187
18
Na początku września tegoż roku Borowicz,jako już młodzian "dojrzały " i cywilny,przy-
był do Klerykowa z wakacyj niby to w celu załatwienia jakichś spraw koleżeńskich nie cier-
piących zwłoki.Ogorzała twarz jego była chuda,wzrok mu płonął.Od wyznania w parku
miłości spojrzeniami,bez słów,nie widział Biruty ani razu.Na próżno szukał jej wszędzie,na
próżno czatował po rogach ulic,w bramie sąsiedniej kamienicy,w parku,u ścian gimnazjum
żeńskiego,we dnie i nocami.Zginęła dlań,jakby się w ziemię zapadła.Wiedział tyle tylko,że
jest w Klerykowie i że zdaje na patent dojrzałości.Egzamina pisemne i ustne,wręczenie
świadectw,uczta pożegnalna,zdjęcie mundurów,ostatni dzień i ostatnia noc w Klerykowie
wszystko to minęło dla niego jak nierzeczywistość luźnie tycząca się jego osoby.Wakacje
spędził w domu u ojca,który zapadł był bardzo na zdrowiu.Marcin musiał prowadzić całko-
wicie gospodarstwo folwarczne,pilnować sianokosu i żniw.Gdy już wszystko sprzątnął,wy-
rwał się z domu na kilka dni.Ledwie wysiadł z bryczki,umył się w zajeździe i pędem wy-
biegł z jego bramy
padł w otwarte ramiona "starej Przepiórzycy ".Babcia rozpłakała się z
miejsca.
Takiś to ty,Marcinek,taka to dobroć w twoim sercu...Gimnazjum skończyłeś,patent
masz w garści,a do starej,co cię tylim ssipalcem widziała,nie przyszedłeś powiedzieć:
"adiu Fruziu ",jadę se w świat?Ładnie to tak,godzi się to tak?A przecie my z twoją matką
nieboszczką...
Nie było sposobu.Marcin musiał razem z nią iść na uroczystą kawę.Stanąwszy we
drzwiach znajomego mieszkania,ujrzał przed sobą radcę Somonowicza drepcącego po izbie.
Staruszek był już teraz całkiem zgarbiony.Plecy wygięły mu się w pałąk,a końce długiego
surduta jak opuszczone skrzydła wiewały z obudwu stron skulonej figury.Radca posunął się
bardzo od czasu śmierci kolegi Grzebickiego.Już teraz nikt prawie nie rozumiał tego,co mó-
wił o przyczynach,powodach i błędach rewolucji 31 roku,nikt ani akceptował,ani przeczył
ze świadomością rzeczy.Radca patrzał na Marcina wytrzeszczonymi oczyma i nie poznawał.
Nie mam....
mruczał
nie mam waćpana,wcale nie mam przyjemności...
Cóż radca znowu wyprawiasz
zakrzyknęła na niego "stara Przepiórzyca ".
Przecie to
nasz Borowicz,Marcinek...
A prawda
mamrotał Somonowicz
przecie to nasz Borowicz...Marcinek...
ale pa-
trzył nań wciąż z niedowierzaniem i sromotnym opuszczeniem dolnej wargi.Dopiero po
upływie pewnego czasu nagle krzyknął:
Ba,cóż mi gadacie?Przecie to jest ten smarkaty Borowicz,Marcinek Borowicz,co tu
mieszkał!
To pan radca teraz mię dopiero poznaje....
zaśmiał się przyszły student..
Ale bo z waćpana tyli koń wyrósł,że ani sposobu.Patrzcież się państwo...Czemuż to
znowu mundur zdjąłeś i latasz w cywilnej szacie?
Alboż to nie czas,panie radco?Skończyłem gimnazjum.
O,jak mi Bóg miły!
zakrzyknął staruszek.
Gimnazjum skończył.No i cóż teraz
do
ojca na wieś walisz?
Ale gdzież tam
jadę do Warszawy..
A ty tam po co?
No,na uniwersytet.
Jest!Znowu na uniwersytet...Co d po tym,wal na wieś,zajmij się interesami starego...
Nie,ja pojadę do Warszawy.
Radca odął bezzębne usta,wytrzeszczył oczy i ruszył w swój pochód z kąta w kąt stancyj-
ki.W czasie tej rozmowy zza portiery ukazała się panna Konstancja.Borowicz wyciągnął do
niej rękę z serdecznym uściskiem.Pannisko,zestarzałe już zupełnie,szepnęło swoje:
a,po-
winszować...
i zasiadło w kącie izby do roboty na drutach.Od czasu do czasu panna Kon-
stancja rzucała okiem na barczystą postać Marcina z wyrazem wielkiego smutku.Wszystko
na ziemi krzewiło się,mężniało,szło dokądś z furią w życie,oprócz niej,oprócz niej jednej,
co wrosła w swe miejsce niby drzewo,niby drzewo próchniejące.Z sąsiedniego pokoju wy-
sunął się młody Przepiórkowski,łysy już jak kolano,przywitał się z Marcinem i siadł w dru-
gim kąciku."Stara Przepiórzyca "zarządziwszy,jakie imbryki mają być przystawione,wró-
ciła do pokoju i rzekła:
O nas to już wiesz pewno,Marcinek?
Cóż ja mam wiedzieć?
No,jak to?Że nam stancję zamknęli?
Pierwsze słyszę!
Tak,tak!Kriestoobriadnikow wezwał mię do siebie przed dwoma tygodniami i zapowie-
dział,żebym sobie kosztów oszczędziła,bo on nam stancji trzymać nie da,niby katoliczkom,
Od tego,powiadał,będą specjalne Moskiewki,a następnie jakieś tam internaty.
Czy podobna?
rzekł Marcin,szczerze zmartwiony.
Już my nawet sprzedali,co się dało:stoły,krzesła,lampy.Szukamy mniejszego lokalu,
bo po cóż nam taka buda?
Staruszka otarła łzę bezwiednym ruchem,jakby spędzała muchę.
Internaty...przednia to jest myśl...
rzekł Somonowicz..
Środek do zaprowadzenia wzorowej karności,należytego rygoru,ale...
I moskwicyzmu...
rzekł Marcin..
Co mówisz,filozofie?Moskwicyzmu?Jaki już rezon,a co,a co ?
wołał spoglądając
kolejno na panią Przepiórkowską,na jej syna i córkę.
Ależ tak,moskwicyzmu...
mówił Borowicz niezrażony..
Nie tylko w klasie,ale i w domu będą uczniowie zmuszeni do mówienia ciągle po rosyj-
sku.Społeczeństwo nie daje nam przecież żadnych środków ratunku...
Społeczeństwo....fiu...fiu...Więc cóż niby to społeczeństwo?
Panie radco,czyż pan rzeczywiście nie współczuje z babcią Przepiórkowską,której nie
wiedzieć dlaczego zamykają stancję,choć ją prowadziła uczciwie i doskonale,i tym sposo-
bem niweczą środek utrzymania się?Czyż pan rzeczywiście współczuje z brutalnymi fanta-
zjami karierowiczów gimnazjalnych?
Wara waćpanu od tego,z czym ja współczuję!
krzyczał stary tupiąc pantoflami.
Z ni-
czym i nikim nie współczuję,skoro mam przed oczyma wolę rządu.
Tak to rozumiem,to wyraźne!A ja inaczej,ja nie mogę znieść!
wolał Borowicz zapa-
lając się do żywego.
Starzec odprostował swe wypaczone plecy i patrzał na niego rozognionymi oczyma.
Acan masz mleko pod nosem i tyle akurat masz prawa mówić o znoszeniu,co...Nie chcę
zresztą gadać ci otwarcie!Ze mną się będziesz spierał,com sześćdziesiąt lat temu...
Ja nie patrzyłem ani na rewolucję,ani na powstanie,ale przecież to nie racja,żebym nie
miał prawa czuć ucisku,myśleć o nim i opierać mu się ze wszech sił moich...
A co,a co,słyszeliście?
krzyczał Somonowicz.
Trzeci dziesiątek lat upływa,to jest
nasionko.Macie państwo!Czynie mówiłem?Ja to przeczuwam,j a to widzę!Tu mi włosy
wyrosną,jeżeli ty znowu czego nie zmajstrujesz
wołał podsuwając Borowiczowi do oczu
swe zmarszczone ręce
tu mi włosy wyrosną!Ale to sobie waćpan zapisz w głowie,że ja nie
chcę tego dożyć,że nie zgodzę się pod żadnym pozorem na to patrzeć i że sobie w twoich
oczach,gołowąsie,z pistoletu w łeb wypalę!To sobie zapamiętaj...
Po cóż znowu pan radca ma sobie w łeb walić?
pytał zmieszany Borowicz.
Po co mam sobie w łeb walić?Bo mam już dosyć.Nie chcę trzeci raz patrzeć,nie chcę
patrzeć,słyszeć,czuć,nie chcę,nie chcę!
Ależ o co radcy chodzi?
wtrąciła się staruszka.
O co chodzi?O to chodzi,że nie mam już sił ani przeciwdziałać,ani wstrzymywać,a
patrzeć i wszechmocy boskiej po nocach nadaremnie wzywać nie chcę,choćbym miał duszę
wydać na potępienie wieczne.Na to wam mogę w tej chwili wykonać przysięgę,że nie chcę
patrzeć i nie będę!Wy sobie słuchajcie takiego siewcy,a ja wam powtarzam milionset razy,
że to jest wróg waszej nacji,oto ten,który tu stoi!
Ech,jużem się nasłuchał tych kabalistycznych przeklęć pana radcy i wiem,co za nimi
idzie...
rzekł Borowicz,machając ręką.
Nie ma o czym gadać....
Jest o czym gadać!Ja cię widzę na wylot!Oddaj się w ręce sprawiedliwości...
Marcin nie mógł już wytrzymać,toteż nie czekając na kawę,co t chu pożegnał się ze
wszystkimi.Stary radca wychylił się za nim z sieni i wołał na cały głos:
Oddaj się w ręce sprawiedliwości,to ci radzę jak ojciec...
Wprost z Wygwizdowa Borowicz cwałem pobiegł na ulicę Biruty.Gdy się do tych miejsc
zbliżał,szedł jak lunatyk.Tyle dni i nocy przepędził w tęsknocie za tym widokiem,tyle razy
budził się z marzeń do rzeczywistej ich nieobecności,że gdy nareszcie dane mu było znaleźć
się wśród tych zaułków,poczytywał je za gorączkowe widziadła.Życie swoim trybem toczą-
ce się w małych sklepikach,w jeszcze mniejszych warsztatach,w brudnych i ciasnych miesz-
kaniach,na ulicy i w sionkach
było mu drogie i czcigodne jak święty kult,jako umiłowana
świątynia samego bóstwa.Szedł noga za nogą i wolno wznosił oczy do szyb pierwszego pię-
tra.O,gdyby ją mógł zobaczyć,gdyby tylko raz spojrzeć...
Z dala już dostrzegł,że z okien wyjęte są żaglowe story i firanki,a większość tych okien
poroztwierana tak jednostajnie,że z mieszkania wiała pustka.W głębi jednej z sal widać było
podwójną drabinę z białego drzewa,zachlapaną olejnymi farbami.Dalej,na miejscu pięknych
złocieni w białych wazonikach,stał garnek z niebieską ultramaryną i sterczący w nim gruby
pędzel.
Serce Marcina zakłuła złośliwa boleść,ów,jak mówi Hamlet,"taki jedynie rodzaj prze-
czucia,jaki by zmieszał,być może,kobietę ".
Pragnąc znaleźć od razu środek ratunku na to
gniotące uczucie,Borowicz wszedł w bramę i spotkał tam starą i unurzaną w brudzie stróżkę,
która oczyszczała miotliskiem na długim kiju bramę wjazdową.
Proszę pani
szepnął wsuwając babie w rękę pół rubla
czy doktór Stogowski teraz
przyjmuje chorych?
Ten,co tu na górze mieszkał,ruski doktor,to się już wyprowadził,ale przyjdzie na
kwaterę to samo doktor,tylko inszy,a tera nie ma żadnego...
rzekła babina,osłupiała z po-
dziwu na widok takiej kupy pieniędzy.
A gdzież tamten?
Tamtego przeniesły aże w głęboką "Rosiją ".
W głęboką "Rosiją "?
powtórzył Marcin dygocącymi wargami.
Mówił ta "dzieńszczyk ",że tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę.
Na "jednoroła " tam poszedł,to samo przy wojsku.
Ale gdzież to jest?
Gadał on toto,ale ja nie potrafię wymówić.Jakosi tak jakby...Smierno,czy co?
A czy to już wyjechali?
O,już będzie z pięć niedziel,jak pojechały.
I ta panienka,córka,to samo?
A ino,pojechała i ona.Zapłakała se,chudziątko,jak przyszło włazić na furę.Jeszcze mi
złotówkę wetknęła,żem,widać,sterczała jako się patrzy przy bramie...
Marcin odszedł stamtąd.Nie widział ani jednego przechodnia,instynktem prawie trafiał z
ulicy w ulicę,z ulicy w ulicę,z ulicy w ulicę.Nie wiedząc o tym,znalazł się u bramy parku;
wszedł tam,skierował na swoją uliczkę i trafił do źródła.
Pusto było w tym ustroniu.Kamienne ławki stały tak samo,tylko liście bzu poczerniały,
śpiew ptasi ustal.Borowicz siadł na swym miejscu i zmartwiałymi oczyma przyglądał się
ławce sąsiedniej.
Kiedy niekiedy z wysokich drzew spływał liść zeschnięty,kołysał się na powietrzu i cicho
padał między uwiędłe trawy.Kiedy niekiedy za żelaznymi sztachetami dawał się słyszeć ło-
skot kroków przechodnia po kamiennym chodniku albo w dali okrzyk uczniów bawiących się
w piłkę na gimnazjalnym podwórzu.
Drżącymi palcami Marcin wyjął z bocznej kieszeni kartkę z pismem Biruty i przycisnął do
ust zsiniałych słowa piosenki:
Ach,kiedyż wykujem,strudzeni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?...
Duszę jego gruchotała boleść tak głęboka,jakby trzymał na wargach rękawiczkę lub
wstążkę wyjętą z trumny.Skąpy orszak myśli snuł się po jego rozbitym mózgu.Było ich co-
raz mniej,coraz mniej...Tylko dwa,trzy pytania wracały ciągl e.
Po cóż to wszystko ludzie robią,po co czynią dobrowolnie na złość słabszym spośród sie-
bie,dzieciom?Toż to jest pomoc udzielona młodości przez wiek i rozum dojrzały?Nic,tylko
mściwe,obłudne a umyślne łganie,gdzie się da,podstawienie nogi,żebyś upadł i żebyś się
rozbił.A ty wierzysz,że wykujem lemiesze z pałaszy skrwawionych...
zapłakał w głębi
serca.
Wtem dał się słyszeć nad nim cichy głos:
Borowicz,panie,panie...
Marcin podniósł głowę i zobaczył twarz Radka,wówczas ucznia klasy ósmej,który stał
schylony.
Szerokoramienny,chudy i śniady chłop wlepił swe siwe oczy w twarz jego i cicho pytał:
Cóż ci to,Borowicz,cóż ci to?
Marcin nie był w stanie rzec słowa,nie mógł patrzeć,wyciągnął tylko rękę i wspomógł się
na siłach,czując uściśnienie kościstej,a jakby z żelaza urobionej prawicy Radkowej.
KONIEC KSIĄŻKI
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Praca15Praca14Praca1Praca11Praca17Praca16Praca12Praca10Praca13więcej podobnych podstron