiem - białą skałą wapienną. 
Właściwy surowiec - potężne buły krzemienia, o masie kilku kilogramów, dzielono na 

mniejsze   części,   które   stanowiły   podstawę   do   produkcji   właściwej:   ostrzy   noży   i 
siekier,   grotów   strzał,   skrobaczek   do   wyprawiania   skór   a   także...   ozdób.   Tak   już 

nawiasem   mówiąc,   zastanawiam   się,   czy   w   tych   pokładach   skał   zasadowych   nie 
znalazłoby   się   jeszcze   jakichś   meteorytów   żelaznych   i   kamiennych,   które   spadły 

wtedy, kiedy te osady się formowały, a zatem w Triasie? Gdyby tak dobrze poszukać, 
to zapewne znalazłby się niejeden! Kto wie, czy takie znaleziska nie natchnęły naszych 

Pra-pra-pra-przodków   do   wytapiania   żelaza?   Wszak   niedaleko   leży   staropolskie 
centrum   hutnicze,   w   którym   wytapiano   żelazo   domowym   sposobem,   przy   użyciu 

dymarek. Metoda ta jest prymitywna, ale skuteczna. Jeszcze nie tak dawno stosowana 
w Chinach! 

Poza tym nie zapominajmy, że w ziemi świętokrzyskiej znajdują się poza krzemieniem 
pasiastym także pokłady rud żelaza (chalkopiryt – CuFeS

2

, piryt – FeS

2

, syderyt – 

Fe[CO

3

],   rzadko   wezuwian   –   Ca

10

(Mg,Fe)

2

Al

4

[(OH)

4

](SiO

4

)

3

|[(Si

2

O

7

)

2

]

 

i   ruda 

darniowa: limonit – FeO(OH)), pokłady miedzi (miedź rodzima – Cu,  kowelin – CuS, 

kupryt   –   Cu

2

O,   azuryt   –   Cu

3

[OH|CO

3

]

2

,   malachit   –   Cu

2

[OH|CO

3

],   chryzokola   – 

Cu[SiO

3

] · nH

2

O, konichalcyt – CaCu[OH|AsO

4

]). I uran! 

Poza   Sudetami   obecność   uranu   stwierdzono   jedynie   właśnie   w   Górach 
Świętokrzyskich.   W   latach   1958-1965   Zakład   Pierwiastków   Rzadkich   i 

Promieniotwórczych   prowadził   w   tym   regionie   badania   uranonośności   osadów 
paleozoicznych   i   mezozoicznych.   Stwierdzono   wiele   anomalii   oraz   kilka   punktów 

background image

mineralizacji   uranowej.   Z   ważniejszych   złóż   uranu   w   Górach   Świętokrzyskich 

wymienić   należy   rejon   Rudek,   Miedzianej   Góry,   Miedzianki,   Daleszyc   i   Winnej. 
Wystąpienia o wyraźnie zwiększonej zawartości uranu mają charakter gniazdowy i 

związane   są   zawsze   ze  strefami   dyslokacji   waryscyjskich.   Wydobycie   na   niewielką 
skalę prowadzono jedynie w Rudkach k. Nowej Słupi. (=> W. Rejman – „Kopalnie 

uranu w Polsce” w „Wiedza i Życie” nr 9/1996). W tym rejonie występuje autunit – 
CaO(UO

3

)P

2

O

5

  ·   12H

2

O,   pitchblenda   –   UO

2

,   carnolit   –   K

2

(UO

2

)

2

(VO

4

)

2

  ·   3H

2

O   i 

sklodowskit – Mg(UO

2

)

2

(HSiO

4

)

2  

· 5H

2

O. (IEA, wykład „Cykl paliwowy w energetyce 

jądrowej”   -  

http://www.iea.cyf.gov.pl/rysunki/energetyka/energetyka_03.ppt

) 

Nawiasem mówiąc, rudy uranu w tym regionie Polski odkryli Rosjanie, zaś Niemcy w 
czasie  II  Wojny  Światowej  zamierzali  je  eksploatować   i  być  może  wykorzystać  do 

budowy swych bomb atomowych i innych „urządzeń jądrowych”…    

A w ogóle zastanawia mnie jedno: KTO, KIEDY i JAK wskazał ludziom, że to właśnie 

tutaj   należy   wykopywać   ten   cenny   (dla   nich)   surowiec,   który   decydował   o   ich 
przeżyciu? Komu ci ludzie to zawdzięczają? Bo dla mnie, to jest taki „daenikenowski 

cud”,   dzięki   któremu   Ludzkość   przetrwała   w   zmaganiach   z   twardymi   prawami 
Natury. Istnieje jednak zasadnicza różnica pomiędzy poglądami Ericha von Dänikena, 

a   moimi.   Von   Däniken   twierdzi,   że   jest   to   wiedza,   którą   Ludzkość   otrzymała   od 
naszych   Kosmicznych   Braci,   i   która   została   zastosowaną   przez   ludzi   w   ich   życiu 

codziennym. Ja sądzę, że jest to wiedza nabyta przez długoletnie doświadczenia, które 
były warunkiem sine qua non przeżycia Ludzkości po katastrofie Atlantydy. 

Otóż nie było żadnych Kosmitów. Była natomiast dorównująca naszej, a może i ją 

nieco przewyższająca cywilizacja Atlantydy, która zginęła w wyniku nie jednego – jak 
twierdzi  Platon  (Aristokles),   ale   dwóch   kataklizmów.   (Inni   autorzy,   jak   np.   sir 

Brinsley le Poer-Trench  twierdzą, że była to cała seria kataklizmów, z których 
ostatni spowodował zatopienie Poseidii – ostatniej wyspy Atlantydy.) Pierwszym z 

nich było przesunięcie się pióropusza gorącej magmy spod Atlantydy i w rezultacie jej 
zatonięcie wskutek obniżenia się dna Atlantyku, zaś drugim – kolizja komety z Ziemią 

nad Ameryką Północną. Obydwa te wydarzenia miały miejsce krótko po sobie około 
13.000   lat   temu.   Niedobitki   Ludzkości   musiały   sobie   jakoś   radzić.   Te   katastrofy 

cofnęły je do stanu kamienia jeszcze nie rozłupanego i w rezultacie po wspaniałej 
cywilizacji   pozostały   tylko   legendy.   Zainteresowanych   odsyłam   do   doskonałej 

monografii  Ludwika Zajdlera  – „Atlantyda”. Ludzie musieli zacząć wszystko od 
nowa.   Wiedza   o   świecie   i   Wszechświecie   stawała   się   stopniowo   zbiorem   mitów 

religijnych   i   dotrwała   do   dnia   dzisiejszego   jako   różne   religie   świata.   I   nie   tylko. 
Pozostały po niej nie tylko wspomnienia, ale również konkretne informacje użyteczne 

dla potomków Atlantów. Niektóre z nich rozumiemy dopiero dzisiaj, w XXI wieku. W 
tym   kontekście   jest   zrozumiałe   paranoiczne   zainteresowanie   hitlerowskiej 

„wierchuszki” wiedzą i religiami Wschodu. Po prostu szukano konkretnych przekazów 
z   przeszłości   w   kwestii   uzyskania   nowych   źródeł   energii.   Nowe   bronie   i   środki 

masowej zagłady stanowiły margines tych poszukiwań. Najważniejsza była energia! 
Bez niej III Rzesza nie mogłaby prowadzić wojny i podboju świata, co zakładała jej 

obłędna ideologia. 

Ale powróćmy do Krzemionek. Wrażenia są niezapomniane, szczególnie dotyczy to 
postaci   górników   pracujących   przy   pomocy   prymitywnych   narzędzi   z   drewna, 

kamienia   i   kości   zwierzęcych.   Z   białych   ścian   wystają   ciemne   buły   krzemienia, 

background image

niektóre z nich przypominają huby. I nie chce się wierzyć, że 6.000 lat temu ludzie 

potrafili sobie poradzić z takimi problemami, jak szalowanie ścian i wzmacnianie ich 
sztucznymi filarami. I to nie drewnianymi, bo te łamały się pod ciężarem nadkładu, 

ale z misternie ułożonych kamieni, dzięki czemu były one bardzo trwałe i stosunkowo 
bezpieczne.   Dlatego   uważam,   że   mówienie   o   nich   „ludzie   pierwotni”   czy   „ludzie 

prymitywni”   brzmi   pejoratywnie,   bowiem   niejednego   moglibyśmy   się   od   nich 
nauczyć. Nawet dzisiaj - w XXI wieku!

Naprawdę nie mamy się czego wstydzić, nasi przodkowie nie byli w niczym gorsi od 

budowniczych piramid czy innych budowli megalitycznych, które są chlubą innych 
narodów. Co więcej, nasze kopalnie zaopatrywały w narzędzia ludzi na całym niemal 

kontynencie i to właśnie dzięki nim mogło dojść do pierwszej rewolucji naukowo-
technicznej. Brzmi to może bombastycznie, ale taka jest prawda… Krzemionki i inne 

miejscowości, gdzie wydobywano krzemień pasiasty były ówczesną Doliną Krzemową, 
która napędzała postęp w czasie świtania naszej cywilizacji.

Kiedy zwiedzaliśmy  kopalnię  krzemienia,  to  skojarzyła  się ona  nam z kryształową 

grotą z Meksyku. Czy pamiętacie rysunki do książki pt. "Podróż do wnętrza Ziemi" 
Juliusza Verne'a, kiedy to prof. Lidenbrock, jego siostrzeniec Axel i przewodnik Hans 

Bjelke   spacerują   po   podziemnym   świecie,   wśród   wielkich   kryształów   różnych 
minerałów. Okazuje się, że Pan Juliusz przewidział i taką możliwość... 

Od   jesieni   roku   2001   trwają   prace   nad   zbadaniem   i   opisaniem   jednego   z 

najniezwyklejszych   odkryć   w   historii   speleologii.   Jest   nim   grota   ogromnych 
kryształów   zwana   Jaskinią   Marzeń,   którą   odkryto   w   kopalni   Naica   położonej   w 

południowym   Chihuaha   w   Meksyku.Te   ogromne   kryształy   przekraczaja   wszelkie 
dopuszczalne normy znane geologom.   Jest to ogromna pustka w skale na kształt 

geody wypełniona kryształami o rozmiarach 10 - 12 m długości i 1 - 1,2 m grubości. 
Lśnią one srebrzyście i złociście w świetle lamp. Ich masa sięga do 10 ton.

Jaskinia została odkryta w wapiennym masywie, w którym znajdują się także złoża 

rud   srebrowo-cynkowo-ołowianych.   Materiałem,   z   którego   powstały   jest 
najprawdopodobniej gips - CaSO4 x 2H2O i selenit czyli włóknista odmiana tegoż 

gipsu. A mnie to kojarzy się od razu z podaniami, według których Atlantydzi mieli 
używać   ogromnych   krysztaów   do   m.in.   uzyskiwania   energii.   Może   w   ogromnych 

laserach   krystalicznych?   Gips   nie   gips   -   ale   ogromne   kryształy   budzą   respekt   i 
zdumienie - na świecie są tylko dwie jaskinie z takimi ogromnymi kryształami. Może 

mają one coś wspólnego z Atlantydą??? Szczegóły można znaleźć na stronie Richarda 
Fishera,

 

który

 

badał

 

te

 

jaskinie: 

http://www.canyonsworldwide.org/canyonsorg/books.html

  A   może   to   była 

meksykańska wersja staropolskiej Doliny Krzemowej? Kto wie?      

Wędrując   po   podziemnych   światach   Kielecczyzny   wspominaliśmy   inną   zagadkę 

Przeszłości.   Jest   nią   zagadka   kompleksu   jaskiń   Butentau.   Artykuł   Władimira 
Niecziporenki na jej temat ukazał się na łamach rosyjskiego tygodnika „Kalejdoskop 

NLO” nr 35/2007 z dnia 27 sierpnia 2007 roku i traktuje on o dziwnej krainie, która 
znajduje się w Azji Centralnej, a w której być może znajduje się źródło legendy o 

świętej   Śambhalli   (Szamballi)   i   jednocześnie   pokazuje,   do   czego   byli   zdolni   nasi 
Przodkowie… 

background image

Wysokie pieczary

W głuchym i bezludnym regionie Azji Środkowej, na południe od Jeziora Aralskiego 
znajduje się zagadkowa kraina zwana Butentau (Buten-tau). To tutaj właśnie znajduje 

się   suche   i   pozbawione   życia   Ustjurt   (Ust’-jurt)   Plateau   spadające   kamienistymi 
progami i skalnymi basztami do piaszczystych diun i barchanów pustyni Kara-kum. 

W pewnym miejscu spaszty tworzą skaliste urwisko wysokie na 70 m i ciągnące się w 
dal   na   dziesiątki   kilometrów.   Obok   niego,   pośród   wydm   można   zobaczyć   ślady 

istnienia   koryta   ogromnego,   dawnego   kanału   nad   brzegami   którego   wznoszą   się 
potężne ruiny wczesnośredniowiecznej twierdzy Adak. 

W   górnej   części   żółtoszarych   skalnych   ścian,   na   wysokości   50   m   od   podnóża, 

widoczne są doskonale czarne plamy otworów. Są do wejścia do jaskiń. Jest ich setki! 
Sądząc   po   ich   budowie,   pieczary   te   i   jaskinie   nie   są   tworami   naturalnymi,   które 

powstały   w wyniku   erozji,  one  mają  sztuczne   pochodzenie.  Tak,   tylko  kto  i   kiedy 
potrafił je w stromej, przewieszonej ścianie, o wysokości ponad 70 metrów? 

Jeszcze przed wojną w rejonie twierdzy Adak, prowadził wykopaliska znany radziecki 

archeolog i etnograf, prof. Siergiej Pawłowicz Tołstow z MGU. Niestety, nie był 
w stanie zbadać tych pieczar, głównie z powodu braku specjalistów z tej dziedziny i 

środków technicznych do prac na takich wysokościach. 

Dopiero w latach 70. XX wieku, do Butentau przybyli rozmaici miłośnicy historii z 
takich miast, jak Kijów, Odessa, Charków i Użgorod. Po kilku sezonach przebadali oni 

około stu pieczar przy użyciu specjalnych technik. Później dołączyli do nich miejscowi 
entuzjaści z Taszkentu, Samarkandy, Buchary i Urgenczu. 

Pomiędzy   uczestnikami   jednej   z   takich   ekspedycji   znajdował   się   mieszkaniec 

Taszkentu – Nikołaj Aleksiejewicz Gołubiew, który potem przeniósł się do Sankt 
Petersburga.   Lakoniczne   opowiadanie   tego   badacza   wskazuje   na   to,   że   zagadka 

Butentau jest skryta znacznie głębiej, niż myślimy… 

Rysunki na ścianach

- Pieczary były podobne jedna do drugiej, jak pokoje jednego mieszkania – mówi 
Gołubiew.   –   Głębokość   ich   rzadko   przekraczała   dziesięć   metrów.   Doszliśmy   do 

wniosku,   że   pieczary   te   służyły   do   zamieszkania,   znaleźliśmy   kominy,   łóżka   i 
legowiska   oraz   przedmioty   codziennego   użytku.   Ściany   pieczar   były   pokryte 

petroglifami przedstawiającymi zwierzęta domowe i dzikie, scenami z polowań, walk i 
wojowników. Te piękne rysunki-petroglify wciąż tchnęły życiem i mogłyby stanowić 

wspaniałą ekspozycję niejednego muzeum. 

Rozwiązaliśmy   także   zagadkę,   w   jaki   sposób   ludzie   wchodzili   do   swych   wysoko 
położonych siedzib. W niektórych mieszkaniach znaleziono szczeble drabiny zrobione 

z   kości   dużych   zwierząt.   Najwidoczniej   mieszkańcy   pieczar   mieli   drabinki   linowe, 
które   na   noc   wciągali   do   wnętrza.   Można   założyć   zatem,   że   w   pieczarach   ludzie 

chowali się przed najazdem wrogów. 

background image

Nasza ekspedycja dobiegała końca, kiedy przydarzyło mi się coś, o czym milczałem do 

tej   pory,   a   dla   którego   nie   znalazłem   żadnego   wyjaśnienia.   Zaraz   pan   zrozumie, 
dlaczego.

Znikający tunel

Nasza grupa w sile trzech ludzi spuszczała się właśnie do kolejnej pieczary. Byłem na 

końcu.   Na   tym  fragmencie   ściany,   trochę   niżej  i   w  bok  –   na   wyciągnięcie   ręki   – 
czerniał otwór wejściowy do jeszcze jednej, niezbadanej jaskini. Z wyglądu niczym się 

on nie wyróżniał od sąsiednich. Na razie nie miałem zamiaru tam zaglądać. 

Ale kiedy spuszczając się niżej doszedłem do poziomu tej pieczary,  to z jej głębin 
usłyszałem   jakiś   dziwny   dźwięk,   jakiego   jeszcze   w   tej   miejscowości   nigdy   nie 

słyszałem. 

Zaciekawiony wdrapałem się na krawędź jaskini i wszedłem do jej otworu. Przez kilka 
sekund   siedziałem   z   zamkniętymi   oczami,   by   przywyknąć   do   ciemności.   A   kiedy 

otworzyłem oczy… - zrozumiałem, że pieczara ta nie ma tylnej ściany! Wejście było 
pochyłe i wiodło do jakiejś płaskiej przestrzeni, która nie miała końca! I to przejście, a 

właściwie tunel nie był ciemnym, ale powietrze w nim świeciło jakimś bladożółtym 
światłem!   Wszedłem   do   tunelu   i   zauważyłem,   że   robi   się   on   stopniowo   szerszy   i 

wyższy. Wydawało mi się, że idę nim dość długo, ale w rzeczywistości przeszedłem 
jakieś 50 metrów, nie więcej. Ale problem nie był w tym. Zrozumiałem już, że korytarz 

ten   ciągnie   się   bardzo,   bardzo   daleko.   Jego   perspektywa   znikała   gdzieś   w 
pomarańczowej mgiełce.

Naraz   do   moich   uszu   dobiegły   jakieś   głosy.   Pomyślałem,   że   to   wołają   mnie   moi 

koledzy, którzy tymczasem spuścili się na ziemię i wołali mnie po stwierdzeniu mej 
nieobecności.   No   i   bardzo   dobrze!   Zawołam   ich,   by   podzielili   moją   radość   i 

potwierdzili moje sensacyjne odkrycie! 

Powróciłem zatem do wejścia i wychyliłem głowę z otworu jaskini-tunelu.
- Hej! – zawołałem.

Więcej już nic nie wołałem, bo za moimi plecami rozległ się ponownie ten dziwny 
dźwięk, jakby przesuwanych kamieni. Błyskawicznie odwróciłem się. 

W odległości około 10 metrów ponosiła się ze spągu płyta skalna, która zamknęła 

tunel, z którego właśnie wyszedłem. Pół minuty – i tunel znikł! Dosłownie tak, jakby 
go   nigdy   nie   było!   Przede   mną   ciemniała   teraz   ściana,   równie   chropawa   i 

monolityczna, jak ściany w pozostałych pieczarach. 
- Co się tam stało! – zaniepokoili się moi towarzysze. 

-   A   nic,   zaraz   się   do   was   spuszczę   –   odpowiedziałem.   Podbiegłem   do   ściany   i 
oświetliłem ją latarką. Nie znalazłem nawet szczelinki na jej obrzeżach. 

Po pięciu minutach byłem na ziemi. O swoim odkryciu nie opowiedziałem nikomu ani 

słowa.   No   bo   przecież   nie   miałem   nawet   najmniejszego   dowodu   na   prawdziwość 
moich   słów,   a   nie   chciałem,   by   mnie   uznano   za   blagiera   i   fantastę.   (W   kręgach 

naukowych   taka   opinia   jest  cywilną   śmiercią   dla   uczonego…   -   przyp.   tłum.)   Tym 
niemniej   zapamiętałem   sobie   miejsce,   w   którym   znajdowała   się   ta   pieczara   i 

background image

postanowiłem  do niej  wrócić w przyszłym  sezonie,  spróbować wejść ponownie do 

tunelu, sporządzić dokumentację i próbować przeniknąć w głąb tajemnicy Butentau. 
Niestety,   z   przyczyn   niezależnych   ode   mnie,   ta   wyprawa   była   dla   mnie   wyprawą 

ostatnią. 

Domysły

- Krótko mówiąc, mam dwie hipotezy na ten temat – mówi Gołubiew na zakończenie.
- Pierwsza z nich, to historyczna. W niepamiętnych czasach, kiedy Amu-Daria płynęła 

do Morza Kaspijskiego, Butentau było żyzną, kwitnącą krainą. To tutaj właśnie kipiało 
życie,  rozwijały   się rzemiosła,  kwitły   nauki,  a  kupcy  przybywali  z  całego dawnego 

Orientu. No i różni zdobywcy nie przechodzili obojętnie obok tych żyznych i bogatych 
ziem. No i najwidoczniej miejscowi władcy postanowili zbudować jakieś schronienia 

dla   mieszkańców   przed   najazdem   tychże   zdobywców.   Tak   więc   w   litych   skałach 
wykuto   liczne   jaskinie-tunele.   Których   wejścia   zamaskowano   ruchomymi   płytami 

kamiennymi, poruszanych zmyślnymi mechanizmami. 

Najwidoczniej,   kiedy   wspinałem   się   po   ścianie,   to   nacisnąłem   jakiś   występ,   który 
uaktywnił z kolei mechanizm, który mimo wieków wciąż zachował swe możliwości 

działania.   Czy   to   nie   dziwne?   Nie,   wszak   podobne   mechanizmy   działają   np.   w 
egipskich piramidach jeszcze od czasów faraonów…No, a potem ten sam mechanizm 

wrócił płytę w to samo położenie. Na całe szczęście w tej chwili nie było mnie we 
wnętrzu tunelu. 

No, ale jest jeszcze druga hipoteza, w której przedstawiam wersję nie z tej Ziemi. Jak 

wiadomo, interior Azji Środkowej z jakiejś przyczyny są w zainteresowaniu pilotów 
UFO. Ich statki latające niejednokrotnie widzieli mieszkańcy nawet najodleglejszych 

kiszłaków i aułów, przy czym te NOL-e wylatywały jakby spod ziemi. 

Z drugiej strony, w mitologii zamieszkujących tam narodów niejednokrotnie mówi się 
o   zaludnionym   wnętrzu   Ziemi   i   zamieszkujących   w   niej   istotach   ludzkich,   którzy 

potrafią czynić cuda… A jak wiadomo mity i legendy nie pojawiają się z niczego, i u 
ich genezy leżą zazwyczaj realne wydarzenia historyczne. Być może akurat pojawiłem 

się w tej jaskini w tym momencie, kiedy Przybysze „przewietrzali” swoją podziemną 
bazę…???

Rzecz wymaga pewnego skomentowania. Zdaję sobie sprawę, że w moim ułomnym 

komentarzu   nie   będę   w   stanie   w   jakikolwiek   sposób   wyczerpać   tego   tematu. 
Chciałbym zwrócić uwagę tylko na jeden aspekt sprawy, a mianowicie ten, że ludzie – 

szczególnie   ci   pierwotni   –   mieszkali   w   jaskiniach,   stąd   nadano   im   miano 
jaskiniowców. Niby dlatego, że mieszkania w jaskiniach były najlepsze ze względu na 

czynniki atmosferyczne, możliwości obronne, itd. itp. A jednak są dowody na to, że 
tak nie było. Np. na Ukrainie budowano chaty z drewna i ciosów oraz innych kości 

mamutów, nosorożców włochatych i innych dużych ssaków. Wędrowne hordy ludzi 
pierwotnych mieszkały w przenośnych namiotach ze skór zwierzęcych. Ludzie osiadli 

budowali domy z cegieł zrobionych z gliny i nawozu zwierzęcego, z pokrojonych trzcin 
i innych materiałów. W jaskiniach mieszkało się raczej okazjonalnie i to tam, gdzie te 

jaskinie występowały. 

background image

A jednak powstawały całe metropolie mieszkań podziemnych – że wspomnę tylko 

słynny podziemny kompleks miejski w Kapadocji (góry Taurus) w Turcji i Wyspę 
Wielkanocną.   A   teraz   do   tego   dochodzi   Butentau   i…   tyle   razy   wymieniana   przez 

różnych autorów Agharta. 

Nie, nie wierzę w to, że Agharta jest krainą we wnętrzu Ziemi. Nie ma ona też niczego 
wspólnego   z   Śambhallą   i   jej   stolicą   Kalapą.   Agharta   jest   niczym   innym,   jak 

kompleksem pieczar wydrążonych w górze nad jeziorem w sąsiedztwie świętej góry 
Kajłas,   o   czym   już   pisałem.   To   właśnie   tam   rezydowali   mędrcy   religii   Bön, 

wcześniejszej niż buddyzm i lamaizm. 

Co   do   UFO   wylatujących   spod   ziemi,   to   legendy   o   takich   incydentach   krążą   we 
wszystkich częściach świata. Ile jest w nich prawdy – trudno dociec. Być może są to 

pojazdy Interterran czy Aghartyjczyków, albo rzadkie zjawiska optyczne.

Tym niemniej warto jest odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: dlaczego w pewnym 
okresie   istnienia   ludzi   na   Ziemi   pojawiła   się   wśród   nich   swoista   moda   na 

budownictwo podziemne, jakby coś zagrażało im z jasnego nieba… Czy było to jakieś 
wspomnienie   zagłady   Atlantydy   i   atomowych   wojen   bogów-astronautów?   Wojny, 

które cofnęły Ziemian niemal do stanu pierwotnej dzikości? 

Myślę, że warto jest szukać odpowiedzi na te pytania. Jedną z nich może uda się 
znaleźć wśród gorących piasków i skał Butentau… 

A jednak są tacy, jak Nikołaj Ziatkow, którzy nie boją się wybić tłustymi wersalikami 

tytuł   w   „Argumentach   i   Faktach”:   ZNALEŹLIŚMY     LEGENDARNĄ     BRAMĘ   DO 
SZAMBALLI...

I dalej piszą tak:

Na stronicach naszego dziennika wiele razy publikowaliśmy materiały o ekspedycjach 

prof. Ernsta Mułdaszewa w Himalaje, Tybet i do Egiptu. Tym razem niezmordowany 
podróżnik udaje się w podróż  - tym razem na zagadkową Wyspę Wielkanocną. I – co 

stało   się   już   dobrą   tradycją   –   udzielił   on   wywiadu   Czytelnikom   „Argumentów   i 
Faktów”. A dzisiaj będzie on mówił o celach i zadaniach tej ekspedycji red. Nikołajowi 

Ziatkowowi. Wywiad ten ukazał się w „AiF” nr 25 i 26/2004.

Niebezpieczny znak szóstki.

Pytanie: Erneście Rifgatowiczu! – o ile mi wiadomo – pan przekładał tą ekspedycję 
trzykrotnie,   a  tym  razem   nie  przełożył  jej  pan  jeszcze  raz?  Z  czym były  związane 

poprzednie zmiany terminu ekspedycji?
Odpowiedź:   Były   dwie   przyczyny   tego   stanu   rzeczy.   Po   pierwsze:   organizując 

ekspedycję doszedłem do wniosku, że z naukowego punktu widzenia powinniśmy do 
niej „dojrzeć”. A na to „dojrzewanie” potrzeba czasu. 

Po drugie: chciałbym  zaznaczyć,  że ekspedycja  na Wyspę Wielkanocną mogła  być 
niebezpieczną.   Tak   się   bowiem   złożyło,   że   byłaby   to   moja   szósta   ekspedycja   (po 

Himalajach - 3, Tybecie - 1 i Egipcie – też 1) i dlatego nie miałem zbyt wielkiej ochoty 
pojechać na tą złożona i trudną ekspedycje pod znakiem szóstki...

background image

P.: A co może być niebezpiecznego na Wyspie Wielkanocnej? To jest niewielka wyspa 

na Oceanie Spokojnym, na której stoją kamienne posągi.
O.: Rzecz w tym, że cała Wyspa Wielkanocna – mająca rozmiary nieco większe od 20 

km   średnicy   –   jest   pocięta   siecią   podziemnych   chodników   i   przejść   sztucznego 
pochodzenia, które w sumie tworzą labirynt. Według tamtejszych legend, podziemny 

labirynt posiada kilka odgałęzień, z których każde wiedzie ku... środkowi Ziemi. 
P.: A zatem zamierza pan przejść przez ten labirynt – w jakim celu?

O.:   Na   przeciwległej   do   Rapa   Nui   stronie   Ziemi   znajduje   się   święta   góra   Kajłas 
(Kailas) – vide il. 1, wokół której położone jest legendarne     Miasto Bogów,   które 

składa się z wielu ogromnych i bardzo starych piramid – vide il. 2. To Miasto Bogów 
dokładnie opisano i ukazano w mej ostatniej  książce pt. „W poszukiwaniu Miasta 

Bogów. Tom 3. W objęciach Shambhalli” . I to właśnie w tybetańskim Mieście Bogów 
znaleźliśmy   legendarną   Bramę   do   Szamballi   –   wiodącą,   jak   głoszą   legendy   –   do 

podziemnego miasta, stolicy podziemnej Szamballi.

Miasto Bogów

Nie   mogę   wykluczyć   tego,   że   po   drugiej   stronie   kuli   ziemskiej,   tj.   na   Wyspie 
Wielkanocnej,   było   drugie   Miasto   Bogów...   –   jeszcze   starsze,   które   zatonęło   w 

oceanie. A i podziemne miasto – biorąc na logikę – powinno być tam także. A wejście 
doń znajduje się w podziemnym labiryncie Wyspy Wielkanocnej.

P.: Kiedy mówi pan o Mieście Bogów, to chcąc – nie chcąc rodzi się pytanie: a cóż to 
takiego?

O.: Trudno jest odpowiedzieć krótko na to pytanie. Temu będzie poświęcona moja 
następna   książka   pt.   „W   poszukiwaniu   Miasta   Bogów  .   Matryca   Życia   na   Ziemi”. 

Rzecz w tym, że kiedy wykreśliliśmy mapę Miasta Bogów, to okazało się, że ma ono 
strukturę bardzo podobną do struktury DNA. Znany rosyjski biolog molekularny dr 

Piotr Pietrowicz Garjajew stwierdził właśnie to. 
P.: Ogromne kamienne... DNA?

O.: Tak. U nas panuje przeświadczenie, że Miasto Bogów to jest to miejsca, gdzie Bóg 
stworzył człowieka na Ziemi, manipulując przede wszystkim DNA.

P.: A teoria Darwina?
O.: Jest po prostu śmieszna...

P.: Pan powiedział, że istnieją dwa Miasta Bogów?
O.: Sądzę, że tym pierwszym Miastem Bogów było miasto zatopione w rejonie Wyspy 

Wielkanocnej,   zaś   drugim   –   miasto   w   rejonie   świętej   góry   Kajłas   w   Tybecie. 
Pierwszego Miasta Bogów nie możemy znaleźć – ono zatonęło w otmętach Oceanu 

Spokojnego...
P.:   W   takim   razie   dlaczego   przedsiębierze   pan   wyprawę   na   Wyspę   Wielkanocną, 

skoro Miasto Bogów numer 1 zatonęło w wodach Pacyfiku? W jakim celu chce pan 
zbadać podziemny labirynt Rapa Nui?

O.:   Cała   rzecz   w   legendarnym   kamieniu   Szantamani   .   Nasze   badania   w   czasie 
tybetańskiej ekspedycji w rejonie Miasta Bogów doprowadziły nas do konkluzji, że ten 

kamień   znajduje   się   w   piramidce   Małego   Kajłasu   (wskazanego   strzałką   na   il.   1), 
znajdującej się na zachodnim stoku świętej góry Kajłas i stojącym na ekstremalnie 

niedostępnym miejscu, na trzech kamiennych słupach o orientacyjnej wysokości 600 
m. Założyliśmy, że kamień Szantamani jest „kamienną tablicą”, na której zapisano 

program powstania życia na Ziemi – mówi o tym wiele tybetańskich legend. 

background image

No, ale jak już myśleć o tym, że istnieją dwa Miasta Bogów, to w Mieście Bogów w 

rejonie   Wyspy   Wielkanocnej   także   powinien   istnieć   odpowiadający   mu   kamień 
Szantamani   –   najstarszy   program   stworzenia   człowieka   na   Ziemi.   I   nie   wolno 

wykluczyć tego, że znajduje się on w podziemiach tej wyspy.
P.: Chce pan odnaleźć kamień Szantamani?

O.: Ciekawość ludzka, to nie wszystko. Żeby tak zrobić chociaż wstępną analizę! Żeby 
chociaż znaleźć jakieś potwierdzające to fakty!

Można założyć, że jacyś dawni, wysoko rozwinięci ludzie spodziewając się tego, że 
Miasto Bogów wcześniej czy później zostanie zatopione w ponad dwukilometrowej 

głębinie,   postanowili   przenieść   ten   „Kamień   Życia”   w   najwyższy   punkt,   którym 
okazuje się być dzisiejsza Wyspa Wielkanocna i tam go schowali. 

Utalentowany   ufimski   matematyk   dr   Szamil   Cyganow   przeprowadził   obliczenia 
położenia   Rapa   Nui   względem   miejsca,   w   którym   wychodzi   oś   poprowadzona   ze 

świętej góry Kajłas i środek Ziemi dokładnie na drugą stronę kuli ziemskiej. Wyszło 
na to, że Wyspa Wielkanocna znajduje się dokładnie w odległości 999 km na zachód. 

Ale najciekawsze w tym wszystkim jest to, że różnica pomiędzy długością tej osi – od 
Kajłasu   na   przeciwną   stronę   geoidy   –   równej   19.999   km,   a   osią   łączącą   Kajłas   z 

Wyspą Wielkanocną – 19.333 km – wynosi dokładnie 666 km! Zgodnie z równaniem: 
19.999 – 19.333 = 666,

a do tego oś przeprowadzona z Rapa Nui przez centrum Ziemi wychodzi z niej gdzieś 
w północnej części Indii – a dokładniej nad rzeką o nazwie Chambal (fonetycznie 

brzmi to jak Szambal) – która jest dopływem świętego Gangesu... 
P.: To znaczy, że i tutaj pojawiają się złowieszcze cyfry 999 i 666, o których pisał pan 

w pierwszym tomie swej książki „W poszukiwaniu Miasta Bogów – Tragiczne posłanie 
dawnych”?

O.: W tych cyfrach jest jakaś prawidłowość. I tak np. wysokość świętej góry Kajłas 
wynosi 6666 m (inne źródła podają jednak wysokość 6714 m n.p.m. – uwaga tłum.), a 

odległość od kompleksu Stonehenge w Anglii do Kajłasu wynosi dokładnie... 6666 
km. Odległość Wielkiej Piramidy w Gizie, w Egipcie, do Bieguna Północnego wynosi 

także  6666 km – i tak  dziewięć razy tylko w tej ćwiartce kuli ziemskiej.  Jest coś 
zakodowane   w   tych   cyfrach.   Rozmieszczenie   wszystkich   tych   monumentów   jest 

związane  z cyframi 6 i 9. Tak  więc Wyspa Wielkanocna  jest wybraną  o czym nie 
można zapomnieć.

Chciałbym jeszcze zauważyć, że piramida Małego Kajłasu w Tybecie – gdzie według 
naszej hipotezy ma znajdować się legendarny kamień Szantamani , znajduje się na 

wysokości   szacowanej   na   6000   m   n.p.m.   W   takim   razie   można   założyć,   że   drugi 
kamień Szantamani znajdujący się po drugiej stronie kuli ziemskiej znajduje się na 

głębokości   6000   m   od   poziomu   oceanu,   do   którego   wiodą   tajemne,   podziemne 
sztolnie i szyby z Rapa Nui.  Wszak wysokich gór na Wyspie Wielkanocnej nie ma. 

P.: Czy nie zejdzie pan na taką głębokość?
O.:   Nie   wszystko   naraz.   Ale   sądzę,   że   i   tak   znajdziemy   wiele   ciekawych   rzeczy. 

Chciałbym jeszcze trochę pożyć...
P.: A czym są – według pana – wielkie kamienne posągi na Rapa Nui?

O.:   One   być   może   oznaczają   bliskość   kamienia   Szantamani...   Tak   jak   tybetańskie 
Miasto Bogów jest oznaczone posągiem „Czytającego Człowieka” wysoką na 15 pięter, 

którą   widzieliśmy,   sfotografowaliśmy,   sfilmowaliśmy   i   która,   wedle   miejscowych 
legend – jest oznaka istnienia świętego kamienia Szantamani... (O legendach tych 

pisali m.in. F. A. Ossendowski, M. Roerich, H. Bławacka i wielu innych. Na łamach 
„Nieznanego Świata” przytacza je dr L. Szposznikowa w artykule „Szamballa dawna i 

background image

zagadkowa”.   Poza   tym   polecam   Czytelnikowi   doskonałe   cykle   powieściowe   J. 

Redfielda   –   „Niebiańskie   proroctwo”,   „Dziesiąte   wtajemniczenie”,   „Tajemnica 
Szamballi” i  E. Pattisona – „Mantra czaszki” i „Woda omywa kamień”, których akcja 

toczy się właśnie w okolicach świętego Kajłasu  – przyp. R.K.L.)
Ponadto mogę dodać, że jak mówią – oczy figur na Wyspie Wielkanocnej świecą się w 

drugiej dekadzie września każdego roku. I w tym terminie my udajemy się tam z 
naszą ekspedycją.

P.:   I   już   ostatnie   pytanie:   -     wychodzi   panu   na   to,   że   na   Wyspie   Wielkanocnej 
oznaczonej cyframi 666 i 999 znajdzie się pan ze swoją 6 z kolei ekspedycją... (NB, o. 

Sebastian   Englert   policzył,   że   na   Rapa   Nui   znajduje   się   właśnie   666   kamiennych 
posągów jednego typu wykutych w skałach kamieniołomu Rano Raraku... – uwaga 

R.K.L.)
O.: Ależ nie. Ona będzie siódmą! Szóstą ekspedycją będzie powtórna ekspedycja do 

Egiptu. A to dlatego,  że po dopisaniu do liczby 666 kolejnej szóstki otrzymujemy 
6666. Piramidy i pomniki starożytnego Egiptu, które chcemy obejrzeć sobie po raz 

drugi, z innego punktu widzenia będą dla nas inspiracją w czasie badań na Wyspie 
Wielkanocnej.   Ileż   jest   jeszcze   zagadek   w   Egipcie!   Kompleks   piramid   i   innych 

monumentalnych   budowli   w   Egipcie   jest   najmłodszym   na   świecie.   Wiele   z   nich 
ocalało,   zaś   monumenty   megalityczne   na   Wyspie   Wielkanocnej   na   odwrót   –   są 

najstarszymi. Wiele dadzą, jak sądzę, analogie pomiędzy Egiptem a Rapa Nui. Tak 
zatem obejdziemy feralną szóstkę w czasie ekspedycji na tą wyspę, która oznaczona 

jest liczbami 666 i 999...
P.: A zatem szczęśliwej podróży i niech pan uważa na siebie!

O.: Dziękuję. Na tej Ziemi wszystko jest podporządkowane, ale nie nam. Coś wyższego 
steruje nami...

Od redakcji „AiF”:

Ekspedycja     Mułdaszewa  jest  osiągalna   na  Wyspie  Wielkanocnej  tylko  za  pomocą 

telefonu   satelitarnego,   innej   łączności   z   nią  nie  ma.   Będziemy   od   czasu   do   czasu 
zamieszczać   krótkie   informacje   o   jej   postępach   i   wynikach   badań   przez   nią 

prowadzonych na łamach naszego dziennika.

* * *

A zatem czy Szamballi trzeba szukać wśród skwaru krajów Środkowego Wschodu czy 
wśród   lodowców   Himalajów?   A   może   wśród   tajemniczych   i   malowniczych   gór 

tureckiej Kapadocji? Oto raport Wiktorii Leśniakiewicz o osobliwościach tej ziemi:

W książce „Bogowie atomowych wojen“ mówi się o straszliwym konflikcie zbrojnym, 
który   miał   miejsce   kilkadziesiąt   tysięcy   lat   temu.   Niektórzy   autorzy,   jak   np.   sir 

Brinsley le Poer-Trench - Lord of Clancarty – szacują ten okres czasu na 12-50 
tyś. lat temu.

13

 Inni na równie zamierzchłe czasy, ale i w tych przypadkach cezurą jest 

tutaj magiczna liczba 12.000 lat temu, czyli przełom zodiakalnej Epoki Panny i Lwa – 
szczyt   potęgi   Imperium   Atlantydzkiego   w   basenie   Morza   Śródziemnego,   który 

zarazem   stał   się   początkiem   jego   upadku...

14

  Pozostałością   po  tych   wstrząsających 

13

 Brinsley le Poer-Trench – „Operacja Ziemia”, Londyn 1978 – przekład R. K. Leśniakiewicz.

14

 Brinsley le Poer-Trench – „Men Among Mankind”, Londyn 1978 – przekład R. K. Leśniakiewicz; Ludwik 

Zajdler – „Atlantyda”, wydanie IV, Warszawa 1980.

background image

wydarzeniach  stały  się dziwne artefakty,  budowle megalityczne,  podania  i legendy 

oraz   właśnie   te   nieprawdopodobne   fakty,   wobec   których   kapituluje   ortodoksyjna 
nauka, bowiem nie mieszczą się one w jej ciasnych ramach. Z łańcuchem właśnie 

takich dziwnych faktów spotkaliśmy się w Turcji latem 2002 roku.

Kapadocja, to kraina geograficzna położona w górach Taurus, na południu Turcji. Jej 
krajobraz przypomina krajobraz z innej planety, NB to właśnie tutaj kręcono niektóre 

epizody z lucasowskich „Wojen gwiezdnych”, który powstał około 60 mln lat temu, we 
wczesnym Kenozoiku, krótko po impakcie asteroidy, który zabił dinozaury. Kraina ta 

należąca wtedy do lądu Tetydy została pokryta bardzo grubą warstwą jasnego tufu 
wulkanicznego – wyprodukowanego przez trzy pobliskie wulkany: Erciyeş Dag (3.917 

m n.p.m.), Hasan Dag (3.263 m) i Gölü Dag (2.143 m) - który potem spękał tworząc 
niesamowicie wyglądające formacje terenowe: pinakle, stożki, grzyby skalne, groty, 

wąwozy czy kaniony wyżłobione przez wodę deszczową – vide zdjęcia. Niesamowita i 
zarazem piękna to kraina.

Nieco później, bo 1.800 lat p.n.e. tereny te zamieszkiwał lud Hatti – czyli Hetyci, 

którzy stworzyli swoje własne imperium. Ludy, które tam się osiedliły wybudowały 
potem miasta w tufowej skale. Rzecz w tym, że były to miasta nie na powierzchni 

Ziemi, ale w jej głębi... I to właśnie one nas zainteresowały, a szczególnie Derinkuyu, 
które   zwiedzałam   w   sierpniu   2002   roku.   Przewodniki   mówią   o   Kapadocji   i   jej 

podziemnych miastach, że są one unikatem na skalę światową. Faktycznie – nigdzie 
indziej nie ma czegoś podobnego – a przynajmniej jeszcze nie znaleziono.

W tym regionie znajduje się 36 podziemnych miast i wszystko wskazuje na to, że to 

jeszcze nie koniec, i że największe i najciekawsze odkrycia są jeszcze daleko przed 
nami.   Któż   może   wiedzieć,   ile   czasu   pochłonęła   budowa   tych   podziemnych 

kompleksów, ile tysięcy ludzi pracowało nad ich budową, jakich technik budowlanych 
oni używali, i co najciekawsze: jak wydobywali tysiące metrów sześciennych skały i 

ziemi, jak transportowali urobek na powierzchnię i jak się ich pozbyli, by nie zwrócić 
uwagi swych wrogów na trwające prace podziemne? W rzeczy samej, wszystko było 

dziełem ludzkiej pracy i przemyślności, jakkolwiek nie było to łatwe do wykonania 
przy ówczesnym poziomie techniki. 

Najbardziej   logiczną   metodą   budowy   podziemnych   kompleksów   –   która   wyjaśnia 

wiele – było wywiercanie przede wszystkim szybów wentylacyjnych (patrz schemat), 
które wbijano w skałę dopóki, dopóty nie natrafiono na wodę, to jest do głębokości 

70-85   m;   a   potem   rozbudowywano   poziomy   podziemnego   miasta   od   szybów 
wentylacyjnych   w   głąb   skał   we   wszystkich   kierunkach.   Szyby   wentylacyjne   były 

zawsze otwarte, by podziemni konstruktorzy i budowniczowie mieli świeże powietrze. 
Dzięki   temu   powstało   to   wspaniałe   dzieło   sztuki   i   zmysłu   konstrukcyjnego   ludzi 

tamtej epoki. Jak to robiono? Prawdopodobnie kamiennymi dłutami i siekierkami w 
miękkim tufie. Nie znaleziono wprawdzie śladów obróbki tufów przy ich pomocy, ale 

w 1910 roku angielski archeolog R. Campbell Thomson znalazł takie narzędzia w 
jednej z komór podziemi.

To   pytanie   rodzi   się   natychmiast   i   dotyczy   zagadnienia   drążenia   podziemnych 

konstrukcji, a mianowicie: jak wydobywano urobek spod ziemi i co z nim robiono? 
Oczywiście, że tym, co wybrano spod ziemi – a była to gleba i skała wydobywana z 

background image

głębokości 70-85 m w pewnych miejscach i to wszystko robiono na obszarze nawet 4 

km

(!!!) – usypano by w wielki pagórek czy też kopiec. Zastanawiające jest to, czy te 

miasta zostały wybudowane w czasach Paleolitu? Tego nadal nie wie nikt, bowiem 

badania i wykopaliska prowadzone są w ograniczonym zakresie. Istnieją dowody na 
to, że mieszkali tam Rzymianie i Bizantyjczycy, i znajduje się tam kościół w kształcie 

krzyża, gdzie później powołano także szkołę misjonarską. 

Wentylacja podziemnych miast stała na bardzo wysokim poziomie. Czyste powietrze 
dochodzi aż do najniższego poziomu poprzez system tuneli i szybów wentylacyjnych. 

Szokującym jest to, że powietrze jest tak czyste, jakby filtrowane. Dym z papierosa 
jest   usuwany   nieprawdopodobnie   szybko   przez   szyby   wentylacyjne   na   każdej   z 

siedmiu   kondygnacji   Derinkuyu!   Na   poszczególnych   piętrach   temperatura   w 
sąsiedztwie   szybów   wentylacyjnych   wynosi   od   +7   st.   C   do   +8   st.   C   i   jest   stała 

niezależnie od panującej pory roku. W partiach odległych od szybów jest ona wyższa i 
zawiera się pomiędzy +13 st. C a +15 st. C. Powietrze płynie systemem otworów o 

średnicy 10 cm i długości 3-4 m, wywierconych przy pomocy drewnianych świdrów z 
metalowymi zakończeniami, z poziomu na poziom. 

Jak   dotychczas   niewielka   część   podziemi   została   udostępniona   zwiedzającym.   Nie 

mamy wielu informacji dotyczących historii tych miast. Z tego powodu ciągle stajemy 
w obliczu coraz to nowych pytań. I tak np. wciąż nie za bardzo wiemy, jak ludzie mogli 

żyć w tak zatłoczonych podziemiach? Obliczono bowiem, że podobno zamieszkiwało 
tam jednorazowo 200.000 mieszkańców! To bardzo dużo, jak na owe czasy!

Na udostępnionym do zwiedzania szlaku w Derinkuyu spotykamy niewiele kuchni. 

Wyglądałoby zatem na to, że tam były kuchnie dla jednej, lub co najwięcej dwóch 
rodzin. W tej chwili panuje pogląd, że wiele rodzin używało wspólnie jedną kuchnię – 

jak w byłym ZSRR... Miało to jeszcze znaczenie strategiczno-obronne – dym z wielu 
kuchni mógł nieprzyjaciołom zdradzić lokalizację podziemnych miast z wiadomym 

efektem.   Dlatego   też   ludzie   używali   tylko   kilku   palenisk   kuchennych,   które 
obsługiwały całą populację.

Następna sprawa, to sprawa tamtejszych WC. W podziemnych miastach Tatlarin i 

Gelveri toalety zrobiono niezwykle starannie i mogą być używane nawet dzisiaj! Są 
tam   nawet   podziemne   szamba.   W   innych   miastach   nieczystości   składowano   do 

glinianych i zamykanych naczyń, które potem wynoszono z podziemi do wiosek, które 
maskowały wejścia do podziemnych miast, a dzięki czemu zapobiegano fetorowi i 

możliwości zakażenia salmonellozą lub innymi chorobami tego typu. 

Nie   ma   śladów   odzieży,   którą   nosili   ludzie   zamieszkujący   te   podziemia   – 
przynajmniej nie znaleziono ich w komorach i korytarzach na szlaku turystycznym. 

Na pewno używano grubszej odzieży ze względu na niższą temperaturę panującą w 
podziemiach. Korytarze wszystkich miast podziemnych mają 160-170 cm wysokości 

od spągu do stropu i nie bardzo wiadomo, czy ludzie je zamieszkujący byli takiego 
właśnie wzrostu?

Na pewno wiadomo, że znajdowały się tam zwierzęta gospodarskie i wytwórnie win, 

bowiem   wskazują   na   to   stajnie,   obory   i   winiarnie   umieszczone   na   wszystkich 
poziomach miast. Tymczasem wieśniacy uprawiali ziemię na równinach. Ziemia była 

background image

powulkaniczna, a zatem bardzo żyzna. Wypada tutaj postawić kolejne pytanie: jak ci 

ludzie byli w stanie komunikować się ze sobą, kiedy zaatakowali ich wrogowie?

W Kapadocji są wzgórza  i góry takie, jak : Erdaş, Karadağ,  Çağnı i Kahveci – na 
szczytach których znajdowały się posterunki wartownicze, które przekazywały sobie 

informacje   o   zagrożeniach   przy   pomocy   błysków   światła   i   innych   umówionych 
sygnałów. Zazwyczaj w takich przypadkach i w takim terenie porozumiewano się przy 

pomocy sygnałów dymnych. 

Podziemne miasta miały swe znaczenie także w czasie szerzenia się chrześcijaństwa. 
W czasie prac wykopaliskowych i porządkowych wydobyto stare monety, naczynia na 

kruszec i olej do lamp, jednakże podziemne miasta nie są zamieszkiwane już od VIII 
w n.e.

Przez te 1.200 lat stały one otworem i przenikał do nich deszcz i śnieg, kurz, kamienie 

i ziemia  poprzez otwarte  drzwi  i  szyby wentylacyjne.  Tymczasem ludzie  mieszkali 
nadal we wsiach nad nimi, nie zdając sobie sprawy z tego, co znajduje się pod ich 

stopami...

Największe zainteresowanie współczesnych budzą niezwykłe drzwi, które zrobiono z 
okrągłych, gładko ociosanych kamieni o grubości 55-65 cm, wysokości 170-175 cm i 

wadze   od   300   do   500   kg!   Są   one   o   wiele   twardsze,   niż   skały   tufowe   tworzące 
podziemne   miasto.   Ociosano   je   i   obrobiono   na   powierzchni   ziemi,   a   następnie 

przetransportowano w dół, gdzie osadzono je na stałe.

Generalnie, wszystkie miasta – te udostępnione dla turystów i te niedostępne dla 
publiczności   –   położone   są   na   wschodnich,   południowych   i   zachodnich   zboczach 

wzgórz. Na północnej stronie nie budowało się ich, a to ze względu na ostre zimy i 
dużą ilość śniegów, które w czasie nich spadały.

Jak dotąd, to   n i k t   nie odpowiedział na zasadnicze pytania: kto pierwszy zbudował 

te   podziemne   miasta,   w   którym   wieku   i   jakie   plemiona   tego   dokonały   oraz   –   co 
najważniejsze -  d l a c z e g o   je wybudowały???

I byłoby tyle mądrości objawionej z przewodników i mądrych ksiąg.

Nasz  przewodnik,  o jakimś  niezmiernie  skomplikowanym  tureckim  imieniu,  które 

spolszczyliśmy do polskiego Jacka, opowiedział  nam jeszcze o tym, że dwa z tych 
podziemnych miast są połączone tunelem o długości 40 km wybitym w skamieniałym 

tufie i obsydianie. Brzmiało to niewiarygodnie, ale... Przypomniały nam się opowieści 
z polskiego i słowackiego Spisza, w których mówi się o tajemniczym tunelu łączącym 

Zamek Dunajec w Niedzicy z domniemanym Zamkiem Karpaty (z powieści Juliusza 
Verne’a  pt. „Zamek w Karpatach”) w Spišskim Podhradiu k./Prešova na Słowacji, a 

który   też   miałby   mieć   długość   prawie   40   km   i   przebiegać   w  wapiennych   skałach 
Pienin i Spišsko – Šarišskiego Medzihoria.

15

 Pięknie.

15

 Zob. Robert K. Leśniakiewicz – „Projekt Tatry”, Kraków 2002.

background image

Są jednak rzeczy, które budzą nasze wątpliwości, a mianowicie: na którym poziomie 

trzymano zwierzęta? Na 1 czy na 7? Na pierwszym byłoby nie bardzo bezpiecznie, bo 
ryk bydła słychać byłoby nawet spod ziemi – szczególnie w nocy. Na ostatnim też nie, 

bo fekalia ściekając i przeciekając przez porowate skały skaziłyby wodę... Ten fakt 
staje się niebagatelnym problemem!

Mówi   się,   że   okoliczna   ludność   chowała   się   w   tych   miastach   przed   Persami. 

Oczywiście pochód Persów zaczynał się na wiosnę i kończył późną jesienią, a wszystko 
było uzależnione od spyży. Bez tego ani rusz. Bez tego nawet najlepsza armia świata 

staje się zbieraniną hałastry. Z Persji – dzisiaj Iran – do Kapadocji jest prawie 2.000 
km w linii prostej. W praktyce o wiele więcej, bowiem nie idzie się tam przez równiny, 

tylko góry i to wysokie. Zakładając, że armia perska poruszała się z prędkością do 20 
km dziennie – co jest szacunkiem zawyżonym – te dwa tysiące kilometrów przeszłaby 

w ciągu 100 dni, czyli trzech miesięcy. A potem trzeba było wracać na Wyżynę Irańską 
też 3 miesiące... - pozostała zatem okupacja tych terenów. I tutaj kolejna wątpliwość – 

skoro Persowie okupowali te tereny w latach 546-333 p.n.e., to musieli wiedzieć o 
tych   miastach.   Nie   jest   możliwe,   by   ukryć   fakt   ich   istnienia   na   czas   dłuższy,   niż 

wyczerpią się zapasy zgromadzone w podziemiach... Były przecież pola, które trzeba 
było uprawiać: orać, siać, kosić i zbierać, zwierzęta, które trzeba było karmić, itd. itp. 

– a tego nie dało się ukryć przed najeźdźcami. Takich cudów nie było, nie ma i nie 
będzie. Takie pożal się Boże „wyjaśnienie” zadowala mieszczucha, ale nie kogoś, kto 

jest związany z pracą na roli!

Przed Hetytami, czyli 1.800 lat temu tereny te zamieszkiwały ludy azjanickie, ale to 
nie one zbudowały te podziemne miasta. Powstały one w epoce wczesnego Paleolitu – 

czyli   około   1   mln   –   100.000     lat   temu!   Pytanie   brzmi   –   komu   i   do   czego   były 
potrzebne takie miasta? Jak dotąd oficjalna nauka nie znalazła na nie odpowiedzi, a 

tymczasem   odpowiedź   jest   prosta,   gdy   spojrzymy   na   problem   z   punktu   widzenia 
hipotezy o zamierzchłej Pracywilizacji na Ziemi – cywilizacji, która poprzedza naszą 

własną, a której upadek zakończyła zagłada Atlantydy 12.000 lat temu. 

Wspomniany już tutaj dr Jesenský w swej pracy twierdzi, że nasza cywilizacja wyrosła 
na gruzach i popiołach poprzedniej cywilizacji Atlantydów, która pozostawiła po sobie 

gigantyczne artefakty w postaci kamiennego sanktuarium w Marcahuasi, piramid w 
Gizie i innych miejscach, kamiennych kul w Meksyku i na Słowacji, obserwatorium w 

Stonehenge,   kurhanów   w   Małopolsce,   itd.   itp.,   które   spędzają   sen   z   powiek 
archeologom i poszukiwaczom Nieznanego. 

Cywilizacja   ta   spłonęła   w   ogniu   termonuklearnej   wojny,   który   przekształcił   w 

pustynie tętniące życiem obszary Afryki, obu Ameryk, Azji i Australii. Być może to 
ludzie   zostali  zaatakowani   przez   Obcych   z   Kosmosu,  którym   Ziemia   nadawała   do 

osiedlenia   się   i   kolonizacji?   Tego   się   już   chyba   nie   dowiemy...   Pozostały   po   tej 
zawierusze obszary stosunkowo nietknięte przez wojenny kataklizm i jednym z nich 

jest   właśnie   Kapadocja.   To   właśnie   tutaj   schowali   się   ludzie   ocaleli   z   Wielkiego 
Konfliktu i tutaj przetrwali najgorszy okres zmian klimatycznych po skończeniu się IV 

Zlodowacenia (u nas zwanego Zlodowaceniem Północnopolskim). Niewykluczone, że 
miasta te zbudowano jeszcze wcześniej – 1,8 mln lat temu, kiedy zaczęło się I lub II 

Zlodowacenie (w Polsce: Przasnyskie i Południowopolskie [Krakowskie]) – najgorsze 
ze wszystkich – które objęły pół Europy i zaostrzyły znacznie klimat nad Morzem 

background image

Śródziemnym. Tak czy inaczej – budowa tych miast ma ścisły związek ze zmianami 

klimatycznymi na Ziemi. A tylko wojna nuklearna spowodowałaby tak katakliktyczne 
zmiany klimatu porównywalne jedynie z efektami impaktu asteroidy!

Ciekawa rzecz, bo patrząc na te wszystkie budowle, przypomniała się nam relacja dr 

Ludmiły   Szaposznikowej  o   tajemniczej   krainie   Szambalii   –   Szanszun-go   czy   też 
Krainie d’Bus

16

, (którą  James Hilton  nazwał Shangri-la w swej powieści „Zaginiony 

horyzont”),   a   w   której   mędrcy   mieszkali   w   wydrążonych   iglicach   skalnych   nad 
świętym   jeziorem   Nam-co-to-rin.   Zgadzało   się   prawie   wszystko,   nie   było   tylko 

świętego jeziora Nam-che...

17

 

I jeszcze jeden, naszym zdaniem tajemniczy fakt,  o którym opowiedział nam nasz 
przewodnik, a mianowicie: dłuższe przebywanie w korytarzach podziemnych miast 

powoduje   napromieniowanie   ciała   człowieka   słabymi   dawkami   promieniowania 
jonizującego, co stwierdził na samym sobie w trakcie lekarskich badań okresowych w 

Ankarze. To naturalne – tufy, obsydiany i inne skały wulkaniczne zawsze promieniują 
silniej,  niż   normalne   radioaktywne   tło   Ziemi,   co   można   stwierdzić   np.   w   Tatrach 

Wysokich, których granity wypromieniowywują 21-30 μSv/h i więcej. W przypadku 
Kapadocji, dawki są silniejsze i dłuższa ekspozycja na nie grozi konsekwencjami dla 

zdrowia człowieka i zwierząt. Czyżby to były namacalne ślady Wielkiego Konfliktu?

Tak czy owak – wychodzi na to, że te podziemne miasta były po prostu schronami 
przed opadami radioaktywnymi,  które od czasu do czasu nawiedzały to miejsce – 

wszak niedaleko od Kapadocji znajdują się pustynie Arabii Saudyjskiej, Radżastanu 
(Thar)   i   Sahara,   które   –   jeżeli   mamy   wierzyć   starym   tekstom   świętych   ksiąg 

hinduskich i legendom ludów Afryki – były celem uderzeń broni masowego rażenia w 
Wielkim   Konflikcie   Bogów-Astronautów   przed   120   wiekami.   A   zatem   podziemne 

budowle Kapadocji stanowią kolejne ogniwo w długim łańcuchu dowodów na to, że 
nie jesteśmy pierwsi na tej planecie... 

Prosimy zwrócenie uwagi na ostatni akapit. Słowa te napisał zawodowy historyk i 

ponad taką opinią nie można sobie po prostu przejść do porządku dziennego…  

ROZDZIAŁ III – Kuliste zagadki i 

inne…

16

 Czytaj Ui lub Üi.

17

 Zob. także F. A. Ossendowski – „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, Poznań 1930.

background image

Już od wielu lat uczeni usiłują odgadnąć pochodzenie i przeznaczenie przedmiotów, 
zjawisk   i   biologicznych   fenomenów,   które   odkryto   „nie   na   swoich   miejscach”   w 

świecie. I znów w 2005 roku rozgorzała dyskusja na temat pochodzenia metalowych 
kulek z RPA. Średnice ich wynoszą 2,5 – 10 cm i wyglądają, jakby wykonane były 

przez człowieka.  Tylko że...  – tylko że mogły powstać one w Prekambrze,  o wiele 
dawniej niż pojawił się Homo sapiens sapiens na Ziemi – bowiem one liczą sobie – 

bagatela!   –   od   2,8   do   3   mld   lat!!!   (Czyli   mniej   więcej   z   przełomu   Katarchaiku   i 
Archaiku,   w   czasie   formowania   się   najstarszych   Marealbidów   –   uwaga   tłum.)   O 

odkryciu tego i innych artefaktów traktuje artykuł Marka Sokołowa zamieszczony na 
łamach rosyjskiego czasopisma „NLO” nr 16/2005.

Model Gwiazdy Śmierci sprzed 3 mld lat?

O istnieniu tych metalicznych kulek stało się głośno już w 1977 roku, kiedy trzeba było 

ratować dawne petroglify (rysunki naskalne – przyp. tłum.) na pirofillicie (cudownym 
kamieniu – jak  go tam nazywają  – przyp. aut.),  a którego ogromne bloki zaczęto 

rozpiłowywać   na   mniejsze,   kiedy   tnące   urządzenie   natknęło   się   na   taką   sferoidę. 
Wszystkich   zdumiał   idealny   kształt   tej   kulki,   a   także   nacięcie   wykonane   tylko 

pośrodku. 

W następnych dziesięcioleciach południowoafrykańscy górnicy znaleźli co najmniej 
200   takich   kulek.   Niektóre   z   nich   mają   na   swym   „równiku”   do   3   równoległych 

rowków. (Czyż jedna z tych kulek nie przypomina modelu...  Gwiazdy Śmierci  z 
filmu George’a Lucasa, albo Mimasa – satelity Saturna? – uwaga R.K.L.) Niektóre 

z   kulek   udało   się   przepołowić.   Okazało   się,   że   są   one   pokryte   pancerzem   o   6-
milimetrowej   grubości.   W   środku   znajdował   się   gąbczasty   materiał,   który   w 

zetknięciu się z powietrzem zamieniał się w pył. Przypominał on swym wyglądem 
węgiel drzewny. Inne kulki okazały się być pełne i zrobiono je z niebieskawego metalu 

w białe cętki. 

Twarda kulka do zgryzienia...

Co to był za metal? Analiza wykazała, że był to stop stali i niklu, ale w Przyrodzie coś 
takiego   nigdy   nie   występuje.   Z   punku   widzenia  Rolfa   Marxa  –   kustosza 

Południowoafrykańskiego   Muzeum   w   Klerksdorfie   –   kulki   te   stanowią 
najprawdziwszą   zagadkę.   Te,   które   znajdują   się   w   jego   muzeum   same   wibrują   w 

jakimś dziwnym rytmie, chociaż odcięte są od jakichkolwiek źródeł energii. Być może 
we wnętrzu kulek jest ukryta jakaś tajemnicza energia, która się jeszcze nie zużyła 

pomimo upływu 3 mld lat? 

Pewnego razu przywieziono do muzeum znanego czarownika, który powiedział, że 
kulka ta przywędrowała do nas z Kosmosu i posiada czarodziejską moc. 

W   1984   roku,   w   odpowiedzi   na   zapytanie   jednej   z   redakcji   R.   Marx   napisał,   że 

praktycznie nie istnieją żadne prace naukowe na temat tych kulek, ale takie sferoidy 
można   znaleźć   w   pirofillicie,   wydobywanym   nieopodal   miasteczka   Ottosdal   w 

Zachodnim   Transwaalu.   Pirofillit   o   wzorze   chemicznym   Al

2

[Si

4

O

10

](OH)

2

  jest 

background image

miękkim minerałem. Kulki zaś charakteryzują się dużą twardością i trudno jest je 

zarysować stalowym ostrzem. 

Druga   zagadka   kulek   –   odporność   na   cięcie.   Trzeba   próbować   znaleźć   jakieś 
wyjaśnienie   dla   powstania   tych   żłobków   wokół   sferoid   –   szczególnie   tych   trzech 

równoległych do siebie. Jeżeli nie znajdziemy naukowego wyjaśnienia tego problemu 
– to trzeba będzie przyznać się do czegoś mistycznego – a mianowicie tego, że te 

kulki,   które   dziś   znajdują   się   w   głębokich   warstwach   skalnych,   wykonały   przed 
miliardami lat jakieś istoty rozumne...

15   lat   temu,   sferoidy   te   przyciągnęły   uwagę

 Johna   Hunda 

południowoafrykańskiego   Petersburga.   Pojechał   do   kopalni   i   znalazł   taką   kulkę, 
dokładnie taką, jaka znajduje się w muzeum w Klerksdorfie. Pewnego razu siedząc 

przy stoliku w restauracji wyjął kulkę i położył ja na stole, zauważył, że kulka ta jest 
bardzo   stabilna.   Hund   postanowił   przesłać   artefakt   do   amerykańskiego   Instytutu 

Badań   Kosmosu   przy   Caltech,   w   Kalifornii.   Okazało   się,   że   kulka   jest   idealnie 
wyważona.   Dokładność   wyważenia   sięga   1/100.000   cala!   Pewien   uczony   z   NASA 

przyznał się do tego, że u nich nie istnieje technologia, która umożliwiłaby zrobienie 
czegoś takiego na Ziemi. Coś takiego zrobić można - owszem, ale... tylko i wyłącznie w 

warunkach zerowej grawitacji. W warunkach stanu nieważkości. Tylko w Kosmosie!...

Kierowana panspermia i maszyna czasu

I tak holenderski uczony  B. V. Lourker  zakłada, że jakieś 3 mld lat temu kulki te 
przywieźli ze sobą Pozaziemianie – Kosmici, Przybysze, Obcy, czy jeszcze jak ich tam 

zwać.   Po   co?   Były   to   kontenerki   zawierające   jednokomórkowe   organizmy, 
najprymitywniejsze formy życia. A teraz popatrzmy na to w ten sposób – skoro Oni 

mieli wtedy taką technologię, to do czego doszli dzisiaj? Po dwóch – trzech miliardach 
lat swego istnienia?!

No, a skoro to nie byli Oni, to może wykonała je jakaś pradawna rasa Ziemian, która 

żyła dawno przed nami na tej planecie, i która albo wyginęła, albo opuściła Ziemię? 
(Jak w powieści  R. Cooka  pt. „Uprowadzenie”, w której występują tzw. Ludzie I 

Generacji, którzy zaszyli się pod powierzchnią Ziemi – uwaga R.K.L.) 

Być   może   także   te   kuleczki   sformowały   się   same   wskutek   jakiegoś   naturalnego 
procesu – jak sferoidy na Marsie. Ale dlaczego ta muzealna kuleczka jest taka stabilna 

– no wskutek działania pól magnetycznych...

Niektórzy uczeni, którym udało się zbadać te kuleczki doszli do wniosku, że sferoidy 
te zostały wytworzone sztucznie, a nie powstały wskutek procesów naturalnych. I być 

może wcale nie pochodzą z Przeszłości, ale na odwrót – z Przyszłości! Powiem tak – 
przyleciał do nas z Przyszłości jakiś czasolot, który w Przeszłości uległ awarii. Załoga 

albo zginęła, albo jakimś sposobem udało się jej wrócić do swego czasu, pozostawiając 
w Przeszłości detale swego pojazdu, a może nawet cały pojazd??? 

Przyziemne wyjaśnienia

background image

Są także wersje bardziej przyziemne – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Skoro 

Ziemia w czasie swej historii przeszła wiele straszliwych kataklizmów, to jej warstwy 
geologiczne mogły się wielokrotnie przemieszać i zamieniać miejscami. I tak zatem, 

jakieś   współczesne   przedmioty   mogły   dostać   się   do   najstarszych   skał   na   Ziemi, 
wskutek czystego przypadku. Badacz  Paul Heinrich  pisał jeszcze pięć lat temu, że 

wokół   tego   problemu   podniósł   się   niezdrowy   szum,   spowodowany   głównie   przez 
najrozmaitszej   maści   łowców   sensacji   skupionych   przy   tabloidzie   „Weekly   World 

News”. Błędy i nieścisłości znalazły się nawet w książce M. Cremo i R. Thompsona 
pt.   „Zakazana   archeologia”  oraz   w   programie   NBC   pt.   „Mistyczne   pochodzenie 

człowieka”.   I   nie   jest   prawdą,   że   na   temat   afrykańskich   sferoid   nie   ma   żadnej 
literatury   naukowej.   Ona   istnieje.   I   z   niej   jasno   wynika,   że   pirofillit   to   skała 

metamorficzna,   a   nie   osadowa.   Ten   metamorfizm   objawia   się   w   umiarkowanych 
temperaturach   na   głębokości   kilku   kilometrów.   Przy   pomocy   geologów   z   RPA, 

Heinrich doszedł do wniosku, że tajemnicze kulki składają się z pirytu – siarczku 
żelaza   –   FeS

2

  i   getytu   (goethytu)   –   tlenowodorku   żelaza   –  FeO(OH).   W   procesie 

przeobrażania   się  gliny  lub   popiołu   wulkanicznego   w  pirofillity   uformowały   się  w 
górotworze pirytowe sferoidy. A z gniazdowych złóż pirytów, które zostały wypchnięte 

do strefy utleniania powstał getyt. Tak zatem nie są to żadne konkrecje – jak napisano 
w całym szeregu opracowań...

I to wszystko, ale dlaczego te kulki są tak twarde? A to dlatego, że getytowe kulki 

mogą wchłaniać jeszcze inne wodorotlenki, które po związaniu się z nimi powodują 
zwiększenie twardości tych kulek. 

A do tego jeszcze Anglicy postanowili na tych kulkach zrobić interes. Wytwarzają oni 

kulki   o   średnicy   7   –   15   cm   z   pirytu   i   za   cenę   100   USD   za   sztukę   sprzedają   je 
kolekcjonerom osobliwości i miłośnikom egzotyki. 

Co się zaś tyczy kulistego kształtu tych sferoid, to Przyroda potrafi ukształtować swe 

twory dowolnie i artystycznie. Wystarczy wspomnieć tylko ogromne kamienne kule 
Kostaryki.   (Jednak   największa   kamienna   kula   znajduje   się   w   kamieniołomie   koło 

miejscowości Klokočov na Kysucach na Słowacji. Mierzy ona 305 cm średnicy i składa 
się ona z brązowego piaskowca magurskiego – przyp. tłum), a do tego trzeba dodać, 

że pełnometaliczne kule nieraz spadały z nieba w różnych krajach świata. Trzy takie 
błyszczące,   wypolerowane   sferoidy   o   średnicy   35   cm   każda   znaleziono   na 

australijskiej pustyni w 1963 roku. Występując w parlamencie australijski minister 
obrony  Allen   Feihell  przyznał,   że   wszelkie   próby   otwarcia   tych   kul   spełzły   na 

niczym. (Opisał to Lucjan Znicz-Sawicki w swej pracy „Goście z Kosmosu – NOL” 
– przyp. R.K.L.) Krążą pogłoski, że kule te zostały przekazane USAF i słuch o nich 

zaginął. Niewielkie różnokolorowe kule znaleziono na terytorium Francji i to w takiej 
ilości, że wyglądało jakby spadły z deszczem. Jak widać – Przyroda lubi z nami grać w 

kulki!...

Ale to  jest tylko  początek  układanki.   W roku  1972,  chemik-analityk  Boughzighe 
pracujący w jednym z zakładów przetwarzania paliwa jądrowego we Francji, zwrócił 

uwagę  na  niezwykły  dla  rudy  uranowej  stosunek izotopu  uranu  U-235  do U-238. 
Właśnie   ta   niezwykła   anomalia   jest   tematem   artykułu  Iriny   Stiekałowej 

zamieszczonego w „NLO” nr 3/423 z dn. 16 stycznia 2006 roku. 

background image

Fizycy popuścili wodze fantazji...

Oczywiście od razu postawiono kilka hipotez odnośnie tej dziwnej anomalii niezwykle 

dużej ilości uranu-235 w tej rudzie. Pierwszą z nich była hipoteza zakładająca, że ruda 
została   zanieczyszczona   przepracowanym   paliwem   jądrowym,   jednakże   dokładne 

pomiary   promieniowania   wykazały,   że   takie   wyjaśnienie   nie   tłumaczy   niczego. 
Okazało się przy tym, że ruda uranowa z niespodziewanie niskim procentem uranu-

235, została wydobyta w Gabonie – jednym z krajów równikowej Afryki. Dlaczego ta 
ruda jest zubożona właśnie o ten izotop – pozostaje zagadką.

Pojawienie się w Afryce tej anomalii można by było objaśnić zakładając mianowicie, 

że złoże „normalnych” rud uranowych zostało napromieniowane neutronami. Taką 
paradoksalną   hipotezę   postawił   rosyjski   fizyk  N.   A.   Własow.   W   środowisku 

naukowym przyjęto ją sensacyjnie. Fizykom-atomistom były znane dziesiątki kopalni 
uranu, i w nich ilość izotopu uranu-235 zawsze znajdowała się na stałym poziomie – 

ok. 0,7%. W anomalii odkrytej w 1972 roku w kopalni Oklo, zawartość izotopu uranu-
235 okazało się równym tylko 0,44%.

No i fizycy popuścili wodze fantazji. Pokazały się hipotezy mówiące, że złoże zostało 

zanieczyszczone   przepracowanym   paliwem   jądrowym   z   pozaziemskiego   statku 
kosmicznego, albo że w tym miejscu znajdowało się „cmentarzysko” radioaktywnych 

odpadów dawnej cywilizacji. 
- Tutaj miał miejsce wybuch jądrowy – twierdzili jedni – i doszło do niego miliony lat 

temu. 
- Nie, to akurat jest robota naturalnego reaktora jądrowego – twierdzili inni. – To 

akurat doskonale tłumaczy częściowe wypalenie się paliwa jądrowego. Dokładnie ten 
sam proces przebiega w normalnych reaktorach elektrowni jądrowych! 

Hipoteza Własowa

Wkrótce   najciekawszą   okazała   się   trzecia   hipoteza,   która   zakładała   istnienie   w 

Przyrodzie   antymaterii.   Wiadomo,   że   fizycy-teoretycy   zakładają   i   dopuszczają 
istnienie   w   bezkresie   wszechświata   antymaterii.   Przy   spotkaniu   się   materii   z 

antymaterią powinno dojść do anihilacji – eksplozji, której wynikiem będzie przejście 
materii   w   energię,   zgodnie   z   einsteinowskim   wzorem   na   równoważność   materii   i 

energii: E = mc². Proces ten odznacza się całym szeregiem przemian jądrowych i 
wydzieleniem  się  kolosalnych  ilości  energii,  zgodnie  w  powołanym  wyżej  wzorem. 

Jest jednak małe ale – w warunkach panujących na Ziemi zdarzenie takie jest niemal 
nieprawdopodobne. Tym niemniej od czasu do czasu pojawiają się hipotezy, których 

autorzy   dopuszczają   nikłe   prawdopodobieństwo   zdarzenia   spadku   na   Ziemię 
kawałków   antymaterii   z   Kosmosu,   np.   w   postaci   anty-meteorytu.   Taka   hipoteza 

pojawiła   się   już   wcześniej   w   związku   ze   spadkiem   na   Ziemię   tzw.   Meteorytu 
Tunguskiego.   (=>   Antologia   „Bolid   Syberyjski”,   Jordanów   2001   –   Internet   - 

http://www.sm.fki.pl/Lesniakiewicz/Lesniakiewicz.php?nr=Bolid_Syberyjski

 

uwaga tłum.) 

Eksplozja anihilacyjna spadłego na Ziemię meteorytu z antymaterii charakteryzowała 

się seria przemian jądrowych, które spowodowały powstanie strumienia neutronów. 
Wedle oceny N. A. Własowa, strumień neutronów o niesamowitej intensywności mógł 

background image

być spowodowany poprzez spadek na Ziemię anty-meteorytu o masie 1 anty-tony. 

(Anihilacja tylko 1.000 kg materii wyzwoliłaby energię równą w przybliżeniu 90 x 10

18 

J, czyli ok. 21,5 Gt TNT – wielokrotnie więcej, niż wynosi cały arsenał nuklearny 

Ziemi, którego moc wg obliczeń SIPRI wynosiła w latach 80. XX wieku tylko 9,4 Gt 
TNT   –   uwaga   tłum.)   Wybuchem   takiej   ilości   antymaterii   można   wytłumaczyć 

anomalną zawartość izotopu U-235. (Energia wybuchu Meteorytu Tunguskiego – o 
ile on był meteorytem, a nie czymś innym – wyniosła wg różnych szacunków tylko od 

13 do 130 Mt TNT, a zatem mizerny ułamek energii eksplozji 1 tony antymaterii – 
uwaga tłum.)

Jednak dokładniejsze badania wykazały, że ta niezwykła ruda odznaczała się dziwnym 

składem   chemicznym.   Analizy   występujących   w   niej   produktów   rozpadu   uranu 
wykazały,   że   około   2   mld   lat   temu,   w   okolicy   złoża   doszło   do   jądrowych   reakcji 

łańcuchowych. 

Fizyka jądrowa jest stosunkowo młodą dziedziną wiedzy, a pierwszy reaktor jądrowy 
człowiek skonstruował w 1942 roku. Tym niemniej reakcje jądrowe przebiegały na 

naszej planecie już 2 mld lat temu – w Proterozoiku. (Jest to najmłodszy z okresów 
Prekambru, który trwał od 1.900 – 600 mln lat temu. Liczba 2 mld lat wskazuje, że 

złoże to powstało w jeszcze wcześniejszym okresie Prekambru, a dokładnie pod koniec 
okresu Archaiku [2.7 – 1.9 mld lat temu] – uwaga R.K.L..) Jak dotąd, nauka zna 17 

dawnych reaktorów jądrowych, położonych na południowym – wschodzie Gabonu 
(vide mapka). Wszystkie te reaktory zostały znalezione w rejonie występowania rud 

uranowych   w   Oklo   i   Bangombe.   Dziewięć   z   17   reaktorów   zostało   odkrytych   w 
wyrobiskach starych kopalni rud uranowych w jednym z krajów Afryki równikowej. 

Datowanie   naturalnych   reaktorów   jądrowych   jest  możliwe   dzięki   temu,   że   dawno 

temu na Ziemi było więcej izotopu U-235 niż dzisiaj. Reakcja łańcuchowa przebiega w 
uranie   wtedy,   kiedy   ilość   tego   izotopu   jest   większa   od   3%.   Właśnie   w   takiej, 

wzbogaconej rudzie dochodzi do optymalnego dla podtrzymania  reakcji wychwytu 
neutronów.   Czas   pracy   gabońskich   reaktorów   wynosi   miliony   lat.   W   dzisiejszych 

czasach możliwość powstania takich reaktorów jest niewielka, bowiem koncentracja 
izotopu  

235

U   jest   w   rudach   uranowych   jest   już   niewielka,   i   nie   by   doszło   do 

spontanicznej reakcji łańcuchowej.

Naturalne   reaktory   jądrowe   przedstawiają   ogromną   wartość   dla   nauki.   Są   to 
unikatowe obiekty, nie spotykane nigdzie w świecie! Pozwalają one nam na poznanie 

wielu   tajemnic   historii   naszej   planety   i   pomagają   nam   w   eksploatacji   naszych 
reaktorów jądrowych w dzisiejszych czasach. Poza  tym zbadanie  tychże reaktorów 

naturalnych   pomoże   nam   w   wypracowaniu   procedur   i   technologii   utylizacji 
promieniotwórczych odpadów jądrowych.

Tyle   Irina   Stiekałowa.   Dla   nas   ta   sprawa   zaczęła   się   od   przeczytania   powieści 

Jerzego   Edigeya  (1912-1983)   pt.   „Strażnik   piramidy   (wyd.   II,   Warszawa   1990), 
która   –   jak   się   spodziewaliśmy   –   byłaby   podobna   do   słynnej   „Strzały   z   Elamu”. 

Okazało się, że rzecz była o m.in. budowie piramid egipskich i ich zabezpieczeniu 
przed   rabusiami   przy   pomocy   „ziemi   śmierci”   –   radioaktywnych   rud   uranowych 

sprowadzonych do Kraju Faraonów z... Gabonu właśnie! Niewiele się potem o tym 
dowiedziałem, boż i temat był egzotyczny, a i od Polski daleko... Dopiero po roku 

background image

1978, kiedy na naszym rynku księgarskim zaczęła się ukazywać rodzima i zagraniczna 

produkcja   na   tematy   zakazane   przez   cenzurę   naukową   (a   była   taka,   i   to   jeszcze 
surowsza   od   obyczajowej   czy   politycznej!)   dowiedzieliśmy   się   na   ten   temat   nieco 

więcej.   Ale   wciąż   lansowano   tezę   o   naturalnym   pochodzeniu   tych   reaktorów 
jądrowych. No bo niby wszystko jasne – reaktory są naturalne i nie ma w nich niczego 

niezwykłego. Ale czy na pewno? Dr Miloš Jesenský w jednej ze swych książek pisze o 
tym tak:                           

To jeszcze wciąż nie jest wszystko, boż mamy przesłanki po temu, by 

wierzyć, że ziemska energetyka jądrowa jest o wiele, wiele starsza.

Niemal   detektywistyczne   dochodzenie   zaczęło   się   już   w   maju   1972 
roku, kiedy to w zakładzie wzbogacania uranu w Pierrelatte, Francja, 

dokonano   rutynowej   analizy   rudy   uranowej.   Wyniki   tej   analizy 
wprawiły  w osłupienie  i  podziw fizyków i  pracowników  naukowych 

tych zakładów. Okazało się bowiem, że w uranie poddanemu analizie 
procent   atomów   izotopu   uranu   U-235   wynosi   tylko   0,717%   a   nie 

0,720%,   jak   to   ma   miejsce   wszędzie   na   Ziemi,   Księżycu   i   w 
meteorytach.   (Z   zastrzeżeniem,   że   Księżyc   jest   być   może   ciałem 

sztucznym, a nie naturalnym... – uwaga. R.K.L.)

Gdzie zatem zginęło pozostałe 0,003% U-235?

Trop   wiódł   do   Gabonu,   do   tamtejszych   kopalni   rud   uranowych   w 
Oklo, skąd wzięto próbki rudy do badań we francuskich laboratoriach. 

Analizę rudy wykonano od razu na miejscu. Zdziwienie specjalistów 
urosło do chorobliwych rozmiarów, bo badania wykazały, ze w 700 

tonach uranu, które tam wydobyto w latach 1970-1972, brakuje 200 
kg   radioizotopu   U-235.   Mało?   Taka   ilość   całkiem   wystarczy   do 

skonstruowania kilkudziesięciu bomb atomowych typu Hiroszima... 
(Czyli o mocy ok. 20 kt TNT – uwaga R.K.L.)

Wygląda na to, że nikt w niedawnej przeszłości z Gabonu nie ukradł 

takiej   ilości   U-235,   a   zatem   wychodziłoby   na   to,   że   w   rudach 
uranowych w Oklo jest    mniej uranu, niż go tam być powinno! A to 

oznacza tylko jedno - ktoś kiedyś oddzielał już uran-235 od naturalnej 
rudy!

Chociaż specjaliści pośpieszyli od razu z wyjaśnieniem o „naturalnym 

reaktorze   jądrowym   w   Oklo”   (hipoteza   o   „naturalnym   reaktorze 
jądrowym   w   Oklo”   zakładała,   że   w   żyłowym   złożu   rud   uranu 

[uranofan,   torbenit]   wskutek   trzęsień   ziemi   powstały   głębokie 
szczeliny, w które następnie wlała się woda deszczowa, zatrzymując 

neutrony, co stanowiło zapoczątkowanie reakcji łańcuchowej rozpadu 
jąder   atomów   uranu   U-235   i   wydzielanie   wielkich   ilości   energii 

cieplnej. Ciepło to następnie odparowywało wodę i reakcja ustawała. 
Powtarzający   się   od   kilku   tysięcy   pór   deszczowych   cykl   aktywności 

„naturalnego reaktora” mógł spowodować zubożenie  rud uranu w U-
235 o te 0,003%. Jak dotąd, to nikt nie zweryfikował tej hipotezy i 

background image

opiera się ona głównie o chciejstwo uczonych. Trudno uwierzyć w to, 

że do dziś dnia nie doszło tam samorzutnie do wybuchu jądrowego i 
skażenia   wód  powierzchniowych   i  gruntowych   produktami   rozpadu 

jąder uranu...  Czegoś takiego  nie znaleziono na  Ziemi, choć znamy 
kilka   miejsc,   w  których   taki   proces   byłby   możliwy   -   przyp.   R.K.L.) 

pozostaje faktem, że ktoś czy coś w przepastnej przeszłości oddzielał 
izotop U-235 od reszty rudy dokładnie tak, jakby chciał przeznaczyć go 

do celów energetycznych.

Oczywiście uczeni usiłowali wyjaśnić to zjawisko poprzez fakt, że rudy 
uranu w Oklo składały się w swej masie z 17% U-235 i 83% U-238. 

Izotopy te mają różny czas półzaniku - T

1/2

 - i przed 2 mld lat ta ruda 

uranowa   zawierała   tylko   3%   U-235.   Uran   mógł   być   wymyty   przez 

wodę w delcie pradawnej rzeki, gdzie dziś leży Oklo i tam osadzał się 
U-235   dokonując   jego   wzbogacenia.   Kiedy   ilość   U-235   wzrosła   do 

masy krytycznej, dochodziło do reakcji łańcuchowej.

Jakkolwiek by z tym reaktorem nie było, pozostaje faktem, że niewiele 
wiemy   o   energetyce   jądrowej   w   Starożytności.   (M.   Jesenský   – 

„Bogowie   atomowych   wojen”,   Krásno   nad   Kysucou   1998-2001, 
Internet -   

http://www.sm.fki.pl/Lesniakiewicz/Lesniakiewicz.php?

nr=Bogowie_Atomowych_Wojen

)

A zatem nic nie jest jasne i klarowne. Nikt nie odpowiedział na zasadnicze pytania, 
które powinny brzmieć: 

1. Dlaczego te reaktory powstały w akurat Gabonie, a nie gdzieś indziej? Przecież 

skoro są to formacje naturalne, to powinny powstawać tam, gdzie znajdują się 

rudy uranowe. Tymczasem znajdują się one tylko w Gabonie i... 

2. ...w jakim kraju środkowoafrykańskim znajdują się jeszcze takie reaktory? Z 

mapy wynika, że takim krajem może być Niger (a dokładniej miejscowość Arlit, 
w   saharyjskich   górach   Aïr),   gdzie   znajdują   się   potężne   pokłady   rud   tego 

pierwiastka. Ale czy na pewno? Nigdzie się nie spotkałem z informacją, że takie 
naturalne reaktory znajdują się także i tam.

3. Na czym polega dziwność składu chemicznego rud w Oklo i Bangombe? Jeżeli 

zawierają one tylko produkty naturalnego rozpadu uranu i toru, to nie ma w 

tym   nic   dziwnego,   bo   te   szeregi   promieniotwórcze   są   przewidywalne   i 
obliczalne. Natomiast jeżeli znajdują się tam jakieś inne elementy spoza tychże 

szeregów, to sprawą powinni się zająć także i archeolodzy.

W   jednym   ze   swoich   artykułów   Leśniakiewicz   sugerował,   że   najlepszym   znakiem 
pobytu   w   Układzie   Słonecznym   wyższej   Cywilizacji   Naukowo-Technicznej   byłoby 

znalezienie   izotopów   pierwiastków   w   Przyrodzie   nie   występujących   i 
zsyntetyzowanych   w   reaktorach   jądrowych.   Czyżby   w   przypadku   „naturalnych” 

reaktorów jądrowych w Oklo mieli do czynienia z opisanym przeze mnie wypadkiem? 
Jeżeli tak, to byłby to dowód na to, że te reaktory nie są takie „naturalne” jak mówią o 

nich uczeni, a być może stanowią atomowe „cmentarzyska” odpadów nuklearnych 
cywilizacji Atlantydów i twórców Księżycowego Szybu???

background image

Ale co tam reaktory, które liczą sobie parę tysięcy lat. Walentin Psałomszczikow pisze 

o   figurkach   z   żelaza,   które   liczą   sobie   ich   pół   miliarda!   Niedawno   do   redakcji 
tygodnika   „NLO”   nadszedł   ciekawy   list.   Jego   autorem   był  Innokientij 

Michajłowicz Połoskow  – główny geolog Kopalni Zachodnio-Lipowienskowskiej 
położonej w pobliżu wsi Pobugskoje w Gołowaniewskim   Rejonie Kirowogradskiej 

Obłasti. Przy pracach ziemnych na głębokości 30 - 40 m od powierzchni ziemi znalazł 
on   dziesiątki   figurek   o   rozmiarach   od   1   do   40   cm   przedstawiające   wyobrażenia 

różnych zwierząt i ptaków, w tym także tych wymarłych, a także figurki ludzi.

Prawdopodobny wiek…

…   tych   figurek   wynosi   od   100   do   600   milionów   lat!   Zostały   one   znalezione   w 
warstwach należących do Proterozoiku, które wcięły się w skały Trzeciorzędu, których 

wiek   wynosi   około   100   mln   lat.

18

  Figurki   te   zrobiono   z   minerałów   zawierających 

krzem z domieszkami magnetytu i związków chromu oraz wodorotlenków. Figurki te 

znajdowano przez dwa lata trwania tych prac. 

W roku 2002 na odkrywce uczeni z Uniwersytetu Kijowskiego przeprowadzili badania 
magnetyzmu, w wyniku których ustalono, że najsilniejszym on był właśnie w miejscu, 

gdzie znajdowały się te figurki. Dotychczas ilość żelaza w badanych pokładach rud nie 
przekraczała 30%, zaś w miejscach gniazd hematytowych, gdzie jego ilość wynosiła 40 

– 47% natężenie pola magnetycznego było znacznie słabsze.

W celu wyjaśnienia natury swojego znaleziska Połoskow wysunął trzy hipotezy:

1.   Kilkanaście   milionów   lat   temu   na   Ziemię   wysadzono   desant 
Przybyszów   z   Kosmosu,   którzy   w   niewiadomym   celu   pozostawili 

metaliczne   figurki   zwierząt   i   ludzi   z   ich   planety.   Z   biegiem   czasu 
działanie   wody,   mikroorganizmów   i  innych  czynników  powodowało 

wrastanie do figurek innych minerałów, przede wszystkim kwarcu z 
inkluzjami innych metali. Nawiasem mówiąc, w magazynie  Znanie-

siła sprzed 30 lat znalazło się zdjęcie typowego pocisku karabinowego 
znalezionego   w  bryle   węgla.   Pocisk  trafił   w  drzewo,   które   po  kilku 

tysiącach   lat   skamieniało,   a   metal   pocisku   został   zastąpiony   przez 
krzemionkę.

2.   Zgodnie   z   hipotezą   pracowników   Moskiewskiego   Instytutu 

Problemów Medyczno-Biologicznych – A. Biełowa i W. Wasiliewa 
człowiek pojawił się na Ziemi około 500 mln lat temu, a także powstał 

właściwy dla tego okresu świat zwierząt.

3. Figurki ludzi, to po prostu igraszka Natury.

Ale od razu wynikają z tego następujące pytania: dlaczego te figurki znajdują się w 
ściśle określonym miejscu o rozmiarach 30 x 50 m, chociaż te procesy mineralizacji 

zachodzą także na innych odcinkach? Na figurkach ptaków wyraźnie widoczne jest 
zachowanie proporcji tułowia do skrzydeł i dzioba, a także widoczne są oczy w formie 

18

 Trzeciorzęd trwał od 64,8 mln lat do 1,4 mln lat temu. 

background image

czarnych inkluzji.  To samo mamy w przypadku figurek psów – oczy i uszy są na 

właściwych miejscach.

Powrót siły plastycznej?

Do listu Połoskowa dołączona była odpowiedź pracownika naukowego Krymskiego 
Oddziału Ukraińskiego Naukowo-Badawczego Instytutu Poszukiwań Geologicznych, 

dr n. geologiczno-mineralogicznych W. Szirokowa. Autor odpowiedzi wspiera 
hipotezę o sztucznym pochodzeniu tych figurek. 

Rzeczywiście, nie mogła to być tylko igraszka Natury, bo niektóre figurki wyglądają 

jakby były odlane w formach, co widać chociażby na zdjęciach. No i dlaczego Przyroda 
zadecydowała o rozmieszczeniu tych figurek na tak małej przestrzeni? 

Jednakowoż hipoteza Połoskowa dotycząca paleokontaktu ma pewne słabe miejsce, a 

mianowicie to, że dlaczego akurat Kosmici mieliby robić figurki ziemskich zwierząt i 
ptaków – w tym pingwina, niedźwiedzi, psów, kotów czy fok i ludzi? A wszystkie z 

nich mają dokładnie uwidocznione oczy… 

A nade wszystko ten kamienny ogród zoologiczny przypomina dość dokładnie jakieś 
elementy dekoracyjne czy ozdobne figurki, które ktoś wypalił z gliny jako zabawki dla 

swoich dzieci. Oczywiście, tylko skąd one się wzięły tam pół miliarda lat temu? czy 
geologowie   mogli   się   aż   tak   bardzo   pomylić   w   ocenie   wieku   znaleziska?   Pewien 

zachodni specjalista wymyślił oryginalną hipotezę głoszącą, że jacyś nasi przodkowie-
żartownisie   zrobili   te   figurki   i   zakopali   by   ośmieszyć   uczonych.   Tylko   pozostała 

kwestia, jak oni byli w stanie wykopać dziurę na głębokość 40 metrów bez szalowania 
i zabezpieczenia jej? 

Druga hipoteza sceptyków jest analogiczna: figurki wykonali i zakopali współcześni 

fałszerze.

Kamienie z Ica i… 

I faktycznie, powtarza się historia z amerykańskimi kamieniami, które zostały odkryte 
w okolicy peruwiańskiego miasta Ica. Na ich czarnej powierzchni jakimś nieznanym 

nam bardzo twardym narzędziem wyryto niemożliwe z naszego punktu widzenia i 
naszej historycznej wiedzy rysunki, jak np. ludzie polujący na dinozaury, latający na 

ognistych smokach czy skrzydlatych gadach, słonie, wielbłądy, kangury – nieznane na 
kontynencie   amerykańskim,   a   także   zwierzęta   wymarłe   setki   tysięcy   i   miliony   lat 

temu. Są tam także mapy kontynentów, które bardzo odróżniają się od nam znanych 
współcześnie.   Na   innych   zaś   jakieś   człekopodobne   istoty   wykonują   operacje 

przeszczepiania   serca.   Datowanie   tych   kamieni   jest   skomplikowane:   w   prasie 
opublikowano   liczby   od   dziesiątków   tysięcy   do   kilku   milionów   lat.   Kamieni   tych 

zebrano i umieszczono w muzeum około 15.000, ale według ocen ekspertów ponad 
50.000 znajduje się w prywatnych kolekcjach. 

I   znów   pojawiają   się   hipotezy   o   ich   fałszowaniu   głoszące   jakoby   miejscowi 

niegramotni   Indianie   ryją   te   obrazki   na   kamieniach,   a   potem   zakopują,   by   jest 
sprzedawać   wielu   turystom.   Tylko   skąd   u   tych   ciemnych   Indian   taka   wiedza 

background image

historyczna   –   przecież   oni   ani   dinozaurów   ani   słoni   i   wielbłądów   w   życiu   nie 

widzieli!!!

… znane od dawna znaleziska

O podobnych znaleziskach różnych dziwnych artefaktów pisaliśmy niejednokrotnie 
na  stronicach  „NLO”.   Należy  tu  dodać, że  nawet  doskonale  wszystkim   znany  szef 

„Kosmopoisku”  W.   Czernobrow  odkopał   na   naszym   terytorium   coś   podobnego. 
Można wspomnieć także o dawnych, znanych nam wcześniej znaleziskach. I tak w 

połowie XIX wieku, w warstwach geologicznych powstałych 35-50 mln lat temu w 
Szwajcarii   i   Kalifornii   znaleziono   ludzkie   szkielety.   W   roku   1910   w   okolicy 

francuskiego  miasteczka   Saint-Jean-de-Luves   znaleziono   w  warstwie   kredy   sprzed 
50-140   mln   lat   metalowe   rury.   A   w   warstwie   o   wieku   300   mln   lat   znaleziono 

metalowy   krążek.   Amerykańscy   geolodzy   znaleźli   z   kolei   odcisk   buta   z 
charakterystycznym protektorem, w skale o wieku 300 mln lat. Podobnych znalezisk 

jest bez liku, tylko geolodzy i archeolodzy nie chcą przyznać tego, że one istnieją i 
oczywiście mówią o fałszywkach. 

Jest jeszcze w naszej historii  jeden moment, który od razu  rzuca się w oczy tym, 

którzy   doskonale   opanowali   szkolne   podręczniki:   figurki,   których   wiek   wynosi 
kilkaset milionów lat, wyobrażają nie tylko ludzi, ale także ptaki i inne zwierzęta, z 

którymi   zdaje   się   dzielić   tą   samą   epokę.   A   przecież   według   książkowej   wiedzy 
najpierw była epoka dinozaurów, które potem – z nie do końca poznanej przyczyny – 

zostały zastąpione przez ssaki. Czyżby więc było na odwrót i ciepłokrwiste ssaki były 
przodkami   dinozaurów,   które   narodziły   się   jako   ewolucyjna   kontrpropozycja?   A 

wyjaśnienie tego fenomenu jest – jak na razie  – tylko  jedno: po jakiejś globalnej 
katastrofie istniała kilkaset milionów lat temu pracywilizacja, która całkiem zginęła i 

rozwój ziemskiej flory i fauny zaczęło się niemal od zera. A kto wie, czy nie powtórzyło 
się to kilkakrotnie? A jak znam życie, po raz któryś specjaliści stwierdzą, że są to 

falsyfikaty   lub   igraszki   sił   Przyrody,   gdy   tymczasem   istnieje   setki   tysięcy   takich 
artefaktów, które tylko czekają na swoich odkrywców… 

Przeszlibyśmy nad tą informacją do porządku dziennego, gdyby nie znamienny fakt. 

Firmuje   nią   swym   nazwiskiem   dr   n.   matematyczno-fizycznych   Walentyn 
Psałomszczikow  –  jeden   z  dwóch  autorów  piszących  dla   „NLO”   i   podających  swe 

stopnie naukowe. Jest to jeden z tych uczonych, który nie boi się utraty reputacji w 
świecie naukowym, a to się w takich przypadkach bardzo liczy…   

background image

ROZDZIAŁ   IV   –   Ślady   w 
mikroświecie

W   swej   pracy   pt.   „Atomowa   wojna   bogów”   (Lublin   1979),  Aleksander   Mora 
twierdzi, że kilkanaście tysięcy lat temu na Ziemi kwitła wspaniała cywilizacja, która – 

niestety   –   zgładziła   sama   siebie   w   tytanicznym   konflikcie   z   użyciem   wszystkich 
znanych nam i nieznanych broni masowego rażenia – BMR, albo – jak mi się wydaje 

–   została   zniszczona   w   totalnej   wojnie   z   kosmicznymi   kolonizatorami   i   wskutek 
regresu cywilizacyjnego – cofnęła się do epoki kamienia łupanego. Podobne poglądy 

Zostały przekazane także przez dr Jesensky’ego w pracy „Bogowie atomowych wojen” 
(Ústi nad Labem 1998). Z jego enuncjacji tamże zawartych wynika,  że cywilizacja 

Atlantydy czy poprzedzająca ja cywilizacja Atlantyki   sięgnęła naszych najbliższych 
planet i skolonizowała je. Co gorsza – wyprowadziła BMR także w Kosmos, co mogło 

doprowadzić do tego, że nieaktywne i niewykorzystane jednostki tych kosmicznych 
BMR   wciąż   jeszcze   okrążają   Ziemię,   Księżyc   i   inne   planety   Układu   Słonecznego, 

grożąc   zagładą   wszystkiemu,   co   na   niej   żyje.   Opisano   już   efekty   spadku   głowic 
bojowych   A   i   C   –   co   można   znaleźć   w   opracowaniu   Roberta   Leśniakiewicza   pt. 

„Projekt   Tatry”   (Kraków   2002),   zaś   na   łamach   „Wizji   Peryferyjnych”   opisał   on 
działanie broni B.   teraz też chciałbym skupić się na tym temacie, bowiem ostatnio 

uzyskaliśmy dowody   na to, że broń biologiczna została stworzona przez poprzednie 
cywilizacje, i że wskutek Wielkiego Konfliktu owa broń wymknęła się spod kontroli 

człowieka.

Aleksander Mora tak pisał na ten temat:

[...]   Antyczny   tekst   hinduski   „Samara   Sutradhara”   wyraźnie   mówi   o 
stosowaniu   w   odległej   przeszłości   broni   biologicznych   –   B.   Specyfik   o 

nazwie   Samhara   był   używany   jako   środek   wywołujący   choroby   wśród 
żołnierzy przeciwnika, zaś inny – Moha – powodował odrętwienia i paraliż. 

W „Fengshen-yen-i” wspomina się działania  wojenne z użyciem broni B 
prowadzone   w   Chinach;   i   znowu   w   tekstach   tych   znajdujemy   opisy 

zadziwiająco podobne do hinduskich.

Przy tej niejako okazji powstaje pytanie: czy nie jest możliwe, że niektóre 
współczesne,   trapiące   Ludzkość   schorzenia   zostały   kiedyś   w   przeszłości 

wywołane   w   sposób   sztuczny?   Istnieje   wiele   chorób,   którym   ulegają 
wyłącznie ludzie, nie trapią one natomiast zwierząt.   Czy nie mogły one 

powstać jako rezultat pradawnej, niszczycielskiej wojny bakteriologicznej, 
której zasięg wymknął się walczącym stronom spod kontroli?

Znany   biolog   A.   Firsow   zwraca   uwagę   na   fakt,   że   wirusy,   traktowane 
obecnie jako  reprezentujące  etap pośredni  pomiędzy  światem  żyjącym a 

nieżyjącym,   światem   organicznym   a   nieorganicznym,   zachowujące   się   w 
stanie   nieaktywnym   jak   substancje   krystaliczne,   zaś   w  stanie   aktywnym 

reprodukujące się i wykazujące działania celowe, wcale nie musiały powstać 
u zarania życia na Ziemi. Tym bardziej, że wykazują one wysoki stopień 

background image

specyficzności   w   stosunku   do   żywiciela,   co   mogłoby   wskazywać   na   ich 

stosunkowo niedawne pochodzenie.  [...]

Inną   tajemniczą   sprawą,   ściśle   związaną   z   tragedią   atomową   w   czasach 
prehistorycznych, są malowidła na ścianach jaskiń i na skałach, rozrzucone na całej 

kuli ziemskiej. Malowidła te, przedstawiające postacie tzw. Kosmitów zyskały sobie w 
ostatnich   latach   rozgłos   światowy,   a   ich   szczególna   popularność   datuje   się   od 

momentu publikacji książki Ericha von Dänikena zatytułowanej „Rydwany bogów”.
Jednym z najbardziej znanych jest kontur olbrzymiej postaci wyryty w skale. Został 

on odkryty przez Henri Labote’a na płaskowyżu Tassili na Saharze i nazwanej przez 
niego   Wielkim   Bogiem   Marsjańskim.   Szkic   ten   zadziwiająco   przypomina   postać 

odziana w skafander kosmonauty.

Na   obszarze   płaskowyżu   znajduje   się   więcej   podobnych   rysunków:   jeden   z   nich 
przedstawia   idącą   grupę   czterech   postaci   ubranych   w   stroje   przypominające 

kombinezony kosmonautów, których głowy są pokryte baniastymi hełmami. Rysunki 
tego   rodzaju   odkryto   na   różnych   kontynentach.   Istnieje   np.   rysunek   naskalny   na 

południe   od   miejscowości   Fergana   w   Uzbekistanie,   przedstawiający   postać,   której 
głowa jest otoczona pierścieniem z wychodzącymi z niego promieniami. Pierścień ten 

najprawdopodobniej reprezentuje hełm, jaki noszą nurkowie zaopatrzony w anteny. 
Niemal   identyczne   postacie   przedstawiają   rysunki   odkryte   w   Val   Camonica   we 

Włoszech. Sylwetki Kosmitów znaleziono także wyrysowane na płaskich ścianach skał 
w Australii.

Znaczne podobieństwo do postaci na rysunkach wykazują japońskie statuetki Dogu 

pochodzące   z   okresu   Jomon   (Dżomon).   Wzbudziły   one   duże   zainteresowanie, 
ponieważ przedstawiają one ludzi w pewnego rodzaju ubiorach ochronnych i hełmach 

zaopatrzonych   w   dziwne   okulary.   Japoński   ekspert   Isao   Washio   tak   opisuje   strój 
Dogu:

... rękawice przymocowane są do przedramienia za pomocą wiązania, zaś 

okulary mogą być zamykane i otwierane. Po bokach postaci umocowane są 
dźwignie   prawdopodobnie   przeznaczone   do   regulacji   ich   ustawienia, 

podczas kiedy „korona” umieszczona na hełmie spełnia rolę anteny [...]. 
urządzenia na zewnątrz ubrania nie stanowią elementów zdobniczych, ale 

są   przyrządami   pozwalającymi   kontrolować   ciśnienie   w   skafandrach   w 
sposób automatyczny...

Wszystkie   te   rysunki   i   postacie   kojarzy   się   obecnie   z   Przybyszami   z 

Kosmosu     oraz   poglądem,   że   planetę   naszą   w   dalekiej   przeszłości 
odwiedzali goście – astronauci z innych układów gwiezdnych. W gruncie 

rzeczy   przedstawiać   one   mogą   niebiańskich   bogów   –   tym   bardziej,   że 
rysunkom Kosmitów towarzyszą często latające dyski, kuliste pojazdy i inne 

urządzenia latające. Wydaje się, że istnieje inne, nie mniej prawdopodobne 
wyjaśnienie,   oparte   na   odmiennej   interpretacji   znajdywanych   rysunków. 

Być może przedstawiają one po prostu ludzi w ubiorach chroniących ich 
przed skażeniem radioaktywnym. Przecież w większości rysunki Kosmitów 

odkryte   zostały   na   terenach   dzisiejszych   pustyń.   Wcześniej   już   jednak 
sugerowano,   że   pierwszą   przyczyną   powstania   tych   pustyń   mogło   być 

background image

zastosowanie na tych obszarach broni nuklearnych, dlatego nawet tysiące 

lat później regiony te wskazywały wysoki stopień skażenia radioaktywnego.
Rysunki mogły być więc wykonane później przez potomków mieszkańców 

tych   okolic,   którym   udało   się   przeżyć   kataklizm.   Widzieli   oni 
przybywających   (albo   ze   schronów   podziemnych,   albo   z   obszarów 

nieskażonych radioaktywnym  fall-out’em)  ludzi  w  latających maszynach, 
którzy zabezpieczeni strojami ochronnymi pojawili się, aby skontrolować 

tereny, zbadać stopień ich skażenia i ocenić rozmiary zniszczeń.
Niewątpliwie niektóre z tych rysunków mogą przedstawiać Przybyszów z 

Kosmosu. Nie wydaje się jednak słuszne pomijanie możliwości, że ubrania 
ochronne   noszone   były   przez   mieszkańców   Ziemi,   jako   osłona   przed 

skażeniem   radioaktywnym.   Gdyby   bowiem   Kosmici   musieli   być   tak 
dokładnie chronieni przed naszym ziemskim środowiskiem przy pomocy 

tak dokładnie izolujących skafandrów kosmicznych, oznaczałoby to, że nie 
mogli   Oni   oddychać   ziemską   atmosferą   czy   też   znosić   panującej   na 

powierzchni Ziemi temperatury.   A taki obraz kosmicznych bogów – jak 
pisze Richard E. Mooney – stałby  w całkowitej  sprzeczności z tym, jaki 

wyrobiliśmy sobie na podstawie mitów i legend.

O mitycznych bogach Egiptu, Grecji, Indii a także Majów, Inków i Azteków 
n i g d y   nie pisano, jako o noszących stroje ochronne. Dlatego albo byli 

oni Ziemianami, albo Przybyszami z Kosmosu, których fizjologia podobna 
była   do   ziemskiej   w   takim   stopniu,   że   nie   potrzebowali   skafandrów 

ochronnych. Oczywiście ci, którzy przybywaliby tylko na krótki pobyt na 
Ziemi,   mogliby   nosić   ubiory   chroniące   ich   przed   odmiennym 

promieniowaniem słonecznym, czy też nieznanymi, a być może groźnymi 
dla   nich   ziemskimi   mikroorganizmami.   Jednakże   biorąc   pod   uwagę 

argumenty  „za”  i „przeciw” oraz  uwzględniając  rozmieszczenie głównych 
malowideł oraz materialnych dowodów katastrofy nuklearnej, wydaje się, 

że   najbardziej   racjonalnym   wyjaśnieniem   funkcji   owych   „kosmicznych” 
skafandrów jest ochrona przed skażeniem promienistym.

A może chodziłoby tu raczej także o skażenie biologiczne??? Ubiory ochronne przeciw 

mikrobom są równie szczelne jak skafandry  kosmiczne czy głębinowe,  a zatem są 
podobne do nich i równie funkcjonalne. Istoty, które obawiały się ziemskich bakterii 

nie mogły być Kosmitami, tylko ludźmi. To, że ci ludzie nosili skafandry jest na to 
dowodem. Ziemska flora bakteryjna  może być szczególnie niebezpieczna dla istot, 

które mają podobny lub taki sam metabolizm i budowę komórek podobna do bakterii, 
a zatem bakterie nie są w stanie zainfekować obcego organizmu, bowiem po prostu 

nie mogłyby się one w nim namnażać i w rezultacie szybko by zginęły. 
 

Tak czy inaczej, te złośliwe mikroby powstały wskutek manipulacji genetycznych, co 
mogło wyglądać tak, wedle Al. Mory:

[...] Ziemia była bardzo zniszczona. Główne ośrodki cywilizacji nie istniały. 

Centra   dyspozycyjne,   niektóre   lądy   i   wszystkie   miasta   albo   znikły   pod 
falami oceanów, albo zamieniły się w starty popiołu pod działaniem broni 

laserowej   i   jądrowej.   Reszty   dzieła   zniszczenia   dokonały   wybuchy 

background image

wulkaniczne,   wstrząsające   skorupą   ziemską,   której   równowagę   tak 

lekkomyślnie naruszono.

Pomimo   przerażająco   smutnego   bilansu   rozpoczęto   organizować   nowe 
bytowanie.   Zaczęto   gromadzić   ocalały   jeszcze   gdzie   niegdzie   sprzęt   i 

urządzenia. Ekipy techniczne penetrowały powierzchnię Ziemi, poszukując 
tych, którym udało się przetrwać kataklizm, a także surowców, środków 

napędowych,   leków   i   żywności.   Podjęto   budowę   nowych   miast,   jak 
Tiahuanaco (?) i osiedli – jak Sacsayhuaman (?). Życie zaczęło wchodzić w 

bardziej   ustabilizowane   tryby,   pomimo   tego,   że   niezbyt   liczne 
społeczeństwo   musiało   borykać   się   z   całym   szeregiem   poważnych 

problemów.

Przede wszystkim nie było ono jednolite. W skład jego wchodzili przecież 
ludzie,   którzy   wychowali   się   na   różnych   planetach.   Niektórzy   z   nich   od 

początku   nie   mogli   przystosować   się   do   oddychania   ziemską   atmosferą, 
zapewne musieli korzystać z urządzeń wspomagających i ochronnych. Dla 

innych   promieniowanie   słoneczne   na   Ziemi   było   zbyt   silne.   Dla   jeszcze 
innych – zbyt słabe.

Wszystkim tym trudnościom należało zaradzić możliwie szybko, jeżeli to 

nieliczne społeczeństwo miało uchronić przed całkowitą zagładą i wymarcie 
samo siebie i zdobycze cywilizacji trwającej tysiące lat.

Wśród   puszcz   tropikalnych,   lasów   i   sawann   Ziemi   istniały   prymitywne 
plemiona   ludzkie   znajdujące   się   na   niskim   szczeblu   rozwoju,   których 

sposób życia nie odbiegał właściwie od zwierzęcego. Zdecydowano się więc 
na śmiały eksperyment biologiczny, którego celem było dokonanie na kilku 

wybranych  plemionach zabiegu  genetycznego, pozwalającego  na znaczne 
przyśpieszenie ich rozwoju. Uzyskane w tym procesie osobniki miały być w 

przyszłości   wykorzystane   jako   tania,   niewykwalifikowana   siła   robocza, 
rozumiejąca   i   wykonująca   prawidłowo   i   w   sposób   zdyscyplinowany 

stawiane przez bogów-stwórców zadania.

W biblijnej „Księdze Rodzaju” czytamy: A wreszcie rzekł Bóg: >>Uczyńmy 
człowieka   na   Nasz   obraz,   podobnego   Nam...<<     na   marginesie   warto 

zaznaczyć, że wyraz Elohim - bogowie, stanowiący jedno z imion Boga w 
Starym Testamencie jest formą od liczby mnogiej Eloah – Bóg.

Eksperyment   powiódł   się   znakomicie,   a   jego   efekty   –   jak   się   zdaje   – 

przekroczyły   najśmielsze   oczekiwania.   Rozwój   intelektualny   plemion 
poddanych na ograniczonym terenie zabiegowi genetycznemu, a następnie 

starannej   opiece   i   edukacji   postępował   bardzo   szybko.   Jednocześnie 
doprowadził   on   do   powstania   nieprzewidzianego   produktu   ubocznego   – 

rozwiązał mianowicie problem, z którym bogowie się dotychczas borykali, 
dostarczył   bowiem   zastępu   niezwykle   urodziwych   kobiet.   Nic   więc 

dziwnego,   że   co   młodsi   bogowie   natychmiast   przystąpili   do   ulepszania 
wyników eksperymentu, zapominając, że choć z grubsza przynależą do tego 

samego   gatunku,   to   jednak   reprezentują   odmienne   drogi   rozwoju 

background image

genetycznego,   co   szczególnie   dotyczyło   tych,   którzy   byli   potomkami 

pokoleń długo żyjących na innych, niż Ziemia, planetach.

Biblijna   „Księga   Rodzaju”   podaje:   A   kiedy   ludzie   zaczęli   się   mnożyć   na 
Ziemi, rodziły  się im córki. Synowie Boga widząc,  że córki człowieka  są 

piękne, pojmowali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się podobały. [...] A 
w owych czasach byli na Ziemi giganci. Bo gdy Synowie Boga zbliżali się do 

córek człowieczych, te  im ich rodziły.  Byli  to więc  owi  mocarze,  mający 
sławę w owych dawnych czasach. 

Narodzone z tych związków mutanty nie zawsze mogły być przedmiotem 

chluby bogów. Niektóre z nich stanowiące całkowicie zdegenerowane formy 
musiano   zlikwidować.     Jednakże   większość   potomków   reprezentowała 

znacznie zwiększone możliwości intelektualne niektórzy mieli tak wysoki 
poziom intelektualny, że bez trudu mieszali się ze społecznością młodszych 

bogów.

Udany  eksperyment  spowodował  nowy,  gwałtowny   rozwój  cywilizacji   na 
Ziemi.   Bogowie   mieli   już   zastępy   siły   roboczej.   Wybrani   spośród   rzesz 

ludzie   uzyskiwali kwalifikacje techniczne, a nawet naukowe; wykonywali 
prace   inżynierskie,   byli   pilotami,   żołnierzami,   lekarzami,   czy   wreszcie 

osiągali   status   boga.   Starzy   bogowie   wymierali,   młodzi   coraz   bardziej 
wtapiali się w prężne społeczeństwo inteligentnych Ziemian.

Skoro ludzie z tamtej epoki potrafili manipulując genami wyhodować Homo sapiens 

sapiens,   to   wyhodowanie   złośliwego   szczepu   bakterii   czy   wirusa   byłoby   dla   nich 
pestką! I było!

Zawsze   zagadkę   stanowiło   dla   nas   to,   jak   to   można   by   udowodnić.   I   dowód   taki 

znaleźliśmy w książkach autorstwa Richarda Prestona – „Strefa skażenia” (Warszawa 
1996);   Petera   Radetsky’ego   –   „Niewidzialni   najeźdźcy”   (Warszawa   1998),   a   nade 

wszystko w pracy Christophera Willsa pt. „Żółta febra, czarna bogini” (Poznań 2001). 
Otóż jednymi z najbardziej letalnych chorób są bakteryjne infekcje w rodzaju cholery 

azjatyckiej – Vibrio cholerae, czy dżumy dymienicznej – Yersinia pestis. Epidemie i 
pandemie  tych   chorób   dziesiątkowały   ludność   całego   świata   czy   nawet   pustoszyły 

znaczne   jego   obszary,   bowiem   dżuma   jest   także   chorobą   atakującą   zwierzęta   i 
uśmiercającą je – i to przede wszystkim te, które towarzyszą człowiekowi: psy, koty, 

myszy, szczury, konie, krowy i świnie. 

Na   cholerę   nie  ma   do   dziś  dnia   żadnej   szczepionki   –   można   ja   leczyć  tylko  przy 
pomocy antybiotyków. Uczeni nie odpowiedzieli jak dotąd na podstawowe pytanie – 

od kiedy cholera zabija ludzi? Bo tylko jedno jest pewne – cholera nie zawsze była dla 
ludzi   szkodliwa...   Wiadomo,   że   stosunkowo   niedawno   przebiła   ona   barierę 

gatunkową, ale kiedy to było? – tego nie wie nikt.

Z dżumą jest trochę inaczej. Jej letalność jest wynikiem nie tego, że dodano jej jakiś 
gen   powodujący   „złośliwość”,   ale   genetycznie   pozbawiono   jej   możliwości   ruchu 

postępowego   w   środowisku   płynnym,   utraciła   ona   także   wiele   z   biochemicznych 
możliwości   zmiany   swego   żywiciela   na   innego   (innymi   słowy   „przypisano”   ją   do 

background image

określonych   zwierzęcych   żywicieli),   co   oznacza   również,   że   nie   może   przetrwać   w 

glebie;   wyeliminowano   także   jej   cykl   Krebsa,   który   decyduje   otrzymaniu   wielu 
składników, które powstają w czasie oddychania... Oznacza to, że musi je otrzymać od 

żywiciela. I dalej –  Y. pestis  nie potrafi sama wytworzyć białka hialuronidazy, które 
umożliwiałoby   jej   przenikanie   do   komórek   żywiciela.   A   to   ma   bardzo   poważne 

konsekwencje,   bo   podwyższa   mordercze   zdolności   tych   bakterii.   Udowodniono   to 
nader   prosto   –   zniszczono   odpowiednie   geny   odpowiedzialne   za   produkcję 

hialuronidazy   i   cykl   Krebsa   u   pokrewnych   bakteriom   dżumy   bakterii  Y. 
pseudotuberculosis
  – co spowodowało, że stały się one tak letalne, jak  Y. pestis... 

Zjadliwość  Y.   pseudotuberculosis  podanej   doustnie   wzrosła   o   1.000   razy,   zaś 
wstrzykniętej   podskórnie   –   aż   10.000   razy!     Badania   nad   tymi   bakteriami 

przeprowadzano nie tylko na myszach i szczurach laboratoryjnych...

Wniosek wyciągnięty przez uczonych był jeden – powstanie dwóch mutacji jednej 
bakterii naraz jest wysoce nieprawdopodobne, a zatem nie były one dziełem Natury. 

Bakteria  Y.  pestis  została   rozmyślnie   uszkodzona   genetycznie  tak,  by   podnieść  jej 
złośliwość. A co za tym idzie - wszystkie podane powyżej uwarunkowania genetyczne 

tworzą z niej idealną broń biologiczną, która została stworzona tylko i wyłącznie do 
niszczenia wielkich populacji ludzkich, uśmiercenia wszystkiego, co żyje a następnie 

samolikwidacji  z braku  żywicieli.  Po co? – wiadomo: po to,  by stosujący tą  BMR 
agresorzy mogli w krótkim czasie opanować określony teren. A zatem była to z całą 

pewnością broń ofensywna pierwszego uderzenia!

Jest jeszcze jedna sprawa związana z Y. pestis – otóż jej głównym wektorem są pchły. 
Bakteria  ta  potrafi  tak  zmodyfikować organizm tego owada,  by pchła  zarażała  jak 

najwięcej   istot   żywych   ze   swego   otoczenia.   Zatyka   ona   dokumentnie   jej   jelita 
doprowadzając   do   szybkiego   odwodnienia,   co   zmusza   pchłę   do   jak   najbardziej 

intensywnego odżywiania  się – skakania  z żywiciela  do żywiciela  – i w rezultacie 
zakażenia wielu z nich, zanim zginie. Szczuty, myszy i koty zakażają z kolei ludzi, 

którzy są celem biologicznego ataku. 

Zauważmy, że oba te dopusty Boże mają bardzo krótki okres wylęgania: cholera 2-3 
dni,   zaś   dżuma   2-5   dni.   Jak   widać,   obie   te   bakterie   idealnie   nadają   się   do 

prowadzenia   wojny   biologicznej   poprzez   tzw.   dywersję   biologiczną   –   rozsiewania 
chorób przy użyciu grup dywersyjno-rozpoznawczych, dywersyjnych bombardowań, 

ostrzału  rakietowego,  itp. Po zapowietrzeniu  danego terenu dochodzi do wybuchu 
epidemii, a potem – kiedy śmierć zbierze swe żniwo – do wejścia na ten teren wojsk 

agresora...

Uczeni   doszli   do   wniosku,   że   całość   manipulacji   powodującej   zletalizowanie 
niezłośliwych szczepów bakterii nie jest taka skomplikowana w wykonaniu, ale nader 

skuteczna w użyciu. Podobnie rzecz może się mieć z wirusami, które jeszcze bardziej 
są przystosowane do warunków wojny bakteriologicznej i stanowią niemal idealną 

broń B.

Co do cholery, to ta bakteria na odwrót – posiada dodatkowy gen, który odpowiada za 
jej  umiejętność  syntetyzowania  toksyny.  Christopher  Wills   twierdzi  wprost,   że  ów 

fragment DNA od długiego czasu znajduje się w helisie bakterii  V. cholerae, przy 

background image

czym dodaje, że nabyła go ona od innej bakterii. Ale znowu – taka możliwość jest 

raczej nikła, więc wygląda na to, że ktoś „pomógł” V. cholerae ten transpozon nabyć...

Patrząc na ten wredny zestaw genów – pisze on – niemal ma się wrażenie, że ten 
transpozon został umyślnie zaprojektowany, żeby dać  Vibrio  właściwości niezbędne 

do dokonania spustoszenia w ludzkich wnętrznościach.
Nie od rzeczy będzie tutaj wspomnieć, że istnieją również choroby zwierzęce, które są 

wywoływane   przez   bakterie   ze   szczepów  Vibrio  i  Pasteurella.   Zazwyczaj   są   one 
śmiertelne z 99% skutkiem.

Kolejnymi   wrednymi   patogenami   są   dur   plamisty   –  Rickettsia   provazeki  i   dur 

brzuszny – Salmonella typhi. Ten drugi jest szczególnie paskudny, bowiem S. typhi 
potrafi   przywierać   do   ścianek   komórek   wyściełających   jelita   ofiary,   przenikać   do 

wnętrza organizmu i wreszcie jest w stanie atakować te komórki, które mogłyby je 
unieszkodliwić, co stanowi likwidację bariery immunologicznej... – jak w przypadku 

wirusa   HIV!   I   znowu   ciekawa   rzecz   –   istnieją   dwa   rodzaje   szczepów  S.   typhi  – 
afrykańskie i te, które zamieszkują Afrykę i resztę świata. Te ostatnie zaś pojawiły się 

na Ziemi w okresie od 2.000.000 do 200.000 lat temu! Ten światowy szczep potrafi 
infekować swe ofiary i przedostawać się do woreczka żółciowego, a stamtąd wydalać 

się z organizmu nosiciela i doprowadzać do skażeń  wielu ludzi. Tego nie potrafią 
szczepy   afrykańskie...   A   zatem   kolejna   celowa   mutacja???   I   znowu   badania   DNA 

Salmonelli   i   pokrewnej   bakterii  Shigella   flexnen  (wywołującej   czerwonkę) 
potwierdziły tą tezę. DNA obu bakterii zawierały dodatkowe geny odpowiedzialne za 

ich mordercze właściwości... Jak dotąd uczeni nie wiedzą, jak doszło do tych mutacji 
– ale nikt nie zastanowił się nad ich sztucznym pochodzeniem. To nie ewolucja nadała 

tym drobnoustrojom ich mordercze właściwości, a celowa robota...

Nieco   mniej   groźną   jest   bakteria  Escherichia   coli,   która   odpowiada   za   niektóre 
infekcje   pokarmowe.   Uczeni   sądzą,   że   to   ona   była   „genetycznym   materiałem 

wyjściowym” do „wyprodukowania” tych patogenów, których jest bliską krewną.
Co to właściwie jest? – zapyta Czytelnik. Otóż jest to kolejny konkretny  dowód na to, 

że dawno temu ktoś manipulował genami bakterii tak, by były one morderczą bronią 
przeciwko człowiekowi i zwierzętom, które go otaczają. Letalność tych patogenów jest 

czymś wbrew strategii przeżycia tych bakterii, bowiem patogenom zależy na tym, by 
ich żywiciel żył jak najdłużej - w ich własnym interesie. Do pewnego czasu śmierć 

żywiciela   nie   leżała   w   interesie   bakterii,   które   były   być   może   nawet   bakteriami 
symbiotycznymi   z   człowiekiem   i   zwierzętami   domowymi.   Wskutek   manipulacji 

genetycznych tutaj opisanych, bakterie te z symbiontów zamieniły się w patogeny i 
zaczęły zabijać. I o to chodziło. Twórcy tej BMR zamienili się dawno w pył i proch, ale 

ich dzieło wciąż zbiera krwawe żniwo nawet teraz – po stu dwudziestu wiekach!

I tutaj  właśnie  rodzi się pytanie,  a mianowicie: AIDS to broń B  czy „prezent”  od 
Kosmitów,  a  może Atlantydów?  Postawił  je Iwan  Rybakow na łamach  rosyjskiego 

czasopisma „NLO”:

Nie tak dawno w angielskim magazynie „Steamshovel Press”, poświęconego 
zjawiskom paranormalnym, opublikowano artykuł o problemie AIDS. Jego 

autor Ken Thomas rozpatruje w nim kilka hipotez na temat pochodzenia tej 
dziwnej choroby. Jedna z nich mówi o eksperymencie biologicznym, który 

background image

wymknął   się   spod   kontroli   uczonych.   Być   może   był   to   rezultat   wyścigu 

zbrojeń   Zimnej   Wojny,   kiedy   to   uczeni   usiłowali   stworzyć   idealną   bron 
biologiczną, która byłaby w stanie zniszczyć ich wroga.

Tajny referat

Autor powołuje się przy tym na tajny referat wygłoszony przez wojskowego 

eksperta   Donalda   MacArthura   w   1969   roku   na   posiedzeniu   kongresu 
Stanów Zjednoczonych, w czasie posiedzenia na temat uchwalenia budżetu 

na rok następny. A oto cytat z tego referatu:

W ciągu najbliższych 5 – 10 lat, uda się nam wyhodować mikroorganizmy, 
które   będą   mogły   mieć   wpływ   na   przebieg   wszystkich   znanych   chorób 

zakaźnych   poprzez   znaczne   obniżenie   zdolności   immunologicznych 
organizmu człowieka. 

Na tym właśnie polega AIDS... W roku 1969 był szczytowy okres Zimnej 

Wojny. Thomas uważa, że w tym czasie grupa, do której należał Mac Arthur 
już prowadziła badania nad wyprodukowaniem wirusa immunodeficytu. 

Niestety,   Thomas   nie   podaje   źródła,   które   przekazało   mu   informację   o 

tajnym referacie Mac Arthura. Jednak owo źródło – nazwijmy je N.N. – w 
dniu   dzisiejszym   już   emeryt,   będący   wtedy   wojskowym   specjalistą,   w 

swoim   czasie   zajmował   się   obliczeniami   prędkości   i   zasięgu   opadania 
gazowego obłoku skażonego wirusami. Jakimi dokładnie wirusami, tego on 

nie wie, ale jest przekonany, że mowa o wirusach immunodeficytu. N.N. 
jest człowiekiem wierzącym, i kiedy poprzez ostatnie lata epidemia AIDS 

przekształciła się już w pandemię, postanowił powiedzieć dziennikarzowi 
to, co było mu wiadome. 

Thomas postanowił przeprowadzić specjalne dochodzenie dziennikarskie, 

by ujawnić tych uczonych, którzy pracowali nad tym problemem. Nie udało 
mu się zebrać dowodów bezpośrednich, ale znalazły  się mocne poszlaki. 

M.in. porozmawiał on z Mary Bagstock, której mąż mający wykształcenie 
medyczne, w swoim czasie pracował jako laborant w  United States Army 

Medical   Research   Institute   of   Infectious   Diseases  –   czyli   Medycznym 
Instytucie   Badań   Chorób   Zakaźnych   Armii   Stanów   Zjednoczonych   - 

USAMRIID. Mary nie wiedziała dokładnie, czym się on tam zajmował, ale 
wiedziała to, że związane to było z chorobami infekcyjnymi.

W roku 1972, Robert Bagstock nieoczekiwanie zachorował i wkrótce zmarł. 

Lekarze nie byli w stanie postawić diagnozy, bowiem wykryli u niego kilka 
chorób, w tym także pneumonię. Robert miał w sumie 27 lat, i wcześniej na 

nic poważnego nie chorował...

W   roku   1983,   Mary   nabrała   podejrzeń,   że   śmierć   jej   małżonka   miała 
związek z jego pracą i wytoczyła proces sądowy Departamentowi Obrony 

USA.   Przeprowadzono   ekshumację,   której   wynik   był   nieoczekiwany,   bo 
okazało   się,   że   przyczyną   śmierci   był   wirus   HIV   –  Human 

background image

Immunodeficiency   Virus,   a   zatem   Robert   zmarł   na  Acquired   Immune 

Deficientcy Syndrome – czyli AIDS... Mary nie udało się obwinić za śmierć 
męża US Army, jednakowoż już sam fakt śmierci wskutek AIDS w roku 

1972 wiele mówi. A przecież fakty śmierci wskutek infekcji wirusem HIV 
zaczęto rejestrować dopiero pod koniec lat 70. XX wieku! Wygląda zatem 

na to, że wirus HIV wyszedł z ciszy laboratoriów i rozprzestrzenił się na 
świecie, uderzając nie tylko w wojskowego przeciwnika, ale i innych ludzi – 

w   tym   swych   twórców.   Ken   Thomas   jest   przekonany,   że   analogiczne 
badania   prowadzono   także   w   ZSRR   i   innych   krajach,   a   rozmiary   tej 

epidemii pozwalają sądzić, że tak właśnie było.

Hipoteza AIDS a ETI...

Druga   hipoteza,   co   do   pochodzenia   wirusa   HIV   jest   daleko   bardziej 
fantastyczna. Zakłada ona, że tą biologiczną bombę przywieźli na Ziemię 

jacyś Kosmici.

Pogląd   ten   jest   podzielany   przez   cały   szereg   ufologów,   w   tej   liczbie 
amerykański   specjalista   od   badań   możliwości   istnienia   pozaziemskiego 

Rozumu – Walter Maxlee. Według jego poglądów, Oni zrobili to zupełnie 
przypadkowo. Wirus HIV nie jest niebezpiecznym dla samych Kosmitów, 

bo Ich system immunologiczny jest na nie odporny. Z Ziemianami jest tak, 
jak z Eskimosem, którego przeniesiono do Afryki – umiera na choroby, 

które dla Afrykanów są nieszkodliwe, i vice-versa – Murzyn przeniesiony 
na Grenlandię rychło zachoruje i nie leczony – umrze. 

Francuski ufolog – Gerard Bernier – jest stronnikiem innej możliwości, a 

mianowicie  celowego   zakażenia   Ziemian   wirusem   HIV.  Cel   jest  prosty   i 
jasny – uwolnienie Ziemi spod dominacji człowieka i przejęcie planety dla 

siebie. Zakażenie wirusem HIV zachodzi poprzez ludzi wziętych na pokłady 
UFO. Bernier założył dossier ludzi porwanych przez Kosmitów, w głównej 

mierze   Europejczyków.   Ufolog   przeprowadził   z   wieloma   z   nich   seanse 
hipnozy   regresyjnej,   wskutek   czego   przypominali   oni   sobie,   że   Obcy   na 

pokładzie UFO pobierali od nich krew z ich żył i dokonywali z nią jakichś 
manipulacji.

Mirelle Doufrane, 60-letnia mieszkanka Lyonu, która w lipcu 2002 roku 

spędziła kilka dni na pokładzie NOL-a wspominała, że widziała, jak jej krew 
w kolbie umieścili w środku jakiegoś błyszczącego kręgu, w czasie czego 

rozległo się miarowe wycie. Potem tą samą krew na powrót wprowadzono 
do systemu krwionośnego kobiety. Porywacze mieli kształty owadzie – w 

ufologicznej nomenklaturze zwani są insektoidami

Druga porwana kobieta – 24-letnia Claire Clavier opowiedziała ufologowi o 
tym, że porwali ją Obcy bardzo podobni do ludzi, których interesowało to, 

w   jaki   sposób   ludzie   łączą   się   w   pary   w   celu   spłodzenia   potomstwa. 
Zdaniem Claire, byli oni wielce zdziwieni faktem, że na Ziemi ludzie rodzą 

się wskutek  stosunku seksualnego przedstawicieli  dwóch płci. U Obcych 

background image

również istnieją mężczyźni i kobiety, jednakże dzieci rodzą mężczyźni po 

połączeniu się w pary z przedstawicielami swojej płci. (!!!)

Czarna perspektywa

Oświadczenie   pani   Claire   Clavier   francuski   ufolog   uznał   za   kluczowe. 
Wiadomym jest, że wirus HIV zakaża przede wszystkim homoseksualistów. 

Najwidoczniej Pozaziemianie uznali, że ludzie rozmnażają się tak jak Oni w 
rezultacie   jednopłciowych   aktów   seksualnych.   Natomiast   najbardziej 

przekonującym   dowodem   na   rzecz   hipotezy   AIDS   a   ETI   jest   fakt,   że 
większość porwanych przez Ufitów ludzi zostało zakażonych wirusem HIV 

w czasie tych CE4. Mirelle Doufrane zmarła na AIDS w styczniu, zaś Claire 
Clavier   w   grudniu   2004   roku.   Obie   kobiety   były   poważane   w   swym 

środowisku, nie miały kontaktów z narkotykami i nie utrzymywały żadnych 
stosunków seksualnych z innymi mężczyznami. Sama diagnoza wprawia w 

zdumienie.   Francuski   ufolog   natomiast   nie   ma   wątpliwości,   że   to   Obcy 
zarazili obie kobiety wirusem HIV. Statystyki mówią same za siebie – z 12 

porwanych aż 5 zmarło na AIDS, a 1 człowiek jest nosicielem wirusa HIV. 

A zatem czym jest AIDS? – bronią B opracowaną w tajnych wojskowych 
laboratoriach,   a   może   „prezentem”   od   Przybyszów   z   Kosmosu?   Ken 

Thomas uważa, że obie te hipotezy są prawdopodobne. Tak czy inaczej – 
dżin   wyszedł   z   lampy   –   i   jeżeli   medycy   nie   znajdą   efektywnej   metody 

leczenia, rozumne życie na Ziemi po prostu wyginie...

Czytając   artykuł   Iwana   Rybakowa   doszliśmy   do   wniosku,   że   warto   tutaj 
zaprezentować dwie inne teorie powstania AIDS. Pierwsza z nich zakłada, że wirus 

HIV jest zmutowanym potomkiem jakiegoś patogenu, który powstał w warunkach 
naturalnych – Richard Preston wskazuje tutaj na grupę wysepek Sese (Uganda) na 

Jeziorze Wiktorii, skąd potem rozprzestrzenił się on wzdłuż magistrali kinszaskiej (do 
Mombassy   w   Kenii   na   wschód   i   do   Pointe   Noire   w   Zairze)   na   zachód.   Podobnie 

zresztą było z innym zabójczym patogenem – wirusem Ebola-Kenia, którego źródłem 
jest grota Kitum w stokach Mt. Elgon (4.321 m n.p.m.). W przypadku wirusa Ebola 

można powiedzieć, że spełnia on wszystkie warunki idealnej broni B – jest to wirus 4 
poziomu (według nomenklatury USAMRIID) i jego letalność sięga 90%. Wirus HIV 

ma wprawdzie letalność 100%, ale jego niska zaraźliwość powoduje, że jest on tylko 
wirusem 2 poziomu. (=> R. Preston – Strefa skażenia, Warszawa 1996, op. cit. ss. 21-

80)

Druga hipoteza zakłada, że obydwa te wirusy zostały zmutowane i użyte w działaniach 
bojowych Atomowej Wojny Bogów 12.000 lat temu, a ludzie natknęli się na jakieś 

skażone nimi kontenery czy niewybuchy w lasach Afryki oraz Ameryki Południowej, 
skąd wychynęły ponownie na świat. Hipoteza ta jest atrakcyjna o tyle, że tłumaczy 

zaistniałe   fakty   –   bez   uciekania   się   do   trudnych,   a   właściwie   niemożliwych   do 
zweryfikowania   relacji   kontaktowców   i   osób   porwanych,   którym   Obcy   mogli 

zmodyfikować   pamięć   tak,   by   opowiadali   różne   brednie,   jak   te   cytowane   powyżej 
przez Rybakowa. Jedno jest pewne, Obcy interesują się naszym rozrodem, ale wynika 

to z Ich własnych kłopotów w tym zakresie... 

background image

Wiele danych wskazuje jednak, że wirus HIV może być zmutowanym wirusem jakiejś 

choroby zwierzęcej, który przebił się przez barierę gatunkową i zaatakował człowieka. 
Przykładem z ostatnich dni jest epidemia tzw. ptasiej grypy wywołanej przez wirus 

oznaczony jako H5N1 na terenie Azji i obecnie także Europy. A zatem nie można 
jednoznacznie stwierdzić, że HIV spadł z nieba...

I kolejny aspekt tego zagadnienia. Jedną z hipotez wyjaśniających wszystkie zakręty i 

pokrętności   historii   Ludzkości   jest   hipoteza   o   Atomowych   Wojnach   Bogów   – 
Astronautów - AWBA, która stała się alternatywą dla hipotezy Wizyt Gości z Kosmosu 

i w ogóle daenikenizmu jako takiego. W największym skrócie zakłada ona, że nigdy w 
historii   Ludzkości   nie   było   żadnych   Odwiedzin,   zaś   wszelkie   anomalie   w   historii 

można   wytłumaczyć   tym,   że   nasza   cywilizacja   jest   tylko   jedna   z   wielu   cywilizacji 
ludzkich   i   przedludzkich   egzystujących   na   naszej   planecie   od   co   najmniej   kilku 

milionów   lat.   Osobiście   podzielamy   ten   pogląd,   aliści   nie   całkowicie   i   do   końca, 
bowiem   dopuszczamy   możliwość   rzadkich   wizyt   Przybyszów   z   Kosmosu   w 

częstotliwości raz na jakieś 10.000 do miliona lat – co uważamy za szacunek skrajnie 
optymistyczny. Ogromne odległości w Kosmosie i mnogość gwiazd Ciągu Głównego 

(do których zalicza się i nasze Słońce) w Galaktyce powoduje, że prawdopodobieństwo 
odkrycia Ziemi przez Kosmitów jest nikłe, ale tym niemniej istnieje i może się zdarzyć 

w każdej chwili – nawet teraz, kiedy piszę te słowa.

Ślady AWBA w mikroświecie

Na temat mikroskopijnych śladów AWBA pisaliśmy już gdzie indziej i nie będziemy 
się powtarzać. Dość tylko wspomnieć, że pochodzenie takich straszliwych dopustów 

Bożych, jak m.in. dżumy czy cholery wskazuje na to, że w niezbyt odległej przeszłości 
–   szacowanej   przez   biologów   na   około   20.000   lat   –   nieznany   Ktoś   manipulował 

genomem tych bakterii i spowodował to, że z łagodnych istot żywych stały się one 
piekielnie złośliwymi i bezwzględnymi eksterminatorami ludzi i zwierząt na Ziemi. I 

przyznają to ludzie, którzy nigdy nie interesowali się hipotezą o AWBA i nawet o niej 
nie słyszeli!

Nie tylko broń B

Ale nie tylko broń B była w użyciu, bowiem przeciwko ludziom zastosowano bronie A 

- jądrowe i termojądrowe. Są na to liczne ślady w postaci zwitryfikowanych piasków i 
kamieni w wielu punktach Ziemi. Według niektórych badaczy, korespondują one z 

dziwnymi legendami na temat dawnych bogów i „miast świateł”, które znajdowały się 
tam,   gdzie   dzisiaj   przesypują   się   piaski   i   żwiry   wielkich   pustyń   afrykańskich, 

azjatyckich, australijskich i amerykańskich... 

Książki popularno-naukowe i szkolne podręczniki do PO mówią nam, że działanie 
broni  A  jest  tak  letalne,   iż   w przypadku   jej   zmasowanego   użycia,   życie  na   naszej 

planecie może zostać całkowicie zlikwidowane. Oczywiście AWBA nie zlikwidowała 
całkowicie życia na Ziemi, ale  mogła spowodować szereg mutacji i kolejny epizod 

Wielkiego Wymierania – np. trzeciorzędowej megafauny. A zatem nie musiało to być 
letalne działanie impaktu asteroidu, wybuchu superwulkanu czy efekt cieplarniany 

oraz przebiegunowanie Ziemi. Mogła to być wojna totalna wszystkich ze wszystkimi i 
przeciwko wszystkim z takimż efektem...

background image

Innym   śladem   użycia   BMR   z   arsenału   broni   A   są   tektyty.   Są   to   dziwne   szkliste 
kropelki   stopionej   materii,   których   pola   znajdują   się   na   całej   Ziemi.   Ich   skład 

chemiczny odbiega znacznie od składu chemicznego „zwykłych” meteorytów, a niska 
zawartość   w   nich   wody   sprawia,   że   ich   pochodzenie   i   natura   staje   się   bardzo 

zagadkowa.   Najbliższe   Polsce   pole   tektytowe   znajduje   się   na   terenie   Republiki 
Czeskiej i Słowacji – są to tzw. Mołdawity. Zainteresowanych odsyłam do prac mgr 

Andrzeja Kotowieckiego z Polskiego Towarzystwa Meteorytowego, którego artykuły 
na temat tektytów pojawiły się na łamach „Nieznanego Świata” i „Meteorytu”. Tektyty 

powstały   najprawdopodobniej   w   warunkach   wysokiej   próżni   i   w   temperaturach 
liczonych   w   tysiącach   kelwinów,   noszą   bowiem   one   na   sobie   ślady   działania 

temperatur powstających w czasie eksplozji termojądrowych...

Ale to są ślady znajdowane w przyrodzie nieożywionej. Istnieją ślady w przyrodzie 
ożywionej,   które   sugerują,   że   kiedyś   na   Ziemi   miał   miejsce   konflikt   z   masowym 

wykorzystaniem BMR, w tym także broni A. Aleksander Mora podaje, że badania 
uczonych z  wielu  krajów wykazują,  że zwierzęta  żyjące  na  pustyniach  są znacznie 

odporniejsze na promieniowanie, niż żyjące w innych warunkach. To samo dotyczy 
roślin.  Można   to  wytłumaczyć  zwiększającą   się odpornością  na  napromieniowanie 

dzięki   zamieszkiwaniu   stref   skażenia   promienistego.   Mogłaby   to   być   wyraźna 
poszlaka. 

Radiolubne bakterie

Wszystkie te rośliny i zwierzęta zakasowują istoty z mikroświata. Popularnie mówi 

się,   ze   po   II   Wojnie   Światowej   na   Ziemi   pozostaną   jeno   karaluchy   i   szczury.   To 
prawda, obydwa te gatunki wykazują zwiększoną odporność na napromieniowanie. 

Ale   są   na   Ziemi   organizmy   superodporne   na   napromieniowanie.   Są   to   bakterie  z 
gatunku  Deinococcus   radiodurans  –   jest   to   bakteria   wytrzymująca   dawki 

promieniowania mogące być zabójcze dla człowieka. Została ona odkryta w latach 
pięćdziesiątych   dwudziestego   wieku   (dokładnie   w   1956   roku)   w   zepsutym 

puszkowanym   mięsie,   które   podobno   poddawano   promieniowaniu   gamma   celem 
sterylizacji.   W   mięsie   znaleziono   pleniące   się   kolonie   Deinococcus   radiodurans, 

posiadające   unikalne   cechy   szybkiego   odbudowywania   wszelkich   genetycznych 
defektów wywołanych radiacją. Cechy te są źródłem nazwy mikroorganizmów, którą 

można tłumaczyć jako: obce, odporne na promieniowanie organizmy. (=> „Mars na 
Ziemi“ cz. 2 – www.marssociety.pl)  

Odkryte   one   zostały   przez   dr   Arthura   W.   Andersona   z   Oregon   Agricultural 

Experiment Station w Corvallis (OR). Zauważył on, że w zakonserwowanym mięsie 
znajdowały   się   czerwone   kolonie   bakterii,   które   potrafiły   wytrzymać 

napromieniowanie promieniami  gamma rzędu kilku Megaradów – 1 Mrad = 106 = 
1.000.000 radów. Przy okazji odkryto także całą gamę bakterii, które są odporne na 

wszelkie ekstremalne warunki bytowania – są to tzw. ekstremofile.  D. radiodurans 
swe   właściwości   zawdzięczają   umiejętności   szybkiego   usuwania   uszkodzeń 

chromosomów wywołanych przez radiację i przywracania ich do stanu pierwotnego. 
Nie muszę chyba mówić, jak wielki znaczenie miałoby posiadanie takiej umiejętności 

przez organizmy wszystkich istot żywych na Ziemi – albo chociaż przez ludzi. (=> T. 

background image

Lottman

 

 

“Deinococcus

 

radiodurans”

 

http://www.geocities.com/ResearchTriangle/Forum/1416/deino.html)

Ekstremofile te występują w kilku gatunkach. Są to bakterie odporne m.in. na gorąco 
(termofile)   –  D.   thermophilus  oraz  D.   igniterrae,   a   także  D.   geothermalis

radioaktywność   (radiofile)   –  D.   radiodurans  i  D.   radiophilus  a   także  D. 
radiopugnans
.   Mogą   one   występować   (i   występują)   we   wnętrzach   reaktorów 

jądrowych   i   instalacji   obiegów   pierwotnych   pary   wodnej   elektrowni   jądrowych. 
Promieniowanie   atomowe   zbytnio   im   nie   szkodzi...   (=>   Uniformed   Services 

University

 

of

 

Medical

 

Sciences

 

[USUMS]

 

http://www.usuhs.mil/pat/deinococcus/index_20.htm) 

Co to wszystko oznacza?  D. radiodurans  została nazwana Conanem wśród bakterii, 

bowiem   jest   ona   także   stosunkowo   duża.   Jej   odporność   jest   nieprawdopodobna. 
Starczy podać porównanie tej bakterii z człowiekiem. Żeby zabić człowieka, wystarczy 

napromieniować   go   dawką   wynoszącą   0,5   do   1   krad.  D.   radiodurans  wytrzymuje 
dawkę rzędu 1,5 Mrad, zaś niektóre szczepy radiofilne aż do 5 Mrad! A to oznacza, że 

bakterie te są w stanie przeżyć nawet wybuch atomowy i to w niedużej odległości od 
punktu   zerowego!...   A   to   rodzi   następne   pytania.  (=>   S.   Sleuth   –   “Microbe!”   - 

http://www.microbe.org/microbes/Deinococcus.asp

)

Oczywiście możliwości odpornościowe tych niezwykłych organizmów zwiększają się, 
kiedy bakteria ta jest niemal odwodniona i znajduje się w formie przetrwalnikowej. 

(=> “Amazing Facts” - 

http://www.scifun.ed.ac.uk/card/facts.html

 

Przybysze z Kosmosu, czy dzieci wojny?

Jak dotąd, nie udało się wyjaśnić bez reszty, skąd te bakterie się wzięły w biosferze 
Ziemi. Możliwe, że powstały razem z całą mikro- i megafauną Ziemi, ale... Rzecz w 

tym, że gatunki nie powstają ot tak sobie, ale powstają w określonych warunkach 
ekologicznych – w tym przypadku w środowisku o wysokim stopniu radioaktywności. 

Na   naszej   planecie   nie   ma   naturalnych   źródeł   radioaktywności   o   takim   stężeniu 
promieniowania, nawet w naturalnym reaktorze jądrowym w Oklo (Gabon).

Być może bakterie  te są jakimiś mutantami, które powstały  wskutek prawie 2500 
próbnych   wybuchów   atomowych   na   pustyniach   Arizony,   Newady,   Australii,   na 

francuskiej   Saharze,   czy   Gobi   i   Takla-Makan,   Ała-Szan,   stepach   Kazachstanu   i 
Orenburga,   leśnych   bezkresów   Jakucji,   polarnych   pustyniach   Nowej   Ziemi   oraz 

atolach   Pacyfiku.   Może   powstały   w   reaktorach   jądrowych   doświadczalnych   lub 
przemysłowych.   Jedno   jest   pewne   –   powstały   i   ewoluowały   tam   w   skrajnych 

warunkach wysokich temperatur i ogromnych stężeń promieniowania UV i gamma 


a to jest argument za tym, że nie pochodzą one tylko z tej Ziemi...

Tak ekstremalne warunki panują na Marsie – gdzie stężenie promieniowania UV jest 

zabójcze dla żywych istot z Ziemi (pomijając już fakt rozrzedzonej i trującej atmosfery 
na   tej   planecie)   oraz   na   Wenus,   gdzie   z   kolei   panują   temperatury   rzędu   450ºC, 

trująca atmosfera złożona z dwutlenku węgla i chmur kwasu siarkowego, wywierająca 
ciśnienie   90   atm   –   bakterie   te   są   w   stanie   przeżyć   i   takie   piekło!   Bakterie   te   są 

odporne   na   działanie   większości   trujących   związków   chemicznych   i   stężonych 
kwasów! Przypominają silikoki – krzemowe bakterie z powieści K. Borunia i A. Trepki 

background image

–   „Kosmiczni   bracia”   (Warszawa   1957,   1986),   które   zawojowały   naszą   planetę 

wskutek  naszego niedopatrzenia.  Czy takie  bakterie  nie mogłyby być forpocztą  do 
procesu   terraformowania   tych   planet?   Krzysztof   Boruń   i   Andrzej   Trepka   opisali 

właśnie   taki   proces,   tylko   że   na   odwrót.   To   rozumni   krzemowcy   –  Silihomidzi  – 
przekształcali Ziemię na swoja modłę, dostosowując jej warunki do wymagań własnej 

egzystencji: braku wody, temperatury około 1.000ºC, wrzącej lawy, chmur siarki i 
innych ekshalacji wulkanicznych – słowem w średniowieczne wyobrażenie Piekieł... 

Czy coś takiego już na Ziemi było? Być mogło w niektórych miejscach po AWBA, i de 
facto
  mamy   do   czynienia   z   mutantami   po   wojnie   termojądrowej,   albo...   – 

pozostałościami po próbie terraformowania innych planet. Próbie, która być może się 
nieudała – wszak Mars jest zamarznięty na kość, a na Wenus widzimy skutki efektu 

cieplarnianego.   

Czy  Deinococcinae  mogą być przybyszami z Kosmosu? A czemu nie? Mogły spaść z 
pyłem   kosmicznym   z   komet,   gdzie   bytowały   sobie   w   ekstremalnych   warunkach 
niskich   temperatur,   próżni   i   potężnych   dawek   promieniowań   UV,   gamma  i 
kosmicznego.   Większość   uczonych   obecnie   przychyla   się   do   wizji   komet   – 

roznosicielek życia w układach planetarnych i być może niektóre choroby wirusowe – 
np. grypa, może być właśnie takim „desantem” z Kosmosu. Badania tych przybyszów 

być   może   pomogą   nam   stworzyć   skuteczną   ochronę   przed   promieniowaniami 
jonizującymi i UV, i nie muszę chyba mówić, jaki byłby to krok do przodu w walce z 

chorobą   popromienną   i   niektórymi   odmianami   raka!   Badania   genetyczne   tych 
bakterii   mogą   pomóc   nam   dokonać   kroku   wprzód   w   zakresie   rozwoju   energetyki 

jądrowej,   która   stanie   się   bardziej   bezpieczną   w   tym   sensie,   że   będzie   można 
zabezpieczyć   istoty   żywe   przed   letalnymi   skutkami   działania   promieniowania 

atomowego w przypadku takich katastrof jądrowych, jak w Three Mile Island EJ czy 
Czarnobylskiej EJ...

Sądzimy,   że   postęp   badań   genetycznych   mikroflory   pozwoli   na   znalezienie   więcej 

dowodów na to, że manipulacje życiem miały miejsce znacznie wcześniej, niż się to 
nam wydaje, i że teraz płacimy daninę życia za szaleństwa Białych i Czarnych Magów 

Atlantydy...

ROZDZIAŁ   V   –   Szamballa   a 

sprawa polska

W niedzielę 7 stycznia 2001 roku, Robert Leśniakiewicz wziął udział w programie 
„Nautilius   Radia   Zet”   w   Radiu   Zet,   którego   tematem   była   sprawa   istnienia   bądź 

background image

nieistnienia mitycznej krainy Szamballi-Agharty, znanej także pod nazwami Kraina 

D’Bus [czytaj: Ü lub Ui] albo Shangri-La - jak w powieści Jamesa Hiltona „Zaginiony 
horyzont”. W programie wzięli udział także:  red. Igor Witkowski  - znany pisarz, 

autor   wielotomowego   dzieła   pt.   „Supertajne   bronie   Hitlera”,   „Supertajne   bronie 
Islamu” oraz książek o tematyce ufologicznej, oraz badacz UFO i fenomenu kręgów 

zbożowych  Michał Zawadzki. Wszyscy uczestnicy przedstawiali argumenty pro i 
kontra   istnieniu   tego   dziwnego,   podziemnego   świata,   który   wedle   przekazów 

buddyjskich i religii Bön, istnieje już 60.000-61.000 lat! A oto, co pisze na temat 
Szamballi-Agarty   rosyjski   dziennikarz  Wadim   Konstantynowicz   Ilin  z   Sankt 

Petersburga:

W kręgach ludzi wtajemniczonych cieszy się popularnością hipoteza o tym, 
że nasza Ziemia jest pusta w środku.   Stronnicy tej hipotezy już stracili (i 

nadal   tracą)   mnóstwo   czasu   i   energii   na   poszukiwania   wejść   do   tych 
podziemnych przestrzeni. Jedni sądzą, że takie wejścia powinny znajdować 

się   w   pobliżu   obu   Biegunów   Ziemi,   głównie   za   północnym   Kręgiem 
Polarnym,   inni   mają   nadzieję   znaleźć   je   w   masywach   górskich   Azji 

Środkowej, a w szczególności w Tybecie. Aktualnie poszukiwania „ukrytych 
drzwi”   prowadzone   są   rozlicznymi   sposobami,   w   tym   przy   pomocy 

najnowocześniejszych   metod   naukowych   zbierania   i   przetwarzania 
informacji   –   od   fotografii   do   teledetekcji   satelitarnej   i   sondaży 

sejsmicznych.

A   w   czasach   dawniejszych   podstawowymi   źródłami   informacji   do 
poszukiwań, wraz z rezultatami polarnych badań, były stare manuskrypty i 

przekazy   ustne.   W   jednej   ze   świętych   ksiąg   hinduizmu   –   „Bhagavat 
Puranie” – mówi się o legendarnym maharadży   Sagharze – mitycznym 

cesarzu   Hindusów,   którego   niezliczeni   synowie   znani   byli   z   wielu 
przedsięwzięć.   Takim   przedsięwzięciem   były   także   poszukiwania   kobyły 

ofiarnej, poświęconej jednemu z najpotężniejszych hinduistycznych bóstw 
– gromowładnemu Indrze. Na rozkaz swego ojca wybrali się poszukać tego 

konia, i przeszukali całe cesarstwo i całą Ziemię. Nie znalazłszy jej, udali się 
na północ i tam weszli do wnętrza Ziemi, gdzie znaleźli tę kobyłę i mędrca 

imieniem   Kapila,   którego   –   nie   bacząc   na   jego   boskość   –   synowie 
maharadży spuścili manto... W innych „Puranach” dowiadujemy się nieco 

więcej  szczegółów  o tej   podziemnej  ekspedycji.  Mówi  się  w nich,  że  sy-
nowie maharadży dostali się nad brzegi Północnego Oceanu, minęli je i tym 

sposobem dostali się do środka Ziemi...

Z tym dawnym podaniem współbrzmi jedna z najbardziej zachwycających i 
jednocześnie   najbardziej   tajemniczych   legend   Wschodu   –   legenda   o 

państwie Agharty (Agharti, Agarti). Rozpościera się ono ponoć w głębinach 
Ziemi, zaś wejście (czy nawet kilka wejść) do niego znajduje się gdzieś tam 

na   terytorium   Tybetu.   Jak   pisze   się   w   dawnych   indyjskich   tekstach   i 
przekazywa-nych z pokolenia na pokolenie opowieści tybetańskich lamów, 

Aghartę   zasiedlają   potomkowie   dawnej   ziemskiej   cywilizacji   –   o   wiele 
starszej   i   o   wiele   bardziej   zaawansowanej   technicznie,   niż   nasza 

współczesna, a szczególnie dotyczy to jej rozwoju duchowego. Mieszkańcy 
Agharty   żyją   w   pokoju   i   obserwują   losy   naszego   świata,   do   którego 

background image

nieubłaganie   zbliża   się   groźba   katastrofy.   Krytyczny   moment   nastąpi   w 

roku 2425, kiedy to może wybuchnąć Trzecia Wojna Światowa, aliści jeżeli 
wierzyć   przekazom,   Ziemianie   mają   szansę   uniknąć   niebezpieczeństwa. 

Dzięki pomocy Aghartyjczyków i ich władcy, który włada najstraszliwszą 
bronią w historii Ludzkości – energią Vril – siły Dobra zwyciężą Zło i w 

rezultacie tego na Ziemi zapanuje taki dobrobyt, jaki istnieje w Agharcie. 
Legenda o cudownej krainie  pobudzała  ludzką  wyobraźnię  na przełomie 

XIX i XX wieku. Któż to nie chciałby już za życia znaleźć się w Raju!?

Wielu szukało wejścia do Agharty, w tej liczbie mieszkający w Indiach w 
XIX   wieku   francuski   dyplomata   i   pisarz  Louis   Jacquliere,   rosyjski 

podróżnik i badacz Azji Centralnej  Mikołaj Michajłowicz Przewalski 
(1839-1888),   malarz,   pisarz   i   podróżnik  Mikołaj   Konstantynowicz 

Roerich (1874-1947) i jego syn Jurij – orientalista i filozof, który przeżył 
w Indiach 20 lat, a także polski podróżnik i pisarz  Ferdynand Antoni 

Ossendowski,   a   także   –   na   rozkaz   samego  Adolfa   Hitlera  –   SS-
Standartenführer    Schauffer  –   członek   kierownictwa   hitlerowskiego 

Instytutu Badań Historii Ducha.

Obszerne   i   dokładne   przekazy   o   Shambhalli   (Śambhalli,   Szambali)   – 
Agharcie zebrali w czasie lat życia w Indiach Mikołaj i Jurij Roerichowie. 

W buddyjskich  wierzeniach mówi się o „Ośmiu Nieśmiertelnych” – ośmiu 

Mistrzach, którzy zamieszkują wnętrze góry na pograniczu Chin i Tybetu. 
Miejsce to w jednych legendach nazywa się Aghartą, zaś w innych Hsi Uong 

Mu, wedle relacji wielu ludzi także znajduje się pod ziemią, niedaleko od 
stolicy Tybetu – Lhassy. 

O   Ośmiu   Nieśmiertelnych   i   ich   rezydencji   w   łonie   gór   Mikołaj   Roerich 

usłyszał w czasie swej ekspedycji do Azji w pierwszej dekadzie XX wieku. 
Od przewodnika, który był tutejszym mieszkańcem tej krainy, dowiedział 

się, że wewnątrz górskiego masywu Kunlun znajduje się ogromna jaskinia z 
wysokimi   sklepieniami,   gdzie   znajdują   się   do   dziś   dnia   nieprzebrane 

skarby. Przewodnik ten wspomniał także o jakichś tajemniczych „szarych 
ludziach”.

Natomiast   lama-przeor   jednego   z   buddyjskich   klasztorów   opowiedział 

Roerichowi   dawne   tajskie   podanie   o   tym,   jak   to   Nieśmiertelni   zostali 
stworzeni z gliny i powietrza przez Mu Kunga – władcy powietrza Wschodu 

i   Uong   (Wong)   Mu   –   władcy   powietrza   Zachodu.   Jednakże   –   według 
późniejszych   przekazów   –   Nieśmiertelni   zjawili   się   na   Ziemi   z   planety, 

znajdującej się w systemie gwiezdnym Syriusza  i właśnie w górach Tybetu 
założyli swoją forpocztę w celu dokonywania eksperymentów genetycznej 

hybrydyzacji.

W jednej z książek o ekspedycjach do Tybetu, Roerich oznajmia, że widział 
na   niebie   latający   dysk   –   to   jest   według   współczesnego   nazewnictwa   – 

NOL.   Przewodnik   powiedział   mu,   że   takie   dyski   przylatują   właśnie   z 
Agharty...

background image

Zgodnie z wierzeniami tybetańskich buddystów, mającymi wielowieko-we 
tradycje, wewnątrz Agharty znajduje się drugie – jeszcze bardziej tajemni-

cze miasto – Szamballa  – podobnie jak Watykan znajduje się wewnątrz 
Rzymu.

W czasie swych wypraw do Tybetu, Mikołaj Konstantynowicz Roerich i jego 

żona   Jelena   Iwanowa   niejednokrotnie   rozmawiali   z   przedstawicielami 
buddyjskiego duchowieństwa na powyższe tematy. Niektóre z tych rozmów 

są cytowane w książkach Roericha, jak „Ałtaj – Himalaje” (1927), „Serce 
Azji” (1929) i „Szambala” (1930).

Pamiętam – pisze on – jak w czasie naszego przejścia przez przełęcz w gó-

rach Karakorum, mój przewodnik i pomocnik Ładaki zapytał mnie:
-  Czy pan wie, dlaczego – ot, tam – przed nami rozpościera się taka nie-

zwykła, górzysta kraina? Czy pan wie, że tam w podziemnych pieczarach 
znajdują się ogromne skarby, i że w tych jaskiniach mieszka zadziwiający 

naród, który odrzuca wszystko, co grzeszne na tej Ziemi?

I   pamiętam   także,   że   kiedy   przybliżyliśmy   się   do   miasta   Hotan   ,   to 
uderzenia kopyt naszych koni o ziemię stały się głuche, jakby dosłownie 

pod   nami   znajdowały   się   jakieś   jaskinie   czy   inne   puste   przestrzenie 
podziemne.   Także   inni   ludzie,   którzy   podróżowali   w   naszej   karawanie, 

także zwrócili na to naszą uwagę – patrz mapka, czerwony okrąg oznacza 
miejsce występowania  pustej przestrzeni podziemnej. A kiedy ujrzeliśmy 

wejścia do jaskiń, nasi przewodnicy karawany powiedzieli:
- Kiedyś tam, dawno temu, mieszkali  tutaj ludzie, ale teraz  wszyscy oni 

odeszli do wnętrza Ziemi. Oni znaleźli wejście do podziemnego cesarstwa.

A oto fragment dialogu, który przebiegł pomiędzy Roerichem a jednym z tybetańskich 
lamów, w roku 1928:

Roerich: Lamo, opowiedzcie mi o Szambali.

Lama: To przecież wy, ludzie Zachodu, nie tylko niczego nie wiecie o Szambali, i nie 
chcecie   niczego   wiedzieć.   Na   pewno   ty   pytasz   mnie   po   prostu   z   ciekawości   i   nie 

zrozumiesz tego świętego słowa.

Po   długich   namowach   i   rozmowach,   wybadaniu   i   zaprzysiężeniu   Roeri-cha   lama 
zgodził się kontynuować tą rozmowę:

Lama: Wielka Szambala leży daleko za oceanem. Jest to wielkie cesarstwo bogów. Nie 

ma ono nic wspólnego z Ziemią. Dlaczego ludzie przejawiają nią zain-teresowanie? 
Tylko   daleko   na   północy,   i   tylko   w   niektórych   miejscach,   ty   mógłbyś   zobaczyć 

świecące   promienie   Szambali.   Sekrety   Szambali   są   dobrze   ukryte   przed   osobami 
postronnymi.

Roerich: Lamo, my wiemy o wielkości Szambali i wiemy, że to nieopisanie piękne 

cesarstwo istnieje. Wiemy także, że niektórzy lamowie wyższych stopni przebywali w 
Szambali... Znam opowiadanie o cudownej podróży lamy z Buriacji, o tym, jak jego 

background image

przeprowadzano przez wąskie, tajne przejście... Dlatego też nie opowiadaj mi tylko o 

niebiańskiej Szambali, ale opowiedz o tej, która istnieje na Ziemi... – bowiem wiem, 
że znajduje się tu także ziemska Szambala... Powiedz mi lamo, jak to się stało, że ta 

ziemska Szambala nie została odkryta przez żadnego z ziemskich podróżników? Jak 
się patrzy na mapy, to na nich praktycznie nie ma białych plam. Podobno wszystkie 

pasma górskie zostały naniesione na mapy, wszystkie doliny i rzeki przebadano.
Lama: ... No, jak długo ci ludzie, których ty nazywasz podróżnikami, jesz-cze wiele nie 

znaleźli na Ziemi. Ot, niech któryś spróbuje dostać się do Szambali bez zaproszenia! 
Ty zapewne słyszałeś o tym, że z wysokogórskich plateau płyną strumienie i rzeki, 

których   woda   jest   nasycona   trucizną,   śmiercionośną   dla   człowieka.   Być   może 
widziałeś ludzi, którzy ginęli po nawdychaniu się trujących wy-ziewów przy próbach 

przeprawienia się przez te rzeki i potoki... Wielu śmiertelników próbowało dojść do 
Szambali,   bez   zaproszenia.   Niektórzy   z   nich   znikają   bez   śladu   na   zawsze.   Tylko 

nielicznym udaje się dojść do Świętego Miasta, i tylko w tym wypadku, kiedy zezwala 
im na to ich karma...

Wiele sił i czasu poświęcił poszukiwaniom Agharty w czasie swego prze-bywania w 

Azji Środkowej na początku XX wieku, polski podróżnik i pisarz Ferdynand Antoni 
Ossendowski
 (1878-1945). W książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” (Poznań 

1923)   opisuje   on   swe   wielokrotne   spotkania   i   rozmowy   z   lamami   –   buddyjskimi 
mnichami  – różnych rang,  a  także  z  prostymi  mieszkańcami  tych miejsc,  a  także 

przygody związane z tymi poszukiwaniami. [...] 

Ferdynand Ossendowski próbował rozwikłać tajemnicę Agharty ponad 80 lat temu. O 
10 lat młodsza jest informacja, którą przekazał Mikołaj Konstantynowicz Roerich. No, 

a co wiedzą i sądzą o Agharcie współcześni badacze te-go legendarnego podziemnego 
świata wszelkiego dobrobytu?

Do   liczby   dzisiejszych   badaczy   problemu   należy  Ian   Lamprecht,   który   w   swej 

książce   pt.   „Wydrążone   planety”   (1998)   opisuje,   że   w   amerykańskim   mieście   San 
José, CA, prowadził wykłady pewien lama, lekarz tybetańskiej medycyny, uczony i 

nauczyciel jednego z kierunków buddyzmu – Wadźrajana. Jego imię i tytuł brzmi 
następująco:   Jego   Świątobliwość  Orgen   Kusum   Lingpa.   Istnieją   pewne 

wskazówki, by sądzić, że Jego Świątobliwość należy do bardzo wąskiego kręgu ludzi 
mających wiele do powiedzenia na tematy ezoteryki Wschodu, w tym poruszonym 

tutaj tematem.

A oto, co pisze na ten temat w swej książce Lamprecht:

W czasie jednego z odczytów, wygłoszonych w San José, ów lama twier-dził, 
że do Agharty można się dostać lecąc z Indii na północ w czasie siedmiu 

dni. Jestem pewien, że lamie chodziło o podróż ze średnią prędkością lotu 
ptaka, a je-żeli tak – to siedmiodniowy lot z taką prędkością zawiedzie nas 

w samo centrum Arktyki. 

Siedemdziesiąt z okładem lat temu, Mikołaj Roerich rozmawiając z innym 
lamą usłyszał od niego, że Szambala leży daleko na północy. A zatem być 

może, że ów lama miał na myśli Północny Ocean Lodowaty? 

background image

Zupełnie inaczej widzi to dr Ludmiła Szaposznikowa, która przebywała w Indiach 

i   tam   zetknęła   się   z   wyznawcami   przedbuddyjskiej   religii   Bön.   W   jej   reportażu 
zamieszczonym na łamach „Nieznanego Świata” nr 11/1994 pisze ona o legendarnej 

krainie.   Według uczonych kapłanów religii Bön, w manuskryptach wyznawców tej 
religii mówi się wyraźnie o tym, że stworzona została niebo, Ziemia i święta Szambala. 

Uczeni   europejscy   twierdzą   przy   tym,   że   znajduje   się   ona   w   górach   Kajłasu.   Jej 
interlokutor – rimpoche  Senge Tensing Iongdan twierdził, że: Szambala znajduje 

się w rejonie zachodnich Himalajów, gdzieś pomiędzy zachodnią częścią indyjskich 
Himalajów, Lhassą a Transhimalajami. Dawno temu na tym terytorium było państwo 

Szan-Szung, które było podzielone na trzy części: Szan-Szung Bu, Szang-Szung Par i 
Szan-Szung Go, ta ostatnia zajmowała terytorium na północny-wschód od Kajłasu do 

klasztoru   Bönu   o   na-zwie   Czun-Po.   Szan-Szung   Par   rozciągała   się   na   zachód   od 
Kajłasu   i   graniczyła   z   Afganistanem,   natomiast   Szan-Szung   Bu   była   świętą   i 

błogosławioną Oł-mo-łun-rin, czyli właśnie Szambalą – pisze ona.

I dalej – Po wejściu do Szan-Szung Bu przez przełęcz Tang-la schodzi się do cudownej 
krainy,   której   pierwszym   zwiastunem   jest   cudowne   drzewo   Pe-mi   Dum-po   o 

czerwonych kwiatach. Dalej są ogrody i jezioro. [...]

Krok po kroku idąc w kierunku północno-wschodnim zbliżaliśmy  się do 
miejsca,   gdzie   stała   Centralna   Wieża.   [...]   Stanęliśmy   przy   kolumnach 

wznoszą-cych   się   w   bezkresne   niebo.   Wykonano   je   z   monolitycznych 
bloków   kryształu   górskiego,   a   ich   przeźroczyste   płaszczyzny   pokrywało 

jakieś pismo.

- Czy to pismo kraju Szan-Szun? – zapytałam rimpocze.
- Tak – potwierdził – to szanszun, dawny język bogów, pismo dawno już 

zapomniane. Uchroniło się jedynie na tych kolumnach. [...]

Spieszyliśmy do wieży, która wypiętrzała się nad nami zbudowana z wiel-
kich   bloków   skalnych.   Stanęliśmy   przed   nią.   Patrzyła   na   nas   oczami 

szerokich okien w kamiennych ścianach.
- Ta wieża, to coś najważniejszego na naszej planecie – rzekł rimpocze – 

liczy sobie ona wiele setek tysiącleci, a kto wie, czy nie milion lat... W tej 
wieży   jest   ukryta   Tajemnica.   Tylko   mędrcy   Bönu   –   siddhowie   mogli 

wchodzić do niej, a i to nieliczni. Nie mam odwagi wejść tam z panią.
- Szkoda – pomyślałam – być tak blisko największej tajemnicy planety i 

odejść z niczym...
- Szkoda, wielka szkoda – powtórzył za mną rimpocze – ale na wszystko 

przyjdzie czas. Musimy już wracać.

Tyle relacja dr Szaposznikowej. Jak zapewne zauważyłeś Czytelniku, jest ona bardzo 
podobna   do   tego,   co   opisał   James   Hilton   w   powieści   „Zaginiony   horyzont”   i   co 

pokazano   w   filmie   pod   tym   samym   tytułem.   Podobny   opis   tajemni-czego   kraju 
znajdujemy w ostatniej książce z trylogii Jamesa Redfielda. 

       
Dla Roberta Leśniakiewicza jest to pewnego rodzaju sprawa rodzinna, jako że jego 

dziadek   Franciszek   Baranowicz   przez   kilkanaście   lat   przebywał   na   Syberii   i 
północnych Chinach, gdzie w 1905 roku bił  się w Mandżurii  z Japończykami,  też 

background image

zetknął   się   z   tą   legendą   i   z   polskim   autorem,   który   w   dwudziestoleciu 

międzywojennym ją rozpropagował w Polsce - pisarzem i podróżnikiem - Antonim 
Ferdynandem Ossendowskim w książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. On sam 

od 1980 roku zbiera wszelkie informacje na temat tej podziemnej krainy, która - o ile 
wierzyć Ossendowskiemu - wywiera ważki wpływ na to, co dzieje się na Ziemi, zaś 

niektóre indykacje wskazują na to, że zjawisko powszechnie znane jako UFO ma swe 
źródło właśnie tam - w Agharcie... Dzisiaj można powiedzieć, że nie chodziło tutaj - w 

przypadku   Babiej   Góry   -   o   UFO,   ale   o   jak   najbardziej   ziemskie   pojazdy 
wyprodukowane w III Rzeszy, dzięki którym Hitlerowi udało się zbiec z płonącego 

Berlina   do   Kancelarii   IV   Rzeszy   na   skalistym   wybrzeżu   Ziemi   Peary’ego   na 
Grenlandii,   o   czym   pisał   już   na   łamach   „Nieznanego   Świata”   i   na   swej   stronie 

internetowej.
   

W  czasie   jego  wejścia   antenowego   opowiedział   on  o  polskim  fragmencie   Legendy 
Agharty, do której wejście miało ponoć - o ile wierzyć znanemu polskiemu uczonemu 

zatrudnionemu w Aoraki Polytechnic i Dunedin University na Nowej Zelandii prof. dr 
inż.  Janowi   Pająkowi  -  znajdować  się ni  mniej  ni więcej  tylko  na  południowo-

zachodnim stoku Babiej Góry, gdzieś na wysokości 2/3 względnej wysokości Królowej 
Beskidów - czyli na wysokości 1550 - 1650 m n.p.m., po słowackiej stronie granicy. 

Jak twierdzi prof. Pająk, legendę o korytarzach w Babiej Górze, które miały ponoć 

wieść   nie   tylko   do   Szamballi-Agharty,   ale   także   do   Ameryki   i   Chin,   usłyszał   od 
pewnego mieszkańca jednej z beskidzkich wiosek, który powierzył mu ją w wielkim 

sekrecie. Wejście to znajdowało się pod grupą skałek na stoku Babiej, zaś sam tunel 
miał szerokość kilku metrów i jego ściany pokrywało coś w rodzaju glazury, zeszklonej 

bardzo wysoką temperaturą skały. Korytarz wiódł do przestronnej komory w kształcie 
beczki, gdzie można było - wedle słów informatora prof. Pająka - przeczekać nawet 

największe kataklizmy w rodzaju wojny termojądrowej czy klęski żywiołowej. Czy była 
to relacja prawdziwa, bajka dla turystów, a może echo legend na temat Księżycowego 

Szybu, którego twórcami są Agartyjczycy albo Atlantydzi? 

ROZDZIAŁ   VI   –   Australijska 

Atlantyda

Artykuł ten autorstwa Iwana Rybakowa ukazał się na łamach rosyjskiego czasopisma 

„NLO” nr 50/2005 z dnia 12 grudnia 2005 roku. Jest on kontrowersyjny, ale tylko na 
pierwszy rzut oka, bowiem po dłuższym zastanowieniu się można dojść do wniosku, 

że coś w tym jest...

background image

Świat zaginiony na „Indyku”

Resztki   „zaginionego   kontynentu”   zostały   odkryte   na   dnie   Oceanu   Indyjskiego   w 

odległości   około   2.500   mil   (czyli   ok.   4.000   km)   na   południowy   –   zachód   od 
australijskiego portu Perth. Okazało się, że wyspa Heard i Archipelag MacDonalda są 

de facto  wierzchołkami kolosalnego masywu lądowego, który teraz znajduje się pod 
wodą.   Dawno   temu,   w   czasie   okresu   kredowego,   ta   ogromna   wyspa   lub   mały 

kontynent  był  pokryty  bujnymi  zaroślami  paprotników,   chodziły   po nim  ogromne 
gady i dinozaury. 

Ten   „Świat   Zaginiony”,   którego   powierzchnia   zajmuje  ⅓  powierzchni   dzisiejszej 

Australii, podniósł się z dna oceanu w okresie od 90 do 115 mln lat temu. Straszliwy 
kataklizm   rozpoczęła   seria   naziemnych   i   podziemnych   wybuchów.   W   ciągu 

następnych 20 mln lat ten skrawek lądu dryfował i zmniejszał się sukcesywnie, a po 
kolejnym straszliwym kataklizmie definitywnie zapadł się na dno oceanu. 

Kontynentalne struktury skalne

Do   takiego   wniosku   na   temat   dawnego   kontynentu   doszli   australijscy   uczeni   po 

badaniach   dokonanych   w   lecie   2005   roku   na   Wyspie   Kerguelena,   podwodnym 
grzbiecie   górskim,   który   rozdziela   Basen   Australijsko   –   Antarktyczny   od   Basenu 

Afrykańsko – Antarktycznego. Przy pomocy specjalnych urządzeń udało się im pobrać 
w sześciu punktach próbki skał znajdujących się na poziomie 1 km pod powierzchnią 

dna  oceanu.  Miało  to  miejsce na  Kergueleńskim  Plateau,  gdzie  głębokość  Oceanu 
Indyjskiego wynosi tylko 73 metry.

Oceanografowie   pracujący   na   statku   naukowo-badawczym  Resolution,   doszli   do 

wniosku na podstawie typów wydobytych skał, że są to skały typu wylewnego, tzn. 
powstały   one   w   wyniku   działalności   wulkanicznej   i   dawno   temu   ciekła   tutaj 

rozżarzona magma. Skały te są dokładnie takie same, jak struktury kontynentalne 
Antarktydy i Indii. Poza tym w próbkach skał wydobytych na powierzchnię znaleziono 

ślady gleby zawierającej skamieniałe szczątki roślinne w postaci kamienia i węgla. 
Próbki te zbadano w laboratorium Uniwersytetu Sydney. Okazało się, że są to szczątki 

drzew i drzewiastych paprotników. 

Dalsze badania Australijskiej Atlantydy

To ważne odkrycie australijskich geologów i oceanografów pozwoliło na rozszerzenie 
naukowego   wglądu   w   przeszłość   okresu   Kredy.   Były   to   niespokojne   geologicznie 

czasy, kiedy to nieustanne wybuchy wulkaniczne ponosiły z dna oceanów ogromne 
fale tsunami. Ziemia podnosiła się i opadała. Dzisiejszych lądów jeszcze nie było. Dwa 

ogromne  superkontynenty:   Laurazję   i  Gondwanę   rozdzielał   Ocean   Tetydy   (Tetys). 
Kontynenty te były fragmentowane przez ruchy górotwórcze i eksplozje magmy. Od 

Laurazji   oderwała   się   południowa   część   Ameryki   Północnej,   od   Afryki   odpłynął 
półwysep   Dekan   (dzisiejsze   Indie),   a   potem   Antarktyda   z   Australią   i   Ameryka 

Południowa. Uformowały się dzisiejsze oceany oraz pojawił się niewielki kontynent, o 
którym   jeszcze   niedawno   niczego   nie   było   wiadomo   geologom.   Kierownik 

australijskiej ekspedycji na Kergueleny,  prof. Mikel Coffin  zaproponował nazwać 
ten   kontynencik   Australijską   Atlantydą.   W   tym   roku   planuje   się   wyjazd 

background image

międzynarodowej ekspedycji, w której będą uczestniczyć australijscy, amerykańscy i 

brytyjscy uczeni, celem której będą dalsze badania „zaginionego kontynentu”.

Ile jest w tym prawdy? – pytamy. Okazuje się, że ten świat zaginiony mógł istnieć 
naprawdę!   I   kto   wie,   czy   to   właśnie   o   nim   w   swych   delirycznych   wizjach   pisał 

Howard   Phillips   Lovecraft  (1890-1937)   opisując   podwodne   miasta   R’Lyeth   i 
antarktyczne   miasto   czarnych   wież   Kaddath,   o   którym   pisałem   już   na   łamach 

„Nieznanego   Świata”.   (=>   H.   P.   Lovecraft   –   „Zew   Cthulhu”   oraz   „W   górach 
szaleństwa”)   Jak   dowodzą   tego   badania   historyków   literatury,   niejednokrotnie 

zdarzało się, że intuicja i niezwykle barwna wyobraźnia pisarzy jest w stanie tworzyć 
wizje, które w wysokim stopniu pokrywają się z faktami. W takich przypadkach mówi 

się   o   wizjonerach,   jakim   był   np.   nieodżałowanej   pamięci  Stanisław   Lem  (1921-
2006).

Z mapy  batymetrycznej  wynika,  że  istotnie  –  wyspy Kerguelena   i cały  Archipelag 

MacDonalda znajduje się na podmorskim wyniesieniu, które doskonale wychodzi na 
plastycznej mapie dna Wszechoceanu. Kiedyś faktycznie mógł to być całkiem sporej 

wielkości ląd ze swym własnym unikalnym środowiskiem. Kto wie, czy nie zachowały 
się   na   nim   jeszcze   jakieś   niedobitki   dinozaurów   po   wielkiej   katastrofie,   którą 

spowodował impakt asteroidy i możliwe gigantyczne eksplozje superwulkanów pod 
Dekanem i Indonezją? Wiele wskazuje na to, że ów tajemniczy ląd mógł być taką oazą 

życia,   która   przetrwała   nawet   zimę   poimpaktową   i/albo   także   poeksplozyjną.   Nie 
zdziwiłbym   się   zbytnio,   gdyby   w   osadach   trzeciorzędowych   znaleziono   jeszcze 

sfosylizowane kości przedstawicieli leinazaurów i driozaurów pospolitych na półkuli 
południowej   w   Górnej   Kredzie.   Kergueleńskie   Plateau   wystawało   zapewne   ponad 

poziom oceanu jeszcze 12.000 lat temu, kiedy wielka ilość wód oceanicznych było 
uwięzione w lodowcach na Półkuli Północnej naszej planety. Jeżeli istniała cywilizacja 

Atlantydy, to mogła tam istnieć jej kolonia, która po stopieniu lodowców podzieliła 
los Imperium Atlandydzkiego w czasie „jednego dnia i jednej nocy okropnej”, jak to 

barwnie opisał  Platon. Zresztą takich „wysp widm” jest więcej i dokładna analiza 
reliefu dna Wszechoceanu powinna dostarczyć nam więcej danych o ich lokalizacji. A 

jak na razie, to czekam na rezultaty tej najnowszej ekspedycji w 2006 roku.

Ale co tam Atlantyda!  Wszak  istnieje  jeszcze bardziej  tajemnicza  kraina,  w której 
mogą żyć potomkowie twórców Księżycowej Jaskini. Pisze o niej Natalia Kowalewa, 

której artykuł tu cytujemy.  Podania o zagadkowej krainie duchowych przewodników i 
mędrców, istniejącej gdzieś tam na Wschodzie spotyka się w folklorze wielu krajów i 

narodów świata. Co stoi za tymi legendami? Czy jest to jedynie niezwykłej żywotności 
mit   rozpowszechniony   w   wielu   kulturach   świata?   A   może   to   są   tylko   relacje 

dochodzące do nas z głębin Czasu mówiące o czymś, co istniało przed wiekami i teraz 
krążące wśród narodów świata? A oto materiał z rosyjskiego czasopisma „Kalejdoskop 

NLO"   nr   16/2007,   nawiązujący   do   opublikowanego   parę   lat   temu   na   łamach 
"Nieznanego Świata" raportu dr Ludmiły Szaposznikowej pt. „Szamballa dawna i 

zagadkowa":

Szamballa – ta nazwa wielu ludziom kojarzy się z istnieniem jakiegoś Raju, Ogrodu 
Eden czy jeszcze innej krainy wiecznej szczęśliwości i Ostatecznej Mądrości. Istnieli 

ludzie, którzy poszukiwali tego Raju na naszej planecie sądząc, że jest to konkretna 

background image

kraina geograficzna. I o jednym z nich mówi ten artykuł  Konstantina Kolcowa 

opublikowany w rosyjskim czasopiśmie Kalejdoskop NLO nr 31/2007.

Niezwykłe CV

Mikołaj Roerich. Kiedy wspominamy to nazwisko, to u większości ludzi kojarzy się 
ono z przepięknymi obrazami. Nikołaj Konstantynowicz był bardzo utalentowanym 

człowiekiem, który potrafił się uzewnętrzniać w różnych dziedzinach życia i sztuki. 
Malarz, uczony, filozof, działacz kultury, pisarz i podróżnik… Przede wszystkim sam 

Roerich   uznał   za   swe   największe   życiowe   osiągnięcie   swoje   podróże   do   Azji 
Środkowej.   Sam   on   dzielił   swe   życie   na   dwa   etapy:   przygotowanie   ekspedycji   i 

opracowanie jej wyników.

Nikołaj Roerich urodził się w dniu 9 października 1874 roku w Sankt Petersburgu. 
Protoplaści   rodu   Roerichów   (z   Norwegii)   pojawili   się   w   Rosji   w   XVIII   wieku   . 

zainteresowanie sprawami Wschodu i Azji Środkowej ujawniło się u Roericha bardzo 
wcześnie.   Była   po   tyemu   dobra   atmosfera   w   domu.   Młodzieniec   niejednokrotnie 

zabierał głos w dyskusjach historycznych, literackich i naukowych na temat Wschodu. 
[…]

Po roku 1900, Mikołaj Konstantynowicz wraz ze swą żoną  Heleną Iwanowną z 

domu Szaposznikowa  zabrał się do studiowania kultury i filozofii hinduskiej. W 
roku 1913 opublikował on artykuł pt.  Indyjska droga, w którym pisał o doniosłości 

badań kultury tego kraju i zorganizowania tam ekspedycji. No to jest oczywiste, że 
jako prawdziwy uczony nie mógł polegać tylko na książkowych poszukiwaniach zza 

biurka.   Tuż   przed   rozpoczęciem   I   Wojny   Światowej   wraz   ze   swym   przyjacielem, 
archeologiem Gołubiewym,  Roerich zaczyna przygotowywać się do podróży, której 

celem jest zbadanie pierwotnych źródeł filozofii Wschodu i starożytnych pomników 
kultury. 

Po przewrocie komunistycznym

No, ale w roku 1917 nastąpił przewrót bolszewicki, który zmienił los jego ojczyzny. 

Ten renesansowy artysta zrozumiał, że z objętej wojną domową Rosji nie wyjedzie do 
Indii. Tak zatem najpierw przebija się do Finlandii, a potem wyjeżdża do Wielkiej 

Brytanii. I to właśnie w stolicy Imperium Brytyjskiego, od rosyjskich teozofów po raz 
pierwszy   usłyszał   o   Szamballi.   Dawne   legendy   głosiły,   że   gdzieś   tam,   wysoko   w 

górach, na granicy Indii i Chin znajduje się Szamballa – siedziba bogów i skarbnica 
dawnej   wiedzy.   Odnaleźć   ten   „Raj   na   Ziemi”   usiłowało   wielu   podróżników   na 

przestrzeni wielu, wielu wieków. 

Należy odnotować, że Roerich od razu uwierzył w realność istnienia Szamballi, dla 
której znalazł odpowiednie miejsce na mapie – północno-zachodnią część Wyżyny 

Tybetańskiej.   Ponadto   on   przypuszczał,   że   to   właśnie   tam   człowiek   może   nabyć 
wiedzę   pozwalającą   na   zharmonizowanie   wewnętrznych   i   zewnętrznych   energii, 

dzięki   czemu   osiągnie   on   wyższy   stopień   kosmicznej   świadomości.   Poza   tym   ów 
Rosjanin zamierzał stworzyć wewnątrz azjatyckiego kontynentu ogromne mongolsko-

syberyjskie   państwo   –   Nowy   Kraj.   (Podobne   marzenia   według  Antoniego 
Ferdynanda Ossendowskiego
  [1876-1945] żywił „Nowy Czyngiz–chan” generał-

background image

porucznik baron Roman Nicolaus Fiodorowicz Ungern von Sternberg [1886-

1921]   –   dowódca   kontrrewolucyjnej   Azjatyckiej   Dywizji   Konnej   i   inni 
kontrrewolucjoniści – uwaga tłum.) Jego ustrój powinien opierać się na buddyjskim 

światopoglądzie i powinno ono być siedzibą żywego wcielenia Buddy. Innymi słowy 
mówiąc, miałaby się dokonać materializacja Północnej Szamballi na świecie.

No, ale pierwej należało znaleźć dowody na to na drodze poszukiwań. Nieoczekiwana 

pomoc   nadeszła   z   Ameryki.   Jankescy   mecenasi   dali   rosyjskiemu   malarzowi   tyle 
pieniędzy, że mógł on nie tylko zorganizować ekspedycję, ale założyć w Nowym Jorku 

swe muzeum. 

W grudniu 1923 roku, rodzina Roerichów rozpoczęła wielką wyprawę do Szamballi. 
Pierwszym przystankiem na ich drodze stało się maleńkie górskie księstwo Sikkim, 

gdzie nastąpiło długo oczekiwane spotkanie z tybetańskimi lamami. Mnisi wręczyli 
mu   posłanie   od   władców   Szamballi,   które   miano   przekazać   jak   najszybciej 

Włodzimierzowi Iliczowi Leninowi (1870-1924). Malarz przerwał swą podróż i 
pojechał do Europy, gdzie dowiedział się o śmierci „wodza proletariatu”.

Ekspedycja

Ruszyć dalej z ekspedycją udało się w sierpniu 1925 roku. Pod jego kierownictwem 

znajdowało  się 50 ludzi  i  80 jucznych koni. I tak  karawanie  tej  udało  się przejść 
pierwszy   krąg   tajemniczego   w   Środkowej   Azji   na   szlaku   karawanowym   wiodącym 

przez Pendżab, Kaszmir, Mały Tybet, Hotan, Jarkend, Kaszgar i Turfan. Podróżników 
czekała  przeprawa  przez wysokogórskie przełęcze i rwące górskie rzeki  oraz  przez 

tereny różnych plemion – nie zawsze pokojowo nastawionych do przybyszów. Już 
pierwsza burza śnieżna – typowy syberyjski burań omal nie postawił krzyżyka na ich 

planach   –   Roerichowie   i   ich   towarzysze   tylko   dzięki   temu   uszli   z   życiem,   że 
tybetańskie koniki odnalazły drogę w szalejącej zamieci… 

Potem do ekspedycji dołączył się tajemniczy mongolski lama – mówiąc wprost po 

rosyjsku   –   agent   GPU   (sowieckiej   tajnej   policji   politycznej,   późniejszemu   KGB   – 
przyp. tłum.)  Jakow Bliumkin  planujący przy pomocy Roericha dostanie się do 

Tybetu   i   wywołanie   tam   rewolucji.   (Wzmiankowany   już   tutaj   A.   F.   Ossendowski 
opisuje w powieściach  Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów  oraz  Lenin  tego rodzaju 

działalność czerwonej agentury w Mandżurii i Mongolii, której celem było zniszczenie 
bazy   dla   działalności   kontrrewolucyjnej   na   Syberii   oraz   wywołania   tam 

komunistycznych przewrotów na wzór Rewolucji Październikowej – przyp. tłum.) Ten 
fakt   doszedł   do   brytyjskiego   wywiadu,   który   otrzymał   zadanie   zatrzymania 

„czerwonych szpiegów”. W październiku 1925 roku, na rozkaz brytyjskiego rezydenta 
w Tybecie  Bailey’a, Roerich został zatrzymany w chińskim Sińczianie i zabroniono 

mu   iść   dalej.   Po   6-miesięcznym   oczekiwaniu   karawana   ruszyła   na   północ   i 
przekroczyła sowiecką granicę. 

Posłanie z Indii

W   lipcu   1926   roku,   Roerich   odwiedził   Moskwę   i   wręczył   komisarzowi   spraw 

zagranicznych Cziczerinowi posłanie od mahatmów (żywych świętych buddyjskich). 
Ten  zatwardziały  ateista  z  uśmieszkiem  ironii  przeczytał  święty  tekst  posłania  i  o 

background image

dziwo… - nakazał udzielić wszechstronnej pomocy i wsparcia podróżnikowi, którego 

droga wiodła teraz na Ałtaj.

Dalej ekspedycja poszła do Mongolii. Na ulicach Urgi (dziś Ułan Bator) miejscowi 
śpiewali   pieśni   o   Szamballi.   Słuchając   ich   podróżnik   zrozumiał,   że   poszukiwany 

przezeń kraj znajduje się gdzieś blisko. Udali się oni zatem na pustynie Takla-Makan i 
Gobi.   Wiele   takich   dziwnych   faktów   zebrał   Mikołaj   Konstantynowicz   w   czasie   tej 

podróży, w której jego przewodnikami byli miejscowi mieszkańcy i lamowie. (Jest 
także drugie  polonicum  w tej sprawie i znajdujemy je w jednej z książek  Alfreda 

Szklarskiego [1912-1992] – Tajemnicza wyprawa Tomka, w której autor zacytował 
mongolską legendę o krainie Ui lub Üi, pod którą miało znajdować się podziemne 

morze. Sama nazwa Ui jest pradawną nazwą dzisiejszego Tybetu – uwaga tłum.)

W   jednym   z   rejonów   pustyni   Takla-Makan,   położonym   na   północ   od   skalistych 
szczytów   Karakorum   tubylcy   powiedzieli   mu,   że   „za   tamtą   górą   mieszkają   święci 

ludzie, którzy ratują Ludzkość swą mądrością; wielu ludzi starało się ich zobaczyć, ale 
im się to nie udało – jak tylko wychodzili wyżej w górę, to nie mogli znaleźć drogi.” 

Hinduski   przewodnik   opowiedział   Roerichowi   o   istnieniu   w   górach   Karakorum 
ogromnych pieczar, w których zbierano skarby od samego początku historii. Twierdził 

on także, że widziano tam białych ludzi o wysokim wzroście, którzy znikali w głębi 
tych skalnych galerii. Sam Roerich niejednokrotnie znajdował w Tybecie takie oazy w 

takich   surowych   warunkach   klimatycznych,   gdzie   istnienie   ich   było   po   prostu 
niemożliwe. 

Po wielkiej wyprawie

Podróżnicy   szli   dawno   zapomnianymi   ścieżkami,   obok   ruin   zapomnianych   przez 

bogów   i   ludzi   miast,   pamiętających   jeszcze   rządy   Czyngiz-chana.   Niejednokrotnie 
napadali na nich koczownicy. Ale Tybetu nie udało się im pokonać: rząd Dalaj-lamy 

pod naciskiem Anglików nie wpuścił obcych na swoją ziemię. 

Przez pięć miesięcy ekspedycja czekała na podejściach do Hassy – stolicy Tybetu – 
cierpiąc   od   chłodu   i   niestatków.   Ludziom   przyszło   zimować   na   gołym   stepie,   w 

lodowatych   wiatrach   ścinających   mrozem   krew   w   żyłach.   Padły   prawie   wszystkie 
konie i zmarła połowa przewodników. Ale Roerich nawet w takich warunkach nie 

przestał   prowadzić   swej   pracy   naukowej.   Naniósł   na   mapę   dziesiątki   górskich 
szczytów, zebrał całe kolekcje zwierząt, minerałów i archeologicznych artefaktów. 

Roerichowie cały czas wysyłali listy do Dalaj-lamy i gubernatora, ale w odpowiedzi 

otrzymywał same odmowy. Wreszcie Mikołaj Roerich porzucił myśl o przyjeździe do 
Lhassy,   gdzie   wedle   legendy   miało   znajdować   się   wejście   do   Szamballi.   Od   tego 

momentu   Szamballa   nie   miała   dla   niego   niczego   wspólnego   z   Tybetem   –   tym 
„muzealnym reliktem przeszłości”. 

4 marca 1928 roku, podróżnicy wrócili z powrotem. Na tym zakończyła się podróż 

naszego wielkiego rodaka. Roerich jako pierwszy z Europejczyków dokonał przejścia 
Tybetu z północy na południe przez Transhimalaje i z wejściem do Indii. 

background image

Po powrocie z Tybetu, Roerich postanowił pozostać za granicą wiedząc, że w ZSRR 

WCzK (sowiecka policja polityczna, późniejszy GPU, OGPU, NKWD, NKGB i KGB – 
przyp. tłum.) likwidowała po kolei wszystkich jego kolegów i przyjaciół. W roku 1929 

Mikołaj   Konstantynowicz   powołał   do   życia   Instytut   Badań   Himalajów   według 
oficjalnego oświadczenia – „w celu opracowania wyników ekspedycji i późniejszych 

badań”.   Instytut   ten   znajdował   się   w   osiedlu   Nagar   w   dolinie   Kulu,   zachodnie 
Himalaje w Indiach. Z biegiem czasu Instytut stał się jego rezydencją. I tam właśnie 

on   zmarł   w   dniu   13   grudnia   1947   roku.   do   swego   ostatniego   dnia   Mikołaj 
Konstantynowicz nie tracił nadziei na znalezienie legendarnej Szamballi. I marzył o 

powrocie do ojczyzny.

Podania   o   zagadkowej   krainie   duchowych   przewodników   i   mędrców,   istniejącej 
gdzieś tam na Wschodzie spotyka się w folklorze wielu krajów i narodów świata. Co 

stoi   za   tymi   legendami?   Czy   jest   to   jedynie   niezwykłej   żywotności   mit 
rozpowszechniony w wielu kulturach świata? A może to są tylko relacje dochodzące 

do nas z głębin Czasu mówiące o czymś, co istniało przed wiekami i teraz krążące 
wśród narodów świata? A oto materiał autorstwa Natalii Kowalewej z rosyjskiego 

czasopisma  Kalejdoskop NLO  nr 16/2007, nawiązujący do opublikowanego parę lat 
temu   na   łamach  Nieznanego   Świata  raportu  dr   Ludmiły   Szaposznikowej  pt. 

Szamballa dawna i zagadkowa:

Zagadkowa kraina

Zgodnie   z   tym,   co   mówią   ezoteryczne   podania,   Szamballa   (także:   Śambhallah, 
Shampullah   czy   literacka   Shangri-la,   w   literaturze   polskiej   istnieje   także   nazwa 

Agharta   spopularyzowana   przez   Antoniego   Ferdynanda   Ossendowskiego   w 
bestsellerowej powieści  Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów, Poznań 1930 – przyp. 

tłum.) jest krainą znajdującą się gdzieś na pograniczu Nepalu, Tybetu i Indii, w której 
to krainie mieszkają adepci wyższej jogi święci nauczyciele z poprzednich epok. Mieli 

oni   władzę   nad   materią   i   innymi   skrytymi   siłami   Przyrody   już   wtedy,   kiedy   nasi 
praprzodkowie zamieszkiwali jaskinie. Mieszkańcy tej zagadkowej krainy wyprzedzili 

naszą cywilizację w zakresie duchowego i naukowo-technicznego rozwoju. Niektórzy 
badacze fenomenu Szamballi wychodzą z założenia, że himalajskie Bractwo Adeptów 

składa   się   z   potomków   Atlantydów   i   Lemurejczyków,   którzy   ocaleli   z   totalnych 
kataklizmów. Ale w naukach teozofii i Agni Jogi istnieją jeszcze inne świadectwa. I tak 

w  Doktrynie tajemnej  (The Secret Doctrine, 1888) Heleny Pietrownej   Bławatskiej 
mówi się o tym, że Szamballa istniała w czasach Atlantydy, a członkowie zagadkowego 

Bractwa   Oświeconych  nie  tylko   byli  świadkami   zguby  ogromnego  kontynentu,   ale 
brali   także   czynny   udział   w   ratowaniu   co   lepszych   przedstawicieli   cywilizacji 

Atlantydów. 

Szamballijczycy w historii Ludzkości

Jak twierdzą ludzie uczeni w teozofii i Agni Jodze, legendarna kraina Wschodu była 
założona   na   naszej   planecie  dlatego,   by   towarzyszyć  ewolucji   Ludzkości,   a   przede 

wszystkim   jej   duchowemu   rozwojowi.   W   ciągu   całej   historii   Ziemi,   członkowie 
zagadkowego Bractwa wcielali się (mówiąc po prostu rodzili się jako zwyczajni ludzie 

–   przyp.   aut.)   w   różnych   krajach   świata,   by   wnieść   swój   wkład   w   duchowy   i 
intelektualny rozwój całego świata. I tak oto przedstawiciele Szamballi wnosili swój 

background image

wkład w rozwój wszystkich aspektów kultury naszej cywilizacji. To właśnie rodem z 

Szamballi były znane postacie z naszej przeszłości, duchowi i polityczni przywódcy 
narodów, genialni twórcy sztuki i nauki, pionierzy i odkrywcy. Do nich ezoteryczna 

tradycja   zalicza  Paracelsusa   i   Dantego,   Giordano   Bruno   i   Pitagorasa, 
Platona-Aristoklesa   i   Apoloniusza   z   Tiany,   Tomasso   di   Campabellę   i 

Leonarda   da   Vinci,   Akbara   Wielkiego   i   Ramzesa   II   Wielkiego,   Saint 
Germaine’a i Joannę d’Arc
  i wielu, wielu innych tajemniczych geniuszy, którzy 

zostawili swój jasny ślad w człowieczej historii… 

Poprzednie   epoki   –   co   jest   oczywiste   –   wniosły   do   podania   o   Szamballi   różne 
nieprawdziwe, folklorystyczno-mitologiczne i religijne dodatkowe legendy. Jednakże 

w   XIX   i   XX   wieku   fenomen   Szamballi   zostaje   naświetlony   na   zupełnie   nowym 
poziomie.   Prawdziwe   informacje   o   Szamballi   zawędrowały   na   Zachód   dzięki 

rosyjskim   członkom   Bractwa   Adeptów   –   wspomnianej   już   Bławatskiej,   a   za   nią 
rodzinie Roerichów. I prace Bławatskiej i nauki Agni Jogi (czyli Żywej Etyki) stały się 

tym sposobem najpełniejszymi najbardziej obiektywnymi źródłami wiedzy o życiu i 
działalności przedstawicieli Białego Bractwa, jak jeszcze teraz nazywa się Szamballę 

na Zachodzie. I Bławatska i Roerichowie otwarcie powiedzieli całemu światu o tym, że 
Szamballa to nie bajka ani czyjś wymysł, a coś realnego, zaś duchowi Nauczyciele 

Szamballi   to   realni   ludzie   z   krwi   i   kości,   którzy   dysponują   jednak   niezwykłymi, 
paranormalnymi możliwościami, nawet wedle naszych standardów.

Nadchodzące zmiany

Dlaczego zatem ta tajemnicza, duchowa kraina  Wschodu naraz  dała znać o swym 

istnieniu i to do całego świata i ponadto – przekazała światu chronione przez wieki 
skarby   naukowo-filozoficznego   nauczania   dostępne   ongi   tylko   i   wyłącznie 

Oświeconym?   Sądząc   z   tego   wszystkiego,   duchowi   Nauczyciele   Wschodu   odkryli 
przed  światem   tajemnice  swego   istnienia   po  to,   by  przekazać   ludziom  praktyczne 

nauki w bardzo trudnych czasach Przemiany Kosmicznych Epok. Dawni prorocy ze 
Wschodu   i   Zachodu   unisono   mówili   o  tym,   że   na   Ziemi   powinna   nastąpić   epoka 

wielkich   kosmicznych   zmian,   które   będą   poprzedzone   ogromnymi   naturalnymi   i 
socjalnymi   kataklizmami.   Nauki   teozofii   i   Agni   Jogi   zawierają   w   sobie   jeszcze 

ważniejszą naukową informację o charakterze i przyczynach stających przed planetą 
wydarzeń.   Wiedza   ta   będzie   pomocna   ludziom   do   wstąpienia   w   nową   kosmiczną 

epokę. 

Za miejsce zamieszkania tego tajemniczego narodu Wschodu uważa się Dolinę Ukrytą 
w   Himalajach,   która   wedle   podań   znajduje   się   w   rejonie   świętej   wyżyny 

Kanczendżangi.   (=>  James   Redfield  –  Niebiańskie   proroctwo,  Dziesiąte 
wtajemniczenie
  i  Tajemnica Shambhalli, Warszawa 2000-2004 – przyp. tłum.) Na 

szczytach górskich otaczających dolinę leżą  śniegi i hulają  lodowate  wiatry,  zaś w 
samej Dolinie położonej w sercu gór biją gorące źródła – gejzery, zaś klimat tam jest 

subtropikalny. (Bardzo dokładnie pokazał to  Charles Jarrott  w filmie  Zaginiony 
horyzont
  z 1973 roku, według powieści  Jamesa Hiltona  pod tym samym tytułem 

wydanej w 1936 roku, z muzyką i piosenkami  Burta Bacharacha. Istnieje także 
starszy film w reżyserii Franka Capry z 1937 roku także traktujący o Shangri-la.  – 

uwaga tłum.) Do tej górskiej doliny, według legend, ze wszystkich stron Himalajów 
biegną   doskonale   zamaskowane   podziemne   przejścia   i   tunele.   Innym   razem   te 

background image

podziemne   drogi   zaczynają   się   w   górskich   jaskiniach,   niekiedy   w   podziemnych 

katakumbach lamaickich klasztorów rozmieszczonych w praktycznie niedostępnych 
rejonach górzystego Tybetu (Bod-rang-skyong-ljongs po tybetańsku i Xīzàng Zìzhìqū 

po chińsku, aktualnie  chińskiej prowincji od 1949 roku – przyp. tłum.). Drogi do 
świętych aśramów Szamballi mogą wieść także poprzez niebezpieczne górskie percie 

i   eksponowane   urwiska,   przez   chwiejne   bambusowe   mostki   nad   przepaścistymi 
kanionami i przepaściami. 

Na przedpolach Szamballi

W opisach podróżników i relacjach kupców można wyczytać, że w czasie zbliżania się 

do   zaczarowanych   granic   świętej   krainy   ludzie   i   zwierzęta   odczuwali   niezwykłe 
wrażenia,  jakby  uderzenia niewidzialnych  promieni. W tych rejonach karawanowe 

zwierzęta   i   ludzie   naraz   zatrzymywali   się   i   żadna   siła   nie   mogła   ich   zmusić   do 
przekroczenia świętych granic. 

W książkach Nikołaja Konstantinowicza Roericha pisze się, że w stokach Himalajów 

znajduje   się   ogromna   ilość   jaskiń,   w   których   –   według   oświadczeń   tamtejszych 
wyznawców   –   zaczynają   się   podziemne   korytarze,   które   ciągną   się   na   wielkie 

odległości   i   dochodzą   pod   Kanczendżangę   (nie   mylić   z   himalajskim   szczytem 
Kangczendzonga   [K’ancz’endzönga,   Kancz,   Kanczendzanga]   –   8586   m   n.p.m. 

znajdującej się na granicy Nepalu i Indii (Sikkimu) we wschodniej części Himalajów, 
to są dwa różne pojęcia i nazwy geograficzne – uwaga tłum.) Te podziemne korytarze 

wiodą do przepięknej doliny, ukrytej w samym sercu gór. Podobne opisy podaje w 
swych pracach także inny badacz Azji – dr Ferdynand Ossendowski. W czasie jego 

podróży do Azji Środkowej mongolski lama opowiedział mu nie tylko o podziemnej 
sieci korytarzy i tuneli przylegającej do granic Świętej Doliny, ale i o istnieniu w tych 

tunelach ultraszybkich środków transportu – dziwnych świetlistych aparatów, które 
przemieszczają się tymi podziemnymi arteriami. Dr Ossendowski powołując się na 

mongolskich lamów twierdzi, ze w niektórych korytarzach i komorach podziemnych 
istnieje dziwne światło, w świetle którego rosną jarzyny i owoce. 

Ku granicom Szamballi!

W czasie swych himalajskich ekspedycji N. K. Roerich nieraz rozpytywał buddyjskich 

tybetańskich mnichów o Szamballę, wspominając przy tym legendy o podziemnych 
korytarzach wiodących w górską Dolinę, w której zamieszkuje zagadkowe Bractwo 

Adeptów. Lamowie odpowiadali,  że póki Mędrcy Wschodu nie życzą sobie, by ich 
niepokoiły tłumy ciekawskich z całego świata, to nieproszony gość nigdy nie dotrze do 

świątyń  magicznego  kraju.  (Na   ten  temat  pisze  Jeremi   Parnow  –  Zbudź   się w 
Famaguście
  w  Fantastyka  nr   11-12/1983,   w   którym   bohater   dociera   jednak   do 

Szamballi.   Innego   zdania   jest  Mircea   Eliade  [1907-1986],   który   w   noweli 
Tajemnica doktora Hönigbergera, Kraków 1983 twierdzi, że Szamballa jest poza- i 

ponadwymiarowym bytem i dotrzeć doń można tylko duchowo, a nie cieleśnie   – 
przyp.   tłum.)   Bez   przewodnika   można   łatwo   zginąć   w   poplątanym   podziemnym 

labiryncie, gdzie ze szczelin wydobywają się naturalne gazy trujące, które na pewno 
zabiją ciekawskiego. Poza tym są jeszcze inne naturalne niebezpieczeństwa czyhające 

na wędrowca zmierzającego ku granicom Szamballi. Są to ekrany emanujące energią 
nieznaną zachodniej nauce. 

background image

A zatem Szamballa to nie mit, ale coś konkretnego, co jest jednak niedostępne naszej 
nauce? Wygląda na to, że na Ziemi razem z nami istnieje druga, wysoko rozwinięta 

cywilizacja,   która   za   swój   cel   istnienia   uznała   pomoc   w   ewolucji   całej   planety   i 
Ludzkości? Odpowiedź na to pytanie jest – jak sądzę bardzo daleko przed nami… 

* * *

Komentarze specjalistów

Powyższy tekst byłby niepełny bez dwóch komentarzy pochodzących od ludzi, którzy 
zajmują   się   poszukiwaniami   informacji   o   Szamballi   od   wielu   lat.   Wiąże   się   ten 

problem nie tylko z problemem istnienia Agharty i UFO, ale także atomowych wojen 
bogów-astronautów sprzed tysięcy lat. Pierwszym z nich jest zamieszkały na stałe w 

Malezji francuski handlowiec Patrick Moncelet z Kota Kinabalu, który pisze o tym 
tak:

Osobiście   jestem   przekonany   o   tym,   że   Shangri-la,   Shamballa   i 

Agharta są tylko legendami: gdyby istniały naprawdę, to Google Earth 
Project
  już   dawno   by   je   wykrył   na   podstawie   badań   zdjęć 

satelitarnych. Wielu powiedziałoby – O! Jesteś w błędzie! Wszak to są 
podziemne krainy, ale przecież można je wykryć (tutaj polecam film 

pt.  The League of the Extraordinary Gentlemen) na podstawie  ich 
emisji zanieczyszczeń czy kontaktów z naszym światem. Dam prosty 

przykład plemienia Badhuysów z zachodniej Jawy (Indonezja): zostało 
one odkryte tylko dlatego, że kilku członków plemienia zdecydowało 

się   wyjść   poza   Badhuy   Luar   z   czystej   ciekawości   lub   z   powodów 
ekonomicznych – kilku z nich stało się wkrótce ludźmi majętnymi. 

Plemię to jest jedną z największych zagadek tego świata.

Sądzę, że słyszałeś o Madame Bławatskiej? Jej dziewiętnastowieczny 
ruch teozoficzny jest mi dobrze znanym. Wciąż czytam książkę  Need 

to Know Timothy’ego Gooda, którą polecam ze względu na ukazane 
w niej nowe informacje od amerykańskich wojskowych na temat ich 

doświadczeń   z   UFO.   Pan   Good   wykonuje   wielką   pracę   zbierając, 
opracowując i archiwizując informacje oraz przeprowadzając wywiady 

z wieloma ludźmi – w tym z byłymi wojskowymi i zazwyczaj znajduje 
dobre źródła. Podobnie jak ja sądzi on, że większość UFO pochodzi z 

ultrasekretnych podmorskich baz, które nie mogą być wykryte z tego 
powodu,   że   kontrolują   one   swe   zanieczyszczenia   środowiska,   w 

którym się znajdują i wytwarzają swą własną  energię, pozostając w 
ukryciu z kilku powodów.

Oczywiście strawiłem nieco czasu studiując sprawę poruszonych przez 

Ciebie atomowych wojen bogów-astronautów, które odbywały się przy 
użyciu   m.in.   pojazdów  Vimana.   W   singapurskiej   Małej   Indii 

rozmawiałem z człowiekiem, który jest właścicielem małej hinduskiej 
księgarni,   w   której   są   książki   w   języku   angielskim   i   w   hindi. 

background image

Powiedział mi on, że tak –  Vimana  jest autentycznym sanskryckim 

słowem,   ale   ma   całą   gamę   znaczeń,   ale   nie   wiedział   dokładnie   – 
jakich. Notabene, kupiłem od niego sanskrycki słownik zaintrygowany 

tym językiem, dawno temu miałem przyjaciela, który się nim biegle 
posługiwał.   Teraz   są   całe   strony   internetowe   poświęcone   tylko 

problemom  Viman  i innych pojazdów. W Madrasie jest grupa osób 
studiujących ten temat (w miejscowym uniwersytecie), ale mają oni 

wiele problemów z przekładami ze starego sanskrytu, bowiem teksty 
te wcale nie są tak precyzyjne, jak się to powszechnie wydaje. Jedno, 

co   jest   pewnym   to,   to   że   w   czasach   Imperium   Ramy   istniała 
zadziwiająca sztuka metalurgiczna. 

Naturalnie w   t a m t y c h    czasach Vimany były tym czymś, czym są 

dzisiaj UFO – a zatem kto je zbudował? Jeden z hinduskich królów, 
nie pomnę już jego imienia, nakazał zebrać wszystkie  Vimany, całą 

dokumentację techniczną ich wytwarzania i wszystkie źródła na ich 
temat, a następnie zniszczyć. Kilku badaczy sądzi jednak, że kilka z 

nich zostało ukrytych w górach Afganistanu, w jaskiniach i pieczarach. 
Żadna z nich nie została znaleziona do dziś dnia. 

Zapewne słyszałeś o antycznym mieście Mohendżo Daro w Indiach; 

jego ruiny stanowią dowód na użycie tam broni jądrowej, a także w 
kilku   innych   miejscach   na   Pustyni   Thar,   a   także   o   szkle   pustyni 

(tektytach) na Pustyni Libijskiej? Pisze o tym Pan Zacharia Sitchin 
w swych pracach.

Mój Hindus z Singapuru jest niezbyt kompetentnym w tej sprawie i 

odesłał mnie do Madrasu, które to miasto jest kulturalnym centrum 
Indii, a gdzie znajdują się uczeni mówiący biegle tym językiem i dał mi 

ich   adresy.   Jednakowoż   tłumaczenie   tych   starych   tekstów   jest 
niezmiernie   trudnym   i   niewdzięcznym   zadaniem:   jest   wiele 

możliwości   interpretacji,   bo   sam   język   jest   bardzo   nieprecyzyjny. 
Opisy  Vimana  i   innych   latających   maszyn   Starożytności   nie   są 

opisami technicznymi, a literackimi. Ich rysunki nie są rysunkami z 
oryginału, ale z opisów i były wykonane przez hinduskich i angielskich 

tłumaczy, którzy nie mieli pojęcia o technice i najmniejszego pojęcia o 
tym, jak te maszyny naprawdę wyglądały. W chwili obecnej, w Indiach 

zamieszkuje kilku starców, którzy wiedzą coś wartościowego na ten 
temat (jacyś jogini lub swami), bowiem ci ludzie przez całe swe życie 

uczyli się i nauczali – i poza tym nie mieli niczego innego do roboty. 
Kiedy   jeszcze   mieszkałem   na   Tajwanie,   w   końcu   lat   70.,   to 

przedstawiono mnie jednemu  swami  – nauczycielowi, który właśnie 
tam   odbywał   swą   pracę   misjonarską   tworząc   tam  aśram.   Był   on 

bardzo przyjacielski, więc po jego opowieści o Swami Vivekananda 
zapytałem go: Swami, co ty sądzisz o „latających spodkach” czy UFO? 

Odpowiedział on, że „one istnieją”, ale niestety, nie wiedział niczego 
więcej na ich temat,  ale to zachęciło ludzi do studiowania  ufologii. 

Nawet Maharishi Mahesh Jogi nie wiedział więcej od nas o UFO, a 
nawet daleko mniej.

background image

Mówiąc o jodze, odnoszę się ze sporą rezerwą do joginów i ich sposobu 
widzenia świata i tego, jak opisują oni Rzeczywistość. Jest on zupełnie 

różny od naszego i żaden z nich –  Śri Aurobindo,  Vivekananda
Patanjali, itd. nie zaproponował wyjaśnienia opartego o prawdziwą 

naturę Czasu i fraktalnej naturze Uniwersum: oni sugerowali istnienie 
prany oraz eteru (Atma i Akasza), ale technicznie rzecz biorąc nie jest 

to do przyjęcia z naszego punktu widzenia, kto chce poznać ostateczną 
prawdę kosmologii.

A oto odpowiedź Piotra Listkiewicza:

Patryk myli się w wielu miejscach, bo to co wiedzą jogini i swamis, to 

bardzo niewiele,  jak sam widzisz.  Zresztą można powiedzieć na ich 
usprawiedliwienie, że nie są to zagadnienia, którymi się zajmują na co 

dzień, bo ich celem jest zupełnie coś innego. Prawdziwy  swami  nie 
podróżuje, żeby zebrać pieniądze (wyżebrać) na zbudowanie ashramu

Wokół prawdziwego Mistrza ashram tworzy się sam. To nie budynek 
lub osiedle, lecz ludzie, uczniowie. Wokół Jezusa zbierali się uczniowie 

i   rozmawiali   z   nim   na   wolnym   powietrzu   lub   u   kogoś   w   domu. 
Kościoły powstały później.

 
Vimany były odtworzone nie tylko na podstawie starożytnych opisów. 

Opis służył niejako jako rekwizyt do skupienia się. Rysował je technik 
pod   kierunkiem   człowieka,   który   kierował   nim   pod   wpływem 

wewnętrznego   wglądu.   On   widział   te   pojazdy   jak   na   zdjęciu 
rentgenowskim. 

 
Argument   Google   jest   naiwny.   Oczywiście   są   strony   poświęcone 

Shamballi,   a   map   nie   ma,   bo   nikt   jej   dotąd   nie   zlokalizował.   Nie 
przeceniajmy satelitów - nie widzą wszystkiego, a poza tym, niektóre 

mapy nie pokazują szczegółów. Fragmenty terenu, który ma nie być 
widziany przez ogół są zamazane lub nie mają bardziej szczegółowych 

zbliżeń. Odkryłem to już dawno, gdy szukałem pewnych miejsc, np. 
Człowieka z Maree.

 
Latające   talerze,   cygara   itp.   istnieją   na   pewno   i   temu   nie   da   się 

zaprzeczyć. Zbyt wielu ludzi je widziało - często były to całe tłumy, 
piloci,   astronauci   i   uczeni.   Jak   Ci   kiedyś   pisałem   pewien   Mistrz 

powiedział, że częściowo są one naturalnymi zjawiskami Natury, ale 
niektóre są  sztuczne i należą  do Ziemian.  Określił  je jako "pojazdy 

powietrzne   mocarstw"   bez   wymieniania   nazw.   Ponieważ   jednak   w 
czasach   kiedy   to   mówił   (lata   60.)   były   tylko   dwa   mocarstwa 

prowadzące   zimną   wojnę,   należało   się   spodziewać,   że   z   czasem 
pojazdy   te   zostaną   odtajnione   i   oficjalnie   będą   przemierzać   niebo. 

Tymczasem upłynęło ponad 40 lat i tajemnica nie została rozwiązana. 
Pomyśl,   jeśli   te   pojazdy   należą   do   USA   i   Rosja,   to   wywiady   obu 

mocarstw doskonale  o nich wiedzą  wraz  ze wszystkimi szczegółami 
technicznymi. Do tej pory stworzono wiele nowych konstrukcji i żadne 

background image

z wymienionych mocarstw nie ma obiekcji, żeby się nimi chwalić. Cóż 

nadzwyczajnego   jest   w   latającym   spodku,   że   owija   go   taka   ciężka 
zasłona tajemnicy?

 
Wynika   z   tego   jasno,   że   na   Ziemi   istnieje   jeszcze   jakieś   inne 

mocarstwo   (mocarstwa?),   o   którym   oficjalnie   niczego   nie   wiemy. 
Konspiracja   USA   i   Rosji   z   każdą   chwilą   narasta.   Narasta   również 

dezinformacja, ale z pewnych przesłanek wynika, że koła rządzące, a 
zwłaszcza sztaby wojskowe większości krajów czegoś się boją. Czego?

 
Uwaga badaczy tych zjawisk powinna się skupić na Księżycu. Znasz 

moje   zdanie   na   ten   temat.   Najbardziej   podejrzane   jest   nagłe 
zaprzestanie   programu   Apollo   i   programu   badania   Księżyca   przez 

Rosjan.   W   tym   samym   czasie.   Rosjanie   wysłali  Łunochody  na 
niewidoczną stronę Księżyca i zdobyte dane nigdy nie ujrzały światła 

dziennego.   Podobno   wiele   z   nich   zostało   zniszczone,   zanim 
wylądowało, zaś inne później. Co jest na Księżycu, czego wszyscy się 

boją? Gdyby był faktycznie martwy i bezludny, nie byłoby powodów, 
żeby  zaprzestać  kontynuowania   obu  programów.   Od  tamtego  czasu 

technika   zwielokrotniła   swój   zasięg   i   to,   co   kiedyś   było   jedynie   w 
rękach armii najpotężniejszych państw, mamy na swoich biurkach w 

domu i w kieszeniach. Księżyc był niezmiernie łakomym kąskiem dla 
tych, którzy go zdobędą i zagospodarują, bo to dawało władzę nad całą 

Ziemią i umożliwiało o wiele łatwiejszy start do eksploracji naszego 
systemu słonecznego i dalszego kosmosu. I nagle, ni z tego, ni z owego 

oba mocarstwa rezygnują z tego celu?
 

Jednakże,  jakby   na   to  nie   patrzeć,   Księżyc  jest  martwym   globem   - 
przynajmniej na powierzchni. Co jest wewnątrz, w systemie jaskiń? 

Jaskinie muszą być, bo Księżyc ma budowę wulkaniczną i istniejące 
kratery nie są jedynie miejscami impaktów meteorów i planetoid. Czy 

może tam istnieć cywilizacja istot podobnych do ludzi?
 

Patryk wspomina Bławatską. Wydaje się jednak, że nie wie o tym, co 
Bławatska powiedziała o relacji Księżyca i Ziemi. Bławatska uważała, 

że Księżyc był pierwszy w układzie słonecznym i "zrodził Ziemię", gdy 
był   jeszcze   w   stanie   półpłynnym   i   gazowym   podobnie   jak   niektóre 

najdalsze   planety   naszego   systemu.   Gdy   Księżyc   nadawał   się   do 
zasiedlenia, Ziemia nadal była w trakcie procesów tworzenia się globu. 

Nowa planeta "wyssała" wodę z Księżyca, ze względu na swoją masę i 
grawitację   -   siłę   dośrodkową   w   procesie   stygnięcia.   Nie   jestem 

specjalistą, żeby komentować, ale... wiele rzeczy mi pasuje. Bławatska 
dalej mówiła, że na Księżycu reinkarnowała się rasa białych "Lunar 

Pitris"   (Księżycowych   Ojców).   Ta   informacja   jest   w   tłumaczonych 
przez   nią   pismach,   a   zwłaszcza   w   „Księdze   dzban”.   Gdy   Ziemia 

ustabilizowała   się   i   stała   się   sprzyjającym   miejscem   dla   rozwoju 
ludzkości,   reinkarnowała   się   na   niej   pewna   grupa   dusz   w   postaci 

bardzo   prymitywnych   homo   sapiens.   Po   jakimś   czasie   Lunar   Pitris 
zaczęli   przybywać   na   Ziemię   (Bławatska   nie   pisze   jak   -   czy 

background image

reinkarnowali   się,   czy   przylatywali   w   jakiś   pojazdach),   w   celu 

uszlachetniania i uczłowieczania rasy. Bławatska pisze również o tym, 
że w pewnym momencie Lunar Pitris zaczęli tracić pierwiastek ludzki i 

choć ich umysły były coraz sprawniejsze i lepsze, a ich ciała nadal były 
ludzkie, przestali być ludźmi sensu stricto. Spowodowane to zostało 

wzrostem   ego   i   próbami   działania   na   własną   rękę.   Coś   w   rodzaju 
sprzeciwienia się boskim planom.

 
Patryk   ma   rację   co   do   ziemskiego   pochodzenia   UFO.   Jeżeli   mogą 

istnieć podmorskie bazy (czego mamy dowody w postaci USO), mogą 
również istnieć bazy podziemne. Na pewno zaś istnieje (istnieją) bazy 

na   Księżycu,   lecz   "ojczyzną"   tych   istot   jest   Ziemia.   Jaskinie, 
podziemia, niezbadane głębie oceanów. To są jedyne miejsca, gdzie 

mogą   żyć   bez   obawy   interwencji   i   agresji   Ziemian.   UFO   są   zatem 
jedynie "taksówkami" pomiędzy oboma globami. Poza tym, ponieważ 

istoty   dawniej   nazywane   Lunar   Pitris   nadal   wyglądają   jak   ludzie, 
pewna ich grupa niewątpliwie wmieszana jest w ludzką populację. 

 
Nazwa "Ojcowie" występuje we wszystkich plemionach na Ziemi i ich 

gnozach.   Ci   Ojcowie   są   zawsze   biali   i   zawsze   byli   nauczycielami 
ludzkości   i   są   do   dzisiejszego   dnia.   Aborygeńskie   rysunki   naskalne 

wyraźnie ich ukazują. Opisuję to w „Tajemnicy Wiszącej Skały”. 
 

Przyczyną ostatnich zlodowaceń na przestrzeni ostatniego pół miliona 
lat była "zima nuklearna" po jakimś konflikcie na Ziemi. Jednakże jest 

to   historia   o   wiele   starsza   niż   Wam   się   z  Milošem   Jesenským 
wydaje.   (Jest  to   dygresja   do   naszych  prac:  Tajemnica  Księżycowej 

Jaskini  i  Bogowie atomowych wojen  – przyp. aut.) 15   - 12 tys. lat 
p.n.e.   lodowiec   był   w   końcowej   fazie   topnienia   i   klimat   zaczął   się 

stabilizować. Widać to nadal w Australii, która straciła połączenie z 
Nową Gwineą i Tasmanią oraz w konfiguracji terenu, który jeszcze nie 

do   końca   został   zdewastowany   przez   kolonizatorów.   Na   rysunkach 
naskalnych są ludzkie istoty w "skafandrach" wyraźnie kontrastujące z 

nagimi   krajowcami   uwiecznionymi   na   tych   samych   malowidłach. 
Däniken   i   jego   wyznawcy   widzą   w   nich   przybyszów   z   kosmosu, 

jednakże   mnie   te   kombinezony   bardziej   przypominają   ubrania 
chroniące przed promieniowaniem cywilizację z podziemi. Te rysunki 

zatem datują odwiedziny na okres pomiędzy 200 tys. a 100 tys. lat 
temu, a ich celem były prawdopodobnie badania jak nieliczna ocalała 

ludność   Ziemi   znosi   podwyższone   i   coraz   bardziej   słabnące 
promieniowanie.   Na   niektórych   rysunkach   są   przedmioty 

niewiadomego pochodzenia, w niczym nie przypominające zwykłych 
narzędzi Aborygenów. Odwiedziny nadal są zjawiskiem codziennym 

dla   Aborygenów,   ale   ich   rysunki   już   nie   przedstawiają   ludzi   w 
skafandrach   -   tego   jednak   na   pewno   nie   wiemy,   bo   zgodnie   z 

ustaleniami   rządowymi,   większość   miejsc   sakralnych   Aborygenów 
została zamknięta przed białymi i zabezpieczona przez rady Starszych 

plemiennych.   Wstęp   mają   jedynie   Aborygeni   i   to   tylko   po   to,   aby 
odprawić jakąś ceremonię.

background image

 

Chyba   nie   przypadkowo   Aborygeni   są   od   początku   zaciekłymi 
przeciwnikami wydobycia uranu w Australii. Zbyt zaciekłymi jak na 

"prymitywne" plemiona, jak ich widzą biali. Jednakże Aborygeni nadal 
mają kontakt  z Protoplastami  i Nauczycielami,  którzy  mogą  ich do 

tego   inspirować.   Dla   Aborygenów   miejsca,   gdzie   występują   złoża 
zawsze   były   tabu.   Prawdopodobnie   nie   wiedzieli   dokładnie   co   się 

znajduje pod ziemią, ale na pewno czuli niebezpieczną energię, której 
istnienie zostało potwierdzone przez Nauczycieli.

 
Aborygeńska   gnoza   twierdzi,   że   Nauczyciele   byli   również   ich 

Protoplastami oraz Kreatorami form zwierzęcych i krajobrazu. O ile 
pierwsze   dwa   twierdzenia   są   całkiem   zrozumiałe   i   wyjaśniają   rolę 

Lunar Pitris w kształtowaniu ras na Ziemi, o tyle trzecie twierdzenie 
jest   o   wiele   trudniejsze   do   pojęcia.   Wiadomo   bowiem,   kto   jest 

uprawniony do tworzenia - wydaje się zatem, że początkowo Lunar 
Pitris działali zgodnie z wolą Boga, realizując jego plan na Ziemi, aby 

stworzyć optymalne warunki rasom ludzkim, którymi się opiekowali. 
Z czasem jednak, jak mówią pisma wschodnie, a za nimi Bławatska, 

Lunar Pitris zaczęli się szarogęsić i odstępować od planu, działając na 
własną   rękę,   grając   rolę   kreatorów.   Popełnili   wiele   błędów 

eksperymentując z formami ożywionymi, tworząc formy zbyt wielkie 
lub/oraz wielofunkcyjne i zbyt długowieczne, co na dłuższą metę nie 

pozwalało   im   się   wyżywić,   zaś   wcielonym   duszom   pomagało   w 
tworzeniu   zbyt   wielkiego   ładunku   karmy.   W   tworzeniu   krajobrazu 

poprzez   używanie   do   woli   sił   Natury   również   popełniali   błędy 
puszczając wodze fantazji i prawdopodobnie prześcigając się w coraz 

bardziej zwariowanych pomysłach i nadużywając sił paranormalnych. 
Zrobiono   więc   "głasnost'",   a   następnie   gruntowną   "pierestrojkę"   i 

Lunar Pitris stracili pierwiastek ludzki, czyli możliwość powrotu do 
źródła   ich   dusz.   Być   może   ten   moment   zachował   się   w   wielu 

starożytnych   kulturach   jako   "bunt   aniołów"   i   kara,   jaka   była 
konsekwencją przerostu ich ambicji?  

 
Chociaż nauka na zewnątrz chwali się swoimi osiągnięciami i stwarza 

pozory,   że   już   wszystko   wie   o   Ziemi,   to   jednak   w   ścisłym   gronie 
przyznaje   się,   że   nie   zna   podstawowych   zagadnień   i   praw   Natury. 

Istnieją jedynie podejrzenia, spekulacje, teorie i hipotezy, z których 
jedne się z czasem sprawdzają, ale większość nie. Wydaje się jednak, 

że od jakiegoś czasu - właśnie od programu Apollo - pewne koła na 
Ziemi posiadły tajemnicę i postanowiły ją utrzymać za wszelką cenę. 

Jest to konspiracja jakiej jeszcze do tej pory nie było, bo ujawnienie 
"kogoś jeszcze" na tej planecie bez wątpienia zburzyłoby porządek (lub 

bajzel) pracowicie tworzony przez kilka ostatnich millenniów. "Kogoś 
jeszcze",   kto   dysponuje   techniką   daleko   wyprzedzającą   czołowe 

państwa Ziemi i którego prawdziwych zamiarów nikt nie zna, bo ten 
"ktoś"   wcale   nie   ma   zamiaru   się   spowiadać   przed   przywódcami 

ludzkości,   którzy   są   bezwzględni   i   pozbawieni   człowieczeństwa.   Po 
prostu prawo silniejszego.

background image

 

Chociaż   jaskinie   i   oceany   same   się   bronią   przed   ciekawskimi,   od 
jakiegoś   czasu   eksploracja   jaskiń   i   oceanów   utknęła   w   martwym 

punkcie. Rządy  odcięły fundusze na badania,  zaś to co nadal robią 
amatorzy z jednej strony ma niewielką skalę, z drugiej zaś również 

natyka się na różne zakazy. Takie zrywy jak piramidy w Bośni spotkały 
się   z   tsunami   protestów   ze   strony   nauki,   która   przecież   powinna 

pierwsza   rzucić   się   na   rozwiązanie   tajemnicy.   Czy   to   o   czymś   nie 
świadczy?   Wiadomo,   że   nauka   jest   na   żołdzie   rządów 

manipulowanych z jednej strony przez biznes, a z drugiej przez koła 
militarne.   Jednakże   piramidy   stały   się   już   własnością   publiczną   i 

trudno teraz ukręcić łeb sprawie. Co znajdą archeolodzy-amatorzy w 
Bośni   pokaże   czas.   Na   razie   podejrzewa   się,   że   oprócz   piramid, 

pomiędzy   nimi   istniała   olbrzymia   metropolia.   Istnieje   oczywiście 
możliwość, że po pierwszych znaczących odkryciach miejsce zostanie 

ogrodzone   i   zaplombowane,   jak   to   się   stało   w   innych   tego   typu 
przypadkach. "Oni" prawdopodobnie nie chcą, żeby świat się o nich 

dowiedział i wywierają presję na czynniki oficjalne tak samo, jak w 
przypadku   programu  Apollo.   Wyobraźmy   sobie   jak   muszą   być 

potężni, skoro dwa dumne mocarstwa walczące zajadle o najwyższą 
stawkę, nagle pokornie spasowały. 

* * *

Być może było tak, jak twierdzi Piotr Listkiewicz. Nie wiemy. Natomiast jeden fakt 

zdaje się do tego pasować, a mianowicie ten, że Księżyc jest światem który szybciej 
ostygł   i   jego   skały   wykształciły   się   szybciej,   niż   skały   na   wciąż   jeszcze   stygnącej 

Ziemi…

I jeszcze jedna znacząca informacja w tej sprawie, cytowana z portalu Onet.pl:

W Bibliotece Jagiellońskiej może znajdować się fragment pierwodruku 
tybetańskiego   kanonu   buddyjskiego   –   „Kandżuru”   z   1606   r.   - 

przypuszczają naukowcy. W Bibliotece Jagiellońskiej trwają badania 
ksiąg tybetańskich z niemieckich zbiorów.

Jak   poinformowała   uczestnicząca   w   badaniach  dr   Agnieszka 

Helman-Ważny, naukowcy przeglądają unikalny zbiór ponad 800 
ksiąg z kolekcji niemieckiego uczonego Eugena Pandera, należącej 

do tzw. Berlinki. Przypuszczają, że w kolekcji tej może znajdować się 
fragment   pierwodruku   tybetańskiego   kanonu   buddyjskiego   – 

„Kandżuru” - edycji Wang-li z 1606 r.

-   Znalazłam   artykuł   niemieckiego   naukowca,  prof.   Helmuta 
Eimera
, który sugerował, że jedno z pierwszych wydań drukowanych 

„Kandżuru”,   czyli   buddyjskiego   pisma   świętego   zaginęło   podczas 
wojny. Historia tych zbiorów sugerowała, że to co Niemcy uznali za 

zaginione, prawdopodobnie znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej - 
powiedziała Helman-Ważny. 

background image

  

Jak tłumaczyła badaczka, badania będą prawdopodobnie trwały przez 
wiele   lat.   W   pierwszym   ich   etapie   naukowcy   starają   się   przede 

wszystkim   potwierdzić,   czy   zaginiony   fragment   najstarszego 
drukowanego   wydania   „Kandżuru”   znajduje   się   faktycznie   w 

Bibliotece Jagiellońskiej.

- Trzeba te księgi najpierw dokładnie przejrzeć i tłumacząc fragmenty 
zorientować się co w tych zbiorach jest. Wiemy jak zwykle wyglądają 

wydania   „Kandżuru”   i   co   zawierają.   W   związku   z   tym   wiemy   jak 
obszerne   to   powinny   być   tomy.   Odnalezienie   ksiąg   z   tekstem 

„Kandżuru” nie byłoby tak wielką trudnością - jednak potwierdzenie, 
że   jest   to   „Mandżur”   edycji   Wang-li,   a   nie   jedno   z   licznych 

późniejszych wydań będzie wymagało szczegółowych badań. Problem 
polega   również   na   tym,   że   całość   tych   zbiorów   obejmuje   ok.   860 

tomów, a poszukiwany „Mandżur” jest tylko ich niewielką częścią - 
podkreśliła Helman-Ważny.

-   Oczywiście   na   tym   etapie   nie   prowadzimy   jeszcze   dokładnych 

tłumaczeń czy analizy każdej książki, tylko po prostu szukamy takich, 
które mają odpowiednią ilość kart, charakterystyczny format i które 

mogą być potencjalnie „Mandżurem” - zastrzegła.

Jak   tłumaczyła   Helman-Ważny,   kolekcja   jest   unikatowa   na   skalę 
światową. Znajdują się w niej rękopisy i druki przeważnie w języku 

tybetańskim,   ale   też   w   języku   mongolskim   i   w   języku   chińskim. 
Głównie są to teksty religijne, ale nie tylko. Wszystkie są bardzo stare.

- Już te nasze wstępne badania potwierdzają, że kolekcja ta została w 

1889   r.   przywieziona   z   Pekinu   do   Berlina   przez   profesora   Eugena 
Pandera. Trafiły początkowo do pewnego muzeum w Berlinie i potem 

zostały przez to muzeum przekazane do Biblioteki Pruskiej. Stamtąd 
trafiły   na   tereny   obecnej   Polski   i   z   czasem   właśnie   do   Biblioteki 

Jagiellońskiej - podkreśliła badaczka.

Jak   dodała,   z   zapisków   Pandera   można   wnioskować,   że   część 
pierwodruku „Kandżuru” trafiła do Japonii, a część znajdowała się w 

tych zbiorach, które zostały zabrane do Niemiec. Skądinąd wiadomo, 
że te tomy, które się dostały do Japonii, spaliły się w pożarze w czasie 

trzęsienia ziemi w Tokio w 1923 r. i na pewno już nie istnieją. "Jedyne 
znane   części   tego   wydania,   o   których   wiadomo,   przedostały   się   za 

sprawą Pandera do Niemiec. I to mamy nadzieję znaleźć w Krakowie" 
- zaznaczyła.

Oprócz   Helman-Ważny   W   zespole   zajmującym   się   badaniem   ksiąg 

tybetańskich z Berlinki zajmują się prof. Marek Mejor z Instytutu 
Orientalistycznego   Uniwersytetu   Warszawskiego   oraz  dr   Thupten 

Kunga Chashab, również z UW.

background image

Berlinka  składa   się   z   dwóch   części:   z   tzw.   Skarbu   Pruskiego   oraz 

zbioru druków nowych czyli książek z XIX i XX w. Tzw. Skarb Pruski 
to   rękopisy,   rękopisy   muzyczne,   starodruki   i   niewielki   fragment 

zbiorów kartograficznych.

Zbiory   Pruskiej   Biblioteki   Państwowej   zostały   wywiezione   przez 
Niemców pod koniec II wojny światowej, w obawie przed nalotami, z 

Berlina do opactwa cystersów w Krzeszowie na niemieckim wówczas 
Dolnym Śląsku. Po wojnie tereny te znalazły się w granicach państwa 

polskiego i zbiory zostały przejęte przez polskie władze.

Zbiory te począwszy  od 1946 r. przekazywane  były do "Jagiellonki" 
jako   centralnej   Składnicy   Zbiorów   Zabezpieczonych.   Do   Krakowa 

trafiło   490   z   505   skrzyń.   Właścicielem   tych   zbiorów   jest   Skarb 
Państwa, a Biblioteka Jagiellońska jedynie ich depozytariuszem. […]

No właśnie – należałoby tutaj postawić pytanie: czego Niemcy szukali przed i w czasie 

II   Wojny   Światowej   w   Azji   Centralnej?   Legendarnej   Szamballi   i   jej   tajemniczych 
technologii,   dzięki   którym   miała   powstać   ich   magiczna  Wunderwaffe?   Coś,   co 

przeczuł  Steven   Spielberg  tworząc   postać   i   zwariowane   przygody  Indiany 
Jonesa
? A może poszukiwali dowodów na to, że udało się im zbudować i uruchomić 

jakiś   pojazd,   który   byłby   w   stanie   poruszać   się   w   czasie?   Kto   wie,   czy   zamiast 
uranowych   i   torowych   rud   nie   poszukiwali   oni   w   polskich   i   słowackich   górach 

zaginionych artefaktów, jak np. Księżycowego Szybu? Ta myśl nie jest taka głupia, 
jakby wyglądała na pierwszy rzut oka. Ale o tym już w następnych materiałach… 

I jeszcze o jednej osobliwości, a mianowicie o Tunelu pod Uralem, opisanego przez 

jednego z rosyjskich autorów. Tytuł oryginalnego artykułu brzmi: „Od północnego 
Uralu   do   południowego   można   przejść   pod   ziemią!”   Ten   rewelacyjny   wywiad 

zamieścił  Jegor Usaczew  na łamach czasopisma „Kalejdoskop NLO” nr 3/2008 z 
dnia 13 stycznia 2008 roku. A oto i on:

Pytanie: Z północnego do południowego Uralu pod ziemią! Czy pan to mówi serio? 

Odpowiedź: Oczywiście, dokładnie tak, jak pan powiedział. Tylko od czasu do czasu 

trzeba wyjść na powierzchnię, by przejść z jednego podziemnego systemu jaskiń do 
drugiego. 

Pierwszą i oczywistą reakcją na słowa badacza z Jekatierinburga pana Igora M. 

(prosił o zachowanie anonimowości) jest śmiech. Z całkowitą pewnością rozmawiał 
ze mną człowiek pozostający pod urokiem bajki A. Wołkowa pt. „Siedmiu królów  

podziemia”. Ale kiedy śmiech ustał, to zacząłem sobie przypominać, co właściwie 
wiadomo o jaskiniach na Uralu? I wyszło na to, że idea Igora nie jest taka głupia,  

na   jaka   wyglądała.   Zachodni   stok   grzbietu   Uralu   okazuje   się   być   doskonałym  
miejscem   występowania   jaskiń.   Prawie   połowa   tamtejszych   gór   składa   się   z 

rozmytych wodami wapieni, dolomitów i gipsów. W miejscach tych rozciągniętych 
południkowo   znajdują   się   obszary   o   podwyższonej   podatności   na   pękanie   i  

przenikania podziemnych wód w głąb skał.

background image

Z tymi strefami pokrywają się dawne doliny Uralu – vide mapa 1. W ciągu setek  

tysięcy lat na ich brzegach i pod łożyskami rzek trwał proces tworzenia się krasu. 

Potem uralskie góry znowu ożyły i zaczęły się wznosić, a na szczytach pojawiły się  
lodowce.   Kiedy   się   roztopiły,   w   dawne   południkowe   doliny   zapełnione   osadami  

polodowcowymi werżnęły się młodsze i bardziej głębokie, często pokrywające się z  
siecią   wodną   doliny.   Rozdzielone   na   oddzielne   fragmenty   glinianymi   tamami 

systemy   jaskiniowe   ukazały   się   powyżej   poziomu   wód   podziemnych   i   stały   się 
dostępne dla ludzi. Takich jaskiń na Uralu znaleziono powyżej 500!

-   Przez   wszystkie   wieki   ludzie   z   tych   czy   innych   przyczyn   próbowali   zasiedlać 

podziemne   przestrzenie   –   kontynuował   Igor   –   poszukiwali   tam   cennych   rud, 
budowali   tajne   świątynie,   schrony.   Szczególnie   dużo   takich   właśnie   sztucznych 

konstrukcji podziemnych znajduje się w trójkącie, którego wierzchołkami są miasta 
Perm, Jekatierinburg  (d. Swierdłowsk)  i Czelabińsk  – zob.  mapa  2. Nałożenie  się 

sztucznych   konstrukcji   podziemnych   na   istniejący   system   jaskiń   spowodowało 
powstanie ogromnego podziemnego systemu korytarzy rozciągniętego na wiele, wiele 

kilometrów.

P.: No tak, ale dlaczego do dziś dnia nikt tym systemem nie przeszedł? Mamy w kraju 
wielu   sportowców   ekstremalnych,   którzy   uprawiają   turystykę   podziemną.   Istnieje 

kilkanaście dużych sekcji speleologii ekstremalnej także w uralskich miastach, czyż 
nie tak?

O.: Po pierwsze – jaskinie Uralu nie zostały zbadane tak dokładnie, jak krymskie czy 

kaukaskie,   do   których   zjeżdżali   się   speleolodzy   z   całego   byłego   ZSRR.   W   tych 
przypadkach,   kiedy   w   składzie   uralskich   ekspedycji   znajdowali   się   doświadczeni 

speleolodzy mający nawyk przechodzenia przez gliniane zapory i tamy przedzielające 
systemy   jaskiniowe   na   fragmenty,   to   odkrywano   całe   wielokilometrowe   systemy 

nieznanych korytarzy i pieczar.

Jedna z jaskiń, która okazała się być wejściem do całego podziemnego labiryntu, nosi 
nazwę Diwija. Znajduje się ona w okolicy niedużego miasta Narym. Miejscowi ją znali 

od dawna, ale twierdzili, że jej długość wynosi zaledwie kilkaset metrów. W latach 60. 
ubiegłego   stulecia   grupa   speleologów   z   MGU   postanowiła   sprawdzić,   jaką   ma 

wielkość   ta   jaskinia   Diwija.   Zbadali   oni   dokładnie   kilka   korytarzy   i   rozkopali 
podejrzane   miejsca.   Ich   wysiłki   zwieńczył   sukces.   Jeden   z   wąskich   korytarzy 

doprowadził   ich   do   całego,   wielokilometrowego   labiryntu   jaskiniowego   z 
zadziwiającymi   swą   urodą   miejscami.   Ale   to   nie   wszystko,   bowiem   według   słów 

kierownika ekspedycji, za odkrytą nową częścią Diwiji znajduje się jeszcze jeden, nie 
odkryty ogromny system jaskiniowy z wielkimi salami i galeriami…

Druga przyczyna może wydawać się absurdalną, mistyczną, ale nie wolno jej pominąć 

w   rozważaniach.   Przeanalizowałem   wiele   nieszczęśliwych   wypadków,   które   miały 
miejsce  w  uralskich   jaskiniach,   i  doszedłem  do  wniosku,   że   większość  z   nich  jest 

wbrew prawom fizyki. Mam takie przeczucie, że coś lub ktoś w sposób nienaturalny 
przeszkadza   w   przechodzeniu   przez   niektóre   jaskinie.   Istnieją   w   nich   takie 

ograniczenia, po przekroczeniu których zaczyna się odczuwać negatywny wpływ na 
psychikę   człowieka,  coś  powoduje,   że   zaczyna   się   on   zachowywać   nielogicznie, 

background image

popełnia   niebezpieczne   czyny,   od   których   –   nie   wiedzieć   czemu   –   nie   może   się 

powstrzymać.   I   nawet   bardzo   doświadczeni   speleolodzy   popełniają   błędy,   których 
potem nie są w stanie wyjaśnić. Nie mogą, jeżeli wszystko zakończyło się dobrze. A 

przecież   niejednokrotnie   zdarzały   się   tragedie,   jak   np.   w   wielopiętrowej   jaskini 
Sungan. 

P.: Co to za jaskinia?

O.:  Jest to jedna z najdłuższych na Uralu, długość chodników tylko na najniższym 

poziomie   sięga   ośmiu   kilometrów!   Badało   ją   wielu   speleologów   i   wszyscy   oni 
opowiadali o halucynacjach słuchowych i wzrokowych odczuwanych przez ludzi w tej 

jaskini. 

Speleologowie niejednokrotnie szturmowali tą jaskinię i dochodząc do jej drugiego 
dna   wspominali   to   uczucie   niepojętego,   niczym   nie   uzasadnianego   strachu,   który 

dopadał ich w jednym z jaskiniowych korytarzy. Korytarza tego nikt nie przeszedł do 
końca do dnia dzisiejszego… Inni znów wspominali o nieprzewidywalnej huśtawce 

nastrojów   w   czasie   eksploracji   tej   jaskini,   co   zdarzało   się   nawet   najbardziej 
zahartowanym z nich. 

Właśnie ta okoliczność mogła stać się przyczyną tragedii, która rozegrała się w tej 

jaskini   40   lat   temu:   zginęli   tutaj   dwoje   wybitnych   speleologów   z   Moskwy   – 
Walentyn Alieksienskij i Jelena Alieksiejewa

… Kończyła się zimowa, wielodniowa eksploracja jaskini. Eksploratorzy wspięli się z 

niższego   poziomu   i   zatrzymali   się   obok   speleologicznej   drabiny,   zrobionej   ze 
specjalnych stalowych łańcuchów i aluminiowych stopni (była ona podwieszona na 

specjalnym   kołowrocie).   Zatrzymali   się   oni   porażeni   niezwykłym   widowiskiem: 
drabinka   pokryła   się   lodem,   bowiem   wejście   zamieniło   się   w   wodospad.   Próba 

wspinania się po tak oblodzonej drabince na 100% musiała zakończyć się tragicznie. 
Wydawałoby   się,   że   tylko   wystarczyło   poczekać   parę   godzin,   aż   woda   przestanie 

płynąć lub poczekać, aż z okolicznej farmy ktoś podejdzie do kołowrotu i zapyta, co ze 
speleologami.   Ale   ubrany   w  nieprzemakalny   kombinezon   Alieksienskij   poszedł   po 

drabinie odbijając lód ze stopni i kuląc się by uniknąć strumienia spadającej z góry 
wody. Na początku jego towarzysze widzieli go, a potem już tylko słyszeli, a potem 

przestał się nawet odzywać do nich. Potem w ślad za nim poszła Lena Alieksiejewa, i 
stało się z nią to samo: z początku odzywała się na wołania, potem znikła z widoku i 

zamilkła. Na zawsze…

Po   kilku   godzinach   do   wylotu   jaskini   podeszli   miejscowi   chłopi,   którzy   pomogli 
speleologom   wydostać   się   na   zewnątrz.   Kiedy   przy   pomocy   traktora   udało   się 

wyciągnąć   na   zewnątrz   drabinę,   to   ukazał   się   straszny   widok   –   Walentyn   i   Lena 
zmienili się w lodowe posągi. Zamarzli na śmierć!... 

P.: A zatem przekonał mnie pan, co do tego, że jaskinie karzą ludzi za ciekawość. No, 

ale w istniejący system podziemnych połączeń pomiędzy Północnym a Południowym 
Uralem… Czy istnieją dowody wskazujące na istnienie takich systemów jaskinnych, 

które składają się ze sztucznych i naturalnych fragmentów? 

background image

Widząc,  że wątpię w jego słowa,  Igor   zdjął  z  półki  kilkakrotnie  złożoną  płachtę  

papieru. Nawet dyletant zorientowałby się, że na planie tym ukazano dwa typy 
galerii. Geometrycznie prawidłowa sieć sztucznie wykopanych korytarzy to tu, to 

tam łączy korytarze i sale naturalnego pochodzenia. 

Przed nami znajduje się fragment podziemnego systemu, który odkryto w okolicach 
Jekaterinburga.  Do niego można wejść wprost z miasta,  ale system ten nie został 

jeszcze   pokonany   przez   nikogo…   Mnie   się   udało   w   ciągu   48   godzin   przejść   – 
pokonując liczne podziemne strumienie – do końca tylko jednego z tych korytarzy. 

Zdziwiony? No to otwórzmy książkę o krasie uralskim, którą wydała AN ZSRR w 1979 

roku w śladowym nakładzie. Okazuje się, że przy zasypywaniu jednego z dawnych 
obniżeń   terenu   pomiędzy   miastami   Niżnie   Sierni   a   Njazepietrowskiem   23   z   45 

znajdujących   się   tam   skalnych   szczelin   miało   połączenia   z   podziemnymi 
przestrzeniami o wysokości do 10 metrów! Znajdujący się tam górotwór był niemal w 

połowie pusty! Tak zatem, kto wie, czy idąc tymi systemami jaskiń nie uda się przejść 
z północnego Uralu do Południowego?

Nie tylko jaskinie…

Przekładając ten tekst od razu przypomniała mi się lektura mej młodości „Podróż do 

wnętrza Ziemi” Juliusza Verne’a, „Tajemnica ślepych ptaków” Ludviga Součka i 
książki  Macieja   Kuczyńskiego,  Jacka   Kolbuszewskiego,  Władimira 

Obruczewa,  Józefa   Sękowskiego,  Erazma   Majewskiego  i   innych   autorów 
traktujące o tajemniczych przestrzeniach planetarnego podziemia.  Przypomniał mi 

się cytat o tym, że Ziemia przypomina stary dom pełen szpar i dziur… Poza tym wciąż 
każda wzmianka o systemach jaskiń przypomina legendę o Agharcie przekazaną przez 

prof. Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego w jego książce „Przez kraj ludzi, 
zwierząt i bogów”. 

Wspominaliśmy   już   poprzednio   o   uralskich   „pisanicach”   –   rysunkach 

naskalnych   na   Uralu.   Geolog   i   mineralog,  dr   Tjurin-Awińskij  z   Samary,   jest 
całkowicie   przekonanym,   że   nasza   planeta   w   przeszłości   była   odwiedzana   przez 

przedstawicieli   pozaziemskich   cywilizacji.  Jego   zdaniem,   te   dziwne   uralskie 
rysunki   naskalne   są   niczym   innym,   jak...   wyobrażeniami   wzorów 

chemicznych!!!  Każdy   uczeń   ze   szkoły   średniej   zna   ten   graficzny   sposób 
ukazywania wzorów chemicznych, tzw. „wzorów strukturalnych”, używanych głównie 

w  chemii  organicznej.   Uczony   wykreował   śmiałą   hipotezę,   że   te  chemiczne   wzory 
mogły   być   kiedyś   przekazane   ludziom   pierwotnym   przez   Przybyszów   z   Kosmosu, 

którzy onegdaj odwiedzili Ziemię. Według nas alternatywą do Przybyszów z Kosmosu 
są   przedstawiciele   zmierzchłych   cywilizacji   zamieszkujący   Ziemię,   a   opisanych   w 

starożytnych hinduskich poematach…  
A  jeszcze   przypomnijmy   sobie   rosyjskie   uralskie   legendy   o   ludziach   z   gór,   którzy 

mieszkali pod ziemią i utożsamiano ich z gnomami, goblinami i innymi chtonicznymi 
istotami Podziemia. Być może są to relacje o ludziach pozostałych po straszliwym 

konflikcie, który zmiótł z powierzchni Ziemi wysoko rozwiniętą cywilizację Imperium 
Atlantydzkiego, którzy przez stulecia zamieszkiwali jaskinie obawiając się wyjść na 

powierzchnię zdewastowanej przez konflikt Ziemi. Brzmi to równie sensownie, jak 
hipoteza o odwiedzinach Przybyszów z Kosmosu…  

background image

I żeby zakończyć ten rozdział, chcemy zaprezentować jeszcze jedną hipotezę na temat 
zagłady Atlantydy, której twórcami są Robert Leśniakiewicz i jego siostra Wiktoria, a 

oto i ona:

Zagłada Atlantydy: Winna cykliczna „plama gorąca”? Spór o istnienie Atlantydy trwa 
już   dwa   i   pół   tysiąca   lat,   tj.   od   czasu   podania   relacji   o   tej   tajemniczej   wyspie   - 

niektórzy twierdzą, że całym kontynencie - przez Platona (437-347 p.n.e.) jednego z 
siedmiu  mędrców  Starożytności,  w dwóch tzw.  dialogach  „Timajos”  i  „Krytias”,  w 

których opisał on Imperium Atlantydzkie i jego zagładę, która miała miejsce jakieś 
10-12 tysięcy lat temu.

Jak dotąd nikomu nie udało się podać prawdziwej przyczyny tragedii, która rozegrała 

się około roku 10.000 p.n.e. gdzieś na Środkowym Atlantyku, o dwa dni drogi na 
zachód od Słupów Herkulesa, gdzie leżał kraj Hesperyd i celtycki Avalon. Przyjmuje 

się,   że   przyczyną   zatopienia   Atlantydy   były   potężne   wybuchy   wulkanów   -   tak   to 
podają   encyklopedie.   Inna   teoria   wiąże   zagładę   Imperium   ze   spadkiem   dużego 

meteorytu czy asteroidu - czyli powtórką na mniejszą skalę wydarzenia sprzed 65 mln 
lat, kiedy to zagładzie uległy dinozaury. Tak czy inaczej, większość hipotez obraca się 

wokół przyczyn geofizycznych.

Jak dotąd jednak, nikt nie powiązał tego wydarzenia z tektoniką płyt i zjawiskami jej 
towarzyszącymi. Wydaje nam się, że istnienie płyt lądowych i oceanicznych, (tzw. kier 

litosferycznych)   oraz   znajdujących   się   pod   nimi   pióropuszów   gorąca   (nazywanych 
również punktami czy plamami gorąca - w literaturze światowej hot spots) może być 

wyjaśnieniem   zagłady   tej   tajemniczej   wyspy,   która   musiała   istnieć   na   środku 
Atlantyku. Inna lokalizacja jest po prostu niemożliwa, by była prawdopodobna...

Jak wszystkim w tej chwili powszechnie wiadomo, Ziemia składa się z kilkunastu płyt 

kontynentalnych   i   oceanicznych,   które   znajdują   się   w   ciągłym   ruchu.   Płyty 
kontynentalne   są   poruszane   przez   płyty   oceaniczne,   które   powstają   w   dolinach 

ryftowych   pośrodku   oceanów,   zaś   znikają   -   są   subdukowane   mówiąc   uczonym 
językiem - w strefach subdukcji, którymi są rowy oceaniczne - najgłębsze miejsca we 

Wszechoceanie. To właśnie subdukcja płyt oceanicznych powoduje ich ruch oraz ruch 
materii   w   komórkach   konwekcyjnych,   a   zatem   całość   zjawiska   zwanego 

spreadingiem.   Wciąż   jednak   nie   było   za   bardzo   wiadomo,   co   z   kolei   powoduje 
generowanie   płyt   oceanicznych,   skąd   następował   stały   dopływ   magmy   do   dolin 

ryftowych   i   wulkanów.   Odpowiedź   przyszła   znowu   z   głębin   Ziemi:   otóż   z 
wewnętrznych warstw naszej planety ku jej skorupie biją potężne pióropusze gorącej 

materii, które przebijają się ku jej powierzchni tworząc „plamy gorąca”. Jak dotąd 
uczeni   znaleźli   40   takich   miejsc   na   powierzchni   Ziemi,   gdzie   magma   płynąca 

bezpośrednio z nich wydostaje się na powierzchnię tworząc potężne wulkany. Są to 
m.in. Wyspy Galapagos, Azory, Wyspy Zielonego Przylądka, Hawaje - gdzie znajduje 

się najpotężniejsza góra na Ziemi mierząca ponad 10.000 m od dna oceanu do jej 
wierzchołka i Islandia - która jest wyniesionym fragmentem dna morskiego i jednym 

wielkim wulkanem.

No   właśnie   -   Islandia.   Wydaje   nam   się,   że   właśnie   na   tej   wyspie   mgieł, 

wichrów, wulkanów i lodowców znajduje się klucz do zrozumienia tajemnicy zagłady 

background image

Atlantydy.   Jak   już   powiedziano   -   Islandia   jest   wyniesionym   nad   poziom   oceanu 

fragmentem   dla   morskiego.   Zasadnicze   pytanie   brzmi:   co   spowodowało   to 
wyniesienie?   Wszak   Islandia   jest   przecięta   od   Vík   po   Raufarhöfn   ryftem 

przebiegającym właśnie przez Vatnajökull, wzdłuż którego wydostaje się magma na 
powierzchnię   Ziemi   i   dzięki   czemu   wyspa   istnieje   na   mapie   świata,   na   północnej 

części podwodnego grzbietu Reykjanes. To prawda, ale jeszcze nie cała, bowiem pod 
Islandią  znajduje się właśnie pióropusz gorąca, którego parcie ku górze powoduje 

wyniesienie tego fragmentu dna oceanicznego na wysokość prawie 4 km nad poziom 
dna oceanicznego. Dowodem na to jest nieustający wulkanizm na tej wyspie, która 

jest geologicznie młoda i liczy sobie nie więcej, niż 65 mln lat. Pod jej największym 
lodowcem Vatnajökull znajduje się uaktywniający się co 4-10 lat wulkan Grimsvatn 

(Grimsvötn)   –   1.719   m   n.p.m.   i   Hvannadalshnúkur   –   2.119   m   (najwyższy   szczyt 
Islandii), i 138 innych wulkanów, z których 26 jest stale aktywnych.

Do czego zmierzamy?

Zmierzamy do tego, że Atlantyda była być może takim wyniesionym obszarem dna 

morskiego na akwenie leżącym bezpośrednio vis-à-vis Cieśniny Gibraltarskiej – co 
widzimy na załączonej mapce 1. Wyspa (czy nawet archipelag) ta była dostatecznie 

duża,   by   blokować   przepływ   Golfsztromu   i   dzięki   temu   w   Europie   i   Ameryce 
Północnej od czasu do czasu pojawiały się i znikały pokrywy lodowe. Atlantydę być 

może zamieszkiwała jakaś cywilizacja, która być może miała swe kolonie w Europie: 
Brytania, Bretania, Hiszpania i część wybrzeży Północnej Afryki oraz w Amerykach – 

szczególnie   w   basenie   Morza   Karaibskiego.   W   takim   przypadku   nie   ma   racji  sir 
Brinsley   le   Poer-Trench   –   Lord   of   Clancarty,   który   w   Anglii   widzi   prowincję 

Atlantydy. (=> Brinsley le Poer-Trench –  Men Among Mankind, Londyn – Nowy 
Jork 1962 oraz  Operacja Ziemia, Londyn 1976 – na stronie internetowej Systemu 

Miłości Narodów –  

www.sm.fki.pl

) Była to tylko jej kolonia i nic nadto... Bawiąc w 

Hiszpanii Portugalii, Ceucie i Maroku na tamtejszych plażach znajdowaliśmy dużą 

ilość drobnych kamieni w kolorach czerwonym, białym i czarnym. Do tego dużą ilość 
przeźroczystych kamyków, jakby z butelkowego szkła, które nie mogły być szczątkami 

meteorytów   czy   tektytami,   których   najbliższe   pole   znajduje   się   na   Saharze.   Takie 
kolory miały domy i inne budowle Atlantydy. Butelkowe szkło, które jak sądzimy było 

wulkanicznego pochodzenia, znajdywali także nasi przyjaciele z Florydy, i kolorowe 
kamyki też. Czy jest to tylko przypadkowa zbieżność? Nie ma takich „przypadkowych 

zbieżności”   –   Atlantyda  naprawdę  istniała!   Atlantyda  istniała   dzięki   pióropuszowi 
gorącej   magmy,   który   wyniósł   ją   na   wysokość   co   najmniej   4.000   m   nad   poziom 

Wszechoceanu.

Co   stało   się   120   stuleci   temu?   Możemy   tylko   przypuszczać.  Płk   James 
Churchward
  –   twórca   teorii   o   Pacyfidy   czyli   kontynencie   Mu   (Moo)   sądzi,   że 

Pacyfida stała na ogromnych podziemnych pustkach, które zawaliły się pod wpływem 
gigantycznego  terremoto.   Coś   w   tym   jest,   ale   za   podziemne   pieczary   należałoby 

podstawić „gorący punkt”, który wypychał ku górze dno oceaniczne, tworząc ogromny 
bąbel na powierzchni dna oceanicznego. Wyobraźmy sobie teraz, że w ten bąbel trafia 

mała asteroida... Co się wtedy stanie?

Energię impaktu pochłonie ciekła materia pióropusza, ale sam bąbel jak przekłuty 
balon   opadnie   na   dno   oceanu   grzebiąc   pod   falami   to,   co   znajdowało   się   na   jego 

background image

powierzchni.  ...i   nadszedł   jeden   dzień   i   jedna   noc   okropna  –   napisał   Platon.   To 

tłumaczyłoby stosunkowo małe straty poniesione przez przyrodę naszej planety od 
tego impaktu  12.000  lat temu  i fakt  przetrwania   przez  ludzi  i  mniejsze zwierzęta 

potężnych trzęsień ziemi i tsunami oraz runięcie Golfstromu na północny Atlantyk i 
wywołane tym stopienie lodowych czasz na półkuli północnej Ziemi. Ale powyższe 

wyjaśnia  tylko  jednorazowy  epizod – ten najmłodszy,  sprzed 12 mileniów.  A tych 
zlodowaceń i interglacjałów było już cztery!

Być  może było jeszcze inaczej – gorąca plama dopiero się tam tworzy od środkowego 

Trzeciorzędu i jej „praca” jest jeszcze niestabilna. Bąbel utworzony jej aktywnością już 
to wynurza się nad powierzchnię Atlantyku, już to zanurza się w jego wodach, co 

powoduje cykliczne glacjały i interglacjały. A zatem wygląda na to, że wyspa Atlantyda 
przeżyła   już  cztery  cykle  swego  „życia”  i  –   o ile   wierzyć  Edgarowi   Cayce’owi  i 

innym wizjonerom oraz przekazom, które otrzymują niektórzy kontaktowcy w czasie 
telepatycznych kontaktów z Obcymi – już wkrótce nastąpi jej piąte pojawienie się na i 

w wodach Atlantyku...

„Pióropusz gorąca”, który jest za to odpowiedzialny jest cały czas aktywny, tyle że od 
12.000 lat jego aktywność zmniejszyła się do minimum i dno oceaniczne znajduje się 

na głębokości 6.000 m pod powierzchnią Atlantyku. Czynne są wulkany na Wyspach 
Kanaryjskich – które są jedynym namacalnym dowodem na istnienie tej wyspy. Także 

podmorski wulkanizm – jak widać z załączonej mapki 2 – w tym rejonie Oceanu 
Atlantyckiego   także   koncentruje   się   wokół   Azorów,   Madery   i   Wysp   Kanaryjskich. 

Ostatnie badania sonarowe dna Atlantyku w tym rejonie pokazują również topografię 
dna morskiego podobną do topografii Atlantydy z opisów Platona.

Co   to   oznacza?   Ano   to,   że   nie   było   jakiegoś   gwałtownego   kataklizmu   i   wyspa 

Atlantyda  poszła na dno stosunkowo spokojnie, w przeciwnym przypadku góry te 
zostałyby starte na rumowiska kamieni... Pierwszym sygnałem nadchodzącej zmiany 

było uspokojenie się wulkanów.  Oczywiście wszystko odbyło się spokojnie w skali 
planety, bo dla ludzi był to jednak straszliwy kataklizm –  jeden dzień i jedna noc 

okropna...- ale większość z nich zdołała się uratować i uciec do kolonii. Resztę znamy.

Czy tak było – tego nie wiemy na pewno, ale wiele na to wskazuje. Jeżeli tak jest, to 
przekonamy się o tym wkrótce, kiedy „pióropusz gorąca” podwyższy  swą aktywność i 

dno oceaniczne zacznie się dźwigać w okolicy Azorów, a tamtejsze wulkany zaczną 
gwałtowne erupcje. Oczywiście narodziny (powtórne) nowej wyspy wielkości Islandii 

(103.000   km

2

),   czy   nawet   większej,   będzie   stanowiło   naruszenie   równowagi 

ekologicznej   i   tektonicznej   naszej   planety,   co   odbije   się   także   i   na   nas   w   postaci 

nowego zlodowacenia Europy i Ameryki Północnej. Być może złagodzi to nieco efekt 
szklarniowy, ale może wreszcie będą w Polsce porządne zimy?

I jeszcze jedno doniosłe – jak się nam zdaje – spostrzeżenie, a mianowicie – spójrz 

Czytelniku   na   ukształtowanie   dna   Atlantyku   pomiędzy   Azorami   a   Gibraltarem   na 
mapce 1. Znajdują się tam podwodne góry stojące na uskokach. A teraz spójrz na 

zachodnią   stronę   ryftu.   Po   drugiej   stronie   powinna   znajdować   się   analogiczna 
formacja, ale jej nie ma... Jest regułą, że każda formacja po wschodniej stronie ryftu 

ma   swój   odpowiednik   po   jego   zachodniej   stronie   i   vice-versa,   i   tak   np. 
odpowiednikiem Wysp Zielonego Przylądka są Bermudy. W tym przypadku reguła ta 

background image

została naruszona! Uczeni starając się jakoś wytłumaczyć tą anomalię wprowadzili 

tam   przedłużenie   rozgraniczenia   pomiędzy   nieruchomą   Płytą   Afrykańską   a 
napierającą na nią z północnego-zachodu Płytą Euroazjatycką, ale na pewno nie to 

spowodowało powstanie tam podwodnego wyniesienia. Przypomina nam to trochę 
sytuację   panującą   w   tzw.   Trójzłączu   Afaru,   NB,   pod   którym   też   znajduje   się 

„pióropusz gorąca”... Jak widać, hipoteza gorącego punktu pod tamtym rejonem dla 
Atlantyku zyskuje mocny punkt.  

Pożyjemy zobaczymy – najgorsze jest zawsze przed nami – co jest o tyle adekwatne, 

że na przemiany geologiczne nie mamy żadnego wpływu i jedyne, co możemy zrobić, 
to się do nich przystosować. A zatem czekajmy i bądźmy gotowi.

ROZDZIAŁ VII - Megality – 
aspekt energetyczny

Od początku istnienia blogu Centrum Badań Zjawisk Anomalnych zamieszczane są w 
nim artykuły  Pani  Zofii   Piepiórki   –  Eleonory,  która  bada  je  od  wielu  już  lat. 

Zamieszczono   na   blogu   także   kilka   naszych   koncepcji,   co   do   ich   pochodzenia.   W 
zasadzie jesteśmy przekonani – podobnie jak zagraniczni badacze, co do tego, że  są 

one swego rodzaju echem świetności dawnych cywilizacji – cywilizacji Atlantydy, czy 
jeszcze starszej od niej cywilizacji Atlantyki. Osobiście jesteśmy przekonani, że cała ta 

wiedza   już   kiedyś   była   ludziom   znana   i   została   zapomniana   -   a   raczej   była   ona 
przekazywana   z   pokolenia   na   pokolenia,   tylko   że   w   czasie   tego   przekazywania 

pozostała z niej tylko pamięć o jej fantastycznych - z punktu widzenia prymitywnych 
mieszkańców   naszej   planety   -   możliwościach.   A   teraz   popatrzmy   na   to   z   punktu 

widzenia tychże ludzi. Kim byli ludzie, którzy posiadali takie możliwości? Ci ludzie 
byli bogami naszej planety!

Niedawno   Robert   Leśniakiewicz   polemizował   z   przeciwnikiem   teorii   o   istnieniu 
Atlantydy, Interterry czy Atlantyki, który twierdził, że gdyby te cywilizacje istniały, to 

pozostałyby po nich ślady w postaci robót górniczych. Owszem - ten pan miał rację, 
ale...   Po   pierwsze   -   gdyby   te   roboty   górnicze   były   prowadzone,   to   ślady   po   nich 

zostałyby zatarte przez czas - wszak od upadku Imperium Atlantydzkiego upłynęło 
12.000 lat! Po drugie - nawet gdyby pozostały w górotworze jakieś maszyny, to po 

upływie tego czasu obróciłyby się one w gniazdowe złoża rudy żelaza z dodatkami 
metali kolorowych i być może REE

19

. Istnieje jeszcze alternatywa do tego, ale o tym 

19

 Pierwiastki ziem rzadkich. 

background image

potem. I po trzecie - cywilizacja, która potrafiłaby tworzyć jedne pierwiastki z drugich 

w skali przemysłowej, nie musiałaby bawić się w kopalnictwo rud, mogąc dokonywać 
transmutacji w miarę swych potrzeb... 

Po upadku Imperium Atlantydy, co mogło się stać wskutek wojny domowej, wojny 
pomiędzy cywilizacjami czy wskutek katastrofy ekologicznej, wiedza Atlantydy była 

przekazywana   z   ojca   na   syna,   aż   straciła   swój   pierwotny   sens.   Ci   wszyscy   ludzie, 
których wymieniłem na początku, odkryli częściowo sens przekazów z Atlantydy i być 

może udało im się osiągnąć przedłużenie życia o ileś tam lat, co oczywiście wzbudziło 
czujność   Świętej   Inkwizycji   z   wiadomymi   skutkami:   tortury,   proces,   stos   lub 

dożywotnie więzienie. Wszak książęta kościoła też chcieli długo żyć, a że przy pomocy 
tego,   co   oni   zwali   czarami,   a  de   facto  było   jedynie   wykoślawioną,   zwyrodniałą 

starożytną wiedzą...

W czasie wrocławskiego VII UFO Forum, w kwietniu 2003 roku, mieliśmy okazję 

widzieć to, co sfilmowała ekipa "Nie do wiary" w Indiach. Były to popisy różnych 
fakirów, które mi skojarzyły się z próbami, jakie przechodzą astronauci przed lotem w 

Kosmos.  To  też  jest  przekaz   kulturowy   z  Atlantydy.  Nie   zapominajmy,   że  kultura 
hinduska licząca sobie 8.000 lat jest jedną z najstarszych kultur na Ziemi! To przecież 

w   „Mahabharacie"   i   „Ramayanie"   spotykamy   opisy   latających   maszyn   i   innych 
urządzeń, w tym broni, które istniały jeszcze wcześniej, niż te poematy napisano. To w 

tych poematach pisze się o lotach ludzi w Kosmos i zasiedlaniu innych planet. To w 
tych   poematach   pisze   się   o   starożytnych   cywilizacjach   dysponujących   ogromną   - 

nawet dla nas ludzi XXI wieku wiedzą! Dokładnie takim samym przekazem jest także 
alchemia - tylko z innej dziedziny - chemii i biologii... Pomyślmy tylko - wytworzenie 

homunkulusa to nic innego, jak wytworzenie człowieka transgenicznego. Nowej istoty 
ze   zmutowanym   genotypem.   A   te   wszystkie   znane   nam   z   greckich,   chińskich, 

japońskich,   hinduskich,   skandynawskich,     słowiańskich,   indiańskich,   murzyńskich 
legend, podań czy mitów potwory, chimery, cyklopy, smoki, wilkołaki, itp. hybrydy 

istot żywych, to co? To przecież produkty inżynierii genetycznej! Być może były to po 
prostu... biologiczne maszyny, roboty, które służyły ludziom i pracowały dla nich... 

Pomyśl   Czytelniku   -   taka   biologiczna   cywilizacja   byłaby   pozbawiona   wszelkich 
„dobrodziejstw"   naszej   (ponoć   wspaniałej)   cywilizacji:   brudu,   smrodu,   plam   ropy 

naftowej   na   oceanach,   radioaktywnej   trucizny,   milionów  ton   odpadów   i   śmieci!   I 
ginąc nie pozostawiłaby po sobie żadnych śladów - poza tymi, które zbudowano z 

najtrwalszego materiału: kamienia!

Ale   wróćmy   do   megalitów.   Te   słowa   napisano   w  2004   roku,   i   jak   dotąd   postępy 

inżynierii  genetycznej  wskazują  na  to,  że mieliśmy  rację.  GMO

20

  są  faktem,   który 

widzimy i nawet spożywamy codziennie. Ale to, co opisano, to nie była wizja, tylko 

ściśle naukowe przewidywanie oparte na faktach, a nie ezoterycznych majakach. 

A teraz przypomnijmy o czym mowa:

ATLANTYDA. Legendarny ląd wspomniany pierwszy raz przez Platona. Powiedział 
on: 

20

 Genetycznie Modyfikowane Organizmy. 

background image

...Atlantyda leżała za słupami Herkulesa. Była wielką potęgą, jej obszar sięgał aż do 

zachodniej   Europy   i   Afryki...  Według   Platona   istniała   około   9   500   lat   temu. 
Atlantyda zatonęła, przykryły ją wody oceanu. Długo zastanawiano się czy był to tylko 

mit   stworzony   przez   Platona,   czy   rzeczywiście   istniał   ten   ląd....?   Już   w   tamtych 
czasach wielu uczniów Platona kłóciło się między sobą. 

Francis Bacon  w 1626 roku również wspomniał ten kontynent. Legendy, mity i 
bajki dotyczące Atlantydy i jej zagłady w XX wieku coraz mocniej pochłonęły ludzi. 

Naukowcy   wskazują   na   wiele   miejsc,   które   mogą   być   tym   zapomnianym 
kontynentem. 

Wyspy na Oceanie Atlantyckim łącznie z Arktyką, Azorami, Bahama, Kubą, wyspami 
Karaibskimi i Boliwią a na wschodzie, Kreta, Santoryni, Płn. Afryka i Morze Czerwone 

uważane są za teren, który zajmowała Atlantyda. Naukowcy i różni badacze Atlantydy 
opisują jej kulturę i wielką potęgę. 

Było to: 

- mocarstwo panujące na świecie ok. 10 000 lat temu 

- ciągle ten ląd jest bardzo sekretny dla świata. 

Biblijny   potop   w   Starym   Testamencie   i   700   lat   życia   Noego   jest   utożsamiane   z 

Atlantydą. 

...Po   siedmiu   dniach   spadły   na   ziemię   wody   potopu.   W   roku   sześćsetnym   życia 
Noego, w miesiącu drugim, siedemnastego dnia tego miesiąca, w tym właśnie dniu  

wytrysnęły źródła wielkiej otchłani i otworzyły się upusty nieba... 

(Rdz. 7:10 - 11) 

Platon w swoim dialogu o Atlantydzie przedstawił 11 opisów i teorii mówiących o 
kulturze   Atlantydy.   Z   jego   dialogu   wynika,   że   ten   kontynent   był   większy   niż   cały 

Półwysep Arabski, a królował na nim Bóg Posejdon. Nazwa Atlantyda wywodziła się 
od   imienia   pierwszego   syna   Posejdona,   Atlasa.   Ląd   umiejscowiony   za   słupami 

Herkulesa,   za   Gibraltarem,   na   oceanie   Atlantyckim   był   podzielony   na   dziesięć 
różnych terytoriów. Platon opisał stolicę Atlantydy jako wielkie miasto, mieszkało tam 

bardzo   bogate   społeczeństwo.   Zajmowali   się   polityką   i   posiadali   armię.   Egipskie 
zapisy opisują wojny między Ateńczykami i Atlantami, również wspominają, że obie 

te   cywilizacje   były   zniszczone   podczas   wielkiej   katastrofy   jaka   wydarzyła   się   w 
tamtych czasach. 

Wymienionych jest wiele powodów, które mogły zniszczyć kulturę Atlantów: 

1. Jej własna potęga 

background image

2. Uderzenie wielkiego asteroidu lub komety 

3. Trzęsienie ziemi, wielka aktywność wulkaniczna i podnoszenie się fali wody 

4. Podnoszący się poziom wody spowodował topnienie lodowca 

5.   Wymienia   się   też   przebiegunowanie   Ziemi   i   drastyczne   zmiany   pogody 
spowodowane tym wydarzeniem 

Jednak   wszystkie   kultury   na   Ziemi   mówią   o   wielkiej   powodzi   w   tym   regionie. 
Starożytni Grecy przypuszczali, że stało się to ok 10 000 lat temu. Platon zasłyszał 

historię o Atlantydzie od Solona, oprócz niego również mówili o Atlantydzie Edgar 
Cayce, H. P. Błavacka
, nie jest ta historia obca hinduskim Brahminom i Druidom. 

W książce „The story of Atlantis" jej autor  Wiliam Scott - Elliot, antropolog daje 
dokładne opisy Atlantydy. Wskazuje na ludy Mongołów, Semitów i Tolteków, którzy 

mogą być potomkami Atlantydy. 

Toltekowie   byli   cywilizacją   wysoko   rozwiniętą.   Rozwijali   się   w   drodze   zdolności 

paranormalnych, nie była im obca technologia. Ale jak niosą wieści używali swych 
mocy do kontrolowania i manipulowania w diabelski sposób innymi osobami. Ich 

moralny upadek był rezultatem ich własnego upadku. 

Różnie umieszcza się geograficzne położenie Atlantydy na kuli ziemskiej: 

- na Atlantyku, 

- na morzu Śródziemskim, 

- w zachodniej Europie i w Afryce, 

- również wspomina się teren morza Kaspijskiego i Czarnego, 

- są tacy, że umieszczają ten ląd w zatoce Meksykańskiej 

- i w dorzeczu rzeki Mississippi. 

Jedną z terorii zagłady Atlantydy jest zniszczenie przez uderzenie w ten ląd asteroidu 
lub   komety,   ten   pogląd   przedstawił  Ignatius   Donnelly.   Wielki   impakt 

spowodowany tym uderzeniem rozpuścił lodowiec i nastąpiło zatopienie lądu. 

Edgar   Cayce   w   czasie   jego   proroczych   przepowiedni   często   mówił,   że   Atlantyda 

zatonęła.  Twierdził,   że była   to wyspa  wielkości  Europy i  Rosji.  Umiejscowił   ją na 
obszarze od morza Śródziemnego aż po zatokę Meksykańską, według niego rozciągała 

się na większej części dzisiejszego oceanu Atlantyckiego. 

Cayce uważał również, że ruiny świątyni znalezionej w Bimini niedaleko Florydy są 

pozostałością   po  Atlantydzie.   Opisał   dokładnie   atlantów,   znawców   zaawansowanej 
technologii.   Platon   twierdził,   że   Atlantowie   byli   bardziej   rozwinięci   na   morzu, 

background image

posiadali doskonałe okręty ale również zajmowali się ogrodnictwem. Cayce również 

mówił, że Atlantyda istniała już ok. 50 000 lat temu a zaginęła ok. 10 500 lat temu. 
Około 28 500 lat temu ten kontynent został przejęty przez trzy inne wyspy: Arianów, 

Posejdoni i Og, właśnie ich mieszkańcy doprowadzili do zniszczenia Atlantydy. Tym, 
którym udało się przeżyć powędrowali na inne lądy na Ziemi. 

Nowa hipoteza  Wiaczesława Kudriawcewa  z Instytutu Prehistorii, w oparciu o 
dialog   Platona:   Wielka   Brytania,   Irlandia,   północna   Francja   są   pozostałością   po 

Atlantydzie. 

Jest jeszcze wiele innych teorii odnośnie tego lądu. Naukowcy poszukują Atlantydy w 

różnych   miejscach   na   Ziemi.   Są   też   tacy,   którzy   wyrażają   opinie,   jakoby   ten   ląd 
zaginął nieco później, ok. 8 500 lat temu. 

Wokół Atlantydy zawsze budzi się wielkie zainteresowanie, jest dużo dyskusji i jeszcze 
więcej   kontrowersji.   Wielu   naukowców   i   archeologów   bada   kulturę   minojską   na 

wyspie Krecie i na wyspie Santorynii. Starożytni minojczycy byli potężni, dominowali 
na Cykladami. 

Wyspa   Santorini   leży   nieopodal   Krety,   zniszczona   przez   wulkan   1600   lat   temu. 
Geolodzy   twierdzą,   że   pierwsze   potężne   wybuchy   wulkanów   na   Santorynii   miały 

miejsce już 23 000 lat temu. Ostatni bardzo niszczący, zakłócił obszar całej Europy, 
Azji i Afryki 1600 lat temu. 

Na Ziemi znajduje się bardzo dużo mistycznych i zagadkowych lądów przypisywanych 
Atlantydzie.   Po   całkowitym   zatonięciu   Atlantydy   liczna   grupa   jej   mieszkańców 

wyemigrowała   do   Egiptu.   Wielcy   Kapłani   zwani   Ra   Ta   dali   początek   kulturze 
egipskiej. Najwięcej sekretów dotyczących Atlantydy zobaczyło świat w latach 1958 - 

1998.   Stare   teorie   głoszone   przez   Platona,   H.   P.   Błavacką,  Rudolfa   Steinera
Aleistera Crowleya i Francisa Bacona znalazły potwierdzenie. 

W roku 1970 Dr  Ray Brown  w pobliżu wysp Bahama odkrył pod wodą kamienne 
struktury   przypominające   piramidy.   Podczas   nurkowania   i   badania   tych   wielkich 

podwodnych monumentów zauważono źródło światła. Nurkowie podążyli w tamtym 
kierunku  i   ujrzeli   kryształ   w   wielkości   czterech  cali   ozdobiony   wokół   czerwonymi 

kamieniami. Brown wypowiedział się, 

... że ten kryształ miał wielką mistyczną moc. Osoby znajdujące się w jego pobliżu  

odczuły dziwną falę, jakby podmuch wiatru. (...) razem zimno i ciepło rozchodziło 
się wokół, jakby warstwy na przemian, było to czuć w bardzo dalekiej odległości od 

tego źródła światła...

Zaobserwowano   światło   i   słyszeli   głosy   i   wszyscy   poczuli   dziwne   wibracje   w 

otaczającej ich wodzie. 

Trójkąt  Bermudzki   na  oceanie   Atlantydzkim  jest dotąd   wielką  zagadką  dla   całego 

świata.   Rozciąga   się   między   południową   Florydą   aż   do   Bermudów   i   Puerto   Rico. 
Obszar nazwany Trójkątem Bermudzkim słynący z wielu zagadkowych i mistycznych 

wydarzeń.   Znikają   tam   statki   i   giną   samoloty.   Wiele   teorii   próbuje   wyjaśnić   ten 

background image

dziwny fenomen, naukowo nieznany. Jak  dotąd  bezskutecznie.  Trójkąt Bermudzki 

zwany  również diabelskim trójkątem  pochłonął w zagadkowy  sposób wiele  istnień 
ludzkich. 

Edgar Cayce (1877 - 1945) pozostawił dużo informacji na temat Atlantydy. Jedna z 
jego przepowiedni mówi: 

...Część świątyni może być odkryta pod morską wodą niedaleko Bimini. Oczekuję 
tego nie tak długo ok. roku 1968 lub 1969... 

23 lata po śmierci Cayce Bimini Road zostało odkryte ok. 15 stóp (5 m) pod wodą na 
oceanie Atlantyckim w okolicy wyspy Bimini na wyspach Bahama. 

Bimini   Road   jest   pól   mili   długa,   ułożona   z   pięknych   kamieni,   szczególnie   jest   to 
piękny widok z samolotu. Zawsze ludzie myśleli, że te skały pod wodą są dziełem 

natury   ale   obecnie   mają   co   do   tego   pewne   wątpliwości.   Pod   wodą   znaleziono 
mistyczne skały, nie są przypadkowe. Jeden z badaczy Dr Little nie przeczy, że może 

to być Atlantyda a te skały swoim wyglądem przypominają autentyczny port. Podobne 
miejsca były znalezione na Kubie, w Azji i w Afryce. Niezależnie od wypowiedzi Dr 

Little kilku badaczy już dzisiaj wierzy, że Bimini Road jest częścią Atlantydy. 

Z drugiej strony oceanu Atlantyckiego naukowcy prowadzą dochodzenie na wyspie 

Spartel   niedaleko   Gibraltaru,   znajduje   się   ona   obecnie   60   metrów   pod   wodą 
niedaleko miejsca, które określił Platon: 

...znajduje się wyspa usytuowana z przodu filarów Herkulesa, wyspa jest długa jak 
Libia i Azja mniejsza razem. Była to droga do drugiej wyspy a z nich można było 

wejść na kontynent...

Geologowie ustalili, że miejsce wyspy Spartel było zniszczone przez trzęsienia ziemi i 

tsunami ok. 11 600 lat temu. Platon twierdził, że przestało istnieć 9 600 lat temu. 

Jedna   z   najbardziej   znanych   legend   opisująca   Atlantydę   pochodzi   od   Solona, 

przekazał   ją   Platonowi   podczas   kiedy   odwiedził   Egipt.   Słynny   dialog   „Timajos”   i 
„Kritias”   zaznajamia   nas   z   nieznanym   dotąd   lądem,   zwanym   Atlantydą.   Jest   to 

opowieść   o   wielkiej   cywilizacji   Atlantów   i   jej   zagłady,   spowodowanej   wybuchem 
wulkanu i potężną falą tsunami. 

Naukowcy przypuszczają, że wyspa Santorynii może być pozostałością Atlantydy. W 
tym czasie zginęła też cywilizacja minojska na Krecie. Archeolodzy odkryli stare ruiny 

na   Krecie   i   na   Santoryni.   Są   z   tego   samego   czasu.   Wysuwają   też   teorie,   że   jej 
mieszkańcy mogli być Atlantami. 

Wielkim wydarzeniem było znalezienie przez archeologów Akrotiri, w okolicy stolicy 
Santoryni   Phiry   (Ogień).   Ludzie,   którzy   tam   żyli   przypominają   swoją   kulturą 

kreteńską kulturę Minosa. Znalezienie Akrotiri było dużym wydarzeniem w świecie 
archeologicznym. 

background image

Wybuch   wulkanu   na   Santoryni   miał   wielki   wpływ   na   pogodę   na   całym   świecie. 

Erupcja wulkanu zniszczyła całą wyspę. Krater wulkaniczny znajduje się na wyspie 
Kaimeni - fragment starej wyspy Santoryni. 1600 lat temu największy wulkan jaki 

notuje   się   na   świecie   rozerwał   Wyspę   Santoryni   na   strzępy.   Dzisiejsza   Santoryni 
składa się z pięciu fragmentów - pięciu małych wysp. Główna i największa  wyspa 

zwany   Thera,   ok   70   km   długa   i   bardzo   wąska   i   druga   mniejsza   Therasia   są 
zamieszkałe przez ludzi. Pozostałe trzy wyspy są tylko wulkanicznymi skałami. Na 

wyspie Kaimeni ziemia pod stopami jest gorąca. Prawie codziennie ze szczelin krateru 
wydobywają  się opary  gazów.  Wulkan  na Santoryni  ciągle  jest groźny. W czasach 

nowożytnych krater wulkaniczny na Kaimeni jedenaście razy wyrzucał z siebie żywy 
ogień. Ostatnia erupcja była w 1950 roku 

Platon   w   jego   dialogu   "Timajos"   i   "Kritias"   pozostawił   dla   świata   informacje   o 
zagadkowym lądzie zwanym Atlantyda. 

Zasłyszał   starą   legendę   z   Egiptu   od  Solona  a   tamten   jeszcze   wcześniej   spotkał 
Kapłana   z   Teb  Sonchisa,   który   odczytał   hieroglify   znajdujące   się   na   kolumnach 

świątyni, opisujące konflikt między Atlantami i Ateńczykami. 

Platon   opisał   dokładnie   stolicę   Atlantydy.   Była   zdumiewająca   pod   względem 

architektonicznym i inżynieryjnym. 

Zostało utworzone z lądu kilka okrągłych pierścieni leżących na wodzie. 

Wyglądem przypominały oko. 

W samym środku zbudowano świątynię Posejdona - Boga morza. 

Złota  statua  Posejdona pędzącego na  rydwanie,  który  był prowadzony przez  sześć 
uskrzydlonych koni była symbolem Atlantydy i ozdobą tego miejsca. 

Atlanci dookoła stolicy wybudowali wielki system kanałów i mosty łączące wszystkie 
pierścienie   lądu,   zabezpieczyli   przejścia   bramami   zdobionymi   brązem   i   zbudowali 

kamienne mury. 

 

Według   Platona   Atlantyda   została   zniszczona   9   000   lat   temu,   tak   zadecydowali 
bogowie. Zatopili ten ląd w ciągu jednej nocy. 

Śpiący   prorok   E.   Cayce   umieścił   Atlantydę   bliżej   wysp   Bermudzkich.   Wierzył,   że 
posiadali   wysoką   technologię   włącznie   z   potężnymi   „ogniowymi   kryształami" 

posiadającymi niezwykłą energię. Ogniowy kryształ został przejęty w złe ręce, wyrwał 
się   spod   kontroli.   Właśnie   taka   sytuacja   według   Cayce   spowodowała   zatopienie 

Atlantydy.  Energie tego kryształu  miały nuklearną  moc. Tak  w relacji Platona  jak 
również w przepowiedniach Cayce jest powiedziane, że bardzo silna fala oceanu była 

przyczyną tsunami. Cayce przypuszczał, że zniszczenie Atlantydy spowodowała wielka 
energia. 

background image

Dużo   naukowców  zwraca   uwagę   na  kulturę   Krety  i   Santoryni.   Szukają 

powiązania z Atlantydą

Również   pisali   o   zaginionym   kontynencie:  Plutarch,  Herodus,   Timagenus, 

Theopompos, grecki historyk, J. Churchward, autor wielu książek o Ziemi MU i 
dr  Gorge Hunt Williamson, autor książek o Atlantydzie i Lemurii - badacz tych 

lądów i antropolog. Jego zdaniem oba lądy Atlantyda i Lemuria zostały zniszczone 
poprzez potężną technologię Atlantów. 

Znalazł źródła w Peru, w górach Andach w świątyni Inków, przetrzymali stare zapisy. 
Podobne poglądy wyrażają Indianie Hopi. 

Katastrofy przez ogień i wodę dla ziemian nie są nowością. Różne regiony już nieraz 
przeżyły podobne uderzenia w czasach nowożytnych. Więc naukowcy nie wykluczają, 

że   Atlantyda   mogła   zginąć   w   naturalny   sposób.   Wielu   naukowców   wspomina   też 
lodowiec, mógł przyczynić się do zniszczenia Atlantydy 

Większość badaczy twierdzi, że Atlantowie nie byli rozwinięci duchowo, wyznawali 
kult Zeusa. Ich zdaniem, właśnie z tego powodu Bogowie zniszczyli ten ląd. 

Bóg Zeus prowadził liczne wojny, jemu przypisuje się rozpętanie wojny trojańskiej. 
Wojował z Bogami, jak mówi mitologia zdecydował aby zniszczyć człowieka z epoki 

brązu. Sprowadził na świat wielki deszcz i powódź. Ocalała tylko mała garstka ludzi, 
zginęła   też   Atlantyda.   Dla   Zeusa   poświęcano   ludzkie   ciała   na   jego   ołtarzach, 

szczególnie młodych chłopców. Po tych rytualnych obrządkach jej uczestnicy mogli 
przemienić się w wilka. 

Bóg Posejdon dominował na morzu, Zeus w Niebie. Byli braćmi 

Ojcem Posejdona i Zeusa był Kronos. 

Kiedy Zeus dorósł wystąpił przeciw swojemu ojcu i odniósł zwycięstwo. 

Walczył też z władcami Ziemi. 

Solon przekazał Platonowi, który urodził się 600 lat po wojnie trojańskiej legendę o 
wielkiej   powodzi   i   opowiedział   historię   zatopionego   lądu   i   jej   mieszkańców. 

Egipcjanie   posiadali   dużą   wiedzę,   znali   okresowe   zniszczenia   Ziemi   przez   ogień   i 
wodę jak również przez laser, które już nie raz niszczyły ludzkość. 

Ci, którzy mieszkali w głąb lądu mocniej cierpieli niż mieszkańcy w pobliżu rzek i 
mórz. Mieszkańcy gór mogli ocaleć. Duże miasta nad morzem były zabierane przez 

wodę. Jedynie ludzie, którzy umieli żeglować mogli przepłynąć na bezpieczny ląd. 
Egipcjanie posiadali wiele zapisów z poprzednich epok na ziemi, również zachowała 

się pamięć o potopie Atlantydy. Solon twierdzili, że Ateńczycy istnieli już 8 000 lat 
wcześniej niż była wojna trojańska w roku 1 200 p.n.e. 

background image

Z   tych   samych   źródeł   wynika,   że   Ateńczycy   najeżdżali   Atlantów,  mieszkańców   na 

wyspie większej niż Libia i Azja Mniejsza, która leżała za słupami Herkulesa. 

Atlantyda w tym czasie była rządzona przez króla. Trzymał w swoich rękach jeszcze 

inne wyspy i ich władców, miał wielką moc. 

Egipcjanie   mówili,   że   był   czas   kiedy   Atlantowie   okupowali   teren   Libii,   Egiptu   i 

południowo-wschodniej   części   Europy.   Władca   Atlantydy   również   chciał 
podporządkować sobie Ateńczyków. Jednak oni posiadali silną armię. Ich pierwszym 

królem był Actaeus, jeszcze długo przed potopem. Jego córka Aglaurus   poślubiła 
Kekropsa,   w  ten   sposób   stal   się   królem   Aten.   Z   królem  Kekropsem  wiąże   się 

legenda jakoby jego ciało było złożone z ciała człowieka i węża - ten wąż był zwany 
„synem ziemi" czasami nazywano go „synem Gai" (albo Gei). W tamtym czasie każde 

miasto miało swojego patrona - boga. Ateny miały dwóch bogów: Posejdona i Atenę, 
która dała życie drzewu oliwnemu i od tej chwili stała się patronką Aten. 

Jasnooka Atena zwana boginią mądrości, sprawiedliwości i odwagi odnosiła pełne 
zwycięstwo   ze   wszystkimi,   którzy   nie   byli   sprawiedliwi.   Również   nauczyła   ludzi 

uprawy ziemi, rzemiosła i innych sztuk. Wszystkim tym, którzy żyli zgodnie z prawem 
i wzbogacali życie w prawdziwe jego owoce wynagradzała obficie i błogosławiła ich 

domom. Była pierwszą założycielką sądu, gdzie odbywały się rozprawy morderców. 
Była przeciwna zabijaniu i czynieniu zła. Atenie zawdzięczamy, że już nie uchodziły 

bezkarnie morderstwa. Nie można było zabijać matki, ojca, męża, żony, dziecka, czy 
innego człowieka. 

Słowa: 

... nie będzie honoru aż do śmierci dla kobiety, która zabije męża ... 

są przypisywane Atenie. 

Wracając   do   Króla   Kekropsa,   niektórzy   wierzą,   że   właśnie   on   przeciwstawił   się 

Zeusowi..  Odmówił  składania  krwawych ofiar,  nie chciał  zabijać  żadnego życia  na 
ołtarzu Zeusa. Kekrops był potężnym władcą. 

Kiedy   Bogowie   podzielili   Ziemię   na   odrębne   regiony,   wyspa   Atlantyda   weszła   w 
posiadanie Posejdona. Tam się osiedlił, poślubił śmiertelną kobietę - Kleito i miał z 

nią dzieci. 

Środkowa część wyspy była równiną ale w jej środku znajdowała się góra. Właśnie 

tam na wzgórzu wybudował Posejdon ołtarz, wokoło wyrzeźbił w ziemi okrągłe pasy 
przedzielone wodą. W ten sposób wzmocnił całą wyspę i jej cyrkulację. Uczynił ją 

ciepłą na wiosnę i zimną zimą aby ziemia mogła wydawać dobre owoce. 

Posejdon   miał   pięć   par   bliźniąt,   stąd   nastąpił   podział   całej   Atlantydy   na   dziesięć 

prowincji. Jego ziemia została nazwana  Atlantydą  od imienia pierworodnego syna 
Atlasa, który królował nad swoim rodzeństwem. Jego bracia byli władcami w swoich 

królewskich   pałacach,   również   zarządzali   terenami   i   ludźmi   w   okolicy   morza 
Śródziemnego. Ich królestwa sięgały do Egiptu i Tiscani (Italia). 

background image

W Atlantydzie  królowało  dziesięciu królów,  każdy  w swojej prowincji. Mieszkańcy 

Atlantydy byli bogaci, mieli zwierzęta, nawet słonie, rozwinęli ogrodnictwo, bogate w 
owoce   i   warzywa.   Budowali   świątynie   i   rozbudowywali   swój   kraj   Wielokrotnie 

prowadzili  w wojny  z  Ateńczykami.   Ale  jak  niosą  legendy ci ludzie  nie  mogli  być 
szczęśliwi ponieważ nie rozwijali się właściwie duchowo. Wielką ich przeszkodą był 

Zeus i bogowie, czciciele kultu krwi. Czynili krwawe ofiary na swoich ołtarzach. Wielu 
Atlantów przyjęło ich obrządek. 

Największa   wyspa   Atlantydy   nazywała   się   Posejdonia   (wyspa   Posejdona)   i   było 
jeszcze dwie mniejsze, bardzo piękne: 

...   Potęga   przyszła   z   morza   z   oceanu   Atlantyckiego.   […]   Stolica   Atlantydy   była  
usytuowana   na   wodzie   na   pierścieniach   ziemi.   Na   centralnym   wzgórzu   była  

świątynia   Posejdona   z   wielką   złotą   statuą   Posejdona,   prowadzącego   rydwan  
zaprzężony   w   uskrzydlone   konie.   Atlantyda   przestrzegała   prawa   i   jej   władcy 

rządzili sprawiedliwie, oddawali cześć Posejdonowi. Wszyscy żyli prostym życiem i 
posiadali  piękne  cechy. Ale powoli  następowały  zmiany.  Zeus  dojrzał  wielkość   i 

nieśmiertelność Atlantów, buntował innych bogów aby ich ukarać i zniszczyć....  

(Platon) 

W tym czasie jedna wyspa była usytuowana na przeciw filarów Herkulesa

Ta wyspa była większa niż Libia i Azja. Były też inne wyspy, z nich można było przejść 

na kontynent, który był otoczony oceanem. Cudowne mocarstwo królowało ponad 
wszystkimi wyspami i nad innymi częściami kontynentu. 

I przytaczając dalej słowa legendy dowiadujemy się: 

...  była wielka wyspa jak Libia i Azja ale po wielkim trzęsieniu Ziemi zatonęła. 

Przykryta mułem leży na dnie oceanu i jest niedostępna dla oka żeglarzy. 

(Platon) 

Coroczny   powrót   ptaków   z   Europy   do   Ameryki   Środkowej   zatrzymuje   w   jednym 

miejscu duże grupy ptaków na Oceanie Atlantyckim. Naukowcy przypuszczają, że te 
ptaki   posiadają   ciągle   pamięć   lądu.   Odpoczywały   na   nim   zawsze   kiedy   odbywały 

swoją wędrówkę. 

Atlas często szturmował Niebo, występował przeciw Zeusowi. A ten go ukarał i włożył 

na bark całą Ziemię. Idąc za mitologią grecką bóg Atlas był bardzo zręcznym bogiem. 

Karl Kerenyi - mitolog nazywa go pierwszym astrologiem, który trzymał w swoich 

rękach "niebezpieczną mądrość", wiedzę z gwiazd.  Podtrzymywał  filary  i oddzielał 
niebo od ziemi. Wojny między Atlasem i Zeusem trwały dziesięć lat. 

background image

Ziemia posiada wiele źródeł energii, największym jest Słońce.

Sama   Ziemia   również   wytwarza   duże   jej   zasoby.   Zbudowana   w 
specyficzny sposób, według sekretnej geometrii, niczym ciało ludzkie jest 

połączona   systemami   meridianów   i   punktów,   obfituje   w   dużą   ilość 
wielkich   energetycznych   zbiorników   (ziemskich   czakr)   i   silniejszych 

energetycznie   miejsc   i   kanałów,   za   pomocą   których   są   wszystkie   te 
miejsca powiązane z sobą. 

Nie jest to współczesna wiedza, już Platon (427 - 347 p.n.e.) rozpoznał ziemską siatkę. 
Głosił   teorię,   że   geometryczna   struktura   Ziemi   jest   odpowiedzialna   za   ziemskie 

elementy i formy życia. 

Ziemia,   ogień,   powietrze   i   woda   -   cztery   najważniejsze   elementy   są 

niewyczerpanymi   źródłami   życia.   Kiedy   są   zrównoważone   tryskają 
doskonałą   energią.   Według   Platona   -   siatka   Ziemi   zbudowana   jest   z 

trójkątów,   kwadratów,   sześcianów,   itd   ...   te   geometryczne   formy   dają 
wielką   moc,   wytwarzają   tzn.,   energię   kształtów.   Więc   dlatego   jest   tak 

ważne   aby   człowiek   nie   zakłócał   natury,   nie   niszczył   przyrody,   nie 
zmieniał wielkich praw, które rządzą odwiecznie Ziemią. 

Ludzie budowali na Ziemi piramidy. Najbardziej jest nam znana Wielka Piramida w 
Gizie.   Naukowcy   wiedzą,   że   jest   ona   powiązana   z   siatką   energetyczną   Ziemi   i   z 

niebieskimi   ciałami   na   niebie.   Atlantowie   wybudowali   wiele   piramid,   które 
spoczywają   dzisiaj   na   dnie   Atlantyku.   Są   tacy,   którzy   wierzą,   że   ich   zatopienie 

spowodowało   rozłączenie   ludzkiej   świadomości   od   Wielkiego   Źródła.   Została 
przerwana wielka transmisja kosmicznej energii na Ziemię. Człowieka umysł stał się 

nieświadomy i od tej pory człowiek żyje w ciemności, nie rozumie źródeł własnego 
pochodzenia. 

Atlantowie (albo Atlantydzi) byli znani ze swojej wielkiej wiedzy o energii kryształów. 
Kryształy posiadają wielką moc. 

Kto potrafi je właściwie użyć wyzwala potężną energię drzemiącą w ich wnętrzu. Ale 
tylko   właściwe   jej   zastosowanie   wnosi   wielkie   wartości.   Kiedy   człowiek   użyje   jej 

niewłaściwie potrafi być w swym działaniu destruktywna. 

WŁAŚCIWE ZASTOSOWANIE KRYSZTAŁÓW 

- leczenie różnych chorób, 

-   medytacja   -   użyte   podczas   medytacji   dają   duchowe   przebudzenie,   wzmacniają 

zdolności paranormalne człowieka, 

- podnoszą pojemność umysłu i czystość myślenia, 

- służą nauce i w technologii, 

background image

- za ich pomocą można dematerializować, można się teleportować, 

- wzmacniają pole energetyczne, 

- są niczym biblioteka - magazyn pamięci i wiedzy, 

- służą w rozwoju roślin, 

- kontrolują pogodę, 

- wielkie kryształy mogą być energetycznym źródłem dla dużych miast, 

-   mają   zdolności   transferować   energię,   potrafią   odpowiednio   nią   zarządzać,   są 

doskonałym przekaźnikiem, 

-   wielkie   kryształy   -   o   potężnej   mocy,   zwane   "ogniowymi   kryształami"   przenoszą 

energię fal radiowych pomiędzy stacjami, miastami, budynkami, kontynentami, 

- kryształy są również potęgą na wyższym poziomie duchowym, pomagają opuścić 

ciało i przenieść się w inny wymiar, czasami na zawsze. 

Wiemy, że Atlantowie słynęli z wiedzy i rozwijali własną technologię opartą na energii 

kryształów. Często wspominał o tym mistycznym instrumencie w rękach Atlantów 
E.Cayce. Określił budowę używanych przez nich kryształów, ich kształty, opisywał ich 

energię,  według  niego Atlantowie  umieli  połączyć  za  ich  pomocą  źródło ziemskiej 
energii z potężną energią słońca, księżyca i innych gwiazd. 

Tworzyli  ze szlachetnych kamieni przeróżne, cylindryczne i piramidowe kształty  o 
różnych rozmiarach. Umieszczali na ich czubkach inne wzmocnienia, w ten sposób 

mocniej   skupiały   wchodzące   promienie   energii   ściągając   ją   z   ciał   niebieskich   i 
przesyłali w odpowiednie miejsca. 

Używali tej energii do rozmaitych celów. 

Na początku, ok 50 000 lat temu (wg niektórych źródeł) tylko i wyłącznie do celów 

własnego   rozwoju   duchowego.   Kryształy   były   narzędziem,   za   pomocą   których 
człowiek wzrastał w pozytywny sposób. 

Wcześni   Atlantowie   byli   bardzo   spirytualnymi   ludźmi.   Rozwijali   swoje   fizyczne   - 
materialne ciała do potrzeb ducha, używali kryształów aby je odmłodzić. Czytamy w 

Biblii,  że   w  starych   czasach   człowiek   żył   bardzo   długo,   setki   lat   i   ciągle  wyglądał 
młodo.   Zastanawiamy   się   dlaczego   dzisiaj   pomimo   wielkiego   rozwoju   medycyny   i 

technologii   życie   człowieka   jest   krótkie.   Starożytny   człowiek   umiał   użyć   potężną 
energię kryształów aby wzmocnić własne ciało i przedłużyć swoje życie. 

Nieco   później   moce   kryształów   skierowano   do   innych   celów.   Transmitowano   ich 
energię z lądu na ląd niczym fale radiowe, wzmacniano okręty i pojazdy kosmiczne. 

background image

Są   też   takie   opinie,   że   Atlantowie   potrafili   transmitować   na   duże   odległości   głos 

człowieka (telefon ? ) a nawet obrazy (dzisiejsza TV ?). 

OGNIOWY KRYSZTAŁ - TUAOI KAMIEŃ 

Najbardziej   potężnym   i   mistycznym   kryształem   wspominanym   przez   Cayce’a   był 
ogniowy kryształ - kamień, zwany Tuaoi. 

Wielkich rozmiarów cylindryczny pryzmat, posiadał sześć ścian. Na jego wierzchołku 
było   specjalne   wzmocnienie,   które   koncentrowało   wchodzące   promienie   energii   i 

kierowało   ją   dokładnie   w   przeznaczone   miejsce.   Kamień   Tuaoi   był   połączony   z 
energią słońca, księżyca, z energią ziemską i jeszcze z innymi nieznanymi elementami. 

Jest wspomniany w Biblii: 

...   Nad   głowami   żywych   istot   było   coś   w   kształcie   sklepienia   błyszczącego   jak 

niesamowity kryształ rozciągniętego w górze nad głowami ...  

(Ezekiel 1:22) 

Prawdopodobnie kryształ ogniowy spełniał rolę generatora wysyłającego fale energii. 
Albert Einstein badał przepowiednie Cayce’a i spekulował w jaki sposób użyć ponad 1 

metrowy czworobok kryształu aby uzyskać podobny efekt. 

Wspomniane są na Ziemi trzy miejsca, które prawdopodobnie posiadały zapis i znały 

konstrukcję ogniowego kryształu. 

1. Atlantyda - Świątynia Posejdona, w okolicy południowych Azorów. 

2. Świątynia Posejdona, w okolicy Bimini 

3. Egipt i Jukatan. 

Energię tego kryształu porównuje się do lasera, był potężnym strumieniem energii o 
różnych   kolorach.   Każdy   z   tych   kolorów   posiadał   inną   falę.   Cayce   wierzył,   że 

Atlantowie używali energii ogniowego kryształu aby łączyć się z Najwyższym Źródłem. 
W świecie badaczy kultury Atlantów mówi się, że podobne źródła energii znajdują się 

w   Wielkiej   Piramiedzie   Cheopsa   i   Wielkiej   Świątyni   Inków,   zwanej   Inkalithlon. 
Energia wysyłana przez ogniowy kryształ - Tuaoi nie jest znana dzisiejszej nauce. 

Wzbudza   wielkie   zainteresowanie   NASA.   Dopóki   Tuaoi   kamień   był   używany 
właściwie służył Atlantom do wspaniałych celów: 

- neutralizowali za jego pomocą negatywne energie, 

- leczyli aurę i system czakr, 

background image

- poprawiali witalność ludzi, 

- aktywowali kontakty człowieka ze Wszechświatem. 

Ale   kiedy   przez   własną   głupotę   zwiększali   jeszcze   mocniej   tą   energię,   wysoka   jej 

wibracja spowodowała wulkaniczną aktywność wielu miejsc aż w końcu doprowadziła 
do zniszczenia całej Atlantydy. Wielka moc Tuaoi zadziałała jak bomba nuklearna. 

Poza kryształami używali innych energii np. z metali szlachetnych. Znali doskonale 
energię kształtów - prawo sekretnej geometrii. 

Najbardziej przez nas znanym jest pierścień Atlantów znaleziony w Dolinie Królów w 
Egipcie. Jego geometryczny wzór balansuje środowisko ale jest ważne aby umieć go 

używać.   Krążą   na   jego   temat   odmienne   opinie.   Jedni   wierzą,   że   posiada   energie 
wzmacniające zdolności paranormalne i spirytualną moc, że przynosi szczęście, leczy 

z chorób. Inni uważają go za źródło złej energii i obwiniają za różne nieszczęścia. Ale 
ten   pierścień,   zanim   ktoś   zacznie   nosić   powinien   wprzódy   dobrze   rozpoznać   jego 

harmonijne tony. Pierścień Atlantów jest utożsamiany z energię spirali - jednym z 
pierwszych sekretnych symboli religijnych, które są językiem Boga do ludzi. Spiralna 

Świadomość (ślimak) oznaczony Phi (φ), tak zwana "złota  wartość" (filozofia) jest 
używany w astrologii i matematyce. 

Złota wartość - φ = 1, 6180339887.... Wartość ta znana jest światu co najmniej od 2 
400 lat. Pitagoras - matematyk dał nam jego definicję i bliżej przedstawił wartość φ. 

Według mistyków, za pomocą spirali jest przedstawiane: 

koło życia - czas karmy - czas reinkarnacji i ewolucji człowieka. 

Pierścień Atlantów jeśli jest właściwie rozpoznany przywołuje świadomość z wyższych 
wymiarów, wzmacnia pozytywne wibracje. 

Kryształy   Atlantów   rozwijały   ich   moce   w   różnych   środowiskach.   Ważne   były   ich 
kształty,  nadawali  im coraz  nowszych form, od prostych figur geometrycznych do 

bardziej rozwiniętych form kwiatowych. 

Kwiat życia - kryształowa forma - znana przez nas jako Gwiazda Dawida - Merkaba 

był znany w Atlantydzie. 

Potrafili   układać   z   najmniejszych   kryształów   piękne   geometryczne   formy   i 

programować   do   własnych   celów,   jedne   formy   w   celach   użytecznych   a   inne   do 
destruktywnych. 

Również użyte zostały, jak niosą legendy i przepowiednie do niewłaściwych celów. 
Zakłócały naturalne Żródła Boskiej Energii. Ich niewłaściwe użycie doprowadziło do 

rozdzielenia człowieka ciała i duszy, oddalenie od Boga. Człowiek począł wzrastać w 
siłę   materialną,   jego   hasłem   stało   się   -   "ja   będę   bogiem   ".   Zapomniał,   że   jest 

jednością,   jedną   nitką   Wielkiej   Świadomości.   Ta   wielka   izolacja   zamknęła   przed 
człowiekiem   wielkie   bramy.   Nie   uchodzi   bezkarnie,   kiedy   człowiek   wykorzystuje 

background image

potężne   moce   dla   własnych   egoistycznych   celów.   Materialne   budowanie   życia   nie 

pozwoli człowiekowi ubrać korony (lotos 1000 płatowy). Kosmiczne źródła muszą być 
w   całkowitej   harmonii,   wtedy   rozwiną   mądrość   i   otworzą   bramy   do   wieczności. 

Zakłócone energie są źródłem niszczącym człowieka, ziemię i kosmos. 

Są tak zwanymi "promieniami śmierci". (A może po prostu chodzi o negatywną dla 

materii   ożywionej   informację   zakłócającą   prawidłowe   działania   komórek   i   ich 
agregatów – tkanek stanowiącą swoiste promienie śmierci?)

Cayce mówił,  że kapłani w świątyniach Atlantydy  umieszczali  wielkie  kryształy  na 
samym ich froncie w taki sposób aby kiedy stali na ołtarzu energie tych kryształów 

mogły wzmocnić ich moc i połączyć ich z Bogiem. 

W   Egipcie   potomkowie   Atlantów   również   budowali   piramidy   i   świątynie,   używali 

słonecznych promieni wzmacnianych kryształami w celu uzdrawiania ludzi. 

Kryształy   posiadają   wielkie   moce,   ich   wielkie   źródło   energii   może   być   użyte   do 

leczenia   nowotworów,   w   celu   odmładzania   ciała,   odblokowywania   punktów 
energetycznych i czakr człowieka. Odpowiednio skierowana wiązka energii kryształów 

daje moc niczym laser. Może posłużyć do spirytualnych operacji w ciele człowieka. 
Jeśli   człowiek   nauczy   się   właściwie   używać   tej   energii   będzie   to   jego   wspaniałym 

sukcesem i wielką naukową rewolucją na świecie. 

Atlantyda leżała na oceanie Atlantyckim, zamieszkiwała ją przez tysiące lat wysoko 

rozwinięta   cywilizacja.   Około   11   500   lat   temu   nagle   po   dramatycznych   zmianach 
zatonęła. Wokół Atlantydy krąży wiele historii, samo jej położenie określano na kuli 

ziemskiej   w   kilku   miejscach.   Najbardziej   prawdopodobne   miejsce,   na   którym   się 
znajdowała jest ocean Atlantycki. Musiał to być bardzo obszerny kontynent i sięgał 

swoimi rozmiarami od zachodnich wybrzeży Europy aż po wyspy karaibskie. 

A kim byli Atlantowie/Atlantydzi? 

Pierwsi   Atlantowie   przybyli   50   000   lat   temu   z   Nieba.   Wyglądem   przypominali 
człowieka. Kosmolodzy twierdzą, że oryginalnie byli mieszkańcami z systemu Lira. 

Znali   Annunaków   i   są   wspominani   w   ukryty   sposób   w   Biblii   -   Genesis.   Mieli 
zakodowane życie na 800 lat, byli bardzo wysokiego wzrostu. 

Archeologów zaszokowały szkielety ludzkie znalezione na Ziemi, od 8 do 12 stóp (2,66 
–   4   m)   wysokości.   Hiszpańscy   najeźdźcy   na   kontynent   amerykański   pozostawili 

zapiski, że bardzo wysocy, dziwni blondyni o niebieskich oczach biegali po górach 
Andach   i   zawiadamiali   mieszkańców   o   najeźdźcach.   Naukowcy   wysuwali   hipotezę 

jakoby człowiek już wcześniej manipulował w genetyce i stworzył takiego człowieka do 
własnych celów jako robotnika. 

Podobne eksperymenty robili Annunaki. 

Biblia   wspomina   najwyższego   człowieka,   Goliata   o   wzroście   sześć   łokci   i   piędź. 

Według  obliczeń  dzisiejszych  naukowców miał   w przybliżeniu  ok.  11 stóp  (3,7   m) 
wysokości. 

background image

Najwyższym   mężczyzną   na   świecie   żyjącym   w   XX   wieku   był  Robert   Wadlow  z 

Ilinois, zmarł 1940 roku, miał 2, 71 m wysokości. 

Obecnie żyje na świecie, na Ukrainie  Leonid Stadnyk, uchodzi za najwyższego na 

świecie. Ma 2, 54 m  wysokości. 

Atlantowie na samym początku byli mniej materialni, wrażliwi, rozwijali się bardziej 

spirytualnie. 

Później zaczęli rozwijać technologię i osiągali jej coraz wyższy poziom. Umieli nawet 

kontrolować pogodę. Dzięki temu zbierali wspaniałe plony ze swoich pól i ogrodów. 

Również   słynęli   jako   dobrzy   geodeci,   opanowali   wulkany.   Ich   pełnym   podziwu 

dziełem   było   tworzenie   z   wulkanów   pięknych   ogniowych   fontann.   Mieli   mnóstwo 
czasu, uchodzili za nieśmiertelnych. 

Atlantowie używali kryształów i rozwijali coraz mocniej i głębiej swoją technologię aż 
w końcu stracili balans energii i doprowadzili do własnej katastrofy. Ich wiedza o 

kryształach, za pomocą których potrafili skupić wysoki promień energii niczym laser 
służył im do różnych celów. Wspomina się piramidy Atlantów chociaż ciągle dzisiejszy 

świat nie posiada o nich wystarczającej wiedzy. Ale jest wiadomo, że za ich pomocą 
transmitowano energię kryształów z piramidy do piramidy. Właśnie piramidy były 

magazynami energii kryształów. Używali duże ilości czystego kwarcu, wykonywali z 
niego piramidy o różnych wielkościach, odwracali je do góry, składały się z czterech i 

sześciu   ścian.   Były   też   w   różnych   kolorach:   białe,   różowe,   koralowe,   złote,   żółte, 
czarne ... w zależności do jakich celów były przeznaczone np, usuwania bólu, operacji 

w ciele, czym głębiej penetrowali w organy ludzkie tym bardziej wzmacniali wibracje 
kryształów. Jednym z częściej używanych kamieni był rubin. Pomagał w problemach 

emocjonalnych   i   spirytualnych,   również   do   tych   samych   celów   używano   czarnych 
kryształów. Służyły jako silne ochraniacze. 

Aby   przywrócić   własną   witalność   i   młodość   Atlantowie   stosowali   codzienne 
medytacje w pobliżu koła utworzonego z 6, 11 lub 24 kamieni różnych typów a w 

rękach   trzymali   czysty   kwarc.   Potrafili   wzmocnić   energię   kryształu   promieniami 
słońca, księżyca i innych gwiazd. 

Wielki ogniowy kryształ  służył niczym centralna  stacja nadawcza,  za  jego pomocą 
komunikowali się w sposób podobny jak my obecnie komunikujemy się za pomocą 

telefonu   czy   radia.   Przy   pomocy   kryształów   mogli   opuszczać   własne   ciało,   nawet 
potrafili już nigdy do niego nie wrócić, przenosili się w wyższe wymiary. Słynęli z 

dematerializowania   rzeczy   a   nawet   terenów.   Słynny   eksperyment   Filadelfia 
przeprowadzony   przez   Alberta   Einsteina   był   wzorowany   na   wiedzy   Atlantów. 

Również   zdobili   własne   domy   kryształami,   służyły   różnym   celom.   Dopóki   energie 
kryształów   posiadały   właściwe   wibracje   szło   wszystko   gładko   ale   któregoś   dnia 

zabrzmiały zbyt wysoko i poruszyła się ziemia. Wyzwoliła w sposób niekontrolowany 
wulkany a te poczęły rozpuszczać góry i spowodowały zatopienie Atlantydy. 

Według Cayce Atlantyda posiadała dwanaście punktów komunikacyjnych na Ziemi, 
bardzo   mocnych   spirytualnie,   były   niczym   świątynie   i   służyły   do   komunikacji   w 

background image

innych   grupach   bardziej   oddalonych.   W   świątyniach   najstarsze   dusze   mocno 

zaawansowane   spirytualnie   służyli   jako   kapłani.   Mistrzowie   odpowiednio 
przeszkoleni do tej roli i mieli wielką władzę. Rozwijali nadal własną świadomość i 

prowadzili tą drogą mniej świadomych: przez modlitwę, medytację i komunikację z 
Wyższymi Źródłami. 

Wysocy   kapłani   potrafili   podróżować   z   Ziemi   w   wyższe   wymiary,   znali   potęgę 
własnego   umysłu,   posiadali   również   wysoką   wiedzę   o   chorobach   i   ich   źródłach 

powstania. Umieli leczyć, nie obce im były organy w ciele człowieka. 

Mówi się, że Atlantowie  osiągnęli szczyt ewolucji. Rozwinęli bardzo wysoko swoje 

zdolności mistyczne i połączyli się z kosmicznym źródłem. 

Dlaczego więc upadli? 

Używali kosmicznej wiedzy ale nie byli do końca przepełnieni Boską Energią. Swojej 
wiedzy   używali   dla   własnej   satysfakcji,   pokazywali   swoją   potęgę   i   bogacili   się 

manipulując innymi słabszymi jednostkami. Czasami w ogóle nie dbali jakim kosztem 
dla innych było ich zachowanie. 

Wielka Spirytualna Hierarchia przypominała nie jeden raz kapłanom z Atlantydy i 
tym wszystkim,  którzy ich naśladowali,  że nie kroczą  właściwą  drogą i że kapłani 

zapominają się, zamiast służyć Bogu tylko zakłócają jego czyste intencje, tworzą na 
świecie diabelskie moce. Upominali ich wielokrotnie i nie było obce kapłanom, że 

Atlantyda może zginąć. 

Atlantowie osiągnęli potężną technologię. Jak mówią Niebiańscy Mistrzowie ogniowe 

kryształy były przechowywane w piramidach na Atlantydzie. Kryształy wzmacniano 
bursztynem. Dzięki piramidom rozwinęła się komunikacja między różnymi punktami 

na Ziemi. Czynili zdumiewające rzeczy i wzmacniali własne moce umysłowe. 

W założeniu Wniebowstąpionych Mistrzów jest harmonizowanie energii, rozwijanie 

zdolności   mistycznych   ale   ma   to   wszystko   służyć   aby   człowiek   poszerzył   swoją 
świadomość i połączył się z Najwyższy Źródłem. 

Harmonizowanie   energii   i   wyższy   rozwój   spirytualny   jest   od   zawsze   stawiany   na 
pierwszym   miejscu.   Odbywa   się   ten   proces   przez   dwudziestu   dwóch   Wysokich 

Mistrzów   na   Ziemi,   którzy   posiadają   wysokie   wibracje,   tak   zwane   brylantowe 
promienie. Poprzez te promienie mogą wysyłać energie do innych ludzi wzmacniając 

ich świadomość spirytualną. 

Kapłani   na   Atlantydzie   wykorzystywali   wysokie   energie   do   własnych   celów,   nie 

wzmacniali innych ludzi. 

Wielkie   kryształy   miały   moc   wytwarzania   brylantowych   promieni.   Kapłani   tracili 

swoją czystość i ich świadomość nie koncentrowała się zbyt mocno na duchowości 
lecz łączyli się z energiami ziemskimi aż w końcu doprowadzili do katastrofy. Przed 

samą   zagładą   ludzkość   nie   była   w   stanie   osiągnąć   zbyt   wysokiego   poziomu 
spirytualnego. Jest bardzo ważne aby każdy zrozumiał jeden wielki sekret - czystość 

background image

własnego umysłu, ciała i ducha. Tylko ta wielka czystość jest zdolna wynieść człowieka 

ponad ziemski plan. 

Mamy dokładny obraz namalowany ręką Atlantów, ich potęga i upadek tej wielkiej 

cywilizacji   w   momencie   kiedy   oni   sami   osiągnęli   szczyty   i   kosmiczne   moce   ale 
zatracili swoje piękne boskie cechy. Odwrócili się zbyt mocno od Praw Boskich. 

Atlantowie   również   produkowali   kryształy   syntetyczne.   Wiele   ludzi   na   świecie 
wypowiada   się,   że   właśnie   kryształy   syntetyczne   mogły   być   źródłem   zniszczenia 

Atlantydy. 

Jest też ważne aby człowiek pracujący z kryształami nigdy nie myślał negatywnie. 

Jego myśli szybko przechwytuje kryształ. 

Edmund Harold w swojej wspanialej książce "Leczenie Kryształami" pisze 

 .. w czasie panowania Atlantów było tak, że kapłani, 

którzy byli pionierami w rozwoju mocy za pomocą kryształów 

neutralizowali swoje pole mentalne, fizyczne i spirytualne. 

Energia kryształów pulsuje energię z osoby, która je używa ...  

Negatywne   myśli   mogą   spowodować   wielki   problem,   potrafią   być   wielką 
niszczycielską bronią. 

Atlantów nadużywających swojej władzy zwano synami Beliala. 

Według Starego Testamentu służyli szatanowi, byli rebeliantami kosmicznego prawa: 

... Wyszli mężowie niegodziwi spośród ciebie 

i zwodzili mieszkańców swego miasta powiadając, 

chodźmy i służmy innym bogom, których nie znacie ...  

( 5 Mjż. 13:14) 

... Nie chodźcie w obcym jarzmie z niewiernymi, 

bo co ma wspólnego sprawiedliwość z nieprawością 

albo jakaż społeczność między światłością i ciemnością ? 

background image

Albo jaka zgoda między Chrystusem a Belialem, 

albo co za dział ma wierzący z niewierzącym ? 

Jakiż układ między świątynią Bożą a bałwanami ? 

Myśmy bowiem świątynią Boga Żywego 

jak powiedział Bóg: 

Zamieszkam w nich 

a oni będą ludem moim... 

(2 Kor 6:14 -16) 

Według Hebrajczyków Baal  - zebub  - król ciemności,  przedstawiony  jako osobnik 
ciągle zmieniający się by zniszczyć ich piękno. 

... A to co czynię czynić będę nadal 

aby odebrać postawę tym, którzy chcą mieć postawę 

by w tym czym się chlubią 

byli takimi jakimi my jesteśmy. 

Tacy bowiem są fałszywymi apostołami, 

pracownikami zdradliwymi, 

którzy tylko przybierają postać apostołów Chrystusowych. 

I nic dziwnego wszak i szatan przybiera postać anioła światłości. 

Nic więc nadzwyczajnego 

jeśli i słudzy jego przybierają postać sług sprawiedliwości 

lecz kres ich taki jakie ich uczynki ... " 

(2 Kor 11:12-15) 

Encyklopedia   podaje,   że   Belial   -   książę   piekła   jest   komendantem   80   legionów 
demonów, przywódcą synów ciemności. (jud.) 

background image

Biblia często wspomina Beliala: 

- Levi - powiedział do swoich dzieci, aby wybierali Boskie Prawa albo pracowali dla 
Beliala 

- Józef z Egiptu powiedział - oni będą w świetle Boga kiedy Belial będzie w ciemności. 

- Kiedy Mesjasz przyjdzie aniołowie ukarzą duchy Beliala. 

Znani z Bibli dwaj bracia Mojżesz i Aaron - dwa przeciwieństwa. 

Biblia satanistyczna nazywa Beliala - czterokoronnym księciem piekła. Każda korona 

reprezentuje   inny   ziemski   element.   Belial   jest   mistrzem   życia   na   Ziemi,   kocha 
przyjemności, sex, dba o własne "ja", lubi kontrolować innych, rozwija własne "super-

ego" Belial używa różnych trików aby zepchnąć ludzi z ich właściwej drogi. 

Największym jego osiągnięciem jest aby w niego ..... po prostu nie wierzyć. 

A drugim, że Miłosierdzie Boga jest tak Wielkie, że człowiek będzie miał wybaczone 
wszelkie winy i nawet za największe draństwa życiowe Bóg da mu to samo miejsce co 

temu, który zawsze był sprawiedliwy i czynił dobrze. 

Tak - Bóg jest Miłosierny i wybaczy wszystkie winy ale tylko temu człowiekowi,  

który w pełni zrozumie własne pomyłki i naprawi krzywdy wyrządzone innym.  
Jego dusza musi być czysta. 

Najlepszym przykładem są historie niektórych świętych" 

- źle czynili ... 

- ale zrozumieli własne błędy ... - 

- zawrócili z fałszywych dróg ... 

Mamy czas Miłosierdzia i jest wielki czas naprawiać samego siebie, 

i przychodzi czas sprawiedliwości .... 

nie pierwszy to raz koło życia obraca się w podobny sposób. 

W   Atlantydzie   Niebiańscy   Mistrzowie   przestrzegali   kapłanów,   upominali   i 

zapowiadali temu lądowi wielki upadek, jeśli nie zawrócą w porę z fałszywych dróg ... 
ale ich glosy zostały zignorowane. 

Nadszedł dzień sprawiedliwości ................ 

background image

Dużo Mistrzów Wniebowstąpionych przekazuje obecnie informacje o tym zaginionym 

kontynencie. Edgar Cayce był jednym z wielu kanałów, przez które dostaliśmy wiedzę 
o zaginionej dawno temu Atlantydzie. 

Źródło - 

http://www.vismaya-maitreya.pl/zakryte_zagadki_atlantyda.html

     

* * *

Poza   Atlantydą   ezoterycy   opowiadają   jeszcze   o   innym   zaginionym   kontynencie   – 
Lemurii, który jest przez jednych utożsamiany z zaginionym kontynentem Moo (Mu) 

na Pacyfiku a przez drugich z Lanką  na Oceanie Indyjskim – ich pozostałościami 
byłyby   wyspy   Polinezji   oraz   Śri   Lanka   i   Seszele,   Malediwy,   Komory,   Adamandy   i 

Nikobary. A oto, co na ten temat piszą ezoterycy:

Lemuria (Mu) 

LEMURIA   była   starożytną   cywilizacją,   która   istniała   przed   i   w   czasie   istnienia 
starożytnego kontynentu zwanego Atlantyda. Uważa się, że Lemuria istniała w dużej 

mierze na południowym Pacyfiku, pomiędzy Ameryką Północną, Azją i Australią. Dla 
uściślenia informacji warto zaznaczyć, że Lemuria jest czasem określana jako Mu lub 

Ojczyzna (z MU). 

Początkowo koncepcja i nazwa tej krainy zostały zaproponowane przez Augusta Le 

Plongeona   w   XIX   wieku   -   podróżnika   i   pisarza,   który   twierdził,   że   starożytne 
cywilizacje, takie jak Egipt i Mesoamerica, zostały stworzone przez uchodźców z MU - 

kontynentu, który znajduje się w Oceanie Atlantyckim. 

Następnie wątek ten został spopularyzowany i rozwijany przez Churchwarda Jamesa 

(1851-1936) w serii książek, twierdził on, że Mu kiedyś była położona na Pacyfiku. 

Pierwsza   książka   Churchwarda   –   "Mu   Zaginiony   Kontynent"   –   została   wydana   w 

1926 roku. Churchward opowiadał, że pewien kapłan hinduski pokazał mu starożytne 
tablice   stworzone   przez   Naacalów   –   zaawansowaną   cywilizację   zamieszkującą 

kontynent   Mu.   Ląd   ten,   według   jego   przekazów,   miał   mieć   długość   9600   km   i 
rozciągać się od punktu leżącego na północ od Hawajów, aż do Wyspy Wielkanocnej. 

Według Churchwarda, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi i potężne fale zniszczyły 
Mu ok. 12 tys. lat temu. Pozostałością kontynentu mają być właśnie wyspy rozrzucone 

na Oceanie Spokojnym. 

Stawiana   jest   także   inna   hipoteza   na   temat   Mu.   Kontynent   ten   mianowicie   miał 

wyłonić   się   w   trakcie   Przebiegunowania   Ziemi   52   tys.   lat   temu,   a   zatonięcie 
kontynentu było następstwem kolejnego przebiegunowania, ok. 24 tysiące lat p.n.e. 

Ludność kontynentu według tej tezy przeniosła się na nowo wynurzony w wyniku 
zmian   litosfery   kontynent.   Nowy   ląd   pojawił   się   na   powierzchni   jako   następstwo 

zmian   pola   magnetycznego   w   jądrze   planety.   Kontynentem   tym   była   Atlantyda. 
Według autorów, którzy stworzyli tę tezę, Atlanci mieli być potomkami mieszkańców 

Mu. 

background image

Kolejna osoba, która zainteresowała się tematem najstarszej kultury na ziemi, jaką 

była Lemuria jest Frank Joseph - amerykański badacz zagadek przeszłości, redaktor 
naczelny   magazynu   „Ancient   American”,   wieloletni   badacz   kolekcji   z   jaskini 

Burrowsa, autor książek "Zagłada Atlantydy" i "Ocaleni z Atlantydy". Joseph swoje 
odkrycia   związane   z   Lemurią   opublikował   w   księżce   pt.   "Tajemnica   Najstarszej 

Kultury Na Ziemi", gdzie przedstawił min. podwodne świadectwa istnienia i zagłady 
cywilizacji   Lemurii.   Na   podstawie   najnowszych   odkryć   archeologii   podwodnej, 

osobliwych   hieroglifów   i   symboli   oraz   starożytnych   zapisków   odtworzył   obraz 
zaginionego   świata,   który   podobnie   jak   Atlantyda   zatonął   w   wyniku   straszliwej 

katastrofy. Również Frank Joseph twierdzi, iż ocalali Lemurianie dotarli do innych 
kontynentów, przekazując swoją wiedzę ludom Azji, Polinezji i obu Ameryk... 

Istnienie   kontynentu   Mu   zostało   jednak   zakwestionowane.   Obecnie   naukowcy 
odrzucają koncepcję MU (i innych kontynentów, takich jak utracona Lemuria) jako 

fizycznie niemożliwe, ponieważ twierdzą, iż żaden kontynent nie mógł być zniszczony 
przez kataklizm, szczególnie w tak krótkim okresie czasu. 

Ponadto   -   jak   twierdzą   naukowcy   -   jest   masa   przeciwnych   dowodów 
archeologicznych,   językowych   i   genetycznych   na   to,   że   starożytne   cywilizacje   z 

Nowego i Starego Świata mają wspólne pochodzenie. 

Z   powodu   tych   "faktów",   owa   teoria   została   wyjaśniona   przez   naukowców   jako 

nieprawdziwa. Dlatego też Mu jest dziś uważana za miejsce fikcyjne , a książki na ten 
temat na ogół można znaleźć w ruchach "New Age" oraz tzw. grupach zajmujących się 

"Religią i duchowością". 

Lecz   czy   tak   do   końca   możemy   ufać   owym   naukowcom?   Chcę   w   tym   miejscu 

przypomnieć,   że   jakiś   czas   temu   naukowcy   nie   brali   pod   uwagę   istnienia   Troi. 
Uważano, że jest to tylko i wyłącznie wymyślona historia Platona, napisana w celu 

wzmocnienia   waleczności   armii   Greckiej.   Jednak   po   latach   okazało   się,   że   Troja 
istniała i są na to niezbite dowody. Dlaczego w tym miejscu piszę o tym fakcie ? Otóż 

dlatego, że to właśnie Platon wspomniał o Atlantydzie i to on poruszył ten temat już w 
starożytności. 

Idąc   jednak   dalej   tropem   informacji   o   Lemurii,   należy   wspomnieć   o   wizjonerze 
światowej   sławy   Edgarze   Cayce.   W   jednym   z   zapisów,   podczas   swoich   wizji 

dotyczących   miejsca   zatopienia   kontynentu   Atlantydzkiego,   Cayce   wspomniał,   iż 
istniejąca   tam   cywilizacja   była   trzecią   z   kolei   cywilizacją   świata.   A   tuż   przed 

cywilizacją Atlantydzką, istniała Lemuria. 

Obecnie n.t. Lemuri możemy dowiedzieć się jedynie z tzw. "przekazów" istot, które 

podają się za ludzi żyjących w tamtych czasach. 

Jedną   z   takich   istot   jest   Ramtha,   który   twierdzi,   iż   żył   35   tysięcy   lat   temu   na 

kontynencie Atlantyckim jako Lemurianin. 

W szczytowym okresie rozwoju cywilizacji, Lemurianie bardzo ewoluowali oraz byli 

na   bardzo   wysokim   poziomie   rozwoju   duchowego.   Jednak   Atlanci   po   rozwinięciu 
techniki 

background image

i   pójściu   w   kierunku   rozwoju   intelektualnego,   znienawidzili   i   pogardzali 

Lemurianami. 

Do tego stopnia, że Lemurian traktowano gorzej od psów. Jak opisuje Ramtha, "psy 

na ulicy lepiej żyły od Lemurian, bo były przynajmniej karmione".

O Lemurii z innego źródła.. 

Rozwój i upadek Lemurii nie jest nigdzie dokumentowany. Nie zachowały się żadne 
zapiski ani inne świadectwa, które mówiły by, że ten ląd naprawdę istniał. Naukowcy 

przypuszczali już od dłuższego czasu, że musiał istnieć jeszcze inny ląd na długo przed 
Atlantydą. 

Lemuria zwana również Pacyfika, MU i jak nazywał ją Cayce Zu lub Oz nie była 

podobna do Atlantydy. Przypuszcza się, że ciągle na Ziemi są miejsca, pozostałości 

po tym wielkim kontynencie. Wiele wysp na Pacyfiku np, Wielka Wyspa Hawaje i 
Wyspy Wielkanocne są przypisywane Ziemi MU. Wierzy w to wielu naukowców. Na 

Wyspach Wielkanocnych jest zastanawiające skąd tam się wzięły kolosalne kamienne 
postacie.   Maorysi   w   Nowej   Zelandii   ciągle   wspominają,   że   dawno   temu   była 

zatopiona wyspa 

zwana Hawaiki. Jest wiele dat w czasie, które przypisuje się istnieniu Lemurii, od 75 

000 lat do 20 000 przed Atlantydą. Są też przypuszczenia, że Lemurianie i Atlantowie 
kontaktowali się z sobą w pewnym okresie ich wspólnego istnienia. 

O Lemuri pisała H. P. Błavacka

Dokładnie opisała wiele sekretnych symboli z ziemi MU. Jeszcze przed nią wspominał 

Ziemię MU Augustus Le Plondeon (1826 - 1908), naukowiec badający kulturę Majów 
na Jukatanie. Po przetłumaczeniu tekstów Majów znalezionych w starych ruinach na 

półwyspie Jukatan było oczywiste,że przed kulturą Atlantydy i starożytnego Egiptu 
istniała   inna  ziemia,  ale   badacz  uważał  je  za  bajki,  mówiły   o starym   kontynencie 

zwanym MU. 

H.P. Błavacka w roku 1880 wydała książkę "Book of Dzyan" („The Stanzas of Dzban”), 

komplet kosmologii, opisuje siedem ras człowieka. W swojej książce ukazuje światu 
po raz pierwszy Lemurię i jej mieszkańców - trzecią rasę ludzi na Ziemi. Opisuje ich 

jako istoty bardzo wysokiego wzrostu, hermafrodyci (posiadający oba, męski i żeński 
system rozrodczy, w jednym 

ciele produkują jaja i spermę, podobnie jak wiele roślin i niektóre z niższej grupy 
zwierzęta).   Mentalnie   nie   byli   zbyt   mocno   rozwinięci   ale   za   to   bardziej   czyści 

spirytualnie. 

background image

H.P.   Błavacka   podała   również,   jaki   był   powód   zatonięcia   Lemuri.   Pewna   grupa 

Lemurian rozpoczęła praktyki seksualne ze zwierzętami. Lemuria została zatopiona,a 
w to miejsce zaczęła powstawać nowa czwarta rasa ludzi, byli to Atlantowie. 

W roku 1894 Frederic Spencer Olivier w książce " A Dweller Two Planet" pisze o 
zatopieniu  kontynentu  Lemuri  i wspomina  Mount Shasta  w Kaliforni   jakoby  była 

pozostałością po tym starym lądzie. Podobne informacje są przekazywane przez inne 
już całe grupy, między innymi: 

Church Universal and Triumphant, 

The Tample of the Presence, 

The Heatrs Center, 

którzy powtarzają  je za Wniebowstąpionymi Mistrzami. Oprócz Lemurii jest także 

wspominana  nazwa  Kumari Kandam  - Królestwo w południowej Indii,  cywilizacja 
istniejąca ok 50 000 lat temu. Trudno dzisiaj określić czy była to cywilizacja z Lemuri 

czy żyła równocześnie w tym samym czasie, 

Tyle nauka ... a co mówią mistycy? 

Mistyczne źródła donoszą, że rasa lemuriańska była mieszanką głównie z Syriusza, 
Alfa Centaura i mniejsza ilość z innych jeszcze planet. Wszystkie te rasy zmieszały się 

razem na Ziemi w okresie formowania się cywilizacji Mu. Lemuria jest przedstawiana 
jako rajska i magiczna kraina, na której przez długi czas ludzie nie znali większych 

trosk. 25 000 lat temu Lemuria i Atlantyda były dwoma największymi cywilizacjami 
na Ziemi. Walczyly nawzajem o własne poglądy. Obie cywilizacje miały bardzo różne 

ideały.   Lemurianie   wierzyli,   że   inne   mniej   rozwinięte   kultury   powinny   odejść   w 
samotność aby kontynuować ich własną ewolucję, we własnej ciszy, żeby mogli lepiej 

zrozumieć   własną   drogę   życia.   Atlantowie   wierzyli,   że   mniej   rozwinięte   kultury 
powinny   być   kontrolowani   przez   dwie   bardziej   rozwinięte   cywilizacje.   Ta   różnica 

poglądów   spowodowała   serię   termonuklearnych   wojen   pomiędzy   Atlantydą   i 
Lemurią. 

Kiedy wojny wygasły i opadły wojenne kurze nie było zwycięzcy. Podczas tych wojen 
ludzie, wysoko zaawansowani cofnęli się na zupełnie niski stopień rozwoju. Zarówno 

Atlantyda jak i Lemuria byli ofiarami swojej agresji i mocno osłabili oba kontynenty. 
W czasie Lemurii Kalifornia była częścią ich lądu. W okolicy Mount Shasta wznieśli 

dużą swoją kulturę i wybudowali potężne miasto - Telos. Rozciągało się na bardzo 
wielkim   terenie,   nie   tylko   w   okolicy   Mount   Shasta   ale   wzdłuż   całego   dzisiejszego 

zachodniego wybrzeża Ameryki Północnej, sięgało aż do Brytyjskiej Kolumbii. Telos 
znaczy: komunikacja z duszą, jedność z duszą i zrozumienie duszy. 

Lemuria uchodzi za macierzysty ląd człowieka. Zatonęła bardzo szybko w ciągu jednej 
nocy.   Wszyscy   spali   i   nawet   nie   spostrzegli,   co   się   stało.   Lord   Himalaja   - 

Wniebowstąpiony   Mistrz,   w   roku   1959   przez   Geraldine   Innocenti   przekazał 
informacje o Lemurii i jej zniknięciu. Zanim zatonęła kapłani i kapłanki z Świątyni 

przestrzegali przed nadciągającym kataklizmem. Wiele świętych rzeczy i Święty Ogień 

background image

zdążyli przenieść do Telos. Udało im się też ewakuować w bezpieczne miejsca dużo 

osób. Święty Ogień został również przesłany na kontynent Atlantydy, umieszczono go 
w  specjalnych  miejscach   i  zabezpieczono   na  długi   czas   aby   mógł   służyć   do   celów 

spirytualnych. 

Przed samym zatonięciem Lemurii, kapłani i kapłanki powrócili w te miejsca, które 

miały zniknąć aby pomóc ludziom w tej ciężkiej chwili, aby nie było w nich lęków i 
obaw. Dużo swojej pracy wykonywali za pomocą energii, otulali ciała ludzi własną 

aurą aby ocalić ich ciała emocjonalne. 

Lord   Himalaja   w   swoim   przekazie   zatytułowanym   "   Most   Wolności"   z   roku   1959 

mówi: 

"... Wielu członków z duchowieństwa utworzyło

małe strategiczne grupy w różnych regionach.

Modlili sie i śpiewali aby uleczyć emocjonalne rany

w ciałach eterycznych i ocalić pamięć,

która została zakodowana w komórkach.

Podczas tej akcji i poświęcenia kapłani wybrali

aby pozostać razem z grupami i do samego końca.

Wspierali ludzi pełnych obaw.

Modlili się dotąd aż fale wody wypełniły im usta.

Podczas ich modlitw ludzie posnęli,

woda przykryła ich nagle.

Rano było już niebieskie niebo, wszystko się skończyło.

Lemuria spoczęła na dnie Pacyfiku.

Nikt z kapłanów nie uciekł, ani nikt z nich nie obawiał się.

Lemuria odeszła dostojnie...."

W tym samym czasie kiedy odchodziła Lemuria zaczęła też tonąc Atlantyda. Szybko 
traciła   znaczne   części   swojego   lądu.   Ten   proces   trwał   ok.   200   lat   aż   w   końcu 

Atlantyda kompletnie zatonęła. 

background image

Oba te kontynenty były już pod wodą. Pozostały małe wyspy i ludzie mieszkający na 

nich ciągle pamiętali te wydarzenia jak również wojny nuklearne. Długo trwało zanim 
wyleczyli swoje emocjonalne rany. Po zatonięciu obu tych kontynentów zmieniła się 

na Ziemi drastycznie atmosfera. Nastąpiło wielkie oziębienie, brakowało na niebie 
słońca, ciągle atmosfera była skażona. Na Ziemi rosło bardzo mało roślin i nie było 

wystarczająco pożywienia. Znikła duża ilość zwierząt.

Za: 

http://www.lemuria.pl/LEMURIA.html

  

* * *

Oczywiście pomijając ten cały biblijno-demonologiczny bełkot, który ma się tak do 

historii ludzkich cywilizacji jak pięść do nosa – wszak sama Biblia była wielokrotnie 
przeredagowywana i cenzurowana z powodów czysto ideologicznych na przestrzeni 

niemal 2000 lat usunięto z niej wszystko, co nie pasowało ojcom Kościoła, a zatem 
powoływanie się na nią jako na źródło jest obarczone bardzo wysokim ryzykiem – to 

jest w tym wszystkim jakieś racjonalne ziarno prawdy. Przytaczamy to jedynie jako 
ciekawostkę, choć z drugiej strony – to właśnie w Biblii zachowało się wiele informacji 

zniekształconych wprawdzie i wykoślawionych przez liczne przekłady i interpretacje, 
które   mogą   dotyczyć   przeszłych   wydarzeń   związanych   z   ekstynkcją   poprzedniej 

cywilizacji Imperium Atlantydy – ale wspomniane już kastrowanie jej na przestrzeni 
wieków uniemożliwia dokładne umiejscowienie tych wydarzeń w czasie. Informację w 

niej zawarte można traktować tylko i wyłącznie jako tzw. informacje sygnalityczne – 
informacje pierwiastkowe, które wymagają weryfikacji i pogłębienia. 

Wiele   w   tym   tekście   mówi   się   o   energetyce   i   nieznanych   energetycznych 
właściwościach   kryształów,   które   rzekomo   miały   wytwarzać   energię   na   potrzeby 

cywilizacji   Atlantydy.   Uważamy,   że   była   to   energia   elektryczna,   którą   czerpano   z 
kryształów np. kwarcu korzystając z efektu piezoelektrycznego. Nie ma w tym nic 

tajemniczego   czy   nieznanego.   Atlantyda   była   wulkaniczna   wyspą,   jak   dzisiejsza 
Islandia,  więc energii geo- i hydrotermalnej  Atlantydzi  mieli po dziurki w nosie i 

kryształy   mogły   im   służyć   bardziej   jako   urządzenia   wykorzystujące   energię 
elektryczną, niż ją wytwarzające. 

Jak   już   pisalismy   niejednokrotnie   –   Atlantyda   stała   na   tzw.  hot   spot  –   gorącym 
punkcie pod którym znajdował się pióropusz czy jak kto woli fontanna gorącej magmy 

z   wnętrza   Ziemi.   Kiedy   znikł   –   wyspa,   która   stanowiła   wypychane   przezeń   dno 
morskie   jak   Islandia   –   zapadła   się   do   poziomu   dna   Atlantyku.   Jej   ślady   można 

zobaczyć na dnie oceanu właśnie  vis-à-vis Gibraltaru, gdzie znajduje się szczególnie 
górzysty obszar odpowiadający powierzchnią opisowi platońskiej wyspy…  Niedawno 

odkryto   na   morskim   dnie   regularne   linie   sugerujące   istnienie   jakichś   sztucznych 
struktur – być może kanałów nawadniających pola czy czegoś w tym rodzaju. I co 

ciekawe – naukowcy wzięli wodę w usta i nie komentują tego odkrycia…    

A teraz wróćmy do megalitów. Robert Leśniakiewicz twierdzi wprost, że na terenie 

Polski nie mogły one powstać wcześniej, niż 11.000 lat temu. Dlaczego? A dlatego, że 
była to Epoka Lodowa i znaczną część naszego kraju pokrywały lody. Od nich wolne 

było   jedynie   południe   Polski,   ale   gdyby   tam   zbudowano   jakieś   kręgi   czy   inne 
konstrukcje   kamienne,   to   rozpadłyby   się   one   pod   wpływem   nawiedzających   ten 

background image

pensejsmiczny   obszar   trzęsień   ziemi,   które   nierzadko   –   nawet   w   czasach 

historycznych sięgały tutaj 9 - 10°R! Opracowując wraz z dr Milošem Jesenským 
książkę na temat Księżycowej Jaskini zwrócił on uwagę właśnie na ten fenomen, który 

występował   i   nadal   występuje   w   Środkowej   Europie.   Obecność   trzęsień   ziemi 
wyjaśnia   także   to,   dlaczego   w   Polsce   północnej   budowano   tak   niewielkie   kręgi 

menhirów. Otóż robiono tak właśnie dlatego, by nie zostały one zniszczone przez silne 
wstrząsy tektoniczne.

Wracając do zlodowaceń, to w Plejstocenie obszar Polski był wielokrotnie zajęty przez 
lądolód,   który   okresowo   ulegał   topnieniu,   toteż   większość   powierzchni   Polski 

pokrywają plejstoceńskie osady lodowcowe i wodnolodowcowe. 

Za najstarsze zlodowacenie uważa się zlodowacenie Narwi/Günz – ok. 1 mln lat (MA) 
– 0,6 MA temu (kolor niebieski); czoło lądolodu sięgało po północne przedpole Wyż. 

Lubelskiej, rejon ujścia Pilicy i rejon Płocka, skąd wyginało się ku północy w kierunku 
Doliny Dolnej Wisły; śladem tego zlodowacenia jest glina zwałowa  występująca w 

rejonie Gałachów k. Modlina. W czasie interglacjału podlaskiego rzeki wymodelowały 
głębokie   doliny   wypełnione   osadami   aluwialnymi,   głównie   piaszczysto-żwirowymi, 

niekiedy mułami ze szczątkami flory. 

Podczas   zlodowacenia   Nidy/Mindel   (kolor   ciemnozielony)   0,5   –   0,4   MA,   lądolód 
oparł   się   o   północne   zbocza   G.   Świętokrzyskich,   obejmując   swym   zasięgiem 

Wzniesienia   Łódzkie   i   Wyż.   Lubelską;   śladem   tego   zlodowacenia   jest   najstarszy 
poziom gliny zwałowej, zachowany szczególnie dobrze w zachodniej i północnej części 

G.   Świętokrzyskich,   w   rejonie   rowu   Kleszczowa   k.   Bełchatowa   oraz   w   głębokich 
dolinach   na   Wyż.   Lubelskiej;   z   okresem   zlodowacenia   Nidy   jest   związana   także 

akumulacja   najstarszych   w   Polsce   lessów   oraz   mułów   i   iłów   warwowych.   Osady 
interglacjału   małopolskiego   (przasnyskiego)   zachowały   się   tylko   w   niewielu 

miejscach.   Są   to   osady   rzeczne,   jeziorne   i   bagienne   ze   szczątkami   fauny   i   flory, 
występujące na Wzniesieniach Łódzkich, Niz. Mazowieckiej i Wyż. Lubelskiej. 

Podczas   zlodowacenia   Sanu   I/Riss   (kolor   jasnoniebieski)   0,2   –   0,1   MA,   lądolód 

przekroczył pas wyżyn środkowopolskich docierając do przedpola Sudetów i Doliny 
Dolnego Sanu. Śladem tego zlodowacenia jest poziom gliny zwałowej o grub. od 5 do 

30 m. Podczas interglacjału ferdynandowskiego lądolód ustąpił całkowicie z obszaru 
Polski,   nastąpił   okres   erozji;   tworzyły   się   piaski,   żwiry   i   bruki   rezydualne,   a   w 

jeziorach także mułki, ziemia okrzemkowa, kreda jeziorna, gytia i torfy. 

W czasie zlodowacenia Sanu II zasięg lądolodu przebiegał wzdłuż północnych zboczy 
Roztocza   i   Karpat,   skąd   dalej   jego   granica   biegła   wzdłuż   Sudetów;   do   osadów 

powstałych   w   tym   czasie   należą   gliny   zwałowe,   a   także   piaski   i   żwiry 
wodnolodowcowe, o łącznej miąższości dochodzącej do kilkunastu  metrów; doliny 

rzek spływających z Karpat zostały wówczas zasypane do wysokości sięgającej 90 m 
powyżej poziomu ich koryt współczesnych. W interglacjale  zw. wielkim, który jest 

wyraźnie dwudzielny, powstawały rzeczne osady okruchowe, a także osady jeziorne — 
muły, iły, kreda jeziorna, ziemia okrzemkowa, torfy; osady te są znane z wielu miejsc, 

zarówno na Niżu Polskim, jak i na wyżynach przedpola Karpat i Sudetów. 

background image

W   czasie   zlodowacenia   Liwca   lądolód   objął   swym   zasięgiem   północno-wschodnią 

Polskę, jego czoło zaś  sięgało w dorzeczu rzeki  Liwiec  po równoleżnik  Warszawy; 
osady tego zlodowacenia reprezentowane są przez gliny zwałowe, muły i iły warwowe 

powstałe   w   jeziorach   zastoiskowych   utworzonych   przed   czołem   lądolodu;   podczas 
tego zlodowacenia powstały najstarsze lessy w południowej Polsce. W interglacjale 

Zbójna dominowały procesy erozyjne (erozja osadów starszych zlodowaceń); w wielu 
miejscach zachowały się osady aluwialne i limniczne tego interglacjału. 

Podczas zlodowacenia Odry (kolor jasnozielony) lądolód oparł się o Sudety, wkroczył 

nieznacznie   w   Bramę   Morawską,   a   następnie   jego   czoło   biegło   ku   północnemu 
wschodowi,   omijając   G.   Świętokrzyskie   w   kierunku   wschodnim   i   opierając   się   o 

północny   skraj   Roztocza;   maksymalny   zasięg   tego   zlodowacenia   wyznaczają   pasy 
moren czołowych, a także gliny zwałowe, pola sandrowe, wzgórza kemowe i ozy na 

Wzniesieniach Łódzkich, Nizinie Mazowieckiej, Podlasiu, a także na Wyż. Śląskiej, 
Wyż. Małopolskiej i na przedgórzu Sudetów. Na Wyż. Małopolskiej i Wyż. Lubelskiej 

nastąpiła   sedymentacja   lessów.   W   interglacjale   lubawskim   tworzyły   się   osady 
organogeniczne, rzeczne i limniczne; w lessach Polski południowej występują gleby 

kopalne z tego interglacjału. 

W zlodowaceniu Warty (kolor żółty) rozróżnia się 3 stadiały; w czasie maksymalnego 
stadiału — stadiału Pilicy, lądolód dotarł aż do Doliny Dolnej Pilicy, przekraczając ją 

nieznacznie na wschód od Warki; na wschód od Wisły jego zasięg wyznacza dział 
wodny między dorzeczami Wieprza i Krzny oraz Bugu. Na zachód od Wisły czoło 

lądolodu utworzyło potężny lob w rejonie Łodzi, a następnie biegło ku zachodowi; 
każdy   stadiał   pozostawił   po   sobie,   oprócz   glin   zwałowych   oddzielonych   od   siebie 

piaszczysto-żwirowymi   osadami   wodnolodowcowymi   lub   mułami   i   iłami 
zastoiskowymi, pasy moren czołowych oraz pola sandrowe. 

W   interglacjale   eemskim   w   rejon   dolnej   Wisły   wlały   się   wody   morza,   zaś   na 

pozostałym   obszarze   północnej   i   środkowej   Polsce   tworzyły   się   osady   rzeczne   i 
jeziorne. 

Zlodowacenie   Wisły/Würm   (kolor   czerwony)   0,07   –   0,01   MA,   jest   dzielone   na   3 

stadiały: stadiał Torunia, Świecia i stadiał główny. W czasie stadiału Torunia lądolód 
dwukrotnie wkroczył na obszar Doliny Dolnej Wisły, uprzednio zajętej przez zatokę 

morską. Podczas stadiału Świecia lądolód ponownie wkroczył do Doliny Dolnej Wisły, 
a być może i na obszar Warmii i północnej części Pojezierza Mazurskiego. W czasie 

stadiału   gł.   rozróżnia   się   2   fazy:   leszczyńska   i   pomorska;   maks.   zasięg   lądolód 
osiągnął   w   czasie   fazy   leszcz.;   czoło   jego   biegło   od   Zielonej   Góry   przez   Leszno, 

Wrześnię,   Konin,   Płock,   Niedzicę   i   dalej   w   kierunku   wschodnim.   Przed   czołem 
lądolodu powstała  Pradolina  Głogowska,  którą wraz  z Pradoliną Bzury–Neru  oraz 

Pradoliną   Warszawsko-Berlińską   płynęły   ku   zachodowi   wody   z   topniejącego 
lądolodu. W fazie pomorskiej lądolód objął swym zasięgiem jedynie północną Polskę, 

wkraczając nieco dalej na południe dolinami dolnej Wisły i Odry. Zbierające się przed 
czołem   lądolodu   wody   kierowały   się   ku   zachodowi   Pradoliną   Toruńsko-

Eberswaldzką. 

Podczas   zlodowacenia   Wisły   i   recesji   lądolodu   z  obszaru   Polski   powstały   wzgórza 
moren   czołowych,   liczne   ozy,   kemy,   pola   sandrowe,   a   także   jeziora   rynnowe, 

background image

zaporowe   i   wytopiskowe   obszarów   pojezierzy.   W   południowej   Polsce   doszło   do 

sedymentacji lessów. 

W   czasie   zlodowaceń   plejstoceńskich   wielokrotnie   powstawały   lodowce   górskie   w 
Tatrach i, w mniejszym stopniu, w Karkonoszach.  Pozostałością  po nich są liczne 

jeziora cyrkowe, żłoby lodowcowe, wały moren bocznych, rysy i wygłady lodowcowe. 
(Źródło: 

http://encyklopedia.pwn.pl/haslo.php?id=4575162

Co zatem z tego wszystkiego wynika? A to, że megality na terenie naszego kraju nie 

mogły   powstać   za   czasów   Atlantydy,   bowiem   terytorium   Polski   było   zawalone 
śniegami i lodami zlodowaceń, i to aż po Beskidy. Musiały one powstać później, kiedy 

tereny te były możliwe do zasiedlenia przez ludzi. Megality w Polsce rozmieszczone są 
bardzo   ciekawie.   Budowle   megalityczne   na   obszarach   Polski   związane   są   z 

występowaniem dwóch kultur: kultury pucharów lejkowatych i późniejszej kultury 
amfor kulistych.

Pierwszą z nich jest kultura pucharów lejkowatych. Kultura ta w III tysiącleciu p.n.e. 

była   rozprzestrzeniona   na   rozległych   połaciach   Europy  środkowej   i  północnej.   Jej 
pozostałościami są m.in. rozmaite grobowce megalityczne. Z terenów Polski znane są 

z tego okresu długie, bezkomorowe kopce ziemne, zwane kopcami kujawskimi. Miały 
one kształt wydłużonego trapezu zbliżonego do trójkąta, szerokość podstawy od 6-15 

metrów, długość od 40 do 150 metrów, a pierwotna wysokość szacowana jest na ok. 3 
m. Obstawa grobowca zrobiona była z dużych głazów. W najszerszej części budowli, 

zwanej   podstawą   lub   czołem  grobowca,   znajdował  się   pojedynczy   zazwyczaj   grób, 
czasem jednak również więcej pochówków. Między grobem a kamieniami podstawy 

znajdowało   się   niekiedy   sanktuarium   (świątynia   grobowa).   Grobowce   kujawskie 
wznoszono   w   okresie   od   IV-III   tysiąclecia   p.n.e.   Najbardziej   znane   znajdują   się 

obecnie w Sarnowie i Wietrzychowicach na Kujawach, a także w okolicy Łupawy na 
Pomorzu.

Drugą   jest   kultura   amfor   kulistych.   W   drugiej   połowie   III   tysiąclecia   p.n.e.   na 

terenach   Polski   zaczęły   się   pojawiać   zupełnie   inne   grobowce   megalityczne, 
charakterystyczne   dla   kultury   amfor   kulistych.   Były   to   grobowce   skrzyniowe, 

wykonane z dużych płyt i przykryte wielkim głazem lub głazami. Ich długość wynosiła 
od   2,5-6   metrów,   a   szerokość   ok.   1-2   metrów.   Skrzynie   te   wkopywane   były   pod 

powierzchnię   ziemi.   Znaleziono   w   nich   zbiorowe   pochówki,   czasem   też   ofiary   ze 
zwierząt.

No   i   megaksylony.   Grobowiec   megaksylonowy   nawiązywał   formą   do   grobowców 

megalitycznych typu kujawskiego, jednakże filarem jego konstrukcji były duże pnie. 
Na ziemiach polskich znaleziono takie grobowce w Słonowicach, na południu kraju. 

Nietrudno   wyjaśnić,   czemu   budowniczowe   megaksylonów   odeszli   od   stosowania 
kamienia na rzecz drewna – na Kujawach i Pomorzu nie brak polodowcowych głazów 

narzutowych.   Na   południu   są   one   rzadkością.   Przywiązanie   do   idei   budowli 
megalitycznej wymusiło zatem zastosowanie innego materiału. Ściany megaksylonów 

słonowickich zrobione były z potężnej palisady wkopanych pni o średnicy ok. 30 cm 
każdy. Szerokość grobu wynosiła około 5 m, a głębokość (powyżej poziomu ziemi) ok. 

3   m.   Megaksylon   pochylał   się   ku   zachodowi.   Oczywiście   do   dnia   dzisiejszego 
zachowały   się   tylko   rowki   fundametowe,   w   których   ustawiano   pnie   grobowca,   z 

background image

dobrze widocznymi, znacznie ciemniejszymi kołami – pozostałością po rozłożonych 

pionowych   belkach.   Po   rozłożeniu   drewna   nasypy   zostały   rozmyte   przez   deszcze. 
Zachowały się jednak pochówki. Do dziś odkryto w Słonowicach sześć megaksylonów, 

usytuowanych   równolegle,   posiadających   wspólne   cechy,   ale   nie   identycznych   i 
różniących się rozmiarami. Tylko dwóm z nich towarzyszą rowy, z których wybierano 

ziemię   do   zasypania   grobów.   Być   może   zatem   pozostałe   są   puste.   Pochówki   nie 
zawierają   żadnego   ciekawego   wyposażenia,   ciała   zostały   zasypane   kamieniami   i 

ziemią. Czasem badacze znajdują jakieś naczynie lub wyroby miedziane. Badania w 
Słonowicach rozpoczęto w 1979 roku, są obecnie w toku, a ich końca na razie nie 

widać. Więcej na ten temat można przeczytać na stronie internetowej Słonowice nad 
rzeką   Małoszówką,   poświęconej   właśnie   tym   wykopaliskom.   (Wikipedia)   A   zatem 

wszystkie w zasięgu lodowców, które nawiedziły Polskę. Nawiasem mówiąc objętość 
tylko jednego grobowca w Słonowicach jest równa 1,5 objętości Wielkiej Piramidy! 

Co do kamiennych kręgów - kromlechów, to występują one tylko na Pomorzu – i 

znowu – nie ma ich na południowych połaciach Polski wolnych od lodowców. Co to 
oznacza? Ano tylko to, że zostały one zbudowane po ostatnim zlodowaceniu – już po 

katastrofie,   która   pogrążyła   Atlantydę   w   odmętach   Oceanu   Atlantyckiego.   To   jest 
absolutny pewnik. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, z czym właściwie mamy tu do 

czynienia.   Nawet   gdyby   jakaś   cywilizacja   wzniosła   swe   najbardziej   masywne   i 
ogromne   budowle   w   rodzaju   piramid   w   czasie   interglacjałów,   to   każde   następne 

zlodowacenie sprowadziłoby na nie zagładę. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, czym 
naprawdę były te lodowce. Coś podobnego dzisiaj jest tylko na Antarktydzie. Była to 

nasuwająca się powoli, ale nieubłaganie na Europę czasza lodowa gruba na 2000 – 
3000   m   i   masie   miliardów   ton,   która   byłaby   w   stanie   zmiażdżyć,   sprasować   i 

rozproszyć   ich   ruiny   na   przestrzeni   setek   kilometrów   kwadratowych,   a 
najpotężniejsze   nawet   obrobione   bloki   kamienne   tak   obtoczyć   i   ogładzić,   że 

przypominałyby   one   zwykłe   głazy   narzutowe,   jakich   pełno   na   Niżu   Polskim.   I   to 
właśnie   mogą   być   (ale   wcale   nie   muszą)   ślady   TAMTYCH     budowli   antycznych 

cywilizacji. Wszystkie inne powstały już w ostatnim interglacjale, w którym jesteśmy 
także i my.  

Co z tego wynika? Ano to, że wszystkie kamienne budowle Pomorza nie mogą być 

starsze, niż 11-12 tys. lat. I co więcej – wszystkie powstały już po kataklizmie, który 
pochłonął   i   pogrążył   w   falach   morskich   Imperium   Atlantydzkie.   Zapadnięcie   się 

Atlantydy wywołało wtargnięcie Golfstromu w głąb północnej części Atlantyku i w 
rezultacie   dostarczenie   ogromnej   ilości   ciepła,   która   stopiła   lodowiec.   Nie 

zapominajmy   bowiem,   że   właśnie   prądy   morskie   są   tym   „pasem   transmisyjnym” 
ciepła.   Gdyby   35   MA   temu   prądy   morskie   nie   zostały   zmuszone   do   okrążania 

Antarktydy bez dostawy ciepła z pasa równikowego, to Antarktyda nie miałaby dzisiaj 
pancerza lodowego o maksymalnej grubości do 5000 metrów, i rosłyby na niej bujne 

lasy   jak   w   Kanadzie,   czy   na   Syberii   –   bo   to   byłby   porównywalny   klimat   i   to   w 
najgorszym   przypadku.     Megalityczne   budowle   mogły   powstać   tylko   na   południu 

Polski i na  tym właśnie  opiera  on wraz  z dr Milošem Jesenským ich nadzieje na 
znalezienie Księżycowej Jaskini – o ile ona istnieje na polsko-słowackim pograniczu. 

Wtedy oczywiście były tam lodowce górskie, ale to nie było to, co na Niżu Polskim. Tu 
można  było  mieszkać i  wznosić budowle.   Można  było również  budować  instalacje 

obronne – jak chcą niektórzy, czy np. silosy do rakiet balistycznych – jak chcą ci 
obdarzeni największą fantazją. Księżycowa Jaskinia – wedle słów dr Horáka – miała 

background image

mieć co najmniej 20.000 lat, a zatem powstała już w czasie ostatniego zlodowacenia 

Vislan/Würm, kiedy znaczne połacie Polski pokryte były lodami ostatniego glacjału. I 
co więcej – nie mogła ona powstać (zakładając, że był to twór sztuczny i zamierzony) 

na terenie Tatr Wysokich czy Niskich Tatr, bowiem tereny te były pokryte lodowcami 
górskimi.   A   zatem   jest   to   kolejny   argument   mówiący   za   tym,   że   powstała   ona   – 

wybudowano   ją   –   w   Beskidzie   Sądeckim   na   stronie   polskiej   lub   Lubovnianskej 
Vrchowinie albo Levočskich Vrchach po stronie słowackiej. 

Wróćmy jednak do megalitów. W jednym z moich artykułów Robert Leśniakiewicz 

napisał   o  tym,   że   stanowią   one   dalekie   wspomnienie   tego,   co   kiedyś  rzeczywiście 
mogło istnieć na Atlantydzie i w jej koloniach na wszystkich kontynentach. Kojarzą 

się one przede wszystkim z jakimiś danymi astronomicznymi. I fakt – w większości 
wypadków tak właśnie jest. Oczywiście „uczeni” „wytłumaczyli”, że ma to związek z 

kultem solarnym i kultem płodności Matki  Ziemi i służyło do obliczania punktów 
równonocy   i   przesileń   letnich   oraz   zimowych,   itede   itepe….   Ale   czy   to   tłumaczy 

wszystko?

Zastanówmy   się   na   moment:   czego   potrzebuje   każda   cywilizacja   technologiczna? 
Oczywiście   dwóch   rzeczy:   surowców   i   energii.   Nie   inaczej   było   z   Atlantydą   – 

potrzebowała i jednego i drugiego. Bez tego po prostu nie mogłaby istnieć, i jak pisze 
Aristokles   vel   Platon   –   być   hegemonem   nad   wielkimi   połaciami   świata.   tak   było 

zawsze,   tak   jest   i   tak   będzie.   Surowce   i   energia   –   a   szczególnie   energia   –   jest 
wykładnikiem potęgi danej cywilizacji. 

I kolejne pytanie: jaka to była energia? Oczywiście najtańsza i najbardziej dostępna – 

energia   wnętrza   Ziemi.   Jak   na   Islandii.   Ale   to   właśnie   była   pięta   achillesowa   tej 
cywilizacji, bo pełno jej było tylko na Atlantydzie. A co z koloniami na terenach, gdzie 

wulkanizm był minimalny lub żaden? Atlantydzi musieli sobie poradzić i poradzili 
sobie   znajdując   drugie,   potężne   źródło   energii.   Nie,   nie   atomowej   –   ta   była 

zmarginalizowana   jako   niebezpieczna   dla   środowiska.   Atlantydzi   ją   znali,   ale   nie 
używali. Księżycowy Szyb mógłby być zatem takim śladem dawnych robót górniczych, 

które porzucono. A zatem tą drugą była energia słoneczna!

I   tutaj   dochodzimy   do   sedna   sprawy.   Dlaczego   właśnie   nasi   dalecy   przodkowie 
układali   kamienie   w   kręgi,   a   nie   w   kwadraty   czy   prostokąty?     Otóż   dlatego,   bo 

pamiętali,   że   ich   atlantydzcy   Mistrzowie   i   Nauczyciele   właśnie   w   kręgi   układali 
zwierciadła i kolektory swych elektrowni solarnych. 

Spójrzmy   na   projekty   takich   elektrowni   –   składają   się   one   z   kolistego   systemu 

zwierciadeł   i   centralnego   kolektora,   który   doprowadza   światło   słoneczne   do 
przetwornic, które z kolei energię termiczną przetwarzają w elektryczną. Coś takiego 

pokazał Breck Eisner w filmie „Sahara” (2005) wg powieści Clive Cusslera.  Teraz 
jest   już   oczywistym,   że   takie   elektrownie   musiały   być   dokładnie   zorientowane 

względem stron świata i ich usytuowanie nie miało niczego przypadkowego – one 
musiały być zorientowane tak, by można było optymalnie wykorzystać każdą kalorię 

ciepła słonecznego. Sądzę, że to jest jasne i oczywiste.

Wiedza techniczna  o elektrowniach słonecznych w zwyrodniałej  formie religijnych 
wierzeń przetrwała do czasów, w których stawiano kamienne kręgi, orientowano je 

background image

według   stron   świata   –   tym   razem   jednak   nie   po   to,   by   uzyskać   z   nich   energię 

elektryczną,   ale   wyznaczać   niektóre   dane   astronomiczne   –   stąd   właśnie   fenomen 
Stonehenge czy naszych kręgów w Odrach czy Grzybnicy i dokładnych zbieżności ich 

lokalizacji   z   lokalizacja   punktów   solstycjów   i   innych,   ważnych   dla   ówczesnych, 
prymitywnych gromad łowieckich i rolniczych, które pozostały po zagładzie potężnej 

cywilizacji-matki.   Krótko   mówiąc   mamy   do   czynienia   z   wspomnieniem   z   odległej 
Przeszłości naszego gatunku. Wspomnieniem, które liczy sobie co najmniej jedenaście 

tysiącleci.   I   jest   prawdą,   że   megality   mają   coś   wspólnego   z   energiami   –   są   one 
nieudolnymi modelami czegoś, co istniało w dalekiej Przeszłości. Wszystko to zostało 

potem przeinaczone i wykoślawione przez oniryczno-deliryczne majaczenia różnych 
religijnych oszołomów – stąd właśnie te wszystkie metafizyczne brednie, które nie 

mają żadnego umocowania w rzeczywistości. Brak wiedzy rodził lęk przed światem, a 
ten   z   kolei   rodził   magię   i   religię.   W   tym   i   innych   przypadkach   należy   zawsze 

podchodzić do zagadnienia zgodnie z dewizą Arystotelesa, którą wyraża sentencja – 
Amicus   Plato,   sed   magis   amica   merita   est,   a   co   nie   zawsze   trafia   do   badaczy   i 

uczonych, którzy zawsze chcą w naukach ścisłych znaleźć jakieś miejsce dla jakiegoś 
nierealnego bytu i jego zdolności sprawczych. 

Czy Atlantydzi znali energię jądrową i termojądrową? Sadzę, że tak, ale nie stosowali 

jej ze względu na jej skutki uboczne, które musieli znać. Wszędzie na świecie istnieją 
ślady wydobywania rud uranowych i uranowo-torowych, które liczą sobie kilka czy 

nawet   kilkanaście   tysięcy   lat.   Pisał   o   tym   dr   Jesenský   w   swej   kapitalnej   pracy 
„Bogowie   atomowych   wojen”   (Ústi   nad   Labem   1998),   w   której   twierdzi   on,   że 

związkami   uranu   –   i   to   wzbogaconego!   –   interesowano   się   już   w   głębokiej 
Starożytności. Czyżby był to kolejny dowód na pamięć Przeszłości, w której używano 

związków uranu do celów przemysłowych i wojennych? 

Myślę, że postawiona tu hipoteza jest możliwa do zweryfikowania. Przede wszystkim 
należy przeprowadzić poszukiwania artefaktów w rejonach, w których możliwe było 

osadnictwo   (kolonie)   atlantydzkie   po   obu   stronach   Oceanu   Atlantyckiego   – 
szczególnie na obszarach Amazonasu czy brazylijskiej selvy, gdzie nie ma wulkanów 

oraz w piaskach Sahary. Osobiście jednak stawiam na Europę i Afrykę – bowiem to 
właśnie   tam   panowała   moda   na   stawianie   cyklopich   głazów   w   charakterystyczne 

kręgi, które potem otaczano czcią. To oczywiste – elektrownie słoneczne były czymś 
niezwykle ważnym dla Atlantydów i dlatego właśnie były one pod tak pieczołowitą 

opieką. Były one warunkiem sine qua non istnienia ich cywilizacji. Kiedy ich zabrakło 
– wtedy się skończyła. 

A dlaczego zabrakło? Otóż zabrakło dlatego, że doszło do katastrofy, która pochłonęła 

Atlantydę i jej mieszkańców. Jak już wcześniej powiedziano – Atlantyda znajdowała 
się na wypchniętym przez pióropusz gorącej magmy z wnętrza Ziemi fragmencie dna 

morskiego – jak dzisiejsza Islandia, Hawaje czy Azory. Ten „gorący punkt” stanowił 
doskonałe   miejsce   do   osiedlenia   się   ludzi:   żyzna   gleba,   doskonałe   warunki 

klimatyczne   –   podobne   do   tych,   jakie   panują   na   Costa   de   la   Luz   w   hiszpańskiej 
Andaluzji,   obfitość   gorących   źródeł   i   wreszcie   ciepły   prąd   opływający   wyspę   od 

południa – to wszystko stanowiło prawdziwy raj na Ziemi. Według mitów greckich, to 
właśnie   tutaj   znajdował   się   Ogród   Hesperyd,   gdzie   zawitał   potężny   Herakles   i 

przebiegły Ulisses-Odyseusz. I to także zgadza się z opisem Platona. 

background image

Jakie   mogły   być   możliwe   scenariusze   tej   zagłady?     Przede   wszystkim   naruszenie 

ciągłości skorupy ziemskiej, co spowodowało wybuch wulkaniczny porównywalny z 
eksplozją   Superwulkanu   Lake   Toba   –   co   miało   miejsce   70.000   lat   temu.   proszę 

porównaj   to   sobie   Czytelniku   z   okresem   nasunięcia   się   na   Europę   lodów   IV 
zlodowacenia Vislan/Würm. Jakoś dziwnie to pasuje jedno do drugiego, nieprawdaż? 

Nie pasuje to jednak do obrazu sytuacji w Europie, która stała się wolna od lodów. 

Druga   koncepcja   jest   autorstwa  Otto   Mucka  –   trafienie   w   Atlantydę   jakiegoś 
asteroidu   i   powtórka   zimy   poimpaktowej   sprzed   64,8   mln   lat,   kiedy   to   wyginęły 

dinozaury.   W   obu   wspomnianych   tu   przypadkach   mogło   dojść   do   gwałtownych 
erupcji   wulkanicznych   i   w   rezultacie   do   zalania   Atlantydy   przez   wody   oceanu. 

Pióropusz gorąca przestał tłoczyć magmę, która uleciała przez kratery wulkanów lub 
krater   poimpaktowy   i   trwające   przez   kilka   lat   zamglenie   atmosfery   pyłami 

poerupcyjnymi czy poimpaktowymi spowodowało obniżenie wydajności elektrowni 
słonecznych tak, że przestały one być opłacalne. A kiedy rozwiały się i opadły pyły i 

dymy po Wielkiej Katastrofie – nie było już komu ich naprawiać, ustawiać i z nich 
korzystać.  Pozostały  tylko wspomnienia  i opisy techniczne, które  w miarę upływu 

czasu  i  prymitywnienia  ludzi   stały   się  najpierw zbiorem  legend   i  podań,   a  potem 
systemem   religijnych   mitów.   Ich   gasnące   echa   dotarły   do   Greków,   Egipcjan, 

Chaldejczyków,   Fenicjan,   Żydów   i   innych   ludów,   które   z   nich   stworzyły   własne 
wierzenia… 

Oczywiście wszystko, co tu napisałem jest tylko i wyłącznie spekulacją, ale uważam, że 

te hipotezy są o wiele bardziej prawdopodobne i sensownie, niż opowiastki o bogach 
czy Kosmitach, którzy przybyli z nieba i zachowywali się na Ziemi nader… hmmm… - 

nie-bosko, a wręcz powiedziałbym, że byli oni po ludzku nieprzewidywalni, zawistni, 
zazdrośni   i   niekonsekwentni.   Ale   także   po   ludzku   kochali,   po   ludzku   żyli   i   choć 

nieśmiertelni – wiązali się z ludźmi i mieli z nimi potomstwo. To oczywiste – sami 
byli tylko ludźmi, którzy osiągnęli wysoki stopień cywilizacji, tak że dla prymitywnych 

mieszkańców basenów Morza Śródziemnego, Czarnego i Bałtyckiego mogli uchodzić 
za   bogów.   Tak   jak   my   jesteśmy   dla   Aborygenów   czy   mieszkańców   dżungli 

Amazonasu.   I   być   może   właśnie   nasza   cywilizacja   skończy   się   tak,   jak   kiedyś 
cywilizacja Atlantydy, a wtedy to oni zaczną tworzyć własne mity o nas i naszym życiu.

I zamknie się kolejne koło historii, bo nie zapominajmy o tym, że historia powtarza 

się tyle razy, ile tylko może. A może raczej tyle razy, na ile jej na to pozwolimy…  

ROZDZIAŁ VIII - Księżycowy 

Szyb – Ignis fatuus?

background image

Już   po   wydaniu   naszej   książki   na   temat   Księżycowej   Jaskini   otrzymaliśmy   wiele 

dodatkowych   danych   na   temat   jej   i   innych   dziwnych   fenomenów   związanych   z 
istnieniem   na   Ziemi   różnych   dziwnych   artefaktów   z   dalekiej   Przeszłości,   które 

mogłyby   być   związane   z   tzw.   „platońskimi”   cywilizacjami   Atlantydy,   Mu,   Lanki, 
Lemurii czy nawet Atlantyki. 

Poszukiwanie   Księżycowej  Jaskini   przypomina  nam pogoń  za  tytułowym  błędnym 

ognikiem – kiedy wydaje się, że mamy już jakiś wyjątkowo „ciepły ślad”, to okazuje się 
on po bliższym zanalizowaniu ścieżką wiodącą donikąd… 

Niedawno otrzymaliśmy z Niemiec relację autorstwa inż. dypl. Marco Hiltschera

który postanowił odnaleźć tą jaskinię i w tym celu przedsięwziął trzy ekspedycje w 
Beskidy, gdzie spodziewał się ją odkryć dla świata. […]

21

Pierwotna lokalizacja

Spróbujmy   zatem   zanalizować   materiał,   który   uzyskaliśmy   od   inż.   Hiltschera. 

Pierwszą   rzeczą,   która   budzi   największe   wątpliwości   są   współrzędne   geograficzne 
Księżycowej   Jaskini.   Według   relacji  dr   Antonina   Horaka,   który   jako   pierwszy 

uczony   w   niej   przebywał,   jaskinia   ta   znajduje   się   w   pobliżu   punktu   opisanego 
współrzędnymi geograficznymi: 49,2 N – 20,7 E. Pytanie zasadnicze brzmi: Gdzie 

znajduje się ten punkt?

Otóż   właśnie   –   nie   za   bardzo   wiadomo,   bowiem   nie   wiadomo,   z   czym   mamy   do 
czynienia. Czy jest to 49°02’ N - 020°07’E? Jeżeli tak, to gdzie leży ten punkt? – 

patrząc   na   mapę  widzimy,   że  punkt  ten   znajduje   się  pomiędzy   wsią   Vikartovce   a 
Liptowską Tepliczką w Niskich Tatrach, na południowy-zachód od miasta Poprad. 

Pasowałoby   to   do   budowy   geologicznej   Księżycowej   Jaskini   –   masyw   skał 
węglanowych na podłożu piaskowca – jak to jest np. w Tatrach Bielskich. Nie ma tam 

jednak dwóch wymienionych w dokumencie miejscowości: Plavnice i Lubocna oraz 
miejscowości o nazwie Yzdar czy Żdiar.

Warunki   te   spełnione   są   (znowu!!!)   częściowo   dla   dwóch   lokalizacji,   z   których 

pierwsza pokrywa się z terenem masywu górskiego Vel’kiej Fatry i znajduje się w 
okolicy Kral’ovan. Faktycznie – znajdują się tam skały wapienne, jaskinia w pobliżu 

szczytu   góry   Šip   (Dziura   v   Šipie)   oraz   dwie   miejscowości   o   nazwach:   Parnica   i 
Lubochnia.   Należy   dodać,   że   góra   Šip   znajduje   się   dokładnie   pomiędzy   tymi 

miejscowościami. Brakuje tylko trzeciego elementu – miejscowości o nazwie Yzdar. W 
tej okolicy znajduje się kilka  punktów geograficznych mających w swych nazwach 

rdzeń   „Żdzar”   –   ale   niestety   –   nie   pasuje   to   do   podanych   współrzędnych 
geograficznych…

A zatem należy je odczytać inaczej? Ale jak? Może dr Horak podał je w formie takiej, 

jaką teraz stosujemy w urządzeniach GPS – a zatem nie 49°02’ N - 020°07’E, a 49°,2 
- 20°,7 – i co za tym idzie 49°12’ N - 020°42’ E? Punkt taki byłby zlokalizowany na 

21

 Fragmenty usunięte na żądanie inż. Marco Hiltschera, który nie zgodził się z naszą opinią o swoim raporcie i 

tezach w nich zawartych. 

background image

terenie   Levoczskich   Vrhów   –   na   południe   od   miejscowości   Stara   Lubovnia   – 

położonej   na   49°18’34”   N   -   020°40’44”   E   oraz   wsi   Plavnica   -   49°16’36”   N   - 
020°46’36”   E,   gdzieś   w   okolicach   miejscowości   Jakubanske   Kupele   położonej 

pomiędzy Nową Lubovnią a Plavnicą! Wszystko to brzmi odlotowo, ale… - znowu, w 
pobliżu NIE MA miejscowości o nazwie Yzdar/Żdziar… - bo zakładamy, że tak właśnie 

brzmi   poprawnie   nazwa   tej   tajemniczej   miejscowości.   A   zatem   zagadka   pozostaje 
zagadką.

Odwrót powstańczego batalionu

Kwestia   odwrotu   oddziału   kpt.   dr   Horaka   po   potyczce   z   Niemcami   jest   równie 

ciekawa. Być może potyczka z Niemcami miała miejsce w okolicach podanych przy 
pomocy   koordynat   geograficznych,   a   następnie   oddział   odskoczył   Niemcom   w 

kierunku północnym – ku granicy z Generalną Gubernią (czyli z Polską). Dlaczego 
akurat tam, a nie na wschód – naprzeciw wojskom sowieckim? Odpowiedź wydaje się 

być prosta – nie kochał on Rosjan i nie pałał miłością do komunizmu. Ale nie tylko. W 
tym czasie ten właśnie odcinek granicy pomiędzy GG a Słowacją był słabo obsadzony 

przez niemieckie wojska i w ogóle słabo chroniony. Powód był oczywisty – polski 
Ruch  Oporu  chciał  mieć  łatwy  odcinek  granicy  do  pokonywania  przez  kurierów z 

okupowanej   Polski   via   Słowacja   na  Węgry   i   dalej   do  Anglii,   gdzie   znajdowała   się 
kwatera  Naczelnego  Wodza   i  rząd  emigracyjny.   Ten  odcinek  granicy   był  pod  tym 

względem wyjątkowo  aktywnym.  Szedł nim przemyt z/do GG oraz kurierzy Armii 
Krajowej dzięki czemu udało się m.in. przewieść, czy jak kto woli przeszwarcować 

przez   kordon   wiele   cennych   dokumentów   wywiadowczych   i   materiałów   na   temat 
m.in. niemieckich broni odwetowych. Idąc w tym kierunku kpt. dr Horak po prostu 

nie chciał narażać swego przetrzebionego oddziału na dalsze straty, bowiem wiedział, 
że   właśnie   tam   istnieje   niewielkie   prawdopodobieństwo   napotkania   na   silne 

ugrupowania Wehrmachtu czy rodzimych faszystów z Hlinkovej Gardy. 

Inż. Hiltscher prowadził swe badania na polsko-słowackim pograniczu. Nie podaje on 
nazwy miejscowości, w której się zatrzymał,  ale z tego, co o niej pisze wynika, że 

zamieszkiwał on w okolicach Piwnicznej, skąd miał łatwy dojazd do góry w której 
znajdowała się inkryminowana jaskinie – namiary na nią znalazł on w zakupionym 

przez   siebie   przewodniku   turystycznym.   Jak   dotąd   jedyną   górą   spełniającą   ten 
warunek jest Wierch Zubrzy – 861 m n.p.m., w którym w partii przyszczytowej od 

strony wschodniej ma znajdować się jaskinia.

Beskidzkie jaskinie…

Z   doświadczenia   wiemy,   że   beskidzkie   jaskinie   nie   mają   się   co   równać   z   ich 
tatrzańskimi odpowiednikami. Są to raczej dziury zwane na wyrost jaskiniami. Ich 

długość waha się w granicach 2 – 25 metrów. W opisywanym przypadku chodziłoby o 
jaskinię   o   długości   rzędu   nawet   kilku   kilometrów!   Skąd   ten   wniosek?   A   stąd,   że 

nieopodal – w odległości około 3 km na północny-wschód znajduje się druga ciekawa 
góra   –   Pusta   Wielka   (Pusta)   –   1061   m   wysokości.   Osobiście   jestem   zdania,   że 

poszukiwania powinny mieć miejsce właśnie tam, mimo tego, iż inż. Hiltscher uważa, 
że znalezione   przez  niego  dziury  wiodą  właśnie   do  systemu  jaskiń  pod  zachodnią 

częścią Beskidu Sądeckiego. Jak dotąd – podobnie jak w przypadku słowackiej Kopy 
koło   Kral’ovan   –   nie   znaleziono   ani   śladu   tego   systemu,   a   przecież 

background image

prawdopodobieństwo istnienia takiego systemu w Kopie jest o wiele większe, niż pod 

Pustą.   Kopa   jest   masywem   skał   węglanowych,   zaś   Pusta   zbudowana   jest   z 
piaskowców. 

Inż. Hiltscher podaje jeszcze jeden ciekawy szczegół, otóż w okolicy obu odkrytych 

przezeń dziur stwierdził obecność radioaktywności, co sugerowałby, że we wnętrzu 
góry mogą znajdować się rudy uranu. Owszem, rudy uranowe na terenie Beskidów 

były   poszukiwane   przez   Niemców   i   Rosjan   w   latach   1940   –   1956   i   o   ile   wierzyć 
relacjom miejscowej ludności – jakieś ślady rud uranowo-torowych zostały na tym 

terenie znalezione – m.in. w Żarnówce (Beskid Makowski) czy w rejonie Ptaszkowej. 
Ale   –   jak   już   tutaj   powiedziano,   złoża   te   nie   są   warte   eksploatacji.   Zgadza   się 

natomiast   jeden   szczegół,   a   mianowicie   –   na   tym   terenie   występują   źródła   wód 
leczniczych   –   szczaw,   stąd   nazwy   Szczawnik,   Szczawnica,   itp.,   które   są   nasycone 

dwutlenkiem węgla. Być może że istnieją tam jakieś podziemne wody nasycone np. 
siarkowodorem, który jest równie trujący jak CO2… I to pasuje do relacji dr Horaka. 

… i Łemkowie

[…]   Jeszcze   w   czasie   II   wojny   światowej   rozpoczęły   się,   początkowo   dobrowolne, 

wyjazdy Łemków na radziecką Ukrainę oraz w głąb ZSRR. Z czasem przesiedlenia te 
nabierały charakteru coraz bardziej intensywnego (pod wpływem nacjonalistycznej 

propagandy ukraińskiej) i wymuszanego (umowa międzypaństwowa między Polską a 
sowiecką  Ukrainą  o wymianie  ludności). Dopiero jednak  Akcja  "Wisła"  za  sprawą 

oskarżenia ludności łemkowsko-rusińskiej o sprzyjanie rebelii wywołanej przez UPA 
w 1947 roku spowodowała wysiedlenie praktycznie całej ludności łemkowskiej (ok. 

40%) z terenów tzw.  Łemkowszczyzny  na tzw.  Ziemie Odzyskane.  W wyniku  tego 
procesu rodziny łemkowskie pozostające w Polsce, na Ukrainie czy w Rosji, często 

ulegały wynarodowieniu – polonizacji lub ukrainizacji. Mimo wielu utrudnień, starsze 
pokolenie starało się podtrzymywać rodzimą kulturę i język. Stało się to łatwiejsze 

szczególnie w Polsce po kolejnych "odwilżach", kiedy Łemkowie, począwszy od 1956 
roku, mogli starać się o pozwolenie powrotu na swe rdzenne tereny – pod warunkiem 

jednak, że ich ziemie i domy nie były zajęte przez innych obywateli Polski, którymi 
zasiedlono   tereny   Łemkowszczyzny.   [...]   (=>   Wikipedia   - 

http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81emkowie

). Pozostawiamy to bez komentarza. 

Na tych terenach mieszkali Polacy w czasie wojny i ją pamiętają, a zatem enuncjacje 

autora uważamy za typowe chciejstwo. Tajemniczy baca Slavek i jego dwie córki mogli 
być   właśnie   słowackimi   Rusinami,   którzy   zajmowali   się   przeprowadzaniem   ludzi 

przez   granicę   ze   Słowacji   do   Generalnej   Guberni   i  vice-versa.   Mogli   oni 
współpracować z partyzantką polską i słowacką i – czego nie da się wykluczyć – także 

sowiecką.   Nie   zapominajmy,   że   Nowosądecczyzna   była   pocięta   szlakami   kurierów 
wiodących z GG na Słowację i Węgry a stamtąd do Anglii.  

Uwagi końcowe  

[…] A tak jeszcze a propos uranu, to nasunęła mi się ciekawa konstatacja – otóż jak 

już tutaj napisałem, dr Horak podał współrzędne Księżycowej Jaskini - 49°02’ N - 
020°07’ – które sytuują ją w okolicach wsi Vikartovce w Niskich Tatrach. Trzebaż 

trafu, że to właśnie tam odkryto niedawno dwie z naszego punktu widzenia bardzo 
ciekawe   rzeczy:   pochodzący   z   dawnych   epok   artefakt   zwany   Tarczą   Cyklopa   oraz 

background image

właśnie złoże rud uranowych… Pytanie brzmi zatem: czy dr Horak wiedział o tym 

złożu? Dr Horak musiał o nim wiedzieć, choćby z racji wykonywanego zawodu – był 
geologiem. Być może wiedzę swą zataił i nie przekazał tej informacji komunistom, bo i 

dlaczego? Potem, w roku 1965, postanowił tą informację ujawnić w relacji ze swych 
wojennych   przygód.   A   zatem   mielibyśmy   do   czynienia   z    d w o m a   różnymi 

artefaktami w jednej relacji? A czemu by nie??? Jednego jestem absolutnie pewien: dr 
Horak wiedział o wiele więcej niż mógł powiedzieć i chciał przekazać tą wiedzę – 

która z różnych względów była wiedzą zakazaną, wiec mógł to uczynić tylko nadając 
jej kształt sensacyjnej historii, którą opublikował w czasopiśmie czytywanym przez 

speleologów, ale i nie tylko – przez geologów, podróżników i… ufologów. I nie zawiódł 
się – sprawa nabrała rozgłosu! 

Dlaczego   tak   zrobił?   To   proste   –   jako   uciekinier   z   Czechosłowacji   pod   władzą 

komunistów, były VIP i Żyd żył na emigracji z komunistycznym wyrokiem śmierci, 
którą czechosłowacka Št. B. i/albo sowiecka KGB mogły wykonać, gdyby tylko wpadł 

w ich ręce. Tajemnica, którą nosił paliła go i chciał ją komuś powierzyć. Rodziny nie 
miał,   zresztą   każda   próba   kontaktu   z   krajem   musiała   się   skończyć 

zdekonspirowaniem   i   egzekucją.   Dlatego   właśnie   napisał   sensacyjną   historyjkę   i 
opublikował ją licząc na to, że ktoś ją przeczyta i zajmie się nią na serio. I to miałoby 

być rozwiązanie  tej  tajemnicy???  – a  czemu nie?  Rozumowanie  to ma swój słaby 
punkt, a mianowicie taki, że dr Horak opublikował to pod swoim nazwiskiem. Gdyby 

opublikował to pod pseudonimem, to wszystko byłoby zrozumiałe. No, chyba że miał 
on skuteczną ochronę przed czechosłowackimi i radzieckimi agentami z V Dyrekcji 

Generalnej KGB – zwanej Departamentem od Mokrej Roboty. 

Krótko mówiąc – relacja inż. Hiltschera jest do sprawdzenia. […]

Ciekawa rzecz – podobnie jak jaskinia w Zubrzym Wierchu, przysiółek ten nie jest 
zaznaczony   na   wszystkich   mapach   turystycznych.   Jest   on   zaznaczony   na   mapach 

wojskowych i… słowackich mapach turystyczno-samochodowych. Aha, i jeszcze jedno 
– znajduje się on dokładnie vis-a-vis słowackiego Wielkiego i Małego Sulina! Mało 

tego   –   wiedzie   z   niego   najprostsza   droga   na   szczyt   Wierchu   Żubrzego,   gdzie   ma 
znajdować się wejście do systemu jaskiniowego, w którym ma się ukrywać tajemniczy 

Księżycowy Szyb. Prawdę powiedziawszy zwróciliśmy uwagę na ten fakt będąc tam w 
lecie   2006   roku,   kiedy   zbieraliśmy   materiały   do   naszej   pierwszej   książki,   o   czym 

zresztą w niej napisaliśmy. Czy oznacza to, że byłby to wreszcie ten „ciepły ślad”?

Wnioski

W dniu 28 listopada 2008 roku pojechaliśmy na zwiad w rejon pomiędzy Wierchmolą 
Wielką a Żegiestowem – Palenicą w celu przyjrzeniu się dokładniej topografii terenu, 

na którym rozegrały się ponoć wydarzenia opisane przez dr Horaka. Co się udało nam 
stwierdzić? Udało się stwierdzić mianowicie to, że:

1.   Teren   ten   jest   dość   trudny   i   zakryty.   Biegnąca   głównym   nurtem   rzeki   Poprad 
granica jest stosunkowo łatwa  do przekroczenia („przerwania”  – mówiąc językiem 

pograniczników),   dlatego   też   w   okresie   wojny   i   po   niej   wiodły   przez   nią   liczne 
przemytnicze i kurierskie szlaki na/ze Słowacji. 

background image

2. Rzeka Poprad liczy sobie w najszerszym miejscu około 50 m i przejście jej w zimie 

nie nastręczałoby zbytnich trudności, szczególnie przy zalodzeniu i niskim poziomie 
wody.

3. Po polskiej stronie granicy znajdują się góry o stromych i zalesionych zboczach, 
pokryte żlebami  utworzonymi przez potoki, którymi można wejść na ich stoki, co 

jednak nastręczałoby rannym i zmęczonym ludziom pewne, a może nawet poważne 
trudności.

4.   Szczyty   takich   gór   jak   Zubrzy   Wierch   i   Pusta   są   niemal   niewidoczne   z   drogi 
wiodącej z Piwnicznej do Krynicy. Zobaczyć je można od południa dopiero po wejściu 

na szlaki turystyczne wiodące z Żegiestowa na Wielką  Pustą i Jaworzynę – droga 
Żegiestów Centrum – Pusta (znaki czarne); szlak z Żegiestowa – Palenicy na Pustą 

(znaki żółte) i szlak z Żegiestowa Zdroju poprzez Stawiska (759 m) i Trzy Kopce (687 
m) na Pustą (znaki niebieskie).  

5.   Skład   drzewostanów   tamtejszych   lasów   zgadza   się   z   tym,   który   podaje   inż. 
Hiltscher: sosna, buk, brzoza i jodła, czasem świerk. Nie ma tam kosodrzewiny, o 

której pisał dr Horak.
6. Nie ma już przysiółka Żdziaryki leżącego pomiędzy Żegiestowem a Żubrzykiem. 

Mógł to być ten tajemniczy Yzdar/Zdiar z relacji dr Horaka, w którym mieszkał baca 
Slavek/Sławek z dwiema córkami, ale…

7. … istnieje potok o nazwie Zdziar (Żdziar), który wypływa z zachodniego zbocza góry 
Bystre   (807   m)   i   wpada   do   Popradu   ok.   200   m   na   południe   od   stacji   kolejowej 

Wierchomla Wielka. Być może inż. Hiltscher właśnie na tej górze znalazł obie Dziury, 
o których pisze w swym raporcie szczególnie, że… 

8.   …sprawa   jaskini   w   partiach   przyszczytowych   Wierchu   Zubrzego   jest   bardzo 
ciekawa, bowiem na jednych mapach jest ona uwidoczniona ok. 50 m na wschód od 

szczytu tego wierchu, a na innych nie ma jej w ogóle. Wygląda na to, że inż. Hiltscher 
nie szukał jej tam, gdzie wskazywała to mapa.

9. Podobnie jest z opisem jaskini w przewodnikach – są w nich jedynie wzmianki i nie 
ma żadnych danych na ich temat. 

10.   Dostęp   do   ewentualnego   podziemia   zachodniej   części   Beskidu   Sądeckiego   w 
grupie  góry   Pusta  Wielka   jest  utrudniony  ze  względu  warunki   terenowe  i  dlatego 

właśnie ukrywanie się partyzantów było bardzo możliwe, bowiem ich wykurzenie z 
tego terenu musiałoby zaabsorbować Niemcom znaczną ilość sił i środków, w tym 

użycia   wyspecjalizowanych   jednostek  Alpenkorpsu  czy  Gebirgsjägern  i   innych 
formacji przewidzianych do działań policyjnych i walki w górach.

11. Budowa geologiczna tych gór stoi w jawnej sprzeczności z tym, co pisze dr Horak w 
swym doniesieniu – te góry składają się ze skał piaskowcowych fliszu karpackiego – 

starych piaskowców magurskich. Jedyną możliwością jest bardzo głębokie pęknięcie 
tektoniczne   dwukilometrowej   warstwy   piaskowców  i  powstanie   jaskini   w  leżących 

pod nimi ławic kredowych skał węglanowych… To zgadzałoby się z tym, co pisał dr 
Horak, ale jak dotąd nie znaleziono takiej pustki skalnej pod tymi górami. Inną rzeczą 

jest to, że nikt jej tam nie szukał… 
12. W sierpniu 2009 roku znaleźliśmy jeszcze jeden ciekawy ślad, a jest nim jeszcze 

jeden przysiółek wsi Wierchomla Wielka o nazwie jeszcze zbliżonej do tajemniczego 
Yzdar   –   a   mianowicie   Izdwor!   A   niedaleko   od   niego   znajduje   się   masyw   Pustej 

Wielkiej… 

Zamierzenia
  

background image

A zatem  możliwość, że to właśnie  w tych górach Beskidu Sądeckiego znajduje się 

Księżycowa Jaskinia jest wysoce prawdopodobna, tym niemniej możliwość istnienia 
ogromnego   systemu   jaskiniowego   pod   grupą   Pustej   Wielkiej   jest   jednak   wysoce 

problematyczna, ale błędem byłoby jej wykluczenie. Dlatego też uważamy, że dalsze 
poszukiwania powinny skoncentrować się po polskiej stronie granicy. Zamierzamy 

poszukać Księżycowego Szybu na obszarze Beskidu Sądeckiego w pasie przylegającym 
do masywów Żubrzego Wierchu i Wielkiej Pustej. Jeżeli  gdzieś znajdują  się ślady 

pobytu   słowackiego   pododdziału   bojowników   z   SNP,   to   tylko   tam.   Poza   tym 
równolegle  postaramy   się  poszukać  informacji  o ruchach  wojsk  na  tym  terenie   w 

opisywanym okresie – na przełomie października i listopada 1944 roku. 

Nie możemy liczyć na relacje świadków, bo ci zapewne już wymarli i nie przekazali 
swej   wiedzy   potomnym,   poza   tym   wsie   w   okolicach   Żegiestowa   zostały   najpierw 

wysiedlone z ludności żydowskiej, którą zlikwidowano w jednym z obozów zagłady, a 
po wojnie wysiedlono także Łemków – których część wyjechała na Ukrainę, część do 

polskich Ziem Odzyskanych oraz najprawdopodobniej na Słowację. Być może mamy 
rację, i Księżycowy szyb znajduje się gdzieś w górach polsko-słowackiego pogranicza… 

ROZDZIAŁ   IX   –   Rekonesans   w 
Yzdar

W   sierpniu   2009   roku   postanowiliśmy   zweryfikować   kolejny   trop   w   sprawie 

Księżycowej Jaskini. Chodzi tu o kolejną kluczową naszym zdaniem postać z relacji dr 
Horáka - jest nią baca Slavek czy Sławek oraz jego córki - Anna i Olga. 

 
Tym   razem   założyliśmy,   że   ci   ludzie   mieszkali   po   polskiej   stronie   granicy   -   w 

Żegiestowie albo Wierchomli Wielkiej - w tym kontekście a to tajemnicze „at Yzdar" z 
dziennika dr Horáka może po prostu znaczyć "koło potoku Żdziar". A zatem śladów 

Sławka-Slavka należy poszukać właśnie w Wierchomli Wielkiej, bo naszym zdaniem 
tylko tam mógł mieszkać. Przysiółek Zdziaryki odpada, bo był za blisko granicy i przy 

drodze   z   Muszyny   do   Krynicy,   po   której   jeździły   niemieckie   patrole.   Slavek   nie 
mógłby   chodzić   w   góry   nie   zwracając   na   siebie   uwagi.   Natomiast   mieszkając   w 

Wierchomli Wielkiej nie miałby z tym problemu i mógłby iść najprostszą i najbardziej 
logiczną drogą w kierunku Księżycowej Jaskini i Zubrzego Wierchu właśnie korytem 

potoku Żdziar... 

Jednakże   wkrótce   wynikła   inna   okoliczność,   a   mianowicie   taka,   że   w  Wierchomli 
Wielkiej istnieje także potok i przysiółek o nazwie Izdwor, co również można odczytać 

background image

jako   Yzdar   –   wymawiając   jako   Jzdiar!!!   Potok   ten   przepływa   przez   centrum 

Wierchomli   Wielkiej.   Przysiółek   ten   znajduje   się   nieco   na   północ   od   centrum   tej 
wioski,   której   dzisiejszym   miejscem   centralnym   jest   kościół   (dawniej   cerkiew 

łemkowska)   pod   wezwaniem   Św.   Michała   Archanioła.   A   zatem   kolejne   miejsce 
podejrzane o związki z Księżycową Jaskinią. 

I już by zakończyć ten temat – to miejsce o nazwie Żdziar (Ždiar) znajduje się na 

południowo-wschodnim stoku słowackiej góry Sliboň (789 m) nieco na zachód od wsi 
Malý Lipník. Tak więc Slavek mógłby mieszkać w tej miejscowości. 

 
Kolejna   sprawa   -   jeżeli   Slavek   był   partyzantem,   to   rzecz   oczywista   musiał   się 

konspirować.   Po   wojnie   mógł   zostać   aresztowany   -   jeżeli   należał   do   AK,   i albo 
odsiedzieć wyrok,  albo został  rozstrzelany  jako angielski  szpieg. Jeżeli tak,  to jego 

dane powinny znajdować się w nowosądeckim oddziale IPN. Nie zapominajmy, że 
działał on na terenach działalności licznych grup partyzanckich i mógł brać udział w 

przerzucie przez granicę broni, materiałów szpiegowskich i ludzi. Nowosądecczyzna 
była   głównym   terenem   przez   który   przebiegały   szlaki   kurierskie   –   szczególnie   w 

okolicach Eliaszówki i Obidzy (kierunek Litmanová) oraz Tylicza i Muszyny (kierunek 
Preszow)…   -   a   zatem   szlaki   kurierskie   musiały   biec   także   przez   Wierchomlę   i 

Żegiestów.  
 

Inną   ewentualnością   jest   jego   wyjazd   na   Słowację   -   co   jest   prawdopodobne 
zakładając, że był on Słowakiem. W takim przypadku jakiś ślad powinien pozostać po 

słowackiej stronie granicy.
 

Trzecia możliwość jest taka, że został on wywieziony wraz z rodziną w ramach akcji 
„Wisła" na Ziemie Zachodnie i tam zamieszkał gdzieś w okolicach Wrocławia, Opola, 

Zielonej Góry, Gorzowa Wielkopolskiego, Szczecina albo Koszalina czy Słupska. W 
tym układzie też ślad się rozmywa...  

 
I czwarta możliwość - mógł zostać wywiezionym na Ukrainę w ramach repatriacji 

Łemków, których uznawano za ludność pochodzenia ukraińskiego i co za tym idzie – 
tutaj ślad też sięgam urywa, bo wątpimy, czy zachowały się po nim jakieś ślady pod 

panowaniem radzieckim… 

Okolice Żegiestowa i Wierchomli Wielkiej po wojnie zostały wysiedlone z Łemków, i 
zasiedlone   przez   Polaków   z   okolic   Krynicy.   Łemkowie   padli   ofiarą   polityki 

„ukrainizacji" prowadzonej przez Austro-Węgry w odpowiedzi na rzekome tendencje 
moskalofilskie. Lista Łemków, umieszczonych w Thalerhofie, opracowana ok. 1930 r. 

przez o. W. Kuryłłę i zapewne niekompletna wymienia 1915 nazwisk. Dla porównania, 
kronikarze   Ukraińskich Strzelców  Siczowych wśród  8000  ochotników  doliczyli  się 

zaledwie 30 Łemków. Jeszcze w czasie II wojny światowej rozpoczęły się, początkowo 
dobrowolne,  wyjazdy  Łemków na radziecką  Ukrainę oraz w głąb ZSRR. Z czasem 

przesiedlenia   te   nabierały   charakteru   coraz   bardziej   intensywnego   (pod   wpływem 
nacjonalistycznej   propagandy   ukraińskiej)   i   wymuszanego   (umowa 

międzypaństwowa między Polską a sowiecką Ukrainą o wymianie ludności). Dopiero 
jednak  Akcja   "Wisła"   za   sprawą   oskarżenia   ludności   łemkowsko-

rusińskiej   o   sprzyjanie   rebelii   wywołanej   przez   UPA   w   1947   roku 
spowodowała   wysiedlenie   praktycznie   całej   ludności   łemkowskiej   (ok. 

background image

40%)   z   terenów   tzw.   Łemkowszczyzny   na   tzw.   Ziemie   Odzyskane.   W 

wyniku   tego   procesu   rodziny   łemkowskie   pozostające   w   Polsce,   na 
Ukrainie  czy w  Rosji, często ulegały  wynarodowieniu  – polonizacji   lub 

ukrainizacji.  Mimo wielu utrudnień, starsze pokolenie starało się podtrzymywać 
rodzimą   kulturę   i   język.   Stało   się  to   łatwiejsze   szczególnie  w  Polsce  po  kolejnych 

„odwilżach", kiedy Łemkowie, począwszy od 1956 roku, mogli starać się o pozwolenie 
powrotu na swe rdzenne tereny – pod warunkiem jednak, że ich ziemie i domy nie 

były   zajęte   przez   innych   obywateli   Polski,   którymi   zasiedlono   tereny 
Łemkowszczyzny. (Wikipedia - 

http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81emkowie

 

Co do ludności Wierchomli Wielkiej, to Wikipedia podaję bardzo ciekawą informację 

o tym, że: Wierchomla Wielka (łem.Wierchomlia) lokowana była na prawie wołoskim 
w   1595r   przez   kardynała   Jerzego   Radziwiłła.   Zasadźcą   był   Mikuta   Zubrzycki   z 

Zubrzyka. Osadnikami byli napływający tu  pasterze wołoscy. (Czyli Łemkowie – 
zatem   to   oni   byli   tu   autochtonami   w   czasie   II   Wojny   Światowej   –   przyp.   aut.) 

Otrzymali   aż   30   lat   wolnizny   na   zagospodarowanie.   Stanowiła   część   państwa 
muszyńskiego.   Po   likwidacji   muszyńskiego   państwa   biskupów   krakowskich   (1781) 

stanowiła dobra kameralne (K.k. Muszyner Cameral Verwaltung).W XIX w osiedlili 
się tutaj również  Polacy i Żydzi. W czasach autonomii galicyjskiej i do 1933 roku 

była gminą jednowioskową. Następnie należała  do gminy zbiorowej w Piwnicznej. 
Miejscowa ludność repatriowała  się w 1945 roku do ZSRR (Ukraina).  Pozostałych 

kilka   rodzin   wysiedlono   w   1947   r.   Wieś   zasiedlili   Polacy   z   okolic   Piwnicznej. 
(Wikipedia - 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Wierchomla_Wielka

) A zatem tajemniczy 

Sławek czy Slavek mógł być równie dobrze Słowakiem, Polakiem, jak i Żydem. Nie 
zapominajmy,   że   Żydem   był   także   kpt.   dr   Antonin   Horák!   Jednakże   pojawia   się 

zasadnicza trudność, bowiem Niemcy w czasie wojny wysiedlili wszystkich Żydów z 
tego   terenu   i   umieścili   w   Getto   w   Nowym   Sączu,   a   następnie   niemal   wszystkich 

zgładzili w obozie zagłady w Bełżcu. 

I jeszcze jedna rzecz, tym razem dotycząca jaskiń. W Wikipedii znaleźliśmy ciekawą 
wzmiankę o jaskiniach pod Pustą Wielką, a brzmi to tak: 

Wierchomla   Mała   –   wieś   w   Polsce   położona   w   województwie   małopolskim,   w 

powiecie nowosądeckim, w gminie Piwniczna-Zdrój. W latach 1975-1998 miejscowość 
administracyjnie   należała   do  województwa  nowosądeckiego.  Wieś  położona   jest  w 

górnej partii doliny potoku Wierchlomlanka, nad potokiem Tysina, u podnóża Pustej 
Wielkiej   (1061   m.   n.p.m.)   i   południowych   stokach   Lembarczka   (916   m   npm). 

Miejscowość ta została odnotowana w średniowieczu, gdy Ścibor ze Ściborzyc herbu 
Ostoja (1347-1414) jesienią 1410 r. w imieniu Zygmunta Luksemburczyka najechał na 

ziemię   sądecką   i   spalił   oraz   ograbił   Stary   Sącz,   został   odparty   w   potyczkach   w 
Piwnicznej, Łomnicy, pod Wierchomlą. Osada została lokowana w 1603 (wg innych 

źródeł   w   1601)   na   przywileju   biskupa   Bernarda   Maciejowskiego.   Zasadźca 
miejscowości był Fedor z pobliskiego Szczawnika. Nazywana była Wierchomlą Księżą 

z   racji   świadczenia   powinności   na   rzecz   proboszcza   muszyńskiego.  Miejscowość 
zamieszkiwana   była   przez   Rusinów   (Łemków).
  Stanowiła   część   biskupiego 

państwa muszyńskiego. Od 1770 w państwie Habsburgów a od 1781r była własnością 
skarbu cesarskiego (K.k Muszyner Cameral Verwaltung ). Następne lata to wspólne 

dzieje   z   Wierchomlą   Wielką.  Do   1947   Łemkowie   zostali   przymusowo 
przesiedleni na Ukrainę i na Ziemie Odzyskane.

background image

Wierchomla   Mała   jest   miejscowością   turystyczną   w   Popradzkim   Parku 
Krajobrazowym,   pomiędzy   Muszyną   a   Piwniczną-Zdrój.   Mieści   się   tu   nowoczesna 

stacja narciarska (działająca od sezonu 1997/98) z 10 wyciągami, w tym najdłuższym 
w Polsce wyciągiem krzesełkowym (1600 m), czynnym także latem. Odbywają się tu 

liczne cykliczne imprezy sportowe - narciarskie, rowerowe, wyścigi psich zaprzęgów. 
Atrakcje turystyczne: stare połemkowskie chaty, liczne źródełka, jaskinie pod górą 

Pusta   Wielka,  grillowiska,   pole   do   gry   w   paintball,   skałki   do   wspinania,   szlaki 
turystyczne piesze i rowerowe, basen kryty, park linowy ze ścianką wspinaczkową, 

bacówka nad Wierchomlą, niedaleko schronisko Na Hali Łabowskiej, trasa piesza i 
rowerowa na Jaworzynę Krynicką, skąd można zjechać koleją gondolową do Krynicy. 

W   zimę   narciarze   mogą   przemieszczać   się   systemem   wyciągów   do   Muszyny   - 
Szczawnika. (Wikipedia - 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Wierchomla_Ma%C5%82a

)

A zatem pod Pustą Wielką znajdują się jakieś jaskinie!!! Ale jest to jedyna wzmianka o 

nich – w żadnym przewodniku czy w Internecie nie spotkałem żadnej wzmianki o 
nich, a jedynie w Wikipedii. A zatem należałoby to sprawdzić in situ. 

A wracając jeszcze do znanej jaskini w Zubrzym Wierchu, to analiza map tej części 

Beskidu Sądeckiego daje ciekawe rezultaty – jak to widać na zdjęciach, mamy tutaj do 
czynienia  z pewnym  fenomenem  – otóż  patrząc  na  lokalizację   jaskini  w Zubrzym 

Wierchu   widzimy,   że   każda   edycja   map   przynosi   nową   lokalizację   wejścia   do   tej 
jaskini, i tak  – na mapie „Beskid  Sądecki – Mapa turystyczna”,  skala  1 : 75.000, 

Warszawa 1974, jaskini tej nie uwidoczniono, co wcale nie dziwi, boż władza ludowa 
obawiała się, że zostanie ona wykorzystana w niecnych celach przez „wrogów ludu” i 

„brzydkich, złych imperialistów”.

Na   kolejnej   mapie   turystycznej   „Beskid   Sądecki   –   Mapa   turystyczna”,   skala   1   : 
75.000, Warszawa – Wrocław 2001, jaskinia ta znajduje się w partii przyszczytowej 

Zubrzego Wierchu od strony wschodniej. 

Trzecia mapa – „Beskid Sądecki”, wyd. III, skala 1 : 50.000, Kraków 2006, lokalizuje 
wejście   do   jaskini   po   zachodniej   stronie   szczytu   Zubrzego   Wierchu,   na   grzbiecie 

łączącym tą górę z sąsiednią górą Bystre (807 m).

Na mapie z 2008 roku „Beskid Sądecki”, skala 1 : 50.000, Piwniczna 2008, jaskinia 
znowu wraca w partie przyszczytowe Zubrzego Wierchu od strony wschodniej, a co 

więcej – wejście to jest usytuowane na polanie, a przynajmniej na bezleśnym miejscu.

Następne mapy i ... Na mapie „Krynica Zdrój, Muszyna i okolice”, skala 1 : 50.000, 
Piwniczna 2009 oraz „Popradzki Park Krajobrazowy”, skala 1 : 60.000, Warszawa 

2009, wejście do jaskini znajduje się po zachodniej stronie szczytu Zubrzego Wierchu. 

Natomiast   w   interesującej   zbiorowej   monografii   „Atlas   Gór   Polski”,   wyd.   II, 
Warszawa 2008, tej jaskini w ogóle nie ma… Po prostu nie ma i już. Są za to inne 

niemniej ciekawe informacje, które przytoczę w innym miejscu. 

Czego   dowodzi   powyższe?   Ano   tylko   tego,   że   albo   mapy   turystyczne   robiono   na 
kolanie   z   dokładnością   pozostawiającą   sobie   wiele   do   życzenia,   albo   mamy   do 

background image

czynienia z dwoma jaskiniami w Zubrzym Wierchu – jedna w partii przyszczytowej od 

wschodu, druga na grzbiecie łączącym Zubrzy Wierch z Bystrem od strony zachodniej 
– w większej odległości od szczytu, niż ta pierwsza. I to zdaje się zauważył także inż. 

Hiltscher.  

Istnieje w tej części Beskidu Sądeckiego jeszcze jedna jaskinia, Jaskinia Diabla Dziura 
obok Diabelskiego Kamienia położona na stoku Jaworzyny Krynickiej (1114 m) – ale 

nie może być wzięta pod uwagę ze względu na bliskość Krynicy – miasta o znacznym 
natężeniu ruchu turystycznego i narciarskiego – nawet w czasach wojny. Po I wojnie 

światowej odnowiono wiele obiektów i wybudowano również kilka nowych np. Nowe 
Łazienki   Mineralne,   pensjonat   Lwigród,   Nowy   Dom   Zdrojowy.   W   tym   czasie 

zbudowano także schronisko na Jaworzynie Krynickiej i kolejkę na Górę Parkową, 
stadion zimowy oraz tor saneczkowy. Poza czysto uzdrowiskowym obliczem, Krynica-

Zdrój   stawała   się   w   tym   czasie   również   znanym   ośrodkiem   sportów   zimowych. 
Wystarczy wymienić, iż odbyły się tu m.in. Mistrzostwa Europy w saneczkarstwie i 

Mistrzostwa   Świata   w   hokeju   na   lodzie.   Druga   wojna   światowa   i   okres   okupacji 
przerwały   rozwój   uzdrowiska.   Po   wojnie   nastąpiła   rozbudowa   kurortu,   powstały 

bardzo nowoczesne na ówczesne czasy sanatoria branżowe, zakład przyrodoleczniczy, 
Pijalnia   Główna   z   salą   koncertową,   korty   tenisowe,   boiska.  (Portal   Krynica24.pl   - 

http://www.krynica24.pl/pl/warto_wiedziec/krynica_historia/

) Wynika z tego, że 

obszar ten był stale penetrowany przez ludzi i ukryć się tam było bardzo trudno, a 

zatem możemy go śmiało wyłączyć z naszych rozważań.

W dniu 28 sierpnia 2009 roku udaliśmy się na rekonesans do Wierchomli Wielkiej, 
gdzie znajdują się dwa potoki o nazwach zbliżonych do słowa Yzdar. Pierwszy z nich 

Żdziar   spada   z   grzbietu   Bystre   rozciągającego   się   pomiędzy   szczytami   Wierchu 
Zubrzego   i   Rąbaniskami   (786   m).   To   właśnie   tutaj   prowadziła   swe   poszukiwania 

ekipa inż. Marco Hiltschera, która najprawdopodobniej dotarła do Jaskiń w Zubrzym 
Wierchu. Oczywiście mogli się w niej ukrywać partyzanci i na pewno się ukrywali 

przed skokiem przez granicę na słowacką stronę. Ale to nie mogła być Księżycowa 
Jaskinia.

Pozostały  zatem dwa miejsca: pierwsze z nich, to przysiółek Izdwor położony nad 

potokiem o tej samej nazwie spływającym ze stoków Kiczery (840 m) i wpadającego 
do Wierchomlanki niemalże w centrum wsi. Zwiedzamy stary cmentarz przy kościele 

zaadaptowanym   z   cerkiewki.   Na   nim   znajdują   się   mogiły   z   charakterystycznymi 
sześcioramiennymi   krzyżami   z   ukośna   poprzeczką   i   zwyczajne   krzyże   łacińskie. 

Napisy na nagrobkach są w języku polskim i łemkowskim. Widać przenikanie się tych 
dwóch kultur.

Krajobraz jest bajkowy – jedziemy samochodem w górę potoku Izdwor aż do domu 

sołtysa Wierchomli. Stąd rozpościera się wspaniały widok na gęsto zalesione północne 
stoki  całego  gniazda  górskiego  Wielkiej  Pustej  i  Zubrzego   Wierchu.  Gdyby  Slavek 

rzeczywiście   mieszkał   tutaj,   to   nie   miałby  najmniejszego   problemu   z   dojściem   do 
któregokolwiek miejsca w masywach Pustej Wielkiej i Zubrzego. 

Jedziemy dalej w kierunku Wierchomli Małej. Dolina coraz bardziej się zaciska – po 

obu jej stronach wyrastają dość strome stoki gór. Krajobraz zaczyna przypominać 
nieco Niskie Tatry… Przychodzi na myśl opowiadanie dr Horáka i podana przezeń 

background image

lokalizacja   Księżycowego   Szybu   w   Niskich   Tatrach.   Kto   wie,   czy   starszemu   już   i 

steranemu życiem człowiekowi nie pomyliły się dwie miejscowości? Ich podobieństwo 
jest   uderzające,   co   widać   szczególnie   w   okolicach   parkingu   przed   terenami 

narciarskimi Wierchomli Małej. Jeszcze tutaj wrócimy, bo tymczasem pojechaliśmy 
pod Malý Lipník, by obejrzeć trzecią lokalizację o nazwie zbliżonej do Yzdar. 

I  rzeczywiście   –   z   dość   widokowego   miejsca   udało   się   nam   sfotografować  połogi, 

szeroki stok o nazwie Ždiar opadający od szczytu góry Sliboň w kierunku rzeki Poprad 
i granicy z Polską. Gdyby Slavek mieszkał pod tym stokiem, to mógłby przeprowadzać 

ludzi na obie strony granicznej rzeki i penetrować jaskinie po obu stronach granicy… 
Niestety nie wiadomo, czy pod tym stokiem znajdowały się przed i w czasie wojny 

jakieś zabudowania – teraz ich tam nie ma. Widoczne na zdjęciach budynki to polska 
osada Ługi. Dopiero budynki na dalszym planie i za rzeką należą do Malego Lipníka. 

Po słowackiej stronie przy drodze do Malego Sulína nie ma żadnego budynku. Rzeka 
Poprad   jest   tam   stosunkowo   wąska   i   można   ją   przekroczyć   bez   mniejszych 

problemów. Jesteśmy jednego pewni – Slavek musiał mieszkać właśnie w którejś z 
tych miejscowości. Brak jego śladów po stronie polskiej jest całkowicie wytłumaczalny 

wydarzeniami tuż po wojnie. Jeżeli Slavek nie został wywieziony z tego terenu, to 
mógł pojechać do córki, która wyszła za mąż za jednego z towarzyszy dr Horáka. Tego 

możemy być pewni. 

Tymczasem postanowiliśmy wrócić tutaj i zorganizować kolejną wyprawę do Pustej 
Wielkiej, gdzie najprawdopodobniej znajduje się rozwiązanie tej zagadki sprzed 65 

lat. Studiując „Encyklopedię Gór Polski” stwierdzamy bardzo ciekawe opisy budowy 
geologicznej tej części Beskidów, a mianowicie: 

Beskid Sądecki tworzą skały płaszczowiny magurskiej, czyli flisz karpacki złożony z 

piaskowców, łupków i margli. W obrębie płaszczowiny magurskiej wyróżnia się tutaj 
dwie podjednostki: na północy sądecką i nasunięta na nią od południa – krynicką. […] 

W podjednostce krynickiej zaś występują zlepieńce i piaskowce gruboławicowe. W 
górach   zdarzają   się   niekiedy   wychodnie   piaskowców,   np.   Kamień   św.   Kingi   pod 

Skałką (1163 m), skałki w rezerwacie „Wierchomla” (które nas interesują, bo są 
to   jedyne   wychodnie   w   okolicy),  Czarci   Kamień   i   Skamieniała   Córka  w   okolicach 

Wierchu nad Kamieniem (1082 m).
W   rejonie   tym   znajdują   się   także   jaskinie:   Rysia   (4   m   długości)   i   Niedźwiedzia 

(kilkaset metrów korytarzy  - a to oznacza, że możliwe jest istnienie dużych jaskiń w 
masywach   piaskowcowych!!!),   kilka   jaskiń   odkryto   na   stokach   pobliskiej 

Sokołowskiej Góry. […]

22

  

Dlaczego podkreśliliśmy te margle? Ano dlatego, że margiel jest to skała osadowa, 
zwykle   szara;   składa   się   z   węglanów   (wapnia   lub   magnezu)   i   minerałów   ilastych, 

używany   do   wyrobu   cementu,   także   jako   nawóz   mineralny   (sztuczny),   ma   słaby, 
nieprzyjemny zapach. Dobrze reaguje z HCl (pozostawia błotnistą plamkę). Margle są 

skałami  pośrednimi  między  skałami  węglanowymi  a   okruchowymi.   Zbudowane  są 
głównie   z   kalcytu   (od   50   do   70%   według   Czermińskiego,   od   33   do   67   wg 

Smulikowskiego), któremu towarzyszą mniejsze ilości dolomitu, syderytu i minerałów 
ilastych.   Mogą   one   ponadto   zawierać   domieszki   materiału   okruchowego,   którego 

22

 „Encyklopedia Gór Polskich”, Warszawa  2008, s. 309.

background image

zwiększony udział prowadzi do powstawania odmian piaszczystych lub piaskowców 

marglistych. Margle są na ogół mniej twarde i zwięzłe niż wapienie, różnią się od nich 
także ciemniejsza barwą. Cechą charakterystyczną tych skał jest silne "burzenie" z 

10% HCl, podczas którego wytrąca się i pozostaje osad minerałów ilastych. Rozpoznać 
je czasem można po płaskiej powierzchniowo łupliwości oraz nawet wymyte, brudzą 

ręce.

 

(Margle

 

http://www.mount.cad.pl/g/budowa/rodz_skal/prawa/index_skal/skaly/15.htm 

oraz Wikipedia - 

http://pl.wikipedia.org/wiki/Margiel

)

I jeszcze jedna poszlaka:  

Budowa geologiczna Beskidu Sądeckiego, podobnie jak i innych pasm Zewnętrznych 
Karpat fliszowych jest dość monotonna. Występują tu dość grube (do kilku km), serie 

piaskowców   przewarstwiających   się   z   łupkami   ilastymi,   mułowcami   i   iłowcami. 
Utwory te znane są pod wspólną nazwą fliszu karpackiego i tworzyły się od górnej 

jury poprzez kredę do dolnego trzeciorzędu, czyli paleogenu na dnie zbiornika tzw. 
Oceanu Tetydy. W czasie oligoceńskich i mioceńskich ruchów górotwórczych zostały 

odkłute, czyli oderwane od pierwotnego podłoża, i pchnięte ku północy na odległość 
kilkudziesięciu   kilometrów   tworząc   szereg   ponasuwanych   na   siebie   płaszczowin. 

Spoczywają one na krystalicznym podłożu platformy paleozoicznej. Beskid Sądecki 
budują   głównie   dość   twarde   piaskowce   magurskie   należące   do   płaszczowiny 

magurskiej.   Obok   nich   występują   łupki   ilaste   i   zlepieńce,   poza   tym   warstwy 
podmagurskie, warstwy hieroglifowe, łupki pstre i margle. […]

Mniejsze formy możemy napotkać w rezerwacie "Baniska", na Zadnich Górach (969 

m)   i   Wietrznych   Dziurach.   Interesujące   są   wychodnie   piaskowców   skałki   na 
Wdżarach koło Prehyby,  Kamień św. Kingi,  Wierch nad Kamieniem czy Diabelski 

Kamień pod Jaworzyną Krynicką  Niewielkie jaskinie występują na zboczach 
Wierchu nad Kamieniem (1064 m) i Wierchu Zubrzy (860 m).

Interesującym   bogactwem   są   wody   mineralne   zwłaszcza   szczawy   w   Krynicy, 

Piwnicznej, Żegiestowie, Złockiem, Łomnicy, Muszynie, Tyliczu. Najprostsze z nich, 
szczawy   wodorowęglanowo-ziemno-alkaliczne   są   pochodzenia   infiltracyjnego,  co 

oznacza   że   wsiąkające   wody   opadowe   nasycają   się   na   swej   drodze 
dwutlenkiem węgla W ten sposób nabierają agresywności rozpuszczając 

minerały   zawarte   w   skałach.   Dowodem   na   występowanie   pod   ziemią 
powulkanicznego   dwutlenku   węgla   jest   obecność   skał   wylewnych   w 

Szczawnicy i na Słowacji. 

W   Złockiem,  Szczawniku,   Krynicy,   Tyliczu   i   Powroźniku   odkryto  mofetowe 
wyziewy dwutlenku węgla.
 Inne, bardziej złożone, to szczawy wodorowęglanowo-

o-chlorkowo-sodowe   lub   wysoko   zmineralizowane   szczawy   wodorowęglanowo-
sodowe.   Tworzą   się   one   na   skutek   zmieszania   reliktowych   solanek   ze   szczawami 

infiltracyjnymi   (np.   źródło   Jan   w   Szczawnicy)   lub   na   dużych   głębokościach   w 
warunkach izolacji od powierzchni ziemi i wód powierzchniowych. Następuje tam 

nasycanie   reliktowych   solanek   powulkanicznym   dwutlenkiem   węgla   i 
przeobrażanie   wód   w   wodorowęglanowo-sodowe.
  (Beskid   Sądecki   - 

http://rzeznicy.republika.pl/t2001/beskids/bs04.html

background image

Czy   wszystko   jest   jasne?   Pod   grubowarstwowymi   piaskowcami   płaszczowiny 

krynickiej   znajdują   się   m.in.  margle   płaszczowiny   magurskiej.   I  taka   konfiguracja 
może   być   właśnie   w  rejonie   Wierchomli.   Poza   tym   te   trujące   wyziewy,   o   których 

wspominał dr Horák w swym dzienniku mogły mieć miejsce tylko tam! 

A zatem postanowiliśmy udać się w okolice Wielkiej Pustej, by zbadać jej tajemnice.  

ROZDZIAŁ X – Kurierskie szlaki

Szczawy,   wody   mineralne   zawierające   powyżej   1  g  wolnego   dwutlenku  węgla   (IV) 

(CO2)   w   1   dm³   wody.   Szczawy   to   wody   infiltracyjne,   które   wsiąkając   w   podłoże 
napotykają wyziewy dwutlenku węgla (IV) (w Polsce związane z wulkanizmem Karpat 

w   trzeciorzędzie).   Nasycając   się   nim,   stają   się   bardziej   aktywne   chemicznie   i 
rozpuszczają   skały,   w   których   płyną   (mineralizują   się).   Występują   w   południowej 

części   Beskidu   Sądeckiego   i   na   wschodnim   pograniczu   Pienin,   w   Szczawnicy, 
Krościenku   nad  Dunajcem,   Krynicy,  Piwnicznej,   Muszynie,   Wysowej,  Żegiestowie-

Zdroju, także w Szczawnie-Zdroju. Dwutlenek węgla jest wulkanicznego pochodzenia. 
Chemicznie jest to stężony kwas węglowy z domieszkami soli mineralnych. Jak widać, 

w okolicy Wielkiej Pustej znajduje się wiele źródeł wód mineralnych, a zatem mogą 
się   również   znajdować   przestrzenie   skalne   wypełnione   częściowo   lub   nawet 

całkowicie dwutlenkiem węgla.  A właściwie na pewno.

Chcielibyśmy zwrócić tutaj uwagę Czytelnika na pewien arcyciekawy aspekt sprawy 
Księżycowej Jaskini i … zamachu na Gibraltarze  na gen. Władysława  Sikorskiego. 

„Gdzie rzeka, a gdzie las?” – powie ktoś. A jednak jest coś wspólnego z tymi dwoma 
wydarzeniami.   Ale   po   kolei.   W   trzeciej   części   trylogii   na   temat   zamachu   na 

Gibraltarze pt. „Gibraltar i Katyń

23

, jej autor – Tadeusz A. Kisielewski pisze m.in. 

o kurierskich szlakach na Nowosądecczyźnie w czasie II Wojny Światowej. 

Dlaczego sprawa kurierskich szlaków jest tak ważna? – ano dlatego, że kpt. Horak i 

jego  ludzie   jakoś   musieli   się   dostać   na   teren   Polski   –   czyli   ówczesnej   Generalnej 
Guberni – gdzie przechowano ich w Księżycowej Jaskini. W tym kontekście Slavek 

mógłby być kimś z polskiej czy słowackiej konspiry wyspecjalizowanym w przemycie 
ludzi przez granicę pomiędzy GG a Słowacją. Tacy ludzie mają zazwyczaj kilka met 

(melin) i jedną z takich melin mogła być właśnie Księżycowa Jaskinia. 

W opisywanym przez nas odcinku granicy znajdowały się, według cytowanych przez 
Tadeusza   Kisielewskiego   dokumentów,   co   najmniej   cztery   szlaki   albo   kanały 

23

 Wyd. Rebis, Poznań 2009. 

background image

przerzutowe kurierów z terenów GG do Słowacji i dalej na Węgry. Cytuje on opinię 

Jana Cieślaka na temat kanałów przerzutowych na Nowosądecczyźnie:

Powiat Nowy Sącz:

Droga przerzutów używana tak dla wojskowych, jak i dla uchodzącej 
ludności   żydowskiej   prowadziła   z   Krynicy   przez   Tylicz   do 

miejscowości Lenartec.

24

  […] Druga droga prowadziła ze Szczawnicy 

do Krościenka przez Dunajec do Orlova na Słowacji i dalej do Koszyc. 

[…]   Drogami   powiatu   nowosądeckiego   przeszło   w   okresie   okupacji 
około 8.000 ludzi.

Powiat Limanowa:

Przerzuty   z   limanowskiego   szły   drogamina   Krynicę-

Muszynę   i   Orlovo

25

  po   stronie   słowackiej   i   na   Żegiestów-

Alverna

26

 na Słowacji. […]

Jan Cieślak podaje również ciekawą informację na temat ruchu granicznego na tych 

terenach, i tak:

…istniał także taki odwrotny ruch przez granicę (tzn. ze Słowacji do 
Polski/GG) i był przez Niemców tolerowany.

27

Wymienia on również inne trasy przerzutów, które najczęściej były używane:

Wariant:
a)

Nowy Sącz – Rytro – Komarzyska – Eliaszówka – Lubonia lub 

Kieżmark – Prešov – Koszyce – Budapeszt;
b)

Nowy Sącz – Bardejov – Salgotarian – Sarospartak – Budapeszt;

c)

Warszawa   –   Nowy   Sącz   –   Szczawnica   –   Poprad   –   Dobšina   – 

Rozsnyo – Budapeszt;

W którym miejscu przekraczano granicę:
W wariancie A – przez szczyt Eliaszówki i Koszycki Las;

W wariancie B wprost na słowacką wieś Lenartovo, a na Węgry i na wieś 
Garany;

W wariancie C ze Szczawnicy na wieś Leśnicę, a na Węgry przez Park 
Andrassych nad Velko Polono do Rożniawy.

Miałem jeszcze inne przejścia, np. Sanok – Użgorod lub Zakopane – 
Wysokie Tatry – Poprad. […]

28

Następny ślad znaleźliśmy na stronie „Internetowego Przewodnika po Polsce”, gdzie 

pod hasłem „Żegiestów Zdrój” znaleźliśmy następujący passus: 

24

 Chodzi o wieś Lenartovo. 

25

 Miejscowość Orlov k./Plavča. 

26

  Niestety nie udało mi się ustalić, co to za miejscowość i gdzie jest położona. Być  może chodzi o jakąś 

miejscowość   położoną   w   należącej   do   Węgier   części   Słowacji   lub   na   Węgrzech,   która   to   nazwa   została 
zmieniona po wojnie.

27

 Papiery Cieślaka, Stanisława Groblewska, maszynopis, s. 1 i 2. 

28

 Ibidem.  

background image

W czasie II wojny światowej  Żegiestów był jednym z ośrodków 
kurierskich   organizujących   przerzuty   na   Węgry.
  W   czasie 

działań   wojennych   uzdrowisko   nie   ucierpiało,   dzięki   czemu   mogło 
rozwijać się bez większych przeszkód.

29

Kolejny   ślad   wskazuje  Józef   Bieniek  w   artykule   pt.   „Sądeczanie   na   granicznym 
szlaku”   ze   strony   internetowej   „Dawno   temu   w   Nowym   Sączu…”   - 

http://www.nsi.pl/almanach/art-ludzie/sadeczanie_na_kurierskim_szlaku.htm

 :

Przygraniczne   położenie   Sądecczyzny   i   jej   topograficzna   specyfika 

narzuciły tutejszym ziemiom w latach II wojny światowej dodatkowe 
zadania, związane ściśle z antyhitlerowskim ruchem oporu. Były nimi: 

przerzuty przez granicę polsko - słowacką osób uchodzących z kraju 
do   armii   polskiej   na   Zachodzie   oraz   kurierstwo,   czyli   służba 

łącznościowa   na   liniach   wiążących   władze   krajowego   podziemia   z 
rządem i Naczelnym Wodzem na emigracji.

Zaczęło się to 17 września  1939 roku, kiedy - w wyniku  uzgodnień 
władz polskich z rządami Węgier i Rumunii - zostały otwarte granice i 

w   bramy   naszych   południowych   sąsiadów   weszły   człony   rozbitych 
armii,   a   z   nimi   naczelne   dowództwo   i   władze   zwierzchnie   RP   oraz 

tysiące   osób   z   międzywojennej   czołówki   politycznej,   społecznej   i 
kulturalnej. To przejście kierowniczych sfer przedwrześniowej Polski 

na   obczyznę   i   stopniowe   z   biegiem   czasu   ich   oddalanie   się   od 
ojczystych   granic,   z   równoczesnym   powstawaniem   krajowego 

podziemia,   stworzyło   w   pierwszym   rzędzie   konieczność 
zorganizowania   stałej   sieci   łącznościowej,   która   by   wiązała   ośrodki 

dyspozycyjne polskich władz na emigracji z kierownictwem krajowego 
ruchu oporu.

Problemem zbudowania  „mostu" łącznościowego ponad granicami i 
państwami zajęły się już w październiku  1939 r. specjalne wydziały 

przy   rządzie   polskim   w   Paryżu   i   Komendzie   Głównej   SZP  ZWZ   w 
Warszawie. „Filarami" pierwszego „mostu" na linii Warszawa - Paryż 

stały   się,   tworzone   równocześnie,   bazy   i   placówki   pomocnicze   w 
Budapeszcie, Bukareszcie i Belgradzie.

Głównymi   barykadami   na   trasach   „mostu"   były   granice 
międzypaństwowe.  Z tym,  że specyfika  zaistniałej  sytuacji  wojennej 

wyłączyła z możliwości operacyjnych granicę wschodnią i częściowo 
północną, przesuwając główny ciężar problemu łączności zewnętrznej 

na kierunek zachodni i południowy.

Nurt   łącznościowy,   rozgrywający   się   wyłącznie   na   płaszczyznach 

konspiracyjnych,   a   więc   pozbawiony   jawności   działania,   podstaw 

29

 Internetowy Przewodnik po Polsce - 

http://polska.byethost4.com/modules.php?

op=modload&name=PagEd&file=index&topic_id=6&page_id=43

background image

prawnych i ochrony ze strony oficjalnego ustawodawstwa, nie mógł 

istnieć i działać w społecznej próżni. Chcąc egzystować i operować na 
wyznaczonych   kierunkach,   musiał   sobie   stwarzać   własne   formy 

organizacyjne i cały szereg ogniw specjalnych, z szeroko rozwiniętym 
zapleczem   i   służbami   pomocniczymi.   Mowa   oczywiście   o   łączności 

konwencjonalnej,   czyli   o   kurierstwie   lądowo   -   morskim,   które, 
zwłaszcza w początkowym okresie wojny, było jedyną formą wiązania 

krajowego   podziemia   z   wolnym   światem.   Dopiero   później   została 
uruchomiona   łączność   radiowa,   a   od   15   lutego   1941   r.   w   sukurs 

kurierstwu i radiostacjom przyszło lotnictwo, które z baz angielskich, a 
później   włoskich   dokonywało   lotów   ze   zrzutami   ludzi,   poczty, 

pieniędzy i broni dla ruchu oporu w Polsce. Kurierstwo jednak istniało 
i działało do końca wojny, wykonując te zadania, których ani radio, ani 

zrzuty nie były w stanie zrealizować.

A   więc   o   kurierstwie.   A   raczej   o   tych   jego   odcinkach,   na   których 

operowali   przez   wszystkie   lata   wojny   Sądeczanie,   czołowi   żołnierze 
kurierskiego frontu, na etatach Wojskowej Bazy Przerzutu i łączności 

nr 1, kryptonim: „Romek", „Liszt" i „Pestka" oraz rządowej placówki 
„W"   w   Budapeszcie.   Byli   nimi:  Jan   Freisler  ps.   „Sądecki", 

Franciszek   Krzyżak  ps.   „Karol",  Leopold   Kwiatkowski  ps. 
„Tomek",  Zbigniew   Ryś  ps.   „Zbyszek"   i  Roman   Stramka  ps. 

„Bardyjowski" i inni. Wszyscy zresztą mieli po kilka pseudonimów i 
tyle samo „lewych" nazwisk", zmienianych co pewien czas, gdy stawały 

się zbyt znane, lub gdy w kręgu „zielonych granic" zaistniała wsypa.

Swoistym   dramatem   dla   piszącego   o   tych   sprawach   jest   fakt,   że 

kurierstwo stanowi temat o nieprawdopodobnym bogactwie wątków, 
spraw   i   zdarzeń,   których   w   kalendarzowym   skrócie   szerzej 

potraktować   nie   można.   Ukażemy   więc   tylko   ważniejsze   fragmenty 
większej całości.

Jako pierwsza, lub jedna z pierwszych, rozpoczęła pracę na sądeckim 
odcinku   przerzutu   i   łączności   trasa   zorganizowana   na   zlecenie 

warszawskiej   komórki   Związku   Oficerów   Rezerwy   (ZOR)   przez 
sądeczanina, wychowanka kolejarskiej rodziny Zenglów (ul. Zygmun-

towska   38),   por.  Klemensa   Konstantego   Gucwę  ps.   „Góral". 
„Góral"   po   koleżeńsku   „Kostek",   wychowanek   Kolejowego   Przyspo-

sobienia   Wojskowego,   bardzo   popularny   i   lubiany,   był   właściwie 
twórcą głównego w Sądecczyźnie zespołu kurierskiego, który pracował 

od marca 1940 r. do końca wojny, wpisując się złotymi literami do 
historii   łączności   zagranicznej.   Zespół   „Górala"   zaczynał   od 

przerzutów.   Pierwszymi   klientami   byli   oficerowie   nadsyłani   przez 
centralę ZOR w Warszawie. Z czasem lista uchodźców poszerzyła się 

na całą Polskę. „Szli na Górala" wszyscy, którym udało się zdobyć z 
nim kontakt.

„Góral"   skompletował   doskonały   zespół   złożony   przeważnie   z 
kolejarskich   synów,   byłych   kolegów   z   Kolejowego   Przysposobienia 

background image

Wojskowego,   rozkochanych   w   łażeniu   po   beskidzkich   „zbyrkach", 

świetnych   narciarzy   i   sportowców.   Pierwszymi,   którzy   poszli   na 
graniczną służbę byli: Jan Freisler, Leopold Kwiatkowski, Franciszek 

Krzyżak  i Roman  Stramka.  Oni też  pierwsi,  zdając  „żywy  towar"  w 
attachacie   polskim   przy   Vaciutca,   „wpadli   w   oko"   kierującym 

sprawami   uchodźców   oficerom   i   zostali   zaangażowani   na   etaty 
kurierów  na  linii   Budapeszt -  Warszawa.   Z  dniem  1 kwietnia   1940 

roku  ,  po złożeniu   przysięgi  na  rotę  ZWZ,  cała   czwórka   rozpoczęła 
służbę łącznościową na etacie Wojskowej Bazy Przerzutu i Łączności 

Nr 1, kryptonim „Romek", w Budapeszcie.

Służba   kurierska   przebiegała   według   z   góry   ułożonego   harmo-

nogramu. Wyznaczonego dnia i godziny, w ustalonym punkcie, kurier 
otrzymywał   pocztę   szyfrowaną   w   postaci   mikrofilmów   i   innych 

utajnionych dokumentów, najczęściej w tak małej postaci, że kryły się 
w obsadce wiecznego pióra, tubce po paście do zębów, puderniczce, 

czy  uchwycie   walizki   -  no  i   ruszał   w  drogę.   Najpierw  pociągiem   w 
stronę   słowackiej   granicy.   Jeden   czy   dwa   przystanki   przed   granicą 

wysiadał   i   znając   teren,   czekał   na   melinie   do   zmroku.   Nocą 
przekraczał   węgiersko   -   słowacką   granicę,   po   czym   koleją   lub 

umówioną   wcześniej   taksówką   docierał   w   pobliże   granicy   polskiej, 
gdzie znów czekał  nocy, pod której osłoną „przeskakiwał"  granicę i 

lądował na ojczystej ziemi. Oczywiście, jeśli mu szczęście sprzyjało i 
nie „nadział" się na patrol słowacki lub Grenzschutzu. Bo wtedy albo 

ginął w walce, albo pochłaniał go Auschwitz.

Oczywiście   podany   wyżej   przebieg   rajdu   jest   bardzo   uproszczony   i 

schematyczny, W rzeczywistości bowiem bywało różnie: na kurierskim 
szlaku   wyrastały   setki   przeszkód   i   nieprzewidzianych   zdarzeń,   z 

których cało wychodzili tylko  ci, którzy dysponowali  maksymalnym 
zasobem   sił   fizyczno   -   psychicznych,   odpowiednią   zaprawą,   zimną 

krwią,   sprytem   i   odwagą,   lub   tacy,   do   których   uśmiechnął   się   w 
krytycznym momencie łaskawy los.

Ale   wróćmy   znów   do   naszych   Sądeczan   i   śledźmy   dalej   ich   losy. 
Główne punkty kurierskiej przysięgi złożonej na rzecz Bazy Wojskowej 

brzmiały: nie kontaktować się z żadnymi organizacjami prowadzącymi 
łączność z krajem, służbę w Bazie utrzymać w najgłębszej tajemnicy, 

nie przyjmować żadnych zleceń od instytucji i osób, poza pocztą Bazy 
„Romek". Chodziło oczywiście o zachowanie absolutnej konspiracji i 

dyscypliny oraz bezpieczeństwa ludzi i spraw, co w Budapeszcie, gdzie 
roiło   się   od   agentur   wywiadowczych   wszystkich   zainteresowanych 

wojną   państw,   było   bezwzględną   koniecznością.   Wszystkie   te 
uwarunkowania   i   zastrzeżenia   nie   dotarły   do   przekonania   naszej 

czwórki. To byli przede wszystkim wspaniali patrioci, pragnący służyć 
wszystkim i wszystkiemu, co nosiło miano: Polska - Ojczyzna.  Przy 

tym szalenie koleżeńscy i życzliwi dla całego świata, nie byli w stanie 
odmówić prośbom różnych działaczy budapeszteńskiej Polonii i, idąc 

w   rejs   do   kraju,   zabierali   podrzuconą   im   pocztę,   z   obowiązkiem 

background image

doręczenia pod wskazanym adresem. Przyłapani przez kontrwywiad 

na tego rodzaju „usługach obcych", zostali zwolnieni z Bazy i rozkazem 
Komendanta   Głównego   ZWZ,   gen.  Grota  -  Roweckiego  z   dnia 

31.10.1940   r.   przekazani   do   dyspozycji   powstałej   właśnie   w 
Budapeszcie   placówki   „W"   (Węgry),   będącej   „filarem"   dla   „mostu" 

łączności cywilnej między władzami na emigracji a Delegaturą Rządu 
w Warszawie.

Kurierstwo, wbrew pozorom spokojnego pokonywania wyznaczonych i 
zorganizowanych   tras,   było   w   rzeczywistości   swoistym   frontem,   na 

którym nocami w obustronnych rejonach pogranicza huczały strzały i 
ginęli   lub   wpadali   w   ręce   wroga   żołnierze   łączności,   względnie 

holowane   przez   nich   osoby.   Było   takich   zdarzeń   wiele.   Ale   tu 
wspomnimy tylko o kilku poważniejszych. W lutym 1940 roku na szlak 

„Górala"   weszła   kurierka   Komendy   Głównej   ZWZ  Krystyna 
Michalska 
ps. „Michcik". Jej punktem etapowym na terenie Nowego 

Sącza   był   współpracujący   żywo   z   siatką   „Górala"   dom   Harsdorfów 
przy ul. Batorego 78. Któryś z kolei rajd wypadł Michalskiej w maju 

1940 r. 23 maja znalazła się u Harsdorfów i tu ją właśnie, idące jej 
śladem   Gestapo   dopadło.   Aresztowana,   zginęła   rozstrzelana   koło 

Tarnowa.   W   międzyczasie   szereg   organizacji   warszawskich,   które 
obsługiwał   „Góral",   scaliło   się,   tworząc   tzw.   Centralny   Komitet 

Organizacji   Niepodległościowych   (CKON),   z   inż.  Ryszardem 
Świętochowskim  
na czele. Świętochowski,  głośny polityk z grupy 

Paderewskiego i gen. Sikorskiego (Front Morges), zajął zdecydowanie 
wrogą postawę w stosunku do oficjalnej formacji wojskowej, jaką był 

Związek Walki Zbrojnej. Popadł więc w konflikt ze swoim najbliższym 
przyjacielem, gen. Sikorskim, i, aby sytuację wyklarować, wybrał się w 

podróż do Paryża. Człowiek zamożny, przyzwyczajony do luksusowych 
warunków jazdy w międzynarodowych ekspresach, a przy tym typowy 

mieszczuch,   wybrał   się   w   daleką   drogę   jak   na   spacer   w   Aleje 
Ujazdowskie,   w   eleganckim   garniturze   i   w...   lakierkach.   Toteż   gdy 

zjawił się w melinie „Górala" z prośbą a pomoc w drodze do Paryża, 
„Góral"   z   miejsca   zadecydował:   „Dobrze,   panie   inżynierze,   pomóc 

panu   jest   moim   służbowym   obowiązkiem,   ale   ostrzegam,   że   w 
pańskim   wieku,   przy   braku   sportowej   zaprawy,   nie   będzie   to 

sprawa łatwa. Lat panu nie ujmiemy, pokonywać górskich stromizn  
nie   nauczymy,   ale   ubrać   pana   w   odpowiedni   garnitur   możemy   i 

musimy".   W   pierwszej   połowie   maja,   Świętochowski,   przebrany   za 
turystę i oddany pod opiekę „lepszego z najlepszych", Jana Freislera 

ps. „Sądecki", ruszył w drogę. Z Nowego Sącza taksówką do Jazowskiej 
Obidzy,   gdzie   czekało   dwóch   szczawnickich   górali   (bracia 

Mastalscy), którzy mieli doprowadzić Świętochowskiego na pierwszy 
pod   granicą   punkt   etapowy.   Ale   po   kilku   kilometrach,   gdzieś   w 

rejonach Przystopia, Świętochowski upadł i powiedział: - „Ni kroku 
dalej.   Nie   dam   rady!"   Zrobiono   więc   z   gałęzi   nosze   i   doniesiono 

pechowego „turystę" do Szczawnicy. Po drodze złapał zapalenie płuc i 
o   dalszej   drodze   nie   było  mowy.  Chorym   zajęli   się:   zaprzysiężony 

lekarz  Zdzisław   Kołączkowski  i   dyplomowana   pielęgniarka   (na 

background image

ideowym etacie ruchu oporu)  Melania Czamara  ps. „Jedlina". Po 

dwóch   tygodniach,   gdy   Świętochowski   czuł   się   lepiej,   Freisler 
zorganizował   przerzut   inżyniera   do   leżącej   po   słowackiej   stronie 

wioski Leśnica. W Leśnicy czekał umówiony taksówkarz, Józef Lach 
z Popradu, który przewiózł Świętochowskiego z Freislerem i obstawą 

do miejscowości Mala Veska, leżącej tuż pod wałem lesistych wzgórz, 
których wierzchołkiem biegła granica między Słowacją i Węgrami. O 

zmroku   ruszono   w   drogę.   Niestety,   los   znów   stanął   w   poprzek 
zamiarom   inżyniera.   W   pewnym   momencie   natknęli   się   na   patrol 

słowackich „pohraniczników", którzy krzycząc: - „Stojte! Ruki hore!" - 
zaczęli   biec   w   ich   stronę.   Ochrona   inżyniera   -   cwaniaki   zielonych 

granic   -   zniknęli   w   leśnej   gęstwinie.   Freisler,   niosąc   bagaże 
Świętochowskiego z kupą forsy i ważną pocztą dla gen. Sikorskiego, 

też nie miał na co czekać. Osamotniony inżynier próbował uciekać, ale 
zaplątał się w korzenie i upadł, dostając się w ręce Słowaków. Kolejny 

etap jego losu - to więzienie gestapowskie w Nowym Sączu i wyjazd 11 
września   1940   r.   do   Auschwitz.   Od   tego   momentu   wszelki   ślad   po 

Świętochowskim   zaginął.   Odnotowano   w   tej   sprawie   tylko   fakt,   że 
Freisler   za   uratowanie   poczty   Świętochowskiego   otrzymał   od 

Sikorskiego wysokie odznaczenie i pochwałę.

Wciąż tkwimy w 1940 r., bo właśnie w tym roku na sądeckich szlakach 

kurierskich   wydarzył   się   jeszcze   jeden   szczególniejszy   fakt: 
aresztowanie i odbicie ze szpitala w Nowym Sączu emisariusza Jana 

Kozielewskiego,   vel   Piaseckiego,   vel   Karskiego.   Oprócz 
wspomnianych już linii, działała trasa przerzutu i łączności w ramach 

powstałego właśnie rejonu ZWZ, zwanego Inspektoratem Nowy Sącz, 
kryptonim „Sarna".  W zespole inspektorackim wybijał  się odwagą  i 

sprytem   młody   podchorąży,   były   komendant   placówki   Straży 
Granicznej,   Zbigniew   Ryś   ps.   „Zbyszek".   Ryś,   po   powrocie   z 

wrześniowego   frontu,   zajął   się   przerzutem   znajomych   oficerów   i 
kolegów.   Miał   własną   linię   via   Barcice   -   Prehyba   -   Szczawnica   - 

Leśnica. W styczniu 1940 r. wszedł w szeregi ZWZ i oddał swoją trasę 
w   służbę   Inspektoratu,   którego   szef,   mjr  Franciszek   Żak  ps. 

„Franek"   lub   „Siwosz",   zlecił   Rysiowi   zorganizowanie   i   dowodzenie 
Oddziałem   Ochrony   Przerzutów   i   Łączności.   Któregoś   dnia,   w 

ostatniej dekadzie maja 1940 roku, do domu Rysiów przy ul. Matejki 
2,   łącznik   przyprowadził   młodego   mężczyznę,   który   przedstawił   się 

jako  Jan Piasecki  i, podając ustalone dla „Zbyszka" hasło, prosił o 
pomoc w drodze do Budapesztu. Ryś ulokował Piaseckiego w domu p. 

Żaroffe  przy ul. Lwowskiej 13 i po porozumieniu się z mjr Żakiem, 
przekazał petenta w ręce najlepszego z przewodników,  Franciszka 

Musiała  ps.   „Myszka"   z   Piwnicznej,   który   miał   już   za   sobą   33 
„bezawaryjne"   kursy   na   linii   Nowy   Sącz   -   Budapeszt.   Trzydziesty 

czwarty zakończył się dramatem.

Wyszli   wieczorem   12   czerwca.   Prowadził   Musiał   z   kolegą, 

Władysławem Gardoniem, który ubezpieczał. Późną nocą dotarli 
pod   węgierską   granicę,   do   wioski   Demjata,   gdzie   u  Franciszka 

background image

Muszyńskiego  „Myszka"   miał   swój   punkt   odpoczynku   przed 

„skokiem" przez granicę. Nie wiedział, że jego wierny dotąd meliniarz 
przeszedł   w   międzyczasie   na   służbę   słowackiej   żandarmerii   jako 

„łapacz" uchodźców, po tyle a tyle od sztuki. Przyjął zespół „Myszki" 
niby serdecznie, ugościł, ułożył do snu i zniknął. Za pół godziny wrócił, 

ale z grupą żandarmów. Piasecki miał tylko tyle czasu, by zniszczyć 
niesione filmy ze zdjęciami egzekucji dokonywanych przez gestapo na 

ludności   polskiej.   Aresztowanych   przewieziono   do   aresztu   w 
Kapusanach, gdzie Piasecki, obawiając się tortur, wyciągnął ze skrytki 

w podeszwie buta żyletkę i przeciął sobie żyły obydwu rąk. Na alarm 
współwięźniów   zjawiła   się   żandarmeria   i   założywszy   prowizoryczne 

opatrunki,   jeszcze   tej   samej   nocy   odwiozła   rannego   do   szpitala   w 
Nowym Sączu, zawiadamiając o tym fakcie Gestapo, które postawiło 

przy Piaseckim dwóch granatowych policjantów. Emisariuszem zajął 
się   mający   właśnie   dyżur   lekarz   zakonspirowany   w   inspektorackiej 

komórce sanitarnej,  Jan Słowikowski,  który pierwszy zawiadomił 
komendanta „Sarny" o losie Piaseckiego. Mjr Żak z miejsca zajął się 

losem emisariusza i polecił Rysiowi zorganizować odbicie rannego w 
możliwie szybkim tempie, nim przewiozą go na gestapo. Tym bardziej, 

że  sprawą   zainteresowały   się  wojskowe   i   cywilne  władze   Okręgu   w 
Krakowie,   jako   że   emisariusz   był   postacią   wysoko   notowaną   w 

dyplomatycznym   świecie   i   właśnie   wiózł   do   Paryża   bardzo   ważne 
ustalenia   ze   strony   rodzących   się   władz   krajowego   podziemia,   dla 

rządu   emigracyjnego   w   Angers.   Wspólnym   wysiłkiem   dr 
Słowikowskiego  i zespołu Rysia w składzie: Ryś, por.  Karol  Głód

mgr Tadeusz SzafranJózef Jennet i łączniczka Zofia Rysiówna 
Piasecki został uprowadzony nocą do Marcinkowic, gdzie pod opieką 

Jana   Morawskiego   i   Feliksa   Widła  wrócił   do   zdrowia.   Dalsze 
koleje   jego   losu   to   sprawa   na   cały   tom.   Ograniczymy   się   tylko   do 

wzmianki, że przez wiele powojennych lat Piasecki, pod przyjętym na 
stałe   nazwiskiem   Jan   Karski,   był   wykładowcą   na   Uniwersytecie 

Georgetown w Waszyngtonie. W 1990 roku słuchaliśmy go w telewizji.

Kiedy   jednak   wspomnieliśmy   o   Rysiu,   to   trzeba   pokazać   go   w 

szerszym   aspekcie,   jako   jednego   z   najwybitniejszych   żołnierzy 
budapeszteńskiej   Bazy   „Romek",   późniejsze   kryptonimy   „Liszt"   i 

„Pestka". Sądeczanin, rocznik 1914, do wybuchu wojny ukończył dwa 
lata studiów prawniczych i Szkołę Podchorążych, po której jakiś czas 

pracował na stanowisku komendanta Straży Granicznej. Po opisanej 
już akcji uwolnienia Piaseckiego, zagrożony aresztowaniem, wyjechał 

do   mieszkających   w   Warszawie   sióstr,   zgłaszając   się   do   dyspozycji 
Komendy   Głównej   ZWZ.   Skierowany   do   komórki   łączności 

zagranicznej,   przeszedł   kilkumiesięczne   przeszkolenie   w   zakresie 
zasad kurierskiej służby oraz języków: słowackiego i węgierskiego, po 

czym   został   przerzucony   do   Budapesztu   na   etat   kuriera   Bazy 
Wojskowej „Romek", w której pracował do końca wojny. W końcowej 

fazie pełnił obowiązki kierownika łączności na kraj, a od kwietnia 1944 
roku,   gdy   Niemcy   zajęli   Budapeszt,   a   Baza   pod   nazwą   „Pestka" 

przeniosła   się   do   Bratysławy,   Ryś   zajął   stanowisko   zastępcy 

background image

komendanta   „Pestki",   pułkownika  Franciszka   Matuszczaka  ps. 

„Dodo".   Jedyny   z   sądeczan,   pozostał   wierny   Wojskowej   Bazie   do 
końca. Ogromnie aktywny, wykonał 108 rajdów na różnych odcinkach 

linii,   głównie   na   trasie   zwanej   „Karczmą":   Budapeszt   -   Roznawa   - 
Słowacja,   do   punktów   przygranicznych   „Karczmy"   u  Dominika 

Staszka  w   Łapszach   Wyżnych,   lub   u  Pajorów  w   Dursztynie. 
Aresztowany w kwietniu 1945 r. przez NKWD w Bratysławie, uniknął 

wprawdzie   wywózki   na   Sybir,   ale   przesiedział   parę   lat.   Zwolniony, 
dokończył   studia   we   Wrocławiu,   gdzie   od   1959   roku   prowadził 

kancelarię adwokacką. Zmarł 29 września 1990 r. we Wrocławiu. Za 
trumną niesiono szereg odznaczeń, między innymi trzykrotnie nadany 

Krzyż   Walecznych   i   Virtuti   Militari.   A   kompania   wojska   pożegnała 
por. Rysia salwą honorową. Po żołniersku.

Rok 1941 zaznaczył się bolesną dla kurierstwa stratą: 18 marca zginął 
od  kul   słowackiej  straży   granicznej,  idący  do  Budapesztu,  szef  linii 

„Świętochowszczaków",   por.   Gucwa   „Góral",   lewe   nazwisko  Adam 
Opyrchał
. Ciężko ranny i wyniesiony przez kolegów z placu potyczki 

na   węgierską   stronę,   zmarł   następnego   dnia   w   koszyckim   szpitalu. 
Jego   miejsce   w   ekipie   zajął  Jan   Freisler,   który   z   kolei   podlegał 

pracownikowi placówki „W", z funkcją kierownika łączności na kraj, 
mgr  Wacławowi   Felczakowi  ps.   „Madziar'.   Zespół   Freislera   był 

zespołem   tylko   przy...   szklance   wina.   W   pracy   każdy   z   ekipy   był 
indywidualistą z indywidualnymi zadaniami i chodzący, jak Kiplingów 

kot, własnymi drogami. Freisler należał do elity i przeznaczony był do 
zadań specjalnych; Stramka - wyjątkowy  indywidualista  i spryciarz, 

obsługiwał   Stronnictwo   Ludowe;  Krzyżak  -   wychowanek   OMTUR, 
pracował na rzecz PPS. Kwiatkowski pełnił zlecenia różne. Ale jego 

trzeba potraktować odrębnie.

Z   wielu   wariantów   trasowych,   którymi   wędrowali   Sądeczanie, 

wyklarowały

 

się

 

ostatecznie

 

trzy:

 

1)  Nowy   Sącz   -   Krynica   -   Tylicz   -   Muszynka   -   Bardiov   - 

Koszyce

 

-

 

Budapeszt,

 

2)  Nowy   Sącz   -   Kosarzyska   -   Sucha   Dolina   -   Eliaszówka   - 

Jarabina   -   Kieżmark   -   Budimir   -   Koszyce   -   Budapeszt,  
3) Nowy Sącz - Szczawnica - Poprad - Mala Veska - Roznava - 

Budapeszt.

Te trzy trasy po słowackiej stronie obsługiwali, pracujący na etatach 

Bazy  „Romek"   i   placówki   „W"   taksówkarze:   Józef   Lach  z   Popradu, 
Otto Ludwigh z Kieżmarku i Istvan Burger z Dobsiny. W 1941 r. 

ruch   łącznościowy   na   wspomnianych   trasach   bardzo   się   zagęścił   i 
przekroczył   daleko   normy   bezpieczeństwa.   Aby   uniknąć   wpadek   i 

wsyp,   szef   łączności   na   kraj   w   placówce   „W",   W.   Felczak,   polecił 
Kwiatkowskiemu zorganizować nową trasę przez Orawę. Kwiatkowski 

zakwaterował   się   w   Rabie   Wyżnej   u   swej   ciotki   Katarzyny 
Kwiatkowskiej  i w oparciu o dom  Sabiny i Jana Obertaczów  w 

Orawce,   leżącej   wówczas   po   słowackiej   stronie   -   uruchomił   nową 

background image

trasę: Raba Wyżna - Orawka - Kieżmark - Koszyce - Budapeszt. Nie 

miała   ona   oficjalnej   nazwy,   a   w   potocznym   języku   nosiła   miano 
„Orawa". Pracowali na niej głównie Polacy z terenów przyłączonych do 

Słowacji i ich znajomi, Słowacy o propolskiej orientacji. Kurierem na 
polskim odcinku Kraków - Warszawa był znany muzykolog, profesor 

konserwatorium,   mający   obywatelstwo   szwajcarskie,  Konstanty 
Regame.  
„Orawa"   pracowała   do   wyzwolenia,   z   małą   przerwą   w 

okresach powstań warszawskiego i słowackiego. Sam Kwiatkowski po 
różnych   perturbacjach   osiadł   w   rodzinnym   mieście,   gdzie   zmarł 

11.02.1968 r.

A inni? A więc „wódz" Freisler zszedł z granicznego frontu w marcu 

1944 roku, po zajęciu Budapesztu przez Niemców i krwawej rozprawie 
Gestapo z wybitniejszymi działaczami polskimi na Węgrzech. Zszedł z 

jednego frontu, aby wejść na drugi. W czerwcu 1944 r. zorganizował 
zalążki oddziału partyzanckiego „Świerk", z którym w sierpniu wszedł 

w   skład   oddziału   por.  Juliana  Zubka  ps.   „Tatar".   Dowodząc 
plutonem wykonał wiele udanych akcji. W styczniu 1945 r. zszedł z 

oddziałem z gór i ujawnił się w Urzędzie Bezpieczeństwa. Ujawnienie 
kosztowało   go  parę   lat   ciężkiego   więzienia,   jako   że   każdy   kurier   w 

oczach   ówczesnej   władzy   był   imperialistycznym   szpiegiem   i 
potencjalnym wrogiem Polski Ludowej. Po odbyciu kary wegetował na 

marginesie   społecznym.   Ciągle   inwigilowany   i   nękany   -   zmarł   w 
Warszawie na zawał 10.10.1964 r.

W  kwietniu  1944  r.   gestapo  aresztowało  na   dworcu  w  Budapeszcie 
Stramkę i Lenza. Skazani zostali na obóz koncentracyjny w Gusen. Ale 

do   celu   dotarł  tylko   Lenz.   Stramka,   który   już  cztery   razy  uciekał   z 
więzienia,   tym   razem   także   zdążył   zbiec   z   transportu   i   wrócić   do 

Budapesztu,   gdzie,   ukrywając   się   u   znajomych   Węgrów,   doczekał 
wolności.   Po   wojnie   wrócił   do   kraju   i   zadekował   się   w   sporcie   i 

turystyce.   Już   nawet   jako   tako   się   urządził   i   zaczął   legalizować 
niespokojny   żywot.   I   oto   on,   który   tyle   razy   na   kurierskim   szlaku 

wyrwał   się   z   zimnych   łap   śmierci,   zginął   w   najgłupszy   sposób   w 
wypadku motocyklowym dnia 1.09.1965 r.

Najłagodniej   wylądował   z   postkurierskich   tarapatów   Franciszek 
Krzyżak.   Gdy   jesienią   1942   r.   aresztowany   został   cały   aktyw 

podziemnej PPS, noszącej nazwę Wolność - Równość - Niepodległość 
(WRN),   Krzyżakowi,   jako   czołowemu   działaczowi   w   latach 

przedwojennych pepeesowskiej młodzieżówki, polecono przerzucić się 
z kurierstwa na robotę polityczną i odbudować sądeckie podziemie. 

Krzyżak  kurierstwa  całkowicie  nie porzucił, ale  z nałożonych zadań 
organizacyjnych   wywiązał   się   szybko,   regenerując   rozbite 

kierownictwo   WRN,   w   którym   objął   funkcję   Komendanta 
Powiatowego Gwardii Ludowej, Wiosną 1943 roku, gdy powstała Rada 

Pomocy   Żydom,   zwana   „Żegotą",   Krzyżak   wszedł   w   jej   skład   i 
uruchomił linię przerzutu Żydów na Słowację. Linią tą, obsługiwaną 

przez   braci  Władysława   i   Kazimierza   Świerczków,   poszło   na 

background image

wolny świat ponad 50 osób. Tego samego roku zorganizował Krzyżak 

oddział bojowy Gwardii Ludowej, którym, dowodząc do wyzwolenia, 
przeprowadził szereg akcji o charakterze sabotażowo - dywersyjnym i 

partyzanckim. Po wyzwoleniu przez jakiś czas szukał swego miejsca 
pod   niebem   Polski   Ludowej.   Ale,   lewicujący   od   młodości,   nie   miał 

specjalnych oporów w stosunku do nowego ustroju. Włączył się więc w 
nurt życia politycznego, ukończył studia zdobywając dyplom inżyniera 

budownictwa lądowego. Osiadł na stałe w Tarnowie, gdzie przez wiele 
lat   pracował   na   stanowisku   dyrektora   Miejskiego   Przedsiębiorstwa 

Remontowo - Budowlanego. Zmarł w latach osiemdziesiątych. […]

A więc, jak widać z tego tekstu – granica ta była bardzo „gorąca” i ludzie kursowali 

przez   nią   w   dwie   strony.   Współpracowali   tutaj   ze   sobą   Polacy,   Słowacy,   Węgrzy, 
Rumuni… i nie tylko. Innym interesującym – i to bardzo! – śladem są wspomnienia 

spisane przez  Seweryna A. Wisłockiego  w artykule pt. „Kurierskie szlaki przez 
Łemkowszczyznę”   zamieszczonym   na   stronie   internetowej   samorządu   Beskidu 

Niskiego   –  

http://www.beskid-niski.pl/index.php?pos=/lemkowie/historia/kurier

, 

a który brzmi dosłownie tak:

W   świadomości   przeciętnego   Polaka   utrwaliło   się   przekonanie,   iż 

łączność kurierska między dowództwem konspiracyjnego podziemia w 
Polsce   a   agendami   rządu   na   uchodźctwie   w   Budapeszcie   czy 

Bukareszcie utrzymywana była wyłącznie... przez Tatry. Jest to efekt 
literackich,   szeroko   dostępnych   opisów   przygód   kurierskich, 

wypromowania   w   świadomości   zbiorowej   narodu   bohaterskich   i 
tragicznych   perypetii  Heleny   Marusarzówny,   Bronisława 

Czecha czy Stanisława Marusarza, zwanego później "Dziadkiem".

Jest   to   tylko   część   prawdy   a   obraz   szlaków   przerzutowych   i 
kurierskich powinien zostać w społeczeństwie polskim rozszerzony i to 

znacznie   rozszerzony   o   wiedzę   na   temat   działalności   polskiego 
podziemia w pasie przygranicznym Sądeczczyzny i Beskidu Niskiego, 

w   tym   o   udział   w   nim   Łemków.   Praktycznie,   na   ten   temat   pisał 
kompetentnie i uczciwie jeden człowiek.  Był nim  Józef Bieniek  

Nowego   Sącza,   autor   źródłowych,   mających   charakter   dokumentu, 
publikacji.   Na   szczególną   uwagę   zasługuje   praca   zamieszczona   w 

"Roczniku Sądeckim t.9", Nowy Sącz 1968 r., zatytułowana: "Między 
Warszawą   a   Budapesztem.   (O   Nowym   Sączu   w   latach   okupacji)". 

"Rocznik   Sądecki"   jest   wydawnictwem   Oddziału   Polskiego 
Towarzystwa Historycznego w Nowym Sączu. Wówczas miał nakład 1 

tysiąc egzemplarzy. Któż czyta wydawnictwa specjalistyczne, no i jaka 
jest   jego   sił   przebicia   przy   tak   niskim   nakładzie?   Władze 

komunistyczne   promowały   to,   co   było   im   z   jakichś   względów 
potrzebne   lub   wygodne,   a   nie   dopuszczały   do   szerszego   obiegu 

informacji   mogących   kompromitować   politykę   PRL-u   na   terenie 
Łemkowszczyzny

Proszę tylko pomyśleć jak wygląda  w świetle faktów walki ramię w 

ramię   Łemków   i   Polaków   w   szeregach   AK   przeciw   Niemcom,   ich 

background image

współpracy przy organizowaniu i utrzymywaniu szlaków kurierskich i 

przerzutowych do Budapesztu - podstawowa motywacja Akcji "Wisła" 
o   powszechnie   wrogim   nastawieniu   Łemków   do   Polski,   Polaków   i 

wyłącznym wspieraniu przez nich oddziałów UPA ?!

W   ogóle   w   tej   sprawie,   jak   i   innych   dotyczących   bolesnych 
doświadczeń   historycznych,   nie   wolno   niczego   uogólniać, 

generalizować   ani   stosować   zasadę   odpowiedzialności   zbiorowej. 
Musimy   powolutku   i   uparcie   odsiewać   ziarno   od   plew,   tak,   żeby 

sprawiedliwości dziejowej stało się zadość, jak zresztą słusznie uważał 
Józef Bieniek. On jest także autorem ważnej publikacji "Łemkowie w 

służbie   Polski   Podziemnej"   zamieszczonej   na   łamach   "Tygodnika 
Powszechnego nr 15 z dn. 14 V 1985 r. Po jej ukazaniu się, nawiązałem 

kontakt listowny, a później osobisty z p. Bieńkiem i przekazałem mu 
uzupełnienia   oraz   zwróciłem   uwagę   na   drobne   błędy,   jak   np. 

przekręcenie   (z   braku   innych   materiałów   źródłowych)   nazwiska 
mojego   dziadka:   Harasym   Gromościak   -   zamiast  Harasym 

Gromosiak. Wiem, że wszystkie te uwagi i materiały przyjął bardzo 
serdecznie,   niemniej   jednak,   będąc   schorowanym   i   w   podeszłym 

wieku  (miał  wówczas  74 lata),  nie zdążył  ich już opublikować.  Tak 
więc   w   oparciu   o   skrót   publikacji   Bieńka,   jako   szkic   podstawowy, 

przytoczę   informacje   uzyskane   od  Bazylego   Sowy,   wybitnego 
działacza z Krynicy.

(Rodzina   Sowów   z   Łabowej   była   zaprzyjaźniona   od   czasów 
przedwojnia z naszą rodziną tj. Hromosiaków w Krynicy).

Na początku przytoczę najważniejsze fragmenty publikacji Bieńka, a 

potem będzie czas na uzupełnienia.
"Na   terenie   objętym   treścią   niniejszych   wspomnień,   Łemkowie 

stanowili   wał   etniczny,   dzielący   zwartą   enklawą   osiedla   polskie   od 
granicy słowackiej. Od Szlachtowej w Nowotarskiem, z małą przerwą 

w rejonie Piwnicznej, do granicy powiatu jasielskiego zajmowali oni 
ponad sto wsi. w takim układzie narodowościowym, skoro wszystkie 

drogi   wiodły   przez   tereny   łemkowskie   -   nie   było   mowy   o   szerszej 
działalności przerzutowej bez zaangażowania miejscowej ludności. (...) 

Taka postawa Zachodniej Łemkowszczyzna stała się dla ZWZ-AK w 
jego granicznych operacjach zasadniczą szansą działania (...).

Uchodźcy   wybierający   kierunek   sądecki   -   lądowali   przede 

wszystkim   w   Nowym   Sączu,   skąd   działacze   agend 
przerzutowych   kierowali   ich   na   odpowiednie   adresy   w 

Muszynie, Tyliczu i Krynicy, przy czym ta ostatnia odegrała 
główna   rolę   w   przerzutach   obsługiwanych   przez   Łemków. 

Punkty   takie   mieściły   się   w   prywatnych   domach 
wczasowych,   których   właściciele   utrzymywali   przyjazne 

stosunki z Łemkami w okolicznych wioskach, z racji dostaw 
płodów rolnych i leśnych.

30

30

 Podkreślenia nasze. 

background image

Kiedy   więc   jesienią   1939   roku   zjawili   się   onegdajsi   kuracjusze   i 
wczasowicze z prośbą o pomoc w przekroczeniu granicy - sprawa była 

najprostsza w świecie, a wyjście jedno - zaufani Łemkowie. Zwłaszcza 
Ci, którzy trudnili się przemytem. Oni bowiem, najlepiej znali tajne 

furtki w granicznym "murze", zwyczaje straży granicznych; mieli też 
krewnych   bądź   znajomych   po   słowackiej   stronie.
  Co,   rzecz 

jasna,   dla   akcji   przerzutowej   miało   kapitalne   znaczenie.   Na   takich 
właśnie zasadach prowadziły robotę przerzutową dziesiątki domów w 

różnych miejscowościach pogranicza.

(...) Łemkowie znani byli przede wszystkim z absolutnej uczciwości. 
poza   tym   cechowała   ich   rzadko   spotykana   prostolinijność,   surowy 

tradycjonalizm,   wielka   bezpośredniość   i   serdeczna   gościnność.   Te 
właśnie   walory,   połączone   ze   świetna   znajomością   terenu   po   obu 

stronach granicy - stworzyły w pewnych kręgach uchodźctwa swoiste 
przeświadczenie, że kto odda swój los w ręce Łemka przewodnika - 

osiągnie zamierzony cel z absolutną pewnością.

Przeświadczenia   takie   narastały   w   miarę   napływu   do   kraju 
wiadomości z Węgier, od tych, którzy właśnie przy pomocy Łemków 

osiągnęli   pierwszy   etap   tułaczej   drogi   -   Budapeszt,   i   którzy 
wybierającym   się   w   ich   ślady   polecali   łemkowskie   usługi   (...). 

Ponieważ   niektórzy   z   polskich   przewodników   ,   pragnąc   zdobyć 
klientów do przerzutu (płatnego) podszywali się pod miano Łemków - 

uchodźcy ustalili sposób, przy którego pomocy poznawali bezbłędnie 
czy   nastręczony   przewodnik   jest   Łemkiem.   Sposobem   takim   był 

swoisty   egzamin   ze   znajomości   pacierza.   Oczywiście   w   języku 
Łemkowskim   i   według   rytu   greckokatolickiego,   przy   czym   sam 

moment przeżegnania się już wyjaśniał sprawę w sposób niezawodny 
(...).

W   Sądeczczyźnie   współpraca   polsko-łemkowska   zaczynała   się   w 

Grybowie, gdzie przerzuty prowadzone przez tamtejszą placówkę ZWZ 
obsługiwali dwaj Łemkowie, bracia  Grzegorz i Józef Wilczaccy  z 

Florynki.   Najaktywniejsza   w   niesieniu   pomocy   uchodźcom   była 
Muszynka. Wieś wciśnięta klinem między zespół osiedli słowackich, 

zamieszkana   w   całości   przez   Łemków   -   miała   idealne   warunki   do 
przekraczania granicy. Tędy też przeszła największa liczba uchodźców 

kierowanych   tu   przez   krynickich   przerzutowców:  Zofię   Sas-
Bojatską,   Helenę   Witkowską,   Michalinę   Piszową, 

Stanisława   Kmietowicza,   Jana   Tryszczyłę  i   innych.   W 
Muszynce   pomagała   uchodźcom   niemal   cala   wieś   a   rolę 

przewodników   pełnili   bracia  Izydor   i   Jan   Cieniawscy,   bracia 
Daniło   i   Teodor   Kostyszakowie,  Wasyl   Łychański,   Teofil 

Chowaniec, Włodzimierz Nesterek i inni. 

W   Tyliczu   funkcje   przewodników   pełnili,   między   innymi,  Andrzej 
Garbera,   Jan   Koczański,   Teodor   Dutka   i   Anastazja 

background image

Pawliszak  oraz   bracia  Stefan   i   Włodzimierz   Rystwejowie

Obsługiwali   oni   miejscową   placówkę   przerzutową   kierowana   przez 
Kazimierza Janieca oraz szereg punktów przerzutowych w Krynicy. 

Właśnie   w   Tyliczu   skala   służby   łemkowskiej   na   rzecz   Polski 

Podziemnej przybrała wyjątkowo rozległy charakter, na co złożyło się 
kilka powodów (...) M.in. życzliwa postawa, dla Polaków wójta gminy 

Tylicz,  Tymoteusza   Rybińskiego  i   proboszcza   greckokatolickiej 
parafii  ks.   Włodzimierza   Mochnackiego.   (...)   Również   wysoce 

pozytywną postawę wobec uchodźców polskich wykazała łemkowska 
ludność Powroźnika. wieś ta, leżąca między dwoma uzdrowiskami - 

Muszyną   i   Krynicą   -   miała   codzienną   możliwość   obcowania   z 
elementem   polskim,   co   sprawiło,   że   w   okresie   okupacji   ludność 

tutejsza   w  całości  stanęła   po  stronie   polskiej.   Postawa   taka   została 
okupiona   szeregiem   ofiar.   (...)   Zginęli   w   Oświęcimiu   Łemkowie: 

Józefa   Bartosz,   Dymitr   Galik,   Konstanty   Galik,   Wasyl 
Halczak, Marek Kapuściński, Ludwik Smoczyński, Grzegorz 

Węgrzynowicz   i   jego   brat   Władysław.   Powrócili   z   więzień   i 
obozów: Mikołaj Halczak i Józef Pańczak.

W   Powroźniku   zbiegły   się   dwa   nurty   przerzutowe:   muszyński   i 

krynicki. Tu w dziesiątkach domów łemkowskich uchodźcy gromadzili 
się   i   wyczekiwali   na   moment   "skoku"   przez   pobliską   granicę.   Stąd 

zabierali ich łemkowscy przewodnicy i szlakiem Wojkowa - Dubne - 
Obrucne   -   Lenartów   prowadzili   do   stacji   kolejowej   w   Bardejovie. 

Wśród   wielu   powroźnickich   Łemków   największe   zasługi   sprawie 
polskiej oddali Jan Galik i Jan Peregryn, którego dom stojący na 

uboczu, nad Szczawniczym Potokiem, był jedną wielką "meliną" dla 
uchodźców kierowanych tu przez muszyńskie punkty przerzutowe. W 

muszyńsko-powroźnickiej   siatce   pracowali   także   w   charakterze 
przewodników Łemkowie z sąsiednich wiosek:  Maksym Kieblisz  i 

Aleksander Lelito z Wojkowej oraz Filip Polaczek i Adam Pyda 
z Dubnego.

Z tą siatką współpracował Harasym Gromosiak z Krynicy Wsi, który 

aresztowany w styczniu 1940 roku za przetrzymywanie w swym domu 
uchodzących za granicę oficerów polskich - doznał szczególniejszych 

szykan.   Wreszcie   straciwszy   wzrok   wskutek   pobicia   -   został 
rozstrzelany w krakowskim więzieniu przy ulicy Montelupich.

Poza   Sądeczczyzną,   łemkowską   służbę   na   rzecz   przerzutów 

odnotowano   w   powiatach   gorlickim   i   jasielskim.   W   gorlickim 
pracowały   dwie   siatki:   wspólna  Groblewskich  z   Bystrzycy 

Szymbarskiej   i  Zgórniaków  z   Nowodworza   oraz   "harcerska", 
prowadzona   przez   nauczycielkę,   harcmistrzynię 

Marię 

Rydarowską. W obydwu, łemkowscy przewodnicy odegrali bardzo 
ważną rolę. Podobnie było na jasielskiej trasie, kryptonim "Korytarz", 

która wiodąc przez Przełęcz Dukielską i operując zespołem Łemków 

background image

wyprowadziła   w   świat   parę   setek   przyszłych   żołnierzy   generała 

Sikorskiego.

Świetna   znajomość   terenu   i   ludzi   oraz   wielka   dyskrecja   z   jaką 
Łemkowie traktowali problem przerzutów - zachowała ich od wsyp i 

zdrad. Wsypy zdarzały się tu o wiele rzadziej, niż to miało miejsce w 
rejonach, gdzie przerzuty odbywały się wyłącznie w oparciu o element 

polski (...). Główną przyczyną strat łemkowskich byli sami uchodźcy, 
którzy   aresztowani   na   Słowacji   i   przekazaniu   gestapo   nie   zawsze 

zdołali wytrzymać tortury śledztwa i załamywali się, ujawniając adresy 
łemkowskich przewodników.

Poza   wspomnianym   już   Gromosiakiem,   zginęli   w   więzieniach   i 
obozach   za   udział   w   podziemiu:  Antoni   Demczak   i   dr   med. 

Stefan Durkot z Nowego Sącza, mgr praw Aleksander Hnatyszak 
z Grybowa,  Wasyl Dubec, Grzegorz Klucznik, Jan i Grzegorz 

Wilczaccy  z   Florynki,  Wasyl   Porucznik  i  Piotr   Rydzanicz  z 
Mochnaczki   Niżnej,  Jan   Peregryn  z   Powroźnika,   dr   praw  Orest 

Hnatyszak  wraz z synem  Igorem  z Krynicy,  Teodor Rusyniak  z 
Wierchomli Wielkiej oraz Danyło Kostyszak, Teodor Kostyszak, 

Jan   Cieniawski,   Izydor   Cieniawski   i   Wasyl   Łychański  z 
Muszynki.   Do   listy   ofiar   łemkowskich,   zaliczyć   trzeba   także 

krynickiego studenta,  Igora Trochanowicza, który aresztowany za 
przeprowadzenie grupy Polaków w listopadzie 1939 roku - trzy lata 

przebywał w więzieniach i obozach.
(...) Są to oczywiście okruchy wielkiej całości, której opracowanie jest 

bardzo   trudne   ze   względu   na   brak   materiałów   źródłowych   i 
rozproszenie   Łemków   po   różnych   rejonach   Ukrainy   oraz   ziem   nad 

Odrą   i   Nysą.   Ale   gdziekolwiek   są   -   niech   będą   przekonani,   że   ich 
często bohaterska postawa na wspólnym froncie z Polakami, froncie 

walki z hitlerowskim najeźdźcą nie została zapomniana.(...).

Józef Bieniek opublikował dużo materiałów źródłowych na temat, w 
tym   również   sylwetki   znaczniejszych   kurierów   łemkowskich,   jak 

choćby  słynnego  z  bohaterstwa  i  nieprawdopodobnej  pomysłowości 
Stefana   Węgrynowicza.   Jednak,   jak   sam   przyznaje,   na   skutek 

rozproszenia Łemków, do wielu informacji nie mógł dotrzeć.
W dniu 5 sierpnia 1985 roku przebywając z żoną Lucyną i córką Oliwią 

w   Krynicy,   w   części   domu   dziedziczonego   po   moim   dziadku 
Harasymie Gromosiaku nagrałem szereg rozmów z Bazylim Sową na 

temat szlaków kurierskich przez Łemkowszczyznę i sytuacji na tym 
terenie w okresie okupacji hitlerowskiej. Św. pamięci Bazyli Sowa sam 

był łącznikiem między placówką przerzutową w Łabowej a Krynicą. Do 
czasu   aresztowania   mojego   dziadka   Harasyma,   prowadził   ludzi   do 

niego, do kryjówki jaka znajdowała się w piwniczce pod stodołą, od 
strony   potoku   Kryniczanka.   W   piwniczce   tej   trzymało   się   wielkie 

kamionkowe gary z mlekiem, śmietaną, beki z kiszoną kapustą. Wśród 
nich siedzieli oficerowie polscy i inni ludzie oczekujący na bezpieczne 

przejście   przez   "śtrekę"   i   las   do   Tylicza.   Nie   ocalało   żadne   z 

background image

zabudowań   bogatego   gazdy   Harasyma,   ale,   zdarzeniem   losu, 

piwniczka tak.!

- Bieniek napisał o Łemkach uczciwie - mówił Bazyli Sowa - ale dużo 
pominął,   bo   nasi   ludzie   wyjechali.   Nie   mógł   wiedzieć   o   różnych 

placówkach, bo u nas była taka konspiracja, że mało co który wiedział 
o drugim. I nic się nie gadało. To nas chroniło od wsypy. Polak, nieraz 

i to bardzo odważny, wypił wódki i za dużo gadał, a drugiego dnia już 
wisiał   za   wykręcone   do   tyłu   ręce   na   haku   u   sufitu   na   gestapo   w 

Muszynie.   Ci   ludzie   z   Polski   nie   mogli   przyjść   do   nas,   na   nasze 
placówki   nad   samą   granicą,   ot   tak   sobie,   sami   od   siebie.   Byli 

kierowani  z Nawojowej  albo Nowego Sącza  przez łączników,  którzy 
tym   się   specjalnie   zajmowali.   Nasi   ludzie   ich   przejmowali   i   potem 

przekazywali   dalej.  Tego   już   nigdy   nie   odtworzymy,   bo 
wysiedlili ich na Ukrainę, resztę na zachód i tak się zgubiły 

ślady   tych   placówek   konspiracyjnych,   przez   które 
prowadziły   szlaki   przerzutowe.   To   były   bardzo 

skomplikowane   działania   i   zawsze   niebezpieczne.   Nie 
można   było   wtedy   ot,   tak   sobie   iść   drogą.   Wszędzie   była 

niemiecka   żandarmeria,   polska   granatowa   policja   i 
sprowadzona tutaj policja ukraińska - "siczowcy".

Bazyli Sowa na moją prośbę przekazał informacje o tych placówkach z 
którymi współpracował i o ludziach z konspiracji łemkowskiej, których 

znał. Ważną rolę na szlaku przerzutowym do Krynicy pełniła placówka 
w Łabowej i placówka w Nowej Wsi. w Łabowej w konspiracji był wójt 

Osip (Józef) Wisłocki  i do niego przyprowadzano ludzi z innych 
placówek od strony wsi polskich. W ten sposób trafiali oni do Łabowej 

i Nowej Wsi. W Nowej Wsi placówka przerzutowa znajdowała się u 
Jerzego   Steranki.   Miał   on   spichlerz   od   strony  rzeki   i  tam   ludzi, 

których mu przyprowadzano, lokował.

- Strasznie za tym policja węszyła, bo w Łabowej był już posterunek 
tych "siczowyków" - opowiadał Bazyli Sowa - i najgorzej było się przez 

nią przedostać. Tam był Czech komendantem. To nie byli nasi ludzie. 
Ich   nasyłali   gdzieś   z   Galicji   (czyli   z   terenu   dawnego   księstwa 

halickiego   -   przyp.   SAW),   szczególnie   z   okolic   Lwowa.   Ja   z   nimi 
rozmawiałem, to wiem.

Z Nowej Wsi trzeba było tych uciekinierów przeprowadzić na Kozub, 
na Werch, bo drogą ani co było marzyć. Na Krzyżówce stała kolumna 

ukraińskiej   policji.   Stali   też   Niemcy   i   polska   policja   granatowa. 
Kontrolowali wszystko a szczególnie mleko, które wieziono niby do 

mleczarni   na   przymusowe   dostawy   a   ludzie   mieli   często   w   tych 
konwiach nielegalnie mięso na sprzedaż. Przez Krzyżówkę ciężko było 

się przedostać, przez te stałe rewizje. Trzeba było wierchami ponad 
Berest, ponad Nową Wieś i tak trzeba było dojść tym grzbietem jak się 

kończy w lasach za Berestem a dalej na Mochnaczkę, gdzie najwięcej 
przyprowadzano   do   księdza   greckokatolickiego   -  Emiliana 

Węgrynowicza,   ojca   Stefana.   To   właśnie   on,   stamtąd   dalej   tych 
polskich   oficerów   prowadził   na   Izby,   czy   od   razu   na   Słowację.   W 

background image

Mochnaczce i w Izbach byli też inni kurierzy, którzy prowadzili dalej. 

Chcę   jeszcze   dodać,   że  Stefanowi   Węgrynowiczowi  krzywdę 
zrobili, że go nie uhonorowali, za to ile on dal z siebie jako kurier. Nikt 

o tym oficjalnie nie chciał pamiętać a przecież w tej służbie człowiek 
codziennie   się   narażał   ciężko,   a   Węgrynowicz   był   odważny   do 

szaleństwa. Można było życie stracić w ciężkich męczarniach. Ja wiem 
jak było na Sterankiwci, u tego Jurka Steranki w Nowej Wsi. Tam 

się wszyscy bali, bo za utrzymanie takiego punktu mogła zginąć cała 
rodzina.

Był   piękny   zwyczaj   łemkowski   wyposażania   idących   przez   granicę 

uciekinierów w jedzenie. Od wieków nie wypuszczano u nas nikogo w 
daleką   drogę   bez   jedzenia.   Było   tak:   wypiekano   ogromne,   okrągłe 

chleby wiejskie, potem cięto je na ćwiartki, a w każdej wykrawano taką 
"studzienkę". Jak chleb ostygł, ładowano do niej masło i zakrywano 

zdjęta z wykrojonego miękiszu skórka. Każdy z uciekinierów dostawał 
taką   porcję   chleba   i   masła   na   drogę.   To   się   nazywało   "meryndia". 

Ładnie brzmiące słowo, pochodzenia chyba rumuńskiego.
Policja, jeżeli ktoś wydał się jej podejrzanym, to sprawdzała, czy on 

jest   prawdziwy   Łemko,   przez   modlitwę.   Kazali   wtedy   szybko   i   bez 
zająknięcia   modlić   się   po   łemkowsku   lub   ukraińsku.   Gdy   ktoś   się 

pomylił, zająknął, źle przeżegnał - to już był koniec. Wpadka. Był to 
jeden   z   głównych   powodów,   dla   którego   Polacy   działający   w 

podziemiu na naszym terenie musieli być chronieni przez Łemków, 
musieli korzystać z ich opieki i instruktażu.

- Trzeba koniecznie sprostować - postulował śp. Bazyli Sowa - to, co 

piszą po wszystkich rocznikach i innych wydawnictwach, że Łemkowie 
przekazywali Polaków po drugiej stronie granicy Słowakom. Przecież 

to nieprawda. Oddawali tamtejszym Rusinom (Łemkom). Słowacy byli 
bardzo niepewni. To byli wredni ludzie, a "hlinkowcy" byli zażarci jak 

psy wściekłe, gorsi os "siczowyków". Nasi kurierzy i przewodnicy w 
ogóle im nie ufali. Myśmy mieli swoje, łemkowskie szlaki i nigdy na 

nich nie było żadnych wpadek. Wpadki, jakie zdarzały się na Słowacji 
ludziom   przeprowadzonym   przez   Łemków,   wszystkie   miały   miejsce 

poza terenem słowackiej Łemkowszczyzny.

Pozostaje jeszcze uzupełnić i poprawić informacje na temat mojego 
dziadka - Harasyma Gromosiaka.  Według znanych mnie przekazów 

ustnych był on w pierwszej trójce założycielskiej ZWZ w Krynicy, wraz 
ze   swoim   przyjacielem  Stanisławem   Kmietowiczem.   Obaj   byli 

zamiłowanymi myśliwymi, łączyło ich wiele osobistych więzów, m. in. 
raz na polowaniu Harasym celnym strzałem uratował mu życie, kiedy 

lekkomyślnie   podbiegł   do   postrzelonego   odyńca.   Mieli   do   siebie 
bezgraniczne   zaufanie,   dlatego   też   Kmietowicz   (ps.   "Storczyk"   lub 

"Groszek") wciągnął Gromosiaka do konspiracji wojskowej na terenie 
Krynicy.

Harasym   Gromosiak   został   aresztowany   razem   ze  Sławkiem 
Łohazą
,   swoim   siostrzeńcem,   w   wyniku   denuncjacji   przez 

background image

prowokatora   z   Muszyny,   który   będąc   konfidentem   Gestapo, 

przyprowadził dziadkowi grupę polskich oficerów do przerzutu.
Trzymano   ich   w   więzieniu   na   Montelupich   w   Krakowie,   byli   bici   i 

torturowani.   Wszelkie   próby   wydobycia   okazały   się   nieskuteczne. 
Rodzina sądziła, iż prawdą jest, jak ogłosili Niemcy, że aresztowano go 

za ukrycie broni myśliwskiej. Dziadek nie wydał nikogo, a Sławko nic 
nie   wiedział,   poza   tym,   że   pomagał   Harasymowi.   W   tej   samej   celi 

siedział z nimi złapany też za szlaki kurierskie Stanisław Marusarz
słynny skoczek narciarski z Zakopanego. W przeddzień egzekucji, w 

nocy   udało   mu   się   uciec,   skacząc   z   drugiego   piętra.   Harasyma 
Gromosiaka i Sławka Łohazę wraz z innymi więźniami rozstrzelano w 

fosach fortu austriackiego w Krzesławicach pod Krakowem, obecnie 
dzielnicy   Nowej   Huty.   Identyfikacji   zwłok   dokonała   moja   matka, 

Olga. Byłem przy tym; rzecz miała miejsce gdzieś na początku 1946 r.

A zatem nowy ślad! Czy tajemniczy baca Slavek był Łemkiem/Rusinem? W świetle 
tego, co podaje Seweryn Wisłocki możemy być pewni, że tak. Był on członkiem jednej 

w siatek przemytniczych działający na terenie Słowacji. Nie mogąc ukryć dr Horaka i 
jego towarzyszy na terenie Słowacji ze względu na Niemców i słowackich faszystów - 

hlinkowców – ukrył ich w swej mecie po polskiej stronie granicy przeprowadzając ich 
kanałem   przerzutowym   w   okolicy   Żegiestowa.   Ta   część   historii   ma   pokrycie   w 

faktach. 

Pozostaje jeszcze jedna rzecz do wyjaśnienia, a mianowicie – spotkanie dr Horaka z 
Żydami – uciekinierami z Powstania w Getto Warszawskim (19.IV – 16.V.1943 r.) 

i/albo   (najprawdopodobniej)   z   Powstania   Warszawskiego   (1.VIII   –   3.X.1944   r.). 
Przypominamy jego dziennik:

30 października 1944r.

Poruszaliśmy się powoli, bo było ciemno na leśnych ścieżkach. Przez kilka dni 

obozowaliśmy w lasach sosnowych i słuchaliśmy huku dział. Widzieliśmy grupę 
powstańców,   którzy   walczyli   ze   strzelcami   górskimi   i   niebieskimi   policjantami 
faszystowskimi. Faszyści się wycofali, a my dołączyliśmy do powstańców i byliśmy 
ich gośćmi przez cały dzień. Była to mieszana grupa z Hechaluts-u, ŻOB i DROR-
u   z   województwa   rzeszowskiego   w   sąsiedniej   Polsce,   którzy   pomagali   naszym 
powstańcom i nie mogli powrócić – ze względu na głębokie śniegi – do swego 
obszaru   operacyjnego   pomiędzy   Krakowem   a   Przemyślem.   Ich   lekarzem   była  
Rachela W. – wdowa po zamordowanym żydowskim lekarzu. Opowiedziała nam o 
walkach   grupy   Jesia   [Jasia]   Frymana   Bandy   z   hitlerowcami   i   dwukrotnie 
nakarmiła nas ciepłą strawą. Kiedy ci żydowscy bojownicy udali się na północ, my  
musieliśmy pójść na południe w kierunku Koszyc, gdzie doszliśmy szóstego dnia. 
W Koszycach otrzymaliśmy rozkaz udania się do naszego oddziału, który czekał  
na ofensywę Armii Czerwonej, by do niej dołączyć do końca wojny.    

W tym kontekście może chodzić o niemiecki Grenzschutz i polskich Granatowych 
Policjantów.  Brzmiało to cokolwiek fantastycznie, bo trudno było spodziewać się tam 

Żydów po wysiedleniu ich do obozów zagłady i tam zlikwidowanych, ale…

background image

No   właśnie   –   w   Internecie   napotkaliśmy   na   ciekawy   artykuł   na   temat   Żydów   na 

południu Nowosądecczyzny, w którym padają interesujące z naszego punktu widzenia 
informacje:

O szlaku kurierskim Tarnów – Piwniczna – Słowacja 

Jerzy Reuter

W styczniu 1995  roku,  obok  cmentarza  komunalnego w Piwnicznej 
zaparkowały   trzy   eleganckie   samochody.   Była   pełnia   zimy   i 

odwiedziny  cmentarza  należały  raczej  do  rzadkości.  Z  samochodów 
wyszli trzej ubrani na czarno starsi mężczyźni i nie rozglądając się na 

boki weszli pomiędzy groby. Spotkali się wszyscy przy jednej mogile i 
nawiązali pomiędzy sobą rozmowę. Po kilku kurtuazyjnych zdaniach 

nacisnęli   mocniej   kapelusze   na   głowy   i   zaintonowali   w   języku 
hebrajskim   smutną   pieśń,   a   następnie   podjechali   razem   pod   dom 

rodziny Dagnanów.

Piwniczańscy Dagnanowie wywodzą się w prostej linii od Stanisława 
Dagnana
,   tarnowskiego   właściciela   młyna.   Jego   syn  Bolesław 

przeniósł się do Piwnicznej po pierwszej wojnie i założył swój młyn, 
tartak i kilka innych przedsiębiorstw, a wujek Bolesława  Jan  był w 

tym czasie piwniczańskim proboszczem. Bolesław był bardzo rzutkim 
człowiekiem   i   w   krótkim   czasie   nadał   Piwnicznej   przemysłowy 

charakter,   zatrudniając   w   swoich   fabrykach   wielu   mieszkańców   tej 
pięknej i uzdrowiskowej miejscowości.

Józef   K.   Anzelm   L.   i   Mojżesz   W.  przybyli   do   Piwnicznej,   by 

pokłonić się nad grobem człowieka, który przed kilkudziesięcioma laty 
uratował  im życie. Tym człowiekiem  był Bolesław.  Wcześniej wzięli 

udział   w   rocznicowym   spotkaniu   w   byłym   obozie   Auschwitz   – 
Birkenau,   gdzie   stracili   rodziców,   braci   i  siostry.   Historia  zatoczyła 

koło i sprowadziła swoich uczestników do Piwnicznej, gdzie przed laty 
ukryci w młynie, oczekiwali na niepewną przyszłość. Przewiezieni z 

różnych   zakątków   Polski,   przez   etap   w   Tarnowie   u   Stanisława 
Dagnana, doczekali się na swojego przewodnika i bezpiecznie przeszli 

przez Słowację na Węgry.

Szlak   kurierski   przez   Tarnów  –   Piwniczną  –   Słowację   powstał   pod 
koniec 1939 roku. Początkowo przewodnicy przeprowadzali polskich 

oficerów, udających się na zachód, najczęściej do Francji, a po kilku 
miesiącach   z   inicjatywy   organizacji   „Żegota”   i   Armii   Krajowej 

przeprowadzano   także   ludność   żydowską.   Młyny   w   Tarnowie   i 
Piwnicznej   były   doskonałymi   kryjówkami   dla   oczekujących   na 

przerzut.   Skalę   tej   niebezpiecznej   działalności   najlepiej   obrazuje 
relacja  Michała   Łomnickiego,   jednego   z   najbardziej   znanych 

przewodników.   Łomnicki   w   swoich   wspomnieniach   pisze   o   dwustu 
przeprowadzonych przez siebie Żydach i kilkuset Polakach.

background image

Jednym   z   pierwszych,   a   może   pierwszym   Żydem,   który   ukrywany 

przez rodzinę Dagnanów w Tarnowie dotarł do piwnicznej, a potem na 
Węgry,   był   szwagier  Anastazego   Dagnana  zapamiętany   przez 

przewodników   jako   Fredek   Po   zapłaceniu   200   dolarów   został 
odebrany   z   piwniczańskiego   młyna   i   przeprowadzony   na   Słowację 

przez   braci  Reichertów.   Dalszym   przewodnikiem  Fredka,   aż   do 
Budapesztu,   był  Jan   Podstawski,   jeden   z   najuczciwszych 

piwniczańskich kurierów.

Adam Bartosz, dyrektor tarnowskiego muzeum w artykule „Zagadka 
młynu   Dagnana”   opisuje   odkrycie,   w   trakcie   wyburzania   budynku, 

skrytki wymurowanej na strychu. Zamaskowane pomieszczenie miało 
9   metrów   kwadratowych   i   podobno   ukrywała   się   w   nim   żydowska 

rodzina z Tarnowa. Czy oczekujący na wyjazd do Piwnicznej korzystali 
z tej skrytki? Czy może była jeszcze inna? Tego nie wiemy, ale jest 

pewne, że młyn tarnowskich Dagnanów był punktem pośrednim na 
trasie   przerzutowej   na   Węgry.   Potwierdzają   to   relacje   uratowanych 

Żydów, którzy do dzisiaj odwiedzają Piwniczną, oraz opowieści byłych 
przewodników   i   kurierów.   Wspomniany   wcześniej   Jan   Podstawski 

opisał   swoją   matkę   Katarzynę,   która   jeździła   do   Tarnowa   po 
ukrywających się w młynie Dagnana.

Któregoś dnia Podstawska przywiozła z Tarnowa wylęknioną młodą 

kobietę   i   jej   trzyletnią   córkę.   Kobieta   owa   była   żoną   niemieckiego 
urzędnika.   Ślub   wzięli   cztery   lata   przed   wybuchem   wojny,   ale   po 

wkroczeniu hitlerowców musieli natychmiast wziąć rozwód i zerwać ze 
sobą   wszelkie   kontakty.   Małżonek   chcąc   pomóc   swojej   rodzinie 

załatwił im przerzucenie na Węgry i w tym celu, poprzez znajomość ze 
Stanisławem   Dagnanem,   wszedł   w   kontakt   z   kurierami.   Po 

przybyciu   do   Piwnicznej   kobieta   zamieszkała   wraz   z   dzieckiem   w 
młynie Bolesława, oczekując na przeprowadzenie przez granicę. Głód, 

rozłąka  i ciągły  strach o życie doprowadziły  Żydówkę do całkowitej 
utraty samokontroli i obłędu. Którejś nocy uciekła z kryjówki i wsiadła 

z   dzieckiem   do   pociągu   jadącego   do   Tarnowa.   Być   może   chciała 
jeszcze   raz   zobaczyć   męża,   albo   po   prostu   nie   zdawała   już   sobie 

sprawy z niebezpieczeństwa. W Bobowej do pociągu weszli esesmani i 
zaczęli sprawdzać dokumenty. Gdy zbliżali się do kobiety, ta wyjęła z 

kieszeni cyjanek i otruła córkę, a potem siebie. Były mąż, na wieść o 
tragedii, zastrzelił się w swoim tarnowskim mieszkaniu.

Szlaków   kurierskich   było   wiele   i   działali   na   nich   nie   tylko   uczciwi 

ludzie. Trafiali się zwykli bandyci, szmalcownicy i zdrajcy. Być może, z 
tej przyczyny ci uczciwi nie starali się w czasach powojennych ujawnić 

swoich historii. Często pozostawali w swojej skromności zapominani i 
wręcz   odsuwani   od   chwały.   Jan   Podstawski,   zaprzysiężony   w 

Budapeszcie wraz ze Stanisławem Marusarzem przez pułkownika 
WP  Jasiewicza, służył w AK pod pseudonimem „Rąbalski”. Działał 

pod dowództwem Pawła Libra ps. „Sprytny”, twórcy pierwszej siatki 

background image

przerzutowej   z   Piwnicznej.   Po   wyzwoleniu   żył   bardzo   skromnie   i 

nikomu nie narzucał się ze swoją chlubną przeszłością. 
Najmłodszy   przewodnik  Michał   Łomnicki,   aresztowany   w   1942 

roku nie wydał nikogo, pomimo okrutnych tortur. Wykupiony z rąk 
Gestapo   przeprowadzał   przez   granicę   ludzi   do   końca   wojny.   Spisał 

swoje   wspomnienia,   a   w   1993   roku   otrzymał   odznaczenie 
Sprawiedliwy   Wśród   Narodów   Świata,   przyznane   za   ratowanie 

ludności żydowskiej, a szczególnie za pomoc udzieloną  Henrykowi 
Zvi Zimmermannow
i, działaczowi żydowskiego podziemia.

Losy trzech tajemniczych mężczyzn były tak pokrętne, jak tylko mogą 

być losy ludzi wyklętych przez sprawców wojny. Józef K. wpadł w ręce 
gestapo   w   Budapeszcie   podczas   modlitwy   w   synagodze   i   został 

przewieziony   do   Auschwitz.   Przeżył   piekło   obozu   i   po   wyzwoleniu 
zamieszkał w Argentynie. Anzelm L. na skutek różnych okoliczności 

znalazł się w Jugosławii i walczył w partyzantce - po wojnie zamieszkał 
w   Australii.   Mojżesza   W.   przechowali   węgierscy   gospodarze   -   po 

wojnie zamieszkał w Izraelu. 
W   1995   roku   odbyli   swoją   ostatnią   podróż   do   przeszłości,   do 

Piwnicznej i podarowanego im życia przez rodzinę Dagnanów.

Przez 45 lat po zakończeniu wojny historia polskich Żydów i związana 
z   tym   martyrologia   były   skrzętnie   zamazywane   przez   ówczesne 

władze.   Wiele   faktów   odeszło   wraz   ze   świadkami   wydarzeń,   wiele 
wyparowało   z   pamięci   ludzkiej,   a   przekaz   ustny   z   pokolenia   na 

pokolenie   wykoślawia   się   coraz   bardziej.   Pokolenie   Dagnanów 
pozostawiło   jednak   wiarę   w   wielkość   prostych   ludzi   i   doniosłość 

małych miasteczek.

/za Muzeum w Piwnicznej, Towarzystwo Miłośników Piwnicznej,
„Piwniczańscy Żydzi na tle dziejów miasta” - W. Wdowiak, A. Talar /

Artykuł,   który   ukazał   się   w   „Gazecie   Krakowskiej/Tygodniku 
Tarnowskim” 31.07.2009 zamieszczamy za zgodą autora.

31

Jak widać z powyższego, dr Horak mógł spotkać się z żydowskimi bojownikami pod 
koniec 1944 roku na polsko-słowackim pograniczu. Ta część legendy o Księżycowej 

Jaskini też pasuje do faktów historycznych. Jednakże jest małe ale – nie udało nam 
się znaleźć niczego na temat oddziału czy też grupy bojowników  Jasia Frymana 

Bandy. Możliwe, że jest to jakiś pseudonim…  

Podsumujmy. Z powyższych informacji wynika, że w okolicach Żegiestowa istniały 
organizacje przerzutowe działające w obie strony granicy: z Polski/GG na Słowację i 

Węgry i vice-versa. Tą drogą mogli być przerzuceni ludzie dr Horaka i on sam do 
Polski, gdzie był przechowywany w Księżycowej Jaskini – melinie w jaskini u stóp 

Wielkiej Pustej lub – co jest mniej prawdopodobne – w jaskini na Zubrzym Wierchu. 

31

 

Źródło: „Polscy sprawiedliwi” 

http://www.sprawiedliwi.org.pl/?id=123&cid=31

background image

Dlaczego   ta   lokalizacja   jest   mniej   prawdopodobna?   –   to   jest   oczywiste   –   trzech 

rannych   żołnierzy,   w   tym   jeden   bardzo   ciężko   w   stanie   krytycznym,   a   potem 
terminalnym   n i e   b y ł o   w   s t a n i e   wejść na jakikolwiek szczyt, a baca Slavek 

nawet   przy   pomocy   swych   dwóch   córek   nie   byłby   w   stanie   ich   skrycie   tam 
wyprowadzić nie zwracając na siebie i innych uwagi Niemców czy Ukraińców. Cudów 

nie   ma   –   mógł   ich   prowadzić   tylko   lasami   i   to   tylko   do   jakiejś   jaskini,   która 
znajdowała się w masywie Wielkiej Pustej. Każda inna możliwość jest bardzo mało 

prawdopodobna.

Na początku rozdziału powiedzieliśmy, że istnieje pewien ciekawy i dziwny związek 
pomiędzy   sprawą   zabójstwa   generała   Władysława   Sikorskiego   a   sprawą   istnienia 

Księżycowej Jaskini. Otóż chodzi nam o losy osób, które są w nią zamieszane. Zabójcy 
(domniemani)   gen.   Sikorskiego   i   kpt.   pilot  Eduard   Prhal,   który   pilotował   jego 

Liberatora  po  wojnie  znaleźli   zatrudnienie   w CIA i  umieszczeni  w  luksusowych 
warunkach w USA lub Wielkiej Brytanii.  

Kapitan dr Antonin Horak też wyjechał do Francji i potem do USA, gdzie prowadził 

jakąś knajpę w zapadłej dziurze Arizony czy Kolorado. A przecież stał w urzędniczej 
hierarchii   o   wiele   wyżej   od   zabójców   gen.   Sikorskiego   i   kpt.   Prhala!   Jaki   stąd 

wniosek? 

Są   dwa:  pierwszy  przemawia   za  tym,   że  za   zamachem  w  Gibraltarze  stoją   przede 
wszystkim Amerykanie, którzy mieli w nim konkretny interes. Wniosek drugi – kpt. 

Horak przez cały czas trzymał język za zębami, dopiero kiedy doszedł do wniosku, że 
mu   już   nic   w  stanie   nie   jest  zaszkodzić   –   zaczął   mówić.   I,   paradoksalnie,   jest   to 

argument   za   jego   prawdomównością.   Podejrzewam,   że   nawet   FBI   nie   bardzo 
wiedziało, co ma z nim zrobić – na co wskazuje fakt, że zezwolono na publikację jego 

wspomnień. Podejrzewamy jednak, ze zostały one celowo okrojone i tropy zmylone 
tak, by nikt nie był w stanie na podstawie tej relacji odnaleźć Księżycową Jaskinię na 

terenie Słowacji. 

ROZDZIAŁ   XI   –   Księżycowa 

Jaskinia – koniec mitu?

A zatem możemy powiedzieć, że wiemy, gdzie znajduje się Księzycowa Jaskinia. Jest 

na to kilka poszlak. Pierwsza poszlaka - historyczna:

XX wiek

background image

Na początku I wojny światowej Sądecczyznę zajęły wojska rosyjskie, ale krótko potem 

zostały   wyparte   z   udziałem   polskich   Legionów.   Tworzące   się   w   1918   roku   władze 
polskie   objęły   swym   zasięgiem   teren   wyznaczony   przez   granicę   dawnej 

Rzeczpospolitej,   za   Karpatami   powstawała   natomiast   Czechosłowacja. 
Ukonstytuowała   się   również   Ruska   Ludowa   Republika   Łemków,   która 

starała   się   przygotować   grunt   dla   przyłączenia   Łemkowszczyzny   do 
Czechosłowacji.
 Siedzibą narastającego już kilka lat wcześniej ruchu łemkowskiego 

była Florynka w dolinie Białej. 

Tuż przed II wojną światową doszły do głosu polsko-czechosłowackie spory graniczne. 
Najpierw Polacy zajęli Łopatę Słowacką, półwysep utworzony przez zakole Popradu 

pod   Żegiestowem   oraz   nieco   gruntów   koło   Milika   i   Andrzejówki,   potem   Słowacy 
przyłączyli się do inwazji niemieckiej. Wojska niemieckie weszły na Sądecczyzne od 

południa   –   z   Czerwonego   Klasztoru,   Bardejova   i   (razem   ze   Słowakami)   z   okolic 
Mniszka   nad   Popradem.  [Sztab   słowackiej   armii   znajdował   się   w 

Żegiestowie!]

Polski   ruch   oporu   koncentrował   się   przez   pierwsze   lata   okupacji   na 
przerzucie   kurierów   [z   GG   na   Słowacje   i   Węgry,   a   dalej   do   Londynu] 

świadomie dla ich ochrony ograniczając typową partyzantkę. Ostatni rok 
wojny [1944] przyniósł natomiast liczne walki ukrywających się w górach 

oddziałów; szczególnie wsławił się Julian Zubek pseudonim „Tatar”, który w 1944 
roku   został   dowódcą   kompanii   Strzelców   Podhalańskich   regularnego   Ludowego 

Wojska Polskiego. Jako żołnierz Armii Krajowej znany był z gotowości do współpracy 
z działającą również w Beskidzie Sądeckim partyzantką radziecką. Wojska radzieckie 

– oddziały 4. Frontu Ukraińskiego – zajęły Nowy Sącz w dniu 20.I.1945 roku, a całą 
Sądecczyznę w kilka dni później. 

Koniec   wojny   oznaczał   koniec   Łemków   na   Sądecczyźnie.   Większą   ich   część 

wyprowadzili  na  Ukrainę  aktywiści   przybyli  w 1945  roku  z wojskami  radzieckimi, 
oddziałując   [na   nich]   trochę   obietnicami   dobrobytu,   trochę   naciskiem   (niektórzy 

przesiedleńcy zdążyli jeszcze wrócić). Cała reszta została wysiedlona w 1947 roku w 
ramach akcji „Wisła” w celu, (albo pod pretekstem), likwidacji zaplecza działającej w 

Bieszczadach Ukraińskiej Powstańczej Armii. 

Na   miejsce   Łemków   sprowadzono   ludność   z   okolic   Nowego   Sącza,   Limanowej, 
Podhala,   wiele   wsi   zamarło   lub   skurczyło   się.   Powrót   na   Sądecczyznę   był   dla 

wysiedlonych aż do 1980 roku bardzo utrudniony (łatwiej było wrócić Łemkom do 
powiatów położonych dalej na wschód), więc dziś mieszkają tam tylko nieliczni. 

Źródło: Wojciech Nowicki – „Beskid Sądecki – Przewodnik”, Pascal,   Bielsko-Biała 

2001, ss. 17-18.  

Druga poszlaka:

Marek Kroczek, Tadeusz Wieczorek

SZLAK PRZYRODNICZY PO MATECZNIKACH PUSZCZY KARPACKIEJ 

IMIENIA ADAMA HRABIEGO STADNICKIEGO

background image

Jedną z form obszarowej ochrony przyrody i szeroko pojętego krajobrazu w Polsce są 
Parki Krajobrazowe. W Beskidach utworzono dotąd dwa takie parki - Żywiecki Park 

Krajobrazowy i Popradzki Park Krajobrazowy. Popradzki Park Krajobrazowy został 
powołany 11 września 1987 roku. Zajmuje obszar 54 tys. ha, a wraz z otuliną 78 tys. 

ha, będąc jednym z największych parków krajobrazowych w Polsce. Prawie w całości 
obejmuje   obszar   Beskidu   Sądeckiego.   Celem   utworzenia   Parku   jest   kompleksowa 

ochrona walorów przyrodniczych, krajobrazowych, uzdrowiskowych i turystycznych 
realizowana poprzez dostosowanie działalności gospodarczej do wymogów ochrony 

przyrody.   Utworzenie   tego   Parku   w   terenie   zagospodarowanym,   ale   o   dużych 
walorach   krajobrazowych   miało   być   przykładem   koegzystencji   gospodarki   leśnej   i 

turystycznej bazującej na racjonalnym wykorzystaniu istniejących zasobów przyrody. 
Wśród czynników przyrodniczych wiodącą cechą w jego krajobrazie jest rzeźba terenu 

uwarunkowana   budową   geologiczną.   Morfometryczne   cechy   rzeźby   (nachylenie 
stoków,   wysokości   względne   i   bezwzględne)   warunkują   dostępność   terenu,   co   w 

sposób pośredni lub bezpośredni wpływa na zachowanie krajobrazów naturalnych, 
lub   do   nich   zbliżonych   oraz   kształtowanie   krajobrazu   kulturowego.   Względy 

fizjograficzne Popradzkiego Parku Krajobrazowego oraz historycznie uwarunkowane 
osadnictwo zdecydowało o sposobie użytkowania ziemi. Prawie 70% jego powierzchni 

zajmują lasy, a tylko 27% użytki rolne.

W wyniku prac nad utworzeniem paneuropejskiego zintegrowanego systemu ochrony 
dziedzictwa   przyrodniczego   kontynentu   jako   całości,   czyli   Europejskiej   Sieci 

Ekologicznej EECONET (European Ecological Network), obszar Popradzkiego Parku 
Krajobrazowego   uzyskał   największą   rangę   w   waloryzacji   terenów   chronionych. 

Stanowi   on   w   Krajowej   Sieci   Ekologicznej   obszar   węzłowy   o   znaczeniu 
międzynarodowym   z   biocentrami   i   strefami   buforowymi.   Rzeka   Dunajec   została 

uznana za korytarz ekologiczny o znaczeniu międzynarodowym.

Na 14 rezerwatów przyrody utworzonych dotąd na terenie Beskidu Sądeckiego aż 12 
to   rezerwaty   leśne.   Niektóre   z   nich   mają   swe   początki   w   rozumnej   działalności 

dawnego  właściciela   większości  lasów tego  regionu  Adama  hrabiego   Stadnickiego. 
Najstarszy rezerwat przyrody powstał w jego dobrach około 1906 roku, a najmłodszy 

w   Lasach   Państwowych   w   1996   roku.   Niektóre   z   rezerwatów   są   łatwo   dostępne 
(Łabowiec, Barnowiec) lub wręcz udostępnione (Las Lipowy Obrożyska), ale są także 

rezerwaty   trudne   do   penetracji   i   niezbyt   często   odwiedzane   (Hajnik,   Żebracze). 
Obecna   powierzchnia   rezerwatów   wynosi   około   500   ha,   uzupełniona   prawie   90 

pomnikami przyrody.

Celem   utworzenia   szlaku   przyrodniczego   jest   zapoznanie   młodzieży   i   turystów 
odwiedzających   tę   przepiękną   część   Popradzkiego   Parku   Krajobrazowego   z 

wartościami   wspaniałej   i   niepowtarzalnej   górskiej   przyrody,   imponującymi 
krajobrazami   dolin   z   czystymi   wodami   potoków,   urokami   słonecznych   hali   polan 

rozciągających   się   pośród   lasów.   Jest   to   także   odpowiedź   na   dużą   penetrację 
turystyczną   związaną   z   otwarciem   kolejki   gondolowej   na   Jaworzynę   Krynicką. 

Wyznaczone   na   trasie   punkty   przystankowe   pozwalają   dokładnie   zapoznać   się   z 
piętrowym zróżnicowaniem roślinności, ze światem zwierząt, wskazują najcenniejsze 

formy terenu i ciekawe zjawiska hydrologiczne.

background image

Początek szlaku przyrodniczego znajduje się w centrum wsi Łabowa, obok przystanku 

PKS przy drodze Nowy Sącz - Krynica. Nazwa miejscowości pochodzi podobno od 
Łabów - szlachty ruskiej, która tu osiedliła się po najeździe tatarskim. Łabowa słynęła 

z hucznych jarmarków, na które zjeżdżano z całej okolicy. Dawniej wieś zamieszkiwali 
Łemkowie. Szlak biegnie od przystanku PKS w kierunku zachodnim. Przekraczamy 

most   na   rzece   Kamienicy   Nawojowskiej.   Na   dnie   rzeki   i   wzdłuż   jej 
brzegów odsłaniają się margle łąckie. Widoczny na dnie długości około 

200   metrów   i   na   brzegach   kompleks   piaskowców   ubogi   w   łupki 
rozdzielają wkłady margli. Piaskowce są drobno - i średnioziarniste, źle 

przesortowane o spoiwie wapnistym. Zawierają one oprócz kwarcu także 
muskowit,   glaukonit   i   kwarcyt,   rzadziej   okruchy   wapieni   i   skaleni.
  Po 

prawej stronie mijamy drewniany kościół z 1930 roku z zabytkowym obrazem św. 
Jana Nepomucena z końca XVII wieku i późno barokowymi posągami św., Łukasza i 

św. Marka.

Dochodzimy   do   skrzyżowania   i   skręcamy   w   lewo   drogą   asfaltową.   Po   około   500 
metrach z lewej strony możemy zobaczyć piękną murowaną cerkiew z 1784 roku z 

wieżą o cebulastym hełmie, fundowaną przez Lubomirskich. Po około 10 minutach 
dochodzimy do doliny Uhryńskiego Potoku. Po lewej stronie rozciągają się pięknie 

zalesione   stoki   Ośnikowskiego   Wierchu   (828   m   npm.),   po   prawej   stronie   stoki 
Pereslihy (812 m npm.).

Możemy   oglądać   tutaj   głęboko   wciętą   (odcinkami   do   30   metrów)   krętą   dolinę 

Uhryńskiego   Potoku,   porośniętą   lasem   mieszanym   z   dorodnymi   okazami   sosny 
(projektowany  rezerwat geologiczny). Obszar  ten jest najlepiej dostępny od strony 

południowe-wschodniej, ścieżką leśną odchodzącą od szlaku w odległości około 100 
metrów poniżej gajówki. Ścieżka ta biegnie ponad zakolami potoku i po drugim jego 

przekroczeniu sprowadza do doliny o stosunkowo łagodnych zboczach. Stąd należy 
rozpocząć wędrówkę w górę potoku jego meandrującym korytem, co jest możliwe 

jedynie przy  niskim stanie  wody.  Na  dnie  potoku  i na  jego stromych brzegach,  a 
zwłaszcza   w  zakolach   podcinanych  erozyjnie,   odsłania   się  niemal   w  sposób   ciągły 

profil utworów dolnego eocenu. Są to cienko - lub średnioławicowe piaskowce 
ze strzałką kalcytową przekładaną łupkami ilastymi. Dalej w górę potoku 

odsłania się kompleks łupków ilastych z nielicznymi cienkimi ławicami 
piaskowców. W dolnej części profilu występują łupki bezwapniste na ogół 

barwy   czerwonej,   które   zawierają   liczne   otwornice.   W   wyższej   części 
profilu charakterystycznym utworem jest tzw. pasiak, który składa się z 

naprzemianległych   cienkich   warstewek   łupków   czekoladowo   - 
wiśniowych i mułowców marglistych o zabarwieniu niebieskoszarym.
  Te 

ostatnie dominują w najwyższej części kompleksu. Lesista dolina Uhryńskiego Potoku 
ma niezwykłe walory krajobrazowe, na które składają się jej znaczne głębokości, kręty 

przebieg i strome brzegi, jak też prawie pionowo zalegające tu różnobarwne skały 
odsłonięte na dnie potoku i na jego brzegach.

Po przejściu około 4 kilometrów od początku trasy, po prawej stronie usytuowane jest 

miejsce biwakowe przygotowane przez nadleśnictwo Nawojowa. Można tu odpocząć 
na ławeczkach, a także poszukać w pobliskim potoku źródeł wody mineralnej, które 

biją na dnie rzeczki.

background image

Idąc dalej po około 2 kilometrach dochodzimy do wsi Uhryń. Znajdują się w niej 

ciekawe połemkowskie kapliczki. Już na początku wsi możemy zobaczyć odnowioną 
kapliczkę   o   bardzo   ciekawej   budowie.   Przechodzimy   przez   całą   wieś,   około   500 

metrów za ostatnimi zabudowaniami znajduje się szlaban. Z miejsca tego możemy 
zobaczyć całą przebytą do tej pory drogę od Łabowej.

Idziemy dalej drogą asfaltową. Po około 2 kilometrach dochodzimy do rozwidlenia 

dróg,   w   lewo   skręcamy   do   rezerwatu   Uhryń.   Z   lewej   strony   ścieżki   możemy 
zaobserwować ciekawą jodłę. Z dwóch pni po złączeniu na wysokości około metra 

powstaje jeden wspólny pień. Dochodzimy do składu drewna. Około 100 metrów za 
nim dochodzimy do granicy rezerwatu Uhryń.

Rezerwat   Uhryń   -   powstał   w   1924   roku   w   prywatnych   dobrach   Adama   hrabiego 

Stadnickiego,   potwierdzony   zarządzeniem   Ministra   Leśnictwa   i   Przemysłu 
Drzewnego   z   1957   roku.   Dawna   nazwa   rezerwatu   to   Medwiczka.   Powierzchnia 

rezerwatu wynosi 16,00 ha. Ochronie podlegają drzewostany bukowo - jodłowe, w 
wieku   około   230   lat   charakterystyczne   dla   dawnej   puszczy   karpackiej.   W 

drzewostanach przeważa jodła przy niedużym na ogół udziale buka i mniejszej ilości 
świerka.   Najstarsze   jodły   osiągają   wysokość   do   40   metrów   i   grubości   pni   do   115 

centymetrów. W runie najczęściej występuje jeżyna gruczołowata, wietlica samicza, 
gwiazdnica   gajowa  i  tojeść  gajowa.   Z roślin  chronionych  występuje w nim widłak 

wroniec, a z częściowo chronionych - kopytnik pospolity i marzanka wonna. Jest on 
jednym ze starszych rezerwatów polskich i przez ponad 100 lat nie prowadzono w nim 

działalności gospodarczej. Rezerwat leży na terenie Nadleśnictwa Nawojowa.

Co wynika z powyższego? A to, że w Beskidzie Sądeckim istnieją formacje 
geologiczne   opisane   przez   dr   Horáka:   wapienie   leżące   na   skałach 

węglanowych!

 I dalej:
Idziemy dalej ścieżką wzdłuż granicy rezerwatu (pozostawiamy rezerwat po prawej 

stronie).   Po   około   15   minutach   dochodzimy   do   ścieżki   obchodowej.   Powyżej 
wychodnia   skalna,   na   której   możemy   chwilę   odpocząć   i   wejrzeć   w   głąb   tego 

prapuszczańskiego kompleksu leśnego. Powyżej widzimy młody drzewostan, typowa 
sukcesja   w   lasach   karpackich.   Po   przejściu   następnych   10   minut   dochodzimy   do 

grzbietu i odbijamy w lewo wzdłuż granicy rezerwatu. Dochodzimy do skrzyżowania. 
Znajduje się tutaj miejsce odpoczynku i schronienie na wypadek deszczu. Po prawej 

stronie   pozostawiamy   rezerwat,   kierujemy   się   na   wprost   w   górę   stoku   i   po   200 
metrach skręcamy w lewo za strzałką. Po około 20 minutach dochodzimy do szlaku 

czerwonego. Szlak skręca w prawo w kierunku na Halę Łabowską, znajdujemy się 
około 4 kilometrów od niej. Po około 40 minutach dochodzimy do Hali Jawor, która 

opada  na południowy  wschód w przepaścisty zwór  dopływu  Potaśni.  Hala  zarasta 
obecnie pięknym laskiem sosnowym. Idziemy dalej w kierunku północnym, po 

chwili   dochodzimy   do   pomnika   upamiętniającego   śmierć   partyzantów 
AK,   następnie   do   Hali   Łabowskiej   i   odejścia   w   prawo   do   rezerwatu 

Łabowiec.

Hala   Łabowska   (1061   m   npm.)   jest   rozległą   zarastającą   lasem   grzbietową   halą 
opadającą   ku   północy,   położona   w   pobliżu   zwornika,   gdzie   do   grzbietu   głównego 

background image

dołącza się od południa boczny grzbiet Parchowatki (1005 m npm.). Widok z hali jest 

wprawdzie ograniczony od północy i północnego wschodu, lecz bardzo urozmaicony. 
Przed   nami   za   doliną   Kamienicy   ciągnie   się   pasmo   Margoni   Niżnej   i   Wyżnej, 

Spalskiej Góry, Tokarni i Czerszli, z wystającym poza nim wałem Jaworza i Chełmem 
w prawo od niego. Na hali stanęło po ostatniej wojnie - staraniem Oddziału PTTK w 

Nowym Sączu - schronisko, które na Głównym Beskidzkim Szlaku, między Krynicą i 
Rytrem   stanowi   ważny   punkt   oparcia   dla   turystów.  W   czerwcu   1944   roku   w 

czasie   obławy   gestapo   zginął   na   hali   Adam   Kondolewicz,   żołnierz 
oddziału   AK   „Tatara".   W   miejscu   jego   śmierci   głaz   z   pamiątkowym 

napisem.  W   schronisku   możemy   zjeść   posiłek   (bardzo   dobra   kuchnia),   a   także 
przenocować przed dalszym marszem wzdłuż szlaku przyrodniczego.

Hala Pisana. Tą nazwą określa się szczytową zarastającą obecnie halę, ciągnącą się w 

głównym grzbiecie między Zadnimi Górami od zachodu, a Wierchem nad Kamieniem 
od   wschodu.   Nazwa   ta   pochodzi   z   czasów,   gdy   geodeci   dokonywali   w   oko   lity 

pomiarów i „spisywali", jak mówili górale. Na hali znajduje się pamiątkowy głaz 
przypominający   czas   okupacji   hitlerowskiej   i   walki   partyzantów, 

mających w lasach Beskidu Sądeckiego swe kryjówki. Nad bukowymi lasami, 
które otaczają halę - oryginalny widok na zachód na gniazdo Radziejowej i Prehyby, 

dalekie Gorce i Beskid Wyspowy oraz Babią Górę w najdalszym planie. Ku północy 
ukazuje   się   plastyczna   mapa   Kotliny   Sądeckiej,   a   ku   południowemu   wschodowi 

piękna Parchowatka, otoczenie Jaworzyny Krynickiej i Runka. Na południowy zachód 
przy przejrzystej pogodzie delikatnie zarysowane Tatry.

A   zatem   teren   ten   był   aktywny   pod   względem   działalności   grup 

partyzanckich w czasie II Wojny Światowej. Ślady tego są upamiętnione 
do dziś dnia!

Idziemy dalej szlakiem czerwonym, któremu towarzyszą znaki żółte. Znaki prowadzą 

do mrocznego wilgotnego lasu, w którym przeważają stare, wiekowe buki, pełnego 
wykrotów   i   głazów,   pokrytych   roślinnością.   Gdy   ścieżka   o   kierunku   północno-

zachodnim załamuje się i skręca w prawo na zachód - w pobliżu, w lewo, nieco w dół - 
źródełko. Niebawem wychodzimy z lasu na halę, której kulminacja Zadnie Góry (969 

m npm.) pozostają nieco z lewej strony. Panorama z niej rozległa i warto podejść w 
lewo   na   południową   stronę   grzbietu,   aby   obejrzeć   widok   na   Dolinę   Popradu   i 

kształtną Parchowatkę. Występuje tu rzadko spotykany w Karpatach grzbietowy rów 
rozpadlinowy   tzw.   podwójny   grzbiet,   będący   przykładem   procesów 

rozczłonkowujących   grzbiety   górskie.  Towarzyszą   mu   liczne   formy   rzeźby 
typowe   dla   osuwisk,   takie   jak   ściany   i   ambony   skalne,   rowy 

rozpadlinowe, ruchome blokowiska, szczeliny dylatacyjne i nabrzmienia 
koluwialne.

Z Zadnich Gór kierujemy się na zachód do węzła szlaków, w tym miejscu skręcamy w 

prawo i kierujemy się szlakiem zielonym na północny zachód. Po około 10 minutach 
dochodzimy do szlaku niebieskiego kierującego nas w stronę Makowicy. Pod szczytem 

szlak   przyrodniczy   odbiega   od   szlaku   turystycznego   i   schodzi   na   zachodnie   stoki 
Makowicy,  na   piękne   polany.  Usytuowany   jest  tu   punkt  widokowy,   skąd   możemy 

zobaczyć   piękną   panoramę   Pasma   Radziejowej   i   Doliny   Popradu.   Z   Lego   miejsca 
kierujemy się polanami  i lasem w dolinę Potoku Rzyczanowskiego.  Dochodząc do 

background image

niego   skręcamy   w   lewo   i   idziemy   drogą   leśną   poprowadzoną   dnem   doliny. 

Dochodzimy do przepięknego mostu drewnianego przerzuconego nad malowniczym 
przełomem Potoku Rzyczanowskiego. Płynie on na tym odcinku wąwozem skalnym o 

głębokości od kilku do kilkunastu metrów i szerokości w części dennej 5-10 metrów, a 
w   części   górnej   od   kilkunastu   do   50   metrów.   Wąwóz   ten   został   wyerodowany   w 

gruboławicowych   i   bardzo   gruboławicowych   piaskowcach   magurskich.   Istnienie 
fragmentów kilku poziomów wypłaszczeń dolinnych, w tym tarasów zbudowanych z 

osadów rzecznych, świadczy o wieloetapowym rozwoju doliny. Rozcięcie odpornych 
piaskowców   i   powstanie   wąwozów   jest   świadectwem   silnej   erozji   w   ostatnim, 

holoceńskim etapie jej rozwoju. Kręty, meandrujący przebieg współczesnego koryta 
jest   być   może   odziedziczony   po   starszym   etapie   formowania   doliny.   Piaskowce 

magurskie   tworzą   w   ścianach   wąwozu   atrakcyjne   krajobrazowo   oraz   interesujące 
morfologicznie   urwiska   i   występy   skalne,   natomiast   na   jego   dnie   -   niewielkie 

wodospady,   kaskady   (zespoły   stopni   skalnych)   i   szypoty   (drobne   występy   na 
wychodniach   ławic   przegradzających   koryto   rzeki).   Do   najatrakcyjniejszych 

krajobrazowo   obiektów   można   zaliczyć:   dolną   bramę   skalną,   bramę   skalną   przy 
moście   oraz   bramę   górną.  Wąwóz   Potoku   Rzyczanowskiego   jest   również 

miejscem   współczesnego   tworzenia   się   martwic   wapiennych. 
Najciekawsza   z   pokryw   martwicowych   tworzy   się   na   stromym   zboczu 

wąwozu, poniżej mostu.  Być może jej powstanie jest związane z wypływem wód 
wzbogaconych   w   CO2   i   silnie   zmineralizowanych,   migrujących   wzdłuż   strefy 

uskokowej. Najlepszym punktem widokowym jest drewniany most przerzucony nad 
potokiem na wysokości około 25 metrów. Możemy z niego oglądać uroki nieożywionej 

natury, ale także piękny drzewostan bukowo-jodłowy rosnący wzdłuż potoku. Ma on 
ponad 80 lat. Można spotkać w nim wiele roślin chronionych. Cały ten teren jest 

powierzchniowym   pomnikiem   przyrody.   Za   mostem   znajduje   się   miejsce   na 
odpoczynek.

Znowu zbieżność z opisami podanymi przez dr Horáka. 

Dalsza część szlaku biegnie drogą leśną w kierunku wsi Rzyczanów. Przy pierwszych 

zabudowaniach skręcamy w lewo, schodząc ze szlaku turystycznego. Przechodzimy 
przez całą wieś, kierując się w stronę Popradu. Na końcu wsi znajduje się piękna, 

odnowiona kapliczka. Dochodzimy do mostu na Popradzie. Za mostem skręcamy w 
lewo i wzdłuż drogi Stary Sącz - Piwniczna idziemy do Rytra. Jest to wieś letniskowa 

położona   u   ujścia   Roztoki   do   Popradu.   Na   stromym,   stożkowatym   pagórku   na 
prawym brzegu rzeki ruiny rycerskiego zamku. Nazwa Rytro wzmiankowana jest już 

w 1240 roku. W XIII wieku zamek był własnością kasztelana sądeckiego Piotra Wyżgi, 
który zaprzedał się Krzyżakom i za karę po śmierci ponoć pokutuje w ruinach zamku.

(Notabene,  ów  Piotr  Wyżga  był  także  alchemikiem  i poszukiwaczem   złota,   a  więc 
postacią niezwykle ciekawą…) 

Tutaj żegnamy się ze szlakiem przyrodniczym im. Adama hrabiego Stadnickiego po 

matecznikach   puszczy   karpackiej.   Serdecznie   zapraszamy   do   zwiedzenia   szlaku   i 
zapoznania się z pięknem przyrody Popradzkiego Parku Krajobrazowego.

Źródło:www.nsi.pl/almanach/art-

miejsca/szlak_przyrodniczy_hrabiego_stadnickiego.htm  

background image

* * *

  A wiecie, co z tego wynika??? A wynika to, że mylnie zinterpretowaliśmy dane dr 

Horaka! Otóż on i jego ludzie odskoczyli Niemcom i hlinkowcom, a potem poszli na 
północ – w kierunku granicy z GG – czyli z Polską. Miejscowości, które wymienia były 

ostatnimi   mu   znanymi   po   słowackiej   stronie   granicy   –   dlatego   je   zapamiętał,   bo 
poszedł w kierunku Sulina czy Lipnika, gdzie przekroczyli oni granicę na Popradzie. 

Potem pomógł im Slavek – a właściwie łemkowski przewodnik wraz z córkami, który 
mieszkał w Yzdarze – Izdworze koło Wierchomli Wielkiej. Nie mógł ich zatrzymać, bo 

to była chyba jakaś przemytnicza  meta (melina)  więc zaprowadził  ich do jednej z 
partyzanckich kryjówek – w okolicy Hali Łabowej. Były one puste, bowiem partyzanci 

tymczasem poszli na wschód i połączyli się z Armią Radziecką – to jeszcze wymaga 
sprawdzenia, ale sądzę, że w październiku i listopadzie 1944 roku nie było już tam 

nikogo   –   nawet   pasterzy.   Slavek   zaprowadził   ich   do   znanej   mu   mety   –   Jaskini 
Niedźwiedziej. I rzeczywiście – znana jest z tego, że odkryto w niej kości niedźwiedzia 

jaskiniowego. W linii prostej jest to tylko 6 km od Yzdaru, więc Slavek i jego córki 
mogły odwiedzać ich w tej jaskini. 

Wykreślona   trasa   ucieczki   dr   Horaka   i   jego   dwóch   towarzyszy   prowadzi 

najlogiczniejszą drogą – po grzbietach górskich i duktach leśnych. Dzisiaj już zarosły, 
ale w latach 70. jeszcze się ich używało do zrywek drewna czy transportu leśnego. 

Co się stało ze Slavkiem? Najprawdopodobniej wyjechał na Słowację w latach 1945-47 

i ślad po nim zaginął. Mógł pracować dla Armii Krajowej,  Anglików i partyzantki 
radzieckiej.   Tacy   ludzie   byli   na   wagę   złota.   Mógł   pracować   także   dla   patriotów 

słowackich walczących w SNP. 

Także budowa geologiczna odpowiadałaby z grubsza relacji dr Horaka – znajdują się 
tam poza fliszowymi piaskowcami – także pokłady skał węglanowych. 

* * *

W roku 2010 ruszyliśmy wreszcie na poszukiwania Księżycowej Jaskini. Założyliśmy 

wprost,   że   jest   nią   jedna   z   większych   jaskiń   Beskidu   Sądeckiego.   Dzięki   pomocy 
prezesa Towarzystwa Miłośników Ziemi Jordanowskiej mgr Stanisława Bednarza 

uzyskaliśmy   wykaz   jaskiń   Beskidu   Sądeckiego,   z   których   wyselekcjonowaliśmy 
następujące formacje:

WYKAZ NAJWIĘKSZYCH JASKIŃ BESKIDU SĄDECKIEGO

(o długości korytarzy >10 m)

Numer inwent.

Nazwa

Długość  

[m]

Deniwelacja 

[m]

K.Bsd-01.01

Jaskinia Siekiera

26,0

-8,0

K.Bsd-01.03

Dziurawa Studnia I

11,0

-3,0

K.Bsd-01.05

Wietrzna Dziura

43,0

-12,0

K.Bsd-01.07

Zawarta Studnia

10,0

-8,0

K.Bsd-01.12

Jaskinia Roztoczańska

140,0

-10,0

background image

K.Bsd-01.13

Jaskinia Tam Gdzie Wpadły Czołgi

17,0

-5,0

K.Bsd-01.14

Wściekła Szczelina

11,0

-4,0

K.Bsd-01.17

Bania w Radziejowej

24,0

-9,0

K.Bsd-01.18

Jaworznicki Dzwon

20,0

-11,0

K.Bsd-02.07

Dziura za Zaciskiem

16,0

-4,0

K.Bsd-02.08

Szczelina w Urwisku

20,0

K.Bsd-02.14

Jaskinia Złotniańska

155,0

-12,0

K.Bsd-02.20 

Jaskinia Kamiennej Rzeźby

12,0

-7,0

K.Bsd-02.22

Jaskinia w Pękniętej Kopie

13,0

-5,0

K.Bsd-02.23

Jaskinia św. Szczepana

41,1

-11,0

K.Bsd-02.28

Jaskinia Niedźwiedzia

340,0

-28,0

K.Bsd-02.31

Feleczyńska Dziura

46,0

-15,0

K.Bsd-02.36

Grota nad Pustą Wielką

3,0

K.Bsd-02.37

Smerczynowa Dziura

17,0

-3,0

K.Bsd-02.41

Jaskinia Czarnopotocka

20,0

-7,0

K.Bsd-02.38N

Jaskinia Zbójnicka

57,0

-7,0

Do tego wszystkiego, co napisano na temat Księżycowej Jaskini pasują jedynie trzy z 

nich, które wyróżniono tłustym drukiem na wykazie. Długość ich korytarzy wynosi 
powyżej 100 metrów i ich deniwelacja jest stosunkowo duża – liczy sobie od 10 do 28 

metrów.

Niektóre   z   nich,   jak   np.   Smerczynowa   Dziura   w   Zubrzym   Wierchu   były   znane 
miejscowej   ludności.   Znajduje   się   ona   w   siodle   pomiędzy   dwoma   wierzchołkami 

Żubrzego   Wierchu.   Poziomo   usytuowany   otwór   jaskini   znajduje   się   w   środkowej 
części   siodła,   na   północnym   skraju   zarastającej   leśnej   polany.   Do   wnętrza   jaskini 

dostajemy się poprzez metrowej głębokości studzienkę i ciasny przełaz na jej dnie. 
Pierwsze 5 m to wysoki korytarz o obniżającym się dnie. Poprzez niskie przejście w 

zawalisku można dostac się do dalszych partii. Po 8 m szeroki i wysoki (na 2 m) 
korytarz zamyka ponownie zawalisko. (To właśnie tutaj mogło być przejście do dalszej 

części jaskini aż do Półksiężycowego Szybu) Leżą tutaj bukowe liście, które dostały się 
poprzez wąską szczelinę wychodzącą na powierzchnię w płytkim leju. 

Jaskinia utworzyła się w gruboławicowych piaskowcach krynickich (serii magurskiej). 

Dno pokrywa  glina w rumorze. Światło sięga w bezpośrednie okolice otworu. […] 
Fauna i flora nie były obserwowane. 

Smerczynową Dziurę po raz pierwszy opisał A. Rotter w 1976 roku. Przynajmniej od 

początku   lat   80.   otwór   i   studzienka   wejściowa   były   zagruzowane,   a   jaskinia 
niedostępna. Według mieszkańców Wierchomli „zawarła się”. Dnia 21 stycznia 1990 

roku Smerczynowa Dziura została odgruzowana i skartowana przez  E. Berka  i  K. 
Farona
. W październiku 1994 roku E. Berek pokonał końcowe zawalisko, za którym 

odkrył 4 m długości korytarz, kończącym się szczeliną biegnąca ku powierzchni.

32

   

To jest pierwsza  „podejrzana”  jaskinia,  w której mogli  się zatrzymać  dr Horák ze 
swymi towarzyszami. Drugą jest Grota nad Pustą Wielką. 

32

 M. Pulina – „Jaskinie polskich Karpat fliszowych”, Warszawa 1992

background image

Słowo „grota” oddaje dość adekwatnie to, czym ta dziura naprawdę jest. Znajduje się 

ona na wysokości 1050 m n.p.m., w masywie góry Wielka Pusta. Można do niej dojść 
ze szczytu Wielkiej Pustej – grzbietem ok. 50 m ku zachodowi, do podnóża ambony 

skalnej. Szczelinowy otwór nr 1 znajduje się w północnej podstawie skały. 

Schronisko   tworzy   wysoka   i   wąska   szczelina   prowadząca   od   otworu   nr   1   ku 
południowi. Po 2 m zmienia ona kierunek pod katem prostym i poprzez 1,5 m wysoki 

prożek   wyprowadza   otworem   nr   2   na   powierzchnię.   Schronisko   powstało   w 
gruboławicowych piaskowcach krynickich serii magurskiej. Światło sięga do końca. W 

otworze jaskini spotkano żmiję. Innych zwierząt nie widziano. 

Schronisko znane okolicznej ludności i zostało opisane przez speleologów.

33

 

Zakładając, że dr Horák i jego ludzie nie mogli z powodu odniesionych ran iść daleko 
w góry i dokonywać forsownych marszów, można domniemywać, że mogli oni dojść 

tylko do jednej z tych dwóch jaskiń i w nich znaleźć schronienie. Być może to właśnie 
pod Smerczynową Dziurą znajduje się dalszy poziom – czy nawet kilka poziomów 

tworzących cały system jaskiniowy – w którym znajdował się także i Księżycowy Szyb. 
Niestety nie mamy żadnych możliwości tego zbadać. 

Istnieje także  inna możliwość, że dr Horák i jego ludzie zostali  przerzuceni przez 

granicę nie w rejonie Żegiestowa, ale w rejonie góry Eljaszówka i zaprowadzono ich 
do Jaskini Roztoczańskiej, pod którą należałoby poszukiwać formacji Księżycowego 

Szybu. 

Innymi możliwymi  lokalizacjami  są: Jaskinia  Złotniańska  i Jaskinia  Niedźwiedzia, 
które   w   czasie   wojny   do   lata   1944   roku   były   bazami   partyzantów   AK.   Slavek 

przeprowadził ich do opuszczonej bazy w jednej z tych jaskiń i tam właśnie dr Horák 
dokonał tych niezwykłych odkryć. A potem jaskinia „zawarła się” – już to wskutek 

trzęsienia   ziemi,   już   to   wskutek   zdetonowania   ładunków   trotylu   przez   ludzi 
wiedzących o ich istnieniu, by nie wpadły w ręce Polaków czy Rosjan. 

Teren   ten   był   penetrowany   przez   speleologów   i   przyrodników   w   latach   70.   i   80. 

ubiegłego stulecia i coś tak wielkiego, jak system jaskiniowy na pewno nie uszedłby 
ich uwagi. A zatem można spokojnie założyć, że jeżeli Księżycowa Jaskinia istnieje 

naprawdę, to może się ona znajdować tylko w polskim Beskidzie Sądeckim albo w 
słowackiej Lubovniańskiej Vrhovinie. Innych możliwości po prostu  n i e   m a . 

KONIEC - KONEC

Jordanów 2010-04-27

33

 Ibidem. 

background image

 

            

   


Document Outline