Barbara Hambly
1
Dzieci Jedi
2
DZIECI JEDI
BARBARA HAMBLY
Przekład
ANDRZEJ SYRZYCKI
JAROSŁAW KOTARSKI
Barbara Hambly
3
Tytuł oryginału
CHILDREN OF THE JEDI
Ilustracja na okładce
JOHN ALVIN
Redakcja stylistyczna
JADWIGA PILLER
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
HANNA RYBAK
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Published originally under the title
“Children of the Jedi” by Berkley Books
Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd.
AU rights reserved.
For the Polish translation
© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1997.
ISBN 83-7169-446-6
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 1997. Wydanie I
Druk: Elsnerdruck Berlin
Dzieci Jedi
4
Annie
Barbara Hambly
5
R O Z D Z I A Ł
1
Z nieba, po którym płynęły przesycone kwasem chmury, lały się strugi ulewnego
deszczu. Uciekający łowca się potknął. Pragnąc odzyskać równowagę, przebiegł nie-
pewnie kilkanaście metrów, po czym znów usiłował przycupnąć pod jakimś dachem.
Myślał - miał nadzieję - że znalazł się na progu jakiegoś domu, ale po sekundzie po-
czuł, że ogarnia go przerażenie. Wydało mu się, że budowla o zaokrąglonych kształtach
unosi się, zaczyna wić jak wąż i zmienia w pełną ostrych zębów czeluść, z której wnę-
trza wypływa czerń cuchnąca wymiocinami i gnijącymi kośćmi. Mógłby przysiąc, że
węże - macki - wijące się kończyny - wyciągają ku niemu coś, co było zakończone
maleńkimi dłońmi barwy chlorku kobaltawego... ale krople ognistego deszczu nadal
wypalały dziury w jego ciele, a więc rzucił się w gąszcz macek. Po chwili jednak
oprzytomniał i wówczas zorientował się, że macki są tylko porośniętymi niebieskimi
kwiatami pędami dzikiego wina.
Mimo iż swąd palonego ciała nie przestawał drażnić nozdrzy, a ogniste krople na-
dal wypalały dziury w dłoniach, nie widział śladów żadnych obrażeń. Widocznie rze-
czywistość i urojenia mieszały się mu w mózgu niczym karty w talii. Czy możliwe,
żeby ciało jego dłoni zostało spalone do samej kości? Czy nadal miał na palcach kilka
pierścieni ozdobionych kryształami andurytu, a pod paznokciami resztki silnikowego
smaru?
W jakiej rzeczywistości te palce były zwinne i silne? Dlaczego w następnej sekun-
dzie odnosił wrażenie, że są poskręcane jak suche korzenie i zakończone zakrzywio-
nymi paznokciami podobnymi do szponów rankora?
Nie wiedział. Okresy, kiedy mógł trzeźwo myśleć, następowały coraz rzadziej i
rzadziej i z trudem przypominał sobie podczas kolejnego przypływu świadomości, co
właściwie czuł poprzednio.
Łup. Zdobycz. Szukał kogoś. Musiał go odnaleźć.
Był łowcą przez te wszystkie wypełnione wrzeszczącym mrokiem lata. Zabijał,
rozszarpywał, nawet jadł ociekające krwią mięso. Teraz musiał jednak odnaleźć... mu-
siał odnaleźć...
Dlaczego przypuszczał, że ten, którego poszukiwał, przebywa właśnie w tym... w
tym miejscu nieustannie zmieniającym kształty? Będącym w jednej chwili rozwrzesz-
Dzieci Jedi
6
czaną zębatą dziurą w murze, a w następnej porośniętymi dzikim winem ścianami bu-
dynku o łagodnej, wdzięcznie zaokrąglonej formie? Dlaczego zamieniało się to znów w
koszmar? Dlaczego działo się tak ze wszystkim?
Mężczyzna zaczął grzebać w kieszeni luźnego kombinezonu, po czym wyciągnął
zabrudzony żółtozielony kawałek flimsiplastu, na którym ktoś - może on sam - napisał:
HAN SOLO
ITHOR
CZAS SPOTKANIA
- Czy widziałeś to już kiedyś?
Han Solo, oparty jedną ręką o parapet owalnego okna, pokręcił głową.
- Kiedyś poleciałem na jedno z takich Spotkań, zorganizowanych gdzieś w głębi-
nach przestworzy, mniej więcej w połowie odległości między Jamami Ploomy a Obrze-
żem Galaktyki - odparł. -Troszczyłem się jednak tylko o to, żebym nie został dostrze-
żony przez systemy czujników Ithorian. Miałem wówczas dostarczyć Worrtowi Gram-
bie prawie sto kilogramów białej jak kość słoniowa skały i wynieść się stamtąd, zanim
dopadną mnie imperialni celnicy. Uważam, że to było najbardziej... a zresztą, nie wiem.
- Wykonał lekki ruch ręką, jakby zakłopotany tym, że został przyłapany na zabawie w
sentymenty. - Imponujące nie jest odpowiednim słowem.
Nie. Leia Organa Solo wstała z fotela ustawionego przed terminalem komunikato-
ra i podeszła do męża. Biały jedwab płaszcza ciągnął się za nią, układając w idealnie
prostej linii. Dla przemytnika, którym był w tamtych czasach, mogło to być osiągnięcie
„imponujące" pod względem nawigacyjnym, a może i nie tylko takim. Leia widziała
jednak kiedyś, jak wielkie ithoriańskie latające miasta-oazy gromadzą się, manewrując
między polami deflektorów innych miast ze swobodą i wdziękiem ławicy srebrzystych
rybek. Obserwowała, jak łączą się ze sobą, nie wahając się chwili dłużej niż palce pra-
wej ręki pragnące złączyć się z palcami lewej.
Dzisiaj chodziło jednak o coś więcej.
Przyglądając się Spotkaniu, jakie wyznaczono nad zieloną ithoriańską dżunglą,
Leia nie potrafiła określić go inaczej niż „pełne Mocy": żyjące Mocą, przesiąknięte
Mocą, poruszające się w rytm oddechu Mocy.
I tak piękne, że trudno byłoby opisać je słowami.
Gruba warstwa deszczowych chmur zaczynała się przerzedzać, rozstępować. Pa-
dające ukośnie promienie słońca zalewały jasnym blaskiem baldachim dżungli, niemal
muskany przez najniżej szybujące miasta. Odbijały się od kamiennych, gipsowych i
marmurowych ścian, uwypuklając mozaikę dziesiątków odcieni żółtych, różowych i
brązowych powierzchni. Padały na osłony antygrawitacyjnych generatorów i za-
chwaszczone ogrody, pełne błękitnolistnych roślin, tremminów i ogromnych paproci.
Pomiędzy miastami przerzucono mnóstwo pomostów. Dziesiątki takich konstrukcji
łączyło antygrawitacyjne platformy, po których ciurkały strumyki Ithorian, odzianych
w różnobarwne szaty i przypominających kwiaty. Szkarłatne i błękitne proporce trzepo-
tały na wietrze jak żagle. Na każdym bogato rzeźbionym balkonie, każdej klatce scho-
Barbara Hambly
7
dowej, każdym stabilizatorze i maszcie, a nawet w każdym plecionym koszu, których
mnóstwo zwisało na podobieństwo korzeni pod każdą gigantyczną latającą wyspą, wi-
dać było tłumy Ithorian.
- A ty? - zapytał Han.
Leia uniosła szybko głowę i spojrzała na mężczyznę stojącego u jej boku. Tu, po-
nad ciągnącym się jak okiem sięgnąć gąszczem drzew bafforr tworzących dżunglę,
powietrze było ciepłe i rześkie, przesycone aromatami roślin i kwiatów, a konstrukcje
projektowanych przez Ithorian pomieszczeń zwiewne i lekkie, podobne do struktury
rafy koralowej. Han i jego żona stali, otoczeni kwiatami i skąpani w blasku słońca.
- Kiedy byłam mała i miałam pięć, a może sześć lat, ojciec zabrał mnie na Czas
Spotkania jako przedstawiciel imperialnego Senatu - odparła Leia. - Uważał, że powin-
nam to wszystko zobaczyć.
Przez chwilę milczała, przypominając sobie pulchną dziewczynkę o włosach sple-
cionych w grube warkocze i ozdobionych niewielkimi perłami. Pamiętała także
uśmiechniętego mężczyznę, którego i teraz nie przestawała uważać za prawdziwego
ojca. Uprzejmego nawet wówczas, kiedy czasami nie opłacało się być uprzejmym;
mądrego wtedy, kiedy nie wystarczała największa mądrość. Baila Organę, ostatniego
księcia Alderaanu. Han otoczył żonę ramieniem.
- Teraz także tu jesteś - powiedział.
Leia uśmiechnęła się z przymusem. Dotknęła pereł zdobiących jej długie kaszta-
nowate włosy.
- Jestem - powtórzyła.
Od strony stojącego za ich plecami terminala komunikatora doleciał cichy świst
sygnalizujący pojawienie się codziennego raportu z Coruscant. Leia spojrzała na wodny
zegar składający się głównie ze szklanych baniek i tryskających fontann. Doszła do
wniosku, że może poświęcić trochę czasu, aby przynajmniej zerknąć na to, co wydarzy-
ło się w stolicy Nowej Republiki. Gorzkie doświadczenie nauczyło ją, że niewielkie
anomalie mogą często zwiastować katastrofy.
Albo - pomyślała, przeglądając podsumowania i raporty, a także zapoznając się z
mniej lub bardziej ciekawymi opisami różnych zdarzeń - mogą pozostać niewielkimi
anomaliami.
- No, i jak powiodło się Pancernikom podczas meczu ubiegłej nocy? - Han pod-
szedł do szafy, by włożyć odświętną, ciemnozieloną wełnianą marynarkę. Pasowała na
niego jak ulał, a szkarłatno--biały pasek, jakim została obszyta, jeszcze bardziej pod-
kreślał szerokość jego barków i gibkość ciała. Sugerował sprężystość i siłę, ale w taki
sposób, żeby marynarka nie kojarzyła się z wojskową bluzą. Leia zauważyła kątem oka,
jak Han przegląda się w zwierciadle. Starannie ukryła lekki uśmiech.
- Czy sądzisz, że wyniki meczów smeczpiłkarskich wywiad uznał za ważniejsze
od raportów na temat kryzysów międzyplanetarnych czy doniesień o ostatnich posunię-
ciach imperialnych lordów?
Leia właśnie zaglądała na koniec raportu, gdzie wywiad na ogół umieszczał takie
informacje.
Dzieci Jedi
8
- Jasne - odparł pogodnie Solo. - Przecież nie zakładali się o wyniki tych kryzy-
sów.
- Rozjuszone Dzikusy wygrały dziewięć do dwóch - rzekła Leia.
- Rozjuszone... co takiego? Rozjuszone Dzikusy to banda tchórzliwych półgłów-
ków!
- Założyłeś się z Landem, że wygrają Pancerniki? - Leia odwróciła się i błysnęła
zębami w szerokim uśmiechu, ale kiedy ponownie spojrzała na ekran, na wiadomość
umieszczoną tuż nad wynikami meczu, na jej czole pojawiła się głęboka zmarszczka. -
Stinna Draesinge Sha została zamordowana.
- Kto? - zainteresował się Han Solo.
- Kobieta, która nauczała w Instytucie Magrody'ego - odparła Leia. - Była nawet
kiedyś studentką samego Magrody'ego. To ona uczyła Cray Minglę.
- Tę samą Cray, która studiuje teraz w akademii Luke'a? - Han podszedł do termi-
nala i stanął za plecami Leii. - Blondynkę z taaakimi nogami?
Leia wymierzyła mu kuksańca w żebra.
- Może nie wiesz, ale ta blondynka z taaakimi nogami jest jedną z najbardziej bły-
skotliwych programistek z dziedziny sztucznej inteligencji. Niewiele takich jak ona
objawiło się w ciągu ostatniego dziesięciolecia - powiedziała.
Han wyciągnął rękę ponad ramieniem Leii i posłużył się klawiaturą, żeby zapo-
znać się z dodatkowymi informacjami na ten temat.
- No cóż, to nie zmienia faktu, że nadal jest blondynką z taaakimi nogami... - za-
czął. - To dziwne.
- Co takiego? - zapytała Leia. - To, że ktoś zamordował emerytowaną specjalistkę
od teorii programowania androidów?
- Co innego. Dziwne jest to, że do zamordowania tej emerytowanej specjalistki
ktoś wynajął samego Phlygasa Grynne'a. - Han przemieścił podświetlony pasek na
ekranie w taki sposób, żeby ukazywał rubrykę danych personalnych Domniemanego
Sprawcy. - Phlygas Grynne jest jednym z najlepiej opłacanych morderców, jakich moż-
na wynająć w systemach gwiezdnych rozrzuconych w okolicach jądra galaktyki. Za
wykonanie zlecenia dostaje zazwyczaj sto tysięcy kredytów. Kto mógłby aż tak znie-
nawidzić tę biedną programistkę?
Leia odsunęła fotel i wstała. Było widać, że rzucona przez Hana zdawkowa uwaga
uderzyła ją jak obuchem.
- To zależy od tego, co programowała.
Han wyprostował się, ale ujrzawszy zmianę, jaka zaszła na twarzy jego żony, nie
odważył się odpowiedzieć.
- Jej nazwisko nie figurowało na żadnej liście - odezwał się dopiero wówczas, kie-
dy Leia, starając się nie dać po sobie znać, jak bardzo jest wstrząśnięta, podeszła do
lustra w szafie, by przypiąć kolczyki.
- Była jedną ze studentek Magrody'ego - powtórzyła Leia.
- Podobnie jak sto pięćdziesięcioro innych ludzi - zauważył łagodnie Han. Zorien-
tował się, że od żony promieniuje zdenerwowanie, podobne do promieni gamma wydo-
bywających się z otchłani czarnej dziury. - Tak się złożyło, że Nasdra Magrody nauczał
Barbara Hambly
9
w czasach, kiedy Imperator budował swoją Gwiazdę Śmierci. On i jego studenci nale-
żeli wówczas do najlepszych specjalistów w swoim fachu. Kogóż innego miałby za-
trudniać Palpatine?
- Wiesz, nadal krąży plotka, że to ja jestem odpowiedzialna za zniknięcie Magro-
dy'ego. - Leia odwróciła się do męża. Zacisnęła usta, co nadało jej twarzy wyraz gorz-
kiej ironii. - Oczywiście, ludzie mówią tak tylko wówczas, kiedy tego nie słyszę - doda-
ła szybko, niemal widząc w oczach męża iskry gniewu, a na jego ustach pytanie:„Kto
tak mówi?" - Czy nie sądzisz, że powinnam zawsze wiedzieć nawet to, co szepcze się
za moimi plecami? Ponieważ to wszystko działo się jeszcze zanim zaczęłam być kimś
ważnym pośród Rebeliantów, twierdzono, że kazałam swoim „przyjaciołom przemyt-
nikom" zamordować i naukowca, i jego rodzinę, a później ukryć zwłoki, tak by nikt
nigdy ich nie znalazł.
- Ludzie zawsze wygadują bzdury o tych, którzy sprawują władzę. - Han wyczu-
wał ból żony, kryjący się za pancerzem opanowania. W jego chropawym głosie brzmiał
jednak gniew. - Z pewnością coś takiego można było powiedzieć na temat samego Pal-
patine'a.
Leia nie odpowiedziała. Jej spojrzenie skierowało się na chwilę ku odbiciu w
zwierciadle. Kobieta najpierw wygładziła fałdy płaszcza, a potem poprawiła zaplecione
pukle włosów. Kiedy ruszyła do wyjścia, Han chwycił ją za ramiona i obrócił, pragnąc
spojrzeć w jej oczy. Ujrzał szczupłą i drobną kobietę, niespełna trzydziestoletnią:
księżniczkę Rebeliantów, która została wybrana przywódczynią Nowej Republiki.
Nie miał pojęcia, co chciałby albo mógłby powiedzieć, żeby przynieść jej ukoje-
nie. Przyciągnął Leię do siebie i pocałował, ale uczynił to o wiele delikatniej, niż po-
czątkowo zamierzał.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to - odezwała się cicho - że każdego dnia roz-
myślam, czy jednak tego nie powinnam zrobić.
Obróciła się, nadal trzymając jego dłoń w swoich. Na twarzy Leii pozostał jednak
wyraz chłodnej zawziętości. Han wiedział, że żona skrywa w ten sposób ból, którego
istnienia nie może zdradzić nawet jemu. Lata przymusowego polegania tylko na wła-
snych siłach i nie ujawniania przed nikim własnych uczuć wycisnęły na jej twarzy nie-
zatarte piętno.
- Mam te listy - oznajmiła. - Wiem, kto pracował na pokładach Gwiazdy Śmierci,
kogo Palpatine zatrudniał w swoim sztabie naukowców i kto nauczał na pokładzie krą-
żącej wokół Omwat edukacyjnej orbitalnej sfery... i dobrze wiem, że ci wszyscy ludzie
pozostają w tej chwili poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości Nowej Republiki.
Wiem jednak i to, jak łatwo mogłabym wysupłać kredyty ze skarbca, by wynająć za-
bójców pokroju Phlygasa Grynna, Dannika Jerycha, czy któregokolwiek z „przyjaciół
przemytników", o których się tak często mówi. Żeby kazać im odnaleźć tych ludzi i po
prostu... sprawić, żeby zniknęli. Bez procesu. Bez zadawania jakichkolwiek pytań. Bez
możliwości uwolnienia na podstawie zawiłych kruczków prawnych. Jedynie dlatego, że
j a wiem, iż są winni. Ponieważ j a tak chcę.
Westchnęła, ale kiedy ponownie spojrzała na Hana, było widać, że z jej oczu znik-
nęła część bólu.
Dzieci Jedi
10
- Luke twierdzi, że ciemna strona Mocy daje wielką władzę -ciągnęła po chwili. -
Moc nie jest jedyną rzeczą mającą ciemną stronę, Hanie. A najbardziej zdradliwą cechą
każdej ciemnej strony jest łatwość, z jaką można się nią posługiwać... i to, że zapewnia
ci wszystko, czego, twoim zdaniem, pragniesz.
Wspięła się na palce i pocałowała go, jakby chciała mu w ten sposób podzięko-
wać. Wiejący za oknami wiatr przyniósł dźwięki kurantów. Wydawało się, że po niebie
rozlewa się niezwykła jasność.
Leia lekko się uśmiechnęła.
- Już czas - powiedziała.
Oazy zbierały się w wielkie stada. Miasta łączyły się, by utworzyć jeden gigan-
tyczny, bogato zdobiony zielenią organizm, wzniesiony z różnobarwnych kamieni,
ciemnego drewna i błyszczącego szkła. Segmentowane pomosty stykały się, jakby wy-
ciągały do siebie długie ręce, by połączyć platformę jakiegoś klanu z platformą innego;
jeden napowietrzny dom z drugim. W przestrzeni nad platformami roiło się od balonów
i latawców. Arborale, brzytwodzioby i inne okazy ithoriańskiej fauny, żyjące w gęstwi-
nie liści najwyższych pięter dżungli, siadały beztrosko na krawędziach plecionych
wielkich koszy wiszących tuż nad wierzchołkami drzew. Ćwierkały i szczebiotały, nie
wiedząc, że w tym czasie Ithorianie zaczynają gromadzić się na centralnym placu
„Chmury-Matki".
„Chmura-Matka" - stado słynące ze szpitali i hut szkła zostało wybrane jako ofi-
cjalne miejsce powitania przedstawicieli rozmaitych światów Republiki, głównie dlate-
go, że dysponowało największymi lądowiskami dla wahadłowców i najlepszymi po-
mieszczeniami dla przybywających gości. Gdyby ktoś chciał powiedzieć całą prawdę,
musiałby także wspomnieć, iż żadne inne nie było takie piękne. Kiedy Leia stanęła na
najwyższym stopniu schodów wiodących na wielką platformę recepcyjną, skąpaną w
słonecznym blasku, odniosła wrażenie, że ogromna kwadratowa przestrzeń jest po
brzegi wypełniona istotami odzianymi w różnobarwne stroje i wymachującymi pękami
kwiatów. Ujrzała morze nieforemnych, podobnych do skórzanych głów, i kierujących
na nią łagodne, wielkie oczy.
Od strony tłumu Ithorian zaczęło napływać to wznoszące się, to opadające zawo-
dzenie świadczące o podziwie i zachwycie. Przypominało śpiew milionów ptaków wi-
tających nadejście nowego świtu. Ithorianie machali szarfami i kwiatami, ale ruchy ich
rąk nie były wcale chaotyczne. Przywodziły na myśl łagodnie falującą taflę wody. Nie-
którzy ludzie uważali ich za istoty niezgrabne czy nawet straszne, ale tu, na rodzimym
świecie, tubylców cechowało dziwaczne piękno. Leia uniosła ręce w geście pozdrowie-
nia. Ujrzała, że jej mąż także zaczyna machać ręką. Stojące za nimi trzyletnie bliźnięta:
Jacen i Jaina puściły dłonie Winter i poszły w ślady rodziców. W przeciwieństwie do
nich mały Anakin, nie wypuszczając dłoni Jainy, stał nieruchomo. Szeroko otworzyw-
szy oczy, spoglądał w prawo i lewo.
Po chwili od tłumu oderwała się grupa przywódców stada - kilkanaście istot róż-
nego wzrostu, mających na ogół od dwóch do trzech metrów. Członkowie delegacji
różnili się także barwą skóry. Niektórzy mieli karnację ciemnozieloną, inni zaś jaskra-
Barbara Hambly
11
wożółtą, podobną do barwy upierzenia ptaka pellata. Długie szyje i spłaszczone głowy
nadawały im wygląd litery T, ale w szeroko rozstawionych oczach kryły się mądrość i
wielki spokój.
- Wasza Wysokość... - Umwaw Moolis, ithoriańska przedstawicielka w Senacie,
pochyliła głowę i rozłożyła szeroko ręce w geście pełnym szacunku i oddania. - W
imieniu stad Ithor witam cię na Czasie Spotkania. Witam także ciebie, generale Solo, i
ciebie, mistrzu Luke'u Skywalkerze...
Leia niemal zapomniała, że Luke również został zaproszony na Spotkanie. Musiał
zejść na platformę tuż za nią. Stał teraz z pochyloną głową, odpowiadając na powitanie.
Leia mogła odnieść wrażenie, iż jej brat jest otoczony szczelnie ciszą jak opończą. Ce-
chował go głęboki smutek wynikający ze świadomości bycia mistrzem Jedi i koniecz-
ności wędrowania trudnymi szlakami, związanymi z tym faktem. Dopiero kiedy się
uśmiechnął, Leia zobaczyła ponownie tego samego podnieconego jasnowłosego wiej-
skiego chłopca, który, odziany w błyszczący biały pancerz szturmowca, wdarł się do jej
więziennej celi na pokładzie imperialnej Gwiazdy Śmierci i powiedział: „Jestem Luke
Skywalker"...
W cieniu wspierającego się na kolumnach portyku sali recepcyjnej Leia mogła do-
strzec innych, którzy zjawili się na uroczystości. Mignęła jej sylwetka Wookiego
Chewbaccy, drugiego pilota, mechanika i najlepszego przyjaciela Hana z czasów, kiedy
byli przemytnikami. Chewie, ponad dwumetrowy kudłacz, przybył na Spotkanie ze
starannie uczesaną rudobrązową sierścią. Leia dostrzegła także złocisty błysk pancerza
protokolarnego androida See-Threepia, a także kopułkę Artoo-Detoo, jego niższego
druha, baryłkowa-tego robota astronawigacyjnego.
Po tych wszystkich bitwach... - pomyślała Leia, odwracając się tyłem do ithoriań-
skiej delegacji. - Po tych bitwach, toczonych na planetach, których nazwy ledwie pa-
miętała, mimo iż w koszmarach sennych nadal czuła chłód, gorąco i przerażenie... A
jednak, po tych wszystkich niebezpieczeństwach i zagrożeniach, Republika istniała.
Rosła w siłę, pomimo knowań różnych lordów, satrapów starej władzy, a także planet,
które tak bardzo ukochały wolność, że teraz nie chciały wchodzić w skład żadnej fede-
racji i nie zgadzały się na nic oprócz całkowitej niepodległości. Pławiąc się w blasku
promieni słońca i ciesząc absolutnym spokojem tego świata, nie można było nie od-
czuwać radości na myśl o tym, że jednak odnieśli wielki sukces.
Leia ujrzała nagle, że Luke, jakby usłyszał jakiś dźwięk, raptownie się odwrócił,
po czym zaczął przyglądać się otaczającym salę recepcyjną dwupiętrowym arkadom. W
tej samej chwili i ją ogarnęło przeczucie straszliwego niebezpieczeństwa...
- Solo!
Głos przypominał raczej krzyk, jaki mógł wydrzeć się tylko z udręczonej piersi.
- Solo!
Z górnego balkonu arkad zeskoczył nagle jakiś mężczyzna. Uczynił to bez zasta-
nowienia, z szybkością zwierzęcia. Wylądował w połowie schodów i rozłożywszy sze-
roko ręce, zaczął biec w ich stronę. Zaskoczeni Ithorianie zachwiali się, kiedy przeci-
skał się między nimi, ale później, przerażeni i wstrząśnięci, zaczęli rozstępować się na
boki. Leia zwróciła uwagę na białka oczu mężczyzny, który sprawiał wrażenie szaleń-
Dzieci Jedi
12
ca. Ujrzała kropelki śliny na jego zmierzwionej brudnej brodzie, ale w tej samej chwili
pomyślała, że przecież nieznajomy nie jest uzbrojony. W następnym ułamku sekundy
uświadomiła sobie jednak, że nie należy on do takich, którzy by się tym przejmowali.
Ithoriańscy przywódcy stada zaczęli otaczać mężczyznę, ale ich odruchy miały
szybkość charakterystyczną dla tysięcy pokoleń istot roślinożernych. Napastnik znalazł
się o niespełna pół metra od Hana, kiedy Luke włączył się do akcji. Nie spiesząc się,
przeszedł obok przyjaciela i pochwycił rękę nieznajomego tuż powyżej dłoni, zakoń-
czonej rozczapierzonymi palcami. Bez widocznego wysiłku przerzucił mężczyznę nad
głową, po czym schwycił w locie i nie czyniąc żadnej krzywdy, łagodnie ułożył na
kamiennej posadzce. Han, który cofnął się o krok, by ułatwić mistrzowi Jedi przerzuce-
nie napastnika, podszedł teraz do leżącego nieznajomego, żeby pomóc go obezwładnić.
Z równym powodzeniem mógłby starać się powstrzymać oszalałego rankora. Było
coś odrażająco zwierzęcego w sposobie, w jaki mężczyzna szarpał się i miotał, usiłując
uwolnić z uchwytu palców Hana i Luke'a. Przez cały czas nie przestawał wrzeszczeć
jak szalony. Udałoby mu się wyrwać, gdyby na pomoc nie nadbiegł Chewbacca w to-
warzystwie kilku Ithorian.
- Zabić was! Zabić was! - krzyczał napastnik. Kiedy Han, Wookie i kilku tubylców
ciągnęło go po posadzce, jego brudne poranione ręce, szarpane konwulsyjnymi drgaw-
kami, usiłowały wyrwać się z uścisku ich palców. - Zabić was! Pozabijać was wszyst-
kich! Solo! Solo!
Ostatni okrzyk przypominał zwierzęce wycie. W tej samej chwili z boku sali re-
cepcyjnej wyskoczyło kilku ithoriańskich lekarzy. Podbiegli do mężczyzny tak szybko,
że aż powiewały ich purpurowe szaty. Jeden przytknął do szyi wylot aparatu infuzyjne-
go i wstrzyknął dawkę jakiegoś środka uspokajającego. Napastnik otworzył szeroko
usta, jakby chciał chwycić podwójną porcję powietrza, a w jego oczach odmalował się
straszliwy ból. Po chwili zwiotczał i przytrzymywany przez kilka par dłoni naraz, osu-
nął się na posadzkę.
Pierwszym odruchem Leii było chwycenie ręki Hana. Nagle jednak dwa metry
platformy, jakie dzieliły ich od siebie, zamieniły się dosłownie w barykadę ciał Itho-
rian, górujących nad nimi, gwałtownie gestykulujących i wydających melodyjne
dźwięki. Mogłoby się wydawać, że słychać odgłosy nieprawdopodobnie zgranej orkie-
stry, w której wszystkich muzyków naszpikowano mózgoskrętem albo yarrockiem.
Przez tłum tubylców już przeciskała się Umwaw Moolis.
- Wasza Ekscelencjo, jeszcze nigdy w historii tego stada, a nawet tego świata, nie
wydarzyło się coś, co choćby przypominało tę niezwykłą napaść...
Z trudem powstrzymywała się, by nie zepchnąć dostojnych gości na bok.
Tymczasem Luke udał się prosto do miejsca, z którego zeskoczył nieznajomy.
Podskoczywszy, pofrunął z platformy na balkon, a stamtąd zaczął obserwować i ko-
lumnadę, i widoczny pod nim kwadrat platformy.
Dzieci !
Leia zaczęła przeciskać się przez tłum, zmierzając w stronę wyjścia.
Barbara Hambly
13
Winter jednak zniknęła. Z cienia pod kolumnami wyłoniła się sylwetka złocistego
androida. See-Threepio podszedł do Leii, stawiając dziwnie sztywno mechaniczne nogi.
Chwycił ją za rękę.
- Wasza Wysokość, pani Winter wróciła z Jacenem, Jainą i Anakinem do komnat
dzieci - zameldował. - Pozostawała tu tylko przez chwilę, aby pokazać im, że genera-
łowi Solo nie przydarzyło się nic złego. Może byłoby celowe, gdyby przy najbliższej
okazji pani i generał Solo udali się tam i sami uspokoili pociechy.
- Czy dzieci są dobrze strzeżone? - zapytała Leia. Wiedziała, że Han potrafi sam
zatroszczyć się o siebie... Przez jedną, krótką jak mgnienie oka chwilę, znów dostrzegła
targaną konwulsjami zarośniętą twarz szaleńca. Wydało się jej, że napastnik wyciąga
szponiaste palce, usiłując pochwycić jej maleństwa...
- Jest teraz z nimi Chewbacca.
- Dzięki, Threepio.
- Nie sądzę, żeby groziło nam jeszcze jakiekolwiek niebezpieczeństwo - odezwał
się Luke, który szeleszcząc czarnym płaszczem, nagle znalazł się u boku Leii. Kiedy
ściągnął kaptur z głowy, ukazały się rozczochrane jasnobrązowe włosy. Z jego twarzy,
poznaczonej bliznami od czasów spotkania z lodowym stworzeniem na Hoth, nie moż-
na było wyczytać, o czym myśli, ale błękitne oczy dostrzegały chyba wszystko.
- Dzieci są bezpieczne?
- Przebywają w swoich komnatach - odpowiedziała Leia. - Pilnuje ich Chewbacca.
Rozejrzała się po wielkim placu. Han stał nadal w tym samym miejscu, co po-
przednio, otoczony tłumem Ithorian, zawodzących i wymachujących rękami. Wpatry-
wał się w drzwi, przez które wyniesiono napastnika, mimo iż były ukryte w głębokim
cieniu. Od czasu do czasu kiwał głową i nawet usiłował odpowiadać przywódcom sta-
da, zapewniającym go, że taka rzecz jeszcze nigdy nie miała miejsca na ich świecie.
Leia widziała jednak, że jej mąż myśli o czymś innym i właściwie nie słyszy, co do
niego mówią.
Ujęła brata pod rękę i oboje przecisnęli się do Hana.
- Nic ci się nie stało? - zapytała.
Han pokręcił głową, ale poświęcił im tylko chwilę uwagi. Leia pamiętała, że by-
wał mniej zdenerwowany, kiedy odpierał ataki imperialnej floty strzelającej do niego ze
wszystkich dział i korzystającej ze wsparcia wielu eskadr gwiezdnych myśliwców.
- To nie mógł być z góry ukartowany atak. - Luke obrócił głowę i popatrzył na te
same drzwi, na które spoglądał Solo. - Kiedy przestanie działać środek uspokajający,
spróbuję zapuścić myśli do mózgu napastnika. Może wówczas dowiemy się, kim jest...
- Wiem, kim jest - przerwał Han.
Brat i siostra popatrzyli na niego, nie kryjąc zaskoczenia.
- Jeżeli to nie była zjawa, a wcale nie twierdzę, że tak nie było... -zaczął Han - po-
wiedziałbym, że widzieliśmy mniej więcej pięćdziesiąt procent mojego starego kumpla,
Druba McKumba.
Dzieci Jedi
14
R O Z D Z I A Ł
2
- Dzieci.
Przywiązany do diagnostycznego łoża mężczyzna wybełkotał to słowo, jakby jego
wargi, język i podniebienie były napuchnięte i zdrętwiałe. W pomarszczonej twarzy,
przypominającej księżycowy krajobraz, tkwiły nie widzące niczego niebieskie oczy.
Kilka niewielkich monitorów wiszących nad miękkim łożem nieustannie ukazywało
rzędy różnobarwnych zygzakowatych linii. Spoglądając na środkowy ekran, Leia wi-
działa, że przemytnik nie czuje żadnego bólu. Wiedziała, że naszpikowany takimi ilo-
ściami gylocalu nawet nie mógł go odczuwać. Linie, pokazywane na ekranie monitora
znajdującego się z prawej strony, przypominały jednak skomplikowaną pajęczynę,
splecioną z jaskrawoczerwonych i pomarańczowych nitek. Dowodziły, że chyba
wszystkie koszmary galaktyki sprzysięgły się, by pohulać na przednim płacie mózgo-
wym nieszczęśnika.
- Dzieci - mruknął znów mężczyzna. - Ukryli dzieci w głębi szybu.
Leia spojrzała na Hana stojącego po drugiej stronie ogromnego łoża. W jego orze-
chowych oczach wcale jednak nie ujrzała odbicia leżącej przed nim wycieńczonej isto-
ty, odzianej w zielony zniszczony plastenowy kombinezon pilota transportowców dale-
kiego zasięgu. Dostrzegła kapitana, którego dobrze znał przed wielu laty; grubego,
tryskającego zdrowiem i bezustannie latającego od jednego świata do drugiego.
W Domu Zdrowia „Chmury-Matki" panował łagodny półmrok, rozjaśniany jedy-
nie niebieskozielonym blaskiem paneli jarzeniowych. Podobnie jak we wszystkich
innych pomieszczeniach stada, umieszczono tu mnóstwo rozmaitych roślin. Tomla El,
naczelny uzdrowiciel stada, był dosyć niskim Ithorianinem, obdarzonym błękitnozielo-
ną karnacją skóry. Nic dziwnego, że okryty purpurową szatą, w panującym półmroku
mógł wydawać się duchem albo zjawą. Przez jakiś czas przyglądał się ekranom monito-
rów, by w końcu zwrócić się do Luke'a stojącego u jego boku.
- Nie jestem pewien, czy zaglądanie do jego mózgu przyniesie ci jakąś korzyść,
mistrzu Skywalkerze. - Kiedy popatrzył na szaleńcze skoki plamek świetlnych, wi-
doczne na ekranie monitora wiszącego z prawej strony, zamrugał powiekami okrągłych
złocistych oczu. - Otrzymał takie dawki gylocalu i hypnocanu, jakie tylko odważyliśmy
Barbara Hambly
15
się mu zaaplikować. Jego mózg został poważnie uszkodzony, a w organizmie pozostały
ślady świadczące o częstym zażywaniu bardzo dużych dawek yarrocku.
- Yarrocku? - zapytał zdumiony Luke.
- To by wyjaśniało, dlaczego zachowywał się jak szaleniec -zauważył Han. -Nie
widziałem się z Drubem przez ostatnie siedem czy osiem lat, ale w czasach, kiedy go
znałem, nie odważył się nawet powąchać pogromcy zmartwień, a tym bardziej szpiko-
wać takimi ilościami środków halucynogennych.
- Może to dziwne - odezwał się uzdrowiciel - ale nie sądzę, żeby stan jego zdrowia
można było przypisać tylko działaniu narkotyków. Sądząc po reakcjach odruchowych,
przypuszczam, że yarrock działał jedynie jako środek hamujący olbrzymią aktywność
jego mózgu. To właśnie dzięki niemu mógł cieszyć się chociaż krótkimi chwilami
świadomości. Te wszystkie rzeczy znaleźliśmy w kieszeniach jego kombinezonu.
Wręczył mistrzowi Jedi kilka zmiętych kawałków flimsiplastu, poplamionych i
zabrudzonych. Han i Leia podeszli do Luke'a, by zobaczyć nad jego ramieniem, co jest
na nich napisane.
HAN SOLO
ITHOR
CZAS SPOTKANIA
BIUST BELII - SULLUSTA - LĄDOWISKO 58
CUCHNĄCY ŚWIĘTY - YETOOM NA UUN - LĄDOWISKO 12
FARGEDNIM P'TAAN
- P'taan jest mało znaczącym handlarzem narkotyków na Yetoomie. - Solo potarł
odruchowo bliznę na brodzie, jakby samo dotknięcie jej przypomniało mu burzliwe
czasy, kiedy jako przemytnik zajmował się transportem zakazanych towarów. - Jeżeli
Drub zażywał yarrock, jest możliwe, że kupił go od niego, pod warunkiem, że w ciągu
tych siedmiu lat znalazł jakiś sposób, aby stać się milionerem. A trzeba być milione-
rem, by móc kupić wystarczającą ilość narkotyku, która mogłaby spowodować tak duże
uszkodzenie jego mózgu.
Pokręcił głową i ponownie spojrzał na spoczywające na łożu wycieńczone ciało.
Zwrócił uwagę na brudne paznokcie przypominające szpony.
- Rozumiem, że „Śmierdzący Święty" i „Biust Belii" to nazwy jakichś statków?
Leia nie odrywała spojrzenia od skaczących punkcików, widocznych na ekranach
monitorów wiszących nad wielkim łożem.
- „Święty" transportuje z systemu Kimm kradzione egzemplarze agrodroidów -
odparł Han. - Czasami także niewolników z sektora Senexa. To ma sens. Yetoom znaj-
duje się na samym skraju tego sektora.
Znów pokręcił głową, jakby nie wierzył własnym oczom, co pozostało z człowie-
ka, którego pamiętał z dawnych czasów.
- Był kiedyś grubszy niż my wszyscy razem - powiedział. -Czasami kpiłem z nie-
go, że jest młodszym i przystojniejszym bratem Hutta Jabby.
Dzieci Jedi
16
- Dzieci - powtórzył szeptem McKumb. Z jego oczu zaczęły płynąć łzy. - Ukryli
dzieci w głębi szybu. Szybu Pletta. - Szarpnął głową, a rysy jego twarzy wykrzywił
nagły spazm bólu. - Han... Zabić was. Zabić was wszystkich. Muszę powiedzieć Hano-
wi. Oni są tam...
- Muszę powiedzieć Hanowi - powtórzył cicho Luke. - To nie brzmi jak groźba.
- Szyb Pletta...
Leia zastanawiała się, co przypomina jej ta nazwa; jakie wspomnienia usiłuje
przywołać...
Czyj głos to powiedział i kto, usłyszawszy te słowa, uciszył tego, który je wymó-
wił?
- Z całą pewnością jego organizm jest od dawna poważnie niedożywiony - ode-
zwał się Tomla El, przyglądając się rzędom liczb, widocznym na ekranie najniższego
monitora. - Kiedy widział go pan po raz ostatni, generale Solo?
- Przed siedmioma, a może ośmioma laty - odrzekł Han. - Jeszcze zanim wziąłem
udział w walkach na Hoth. Spotkaliśmy się na
Ord Mantell... To właśnie on uprzedził mnie o tym, że Hutt Jabba wyznaczył wy-
soką nagrodę za moją głowę. Nigdy jednak nie słyszałem o miejscu, które nazywałoby
się „szyb Pletta".
- Pletwell - odezwał się McKumb. Tym razem powiedział to normalnym tonem.
Odwrócił głowę w stronę Leii stojącej najbliżej jego łoża, ale jego oczy, przez chwilę
sprawiające wrażenie całkiem przytomnych, spoglądały chyba nie na nią, lecz na coś
albo kogoś innego. - Odszukaj Solo, złotko. Powiedz mu. Ja nie mogę. Wszystkie dzie-
ci znajdowały się w głębi szybu. Oni przygotowują się...
Nagle zamrugał powiekami. Krzywe na ekranie, zawieszonym z prawej strony,
zamieniły się w krwiste zygzaki. Ciało mężczyzny konwulsyjnie zadrżało, po czym
uniosło się i wygięło w drgający łuk.
- Zabić ich! - zawył McKumb. - Powstrzymaj ich!
Tomla El pospieszył ku mężczyźnie, by zaaplikować kolejną porcję gylocalu.
Przylepił plaster ze środkiem uspokajającym na szyi, obok rzędu innych, umieszczo-
nych tam nieco wcześniej. Powieki starego przemytnika powoli się zamknęły, a ogniste
linie na ekranie zaczęły blednąc i ciemnieć.
- Dzieci - wyszeptał jeszcze raz McKumb. - Dzieci Jedi.
Mężczyzna zapadał w niespokojny sen. Świadczące o aktywności mózgu linie,
ukazywane na ekranie monitora znajdującego się z lewej strony, opadły i przerwały
szaleńczy taniec. Pozostałe krzywe, widoczne na prawym monitorze, nadal jednak
wznosiły się i opadały, jarząc się szkarłatnym blaskiem. Nieszczęśnikowi zaczynało się
śnić coś, co miało nie pozwolić mu się obudzić.
- Pletwell.
Doktor Cray Mingla wymówiła to słowo, jakby chciała poznać jego smak. Obraca-
ła je jak nieznaną płytkę drukowaną z układami elektronicznymi, zapewne pragnąc
obejrzeć ją z każdej strony. Równocześnie długimi, starannie wypielęgnowanymi pal-
cami przebierała w niewielkim stosie przedmiotów, wygrzebanych z kieszeni kombine-
Barbara Hambly
17
zonu Druba McKumba - szczątków dokumentów kredytowych, rozbitych ampułek i
niewielkich torebek z czarnego plastenu, wypełnionych resztkami cuchnącego zgnilizną
yarrocku. Pośród tego wszystkiego leżało kilka staromodnych kosztowności: wisiorek z
trzema opalami, bransoletka i cztery kolczyki różnych kształtów i wielkości. Cray
zwróciła uwagę, że ciemnobrązowe, kunsztownie splecione druty i wiszące perły były
pokryte grubą zakrzepłą powłoką różowozłocistego proszku będącego zapewne jakimś
minerałem. Proste brwi kobiety, barwy nieco ciemniejszej niż jasnoblond włosy, zacze-
sane na tył głowy, niemal łączyły się nad nasadą nosa. Leia, siedząca w Domu Gości po
drugiej stronie biesiadnego stołu, ponownie powtórzyła w myślach te słowa.
Szyb Pletta... Już kiedyś je słyszała. Z czyichś ust... może ojca? Ale kiedy?
- Moja matka... - odezwała się po jakimś czasie Cray. - Wydaje mi się, że ona o
tym mówiła. - Popatrzyła niepewnie na Luke'a stojącego w milczeniu obok drzwi apar-
tamentu. - Chyba przypominam sobie, jak kłóciła się z nią o to moja cioteczna babka.
Byłam wówczas bardzo mała, ale pamiętam, jak babka uderzyła matkę w twarz, przy-
kazując, żeby nigdy nie wymawiała tych słów... Ale to właśnie ona nosiła biżuterię
podobną do tej.
Kiedy Cray zaczęła wspominać czasy dzieciństwa, na jej pięknej twarzy odmalo-
wało się niezdecydowanie. Luke przypomniał sobie, że kobieta miała zaledwie dwa-
dzieścia sześć lat, o kilka mniej niż on. Zaczęła zdrapywać czubkiem polakierowanego
na różowo paznokcia warstwę zakrzepłego proszku z kolczyka. Tomla El stwierdził, że
proszek składa się głównie z utlenionej siarki i molibdenu, zmieszanych ze szczątko-
wymi ilościami innych minerałów i gliną.
- Moje ciotki również także taką nosiły - stwierdziła zamyślona Leia. - Ciotka
Rouge, ciotka Celly, ciotka Tia... siostry ojca. -Wspomnienie trzech strasznych wdów
wywołało przelotny grymas na jej twarzy. - Nigdy nie ustawały w staraniach uczynienia
ze mnie kogoś, kogo nazywały Prawdziwą Księżniczką... i wydania mnie za mąż za
jakiegoś bezmyślnego pajaca pochodzącego z któregoś z rządzących od dawien dawna
rodów...
- W rodzaju księcia Isoldera? - zapytał stojący obok Luke'a Han, wymieniając imię
następcy tronu gromady gwiezdnej Hapes, niedawnego konkurenta jego żony.
Leia obróciła się w stronę drzwi i spiorunowała męża spojrzeniem.
- One wszystkie nosiły podobną biżuterię - ciągnęła po chwili. -Ten metal to szla-
chetny brąz, z którego wykonywano ozdoby w czasach Starej Republiki. Poznaję także
te sploty i opalizującą warstwę ozdobną.
- Musiał wystartować z kieszeniami pełnymi takich świecidełek - stwierdził Han -
jeżeli po drodze zamierzał kupować za nie yarrock.
Leia sięgnęła do pojemnika, w którym złożyła własne kolczyki. Zdejmowała je
zawsze, ilekroć tylko przestawała pokazywać się publicznie. Wyjęła jeden i spojrzała
na elegancki modny krążek, wykonany z czystego wypolerowanego srebra.
- Tamte muszą mieć ze czterdzieści, a może pięćdziesiąt lat -powiedziała. - Nikt
teraz takich już nie robi.
Cray, która doskonale znała się na wszystkim, co dotyczyło mody, kiwnęła głową.
Nawet wówczas, kiedy studiując w Instytucie Magrody'ego spędzała czas w laborato-
Dzieci Jedi
18
riach i salach wykładowych, uchodziła za osobę nienagannie ubraną. Była wysoką i
szczupłą „blondynką z taaakimi nogami" - Leia przypomniała sobie słowa Hana. Tro-
chę jej zazdrościła, że dzięki wysokiemu wzrostowi może ubierać się w sposób, który u
niej, niższej co najmniej o osiemnaście centymetrów, byłby nie do pomyślenia. Dopiero
kiedy Cray podjęła naukę w akademii Jedi na Yavinie Cztery i zaczęła wykonywać
trudne ćwiczenia, przewidziane programem zajęć, Leia miała okazję zobaczyć ją bez
ozdób i makijażu. Z odrobiną zazdrości stwierdziła, że nawet wówczas młoda badaczka
wyglądała doskonale.
- Czy pamiętasz, co wtedy odpowiedziała twoja matka? - zapytał jak zwykle cicho
Luke. - Dlaczego cioteczna babka nie chciała, żeby o tym mówiła?
Cray pokręciła głową, a mistrz Jedi odwrócił się do złocistego androida, który
wraz z nieodłącznym baryłkowatym przyjacielem także przebywał w apartamencie.
- Coś ci to mówi, Threepio?
- Obawiam się, że nie, proszę pana - odparł zasmucony android.
- To była forteca.
Wszyscy odwrócili głowy i w zdumieniu popatrzyli na mężczyznę - a raczej na
kogoś, kto kiedyś był mężczyzną- stojącego za krzesłem Cray.
Oficjalne uroczystości dobiegły końca. Ceremonie zwiedzania różnych stad,
uczestniczenia w dyplomatycznych bankietach, oglądania wystaw kwiatów i wycieczek
nad gęstą dżunglą przebiegły bez zakłóceń, chociaż trzeba przyznać, że towarzyszyła
im większa niż zwykle i lepiej uzbrojona grupa strażników. O zapewnienie osobistej
ochrony dostojnym gościom poproszono Cray Minglę i jej narzeczonego, Nichosa Mar-
ra- dwoje uczniów Luke'a. Oboje przylecieli niedawno na Yavin Cztery, żeby uczyć się
w jego akademii Jedi, a później wyprawili się z nim na Ithor, by zasięgnąć opinii
uzdrowiciela Tomli Ela. Cray i Nichos mieli wytężać wyostrzone dzięki szkoleniu Jedi
zmysły. Ich zadanie polegało na wyłuskiwaniu nieprzyjaciół, jacy mogli się ukryć po-
śród tłumu tubylców, odzianych w różnobarwne szaty.
Kiedy latające megalopolie zaczęły znikać, okrywane łagodnym całunem nocy,
wszyscy powrócili w zacisze własnych komnat, przygotowanych dla nich w Domach
Gości. Dopiero wtedy Leia mogła porozmawiać z Cray na temat morderstwa, dokona-
nego na Stinnie Draesinge Sha... niepozornej specjalistce od zagadnień teoretycznych,
studiującej kiedyś z ludźmi, którzy pomagali zaprojektować Gwiazdę Śmierci.
Chociaż Cray była wstrząśnięta, kiedy Leia oznajmiła jej o popełnieniu tej zbrod-
ni, kobieta nie miała wiele do powiedzenia na temat swojej byłej nauczycielki. Drae-
singe, podobnie jak sam Nasdra Magrody, prawie wcale nie zajmowała się polityką.
Oboje szukali wiedzy dla samej wiedzy... Tak samo jak Qwi Xux, którą Magrody uczył
podstaw sztucznej inteligencji na pokładzie orbitalnej sfery edukacyjnej moffa Tarkina,
krążącej wokół zniewolonej planety Omwat - pomyślała Leia.
Zza okien apartamentu, ograniczonych koronkowymi opalizującymi ścianami i łu-
kami, dobiegały dźwięki muzyki. Mroki ciepłej nocy raz po raz rozbłyskiwały, rozja-
śniane różnobarwnymi światłami świadczącymi o tym, że połączone flotylle stad, kla-
nów i rodzin biorą udział w radosnej zabawie. Z sufitu wielkiej sali zwieszały się ple-
cione sieci, a uczepione w jej węzłach kosze ze słonecznymi kulami oświetlały całą
Barbara Hambly
19
grupę łagodnym blaskiem. Leia była wciąż jeszcze odziana w uroczysty biały płaszcz,
narzucony na winojedwabną zielono-złocistą szatę. Han miał na sobie białą koszulę i
obcisłe wojskowe spodnie, jako że pierwszą rzeczą, jaką zrobił po znalezieniu się w
Domu Gości, było pozbycie się marynarki. Luke Skywalker, ubrany jak zwykle w czar-
ny płaszcz Jedi, mógł wydawać się zjawą albo cieniem.
- Artoo sprawdził dokładnie, czy w bazie danych głównego komputera statku stada
„Drzewo Tarinthy", największego na całej planecie, nie znajdzie jakiejś informacji na
temat szybu Pletta albo Pletwell - odezwał się nieśmiało Threepio, informując o tym
wszystkich zebranych. - Nie znalazł jednak na ten temat nawet żadnej wzmianki.
- Kiedy byłem dzieckiem... - zaczął Nichos, ale urwał, jakby pragnął zebrać myśli.
Luke zwrócił uwagę na tę manierę, ponieważ było to coś, czego jego uczniowie niemal
nigdy nie czynili. Zauważył, jak Cray odwróciła głowę i spojrzała na mężczyznę... a
raczej na kogoś, kto kiedyś nim był - z którym była oficjalnie zaręczona. Zwrócił uwa-
gę na to, jak mu się przyglądała. Wiedział, że kobieta szuka innych manier, na przykład
przykładania dłoni do czoła, kiedy intensywnie myślał... bezskutecznie czekając, czy
przypadkiem nie zobaczy innych zwykłych ludzkich gestów w rodzaju marszczenia
brwi czy mrugania powiekami...
Spoglądała na twarz młodego mężczyzny, który przed ponad rokiem przyleciał na
czwarty księżyc Yavina, prosząc Luke'a, żeby sprawdził, czyjego narzeczona potrafi
posługiwać się Mocą. Tylko tę twarz udało się ocalić specjalistom z instytutu biome-
dycznego na Coruscant. Inżynierowie odtworzyli także jego ręce. Luke dostrzegał na
małym palcu prawej ręki bliznę po zranieniu, powstałą gdy Nichos, po raz pierwszy
posługując się Mocą, próbował manipulować niebezpieczną bronią. Kiedy pojawiły się
pierwsze objawy choroby Quannota, okazało się, że obie ręce pasują idealnie do zapro-
jektowanej przez Cray powłoki androida. Teraz Nichos - ten sam Nichos, którego znał
Luke i którego kochała Cray - znajdował się we wnętrzu gładkiego, starannie ukształ-
towanego pancerza, wykonanego z polerowanej ołowianoszarej stali. Każdy staw i
każde zagłębienie tej powłoki wypełniono metalowym plastoidem i pokryto warstwą
delikatnej jak winojedwab masy, tak że nie wystawał ani jeden drut czy przewód, który
mógłby wyjawić komukolwiek, iż młody mężczyzna jest właściwie androidem.
Jego twarz była jednak gładka, pozbawiona wyrazu, mimo iż odtworzono wszyst-
kie mięśnie z dokładnością, nigdy przedtem nie osiąganą w protetyce.
Nichos wiedział, że jego nieruchome rysy twarzy denerwują i sprawiają ból Cray.
Chociaż starał się o tym pamiętać, na ogół nie poruszał mięśniami twarzy. W tej chwili
także nie malował się na niej żaden wyraz. Było widać, że mężczyzna-android usilnie
próbuje porozumieć się z każdą możliwą komórką cyfrowej pamięci, szukając w nich
zapomnianej informacji.
- Byłem tam - odezwał się w końcu. - Pamiętam, jak biegłem różnymi korytarza-
mi, wykutymi w litej skale. Ktoś wówczas... wzniósł myślową przeszkodę wywołującą
uczucie przerażenia, żeby trzymać nas z daleka przynajmniej od niektórych. Dla osią-
gnięcia tego celu posłużył się Mocą. Ktoś powiedział nam, że krecze nas zjedzą... zje-
dzą nas krecze. Mimo to podjudzaliśmy się nawzajem, żeby chociaż spróbować. Starsze
Dzieci Jedi
20
dzieci... Lagan Ismaren i Hoddas... a może Hoddag?... Umgil, tak chyba się nazywały -
mówiły, że powinniśmy szukać szybu Pletta.
- Czym były krecze? - zapytała Cray, przerywając ciszę, jaka zapadła po jego sło-
wach.
- Nie wiem - odparł Nichos. Kiedyś pewnie także wzruszyłby ramionami. - Przy-
puszczam, że czymś, co zjadało dzieci.
- Ktoś, posługując się Mocą, wzniósł myślową przeszkodę, żebyście nie wchodzili
do tuneli, do których nie powinniście wchodzić? - Leia pochyliła się, nie wypuszczając
kolczyka z palców.
- Chyba tak, tak - odparł z namysłem Nichos. - Użył Mocy, żeby... żeby wzbudzić
w nas obrzydzenie. Wtedy nie uświadamiałem sobie tego, ale teraz, patrząc z perspek-
tywy tych wszystkich lat... myślę, że to musiała być zapora Mocy.
- Trzeba będzie wypróbować tę sztuczkę na Jacenie i Jainie -zauważył Han, a
Chewbacca, siedzący dotąd w milczeniu po drugiej stronie stołu, warknął na znak, że
zgadza się z jego propozycją.
- Ile miałeś lat? - zapytał Luke. - Czy przypominasz sobie jakieś inne imiona albo
nazwiska?
Stojący obok mistrza Jedi Artoo cicho zabrzęczał, gotów do zarejestrowania in-
formacji.
Błękitne oczy Nichosa - sztuczne, ale do złudzenia przypominające prawdziwe -
przez kilka chwil nieruchomo wpatrywały się w pustą przestrzeń. Żywy człowiek za-
pewne by je zamknął. Cray odwróciła głowę i spojrzała w inną stronę.
- Brigantes - odezwał się po chwili mężczyzna-android. - Ustu. Była Ho'Dinką,
miała prawie dwa metry i najpiękniejszą jasnozieloną karnację skóry, jaką kiedykol-
wiek widziałem... Opiekowała się nami kobieta - dziewczyna - o imieniu Margolis.
Byłem wówczas bardzo mały.
- Moja matka miała na imię Margolis - odezwała się łagodnie Cray.
Przez kilka chwil znów nikt się nie odzywał.
- Dzieci Jedi - szepnął Luke.
- Kolonia dzieci rycerzy Jedi? - spytała Leia. - Jakaś grupa? Poczuła, że cała drży.
Zastanawiała się, dlaczego te słowa zabrzmiały tak znajomo.
- Moja matka... - Cray zawahała się, a potem długimi palcami jednej dłoni przy-
gładziła pasmo jasnożółtych włosów. - Cioteczna babka zawsze ją obserwowała, zaw-
sze krytykowała. Dopiero później zorientowała się, że matka mojej matki była Jedi.
Babcia Sophra obawiała się, że matka - albo ja - możemy zdradzać oznaki, iż potrafimy
posługiwać się Mocą. Matka jednak nigdy ich nie wykazywała. Powiedziałam ci o tym,
Luke'u, kiedy Nichos zabrał mnie po raz pierwszy na księżyc Yavina.
Mistrz Jedi pamiętał to. Kiwnął głową. Przypomniał sobie słowa Nichosa: „Naj-
bardziej błyskotliwa programistka w dziedzinie sztucznej inteligencji, studiująca w
Instytucie Magrody'ego... w dodatku silna Mocą".
- Jak mój wuj Owen - odezwał się cicho. - Nikt nigdy nie nakrzyczał na mnie tak
jak on, kiedy... myślę, że było to wówczas, gdy znalazłem jakiś przedmiot, posługując
się Mocą. Cioci Beru zapodział się śrubokręt, którym zwykle naprawiała automat do
Barbara Hambly
21
cerowania. Zamknąłem oczy i powiedziałem: „Leży pod tapczanem". Nie potrafię wy-
jaśnić, skąd to wiedziałem. Wujek Owen twierdził zawsze, że ukarał mnie dlatego, iż
nie mógłbym wiedzieć, gdzie leży, gdybym sam go tam nie schował. Teraz myślę jed-
nak, że był pewien, iż posługiwałem się Mocą, i dlatego był na mnie taki wściekły.
Wzruszył ramionami.
- Miałem wtedy chyba sześć lat. Nigdy później niczego takiego nie zrobiłem. Na-
wet nie pamiętałem o tym, dopóki nie zacząłem się uczyć na Dagobah pod kierunkiem
mistrza Yody.
- Tak - przyznała Cray. - Babcia Sophra tak samo postępowała z moją matką. A ja
musiałam chyba wziąć sobie do serca jej słowa, ponieważ do chwili, kiedy ja i Nichos
zaczęliśmy o tym rozmawiać, nigdy... nie przyszło mi nawet do głowy, że mogę być
wrażliwa na działanie Mocy.
Nichos pamiętał, żeby się uśmiechnąć. Podszedł do Cray i położył dłoń na jej ra-
mieniu. Luke wiedział, że nawet temperaturę ciała mężczyzny-androida dobrano bez-
błędnie, przynajmniej jeżeli chodziło o twarz i ręce.
- Ukryli dzieci w głębi szybu - przypomniała cicho Leia. - Czy sądzisz, że... kiedy
Vader i Imperator zaczęli tropić i mordować rycerzy Jedi, niektórzy... no, nie wiem,
przemycili żony i dzieci w miejsce, w którym ich bliscy mogli czuć się bezpieczni? Czy
rozmawiałeś z Drabem McKumbem na temat rycerzy Jedi, Hanie? Na temat Mocy?
- Niewiele pamiętam z tego, o czym wówczas rozmawialiśmy -wyznał Han. -
Zwłaszcza po tym, jak raczyliśmy się trunkami. Przypominam sobie jednak, że wspo-
minałem mu o Luke'u i starym
Benie. Drab nie pozwoliłby na to, żeby takie sprawy przeszkadzały mu w prowa-
dzeniu interesów, ale o ile pamiętam, zawsze pragnął, żeby zwyciężyli Rebelianci. -
Wzruszył ramionami, wyraźnie zakłopotany. - Przypuszczam, że Drab był niepopraw-
nym romantykiem.
Leia miała własne zdanie na temat przemytników, którym Rebelia przeszkodziła w
prowadzeniu interesów, ale powstrzymała się od uśmiechu i spojrzała znów na Luke'a.
- Musieli się rozproszyć później - powiedziała. - Jeżeli jednak istniała jakaś grupa
rodzin rycerzy Jedi, ukrywająca się w szybie Pletta albo miejscu, zwanym Pletwell...
mogły pozostać jakieś informacje na temat tego, dokąd się udali. I kim byli.
Ponownie uniosła kolczyk i zaczęła przyglądać mu się w blasku światła.
- Wspomniałeś, że Yetoom leży na skraju sektora Senexa - ciągnęła. - Tymczasem
Sullusta znajduje się gdzieś pomiędzy nami a Yetoomem. Większość tych papierów
kredytowych została wystawiona na Sulluście... Jaki zasięg mógł mieć ten „Śmierdzący
Święty"?
- To lekki towarowy frachtowiec, podobny do „Sokoła" - odrzekł z namysłem
Han. Popatrzył na Chewbaccę, chcąc, żeby ten potwierdził jego słowa. Wookie kiwnął
głową. - Może latać na duże odległości, ale większość drobnych przemytników nie
wykonuje skoków dłuższych niż dwadzieścia parseków. Ponieważ wokół nas nie ma
niczego ani pod, ani nad ekliptyką, można przypuszczać, że jego macierzysta planeta
Dzieci Jedi
22
znajdowała się w sektorze Senexa albo Juvexa. A może w Dziewiątym Kwadrancie;
powiedzmy, gdzieś pomiędzy gromadą Greeba-Streeblinga a Noopiths.
- To całkiem spory obszar - stwierdziła z namysłem Leia. - A poza tym niejednoli-
ty... Pełno tam imperialnych twierdz i niewielkich, dwuplanetarnych konfederacji. Ad-
mirałowi Thrawnowi nigdy nie udało się pozyskać przychylności królewskich rodów
władających sektorem Senexa. Nam zresztą także. Wiem, że ród Vandronów panuje na
Karfeddionie, bogacąc się dzięki pracy niewolników, zatrudnianych na tamtejszych
farmach. Z kolei ród Garonninów czerpie większość zysków, eksploatując kopalnie
odkrywkowe na wielu asteroidach w warunkach, na których wspomnienie jeży się włos
na głowie.. . Nawet w dawnych czasach pytano w trakcie posiedzeń Senatu o to, czy
tam pamięta się o prawach istot żywych.
- Nie przypuszczam, że będzie łatwo znaleźć jakieś zapiski, które mogły pozostać
z czasów tamtych rycerzy Jedi - stwierdziła Cray.
- Nigdzie to nie będzie łatwe - zauważyła Leia. - Ponieważ przywykliśmy do ska-
kania z jednego punktu nadprzestrzeni do drugiego, czasami zapominamy, jaka odle-
głość - ile tysięcy lat świetlnych - dzieli jakiś zamieszkany system od sąsiedniego. Lu-
dzie mogą się ukrywać wszędzie, a raczej mogli zostać ukryci wszędzie. Wystarczy, że
gdzieś z ekranu monitora jakiegoś komputera zniknie jedna linia będąca zbieraniną
fosforyzujących punktów, a ci ludzie pozostaną zagubieni. Całkowicie. Na zawsze.
Wszelkie próby ich szukania nie zdadzą się na nic.
- Z pewnością pozostały jakieś informacje w rezerwowych bazach danych - rzekła
Cray. Kobietę wydawała się niepokoić sama myśl, że poszukiwania mogą okazać się
bezowocne.
Leia wywnioskowała, że po okresie nauki w akademii Luke'a, Cray nie była już
tak skłonna twierdzić, iż wszelkie problemy dadzą się w końcu rozwiązać, jeżeli ktoś
będzie posługiwał się inteligencją. Mimo to musiała jeszcze wiele się nauczyć. Popa-
trzyła na brata.
- Czy próbowałeś już dostać się do mózgu McKumba? - zapytała. Luke kiwnął
głową, ale skrzywił się na wspomnienie tego, co wówczas przeżył. Czy to z uwagi na
długotrwałe zażywanie yarrocku, czy z powodu uszkodzenia mózgu, czy jeszcze z ja-
kiegoś innego względu, nie napotkał żadnych barier chroniących zwykły ludzki mózg
przed działaniem siły telepatii. Dostrzegł jedynie płonący ocean bólu, z którego raz po
raz wyłaniały się odrażające myśli o koszmarnych bestiach, strugach parzącego kwasu,
potwornym hałasie drażniącym uszy albo ogniu, który niemal dusił nieszczęsnego
przemytnika. W ułamku sekundy po tym, jak mistrz Jedi zapuścił myślową sondę, leżą-
cym mężczyzną zaczęły wstrząsać konwulsyjne drgawki. Tomla El, który natychmiast
podbiegł, żeby go przytrzymać, z niepokojem popatrzył na pacjenta.
- Czy mógłbyś także wniknąć w głąb mojego? - zainteresował się Nichos, zwraca-
jąc się do Luke'a. - Pamiętam tylko to, co widziało dziecko, ale może mógłbyś w ten
sposób chociaż ograniczyć zasięg poszukiwań. Byłem wtedy człowiekiem - dodał, pa-
miętając o tym, żeby się uśmiechnąć. - I w tamtych czasach potrafiłem dotykać Mocy.
Barbara Hambly
23
Tylko Cray i Leia towarzyszyły Luke'owi i Nichosowi, kiedy schodzili po kręco-
nych stopniach klatki schodowej i przemierzali niewielki plac, kierując się do aparta-
mentu, zajmowanego przez oboje uczniów mistrza Skywalkera. Mimo iż Han i Luke
byli niemal przekonani, że
Drub McKumb chciał ich ostrzec, a nie zamordować, Solo nie zamierzał przyznać,
iż wiedzą absolutnie wszystko, co stary przemytnik usiłował im powiedzieć. Postanowił
zatem pozostać z Chewbaccą w prezydenckim Domu Gości, w którym mógł przebywać
w pobliżu dzieci. Obserwował, jak Artoo-Detoo nie odchodzi od drukarki wypluwają-
cej arkusze gwiezdnych map i wyniki obliczeń współrzędnych planet z sektora Senexa.
Przyglądał się, jak stojący na balkonie uszczęśliwiony Threepio porównuje skompliko-
wane ithoriańskie ceremonie, odprawiane na kwadratowej platformie w dole, z infor-
macjami na ich temat, zaczerpniętymi z wewnętrznych baz danych.
- Wiedzieliśmy, że kiedy zostanie... przeniesiony, przynajmniej na jakiś czas straci
zdolność władania Mocą- odezwała się pospiesznie Cray.
Jej głos lekko się załamywał, jakby kobieta chciała przyznać, że spodziewała się,
iż potrafi przezwyciężyć tę dolegliwość. Popatrzyła na Nichosa i Luke'a idących przed
nią ramię w ramię. Wysoka srebrzysta postać byłego studenta górowała nad niepozorną,
odzianą w czarny płaszcz sylwetką mistrza Jedi. Taras na zewnątrz pomieszczeń dla
gości znajdował się w dosyć dużej odległości od kwadratowej platformy, na której na-
dal bawiono się i tańczono, dzięki czemu dźwięki ich kroków było słychać wyraźnie,
kiedy przechodzili po posadzce, wyłożonej złocistymi i błękitnymi kamykami tworzą-
cymi gwiezdną mapę.
- Znam Luke'a, Kypa Durrona i kilkoro innych, którzy zapoznawali się z mądro-
ścią holocronu Jedi - ciągnęła Cray. - Wiem, że wszyscy uważają, iż Moc jest pochodną
życia organicznego, ale nie pojmuję, dlaczego nie może wypływać także z życia nieor-
ganicznego. Nichos nie jest wyłącznie mechanizmem w rodzaju Artoo czy Threepia.
Jest żyjącą istotą podobnie jak ty i ja.
Trzymała głowę wysoko uniesioną, a w jej głosie brzmiało ożywienie. Mimo to w
blasku rzucanym przez słoneczne kule, częściowo ukryte pośród gałęzi drzew, Leia
dostrzegała srebrzysty błysk zdradliwych łez, które napływały do oczu młodszej kobie-
ty.
- Właśnie teraz zajmuję się rozdrabnianiem i obliczaniem objętości supermałych
mikrosów, żeby móc skopiować to wszystko, co da się wyciągnąć za pomocą promieni
Roentgena z mózgów niektórych uczniów akademii Luke'a. Dzięki temu, co uczyniłam
z mózgiem Nichosa, zawarte w nich informacje zostaną przeniesione do pamięci sku-
teczniejszych procesorów, w miarę jak będę rozwijała i doskonaliła swój projekt.
Dotknęła znów włosów, maskując w ten sposób szybki ruch, jakim otarła łzę z ką-
cika delikatnie ubarwionej powieki. W jej doprowadzonym do perfekcji zachowaniu nie
było miejsca na łzy ani wątpliwości.
- Nichos przebywa w tej powłoce zaledwie od... ilu, sześciu miesięcy? - zapytała
Leia. Czuła wstręt do siebie za to, że usiłuje dodawać otuchy, chociaż podejrzewała, że
naprawdę jest jej to obojętne. - To prawdziwy cud, że jeszcze w ogóle żyje - dodała,
tym razem całkiem szczerze.
Dzieci Jedi
24
Cała grupa przechodziła teraz przez krużganek o koronkowych ścianach i zwiesza-
jących się ze sklepienia stalaktytach. Całość przypominała jaskinię, ozdobioną girlan-
dami kwiatów. Cray lekko kiwnęła głową jakby nie przypisywała sobie za to żadnej
zasługi.
- Nie żyłby, gdyby nie wyniki niektórych badań, jakie przeprowadziła Stinna Dra-
esinge Sha na pokładzie wraku gwiezdnego statku Ssiruuków - odrzekła. - Dotyczyły
przekazania do sztucznej obudowy całej osobowości, a nie tylko najważniejszych in-
formacji... Z pracami nad Nichosem wiązała duże nadzieje. Bardzo nam pomogła.
Oświadczyła, że opracowany przez Ssiruuków proces umieszczania osobowości w
konstrukcji mechanicznej zafascynowałby nawet samego Magrody'ego -jej nauczyciela
- który niemal z całą pewnością znalazłby lepsze niż ona rozwiązania problemów doty-
czących wzajemnych stosunków, jakie mogą istnieć między organiczną a sztuczną inte-
ligencją. Niestety, Magrody w tym czasie... uhm... odszedł. A ona...
Pokręciła głową.
- Nie mogę sobie wyobrazić, by ktokolwiek chciał wyrządzić jej jakąś krzywdę -
dodała po chwili.
Znów umilkła. Tymczasem cała grupa znalazła się we wnętrzu przytulnej, podob-
nej do jaskini centralnej komnaty apartamentu Cray i Nichosa. Mężczyzna-android
usiadł przy stole, oświetlonym łagodnym różowym blaskiem, rzucanym przez kilka
słonecznych kul, które zawieszono pod sufitem w węzłach opalizującej sieci. Mistrz
Skywalker zajął miejsce naprzeciwko niego. We wnęce komnaty ustawiono półkolistą
otomanę, dostosowaną do kształtów ciał istot ludzkich. Obie kobiety usiadły na niej, a
Leia wyciągnęła rękę i pragnąc rozjaśnić niszę łagodnym różowawym blaskiem, odsu-
nęła zasłonę okrywającą jeszcze jedną słoneczną kulę.
Starając się mówić cicho, żeby nie przeszkadzać mężczyznom siedzącym przy sto-
le, Cray ciągnęła:
- Ucieszyłam się, kiedy Nichos... kiedy wykryto u niego objawy. .. - Kobieta
wzdrygnęła się na wspomnienie tamtych czasów. -Ucieszyłam się, gdy udało mi się
utrzymać go przy życiu. Byłam zadowolona, że potrafi posługiwać się Mocą na tyle,
aby... odłączyć się od... własnego organicznego ciała. A przeanalizowanie, jak przeka-
zać materii organicznej umiejętność władania Mocą, będzie tylko kwestią czasu. Wska-
zywały na to zresztą wyniki niektórych badań, jakie przeprowadził sam Magrody, za-
nim...
Ponownie przygryzła wargę, żeby nie powiedzieć: „zniknął". Leia wiedziała, że
Cray także słyszała te same plotki. Szepty. Pogłoski, jakoby to ona, Leia Organa Solo,
skorzystała z pomocy „przyjaciół przemytników", aby wywrzeć zemstę na mężczyźnie,
który nauczał niegdyś Qwi Xux, Ohrana Keldora, Bevela Lemeliska i innych później-
szych projektantów imperialnej Gwiazdy Śmierci.
Zapuszczanie się w głąb umysłu Nichosa było jedną z najdziwniejszych rzeczy,
jaka przydarzyła się Luke'owi. Kiedy mistrz Jedi wysyłał wici Mocy, pragnąc poznać
czyjeś sny albo myśli, najczęściej odbierał mgliste wizerunki, jak gdyby przypominał
sobie coś albo śnił o czymś, co sam widział przed wielu laty. Czasami wizerunki te
przyjmowały postać dźwięków - głosów - a kiedy indziej, aczkolwiek bardzo rzadko,
Barbara Hambly
25
pojawiały się jako uczucie ciepła lub zimna. Luke zamknął oczy, po czym pogrążył się
w lekkim transie, skupiając się na szukaniu i słuchaniu. Był świadomy faktu, że pene-
truje umysł Nichosa, otwarty i podatny na jego myśli, gdyż właśnie tego nauczyło go
szkolenie Jedi... Był świadomy osobowości młodego mężczyzny, który przybył do
niego na Yavin Cztery, dysponując ogromnym potencjałem i szczerą chęcią wykorzy-
stania go w sposób właściwy, odpowiedzialny.
Luke kształcił kiedyś innych uczniów dysponujących o wiele większym potencja-
łem, ale - mimo iż Nichos liczył sobie kilka lat więcej niż jego nauczyciel -jak nikt inny
chłonął nauki mistrza Jedi.
Luke czuł ciepło jego dłoni, których dotykał swoimi dłońmi, z których jedna była
także protezą, ogrzewaną przez podskórne mikroobwody do właściwej temperatury, tak
by wszyscy, którzy jej dotykali, nie poczuli się zakłopotani. Skywalker uzmysławiał
sobie, że Cray i Leia umilkły, ale był świadom szmerów ich oddechów, a także niesio-
nych z nocnym powietrzem dźwięków wspaniałych pieśni, przy których bawiono się w
całym mieście.
Kiedy jednak zapadł w trochę głębszy trans, przez krótką chwilę uświadamiał so-
bie, że Nichos nie oddycha. Idąc przez plac do apartamentu obojga uczniów, zastana-
wiał się, czy w ogóle będzie w stanie uczynić coś takiego. Był ciekaw czy Nichos jest n
a p r a w -d ę tym samym mężczyzną, którego znał, mężczyzną, który przyleciał do
niego na Yavin Cztery i powiedział: „Wydaje mi się, ze władam mocami, których po-
szukujesz ...
Jeżeli chodziło o teorię programowania obiektów, obdarzonych sztuczną inteligen-
cją, Cray Mingla, mimo iż stosunkowo młoda, zaliczała się do najlepszych ekspertów w
całej galaktyce. Co więcej, była także uczennicą Jedi, świadomą wzajemnego oddzia-
ływania, jakie istniało pomiędzy Mocą, ciałem, umysłem i wszystkim, co żyło. Pilnie
studiowała pod kierunkiem Nasdry Magrody'ego, próbując zasypać przepaść, dzielącą
sztuczną inteligencję i organiczny mózg. Starając się dowiedzieć, czym właściwie jest
esencja osobowości i energia życiowa człowieka, zajmowała się nawet badaniami cze-
goś, co można było określić mianem zakazanej techniki Ssiruuków.
Mimo to Luke nadal nie wiedział, czy ma przed sobą Nichosa Marra, czy tylko
androida, którego sztuczny mózg zaprogramowano w ten sposób, aby zawierał wszyst-
kie informacje, jakie znał przedtem jego pierwowzór.
Tak, pamięć nie zmieniła swojego miejsca. Jak uprzedzał Nichos, była to pamięć
dziecka. Luke dostrzegał mroczne wijące się tunele, wykute w litej skale, i czuł w jed-
nych miejscach wilgoć i ciepło, a w innych przenikliwe zimno. Słyszał wycie wichrów
niosących tumany śniegu i hulających nad pustyniami, pokrytymi skorupą lodu, spod
której wystawały tylko czarne skały. Widział wykute w lodzie jaskinie, a pod nimi
wklęśnięcia w wulkanicznych stożkach, wypełnione ponurą dymiącą mazią. Dostrzegał
błyszczące jak lodowe kryształy zbocza gór, połyskujące błękitem w promieniach słoń-
ca, które nie dawało ciepła. Zwracał uwagę na gęste dżungle, pełne bujnych paproci
sięgających ramion i porastających brzegi strumieni i stawów, znad których unosiły się
w chłodne niebo obłoki pary.
I słyszał śpiew kobiety.
Dzieci Jedi
26
Dzieci, które igrały na kwiecistej łące,
Król, co powracał z polowania na zające...
Pamiętał tę piosenkę. Prawdę mówiąc, znał ją od tak dawna, że nawet nie mógł
sobie przypomnieć, kto ją śpiewał.
Był jednak świadom wszystkich wspomnień, jak gdyby gdzieś o nich przeczytał.
„Wycie wichrów niosących tumany śniegu i hulających nad pustyniami"... Ta sekwen-
cja zapisanych w jego pamięci słów nie odnosiła się do zawodzenia lodowatej wichury,
jakie pamiętał z czasów, kiedy przebywał na Hoth. Wiedział, że znad powierzchni,
graniczących z lodowcami, unoszą się obłoki pary, mimo iż nie widział ani wody, ani
lodu.
W pamięci Nichosa pozostały wszystkie słowa prastarej piosenki. Luke przypusz-
czał, że mężczyzna-android pamięta także melodię, utrwaloną za pomocą standardowe-
go zapisu muzycznego. Nie odnalazł jednak żadnego dowodu na to, że Nichos zna oso-
bę, która śpiewała tę melodię i te słowa. Mistrz Jedi także tego nie pamiętał.
Wyczuwał tylko ciemność: niesamowitą, złowieszczą, przerażająco pustą.
Królowa miała sokoła, królowa miała psa,
I słowika, co pięknie kląskał każdego dnia.
Król oznajmił, że czekają niechybnie stryczek,
Jeżeli jej zwierzęta nie spełnią jego życzeń...
Nagle poczuł cios, jakby ktoś uderzył go pięścią między oczy. Było to zapierające
dech w piersi, przerażające uczucie lodowej grozy i kłującego niemal-dźwięku, które
przeszyło jego mózg niczym odłamek zamarzniętej stali. Na krótką jak mgnienie oka
chwilę ujrzał wysokie urwiska pokryte warstwą lodu błyszczącego w ponurym blasku
zmierzchu jak wulkaniczne szkliwo. Nieco niżej dostrzegł wielofasetkową powierzch-
nię wypukłej anty grawitacyjnej kopuły, okrywającej ukrytą dolinę. Powierzchnia ko-
puły miała kształt gigantycznej soczewki i przypominała szlachetny kamień. Przez
otwory w kopule uciekały obłoki pary. Mimo to można było dostrzec światła i drzewa
obsypane kwiatami i owocami, a także ogrody, podobne do zawieszonych w powietrzu
zaczarowanych statków...
I zrujnowaną wieżę, wzniesioną w ten sposób, że jeden bok stykał się ze stromą
ścianą mrocznego wzgórza...
A także coś jeszcze. Jakiś wstrząsający wizerunek... Falę mroku rozprzestrzeniają-
cą się coraz dalej i dalej, wyciągającą macki, szukającą, wysyłającą mroczne jęzory we
wszystkie strony. Na jej widok Luke zamarł z przerażenia, ale zanim zdołał zidentyfi-
kować koszmarną falę, zaczęła się cofać, ustępować... jak czarny kwiat, który zamiast
rosnąć, zamienia się w złowieszczy pąk, a potem w mroczne ziarno, by po chwili znik-
nąć w glebie bez śladu...
Barbara Hambly
27
I nagle zaczął chwytać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba. Uświadomił sobie,
że znów jest całkiem przytomny. Poczuł, jak zdumiony Nichos szarpnął rękami, usiłu-
jąc wyswobodzić je z uchwytu jego palców.
- Co się stało? - zapytał natychmiast. Cray zerwała się z otomany i przebiegła
przez komnatę.
- Nich...
Srebrzysty mężczyzna popatrzył pytająco w oczy mistrza Skywalkera. Luke po-
czuł, jak Nichos uwalnia ręce, ale później zobaczył, że w zdumieniu spogląda na nie,
jakby nigdy przedtem ich nie widział.
- Wzdrygnąłeś się. - Cray uklękła obok krzesła Nichosa i zaczęła sprawdzać stany
rzędów wskaźników, umieszczonych na torsie narzeczonego.
- Co się stało? - zainteresował się mistrz Skywalker. - Co poczułeś?
- Nic. - Nichos pokręcił głową, o ułamek sekundy za późno, aby wyglądało to na-
turalnie. - To znaczy, nie przypominam sobie, żebym odczuwał cokolwiek niezwykłe-
go. Czułem tylko dotyk twoich palców przytrzymujących moje ręce, a kiedy wysze-
dłem z transu, moje ręce po prostu odsunęły się od twoich dłoni.
- Czy widziałeś coś dziwnego? - zapytała Leia, która także wstała z otomany i po-
deszła do brata. Cray nadal sprawdzała wskazania mierników, chociaż bez wątpienia
znała je na pamięć.
- Myślę, że to musiała być Belsavis. - Luke potarł skronie. Czuł w nich ból, cho-
ciaż zupełnie niepodobny do pulsowania, jakie odczuwał, kiedy posługiwał się Mocą,
pragnąc przezwyciężyć opór badanej osoby albo wsłuchać się w coś, co przekraczało
zdolność słyszenia istot ludzkich. - Widziałem bardzo dziwną kopułę spoczywającą na
antygrawach. Służyła do wzmacniania blasku światła i chroniła dość długą, głęboką
wulkaniczną rozpadlinę. Belsavis jest jedynym miejscem, jakie znam, które miało taką
kopułę.
- Ale tamtą wzniesiono zaledwie przed kilkunastu laty - zaprotestowała Cray. - Je-
żeli Nichos przebywał tam, będąc dzieckiem...
Luke zawahał się, rozmyślając, skąd mógł pojawić się w jego myślach wizerunek
kopuły, który ujrzał w swoim transie. Dlaczego czuł się taki wstrząśnięty, przerażony...
Dlaczego wydawało mu się, że jakąś część wizji zdążył już zapomnieć.
- Nie, to zgadza się także z innymi szczegółami - odparł. - Tunele, które zapamię-
tał Nichos, mogły być geotermicznymi szybami wentylacyjnymi. Przypuszczam, że
takie wulkaniczne rozpadliny mogły być porośnięte gęstą dżunglą, dopóki nie pojawili
się tam pracownicy zbierający i pakujący owoce dla towarzystw handlowych.
Rzucił ukradkowe spojrzenie na Cray. Zauważył, jak trzyma dłonie Nichosa w
swoich, jak wpatruje się w jego twarz...
Nie wykrył ani śladu wspomnień wzrokowych, słuchowych czy węchowych. Je-
dynie wypraną z wszelkich uczuć wiedzę na temat tego, co się wydarzyło.
Luke miał wrażenie, że jego umysł usiłuje podpowiedzieć mu, że o czymś zapo-
mniał, ale kiedy sięgnął myślami, żeby to pochwycić, wyparowało jak ulotna mgiełka.
Dzieci Jedi
28
- Belsavis także znajduje się na skraju sektora Senexa - odezwał się po chwili. - A
zatem bardzo łatwo można dotrzeć tam z Yetooma. Jak nazywała się dolina, nad którą
wznieśli kopułę? Nie wiesz, Cray?
- Są tam jeszcze dwie albo trzy inne wulkaniczne rozpadliny, ukryte pośród lo-
dowców i osłonięte podobnymi kopułami - odparła kobieta, ujrzawszy pytające spoj-
rzenie mistrza Jedi. - Takie kopuły są standardowymi konstrukcjami służącymi do
wzmacniania blasku światła. Ich krawędzie wspierają się na urządzeniach antygrawita-
cyjnych, których zadaniem jest równoważenie części ich ciężaru. Pierwszą taką kopułę
wzniosło Towarzystwo Brathflena przed dwunastu, a może czternastu laty nad Plawal...
Urwała, jakby po raz pierwszy usłyszała tę nazwę. -Plawal...
- Pletwell - podpowiedziała natychmiast Leia. - Szyb Pletta.
- Od jak dawna znajdują się tam kolonie ludzi? Leia pokręciła głową.
- Zapytamy Artoo - odparła. - Przypuszczam, że najwyżej od jakichś dwudziestu
pięciu, trzydziestu lat. Dziewiąty Kwadrant jest dosyć odizolowany, a systemy gwiezd-
ne znajdują się w dużych odległościach od siebie. Jeżeli rycerze Jedi dowiedzieli się, że
Imperator zamierza ich wymordować, mogli się zorientować, że tamto miejsc idealnie
nadaje się na kryjówkę dla ich rodzin.
Wyprostowała się, a podczas tego ruchu fałdy płaszcza nadały jej postaci kształt
białego połyskującego posągu.
- „Ukryli dzieci w głębi szybu" - powtórzyła. - A kiedy się rozproszyli, zapomnieli
nawet to, kim byli i po co tam przylecieli.
Zmarszczyła brwi. Przypomniała sobie, że jest dyplomatką.
- Belsavis to niepodległa planeta, chociaż sympatyzująca z Nową Republiką -
oznajmiła. - Z uwagi na plantacje winokawy i winojedwabiu, jej władcy bardzo trosz-
czą się o bezpieczeństwo poddanych. Myślę jednak, że pozwolą mi wylądować, żebym
mogła choćby rzucić okiem na ich rejestry. Han i ja zdążymy ściągnąć „Sokoła" z Co-
ruscant i powrócić, zanim przyjdzie pora pożegnać gospodarzy Czasu Spotkania. Do-
myślam się, że musi tam być bardzo pięknie - dodała z namysłem. - Jestem ciekawa,
czy nasze dzieci...
- Nie! - Luke chwycił rękaw jej płaszcza, jakby chciał użyć fizycznej siły, by po-
wstrzymać siostrę przed zabraniem dzieci. Leia i Cray spojrzały na niego, nie kryjąc
zaskoczenia. - Nie zabieraj ich nawet w pobliże tamtego miejsca!
W następnej chwili Luke sam zaczął się zastanawiać nad tym, dlaczego to powie-
dział. Był ciekaw, czego właściwie się obawiał.
Pamiętał tylko, że wyczuwał coś przerażającego, coś złego... W jego umyśle pozo-
stał wizerunek czerni wsiąkającej do kryjówki...
Pokręcił głową.
- Wszystko jedno. Jeżeli mieszka tam więcej facetów pokroju Druba McKumba, to
nie może być miejsce, do którego chciałabyś zabrać swoje dzieci.
- Nie - przyznała miękko Leia, spojrzawszy znów, podobnie jak Luke czynił to
przez cały czas, na przypiętego do diagnostycznego łoża jęczącego mężczyznę, a także
na skaczące czerwone i żółte nitki na ekranach monitorów, świadczące o tym, że zaczę-
Barbara Hambly
29
ła się agonia. - Będziemy ostrożni - obiecała cicho. - Ale znajdziemy je, Luke'u. A
przynajmniej dowiemy się, co się z nimi stało.
Kiedy przechodziła pomiędzy kolumnami, by po chwili zniknąć w aksamitnych
ciemnościach ithoriańskiej nocy, fałdy jej uroczystego płaszcza zalśniły, oświetlone
łagodnym blaskiem słonecznych kul, zawieszonych pod sufitem.
Dzieci Jedi
30
R O Z D Z I A Ł
3
Tatooine.
Przenikliwe zimno napływające od strony pustyni. Dusząca woń ciemności, wy-
czuwalna nawet wówczas, kiedy nie niósł jej wiatr. Luke leżał, wpatrzony w łagodny
łuk sklepienia swojego pokoju. Ledwo widział go w blasku podświetlonych wskaźni-
ków, umieszczonych na płycie czołowej ustawionego tuż za oknem skraplacza wilgo-
ci...
Słyszał kojące dźwięki, wydawane przez domowe urządzenia: klekotanie automatu
cioci Beru, przyspieszającego fermentację jogurtu, szmer urządzenia zraszającego hy-
droponiczną roślinę, którą wujek Owen zasadził w ubiegłym roku, i buczenie otaczają-
cego całe gospodarstwo ochronnego płotu.
Dlaczego ta noc wydawała mu się taka cicha?
Dlaczego w głębi serca czuł przerażenie? Dlaczego wydawało mu się, że w ciem-
nościach powoli pełznie coś ogromnego, przerażającego i wrogiego?
Wstał z łóżka i narzucił pled na ramiona. Stopnie schodów okazały się zbyt wyso-
kie dla jego małych nóg, a chłodne nocne powietrze boleśnie kąsało czubki palców.
Napływająca znad pustyni woń drażniła nozdrza, szczypała skórę warg i całej twarzy.
Luke był jeszcze bardzo młody.
Kiedy dotarł do szczytu schodów, zostawiając w dole za sobą gospodarstwo wuja,
popatrzył na uśpioną, zupełnie cichą pustynię. Na czarnym jak smoła niebie świeciły
ogromne gwiazdy. Sprawiały wrażenie, że otworzywszy szeroko oczy, wpatrują się w
małe dziecko, które idzie na palcach po piasku, żeby znaleźć się tuż przed granicą
ochronnego pola... Nawet w tamtych czasach Luke potrafił z dokładnością do centyme-
tra określić, którędy przebiegała.
Zaczął wpatrywać się w przestrzeń pełną piaskowych wydm, zagłębień z resztka-
mi soli i przysypanych kamieniami wzgórz, w ciemnościach sprawiających wrażenie
nieruchomych i bezkształtnych.
W mrokach nocy czaiło się zagrożenie. Złowieszcze i olbrzymie. Powoli skradało
się w stronę samotnego domu.
Luke nagle się przebudził.
Barbara Hambly
31
Otworzył oczy i popatrzył na wysmukłe łuki ścian pachnących żywicą i ozdobio-
nych wisiorkami, utkanymi ze splotów szklistej winorośli. Zobaczył krzyżujące się
pędy kwiatów, częściowo zasłaniające okna, a także drzewa rosnące na dziedzińcu i
umieszczone pośród gałęzi słoneczne kule, których blask rzucał na ściany koronkowe
cienie. Mimo bardzo późnej pory nadal słyszał dźwięki muzyki, dolatujące z tysięcy
platform, gdzie bezustannie bawiono się, weselono i tańczono. Razem z nimi od strony
dżungli w dole napływały aromaty dziesiątków kwitnących nocnych kwiatów, będące
mieszaninami woni miodu, przypraw i wanilii.
Tatooine.
Dlaczego właśnie teraz przyśniła mu się planeta, na której mieszkał, będąc dziec-
kiem? Z jakiego powodu śnił właśnie o tamtej nocy, kiedy obudził się, żeby stwierdzić,
iż na pustyni jest równie cicho jak w jego sercu, chociaż wiedział, że zbliża się coś
strasznego?
Wówczas byli to Jeźdźcy Tusken, ludzie piasku. Tamtej nocy zbliżył się za bardzo
do granicy siłowego pola, wskutek czego uruchomił jeden niewielki czujnik alarmowy.
Natychmiast z domu wyskoczył szukający go wujek Owen i w tej samej chwili w odda-
li rozległy się pierwsze ciche ryki banthów. Gdyby Luke nie obudził się i nie uruchomił
czujnika, pozostali dowiedzieliby się o planowanej napaści dopiero wówczas, kiedy
ludzie piasku pokonywaliby ochronne pole.
Dlaczego również tej nocy wydawało mu się, że panuje taka sama absolutna cisza?
Dlaczego także miał przeczucie, że zbliża się coś złego?
Co takiego zauważył w tamtym ułamku sekundy, kiedy otworzył umysł, żeby za-
poznać się ze wspomnieniami, przechowywanymi w elektronicznym mózgu mężczy-
zny-androida?
Wyskoczył z łóżka i narzucił na plecy prześcieradło, w ten sam sposób, jak otulił
się pledem we śnie z czasów dzieciństwa, po czym podszedł do najbliższego okna.
Na dziedzińcu także panowała głucha cisza, jeżeli nie liczyć szmeru niewidocz-
nych fontann i szelestu liści drzew, poruszanych lekkimi podmuchami wiatru. Jakiś
ptak zaćwierkał pośród gałęzi.
I słowika, co pięknie kląskał każdego dnia...
Han i Leia odlecieli. Oznajmili, że obawiają się o bezpieczeństwo dzieci, uzasad-
niając ten lęk rzekomą napaścią Druba McKumba. Przywódcy Ithorian stwierdzili, że
doskonale rozumieją ich obawy. Nie wątpili, że oboje muszą skrócić dyplomatyczną
wizytę i powrócić na Coruscant, żeby nie narażać dzieci na nieprzewidywalne zagroże-
nie. Stary przemytnik, pogrążony w snach pełnych majaków i koszmarów, pozostał pod
opieką Tomli Ela.
Razem z Hanem i Leią odleciał Artoo-Detoo. Luke wiedział, że baryłkowaty ro-
bot, dysponujący o wiele większą mocą obliczeniową, będzie bardziej potrzebny tam,
dokąd lecieli. Poza tym Threepio, mimo iż jak zawsze gadatliwy i grymaśny, był nie-
zbędny jako ktoś, kto mógłby pomóc Luke'owi wykonać dziwne i trudne zadanie, z
jakim przybył na Ithor. Mistrz Skywalker i Cray Mingla potrzebowali go jako tłumacza,
Dzieci Jedi
32
żeby móc porozumieć się z ithoriańskimi uzdrowicielami. Tomla El i jego koledzy
mieli próbować pomóc Nichosowi Marrowi stać się takim człowiekiem, jakim był po-
przednio.
Mimo to Luke żałował, że nie ma w tej chwili obok siebie Artoo.
Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł.
Zawiązał końce prześcieradła pod brodą i podszedł cicho do drzwi. See-Threepio,
siedzący w opustoszałej jadalni Domu Gości, włączył zasilanie swoich obwodów w tej
samej chwili, kiedy mistrz Jedi przekroczył próg komnaty. Złociste oczy androida roz-
jarzyły się w ciemnościach jak dwa małe okrągłe księżyce. Luke jednak machnął ręką i
pokręcił głową.
- Nie, nie, Threepio, wszystko w porządku.
- Czy mógłbym coś dla pana zrobić, mistrzu Skywalkerze?
- W tej chwili nie. Dziękuję.
Protokolarny android usiadł znów na krześle. Mimo to, kiedy Luke schodził po
kilku stopniach ku drzwiom wiodącym na zewnątrz i później, gdy przemierzał pogrą-
żony w ciemnościach taras, był świadom tego, że Threepio nie wyłączył zasilania. Po-
myślał, że złocisty android czasami potrafi być wścibski zupełnie jak człowiek.
Podobnie jak Threepio, Nichos Marr także siedział w pokoju przylegającym do
apartamentu, który przydzielono Cray Mingli. Ograniczył moc wyjściową, co było u
androidów odpowiednikiem odpoczynku. Identycznie jak Threepio, odwrócił głowę na
pierwszy szmer bardzo lekkich kroków Luke'a, dając dowód, iż wie o jego obecności.
- Luke? - zapytał. Cray wyposażyła go w najczulsze modulatory głosu, dzięki
czemu Nichos wypowiedział to słowo szeptem niewiele głośniejszym niż szmer poru-
szanych podmuchami wiatru liści. Wstał i podszedł do miejsca, gdzie przystanął mistrz
Skywalker. Jego srebrzyste ramiona połyskiwały matowo w panującym półmroku ni-
czym kończyny ducha albo zjawy. - Co się stało?
- Nie wiem. - Obaj przeszli do niewielkiej jadalni, w której Luke zapuszczał my-
ślową sondę do umysłu Nichosa. Nauczyciel Jedi wyciągnął rękę, by odchylić osłonę
słonecznej kuli w ten sposób, żeby wąska smuga żółtaworóżowego światła padła na
blat stołu, wykonany z drewna wulwy. - Miałem sen. Możliwe, że nawet przeczucie.
W następnej chwili zamierzał zapytać Nichosa, czy również miewa sny, ale zrezy-
gnował, kiedy przypomniał sobie mroczny, przerażający wizerunek ciemności, jaki
dostrzegł w jego mózgu. Nie był pewien, czy Nichos uświadamia sobie różnicę w spo-
sobie postrzegania i rozumowania, istniejącą między człowiekiem a androidem. Czy
zdaje sobie sprawę z tego, co stracił, kiedy jego świadomość, jego osobowość, zostały
przeniesione do powłoki androida.
- Jak bardzo jesteś świadom istnienia komputerowej strony swojej osobowości? -
zapytał zamiast tego.
Człowiek zapewne zmarszczyłby brwi, przyłożyłby palec do ust albo podrapałby
się za uchem... lub wykonałby inny, zwykły ludzki gest. Nichos odpowiedział z szyb-
kością charakteryzującą androidy.
Barbara Hambly
33
- Owszem, uświadamiam sobie fakt, że istnieje. Gdybyś zapytał mnie, ile wynosi
pierwiastek kwadratowy z liczby pi albo jaki jest stosunek długości do częstotliwości
fali świetlnej, odpowiedziałbym ci bez wahania.
- Czy potrafisz generować liczby losowe?
- Oczywiście. Oczywiście.
- Kiedy badałem twój umysł i zapoznawałem się ze wspomnieniami pochodzący-
mi z tamtej planety, na której upłynęło twoje dzieciństwo, natrafiłem na... zakłócenie.
Odniosłem wrażenie, że coś wyciągało się ku mnie, szukało... Coś złego, coś... -Kiedy
zdecydował się powiedzieć to na głos, zorientował się, że wie, co wówczas odczuwał. -
Coś obdarzonego własną świadomością. Czy mógłbyś wpaść w podatny trans, podobny
do takiego, podczas którego medytujesz nad Mocą, a potem otworzyć własny umysł i...
zacząć generować ciągi liczb losowych? Losowych współrzędnych? Podam ci świetlny
pisak; tu zresztą jeden jest, dołączony do terminala komputerowego. Zostałeś przeszko-
lony jako Jedi - ciągnął Luke, pochylając się nad blatem stołu i zaglądając w sztuczne,
błękitne jak chlorek kobaltawy oczy. - Znasz... uczucie, smak i ciężar Mocy, mimo iż w
tej chwili nie potrafisz się nią posługiwać. Muszę odnaleźć to... zakłócenie. Tę falę
ponurego mroku, którą wówczas czułem. Czy potrafisz to zrobić?
Niespodziewanie Nichos się uśmiechnął. Na jego twarzy pojawił się grymas, który
był Luke'owi dobrze znany.
- Nie mam najmniejszego pojęcia - odparł mężczyzna-android. -Ale z pewnością
możemy spróbować.
Wczesnym rankiem Luke wymówił się od wzięcia udziału w wyprawie, którą zor-
ganizował Tomla El dla niego, Cray i Nichosa. Wszyscy mieli polecieć do wodospa-
dów w Dessiar, uważanych za jedno z najpiękniejszych, najbardziej majestatycznych
miejsc na całej planecie. Kiedy jego uczniowie zaczęli przygotowywać się do wyprawy,
Luke odszukał Umwaw Moolis. Wysoka przywódczyni stada poważnie wysłuchała
jego cokolwiek niezwykłej prośby i obiecała, że uczyni wszystko, co tylko będzie mo-
gła, by ją spełnić. Nieco później Luke udał się do Domu Uzdrowicieli, w którym konał
stary Drub McKumb, naszpikowany środkami uśmierzającymi ból, ale nadal dręczony
hulającymi w jego mózgu koszmarami.
- Zabić cię! - Mężczyzna szarpnął się, ale przytrzymujące go pasy nie puściły. Pio-
runował Luke'a spojrzeniem nie widzących błękitnych oczu. Z wściekłością wymachi-
wał na oślep rękami, usiłując dosięgnąć go palcami, zakrzywionymi jak prawdziwe
szpony.
- To wszystko trucizna! - krzyczał. - Widzę cię! Widzę mroczną otoczkę wokół
twojego ciała! Ty jesteś nim! Ty jesteś nim!
Wyprężył się, wyginając ciało w łuk nad diagnostycznym łożem. Można było od-
nieść wrażenie, że jego pełne przerażenia okrzyki są wyciskane z wnętrzności ciała
przez piekielny magiel.
Luke poznał najciemniejsze miejsca w całym wszechświecie. Zapuścił się do naj-
bardziej mrocznych zakamarków własnego mózgu. Doświadczył większego zła niż
Dzieci Jedi
34
jakikolwiek inny człowiek podążający szlakami, po których ciągnęły go siły Mocy...
Mimo to tylko z trudem powstrzymywał się, by nie odwrócić się i nie odejść.
- Ubiegłej nocy odważyliśmy się nawet podać mu dawkę yarrocku - odezwał się
dyżurny uzdrowiciel, niewysoki i szczupły Ithorianin o skórze ubarwionej w piękne
zielono-żółte pasy. Istota miała na sobie purpurowy lniany płaszcz, pozbawiony jakich-
kolwiek ozdób. - Wygląda na to, że poprzednie dawki, dzięki którym miał na tyle jasny
umysł, by przylecieć tu stamtąd, skąd wystartował, spowodowały przewrażliwienie
jego organizmu. Za pięć albo sześć dni spróbujemy podać mu następną.
Luke popatrzył na wykrzywioną, zniekształconą twarz starego przemytnika.
- Jak sam widzisz - ciągnął tymczasem uzdrowiciel - wewnętrzne postrzeganie bó-
lu i trwogi powoli ustępuje. Obecnie utrzymuje się na poziomie dziewięćdziesięciu
trzech procent wartości, jaką miało w chwili, kiedy go tu przywieziono. Wiem, że to
niewielka różnica, ale zawsze różnica.
- To on! On! ON! - zawył mężczyzna. Kropelki piany opryskały jego siwą popla-
mioną brodę.
Kto?
- Nie radziłbym, mistrzu Skywalkerze, żebyś próbował nawiązać jakikolwiek kon-
takt z jego mózgiem, dopóki nie osiągnie przynajmniej pięćdziesięciu procent.
- Rozumiem - odrzekł łagodnie Luke. „Zabić was wszystkich". I: „Gromadzą się".
- Czy dysponujesz zapisem wszystkiego, co powiedział?
- O, tak. - Ogromne brązowozłociste oczy mrugnęły na znak potwierdzenia. - Mo-
żesz zapoznać się z tym, jeżeli skorzystasz z terminala komputerowego, umieszczonego
w niszy na korytarzu. Nic z tego nie mogliśmy zrozumieć. Może jego słowa będą miały
większy sens dla ciebie.
Niestety, nie miały. Luke zapoznał się ze wszystkimi niezrozumiałymi jękami i
wrzaskami. Wysłuchał urywków słów i zdań, których reszty mógł tylko się domyślać.
Od czasu do czasu słyszał jednak wyraźniej nie powiązane ze sobą okrzyki: „Solo!
Solo! Czy mnie słyszysz? Dzieci... Zło... Zbierają się tam... Zabić was wszystkich!"
Najważniejsza jest interpunkcja-pomyślał z kwaśną miną Luke, wyjmując słu-
chawkę z ucha. - Czy to jest jedna myśl, czy trzy? A może tylko krwotok myśli, zwią-
zanych z koszmarami dręczącymi nieszczęśnika?
Z kieszeni u pasa wyjął kawałek wydruku, sporządzonego nieco wcześniej tego
ranka za pomocą świetlnego pióra, którym rejestrował szeregi losowych liczb, genero-
wanych przez Nichosa. Zapoznał się także z dołączonym do niego wykazem, jaki kilka
godzin później kazał sporządzić centralnemu komputerowi stada. Nie wiedział, co to
wszystko mogło oznaczać, ale sam fakt, że w sposób oczywisty coś jednak oznaczało,
wprawiał go w niepokój.
Usłyszał dobiegający z korytarza odgłos kroków; charakterystyczny głośny stuk
modnych, ale szalenie niepraktycznych butów Cray. Uśmiechnął się do siebie. Można
było mieć pewność, że nawet wówczas, kiedy kobieta wyruszy na wycieczkę po dżun-
gli, ubierze się tak modnie, jak tylko zdoła. Usłyszał jej głos, znamionujący zwykłą
pewność siebie, czasami nawet graniczącą z szorstkością. W ciągu ostatnich sześciu
miesięcy miał okazję słyszeć ten głos coraz częściej i częściej.
Barbara Hambly
35
- Prawdę mówiąc, wszystko sprowadza się do problemu, jak powiększyć cztero-
krotnie czułość obwodów scalonych, żeby uzyskać generator przebiegów wzorcowych
zamiast liniowych.
Luke wiedział, że Cray należy do najlepszych ekspertów w swojej dziedzinie. Jego
wiedza na temat programowania androidów i rozumienia, co dzieje się w ich mózgach,
zaczynała się i kończyła na tym, w jaki sposób wyperswadować Threepiowi najmniej
praktyczne pomysły dotyczące opiekowania się dziećmi Hana i Leii... Mimo to jego
zmysły i wrażliwość na najlżejsze zmiany intonacji ludzkiego głosu pozwoliły mu wy-
kryć w słowach kobiety rozpaczliwą, chociaż zapewne podświadomą próbę przekona-
nia samej siebie, a także chęć rozproszenia własnych wątpliwości.
- Hayvlin Vesell z Ośrodka Podstawowych Badań Technomicznych twierdzi w
swoim artykule, że powinniśmy powrócić do stosowania starych obwodów scalonych,
opartych na ksylenie, z uwagi na ich większą rozdzielczość przechowywania informa-
cji. Kiedy wrócę do Instytutu...
- Właśnie to usiłuję ci wytłumaczyć, doktor Minglo... Cray. - Głos ithoriańskiego
uzdrowiciela przypominał kołysankę śpiewaną przez leśne wiatry. - Bez względu na to,
jak skutecznie rozdzielisz informację, to wszystko okaże się niemożliwe. Prawdopo-
dobnie jedyną odpowiedzią, jaką uzyskasz, będzie fakt, że żadna odpowiedź nie istnie-
je. Nichos może po prostu nie być zdolny do okazywania ludzkich uczuć.
- Och, przypuszczam, że jeżeli chodzi o to, nie masz racji. -Aksamitny głos Cray
wskazywał na to, że kobieta odzyskała pewność siebie. Równie dobrze mogła była
dyskutować z kolegą specjalistą na temat problemów, związanych z językami progra-
mowania. - Zanim odrzucimy taką możliwość, z pewnością czeka nas jeszcze mnóstwo
wytężonej pracy. Opowiadano mi także, iż podczas eksperymentów z zakresu przyspie-
szonego nauczania można dojść do rewelacyjnych rezultatów, jeżeli przyjąć określoną
wielokrotność prędkości przyswajania przez ludzki mózg różnych informacji. Zapisa-
łam się na kolejny kurs przyspieszonego nauczania, tym razem z dziedziny dynamiki
określania wzorów informacyjnych...
Jej głos stopniowo cichnął coraz bardziej. Czeka nas jeszcze mnóstwo wytężonej
pracy - pomyślał Luke. Współczując kobiecie, przycisnął dłoń do czoła. Cray miała
taką samą odpowiedź na wszystkie problemy. Bez względu na cenę, jaką miała zapła-
cić, każdy problem mógł być rozwiązany, pokonany, przezwyciężony, jeżeli poświęci-
łaby mu dostatecznie dużo czasu i pracy.
Luke wiedział, że w tym przypadku koszty, jakie poniesie Cray, będą ogromne.
Dobrze pamiętał, co się działo w ciągu kilku pierwszych tygodni po tym, jak u Ni-
chosa wystąpiły objawy niewytłumaczalnego zwyrodnieniowego uwiądu systemu ner-
wowego. Przypominał sobie, jak Cray pojawiała się, by wziąć udział w porannych ćwi-
czeniach, chociaż całymi nocami korzystała z umożliwiających przyspieszoną naukę
urządzeń, które sama przetransportowała na Yavin Cztery. Zdenerwowana, wyczerpana
i rozdrażniona, nie powiedziała ani Luke'owi, ani nikomu innemu, że poddaje się hip-
nozie i zażywa narkotyki. Że chce jeszcze szybciej poznawać najnowsze osiągnięcia
nauki, aby więcej wiedzieć i rozumieć. Że pragnie ocalić człowieka, którego kocha,
zanim będzie na to za późno. Luke pamiętał także te straszliwe noce, spędzone w
Dzieci Jedi
36
ośrodku medycznym na Coruscant, kiedy Nichos przebywał w szpitalu, a Cray ślęczała
nad własnymi projektami i ponaglała dostawców niezbędnych części. Pragnęła wygrać
wyścig z chorobą, a tymczasem na jej oczach ciało narzeczonego słabło i zanikało.
Cray dokonała prawdziwego cudu. Ocaliła życie człowieka, którego kochała.
Ocaliła... poniekąd.
Człowieka, który pamiętał cały tekst starej piosenki z czasów dzieciństwa, ale nie
potrafił określić, jakie uczucia - radość, smutek czy tęsknota - wiążą się z jej wspo-
mnieniem.
- Luke?
Mistrz Jedi usłyszał dobiegający z korytarza odgłos lekkich kroków, któremu to-
warzyszyło ciche brzęczenie serwomotorów Threepia.
Po chwili na progu małej komnaty stanęły oba androidy - złocisty i srebrzystosza-
ry, wyposażony w bladą ludzką twarz o niebieskich oczach.
- Czy te liczby losowe, które wygenerowałem, powiedziały ci coś ciekawego?
Na srebrzystej powierzchni lewego ramienia i ręki mężczyzny--androida było wi-
dać ślady wyschniętych kropel wody, jakby Nichos przebywał zbyt blisko wodospadu.
Luke zastanawiał się, w jaki sposób odczucie piękna krajobrazu, oglądanego wspólnie z
ukochaną kobietą, zostało zarejestrowane w jego bazach danych.
- Tak, to są z pewnością współrzędne - odparł, po czym dotknął wydruku leżącego
przed nim na blacie stołu. - Współrzędne punktu znajdującego się gdzieś w Mgławicy
Stokrotka, na samym skraju Odległych Rubieży, jeszcze dalej niż system K-Siedem-
Czterdzieści dziewięć. Nic tam nie ma; nigdy zresztą niczego nie było, ale... Poprosiłem
Umwaw Moolis, żeby wypożyczyła mi jakiś statek. Mam przeczucie, że mimo wszyst-
ko powinienem polecieć tam i sprawdzić.
Jedną z najtrudniejszych lekcji dotyczących władania Mocą, jakie musiał przyswo-
ić sobie mistrz Skywalker, było niezwracanie uwagi na konkretną, dającą się udowod-
nić rzeczywistość i ufanie własnym przeczuciom. Obecnie ludzie bardzo rzadko zada-
wali pytania człowiekowi, który potrafił zniszczyć Pogromcę Słońc.
- Czy będę mógł polecieć z tobą, mistrzu Skywalkerze? - zapytał złocisty android.
- Oczywiście, że tak, Threepio. - Nichos cofnął się o pół kroku, żeby móc lepiej
mu się przyjrzeć. - Ja też polecę. Liczę na to, że Cray także.
Odwrócił głowę i w tej samej chwili mistrz Jedi usłyszał dobiegający z korytarza
odgłos szybkich kroków Cray. Po sekundzie młoda kobieta stanęła na progu komnaty
nauczyciela.
- Na co liczysz? - zapytała, zwracając się do narzeczonego. Objęła go w pasie i
uśmiechnęła się niemal dokładnie w taki sam sposób jak zawsze. Luke zauważył jed-
nak, że w odpowiedzi na jej gest młody mężczyzna uniósł rękę i położył dłoń na ramie-
niu kobiety z niemal niedostrzegalnie krótkim opóźnieniem. Jak przypuszczał, Cray
pojawiła się, ubrana w elegancki biało-czarny kostium. Jej twarz była starannie umalo-
wana, a blond włosy przewiązane jaskrawą szarfą.
- Na to, że polecisz z Lukiem i Threepiem do Mgławicy Stokrotka, by odszukać
to... czymkolwiek to jest. Żeby sprawdzić przeczucie mistrza Skywalkera.
Barbara Hambly
37
- Och, ale ja... - W ostatniej chwili urwała i nie powiedziała, dlaczego się sprzeci-
wia. Luke podejrzewał, że mogło chodzić o chęć kontynuowania procesu rehabilitacji
Nichosa i przywracania mu ludzkich cech, czym Cray miała się zajmować pod kierun-
kiem Tom-li Ela. Zobaczył jednak, że kobieta bierze się w garść i spogląda na niego,
nie potrafiąc ukryć niepokoju. - Co się stało, Luke'u? Nichos powiedział mi rano o tym
doświadczeniu z generowaniem ciągów liczb losowych.
- To może jeszcze nic nie znaczyć. - Luke wstał od stolika, wyłączył monitor i
schował wydruk z rzędami liczb do kieszeni u pasa. - Poza tym oboje przylecieliście tu,
żeby pracować. Żeby pomóc ci, Nichosie. Tonie...
- Ty także byłeś zajęty swoją pracą w akademii na Yavinie Cztery - przerwała
Cray. Spojrzała z powagą w oczy mistrza Skywalkera. Oboje byli mniej więcej tego
samego wzrostu. - A mimo to przyleciałeś tu, by nam pomóc.
- Nie wiesz, co cię tam czeka, Luke'u. - Nichos położył dłoń na ramieniu nauczy-
ciela. - Możesz spotkać lordów dysponujących resztkami imperialnej floty i pragnących
zostać wielkimi admirałami. Możesz natknąć się na ambitnych książąt, następców tro-
nów prastarych rodów władających systemami sektora Senexa, którzy myślą, że uda im
się powiększyć zakres własnej władzy... W każdej chwili może zdarzyć się tam coś
nowego. Lepiej będzie, jak poprosisz Umwaw Moolis, żeby wypożyczyła ci większy
statek.
Odległe Rubieże. Przed wielu laty Luke określił z dosyć dużą dokładnością plane-
tę Tatooine, na której się wychowywał - a która była jednym ze światów znajdujących
się w niedostępnym, rzadko zaludnionym rejonie galaktyki - mianem miejsca najbar-
dziej odległego od tętniącego życiem centrum wszechświata. Od tamtych czasów od-
wiedzał jednak planety, w porównaniu z którymi Tatooine wyglądała jak Coruscant
podczas Tygodnia Karnawału, ale nie zapomniał swojej dawnej definicji... I dokładnie
to samo mógł powiedzieć teraz na temat większości pozostałych światów tworzących
Odległe Rubieże.
Opasłe szkarłatne słońca, okrążane przez zamarznięte kule metanu albo amoniaku.
Gorące błękitnobiałe gwiazdy, których żar spalał pobliskie planety na popiół. Pulsary i
okrążające je światy, które na przemian to zamarzały, to tajały. Całe gromady gwiazd,
przeniknięte szczątkowym promieniowaniem tak silnym, że mogłoby ściąć białko ja-
kichkolwiek istot, których nie rozerwałyby na kawałki zmagające się ze sobą siły gra-
witacji...
Wszędzie w galaktyce było mnóstwo nie zamieszkanych planet w kształcie meta-
lowych albo skalnych kul. Ich eksploatacja była na ogół zbyt kosztowna z uwagi na
panujące warunki: wysoką temperaturę, siły przyciągania albo sąsiedztwo niebezpiecz-
nych miejsc w rodzaju gazowych mgławic i czarnych dziur wydzielających śmierciono-
śne promieniowanie. Właśnie to miała na myśli Leia, kiedy powiedziała Cray, iż odle-
głości pomiędzy systemami gwiezdnymi bywają czasem tak duże, że jeżeli nie ma po-
wodu ich odwiedzać, bardzo łatwo można zapomnieć nie tylko o pojedynczych plane-
tach czy gromadach, ale nawet o całych sektorach. Tu, na Odległych Rubieżach, Impe-
rium nigdy nie przejmowało się prawami obowiązującymi na poszczególnych światach.
Dzieci Jedi
38
Opancerzony krążownik zwiadowczy „Drapieżny Ptak", który Ithorianie pożyczyli
Luke'owi, wyskoczył z nadprzestrzeni w sporej odległości od ogromnej kuli świecące-
go pyłu i zjonizowanych gazów, oznaczonej na gwiezdnych mapach jako Mgławica
Stokrotka.
- Jesteś pewien, że właśnie to miejsce wskazywały wygenerowane przez niego lo-
sowe współrzędne? - zapytała z powątpiewaniem Cray, zapoznając się z informacjami
na temat obszaru, jakie były wyświetlane na ekranach trzech monitorów, umieszczo-
nych tuż poniżej głównego iluminatora mostka. - Nawet nie ma tego w Rejestrze. Czy
możliwe, że zestaw współrzędnych dotyczy na przykład systemu K-Siedem-
Czterdzieści dziewięć? To tylko kilka parseków od tego miejsca i przynajmniej jest tam
jakaś planeta... Pzob. -Kobieta odczytała jej nazwę na ekranie. - Nadaje się do zamiesz-
kania przez istoty ludzkie. Klimat umiarkowany... Możliwe, że to właśnie na niej znaj-
dowała się tajna baza Imperium, chociaż żadnej nie umieszczono w tym wykazie.
- To prawda, mogą tam mieszkać ludzie - przyznał Luke, palcami jednej dłoni wy-
stukując na klawiaturze jakieś polecenia i spoglądając raz po raz na zmieniające się
kształty obłoków gazów widocznych przez centralny iluminator. - Tylko że Pzob zosta-
ła już skolonizowana przed wielu, bardzo wielu laty. Przez Gamorrean. Nikt w tej
chwili już nie wie, kiedy się na niej osiedlili i dlaczego. Każdy, kto chciałby założyć
tam stałą bazę, musiałby wydać krocie na same systemy bezpieczeństwa.
- To bardzo nieprzyjemne istoty, ci Gamorreanie - zgodził się z nim Threepio,
przesadnie akcentując słowa. Siedział na fotelu obok Nichosa w części mostka przezna-
czonej dla pasażerów. - Dosyć trudno było z nimi rozmawiać, kiedy znalazłem się w
pałacu Hutta Jabby... Zapisane w bazach danych dobre rady dla osób, pragnących od-
wiedzić ich rodzimy świat, zawierają tylko jedno zdanie: „NIE ODWIEDZAJ GA-
MORRA". Naprawdę!
- No, nie wiem... - Luke spojrzał przez iluminator. Smugi połyskujących cząstek
odbijały światło pobliskich gwiazd, ale także świeciły własnym blaskiem. Zapewne
osłaniały dwie albo trzy inne gwiazdy, ukryte w pustce przestworzy. Rozpraszały ich
blask, tak że nie można było niczego dostrzec. - Wskazania czujników dowodzą że za
tą zasłoną musi kryć się mnóstwo skalnych okruchów.
Pstryknął przełącznikiem i na jednym z małych ekranów pojawił się jakiś obraz.
Ukazywał przestrzeń usianą drobinami czegoś, co przypominało ziarenka piasku i ka-
myki, wiszące pomiędzy nimi w stanie chwiejnej równowagi.
- Pas asteroid - oznajmił Luke. - Wygląda na to, że wszystkich możliwych rozmia-
rów. Głównie związki żelaza i niklu... To może być pas krążący wokół jakiejś gwiaz-
dy... Ciekawe, czy Imperium prowadziło tu jakieś prace wydobywcze.
- To byłoby strasznie kosztowne przedsięwzięcie, prawda? -zapytał Nichos, który
wstał i zbliżył się, by popatrzyć przez iluminator.
Luke zaczął zmieniać obrazy, wyświetlane na ekranach monitorów. Zapoznawał
się z informacjami na temat masy, studiował wyniki analiz spektrograficznych, a także
odczytywał wartości natężeń lokalnych pól grawitacyjnych. Tymczasem zmieniająca
kształty świetlista zasłona z każdą chwilą zbliżała się coraz bardziej do dziobu krążow-
Barbara Hambly
39
nika. Wkrótce stała się tak jasna, że jej pastelowe obłoki, widoczne przez iluminator,
oświetliły twarze osób, zgromadzonych wokół konsolety.
- Pomogłoby mi, gdybym wiedział, czego szukam - odezwał się Luke. - Ha! Wy-
gląda na to, że jednak coś tu mamy...
Przyspieszył łagodnie i skierował dziób statku ku najbliższej smudze świecącej za-
słony. Wkrótce za iluminatorem zaczęły wirować i tańczyć różnobarwne woale. Po
chwili ukazały się zza nich skalne bryły wielkości wieżowców z Coruscant, tak że Luke
musiał zwolnić i uważnie manewrować, żeby je wyminąć.
- To jest to!
Pociągnął za jakąś dźwignię. Za iluminatorem pojawiła się martwa szara niefo-
remna bryła, częściowo niewidoczna za pasemkami białozielonkawej mgiełki. Po-
wierzchnię asteroidy szpeciły większe i mniejsze otwory, z których wystawały ramiona
starych dźwigów i wsporników platform czegoś, co było kiedyś niewielkim lądowi-
skiem.
- To chyba jakaś baza - zaczął Luke. - Prawdopodobnie osada górnicza, ale wyglą-
da na to, że od tamtych czasów zaglądało do niej wielu innych poszukiwaczy skarbów...
Zdemontowali wszystko, co mogli zabrać na pokłady statków.
- Dziwię się, że w ogóle ktoś zadał sobie tyle trudu - odezwała się Cray, która po-
chyliła się nad ramieniem mistrza Jedi, żeby się lepiej przyjrzeć. - Czy odbierasz jakieś
sygnały, pochodzące z tych skalnych brył, Luke'u? Pola magnetyczne i obłoki zjonizo-
wanych gazów powodują tak duże zakłócenia, że to miejsce doskonale nadaje się na
kryjówkę.
- Niczego nie odbieram, ale to nie znaczy, że niczego tam nie ma. - Luke obrócił
obiektyw kamery w ten sposób, żeby na ekranie ukazała się grupa kilku większych
asteroid o średnicach mniej więcej dziewięciu kilometrów. Wywoływana przez pola
elektryczne mgławicy jonizacja nie pozwalała jednak dostrzec niczego więcej poza
nimi. - Obejrzyjmy to sobie z drugiej strony.
Kiedy Luke prowadził „Drapieżnego Ptaka" przez naszpikowany skalnymi bryła-
mi labirynt chmur świecących gazów, Cray nie przestawała zapoznawać się ze wskaza-
niami czujników i spektrogramami. Tylko niewielu pilotów zapuszczało się w głąb pól
asteroid, gdyż złudzenie, że są nieruchome i nieważkie, mogło okazać się koszmarną
pomyłką. Nawet Luke czuł przed nimi pewien respekt. Większość skalnych brył miała
rozmiary gwiezdnego krążownika albo większe - zbyt duże, aby taką asteroidę mogły
odepchnąć ochronne pola. Poza tym sam ruch statku wystarczał, żeby wywołać wiry i
zakłócenia grawitacyjnych pól utrzymujących wszystkie asteroidy w stanie chwiejnej
równowagi. Wartości natężeń tych pól były ogromne z uwagi na niewielkie odległości
istniejące między sąsiednimi bryłami. Tymczasem czujniki wskazywały, że przed dzio-
bem „Drapieżnego Ptaka" pojawiają się wciąż następne i następne. Niemal z całą pew-
nością pas planetarny - pomyślał mistrz Skywalker. -Nawet powierzchowne badania
mogą zająć wiele dni, a może nawet tygodni.
A jednak...
Każdy zmysł podpowiadał mu, że w środku pasa kryło się coś dziwnego. Albo w
pobliżu niego, ale rzut oka na wskazania mierników upewnił go, że nie było n i c z e g o
Dzieci Jedi
40
w okolicach pasa, a zatem to coś musiało się kryć w jego środku. Właśnie okrążali
wielką skalną bryłę mającą blisko sześćdziesiąt kilometrów średnicy. W cieniu, panują-
cym na jej skraju, Luke wypatrzył kolejną porcję dziur i szczątki automatycznie stawia-
nej kopuły. Jeszcze jedna kopalnia, tym razem o wiele większa niż poprzednia. Z pew-
nością także opuszczona, ale...
Dlaczego aż dwie kopalnie?
A może wcale nie były kopalniami?
Nichos, który nie mówiąc ani słowa zajął miejsce za konsoletą komputera, przez
pewien czas wystukiwał coś na klawiaturze. Później uniósł głowę i powiedział:
- Nie mieli nigdzie punktów obserwacyjnych ani posterunków... To dziwne - dodał
po chwili. - Nie mam żadnych zapisków świadczących o tym, że tu czy gdziekolwiek w
pobliżu zajmowano się wydobywaniem cennych minerałów.
- Czy dałoby się wykryć obecność jakichś cząstek antymaterii? -zapytał Luke,
zwracając „Drapieżnego Ptaka" w kierunku grupy dużych asteroid, które dryfowały w
przestworzach tak długo, aż znalazły się obok siebie. Utrzymywane w równowadze
przez siły grawitacyjnych pól, zderzały się bezgłośnie i ocierały niczym rozwiedzeni
małżonkowie na przyjęciu. - Hiperkurzu? Jakiegokolwiek śladu, świadczącego o tym,
że przelatywały tędy jakieś statki?
- Wszystkie ślady znikają po upływie kilku tygodni - przypomniała Cray, ale mi-
mo to zajęła się sprawdzaniem. - Niczego - odezwała się po kilku chwilach. -Niech
licho porwie te zakłócenia. My...
- Osłony!- krzyknął Luke, uderzając pięścią w przycisk generatora pól ochronnych
i zastanawiając się - w tym samym ułamku sekundy, w którym krążownik zadrżał pod
wpływem potężnego ciosu zadanego chyba przez mściwego demona - czy przypadkiem
nie oszalał.
Purpurowo-białe światło uderzyło w transpastalową szybę centralnego iluminatora
z niemal wyczuwalną siłą. Oślepiło wszystkich na mostku i pozostawiło przyprawiające
o mdłości uczucie braku siły ciążenia. Kolejny oślepiający błysk i jeszcze jedna bły-
skawica zjonizowanej plazmy zadała statkowi następny cios w tej samej sekundzie, w
której Luke szarpnął dźwignię sterowniczą. Po mostku rozszedł się swąd płonącej izo-
lacji. Luke usłyszał skwierczenie, a potem Cray zaczęła złorzeczyć i przeklinać. Mistrz
Jedi pomyślał, że młoda kobieta dysponuje naprawdę imponującym repertuarem prze-
kleństw jak na kogoś tak zazwyczaj opanowanego i dbającego o swój wygląd. Kiedy
poczuł, że odzyskuje ostrość wzroku, przekonał się, że większość płyt czołowych kon-
solet mostka jest ciemna.
- Skąd do nas strzelają? - zapytał. Wskazania czujników nic mu nie mówiły.
- Sektor drugi rufowy, trochę...
- Stamtąd!
Luke był właśnie w trakcie wykonywania kolejnego manewru. Zataczał ciasny
łuk, mając nadzieję, iż dobrze pamięta, że w tamtym miejscu nie ma żadnej skalnej
bryły. Kątem oka zauważył jednak następną nitkę oślepiającego światła, wysłaną ku
„Drapieżnemu Ptakowi" z powierzchni ogromnej asteroidy, która rzeczywiście jeszcze
przed kilkoma sekundami pozostawała za rufą zwiadowczego krążownika.
Barbara Hambly
41
- Ustalcie dokładne miejsce!
- Uważaj!
- O, rety! - To był Threepio, stojący po lewej stronie konsolety systemów we-
wnętrznych statku, która właśnie w tej chwili eksplodowała z głośnym hukiem i zamie-
niła się w fontannę iskier. Luke prawie nie zwrócił na to uwagi, ponieważ kolejna bły-
skawica roztrzaskała pobliski meteoryt. Niewielka skalista bryła rozleciała się we
wszystkie strony, zasypując statek kilkoma tysiącami rozżarzonych do białości odłam-
ków.
- Niczego nie widzę na powierzchni tamtej asteroidy! - zawołała Cray, usiłując
przekrzyczeć trzaski iskier tryskających ze zwieranych kabli. - Żadnych kopuł, żadnych
stanowisk artylerii, nie widzę nawet otworów strzelniczych... - Luke był zdumiony, że
kobieta może widzieć cokolwiek w drżącym, pozbawionym cieni blasku rzucanym
przez świecące chmury mgławicy. - Na całej powierzchni nie brakuje zresztą tysięcy
innych otworów...
- Obserwuj ją!
Skywalker zatoczył kolejny łuk, usiłując ukryć statek za sąsiednią ogromną skal-
no-lodową bryłą. Modlił się, żeby ten manewr nie wyprowadził go prosto pod lufy dział
nieznanych artylerzystów. Jeżeli nie liczyć różnic w rozmiarach, każda asteroida, nale-
żąca do tego pasa, wyglądała niemal dokładnie tak samo jak inne. Jeżeli nikt w danej
chwili nie strzelał do jego statku, nie można było stwierdzić, na której asteroidzie
umieszczono potężne działa. Żadna z sześciu czy siedmiu skalnych brył, widocznych na
tle oceanu świetlistych cząstek i mających średnice od jednego do dwóch kilometrów,
niczym nie odróżniała się od pozostałych. Tymczasem skalny gigant, za którym ukry-
wał się „Drapieżny Ptak", został trafiony kolejnym strzałem. Rozmiary i masa asteroidy
sprawiły jednak, że nie rozsypała się tak samo jak poprzednia. Niestety, nie można było
zauważyć, z którego miejsca wystrzelono śmiercionośną błyskawicę. -Ustaliłam dane...
- Za dwie sekundy ulegną zmianie. - Luke zaczął gorączkowo sprawdzać stan
urządzeń statku. Jakąś cząstką świadomości czuł ucisk ochronnej sieci wpijającej się w
jego barki i uda. Pomyślał, że jeżeli nie funkcjonują generatory wewnętrznej grawitacji,
zapewne uszkodzone zostały również układy regulacji temperatury i systemy uzdatnia-
nia powietrza. - Wynośmy się stąd, dopóki możemy.
- Wszystkie sterburtowe czujniki zostały przysmażone - zameldował Nichos trzy-
mający się uchwytu bezpieczeństwa, umieszczonego z boku jakiejś konsolety. Luke
zauważył, że stopy mężczyzny-androida nie dotykają płyt pokładu. - Generatory pól
ochronnych pracują jedną trzecią mocy...
Mistrz Jedi postanowił wykonać manewr, który miał pozwolić krążownikowi od-
dalić się od asteroidy w taki sposób, aby przez cały czas osłaniała go przed atakami
przeciwnika. Z trudem kompensował odpadanie dziobu z kursu, co powiedziało mu, że
również stabilizatory lotu nie działają prawidłowo. Nie musiał nawet korzystać z kla-
wiatury, by zażądać wyświetlenia informacji o stanie generatora napędu nadświetlnego.
I tak wiedział, że nie ma mowy o tym, aby krążownik mógł dokonać skoku w nadprze-
strzeń.
- Jak daleko stąd do Pzob? - zapytał.
Dzieci Jedi
42
- Trzy do czterech godzin lotu z maksymalną prędkością pod-świetlną- zameldo-
wała Cray. Jej głos brzmiał ponuro, ale nie świadczył o tym, że uczennica Luke'a jest
przerażona, mimo iż po raz pierwszy przebywała na pokładzie ostrzeliwanego statku.
To dobrze -pomyślał Skywalker - jak na młodą kobietę, która prosto ze szkoły trafiła do
instytutu naukowego, a później do jego akademii. - Rzecz jasna, to tylko dane szacun-
kowe. Wiem, z jaką prędkością lecimy, ale nie potrafię określić dokładnej odległości.
- Wygląda na to, że silniki napędu podświetlnego działają prawidłowo - oznajmił
Luke. - Będziemy korzystali z rezerwy tlenu i zapewne porządnie zmarzniemy, ale
powinniśmy dolecieć tam bez problemów. Threepio, mam nadzieję, że znasz dobrze
gamorreański?
- O, rety -jęknął złocisty android.
- Na projektowanym kursie chyba nie ma żadnych przeszkód -oświadczyła Cray.
Ponownie spojrzała na ekran nawigacyjnego komputera, mimo iż obraz raz po raz
tracił i odzyskiwał ostrość. Jeżeli i to urządzenie zawiedzie - pomyślał Luke - wsiąk-
niemy w to bagno na dobre.
Na szczęście od strony wrogiej asteroidy nie posypały się żadne inne strzały. A
jednak Luke czuł, że jeżą mu się włosy na głowie. Określił współrzędne punktu, poło-
żonego na końcu najdłuższej linii prostej, jaką mógł wytyczyć w taki sposób, żeby
osłaniająca go asteroida przez cały czas pozostawała pomiędzy „Drapieżnym Ptakiem"
a miejscem, z którego, jak przypuszczał, padały zdradzieckie strzały.
- W porządku - odezwał się w końcu, kiedy skończył obliczenia. - A teraz pozo-
stawmy za sobą trochę hiperkurzu.
Krążownik zwiadowczy właśnie miał zacząć się oddalać, kiedy potężna błyskawi-
ca zjonizowanej plazmy jak młot Śmierci roztrzaskała osłaniającą go asteroidę. W burtę
statku uderzyły potworne skalne bryły, pędzone falą energii i resztkami plazmy. Szarp-
nęły kadłubem niczym monstrualna ręka. Luke poczuł, że podobna do uprzęży ochron-
na sieć, która dotychczas przytrzymywała go na fotelu, z głośnym trzaskiem wyrywa
się z zamocowań. Usłyszał jeszcze krzyk Cray... i w następnej chwili ogarnęła go ciem-
ność.
Barbara Hambly
43
R O Z D Z I A Ł
4
Oprzytomniał na tyle krótko, że miał czas zwymiotować, co nie było najprzyjem-
niejszym doświadczeniem z uwagi na zerową siłę grawitacji. Dwaj See-Threepio, jak
mu się zdawało, wyplątali go ze szczątków ochronnej sieci, w której pływał w powie-
trzu, po czym zaczęli wypychać - ze zdumiewającą zwinnością jak na androida, który
zawsze sprawiał wrażenie zrównoważonego. Luke stwierdził, że wypływa z mostka, ale
zanim stracił przytomność po raz drugi, wydało mu się, że Threepio wpycha go do
rufowego pomieszczenia dla członków załogi.
Moc - pomyślał. - Muszę posłużyć się Mocą.
Dlaczego?
Ponieważ twoje płuca przestały funkcjonować.
Zdumiewająco dużo czasu zajęło mu osiągnięcie stanu koncentracji, w którym
mógłby znów zacząć oddychać. Co więcej, czuł przy tym większy ból, niż mógłby się
spodziewać. Nieco później zaczął się zastanawiać, czy mógłby wykorzystać Moc także
w tym celu, żeby pozbyć się oszalałego bantha zapewne uwięzionego w jego czaszce,
który za wszelką cenę usiłuje wydostać się na zewnątrz.
Kiedy znów odzyskał przytomność - a raczej kiedy obudził go dotkliwy chłód -
uświadomił sobie, że zapewne doznał wstrząsu mózgu.
- Luke'u! - usłyszał głos Cray. Tym razem brzmiało w nim przerażenie. - Luke'u,
musisz się ocknąć!
Moc - pomyślał ponownie. Cilghal, jego kalamariańska uczennica, powiedziała
mu kiedyś wystarczająco dużo na temat specyficznych fizjologicznych właściwości
wstrząsów, tak że teraz wiedział dokładnie, w którym miejscu ciała powinien zogni-
skować nacisk Mocy. Pomimo to wysiłek, jakiego to wymagało, przypominał próbę
zdjęcia rękawiczki jedną dłonią. Miał wrażenie, że do jego płuc dostał się potężny świ-
der, którego ktoś zapomniał unieruchomić. Nic dziwnego, że oddychanie sprawiało mu
tak mało przyjemności.
Zwiększył ciśnienie krwi, przesyłanej do naczyń włoskowatych, by oczyścić orga-
nizm z toksyn. Przyspieszył proces gojenia komórek zbuntowanego szwadronu pija-
nych Gammorrean, który był kiedyś jego mózgiem.
Dzieci Jedi
44
Otworzył oczy i z trudem starał się połączyć obie stojące przed nim Cray w jedną,
którą z pewnością była.
- Gdzie jesteśmy?
- Zbliżamy się do systemu K-Siedem-Czterdzieści dziewięć. -Z boku twarzy Cray
widniał wielki siniec, a makijaż, zdobiący przedtem jej oczy, spłynął po policzkach
razem ze łzami bólu. Miała na sobie żółty termiczny kombinezon, a pod nim zwykłe
ubranie, ale zsunęła kaptur z głowy, wskutek czego jej słomkowe włosy unosiły się w
powietrzu wokół głowy. - Odebraliśmy ich sygnały.
Luke odetchnął trochę głębiej - przy tej okazji omal znów nie zemdlał - po czym
skupił się, by skierować Moc do ośrodka, odpowiedzialnego za największy ból i zawro-
ty głowy. Nie pamiętał, czy Nichos jest dobrym pilotem, ale był pewien, że Cray nie
ma pod tym względem żadnego doświadczenia. Jeżeli zatem chcieli dolecieć na Pzob
cali i zdrowi, powinien wziąć siew garść i zająć pilotowaniem.
- Myślałem, że tam nic nie ma - odparł z trudem. - Sygnały pochodzą z Pzob?
- Tak, z planety K-Siedem-Czterdzieści dziewięć-Trzy - odparła Cray.
Luke przestał przeklinać na własny los i drobne niepowodzenia mniej więcej w
tym samym czasie, kiedy stracił prawą rękę. Uświadomił sobie wówczas, że nie tylko
zaniedbał ćwiczenia mające zrobić z niego rycerza Jedi i zawiódł swojego nauczyciela,
ale także naraził się na śmiertelne niebezpieczeństwo, kiedy bez jakiegokolwiek powo-
du poddał się wpływowi ciemnej strony Mocy. Od tamtego czasu zmienił swój stosu-
nek do niewielkich życiowych niepowodzeń. Westchnął tylko, pragnąc w ten sposób
zrzucić z barków ciężar zmartwień, i zapytał:
- Imperialne?
To mogło mieć sens, jeżeli tamta baza, z której do nich strzelano, ukryta w głębi
pasa asteroid, także należała do Imperium.
- Część komputera, odpowiedzialna za podawanie informacji, została uszkodzona -
odrzekła Cray. - Udało mi się przywrócić działanie części nawigacyjnej, ale musiałam
posłużyć się zasobami pamięci rezerwowej i wykorzystać moduły zapasowe, które nie
zostały spalone przez tamten skok energii. Czy potrafisz rozpoznawać sygnały impe-
rialne tylko po wewnętrznych kodach?
- Niektóre - odparł Skywalker.
Ostrożnie wyciągnął rękę, pragnąc rozpiąć sprzączki pasów przytrzymujących sre-
brzysty termiczny koc, jakim owinięto jego ciało. Zauważył, że w tym czasie Cray
zajęła się odpinaniem rzemieni, które nie pozwalały mu przemieszczać się z kąta w kąt
pokoju. Przekonał się, że się nie pomylił. Naprawdę znajdował się w rufowym po-
mieszczeniu dla członków załogi. Jedyne oświetlenie zapewniał samotny panel jarze-
niowy, ukryty pośrodku sufitu. Jego blask wystarczał jednak, żeby Luke zauważył ob-
łoczki pary, wydobywające się z jego ust przy każdym oddechu.
- Proszę to wziąć, panie Luke'u - odezwał się Threepio, płynąc ku niemu od strony
zamykanych szafek, umieszczonych w przeciwległej ścianie. W jednej dłoni trzymał
termiczny kombinezon, a w drugiej aparat tlenowy i filtracyjną maskę. - Tak się cieszę,
że nareszcie pan oprzytomniał i wyzdrowiał.
- Nie byłbym takim optymistą, jeżeli chodzi o wyzdrowienie -mruknął Skywalker.
Barbara Hambly
45
Czuł, że nawet najmniejszy ruch, konieczny, żeby wbić się w termiczny ubiór,
przyprawia go o atak mdłości. Pomimo kierowania Mocy we właściwe miejsca i czy-
nionych starań, by przyspieszyć leczenie komórek ciała, nadal miał wrażenie, że w jego
głowie wali jak młotem. Przyjął z ręki Threepia tlenową maskę, ale zanim ją włożył,
popatrzył pytająco na Cray.
- Uszkodzeniu uległy także przewody z chłodziwem - oznajmiła kobieta. - Założy-
liśmy ci maskę tak szybko, jak się dało, ale przeżyliśmy kilka nerwowych chwil, kiedy
wydawało się nam, że już po tobie.
Luke przesunął dłonią po czubku głowy, w następnej sekundzie pożałował jednak,
że to zrobił. Bez względu na to, o co się uderzył -a raczej co go uderzyło - miał na gło-
wie guz wielkości mniejszego księżyca Coruscant.
- Odzyskałam tyle danych na temat tamtej walki, ile mogłam. -Cray nasunęła wła-
sną maskę filtracyjną na głowę i płynąc w powietrzu za mistrzem Jedi, skierowała się
do drzwi. - Dysponuję kilkoma nieruchomymi hologramami i niewielkim kawałkiem
nagranej taśmy, której nie potrafię odtworzyć. Oprócz tego mam kilka komputerowych
ekstrapolacji czegoś, co może być przypuszczalnym miejscem rozmieszczenia stano-
wisk artylerii. Niestety, system jest zbyt uszkodzony, żeby dało się uzyskać wyraźny
obraz i jednoznacznie rozstrzygnąć, która to asteroida. Kiedy wylądujemy, natychmiast
zajmę się opracowywaniem tych danych, a wówczas może będę mogła powiedzieć ci
coś więcej.
Kiedy oboje wychodzili na krótki korytarz, Cray odsunęła na bok dryfujący w po-
wietrzu notatnik i kilka rezerwowych masek filtracyjnych. Chociaż na pokładach latają-
cych w przestworzach gwiezdnych statków na ogół nie spotykało się wielu przedmio-
tów, które nie byłyby przymocowane albo utrzymywane za pomocą magnesów, zawsze
jakieś można było znaleźć: notatniki, pisaki, ręczne komunikatory, kubki do kawy,
opróżnione pojemniki po napojach czy płytki do zapisywania danych.
Na mostku panował nawet jeszcze większy ziąb niż w pomieszczeniu dla załogi.
W powietrzu unosiło się mnóstwo mniejszych i większych różowawych bąbli chłodzi-
wa. Nichos przypiął się do sworzni bezpieczeństwa, zamocowanych w płytach pokładu.
Spoczywał przed pulpitem głównej konsolety na fotelu, na którym siedział przedtem
Luke. Ponieważ fotel oderwał się od pokładu pod wpływem tego samego szarpnięcia,
które wyrwało mistrza Jedi z ochronnej sieci, mężczyzna-android przymocował oparcie
do najbliższej ściany. Mroków mostka nie rozjaśniał ani jeden panel jarzeniowy. Jedy-
nym oświetleniem było trupioblade światło gwiazd, wpadające przez główny ilumina-
tor. Krwistoczerwone i mrugające bursztynowe lampki modułów zasilaczy świeciły na
srebrzystych plecach i ramionach Nichosa niczym drogocenne klejnoty.
- Sygnały, które docierają do nas z Pzob, nie mają takiego natężenia, żeby mogły
zostać odebrane w Mgławicy Stokrotka - zameldował mężczyzna-android, kiedy Luke
stanął za jego fotelem w pobliżu unoszących się szczątków ochronnej sieci. - Czy przy-
pominają ci coś, co już kiedyś widziałeś?
Luke pochylił się, żeby przyjrzeć się sekwencji liczb, pokazywanej na ekranie je-
dynego monitora, jaki jeszcze funkcjonował.
Dzieci Jedi
46
- Nie przypominają żadnego ze znanych mi kodów imperialnych - odparł. - Co nie
oznacza, że ci, którzy go wysyłają, nie sprzymierzyli się z jednym z imperialnych lor-
dów.
Mistrz Jedi poczuł się dziwnie, a nawet cokolwiek nieswojo, kiedy zobaczył Ni-
chosa, bez filtracyjnej maski i termicznego kombinezonu, siedzącego w pomieszczeniu,
które szybko przekształcało siew zamarzającą, pozbawioną atmosfery trumnę.
- Gamorreańscy koloniści? - zasugerowała Cray. - Albo może przemytnicy?
- Gamorreanie przestali toczyć bratobójcze walki na tyle niedawno, że nie mogli
zbudować skomplikowanej bazy na jakiejkolwiek planecie spośród tych, na których się
osiedlili - odezwał się z powątpiewaniem Skywalker. - To mogą być przemytnicy...
Możliwe, że to właśnie o n i sprzymierzyli się z Karrskiem albo Teradokiem, czy jesz-
cze jakimś innym imperialnym kandydatem do przejęcia władzy. Albo przywódcą któ-
regoś z potężnych gangów przemytniczych, jeżeli już o tym mowa... W tej chwili jed-
nak nie mamy wyboru - dodał po chwili, przełączając obraz, wyświetlany na ekranie
monitora, znów na informacje, przekazywane przez komputer nawigacyjny, i zdumie-
wając się, że Cray w ogóle udało się naprawić to wszystko.
Potężnie zbudowani, podobni do wieprzy, prymitywni i wojowniczy, Gamorreanie
mieli zwyczaj żyć wszędzie tam, gdzie żyzna gleba pozwalała im zająć się uprawą roli,
dzika zwierzyna polowaniami, a kamienie i odłamki skał rzucaniem w przedstawicieli
innych plemion. Jeżeli mogli wybierać, woleli mieszkać w sąsiedztwie gęstych lasów;
najchętniej takich, w których rosło wiele grzybów. Drzewa w lesie otaczającym nie-
wielką, wypaloną przez szalejący pożar polanę, na której Luke posadził „Drapieżnego
Ptaka", były potężne, bardzo wysokie i stare. Przypominały drzewa rosnące w ithoriań-
skich tropikalnych lasach, ale wydawały się jeszcze bardziej majestatyczne. Luke czuł
się zaniepokojony głuchą, dzwoniącą w uszach ciszą panującą w mrocznym cieniu pod
ich skórzastymi liśćmi.
- Baza powinna być gdzieś tam - oznajmił, siadając dosyć szybko na stopniach
awaryjnej schodni zwiadowczego krążownika - rampa nie dawała się opuścić - i poka-
zując w kierunku pomarańczowej tarczy słońca, które właśnie wychynęło znad hory-
zontu. Pomimo całej energii Mocy, jaką potrafił zgromadzić, nadal czuł zawroty głowy
i nudności. I chociaż jego płuca goiły się całkiem szybko, wciąż jeszcze odczuwał ból
podczas oddychania. - To niedaleko, a wskazania czujników, reagujących na obecność
źródeł energii, nie były na tyle duże, aby spodziewać się energetycznych barier albo
stanowisk silnej artylerii.
- Czy nie powinni byli wznieść energetycznych barier, jeżeli te okolice są za-
mieszkiwane przez Gamorrean? - zdziwiła się Cray.
Podobnie jak Luke, zdjęła termiczny kombinezon i przebierała zwinnymi palcami
pośród włosów, starając się jak najszybciej uczesać jasne pasma. Całkiem niezła
sztuczka, zważywszy na fakt, że nie dysponuje lustrem - pomyślał Skywalker, trochę
rozbawiony. Zapewne nikt oprócz niej nie potrafiłby tego dokonać.
- Gamorreanie mogli jeszcze nie skolonizować tego kontynentu.
Barbara Hambly
47
Luke zatoczył łuk wyciągniętą ręką. Podmuchy łagodnego wiatru kołysały długimi
źdźbłami trawy, ciemnoniebiesko-zielonej jak wszystkie inne rośliny na tym świecie,
skąpanym w blasku bursztynowego słońca. Jego złociste promienie wcale nie napawały
grozą. Wręcz przeciwnie, tchnęły spokojem i ciszą. Nagle stado spłoszonych dwunoż-
nych stworzeń, czerwono-żółtych i sięgających najwyżej do kolan Luke'a, poderwało
się zza pnia zwalonego drzewa. Po chwili, gwiżdżąc i szczebiocząc, zniknęło w gęstwi-
nie.
- Z uwagi na to możemy się spodziewać, że natrafimy na kolonię istot należących
do zupełnie innej rasy - ciągnął mistrz Skywalker. - Raporty na temat tego świata nie
były uaktualniane od co najmniej pięćdziesięciu lat.
- Otworzyliśmy pokrywy luków części silnikowej, panie Luke^! - Na szczycie
schodni pojawili się Threepio i Nichos. Obie metalowe powłoki androidów, złocista i
srebrzysta, były powyginane i w wielu miejscach poplamione smugami smarów. - Do
tej pory większość gazów chłodzących zdążyła ulotnić się do atmosfery.
Wstrząs, wywołany trafieniem przez ostatnią plazmową błyskawicę i bryły roz-
trzaskanej asteroidy, spowodował zaklinowanie się pokryw luków przedziału silniko-
wego. Mając na uwadze dokuczające mu raz po raz fale nudności, Luke doszedł do
wniosku, że najlepiej będzie powierzyć otworzenie klap obu androidom. Mimo wszyst-
ko, nie potrzebowały masek filtracyjnych, a co najważniejsze, dysponowały większą
siłą. W tym czasie Luke mógłby wyruszyć na krótki rekonesans, by zapoznać się z
okolicą lądowiska.
Okazało się jednak, że wewnątrz przedziału silnikowego panuje bałagan niemoż-
liwy do opisania.
- Będziemy potrzebowali mniej więcej trzydziestu metrów kabla numer osiem, a
także kilkunastu kompletów złączy do przewodów wielożyłowych - oświadczył jakieś
pół godziny później Luke, ostrożnie wyślizgując się z luku mrocznego przedziału. We
wnętrzu nie świecił się żaden panel jarzeniowy. Przyprawiająca o klaustrofobię komora
była oświetlona jedynie blaskiem szeregów alarmowych lampek dołączonych do rezer-
wowej baterii typu Scalę-10. -Przypuszczam, że z resztą napraw sam sobie poradzę.
Lepiej, żeby była to prawda - pomyślał ponuro, słysząc echo słów Leii, od którego
poczuł ciarki na plecach. Jego siostra oświadczyła, że pośród tysięcy nie zamieszka-
nych światów można bardzo łatwo się zagubić.
Cray wychyliła głowę z obudowy kryjącej wnętrzności nawigacyjnego komputera.
- Ja także będę potrzebowała kilku takich kompletów, a poza tym co najmniej kil-
kunastu metrów płaskiego przewodu dwunastożyłowego... Nic ci nie jest, Luke'u?
Ujrzała, że mistrz Skywalker, który właśnie się prostował, zachwiał się i oparł o
działową ściankę, by po chwili usiąść na progu luku. Na jego szarej jak popiół i spoco-
nej twarzy pojawił się jednak lekki uśmiech.
Mistrz Jedi zaczął skupiać energię Mocy we własnym ciele. Zwracał szczególną
uwagę na chemiczne przemiany zachodzące w mózgu i uszkodzone naczynia włosko-
wate w płucach. Starał się odprężyć, by w ten sposób przyspieszyć odradzanie się ko-
mórek i tkanki. Czuł się zmęczony.
- Za chwilę dojdę do siebie.
Dzieci Jedi
48
Proszę, niech w tej bazie nie spotkamy żadnych wrogo nastawionych przemytni-
ków - pomyślał, rozpaczliwie starając się zebrać wszystkie siły, których tak bardzo
potrzebował. - Proszę, niech to nie będzie żadna tajna baza któregoś z imperialnych
lordów. Ani ukryta kopalnia, gdzie wykorzystuje się pracę niewolników. Ani też zama-
skowana placówka naukowo-badawczą, prowadzona przez jakąś diabelską siłę, o której
istnieniu nigdy nie słyszeliśmy...
Gdyby miało dojść do jakiejkolwiek walki - choćby tylko niewinnej potyczki - nie
sądził, że potrafiłby stawić czoło wrogom.
Cray nigdy jeszcze nie brała udziału w prawdziwej walce. Threepio został zapro-
jektowany do wykonywania całkiem innych zadań, a Nichos...
Bez względu na to, co się stanie, musi powrócić z wiadomością, że w Mgławicy
Stokrotka z pewnością kryje się coś dziwnego. Coś niebezpiecznego...
- Luke'u?
Uzmysłowił sobie, że znów omal nie stracił przytomności. Otworzył szeroko oczy
i ujrzał klęczącą przed nim Cray... dwie Cray kierujące na niego zaniepokojone oczy.
W ciemnym wnętrzu przedziału wciąż jeszcze wyczuwało się ciepło promieniujące od
silników, ale nawet ono nie mogło być odpowiedzialne za wrażenie, że dusi go coś
mrocznego... coś gorącego, mimo iż stopy i dłonie miał całkiem zimne.
Naczynia włoskowate. Leczenie. Gojenie.
- Dlaczego nie chcesz pozwolić mnie i Nichosowi wyprawić się na poszukiwania
źródła tego sygnału?
Luke ciężko westchnął. Pomyślał, że bardzo chciałby im na to pozwolić.
- Przypuszczam, że będziecie potrzebni bardziej tu niż gdzie indziej - odparł.
Rzecz jasna, nieznane bazy na odległych planetach zamieszkiwali także dobrzy lu-
dzie, życzliwi, spieszący innym na ratunek... Proszę, spotkajmy właśnie takich ludzi...
Mimo to nie opuszczało go przeczucie, że może wydarzyć się coś złego. Miał wra-
żenie, że pełznie w jego stronę jakaś mroczna ciemność.
- Im szybciej wyślemy tę wiadomość, tym lepiej. - Młoda kobieta nie dawała za
wygraną. - Bez względu na to, co kryje się w środku tej mgławicy, nie możemy dopu-
ścić, żeby dowiedzieli się o tym imperialni lordowie. A ryzyko, że do tego dojdzie, z
każdą godziną jest coraz większe. Odnajdę ten obóz, osadę, czy czymkolwiek może być
ta baza, poproszę o potrzebne części i wezwę kogoś na ratunek. W tym czasie ty trochę
odpoczniesz, a kiedy odzyskasz siły, zajmiesz się naprawami.
Luke czuł, że w jego głowie huczy jak w ulu. Usiłując odzyskać zdolność oddy-
chania, znów oparł się plecami o działową ściankę. Nie zgadzam się - pomyślał. - A co
będzie, jeżeli w tym obozie albo otaczających go lasach czai się jakieś niebezpieczeń-
stwo?
Sczerniałe, zwęglone moduły... rozerwane węże i przewody zwieszające się jak
nieżywe kończyny... otwarte luki systemów akceleratora sprężania i żyrograwitacyjne-
go... Luke miał wrażenie, że to wszystko łagodnie się kołysze, jakby cały statek pływał
po głębokiej wodzie. Górnicy w jego mózgu włączyli świdry i młoty i ponownie zajęli
się kruszeniem litej skały. Sama myśl o tym, żeby wstać albo przejść te dwa, a może
trzy kilometry dzielące go od źródła sygnału, przyprawiła go o kolejną falę nudności.
Barbara Hambly
49
Uczynię to - powiedział sobie z ponurą determinacją. Uczynię to, korzystając z energii
Mocy.
- Przypuszczam, że będziecie mnie potrzebowali - odpowiedział.
Wyciągnął rękę i zacisnął zęby, starając się zwalczyć nudności. Cray pomogła mu
wstać, a potem przejść przez właz po prętach, podobnych do szczebli drabiny.
- Skąd wiesz, że może nam grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo? - zapytała.
- Nie wiem tego - odparł łagodnie Skywalker. - Myślę tylko, że możemy wpaść w
tarapaty. Wyczuwam coś nieokreślonego...
Oboje przeszli przez otwór włazu i znaleźli się na mostku. Odwrócili się... i
stwierdzili, że wpatrują się w lufę blasterowego karabinu trzymanego przez zakutego w
biały pancerz imperialnego szturmowca.
Zanim dłoń Cray miała czas sięgnąć po mały blaster, Luke wyciągnął swoją i
obejmując kobietę w pasie, chwycił za nadgarstek.
- Cray, nie rób tego!
Szturmowiec zesztywniał, ale Skywalker uniósł obie ręce, pokazując, że nie ma
broni. Po chwili Cray poszła w jego ślady. Luke pomyślał, że gdyby jednak spróbowała
posłużyć się świetlnym mieczem, imperialny żołnierz mógłby trafić jednym strzałem i
jego, i ją. Nie wiedział, ilu innych szturmowców dostało się na pokład „Drapieżnego
Ptaka".
Z głośnika, umieszczonego we wnętrzu przypominającego czerep hełmu, odezwał
się bezosobowy głos:
- Ujawnijcie, jak się nazywacie i w jakim celu przylecieliście.
Cray i Luke cofnęli się o krok, ale oparli się plecami o ścianę. Mistrz Jedi poczuł,
że ogarnia go kolejna fala nudności. Próbował ją pokonać. Usiłował skupić tyle energii
Mocy, żeby wyrwać blasterowy karabin z palców mężczyzny, gdyby musiał. Obawiał
się jednak, że w tej chwili przekraczało to jego siły.
- Jesteśmy kupcami - odparł. - Zabłądziliśmy, a nasz statek został poważnie
uszkodzony...
Ujrzał nagle przed oczami ciemność, a w następnej sekundzie poczuł, że kolana
uginają się pod ciężarem jego ciała. Cray usiłowała go podtrzymać... Niespodziewanie
szturmowiec rzucił karabin na płyty pokładu, podbiegł do nich i chwycił ramię Luke'a.
- Jesteś ranny - powiedział, pomagając Skywalkerowi usiąść i klękając obok niego.
Nichos i Threepio, mający ręce zajęte potrzebnymi do naprawy częściami i podzespo-
łami, wyszli z ładowni i stanęli na mostku. W osłupieniu spoglądali, jak szturmowiec
zdejmuje hełm i ukazuje miłą, chociaż pooraną bruzdami czarną twarz okoloną długimi
siwymi włosami i porośniętą równie długą zmierzwioną brodą.
- Och, biedacy, wygląda na to, że przeszliście przez prawdziwe piekło - powie-
dział. - Chodźcie ze mną do obozu. Przygotuję wam coś do zjedzenia i zaparzę herbatę.
Kiedy zdjął połyskujący biały pancerz, Triv Pothman okazał się szczupłym, silnie
umięśnionym, liczącym sobie nieco ponad pięćdziesiąt lat mężczyzną, który jednak
szczerze przyznawał, że „wilgoć zaczyna wchodzić w jego kości, przez co nie jest już
taki szybki jak kiedyś". Gestem wskazał zastawione innymi pancerzami półki, ustawio-
Dzieci Jedi
50
ne wzdłuż zakrzywionej wewnętrznej ściany domu - niewysokiej białej, automatycznie
rozstawiającej się kopuły. Jej zewnętrzną powierzchnię, porośniętą czarnymi i łososio-
wymi mchami, szpeciły zacieki wody deszczowej i plamy brudu, jaki nagromadził się
w ciągu wielu lat od chwili ustawienia. Niewielką polanę, pełniącą kiedyś funkcję im-
perialnego lądowiska o standardowej wielkości, porastały teraz drzewa i krzaki, które
odrosły od pieńków i korzeni dawno ściętych, ale nie wykarczowanych roślin. Prze-
wrócone i pochylone słupki czegoś, co służyło przed laty jako ochronny płot, porastały
teraz pnącza dzikiego wina.
- Było nas tutaj czterdziestu pięciu. - W głosie mężczyzny zabrzmiało coś na
kształt dumy. - Czterdziestu pięciu, a zostałem tylko ja. Większość zginęła, zabita przez
Gamorrean, jeżeli nie liczyć tamtej zażartej walki, jaką stoczył dowódca z Killiumem
Nebem i grupą jego ludzi przed... Nieważne, to wydarzyło się przed wielu laty i kosz-
towało życie wielu dobrych ludzi.
Z ubolewaniem pokręcił głową, po czym nalał trochę wrzątku z kociołka, zawie-
szonego nad ogniskiem, do czajniczka z dziobkiem, wykonanego z malowanej terakoty.
W powietrzu pod kopułą rozszedł się aromat leczniczych ziół.
- A teraz jestem sam jak palec - ciągnął mężczyzna. - Tylko to po nich zostało.
Stary automat medyczny znajdował się w o wiele lepszym stanie niż aparatura, ja-
ką dysponował „Drapieżny Ptak", nawet zanim została roztrzaskana i zniszczona, po-
dobnie jak większość innego sprzętu w pokładowym ambulatorium zwiadowczego
krążownika. Pothman zaaplikował Luke'owi kolejne dwie ampułki środka przeciw-
wstrząsowe-go -oprócz tych, które dała mu Cray kilka minut po ostatnim trafieniu stat-
ku - po czym podłączył na pół godziny do terapeutycznego respiratora, który, jakimś
dziwnym cudem, nadal funkcjonował. Mistrz Skywalker był za to bardzo wdzięczny,
chociaż musiał oddychać przez specjalną maskę zakrywającą dolną połowę jego twa-
rzy. Z czasów, kiedy latał jako pilot rebelianckiej floty, wiedział aż za dobrze, że rannej
osobie powinno się udzielić pierwszej pomocy jak najszybciej. W przeciwnym razie
stan zdrowia ofiary ulegał szybkiemu pogorszeniu, gdyż odporność organizmu zmniej-
szała się z każdą chwilą.
Mimo to nie mógł powstrzymać się od przekornej radości. Nigdy w życiu nie spo-
dziewał się, iż będzie wdzięczny Imperium za to, że zaopatrywało swoich szturmow-
ców w najlepszy sprzęt medyczny i urządzenia.
Pomiędzy uniesionymi zasłonami, wiszącymi w drzwiach kopuły, pojawiła się
uskrzydlona jaszczurka. Pothman oderwał kawałek skórki razowej bułeczki; jednej z
tych, jakie upiekł na cześć gości, i rzucił w jej stronę. Stworzenie bezgłośnie podbiegło
do okrucha pieczywa. Pochwyciło go i zaczęło skubać, raz po raz kierując na siwowło-
sego pustelnika czarne oczy błyszczące jak paciorki.
- Cieszę się, że znów mogę oglądać istoty ludzkie. - Pothman wręczył talerz z bu-
łeczkami i miodem Cray siedzącej obok Luke'a, który leżał na pryczy szturmowca. -
Tym bardziej że jedną z nich jest młoda i piękna kobieta.
Cray wyprostowała się z godnością i właśnie miała oświadczyć, że nie jest żadną
młodą i piękną kobietą, tylko panią profesor, wykładającą w Instytucie Magrody'ego,
ale Luke wyciągnął rękę i lekko dotknął jej ramienia.
Barbara Hambly
51
Tymczasem szturmowiec odwrócił głowę i zaczął się wpatrywać w rzędy hełmów,
ułożonych pod ścianą. Były to czerepy starszego typu niż te, które znał mistrz Jedi,
mające wydłużoną część przednią, zapewne w tym celu, aby znalazło się więcej miej-
sca dla większych respiratorów. Nad oczodołami widniały rzędy czarnych czujników.
- Uwielbiali walczyć z Gamorreanami - westchnął Pothman. -Wyruszali do walki,
jakby szli na przyjęcie. Zrezygnowaliby z obiadu, byle tylko móc zmierzyć się z nimi. -
Uśmiechnąwszy się szeroko, ukazał białe zęby. - Rzecz jasna, w tamtych czasach ja
także nie stroniłem od dobrej walki.
- A później, kiedy wszyscy inni zginęli, sam walczyłeś z Gamorreanami? - zapytał
Luke.
Ostrożnie ściągnął maskę respiratora i kilka razy głęboko odetchnął, chcąc napeł-
nić płuca aromatycznym świeżym powietrzem. Zakręciło mu się w głowie, ale nie po-
czuł już tak silnego bólu. Pomyślał - miał nadzieję - że jakoś wytrzyma, dopóki znów
nie znajdą się w cywilizowanym świecie. Odwrócił głowę i zaczął rozglądać się po
przestronnym wnętrzu kopuły. Zauważył gliniane naczynia stojące na regałach, potrza-
ski sporządzone ze ścięgien gadów i fragmentów mocowań silników, a także jedno-
włóknowe żyłki do wędek, które z całą pewnością stanowiły kiedyś element standar-
dowego wyposażenia imperialnej bazy. W pobliżu drzwi stało również prymitywne
jednoczółenkowe krosno, sporządzone z różnych rurek i elementów konstrukcyjnych.
Na czółenku było widać kilkunastometrowy odcinek samodziałowej przędzy.
- Och, wielkie nieba, skądże znowu! - żachnął się Pothman. Wręczył gościowi fili-
żankę herbaty: ziołowej, aromatycznej, gorącej i, jak wyczuwał Luke, mającej właści-
wości lecznicze. Mistrz Jedi, który nie zauważył nigdzie pieca do wypalania gliny,
zaczął się zastanawiać, skąd mogły się wziąć u pustelnika gliniane naczynia i przędza
na czółenku. Teraz, kiedy Pothman zdjął biały pancerz, pozostał w ufarbowanych na
brązowo i zielono szatach, ozdobionych na piersi, rękawach i brzegach drobiazgowo
dokładnymi wizerunkami przedstawiającymi okazy miejscowej flory i fauny.
- Zostałem dosyć szybko wzięty do niewoli. Gamorreanie zabrali wszystkie nasze
blastery i karabiny, ale potrzebowali kogoś, kto umiałby je naprawiać. Później jednak,
kiedy wyczerpały się ogniwa, nie strzegli mnie tak pilnie. Wygląda na to, że Imperator
dawno zapomniał o naszej tajnej misji. Nie wiecie przypadkiem, czy nie zmienił pla-
nów?
- Misji?
Luke usiadł i zaczął popijać herbatę. Zrobił wszystko, co mógł, żeby pytanie za-
brzmiało niewinnie. Od dawna miał w tym dużą wprawę.
- „Oko Palpatine'a". - Pothman otworzył jakąś szufladę i do przyniesionego worka
zaczął pakować wiązki przewodów i kabli, złącza, zapasowe płytki do rejestrowania
danych i narzędzia. - Taki kryptonim nadano naszej tajnej misji. Scuttleburt powiedział,
że biorą w niej udział prawie dwie kompanie szturmowców, ale rozproszonych po kilku
miejscach, tak by nikt niczego nie podejrzewał, niczego nie wiedział. Umieścili nas w
różnych bazach, założonych na najbardziej odludnych planetach, jakie mogli znaleźć.
Mieliśmy zostać później przetransportowani na pokład największego, najniebezpiecz-
niejszego, najbardziej tajnego okrętu, jaki kiedykolwiek zbudowano. Superstatku, su-
Dzieci Jedi
52
perpancernika, prawdziwej bojowej stacji o rozmiarach księżyca... Takiej, której zbli-
żania się nieprzyjaciel nie zauważy, dopóki nie stanie się za późno.
- Jaki nieprzyjaciel? - zapytał łagodnie mistrz Jedi. Zapadła chwila ciszy, zakłóca-
nej jedynie szumem liści drzew rosnących w pobliżu kopuły i cichym klekotem wielo-
krotnie naprawianych urządzeń Pothmana - dźwięków, które przypominały Luke'owi
czasy dzieciństwa, spędzonego na Tatooine.
Stary szturmowiec przez kilka chwil się nie odzywał. Siedział, odwrócony plecami
do gości, wpatrzony w worek i otwartą szufladę.
- Nie wiedzieliśmy tego - odezwał się w końcu. - Nikt tego nam nie powiedział.
Sądziłem wówczas, że może chodzić o... No cóż, musieliśmy wykonywać rozkazy.
Teraz zaś...
Pothman odwrócił głowę. Na jego twarzy malował się niepokój.
- Domyślam się, że coś musiało potoczyć się nie tak, jak planowano. Widocznie
jednak ktoś dowiedział się o naszej misji, chociaż wydawałoby się, że to niemożliwe;
że jedyną osobą, która wie o niej wszystko, jest sam Imperator. Jeszcze zanim upłynął
pierwszy rok naszego pobytu w tej bazie, zacząłem się jednak zastanawiać, czy przy-
padkiem i Imperator o tym nie zapomniał. Kiedy zobaczyłem wasz statek, chyba obu-
dziła się we mnie nadzieja, że może w końcu sobie przypomniał... i że wysłał zwiadow-
ców, aby przekonali się, co zostało z bazy.
Wielkie dłonie mężczyzny w zadumie przebierały w przegródce z różnymi rze-
mieniami.
- Jeżeli jednak nie przysłał was Imperator... - ciągnął po chwili Pothman. - Widzi-
cie, jestem pewien tylko jednego. Ktokolwiek odwołał albo zaprzepaścił misję, uczyni
teraz wszystko, żeby nikt nigdy się o niej nie dowiedział. A to znaczy, że mogę być dla
niego niewygodnym świadkiem.
Przerzucił pas worka przez ramię, po czym wstał i podszedł do starannie zaścielo-
nej pryczy, przykrytej puchową kołdrą i srebrzystym leczniczym kocem, na którym
leżał przedtem Skywalker.
- Sygnały mojej stacji nie są na tyle silne, żeby dotarły do kogokolwiek znajdują-
cego się w dużej odległości. Jeżeli jednak udałoby się nam naprawić silniki waszego
statku, może moglibyście podrzucić mnie na jakąś odległą planetę, na której mógłbym
się ukryć? Cieszę się, że znów mogę oglądać ludzkie twarze. Widzicie, byłem kompa-
nijnym zbrojmistrzem, ale wiem, że przez te lata wszystko musiało ulec dużym zmia-
nom. Mam jednak dwie zdrowe ręce i umiem się nimi posługiwać. Nauczyłem się, jak
być dobrym kucharzem. Znajdę jakąś pracę, mimo iż upłynęło tyle czasu.
Żadnych warunków - pomyślał zaskoczony Luke. - Żadnego: „Zabierzecie mnie z
tej skalnej bryły, gdyż w przeciwnym razie nie pożyczę wam nawet śrubokręta". Męż-
czyzna proponował wszystko za darmo. Nie oczekiwał niczego w zamian.
- To prawda, upłynęło wiele lat - odparł cicho. - Imperator nie żyje, Triv. Impe-
rium rozpadło się. Możemy zabrać cię z powrotem do domu albo dokąd zechcesz; na
jeden ze światów należących do Nowej Republiki albo inny, na którym znajdziesz sta-
tek lecący do centrum galaktyki. Dokądkolwiek zechcesz.
Barbara Hambly
53
- Jesteśmy zgubieni!
See-Threepio odwrócił się od płyt czołowych wskaźników ciśnienia w zbiornikach
tlenu, z wolna napełniających się ożywczym gazem. Popatrzył na Nichosa stojącego w
wysokiej po kolana trawie i pieczołowicie wpuszczającego do otworów porcje szczeli-
wa typu Spatch-Cote. Zewnętrzny pancerz kadłuba został przedziurawiony w kilkuna-
stu miejscach. I chociaż przestrzeń między kadłubem zewnętrznym a wewnętrznym
automatycznie wypełniła się uszczelniającą pianką, a mężczyzna-android załatał
wszystkie otwory w powłoce wewnętrznej jeszcze podczas lotu na Pzob, zewnętrzny
pancerz musiał być absolutnie szczelny, jeżeli chcieli marzyć o dokonaniu skoku w
nadprzestrzeń.
- Pan Luke i doktor Mingla z pewnością wpadli w jakąś zasadzkę! - Złocisty an-
droid machnął ręką, w której nie trzymał kulistego nieporęcznego dozownika typu Spa-
tch-Cote. - Każdy szturmowiec musi korzystać ze wsparcia kolegów pełniących służbę
w bazie, ukrytej pośród pasa asteroid! Ostrzegałem ich. W standardowych imperialnych
bazach zazwyczaj pełnią służbę trzy kompanie. Nawet więcej, jeżeli bazę urządzono na
takim pustkowiu! Co będą mogli zrobić, jeżeli pan Luke jest ciężko ranny, a przyjdzie
im walczyć z pięciuset czterdziestoma szturmowcami naraz? Nie licząc androidów
tropiących, robotów do przesłuchań, aparatury obserwacyjnej i zautomatyzowanych
pułapek?
- Czujniki nie wskazywały, żeby ukryta baza dysponowała mocą, wystarczającą do
zasilenia tych wszystkich urządzeń - zauważył Nichos, zamykając zawór, umieszczony
na obudowie zbiornika szczeliwa.
- Ukryta baza z pewnością zadbałaby o to, żeby ukryć prawdziwą wartość zuży-
wanej mocy! - odparł zrozpaczony Threepio. -Zostaniemy rozebrani na moduły, oddani
na złom, a może wysłani do kopalń piasku na Neelgaimonie albo zatrudnieni jako nie-
wolnicy w orbitalnych fabrykach krążących wokół Ryloonu! A jeżeli brakuje im części
zamiennych, zostaniemy...
- Ja zostanę. - Nichos wyjął dozownik z rąk Threepia i ruszył wzdłuż pokiereszo-
wanego białego kadłuba „Drapieżnego Ptaka", by po chwili wsunąć wylot dyszy do
kolejnego otworu. - Postąpiliby nierozsądnie, gdyby ciebie rozebrali. Co innego, jeżeli
chodzi o mnie...
Kiedy mężczyzna-android przebywał w towarzystwie Luke'a i Cray albo innych
kolegów z akademii na Yavinie Cztery, zazwyczaj układał rysy twarzy w tak zapro-
gramowany sposób, aby zgadzały się ze słowami. Threepio zauważył jednak, że kiedy
Nichos rozmawiał z innymi androidami, na ogół nie zawracał sobie głowy takimi drob-
nostkami. Teraz także ani jego oczy, ani ton głosu nie dowodziły, że jest zasmucony.
- Ty i Artoo-Detoo zostaliście zaprojektowani i zaprogramowani do wykonywania
określonych czynności - ciągnął beznamiętnie Nichos. - On jest robotem zdolnym do
naprawiania i rozumienia innych mechanizmów, a ty androidem protokolarnym, znają-
cym wiele różnych języków i zwyczajów obcych istot. Mnie zaprogramowano jednak
tylko po to, żebym był sobą. Żebym odtwarzał wszystkie odruchy i całą pamięć poje-
dynczej, ściśle określonej istoty ludzkiej. Żebym dysponował całym doświadczeniem,
Dzieci Jedi
54
zgromadzonym podczas jej życia. Jeżeli weźmiesz pod uwagę wszystkie argumenty,
będziesz musiał przyznać, że ta wiedza nie przyda się nikomu innemu.
Threepio umilkł. Domyślał się, że Nichos nie oczekuje żadnej odpowiedzi. Roz-
mowy, prowadzone między androidami, ograniczały się do najważniejszych spraw i nie
obfitowały w żadne uprzejmości. Co innego, gdyby prowadził rozmowę z człowiekiem.
Może wówczas uznałby za stosowne zdobyć się chociaż na zdawkowe zaprzeczenie.
Wiedział jednak, że Nichos ma stuprocentową rację.
- Widzisz zatem - ciągnął mężczyzna-android -jeżeli, jak mówisz, Luke i Cray
wpadli w zasadzkę, a ty i ja zostaniemy za chwilę pochwyceni, z nas dwóch prawdopo-
dobnie tylko ja jestem zgubiony. Przypuszczam, że grubość pancerza w miejscu tego
wgniecenia jest trochę za mała.
Artoo-Detoo - czy jakikolwiek inny robot spośród wielu, jakie znał Threepio - nie
potrafiłby tego stwierdzić bez dokonania dokładnego pomiaru za pomocą wiroprądo-
wego mikrometru. Złocisty android przekonał się jednak, że często ludzie potrafili nie
tylko podawać „na oko" wartości takich pomiarów, ale co więcej, chociaż nie istniały
po temu żadne logiczne przesłanki, bardzo często czynili to ze zdumiewająco dużą
dokładnością.
Właśnie zaczął obliczać prawdopodobieństwo zaistnienia faktów, które pozwoli-
łyby Nichosowi na wydanie takiego orzeczenia, kiedy nagle jakiś głos, dobiegający od
strony przeciwległego krańca łąki, zawołał:
- Threepio!
Protokolarny android odwrócił się i z prawdziwą ulgą zauważył doktor Minglę i
Luke'a - i to idącego o własnych siłach, a nie transportowanego na antygrawitacyjnych
noszach, na których zniesiono go z pokładu „Drapieżnego Ptaka". Towarzyszył im
dziwny samotny szturmowiec, który zakradł się na pokład statku, kiedy on i Nichos
przebywali w ładowni. Mężczyzna pozbył się białego pancerza i blastera, a zamiast
nich miał teraz łuk i kołczan wypełniony strzałami. Był ubrany w strój, sporządzony z
włókien jakichś roślin, charakterystyczny dla istot należących do prymitywnej rasy.
Oznaczało to, że okolice były zamieszkane przez plemiona prymitywnych istot,
zapewne Gamorrean, wrogo nastawionych do wszystkich obcych. Tacy z pewnością
bardzo chętnie rozebraliby na części nie tylko oba androidy, ale również cały statek.
Tak czy owak, byli zgubieni.
Gamorreanie pojawili się na długo przedtem, zanim została ukończona chociażby
połowa prac przy naprawach silnika, koniecznych, żeby statek mógł wystartować. Mi-
mo bólu nadal pulsującego w głowie, Luke przeczuwał, że się pojawią. Miał wrażenie,
że czasu zostawało coraz mniej, i że jakiś wewnętrzny głos usiłuje mu coś powiedzieć.
Z początku nie zrozumiał jednak, o co chodzi. Był zajęty kierowaniem Mocy do ośrod-
ków ciała, wymagających leczenia, a poza tym wciąż odczuwał zawroty głowy. Leżał
na plecach pod jakąś konsoletą należącą do wyposażenia mostka i posługując się elek-
trycznymi chwytakami, badał, które złącza są wciąż zdolne do przewodzenia prądu. W
pewnej chwili odłożył jednak chwytak, odprężył się i pozwolił, by jego umysł wypełnił
Barbara Hambly
55
się wizerunkami. Zobaczył sylwetki pokracznych istot, ukradkiem przemykających w
ciemnościach lasu od jednego pnia potężnego drzewa do drugiego.
- Będziemy mieli towarzystwo - mruknął do siebie. Ostrożnie wyślizgnął się spod
konsolety i jak najszybciej mógł, dołączył do Cray i Nichosa, którzy wychyleni przez
awaryjny boczny luk, naprawiali stabilizator.
Natychmiast zorientował się, że Cray także coś wyczuła.
- Zostawcie to - powiedział. - Wracajcie na pokład statku.
Jakaś strzała roztrzaskała się o pokrywę luku o kilka centymetrów od jego głowy.
Luke obrócił się w stronę, skąd przyleciała, ale w tej samej chwili wydało mu się, że
cały świat zawirował przed jego oczami. Mimo to posłał laserową błyskawicę, mierząc
w skraj lasu, tylko po to, żeby zmusić napastników do ukrycia się za drzewami. Kiedy
pierwsza grupa tubylców zaczęła wysypywać się na polanę, właśnie znikał w głębi
luku.
Gamorreanie, porównywani z istotami pochodzącymi z bardziej cywilizowanych
światów, na ogół wydawali się niezgrabni i powolni. Było to po części spowodowane
ich głupotą. Świnioludzie niewiele rozumieli z otaczającego ich świata i kiedy nie
umieli rozstrzygnąć, czy jakiś przedmiot nie mógłby zostać użyty jako broń podczas
walki, po prostu przewracali go albo niszczyli. Jednak w porastających prymitywne
światy lasach, w których czuli się jak ryby w wodzie, obdarzeni potężnymi, silnie
umięśnionymi ciałami Gamorreanie potrafili poruszać się zdumiewająco szybko. Ocie-
kających śliną świńskich twarzy nie rozjaśniał choćby przelotny błysk inteligencji.
Żaden zresztą nie był potrzebny.
Istoty zobaczyły, co chciały. Rzuciły się do ataku.
O zamkniętą pokrywę luku uderzyło kilka siekier i kamieni. Luke potknął się, lek-
ko zamroczony, ale Cray i Nichos ujęli go pod ręce i niemal ciągnąc korytarzem, po-
mogli dojść na mostek. Triv Pothman, nachylony nad pulpitem głównej konsolety,
zerkał przez transpastalowy iluminator, chcąc przyjrzeć się napastnikom atakującym
kadłub statku.
- To plemię Gakfeddów - oznajmił spokojnie ekspert od kontaktów z tubylcami. -
Widzicie tego ogromnego gościa? To Ugbuz. Samiec alfa.
Ogromny, podobny do odyńca Gamorreanin raz po raz wymierzał potężne ciosy w
pokrywę luku siekierą, sporządzoną z kawałka ubrudzonego durastalowego pancerza,
osadzonego na wykonanym z bardzo twardego drewna trzonku grubości nogi Luke'a.
Hełm tubylca był ozdobiony barwnym pióropuszem i kawałkami wyschniętej skóry, w
których Skywalker rozpoznał po jakimś czasie uszy innych Gamorrean.
- A tamten, noszący naszyjnik z mikroobwodów scalonych, to Krok, młodszy mąż
małżonki Ugbuza, Bullyak - stwierdził Pothman. - O ile dobrze znam Bullyak, właśnie
w tej chwili obserwuje z lasu przebieg walki.
- Znasz ich? - zapytała zdumiona Cray. Siwowłosy mężczyzna lekko się uśmiech-
nął.
- Oczywiście, moja piękna pani. - Wciąż jeszcze trzymał miernik i spawarkę, któ-
rymi się posługiwał, kiedy Luke zszedł na dół, żeby ostrzec pozostałych. - Przez prawie
dwa lata byłem niewolnikiem w ich wiosce. Za chwilę zobaczymy resztę... O, już idą.
Dzieci Jedi
56
Druga fala napastników wyłoniła się z lasu po przeciwnej stronie polany. Tworzy-
ła ją grupa tak samo brudnych, zaślinionych i porośniętych zmierzwioną sierścią świń-
skich istot. Wszyscy byli odziani w naszpikowane guzami pancerze, sporządzone po
części z barwnej skóry jakichś gadów, a po części z kawałków metalu. Te ostatnie mu-
siały zostać znalezione albo ukradzione na terenie imperialnej bazy, która od trzydzie-
stu lat gniła, zapomniana w gęstej dżungli.
- To są Klaggowie - oznajmił Pothman. - Popatrzcie, tam, między drzewami... To
Mugshub, ich matriarchini. Podobnie jak Bullyak, chce być pewna, że wojownicy w
ferworze walki nie uszkodzą niczego wartościowego. A obok niej... - Zacisnął palce w
pięść i wykonał gest, jakby napinał mięśnie ramienia. - Walka nie byłaby prawdziwą
walką, gdyby nie przyglądały się jej dziewczyny.
Druga grupa Gamorrean zaatakowała pierwszą, zajętą obijaniem kadłuba „Dra-
pieżnego Ptaka". Ugbuz i pozostałe knury natychmiast odwrócili się, żeby stawić czoło
nowo przybyłym tubylcom. Po chwili między obiema grupami toczyła się zażarta wal-
ka.
- Po tym, jak uciekłem od Gakfeddów, pochwycili mnie Klaggowie - odezwał się
Pothman. - Trzymali mnie prawie rok jako niewolnika. To straszne istoty, nie wiadomo,
które gorsze.
Pięcioro pasażerów statku - Luke, Pothman, Cray, Nichos i Threepio - zbliżyło się
do konsolety i zaczęło spoglądać przez iluminator na zawziętą walkę toczącą się obok
statku.
- Możemy wrócić do naprawiania silników - odezwał się po kilku chwilach Poth-
man. - Gamorreanie w żaden sposób nie wejdą na pokład statku. Jestem pewien, że
będą walczyli ze sobą tak długo, aż zapadną zupełne ciemności. Wówczas włączymy
reflektory i zajmiemy się naprawą kadłuba.
- Nie widzą dobrze w ciemnościach? - domyśliła się Cray.
Dostrzegła, jak Ugbuz pochwycił mniejszego knura za barki i siedzenie, po czym
rzucił na innych, ignorując ulewę strzał i kamieni, sypiących się ze wszystkich stron jak
ponury grad.
Pothman sprawiał wrażenie zaskoczonego.
- Nie, nadejdzie pora kolacji - odparł.
W tej samej chwili pole walki pogrążyło się w cieniu.
Chmura-pomyślał Luke. Nagle jednak uświadomił sobie, że to nie była chmura.
To był statek.
Błyszczący, potężny i szary jak hipodermiczna śmierć, opadał niczym stalowy
kwiat, wyciągnąwszy wszystkie pięć antygrawitacyjnych reflektorów. Bez wątpienia
imperialny, chociaż Luke jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego. Był zbyt duży
jak na statek przemytników, zbyt lśniący. Z podbrzusza ładownika wysunęły się krótkie
łapy. Zdumieni Gamorreanie opuścili broń i zamarli z przerażenia, spoglądając, jak
źdźbła trawy kołyszą się wokół ich topornych butów, sporządzonych ze zwierzęcej
skóry.
- Imperator! - Na twarzy Pothmana malował się wyraz niepewności, ale i przera-
żenia, jakby mężczyzna nie był pewien, jak zareagować. - A jednak nie zapomniał.
Barbara Hambly
57
Ładownik dotknął ziemi o pięćdziesiąt metrów od „Drapieżnego Ptaka", a po-
dmuch powietrza i grawitacyjne wiry zakołysały kadłubem krążownika. Ze środka sza-
rego, pozbawionego oznaczeń statku, wysunęła się gruba kolumna, większa niż stodoła
z paszą dla stada banthów. Zanim zupełnie znieruchomiała, kołysała się przez chwilę z
boku na bok. Ruch ten przypominał ogromnego owada zbierającego siły przed odlotem.
W następnej chwili rozbłysnęły błyskawice białego światła, strzelające z wnęk ukrytych
w osłonach antygrawów. Automatycznie sterowane reflektory obróciły się w ten spo-
sób, żeby słupy światła skupiły się na gromadzie osłupiałych, milczących Gamorrean.
Nagle dolna część cylindrycznej kolumny z głośnym sykiem się rozwarła, ukazując
prostokątny otwór. Z wnętrza zaczęła wysuwać się rampa, której koniec po chwili do-
tknął ziemi.
Z radosnym wyciem, doskonale słyszalnym nawet na mostku zwiadowczego krą-
żownika, wszyscy stojący na łące Gamorreanie unieśli broń i jak brudna powodziowa
fala popędzili w górę rampy.
- Musimy skończyć te naprawy - odezwał się Luke. - Mam złe przeczucia. Nie po-
doba mi się to wszystko.
Wrota kolumny ładownika pozostawały otwarte. Reflektory ponownie się obróci-
ły, żeby skupić promienie na kadłubie mniejszego statku. Nastąpiła chwila pełnej na-
pięcia ciszy. Później rozległ się głośny trzask, po którym obudził się do życia interkom
„Drapieżnego Ptaka".
- Opuścić statek - odezwał się beznamiętny męski głos. -Ucieczka jest bezcelowa.
Uciekinierzy będą uważani za osoby sympatyzujące z siłami Rebeliantów.
- To nagranie - stwierdził Luke, nie przestając obserwować otwartych wrót ładow-
nika. - Czy jest...
- Opuścić statek. Za sześćdziesiąt sekund zostanie uruchomiona procedura znisz-
czenia jednostki. Ucieczka jest bezcelowa. Opuścić...
Cray, Luke i Pothman wymienili spojrzenia, po czym rzucili się do włazu krążow-
nika.
- Ja pobiegnę prosto - oznajmił Skywalker. Zacisnął zęby, czując, że chyba pokład
usuwa się spod jego stóp. - Ty, Cray, uciekaj w lewo, a Pothman w prawo. - Był cie-
kaw, jakim cudem zdoła choćby tylko umknąć przed czymkolwiek, co wyłoni się z
czeluści ładownika, nie mówiąc o udzieleniu pomocy swoim towarzyszom. -Threepio,
Nichos, wy także opuśćcie statek i kierujcie się w stronę lasu. Spotkamy się o jakieś
dwa kilometry na zachód stąd, w bazie Pothmana...
Kiedy wszyscy zaczęli schodzić po szczeblach drabinki, Luke zobaczył, że lufy
automatycznie sterowanych armatek, częściowo ukryte za ochronnymi płatkami anty-
grawów, kierują się w stronę krążownika.
- Skaczcie! - krzyknął, zwracając się do pozostałych.
Odbił się od szczebla, przeleciał trzy metry i wylądował w wysokiej trawie, sły-
sząc, jak promienie ogłuszające ze skwierczeniem odbijają się od kadłuba „Drapieżne-
go Ptaka". Stwierdził jednak, że uderzenie o ziemię było niemal tak samo bolesne jak
trafienie przez paraliżującą błyskawicę. Przez chwilę nie mógł oddychać, nic nie wi-
dział... ale nawet w ciągu tej chwili nie przestawał turlać się po ziemi. Później wstał i
Dzieci Jedi
58
rzucił się do ucieczki. Próbował się skupić, zogniskować energię Mocy - choćby naj-
mniejszą cząstkę- aby pozbyć się zawrotów głowy.
- Nie próbujcie uciekać. - Znienawidzony metaliczny głos brzęczał monotonnie w
jego świadomości niczym zautomatyzowany sen. -Buntownicy i uciekinierzy będą
traktowani jak osoby usiłujące pogwałcić Prawo Stanu Wyjątkowego. Nie próbujcie
uciekać...
Kiedy odzyskał zdolność widzenia, ujrzał Pothmana biegnącego zygzakami po łą-
ce porośniętej wysoką trawą. Pierwsza smuga światła, jaka poszybowała z automatycz-
nie kierowanej lufy armatki, wzbiła obłok kurzu i rozerwała na strzępy źdźbła trawy tuż
za plecami czarnoskórego mężczyzny. Druga trafiła go jednak w sam środek pleców,
między łopatkami. Chcąc uniknąć podobnego trafienia, Luke upadł na ziemię i przetur-
lał się w inne miejsce. Kątem oka dostrzegł, że uciekająca Cray poszła w jego ślady.
Moc - pomyślał. - Muszę posłużyć się Mocą.
Z czeluści otwartych wrót ładownika zaczęły wysypywać się androidy tropiące,
ciche, ale złowieszcze, podobne do srebrzystych baniek.
Pękate i błyszczące automaty na sekundę nieruchomiały nad szczytem rampy.
Umieszczone na ich wierzchołkach niewielkie reflektory zaczynały jarzyć się aktynicz-
nym blaskiem. Usiłując namierzyć cele, poruszały się i obracały, wysyłając krzyżujące
się smugi światła, doskonale widoczne w zapadającym zmierzchu. Czujniki tropicieli
kierowały się we wszystkie strony jak plugawe anteny. Luke dostrzegł wypukłe so-
czewki umieszczonych na równikach obiektywów, otwierające się i zamykające jak
tęczówki ohydnego, wszystkowidzącego oka.
Z dolnych części bulwiastych automatów zaczęły wysuwać się stalowe szczypce i
chwytaki. Kiedy androidy startowały, żeby sfrunąć z rampy, te podobne do odnóży
owadów albo macek ośmiornicy wypustki rytmicznie się kołysały. Jeden po drugim
tropiciele powoli, ale nieubłaganie ruszali, by wykonać rozkazy swoich mocodawców.
Muszę zogniskować Moc w ten sposób, żeby zaczęła oddziaływać na temperaturę
ciała - pomyślał Luke. - Żeby obniżyła ją i zmniejszyła częstotliwość bicia serca...
uczyniła cokolwiek, co pomogłoby zakłócić ich sygnały.
Nichos, o wiele bardziej ruchliwy niż przeciętny człekokształtny android, biegł
szybko w stronę skraju lasu. Threepio, nie zaprojektowany w ten sposób, by mógł biec,
z trudem starał się nadążać za nim. Imperialne androidy tropiące ignorowały jednak i
jednego, i drugiego.
- Nie próbujcie uciekać. Buntownicy i uciekinierzy...
Znajdująca się o czterdzieści metrów od Luke'a Cray, ukryta za pniem zwalonego
drzewa, wychyliła głowę, wymierzyła z blastera i strzeliła. Udało się jej zwęglić gniaz-
do z czujnikami, umieszczone na wierzchołku tropiciela, który właśnie zaczynał namie-
rzać jej kryjówkę. Luke zacisnął zęby, by nie krzyknąć: „Nie rób tego"! Uzmysłowił
sobie jednak, że i tak nie ma znaczenia, czy kobieta ujawni, czy nie, gdzie się ukryła.
Tropiciele już to wiedzieli.
Kiedy uszkodzony automat zakołysał się i zawirował, próbując rozeznać sytuację i
wysyłając na oślep smugi świateł reflektorów, drugi tropiciel zrobił obrót w powietrzu i
trafił Cray ogłuszającą błyskawicą. Młoda kobieta zwaliła się jak nieżywa w trawę.
Barbara Hambly
59
Luke przywarł do ziemi. Sięgnął po blaster, starając się skupić spojrzenie, żeby
widzieć wszystko pojedynczo. Obserwował, jak dwa latające androidy zamieniły się w
cztery. Wszystkie zawisły nad nieruchomym ciałem Cray, po czym wyciągnęły błysz-
czące segmentowane chwytaki. Nichos, który zdążył przebiec połowę odległości dzie-
lącej go od skraju lasu, nagle przystanął.
- Cray!
Był to okrzyk żywego mężczyzny nie potrafiącego ukryć rozpaczy.
Luke ujrzał, że nagle pada na niego cień. Jeszcze zanim obrócił się na plecy, zro-
zumiał, co się stało. Wezwał całą Moc i siłę własnej woli, modląc się, aby ten jeden
strzał okazał się celny.
Kiedy przyciskał spust broni, zobaczył oślepiający błysk światła i usłyszał cichy
metaliczny chrzęst pełznących ku niemu stalowych odnóży.
To była ostatnia rzecz, jaką zapamiętał.
Dzieci Jedi
60
R O Z D Z I A Ł
5
- Dzieci Jedi...
Jevax, Najważniejsza Osoba w Plawal, zwolnił kroku, ale nie przestał wspinać się
po wąskich czerwono-czarnych kamiennych stopniach, wijących się jak serpentyna po
zboczu góry. Zmrużył zielone, głęboko osadzone oczy i patrzył w dal, na mieniące się
wszystkimi barwami tęczy opary i mgły, w jakich ginęły oba końce schodów. Ich stop-
nie ktoś wykuł w chropowatej, iskrzącej się skale zbocza jakiejś góry, jednej z wielu
otaczających wąską dolinę. Ktokolwiek jednak wykonywał tę pracę, albo nie dyspono-
wał odpowiednimi warunkami, albo też miał paranoidalne pojęcie o potrzebach miesz-
kańców górskiej doliny. Niemal nie odrywając rąk od boków ciała, Leia mogła dotknąć
powierzchni skały prawą dłonią, przesuwając lewą po poręczy balustrady, sporządzonej
z okorowanego drewna szalamanowego. Co więcej, balustrada sprawiała wrażenie sto-
sunkowo niedawno zamocowanej w otworach, wykutych na skraju stopni. W dole prze-
lewały się fale opalizującej mgły, tu i ówdzie upstrzonej ciemniejszymi plamami. Leia
wiedziała, że plamy były wierzchołkami drzew rosnących na dnie doliny.
- Tak - odezwał się cicho Jevax. - Tak, przebywały w tym miejscu.
Odwrócił się i ponownie skupił całą uwagę na wspinaczce po skalnych stopniach.
Raz po raz nurkował pod zwieszającymi się gałęziami drzew, porośniętych pnączami
winorośli, uprzejmie przytrzymując je, żeby mogli pod nimi przejść także Leia, Han i
zamykający pochód Chewbacca. W dusznej, parnej atmosferze, panującej pod kopułą
rozpadliny Plawal, drzewa wyrastały z najmniejszych szczelin w skalach lub uskoków
mających kształt „półek" - naturalnych skalnych platform czy występów wznoszących
się jedne nad drugimi aż do wierzchołka góry. Między ciemnozielonymi liśćmi, ople-
cionymi szarymi łodygami mchu, który także pienił się w szparach między skałami,
można było zauważyć kiście cętkowanych winogron i kulki krwistoczerwonych słod-
kich jagód.
Leia wzruszyła ramionami, ukrytymi pod białą lnianą tkaniną workowatej bluzki.
Lepki żar wydawał się jej o wiele bardziej dokuczliwy niż upały panujące na Ithorze.
Bardzo duża wilgotność powietrza przyprawiała ją o ból głowy, mimo iż na tej wyso-
kości, blisko wierzchołka góry, nieprzyjemny siarkowy odór, jaki ulatniał się z prze-
twórni pracujących na dnie rozpadliny, mieszał się z mdlącym słodkim aromatem zie-
Barbara Hambly
61
lonych liści. Kiedy unosiła głowę i spoglądała w górę, nie mogła uwierzyć, że o sto
pięćdziesiąt metrów wyżej szaleją huragany smagające powierzchnię lodowca, którego
grubość była większa od wysokości gmachów niejednego miasta.
Prawdę mówiąc, kiedy patrzyła w górę, nie dostrzegała niczego oprócz morza zie-
leni bujnej roślinności. Pomimo wszechobecnych tumanów mgły, wiszących w rozpa-
dlinie, widziała całe galaktyki rozgwiezdników i zbuntowane armie orchidei, a także
owoce o najróżniejszych kolorach, wielkościach i kształtach, na różnych etapach doj-
rzewania.
- Pamiętasz je? - zapytała.
Kiedy lecieli na Belsavis, zapoznała się z danymi statystycznymi dotyczącymi tu-
bylczej ludności planety. Mlukowie osiągali dojrzałość w wieku siedmiu lat, a po trzy-
dziestce starzeli się i wkrótce potem umierali. Przewodnik całej grupy, którego długie
siwe włosy, kunsztownie zaplecione w warkocze, spływały na ramiona i plecy, musiał
być jeszcze dzieckiem, kiedy odlecieli ostatni Jedi.
- Jak przez mgłę.
Jevax, znacznie niższy niż większość jego rówieśników, mimo to przewyższał
wzrostem Hana Solo. Wydawałby się jeszcze wyższy, gdyby miał zwyczaj chodzić
wyprostowany, a nie lekko zgarbiony, wskutek czego prawie dotykał sękatych kolan
palcami bardzo długich rąk. Nosił mnóstwo ozdób i drogocennych świecidełek -
importowanych z Eriadu srebrzystych albo opalizujących błękitnych ozdobnych musze-
lek, przeważnie zwieszających się z uszu. Jego przypominające sarong spodnie uszyto z
materiału, ozdobionego nadrukowanymi fantazyjnymi ciemnopurpurowymi i czarnymi
liniami. Podobnie jak niemal wszyscy w Plawal, miał na nogach czarne gumowe, au-
tomatycznie wytłaczane buty w rodzaju tych, które produkowano na Sulluście i rozsy-
łano transportowcami po wszystkich zakątkach galaktyki. Obuwie zostało ozdobione
jaskrawo-pomarańczowymi sprzączkami, ale wyglądało dziwacznie na niekształtnych
włochatych stopach.
- Widzicie, upłynęło wiele lat, zanim którykolwiek z nas przypomniał sobie, że w
ogóle przebywali tu jacyś Jedi.
- Byli tacy cisi, hmm? - mruknął Han.
Leia odwróciła się i wymierzyła mężowi kuksańca pod żebro.
- Wymazali tę informację z waszych mózgów, prawda? - zapytała.
- Myślę, że tak właśnie postąpili - odparł Jevax.
Skręcił za narożnik jakiejś skały i poprowadził ich pod górę jeszcze bardziej stro-
mymi schodami. Raz po raz dalszą wspinaczkę utrudniały drzewa i występy skalne.
Leia zauważyła, że Chewbacca spogląda w górę, z aprobatą oceniając możliwości urzą-
dzenia zasadzki przez ewentualnych obrońców doliny. Tumany wiszącej wokół nich
mgły zaczynały z wolna rzednąć, umożliwiając przedostawanie się dziennego światła,
niemal oślepiająco jasnego po półmroku panującym w głębi rozpadliny. Widoczne nad
ich głowami ciemnoszare sylwetki roślin dowodziły, że docierają na sam wierzchołek
góry, a coraz bardziej strome i węższe półki pozwalały sądzić, że górska dolina była
kiedyś niewielkim pęknięciem w wulkanicznej skale.
Dzieci Jedi
62
- Rzecz jasna, nikt nie przypomina sobie, żeby to zrobili - ciągnął Jevax, drapiąc
się po głowie i smutno się uśmiechając. - Moja matka także tego nie pamięta. Ja miałem
wówczas zaledwie trzy lata. -Znów uśmiechnął się na wspomnienie tamtych czasów. -
Przez dziesięć czy dwanaście lat nikt z nas nie pamiętał, że rycerze Jedi w ogóle u nas
przebywali - chociaż to oczywiste dla każdego, kto zechciałby zbadać ruiny domostwa
Pletta. Stary mistrz musiał tu mieszkać co najmniej od siedemdziesięciu lat, zanim po-
jawili się inni Jedi, żeby znaleźć kryjówkę dla swoich najbliższych, a przede wszystkim
dzieci. Później jednak niektórzy z nas zaczęli sobie to i owo przypominać. Przeważnie
drobiazgi, mało istotne szczegóły, niezgodne z tym, co wiedzieliśmy albo wydawało się
nam, że wiemy. Zachowywaliśmy się, jakby...
Pokręcił głową, szukając odpowiednich słów.
- Zachowywaliśmy się, jakbyśmy przez całe lata nie myśleli o przeszłości.
- Znam ludzi, którzy w ten sposób wiodą całe życie - zauważył Han.
Nie dodał, chociaż mógłby - pomyślała Leia - że przez większą część swojego ży-
cia był właśnie jedną z takich osób.
- No cóż, wcale nie chodzi mi o to, że nie mieliśmy przeszłości czy przyszłości,
nad którą moglibyśmy się zastanawiać - ciągnęła Najważniejsza Osoba. - Zatroszczyli
się o to rycerze Jedi, niech ich duchy będą błogosławione.
Wszyscy pokonali ostatni zakręt szlaku i znaleźli się ponad warstwą mgły. Od razu
poczuli, że powietrze stało się bardziej rześkie i o wiele cieplejsze, zupełnie jakby wy-
szli z ciemnicy. Dziwaczne, przelotne podmuchy lekkiego wiatru muskały włosy Leii i
szeleściły ciemnozielonymi liśćmi drzew rosnących niczym zdradziecka zasłona na
samym skraju rozpadliny. Po lewej stronie i w dole widać było falujące szarozielonka-
we morze, pełne ciemniejszych sylwetek drzew, otoczonych bałwanami mgły jak
prawdziwe wyspy. W sączącym się z góry bladym drżącym blasku można było dostrzec
setki barwnie upierzonych ptaków, a także owadów latających pomiędzy drzewami i
krzakami.
Leia uniosła głowę i z zachwytu na chwilę omal nie zapomniała o oddychaniu.
- Rycerze Jedi - odezwał się Jevax, nie ukrywając powściągliwej dumy. - Przy-
puszczamy, że to im zawdzięczamy to wszystko.
Z nierównej powierzchni czarnej wulkanicznej skały strzelały w górę smukłe po-
tężne dźwigary wspierające prawdziwą pajęczynę durastalowych kolumn i wsporników
o średnicach nierzadko przekraczających półtora metra. Pełne wdzięku jak ptaki, prze-
cinały nicość wypełnioną pasemkami mgły i roślinnością. Utrzymywały wielofasetko-
wą transpastalową kopułę, której każda płaszczyzna i wszystkie załamania zostały za-
projektowane w ten sposób, żeby chwytały nawet najsłabsze promienie niezbyt gorące-
go słońca.
Pod kopułą było widać pojemniki z kwietnikami i rabatami, które zwieszały się z
ażurowej pajęczyny omywanych przez strumienie mgły kolumn i wsporników. Niektó-
re przypominały wielkie gondole o rozmiarach domów. Jedne kołysały się pośród
szybko zmieniających kształty pasemek mgły, zawieszone wysoko niemal pod sklepie-
niem kopuły. Inne zwisały na długich linach, kończących się tuż nad wyszczerbionymi
blankami szczątków kamiennej baryłkowatej wieży. Budowlę wzniesiono na najwyż-
Barbara Hambly
63
szej skalnej półce, na której stał teraz Jevax z resztą grupy. Ruiny były wszystkim, co
pozostało z cytadeli, wzniesionej kiedyś przez rycerzy Jedi.
- Całkiem pokaźna budowla, jeżeli uwzględnić fakt, że postawiła ją grupka ludzi
latających ze świetlnymi mieczami po całej galaktyce - stwierdził Han, jak zawsze zde-
cydowany sprawiać wrażenie chłodnego i opanowanego.
- Domyślam się, że latając z mieczami po całej galaktyce - odparł Jevax z uśmie-
chem, pociągając za koniec jednego siwego warkocza - zaprzyjaźnili się nie tylko z
wybitnymi inżynierami, ale i z przedstawicielami wybranych towarzystw handlowych.
Zapewne szukali takich, które byłyby zainteresowane kupowaniem egzotycznych owo-
ców i roślinnych włókien, jakie rosną w naszych unikatowych warunkach klimatycz-
nych, i na tyle uczciwych, żeby nie wyzyskiwały tubylców. O ile mi wiadomo, pierwsi
przedstawiciele Towarzystwa Brathflena pojawili się po roku od chwili odlotu rycerzy
Jedi. Wkrótce eksploatacją sadów szalamanowych i podonowych zajęła się Galaktycz-
na Egzotyka. To oni razem z Imperialnymi Eksporterami zaczęli wznosić kopułę nad
doliną. Podejrzewam, że działali zgodnie z planem, opracowanym przez samego Pletta.
Zapewne mistrz Jedi pragnął, żeby mieszkańcy wiosek zajęli się uprawą winokawy i
winojedwabiu na odpowiednich platformach.
Wyciągnął rękę w górę. Duża gondola, obwieszona girlandami łodyg, pełnych ja-
snozielonych prążkowanych liści, bezgłośnie spłynęła po jednym z miriadów torów
ciągnących się wzdłuż wsporników. Znieruchomiała pod centralnym punktem kopuły,
po czym z wdziękiem opadła o dobre dziesięć metrów. Po wykonaniu tego manewru
znalazła się na równej wysokości z innym wiszącym kwietnikiem. Stojące w nim nie-
wysokie istoty przerzuciły coś w rodzaju składanego wiszącego pomostu, wyposażone-
go w dodatkową linę służącą jako poręcz, po czym beztrosko zaczęły gramolić się do
gondoli.
- Wegetacja obu tych gatunków roślin wymaga krótkookresowych zmian tempera-
tury, wynoszących co najmniej piętnaście stopni. Tylko niewiele środowisk spełnia ten
warunek, a te, które umożliwiają wzrost i rozwój, rzadko nadają się do zamieszkania.
Wskutek tego cała inwestycja staje się nieopłacalna. Nasze napowietrzne plantacje
przynoszą gospodarce dochód stanowiący trzydzieści procent wszystkich wpływów.
Leia powstrzymała się od wypowiedzenia uwagi, że ilość winojedwabiu, koniecz-
na do uszycia jednej sukni, kosztowałaby tyle, że stanowiłaby ponad trzydzieści procent
wpływów budżetu każdej planety. To właśnie dlatego zaniemówiła z wrażenia, kiedy
Han niedawno kupił jej wieczorową suknię i płaszcz, uszyte z tego materiału. Obie
rzeczy wybierała zresztą jej powierniczka, Winter. Leia wiedziała, że Han nie umiał się
powstrzymać od kupowania strojów, absolutnie nie licujących z godnością przywód-
czyni Nowej Republiki, ale nauczył się nie ufać własnym gustom, jeżeli chodziło o
rzeczy, w których miała pokazywać się publicznie.
Chewie spojrzał w górę i zawył z aprobatą. Leia wzdrygnęła się, kiedy przypo-
mniała sobie mrożące krew w żyłach przygody, jakie przeżyła na Kashyyyku, rodzimej
planecie Wookiech.
- A zatem przypuszczasz, że rycerze zajęli się rozwojem gospodarki planety dlate-
go, że... w ten sposób chcieli wam podziękować?
Dzieci Jedi
64
- No cóż... - Jevax poprowadził gości ku zburzonym murom i częściowo zrujno-
wanym budynkom, tworzącym rumowisko w miejscu, gdzie półka graniczyła z wzno-
szącą się niemal pionowo skalną ścianą. - Jeżeli chodzi o traktowanie tubylczej ludno-
ści, Towarzystwa Brathflena, Galaktyczne i Imperialne/Republikańskie są jedynymi
spółkami handlowymi mającymi absolutnie czyste konto. Pomyślcie, ile innych towa-
rzystw prowadzi działalność chociażby tylko w rejonie jądra galaktyki. Nie może być
dziełem przypadku, że jedynie te trzy dysponowały informacją o współrzędnych tej
planety.
Skalna półka - ostatni gigantyczny występ, znajdujący się na skraju doliny - miała
prawie trzydzieści metrów szerokości i kształt różnobocznego trójkąta, którego jedna
krawędź biegła wzdłuż pionowej ściany. Jeden wierzchołek, przylegający do urwiska,
był niewidoczny, przysypany stosem gruzów, na których zdążył rozplenić się gąszcz
roślin. Tuż obok kopca wznosiły się szczątki wieży. Jej zrujnowana przednia ściana
ukazywała dwa piętra i pozostałości dwóch następnych. W odległości jakichś piętnastu
metrów od wieży, mniej więcej w połowie drogi między wierzchołkiem trójkąta i kra-
wędzią skalnej półki, widać było inne ruiny, których wygląd pozwalał sądzić, że wzno-
sił się tu kiedyś ochronny mur. Co najmniej w kilkunastu miejscach nosiły ślady po-
ważniejszych zniszczeń, jakby zostały pogryzione zębami jakiegoś ogromnego kamie-
niożernego potwora. Następny ochronny mur, z którego pozostały jedynie sczerniałe,
okopcone zgliszcza, przebiegał kiedyś wzdłuż krawędzi półki. Pośród ruin zdążyły
wyrosnąć tu i ówdzie drzewa, pomiędzy którymi było widać zaniedbany trawnik, w
wielu miejscach oszpecony dołami po strzałach z blasterowych działek.
Na krawędziach zagłębień, wypełnionych srebrzystą wodą i podobnych do małych
stawów, rosły teraz gęste krzaki lipany.
- Ilu ich tu mieszkało? - zainteresowała się Leia. Szybko dokonała w myślach kil-
ku obliczeń i nie mogła ukryć rozczarowania i zdziwienia.
- Jestem pewien, że niewielu. - Han także spoglądał na niezbyt dużą przestrzeń,
zajmowaną przez wewnętrzny dziedziniec budowli. Zmarszczył brwi i stał, wsparłszy
dłonie na biodrach. - Chyba że byli naprawdę bardzo przyjaźnie nastawieni do tubyl-
ców.
- Mogli mieszkać w pomieszczeniach, które rozsypały się w proch od tamtych cza-
sów - stwierdził Jevax. - Drzewnych domach albo chatach, uplecionych z gałęzi drzew i
krzaków... Na niższej skalnej półce, na której wznosi się teraz miejski ratusz, albo na-
wet na samym dnie doliny. Tylko że zanim wzniesiono tę kopułę, w dolinie zdarzały się
okresy dokuczliwego chłodu... Rzecz jasna, nie tak strasznego jak ten, który panuje na
powierzchni. Podejrzewam jednak, że gdyby mieszkali w wiosce, w chatach tubylców,
więcej wieśniaków pamiętałoby, że w ogóle tu byli.
Machnął długą ręką, pokazując budynki pozbawione dachów, a także wieżę z pu-
stymi oczodołami okien i zrujnowaną przednią ścianą, ukazującą wszystkie piętra. W
ruinach, podobnie jak na stromej skalnej ścianie, widoczne były wiszące ogrody, poro-
śnięte paprociami, chlorofitami, brodami Wookiech i pędami słodkich jagód.
- O ile mi wiadomo, mieszkali właśnie tutaj.
Barbara Hambly
65
- W tym miejscu mogło się kiedyś mieścić co najwyżej laboratorium Pletta -
sprzeciwiła się Leia. - Nie dałoby się zakwaterować tu dziesięciu rodzin.
- Wygląda na to, że nigdy nie byłaś w mieszkaniu na Kiskinie -mruknął Han.
Przeszedł przez szczątki wrót na wewnętrzny dziedziniec, a potem przedostał się
przez otwór w murze do środka samotnego i także pozbawionego dachu prostopadło-
ściennego budynku, wzniesionego u stóp wieży i dotykającego jednym bokiem stromej
skalnej ściany.
- Mówiłeś, że pierwszy pojawił się tutaj Plett? - zapytał, zwracając się do Jevaxa.
- Tak - odparł tamten. - Był botanikiem i uczonym. Słyszeliśmy, że także wielkim
i wspaniałym mistrzem Jedi; Ho'Dinem pochodzącym z planety Moltok. Na podstawie
długości źdźbeł mchu, rosnących u stóp wieży, obliczyliśmy, że zbudował ją przed
mniej więcej stu laty. Wiemy także, iż wiele żyjących w dolinie roślin zostało przysto-
sowanych pod względem genetycznym do panującego tam półmroku, wilgotności i
podwyższonej temperatury -a nawet mikroklimatów o większej kwasowości, panują-
cych w najniższym i najbardziej aktywnym krańcu doliny. To wszystko pozwoliło nam
się domyślić, że Plett musiał być także wybitnym geologiem i genetykiem. Legendy
głoszą, że umiał także porozumiewać się z ptakami i zwierzętami. Co więcej, potrafił
sprawić, żeby nie zdarzały się nawałnice, jakie przedtem od czasu do czasu nawiedzały
nawet rozpadliny. Dowiedzieliśmy się o tym od tubylców mieszkających w innych
dolinach, Wutz i BotUn. Widocznie mieszkańcom owych wiosek nie wymazano z mó-
zgów tej informacji.
- To oznacza, że rycerze Jedi tam nie mieszkali - zauważyła Leia.
Skierowała spojrzenie na będące kiedyś murami ogromne prostopadłościenne
skalne bloki, metrowej grubości i barwie dawno zakrzepłej krwi. Domostwo Pletta
wydawało się fortecą nie do zdobycia, ale mimo to jeszcze teraz tchnęło jakimś głębo-
kim spokojem.
Mieszkali tutaj dobrzy ludzie - pomyślała, chociaż nie wiedziała, dlaczego wy-
czuwa to z taką siłą, jak woń dawno zapomnianych kwiatów. - Promieniowali siłą i
miłością podobną do blasku słońca.
Zamknęła oczy. Była niemal absolutnie pewna, że gdyby się skupiła, wsłuchała
uważniej, usłyszałaby śmiech i głosy bawiących się dzieci.
- To prawda - usłyszała głos Jevaxa, stopniowo cichnący, w miarę jak istota i Han
obchodzili wnętrze domu. - Przypuszczamy, że Plett wybrał to miejsce nie tylko ze
względu na unikatowy klimat rozpadlin, ale przede wszystkim z powodu lodowatych
huraganów i surowych warunków klimatycznych panujących na powierzchni. Musiał
wiedzieć, że lądowanie jakiegokolwiek statku na planecie jest wyjątkowo trudne, o ile
w ogóle możliwe, z uwagi na to, że piloci nie będą mogli się posłużyć czujnikami i
skanerami.
- Mnie to mówisz - mruknął Han, który sam przeżył kilka budzących grozę minut,
kiedy musiał wylądować „Sokołem Tysiąclecia". Kierował się najbardziej wąskopa-
smowym sygnałem namiaru, jaki zdarzyło mu się odbierać w ciągu wielu lat, chociaż
musiał opadać zupełnie na oślep stumetrowym pionowym wąskim szybem, wywierco-
nym w litej skale.
Dzieci Jedi
66
- A co z tunelami? - zapytała Leia, otworzywszy oczy.
Jevax odwrócił się ku niej. Uniósł siwe krzaczaste brwi, zrośnięte nad oczami w
jedną linię. Han spojrzał także, zapewne zdumiony tym pytaniem. Właśnie badał rząd
otworów w kształcie dużych dziurek od kluczy. Nie miał pojęcia, czy kiedyś pełniły
funkcję okien czy drzwi, ale były dosyć wąskie. Tak wąskie, że gdyby były drzwiami,
mogłyby służyć tylko bardzo szczupłym osoby w rodzaju Luke'a czy Leii.
- Na tym właśnie polega cały problem, Wasza Ekscelencjo -odparł Jevax. -Nie ist-
nieją żadne tunele. - Żadne „tajne krypty", na temat których krąży tyle plotek. Co kilka
miesięcy przylatuje tu ktoś, głosząc nową teorię na ich temat, i wyrusza na poszukiwa-
nia. Wierzcie mi jednak, że nikt nigdy jeszcze niczego tu nie znalazł.
Po krawędzi muru przebiegł lśniący zielony mały ssak, którego Leia nie znała.
Żółta manollia, siedząca czujnie w jednym z martwych oczodołów okien, nastroszyła
pióra i zwróciła ognistorubinowe oczy na intruza, który tak niespodziewanie wtargnął
na jej terytorium. Leia machinalnie pomyślała, że manollie musiały pojawić się razem z
Ithorianami albo pracownikami Towarzystwa Brathflena. Od czasów, kiedy ona i Han
wylądowali na planecie, widziała dosłownie setki tych jaskrawo upierzonych ptaków.
- Ukryli dzieci w głębi szybu - powtórzyła usłyszane słowa. -Nichos mówił coś o
tunelach. Domyślam się, że McKumb pragnął nam powiedzieć, iż pod cytadelą Pletta
wydrążono jakieś krypty. Przypuszczam, że właśnie to może być owym tajemniczym
„szybem" Pletta.
Kiwnęła głową, pokazując ciężką, zapewne durastalową płytę, umieszczoną po-
środku kamiennej posadzki.
- Jednym z wielu - odrzekł Jevax. - Z uwagi na obecność gorących źródeł wszyst-
kie wulkaniczne rozpadliny były kiedyś nazywane szybami. A to... - Wykonał szeroki
gest, zapewne mając na myśli i zielonkawą kopułę widoczną wysoko nad pozbawionym
dachu domem, i ukrytą w tumanach mgły tubylczą wioskę, i rozmaite mikroklimaty
panujące w okolicach gorących źródeł, i ciepłe źródła, i rzędy glinianych garnków,
ustawionych wokół szybu wentylacyjnego, i piętrzące się ciemne góry z wiszącymi
girlandami paproci i orchidei, i snujące się po okolicy woale mgiełek. ..-To wszystko
nosiło kiedyś nazwę szybu Pletta.
Wyprowadził gości przez otwór drzwiowy mający ten sam charakterystyczny
kształt dużej dziurki od klucza, co okna. Widocznie otwory okienne i drzwiowe tego
typu należały do cech budowanych z wulkanicznych skał domów, które skupiły się w
przeciwległym krańcu doliny u stóp skalnej półki, w miejscu, gdzie znajdowało się
niegdyś miasto. Kiedy wszyscy znaleźli się znów na wewnętrznym dziedzińcu, Leia
zwróciła uwagę na wspaniałe owady, które podrywały się ze źdźbeł trawy z bezgło-
śnym trzepotem błyszczących przezroczystych skrzydeł. Wydawało się jej, że sama
ogrzana ziemia ciska w górę garście konfetti na jej powitanie.
- Mimo to wciąż szerzą się różne plotki - powiedziała, nie dając za wygraną.
Małpia twarz Jevaxa, zwieńczona krzaczastymi brwiami, ponownie rozciągnęła się
w uśmiechu.
- Wasza Ekscelencjo, Plawal jest bardzo nudnym miejscem pomimo całej swojej
krasy. Centralna biblioteka, miejski ratusz i wszystkie biura instytucji komunalnych
Barbara Hambly
67
korzystają z wolnych mocy obliczeniowych tego samego systemu komputerowego,
zainstalowanego przed dwunastu laty przez Towarzystwa Brathflena, Galaktyczne oraz
Imperialne/Republikańskie w porozumieniu z firmą budowlaną z Kuat. Niewiele miej-
sca pozostało na jakiekolwiek rozrywki. Mieszkańcy, nie mający rodzin, o które musie-
liby się troszczyć, spędzają niemal cały wolny czas albo w zakładach puszkujących
winokawę i pakujących winojedwab, albo w barach, jakie rozsiadły się wzdłuż alei
wiodącej do kosmoportu. Rzecz jasna, wszyscy chcieliby wierzyć, że pod jedynymi
ruinami w mieście, które nie zostały uprzątnięte i wykorzystane jako plac budowy naj-
zwyczajniejszych domów z prefabrykatów firmy Sorosub, kryją się jakieś tajemnicze
krypty. Czymś przecież trzeba się zajmować w chwilach wolnych od pracy.
Wykonał ten sam szeroki gest, w trakcie którego niemrawy podmuch wiatru roz-
wiał białą sierść jego długiej ręki.
- Serdecznie zapraszam, żebyście pozostali tu, jak długo pragniecie, i sami wyru-
szyli na poszukiwania. Uprzedzam was jednak, że wielu ludzi szukało we wszystkich
miejscach, posługując się najróżniejszymi czujnikami. Dział badań naukowych naszego
archiwum będzie jednak czynny dopiero o osiemnastej, gdyż wówczas kończące pracę
zakłady przemysłowe przestają korzystać z centralnego systemu komputerowego. Póź-
niej, jeżeli zechcecie wpaść do ratusza, udzielę wam wszelkiej możliwej pomocy w
badaniu rejestrów i zapisków.
Z kieszeni u pasa wyciągnął trzy identyczne laminowane płytki, po czym wręczył
po jednej Hanowi, Leii i Chewbacce.
- Te identyfikatory umożliwią wam wstęp do wszystkich pomieszczeń miejskiego
ratusza, kosmoportu, garaży i wind, którymi będziecie mogli dotrzeć z lądowiska na
powierzchnię. Muszę jednak was ostrzec, że gdybyście z jakiegokolwiek powodu
chcieli spojrzeć na lodowiec, powinniście wyprawić się albo w moim towarzystwie,
albo zwrócić się do jakiegoś innego urzędnika. A teraz, czy wolicie powrócić ze mną
do ratusza, czy też jakiś czas tu pozostaniecie? Jedyną przyzwoitą kawiarnią w mieście
jest „Bulgoczące Błoto". To po drodze, niedaleko Zaułku Brandiferta.
- Dziękujemy, wolimy jakiś czas tu pozostać - mruknął Han.
- Aha, jeszcze jedno -odezwała się Leia, wyciągając palec w górę. Najważniejsza
Osoba uprzejmie odwróciła się ku niej. - Czy widziałeś kiedykolwiek tego człowieka?
Uwięziony w sześcianie holograficzny wizerunek McKumba, sporządzony pod-
czas snu mężczyzny, ukazywał obwisłe wychudzone oblicze o zamkniętych oczach. W
niczym nie przypominało ogorzałej i tryskającej zdrowiem twarzy przemytnika, które-
go znał Han, ale Leia nie dysponowała innym wizerunkiem. Drub McKumb, podobnie
jak kiedyś Han, uprawiał proceder, który zniechęcał do zamawiania wiernych portre-
tów.
Jevax przekrzywił głowę, ale kiedy zmarszczył czoło, gruba linia siwych krzacza-
stych brwi wygięła się nad oczami.
- Chyba nie - powiedział po krótkim namyśle. - Może wieczorem znajdziecie coś
w rejestrach kosmoportu, ale jeżeli ten człowiek był przemytnikiem, zapewne nie zo-
stawiał żadnych śladów. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatnich mniej więcej dziesięciu lat
rządów Imperium mieliśmy sporo kłopotów z przemytnikami. Imperialny gubernator
Dzieci Jedi
68
korzystał z pomocy tylko kilku strażników i celników. Później nawet i oni zaczęli za-
niedbywać swoje obowiązki.
- Ja zajmę się sprawdzeniem rejestrów kosmoportu - oznajmiła Leia, chowając ho-
lograficzny sześcian do kieszeni. - Dziękujemy ci, Jevaxie. Dziękujemy za to, że po-
święciłeś tyle czasu, by nam pomóc.
- To ja chciałbym wam podziękować, Wasza Ekscelencjo, generale Solo. - Brzyd-
ka twarz Mluka wykrzywiła się w jeszcze jednym uśmiechu. - Oszczędziliście mi ko-
nieczności nanoszenia przez całe popołudnie poprawek do rozporządzenia dotyczącego
zasad rozdziału czasu komputerowego, a to dar cenniejszy niż błyszczostym.
Ukłonił się, odwrócił i zaczął oddalać, idąc po ciemnozielonej trawie, z której pod-
rywały się roje różnobarwnych owadów. Przy każdym kroku kolczyki i wisiorki w jego
uszach połyskiwały w bladym świetle padającym z góry. Chewie warknął półgłosem.
- Masz rację - odezwał się równie cicho Han. - Ja też sądzę, że nie mówił prawdy.
- Albo ktoś nie powiedział prawdy j emu- zauważyła Leia. Han kiwnął głową,
wskazując półkoliste wyrwy w murze, które wyglądały, jakby zostały wygryzione.
- Gdyby Imperium naprawdę zależało na zniszczeniu tego miejsca, nie oglądaliby-
śmy dzisiaj nawet tych ruin - stwierdził. - A to wygląda mi na dzieło dwóch albo trzech
lotniskowców i garści myśliwców typu TIE, nie więcej. Lecieli taki szmat drogi, nie
mając żadnych oddziałów szturmowych? Żadnych niszczycieli? Gdyby wiedzieli, że
ukrywają się tu rycerze Jedi, nie pozostawiliby niczego oprócz dziury w ziemi. No,
dobrze, no, dobrze - dodał pospiesznie, usłyszawszy gderliwe burknięcie Chewbaccy. -
Niech ci będzie, całe to miejsce jest jedną wielką dziurą w ziemi. Dobrze wiesz, o co mi
chodziło. A jeżeli nie chcieli tego zniszczyć, dlaczego w ogóle atakowali?
Leia pokręciła głową, spoglądając na zrujnowane mury, na szczątki niewielkiej
kuchni i kilku innych małych pokoików, które musiały być kiedyś pracowniami. Nadal
przenikało ją wrażenie spokoju i głębokiej ciszy, wyraźnie odbierała uczucie szczęścia,
którym emanowało niegdyś to miejsce.
- Nigdy nie miałam do czynienia z implantowanymi wspomnieniami - odezwała
się po dłuższej chwili. - Co innego Luke. Mój brat twierdzi, że mogą sięgać do głębin
mózgu. Prawdopodobnie kiedy rycerze Jedi odlatywali, implantowali swoim bliskim -
na przykład Nichosowi i matce Cray - fałszywe wspomnienia, po to, żeby nikt nie do-
wiedział się, kim naprawdę byli. Wiedzieli, iż dokonane w ich umysłach zmiany sięgną
tak głęboko, że kiedy to wszystko się skończy, ci nieszczęśnicy będą potrzebowali po-
mocy z zewnątrz. Gdyby przypadkiem wyszła na jaw prawda o ich tożsamości, przeka-
zywanie ich w ręce ithoriańskiego towarzystwa handlowego miało przynajmniej zapo-
biec wyzyskiwaniu ich przez jakiegoś krewniaka Imperatora. Nawet jeżeli jednak to
uczynili - jeżeli implantowali wszystkim mieszkańcom wioski przekonanie, że żadne
krypty nigdy nie istniały - kiedy pojawili się pierwsi przedstawiciele spółek handlo-
wych, rycerzy Jedi już tu nie było. Możliwe, że zarządzający Towarzystwem Brathflena
Ithorianie nie wyzyskiwali tubylców, ale nie wierzę, aby oni - a zwłaszcza zarządzający
Galaktycznym Twi'lekowie - rozpowszechniali plotki o ukrytych kryptach. Zwróciliście
uwagę, że Jevax nie udzielił jasnej odpowiedzi na pytanie dotyczące utrzymywania się
Barbara Hambly
69
plotek? „Co kilka miesięcy"... To nie brzmi jak coś, co dałoby łatwo znaleźć, posługu-
jąc się własnymi skanerami. Tu może chodzić o coś innego.
Nie przestając rozmawiać, znaleźli siew części trójkąta, przysypanej warstwą gru-
zu. Wznosiła się tam kamienna wieża. Strzelała ku kopule, podtrzymywanej przez
ogromną, ale lekką pajęczynę krzyżujących się dźwigarów, i stykała się z pionową
skalną ścianą, udekorowaną girlandami ukwieconych wiszących łodyg. Nad ruinami
domostwa Pletta zwieszały się kwietniki porośnięte pędami winokawy, podobne do
opasłych, tęczowoskrzydłych ważek. Niektóre zwisające pędy kończyły się zaledwie
kilkanaście metrów powyżej wierzchołka wieży. Leia widziała niebo pomimo pasemek
mgły, snujących się pod kopułą. Była zdumiona, że wydawało się jej takie mroczne.
W którymś z wewnętrznych pomieszczeń, jednym z szeregu częściowo wykutych
w pionowym zboczu, zauważyła wylot rurociągu prowadzącego zapewne do ukrytego
gdzieś głęboko w skale źródła z ciepłą wodą. Wiedziała, że w tym krańcu doliny woda,
wypływająca z głębin ziemi, była cieplejsza niż ta, konieczna do naprawdę gorącej
kąpieli, ale nie miała siarkowego odoru źródeł z wrzątkiem, tryskających w najniżej
położonej części doliny. Dostrzegła, że krawędzie otworu pokrywa gruba warstwa ró-
żowo--żółtego osadu. Odłamała kawałek i zaczęła obracać w smukłych palcach.
- Czy to ci coś przypomina? - zapytała, zwracając się do męża.
- To tyle, jeżeli chodzi o nieistnienie jakichkolwiek krypt - odparł cynicznie Han.
- To jeszcze nie oznacza, że klejnoty, które miał w kieszeniach McKumb, pocho-
dziły z krypty, wykutej w pobliżu tego źródła - rzekła Leia. - Poza tym nawet gdyby
istniało jakieś o tym samym procentowym składzie siarki i antymonu, mogłoby mieć
kilka albo więcej ujść wody.
- Bardzo zależy ci na tym, żeby mnie przekonać - zauważył Han. Leia uśmiechnęła
się.
- Przecież codziennie mam do czynienia z różnymi dyplomatami.
- Ta-a... - Han wbił spojrzenie w szczątki wrót, przez które przeszedł Jevax. - I
właśnie skończyłaś mieć do czynienia z jeszcze jednym.
W którymś pomieszczeniu, wykutym w skalnej ścianie, Chewbacca znalazł starą
drabinę. Wszyscy skorzystali z niej, żeby dostać się na wyższe piętra zrujnowanej wie-
ży, wciągając ją za sobą po pokonaniu każdego piętra. Leia uważnie wybierała drogę.
Przechodziła przez wyszczerbione otwory drzwiowe albo wąskie szczeliny, podobne do
otworów strzelniczych, które kiedyś zapewne pełniły funkcję okien. Czasami musiała
także wspinać się po stopniach kręconych schodów. Widok z okien najwyższego piętra
dosłownie zaparł dech w jej piersi. Po dolinie snuły się ławice mgły przypominające
wiry wodne w mrocznym stawie. W odległym krańcu doliny, u stóp ciemnego urwiska,
było widać miejsce, gdzie prądy ciepłego powietrza mieszały mlecznobiałe opary. Z
morza mgieł wystawały białe i zielone plastikowe dachy zakładów przemysłowych,
podobne do wierzchołków dziwacznie ustawionych gór lodowych.
Po torach, biegnących nad ich głowami, przemieszczały się gondole rabat poro-
śniętych pędami winokawy. Można było także dostrzec lądujące napowietrzne statki,
kierujące się ku podobnemu do gniazda os niewielkiemu drewnianemu budynkowi
Stacji Zaopatrzeniowej. Budynek oplatały pędy winorośli, podobne do tych, jakie wy-
Dzieci Jedi
70
rastały ze szczelin w skalnej ścianie. Spoglądając w przeciwległy kraniec zrujnowanego
pomieszczenia, Leia mogła podziwiać cały miniaturowy ekosystem rozpadliny. Widzia-
ła tropikalną dżunglę, ukrytą głęboko pod powierzchnią najniebezpieczniejszych pól
lodowych w całej galaktyce.
Zastanawiała się, jak mogło wyglądać to miejsce w czasach, kiedy o n i tu prze-
bywali... Dzieci, których piskliwe głosy prawie słyszała w swoich myślach. Rodziny,
których mądrość i miłość zapewne wsiąkły w każdy kamień grubych murów.
Pomyślała, że zanim wzniesiono kopułę, w dolinie panowały -przynajmniej od
czasu do czasu - większe chłody. Zmuszało to mieszkańców do budowania solidnych
domów z wulkanicznych skał i usytuowania miasta w pobliżu źródeł gorącej wody. W
okolicach szybów wentylacyjnych, którymi uchodziło ciepłe powietrze, rosła niegdyś
gęściejsza dżungla, podczas gdy pozostałe zapewne przypominały podbiegunową tun-
drę.
Dlaczego mistrz Plett w ogóle przyleciał na tę planetę? Czy świadomie poszukiwał
świata, na którym tylko niewielu potrafiłoby wylądować? Kto i w jaki sposób przeko-
nał go o konieczności zapewnienia bezpiecznej kryjówki innym Jedi?
Leia poczuła, że od tyłu opasuje jej kibić silne ramię. Han stał obok niej w milcze-
niu i spoglądał przed siebie. Leia oparła się o niego, zamknęła oczy i oddała się wspo-
mnieniom.
Pomyślała o planecie Ithor, zielonej, pełnej wdzięku i zamieszkiwanej przez pra-
cowite istoty.
Przypomniała sobie dziwaczną, bezsensowną śmierć kobiety w sektorze Senexa,
zabitej przez płatnego mordercę, którym przecież mógł być ktoś inny, nie liczący aż
tyle za usługi.
Powróciła myślami do informacji, przekazanej jej tego ranka, że senior rodu Van-
dronów, na którego terytorium popełniono tę zbrodnię, czynił wszystko, co mógł, żeby
utrudnić śledztwo w sprawie zamordowania nieszczęsnej Draesinge.
Do Druba McKumba.
„Ukryli dzieci w głębi szybu"...
Poczuła, że ponownie napływa fala głosów dzieci bawiących się w ogromnej kwa-
dratowej sali na dole. Oczyma wyobraźni ujrzała, jak przebiegają obok ciężkich stołów
sporządzonych z drewna szalamanowego i ustawionych pod przeciwległą ścianą.
Wśród dzieci przeważały istoty ludzkie, ale Leia zauważyła także jednego małego Itho-
rianina, kilkoro Wookiech, Twi'leka, Bitha... Widziała siedzącą przy jednym ze stołów
kobietę, zajętą naprawianiem częściowo rozebranego sterylizatora. W pewnej chwili
kobieta krzyknęła pobłażliwie, pragnąc ostrzec jakieś dziecko. Zapewne zobaczyła, że
malec zapędził siew pobliże masywnej, wykonanej z brązu i mającej kształt wielkiego
kwiatu kraty, umieszczonej pośrodku pomieszczenia i zasłaniającej otwór szybu. Ko-
bieta sprawiała wrażenie niespokojnej, mimo iż krata miała otwory zbyt małe, żeby
można było przecisnąć między nimi jakąkolwiek zabawkę, może z wyjątkiem tych
najmniejszych. Przez otwory wydobywały się obłoki pary, która ogrzewała salę, po-
dobnie jak czyniły to nieśmiałe promienie słońca, wzmacniane przez umieszczone w
otworach okien krystal-pleksowe szyby. Jakiś ciemnowłosy mężczyzna trącał struny
Barbara Hambly
71
pola-kierowanej na czerwono mandoliny. Na okiennych parapetach drzemały pittiny o
wszystkich możliwych barwach sierści, w jakich spotyka się te stworzenia, gotowe
rzucić się w pościg po posadzce za umykającymi myrminami.
Nagle otworzyły się drzwi w tylnej ścianie i do środka pomieszczenia wszedł sę-
dziwy Ho'Din, mający dwa i pół metra wzrostu. Odziany w czarny płaszcz mistrza Jedi,
z wdziękiem przeszedł przez komnatę, kołysząc wyblakłymi ze starości i podobnymi do
kwiatów głowoszypułkami. Promieniował od niego wielki spokój i nabyta za straszliwą
cenę siła - podobna do tej, jaką od czasu do czasu wyczuwała Leia, kiedy przebywała w
towarzystwie Luke'a.
Otworzyła oczy.
Pozbawiona dachu komnata na najniższym poziomie zrujnowanej wieży była pu-
sta - jeżeli nie liczyć cieni rzucanych przez gasnące światło zmierzchu.
W tylnym murze nie było widać żadnych drzwi.
- Musieli w jakiś sposób je zamurować. - Han przesunął palcami po gładkiej ścia-
nie w miejscu, gdzie tylna ściana domostwa Pletta była jednolitą wulkaniczną skałą
pionowego urwiska. - Niemal zawsze pozostaje po tym jakaś szczelina albo rysa, ale
wygląda na to, że w tym przypadku nie zostawiono żadnego śladu.
- To było mniej więcej tutaj.
Leia ponownie zmrużyła oczy, usiłując przypomnieć sobie tamtą scenę. Czuła nie-
określony ból w głowie, jakby przed wielu laty straciła albo zawieruszyła coś bardzo
cennego.
Może uczucie szczęścia? Przecież miała wrażenie, że promieniowało z kamien-
nych ścian tej komnaty. Ogromnego spokoju wynikającego z przekonania, że się jest
darzonym bezwarunkową miłością? Spokoju, który prysnął jak mydlana bańka pod
ostrzałem błyskawic laserowych dział, kiedy ktoś na pokładzie Gwiazdy Śmierci przy-
cisnął ostateczny guzik?
Spoglądając na mężczyznę stojącego u jej boku, zastanawiała się, czy kiedykol-
wiek w czasach dzieciństwa Han zaznał tego głębokiego spokoju... tej pewności, że jest
kochany.
Chewie warknął pytająco. Han przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad odpowie-
dzią.
- Ta-a, przypuszczam, że jeszcze mamy ten echolokator - odparł w końcu. - Rzecz
jasna, jeżeli Lando nie pożyczył go ostatnio, kiedy latał „Sokołem", żeby zrealizować
jakiś szalony pomysł odnalezienia ukrytych skarbów.
- Założyłabym się, że nawet echolokator nie potwierdzi faktu istnienia tego tunelu,
z którego wyszedł mistrz Jedi - oznajmiła Leia. Odwróciła się i ponownie przyjrzała się
opustoszałej komnacie. -Rycerze Jedi... - Zawahała się, myśląc o wszystkich sztucz-
kach, jakich nauczył ją Luke, a także o tym, co powiedziała jej stara Vima-Da-Boda. -
Jeżeli rycerze Jedi dołożyli tylu starań, aby zatrzeć po sobie wszystkie ślady; jeżeli
uczynili wszystko, co mogli, aby mieszkańcy doliny w ogóle zapomnieli o fakcie ich
pobytu, mimo iż wszędzie pozostało mnóstwo śladów po blasterowych strzałach, nie
sądzą, żeby udało się nam znaleźć coś za pomocą echolokatora.
Dzieci Jedi
72
- Przypuszczam, że masz rację. - Han ponownie przeciągnął pieszczotliwie palca-
mi po gładkiej ścianie, jakby niemal pewien, że raczej uległ złudzeniu; że wylot tunelu
nie zniknął za sprawą technicznej sztuczki, która pozwoliła na jego ukrycie. Leia po-
myślała, że może rzeczywiście to było tylko złudzenie. - Jesteśmy teraz pewni przy-
najmniej dwóch rzeczy.
- Dwóch rzeczy? - zapytała.
- Pierwszej, że w ogóle istniał jakiś wylot tunelu - odparł ponuro Han. - I drugiej,
że nie był to ten sam wylot, przez który przeszedł Drub McKumb.
Barbara Hambly
73
R O Z D Z I A Ł
6
Rycerze Jedi wymordowali członków jego rodziny.
Cała banda napadła na miasto, w którym upływało jego dzieciństwo. Posługując
się siłą Mocy, sprowadziła gęstą mgłę, po czym przemykając się jak gromada potęż-
nych bezgłośnych gniewnych duchów, rozjaśniała ciemności głębokiej nocy jedynie
zielonymi błyskami oczu, podobnymi do ogników na bagnach. Łapczywie chwytając
powietrze, Luke zdołał jednak uciec, mimo iż usiłowały pochwycić go lodowate palce
ich myśli. Starały się obezwładnić go i zmusić, żeby wrócił. Upadł na murawę w kępie
drzew rosnących na skraju miasta...
(drzew?)
...i obserwował, jak ustawiają w szeregu wszystkie kobiety. Wyrywają dzieci z ich
objęć, a potem, słysząc ich pełne grozy okrzyki, wybuchają głośnym śmiechem. Wy-
ciągają świetlne miecze i rozcinają ich matki na kawałki. Widział przypalone kończyny
i ciała leżące bez ruchu na trawie. Słyszał krzyki i wrzaski, niosące się w powietrzu i
powtarzane przez echo w ciemnościach chłodnej nocy. Później rycerze Jedi zaczęli
polować na niego. Wyruszyli na poszukiwania. Latali po okolicy śmigaczami i pogar-
dliwie szydzili, kiedy potykał się, przeskakując przez skały, błotniste kałuże i strumie-
nie...
(kałuże i strumienie? Przecież dorastałem na pustyni.)
.. .a później zawrócili, żeby wymordować także dzieci. Widział młodszego brata i
siostrę...
(jakiego brata?)
.. .którzy błagali o życie, ale mimo to zginęli, posiekani świetlnymi mieczami...
Kto urządził tę masakrę?
To była prawda. Każde słowo było szczerą prawdą.
A raczej, tak czy owak, prawdą było coś bardzo podobnego do tego.
Luke zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Próbował nie przejmować się bó-
lem, jaki nadal pulsował w piersi i płucach. Skupił energię Mocy, pragnąc, aby prze-
pływała przez jego ciało, i pozwolił, żeby wiedza spływała po nim niczym woda po
naoliwionym pancerzu. Uświadomił sobie, że jego wspomnienia są podobne do tych,
jakie zapisano w pamięci Nichosa. Słowa, czasami bardzo ostre, którym jednak nie
Dzieci Jedi
74
towarzyszyły jakiekolwiek obrazy. Słowa, które same głosiły, że są prawdziwe; które
pozwalały poznać całą prawdę...
Czuł ból głowy. Odczuwał ból w całym ciele. Udało mu się skupić, ale na krótko.
Jego myśli zaczynały się rozpraszać, ciemnieć, niknąć. Wróciło wspomnienie zdrady.
Wrócił dziki, barbarzyński ból, przenikający do głębi serca. Rycerze Jedi go zdradzili.
Pogrążył się w mroku.
Spoczywał na pryczy Hana na pokładzie „Sokoła Tysiąclecia". Miał obandażowa-
ny kikut prawej ręki. Czuł ogień agonii mimo podanego mu przez Landa znieczulające-
go narkotyku. Jeszcze gorsza niż agonia była świadomość, iż Ben nie powiedział mu
prawdy. Ben skłamał. Prawdę wyjawił mu Darth Vader.
Tak, zemsta - szeptał jakiś głos w jego głowie. - Musisz wywrzeć zemstę.
Przez krótką chwilę znów miał dwadzieścia jeden lat, a jego dusza przypominała
krwawiącą miazgę zdrady.
Dlaczego skłamałeś, Benie?
Wybiegł myślami w przeszłość i zrozumiał, dlaczego Ben nie powiedział całej
prawdy. Gdyby mając osiemnaście lat, dowiedział się, że jego ojciec nadal żyje, cho-
ciaż w zmienionej postaci - bez względu na to, jak bardzo zmienionej - stałby się po-
słuszny jego woli do tego stopnia, jak tylko mógłby stać się sierota. Zostałby przecią-
gnięty na ciemną stronę. W wieku osiemnastu lat nie miałby doświadczenia ani siły,
żeby przeciwstawić się jego woli. Ben dobrze o tym wiedział.
Przepływająca przez niego Moc zadrżała jak płomień samotnej świecy rozjaśniają-
cej mroki wietrznej nocy.
- Luke?
Wywrzeć zemstę na rycerzach Jedi, na ich ladacznicach i ich smarkaczach - pomy-
ślał. - Zabić ich i spalić ich ciała tak samo jak oni zabili i spalili ciała twoich rodziców...
W jego umyśle pojawił się wizerunek sczerniałych szkieletów leżących na piasku
w pobliżu zgliszcz budynku, który był jego jedynym domem. Luke czuł smród płoną-
cego plastiku, ale pustynny upał, jaki przyprawiał go o ból głowy, był niczym w po-
równaniu z oleistym żarem płomieni trawiących jego duszę. Pustka, jaką czuł w sercu,
przypominała mu głęboką wyschniętą studnię sięgającą do samego jądra świata.
Tamto domostwo na pustyni nie sprawiało wrażenia przytulnego domu, ale było
wszystkim, co Skywalker kiedykolwiek posiadał.
Kiedy wrócił na Tatooine, żeby uwolnić Hana Solo z rąk Hutta Jabby, wyprawił
się na skraj Morza Wydm, aby rzucić okiem na spalone domostwo. Nikt nie osiedlił się
w tamtym miejscu, a Jawo-wie splądrowali ruiny domu i zabrali wszystko, co pozosta-
ło. Zapewne uczynili to, kiedy tylko ostygły popioły. Luke popatrzył na głęboką nieckę
i stwierdził, że ze wszystkich budynków, wzniesionych pośrodku podwórza, pozostały
jedynie ruiny. Niecka zresztą także wypełniała się z wolna piaskiem.
Pamiątkowe płyty, jakie pozostawił na grobach osób, którzy byli dla niego jak ro-
dzice, także zniknęły, z pewnością ukradzione.
Wujek Owen harował przez całe życie, by utrzymać tę farmę, która wyglądała te-
raz, jakby w ogóle nigdy nie istniała.
- Luke'u?
Barbara Hambly
75
Zamrugał powiekami. Natychmiast uświadomił sobie, że to nie był dobry pomysł.
- Luke'u, czy się dobrze czujesz?
- Och, proszę, panie Luke'u, niech pan przypomni sobie, kim pan jest! Sytuacja
staje się naprawdę coraz bardziej rozpaczliwa!
Otworzył oczy. Natychmiast całe pomieszczenie wywinęło powoli kozła. Nie
chcąc wypaść z pryczy, na której leżał, mistrz Skywalker uchwycił się poręczy, ale
przynajmniej stojący nad nim See-Threepio i Nichos nie usiłowali się rozdwoić ani
rozmnożyć. Również ból w płucach nie dokuczał mu już tak bardzo jak kiedyś. Mimo
to czuł się potwornie, nieprawdopodobnie zmęczony.
Kiedy spojrzał ponad ramionami obu androidów, zobaczył zasuwane drzwi nie-
wielkiej celi, w której się znajdował. Pomieszczenie było jasno oświetlone i sprawiało
wrażenie przytulnego. Luke zauważył stojące pod ścianami trzy inne prycze, a także
kilka szaf z szufladami i regałów. Cela wyglądała na czystą i nie zamieszkaną. Skywal-
ker dostrzegał tylko swój czarny kombinezon wiszący na wieszaku w szafie, miecz
świetlny leżący na jednej z półek i czarny płaszcz Jedi okrywający niczym koc sąsied-
nią pryczę.
Uniósł rękę i przekonał się, że ma na sobie regulaminowy oliwkowoszary podko-
szulek imperialnego szturmowca.
Rycerze Jedi zabili...
Rycerze Jedi zabili...
Nabrał głęboko powietrza i nakazał, żeby cała Moc przestała leczyć jego ciało -
natychmiast Nichos i Threepio się rozdwoili -po czym skierował ją do wnętrza mózgu,
aby niczym oczyszczające światło rozprawiła się z tymi wspomnieniami.
Głosy, które słyszał w głowie, przez jakiś czas przypominały jazgot, ale później
umilkły.
Obudził się po raz drugi, osłabiony i wstrząśnięty. Zapewne stracił przytomność
tylko na kilka sekund, gdyż wciąż słyszał, jak Threepio usiłuje mu coś wytłumaczyć:
- ...powiedział, że nic się panu nie stało i że byłby pan symulantem, gdyby kazał
się pan zabrać do pokładowego ambulatorium. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić...
- Lecimy, żeby zbombardować Plawal - oświadczył mistrz Jedi. Obaj jego towa-
rzysze obdarzyli go zaniepokojonymi spojrzeniami.
- My to w i e m y, panie Luke'u!
Skywalker usiadł, ale czując, że zaczyna mu się kręcić w głowie, chwycił rękę
Threepia.
- Przelatujemy przez Odległe Rubieże i dokonujemy skoków w nadprzestrzeni, że-
by odwiedzić kilka planet, na których przed trzydziestu laty Imperium ukryło doborowe
oddziały szturmowców z myślą o wykonaniu tego zadania - odezwał się Nichos. - Ła-
downik osiadał już na Tatooine, Braddenie i... nie znam nazw pozostałych planet.
Wszystko jest tu zresztą zautomatyzowane: ładowniki, chwytaki, indoktrynatory...
- Indoktrynatory? - zapytał Luke.
Natychmiast w jego umyśle pojawił się następny wizerunek, niewyraźny i za-
mglony wskutek bólu głowy. Luke ujrzał półkolistą komnatę pełną rzuconych byle jak
ciał nieprzytomnych Gamorrean. Świnioludzie nadal ściskali topory i łuki, a niewielkie
Dzieci Jedi
76
szare pasożytujące morrty, trzymające się blisko nawet kiedy ich żywiciele wyruszali
do walki, właśnie zaczynały przytomnieć i nerwowo biegały po ich ciałach. Po komna-
cie uwijały się dwa ogromne srebrzyste wyspecjalizowane androidy typu G-40. Podno-
siły Gamorrean – co automaty typu G-40 potrafią robić przerażająco łatwo - i dawały
każdemu zastrzyk. Następnie wpychały bezwładne ciała do białych metalowych indok-
trynacyjnych trumien, które stały pionowo, wpuszczone w półkolistą ścianę.
Luke dotknął palcami czoła. Wyczuł niewielki krąg szorstkiej skóry, w miejscu,
gdzie przyciśnięto końcówkę urządzenia oddziałującego na jego korę mózgową.
Uświadomił sobie, że musiał zostać potraktowany w ten sam sposób, co Gamorreanie.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał.
Wstał - bardzo ostrożnie - i przypiął do pasa swój miecz świetlny. Wszyscy troje
otworzyli drzwi i wyszli na korytarz, gdzie unosiła się woń smaru, zmieszana z zapa-
chem jakichś chemicznych środków czyszczących i rozpuszczalników. W spokojnym,
dosyć jasnym świetle było widać, że ściany korytarza są pomalowane na szaro. Pokład
pod stopami lekko drżał, zapewne wskutek pracy silników napędu podświetlnego. Ich
cichy pomruk dobiegał z jednego końca korytarza. Po kilku chwilach, unosząc się na
repulsorach, minął ich pękaty robot sprzątający typu MSE-15.
- Na pokładzie statku - odparł Threepio. - Pan... pancernika. Bojowej stacji o roz-
miarach księżyca, o której wspominał szturmowiec Pothman. Gigantycznego superstat-
ku wyglądającego jak ogromna asteroida. To właśnie on otworzył do nas ogień. Nazy-
wa się „Oko Palpatine'a".
„Oko Palpatine'a"... Ta nazwa wydała się Luke'owi znajoma. Pamiętał, że w czasie
długiej serii mglistych wspomnień, które nie były jego własnymi, powiedziały mu o
tym głosy, jakie słyszał w głowie. W jakiś sposób wiedział wszystko na temat tego
statku. Znał jego rozmiary i siłę ognia. Wiedział, że jest większy nawet niż największe
gwiezdne superniszczyciele. Większy niż sfera torpedowa. Dysponuje siłą ognia wy-
starczającą do zniszczenia całej planety.
Oczywiście - pomyślał. - Superpancernik musiał zostać zbudowany jeszcze przed
skonstruowaniem Gwiazdy Śmierci, kiedy imperialna marynarka wierzyła, że im więk-
sze jednostki, tym lepiej.
- To nie była baza na asteroidzie, z której do nas strzelano, panie Luke'u - ciągnął
Threepio. - Ta asteroida była statkiem dysponującym zautomatyzowanymi działami,
których ogniem sterował artyleryjski komputer...
- Jesteś tego pewien? - przerwał Skywalker.
Mógłby przysiąc, że ogniem dział kierowała żywa istota. Żaden komputer nie
mógł mieć takiego wyczucia czasu, takiej koordynacji.
- Z całą pewnością - potwierdził Nichos. - Nikt nie może przedostać się na stano-
wiska ogniowe. A poza tym na pokładach nie ma nikogo, kto umiałby strzelać z dział -
a przynajmniej z takich dział.
- Nikogo... - powtórzył zamyślony Luke, a później dodał: -Latają i zbierają dobo-
rowych szturmowców... - Urwał, kiedy przypomniał sobie zaniedbaną i zarośniętą leśną
bazę na Pzob i czterdzieści pięć hełmów kierujących na niego mroczne jamy oczu. -
Barbara Hambly
77
Chyba nie chcesz powiedzieć, że po tylu latach wciąż czekają na ich przylot jacyś
szturmowcy?
Przeszli przez jakieś drzwi i znaleźli się w głównej pokładowej mesie dla żołnie-
rzy. Ujrzeli dziesięć czy dwanaście wielkich białych włochatych dwunożnych istot,
kręcących się nerwowo przy wylotach podajników pożywienia. Istoty wyciągały z
otworów talerze i szybko wsysały wszystko, co miało rozmiary mniejsze niż przeciętny
kęs. Używały do tego celu krótkich, silnie umięśnionych trąbek wyrastających spod
czworga nieustannie mrugających czarnych oczu. Kilka istot trzymało dziwaczne pałki
czy maczugi, zapewne nogi, oderwane od krzeseł i stołów. Ujrzawszy tę prymitywną
broń, Luke doszedł do wniosku, że dwunożne istoty muszą być obdarzone przynajmniej
pewną inteligencją.
W okolicach drzwi, znajdujących się w przeciwległej ścianie, rozległ się nagle ja-
kiś hałas. Uzbrojone istoty dwunożne odwróciły się w tamtą stronę i uniosły prymityw-
ne maczugi. Drzwi się otworzyły i do mesy weszło siedem istot trójnożnych. Ich po-
dobne do worków ciała, podtrzymywane przez wspartą na długich kończynach kość
miedniczną, dziwacznie przelewały się z boku na bok podczas każdego kroku. Wyrasta-
jące w okolicach stawów biodrowych macki zwisały luźno między kończynami. Szy-
pułki oczne, uniesione teraz wysoko ponad resztą ciała, kołysały się niepewnie i drżały.
Luke domyślił się, że istoty są zdezorientowane.
Dwie istoty dwunożne sięgnęły do otworów podajników i zebrały tyle talerzy z
pożywieniem, ile mogły unieść, po czym, strzeżone przez jednego z uzbrojonych ziom-
ków, nieufnie zbliżyły się do przybyszów. Większy z dwóch białych kudłaczy uniósł
łapę i zatrąbił cicho, po czym wydał kilka innych niezrozumiałych dźwięków. Kiedy
jednak istoty trójnożne nie zareagowały w żaden sposób na to powitanie, oba dwunogi
podały im talerze z jedzeniem.
Trój nożni wysunęli rosnące pomiędzy szypułkami ocznymi ssawki i zaczęli się
pożywiać. Niektórzy wyciągnęli niepewnie macki, żeby przyjąć talerze. Pozostałe białe
włochate kule, które zostały w pobliżu podajników, wydając piszczące chrząknięcia i
pomruki, skupiły się w gromadę. Tymczasem wyższy z dwóch dwunogów, który wrę-
czał pożywienie, ostrożnie wyciągnął kosmatą łapę i delikatnie dotknął - poklepał -
najbliższego trójnoga. Luke wiedział, że ten gest ma upewnić przybyszów, by się nie
bali.
- Dosyć tego, żołnierzu!
Trzecie rozsuwane drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem i do mesy wpadła
grupa kilkunastu Gamorrean. Niektórzy obciąwszy rękawy, zdołali wcisnąć ciała w
polowe mundury, szyte dla najtęższych szturmowców, albo okryli ręce i torsy kawał-
kami błyszczących białych pancerzy, owijając je kawałkami srebrzystej samoprzylepnej
taśmy. Inni mieli na głowach hełmy szturmowców służących w imperialnej marynarce,
a jeszcze inni, którzy znaleźli nieco mniejsze białe hełmy, używane przez zwyczajnych
żołnierzy, po prostu włożyli je na głowy jak kapelusze. Ich przywódca Ugbuz osłonił
głowę podobnym do wiadra na węgiel czarnym hełmem artylerzysty. Jego porośnięty
brodawkami, podobny do ryja pysk, wyglądał zdumiewająco groźnie. Wszyscy byli
uzbrojeni po kły w blastery, paraliżujące dzidy, siekiery i łuki.
Dzieci Jedi
78
- Ten człowiek symuluje! Zgodnie z regulaminem imperialnej marynarki wszyscy
przeszli badania lekarskie, zanim zgodzili się zostać szturmowcami! Takie zachowanie
jest karygodne! Zbyt wielu symulantów przebywa na tym statku!
Umguz pstryknął paluchami. Inny Gamorreanin - Luke pamiętał, że nazywa się
Krok - ruszył w stronę podajników pożywienia i dozowników kawy. Idąc, stawiał dłu-
gie kroki, ciężko stąpał i kołysał się z boku na bok w sposób charakterystyczny dla istot
swojej rasy. Tymczasem Ugbuz i pozostali zaczęli sadowić się przy stołach. Ku swoje-
mu zdumieniu Luke ujrzał w grupie świnioludzi także Cray i Triva Pothmana.
Poczuł, że znów napływają niejasne wspomnienia tego, co przeżył w ciągu kilku
minionych dni. Przypominał sobie, że jadł i spał, a kiedy ból i zawroty głowy stawały
się trudne do zniesienia, usiłował namówić oficera dyżurnego, żeby odesłał go do am-
bulatorium... Chociaż głowa bolała go za bardzo, aby mógł celnie strzelać, od czasu do
czasu ćwiczył także oko na strzelnicy... z pozostałymi szturmowcami.
W jego pamięci pozostało zarejestrowane przekonanie, że wszyscy byli ludźmi.
Białe kudłate stworzenia cofnęły się i rozstąpiły, pozwalając gamorreańskiemu
szturmowcowi zabrać porcje kawy dla siebie i swoich towarzyszy. Spoglądając na sie-
dzącą przy stole hałaśliwą grupę z zainteresowaniem, ale i niepokojem, drapali się po
głowach i gaworzyli jak małe dzieci. Luke zauważył, że i oni mieli na głowach bledną-
ce ślady po końcówkach elektrod - urządzeń przekazujących informacje bezpośrednio
do kory mózgowej. Z ich zachowania wywnioskował, że indoktrynacja oddziaływała na
niektóre gatunki istot silniej niż na pozostałe. W pewnej chwili jedna z trójnożnych
istot niebacznie zbliżyła się do stołu, przy którym siedziała grupa gamorreańskich
szturmowców. Rozmawiający z jednym z nich Triv Pothman zamachnął się i wierz-
chem dłoni uderzył na odlew zdezorientowaną istotę, tak że potoczyła się pomiędzy
inne krzesła i stoły. Starzejący się ciemnoskóry mężczyzna był teraz starannie ogolony,
a na jego twarzy malował się ten sam wyraz obojętnej arogancji, który Luke tyle razy
widywał na twarzach innych imperialnych żołnierzy. Znamionował niezachwianą pew-
ność siebie oraz przekonanie o własnej wyższości i nieomylności. Oznajmiał, że sztur-
mowiec jest pewien poparcia i pochwały ze strony swoich przełożonych, bez względu
na to, jaki podły czyn popełni.
Taki sam wyraz malował się teraz na obliczu Cray.
Luke to rozumiał. Tak samo czuł się przecież przez kilka ostatnich dni.
Westchnął i zaczął przeciskać się między innymi stołami w stronę grupy Gamorre-
an. Zastanawiał się, czy w takim stanie potrafiłby ukierunkować Moc tak, aby wyrwać
kobietę ze stanu oszołomienia, wywołanego przez indoktrynację. Czuł ból głowy i miał
wrażenie, że każda kończyna waży co najmniej tonę, ale pulsowanie krwi w skroniach i
uszach, charakterystyczne dla pierwszych dni po przeżytym wstrząsie, niemal całkowi-
cie ustąpiło. Pomyślał, że w razie potrzeby potrafiłby skupić wystarczającą ilość energii
Mocy, żeby połączyć ją z tą, jaka tkwiła w ciele Cray.
Było jasne, że Gamorreanie - a przynajmniej członkowie plemienia Gakfeddów -
byli idealnymi kandydatami na szturmowców. Sprawiali wrażenie, że na pokładzie
superpancernika czują się jak u siebie w domu. Podłoga mesy była zaśmiecona stosami
plastikowych talerzy i kubków po kawie, sięgającymi nawet metra w pobliżu podajni-
Barbara Hambly
79
ków pożywienia i dozowników płynów. Roboty typu MSE-15 uwijały się jak wygło-
dzone drapieżniki, ale nie zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby potrafiły podno-
sić i wrzucać talerze do otworów w ścianach mesy, skąd trafiłyby z powrotem do zau-
tomatyzowanej kuchni. W pobliżu jednych rozsuwanych drzwi stał flegmatyczny au-
tomat typu SP-80, który metodycznie zmywał ze ściany bryzgi rozpryśniętego poży-
wienia.
- Panie kapitanie...
Luke zasalutował Ugbuzowi, który oddał honory z wojskową precyzją i szybko-
ścią. Skywalker kiwnął głową, po czym zajął krzesło stojące obok Cray.
- Jak się masz, Luke...
Kobieta powitała go zdawkowo, jak koleżanka powitałaby kolegę. Ścięła włosy...
z własnej inicjatywy, a może kazał jej to uczynić Ugbuz pełniący teraz funkcję oficera
szturmowców. Centymetrowej długości jasna szczecina prezentowała się nawet całkiem
nieźle na jej głowie. Cray nie miała na twarzy makijażu, a odziana w nieco zbyt luźny
wojskowy oliwkowy kombinezon, wyglądała jak gamoniowaty kilkunastoletni chłopak.
- Wyciągaj krzesło, stary, i klapnij, żeby trochę rozprostować gnaty - odezwała się
po chwili. - Czy przypuszczasz, że dzisiejszy poranny skok był ostatnią łapanką, urzą-
dzoną na naszych ludzi? Przynieś-no nam trochę kawy, ty - dodała, nawet nie odwraca-
jąc głowy w kierunku dwójki androidów. - Też chcesz łyka, Triv?
- Tak, bardzo chętnie się napiję. - Starszawy mężczyzna wyszczerzył zęby w
uśmiechu. - Wygląda mi jednak na to, że będę musiał się zadowolić tymi wypocinami
gondara, który te maszyny rozlewają do filiżanek.
Cray roześmiała się hałaśliwie, jakby usłyszała dobry dowcip. Zdumiony Luke
pomyślał, że po raz pierwszy od wielu miesięcy słyszy, jak kobieta się śmieje. Wydało
mu się to dziwne, ale nigdy jeszcze nie widział jej tak odprężonej.
- Ustawiłeś się w kolejce po te najnowsze taśmy, Luke'u? -zapytała. - Nie mam
zielonego pojęcia, kto zaopatrywał bibliotekę na tej łajbie. Nie ma tu niczego nowszego
niż...
- Posłuchaj, muszę z tobą porozmawiać – przerwał jej Skywalker. Kiwnął głową,
pokazując rozsunięte drzwi, przez które sam wszedł do mesy. - W cztery oczy.
Cray zmarszczyła czoło. Sprawiała wrażenie lekko zaniepokojonej, chociaż było
jasne, że widzi w nim tylko kolegę-szturmowca. Zapewne pozostały w jej mózgu
wspomnienia, że oboje byli kiedyś przyjaciółmi. Chociaż zapewne nie traktowała ich
poważnie, pamiętała je w ten sam sposób, jak uświadamiała sobie, że nazywa się
Cray Mingla. Luke wiedział, że w szczytowym okresie rządów Imperatora, jego
szturmowcy byli fanatycznie lojalni i oddani, ale z tak głęboką indoktrynacją jeszcze
nigdy się nie spotkał. Czyżby miała stanowić rezultat eksperymentu, którego później
zaniechano? A może była czymś, wymyślonym jedynie na potrzeby tej misji stanowią-
cej przecież najściślej strzeżoną tajemnicę?
Nabrał głęboko powietrza i zaczął się zastanawiać, w jakim stopniu obecne zdezo-
rientowanie i zawroty głowy były pozostałościami po przeżytym wstrząsie, a w jakim
efektem ubocznym szoku, doznanego podczas tak głębokiej indoktrynacji. Domyślał
Dzieci Jedi
80
się, że jeżeli pragnie wyrwać Cray z oszołomienia, musi posłużyć się całą dostępną siłą
Mocy.
Kobieta wstała od stołu i podążyła za nim w stronę drzwi. Idąc, od niechcenia ko-
pała leżące talerze i kubki, by na końcu kopnąć nawet robota typu MSE. Stąpała, sta-
wiając długie kroki jak mężczyzna. Zapewne czyniła to podświadomie, podobnie jak
Gamorreanie porozumiewali się w basicu. Czekający obok drzwi Threepio i Nichos
podążyli za nimi, starając się nie rzucać w oczy. Luke dyskretnie sięgnął po blaster.
Uchwycił rękojeść, nie wyjmując broni z olstra, po czym kciukiem nastawił przełącznik
na najmniejszą moc ogłuszania.
Nie miał cienia szansy, by posłużyć się bronią.
Zanim doszedł do drzwi, przystanął podobnie jak Cray, żeby pozwolić wyjść z
mesy białym futrzakom, nadal trzymającym prymitywne maczugi.
- Nie mam bladego pojęcia, dlaczego to wszystko schodzi na psy - mruknęła Cray,
kręcąc głową. - Popatrz tylko na nich. Ściągają rekrutów z całej cholernej okolicy. Nie-
długo zaczną werbować śmierdzących kosmoludków.
Trójnogie istoty nie przestawały błąkać się po mesie, od czasu do czasu potykając
się o krzesła i stoły albo przewracając o roboty typu MSE. Było jasne, że indoktrynacja,
która w przypadku Gamorrean przyniosła tak wspaniałe rezultaty, sprawiła, że nie-
szczęśnicy stali się - bez względu na to, kim byli - oszołomieni i zdezorientowani. Cie-
kawe - pomyślał Luke - w którym miejscu ich ciał dołączono elektrody aparatury in-
doktrynującej?
Nagle drzwi w przeciwległej ścianie sali z trzaskiem się rozsunęły. Jakiś głos
krzyknął:
- Brać ich, chłopaki!
Do mesy wpadli Gamorreanie należący do wrogiego plemienia Klaggów.
Ugbuz i Gakfeddowie natychmiast przewrócili kilka stołów i ukryli się za ich bla-
tami. W powietrzu zaczęły się krzyżować błyskawice blasterowych strzałów. Odbijały
się od blatów i ścian, po czym szybowały we wszystkie strony. Klaggowie byli także
odziani w kawałki pancerzy szturmowców, przymocowane do skórzanych i samodzia-
łowych ubrań za pomocą samoprzylepnej taśmy. Również wykrzykiwali rozkazy i mio-
tali obelgi, posługując się basikiem. Cray zaklęła, szybko obaliła stół i zanurkowała,
żeby ukryć się za tą prowizoryczną tarczą. Wyciągnęła blaster i nie przejmując się
śmiercionośnymi błyskawicami szybującymi we wszystkie strony, zaczęła odpowiadać
strzałami. Dziwacznym zrządzeniem losu już pierwszy trafił w płytę pancerza, przymo-
cowaną na torsie jakiegoś Klagga. Odrzucił go pod ścianę, gdzie stali jego ziomkowie,
którzy na ten widok albo zanurkowali pod stoły, albo nie przestając strzelać, rozbiegli
się po mesie. Niektórzy byli uzbrojeni w blasterowe karabiny lub półautomatyczne
pistolety. Inni trzymali miotacze pocisków, paraliżujące włócznie albo topory. Wszyscy
bez wyjątku byli beznadziejnymi strzelcami.
Oba plemiona rzuciły się w wir walki i po chwili w powietrzu zaczęły latać ka-
wałki metalu, śmieci i odrąbane kończyny. Wyglądało na to, że Gamorreanie wzięli się
za łby, zupełnie jakby chcieli kontynuować walkę, rozpoczętą obok kadłuba „Drapież-
nego Ptaka".
Barbara Hambly
81
- Śmieciożercy! Buntownicy! - krzyknęła nagle Cray. Wyskoczyła spod stołu i
włączyła się do walki. - Panie kapitanie!
- Cray! - krzyknął rozpaczliwie Luke.
Przebiegł dwa kroki, czując, że pokład zaczyna umykać spod jego stóp. Zderzył
się z dwoma kręcącymi się bezradnie trójnożny-mi istotami, które miały trudności z
odnalezieniem drzwi, mimo iż te znajdowały się o trzy metry przed nimi. Ujrzawszy to,
jeden z Klaggów głośno ryknął. Uniósł siekierę do zadania ciosu, po czym skoczył w
ich stronę. Luke potknął się i omal nie przewrócił, ale w ostatniej chwili popchnął nie-
szczęśników w stronę wyjścia. Później chwycił jakieś krzesło i pozwolił, żeby wbiło się
w nie ostrze opadającej siekiery. Klagg jednak silnym ciosem obalił Luke'a na podłogę,
po czym wyrwał siekierę i puścił się w pogoń za bezbronnymi trójnożnymi istotami.
Chwycił jedną z nich za kończynę. Istota zaczęła rozpaczliwie skrzeczeć i wymachiwać
mackami. Luke wstał, wezwawszy na ratunek całą siłę Mocy. Nie mógł nawet marzyć o
tym, żeby wyrwać siekierę z łapy napastnika. Ponownie chwycił krzesło i zamachnąw-
szy się, z całej siły grzmotnął Gamorreanina po plecach. Później wyciągnął świetlny
miecz, zapalił i stanął w drzwiach, aby zagrodzić drogę. Zaczekał, aż zawodzące trój-
nogi znikną za zakrętem korytarza.
Gamorreanin cisnął w niego stołem, który Luke rozciął w locie na dwie części.
Napastnik zadał cios siekierą w tej samej chwili, kiedy jakiś odbity od ściany strzał z
blastera musnął ramię Skywalkera. Albo jednak blaster został nastawiony na minimalną
moc, albo ogniwa energetyczne były bliskie wyczerpania, gdyż błyskawica tylko obali-
ła oszołomionego Luke'a na podłogę. Mistrz Jedi poczuł, że ma kłopoty z oddycha-
niem. Czując, że za chwilę zemdleje, przetoczył się po metalowych płytach. Nie potra-
fiłby odpowiedzieć na pytanie, czy powinien rozciąć Gamorreanina, któremu na pomoc
pospieszył jeden z ziomków... Czyżby znów dwoiło mu się w oczach? Zdecydował się i
odciął rękę napastnika, po czym postanowił wstać i wyjść z mesy. Nie potrafił... W
głowie czuł taki zamęt, że nawet nie byłby w stanie powiedzieć, dlaczego. Mógł tylko
unieść świetlny miecz i spróbować przeciąć drugiego Gamorreanina. Zamiast tego roz-
ciął blat opadającego stołu, zanim ten zdążył zmiażdżyć mu kości.
Poczuł, że ogarnia go dziwna bezsilność. Miał wrażenie, że coś złego dzieje się z
siłą ciążenia...
Zorientował się, że Klaggowie zniknęli, pozostawiając w mesie pobojowisko, peł-
ne kałuż krwi i połamanych mebli. Zachował przytomność na tyle długo, aby wyłączyć
ostrze świetlnego miecza.
Oprzytomniał, czując w lewej nodze tak potworny ból, jak gdyby ktoś polewał ją
żrącym kwasem. Krzyknął i zacisnął palce na cuchnącym kocu, na którym spoczywał.
W tej samej chwili ktoś uderzył go w twarz z takim rozmachem, jakby chciał, żeby
znowu zemdlał. Luke na chwilę zapomniał o oddychaniu. Kręciło mu się w głowie i
zbierało na wymioty.
- Czy nie powinnaś przynieść czegoś z ambulatorium, żeby opatrzyć tę ranę?
Głos Ugbuza.
Dzieci Jedi
82
W odpowiedzi Luke usłyszał pełne złości piskliwe chrząknięcie, a później poczuł,
jak po jego twarzy i obnażonym torsie zaczęły kapać krople ciepłej śliny. Poczuł na-
stępne ukłucie bólu, jakby ktoś szarpnął bandaż, którym owinięto jego lewą nogę.
To nie bandaż - pomyślał w chwilę później, kiedy zidentyfikował następny
dźwięk, będący czymś pośrednim między krótkim trzaskiem i skrzekiem, spowodowa-
ny niewątpliwie odrywaniem samoprzylepnej taśmy z rolki. Dobrze znał ten dźwięk.
Gdyby nie samoprzylepna taśma, Rebelia zakończyłaby się już w ciągu pierwszego
roku.
Poczuł podmuch zimnego powietrza na udzie, kolanie i stopie. I dotyk szorstkich,
zakończonych pazurami palców przylepiających deski łubków do jego nogi.
Szarpnięcie okazało się tak silne, że znów krzyknął. Usłyszał mruknięcie Ugbuza:
- Weźcie się w garść, żołnierzu.
Zaczął się zastanawiać, czy istniało prawdopodobieństwo, żeby oficer imperial-
nych szturmowców został zabity od tyłu przez jednego ze swoich żołnierzy.
Otworzył oczy.
Znajdował się w szałasie. W SZAŁASIE? Sklepienie, wznoszące się zaledwie
metr czy dwa nad jego głową, zostało sporządzone z plastikowych rurek, wzmocnio-
nych kawałkami pancerza szturmowca i talerzami, zabranymi z mesy. Wszystko było
powiązane kawałkami drutu i oklejone niezastąpioną samoprzylepną taśmą. Jedyne
oświetlenie zapewniał panel jarzeniowy, zawieszony na którejś z grubszych plastiko-
wych rurek pełniących funkcję krokwi. Ciągnęły się od niego przewody dołączone do
stojącej w kącie szałasu baterii zasilającej typu Scale-20, o rozmiarach sporego plecaka.
Za otworem, pełniącym funkcję drzwi i częściowo przysłoniętym srebrzystym termoi-
zolacyjnym kocem, na którym widniał wyraźny nadrukowany napis WŁASNOŚĆ IM-
PERIALNEJ MARYNARKI, można było dostrzec majaczące w półmroku szare meta-
lowe ściany większego pomieszczenia, zapewne sali gimnastycznej albo ładowni. W
pobliżu otworu drzwiowego stał Ugbuz. Gamorreanin skrzyżował ręce na torsie i spo-
glądał na rannego Luke'a spoczywającego na łożu, zarzuconym brudnymi kocami. Ob-
ok łoża klęczała masywna, groźnie wyglądająca gamorreańska maciora, zajęta przykle-
janiem łubków do zranionej nogi. Luke przypomniał sobie, że Pothman pokazywał ją,
kiedy przebywali na Pzob. Nazywała się Bullyak i była naczelną samicą plemienia
Gakfeddów.
- No, jazda, nie zgadzam się na żadne symulowanie w swoim oddziale, żołnierzu -
warknął Ugbuz, kiedy Bullyak odwróciła się w drugą stronę. - Straciliśmy kilku ludzi, a
kilku innych zostało rannych, ale nie dopuszczę, żeby ci buntownicy przeszkodzili mi
w wykonaniu zadania.
Wyciągnął płaską metalową manierkę, odkorkował i podał Skywalkerowi. Same
opary mogłyby zwalić z nóg dorosłego bantha. Luke pokręcił głową.
- Pij! - rozkazał Gamorreanin. - Nie ufam żołnierzom, którzy nie piją.
Mistrz Jedi przyłożył wylot manierki do ust, ale nie pozwolił, żeby choćby kropla
alkoholu spłynęła do gardła. Nawet jednak taki lekki ruch wywołał szkaradne pulsowa-
nie bólu w zranionej nodze. Pozbycie się go wymagało od Luke'a skorzystania z całej
Barbara Hambly
83
wiedzy, jaką poznał przez te wszystkie lata; całej władzy nad Mocą przepływającą
przez jego ciało.
Siekiera - pomyślał. Obaj Gamorreanie, którzy go zaatakowali, mieli w rękach
siekiery. Czyżby któryś zdołał jednak zadać cios w ostatnich chwilach walki? Nie pa-
miętał tego, ale doskonale przypominał sobie, że nie mógł pozbierać się z podłogi.
Oprócz tego czuł ból w głowie. Po raz pierwszy uświadomił sobie przerażająco ja-
sno, że musi natychmiast zrobić coś, aby jego rany zostały fachowo opatrzone. Wie-
dział, że bez tego nie może się bronić, a przeczuwał, że z każdą chwilą będzie tego
coraz bardziej potrzebował.
Dlaczego w środku tego wielkiego pomieszczenia było aż tak ciemno?
- Co się stało ze szturmowcem Cray Minglą, panie kapitanie? -zapytał. - Takim
szczupłym jasnowłosym chłopakiem?
W panującym półmroku zobaczył, że Ugbuz zmrużył oczy i obdarzył go nieufnym
spojrzeniem.
- Twój kolega? Luke kiwnął głową.
- Zaginął podczas walki. Ci parszywi buntownicy! Dwóch żołnierzy zabitych i
trzech innych zaginionych. Świńskie syny. Ale jeszcze ich dopadniemy.
Bullyak zakwiczała coś gniewnie do Ugbuza. Jej długie siwozielone warkocze
spoczywały nieruchomo na skórze sześciorga ogromnych piersi, przyprószonej jakby
szronem i oszpeconej bliznami ukąszeń. Morrty były pasożytami żywiącymi się krwią,
szarymi, porośniętymi sierścią i mającymi długość mniej więcej palca. Luke widział, że
nawet w tej chwili jeden przyssał się z boku szyi Ugbuza, a inny pełznął w górę warko-
cza Bullyak. Podobne do łebków szpilek oczka błyskały ze wszystkich miejsc szałasu,
iskrzyły się po kątach, a nawet na krokwi. Koce cuchnęły charakterystyczną wonią tych
stworzeń.
Powoli, cierpiąc straszliwe męczarnie, Luke spróbował wstać z łoża.
Bullyak warknęła coś do niego, a później wcisnęła mu w dłoń jakąś laskę. Niemal
dwumetrowej długości sękaty, chociaż wygładzony kawał drewna, z pewnością służył
kiedyś na Pzob jako broń. Skywalker przekonał się, że lewa nogawka jego spodni zo-
stała rozcięta aż do uda, zapewne dlatego, aby można było opatrzyć nogę. Wiedział
jednak, że nawet gdyby usiłował na niej stanąć, nie utrzymałaby ciężaru jego ciała.
Maciora owinęła mu lewą stopę brudnymi szmatami. Ku swojemu zdumieniu Luke
stwierdził, że jego świetlny miecz jest nadal przypięty do pasa.
Maciora popchnęła go w stronę otworu drzwiowego, przy czym uczyniła to z taką
siłą, że mistrz Jedi zachwiał się i omal nie runął na podłogę.
- Mówi, żebyś wziął sobie trochę kawy - burknął Ugbuz z dobrodusznym uśmie-
chem, widocznie charakterystycznym u imperialnego oficera. - Poczujesz się jak nowo
narodzony.
- Panie Luke'u!
Skywalker odwrócił głowę w tamtą stronę. Zobaczył dwadzieścia kilka szałasów,
wzniesionych pod ścianami wielkiego pomieszczenia, które z całą pewnością było kie-
dyś ładownią. Do budowy użyto płyt drzwi, kawałków metalowych albo plastików
przedmiotów i karbowanych bocznych ścian jakichś skrzyń i pojemników, a także ko-
Dzieci Jedi
84
ców, fragmentów pancerzy, talerzy z mesy, kawałków drutu i kabli. Wszystko sklejono
w całość za pomocą nieodzownej samoprzylepnej taśmy. Podłogę ładowni zaśmiecało
jeszcze więcej talerzy i kubków po kawie, wskutek czego w pomieszczeniu unosiła się
woń gnijących odpadków. Z usuwaniem stosów śmieci nie nadążały roboty typu MSE-
15 uwijające się jak mrówki po kwadratowej wolnej przestrzeni pośrodku ładowni. W
wielkiej sali było widać tylko kilku Gamorrean.
W mrocznym otworze tuż za progiem rozsuniętych drzwi stał i czekał Threepio.
Na widok Luke'a zapewne załamałby ręce, gdyby pozwalało mu na to oprogramowanie.
Powoli, utykając i czując podczas każdego kroku przenikliwy ból, Luke przeszedł
piętnaście metrów dzielących go od złocistego androida. Threepio uczynił ruch, jakby
pragnął przejść przez próg i pomóc, ale znieruchomiał. Zapewne doszedł do wniosku,
że nie powinien.
- Jest mi strasznie przykro, panie Luke'u - odezwał się przepraszająco. - Pomógł-
bym panu, ale Gamorreanie nie wpuszczają androidów do swojej wioski. Espe Osiem-
dziesiątki kilkakrotnie próbowały rozebrać te szałasy, a użyte do ich budowy przedmio-
ty ułożyć we właściwych miejscach, ale... no cóż...
Luke oparł się o metalową ścianę i chociaż nie umiałby powiedzieć, dlaczego, wy-
buchnął śmiechem.
- Dzięki, Threepio - rzekł w końcu. - Dziękuję ci za to, że podążałeś za mną aż tu-
taj.
- No, wie pan, panie Luke'u! - W głosie androida zabrzmiało szczere oburzenie,
jakby na samą myśl o tym, że Luke mógłby w niego zwątpić. - Po tym okropnym za-
mieszaniu, do jakiego doszło w tamtej mesie...
- Czy widziałeś, co się stało z Cray? Ugbuz twierdzi, że zaginęła...
- Została porwana przez plemię Klaggów. Wygląda na to, że tamci uważają
Gakfeddów za buntowników i na odwrót. Nichos postanowił wyśledzić, dokąd poszli.
Pani Cray walczyła dzielnie i mężnie, ale obawiam się, że nie była dla nich równorzęd-
nym przeciwnikiem.
Zauważył, że mistrz Jedi oderwał plecy od ściany, i podszedł do niego, cicho brzę-
cząc serwomotorami. Obaj wyszli na korytarz. Kuśtykając, Skywalker usiłował się
skupić, by nie myśleć o przenikliwym bólu. Przekonał się jednak, że samo zwalczanie
bólu wymaga od niego o wiele większego skupienia niż wówczas, kiedy próbował zo-
gniskować Moc, aby przepływając przez jego ciało, usuwała skutki pierwszego wstrzą-
su. Musiał odnaleźć pokładowe ambulatorium i to szybko. Z pewnością jego rana jest
bardzo poważna. Ugbuz nie będzie mógł mu zarzucić, że tylko symuluje.
- Masz pojęcie, gdzie mieści się ich baza?
- Obawiam się, że nie, proszę pana - odparł Threepio. - Kapitan Ugbuz rozesłał
zwiadowców i rozkazał im, żeby odnaleźli twierdzę, a zatem jest oczywiste, że i on
tego nie wie.
- Odnalezienie Klaggów nie powinno być trudne - oznajmił Luke, który idąc kory-
tarzem, otwierał każde mijane drzwi, wiodące przeważnie do innych ładowni. Dzięki
temu, że „Oko Palpatine'a" zostało zbudowane w ten sposób, by przypominało asteroi-
dę, korytarze statku ciągnęły się jak okiem sięgnąć, nie przegrodzone żadnymi drzwia-
Barbara Hambly
85
mi. Wszystkie panele jarzeniowe się świeciły, rzucając zimny blask na szare metalowe
ściany. Tu i ówdzie na ciemnych płytach podłogi widniały białe plamy porzuconych
talerzy z mesy i kubków po płynach. W pewnej chwili minęła ich samotna trójnożna
istota, bezradnie wałęsająca się po korytarzu. Skierowała na nich wszystkie troje zielo-
nych oczu, ocienionych długimi rzęsami.
- Nie jestem tego pewien, proszę pana. Espe Osiemdziesiątki, które sprzątają te ko-
rytarze, bardzo dokładnie wyczyściły wszystkie podłogi i ściany, tak że z pewnością nie
pozostały żadne ślady.
Luke przystanął i oparł się o ścianę. Zamknął oczy, czując, że znów zakręciło mu
się w głowie. Zastanawiał się, czy inni mistrzowie Jedi także musieli przechodzić przez
coś takiego.
- Co tu się stało? - zapytał nagle, otworzywszy oczy. Fragment korytarza, widocz-
ny bezpośrednio przed nimi, tonął w mroku. Podobnie jak w samej ładowni, w której
mieściła się wioska Gakfeddów, a także jej najbliższych okolicach, tak i tu panele ja-
rzeniowe na odcinku ponad stu metrów były wygaszone. Osłona luku na korytarzu była
częściowo oderwana. Ze środka ktoś wyciągnął przewody i kable, które ciągnęły się
teraz pod ścianą korytarza niczym wnętrzności wypatroszonej bestii. Kiedy Luke, uty-
kając, podszedł do otworu, poczuł znajomy odór, co prawda trudno uchwytny i jakby
lekko zmieniony, ale niezwykle charakterystyczny...- Jawowie?
Gdyby Threepio miał płuca, z pewnością wydarłoby się z nich pełne cierpienia
westchnienie.
- Obawiam się, że tak, proszę pana. Wygląda mi na to, że z planet, na których
przed trzydziestu laty Imperium pozostawiło niezbędne do wykonania zadania oddziały
szturmowców, zautomatyzowane ładowniki zabierały wszystkie prymitywne istoty,
jakie mogły znaleźć.
- No, świetnie - westchnął Skywalker.
Pochylił się, żeby zbadać krawędź splądrowanego luku. Na obrzeżach zauważył
mnóstwo brudnych odcisków niewielkich palców. Był ciekaw, ilu niewysokich i odzia-
nych w brunatne płaszcze zbieraczy śmieci porwał imperialny ładownik z Tatooine.
- Te istoty, które widzieliśmy w stołówce, to Talzowie z Alzoca Trzy- ciągnął
Threepio. - Nie rozglądałem się gdzie indziej, panie Luke'u, ale wiem, że na pokładzie
przebywają także Affytechanie z Dom-Braddocka i Stwórca wie, jakie inne istoty!
- No, świetnie - powtórzył Luke i kuśtykając, ruszył w dalszą drogę. - A zatem je-
żeli zechcę wysadzić ten pancernik, zanim dotrze w okolice Plawal, muszę najpierw
znaleźć kilka wojskowych transportowców i jakoś namówić wszystkich, aby weszli na
pokłady. Przypuszczam, że zawsze będę mógł powiedzieć Gamorreanom, iż to rozkaz,
ale...
Zawahał się, kiedy przypomniał sobie nieprawdopodobną celność artylerzysty
pancernika, tego samego, który, zdaniem Threepia, nigdy nie istniał.
Bez względu na to, co innego zostało zautomatyzowane na pokładach „Oka Palpa-
tine'a", mógł pozostać j eden żywy człowiek załogi pragnący wykonać powierzone
zadanie.
- Jesteśmy na miejscu - odezwał się po chwili. - Właśnie tego szukaliśmy.
Dzieci Jedi
86
Pokonali pogrążony w ciemnościach odcinek korytarza i znaleźli się znów w miej-
scu jasno oświetlonym przez panele jarzeniowe. Niewielki gabinet po prawej stronie
musiał pełnić kiedyś funkcję biura nadzorcy ładunku albo kwatermistrza. Na blacie
przymocowanego do ściany czarnego stołu spoczywała duża wygięta klawiatura, a nad
nią było widać czarny ekran komputerowego monitora. Luke opadł z ulgą na wyścieła-
ne skórzane siedzenie wygodnego fotela - z pewnością należącego do kwatermistrza -
pomyślał. Oparł laskę o biurko, po czym pstryknął włącznikiem urządzenia.
- Zanim cokolwiek przedsięweźmiemy, spróbujmy je namówić, żeby powiedziało,
ile jeszcze mamy czasu - odezwał się.
Wystukał na klawiaturze Żądanie określenia stanu bieżącego. Polecenie nie było
niczym niezwykłym, a już z pewnością nie wymagało ujawniania żadnych tajnych in-
formacji. Uzyskanie odpowiedzi na pytanie, kiedy „Oko" miało dotrzeć w okolice Pla-
wal, pozwoliłoby mu się zorientować, jak szybko musi zacząć działać.
* Czas trwania wyprawy zgodny z celami, stawianymi przez Wolę
- Hmm?
Wystukał słowo Menu.
* Wola sprzeciwia się podawaniu tej informacji
Współrzędne, wystukał Skywalker.
* Obecne położenie zgodne z harmonogramem, ustalonym przez Wolę. Żadne
inne informacje nie są potrzebne
- Naprawdę nie chcieli ryzykować, że ktokolwiek niepowołany dowie się o celach
tej misji, prawda? - mruknął do siebie.
Ekran przed jego oczami ściemniał, a słowa zniknęły. Luke wezwał na pomoc
energię Mocy, z uporem lecząc i wzmacniając powoli gojącą się tkankę mózgu.
Pokładowe ambulatorium - pomyślał. - Zaraz po tym powinienem odnaleźć pokła-
dowe ambulatorium.
- Kiedy przyleciał ostatni ładownik, Threepio?
- Wydaje mi się, że wczoraj - odparł złocisty android. - Nim właśnie przylecieli
Talzowie.
Luke zaczął się zastanawiać.
- To ma sens - odezwał się w końcu. - Jeżeli zależy im na tym, by nie wzbudzać
podejrzeń, nie będą chcieli rzucać się w oczy i odczekają dzień czy dwa, a może nawet
dłużej, zanim dokonają następnego skoku w nadprzestrzeń. Może nawet o wiele dłużej,
w zależności od tego, kto, ich zdaniem, obserwował ich przed trzydziestu laty.
Niemal z całą pewnością Ben Kenobi. Bail Organa. Mon Moth-ma. To właśnie ci
ludzie byli świadkami pięcia się senatora Palpatine’a po szczeblach władzy i narodzin
Nowego Ładu. Z początku patrzyli na to wszystko podejrzliwie, a później z narastają-
cym niepokojem.
- Statek jest dostatecznie przestronny, żeby nawet kilka kompanii żołnierzy przez
jakiś czas czuło się jak u siebie w domu.
Schemat, wystukał Luke.
Na ekranie pojawił się schemat pomieszczeń całego pokładu. Luke bez trudu zi-
dentyfikował ogromną ładownię i gabinet kwatermistrza, w którym właśnie się znaj-
Barbara Hambly
87
dował. Z informacji, podawanej w rogu ekranu, dowiedział się, że przebywa na pokła-
dzie dwunastym. Wystukał polecenie wyświetlenia schematów pokładów jedenastego i
dziesiątego, a potem, oglądając je na ekranie, zwrócił uwagę na ich nieregularne kształ-
ty. Okazało się, że pokładowe ambulatorium znajduje się dwa piętra pod nimi. Pokłady
miały ogromne rozmiary, ale Luke liczył na to, że po następnych dwóch czy trzech
dniach Ugbuz zrezygnuje z wysyłania zwiadowców, szukających członków wrogich
plemion, z zadaniem zbadania pomieszczeń własnego pokładu.
Komputer odmówił wyświetlenia schematu pomieszczeń pokładu dziewiątego.
Posługując się klawiaturą, Luke mógł tylko namówić go do ukazania schematów
pokładów o numerach od dziesiątego do trzynastego.
Schemat ogólny, zażądał.
* Wola sprzeciwia się podawaniu tej informacji
Wykaz pomieszczeń zajmowanych przez wszystkie obce istoty przebywające
na pokładach statku.
* Wszystko przebiega zgodnie z harmonogramem, opracowanym przez Wolę.
Na pokładzie nie przebywają żadne nieuprawnione obce istoty
- Och, doprawdy? - mruknął Luke. Ponownie wystukał na klawiaturze Schemat
ogólny.
* Wola sprzeciwia się podawaniu tej informacji
Awarie i usterki.
* Wola panuje nad sytuacją. Wola oświadcza, że w żadnym pomieszczeniu nie
miały miejsca awarie ani usterki
Nagle wszystkie panele jarzeniowe w pomieszczeniu zamigotały i ściemniały. Ja-
snoniebieskie litery na ekranie monitora skurczyły się do świecącego punktu pośrodku,
który także zniknął. Z ciemnego korytarza dobiegł piskliwy jazgot głosów Jawów, a po
chwili szuranie oddalających się kroków.
Luke westchnął.
- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział. - Jestem pełen niedobrych przeczuć.
Dzieci Jedi
88
R O Z D Z I A Ł
7
W ambulatorium panowały ciemności, cisza i zimno.
- Niech licho porwie tych Jawów, proszę pana! - wykrzyknął Threepio.
Luke Skywalker poradził sobie, kiedy toczył walkę z własnym klonem, kiedy zo-
stał niewolnikiem Imperatora i ciemnej strony Mocy, kiedy był świadkiem masakr i
niszczenia światów.
Teraz jednak przychodziły mu do głowy tylko słowa należące do bogatego słow-
nika Hana Solo.
- Chodźmy - westchnął w końcu. - Przekonajmy się, co jeszcze będzie można zro-
bić.
- To były całkiem przyzwoite wczesne modele robotów typu Too-Onebee, proszę
pana - odezwał się Threepio, wysoko unosząc jeden z prętów jarzeniowych, pozosta-
wionych w splądrowanym awaryjnym schowku w ścianie. - Oczywiście, powód, dla
którego na pokładach nowocześniejszych statków te automaty są zaopatrywane we
własne zasilacze, zamiast korzystać, jak te, z centralnego zasilania, jest boleśnie jasny.
Boleśnie - pomyślał Luke, opierając się o miękki plasten diagnostycznego łóżka,
automatycznie dostosowującego się do kształtów jego ciała. - Boleśnie jest z pewnością
bardzo dobrym określeniem na tę okazję.
Kiedy Jawowie, poszukując przewodów i elementów, wyrwali ze ściany główny
włącznik zasilania, wszystkie szafki zostały zablokowane. Mimo iż urządzenia diagno-
styczne także nie działały, Luke mógł być pewien, że jedno albo więcej ścięgien zostało
zerwanych, sądząc po tym, jak poruszała się jego noga. Impulsy bólu promieniowały w
górę uda, ilekroć pragnął oprzeć się na niej. Oznaczało to, że nawet gdyby nie prawdo-
podobieństwo infekcji, będzie poważnie kulał, dopóki nie znajdzie się w ośrodku me-
dycznym dysponującym właściwą aparaturą. Samo likwidowanie skutków pourazowe-
go wstrząsu wymagało od niego zaangażowania całej leczniczej energii Mocy, jaką
potrafił zogniskować, a był pewien, że nawet wówczas taki stan nie mógłby trwać bar-
dzo długo.
Pragnąc dostać się do cennych podzespołów, Jawowie nie tylko rozcięli płyty czo-
łowe i zerwali pokrywy. Zabrali także większość autoleków, ukradli rdzenie energe-
tyczne zasilające urządzenia do prześwietlania i dokonywania specjalistycznych badań.
Barbara Hambly
89
Wymontowali nawet regulator temperatury ze zbiornika bacta, wskutek czego połowa
leczniczego płynu się wylała, tworząc na podłodze gigantyczną lepką kałużę.
To wszystko, jeżeli chodzi o standardowe leczenie mające zregenerować siły.
Luke chwycił jednego spośród całej hordy robotów typu MSE, które pracowicie
usiłowały poradzić sobie ze sprzątaniem nieprawdopodobnego bałaganu, po czym wy-
ciągnął rdzeń energetyczny, odizolował końcówki przewodów i podłączył do zamków
szuflad szafek, by je odblokować. Okazało się, że ambulatorium jest zaopatrzone w
olbrzymie ilości gylocalu, przerażająco silnego środka przeciwbólowo-pobudzającego.
Jego użycie pozwala nawet ciężko rannym wojownikom dalej walczyć w sytuacjach, w
których wstrząs dawno obezwładniłby ich albo zabił. Luke wyjął kilka czarnych opa-
kowań i zaczął je ze wszystkich stron oglądać.
- Z pewnością spodziewali się, że natrafią na silny opór, nieprawdaż? - mruknął,
odkładając pudełka z powrotem do szuflady.
Wiedział, że gylocal wietrzeje po mniej więcej dziesięciu latach przechowywania,
a raczej rozkłada się na czynniki podstawowe -silnie trujące. Nawet gdyby jednak lek
nadawał się do użycia, nie był pewien, jaki miałby wpływ na jego umiejętność władania
Mocą.
Znalazł nieco słabsze lekarstwo w postaci nyexu, który jednak działał nasennie na
wielu ludzi - Luke wiedział z doświadczenia, że i on zalicza się do ich grupy - a także
perigen, środek przeciwbólowy nie zawierający narkotyków.
Przyłożył tampon nasączony perigenem do uda nieco powyżej kolana i natych-
miast poczuł, jak ból staje się łatwiejszy do zniesienia. Wiedział, że w przeciwieństwie
do gylocalu lek nie działał pobudzająco. Zastosowanie go nie spowoduje, że zerwane
ścięgna się zrosną ani że przestanie utykać. Liczył jednak na to, że przynajmniej nie
musi się obawiać skutków pourazowego wstrząsu i przestanie borykać się z przenikli-
wym bólem. Nie mogąc zanurzyć się w zbiorniku bacta, żeby przyspieszyć leczenie
skutków poprzedniego wstrząsu - a wiedział, że jego organizm miał najgorszy okres za
sobą - postanowił skorzystać ze zwykłego wzmacniającego siły comarenu, który po-
mógłby mu pozbyć się ostatnich objawów.
Przynajmniej tego lekarstwa nie brakowało.
Smutniejszy był fakt, że w ciągu tych wszystkich lat większość antybiotyków i
wszystkie pokładowe zapasy synteciała uległy całkowitemu rozłożeniu, wskutek czego
nie nadawały się do użycia.
W stojącej w jednym z sąsiednich laboratoriów szafie znalazł workowaty wojsko-
wy szary kombinezon, na tyle obszerny, że mógł zmieścić oklejoną samoprzylepną
taśmą i unieruchomioną nogę. Przebrał się, a później wepchnął do kieszeni wszystkie
opakowania comarenu i perigenu, jakie mógł znaleźć. Na koniec przywiązał kilka ja-
rzeniowych prętów do końca laski.
- W porządku, Threepio - powiedział. Zatrzasnął sprzączkę pasa z przypiętym
świetlnym mieczem i opierając ciężar ciała na lasce, wstał z automatycznie zmieniają-
cego kształty fotela, na którym usiadł, żeby się przebrać. - A teraz rozejrzyjmy się, czy
nie znajdziemy gdzieś Cray.
Dzieci Jedi
90
W mrocznym korytarzu za drzwiami ambulatorium Talzowie -jak nazywał ich
Threepio - na ich widok jak ogromne białe puchowe kule rozbiegli się we wszystkie
strony. Mijając ciemne otwory magazynów i ładowni, Luke widział w blasku prętów
jarzeniowych tylko małe czworokąty ich oczu. Dwa albo trzy razy przystawał i naka-
zywał Threepiowi, żeby przetłumaczył jego słowa.
- Jestem waszym przyjacielem - oznajmiał protokolarny android. - Nie wyrządzę
wam krzywdy ani nie przyprowadzę tu nikogo, kto chciałby was skrzywdzić.
Mimo to ani jedna wielka włochata istota nie wydała w odpowiedzi żadnego
dźwięku.
- Imperium wykorzystywało ich jako niewolników harujących w kopalniach na
Alzocu Trzy - wyjaśnił Skywalker, kiedy kierowali siew stronę widniejącej w oddali
jasno oświetlonej części korytarza. - Alzoca nie można było nawet znaleźć na gwiezd-
nych mapach. Senat dowiedział się o istnieniu tej planety dopiero przed kilkoma laty,
kiedy udało się złamać szyfry tajnych dokumentów należących do przedsiębiorstw
górniczych. Przedtem nikt nie miał pojęcia, co się tam dzieje. Ci nieszczęśnicy byli
okłamywani, zdradzani... Nic dziwnego, że przywykli traktować nieufnie wszystkie
istoty człekokształtne. Ciekaw jestem, jaki los spotkał szturmowców, którzy czekali na
ich planecie, aż zostaną przetransportowani na pokład „Oka Palpatine'a".
W pobliżu szybu windy zobaczyli grupę Talzów, zajętych karmieniem kilkunastu
trójnogich istot. Włochate kule ustawiły na podłodze dwie miednice, zapewne wynie-
sione z mesy: jedną wypełnioną wodą i drugą zawierającą obrzydliwą mieszaninę
owsianki, mleka i pasty rybnej. Trójnogi klęczały obok miednic i skwapliwie się poży-
wiały. Talzowie tylko raz spojrzeli na Luke'a i Threepia, po czym uciekli. Po kilku
minutach, nie wiadomo skąd, przed szybem windy pojawiło się kilkanaście robotów
typu MSE-15 i dwa automaty SP-80, które natychmiast zabrały się do sprzątania cze-
goś, co uważały za bałagan. Zdezorientowane trójnogi zaczęły krążyć wokół nich, bez-
radnie przyglądając się, jak roboty siorbią resztki wody i pożywienia. Automaty nie
ustawały w pracy, mimo iż Luke kilka razy je odganiał. Roboty SP-80 czyniły heroicz-
ne, aczkolwiek całkowicie nieskuteczne próby zgięcia się wpół, na tyle nisko, żeby
mogły uprzątnąć same miednice.
- Darzę wielkim szacunkiem wszystkie roboty należące do grupy Specjalizowa-
nych, panie Luke'u - odezwał się Threepio. Pochylił się, podniósł miednicę i wręczył
starszemu i bardziej topornie skonstruowanemu automatowi. - Uważam ich za protopla-
stów wszystkich innych androidów. Niestety, są tak strasznie ograniczone.
Threepio nie potrafił zidentyfikować mowy trójnogów ani udzielić na ich temat ja-
kichkolwiek informacji. Co więcej, nawet programy tłumaczące protokolarnego andro-
ida nie pozwalały na zrozumienie wszystkich słów ich języka. Luke dowiedział się
tylko, że istoty są Ludem, który przybył ze Świata, a teraz szuka sposobu, żeby tam
powrócić.
- I ja także, koledzy - westchnął Skywalker widząc, jak wrzecionowate istoty zni-
kają w głębi korytarza, ale nie przestają poszukiwać właściwych drzwi, przez które
mogłyby przejść i znaleźć się w domu.
Barbara Hambly
91
Przynajmniej winda nadal działała, chociaż buszujący po całym statku Jawowie
mogli w każdej chwili zmienić ten stan rzeczy. Małe cuchnące istoty były urodzonymi
zbieraczami odpadków i złodziejaszkami. Szczególnie chętnie kradły kawałki metalu,
drutu i wszystko, co wydawało się im jakimś urządzeniem. Na bocznej ścianie kabiny
windy widniały tylko cztery podświetlone guziki, umożliwiające przedostanie się jedy-
nie na pokłady o numerach od dziesiątego do trzynastego. Okazało się, że na poziomie
dwunastym świecą się wszystkie panele jarzeniowe, a powietrze jest czyste i chłodne.
Leżące gdzieniegdzie na metalowych płytach talerze i kubki po płynach, a także porzu-
cone kawałki pancerzy szturmowców, dowodziły dobitnie, że po korytarzu kręcą się
Gamorreanie. Mimo to, jak uprzedzał Threepio, automaty sprzątające typu SP-80 i
niewielkie czarne kanciaste roboty typu MSE skrupulatnie zatarły wszystkie ślady,
mogące ujawnić, którędy przechodzili uciekający Klaggowie.
Kiedy skręcili za róg, zdumiony Luke stanął jak wryty. Korytarz przed nimi został
zablokowany przez coś, co na pierwszy rzut oka przypominało kolonię pękatych szaro-
żółtych i szaro-brunatnych grzybów wysokich na metr do półtora i wydzielających
intensywną woń wanilii. Drugi rzut oka ujawnił mu, że grzyby mają ręce i nogi, ale
Luke nadal nie widział niczego, co przypominałoby jakiekolwiek narządy.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął Threepio. - Kitonaki! Jeszcze wczoraj żadnego tu
nie było!
Ruszył ku istotom.
Luke podążył za nim. Gromada stojących na korytarzu Kitonaków liczyła co naj-
mniej trzydzieści istot, ale kolejna grupa przebywała w świetlicy znajdującej się po
prawej stronie. Skywalker dotknął jednego i przekonał się, że istota ma umiarkowaną
ciepłotę ciała, ale podejrzewał, że organy wewnętrzne mogą mieć o wiele wyższą tem-
peraturę. Między ogromnymi fałdami tłuszczu dostrzegł u niektórych Kitonaków okrą-
głe otwory w tych częściach ciał, które mogły być głowami. Zajrzał w głąb jednego i
zauważył dwa języki i trzy rzędy niewielkich zębów w kształcie stożków.
- Co one robią? - zapytał, zwracając się do złocistego androida. Zobaczył, że kilka
istot miało na skórze otarcia i rany, zapewne zadane ostrym nożem. Rany kiedyś krwa-
wiły, ale teraz zaczynały się zabliźniać. Stworzenia zachowywały się, jakby nic o nich
nie wiedziały.
- Czekają, aż ślimaki Chooba wpełzną do ich jam gębowych -odparł Threepio. - W
ten sposób zdobywają pożywienie.
- Miłe zajęcie, jeżeli można tak powiedzieć. - Luke zastanowił się i doszedł do
wniosku, że w trakcie poszukiwań muszą kiedyś wrócić do mesy, chociaż z pewnością
powinni zachować dużą ostrożność. - Wygląda na to, że w tej chwili nic im nie grozi.
- Och, z całą pewnością nic, panie Luke'u. - Threepio przeszedł pomiędzy dzi-
wacznymi grzybami, dźwięcznie stawiając metalowe stopy. - Kitonaki zaliczają się do
najbardziej wytrzymałych istot w całej galaktyce. Wiadomo, że bez szkody dla zdrowia
potrafią obywać się bez pożywienia całymi tygodniami, a czasami miesiącami.
- No cóż, będą musiały - zauważył Skywalker, oglądając się przez ramię na grupę
istot - o ile te ładowniki przez pomyłkę nie porwały ślimaków Chooba zamiast sztur-
mowców.
Dzieci Jedi
92
W miejscu, gdzie oświetlenie zostało uszkodzone, a korytarze zamieniały się w
pogrążone w ciemnościach jaskinie, rozjaśniane jedynie światłem jarzeniowych prętów
i czasami migotliwym blaskiem żółtej roboczej lampy, natknęli się na trupa Affytecha-
nina, roślinożernej istoty pochodzącej z Dom-Braddena. Jak wygłodniałe robaki uwija-
ły się przy nim roboty typu MSE, bezskutecznie usiłując uprzątnąć bałagan, co wyraź-
nie przekraczało ich skromne możliwości. W obie strony na metalowych płytach kory-
tarza ciągnęły się smugi zakrzepłej posoki, a w powietrzu unosiła się przyprawiająca o
mdłości słodka woń zgnilizny. Luke nie odzywał się ani słowem. Uświadomił sobie, że
na pokładach nie całkiem bezludnego statku może czyhać wiele niebezpieczeństw.
Nagle w ciemnym korytarzu rozległ się przeraźliwy wrzask. Dolatywał z wielkiej
ładowni, w której znajdowała się wioska Gakfeddów. Luke odwrócił się i utykając,
puścił pędem w tamtą stronę. Słysząc dobrze znaną niemal metaliczną barwę dźwięku,
domyślił się, że okrzyk musiał wyrwać się z gardła Jawy, przerażonego albo nawet
konającego. Na długo przedtem, zanim stanął na progu drzwi ładowni, domyślił się, co
zobaczy. Nie miał o Jawach pochlebnej opinii, ale mimo to poczuł, że opanowuje go
zimna wściekłość.
Gamorreańscy szturmowcy znaleźli gdzieś niszczarkę dokumentów i trzymali te-
raz nad nią schwytanego Jawę. Uchwyciwszy go za nadgarstki, opuszczali stopami w
dół ku wirującym, ostrym jak brzytwy nożom. Wokół urządzenia zgromadziło się czte-
rech czy pięciu świnioludzi, a wśród nich wódz Ugbuz. Wszyscy głośno rechotali,
opuszczając i unosząc nieszczęsnego małego więźnia.
Kiedy Luke stanął na progu gigantycznej ładowni i zobaczył, co się dzieje, zarea-
gował niemal odruchowo. Posługując się Mocą odrzucił niszczarkę w kąt sali z taką
siłą, że roztrzaskała się na kawałki, uderzając w odległą o dobre dziesięć metrów meta-
lową ścianę.
Krok - który trzymał Jawę - odrzucił nędzny kłębek łachmanów na bok i odwrócił
się, głośno złorzecząc i przeklinając. Ugbuz sięgnął po karabin blasterowy i wymierzył
w drzwi ładowni. Kiedy Luke, kuśtykający ku niemu między szałasami, miał do przej-
ścia kilkanaście metrów, niecierpliwie wyszarpnął broń z rąk Gamorreanina, a po chwi-
li uczynił to samo z siekierą innego żołnierza. Torturowanie kogokolwiek zawsze do-
prowadzało go do wściekłości. Krok rzucił się ku niemu, wyciągając wielkie ręce, ale
Skywalker uniósł go w powietrze niczym wór kamieni i przez chwilę przytrzymywał
dwa metry nad pokładem, kierując na niego zimne błękitne oczy. Później, jakby od
niechcenia, odrzucił go pod ścianę i odwróciwszy głowę, spojrzał na Ugbuza.
- Co to ma wszystko oznaczać, żołnierzu? - ryknął rozwścieczony Gamorreanin. -
To rebeliancki sabotażysta, który chciał przeszkodzić w wykonaniu naszej misji! Kiedy
go pochwyciliśmy, miał przy sobie te przedmioty...
Zamaszystym gestem pokazał kłąb przewodów i kilkanaście komputerowych pły-
tek z obwodami scalonymi, zakończonych wiązkami wyrwanych kabli. Wszystkie
przedmioty leżały w pobliżu miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stała niszczarka.
Luke wbił w źrenice Gamorreanina dwa sztylety lodowato zimnych oczu. Pod
wpływem tego spojrzenia już po chwili Ugbuz musiał odwrócić głowę.
- Jak ci się zdaje, za kogo się uważasz? - zapytał, o wiele ciszej i pokorniej.
Barbara Hambly
93
- Nieważne, za kogo się uważam - odparł cicho Skywalker, po czym podszedł do
wodza Gakfeddów. - Ważne, kim jestem. -Ściszył głos do szeptu, tak by nie usłyszeli
go pozostali Gamorreanie, i ciągnął: - Major Calrissian ze służb specjalnych. Dwadzie-
ścia dwa, dziewięćdziesiąt osiem, jedenaście be. - Podał numer seryjny bloku napędu
„Sokoła Tysiąclecia". - Z wywiadu.
Gdyby oczy Ugbuza mogły rozszerzyć się ze zdumienia, uczyniłyby to bez waha-
nia, podobnie jak porośnięte sierścią uszy, które obróciły się w stronę Luke'a i pochyli-
ły na znak szacunku i zdumienia. Gamorreanin popatrzył ukradkiem przez ramię na
miejsce, w które Krok odrzucił Jawę. Chociaż siła, z jaką małe ciało uderzyło o płyty
pokładu, wystarczała, by połamać wszystkie kości, Jawa zniknął. Istoty słynęły z tego,
że podobnie jak szczury, potrafiły znieść niemal każdą fizyczną karę, żeby później,
kiedy odzyskiwały swobodę ruchów, wymknąć się przez pierwszą nie strzeżoną dziurę.
Skywalker położył dłoń na ramieniu kapitana szturmowców. Z wściekłości i wy-
siłku, jaki kosztowało go posłużenie się Mocą, zakręciło mu się w głowie. Wciąż drżał,
ale odezwał się cicho, starając się wzmocnić siłę głosu wszystkimi umiejętnościami
mistrza Jedi.
- W porządku - powiedział. - Uczyniłeś, jak sądziłeś, że będzie najlepiej. Postąpi-
łeś słusznie, chwytając tę istotę. Nie mogłeś wiedzieć, że działając na mój rozkaz, miała
przeniknąć do oddziału Rebeliantów. Na szczęście nie stało się nic złego. Robiłeś, co
mogłeś, by wywiązać się z obowiązku. Zapewniam cię, że wymienię twoje nazwisko w
raporcie, który będę składał Wszechwładzy, ale później... Pozwól, że j a zajmę się prze-
słuchiwaniem więźniów.
- Tak jest, panie majorze - odparł Ugbuz.
Przez chwilę na jego twarzy malowało się typowo gamorreańskie rozczarowanie.
Później kapitan przypomniał sobie, że jest oficerem imperialnych szturmowców. Zasa-
lutował.
- Spisałeś się na medal, kapitanie - rzekł Luke, wkładając w swoje słowa całą siłę
Mocy, by subtelnie nasączyć umysł Ugbuza miłym ciepłem, jakie niesie ze sobą pew-
ność otrzymania nagrody.
- Dziękuję, panie majorze!
Pseudoszturmowiec zasalutował po raz drugi, po czym, głośno tupiąc buciorami,
udał się pod ścianę po karabin blasterowy. Po drodze dwa razy przystawał na chwilę,
by obejrzeć się przez ramię na Skywalkera, który opierając niemal cały ciężar ciała na
sękatej lasce, zaczął właśnie kuśtykać w stronę drzwi.
- Bardzo dobrze, panie Luke'u - odezwał się cicho Threepio, kiedy słaby i wyczer-
pany mistrz Jedi wychodził z wielkiej ładowni. -Mimo to uważam, że naprawdę powi-
nien pan znaleźć jakiś sposób, żeby zniechęcić tych Jawów do dalszego grabienia
przedmiotów i niszczenia elementów konstrukcyjnych statku, o ile nie chcemy wszyscy
zamarznąć na śmierć ani się udusić. Wygląda na to, że te małe rabusie nie uświadamia-
ją sobie, jaką szkodę wyrządzają swojemu środowisku.
- No cóż, nie oni jedni - zauważył Skywalker.
Przystanął i oparł się na lasce. Był zmęczony i osłabiony. Czuł ból w głowie, pul-
sujący nadal pomimo zażycia comarenu. Bardzo wątpił, czy gdyby groziło mu natych-
Dzieci Jedi
94
miastowe zamarznięcie, zdołałby zogniskować wystarczająco dużo energii Mocy, by
zapalić chociażby jedną świecę.
- Czy nie zechciałby pan tu przyjść, panie Luke'u? - odezwał się android. - Wydaje
mi się, że znalazłem częściowy schemat pomieszczeń statku.
W czterech krystalpleksowych płytach, wiszących na ścianie gabinetu jakiegoś za-
rządcy albo nadzorcy, wyryto schemat budowy pokładów od dziesiątego do trzynaste-
go. Ukazano na nim szyby wind i korytarze, a także oznaczone czerwonymi liniami
trasy kabli energetycznych i niebieskimi - rurociągi, którymi płynęła woda, chłodziwo i
substancje służące do gaszenia pożarów. Asymetria statku sprawiała, że na każdym
poziomie poprowadzono je w nieco inny sposób, wskutek czego były trudne do zapa-
miętania. Luke oglądał asteroidę z zewnątrz i pamiętał, że miała raczej kształt podobny
do ziarna fasoli niż kuli, tak więc wyższe pokłady musiały mieć mniejsze rozmiary i
zajmować głównie część rufową pancernika. Przyglądając się trasom magistral chło-
dziwa, doszedł do wniosku, że główna siłownia energetyczna, zasilająca reaktory, rdze-
nie pamięciowe komputerów i stanowiska dział, musiała zostać umieszczona także
bliżej rufy.
Posługując się komputerem, jaki znalazł w gabinecie nadzorcy, zażądał wyświe-
tlenia pełnego schematu statku, ale został poproszony o podanie kodu umożliwiającego
dostęp do tej informacji. Próbował po kolei wszystkich standardowych kodów impe-
rialnych, jakie znał i o jakich dowiedział się od Cray, ale za każdym razem na ekranie
pojawiała się ta sama odpowiedź: Obecny stan wszystkich sekcji statku zgodny z har-
monogramem i celami, określonymi przez Wolę.
Wola - pomyślał. - Program zarządzający. Centralny, spójny plan. Coś, co kontro-
lowało działanie wszystkich urządzeń pancernika, od temperatury kawy, podawanej w
mesie, do niemal ludzkiej precyzji celowania obronnych dział statku.
Niemal ludzkiej? Luke zaczynał w to coraz bardziej wątpić.
To coś musiało wiedzieć, kiedy będzie miał miejsce następny skok w nadprze-
strzeni, po którym pancernik wyłoni się w pobliżu Belsavis. To coś musiało znać plan
bitwy, mającej się zakończyć całkowitym zniszczeniem bezbronnego miasta.
Nie wiedział o tym żaden człowiek - pomyślał. - A zatem nie istniał nikt, kogo
można byłoby namówić, przekupić, zastraszyć albo zmusić do wyjawienia prawdy,
gdyby został schwytany. Istniała jedynie Wola.
Powrócił do analizowania tego, co zostało ukazane na schemacie.
- Musieli zaprojektować rurociągi paliwa w ten sposób, żeby były jak najkrótsze -
oświadczył po kilku minutach, kiedy opuścił gabinet i zaczął kuśtykać korytarzem. U
jego boku kroczył Threepio, jak zwykle cicho brzęcząc przy każdym kroku. - A to
oznacza, że wszystkie hangary powinny znajdować się w jednym miejscu albo co naj-
wyżej dwóch, w bakburcie i sterburcie. Pokładowe ambulatorium zostało usytuowane
w bakburtowej połowie pokładu dziesiątego, a obok niego rozmieszczono szereg komór
odkażających. A zatem można się domyślać, że to wielkie nie oznaczone prostokątne
miejsce na schemacie w sterburtowej części pokładu dziesiątego jest hangarem, w któ-
rym osiadł nasz ładownik.
Barbara Hambly
95
Okazało się, że miał rację. Niestety, silniki ładownika zostały uszkodzone albo
tylko unieruchomione. Luke nie mógł zrobić nic, by pobudzić je do życia.
- No cóż, dlaczego miałyby funkcjonować? - mruknął do siebie. - Spełniły prze-
cież swoje zadanie.
Gdyby nawet udało mu sieje uruchomić, ładownik nie został zaprojektowany w
taki sposób, żeby można było go ręcznie sterować albo pilotować. Androidy typu G-40
stały milczące i nieruchome. Jeden został zresztą częściowo rozebrany przez Jawów,
którzy nie mieli tyle sił, by go wynieść. Nigdzie nie było widać srebrzystych tropicieli
wyglądających jak ogromne bańki.
Mistrz Skywalker zaczął umiejętnie majstrować przy mechanizmie kontrolnym
windy towarowej. Wymagało to ponownego posłużenia się rdzeniem energetycznym i
wiązką kabli, wyciągniętych ze środka nieco oburzonego robota typu MSE. Dzięki
temu zdołał unieruchomić kabinę pomiędzy poziomem dziewiątym a dziesiątym, po
czym rozsunął drzwi, tak że mógł przecisnąć się przez szparę między skrzydłami. Pod-
czas gdy Threepio, który pozostał na pokładzie dziesiątym, nie przestawał biadolić i
zwiastować najgorszych nieszczęść, Luke przywiązał do jednej łapy ładownika mniej
więcej trzydziestometrową linę, którą znalazł w jakiejś szafie. Chociaż przyszło mu to z
wielkim trudem, spuścił się po linie najpierw do kabiny windy, a z niej do hangaru na
poziomie dziewiątym.
Mimo iż żaden panel się nie świecił, Luke zorientował się, że lądowisko jest
ogromną, pogrążoną w ciszy jaskinią. Ciemności rozjaśniało jedynie nikłe światło
gwiazd, widoczne przez zasłonę siłowego pola mającego uniemożliwić ucieczkę powie-
trza z wnętrza statku. Przez ogromne otwarte wrota, obrzeżone skalnymi bryłami aste-
roidy, wewnątrz której ukryto superstatek, Luke mógł podziwiać bezkresną pustkę
mrocznych przestworzy. Kiedy „Oko Palpatine'a" dokonywało skoków w nadprzestrze-
ni, żeby zebrać oddziały szturmowców, którzy dawno zdążyli opuścić swoje posterunki,
zgromadziło wokół siebie gromadę innych asteroid. Luke pomyślał, że zapewne dla
lepszego kamuflażu. Niektóre wisiały teraz nieruchomo w przestworzach w niewielkiej
odległości od statku, podobne do zbielałych odłamków gigantycznych kości.
Mroczne lądowisko sprawiało wrażenie, że zostało zaprojektowane z myślą o
przyjmowaniu tylko jednej średniej wielkości kapsuły. Ze sklepienia jaskini zwieszały
się kable umożliwiające dołączenie ogniwa energetycznego, a namalowane na płycie
lądowiska znaki wskazywały miejsce, w którym miał spoczywać statek -dokładnie
pośrodku płyty, mając dziób zwrócony ku usianym gwiazdami przestworzom, widocz-
nym przez drżącą mgiełkę siłowego pola. W hangarze nie było jednak żadnej kapsuły.
Zamiast niej pod ścianą stał pokiereszowany i osmalony samotny myśliwiec typu
Y. Kiedy Luke, podpierając się laską przy każdym kroku, ruszył w jego stronę, echo
uderzeń zaczęło odbijać się od ścian i sklepienia wielkiej sali. Gdy uniósł laskę, żeby w
blasku prętów jarzeniowych zajrzeć w głąb sterowni, na kadłubie maszyny i ścianach
zatańczyły migotliwe światła.
W sterowni myśliwca ustawiono fotele tylko dla dwóch osób. Luke nie widział
dobrze z miejsca, w którym stał, ale wydawało mu się, że ciśnieniowe zaczepy obu
foteli zostały wykorzystane.
Dzieci Jedi
96
- To wyjaśnia wszystko, co się stało - powiedział, zwracając się do androida.
Opadł z ulgą na jedno z białych krzeseł, stojących w mesie, i przyjął z rąk Three-
pia talerz z pożywieniem. Popatrzył na danie, nawet całkiem nieźle udające pieczeń z
dewbacka i papkę z raktofli, choć z pewnością sporządzone z innych składników i za-
pewne napromieniowane w trakcie pakowania. Mimo zażycia perigenu miał wrażenie,
że jego noga omal nie odpadnie od reszty ciała - co przy jego obecnym samopoczuciu
może nie byłoby najgorszym rozwiązaniem. Czuł się zmęczony i obolały, ale miał wra-
żenie, że przynajmniej częściowo panuje nad sytuacją.
- Kiedy co się stało? - zainteresował się Threepio.
- Co się stało przed trzydziestu laty - odparł Luke. - Jak powiedział nam Triv,
„Oko Palpatine'a" - a raczej cała misja zniszczenia Belsavis - została pomyślana jako
ściśle tajna. Nie mieli o niej wiedzieć nawet rycerze Jedi. Właśnie dlatego wszystko
zostało zautomatyzowane. Nie chcieli, żeby doszło do przecieków informacji.
Mimo to miał miejsce jakiś przeciek, Threepio. Ktoś mimo wszystko się dowie-
dział.
Jakiś dźwięk, dobiegający od drzwi, zmusił go do odwrócenia głowy. Przez próg
mesy przeszło kilka trójnożnych istot, porośniętych piękną turkusowo-różową sierścią,
bardzo długą i żółtawą w okolicach bioder i macek. Luke wstał i opierając ciężar ciała
na lasce, pokuśtykał do kranu z wodą znajdującego się w sąsiedztwie podajników po-
żywienia. Z niemal metrowego stosu używanych talerzy, piętrzącego się pod jedną
ścianą, wyciągnął największy, jaki mógł znaleźć. Umył go w strumieniu bieżącej wody,
po czym napełnił i zaniósł trójnogom. Wiedział z doświadczenia, że samo postawienie
naczynia na blacie stołu może nie wystarczyć. Następnie polecił złocistemu androido-
wi, by napełnił kilka innych talerzy owsianką. Biedne oszołomione istoty przyjęły ją z
wdzięcznością, po czym natychmiast zanurzyły końce długich trąbek i zaczęły siorbać.
- Ktoś jednak się dowiedział - ciągnął Skywalker, nie przestając poić trójnogów. -
I przyleciał do Mgławicy Stokrotka. Zapewne była to dwójka ludzi. Ich maszyna typu
Y została uszkodzona przez ogień obronnych dział pancernika, które potrafią strzelać
tak celnie, jakby mierzył żywy człowiek. Mimo to tej dwójce udało się wylądować.
Obezwładnili niektóre automatyczne urządzenia pancernika... Prawdopodobnie uszko-
dzili wszystkie anteny odbiorcze, jakie mogli znaleźć, żeby automaty nie mogły przyjąć
rozkazu kontynuowania misji. Później zabrali kapsułę i odlecieli.
- Jaka szkoda, że przy okazji nie uszkodzili także systemów samoobrony - wes-
tchnął android.
- Może nie mogli - odparł Skywalker.
Trójnożne istoty zaspokoiły pragnienie i głód. Trąbiąc cicho i pohukując jedne do
drugich, zaczęły się rozchodzić. Luke i Threepio mogli powrócić do stołu, przy którym
siedzieli, zanim pojawiły się trójnogi.
- Mierniki poboru energii urządzeń zasilających, jakie widzieliśmy w hangarze,
wskazują, że tuż pod lądowiskiem urządzono parking maszyn krótkiego zasięgu. Do-
myślam się, że znajdują się tam eskadry myśliwców osłaniających i wspierających –
zapewne maszyn typu TIE, o czym świadczą wykresy zużycia mocy. Gdyby misja
Barbara Hambly
97
„Oka Palpatine'a" polegała na wysadzeniu desantu - a musiała, zważywszy na fakt, że
ładowniki zbierały oddziały szturmowców - gdzieś tu powinniśmy znaleźć także sztur-
mowe wahadłowce. Możliwe, że na którymś z wyższych pokładów, mniej więcej w
tym samym miejscu, ale i nimi nie można byłoby się posłużyć, gdyby ktoś myślał o
locie na bardzo duże odległości. Ci dwaj, którzy chcieli odlecieć, musieli skorzystać z
kapsuły.
- Rozumiem - odparł android. Przez chwilę stał w milczeniu, trzymając laskę Lu-
ke'a, a potem wyciągnął złocistą rękę i pomógł mu usiąść na poprzednim miejscu. -
Jeżeli jednak anteny odbiorcze zostały zniszczone, co sprawiło, że statek obudził się do
życia? -zapytał. - I to po trzydziestu latach?
Z korytarza za drzwiami mesy doleciała straszliwa kakofonia dźwięków. Luke ze-
rwał się na nogi i pospieszył do wyjścia. Mimo iż utykał, udało mu się wyprzedzić an-
droida. Tymczasem z korytarza dobiegały nadal ryki, chrząknięcia, kwiki i pomruki,
zagłuszone po chwili przez tupot ciężkich butów.
Okazało się, że to był samotny Klagg. Luke rozpoznał go natychmiast, ponieważ
wszyscy członkowie tego plemienia Gamorrean nosili hełmy i pancerze żołnierzy słu-
żących w imperialnej marynarce. Hełmy miały kształt sporych wiader, a częściami
pancerzy były szare napierśniki, w niczym nie przypominające dobrze znanych białych
pancerzy szturmowców odbywających służbę w wojskach lądowych. Bez względu na
to, gdzie znajdowała się ich baza, Klaggowie korzystali z innych zbrojowni niż
Gakfeddowie. Luke zresztą wcale nie musiał zwracać uwagi na te szczegóły. Przerażo-
ny i ogarnięty paniką Klagg uciekał, ścigany przez grupę piętnastu Gakfeddów, wyją-
cych, wymachujących siekierami i paraliżującymi włóczniami, uzbrojonych w karabiny
i blastery. Od czasu do czasu któryś z członków grupy pościgowej przyciskał spust,
dzięki czemu korytarz rozjaśniały rubinowe smugi, posyłane na oślep i odbijające się
od ścian jak oszalałe szerszenie.
- Chodźmy! - krzyknął Skywalker.
- Słucham pana?
- Ucieka w kierunku własnej bazy!
Luke przeszedł przez całą mesę, kierując się do drzwi, widocznych w przeciwle-
głej ścianie. Wiedział, że korytarz, którym Gakfeddowie gonili ofiarę, prowadzi doni-
kąd, i że wcześniej czy później Klagg będzie musiał zawrócić. I rzeczywiście, po kilku
sekundach usłyszał w korytarzu za plecami łomot butów samotnego Gamorreanina, a
także mlaskanie, czasami przerywane chrapliwym sapaniem. Pociągnął Threepia do
zagłębienia, gdzie znajdował się wlot jednego z szybów pralni, tak by Klagg mógł
przebiec obok, nie zwracając na nich uwagi. Później wyszedł na korytarz i zaczął na-
słuchiwać. Wyglądało na to, że Gakfeddowie stracili orientację i zgubili ślad, ponieważ
echo ich gniewnych okrzyków dobiegało teraz z sąsiedniego korytarza. Mimo to, wytę-
żywszy słuch, Luke mógł śledzić bez trudu samotnego Klagga, ciężko dyszącego i z
wysiłkiem stawiającego wielkie nogi. Gamorreanie nie zaliczali się do szybkobiegaczy.
Gdyby Luke miał obie nogi zdrowe, potrafiłby przegonić każdego bez trudu, ale nawet i
teraz nadążał za uciekinierem, chociaż musiał podpierać się laską.
Jak na wpół się domyślał, a na wpół przewidział, Klagg kierował się w stronę rufy.
Dzieci Jedi
98
- Znaleźli jakiś sposób, żeby przedostać się na pokłady, położone nad pomieszcze-
niami dla załogi - mruknął, zwracając się do androida. Szybko idąc, obaj mijali zbro-
jownię za zbrojownią. Widzieli ograbione magazyny broni, a także pomieszczenia,
pełne otwartych albo rozbitych pojemników i skrzyń, z których wysypywały się na
podłogę i korytarze stosy mundurów, butów, pasów i kawałków pancerzy. - Posłuchaj.
Chyba zawraca. Dobrze wie, że musi dostać się na wyższy poziom.
Przystanął i wyjrzał za róg korytarza. Samotny Gamorreanin stał w otwartych
drzwiach kabiny windy. Spoglądał ze złością na podświetlone guziki. Szukał takiego,
który umożliwiłby mu dotarcie na pokład o numerze większym niż trzynasty, ale nie
mógł go znaleźć. W następnej chwili pseudoszturmowiec wyskoczył z kabiny i rozej-
rzał się w prawo i w lewo. Nastawił porośnięte sierścią uszy i nasłuchując, zaczął nimi
poruszać. Jego ciężki oddech było doskonale słychać w panującej ciszy. Luke przypo-
minał sobie powiedzenie: „Spocony jak Gamorreanin". Dopiero teraz rozumiał jego
sens. Całe ciało stworzenia było pokryte błyszczącą warstwą potu, którego przykrą woń
wyczuwało się nawet z takiej odległości.
Po kilku chwilach Klagg ruszył w dalszą drogę.
- Czy on zabłądził, panie Luke'u? - Threepio postarał się ściszyć głos tak bardzo,
że sprawiał wrażenie pomruku, niemal szeptu.
- Na to wygląda - odrzekł Skywalker. - Albo Gakfeddowie uniemożliwili mu po-
wrót korytarzem, którym przyszedł.
Nagle dał się słyszeć gwar coraz głośniejszych okrzyków. Klagg przyspieszył do
niemrawego truchtu. Luke bez trudu nadążał za uciekającym Gamorreaninem, który
mijał odcinki korytarza, jasno oświetlone zimnym blaskiem paneli jarzeniowych, raz po
raz przedzielane fragmentami pogrążonymi w mroku, gdzie Jawowie ukradli wszystkie
kable. Klagg poruszał ciągle uszami, nasłuchując odgłosów dolatujących zza jego ple-
ców. Luke był ciekaw, czy Gamorreanin ma czuły słuch i czy może usłyszeć cichy stuk
jego laski o metalowe płyty i stłumione skrzypienie stawów Threepia.
Nagle dalszą drogę zagrodziły czarne drzwi, chronione przez blasteroodporny
pancerz o podwójnej grubości i obrzeżone jaskrawo świecącymi szkarłatnymi panelami
jarzeniowymi. Gamorreanin dźgnął paluchem umieszczony na ścianie przycisk, ale
kiedy drzwi się nie otworzyły, uniósł blaster i zamienił mechanizm w zwęgloną dymią-
cą masę. Drzwi zadrżały na zawiasach, a z umieszczonej nad nimi skrzynki rozległ się
metaliczny głos:
- Osobom nie upoważnionym zabrania się przechodzenia przez te drzwi na wyższe
pokłady z uwagi na bezpieczeństwo statku.
Gamorreanin postanowił uciec się do brutalnej siły. Wyszarpnął płytę czołową
urządzenia umożliwiającego ręczne otwieranie drzwi, po czym z wysiłkiem zaczął ob-
racać zapieczonym kołem. Z korytarza za plecami Luke'a dobiegały coraz głośniejsze
krzyki. Skywalker zrozumiał, że Gakfeddowie także musieli usłyszeć syntetyzowany
przez komputer głos, który nie przestawał mówić:
- Osobom nie upoważnionym zabrania się przechodzenia przez te drzwi na wyższe
pokłady z uwagi na bezpieczeństwo statku. W przypadku nieposłuszeństwa zostaną
przedsięwzięte ostateczne środki.
Barbara Hambly
99
Rubinowe światło paneli jarzeniowych zaczęło mrugać.
Drzwi rozsunęły się, ukazując dalszy ciąg korytarza, który kończył się czarnymi
stopniami metalowych schodów. Widać było także szare ściany, ozdobione dziwnie
nieregularną szachownicą jasnych kwadratów, świecących opalizującym blaskiem i
rozmieszczonych w pozornie przypadkowy sposób, który sprawiał wrażenie neutralne-
go, ale także złowieszczego.
- Zostaną przedsięwzięte ostateczne środki. Zostaną przedsięwzięte ostateczne
środki. Zostaną przedsięwzięte...
- Tam jest ta śmierdząca zbuntowana świnia!
Kiedy Klagg ujrzał, że Ugbuz i jego szturmowcy wyskakują w odległości dwu-
dziestu metrów od niego z bocznego korytarza, bez namysłu rzucił się do ucieczki.
Skywalker, obserwujący go, uświadomił sobie - częścią umysłu, której nie sparali-
żowało przerażenie - iż charakterystyczne „środki bezpieczeństwa", przedsięwzięte
przez Imperium, z pewnością pozwolą ofierze zapuścić się dostatecznie daleko, żeby
nie mogła zawrócić, kiedy zadziałają.
I rzeczywiście, Gamorreanin zdołał przebiec pięć czy sześć kroków i dopiero
wówczas ze ścian korytarza wystrzeliły krzaczaste błękitne błyskawice. Pochwyciły
Klagga jak okrutne palce i rozprzestrzeniły się po całym ciele niczym delikatna sieć
pająka torturującego ofiarę. Gamorreanin wrzasnął, po czym potknął się i upadł. Leżał
u stóp czarnych schodów, a jego ciałem wstrząsały spazmatyczne drgawki. Ścigający
go Gakfeddowie zatrzymali się przed opancerzonymi drzwiami. Wpatrywali siew ucie-
kiniera, a na ich twarzach malowało się przerażenie.
Później jednak wybuchnęli gromkim śmiechem.
Ugbuz radośnie zarechotał i wyciągnął rękę, pokazując leżącego nieszczęśnika.
Ciało Klagga pokrywało się bąblami, a z tysięcy mikroskopijnych otworów, wypalo-
nych przez błyskawice, zaczynały sączyć się krople krwi. Pozostali Gakfeddowie także
wznosili szydercze okrzyki. Cofnęli się od drzwi i na znak prawdziwego rozbawienia
uderzali się po udach i klepali towarzyszy po plecach i ramionach. Luke cofnął się w
głąb jakiegoś poprzecznego korytarza, w którym ukrył się Threepio. Czuł, że zbiera mu
się na mdłości. Ze zdziwieniem zobaczył, że leżący Klagg wstał, a nawet zaczął wspi-
nać się po schodach, ale po chwili poślizgnął się w kałuży własnej krwi. Upadł i skonał
w straszliwych męczarniach.
Gamorreanie zaliczali się do istot okrutnych i złośliwych. Nic dziwnego, że ucie-
kający Klagg wolał wybrać los, jaki zgotowały mu skwierczące błyskawice, niż to, co
mogli uczynić mu Gakfeddowie, gdyby wpadł w ich ręce.
Czując, że za chwilę mógłby zemdleć, Luke odwrócił się i pokuśtykał z powrotem
w stronę mesy. Jeszcze przez długi czas słyszał śmiech Gakfeddów, dobiegający z głębi
korytarza.
Zbrojownie (marynarki/wojsk lądowych) - szukać
* Cel udostępnienia tej informacji? Sprawdzenie stanu inwentarza
* Stan inwentarza wszystkich magazynów zgodny z parametrami i intencjami
Woli
- Panie Luke'u?
Dzieci Jedi
100
Szczegółowy schemat - rurociągi wody
* Cel udostępnienia tej informacji?
- Panie Luke'u, zaczyna się robić bardzo późno.
Awaryjna naprawa
* Wszystkie procedury awaryjnych napraw zgodne z intencjami i harmono-
gramem, opracowanym przez Wolę
- Ty kłamliwa kupo synaps, śmiesz tak twierdzić, kiedy oświetlenie połowy pokła-
dów załogowych nie działa, a prawie wszystkie komputery są popsute?
- Panie Luke'u, im dłużej przebywa pan z daleka od wioski Gakfeddów, tym bar-
dziej naraża się pan na niebezpieczeństwo odwetu ze strony plemienia Klaggów. W
tych okolicach nawet nie widzieliśmy żadnego Talza czy trójnoga i to co najmniej od...
Luke uniósł głowę. Siedział przed monitorem komputera stojącym na biurku w
gabinecie kwatermistrza, w pobliżu wejścia do niewielkiego kompleksu warsztatów i
magazynów. Przez otwarte drzwi można było dostrzec długi korytarz wiodący do ster-
burtowego wejścia do wielkiej mesy. Prawdę mówiąc, dało się dojrzeć tylko część,
widoczną ponad ramieniem Threepia. Protokolarny android, nerwowo przestępując z
nogi na nogę, stał na progu pomieszczenia i wyglądał na korytarz z częstotliwością, z
jaką czyniłby to pod koniec przerwy obiadowej polujący na poduszkowiec makler gieł-
dowy na Coruscant. Luke pomyślał, że gdyby Threepio nie miał wewnętrznego chro-
nometru, spoglądałby co dziesięć sekund na zegarek.
- Porwali Cray - przypomniał półgłosem.
Torturowanie Jawy było tylko zabawą wynikającą ze zwykłej złośliwości. Czasa-
mi dzieci dręczą ranne stworzenia, kierując się podobnymi pobudkami. Czym innym
było jednak polowanie na Klagga. Klaggowie zaliczali się do wrogów. Klaggowie będą
traktowali Cray jak wroga.
Zwłaszcza teraz - pomyślał Luke - po śmierci jednego z ich ziomków w korytarzu,
strzeżonym przez opalizujące błyskawice.
Mimo iż był potwornie zmęczony, zaczął znów przebierać palcami po klawiszach.
Schemat systemu
* Cel udostępnienia tej informacji?
Szczegóły systemu
* Cel udostępnienia tej informacji?
Modyfikacje systemu
* Cel udostępnienia tej...
- Celem udostępnienia tej informacji jest pragnienie wyciągnięcia z ciebie czegoś
więcej niż tylko faktu, że Wola sprawuje kontrolę nad wszystkim i wszystko jest w
idealnym porządku - mruknął Luke przez zaciśnięte zęby. Czuł, że ból w głowie zaczy-
na powracać ze zdwojoną siłą. Bolały go także wszystkie mięśnie, jakby stoczył się po
schodach. Mimo nasączonego perigenem tamponu, który przykleił do zranionej nogi,
wyraźnie czuł pulsowanie głęboko w środku zaognionej rany. Zastanawiał się, jak dłu-
go będzie miał siły ogniskować Moc i nakazywać jej, by zwalczała zakażenie rozszar-
panych tkanek. - I jeżeli będę musiał, posłużę się każdym imperialnym kodem i syste-
mem łamania szyfrów, jakiego nauczyłem się od Cray, Hana i Ghenta.
Barbara Hambly
101
- Jaka szkoda, że nie ma z nami teraz Artoo, proszę pana - odezwał się android.
Cicho stukając metalowymi stopami, wszedł do środka i nieśmiało stanął za plecami
Skywalkera. - Jest o wiele lepszy niż ja w prowadzeniu rozmów z tymi superkompute-
rami. Pamiętam, że kiedy lataliśmy razem z kapitanem Antillesem... Och! Sio, ty pa-
skudny mały nicponiu!
Luke nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, że do gabinetu wszedł jeden z Ja-
wów. Każdy, kto kiedykolwiek miał do czynienia z tymi istotami, doskonale się orien-
tował, kiedy któraś z nich przebywała w czterech ścianach zamkniętego pomieszczenia.
- Nie, wszystko w porządku, Threepio - odparł szybko mistrz Jedi.
Po tym, jak był świadkiem śmierci Klagga, darzył Jawów znacznie większą sym-
patią. Zmarszczył brwi i zaciekawiony obrócił się, nie wstając z fotela. Pamiętał, że
istoty na ogół unikały kontaktów z przedstawicielami innych ras, a zwłaszcza na pokła-
dach tego statku.
- Czego chcesz, mały?
Zorientował się, że przybysz jest tym samym Jawą, któremu ocalił życie tego ran-
ka. Nie potrafiłby jednak powiedzieć, skąd to wie. Wszystkie istoty wyglądały niemal
tak samo w obszarpanych brunatnych płaszczach, niechlujnych rękawicach i przepaści-
stych kapturach skrywających całe głowy. Po prostu był tego pewien.
- Panie...
Pustynny dialekt, przypominający piskliwy żargon, był niemal niezrozumiały. Ja-
wa wyciągnął nieśmiało jedną brudną rękę i dotknął rękojeści świetlnego miecza wi-
szącego u pasa mistrza Skywalkera.
Luke objął palcami rękojeść obronnym gestem, chociaż nie odnosił wrażenia, że
istota zamierza pozbawić go broni.
- Obawiam się, że to należy do mnie, kolego.
Jawa cofnął się i przez chwilę nie mówił ani słowa. Później zagłębił rękę w fał-
dach płaszcza.
- Dla ciebie - powiedział.
Kiedy wyciągnął rękę w stronę Luke'a, trzymał w niej jeszcze jeden miecz świetl-
ny rycerza Jedi.
Dzieci Jedi
102
R O Z D Z I A Ł
8
Istniała specjalna technika zdobywania informacji w barach, jakie rozsiadły się po
obu stronach alei wiodącej do kosmoportu. Leia rozpoznała ją natychmiast jako odmia-
nę czegoś, co sama praktykowała podczas dyplomatycznych uroczystości. Podobnie jak
wówczas, tak i teraz najważniejszy był nie zestaw określonych pytań, lecz ogólne na-
stawienie do rozmówcy, nacechowane bezinteresowną przyjaźnią i połączone z nie-
skrywaną chęcią poznania przynajmniej części jego życiorysu. Dużą rolę odgrywała
także niemal nieskończona cierpliwość, zdolność tolerowania nieistotnych błahostek,
umysłowy filtr pozwalający na odcedzenie śmieci, a także umiejętność pogodzenia się -
udawanego, jeżeli okazywało się to konieczne - z faktem, że tego popołudnia nie ma się
absolutnie niczego innego do roboty.
Leia z przyjemnością obserwowała, jak Han zabiera się do pracy. Włóczyła się z
nim po barach, ubrana w wybraną przez niego na tę okazję suknię, w jakiej nie mogłaby
się pokazać na żadnym dyplomatycznym bankiecie. Siadywała na wysokich barowych
stołkach, żeby wypić łyk tego czy owego trunku ze szklanki, w której pływał mały
plastikowy model gwiezdnego statku. Przysłuchiwała się, jak rozmawia na trywialne
tematy z barmanami, i obserwowała transmisje różnych zawodów na wideomonitorach,
ustawionych w pozornie bezdennych ciemnych niszach w kątach sali. W ciągu ośmiu
lat, jakie upłynęły od chwili, kiedy poznała Hana Solo, nauczyła się wszystkich reguł i
technik prowadzenia takich rozmów. Przysłuchując się wyjątkowo głośnym dźwiękom
złej muzyki, potrafiła rozmawiać pozornie o niczym z robotnikami portowymi, urzęd-
nikami, drobnymi handlarzami, przemytnikami, naganiaczami i włóczęgami. Wiedzia-
ła, że nawet mieszkańcy dużych gromad gwiezdnych nie rozpoznaliby jej i Hana, gdy-
by nie znali ich albo nie wiedzieli, kim są i czym się zajmują. Dla dziewięćdziesięciu
procent inteligentnych istot, zamieszkujących galaktykę, wszystkie okazy innych ras
nie różniły się od siebie. A zresztą, również większość istot ludzkich nie rozpoznałaby
senatorów pochodzących z ich własnych światów.
Leia uświadomiła sobie nagle, że wyjątkiem od tej reguły były planety, rządzone
przez prastare rody. Pamiętała, że na Alderaanie wszyscy ją dobrze znali. Urzędnicy,
kupcy i zatrudnieni w gwiezdnych stoczniach mechanicy uważnie śledzili na ekranach
własnych odbiorników prywatne życie członków panującego rodu. Przyglądali się, jak
Barbara Hambly
103
dostojnicy wstępują w małżeńskie związki, rozwodzą się i kłócą o prawo własności
tego czy tamtego terytorium, a nawet do jakich prywatnych akademii posyłają swoje
dzieci. Kręcili głowami, nie mogąc się pogodzić z nieodpowiedzialną partnerką, wy-
branką kuzyna Niala. Wspominali skandal sprzed wielu lat, wskutek którego ciotka Tia
musiała zerwać zaręczyny z... jak on się nazywał?.. . z rodu Vandronów.
Książę Isolder, starający się niegdyś o rękę Leii, powiedział jej, że tak samo wy-
glądała sytuacja w gromadzie gwiezdnej Hapes, rządzonej od wielu stuleci przez człon-
ków tego samego rodu.
Tutaj zaś Han był tylko wychudzonym mężczyzną z blizną na podbródku, mają-
cym zwyczaj obserwować drzwi, jakby był przemytnikiem, a ona kobietą o kasztano-
watych włosach, odzianą w strój, którego ciotka Rouge nie tylko nie pozwoliłaby nosić
w miejscu publicznym, ale za nieposłuszeństwo zamknęłaby bratanicę w komnacie.
Z narastającym szacunkiem Leia przysłuchiwała się, jak Han rozmawiał przez
trzydzieści minut ze starą, posiwiałą i zasuszoną Durosianką na temat puttie, jednego z
najnudniej szych sportów w całym wszechświecie, zanim skierował rozmowę na intere-
sujące go tory. Leia nie potrafiłaby powiedzieć, dlaczego jej mąż doszedł do przekona-
nia, że właśnie siedzą w barze, w którym można zadać to pytanie.
Nagrodą była informacja, że stara Durosianką - nazywała się Oso Nin - dobrze
znała Druba McKumba, a także przypominała sobie fakt, że przemytnik w zagadko-
wych okolicznościach zaginął przed sześcioma laty.
- Jesteś pewna, że po prostu się nie zmył, przypuszczając, iż mógłby wpaść w ta-
rapaty? - zapytał Han.
- Skądże znowu, nic podobnego - odparła Durosianka. - A nawet, jak mógłby się
zmyć, skoro pozostawił tu swój statek. Jego pudło zostało skonfiskowane i trzymane
przez dziesięć miesięcy. W tym czasie zarządca lądowiska musiał bronić się przed obi-
bokami i kapitanami gwiezdnych trampów, którzy chcieli go przekupić, by pozwolił im
zdemontować jakieś urządzenie. W końcu jednak sprzedał cały kram dosłownie za
grosze grupie Rodian. - Istota zachichotała, ukazując kilka rzędów drobnych, ostrych
brązowych zębów. - To były okropne żółtodzioby. Wystartowali z ładunkiem przece-
nionego jedwabiu, zamierzając przechytrzyć celników i sprzedać cały towar w jednym
z większych systemów gwiezdnych galaktyki, ale padli ofiarą dział pierwszego patro-
lowca, jaki spotkali na swojej drodze. Stracili taki dobry statek, nie mówiąc o ładunku
jedwabiu.
Z żalem pokręciła głową. Dymiący Wodotrysk, podobnie jak wszystkie inne bary
w alei, składał się z trzech pomieszczeń, wykonanych z białego prefabrykowanego
plastenu i połączonych w ten sposób, aby tworzyły jedną wielką salę. Całość wzniesio-
no na spękanej, zwietrzałej skale i podparto w wielu miejscach, żeby budowla się nie
kołysała. Podobne plastenowe sześciany produkowano całymi milionami na Sulluście.
Pomiędzy Elroodem a Odległymi Rubieżami trudno byłoby znaleźć skolonizowaną
planetę, na której nie byłoby przynajmniej kilku takich budowli - a czasami nawet miast
-zbudowanych z tych standardowych białych klocków.
W części miasta wzniesionej w pobliżu odcinka urwiska, gdzie biura kosmoportu
tworzyły coś na kształt bramy wjazdowej do tuneli wiodących bezpośrednio do szybów
Dzieci Jedi
104
ładowniczych, większość takich budowli przymocowano - mniej lub bardziej starannie
- do masywnych ścian albo mających kształty dziurek od klucza otworów starych do-
mostw. Opary, wydobywające się z ukrytych pod fundamentami źródeł wrzącej wody,
wciąż jeszcze przeciskały się przez otwory i szpary w potrzaskanych kolumnach i fila-
rach. Leia zauważyła, że większość zbudowanych w ten sposób domów - nie wyłącza-
jąc tego, w którym zamieszkała z Hanem - została ozdobiona wiszącymi matami, sple-
cionymi z włókien miejscowej trawy, a także barwnymi tkaninami i kratami, które
opleciono pędami winorośli, by zminimalizować niewątpliwe podobieństwo do krat
więziennej celi.
Dymiącemu Wodotryskowi poskąpiono jednak tych wszystkich ozdób.
- I nikt nie próbował się dowiedzieć, jaki los mógł spotkać biednego Druba?
Leia dała znak barmanowi, by ponownie napełnił szklankę Oso Nim.
- Bzzz! - Durosianka wydała lekceważący dźwięk i machnęła ręką w powietrzu,
jakby odganiała muchę. - W ciągu tego czasu mężczyźnie z tej branży mogło przyda-
rzyć się wiele przygód, złotko. Nawet w takiej zacofanej dziurze jak ta. Czasami mija
sześć miesięcy, zanim jego przyjaciele się zorientują, czy ktoś nie zniknął celowo. Bez
względu na to, czy zostawił statek, czy nie.
- A zatem minęło sześć miesięcy, zanim jego przyjaciele wyruszyli na poszukiwa-
nia? - zapytał Han.
Oso Nim zarechotała i przekrzywiła głowę, by skierować na niego figlarnie zmru-
żone pomarańczowe oczy.
- Czy wiesz, gdzie mogą być i co robić twoi przyjaciele po upływie sześciu mie-
sięcy? Zastępca Druba i członkowie załogi jego balii twierdzili, że ich kapitan wyruszył
na poszukiwania starych krypt, ukrytych pod ruinami w górnej części miasta. Oni także
wyprawili się tam, by ich szukać, ale niech to zaraza, tam nie ma żadnych krypt! Ludzie
poszukują ich od lat, wszędzie jednak widzą tylko lite skały. Tunele, wydrążone przez
przemytników... Jasne, że w okolicach tego przeklętego miasta nie brakuje tuneli, wy-
drążonych przez przemytników, ale krypty? Zastępca kapitana i załoga znaleźli tam
jedynie lite skały, podobnie jak wszyscy inni, którzy rozglądali się tam wcześniej niż
oni.
- Czego mogli szukać inni, którzy pojawili się wcześniej niż oni? - zapytał Han,
wyjmując butelkę z palców barmana i uzupełniając poziom trunku w szklance starej
Durosianki.
Powiedział to półgłosem, ale tak, żeby można było go usłyszeć pomimo hałasu,
jaki dobiegał z zawieszonej nad ladą holograficznej skrzynki ukazującej końcowy
fragment ostatniego z serii meczów, rozgrywanych przez zawodników Lafry i Gathusa.
Durosianka wybuchnęła głośnym śmiechem.
- Och, kochasiu, czyżbyś mimo upływu tylu lat był nadal jego wiernym przyjacie-
lem? A może jesteś dawno zaginionym bratem?
Durosianie na ogół się nie śmieją. Kiedy Leia ujrzała przyprawiającą o dreszcze
panoramę zmarszczek, ostrych zębów i błyszczących oczu, a także poczuła smrodliwą
woń oddechu, zrozumiała, dlaczego przedstawiciele innych ras robią wszystko, by isto-
ty się nie śmiały.
Barbara Hambly
105
- Hej, Chatty! - zawołała Oso Nim do istoty ludzkiej w roboczym kombinezonie,
upstrzonym purpurowymi plamami. Mężczyzna miał poplamione i obandażowane ręce,
co wskazywało, że zajmuje się pakowaniem winokawy. - Przyleciał do nas dawno za-
giniony brat McKumba, żeby w końcu odnaleźć jego kości!
- Co, ty też sądzisz, że pod domostwem Pletta są wydrążone jakieś krypty? - zapy-
tał Chatty. Mężczyzna miał chyba jeszcze bardziej pomarszczoną i zniszczoną twarz
niż Oso Nim, ale kiedy Leia spojrzała na niego, uświadomiła sobie, że nie może być o
wiele starszy niż jej mąż. - Ukryte tunele, wypełnione stosami klejnotów?
Han pokręcił głową i uczynił gest mający oznaczać: „Ja tego nie powiedziałem".
Ujrzawszy go, Chatty porozumiewawczo zmrużył jedno oko. Drugie było sztuczne,
tandetne, w rodzaju takich, jakie wyrabia się na Sulluście, i miało żółknącą plastikową
rogówkę.
- Jeżeli w tych kryptach kryją się jakieś klejnoty, to dlaczego Bran Kempler jest
nadal takim biedakiem? Dlaczego ciuła kredyt do kredy-ta, przemycając kawę i prowa-
dząc dom gier w Żądzy Dżungli?
- Bran Kempie jest teraz naczelnikiem miasta? - Han uniósł brwi, szczerze zdzi-
wiony. - Myślałem, że jest nim nadal Slyte Nubblyk.
- W jakiej dziurze ukrywaliście się przez ostatnie osiem lat, kochasie? - roześmiała
się Durosianka. Chatty odebrał Hanowi butelkę i nalał najpierw sobie, a potem łaskawie
dolał trunku do szklanki Leii. Żona Hana, autentycznie rozbawiona, powstrzymała się
jednak od zwrócenia uwagi, że ludzie żyjący od dziesięcioleci na samym dnie wulka-
nicznej rozpadliny nie mają prawa oskarżać innych o to, iż ukrywają się w dziurach. -
Slyte zwinął swój interes przed ośmioma czy dziewięcioma laty. Od czasu, kiedy odle-
ciał, wszystko się rozsypało.
- Wszystko się rozsypało - powtórzył Chatty, tęsknie tuląc butelkę, odebraną Ha-
nowi. - Piekielne ognie, chłopie! - ryknął nagle na całe gardło, kiedy jego uwagę przy-
kuła akcja, w której uczestniczyło dwudziestu pięciu graczy z planety Lafra. -I wy ma-
cie czelność nazywać to cuchnącym strzelaniem? Za milion kredytów rocznie jestem
gotów przyłączyć się do waszej cuchnącej drużyny i przegrywać za was wszystkie
cuchnące mecze, wy głupie syny bagiennych diabłów!
- Jesteś pewna, że Slyte zwinął własny interes? - zapytała Leia.
Oparła łokcie o ladę baru, po czym obdarzyła Oso Nim niewinnym, zafascynowa-
nym spojrzeniem.
Durosianka wyszczerzyła wszystkie zęby i wyciągnąwszy niemal zmumifikowane
palce, uszczypnęła Leię w policzek.
- Twoja towarzyszka życia jest naprawdę bystra, aniołku - rzekła, zwracając się do
Hana. - Slyte był szczwaną starą pluskwą. Gdyby zamierzał wtykać nos w nie swoje
sprawy, uczyniłby to po kryjomu. Nie przyszedłby tu na wpół pijany jak Whiphid
Mubbin, który zaczął się chełpić, jak rozgryzł tajemnicę domostwa Pletta, ani też nie
chwaliłby się jak stary Drab swoimi „obliczeniami". Och, nie wątpię, że w starych ru-
inach na górze kryje się coś, co nie chce, żeby ludzie tam zaglądali. Może to coś chwyta
takich głupków jak Mubbin czy Drab, albo ten, jak mu tam; ten wielki Wookie, co pra-
Dzieci Jedi
106
cował jako mechanik dla Galaktycznego... a potem ładuje na statki i wysyła w prze-
stworza.
Pokręciła głową, po czym wysuszyła do dna szklankę i wyjęła butelkę z dłoni
Chatty'ego. Przechyliła ją i z bezgranicznym smutkiem spoglądała na kilka ostatnich
kropel płynu, które ściekły do naczynia.
- No cóż, bez względu na to, co to jest, zawsze mówię, że ta gra jest niewarta zła-
manego kredyta, a więc po co narażać się na kłopoty. - Wzruszyła ramionami. - Może
Drab po prostu wpadł do szybu remontowego, a potem został zjedzony przez krecze.
- Krecze? - zapytała szybko Leia.
W pomarańczowych oczach istoty błysnęły piekielne ogniki rozbawienia.
- Od jak dawna przebywasz w mieście, pięknooka? Nie martw się, już niedługo
zobaczysz krecze. A jeżeli chodzi o starego Draba, dlaczego miałby szukać czegoś tam
na górze, skoro nie mógł zarobić na tym ani kredyta? A możesz być pewna, że nie
mógł, bo w przeciwnym razie zainteresowałyby się tym wielkie spółki.
Durosianka uśmiechnęła się, uszczęśliwiona, kiedy zobaczyła, że Leia daje bar-
manowi jakieś znaki. Po chwili na odpornej na plamy leksoplastowej ladzie baru zmate-
rializowała się kolejna butelka.
- Dziękuję ci, kotku... - Oso Nim kiwnęła głową w stronę Hana, a potem pochyliła
się ku Leii i ciągnęła konfidencjonalnym szeptem: - Wiesz, jesteś o wiele za dobra dla
takich gości jak on.
- Wiem - szepnęła równie cicho Leia. Zachwycona Durosianka głośno zarechotała.
Po chwili jednak posmutniała i wlała do gardła zawartość kolejnej szklanki.
- No cóż, i tak zresztą to wszystko zamieniło się w kupę śmiecia - ciągnęła. -
Wielka szkoda, bo przed ośmiu czy dziewięciu laty ta dziura była naprawdę gwarna i
rojna. Co tydzień lądowało tu po kryjomu dwanaście, czternaście statków, które zabie-
rały towar spod lodowca. To miejsce było równie zatłoczone w południe, jak o północy,
może nawet bardziej. Tylko Slyte Nubblyk wiedział, jak kierować wszystkimi sprawa-
mi. Od czasu, kiedy odleciał, wszystko zamieniło się w karmę dla nerfów.
To dziwne - pomyślała Leia, kiedy po kilku następnych chwilach postanowiła sko-
rzystać z toalety Dymiącego Wodotrysku. O ile mogła wywnioskować z coraz mniej
zrozumiałych wypowiedzi Oso Nim (Han zamówił jeszcze jedną błękitną butelkę tego
samego trunku, a Chatty był pochłonięty oglądaniem drugiej części dwumeczu), od
czasu odlotu Slyte'a Nubblyka warunki prowadzenia „interesu", to znaczy przemytu,
uległy drastycznemu pogorszeniu. Tamtego roku zniknął Whiphid Mubbin, przyjaciel
Druba McKumba... Było to rok po śmierci Palpatine'a i upadku Imperium. A następne-
go roku, kiedy Drub McKumb powrócił na Belsavis, także zniknął.
Gospodyni ciotki Rouge miała zwyczaj mawiać: To, że trzymasz mydło w spiżar-
ni, nie oznacza jeszcze, że staje się pożywieniem.
Fakt, że między tymi wydarzeniami upłynął stosunkowo krótki czas, nie musiał
mieć znaczenia.
A jednak...
Każdy centymetr kwadratowy gruntu w wulkanicznej rozpadlinie został przezna-
czony pod uprawy, wskutek czego parcele w mieście miały małe rozmiary. Budynki w
Barbara Hambly
107
rodzaju kantyny - i jeszcze starszych kamiennych domów, na których fundamentach
zostały zbudowane - zajmowały czasami całą wolną przestrzeń, od jednej granicy
działki do drugiej. Na powierzchni bardzo często brakowało miejsca na urządzenia
sanitarne. Leia dostrzegła w kącie sali staromodne, ręcznie otwierane drzwi, na których
widniały powszechnie zrozumiałe oznaczenia. Za drzwiami ujrzała brudne, wilgotne
kamienne schody, oświetlone słabym blaskiem pojedynczego panela jarzeniowego,
nastawionego na najmniejszą jasność. Schody wiodły do pogrążonego w ciemnościach
podziemnego korytarza. Chociaż gorąca woda, wypływająca z większości źródeł, nad
którymi wznoszono stare domy, została przed laty skierowana w inną stronę, w mrocz-
nym korytarzu panował jeszcze większy zaduch niż w kantynie. W powietrzu wyczu-
wało się ślad kwaśnej woni jakichś gazów, a czarno-czerwone kamienne ściany były
porośnięte koloniami grzybów i pokryte pleśnią. Na ich widok Leia się ucieszyła, że nie
zamówiła żadnej sałatki spośród kilku, jakie widziała w ubogim jadłospisie kantyny.
Nagle dostrzegła, że w przeciwległym krańcu korytarza coś się poruszyło. Nerwowo
zapaliła mały jarzeniowy pręt, który odpięła od pasa, i spojrzała po raz pierwszy na coś,
co musiało być kreczem.
Stworzenie miało długość mniej więcej połowy dłoni i średnicę prawie trzech złą-
czonych palców. Barwa jego sierści przypominała kolor strupa na gojącej się ranie.
Leia zwróciła uwagę na to, że stworzenie miało dwie szczęki -jedną nad drugą- na tyle
duże, że nawet z odległości pięciu metrów doskonale widziała ostre, spiczaste zęby.
Zwierzę miało także kolczaste szczypce na ogonie. Skoczyło ku niej jakby wystrzelone
z katapulty, a Leia, która dobrze wiedziała, że w tak ograniczonej przestrzeni nie może
posłużyć się blasterem, błyskawicznie rozejrzała się w poszukiwaniu innej broni. Się-
gnęła po odłamek skały, stanowiący fragment najwyższego stopnia schodów, i czując,
że zaczyna ogarniać ją przerażenie, cisnęła w krecza.
Kamień z trzaskiem odbił się od segmentowanego pancerza, pokrywającego
grzbiet stworzenia, i potoczył się w głąb korytarza. Krecz zadrżał konwulsyjnie, po
czym rzucił się w bok i w następnej chwili zniknął między rurami biegnącymi wzdłuż
jednej ściany korytarza. Rozglądając się nerwowo, Leia zeszła na dół, by podnieść ka-
mień. Kiedy mu się przyjrzała, zauważyła wilgotną brązową plamę i poczuła ohydny
słodki odór przypominający woń gnijących owoców.
Zanim skorzystała z odrażającej małej kabiny znajdującej się na samym końcu ko-
rytarza, dokładnie sprawdziła w blasku jarzeniowego pręta, czy nie ukryło się w niej
więcej takich stworzeń, po czym wyszła i pospiesznie wróciła do kantyny.
Zjedzą nas krecze...
Pomyślała, że jeżeli tak wyglądają krecze, nie chciałaby spotkać ich w kryptach, w
których kiedyś dzieci Jedi rzucały sobie wyzwania, by przekonać się, które zejdzie w
głąb szybu Pletta... zakładając, rzecz jasna, że odnalazłaby te krypty.
- To, że trzymasz mydło w spiżarni, nie oznacza jeszcze, że staje się pożywieniem
- przyznał zamyślony Han, kiedy przecinając pasma snującej się mgły, powracali do
domu, który przygotował dla nich Jevax. - Ale to nie przypadek, że trzymasz je w po-
bliżu miejsca, gdzie zazwyczaj zmywasz naczynia.
Dzieci Jedi
108
Leia kiwnęła głową, zgadzając się z tokiem jego rozumowania, a po chwili
uśmiechnęła się znacząco.
- A właściwie, co wiesz na temat zmywania naczyń.. .aniołku?- zapytała.
- Wierz mi, Wasza Wysokość-kość, że gdybyś spędziła trzy czwarte życia, obija-
jąc się po różnych kątach galaktyki - odrzekł Han - nauczyłabyś się korzystać z niejed-
nego automatu do zmywania naczyń, nie mówiąc już o tym, że czasami zmywałabyś je
sama w strumieniu wody.
Wsunął kciuki za pas, ale Leia wiedziała, że wszystkimi zmysłami starał się reje-
strować to, co działo się wokół niej i niego. Wiecznie snujące się opary Plawal przera-
żały ją i denerwowały. Były najgęściejsze w najniżej położonym, przeciwległym krań-
cu doliny, gdzie tryskały źródła wrzątku, ale nawet i tu, wokół zagłębień wypełnionych
ciepłą wodą, ograniczały widoczność do kilku metrów. Nawet nieco wyżej, na pozio-
mie ulic biegnących skrajem owocowych sadów, pewne fragmenty krajobrazu to znika-
ły, to znów pojawiały się jak żywe obrazy: drzewa owocowe, ozdobione kwiatami or-
chidei i oplecione pędami winorośli w ten sposób, że wszystkie gałęzie zwieszały się
pod ciężarem dwóch albo trzech gatunków owoców... Tysiące miniaturowych pomo-
stów, przerzuconych ponad okrytymi mgiełką strumieniami i stawami o brzegach poro-
śniętych gąszczem paproci, które zapewniały schronienie żabom i salamandrom... Żół-
te, zielone i błękitne pittiny, drzemiące na wystających jak kolana sękach szalamanow-
ców i aforowców albo polujące w trawie na owady... umieszczone obok pni cenniej-
szych drzew automaty odstraszające szkodniki... i zielone albo bursztynowe oczy prze-
świecające przez obłoki mgły niczym niesamowite paciorki. Spomiędzy smug oparów
wyłaniały się w nieoczekiwanych miejscach bloki wulkanicznej lawy, na których bieli-
ły się połyskujące prefabrykowane ściany domów. Czasami było widać także drewnia-
ne albo plastikowe rampy, przerzucone niczym kładki od poziomu ulicy do drzwi. Po
bokach ustawiono wykonane z importowanego czerwonego plastiku albo rodzimej
terakoty donice, w których rosły krzaki słodkich jagód, slochanów i lipan.
Wszystko to było po prostu piękne... Mimo to Leia ani przez chwilę nie przestawa-
ła uświadamiać sobie faktu, że widoczność jest ograniczona do dwóch metrów, a cza-
sami nawet półtora.
- Co właściwie wiesz na temat tych tuneli, używanych przez przemytników? - za-
pytała.
- W czasach, kiedy jeszcze siedziałem w tym interesie - zaczął Han - co prawda
nigdy tu nie przylatywałem; rozumiesz, zbyt blisko sektora Senexa - wiedziałem jed-
nak, że na powierzchni lodowca znajduje się co najmniej kilkanaście lądowisk. Jeżeli
sądzić po liczbie ludzi w barach, którzy nadal uprawiają ten proceder, zdziwiłbym się,
gdyby co najmniej jedno albo dwa nadal nie funkcjonowały. Poza tym, jeśli wierzyć
Calrissianowi, pomimo upadku Imperium stawki celne nie uległy obniżeniu... a jeżeli
chodzi o opłaty za prawo do wywozu tutejszych towarów, raczej nawet wzrosły. A to
oznacza, że przed dziewięcioma laty coś tutaj się skończyło, coś wyschło.
- Dokładnie rok po bitwie o Endor - przypomniała Leia. Han kiwnął głową.
- Warto o tym pamiętać, kiedy będziesz przeszukiwała rejestry miasta... teraz, gdy
stary Jevax znalazł trochę czasu, żeby wybrać te, które mogą ci coś powiedzieć.
Barbara Hambly
109
- Wiesz, co, Hanie... - Leia przystanęła u szczytu drewnianej rampy, wiodącej do
drzwi wejściowych i przerzuconej nad wysokim, kamiennym fundamentem ich domu. -
Właśnie to pociągało mnie w tobie od chwili, kiedy po raz pierwszy cię ujrzałam. Ta
dziecinna niewinność twojego serca.
Han wyszczerzył zęby w uśmiechu i chwycił jej rękę. Leia usiłowała wymknąć się
i wejść do domu, ale Han stanął w taki sposób, że nie mogła. Położył dłonie na jej ra-
mionach, po czym zajrzał głęboko w oczy i zapytał:
- Chcesz przekonać się, jaki potrafię być niewinny? Leia wyciągnęła rękę i dotknę-
ła blizny na jego policzku.
- Wiem, jaki potrafisz być niewinny - odparła, wcale nie żartując. Ich wargi złą-
czyły się w pocałunku. Oboje stali, osłonięci kłębami mgły, na szczycie rampy.
Nagle usłyszeli odgłos stłumionych kroków i ciche brzęczenie serwomotorów, do-
biegające z dołu rampy. Odskoczyli od siebie, w samą porę, by ujrzeć wysoką sylwetkę
Chewbaccy wyłaniającą się z kłębów opalizującej perłowej mgiełki. Po chwili ukazał
się także Artoo. W miarę jak wzmacniane przez kopułę promienie słońca traciły blask,
lśniące opary zaczynały przybierać coraz ciemniejsze odcienie. Na tyłach domu, gdzie
zaczynały się ciągnąć rosnące na zboczu owocowe sady, gęstniały już mroki wieczoru.
- Dowiedziałeś się czegoś ciekawego?
Kiedy przechodzili przez drzwi domu, Chewbacca głośno jęknął i wymownie
wzruszył ramionami. Postanowił przeprowadzić śledztwo na własną rękę i odwiedził
kilka miejsc, a pobyt w nich nasączył jego sierść dziwnymi woniami. Oznajmił, że nie
dowiedział się niczego ciekawego. Nie działo się nic szczególnego. Na powierzchni
lodowca funkcjonowało tylko jedno lądowisko, i to od czasu do czasu, jako że coraz
mniej pilotów decydowało się na trudy lądowania i przelotu Korytarzem. Niewielu
przemytników przybywało, by kupować przeceniony winojedwab - przeważnie pośled-
niego gatunku, odrzucony przez fabryki. Chewbacca spotkał także kilku handlarzy
dostarczających yarrock, ryli i inne przysmaki dla czołowych płatów mózgowych sta-
rych wyg, mieszkających w obskurnych budach albo szałasach na poboczu alei wiodą-
cej do kosmoportu. Było jasne, że Bran Kempie nie jest jedyną osobą trudniącą się stale
handlem tym towarem. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili: „Nie to, co za dawnych
czasów". I jeżeli komuś nie przeszkadzały purpurowe plamy na palcach, mógłby lepiej
zarobić, gdyby zdecydował się na pakowanie brandifertu.
- Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym zabrać Artoo do ratusza. - Kiedy
Leia weszła do domu, włożyła ciemnozielono-fioletową tunikę, trochę bardziej ele-
gancką niż szaty, jakie miała na sobie podczas zwiedzania barów - prawdę mówiąc,
miała bieliznę w lepszym gatunku niż tamten strój - a także wygodniejsze buty. -Artoo,
czy znalazłeś coś w publicznym punkcie informacji, kiedy byliśmy na górze i zwiedza-
liśmy domostwo Pletta?
Astronawigacyjny robot posłusznie potoczył się w stronę stojącego w kącie po-
mieszczenia terminala komputerowego, zaopatrzonego w monitor i drukarkę. Wysunął
końcówkę, dołączył się do komputera i po chwili drukarka zaczęła cicho mruczeć. Han
przeszedł przez pokój, żeby rzucić okiem na wydruki.
Dzieci Jedi
110
- Dane na temat eksportu, zebrane w ciągu ostatniego tygodnia ze wszystkich
siedmiu większych firm zajmujących się pakowaniem towarów - powiedział, poważnie
kiwając głową. -Hmmm... O, a teraz informacje na temat stanu zdrowia zatrudnionych
tam robotników... Zużycie paliwa wszystkich statków startujących i lądujących w ze-
szłym tygodniu... Coraz lepiej, coraz lepiej... Kapitalnie, naprawdę coś ciekawego!
Koszty napraw i usuwania awarii automatów zrywających owoce, zamortyzowane w
ciągu ostatniego dziesięciolecia. Leio, nie wiem doprawdy, czy moje serce to wytrzy-
ma...
Leia niezbyt silnie szturchnęła go w ramię zaciśniętą pięścią.
- Nie dokuczaj biedakowi... - powiedziała, a potem zwróciła się do robota: - Spisa-
łeś się na medal, Artoo. Zawsze można liczyć na twoją pomoc.
Mały robot zapiszczał. Za oknami sypialni, ciągnącymi się wzdłuż jednej ściany, a
także za widocznym przez nie małym kamiennym tarasem gęstniały ciemności zapada-
jącej nocy. Światła lamp, widoczne w wielu miejscach owocowych sadów rosnących na
zboczu poniżej domu, tworzyły rozmyte przez mgłę nieregularne jasne plamy. Dom,
przydzielony Hanowi i Leii, był w Plawal jednym z nielicznych, które niemal w całości
zachowały się w pierwotnym stanie. Jedynie kuchnia i połowa salonu miały prefabry-
kowane ściany. W ciągu ostatnich lat dom został jednak zmodernizowany. Stare okna,
w kształcie dziurki od klucza, zastąpiono nowoczesnymi krystalpleksowymi płytami,
wyposażonymi w zasuwane metalowe okiennice, które chroniły przed blaskiem lamp,
rozmieszczonych w różnych punktach sadu. Również temperatura we wnętrzu domu
była regulowana, a przynajmniej kontrolowana - o wiele bardziej niż w Dymiącym
Wodotrysku. Leia uważała to za ironię losu, zważywszy na fakt, że przeciętna tempera-
tura, panująca na powierzchni planety, wahała się w okolicach minus dziesięciu stopni.
Podobnie jak większość innych domów w starym mieście, tak i ten został zbudo-
wany nad niewielkim źródłem ciepłej wody, której bieg później zmieniono w taki spo-
sób, żeby ogrzewała sady. Mimo to nawet i teraz z piwnicy wydobywały się zabłąkane
obłoki pary. Czując przelotne obrzydzenie, Leia pomyślała, że pod podłogą zapewne
przemykają się krecze.
- Dasz sobie radę beze mnie? - zapytała, przystając na progu drzwi wejściowych.
- Będę próbował porozumieć się z Marą Jadę - odparł Han. -Może wie, gdzie znaj-
dują się te lądowiska i dlaczego wyniósł się stąd Slyte Nubblyk. - Poklepał się po kie-
szeniach, jakby chciał sprawdzić ich zawartość. - Aha, i pamiętam, że zabrałem z baru
wizytówkę z adresem grupy tancerek.
- Tylko niech posprzątają konfetti, kiedy skończą - rzekła Leia.
Jeszcze raz pocałowała Hana, po czym zeszła po rampie na ulicę. Artoo potoczył
się za nią. Zapadały ciemności. Wokół lamp krążyły jak szalone srebrnoskrzydłe ćmy, a
pittiny i muklasy polowały pod mostami na żaby. W powietrzu unosiła się słodka woń
roślin, trawy i owoców... owoców, genetycznie udoskonalonych w taki sposób, by
mieszkańcy tej wulkanicznej rozpadliny i całego świata mogli się bogacić, rywalizując
z mieszkańcami innych planet o zdobywanie rynków całej galaktyki. W ciemnej prze-
strzeni między drzewami latały świetliste owady jarzące się niczym bajkowe świece.
Prawdziwy raj - pomyślała Leia.
Barbara Hambly
111
Jeżeli się nie wiedziało o kreczach czyhających głęboko pod ziemią.
Jeżeli sienie słyszało głosu Draba McKumba krzyczącego: „Zabić was... zabić was
wszystkich".
Szykuj ą się...
Jeżeli się nie wiedziało, że od czasu do czasu ktoś, kto kierując się nie potwier-
dzonymi pogłoskami, wyruszał na poszukiwania ukrytych pod domostwem Pletta tune-
li, ginął bez najmniejszego śladu.
Na kwadratowym rynku, pośród połyskujących białych prefabrykowanych bud i
straganów, wspierających się o ciemne kamienne ściany, sprzedawcy i handlarze zwija-
li markizy i chowali towary, nie przejmując się widokiem zapóźnionych klientów cho-
dzących między ich sklepami. Na pierwszej, najniżej położonej skalnej półce, piętrzącej
się po jednej stronie nad miejskim rynkiem, wznosiła się ciemna bryła ratusza, widocz-
na jedynie dzięki blaskowi lamp, rozmytemu przez kłęby oparów. Wiodąca ku niemu
ścieżka wiła się między sadami. Mgła była tu szczególnie gęsta z powodu kłębów pary
unoszących się znad wielu źródeł niemal wrzącej wody. Sodowe łukowe lampy oświe-
tlały nierzeczywistym jasnym blaskiem tylko liście kilku najbliższych drzew, pozwala-
jąc, żeby inne tonęły w mrokach nocy. Od czasu do czasu z kłębów mgły wyłaniał się
automat zasilający glebę nawozem, podobny do ogromnego metalowego pająka o sze-
ściu czy ośmiu segmentowanych odnóżach, bezokich wieżyczkach i lejkowato zakoń-
czonych rurkach, które wpuszczał w glebę. Kiedy się ukazywał, światła latarń nadawa-
ły mu wygląd potwora, zwieńczonego błyszczącymi koronami i ozdobionego bransole-
tami, wysadzanymi drogocennymi kamieniami.
Nieco wyżej, niemal niewidoczna w zupełnym mroku, piętrzyła się nie oświetlona,
cicha i nie do końca zrujnowana bryła domostwa Pletta. Leia przypomniała sobie ujrza-
ne tam wizje, a także wrażenie absolutnego spokoju, jakie odnosiła. Doskonale pamię-
tała głosy dzieci i starego Ho'Dina, którego piękna jasnozielona skóra kontrastowała z
czernią płaszcza Jedi. Szczególną uwagę zwróciła na smutne oczy Pletta.
Nie zapomniała także, z jakim naciskiem nalegał Luke, żeby nie przylatywała z
dziećmi na tę planetę, choć jej wydawała się rajem.
Gdybym jednak je zabrała - pomyślała - ciekawa jestem, co by zobaczyły?
Nagle Artoo-Detoo, który przez cały czas toczył się ścieżką tuż za nią, skręcił pod
kątem prostym w prawo i po chwili, pochłonięty przez kłęby mgły, zniknął w ciemno-
ściach nocy. Zdumiona Leia odwróciła głowę.
- Artoo?
Usłyszała trzask, z jakim ciężki cylindryczny tułów astronawigacyjnego robota
przedziera się przez zarośla. Słyszała także wściekłe jik-jik-jik ustawionych obok pni
drzew automatów odstraszających zwierzęta, a także pełne zdumienia piski nocnych
ptaków.
- Artoo!
Kółka robota pozostawiły głębokie ślady w miękkiej ziemi, porośniętej bujną tra-
wą. Leia ruszyła za nim, rozsuwając gałęzie drzew i nie przejmując się, że na jej buty
ściekają krople rosy z liści paproci. Odpięła jarzeniowy pręt i wyciągnąwszy przed
siebie, zaczęła oświetlać najciemniejsze miejsca, gdzie nie docierało światło latarń.
Dzieci Jedi
112
- Artoo, co się stało?
Nagle grunt pod jej nogami zaczął się obniżać. Z oddali doleciało pełne zdumienia
świergotanie robota, a po chwili odgłos uderzania o coś twardego. Leia zaczęła spiesz-
nie schodzić po zboczu, nie zwracając uwagi na gałęzie drzew, smagające ją po wło-
sach i opryskujące twarz kropelkami rosy.
Mały astronawigacyjny robot zatrzymał się u stóp kamiennego muru, ale mimo iż
nie potrafił pokonać przeszkody, napierał na nią, bezskutecznie próbując kontynuować
wędrówkę. Leia wyraźnie słyszała jęk przeciążonych serwomotorów i zawodzenie kó-
łek ślizgających się w miękkim grancie. Szybko oświetliła mur po prawej i lewej stro-
nie Artoo, ale nie zauważyła niczego podejrzanego. Widziała tylko mroczny gąszcz
majaczących w gęstej mgle zarośli i ruchome ogniki świecących owadów przemykają-
cych się między drzewami, od których napływały słodkie wonie.
- Artoo, zatrzymaj się! - rozkazała. - Przestań! Zawodzenie kółek natychmiast
ustało.
- Wycofaj się - poleciła.
Niestety, mały robot ugrzązł na dobre.
- Zaczekaj - rzekła Leia.
Ponownie oświetliła okolicę promieniem jarzeniowego pręta, po czym wyciągnęła
zza cholewy buta mały nóż i odcięła kilka gałązek z najbliższego drzewa - upewniwszy
się przedtem, że nie rosną na nich żadne owoce. Następnie ułożyła je starannie w kole-
inach, wyrytych w miękkiej glebie.
- Wycofaj się - powtórzyła. Robot usłuchał.
- Artoo, co się stało? Dlaczego to zrobiłeś?
Wiedziała, że Luke rozumie bardzo dobrze mowę małego automatu, ale i ona po-
trafiła rozszyfrować znaczenie niektórych dziwacznych pisków i gwizdów. Artoo od-
powiedział jednak krótkim, niemal zdawkowym podwójnym piknięciem, które nie po-
wiedziało jej absolutnie niczego.
- No cóż, nie ma sensu tak stać w ciemnościach - oświadczyła.
Wyczuwała coś denerwującego w sposobie, w jaki zwisały pnącza winorośli,
ozdobione upiornymi kwiatami orchidei. Mimo że okolica była patrolowana i uchodziła
za bezpieczną, niepokoiło ją zwłaszcza to, że zwieszają się tak blisko jej głowy. Głośny
szelest, jaki dobiegł z ciemności, sprawił, że omal nie wyskoczyła ze skóry. W następ-
nej sekundzie okazało się jednak, że to tylko automat nawożący glebę, który na chwilę
zatrzymał się obok pnia jakiegoś szalamanowca. Wyciągnął lejkowato zakończone
rurki, by zasilić korzenie odmierzoną dawką płynu cuchnącego jak organiczny nawóz,
po czym oddalił się, uważnie wybierając drogę pomiędzy innymi drzewami.
- Zobaczmy, czy uda się nam wrócić na ścieżkę.
Zadanie nie było wcale łatwe z powodu ciemności i rozmiękłego, nierównego
gruntu. Sytuację pogarszał fakt, że dolna część korpusu robota była obciążona, żeby
Artoo mógł poruszać się statecznie. Chociaż sunął po nierównym gruncie lepiej, niż
można byłoby sądzić po jego wyglądzie, daleko było mu do ideału. Gdyby pomimo
obciążonej dolnej części zachwiał się czy wywrócił, Leia nie miałaby dość sił, żeby
podtrzymać go albo dźwignąć z ziemi. Wyszukiwała drogę, potykała się o korzenie i
Barbara Hambly
113
omijała gniewnie piszczące automaty strzegące drzew przed szkodnikami. Później
przez jakiś czas posuwała się brzegiem strumienia z ciepłą wodą, nad którą unosiły się
opary, aż w końcu natrafiła na mniej strome i nie porośnięte paprociami wzniesienie,
skąd ujrzała ścieżkę. Powrót zajął im niemal pół godziny.
W pewnej chwili uniosła głowę. Ujrzała jakąś postać stojącą na samym wierzchoł-
ku wzgórza i oświetloną żółtą łuną bijącą od sodowych lamp.
Co ona tutaj robi? - pomyślała.
A później, kiedy kobieta odwróciła się od światła i ruszyła szybko wąską ścieżką,
zaczęła się zastanawiać, dlaczego...
Dlaczego to pomyślała? Przecież wcale jej nie znała.
A może jednak?
Kim była owa nieznajoma? Koleżanką ze szkolnej ławy? Była mniej więcej w tym
samym wieku, o ile Leia mogła dostrzec z tak dużej odległości mimo kłębów mgły
zacierających wszystkie kształty. Nie mogła jednak sobie przypomnieć, żeby kiedyś
widziała to szczupłe, niemal chude ciało, odziane w błękitno-biały mundurek Alderaań-
skiej Ekskluzywnej Akademii dla Młodych Dziewcząt. Poza tym była pewna, że nigdy
w życiu nie oglądała takiej gęstwiny prostych jak druty i czarnych niczym smoła wło-
sów, zaplecionych w przepisowe szkolne warkoczyki. A zatem kobieta nie mogła być
córką żadnego alderaańskiego dostojnika czy szlachcica, ponieważ wszystkie dobrze
urodzone dzieci uczęszczały do tej samej szkoły.
A zatem, kim była? Jednym z członków Senatu? Leia zaczęła się zastanawiać nad
taką ewentualnością. Przypomniała sobie jednak, że kiedy ukończyła osiemnaście lat,
została najmłodszą senatorką. Nikt inny nie był taki młody, a już z całą pewnością żad-
na inna dziewczyna... Córką senatora? Może żoną? Kimś, kogo poznała podczas jedne-
go z nie kończących się dyplomatycznych przyjęć, w jakich brała udział na Coruscant?
Osobą, dostrzeżoną w przeciwległym krańcu audiencyjnej sali, w której Imperator miał
zwyczaj przyjmować gości?
TUTAJ?
Starała się wrócić na ścieżkę, jak najszybciej mogła, ale utrzymywanie w równo-
wadze Artoo, potykającego się o wystające korzenie, kosztowało ją sporo sił i zajmo-
wało mnóstwo czasu. Kiedy w końcu znalazła się na wierzchołku wzgórza i spojrzała
szybko na widoczny we mgle koniec ścieżki, nie zobaczyła na niej ani śladu tajemni-
czej kobiety.
Dzieci Jedi
114
R O Z D Z I A Ł
9
Protokolarny android doszedł do wniosku, że nie podoba mu się ten pomysł.
- Nie może pan ufać tym Jawom, panie Luke'u! - powiedział. -Musi istnieć gdzieś
jakieś inne przejście...
Tymczasem Skywalker przyglądał się osłonie szybu remontowego, zdjętej przez
Jawę ze ściany pomieszczenia, w którym znajdował się zsyp pralniczy. Patrzył w głąb
mrocznego otworu, pełnego wiszących przewodów i kabli. Z ciemności w głębi szybu
wyłaniał się rząd durastalowych szczebli, który ginął w takich samych ciemnościach w
górze szybu. Luke zastanawiał się, ile fizycznego trudu kosztowałaby go wspinaczka po
szczeblach, zwłaszcza teraz, kiedy nie mogąc opierać ciężaru ciała na lewej nodze,
musiałby, podciągając się na rękach, przeskakiwać z jednego szczebla na drugi. Porów-
nywał ten fizyczny trud z wysiłkiem umysłowym, który sprawiłby, żeby lewitował,
posługując się Mocą. Wybór nie należał do przyjemnych.
Podobnie jak wspomnienie płomienistej błyskawicy, która zakończyła żywot sa-
motnego szturmowca z plemienia Klaggów.
- Nie stanie mi się żadna krzywda - zapewnił, zwracając się do Threepia.
- Przecież wszystkie przejścia nie mogą być takimi pułapkami - zaprotestował an-
droid. - Nie podoba mi się pomysł, że chce pan tam pójść beze mnie. Czy nie może pan
odpocząć, przespać się i dobrze zastanowić? Proszę wybaczyć tę uwagę, wygląda pan
jak ktoś, komu przydałoby się trochę snu. I chociaż sam nie zapadam nigdy w sen, mó-
wiono mi, że ludzie...
Luke uśmiechnął się, wzruszony troskliwością Threepia.
- Prześpię się, kiedy wrócę - obiecał.
W ciemnościach, panujących w górze szybu, ucichł nagle szelest szat Jawy, ocie-
rających się o ściany. Po chwili Luke usłyszał piskliwe, pełne zaniepokojenia słowo:
- Panie?
- Jeżeli teraz nie wyjaśnię tej zagadki, mogę nie mieć drugiej szansy - oznajmił.
Pospiesznie upewnił się, czy baterie prętów jarzeniowych, przywiązanych do końca
laski, nie są wyczerpane, a potem przełożył przez ramię i głowę pętlę, jaką umocował
na drugim końcu sękatego kija. Pochylił się, oparł na najbliższym szczeblu prawą nogę
Barbara Hambly
115
i utrzymując równowagę, oburącz chwycił krawędź włazu. -Nie stanie mi się nic złego -
upewnił jeszcze raz androida.
Rzecz jasna, był pewien, że Threepio mu nie uwierzył.
Wsunął się do otworu, a potem uchwycił szczebel nad głową i podciągnąwszy się,
spróbował przeskoczyć na wyższy. Wysiłek nie był duży, ale mimo częściowego zago-
jenia rany i całej energii Mocy, jaką potrafił zogniskować w ciele, poczuł w lewej no-
dze impuls bólu, który zaparł mu dech w piersi. Popatrzył w dół, na ziejącą, zapewne
bezdenną, czeluść szybu, i pomyślał: - Muszę starać się oszczędzać siły.
- Niech pan będzie ostrożny, panie Luke'u... - usłyszał dobiegający zza pleców
głos Threepia.
W ciemnościach, rozjaśnianych jedynie drgającym blaskiem przewieszonych
przez plecy jarzeniowych prętów, ledwo dostrzegał sylwetkę okutanego płaszczem
Jawy, wspinającego się nad jego głową niczym ogromny owad. O ramiona Luke'a ocie-
rały się splecione wiązki kabli i przewodów. Mozolnie podążając za niewielką istotą,
widział błyszczące gumowe węże, zwieszające się jak czarne jelita, a także nieco cień-
sze linie osłoniętych gumową izolacją światłowodów. Co chwilę musiał odsuwać je na
boki, wskutek czego miał wrażenie, że wspina się przewodem pokarmowym monstru-
alnej bestii. Od czasu do czasu także Jawa przystawał i zaczynał przebierać palcami
między przewodami w sposób, który przyprawiał Luke'a o dreszcz przerażenia. Kto
mógł wiedzieć, od której wiązki kabli zależało funkcjonowanie podzespołów pancerni-
ka?
Tu i ówdzie widział nikłe pomarańczowe lampki, umieszczone nad zamkniętymi
włazami - zablokowanymi od wewnątrz i strzeżonymi przez mroczne skrzynki magne-
tycznych zamków. W innych miejscach musiałby wspinać siew absolutnych ciemno-
ściach, gdyby nie pełgający blask przywiązanych do końca laski jarzeniowych prętów.
Powietrze w szybie było zatęchłe, przesycone woniami smarów i izolacji, a w tej
chwili także odorem Jawy. Nie miało jednak charakterystycznej woni zjełczałego tłusz-
czu, jakiej często nabiera, kiedy jest wydychane przez setki ust i nosów członków zało-
gi, a potem poddawane wielokrotnej regeneracji. Luke pomyślał, że nawet mimo tylu
dziwacznych istot przebywających na pokładach, upłynie wiele czasu, zanim powietrze
przesiąknie tą charakterystyczną wonią.
Potrwa to dłużej niż pobyt istot we wnętrzu pancernika.
Dłużej niż czas, potrzebny do zakończenia złowieszczej misji.
Co sprawiło, że statek nagle ożył?
Threepio usiłował dotrzeć do samego sedna sprawy. Próbował odkryć powód nie-
spokojnych snów Luke'a.
„Oko Palpatine'a" skonstruowano w najściślejszej tajemnicy w celu wykonania
tajnego zadania, sekretnej misji, której spełnienie zostało jakoś udaremnione. Przez
trzydzieści lat drzemało, ukryte we wnętrzu wielkiej asteroidy wirującej na samym
krańcu Mgławicy Stokrotka, podczas gdy Nowy Ład, który zaplanował to zadanie,
uzbroił działa pancernika i zaprogramował jego bezkompromisową Wolę, doszedł do
władzy i runął, przytłoczony ciężarem własnej gruboskórności, monomanii i zachłanno-
ści.
Dzieci Jedi
116
Szturmowcy, rozrzuceni po sześciu czy ośmiu światach na krańcach galaktyki, ze-
starzeli się i w końcu zmarli.
Sam Palpatine także zginął, zabity przez czarnego ucznia.
A zatem dlaczego Wola obudziła się do życia?
Luke wzdrygnął się, próbując ustalić, czy cień na jego serce rzuciła jedynie obawa
o bezpieczeństwo tych, którzy przebywali na Belsavis - Hana, Leii i Chewbaccy - czy
też może ów cień był czymś innym, jakimś odrębnym bytem, którego siłę, poruszającą
się jak podwodna dianoga, wyczuł, kiedy badał ciemniejsze zakątki Mocy.
Szyb kończył się metalową kratą, sporządzoną z bardzo grubych prętów, pomalo-
wanych w ostrzegawcze jaskrawożółto-czarne pasy. Obok kraty przymocowano - na
wszelki wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał ostrzeżenia-tablicę z napisem: KRATA
ENKLIZYJ-NA. PRZEJŚCIE WZBRONIONE. NIEBEZPIECZEŃSTWO.
W panującym półmroku Luke dostrzegał odchodzący pod kątem prostym tunel o
metalowych ścianach, z którego ciągnęły się w górę wiązki innych kabli, podobne do
grubych, brzydkich pędów winorośli. Ściany tunelu ozdobiono nieregularną mozaiką
opalizujących kwadratów, bez wątpienia kryjących wyrzutnie czyhających w ciemno-
ściach śmiercionośnych promieni laserowych.
Tuż pod kratą widniał jednak otwór włazu, a ślady brudnych palców na krawędzi
wymownie dowodziły, że właśnie tędy wyszedł z szybu mały Jawa.
Luke przecisnął się przez otwór i znalazł w pomieszczeniu tylko trochę jaśniej
oświetlonym niż czeluść remontowego szybu.
Miejsce to pełniło funkcję ośrodka kierowania ogniem dział superpancernika.
Drgające światło jarzeniowych prętów wydobywało z ciemności rzędy celowniczych
konsolet, ukrytych we wnękach czarnych metalowych ścian. Duże i małe ekrany moni-
torów spoglądały na Luke'a martwymi prostokątami obsydianowych oczu.
W suficie pośrodku pomieszczenia brakowało jednej płyty, a krata, podobna do
tej, która blokowała dalszą drogę w bezdennym szybie, spoczywała, oparta o ścianę w
kącie sali. Wyciągnąwszy laskę w ten sposób, żeby jarzeniowe pręty oświetliły otwór w
suficie, Luke ujrzał następny pionowy szyb, wypełniony rurociągami i gumowymi wę-
żami, wiązkami energetycznych przewodów o grubości palca i szerokimi taśmami wie-
lożyłowych kabli, które dopływały niczym nieruchoma rzeka z kilku poziomych tuneli
remontowych i skupiały się nieco wyżej w samym środku.
Ściany najniższego, półmetrowego odcinka pionowego szybu pomalowano w ja-
skrawe żółto-czarne pasy, ale nigdzie nie umieszczono żadnego napisu ani tablicy
ostrzegawczej. Ciemności rozjaśniał jedynie złowieszczy blask małych czerwonych
kontrolnych lampek, nad którymi było widać opalizujący blask enklizyjnej kraty, cią-
gnącej się jak spirala i niknącej w górze szybu.
Luke poczuł nagle, że coś szarpnęło go za pas. Opuścił głowę, ale kiedy ujrzał, że
mały Jawa usiłuje pociągnąć za rękojeść świetlnego miecza, odruchowo zacisnął na niej
palce. Zauważył jednak, że istota dotyka drugiego miecza, tego samego, który wręczyła
mu na dole. Po chwili wahania odpiął broń od pasa i podał maluchowi. Jawa podbiegł
na środek sali i przystanął dokładnie pod wylotem szybu. Położył broń na podłodze, po
czym wyprostował się i zastanawiał przez chwilę. Później znów się schylił, by przesu-
Barbara Hambly
117
nąć rękojeść o kilka centymetrów, a potem ułożyć pod trochę innym kątem. Było
oczywiste, że stara się pozostawić ją dokładnie w tym samym miejscu, w którym zna-
lazł.
Luke pokuśtykał na środek pomieszczenia i spojrzał w górę. Zobaczył zwężającą
się ciemną czeluść szybu; wąski komin, tchnący niemal pewną śmiercią.
Był pewien, że wiedzie do samego serca statku. Poprowadzono nim po prostu zbyt
wiele energetycznych kabli, wiązek przewodów i światłowodów; zbyt wiele grubych
rur doprowadzających chłodziwo, by prowadził gdzie indziej niż do rdzenia pamięci
głównego komputera.
Luke pochylił się, stojąc na jednej nodze i podpierając się laską, aby zachować
równowagę. Sięgnął po miecz świetlny, a potem wyprostował się i ponownie uniósł
głowę, żeby spojrzeć w ciemności szybu.
Zrozumiał.
Ktoś wspinał się tym szybem. Bardzo dawno, przed trzydziestu laty.
Na pokładzie superpancernika wylądowały dwie osoby. Przyleciały pokiereszo-
wanym myśliwcem typu Y, który widział w jednym z hangarów. Jedna zabrała kapsułę
i odleciała, prawdopodobnie uważając, że musi wezwać pomoc.
Druga jednak wiedziała albo tylko przeczuwała, że może nie wystarczyć na to cza-
su; że statek może dokonać skoku w nadprzestrzeń i zniknąć, by rozpocząć wykonywa-
nie zadania. Uważała, że ryzyko jest zbyt duże, a stawka za wysoka, aby pozwolić so-
bie na luksus ratowania własnego życia. I ta druga osoba została, zamierzając podjąć
próbę ubezwłasnowolnienia Woli.
Luke odnosił wrażenie, że śmiercionośna krata enklizyjna nad jego głową szczerzy
blade, gotowe do ataku zęby.
- Przykro mi - powiedział bardzo cicho, zwracając się do wyczekującej kolumny
ciemności. - Żałuję, że nie było mnie, by ci pomóc.
Nie wątpił, że kobiecie bardzo przydałaby się jego pomoc.
Obrócił w palcach rękojeść świetlnego miecza. Przeczucie podpowiadało mu, że
broń musiała zostać sporządzona i używana przez kobietę. Kobietę mającą duże, silne
dłonie, a także, jeżeli sądzić po rozmiarach rękojeści, długie ręce... Yoda powiedział
kiedyś, że dawni mistrzowie Jedi potrafili dowiedzieć się zdumiewająco wielu rzeczy,
jedynie oglądając miecz świetlny, którego wykonanie było ostateczną próbą, jaką mu-
siał przebyć każdy rycerz Jedi.
Ktoś zadał sobie wiele trudu i poświęcił mnóstwo czasu, by ozdobić skraj rękoje-
ści cienką linią brązowego tsaelke, pełnych wdzięku, smukłych waleni żyjących na
Chadzie Trzecim w głębinach oceanów.
- Żałuję, że cię nie znałem - szepnął jeszcze ciszej.
Ponownie przypiął miecz świetlny do pasa, po czym zaczął szukać drogi, którą
kobieta -jego koleżanka Jedi - dotarła do ośrodka kierowania ogniem dział statku.
Pomieszczenie miało tylko jedne drzwi wiodące do szybu turbowindy. Niestety,
skrzydła się nie rozsunęły, kiedy Luke, pragnąc wezwać kabinę, przycisnął guzik. Do-
myślał się jednak, że właśnie w taki sposób kobieta dostała się do centrali. Był pewien,
że gdyby się postarał, potrafiłby dokonać zwarcia w mechanizmie zamka i otworzyć
Dzieci Jedi
118
drzwi, przynajmniej trochę. Później mógłby dostać się na niższe pokłady: albo spusz-
czając się po linie - którą z pewnością znalazłby w jakimś schowku - albo po prostu
lewitując, pod warunkiem, że nie obawiałby się ryzyka, iż związany z tym wysiłek
wyczerpie jego nadwątlone siły. Zastanawiał się, czy mógłby posłużyć się Mocą - a
czasami to było możliwe - żeby powstrzymać ogniste błyskawice enklizyjnej kraty na
tyle długo, by mieć czas wspiąć się szybem do samego rdzenia pamięci komputera.
Na samą myśl o tym poczuł zimne ciarki wędrujące wzdłuż kręgosłupa.
Gdyby kobieta dotarła do samego rdzenia, bez trudu mogłaby spowodować prze-
ciążenie, które doprowadziłoby do zniszczenia „Oka Palpatine'a", jak powinno było
zostać unicestwione przed trzydziestu laty...
Ale nie zostało.
Luke doskonale pamiętał wrzaski samotnego Klagga, który krwawiąc z wielu ran i
płonąc, zginął w korytarzu za pancernymi drzwiami.
Kobieta, która wspięła się tym szybem, musiała żyć dostatecznie długo, aby obez-
władnić stanowiska ogniowe superpancernika. Dotarła do rdzenia, ale zginęła, nie
uśmiercając przedtem Woli. Czy dlatego, że nie była dość silna? Wystarczająco do-
świadczona?
A może enklizyjna krata była czymś, czemu nie mogły sprostać nawet siły i umie-
jętności mistrza Jedi?
Luke poczuł, że jego nadgarstek obejmują małe, bardzo brudne palce.
- Niedobrze, niedobrze. - Jawa usiłował odciągnąć go z powrotem w stronę otworu
szybu remontowego, wiodącego na niższe pokłady. Drugą ręką pokazywał na otwór w
suficie. - Źle. Umrzeć mnóstwo.
Umrzeć mnóstwo.
Luke pomyślał o Jawach, a także o niechlujnych, skłóconych i walczących ze sobą
plemionach Klaggów i Gakfeddów, próbujących odtworzyć sytuację panującą na ro-
dzimej planecie, chociaż wydawało się im, iż są teraz szturmowcami. O zwłokach Affy-
techanina, porzuconych na posadzce. O Talzach podających wodę trójnożnym istotom,
ale nie przestających strzec pleców swoich towarzyszy... w obawie przed kim albo
przed czym?
Pomyślał, że zniszczenie superpancernika będzie najłatwiejszą częścią jego pracy.
See-Threepio siedział w gabinecie kwatermistrza przed komputerowym monito-
rem. Z gniazda, umieszczonego w tylnej części jego czaszki, wystawał długi giętki
izolowany kabel elektryczny. Luke jeszcze nigdy nie słyszał w głosie androida tyle
rozdrażnienia.
- Ty głupia maszyno, masz na pokładach całe enklawy, zamieszkiwane przez gru-
py obcych istot! Co to ma oznaczać, że: „Nie ma żadnych form życia, które byłyby
sprzeczne z intencjami Woli?" A co z definicją, zapisaną w Standardowym Rejestrze
Galaktycznym pod numerem zero jedenaście, siedemset trzydzieści trzy, czterysta, zero
dwudziestym drugim?
Luke oparł się ramieniem o obramowanie drzwi, świadom faktu, że Threepio nie
musi rozmawiać z Wolą na głos, podobnie jak nie musiał używać słów ludzkiej mowy,
Barbara Hambly
119
kiedy porozumiewał się z Artoo-Detoo. Protokolarny android został jednak zaprogra-
mowany w tym celu, żeby rozmawiać z istotami inteligentnymi, a nawet żeby myśleć
jak one. Luke wiedział, że jedną z charakterystycznych cech niemal każdej cywilizacji,
z jaką się zetknął, była gadatliwość.
Threepio był gadułą.
- Co to znaczy, że na pokładach nie ma żadnych form życia, określonych za po-
mocą tej definicji? Sam widziałem przynajmniej siedemdziesięciu sześciu Gamorrean!
- Już to przerabiałem, Threepio - odezwał się Luke.
Wszedł do pomieszczenia, czując w ciele ból, wywołany opieraniem całego cięża-
ru ciała na lasce. Bolały go także mięśnie rąk, nie przyzwyczajonych do mozolnego,
powtarzanego w nieskończoność podciągania się ze szczebla na szczebel.
Threepio obrócił się na fotelu, co było kolejnym zbytecznym ludzkim gestem, jako
że czujniki słuchowe androida mogły z odległości co najmniej osiemnastu metrów bez
trudu wykryć i zidentyfikować odgłos kroków Luke'a, a nawet cichy szmer jego odde-
chu.
- Wola twierdzi, że na pokładzie tego statku nie przebywają żadne inteligentne
istoty - powiedział, kwaśno się uśmiechając. -Wola uważa, że na pokładzie nie ma żad-
nych skupisk ciał o wewnętrznej temperaturze czterdziestu stopni - co jest normą w
przypadku Gamorrean. Ani o temperaturze czterdziestu trzech, ani czterdziestu sied-
miu, ani dwudziestu ośmiu - co oznacza, że w pobliżu nie kręcą się Jawowie, Kitonaki
czy Affytechanie. Wiem jednak, w jaki sposób przedostać się na wyższe pokłady bez...
Nagle z głośnika, zawieszonego na ścianie po prawej stronie Luke'a, wydobył się
trzykrotny dźwięczny kurant, a na onyksowej powierzchni ekranu interkomu, umiesz-
czonego nad biurkiem kwatermistrza, zapaliły się zielone światła.
- Uwaga, wszyscy członkowie załogi - odezwał się melodyjny kontralt. -Uwaga,
wszyscy członkowie załogi. Dziś o trzynastej zero, zero na wszystkich kanałach inter-
komu zostanie nadana transmisja przesłuchania więźnia przez Trybunał Bezpieczeń-
stwa Wewnętrznego. Dziś o trzynastej zero, zero na wszystkich kanałach interkomu
zostanie nadana transmisja przesłuchania więźnia przez Trybunał Bezpieczeństwa We-
wnętrznego.
Ekran monitora obudził się do życia. Luke dostrzegł na nim Cray. Ręce miała
związane, a usta zaklejone paskiem samoprzylepnej srebrzystej taśmy. Szeroko otwarte
z przerażenia i wściekłości oczy kobiety spoglądały na trzymających ją dwóch barczys-
tych gamorreańskich szturmowców, odzianych w absurdalne mundury i jeżeli sądzić po
hełmach, należących do plemienia Klaggów.
- Wszyscy członkowie załogi mają obowiązek przyglądać się przesłuchaniu - cią-
gnął głos. - Odmowa albo próba wyłączenia interkomu będzie interpretowana jako
objaw sympatii dla więźnia i poparcia dla jego zbrodniczej działalności.
Kiedy minęła pierwsza sekunda, Luke otrząsnął się z przeżytego wstrząsu i skupił
uwagę na tle sceny, widocznej na ekranie interkomu. Zauważył, że ściana, przed którą
stała Cray i jej strażnicy, sprawiała wrażenie trochę ciemniejszej i jakby bardziej
szorstkiej niż ta, którą widział w pomieszczeniach dla załogi. Stwierdził także, iż po-
mieszczenie jest nieco niższe niż gdzie indziej, a pod sklepieniem majaczą wystające
Dzieci Jedi
120
dźwigary, łby sworzni i rurociągi. W kącie ekranu było również widać narożnik prowi-
zorycznej chaty albo szopy. Wykonano ją z fragmentów prefabrykowanych opakowań,
na których widniał jeszcze napis: SOROSUB - DZIAŁ IMPORTU, a jej dach okryto
nieprzemakalnym brezentem. Wioska Klaggów - pomyślał Luke.
Obok chaty stał Nichos. Kierował smutne, udręczone oczy na sworzeń ograniczni-
ka, wystający pośrodku jego piersi.
- Wszyscy członkowie załogi, dysponujący dowodami przestępczej działalności
więźnia, powinni bez chwili zwłoki zameldować o tym przedstawicielowi Wydziału
Dochodzeń. Zaniedbanie albo odmowa wywiązania się z tego obowiązku będzie inter-
pretowana jako objaw sympatii dla więźnia i poparcia dla jego zbrodniczej działalności.
Nagle Cray szarpnęła się, usiłując uwolnić rękę z uchwytu łapy Gamorreanina, i z
całej siły kopnęła go w goleń. Klagg obrócił się i uderzył ją z taką siłą, że gdyby obaj
szturmowcy jej nie podtrzymali, kobieta runęłaby na podłogę. Na twarzy Cray i ramie-
niu, wystającym przez dziurę w tunice munduru, było widać wiele innych sińców i
otarć skóry. Luke zwrócił uwagę na pełne udręki spojrzenie, jakie przesłał jej Nichos,
ale mężczyzna-android nie poruszył się, by pocieszyć kobietę albo pospieszyć jej na
ratunek.
Luke uświadomił sobie, że nie mógł. W jego piersi sterczał przecież sworzeń
ograniczający swobodę ruchów.
Strażnicy szarpnęli Cray i na wpół niosąc, a na wpół wlokąc po podłodze, wypro-
wadzili poza pole widzenia kamery. W następnej chwili ekran ściemniał. Skywalker
dostrzegł jednak, że Nichos pozostał w tym samym miejscu, gdzie stał, i tylko ruch
gałek ocznych w nieruchomej twarzy dowodził, że nadal żyje.
- Przykro mi, synu, ale mamy inne rozkazy.
Ugbuz zaplótł mocarne ręce na torsie i obdarzył Luke'a twardym jak głaz spojrze-
niem, które dowodziło, że wcale nie jest mu przykro. Przywódca Gakfeddów kiwnął
głową do samego siebie, jakby zachwycał się samym rozkazem, albo jedynie faktem, że
w ogóle go otrzymał. Luke ujrzał ten niesamowicie ludzki gest i poczuł, że wszystkie
włosy na karku zjeżyły mu się z przerażenia.
- Ta-a, dobrze wiem, że musimy dorwać tych Klaggów świńskich synów - ciągnął
Ugbuz. Ostatni zwrot wymówił jak jedno słowo, co wskazywałoby, że jakąś cząstką
umysłu uświadamiał sobie, iż nadal należy do plemienia Gakfeddów - .. .ale mamy
rozkazy odszukania rebelianckich sabotażystów, zanim zdążą zniszczyć cały statek.
Zmrużył żółte, złośliwe i uparte oczy w ten sposób, że zamieniły się w wąskie
szparki. Wbił spojrzenie w Skywalkera, jakby nagle przypomniał sobie, że to właśnie
on zabronił mu torturowania schwytanego Jawy.
Mistrz Jedi użył siły Mocy, skupiając ją dzięki nieznacznemu gestowi wyciągnię-
tej ręki.
- Mimo to równie ważne jest natychmiastowe odszukanie wioski Klaggów - po-
wiedział.
Jego wysiłki przypominały jednak próbę utrzymania jedną dłonią śliskiego kamie-
nia o rozmiarach dwukrotnie większych niż długość palców. Luke zrozumiał to, kiedy
Barbara Hambly
121
popatrzył w oczy Ugbuza. Nie próbował wpłynąć na tok rozumowania wodza Gakfed-
dów, ale zmagał się z potęgą Woli.
- Jasne, że to ważne, by odszukać Klaggów świńskich synów -odrzekł Gamorrea-
nin. - Mamy jednak rozkazy odnalezienia tych rebelianckich sabotażystów, zanim zdo-
łają zniszczyć cały statek.
Nie potrafił wyrwać się z zaprogramowanej pętli myślowej. Luke wiedział, że nie
może nic na to poradzić. A przynajmniej nie w tej chwili, kiedy całe jego ciało drżało z
wyczerpania, a umysł skręcał się z bólu, usiłując stawić czoło skutkom urazu i zakaże-
niu tkanek. Nagle krzaczaste brwi wielkiego knura nieufnie się ściągnęły.
- A teraz powiedz mi jeszcze raz, dlaczego kazałeś nam wypuścić tamtego sabota-
żystę.
Zanim Luke zdążył odpowiedzieć, ze skraju wioski doleciał chór gniewnych
okrzyków. Ugbuz obrócił się na pięcie i wypadł przez ciemny prostokąt otworu
drzwiowego na korytarz. Ze wszystkich prowizorycznych chat, stojących pod ścianami
wielkiej ładowni, wybiegali inni Gamorreanie. Wkładali hełmy i sięgali po topory,
karabiny laserowe, wibrosiekiery, blastery... Dwóch wyciągnęło skądś jonowe działo, a
jeden trzymał nawet przenośną wyrzutnię pocisków rakietowych.
- Rozumiem ich punkt widzenia, panie Luke'u - odezwał się Threepio. Cicho
skrzypiąc, ruszył w ślad za Skywalkerem, który także wyszedł z chaty, choć uczynił to
o wiele wolniej niż Ugbuz. - Straciliśmy oświetlenie na niemal całym pokładzie jedena-
stym i coraz trudniej można znaleźć wciąż jeszcze działający terminal komputerowy.
Jeżeli ktoś nie powstrzyma tych Jawów, doprowadzą do ruiny wszystkie systemy
umożliwiające życie na tym statku.
Kiedy mijali największą chatę, wyłoniła się z niej matriarchini Bullyak. Przystanę-
ła na progu i zaplotła ręce pomiędzy pierwszym i drugim rzędem wielkich wymion. Jej
twarz, zeszpeconą przez brodawki i kurzajki, blizny po ukąszeniach morrtów, a także
malującą się na niej nieufność zmieszaną z obrzydzeniem, okalały zaplecione w grube
warkocze przetłuszczone włosy. Samica zakwiczała coś w niezrozumiałej mowie, a
później strzyknęła strugą śliny na podłogę. Mijając ją, Threepio zgiął się w lekkim
ukłonie.
- Zupełnie się zgadzam, proszę pani - powiedział. - Ma pani absolutną rację. Ci
Jawowie nie są przeciwnikami, godnymi mierzyć się z prawdziwym odyńcem. Jest
bardzo poirytowana - dodał, zwracając się do Luke'a.
- Domyśliłem się tego - stwierdził Skywalker.
Kiedy obaj stanęli przed otwartym włazem szybu remontowego, znajdującego się
w pomieszczeniu zsypu pralniczego, powiedział:
- Uniosę cię na wysokość pierwszego luku na pokładzie czternastym, a sam prze-
dostanę się wyżej, na piętnasty. Widzieliśmy, że zanim zginął tamten szturmowiec z
plemienia Klaggów, usiłował wspinać się po schodach, a zatem wiemy, że jego wioska
znajduje się gdzieś nad nami. Rozglądaj się, czy nie zobaczysz jakichś śladów Kla-
ggów... odcisków podeszew ich butów, kropli zakrzepłej krwi, strzępków odzieży -
czegokolwiek...
Dzieci Jedi
122
Do tej pory Skywalker zdążył się zorientować, że Gamorreanie walczyli równie
ochoczo z członkami własnego plemienia jak z innymi Gamorreanami.
- Z całą pewnością będę próbował, proszę pana - obiecał pokornie android. - Nie
będzie to jednak łatwe z uwagi na Espe Osiemdziesiątki, które w ramach obowiązków
dokładnie czyszczą podłogi i ściany.
- Zrobisz, co będziesz mógł. - Luke uświadomił sobie, że ich zadanie byłoby ła-
twiejsze, gdyby Cray nie została poddana indoktrynacji, była nadal sobą, zanim doszło
do jej porwania. - Szukaj ścian podobnych do tych, jakie widzieliśmy na tamtym prze-
kazie wideofonicznym. Brezent i opakowanie, które wykorzystano do budowy chaty,
musiały pochodzić z magazynu superpancernika. Postaraj się zapamiętać, jeżeli gdzieś
zobaczysz coś podobnego. Rozglądaj się również, czy nie znajdziesz magazynu z ele-
mentami wyposażenia regularnych żołnierzy imperialnej marynarki, a nie szturmow-
ców. Wrócę dokładnie o dwudziestej drugiej zero, zero, żeby opuścić cię tym samym
szybem.
Kiedy Luke dotarł na pokład piętnasty, przekonał się, że Threepio miał świętą ra-
cję, mówiąc o robotach typu SP-80 i ich niezmordowanym dążeniu do utrzymania po-
kładów „Oka Palpatine'a" w nieskazitelnej czystości. Znalazł wprawdzie kilka talerzy i
kubków z mesy - idealnie wyczyszczonych przez automaty typu MSE-15, chociaż na-
dal leżących na podłodze w tych samych miejscach, gdzie je porzucono - ale żadnego
śladu, który pozwoliłby mu stwierdzić, którędy przechodzili Klaggowie. Uzmysłowił
sobie, że jego zadanie będzie jednak trudniejsze, niż początkowo myślał. Musi staran-
nie przeszukiwać jeden pokład po drugim, starając się dostrzec ślady, pozostawione
przez świnioludzi, a także próbując usłyszeć jakiś szept albo ślad myśli, wysyłanych
przez umysł Cray.
Musiał wsłuchiwać się uważnie, tym bardziej że Threepio tego nie potrafił.
Ułomny mężczyzna i protokolarny android... Usiłując chociaż przez chwilę odpo-
cząć, oparł się o ścianę. Starał się nie myśleć o siniakach na twarzy Cray ani o tym, jak
jej ciało zwiotczało po brutalnym ciosie, zadanym ręką gamorreańskiego strażnika... ani
o pełnym udręki spojrzeniu, jakie kierował na nią Nichos.
Jutro o trzynastej zero, zero.
Kuśtykając, puścił się w dalszą drogę. Tamten Klagg próbował wspinać się po
schodach. Ściany tego pokładu - a raczej części pokładu, gdzie mieściły się chyba
warsztaty remontowe myśliwców typu TIE - były wprawdzie ciemniejsze od tych w
pomieszczeniach załogi, a także niższe, ale pod sufitem nie biegły żadne rurociągi ani
nie wystawały metalowe dźwigary, które zauważył na ekranie monitora interkomu w
gabinecie kwatermistrza.
Hangar? - pomyślał. - Ładownia? Może magazyn?
Lewa ściana korytarza zniknęła, zastąpiona przez nieprzeniknione ciemności. Z
głębi mrocznego pomieszczenia dobiegł odgłos szurania stóp po metalowych płytach.
W pewnej chwili Luke ujrzał błysk małych żółtych oczu jakiegoś Jawy. Istoty rozbiera-
ły statek na kawałki. Nic dziwnego, że Wola rozkazała Ugbuzowi, by je pozabijał. Luke
podejrzewał jednak, że bez względu na to, czym miałaby się zakończyć niszczycielska
działalność Jawów, doprowadziłaby najwyżej do śmierci tylko żywych członków załogi
Barbara Hambly
123
„Oka Palpatine'a". Nawet gdyby mali rabusie mieli spowodować śmierć wszystkich
istot i ogromne zniszczenia, nie potrafili przeciwstawić się Woli. Nie mogli przeszko-
dzić, żeby wydała rozkaz przedostania się do nadprzestrzeni, kiedy dojdzie do wniosku,
że nikt tego nie spostrzeże. Nie mogli mieć żadnego wpływu na siłę ognia, który znisz-
czy bezbronną osadę Plawal - a zapewne na wszelki wypadek także wszystkie inne
osady na Belsavis.
Luke widział zniszczenia, jakie Imperium pozostawiło na Coruscant, na Kałama-
rze i w systemie Atravis. Kiedy eksplodowało słońce Caridy, niszcząc cały system tej
gwiazdy, słyszał pełen rozpaczy krzyk Mocy, który jakby rozrywał wszystkie we-
wnętrzne organy jego ciała.
Pomyślał, że jeżeli nie chce dopuścić do powtórzenia się takiego kataklizmu, musi
wspiąć się po kracie enklizyjnej i spróbować zniszczyć mechaniczne serce potwora.
Idąc korytarzem, starał się otwierać po kolei wszystkie drzwi, ale kiedy się nie
poddawały, kuśtykał do następnych i znów próbował. W końcu znalazł jedne, które
udało mu się rozsunąć. Ta część statku była jasno oświetlona, a w powietrzu, chociaż
przesyconym wonią jakichś chemikaliów, wyczuwało się zapach ozonu i świeżego
tlenu, którym nie oddychały płuca setek istot. Luke ujrzał leżący na posadzce kolejny
porzucony kubek, ale nie dostrzegł śladów świadczących o bliskości wioski Klaggów.
Nie wyczuwał także w swoim mózgu żadnego tchnienia myśli uwięzionej uczennicy.
Starał się jak mógł, by nie stracić orientacji, ale przychodziło mu to z wielkim tru-
dem. Wiele opancerzonych drzwi, odpornych na blasterowe strzały, było zamkniętych,
wskutek czego musiał zawracać i szukać innej drogi. Ponownie przechodził przez te
same gabinety, magazyny, świetlice i zsypy pralnicze, które niedawno odwiedzał. Mu-
siał liczyć, ile razy skręcał w prawo i w lewo, a także ile otwartych drzwi pozostawił za
plecami. Kiedy był chłopcem, mieszkał na pustyni i nauczył się orientować w terenie,
zapamiętując nawet najtrudniej dostrzegalne szczegóły krajobrazu. Ponadto szkolenie,
jakiemu go poddano, zanim został rycerzem Jedi, wyostrzyło jego zdolność orientacji
do niemal na przyrodzonego stopnia. Tutaj jednak szedł korytarzami, ciągnącymi się
całymi kilometrami, i mijał setki drzwi nie różniących się od siebie. Co jakiś czas spo-
tykał roboty typu SP-80, nieskończenie cierpliwie czyszczące podłogi i ściany koryta-
rzy, by usunąć najdrobniejszy pyłek czy niewidoczną plamę, a zatem nie było sensu
oznaczać drogi kredą lub kroplami oleju silnikowego. Korytarzami przemykały także
pragnące wykonać to czy owo polecenie automaty typu MSE, tak podobne jeden do
drugiego jak starannie wyhodowane beppy, klonowane w hydroponicznych cysternach
na Bith. Od najmłodszych lat Luke wprawdzie słyszał powiedzenie: „podobne do siebie
jak dwa beppy", ale nigdy nie spotkał nikogo, komu sprawiłoby radość odżywianie się
tymi idealnie sześciennymi, jasnoróżowymi, zrównoważonymi pod względem doboru
składników i pobawionymi jakiegokolwiek zapachu kostkami o objętości mniej więcej
piętnastu centymetrów sześciennych każda.
Na ścianie w samym końcu pogrążonego w ciemnościach korytarza dostrzegł na-
gle prostokątną jasną plamę, raz po raz przecinaną przez ruchome cienie. Kiedy pod-
szedł bliżej, usłyszał pomruk dziwnych głosów. Kuśtykał, opierając ciężar ciała na
lasce, wskutek czego nie mógł podejść tak, żeby nikt go nie usłyszał. Szedł jednak po-
Dzieci Jedi
124
woli, starając się zachować odpowiednią odległość. Wytężał słuch. Próbował zrozu-
mieć, rozróżnić pojedyncze słowa...
I nagle się odprężył. Chociaż słyszał zdania w rodzaju: „Wszystkie działa gotowe
do otwarcia ognia, panie kapitanie" albo „Pragnę złożyć meldunek o wynikach misji,
powierzonej naszym zwiadowcom", podobne do śpiewnego szczebiotu piski - o kilka
oktaw wyższe w porównaniu z tonem dziecięcych głosów - upewniły go, że dotarł do
enklawy, zamieszkiwanej przez Affytechan.
Pomieszczenie było czymś w rodzaju stanowiska dowodzenia, choć najprawdopo-
dobniej chodziło raczej o systemy uzdatniania powietrza i wody niż uzbrojenia. Ba-
jecznie piękni mieszkańcy Dom-Braddena, poruszając płatkami, kitkami i pędzelkami,
a także trzepocząc setkami wici i odrośli, pochylali się nad testerami obwodów i czyt-
nikami informującymi o stanie inwentarza magazynów. Przebierali palcami po nie-
czynnych klawiaturach i wpatrywali siew martwe czarne twarze ekranów komputero-
wych monitorów z zapałem godnym szturmowców wykonujących misję, zleconą im
przez samego Imperatora Palpatine'a.
Możliwe, że nawet sami uważali, iż są szturmowcami. Jeżeli chodziło o Affyte-
chan, Luke nigdy nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Oparł się o framugę drzwi. Był ciekaw, czy istoty wiedzą, że dźwignie się nie
przesuwają, a pokrętła nie obracają. Że stojące przed nimi monitory spoglądają na nich
martwymi prostokątami czarnych ekranów.
- Panie poruczniku, proszę przygotować do startu eskadrę myśliwców typu TIE -
zakwilił śpiewnie dowódca.
Była nim ozdobiona purpurową kryzą puchata istota, otoczona aureolą białych
włosów, spomiędzy których wystawało mnóstwo żółtawych pręcików. Porucznik -
mający kształt pękatej beczki porośniętej sierścią w szesnastu odcieniach pomarańczo-
wego, żółtego i czerwonego - pochwycił dźwignię w szpony i zaczął wydawać zdu-
miewające dźwięki, z których żaden nie miał absolutnie niczego wspólnego z odgłosem
wydawanym przez jakiekolwiek znane Luke'owi mechaniczne urządzenie.
O ile Skywalker mógł się zorientować, Affytechanie - w przeciwieństwie do Ga-
morrean - nie starali się wyrządzić nikomu żadnej krzywdy. Ich świadomość, o ile jesz-
cze jakąkolwiek mieli, została tak bez reszty opanowana przez marzenia o pełnieniu
służby w imperialnej gwiezdnej flocie, że nie pozostało w niej miejsca na nic realnego.
- Strzelają do nas, panie kapitanie! - krzyknęła nagle piękna żółto-niebieskawa pu-
chata kula. - W kierunku bakburtowych pól ochronnych zmierzają dwie torpedy pla-
zmowe!
Trzy czy cztery inne istoty zaczęły wydawać odgłosy - podobne do grzmotów po-
mruki i przenikliwe piski - mające, w ich przekonaniu, naśladować dźwięki eksplozji.
Wszyscy zatoczyli się od jednej ściany do drugiej, jakby ich statek został trafiony, ale z
trudem zachowali równowagę, wymachując szypułkami i płatkami oraz rozsiewając
biało-złocisty proszek, podobny do chmur świecącego pyłku.
- Odpowiedzieć ogniem! Odpowiedzieć ogniem! Tak, o co chodzi?
Barbara Hambly
125
Kapitan zwrócił w stronę Luke'a koronkowe czujniki, co wyglądało, jakby długie
źdźbła trawy zostały smagnięte podmuchem wiatru. Skywalker pokuśtykał do dowód-
cy, stanął przed nim i dziarsko zasalutował.
- Major Calrissian, Służby Specjalne - zameldował. - Dwadzieścia dwa, dziewięć-
dziesiąt osiem, jedenaście be. Gdzie jest przetrzymywany ten rebeliancki sabotażysta,
którego pochwycili?
- Rzecz jasna, w areszcie na pokładzie szóstym! - krzyknął niecierpliwie dowódca
Affytechan, przy czym jego odpowiedź wydobyła się z sześciorga ust równocześnie. -
Proszę mi nie zawracać głowy takimi pytaniami! Moi żołnierze giną, jakby byli masa-
krowani!
Szerokim, zamaszystym gestem pokazał na drzwi w ścianie za sobą. Luke pod-
szedł do nich i dotknął mechanizmu zamka. Ku swojemu przerażeniu zobaczył niewiel-
ką świetlicę, a w niej rozrzucone na stołach, krzesłach, biurkach i podłodze szczątki
czterech czy pięciu Affytechan, pozbawionych kończyn. Ktoś uruchomił później
umieszczoną pośrodku sufitu przeciwpożarową dyszę i skierował ją w taki sposób, żeby
wszystko -kończyny, szczątki ciał i zakrwawiona podłoga - zostało spryskane drobną
mgiełką, wskutek czego w pomieszczeniu unosiła się woń oleju czy smaru. W kałużach
krwi na podłodze spoczywały inne wyrwane kończyny, zakończone włóknami nerwo-
wymi, które przypominały żółte cienkie łodygi zginające się pod ciężarem tęczowych
mięsistych cebulek.
- Panie kapitanie, nasz napęd nadświetlny długo nie wytrzyma! -wykrzyknęła isto-
ta, z pewnością uważająca się za inżyniera. Po chwili oficer artylerzysta dodał:
- Zbliża się coraz więcej rebelianckich maszyn, panie kapitanie! Nadlatują forma-
cją w kształcie klina na dziesiątej od strony ster-burty!
Wszystkie pozostałe istoty rzuciły się do martwych konsolet i zaczęły wydawać
dźwięki, w ich mniemaniu mające imitować odgłosy toczącej się walki.
Podpierając się laską, zamyślony Luke podreptał z powrotem na korytarz.
Pokład szósty - pomyślał. - O wiele niżej... a tymczasem samotny Klagg usiłował
się wspiąć po schodach. Mimo to...
Czy to właśnie Klaggowie zmasakrowali tamtych Affytechan?
To możliwe - pomyślał Luke, starając się otworzyć kolejne drzwi, które jednak się
nie rozsunęły. Musiał wrócić do magazynu (nadal nie widział pod sufitem żadnych
wystających metalowych dźwigarów), a później minąć taras widokowy, umieszczony
nad opustoszałym hangarem. Szczątki istot nie sprawiały wrażenia sczerniałych, a ra-
czej oderwanych od ciał albo rozszarpanych. Jak mogły oddziaływać blasterowe bły-
skawice na miękkie, podobne do jedwabiu i porośnięte długą sierścią ciało?
Luke przystanął na skrzyżowaniu i spróbował zebrać myśli. Jeszcze jedne drzwi
nie chciały się otworzyć, mimo iż miał niejasne przeczucie, że niedawno były rozsuwa-
ne. Wrócił korytarzem, skręcił w odnogę i przeszedł przez pomieszczenie ze zsypem
pralniczym, ale znalazł się w wąskim przejściu zamkniętym kolejnymi opancerzonymi
drzwiami, odpornymi na blasterowe strzały.
Już raz tędy przechodziłem - pomyślał. Był tego absolutnie pewien. A wówczas te
drzwi były...
Dzieci Jedi
126
Przystanął i poczuł, że zjeżyły mu się włosy na głowie.
W powietrzu unosiła się charakterystyczną woń ludzi piasku.
Ty idioto - pomyślał, czując, jak lodowaty chłód przenika jego ciało. Jeżeli impe-
rialne ładowniki porwały z Tatooine Jawów, powinien był się domyślić, że mogły za-
brać na pokłady także grupę ludzi piasku - Jeźdźców Tusken.
Ludzie piasku musieli przechodzić tym korytarzem najwyżej przed pięcioma mi-
nutami, ponieważ aparatura wentylacyjna jeszcze nie zdążyła usunąć odoru, wydziela-
nego przez ich ciała. Oznaczało to, że Tuskenowie mogli także podążać za nim, podob-
ni do wysokich, owiniętych taśmami i bandażami dzikich i okrutnych strachów na wró-
ble, zmumifikowanych przez żar pustyni. Że przysłuchując się odgłosowi szurania jego
stóp, mogą nawet w tej chwili czaić się, ukryci w jednej z mrocznych komnat, której
drzwi wyważyli Gamorreanie, Affytechanie albo Jawowie...
Strzelby, jakimi posługiwali się Jeźdźcy Tusken, były najczęściej zabytkami, wy-
rabianymi w Mos Eisley przez pokątnych rusznikarzy i sprzedawanymi im przez po-
zbawionych skrupułów pośredników. Mimo iż nieprecyzyjne i staroświeckie, na nie-
wielką odległość mogły okazać się równie śmiercionośne jak blastery.
Luke nadal wyczuwał ten sam odór. Zrozumiał, że gdyby Tuskenowie tylko prze-
chodzili korytarzem, wentylatory powinny były już dawno uporać się z usunięciem
woni ich brudnych zawojów, pokrytych pustynnym pyłem i kurzem.
Cofnął się tym samym korytarzem, którym przyszedł, wytężając wzrok i słuch;
szukając śladów. W pewnej chwili wydało mu się, że zza rogu, który ostatnio mijał,
doleciał cichy odgłos metalu ocierającego się o inny metal. W tej samej sekundzie jego
uwagę przykuł jakiś ruch, widoczny w przeciwległym końcu korytarza. Zobaczył, że
sunący środkiem myszodroid dotarł do skrzyżowania i nagle znieruchomiał, jakby jego
czujniki wykryły za rogiem coś niebezpiecznego, czego Luke nie mógł zauważyć. Au-
tomat odwrócił się i niczym ogarnięty paniką, potoczył się równie szybko w drugą stro-
nę.
Skywalker skoczył do najbliższego otwartego pomieszczenia równocześnie ze
skwierczącą smugą, która pojawiła się zza rogu korytarza i osmaliła płytę ściany nad
jego głową. Ludzie pustyni zrozumieli, że ich ofiara nie wpadła w zastawioną pułapkę.
Kiedy zatrzaskiwał drzwi za sobą, usłyszał cichy szelest ich stóp przesuwających się po
metalowych płytach. Przebiegł przez komnatę, która była chyba czymś w rodzaju świe-
tlicy- ujrzał czytnik wideogramów i dozownik do kawy - po czym wypadł przez drzwi
w przeciwległej ścianie. Znalazł się w kolejnej sali z dwiema pryczami, przypominają-
cej tę, w której odzyskiwał przytomność. Dwiema pryczami, ale jednymi drzwiami.
Usłyszał odgłosy ciosów, zadawanych grotami włóczni gaffe i naprędce sporządzonymi
taranami, spadających na drzwi świetlicy, z której właśnie zdążył wybiec. Rzucił się do
innego pomieszczenia z szybem pralniczym, podobnego do tego, z którego mały Jawa
poprowadził go w górę remontowego szybu.
Niestety, pokrywa, zamykająca właz szybu w tym pomieszczeniu, nie dawała się
otworzyć. Luke usłyszał za plecami głośny trzask i zrozumiał, że drzwi świetlicy zosta-
ły wyważone. Zobaczył błyski blasterowego ognia, po którym płyty ścian świetlicy
pokryły się skwierczącymi bąblami. Po chwili jego uszu dobiegł huk, z jakim eksplo-
Barbara Hambly
127
dował czytnik wideogramów, a po nim przeciągły syk sprężonej cieczy uchodzącej z
przedziurawionych rur systemu przeciwpożarowego... Doszedł do wniosku, że nie zdą-
ży użyć świetlnego miecza. Posługując się Mocą wymierzył cios w umieszczoną na
ścianie pokrywę włazu. Metalowa płyta wygięła się, ale nakrętki mocujące ją od we-
wnątrz nie puściły. Luke przypomniał sobie, że kiedy przebywał we wnętrzu tamtego
szybu i oglądał zamknięcia pokryw włazu, dostrzegł umieszczone nad nimi czarne
skrzynki magnetycznych zamków.
Drzwi do jego pomieszczenia zadrżały i zatrzeszczały. Rozległ się głośny huk i
grzechot zamka, poddanego działaniu blasterowego ognia. Między skrzydłami drzwi
pojawiła się wąska szpara. Wpadło przez nią kilka blasterowych błyskawic, które gło-
śno sycząc, zaczęły odbijać się od ścian i sufitu. Pomieszczenie nie było duże, a więc
Luke rozpłaszczył się w jednym z kątów. Usiłował zogniskować wystarczająco dużo
energii Mocy, by nie zostać trafionym przez zabłąkaną smugę. Wąska szczelina w
drzwiach uniemożliwiała ludziom piasku wymierzenie broni w jego kąt komnaty, ale
Luke bał się nawet pomyśleć, co będzie, kiedy napastnikom uda się otworzyć drzwi
trochę szerzej i zasypać wszystkie kąty lawiną blasterowych błyskawic...
Moc. A może mógłby posłużyć się Mocą, żeby wypchnąć drzwi na zewnątrz, a
później lewitując, poszybować nad głowami napastników. Może wówczas udałoby się
mu zyskać choćby kilka sekund...
Wiedział, że to absurdalny pomysł, ale właśnie miał skupić siły, by zgromadzić
energię, potrzebną do wcielenia go w życie, kiedy nagle jego uwagę przykuł cichy me-
taliczny brzęk dobiegający z okolic prawej stopy.
Pokrywa, zasłaniająca dotychczas otwór remontowego szybu, wypadła i potoczyła
się po podłodze.
Luke schylił się i zanurkował do szybu, po czym umieścił płytę na poprzednim
miejscu - rzeczywiście, mogła być zaśrubowana od wewnątrz, a co więcej, miała także
zamek magnetyczny - po czym dokręcił tylko śruby, będąc pewnym, że i tak ludzie
piasku nie otworzą pokrywy. Zaczął schodzić ciemnym szybem, rozjaśnianym tylko
pomarańczowymi punkcikami awaryjnych lamp, umieszczonych na ścianach w górze.
W miarę jak opuszczał się w głąb, stawało się coraz ciemniej, i wkrótce jedynym
oświetleniem stał się blask prętów jarzeniowych, przymocowanych do końca laski.
Kiedy dotarł do metalowej pokrywy włazu, umieszczonej na niższym poziomie,
znieruchomiał i odpoczął, przycisnąwszy czoło do zimnej ściany. Wytężył słuch i pró-
bował przeniknąć przez grubą warstwę metalu, żeby zorientować się, co może czekać
go po drugiej stronie. Nie usłyszał jednak żadnych dźwięków; odkręcił więc śruby i
trzymając się metalowych szczebli, odsunął się od pokrywy włazu. Następnie skupił
energię Mocy w ten sposób, by wymierzyć cios w klapę z przeciwnej strony; żeby cho-
ciaż uszkodzić albo ją, albo magnetyczny zamek. Zamek wprawdzie nie puścił, ale
metalowa płyta wgięła się do środka szybu, na tyle, żeby mógł pokonać opór zamka.
Wypchnął pokrywę na zewnątrz i przecisnąwszy ciało przez otwór, znalazł się na po-
kładzie czternastym w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu.
Threepio czekał na niego w sali z szybem pralniczym.
Dzieci Jedi
128
- Niestety, nie udało mi się znaleźć niczego, panie Luke'u, absolutnie niczego -
jęknął na widok Skywalkera. - Doktor Mingla jest zgubiona. Wiem, że jest.
Na korytarzu za drzwiami nie świecił żaden panel jarzeniowy, a te, które znajdo-
wały się w pomieszczeniu, zasilane z rezerwowych baterii, płonęły bladym ciemnożół-
tym blaskiem. W ich świetle oczy Threepia błyszczały jak złociste reflektory.
- Obawiam się, że w tym tempie, w jakim Jawowie kradną przewody i cewki stat-
ku - dodał cierpko android - wkrótce wszyscy będziemy zgubieni.
- No cóż, na razie jeszcze nie jesteśmy. - Luke osunął się na podłogę i oparłszy
plecy o ścianę, wyprostował zranioną nogę. Mimo łubków, ogniskowania Mocy i
wszystkich technik Jedi, jakimi się posługiwał, nadal czuł w niej pulsujący ból. Ode-
rwał kawałek samoprzylepnej taśmy, którym zakleił rozcięcie nogawki spodni kombi-
nezonu, po czym przyłożył następny tampon, nasączony perigenem. Zawarte w nim
środki uśmierzające ból powinny przynieść ulgę, ale nie mogły nic poradzić na ogarnia-
jące go znużenie. Luke zaczął się zastanawiać, czy mógłby wykrzesać z siebie tyle siły,
żeby sprawdzić cały pokład szósty, czy też może z powodu zwyczajnego wyczerpania
przeoczyłby jakiś subtelny ślad.
Musimy wziąć pod uwagę, że to są Gamorreanie - pomyślał. -Jak subtelni potrafią
być świnioludzie?
Chociaż instynkt podpowiadał mu, że powinien szukać Cray na wyższych pokła-
dach, był pewien, że nie może zlekceważyć nawet cienia szansy, iż kobieta mogła zo-
stać uwięziona na pokładzie szóstym. To nawet miałoby sens - pomyślał po chwili.
Głęboko odetchnął.
- Czy nie miałbyś nic przeciwko temu, Threepio, żeby przeszukać jeszcze jeden
pokład nad nami? - zapytał. - Mógłbym unieść cię na wysokość włazu na poziomie...
myślę, że to będzie siedemnasty.
Wychylił się przez otwór włazu i spojrzał w górę. Upewnił się, że następny wi-
doczny właz znajduje się co najmniej o dwa poziomy nad pokładem piętnastym.
- Oczywiście, że nie, panie Luke'u. Ale stanowczo sugeruję, żeby pan chociaż tro-
chę odpoczął. I proszę pozwolić, abym na nowo opatrzył pana nogę. O ile mogę się
zorientować, funkcje życiowe pańskiego organizmu...
- Odpocznę, kiedy wrócę z pokładu szóstego - przerwał Luke. -Obiecuję - dodał
szybko, kiedy po jego poprzednich słowach zapadła pełna urazy cisza. - Nie sądzę,
żebyśmy... Mam przeczucie, że po prostu nie mamy tyle czasu.
Poczuł ból we wszystkich mięśniach na samą myśl, że musi schodzić po tych me-
talowych szczeblach, żeby dostać się na pokład szósty. .. szczebel po szczeblu, utrzy-
mując cały ciężar ciała na rękach...
Zakończona powodzeniem ucieczka przed ludźmi piasku przekonała go jednak, że
słusznie nie marnował sił i zdolności skupiania Mocy, aby umknąć im, lewitując własne
ciało.
Nie miał pojęcia, kiedy będzie musiał dać z siebie naprawdę wszystko. Ani jak
długo przeżyje, dysponując jedynie tak niewielką siłą.
Barbara Hambly
129
Okazało się, że potrzebował dużo sił, żeby unieść Threepia na wysokość dziesięciu
czy dwunastu metrów - a potem wypchnąć pokrywę włazu, tak aby android mógł prze-
cisnąć przez otwór metalowe ciało.
- Niech pan będzie ostrożny, panie Luke'u - usłyszał jeszcze głos Threepia, dobie-
gający z góry szybu.
Uśmiechnął się do siebie, ukazując zęby. Przypomniał sobie, że tak samo wołała
za nim ciocia Beru, żeby zabrał poncho, ilekroć wyprawiał się nad Morze Wydm swo-
im śmigaczem. Nigdy się nie domyśliła, że leciał, by zapolować na pustynne szczury, i
że gdyby przytrafiło mu się coś złego, fakt, iż zmarznie, nie mając poncha, będzie naj-
mniejszym powodem jego wszystkich zmartwień.
Przestał się jednak uśmiechać, kiedy zajrzał w głąb mrocznego szybu. Większość
awaryjnych lamp się nie świeciła, a ciemności były rozjaśniane tylko przez niewielkie
plamy blasku, usytuowane w miejscach, gdzie pokrywy włazów zostały usunięte przez
wędrujących z pokładu na pokład Jawów. Ponownie przewiesił przez plecy sękatą la-
skę.
Osiem poziomów. Jeden szczebel po drugim.
Nagle przyszła mu do głowy myśl, pod wpływem której znieruchomiał, a później
obrócił i rozejrzał po skąpo oświetlonym pomieszczeniu.
Dokądkolwiek się wyprawiał na tym statku, odbierał - czuł -złośliwą inteligencję
Woli, która śledziła jego każdy krok, a nawet mierzyła tempo oddychania, częstotli-
wość bicia serca i temperaturę ciała. Badała życiowe funkcje jego organizmu, podobnie
jak to czynił Threepio, ale bez nacechowanej wścibstwem troskliwości złocistego an-
droida. Luke był niemal pewien, że to właśnie Wola zamykała niektóre drzwi na pokła-
dzie piętnastym, by skierować go do pułapki, przygotowanej przez Tuskenów. Po raz
pierwszy odniósł jednak niesamowite wrażenie, że nie tylko Wola przygląda się temu,
co robi.
Z pewnością to nie Wola zwolniła od wewnątrz nakrętki pokrywy włazu, aby
umożliwić mu wejście do wnętrza szybu remontowego.
A może jednak to była Wola? Może właśnie to leżało w jej interesie?
Nie mógł tego wiedzieć. Mimo to, zanim wślizgnął się do szybu i zaczął mozolnie
schodzić po metalowych szczeblach, rzekł cicho:
- Dziękuję ci. Dziękuję za pomoc.
Pomyślał jednak, że gdyby to miał być podstęp mający uśpić jego czujność, będzie
się czuł jak Przewodniczący Galaktycznego Stowarzyszenia Wioskowych Idiotów.
Przecisnął ciało przez otwór i po chwili zniknął w ciemnościach panujących w
czeluści szybu.
Dzieci Jedi
130
R O Z D Z I A Ł
10
- Daj spokój, Chewie, nie słyszałeś, jak tamten człowiek powiedział dzisiaj po po-
łudniu, że tu, na górze, niczego nie ma?
Han Solo kierował promień światła latarki w mroczne kąty pogrążonego w głębo-
kiej ciszy domostwa Pletta. Promień był o wiele silniejszy niż blask, rzucany przez pręt
jarzeniowy Leii, jako że źródłem światła był prawdziwy fotochemiczny luminator,
wierny druh każdego przemytnika. Z jednego kąta dobiegł szelest, jakby czmychnęło
jakieś przestraszone stworzenie, niewidoczne w styksowej mgle otaczającej zrujnowaną
budowlę. Han poczuł ciężki zapach gnijących słodkich owoców.
Chewbacca wydał chrapliwe, pełne dezaprobaty warknięcie.
- O co chodzi, czyżbyś wystraszył się małego gryzonia? - zapytał Han. Promień
jego luminatora wyłowił ciemną okrągłą tarczę osłaniającą otwór szybu. - Tam, w dole,
zapewne są ich setki.
Ukląkł obok pokrywy i zdjął z ramienia torbę zawierającą zestaw najpotrzebniej-
szych przyrządów i narzędzi. Wysoko nad jego głową było widać rozmyte przez mgłę
jasne plamy jarzeniowego oświetlenia wiszących ogrodów.
Dwukrotnie korzystał z nadajnika łączności holograficznej, próbując się skontak-
tować z Marą Jadę, ale żadna jego wiadomość nie została odebrana. Nie udało mu się
także porozumieć z Leią, która miała przejrzeć rejestry w miejskim archiwum. Urzęd-
nicy twierdzili, że jeszcze nie przyszła. Han uznał to za dziwne, nie pasujące do jej
charakteru, chociaż było możliwe, że w ciemnościach i mgle skręciła w niewłaściwym
miejscu i po prostu zabłądziła w labiryncie ogrodów i sadów. Bez względu jednak na
to, co mogło się czaić w głębinach rzekomo nie istniejących tuneli, wydrążonych pod
domostwem Pletta, trudno było sobie wyobrazić, aby komuś, poruszającemu się po
powierzchni tego spowitego gęstą mgłą Ogrodu Rozkoszy, mogło grozić jakieś niebez-
pieczeństwo. Jeszcze później Han skorzystał z nadajnika łączności podprzestrzennej,
żeby porozmawiać z Winter i przywitać się z Anakinem, a także zamienić kilka zdań z
Jacenem i Jainą. Bliźnięta wielokrotnie wyciągały ręce, sięgając nimi poza holograficz-
ne pole. Zapewne chciały go uściskać, z pewnością niepomne faktu, że ojciec nie prze-
bywał w tym samym pomieszczeniu, co one. Kiedy jednak skończył rozmawiać i w
przydzielonym mu domu zapadła znów cisza, zorientował się, co chce zrobić.
Barbara Hambly
131
Pragnął wrócić do domostwa Pletta, by samemu rozejrzeć się po wszystkich ką-
tach.
Wydawało mu się, że wie, w jaki sposób dostać się do krypty.
Z krzywym uśmiechem pomyślał, że podobnie jak Drub McKumb, on także prze-
prowadził własne „obliczenia".
Chewbacca podał mu zawiniątko, wyjęte z szafki na pokładzie „Sokoła Tysiącle-
cia" - zawierające przenośny generator pola anty-grawitacyjnego typu Scale-3 oraz
kilka rezerwowych ogniw energetycznych. Solo ustawił urządzenie na metalowej po-
krywie włazu, po czym włączył zasilanie magnetycznych przyssawek. Stwierdził jed-
nak, że pokrywa nie została wykonana z durastali, jak przypuszczał, lecz z jakiegoś
innego metalu nieżelaznego. Zdziwił się, kiedy przypomniał sobie różnicę w cenie,
istniejącą między ferromagnetykami a metalami nie wykazującymi właściwości magne-
tycznych. Pokrywy włazu nie wyposażono także w żadne uchwyty.
- No cóż, w takim razie spróbujemy zrobić to w inny sposób -mruknął.
Wyjął z podręcznego zestawu niewielką wiertarkę i podłączył ją do jednego ogni-
wa. W tym czasie zastanawiał się nad tym, kto mógł umieścić tę pokrywę i od jak daw-
na spoczywała ona w tym miejscu, uniemożliwiając dostęp do szybu. Widząc kurz,
zalegający w szczelinach wokół metalowej płyty, pomyślał, że co najmniej od kilku lat.
Pamiętał jednak, że Leia ujrzała w swojej wizji dawny wygląd tego miejsca, i że wów-
czas otwór szybu nie był przysłonięty litą płytą, lecz ażurową kratą. Zapewne płytę
umieszczono znacznie później, w tym celu, by nie marnowało się ciepło.
W świetle latarki Chewbaccy przymocował do powierzchni płyty generator pola
antygrawitacyjnego, używając do tego celu specjalnych sworzni. Nie potrafiłby nawet
zgadnąć, jaka może być głębokość szybu - co najmniej sto metrów, jeżeli sądzić po
łącznej wysokości wszystkich skalnych półek, wznoszących się ponad dno doliny. Ge-
nerator typu Scale-3 nadawał się do większości takich zadań i bez trudu poradził sobie
z pokrywą. Okazało się, że ciężka płyta ma kształt ściętego stożka, a nie walca. Była
grubsza niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, ale dokładnie pasowała do kształtów
gniazda wieńczącego otwór szybu.
Kiedy zaczęła się unosić, ze szczeliny wokół brzegów wydobyły się obłoki pary
przesyconej mroczną wonią siarki. Han i Chewbacca odciągnęli płytę na bok, a wów-
czas obłoki rozpłynęły się po posadzce, skrywając ich stopy. Było jasne, że ze źródła na
dnie szybu tryskała tylko ciepła woda, a nie wrzątek. Kiedy Han skierował promień
luminatora w głąb czarnej dziury, zobaczył kępy mchów i porostów pokrywających
powierzchnię błyszczących, wilgotnych kamieni. Oprócz woni siarki i cierpkiego zapa-
chu chloru, z czeluści wydobywał się intensywny odór gnijących owoców.
Chewie przeciągle zaryczał.
- To prawda, śmierdzi - przyznał Han. - Podobnie jak przedział silnikowy na po-
kładzie „Sokoła Tysiąclecia", kiedy pęknie jakiś rurociąg.
Jak się spodziewał, ujrzał w skalnej powierzchni rząd wbitych metalowych uchwy-
tów. Nieregularne kształty szybu, pełne wgłębień i występów rzucających cienie, nie
pozwalały zajrzeć w głąb czeluści na odległość większą niż dziesięć metrów, tym bar-
dziej że obłoki wydobywającej się pary odbijały światło luminatora. Solo owiązał ko-
Dzieci Jedi
132
niec asekuracyjnej liny wokół kamiennej kolumny rozdzielającej dwa okienne otwory
w kształcie dziurek od klucza, po czym przymocował drugi koniec do uchwytu u pasa.
Chewie po prostu dwukrotnie owinął tę samą linę wokół pasa.
- No, dobrze - mruknął Solo, przypinając luminator z przodu bluzy. - Przekonajmy
się, o co w tym wszystkim chodzi.
„Ukryli dzieci w głębi szybu".
Solo omal nie przeoczył otworu, wiodącego do poziomego tunelu, jaki wykuto w
litej skale ściany szybu w miejscu, w którym mroki nie ustępowały nawet wówczas,
gdy kierował na nie promień luminatora. W miarę jak schodzili w głąb szybu, ciemno-
ści gęstniały, a wraz z nimi coraz bardziej drażnił ich nozdrza ciężki, mdląco-słodki
odór. Han był świadom, że na ścianach szybu przemykają pośród mchu i mineralnych
nalotów jakieś niewielkie, wilgotne stworzenia. Stwierdził jednak w pewnej chwili, że
wbite w litą skałę metalowe uchwyty poniżej pewnego miejsca są niemal całkowicie
niewidoczne pod grubą warstwą mchów i porostów. Różnica była tak wyraźna, że po-
stanowił wspiąć się trochę wyżej i poszukać dokładniej, kierując smugę światła we
wszystkie mroczne kąty po obu bokach i za plecami.
- Jest!
Oświetlił wlot poziomego tunelu, którego przedtem nie zauważył, i po chwili obaj
zanurkowali w głąb niskiego owalnego otworu. Chewbacca wzdrygnął się, nie ukrywa-
jąc obrzydzenia. Musiał iść zgarbiony, a na jego długiej, gęstej brązoworudej sierści
widać było ciemniejsze wilgotne plamy. Promień luminatora ukazywał stare rysy, wi-
doczne na ścianach tunelu, a także miejsca na dnie, w których mech został wyrwany i
odrósł na nowo.
- To pewne, ktoś tu musiał chodzić, i to później niż przed trzydziestu laty - zauwa-
żył Han. W pewnej chwili schylił się i podniósł coś, co leżało w kępie mchu na dnie
tunelu.
W blasku promienia luminatora ujrzał brudnożółtawy przedmiot o rozmiarach pa-
znokcia kciuka, sprawiający wrażenie równocześnie matowego i połyskującego. Jego
powierzchnię zdobiła siatka zagmatwanych czarnych linii.
- Ksylen - mruknął. - Obwód pamięciowy. Jeżeli stary Plett był rzeczywiście takim
znakomitym botanikiem, za jakiego wszyscy go uważali, w tych podziemiach powinno
się roić od sekwenserów, zbiorników i kto wie, jakich jeszcze innych urządzeń. Nic
dziwnego, że od dawna przybywali tu ludzie, którzy chcieli rozebrać je na części. -
Odwiązał koniec liny od pasa i odrzucił, żeby zwisała u wejścia do tunelu. -Ile płacą
teraz za ksylen na wolnym rynku, Chewie? - zapytał.
Wookie zaryczał, twierdząc, że nie zna się na wolnorynkowych cenach surowców
i minerałów. Han jednak i bez tego wiedział, że wartość ksylenu, zawartego w tym
pojedynczym obwodzie pamięciowym, jest tak duża, że kilkakrotnie przewyższa cenę
szaty, jaką Leia miała na sobie tego popołudnia. Wsunął obwód pamięciowy do kiesze-
ni bluzy.
- Teraz nie dziwię się, że Nubblyk usiłował zachować to w tajemnicy - mruknął do
siebie.
Barbara Hambly
133
Strumień światła luminatora uwypuklał nieregularne kształty wilgotnych ścian i
łagodnego łuku porośniętego mchem sklepienia nad ich głowami. W pewnej chwili coś
czarnego i błyszczącego o rozmiarach stopy Hana prześlizgnęło się pomiędzy kępami
mchu i zniknęło w głębi mrocznego tunelu. Han wzdrygnął się odruchowo, a Chewie,
który szedł pochylony, żeby nie zawadzić głową o sklepienie, nerwowo przejechał ko-
smatą dłonią po grzywie, jakby poczuł, że coś spadło z kępy mchu i ukryło się w jego
gęstej sierści. Warknął coś, co zabrzmiało jak pytanie.
- Nie wiem - odrzekł Han. - Ale jedyną rzeczą, jaka mogła zakończyć handel tymi
obwodami - czy czymkolwiek innym, co wyciągali ze środków starych automatów -jest
wyniesienie wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość. Z tego, co mówili na ten temat
w barze, można sądzić, że miało to miejsce rok po bitwie o Endor.
Kiedy zaczął schodzić po niewielkiej pochyłości wiodącej do następnego tunelu,
którego drugi koniec ginął w nieprzeniknionym mroku, wokół jego butów snuły się
wstęgi wilgotnej mgiełki.
Chewbacca ponownie zaryczał, jakby chciał zapytać o coś jeszcze.
- Tak, Drub pracował dla niego jako przemytnik. Slyte jednak trzymał wszystko w
tajemnicy. Domyślam się, że tylko on wiedział, gdzie znajduje się wlot tego tunelu.
Może zresztą nie tylko tego; może jest ich więcej. Do diabła - zauważył, kiedy znalazł
się na szczycie stromej, wijącej się zygzakami rampy. - Cóż to za miejsce, które jest
bardziej przestronne w środku niż na zewnątrz.
Tunel zaczął się wznosić, zapewne wykuty w miejscu jednej z wielu starych wul-
kanicznych szczelin, jakimi uchodziły gazy, albo koryt, którymi płynęły podziemne
rzeki. Możliwe, że kończył się otworem w pionowej skalnej ścianie urwiska graniczą-
cego z rozpadliną Plawal. Na szczycie rampy Han dostrzegł otwór jeszcze jednego
krótkiego tunelu, który jednak nie prowadził donikąd - kończył się litą skałą.
- Założę się, że to właśnie tutaj Leia ujrzała drzwi wiodące do domostwa Pletta -
stwierdził.
Obaj wrócili i ponownie ruszyli głównym korytarzem. Chewie mruczał coś do sie-
bie, kiedy poprawiał przewieszony przez plecy miotacz przypominający kuszę i karabin
blasterowy, pragnąc mieć broń pod ręką.
- Nareszcie - odezwał się nagle Solo. - Ten szyb wentylacyjny zapewne kończy się
pod powierzchnią lodu.
Kierując się wyżłobionymi w dnie tunelu znakami, dotarli do przestronnej groty.
Przeszli przez drewniany most, przerzucony nad rozpadliną, z której wydobywały się
gęste kłęby gryzących gazów, przesyconych intensywną wonią siarki. Skały po drugiej
stronie mostu, gdzie tunel stawał się szerokim mrocznym korytarzem o nieregularnych
kształtach, były pokryte pomarszczonym, podobnym do zawiłego labiryntu kremowo-
białym nalotem. Dno korytarza szpeciły liczne mniejsze i większe otwory, z których od
dawna nie wydobywały się wulkaniczne gazy. Niektóre były niemal całkowicie zaczo-
powane barwnymi mineralnymi osadami. Z jednego otworu wystawały spłaszczone
białe macki, podobne do długich dżdżownic. Usiłowały pochwycić nogi Hana i
Chewbaccy, ale kiedy przerażeni odskoczyli, rozległo się bulgotliwe siorbnięcie, po
którym macki skryły się w głębi otworu.
Dzieci Jedi
134
W przeciwległym krańcu wielkiej groty wykuto w litej skale pomieszczenie przy-
pominające małą jaskinię. Jej dno zaśmiecały plastikowe pudełka i płaskie pakiety,
używane przez przemytników do chowania towarów w celu późniejszego ukrycia za
panelami kadłuba czy pod płytami pokładu. Większość była nadgryziona albo rozdarta.
Mały krecz, niewiele większy niż kciuk Hana, umknął, kiedy padł na niego strumień
światła z luminatora.
- Złoty drut. - Han trącił plastikowe pudełko czubkiem buta. Przyklęknął, żeby
podnieść jakiś zabrudzony metalowy przedmiot, który błysnął, kiedy go oświetlił. Drut,
zapewne kiedyś skręcony w kunsztowną spiralę, został później wyprostowany i po-
nownie zwinięty w ten sposób, by zajmował jak najmniejszą przestrzeń. Był pokryty
grubą warstwą mineralnych różowo-złotych osadów, połyskujących w świetle lumina-
tora. - I to całkiem niezłej próby.
Han skierował snop światła w stronę dwóch otworów drzwiowych umożliwiają-
cych wyjście z jaskini i przekonał się, że jeden wiedzie ku kamiennym schodom, a
drugi jest wylotem jeszcze jednego tunelu. Ze sklepienia jaskini zwieszały się spiczaste
stalaktyty, pokryte cienkimi jak włosy osadami sodu i krzemu. Na ścianach widniały
kępy błękitnych, zielonych i purpurowych porostów, a po dnie jaskini snuły się wstęgi i
serpentyny oparów.
- Przekonajmy się, co jeszcze tutaj mamy - odezwał się Solo. Kiedy obaj podeszli
na skraj wentylacyjnego szybu, podmuch cuchnącego powietrza rozwichrzył wilgotne
od potu włosy Hana i sploty sierści Wookiego. Po ścianach szybu ściekały strużki wo-
dy, a w powietrzu unosiła się tak silna woń siarki i odór kreczów, że niemal uniemoż-
liwiała oddychanie. Han skierował strumień światła na stos porozbijanych metalowych
pudeł i wysypujących się z ich wnętrz płytek z obwodami scalonymi. Błysnęły nieru-
chome szklane oczy, umieszczone w cylindrycznej głowie starego androida typu APD-
40.
- Kiedy przestali produkować te modele APD, Chewie? - zapytał Solo.
Pochylił się i podniósł kilka płytek, by się przyjrzeć. Przekonał się, że większość
cennych obwodów scalonych została wyciągnięta z gniazdek. Usunięto także wszystkie
miniaturowe ogniwa energetyczne.
Wookie domyślał się, że w czasach wojen klonowych, ale nie wszedł do jaskini.
Przystanął w pobliżu niskiego prostokątnego otworu drzwiowego i wytężał słuch, jakby
do jego uszu dolatywały jakieś dźwięki z mrocznego korytarza albo z innych miejsc
wielkiej groty. Han słyszał tylko stłumiony szum i plusk wody spadającej gdzieś w
oddali, ale wiedział, że jego przyjaciel jest obdarzony o wiele czulszym słuchem.
- Tak myślałem - przyznał. - Przestawili się na androidy typu Ce Trzy, ponieważ
do produkcji modeli APD musieli używać zbyt dużo złotego drutu i ksylenowych ob-
wodów scalonych. To bardzo stary model - dodał, oświetlając ponownie stos rozbitych
metalowych pudeł i strzaskanych płytek z obwodami scalonymi. - Musieli rozebrać
sześć, może siedem takich androidów. Przecież właśnie po to tu przybyli.
W następnej skalnej komnacie, do której trafili, idąc dalej korytarzem, znaleźli
klejnoty.
- Co, u...? - zapytał zdumiony Solo.
Barbara Hambly
135
Snop światła ukazał trzy skrzynki, ustawione pod ścianą obok siebie, i rozszczepił
się na tysiące jaskrawych tęczowych błysków, które niczym wielobarwne świetliki
ozdobiły sklepienie komnaty. Han pochylił się i zaczerpnął garść ubrudzonych i pokry-
tych nalotem łańcuszków, naszyjników, wisiorków, kolczyków, napierśników...
Chewie ryknął, zwracając uwagę Hana na coś innego, po czym podniósł plastiko-
we pudło, do połowy napełnione ksylenowymi obwodami scalonymi.
Obaj, nie ukrywając zdumienia, popatrzyli sobie w oczy.
- To przecież nie ma sensu - zauważył Han, przebierając w pojemniku z obwoda-
mi. Zauważył pośród nich także inne wartościowe podzespoły elektroniczne, kłębki
złotego drutu, ogniwa energetyczne, płytki selenowe... - Wszystko jest warte siedemset
albo osiemset tysięcy kredytów.
Skierował strumień światła w stronę otworu drzwiowego, wykutego w przeciwle-
głej ścianie komnaty. Jasny krąg ukazał kanciaste kształty konsolet, ciemne ekrany
monitorów, łagodne krzywizny roboczych kończyn automatów...
- To wszystko pozostało w nie tkniętym stanie. Nie wyobrażam sobie, żeby Nub-
blyk odleciał, nie...
Chewie uniósł kosmatą łapę i odwróciwszy głowę w stronę drugiego wyjścia, dał
Hanowi znak, żeby zgasił luminator.
Pomieszczenie pogrążyło się w nieprzeniknionym mroku. Zapadła cisza; słychać
było tylko szmer wody, odbijający się od sklepienia komnaty. Nagle obaj usłyszeli
odgłos szurania albo drapania, a po chwili poczuli przyprawiający o mdłości odór kre-
czów. Han musiał stoczyć walkę z własną wyobraźnią - podsuwała mu koszmarne ob-
razy dziesiątków stworzeń, które zaczęły się wspinać na jego buty w tej samej chwili,
kiedy wyłączył urządzenie.
Starając się poruszać jak najciszej, skierował się do otworu drzwiowego, przy któ-
rym stał Wookie. Po chwili jego wyciągnięta ręka dotknęła wilgotnej sierści. Gdyby
Chewie był człowiekiem, Han musiałby szepnąć, kim jest, by uniknąć ciosu nożem
między żebra, ale na szczęście Wookie dobrze znał jego zapach. Nie burknął ani nie
mruknął, ale Solo poczuł pod palcami, że sierść na ramieniu przyjaciela jeży się ze
strachu.
Coś nadchodziło korytarzem.
Zabłąkany podmuch gorącego, cuchnącego powietrza przyniósł tak intensywny
odór, że Han zakrztusił się, prawie nie mógł oddychać. Intensywność woni świadczyła,
że to, co zbliżało się korytarzem, musiało być ogromne.
Nagle rozległ się głośny wrzask, a po chwili odgłos drapania ostrymi pazurami o
kamienie.
- Światło! - krzyknął Han, pragnąc ostrzec przyjaciela, i zwiększywszy siłę blasku
luminatora skierował urządzenie w stronę źródła dźwięku. Strumień oślepiającego
światła padł na żółte, twarde jak diamenty oczy bestii, i jej spiczaste, brązowe, wielkie
zęby. Chewie sięgnął po karabin i strzelił, ale chybił. Blasterowa błyskawica, odbijając
się od ścian i sklepienia, poszybowała w mroki korytarza. Tymczasem potwór, wyjąc i
wymachując łapami porośniętymi długą, brudną, zmierzwioną i pleśniejącą sierścią,
skoczył ku Chewbacce.
Dzieci Jedi
136
Nie można było nawet marzyć o tym, żeby strzelić po raz drugi. Han wyciągnął
nóż i pogrążył ostrze w boku bestii, która właśnie przewracała Wookiego na dno tunelu.
Potwór nieludzko wrzasnął i wijąc się w uścisku łap Chewbaccy, usiłował odeprzeć
niespodziewany atak. Promień upuszczonego luminatora oświetlił coś innego porusza-
jącego się w mrokach tunelu. Zbliżały się następne bestie. Widać było ich płonące śle-
pia, a od nierównego sklepienia korytarza odbijały się coraz głośniejsze wrzaski.
Han uniknął ciosu łapą pierwszego potwora leżącego na dnie tunelu, po czym się-
gnął po luminator i karabin blasterowy Chewie-go. Tymczasem Wookie przetoczył się i
zerwał na równe nogi. Przeskoczył przez zwłoki i dając znak przyjacielowi, puścił się
mrocznym korytarzem. Solo pognał za nim, ale odwrócił się i strzelił ku nadchodzącym
napastnikom. Blasterowa błyskawica z głośnym sykiem odbiła się kilka razy od ścian
tunelu, ukazując dzikie bestie biegnące ku nim na czterech łapach.
- Wracamy! Tędy!
Chewie zaryczał na znak zgody. Oddalał się od Hana, sadząc długimi susami i raz
po raz znikał mu z oczu za zakrętem korytarza. Promień luminatora tańczył jak szalony
na porośniętych mchem ścianach, oświetlając otwory drzwiowe przeważnie pozbawio-
nych innych wyjść mrocznych komnat. Ukazywał zniekształcone stalagmity wyrastają-
ce z dna wielkiej groty, goniące ich bestie, zaczopowane stare otwory wentylacyjne,
wulkaniczne formacje skalne, bloki lawy, bezdenne czeluście mrocznych szybów... Han
i Chewbacca nie ustawali w biegu, ślizgając się na cienkiej warstwie błotnistej mazi
zalegającej na dnie korytarza. Starali kierować się w stronę szybu, którym schodzili do
podziemi.
Nagle snop światła ukazał w odległym krańcu tunelu coś błyszczącego i okrągłe-
go, podobnego do czarnych klejnotów albo łusek jakiegoś monstrum. Han miał wraże-
nie, że spogląda na wilgotne kamienie wystające zewsząd - ze ścian, ze sklepienia, z
dna. Przypomniał sobie, że kiedy tędy przechodzili, tego czegoś tu nie było.
Krecze.
Tunel wiodący do szybu był zablokowany przez tysiące kreczów.
Na chwilę obaj osłupieli. Przystanęli, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Wpa-
trywali się w koszmarną masę ciał zwierząt, pokrywających tunel warstwą grubości
dwudziestu centymetrów. Nagle zauważyli, że rzeka kreczów zaczyna odpływać w głąb
tunelu, jakby ktoś wyciągnął zatyczkę ze zbiornika z wodą.
Han wrzasnął coś, co zupełnie nie licowało z powagą sytuacji, a potem rzucił się w
lewo, ku szczątkom skalnego wulkanicznego wypiętrzenia, pełnego niewielkich dymią-
cych kraterów. Chewbacca, słysząc za plecami wrzaski ścigających ich potworów, nie
wahał się ani chwili i podążył za nim.
- Musimy odnaleźć powrotną drogę - odezwał się zdyszany Solo. Nie przestawał
biec, chociaż miażdżył delikatne warstwy mineralnych osadów i łodygi mchów błysz-
czących w świetle luminatora niczym tęczowe klejnoty. W powietrzu unosił się ostry
zapach wulkanicznych gazów, jak zwykle przesycony wonią związków siarki. Obawia-
jąc się, że gryzące wyziewy mogą za chwilę wypalić dziurę w jego płucach, Han zaczął
chwytać powietrze jak wyrzucona z wody ryba. - Z powrotem do szybu... Może tędy...
Barbara Hambly
137
Gdzieś z boku rozległy się kolejne wrzaski i z ciemności wyskoczyły dwa inne
stworzenia. Solo skierował natychmiast w tamto miejsce strumień światła, który padł
na zbocze stożkowatego kopca skalnych odłamków, blokującego dalszą drogę.
- Po namyśle doszedłem do wniosku, że może lepiej byłoby tamtędy...
Chewie chwycił go za ramię, nakazując, żeby przystanął, a później groźnie zary-
czał, jakby rzucał wyzwanie czemuś kryjącemu się w ciemnościach przed nimi.
Z ciemności coś odpowiedziało na jego wyzwanie.
- Wspaniale - mruknął Han.
Uniósł luminator. Snop światła wydobył z ciemności kilka zaokrąglonych, gład-
kich skalnych tarasów, które musiały być kiedyś dołami, wypełnionymi przegrzanym
błotem. Po wielu latach, kiedy błoto wyschło, pozostały parkiety, podobne do jaskrawo
ubarwionych okrągłych klepisk, na obrzeżach których widać było jeszcze ślady ostat-
nich bąbli... i właśnie tam je zobaczył.
Trzy następne dzikie bestie, może cztery... Jedna biegła w ich stronę, a pozostałe
kroczyły na czterech łapach.
Zatoczył łuk luminatorem. Jasny snop światła prześlizgnął się po cienkich jak pal-
ce kolumnach dymu unoszącego się z szybu po jego lewej stronie. Nieco dalej, gdzie
grunt obniżał się jeszcze bardziej, Han dostrzegł dziki gąszcz dymiących małych stoż-
ków. Ujrzał także błyszczące oczy istot przepychających się nawzajem, powłóczących
nogami, biegnących ku nim z drugiej strony. Zwrócił uwagę nie tylko na ich dzikie
oczy, ale przede wszystkim na broń, jaką trzymały w wyciągniętych rękach.
Chewbacca wystrzelił błyskawicę z miotacza, podobnego do kuszy. Trafiła w tors
najbliższego stworzenia, które zapewne było kiedyś płaskogłowym Carositem. Mimo to
istota, chociaż upadła, nie przestawała czołgać się w ich stronę, zostawiając szeroką
krwawą smugę. Han wypalił z blastera, mierząc w drugą grupę napastników. Chybił, a
blasterowa błyskawica wyżłobiła głęboki krater w miękkim mule pokrywającym ścianę
starego błotnego dołu. Nagle usłyszał dolatujący z niewielkiej odległości huk i grzechot
osypujących się kamieni. Grunt pod jego stopami zadrżał, a z niewidocznego sklepienia
posypał się grad skalnych odłamków.
- Tędy! - krzyknął i ponownie zatoczył łuk luminatorem. W odległym krańcu ko-
rytarza oświetlił coś, co wyglądało na dzieło rąk ludzkich. Ujrzał wznoszącą się ścież-
kę, wijącą się między nieczynnymi wulkanicznymi stożkami i przeciętą ledwo widocz-
nymi żłobkami, które kiedyś musiały pełnić funkcję schodów. Na szczycie wzniesienia
dostrzegł krąg, utworzony z kamiennych kolumn, wzniesionych wokół czegoś, co
sprawiało wrażenie wylotu szybu. Jego krawędzie były niewidoczne, skryte pod war-
stwą błyszczących różnobarwnych porostów.
- Stamtąd wystrzelamy te bestie, jedną po drugiej! - zawołał, pokazując wzniesie-
nie.
Druga grupa napastników przebyła mniej więcej połowę drogi dzielącej ją od stóp
pochyłości. Han puścił się jeszcze szybszym biegiem. Chciał dogonić Chewbaccę, któ-
ry wysforował się, mając dłuższe nogi. Tymczasem poprzednia grupa zdziczałych istot
zbliżyła się na odległość niespełna czterech metrów. Pierwsze stworzenia ścigającej ich
drugiej grupy dotarły do stóp wzniesienia w tej samej chwili, co Chewbacca. Jeden
Dzieci Jedi
138
osobnik zamachnął się metalową rurką, zapewne ukradzioną z jakiegoś zapomnianego
magazynu. Wookie strzelił do niego z kuszy. Impet strzału powstrzymał napastnika,
który zachwiał się, a potem runął w głąb starego dołu, wypełnionego czymś, co Han w
pierwszej chwili wziął za półprzezroczyste delikatne wici jakiegoś mineralnego osadu.
Napastnik musiał być kiedyś Mlukiem, ale długie przebywanie w ciemnościach
podziemi sprawiło, że zamienił się w oszalałą, dziką bestię. Kiedy wpadł do mrocznej
jamy, podobne do mineralnych wici wąsy obudziły się do życia. Dno jamy zafalowało,
a z wilgotnej gliny wyłoniły się grube giętkie macki mięsożernego potwora. Mluk,
broczący krwią po strzale Chewbaccy, obrócił się w zagłębieniu. Usiłował wyskoczyć z
jamy i uciec, ale ukryte w czeluści monstrum chwyciło go kolejnymi mackami, wyglą-
dającymi jak elastyczne brudnobiałe węże. Zaczęło ciągnąć...
Białawe cielsko, falujące jak płatki gigantycznego kwiatu albo plątanina poskręca-
nych wnętrzności, z wolna zmieniło barwę na różową, a później purpurową, która roz-
przestrzeniła się po krawędzi dołu.
Han i Chewie przemknęli obok jamy, ale kiedy biegli coraz węższą ścieżką wiodą-
cą pod górę, mijali jeden po drugim następne kratery. Ukryte w nich mięsożerne potwo-
ry, wściekle poruszając mięśniami, usiłowały pochwycić ich stopy brudnobiałymi mac-
kami. Obaj słyszeli za plecami następne mrożące krew w żyłach wrzaski, ale Han nie
odważył się odwrócić głowy, aby zerknąć, jakie inne potwory wyłaniają się z ciemności
i rzucają w pogoń za nimi.
Jak przypuszczał, pośrodku kręgu kamiennych kolumn, wzniesionych na szczycie
wzgórza, ujrzał wejście do szybu.
Otwór miał średnicę dziesięciu stóp i był otoczony niskim kamiennym murem.
Han usłyszał dobiegający z głębi odległy szum płynącej wody i poczuł podmuch chłod-
niejszego wilgotnego powietrza, który przyjemnie chłodził jego rozgrzaną głowę. Kie-
dy skierował snop światła luminatora za siebie, zobaczył zdziczałe istoty, krzyczące,
tłoczące się, wymachujące rękami i kierujące na niego nabiegłe krwią oczy, głęboko
osadzone w poznaczonych bliznami i wykrzywionych szaleństwem głowach. Więk-
szość miała na sobie strzępy łachmanów, które musiały być kiedyś ubraniami, a w rę-
kach prymitywne noże i pałki. Niektóre istoty były kiedyś ludźmi.
W porażonych szaleństwem oczach malowała się absolutna pustka. Podobnie jak
kiedyś w oczach Draba McKumba.
Zbliżały się bardzo szybko. Istota, będąca kiedyś Gotalem, zapędziła się za daleko
na skraj ścieżki i została schwytana przez grubą mackę, jaka wyłoniła się z wypełnio-
nego gliną pobliskiego otworu. Ofiara przeraźliwie wrzasnęła, ale kiedy macki wciąga-
ły ją w głąb jamy, pełnej mięsistych falujących płatków, pozostałe istoty nawet się nie
obejrzały. Chewbacca wyciągnął blasterowy karabin i zaczął strzelać. Pierwszy strzał
trafił wyglądające jak włochaty szkielet stworzenie, które musiało być kiedyś Whiphi-
dem. Druga błyskawica chybiła jednak celu. Wypaliła ogromną dziurę w miękkim bło-
cie nie do końca wystygłego krateru i posłała w powietrze fontannę parującej lepkiej
mazi, która rozbryznęła się po ścianach sąsiednich stożków. Grunt znów zadrżał, za-
pewne na znak ponurego ostrzeżenia. Z sąsiednich dołów z błotem wydobyły się pło-
mienie, a po chwili zaczęły się sączyć strumyki jarzącej się cieczy.
Barbara Hambly
139
Żadna zdziczała istota nie zwróciła na to uwagi.
Han zrozumiał, że nawet gdyby obaj bez przerwy strzelali, nie udałoby się im tra-
fić wszystkich napastników.
Ścieżka, biegnąca grzbietem wznoszącej się grobli, okazała się ślepą uliczką. Nie
było zejścia po drugiej stronie wzgórza.
- Wskakuj do studni! - krzyknął. Chewie zaryczał na znak sprzeciwu.
- Do studni! - przynaglił Han. - Słyszę szum płynącej wody, a więc musi istnieć
jakieś ujście...
Rzecz jasna, całkiem innym problemem było pytanie, czy podczas ucieczki będą
mieli czym oddychać.
Niesamowicie wyglądający Devaronianin, któremu blasterowa błyskawica niemal
oderwała jedną rękę, zwarł się z Chewbacca, usiłując uderzyć go prymitywnym łomem,
sporządzonym z kawałka durastalowego kątownika. Wookie schwycił go i odrzucił w
stronę pozostałych, po czym dał ognia z blasterowego karabinu, by choć trochę zyskać
na czasie. Han wskoczył na kamienny murek, otaczający mroczny otwór, i skierował
snop światła luminatora w głąb studni.
Mniej więcej pięć metrów. Jak przypuszczał, otwór nie był prawdziwą studnią, ale
szybem, przez który mógł uchodzić nadmiar wody z podziemnej rzeki.
Odbił się od krawędzi i skoczył.
Woda okazała się ciepła, ale nie na tyle, by go oparzyć. W porównaniu z wypeł-
niającym tunele gorącym powietrzem, nagrzanym od stykania się z wulkanicznymi
skałami, w studni panował miły chłód. Prąd wody był jednak bardzo silny. Han przy-
lgnął do skalnego występu w ścianie szybu i czekał tak długo, aż usłyszał głośny plusk,
z jakim wskoczył Chewbacca, i warknięcie, po którym upewnił się, że przyjacielowi nie
stało się nic złego. Później pozwolił, żeby prąd wody oderwał go od ściany i obijając o
kamienne ściany, poniósł w nieprzeniknione ciemności. W pewnej chwili niemal stracił
oddech, kiedy jego ciało uderzyło o niewidoczną przeszkodę.
Grube pręty. Koryto podziemnej rzeki przegrodzono metalową kratą.
Han odwrócił się i osłaniając twarz przed bryzgami wody, usłyszał/poczuł, jak z
głuchym stukiem o kratę uderzyło coś innego. Wyciągnął rękę. Jego palce trafiły na
znajomą, chociaż ociekającą wodą sierść przyjaciela.
Chewbacca zaryczał, gratulując Hanowi przenikliwości, jaką wykazał się, planując
drogę ucieczki.
- Nie bądź taki przemądrzały, Chewie - odparł Solo. - Musisz przyznać, że wycią-
gnąłem nas z tamtej groty.
W tym samym czasie obmacywał pręty kraty, usiłując znaleźć miejsce, gdzie
mógłby chwycić albo oprzeć stopy. Podciągnął się i próbował znaleźć przejście ponad
zardzewiałą kratą. Okazało się jednak, że pionowe pręty umocowano w szczelinie, jaką
wykonano w sklepieniu znajdującym się pół metra nad powierzchnią wody. Szczelina
okazała się tak wąska, że z trudem mógł zagłębić palce. Kiedy szukał dalej, starając się
znaleźć jakieś przejście, poczuł nagle, że o jego dłoń obiło się jakieś uciekające stwo-
rzenie mające wiele nóg i chitynowy pancerz. Nie potrafiąc ukryć obrzydzenia, cicho
krzyknął i cofnął rękę.
Dzieci Jedi
140
- Może warto byłoby spróbować z drugiej strony - mruknął do siebie.
Nabrał haust powietrza, odwrócił się, zanurkował i zaczął schodzić po kracie. Mi-
mo iż wydawało mu się, że prąd wody miażdży jego ciało o metalowe pręty, opuszczał
się wciąż niżej i niżej. Czuł coraz większe ciśnienie wody. Miał wrażenie, że ciemności
stają się jeszcze bardziej nieprzeniknione.
Zastanawiał się, co zrobi, jeżeli krata skończy się na większej głębokości niż ta, na
którą mogły zejść, nie nabierając powietrza.
Kiedy o tym pomyślał, omal nie wpadł w panikę, ale nie przestał pełznąć w dół
kraty.
Nagle poczuł, że jego stopa dotknęła litej skały. Zorientował się, że krata kończy
się jakieś trzydzieści centymetrów powyżej dna podziemnej rzeki. Zapewne w ciągu
wielu lat skalne dno zostało wypłukane przez wyjątkowo silny strumień wody.
Przecisnął się pod metalowymi prętami i zaczął szybko wchodzić po drugiej stro-
nie, czując, jak prąd rzeki usiłuje oderwać jego palce od kraty. Zastanawiał się, co się
stanie, jeżeli zabłądzi i zacznie iść w niewłaściwą stronę albo silny prąd oderwie go od
kraty i poniesie w ciemność, zanim zdąży wyjść na powierzchnię.
Przez jego głowę przemknęła myśl: Tym razem może mi się nie udać.
Kiedy wydawało się, że płuca mu pękną, a on sam nie wytrzyma bez oddychania
ani chwili dłużej, poczuł nagle, że jego głowa wynurzyła się z wody. Czuł się słaby i
wyczerpany, ale przynajmniej mógł przełożyć ręce przez otwory kraty i przestać pole-
gać wyłącznie na sile coraz słabszych palców.
- Pod spodem kraty - szepnął, krztusząc się i łapczywie chwytając powietrze. -
Bardzo głęboko.
Prąd wody i tak oderwał go od prętów.
Han i Chewbacca leżeli przez dłuższy czas na trawie w pobliżu źródła, z którego
wypływał strumień ciepłej wody. Głęboko oddychali jak na wpół utopione robaki, wy-
plute przez system kanalizacyjny Coruscant. W oddali, gdzie biegła jakaś ścieżka, wi-
dzieli słaby złocisty blask jarzeniowego panelu, nastawionego na najmniejszą jasność.
Wokół pni drzew fruwały fosforyzujące owady, podobne do zabłąkanych latających
diamentów. Zmieszana z zapachem wilgotnej trawy woń owoców, rosnących na dłu-
gich pnączach, niemal całkowicie zagłuszała ledwo uchwytny cierpki odór siarkowych
wyziewów, dolatujących od strony źródła. Szczebiotanie nocnych ptaków, fruwających
między drzewami sadu, mieszało się z cichym basowym brzęczeniem skrekerów i pe-
perów.
Han obrócił się na bok i wypluł sporą porcję wody, a potem powiedział:
- Chyba jestem za stary na takie przygody. Chewbacca zaryczał, zgadzając się z
jego zdaniem.
Han pomyślał, że przynajmniej się nie przeziębią. Wody podziemnej rzeki, płyną-
cej pod domostwem Pletta, miały większą temperaturę niż woda używana podczas ką-
pieli, a powietrze w okolicach strumienia także nie należało do najchłodniejszych. Z
dna doliny, gdzie tryskały źródła naprawdę gorącej wody, wypływającej w pobliżu
piwnic innych prastarych domów, unosiły się kłęby ciepłej pary. Han przez chwilę się
Barbara Hambly
141
zastanawiał, czy nie mieliby kłopotów z zaśnięciem w tym miejscu, w którym odpo-
czywali.
Kiedy jednak przypomniał sobie coś, co wydarzyło się w kryptach, doszedł do
przekonania, że to nie jest najmądrzejszy pomysł.
Nie potrafiąc pozbyć się złych przeczuć, uniósł się na łokciach, chociaż kosztowa-
ło go to sporo trudu.
- Czy zwróciłeś uwagę na jedną rzecz, jeżeli chodzi o tych gości, którzy gonili nas
w kryptach, Chewie? - zapytał.
Sardoniczna odpowiedź Wookiego skłoniła Hana do zastanowienia się, dlaczego
niektórzy twierdzili, że istoty z Kashyyyka nie są obdarzone poczuciem humoru.
- Kiedy pojawiła się druga, a później trzecia i czwarta grupa napastników, wszyscy
doskonale wiedzieli, gdzie nas szukać.
Chewie nie odpowiedział. W przypadku niektórych gatunków jaskiniowych mał-
poludów - możliwe, że i Wookiech - nie byłoby w tym nic dziwnego. Istoty, żyjące w
panujących pod ziemią absolutnych ciemnościach, miały świetnie rozwinięte zmysły
węchu i słuchu.
Te jednak, które ich ścigały, nie żyły pod ziemią - może z wyjątkiem Gotala nale-
żącego do pierwszej grupy napastników. Han miał niejasne przeczucie, że można je
było określić takim samym mianem jak Draba McKumba. Były przemytnikami albo
przyjaciółmi przemytników, którzy usłyszeli pogłoski o rzekomo nie istniejących kryp-
tach i przybyli, kierując się własnymi „obliczeniami". Zaczęli szukać złotego drutu i
ksylenowych obwodów scalonych, będących źródłem ulotnego bogactwa Slyte'a Nub-
blyka, i znaleźli... właśnie, co takiego?
- Chodźmy, Chewie - odezwał się, zmęczony. - Wracajmy do domu.
Dzieci Jedi
142
R O Z D Z I A Ł
11
Luke obserwując twarz Cray próbował ocenić, czy pamięta kim jest, czy też nadal
znajduje się pod wpływem programu indoktrynacyjnego. Zadanie było o tyle trudne, że
ekran w korytarzu, ze względu na swe niewielkie rozmiary, utrudniał dostrzeżenie deta-
li. Kombinezon miała podarty, a sińce na policzkach, podbródku i ramionach mówiły
same za siebie. Gamorreanie nigdy nie należeli do delikatnych, o czym dobitnie świad-
czyło postępowanie dwóch strażników, którzy właśnie umieścili ją na niewielkim czar-
nym podium w sali Sekcji Sprawiedliwości, skąd nadawano obraz.
- Czyścioszki! - zawył Ugbuz stojący obok Luke'a. - Kochasie ogórków!
- Uperfumione Klaggi! - dołączył zgodny chór wyzwisk pozostałych Gakfeddów. -
Umyci!
Poza sińcami Cray nie wyglądała na ciężko poturbowaną, co rokowało pewne na-
dzieje. Luke'a prześladowała myśl, iż Wola zaprogramowała Klaggów, by przesłuchali
ją jako rebeliancką sabotażystkę. Uspokoiło go dopiero dokładne sprawdzanie, iż
wszystkie androidy przesłuchaniowe znajdują się na swoich miejscach, a Klaggów w
okolicy na pewno nie było.
Na wszelki wypadek porozłączał wszystkie androidy i porozrywał instalację w sali
przesłuchań. Co naturalnie nie załatwiało sprawy, jako że Gamorreanie najprawdopo-
dobniej nie zrezygnowaliby z przyjemności, jaką daje własnoręczne przesłuchanie.
Na szczęście Cray nie sprawiała wrażenia, że przeżyła coś podobnego.
Ugbuz szturchnął go w żebra i wskazał grubego, białego Klagga stojącego obok
podium.
- Kinfarg! - warknął. - Kapitan tych cuchnących świńskich synów! Po czym dodał
komentarz dotyczący osobistych nawyków Kinfarga, o czysto spekulacyjnej, choć zde-
cydowanie nieprzychylnej wymowie. Pozostali zaczęli wyć, gwizdać i kląć widząc, jak
Kinfarg podchodzi do podium, przez co w korytarzu nie dało się usłyszeć własnych
myśli. Hałas jednakże ucichł natychmiast, gdy tamten się odezwał.
- Dlaczego złamałeś przysięgę sił zbrojnych Imperium i przyłączyłeś się do Rebe-
lii? Odpowiedz, szeregowy Mingla!
Barbara Hambly
143
Cray wyprostowała się, a Luke'a zaciekawiło, gdzie był Nichos -kamera pokazy-
wała zbyt wąski wycinek sali, by stwierdzić, czy też tam jest i czy nadal ma zamonto-
wany sworzeń ogranicznika wymuszający bezczynność.
- Nigdy nie zostało udowodnione, że zrobiłam coś takiego, kapitanie Kinfarg.
Zgromadzeni w korytarzu powitali jej oświadczenie gwizdami i ironicznymi ko-
mentarzami. Nie brało w tym udziału kilku Gakfeddów usiłujących zapobiec ucieczce
Talzów i stadka trójnogów z rejonu korytarza, w którym umieszczono ekran.
- Wy głupie, kudłate! - zirytował się Krok. - Musicie to oglądać! Tak chce Wola.
Najbliższy Talz podrapał się w głowę, ćwierknął coś i spróbował wyjść innymi
drzwiami. Pozostali zachowywali się podobnie, a trójnogi jak zwykle pałętały się pół-
przytomne w kółko, obijając się o meble albo o równiutkie rzędy, w jakie Gamorreanie
pracowicie ustawili czterdziestu pięciu Kitonaków, tworząc w tylnej części korytarza
kilka szeregów nieruchomych niczym posągi, dyniowatych kształtów o barwie drożdży.
Nie dało się ukryć, że przynajmniej Gamorreanie traktowali poważnie rozkazy Woli o
tym, że wszyscy mają oglądać transmisję.
Najprawdopodobniej Affytechanie także zgromadzili siew tym celu na korytarzu,
choć Luke był przekonany, że zapomnieli włączyć ekran. Jak doświadczenie uczyło,
nie robiło im to zresztą żadnej różnicy.
- A to zostanie właśnie udowodnione - oznajmił Kinfarg. Umiejscowiony nad po-
dium ekran ożył - pojawiły się na nim litery układające się w napis:
* Jesteś znaną wspólniczką innych rebelianckich szpiegów i sabotażystów.
* Pomagałaś sabotażystom na tym statku niszczyć wyposażenie, przez co
stworzyłaś zagrożenie dla całej misji.
* Dopuściłaś się napaści na oficerów pełniących obowiązki na pokładzie stat-
ku.
* Widziano, jak usiłowałaś uszkodzić uzbrojenie statku: ładowniki niezbędne
do wykonania misji.
- To kłamstwo! - krzyknęła rozwścieczona Cray. - To wszystko kłamstwa! Pokaż-
cie mi chociaż jeden dowód...
1. Twoje nazwisko ujawnili szpiedzy rebelianccy ujęci podczas rajdu na Alga-
rine.
2. Hologramy i zdjęcia siatkówki uzyskane przez rząd Be-spina po rebelianc-
kim ataku pokrywają się z twoimi.
3. Zostałaś ujęta podczas ataku na grupę znanych dysydentów i awanturni-
ków przebywającą na pokładzie tego okrętu.
- To kompletna bzdura i całkowite kłamstwo! - Cray prawie się popłakała z bezsil-
nej złości. - Ani jedno z tych oskarżeń nić jest prawdziwe czy poparte dowodami...
- Cisza! - Kinfarg rąbnął ją na odlew, ale dostrzegła zbliżający się cios i zdołała go
osłabić zgrabnym unikiem. - Naturalnie, że są na to dowody. Inaczej informacji nie
byłoby w ogóle w komputerze.
- Żądam, aby te dowody zostały przedstawione! Luke zamknął oczy wiedząc, co
nastąpi.
Dzieci Jedi
144
Gdy je otworzył, po ekranie w Sekcji Sprawiedliwości przewijały się reprodukcje
dokumentów, meldunków, ślady linii papilarnych i siatkówek porównywane z danymi
Cray, fragmenty nagrań z zeznaniami innych „Rebeliantów" i dotyczące jej działalności
i zaangażowania po stronie Sojuszu.
- Symulacja komputerowa nie jest dowodem! - odkrzyknęła. -Mogę coś takiego
zaprogramować o każdym i to z zamkniętymi oczami! Żądam, by została utworzona
rada...
- Zidiociałaś? - zdziwił się Kinfarg. - Szeregowy, żadna rada nie będzie na tyle
nielojalna wobec Imperatora, by bronić znanego członka Rebelii. To co mamy zrobić?
Złapać jeszcze paru takich jak ty, żeby cię bronili?
Kinfarg wyciął część twarzową z białego hełmu wojsk szturmowych i wsadził go
sobie na łeb (co pewnie wymagało przynajmniej jednej pomocnej dłoni), a wycięty
element przyczepił sobie na piersiach na podobieństwo karykaturalnego medalionu z
trupią czaszką. Dawało to wbrew oczekiwaniom efekt bardziej groźny niż śmieszny.
Ekran w Sekcji Sprawiedliwości zgasł na moment, a następnie pokazał się na nim
zielony napis:
* Wszystkie przestępstwa natury militarnej powinny być rozpatrywane zgod-
nie z prawami stanu wyjątkowego przez właściwe władze wojskowe zgodnie z wolą
Senatu.
Poprawka Senatu
do Konstytucji Nowego Ładu
Dekret 77-92465-001
Bez niezbędnych kar głównych uznaje się za niemożliwe utrzymanie stabiliza-
cji Nowego Ładu oraz bezpieczeństwa większości cywilizacji w galaktyce.
Ustawa o stanie wyjątkowym
Wstęp, sekcja II.
- Co, co niby mam zrobić? - zirytowała się Cray. - Paść na kolana i wyznać winy?!
* Przyznanie się na stojąco będzie wystarczające.
- Na pewno się nie doczekasz, ty pordzewiały złomie elektroniczny!
Luke miał ochotę wyjść, ale wiedział, że nie może i nie chodziło tu tylko o upór
Gakfeddów - przyszedł upewnić się nie tylko, że Cray żyje i jest mniej więcej cała, ale
przede wszystkim, by pooglądać tło przekazu i spróbować zebrać maksymalną ilość
informacji o tym, gdzie ją przetrzymują. Nagle zrobiło mu się zimno, a moment później
na ekranie pojawiła się nowa wiadomość:
* W związku z nie rokującą szans na reedukację postawą więźnia ogłoszenie
wyroku odbędzie się jutro o 12.00. Cały personel winien być świadkami tego ogło-
szenia - nieobecność zostanie uznana za przejaw sympatii ze złymi intencjami
więźnia.
Ekran pociemniał i zgasł.
Barbara Hambly
145
- Znalazłeś coś? - Luke przyglądał się masywnemu SP-80 o barwie brązu, który
przeszedł parę metrów w głąb korytarza i zajął się czyszczeniem ścian w nowym miej-
scu.
I gdyby Threepio miał płuca, westchnąłby z rezygnacją.
- Próbowałem, naprawdę próbowałem, panie Luke'u. Nie krytykuję oprogramowa-
nia Jednostek Specjalizowanych, jestem jak najdalszy od tego: to co robią, robią na-
prawdę dobrze, ale tak jak mówiłem, są niesamowicie ograniczone.
- Można w jakiś sposób zmienić ich program? - Luke podrapał się po policzku,
który zaczynała porastać prawie niewidoczna, jasnobrązowa broda, swędząc go mo-
mentami niemiłosiernie. - Zaprogramować je tak, by szukały Gamorrean? Powiedzmy
po zapachu? Zamiast pucować w kółko te ściany z niewidocznych plam?
- Obawiam się, że jeśliby spróbowały wyczyścić Gamorrean, to w krótkim czasie
przestałyby funkcjonować - zauważył android. -A poza tym już jesteśmy otoczeni przez
Gamorrean.
- Na pokładzie osiemnastym i wyżej nie będziemy.
Przeszukanie pokładu siedemnastego przez See-Treepia dało takie same rezultaty
jak Bloku Więziennego, czyli żadne. Android, podobnie jak Luke, napotkał wiele drzwi
i grodzi blasteroodpornych, które nie dały się otworzyć. Luke zastanawiał się, czy na
pokładzie w ogóle były miejsca, do których żołnierze nie mieli mieć dostępu, czy też
Wola próbowała kierować krokami androida, podobnie jak spróbowała to zrobić z nim.
- Możesz tak przeprogramować Espe Osiemdziesiątki, żeby tylko odszukały Ga-
morrean na tamtym pokładzie i szły ich śladem nic nie robiąc? Ich czujniki mają wy-
starczający zasięg?
- Oczywiście! To wspaniały pomysł, panie Luke'u! Absolutnie wspaniały! To zaj-
mie minimum...
- Hej, ty!
Luke odwrócił się. Za nim stał Ugbuz z zaślinionym ryjem i podejrzliwością w
kaprawych oczkach.
- Jesteś przyjacielem tej rebelianckiej sabotażystki, tak? Luke wykonał palcami
małe kółko ogniskując Moc i odparł cicho:
- Nie. Szukasz kogoś innego. Nigdy nawet nie byłem blisko niej. Ugbuz zmarsz-
czył się jakby próbując dopasować do siebie dwa kawałki układanki, co było zadaniem
zdecydowanie przerastającym jego siły.
- Och - chrząknął i odwrócił się w stronę pomieszczenia, z którego właśnie wyle-
wał się kosmaty strumień Talzów potrząsających głowami i zmierzających do stołówki.
A potem odwrócił się jeszcze raz.
- Ale to ty przerwałeś nam przesłuchanie tego drugiego sabotażysty?
- Nie. - Luke otoczył się Mocą przesyłając ją wraz ze słowami w prosty, a chwilo-
wo dokładnie podzielony umysł Ugbuza. - To także był ktoś inny.
Nawet tak proste i niewielkie zadanie okazało się trudne przy zmęczeniu i bólu,
jakie od wielu godzin nie dawały mu spokoju.
- Och... - Ugbuz zmarszczył się jeszcze mocniej. - Wola twierdzi, że na pokładzie
coś się dzieje dziwnego.
Dzieci Jedi
146
- Bo się dzieje - zgodził się Luke. - Tyle że to nie ma nic wspólnego ze mną.
- Och, no dobra. - Ugbuz zniknął w głębi korytarza, ale odchodząc jeszcze się
obejrzał, jakby szczegóły nadal mu się nie zgadzały.
Następny problem do kolekcji, jak gdyby mało miał zmartwień... Luke westchnął i
powiedział cicho:
- Idziemy. Chcę przeprogramować któregoś SP na pokładzie osiemnastym i spró-
bować czegoś jeszcze na pokładzie piętnastym.
- Panie kapitanie, ich są setki! - Affytechanin będący zastępcą dowódcy odwrócił
się od czarnego monitora usytuowanego w sali rekreacyjnej poziomu piętnastego. -
Czekali na nas za każdą asteroidą, jaką mamy w polu widzenia!
- Oficer ogniowy! Jaki jest stan artylerii? - Kapitan był inny niż poprzednio - ró-
żowy, stopniowo przechodzący w karmazyn i ekstrawagancko ozdobiony pręcikami i
chwościkami.
Poprzedni kapitan siedział przed konsoletą czytnika na końcu pomieszczenia.
- Sprawne pięćdziesiąt procent - zameldowała rurowata masa błękitu i jasnej pur-
pury. - Ale mamy dość energii, żeby im dać nauczkę!
- Tak trzymać! - ucieszył się kapitan. - To jest właściwy duch! W czym mogę po-
móc?
Pytanie, podobnie jak większość pręcików, skierowane było do Luke^, który wraz
z Threepiem podeszli do ustawionych w piramidkę krzeseł, przygotowanych jako tym-
czasowe stanowisko kierowania ogniem.
- Major Calrissian ze służb specjalnych. - Luke zasalutował.
Affytechanin oddał honor. Wszystkie konsolety, czytniki i ekrany były ciemne, ale
obsadzone pełnymi zapału artylerzystami. Luke żywił mocne podejrzenie, że jest ich
więcej niż poprzednio. Oświetlenie nadal działało i to było najważniejsze.
- Mam dla pana nowe rozkazy, kapitanie, które mają priorytet przed wszystkimi
dotychczasowymi - mówiąc wysłał Moc do jego umysłu (jeśli ta zbieranina barw i
ozdób miała umysł, ma się rozumieć).
- Nastąpiła niewielka awaria w bibliotece będąca wynikiem sabotażu jak podej-
rzewamy, lecz tym już się zajęto. Potrzebujemy natomiast szybko dowiedzieć się, w
jakim stanie są wszystkie znajdujące się na pokładzie jednostki transportowe. To cięż-
kie i niebezpieczne zadanie i wolałbym nie powierzać go niedoświadczonym żołnie-
rzom, ale jesteście najlepsi, jakich mamy... Myśli pan, że zdołacie wykonać ten rozkaz?
Zapytany zeskoczył z najwyższego, znajdującego się dobre półtora metra nad zie-
mią krzesła na podłogę i zasalutował. Stworzenia, które zajmowały się na rodzinnej
planecie zapylaniem Affytechan, musiały mieć nader oryginalne gusta zapachowe, gdyż
kwiatopodobne istoty, zwłaszcza gdy się poruszały, wydzielały zadziwiającą gamę
zapachów, aromatów i smrodów, od piżma do amoniaku. Przy uszkodzonym systemie
wymiany powietrza na poziomie piętnastym dawało to momentami efekt powalający.
- Może pan na nas liczyć, majorze. Żołnierze...
Z godną podziwu szybkością i precyzją podkomendni zostawili bitwę toczoną na
wyłączonym sprzęcie i ustawili się na środku sali, podczas gdy dowódca przekazał im
Barbara Hambly
147
rozkazy i wygłosił mowę motywującą, godną samego wielkiego wodza Hyndisa Rai-
thala posyłającego podkomendnych na pewną śmierć.
- Nigdy nie przestaje mnie zaskakiwać pomysłowość gatunku ludzkiego - przyznał
Threepio, gdy kwiatowe wojsko wymaszerowało z sali. - Nie krytykuję w żadnym wy-
padku doktor Mingli czy jej poprzedników, ale nigdy dotąd nie spotkałem androida z
oprogramowaniem zdolnym do tak abstrakcyjnych skojarzeń, jakie często zdarzają się u
istot ludzkich.
- I lepiej, żebyś nie spotkał - odparł cicho Luke. - Bo na tym okręcie mamy prze-
ciwko sobie właśnie oprogramowanie, o jakim mówisz.
W milczeniu dotarli do zsypu pralniczego, a następnie szybem technicznym na po-
ziom osiemnasty. Czekając na transmisję z procesu, android zmienił opatrunek na no-
dze Luke'a i choć zakażenie wyglądało na zlokalizowane, ból powoli, ale stopniowo się
nasilał.
- Zauważyłem, że od... transformacji - Threepio nadzwyczaj rzadko wahał się przy
doborze słów - Nichos i ja mamy znacznie więcej wspólnego niż przedtem. Zawsze był
miłym i dającym się lubić człowiekiem, ale teraz nie jest taki nieprzewidywalny jak
większość istot ludzkich. Proszę mi wybaczyć taką opinię: jest całkowicie subiektywna
i oparta na niekompletnych danych. Mogę jedynie mieć nadzieję i ufać, że doktor Min-
gla jest z tego zadowolona.
Luke omal się nie uśmiechnął: „mieć nadzieję i ufać" - konstrukcje gramatyczne,
w jakie wyposażono język złocistego androida, miały za zadanie umożliwić mu niemal
ludzki sposób wyrażania się, ale każdy, kto dłużej przebywał z tym elektronicznym
pesymistą, zdawał sobie sprawę, że nie ufa on i nie ma nadziei na nic dobrego. Cieka-
we, swoją drogą, czy Nichos nadal miał nadzieję i ufał...
- Znajdźmy jakiegoś SP i zobaczmy, czy przekonasz go, by został zwiadowcą-
mruknął nie podejmując tematu.
Całe życie otoczony był przez androidy, gdyż na farmie wuja było ich pełno i to
najrozmaitszych. Threepio miał rację. To, do czego zostały zaprogramowane, wykony-
wały doskonale, ale nie były ludźmi i nie należało po nich spodziewać się ludzkiej
zdolności adaptacji czy elastyczności. I naturalnie nie należało o to mieć do nich żalu.
Cray przekonywała się o tym w najgorszy możliwy sposób, czyli na własnej skórze.
Miał jedynie nadzieję, że zdoła do niej dotrzeć na czas.
Rejon poziomu osiemnastego, na który prowadził szyb, był prawie dwukrotnie
wyższy niż normalne pokłady, a ściany miały tę samą ciemnozieloną barwę co ściany
pomieszczenia, w którym znajdowała się wioska Klaggów i Sekcja Sprawiedliwości.
Otwarte panele kontrolne, z których wylewały się porwane resztki kabli, przewodów i
drutów, mówiły same za siebie, czyja to zasługa. Tłustych odcisków wokół nich nie
było tylko dlatego, że Espe Osiemdziesiąt właśnie skończył je wycierać.
Android nie zareagował, gdy Luke otworzył mu umieszczoną w boku osłonę
gniazda i podłączył tam przewód wyjęty ze specjalnej skrytki na plecach Threepia.
Przez farmę wuja Owena na Tatooine przewinęło się przynajmniej pięć egzemplarzy SP
różnych serii i w wieku czternastu lat Luke był w stanie rozłożyć, oczyścić i złożyć
każdego z nich, dokonując drobnych napraw w przeciągu czterech do pięciu godzin.
Dzieci Jedi
148
Przeprogramowanie za pomocą bezpośredniego podłączenia do androida takiego jak
See-Threepio, którego głównym zadaniem było tłumaczenie także języków maszyno-
wych, było drobnostką.
SP-80 ruszył do przodu tak szybko, że Luke ledwie zdążył wyjąć z niego wtyczkę
i zamknąć osłonę gniazda. Wkładając zwinięty przewód do skrytki i zamykając ją
stwierdził, że poruszający się ze sztywno wyciągniętymi manipulatorami czyszczącymi
android dziwnie przypomina mu Kitonaki czekające cierpliwie, aż ślimaki Chooba
wpełzną im do otwartych otworów gębowych.
- Jak myślisz, poczuł ich na tym pokładzie? - spytał kuśtykając za niezbyt szybko
poruszającym się SP. - Czy to przeciąg z sąsiedniego?
- Mechanizm sensoryczny SP potrafi wykryć zaprogramowaną substancję przy
stężeniu mniejszym niż dziesięć tysięcy molekuł na centymetr kwadratowy z odległości
ponad stu metrów, jeśli będą one zajmowały powierzchnię nie mniejszą od jednej
czwartej centymetra kwadratowego.
- To potrafi matka Biggsa - uśmiechnął się Luke. Threepio zamilkł na dobre pół
minuty.
- Z całym szacunkiem dla pani Biggs, ale z tego co wiem, to nawet człowiek obda-
rzony doskonałym zmysłem powonienia, aby osiągnąć takie wyniki, wymaga implantu
Magrody'ego i dokładnego treningu w dzieciństwie. Choć wśród Chadra-Fanów albo
Ortolan są to zupełnie normalne umiejętności - oznajmił w końcu.
- To był żart! -jęknął Luke. -A... aha.
SP-80 zatrzymał się przed blokującą korytarz grodzią blasteroodporną, toteż Luke
podszedł do panelu zamka i przyłożył doń rękę. Bez rezultatu.
- Przyznaję, że są momenty, w których prawie podzielam stosunek Ugbuza do Ja-
wów - odezwał się Threepio.
Cztery wypustki sensoryczne SP skierowały się to w jedną stronę, to w drugą,
przez ekran czytnika przemaszerowały kolumny żółtych cyfr i android zawrócił, cofnął
się do najbliższego skrzyżowania korytarzy i skręcił w prawo, po czym zdecydowanie
zagłębił się w labirynt zamkniętych drzwi i ciemnych magazynów.
Luke nie odezwał się, ale znajome mrowienie w karku upewniło go w podejrzeniu,
iż są obserwowani. Może nie miał rozdzielczości zapachowej SP-80, jednak bez trudu
wyczuł, że znaleźli się w okolicy pełnej Jawów. I ludzi piasku.
A oprócz nich było coś jeszcze...
Kolejna zamknięta grodź. SP powęszył, zmienił kurs i skierował się do kolejnego
magazynu pełnego wybebeszonych pojemników, których zawartość zaścielała podłogę.
Zawartością były hełmy imperialnej floty, mundury, szarozielone elementy pancerzy i
koce. Większość została zabrana, podobnie jak części pojemników, a te, które zostały,
nosiły nadruki SOROSUB - DZIAŁ IMPORTU.
Ściany były ciemne i wyglądały na nie dokończone - pod sufitem widniały nie
osłonięte żebrowania z lśniącymi główkami nitów i śrub. Drzwi prowadzące do pod-
ręcznego warsztatu stały otworem, za to obejrzawszy się stwierdził, że te, przez które
przed chwilą weszli, są zamknięte na głucho.
Pokładowy komputer znowu próbował ich zapędzić w dogodne dla siebie miejsce.
Barbara Hambly
149
Chociaż uszkodzeń spowodowanych przez Jawów też nie było, im bardziej zagłę-
biali się w mrok, tym bardziej Luke wyczuwał obecność czegoś nieznanego w kosmo-
sie, a bacznie ich obserwującego. Na wszelki wypadek trzymał się blisko Threepia,
dostosowując kuśtykanie do jego kroków i pilnując, by żaden z nich nie wysuwał się na
prowadzenie, gdy przekraczali otwarte grodzie.
SP-80 skręcił za róg, gdzie znajdowały się schody prowadzące w ciemność, i z ci-
chym pobrzękiwaniem zaczął się po nich wspinać na swych krótkich nóżkach. Luke
gestem powstrzymał Threepia od pójścia w jego ślady, czując pułapkę. Nie do końca
wiedział, na czym ona polega, ale tego był pewien, że istniała i tylko czekała na nich,
by zadziałać.
Wysunął w górę laskę z przymocowanymi prętami jarzeniowymi i światło wróciło
odbite od półmetrowych pasów dziwnie opalizującej substancji, które pokrywały ścia-
ny. To grube, to cienkie pasy tworzyły dziwaczny wzór, którego zasady nie mógł do-
strzec, i niknęły w mroku gdzieś w górze. Zaś sufit prowadzącej na następny pokład
schodni usiany był perłowymi wielokątami normalnej kraty enklizyjnej.
SP-80, nie niepokojony przez cokolwiek, dotarł do końca schodni.
- To z pewnością odmiana laserowej kraty zabezpieczającej, panie Luke'u - ode-
zwał się Threepio. - Ale zdezaktywowana. Prawdopodobnie Jawowie...
- Nie! - Luke oparł się o ścianę, czując wzmożone rwanie w nodze: najwyraźniej
perigen przestał działać. - Wola nie przyprowadziłaby nas tu, gdyby krata nie działała.
Po prostu czeka z jej włączeniem, aż będziemy tak daleko, że nie zdążymy wrócić.
Kroki Espe Osiemdziesiątki ucichły w mroku, a Luke bez słowa zawrócił do
oświetlonych rejonów.
Na jasnym i ciepłym poziomie piętnastym czekali na nich Affytechanie, przypo-
minający przerośniętą rabatę egzotycznych, wielkich kwiatów.
- Rozkaz wykonany, panie majorze - wyprężył się biało-błękitny dla odmiany ka-
pitan. - Na poziomie szesnastym w lewoburtowych hangarach znajdują się dwa promy
Telgorn klasy Beta, każdy o ładowności stu dwudziestu żołnierzy. Doktor Breen na-
prawił drobne uszkodzenie w oprogramowaniu i oba są w pełni sprawne.
Dotychczasowy, pomarańczowo-żółty kapitan wyprężył się przy słowach „doktor
Breen".
- Zwykłe przestawienie cyfr, panie majorze. Prawdopodobnie błąd operatora.
Luke wolał nie pytać, kim jest i skąd się wziął w załodze ów „doktor Breen".
- Tędy, panie majorze.
- Nawet jeśli dałby pan radę pilotować oba promy, panie Luke'u -odezwał się an-
droid - to jak przeszkodzi pan obronie tego okrętu w zniszczeniu ich? Sam pan mówił,
że komputer artyleryjski ma prawie ludzkie zdolności... I jakim cudem zdoła pan zała-
dować na pokład oba plemiona Gamorrean albo Kitonaków?
Kilku wspomnianych właśnie Kitonaków przemieszczało się powolutku wzdłuż
rampy prowadzącej na poziom szesnasty, porozumiewając się mieszaniną pomruków i
gwizdów. Luke przyznał w duchu uczciwie, że nie ma pojęcia, jak je skłonić do wejścia
na prom, podobnie zresztą jak trójnogi czy ludzi piasku. O Jawach nie wspominając...
Dzieci Jedi
150
- Nie wiem - przyznał dochodząc do wniosku, że został zbawcą na zwariowanym
okręcie pełnym konkursowych durni. - Ale jeśli chcę zniszczyć okręt, zanim zaatakuje
on Belsavis, to muszę się ich najpierw stąd pozbyć. Nawet tych głupich Gamorrean,
czy...
Urwał, gdyż właśnie minęli narożnik i go zatchnęło - tak wizualnie, jak i zapa-
chowo. Korytarz, w którym się znaleźli, był niski i biegła nim gruba rura jednego z
głównych systemów wodnych okrętu, zaś podłoga usłana była posiekanymi ciałami
Affytechan. Ściany pokrywały zielono-żółte zacieki, a posadzkę kałuże tejże barwy.
Powietrze aż gęste było od przedziwnej woni. Wzdłuż tego różnobarwnego pobojowi-
ska kręciły się niewielkie androidy czyszczące, próbując doprowadzić pokład do nor-
malnego stanu, ale było to zadanie ponad ich siły.
- Miał pan całkowitą rację co do sprawdzenia tych środków transportu, majorze. -
Kapitan przekroczył rozrąbany korpus jednego ze swych poprzedników, nie reagując
zupełnie na to, po czym szedł. - Zawsze lubiłem Telgorny, zwłaszcza klasy Beta. Każdy
z nich może zabrać pełną kompanię i jeśli da im się odpowiednią eskortę: dajmy na to
po trzy kanonierki na prom, to...
Luke odwrócił się przykucając i uaktywniając miecz świetlny. Laserowe ostrze
rozcięło drzewce gaffe, którego cios powinien rozłupać mu czaszkę. Zza stacji pomp
wyskoczyło czterech ludzi piasku i wyjąc skoczyło ku niemu. Pierwszego rozciął kla-
sycznie - od ramienia po biodro, a drugiemu odciął ręce unoszące laserową fuzję.
- Panie Luke'u! - Threepio, odtrącony przez jednego z napastników, odbił się od
ściany i wylądował wśród tęczowych zwłok na podłodze.
- Wyłącz się! - wrzasnął Luke i odbił ostrzem promień miotacza, którym posługi-
wał się kolejny atakujący.
Do pary pozostałych przy życiu dołączyło dwóch nowych, a bojowy wrzask w
głębi korytarza świadczył, że w okolicy jest znacznie więcej ludzi piasku. Luke rzucił
się w otwarte drzwi i trzasnął dłonią w zamek. Naturalnie drzwi ani drgnęły, za to naj-
bliższa czwórka ruszyła za nim. Zamachnął się w nich ciężkim stołem i pokuśtykał do
położonych po przeciwległej stronie drzwi. Te ani drgnęły - także były zamknięte. Na
szczęście Jeźdźcy Tusken nigdy nie należeli do dobrych strzelców, choć nadrabiali to
entuzjazmem.
Luke cisnął w nich kolejnym stołem i koncentrując Moc przechwycił jeden z
ostatnich strzałów rykoszetujący po pomieszczeniu, zmieniając jego trajektorię tak, by
trafił w zamek. Ten eksplodował w deszczu iskier i drzwi drgnęły. Znieruchomiały
gdzieś z pół metra nad podłogą, ale to mu wystarczyło, by się przecisnąć i zabrać ze
sobą laskę. Pozbierał się na nogi i odkuśtykał od drzwi.
Wychodziło na to, że dał się wprowadzić na teren łowiecki ludzi piasku. Dwóch
kolejnych zaatakowało go wyskakując zza załomu korytarza. Załatwił ich dwoma cię-
ciami i szorując plecami po ścianie ruszył, utykając, w dalszą drogę wzdłuż ciemnego
korytarza. Przed nim drzwi po obu stronach zamykały się z sykiem, a zewsząd słychać
było bojowe okrzyki ludzi piasku. Minął kolejny narożnik i w ostatniej chwili cofnął się
unikając zatrzaskującej się grodzi blasteroodpornej, która inaczej przecięłaby go wpół.
Nie mając innego wyjścia ruszył z powrotem, po paru krokach wydało mu się, że roz-
Barbara Hambly
151
poznaje okolice zsypu pralniczego, ale gdy był o metr od wejścia, drzwi zamknęły mu
się przed nosem. Krótkim cięciem pozbawił głowy kolejnego napastnika, który wysko-
czył z nagle otwartego, ciemnego pomieszczenia.
Skorzystał z tego, że ciało blokuje drzwi, i przeszedłszy przez nie, w ostatnim
momencie przeturlał się pod drugimi, by nie dać się osaczyć w pomieszczeniu. Za
drzwiami ciągnął się kolejny korytarz oświetlony pomarańczowym blaskiem lamp awa-
ryjnych. Luke wstał z trudem, czując przejmujący, pulsujący ból w zranionej nodze.
Znów Wola - pomyślał. Miecz świetlny ciążył mu, nie zapalony, chociaż gotów do
natychmiastowego włączenia, ale nie puszczał go -jedynie kwestią czasu było, nim
natknie się na kolejną grupę ludzi piasku, a wtedy miecz być może uratuje mu życie.
Tym razem Wola zastawiła prawie śmiertelną pułapkę.
Wycie Jeźdźców Tusken rozległo się nieprzyjemnie blisko, i tym razem było ich
zdecydowanie za dużo. Korytarz biegł prosto jak strzelił, a wszystkie drzwi były poza-
mykane na głucho. Żadnych otworów wentylacyjnych czy innych kryjówek...
Nagle, o paręnaście metrów przed nim, otworzyły się jedne drzwi. Nie zrobiły tego
jak zwykle szybko i z sykiem, ale powoli i lekko skrzypiąc. Zupełnie jakby ktoś otwie-
rał je ręcznie i zabrakło mu sił, ponieważ po mniej więcej trzydziestu centymetrach
znieruchomiały, wypuszczając na korytarz smugę pomarańczowego blasku.
Jeden wylot korytarza zamykała grodź, drugi skrywał mrok, z którego dobiegały
coraz bliższe ryki ludzi piasku. Dzieliła go od nich jedynie półmetrowa szczelina w
drzwiach...
Naturalnie mogła to być kolejna pułapka, tylko nie bardzo wiedział po co - kula-
wy, zmęczony, z trudem trzymał się na nogach i dwa tuziny napastników miałyby z
nim raczej zabawę niż kłopot. A mniej więcej na tyle oceniał zbliżającą się bandę.
Nieustannie odnosił wrażenie, że jest pod uważną obserwacją. Zupełnie jakby w
ciemnościach znajdował się jakiś niewidzialny umysł.
A co dziwniejsze, nie czuł żadnej obawy.
Podkuśtykał do uchylonego wejścia - wewnątrz widać było martwe stanowiska
jednego z ośrodków kierowania ogniem przeciwlotniczym. Półmrok, ciemne ekrany i
ani żywej duszy...
W korytarzu zapadła cisza, ale czuł zbliżających się przeciwników.
I wydało mu się także, że słyszy ślad szeptanej piosenki:
Królowa miała sokoła, królowa miała psa,
I słowika, co pięknie kląskał każdego dnia.
Król oznajmił, że czekają niechybnie stryczek,
Jeśli jej zwierzęta nie spełnią jego życzeń.
Luke obejrzał się w mrok i szybko przecisnął się przez szczelinę.
Drzwi zamknęły się natychmiast.
Przez moment jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był własny, powoli uspokajający
się, oddech. Potem od strony zamkniętych drzwi doszły go ciche chroboty metalu o
metal. Luke westchnął i oparł się plecami o najbliższą konsoletę, z mieczem w dłoni.
Dzieci Jedi
152
Nie włączył go jeszcze, ale nie miał złudzeń, że na tym się skończy - ludzie piasku dali
sobie spokój z subtelnością i drzwi zatrzęsły się od uderzeń grotami włóczni gaffe.
Sądząc po odgłosach, próbowali otworzyć też inne drzwi w okolicy.
Nie ulegało kwestii, że pierwszych, jacy dostaną się do środka, załatwi bez kłopo-
tów, ale jak następni zaczną strzelać przez drzwi, to załatwią jego. A zaczną.
Drzwi zatrzęsły się silniej, ale nie puściły. Nawet jeśli Wola, czyli komputer po-
kładowy, chciała je otworzyć, coś jej skutecznie przeszkadzało. Luke znalazł się teraz
w szczelnym więzieniu i jedyne, co Wola musiała zrobić, to właśnie nie otworzyć
drzwi. Nigdy.
Wróciła cisza. Tym razem dłuższa. Płomienny ból w nodze nie pozostawiał złu-
dzeń - zakażenie postępowało. Mając nadal uwagę skupioną na korytarzu i wyostrzone
zmysły, Luke odsłonił fragment rozciętej nogawki i umieścił na nodze kolejną porcję
perigenu, którego zapas zaczynał się niebezpiecznie kurczyć. Ból przeszkadzał mu
jednak w koncentracji, a jeśli miał wyjść żywy z opresji, to potrzebował pełnego sku-
pienia, na jakie mógł się zdobyć mimo wyczerpania i gorączki. I całej Mocy, jaką zdoła
przywołać. Nie bardzo pamiętał, kiedy ostatni raz jadł, ze snem sprawa miała się po-
dobnie. Gdy wyciągnął przed siebie dłoń, stwierdził, że ta drży...
Drzwi uchyliły się po naprawdę długim czasie, ponownie wolno i z oporami, jakby
wbrew Woli. Luke, starając się oddychać najciszej jak potrafił, spróbował spenetrować
zmysłami korytarz. Słaby smród martwych Affytechan nadal dało się wyczuć, ale ani
śladu charakterystycznego odoru ludzi piasku. Ostrożnie pokuśtykał ku drzwiom, nadal
z mieczem w dłoni.
Zauważył kątem oka nagły ruch, lecz nim odwrócił się do końca, dostrzegł, że to
tylko jego własne odbicie w jednym z monitorów. Musiał uczciwie przyznać, że wy-
gląda, łagodnie rzecz ujmując, nieświeżo, co podkreślał poplamiony i podarty, szary
kombinezon mechanika floty imperialnej.
A tuż ponad swoim ramieniem dostrzegł inną twarz - twarz młodej kobiety oto-
czoną burzą jasnobrązowych włosów. Najbardziej wyraziste były w tej twarzy szare
oczy spoglądające wprost na niego.
Odwrócił się czym prędzej, ale naturalnie w kabinie nie było nikogo.
Barbara Hambly
153
R O Z D Z I A Ł
12
- Co? Kto?
- Mówiłam, żebyś poczekał, aż się odezwie. - Leia szturchnęła męża w ramię i
odwróciła się do holoprojektora ukazującego zaspaną zielonooką kobietę o wściekle
rudych włosach, zawzięcie mrugającą i próbującą się za wszelką cenę obudzić.
Kobieta była ładna, nosiła złoty łańcuszek wokół szyi, a jej kreację bez wątpienia
stanowiła koszula należąca do Landa Calrissiana.
- Przepraszam, Maro...
- A, to wy... - Mara Jadę przetarła oczy i zupełnie przytomnie spojrzała na projek-
tor, jakby ten jeden gest wyłączył senność. - Muszę wyglądać jak któraś z Sióstr Nocy z
Dathomiry... Która jest tam, gdzie jesteście? I przede wszystkim: co się stało i w czym
problem?
- Tego właśnie dokładnie nie wiemy. - Han przestał energicznie trzeć mokre włosy
ręcznikiem. - Wiemy, że mamy problem, ale nie wiemy dokładnie, jaki. Co możesz
powiedzieć o Belsavis?
- Aha. - Mara siadła wygodniej w białym fotelu ze skóry, który zdawał się formo-
wać wokół niej niczym kwiat, podciągnęła nogi i objęła kolana dłońmi.
Zmrużyła oczy, jakby obserwowała wspomnienia na jakimś ekranie pamięci, i
spytała z namysłem:
- Dowiedzieliście się, co Imperium uważało za tak ważne na tej planecie?
- Chodzi ci o dzieci Jedi? - odparła pytaniem Leia.
- Nie wiem, o co mi chodzi... - Mara uniosła brwi i opuściła kącik ust w nieco iro-
nicznym uśmiechu. - Dzieci Jedi... to by miało sens. Kiedy zaczęłam pracować dla
Imperatora, sprawa była już zamknięta i przekazana do archiwum, dane zapieczętowane
i zabezpieczone sześcioma rozmaitymi kombinacjami... Cóż, zapieczętowane akta mia-
ły na mnie zawsze taki sam wpływ, ale tym razem gdy w końcu się do nich dostałam,
dowiedziałam się jedynie, że pod koniec wojen klonowych przygotowywano operację,
której celem miała być jedna z ciepłych dolin na Belsavis. Utajnienie było takie, że
nawet biorący udział w jej przygotowaniu nie wiedzieli, o co dokładnie chodzi. Jeśli
miał to być atak na dzieci i rodziny Jedi, to ten stopień utajnienia miał sens... - Milczała
przez chwilę, coś sobie przypominając, dzięki czemu dało się słyszeć słabe ćwierkanie
Dzieci Jedi
154
pellatów i manolli gdzieś za oknem jej sypialni. Chewie przestał szczotkować swoje
mokre futro i warknął cicho. - Na Belsavis wysłano skrzydło myśliwców i ustawiono
cały łańcuch automatycznych stacji przekaźnikowych tak na satelitach, jak i ukrytych
na powierzchniach różnych planet, ale co miały sygnalizować czy uruchomić, nigdy nie
zdołałam się dowiedzieć, bo zapisy zostały zniszczone. Podobno myśliwce miały spo-
tkać się z czymś, co nigdy się nie pojawiło, a musiało być ogromne, skoro dla osłony
wysłano całe skrzydło. Potem wpadły mi w ręce prywatne rachunki Imperatora: mniej
więcej w tym czasie zapłacił on grube miliony inżynierowi nazwiskiem Keldor. Ohran
Keldor...
- Wiem, kto to taki - przerwała jej cicho Leia, czując nagłe gorąco mimo upływu
tylu lat. - Uczeń Magrody'ego i jeden z projektantów Gwiazdy Śmierci. Był też jednym
z wykładowców na pokładzie orbitalnej sfery krążącej wokół Omwat, gdzie dopraco-
wano szczegóły.
Odruchowo zacisnęła dłonie w pięści, czując w całym ciele mrowienie jak od ty-
sięcy drobniutkich szpileczek.
- To on - przyznała Mara, przyglądając się Leii z kamienną twarzą. Rozumiała jej
nienawiść - dzięki Keldorowi Imperium mogło zniszczyć Alderaan. I zniszczyło. Ko-
goś, kto jest za to odpowiedzialny, nienawidzi się tak, że nie ma sensu tego komento-
wać. Leia także nie odezwała się słowem.
- To ten sam? - odezwał się spokojnie Han. - To tak z dwadzieścia lat wcześniej,
prawda?
- Dwadzieścia lat to nie taki wielki szmat czasu - odparła Mara. - A on miał opinię
geniusza od najmłodszych lat. Był najzdolniejszym i najmłodszym uczniem Magro-
dy'ego. Porównując to, co projektował potem, zarówno dla wojska, jak i dla przemysłu,
uważam, że Imperator zapłacił mu za jakiś typ superokrętu. Trzeba pamiętać, że działo
się to w czasach, w których jedynie wielkość jednostki mogła zapewnić odpowiednią
siłę ognia. Cokolwiek istniało na Belsavis, Imperator najwyraźniej nie chciał, by po
ataku można było zidentyfikować, co zaatakowano, i okręt musiał mieć imponujące
rozmiary. Logiczny wniosek, że celem miała być jakaś instalacja, zwłaszcza jeśli weź-
mie się pod uwagę handel, jaki w późniejszych latach tam rozkwitł. Złotego drutu i
ksylenowych obwodów było zdecydowanie zbyt wiele jak na resztki z pobojowiska.
Zawsze mnie zastanawiało, co to za instalacja, że zadano sobie tyle trudu...
- A jednak ktoś coś sknocił - zauważył Han poprawiając sarong w ciemne wzory,
którego używał zamiast szlafroka.
- To zostało dokładnie zniszczone tak, że można jedynie się domyślać. - Mara
wzruszyła ramionami. - W każdym razie ten superokręt, to coś, co miało zostać przy-
wołane przez automatyczne przekaźniki, nigdy się nie zjawiło nad Belsavis. Większość
przekaźników została zniszczona: ktoś musiał się czegoś domyślić. Myśliwce dostały
zdrowe cięgi, ale niedokładnie wiadomo od kogo, a „obiekty" jak to ładnie ujęto, opu-
ściły planetę. Musiała to być niezła plajta, bo jej konsekwencją była seria degradacji i
przydziałów dla dobrych specjalistów od sztucznej inteligencji i automatyki na tak
atrakcyjne planety jak: Kessel, Neelgaimon czy Dathomirę...
Barbara Hambly
155
- Kurorty na wygwizdowie - zgodził się Han, który miał pecha odwiedzić wszyst-
kie trzy.
- Są gorsze miejsca w galaktyce, ale niewiele. - Mara uśmiechnęła się chłodno. - A
wzmiankowany Ohran Keldor na pewien czas zniknął ze sceny.
Chewbacca warknął krótko.
- Też bym zniknął - przytaknął Han. - Ale potem znowu ktoś go polubił i przywró-
cił do łask.
- Najprawdopodobniej martwy i nie opłakiwany moff Tarkin, o którym złośliwi
mówili, że nie tracił z oczu nawet spinacza - podsunęła Mara. - Omwat był w jego ge-
stii, a tam właśnie znalazł się Keldor próbując wkraść się w łaski Imperatora... Kto by
pomyślał: rodziny Jedi! Nic dziwnego, że chciał załatwić całą planetę... i nic dziwnego,
że jedno skrzydło myśliwców nie dało rady...
Pokręciła głową z miną na wpół zadowoloną, na wpół zaskoczoną i zamilkła. Leia
nagle zrozumiała, że Marę do Palpatine'a mogło przyciągnąć przede wszystkim to, że
mógł ją nauczyć posługiwania się Mocą. Leia wzrastała w wiedzy, że w jakiś sposób
różni się od otoczenia, i doskonale pojmowała potrzebę kierującą postępowaniem Mary
- potrzebę znalezienia kogoś, kto też by się tak różnił i kto by zrozumiał.
- Nie było żadnej wzmianki, dokąd udały się te „obiekty"? -spytała powoli wraca-
jąc do normy, choć w jej własnych uszach jej głos nadal brzmiał jak nagranie. - O tym,
jak liczna była grupa? Iloma statkami dysponowali? Dokąd odlecieli?
- Tam nawet nie było zwrotu sugerującego, kim mogliby być. Tylko tyle, że opu-
ścili planetę. To wszystko.
- W końcu gnana ciekawością poleciałaś na Belsavis?
- Przyznaję, że mnie to intrygowało, toteż zapamiętałam wszystko, co się dało i
sprawdzałam wszelkie informacje dotyczące tej planety. Przez parę lat ktoś prowadził z
niej przemyt na dużą skalę: złoty drut, ksylenowe obwody, spolaryzowane kryształy i
inne rzeczy, których można się spodziewać po starej bazie, stopniowo demontowanej.
Skalna kość z antygrawów i sporo starej biżuterii: to dołączyło na samym końcu do
listy. Raz tylko byłam na Belsavis, mniej więcej w czasie bitwy o Hoth, ale nie miałam
zbyt wiele czasu, a Nubblyk trząsł okolicą za dobrze, by krótki pobyt coś mi dał.
- Poznajesz? - Han wyciągnął z kieszeni jeden ze znalezionych obwodów. - Slyte
dużo ich stąd wyekspediował, dobrze na tym zarabiając, ale sporo jeszcze pozostało.
Wiesz, co się z nimi stało?
Mara pochyliła się, by dokładniej obejrzeć jego znalezisko, po czym ponownie
siadła wygodnie, podwijając pod siebie długie, zgrabne nogi.
- Taki sam - przyznała. - Robiłeś kiedyś Trasę Belsavis, Hanie? Na południowej
półkuli jest rejon położony wystarczająco daleko od dolin i wylotów, by co dwadzieścia
cztery godziny miał jako taką atmosferyczną stabilizację. Nazywano go Korytarzem. Z
uwagi na burze i jonizację wyższych warstw atmosfery nie dało się namierzyć żadnej
jednostki, która nie schodziła wytyczonym kursem do kosmoportu. Nadlatywało się
więc wysoko, schodziło szybko, aby lecąc nisko osiąść na lądowisku lodowym.
Dzieci Jedi
156
- O tym słyszałem - przyznał Han i dodał słysząc komentarz Chewiego: - On też. Z
opisu sądząc, nie żałujemy, że nie mieliśmy okazji spróbować. Myślę, że parę lądowisk
nadal jest czynnych.
- W najlepszych czasach było ich dwanaście albo trzynaście. Większość w pro-
mieniu paru kilometrów od dolin, a połowa blisko tego całego Pletwell czy Plawal, jak
je teraz nazywają- dodała Mara. - Mogę poszukać współrzędnych, jeśli się wam przy-
dadzą.
Nubblyk zaczął je budować zaraz po wojnach klonowych. Wyszukiwał szczeliny
geotermiczne pod lodem, powiększał je w tunele i wysadzał powierzchnię o pół kilome-
tra od wylotu każdego. Dlatego cały czas kierował przemytem, bo tylko on wiedział,
gdzie dokładnie znajdują się wyloty tuneli. Jedi... Na to nigdy bym nie wpadła.
Chewbacca przestał się szczotkować, proponując zakład o to, że Bran Kempie był
jednym z przewodników po tunelach, ale Mara zdecydowanie odmówiła udziału w
hazardzie.
- A Drub McKumb był jednym z pilotów Korytarza - dodała Leia. - I nie zakładam
się o to.
- Drub? - Mara uśmiechnęła się niespodziewanie ciepło. - Nadal się tam kręci?
Tak, był jednym z etatowych pilotów Korytarza. Co u...
Dostrzegła nagle nieruchomą twarz Hana i jej oczy stały się zimne i obojętne.
- Powiedz mi, co się stało!
Han jej opowiedział - ze szczegółami. A potem nieco mniej szczegółowo zrelacjo-
nował swoją wyprawę pod ziemię.
- To byli przemytnicy - dodał po długiej i nieco kosztownej ciszy, jaka zapadła po
obu stronach połączenia. - Twi'lekowie, Whiphidzi, Carositowie, paru Rodian... tutejszy
Mlukowie i ludzie. Wyglądali, jakby byli tam od lat. Jak Drub.
Mara zaklęła - krótko, treściwie i ciężko. Po czym znów zamilkła zatopiona we
wspomnieniach.
- Coś ci to z opisu przypomina, prawda? - Leia przysiadła się do Hana. - W orga-
nizmie Druba nie znaleziono żadnych narkotyków.
- Oni nie używali narkotyków.
- Kto: „oni"? - spytała Leia, a ponieważ Mara nadal milczała, dodała ciszej: - Va-
der?
Ponownie poczuła dziwne gorąco, a wewnątrz lodowaty chłód: jej ojciec i Luke...
Nie, jej ojcem był Bail Organa.
- Vader i Palpatine - przytaknęła zapytana w końcu. - Najczęściej używali do tego
celu ras półinteligentnych takich jak: Ranatowie, Avogui, Cidwenowie czy Zelosiańscy
Agowie. Wykorzystywali ich jako wewnętrznych strażników w supertajnych miejscach.
W pierwszej fazie faszerowali narkotykami halucynogennymi jak Czarna Dziura,
czymś, co działało na ośrodki strachu i wściekłości w mózgu. A potem używając ciem-
nej strony Mocy wypalali to w nich na stałe: tak przygotowani strażnicy byli w stanie
wytropić i zabić każdego, kto znalazł się w chronionym miejscu, bez cienia strachu, nie
zważając na ponoszone straty. Palpatine potrafił kierować ich postępowaniem za pomo-
Barbara Hambly
157
cą swego umysłu... ale nie słyszałam o nikim, kto zdołałby ich uspokoić. Ponieważ
narkotyki były używane tylko na początku, nie znaleźliście ich śladów...
- Yarrock jako środek uspokajający podziałałby? - spytał Han obejmując siedzącą
sztywno Leię. - Uzdrawiacze z Ithor tak uważają, choć przyznaję, że nie wiem, jak
Drub był w stanie znaleźć coś takiego w tunelach.
- Nie mam pojęcia.
W ciszy, jaka zapadła, tym wyraźniej dało się słyszeć piknięcie Artoo informują-
cego od drzwi, że kawa i kolacja, które Leia umieściła w podgrzewaczu, są gotowe.
Nikt na to nie zareagował, a robot musiał odczytać właściwie zachowanie obecnych,
gdyż nie powtórzył sygnału.
- Dzięki, Maro - odezwał się w końcu Han. - Jak wrócimy na Coruscant, zapra-
szam cię na obiad. Byłbym wdzięczny, gdybyś zdołała przesłać mi współrzędne lądo-
wisk. I przepraszam, że cię obudziłem...
- Fakt, że jesteś skuteczniejszy od nalotu.
- Jeszcze jedno - odezwała się nagle Leia. - Powiedziałaś, że zwracałaś uwagę na
Belsavis, czy ktoś z dworu Palpatine'a schronił się tam po upadku Coruscant? Ktoś,
kogo znałaś choćby ze słyszenia?
Mara zastanowiła się dłuższą chwilę, a dzięki specjalnemu treningowi, jaki prze-
szła, nim została Ręką Imperatora, pamięć i zdolność kojarzenia miała naprawdę dobre.
W końcu potrząsnęła głową zniechęcona:
- Nie kojarzę nikogo, ale musicie pamiętać, że Belsavis leży blisko sektora Senexa,
a to obecnie jest prawie miniaturka Imperium. Rody Garronin, Vandrons czy inne zaw-
sze chciały, by tak się stało i w końcu prawie dopięły swego. Miałaś kogoś konkretnego
na myśli?
- Tylko tak się zastanawiałem.
- Dobrze się czujesz?
Leia odwróciła się gwałtownie, odsunęła metalowe okiennice i wyszła na balkon
wpuszczając do pokoju rozproszone światło z ogrodu, dzięki czemu na półnagim ciele
Hana zagrały cienie, podkreślając mięśnie i bliznę na przedramieniu. Niepewne oświe-
tlenie skryło resztę jego postaci, maskując czarny wzór sarongu niczym cętkowane
futro trepennita wtopionego w mrok.
Milczała, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć, a dawno temu nauczyła się, że wy-
łapie każde jej kłamstwo. Niespodziewanie poczuła jego dłoń na ramieniu.
- Nie przejmuj się Keldorem. - Dłoń przesunęła się na włosy. -Ktoś go w końcu
znajdzie i...
- I zabije tak jak Stinnę Draesinge Sha? - dokończyła. - I jak Nasdrę Magrody'e-
go... i jego rodzinę? Tak jak paru... tak zwanych patriotów z ruchu Nowego Alderaanu
przyszło do mnie z miesiąc wcześniej, dając do zrozumienia, że koszty nie grają roli,
jeślibym użyła swoich „wpływów", by zabić Qwi Xux? A potem pozostałych z listy,
którzy tylko „wykonywali rozkazy"?
- O Qwi nie wiedziałem - mruknął Han, przypominając sobie filigranową postać
uczonej, którą podstępnie wmanewrowano w projektowanie Gwiazdy Śmierci. - Zaw-
Dzieci Jedi
158
sze bardziej wydawała mi się ofiarą niż katem i to zanim jeszcze... ale nigdy od nikogo
nie usłyszałem, że nie masz prawa rozstrzelać ich wszystkich, i to w pełnym majestacie
prawa.
- Nie - westchnęła, czując po raz pierwszy od dawna odprężenie, jakie dawały jego
ramiona. - Nie mam takiego prawa chcąc zostać głową państwa i chcąc postępować w
zgodzie z prawem. Gdybym tak zrobiła, to już tylko jeden mały krok dzieliłby mnie od
zostania żeńską odmianą Palpatine'a. To właśnie najbardziej boli: gdybym kazała ich
zabić, a naprawdę bym chciała, to wiedziałabym, za co odpowiadam. I tak wszyscy są
przekonani, że tamci zginęli na moje polecenie. Jaka to w końcu różnica?
- Ty wiesz, że tak nie jest, ja wiem... i to się liczy. Jak to Luke zawsze mawia?
Bądź tym, na kogo chcesz wyglądać.
Przytuliła się do niego zamykając oczy i wdychając intensywny aromat nocy. I
pomyśleć, że po południu stała w ruinach wieży i widziała dzieci bawiące się wokół
zamkniętego wylotu szybu Pletta... Aż wierzyć się nie chciało, że tak niewiele czasu
minęło, odkąd czuła spokój tamtych dni unoszący się wokół niby ciepło jakiegoś daw-
no zapomnianego słońca.
- Często śni mi się, że przeszukuję pomieszczenia Gwiazdy Śmierci w gorączko-
wym pośpiechu - powiedziała powoli. - Bo wiem, że gdzieś tam jest jakiś rodzaj klu-
cza, który wyłączy promień... Śni mi się, że go w końcu odnajduję i pędzę korytarzami
mając pewność, że jeśli zdążę do Komory Zapłonu, to uratuję ich wszystkich i będę
mogła wrócić do domu...
Przytulił ją mocniej. Wiedział, że miała sny, a raczej koszmary, gdyż nieraz ją z
nich budził i tulił, pozwalając się wypłakać. Po pierwszych dziesięciu razach przestał
liczyć, tak było lepiej.
- Nic nie mogłaś na to poradzić - powiedział miękko.
- Wiem, ale przynajmniej raz dziennie nachodzi mnie uporczywa myśl: nie mo-
głam ich uratować, mogę jednak zmusić do zapłaty tych, dzięki którym zginęli. - Od-
wróciła się w jego objęciach i spytała: - Zrobiłbyś tak?
- Dawno temu i bez wahania - odparł z uśmiechem. - Ale ja nie jestem głową pań-
stwa.
- A zrobiłbyś to dla mnie?
- Nie, nawet gdybyś poprosiła - stwierdził już bez uśmiechu.
Przygarnął ją do siebie i delikatnie pocałował, następnie zaprowadził do pokoju i
starannie zamknął okiennice. Leia przystanęła przy niewielkim stoliku, na którym w
szklanej wazie pływało z pół tuzina różnobarwnych świeczek. Długą zapalniczką zapa-
liła kolejno każdą z nich i łagodny, dryfujący blask zatańczył powoli na ścianach i sufi-
cie. Napotkała jego wzrok, upuściła szal otulający dotąd jej ramiona i powoli wyciągnę-
ła ku niemu rękę...
Nie pozwalali jej spać.
Ciągle przychodzili do celi o stalowych ścianach i o coś pytali albo twierdzili, że
została zdradzona, że wszystko wiedzą, że jej ojciec cały czas pracował tylko dla nich,
że ci, którym ufała, sprzedali ją... że zrobią jej lobotomię i wyślą do domu uciech dla
Barbara Hambly
159
szturmowców... że będą ją torturować i zabiją. Próbowała myśleć o planach Gwiazdy
Śmierci, o zagrożeniu Senatu i planet... o wszystkim, byle nie o własnym przerażeniu...
gdy drzwi celi otwarły się z sykiem i w progu stanął Vader, czarny jak sama śmierć. A
za nim unosił się jeszcze ciemniejszy i groźniejszy, połyskliwie czarny kształt androida
przesłuchaniowego..
- NIE!
Wydało jej się, że krzyczy rozpaczliwie, a w rzeczywistości był to jedynie szept,
ale wystarczył, by obudziła się z koszmaru. Wokół panowała cisza i ciemność, toteż
tym wyraźniej słyszała złowieszczy szum serwomotorów robota i poruszający się blask
czerwonych kontrolek. I jeszcze znajomy, choć nieco przygłuszony sygnał alarmowy...
Taki sam, jaki wydaje przegrzewający się miotacz!
- Artoo?
Siadła jeszcze otumaniona snem, a już przestraszona rzeczywistością, jakby zdo-
minowaną poczuciem zła wypełniającym koszmar. Z drugiego końca pokoju rozległ się
cichy świst i mrok rozjaśnił blask laserowego palnika stanowiącego wyposażenie Ar-
too-Detoo. Do pierwszego alarmu dołączył drugi, Han mruknął coś i obrócił się na
drugi bok, a drzwi szafki, przy której stał robot, zamknęły się z cichym trzaskiem.
Alarmy przeładowanych miotaczy stały się znacznie cichsze.
W pomieszczeniu było nienaturalnie ciemno, toteż bardziej poczuła niż zobaczyła,
jak Han sięga do wiszącej przy łóżku kabury i nieruchomieje oświetlony blaskiem pal-
nika, którym robot właśnie stapia zamek szafki.
- Co, do...?
Nacisnęła przełącznik w ścianie, ale światła nie zapaliły się. Próbując zapanować
nad paniką, sięgnęła umysłem do pływających świeczek, tak jak nauczył ją Luke...
Łagodne, poruszające się światło wypełniło wazę.
- Spięcia dostałeś, czy co? - Han ruszył ku szafce, przed którą stał mały robot.
Alarmy przybrały na sile, a Leia odruchowo sięgnęła pod poduszkę, gdzie Han
trzymał drugi miotacz, tak na wszelki wypadek. Pod poduszką nie było broni. Za to
Artoo odwrócił się i wycelował palnik w Hana, który odruchowo skoczył w tył. Biała
błyskawica przeszyła powietrze, chybiając o centymetry i nagle oboje całkowicie
oprzytomnieli. Jak na komendę spojrzeli na okna - zamek okiennic był jedną stopioną
bryłą metalu.
- Artoo! - Leia nagle zaczęła się bać.
Za drzwiami rozległ się ryk Wookiego i drzwi zadygotały od potężnego ciosu. Ar-
too-Detoo z zaskakującą szybkością ruszył ku nim, wyciągając palnik na maksymalną
długość.
- Zostaw drzwi, Chewie! - ryknął Han na sekundę przed tym, nim mające kilka ty-
sięcy woltów wyładowanie uderzyło w klamkę.
Robot odwrócił się, częstując kolejną niecelną błyskawicą Hana, który czym prę-
dzej odskoczył od szafki.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz? - zirytował się Solo.
Leii przemknęło przez myśl, że ktoś podmienił automaty, ale to było niemożliwe -
wiedziała, że to ten sam Artoo-Detoo. Złapała poduszkę i zaczęła zachodzić robota z
Dzieci Jedi
160
drugiej strony... Ten cofnął się pod szafkę, wysuwając przed siebie palnik. W szafce zaś
oba alarmy wyły rozpaczliwie uprzedzając o zbliżającym się wybuchu, który zniszczy
nie tylko sypialnię, ale i większość domu.
- Włóż buty! - polecił nagle Han, sam robiąc to, co powiedział.
Posłuchała go, puszczając poduszkę i nie zadając pytań. Zostało im nie więcej niż
minuta, a byli dokładnie zamknięci i choć Chewie robił, co mógł, waląc czymś w
drzwi, wątpili, czy zdąży na czas.
Wyglądając nieco komicznie, gdyż poza butami nic na sobie nie miał, Han w
dwóch skokach przebył łóżko, stanął obok i zasłonił ją ciałem, a ręką pokazał, co chce,
by zrobiła. Było to tak proste, że powinno się udać. Odruchowo chciała powiedzieć, że
to nie Artoo, ale nie odezwała się - w zachowaniu robota było coś przerażająco niewła-
ściwego... Nie było czasu, by się nad tym teraz zastanawiać.
Han ruszył ku robotowi trzymając w dłoni koc, jakby chciał nim zdusić wyłado-
wanie. Artoo nadal nieruchomo pilnował szafki, w której wyły alarmy; do Leii dopiero
wtedy dotarło, że przez cały ten czas nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Han zaatakował, robot strzelił i w tym momencie Leia złapała ze stolika wazę i ci-
snęła nią w Artoo. Han właśnie odskakiwał z refleksem kogoś przez całe życie gotowe-
go na wszystko. Waza roztrzaskała się o obudowę robota zlewając go wodą, która białą
błyskawicę zmieniła w rozprysk błękitnego światła i fontannę iskier. Z otworu, z które-
go wystawał palnik, buchnął dym, robot pisnął opleciony nagle błękitnymi miniwyła-
dowaniami i znieruchomiał. Han zignorował go, kopniakiem rozwalił drzwi szafki i
wyciągnął oba miotacze. Jeśli nie zdąży, eksplozja zabije nie tylko ich, ale i Wookie-
go... Han wyrwał zasilacze i cisnął broń Leii, która przykryła je poduszkami. Bez źró-
dła energii miotacze nie tyle wybuchły, ile wystrzeliły, co przypominało czknięcie
ukrytego pod łóżkiem stwora.
Moment później do sypialni, wyłamawszy drzwi, wpadł Chewbacca.
Przez długą chwilę nikt się nie poruszył ani nie odezwał, a jedynym dźwiękiem
był cichy syk zasilaczy stygnących w kałuży wody. Pokój wypełniał smród kopcących
się piór i spalonej izolacji.
Chewie przyjrzał się osmalonemu i nieruchomemu robotowi i zawył przeciągle,
jakby żegnając zabitego przyjaciela.
Barbara Hambly
161
R O Z D Z I A Ł
13
Artoo oprócz odcięcia zasilania do całego domu był uprzejmy także zniszczyć
wszystkie środki łączności, toteż Chewbacca musiał odbyć spacer w parującą mgłę, w
jaką zmieniła się noc. Wrócił z Jevaxem, wyraźnie zmartwionym i wstrząśniętym. Zna-
lazł go całkowicie rozbudzonego w ratuszu miejskim, próbującego nawiązać łączność z
pobliską doliną BotUn, z którą zerwała się piąty raz w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
- Nie rozumiem tego - przyznał stary Mluk oglądając ruinę łóżka i nieruchomego
robota, któremu Han z ponurą determinacją montował sworzeń ogranicznika. - Stacja
pomp, automaty ogrodnicze to co innego... bez względu na to, co towarzystwa oficjal-
nie twierdzą, nadal większość sprzętu mamy z przeceny i nie pierwszej nowości. Ale
wasz Artoo...
Leia zdążyła zdjąć buty i włożyć karmazynowo-czarne kimono.
Ostatni kwadrans spędziła na zbieraniu w jedno miejsce wszystkich paneli i prę-
tów jarzeniowych oraz innych niezależnych źródeł światła, jakie znalazła w całym do-
mu. Powybierała nawet te, które pływały w wazie, a potem stanowiły część bałaganu na
mokrej podłodze. Teraz potrząsnęła rozpuszczonymi włosami i spytała:
- Chcesz powiedzieć, że takie błędy programowe są powszechne?
- Powszechne nie. - Spojrzał jej przelotnie w oczy spod ciężkich brwi. - Ale raz na
jakiś czas zdarza się, że dozownik ogrodowy dostanie fioła i zacznie chodzić po uli-
cach, próbując karmić pożywką przechodniów, albo któryś z pojazdów lodowych uda
się na wycieczkę prosto do centrum lodowca, zmuszając pasażerów do ewakuacji i
spaceru powrotnego. Większość jest na to przygotowana: gdy ktoś wybiera się do Bo-
tUn czy Mithipsin, odruchowo bierze ze sobą termiczny kombinezon i nadajniki alar-
mowe. Nie jestem mechanikiem, jednakże wydaje mi się, że to rezultat przykrycia doli-
ny. Zawsze tu było wilgotno, ale zamknięcie dachu tak zwiększyło wydzielanie wilgoci
i żrących gazów z podziemi, że pompy ledwie nadążają. Z BotUn nigdy nie meldowali
o podobnych problemach z mechanizmami...
Jevax bezradnie rozłożył porośnięte białym futrem dłonie.
- To nie są problemy mechaniczne, tylko wina programowania! -sprzeciwiła się
Leia.
Dzieci Jedi
162
- Tak też twierdzą mechanicy. - Mluk podrapał się po srebrzystej sierści porastają-
cej ucho. - A programiści twierdzą, że to usterki mechaniczne.
Kwestia „mechaniczna czy programowa" przypomniała się Leii następnego ranka,
gdy obserwowała Wookiego gmerającego w deszczu iskier we wnętrznościach Artoo.
Jeszcze nie spotkała programisty, który przyznałby, że kłopoty ze sprzętem nie były
winą usterek technicznych albo błędu operatora, lecz programu. Cóż, ludzie zawsze
wierzą w to, co jest dla nich wygodniejsze. Na przykład Qwi Xux nadal była przekona-
na, że Gwiazda Śmierci byłaby doskonałym kombajnem górniczym.
Nie ulegało też wątpliwości, że w rozpadlinie Plawal było nadzwyczaj wilgotno, o
czym choćby świadczył fakt, że ciemna lniana bluzka natychmiast po włożeniu przy-
kleiła jej się do pleców. I mimo że na balkonie czuło się lekki wiatr, niczego to nie
zmieniało.
Han i Chewie zajmowali się robotem na tarasie, korzystając z okiennego światła i
czekając na obiecanych przez Jevaxa mechaników. Jak na razie w domu nie było prądu,
a okiennice nadal były zaspawane na głucho. Leia przypuszczała, że mechanicy zjawią
się dopiero po zamknięciu na noc paczkowalni, wolała jednak tego nie ogłaszać.
Wiedziała, że stare, zużyte urządzenia, nie projektowane do prac w zwiększonej
wilgotności, miały prawo psuć się czy, jak to Jevax określił, „fiksować", ale Artoo-
Detoo spędził sporo czasu na bagnach Dagobah, nie przejawiając morderczych skłon-
ności ani innych odchyleń od normy. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czy sama okaza-
łaby opanowanie w podobnych warunkach - wątpliwość tę żywiła od dnia, w którym
Luke opowiedział jej dokładnie, jak wyglądała planeta Yody. Ale, jak mawiała jej stara
niania: coś tu brzmiało fałszywie.
Cokolwiek by twierdzili programiści, mechaniczne uszkodzenie mogło być powo-
dem, że automat rozbije się o drzewo, ale nie byłby zdolny wykonać serii skompliko-
wanych działań w ściśle określonej kolejności. Mogła uwierzyć w różne zbiegi oko-
liczności, istniała jednak granica niemożliwego i takie tłumaczenie zdecydowanie ją
przekraczało.
Nie, powód dla którego Artoo stapiał zamki, przecinał kable i robił co mógł, by ich
zabić, musiał być inny. A to na pewno był ten sam Artoo - numery korpusu i osłony
motywatora zgadzały się. Chewbacca o częściowo wygolonych i pokrytych syntetycz-
nym ciałem przedramionach nie znalazł niczego nietypowego ani też żadnego urządze-
nia przekaźnikowego w motywatorze. Zagadka stawała się więc poważniejsza, niż są-
dzili. Chewie, który poza lekko poranionymi rękoma, nie odniósł poprzedniego dnia
większych obrażeń, wziął się do naprawy robota, a Leia zastanawiała się, siedząc na
kamiennym murku otaczającym taras, co mogło spowodować dziwne zachowanie Ar-
too.
Badania Chewiego wykluczały zdalne sterowanie, zresztą kiedy taki przekaźnik
mógłby zostać zainstalowany - nie licząc paru minut w ogrodzie, cały czas miała robota
w zasięgu wzroku. A przez te parę minut słyszała, jak się porusza...
- I co ty na to? - Han otarł palce w wysmarowany różnościami gałgan.
Barbara Hambly
163
Chewbacca mruknął coś niezobowiązująco. Faktem jest, że miał na koncie udane
naprawy silników „Sokoła", które znajdowały się w znacznie gorszym stanie. Skoro
statek potem latał, to i robot powinien funkcjonować, choć Leia, przyglądając się licz-
bie części zamiennych i kabli leżących na kamiennej posadzce, miała wątpliwości.
Artoo nagle zakołysał się i piknął uspokajająco.
- Co ty sobie... - zaczął Han, toteż Leia czym prędzej złapała go za ramię, dając
znak, by zamilkł: Artoo musiał czuć się gorzej niż źle.
- Możesz nam o tym opowiedzieć? - spytała łagodnie. Robot zakołysał się silniej,
obrócił kopułę i pisnął prosząco.
- Czy on może opowiedzieć? - zirytował się Han. - Ja ci mogę opowiedzieć, jeśli
zapomniałaś! On próbował nas zabić!
Z robota wydobyło się cienkie, błagalne zawodzenie.
- Już dobrze. - Leia przyklękła i pogładziła go po złączeniu kopuły z korpusem,
ignorując pomruki Hana. -Nie jestem na ciebie zła i nie pozwolę, żeby ci się coś stało.
Tym razem nawet Chewie nie wytrzymał i warknął.
- Racja - zgodził się Han.
- Powiesz mi, co się stało? - spytała Leia ignorując ich obu. Wszystkie światełka
Artoo zgasły.
- Chewie, nie pomyliły ci się jakieś druty? - spytała niewinnie. -Może coś podłą-
czyłeś na odwrót?
- Przecież działał, prawda? - obruszył się Han.
- A działa?
Chewbacca bez komentarza ściągnął gogle z czoła na oczy i zabrał się do roboty.
Leia nie była dobrym mechanikiem - Luke nauczył ją rozkładać i składać silnik my-
śliwca typu X jako najbardziej typowy i opanowała tę sztukę. Czasem potrafiła nawet
zidentyfikować poszczególne elementy napędowe „Sokoła Tysiąclecia", ale teraz miała
nieodparte wrażenie, że Wookie poprawia to, co robił pół godziny wcześniej. Wolała
się jednak nie odzywać - Wookie byli urodzonymi mechanikami, o czym wiedziała cała
galaktyka, a Chewie nie raz udowodnił, że to prawda. Poza tym on, Han i Luke byli
mechanikami, a ona nie, a z laikami się nie dyskutuje. Trochę na zasadzie luźnego sko-
jarzenia przypomniała sobie, że od Luke'a od paru ładnych dni nie było żadnych wia-
domości...
Nagły ruch w ogrodzie zwrócił jej uwagę: stadko jaskrawożółtych ptaków pode-
rwało się, najwidoczniej czymś przestraszone, i Leia rozejrzała się wokół. Od bitwy o
Endor minęło co prawda trochę czasu, ale spostrzegawczość i refleks nieraz jeszcze się
przydały. Nie dostrzegła wyraźnie postaci, gdy ta cofnęła się w mgłę i rozpłynęła na
podobieństwo ducha, zdążyła jednak zauważyć białą suknię i długie, ciemne włosy.
- Przez to całe zamieszanie zapomniałem cię wczoraj spytać -rozległ się z tyłu głos
Hana. - Znalazłaś coś w archiwum?
- Tak - odparła zdawkowo, pokonując lekko półtorametrową odległość dzielącą
balkon od ziemi. - Zaraz wrócę...
W panującej w ogrodzie mgle widoczność sięgała ledwie paru metrów, a pnie,
pnącza, winorośl i krzewy dodatkowo dezorientowały, przybierając na szarym tle
Dzieci Jedi
164
dziwnie jednowymiarowy wygląd. Przymknęła oczy i sięgnęła w nicość zmysłami, tak
jak uczył ją Luke... usłyszała cichy szelest materiału o liście, poczuła subtelny ślad
perfum.
Odruchowo sprawdziła, czy miotacz jest na miejscu - naturalnie go nie było, ale to
jej nie powstrzymało. Powoli podążała śladem kobiety, której twarz, oświetloną ogro-
dową lampą, widziała zeszłej nocy.
Teraz przypomniała sobie, gdzie widziała ją poprzednio. Miała wtedy osiemnaście
lat i była najmłodszą senatorką. I poleciała pierwszy raz na Coruscant. Zwyczajem
starych rodów było zabieranie tam córek, gdy ukończyły szkoły - przeważnie w wieku
siedemnastu lat, choć zdarzały się młodsze o rok lub dwa, jeśli ich rodzice należeli do
wyjątkowo ambitnych, albo też jeśli zależało im na szczególnie korzystnym małżeń-
stwie, co zawsze zabierało znacznie więcej czasu niż zwykle. A zwykle trwało latami.
Jej ciotki były oburzone, kiedy odmówiła wyjazdu, a dostały szoku, gdy poparł ją oj-
ciec twierdząc, że zostanie przedstawiona Imperatorowi dopiero jako Senator w pełni
władzy i praw, a niejako kolejny towar na dworskim rynku małżeńskim.
Swoją drogą ciekawe, co powiedziałyby ciotki, gdyby miały okazję dowiedzieć
się, że wyszła za kogoś, kto zdobył reputację jako przemytnik, a jego rodzice byli ni-
kim. Równie prawdopodobny był atak spazmów, jak i głębokie omdlenie. A jakby jesz-
cze dotarło do nich, że została głową państwa po latach ukrywania się w najdziwniej-
szych zakątkach galaktyki, gdy na jej głowę została wyznaczona wysoka nagroda, to
ten stan mógłby wejść im w nawyk. Choć z drugiej strony może ich nie doceniała: mo-
że właśnie byłyby z niej dumne...
Bo tak naprawdę to nie zdążyła ich poznać - co można prawdziwego powiedzieć o
dorosłych, gdy ma się osiemnaście lat? A potem nie było już okazji, bowiem wszystkie
zginęły.
Ogród się skończył, co przyjęła z ulgą. Biała suknia widoczna była na przeciwle-
głym krańcu ulicy Starych Sadów i szybko oddalała się w kierunku starego rynku.
Przez długi czas starała się nie dowiedzieć, czy w stolicy Alderaanu była noc, czy
dzień, gdy na niebie pojawiła się Gwiazda Śmierci. Ktoś jej w końcu powiedział, że
było ciepłe, wiosenne popołudnie. Ciotka Rouge w takim razie bez wątpienia kończyła
się czesać przed kolacją, ciotka Celly leżała złożona codzienną porcją hipochondrii, a
ciotka Tia albo czytała na głos, albo rozmawiała ze swoimi pittinami. Zabawne, ale
nadal pamiętała ich imiona mimo upływu tylu lat: Taify, Winkie, Fluffy i AT-AV, czyli
Uniwersalny Transporter Szturmowy, co doskonale oddawało naturę nazwanego. Sama
go zresztą tak ochrzciła mimo różowej barwy i rozmiarów pozwalających na ukrycie w
dłoni, nazwa się przyjęła - trzeba przyznać, że solidnie na nią zapracował.
Pittiny naturalnie także zginęły, kiedy ktoś na pokładzie Gwiazdy Śmierci pocią-
gnął za właściwą dźwignię.
Podobnie jak zginęli wszyscy pozostali.
Zacisnęła zęby, wchodząc na pochyłą ulicę i trzymając się blisko ścian starych
domów i nowych sklepów. Żal nic nie zmieniał, choć ciotki robiły co mogły, by zatruć
jej dzieciństwo. Mimo wszystko zasługiwały na znacznie lepszy koniec.
Barbara Hambly
165
To ojciec przedstawił ją Imperatorowi w budynku Senatu jako młodszego przed-
stawiciela planety Alderaan. Nadal pamiętała dokładnie, jakby to było wczoraj, złe,
przenikliwe gadzie oczy, spoglądające ze zniszczonej, skrytej pod kapturem twarzy.
Natomiast to ciotki nalegały, by wybrała się wieczorem do pałacu. Naturalnie wraz z
nimi.
I tam właśnie zobaczyła tę kobietę, a raczej dziewczynę.
Sama nosiła oficjalną biel, podobnie jak ojciec i jeszcze paru obecnych w pałacu
senatorów, natomiast wszyscy pozostali mienili się jak tęcza nad jesienną łąką (przewa-
żały bowiem brąz, złoto, i wszelkie odcienie zieleni). Pomiędzy dworakami i młodymi
przedstawicielami arystokratycznych rodów czy znacznie świeższej daty gubernatorów
i moffów zauważyła z pół tuzina naprawdę pięknych kobiet i dziewczyn, doskonale
ubranych i obsypanych klejnotami niczym księżniczki krwi. Zdecydowanie nie pasowa-
ły do starej arystokracji ani do nowych wszechmocnych, toteż spytała ciotkę Rouge,
kim one są. Ta odparła wyniośle: „Imperator może sobie zapraszać, kogo chce, ale to
nie powód, abyśmy były zmuszone z nimi rozmawiać, moja droga".
Leia domyśliła się, że były to konkubiny Imperatora.
A ta kobieta (wówczas dziewczyna), którą doganiała, była jedną z nich. Kobieta
spojrzała w tył, zwinnie przemykając się między straganami warzyw i biżuterii stoją-
cymi naprzeciwko siebie, i zaczęła biec. Leia również przyspieszyła, unikając sprze-
dawców i klientów, a także antygrawitacyjnych platform ładunkowych, kierujących się
w stronę ogrodów. Uciekinierka wpadła w alejkę, Leia minęła z rozpędu jej wylot i
skręciła w następny, równoległy zaułek. Uliczki wokół rynku były wąskie, a stojące
przy nich budynki stare, przeważnie postawione na zapadniętych fundamentach bądź
niższych kondygnacjach oryginalnych zabudowań miasteczka. Zeszła po kilku stop-
niach, minęła przysadziste filary, które niegdyś stanowiły część zasilanej ciepłym źró-
dłem łaźni, a teraz piwnicy stojącej przy połyskliwie białym budynku z prefabrykatów,
i starając się zachować ciszę poszła dalej. Po kilku krokach w sięgającej kolan mgle,
śmierdzącej siarką i kreczami, znalazła się w z powrotem w alejce.
Poszukiwana ukryła się za stertą skrzyń, obserwując wejście alejkę. Nadal była
smukła i filigranowa, o dziecinnym typie urody, tak jak przed jedenastu laty. Owalnej
twarzy nie poorały zmarszcz-i, a czarne oczy spoglądały równie przenikliwie jak przed-
tem, przypominała żywą reklamę katalogu kosmetycznego, którym posługiwała się
przy zakupach Cray, regularnie nabywająca jak nie krem na Zmarszczki z Tego i z
Owego, to Destylowaną Wodę z moltokiańskiej Camby czy inne cuda przeznaczone do
pielęgnacji cery. Czarne, zaplecione w warkocz włosy nie nosiły śladów siwizny i były
równie grube jak wówczas, gdy układała je w kunsztowną fryzurę.
Leia próbowała sobie przypomnieć imię kobiety, ale udało jej się to dopiero wte-
dy, gdy znalazła się zupełnie blisko.
- Roganda. Roganda Ismaren.
Tamta odwróciła się zaskoczona i ku jeszcze większemu zaskoczeniu Leii znieru-
chomiała w głębokim dworskim ukłonie.
- Wasza Wysokość.
Dzieci Jedi
166
Leia poprzednio nie słyszała jej głosu: dopilnowała tego ciotka Rouge. Był miękki,
wysoki, z nieco dziecinnym zaśpiewem dodającym mu słodyczy.
- Błagam, niech mnie Wasza Wysokość nie zdradzi.
- Przed kim? - spytała Leia przytomnie i gestem kazała jej wstać.
Gest był tak stary jak świadomość, wmusztrowany przez nauczycieli sprowadzo-
nych przez ciotki i w takich chwilach jak ta następował odruchowo. Nie tylko Roganda
nie chciała, by wiedziano kim jest: Leii i Hanowi na pewno trudniej byłoby prowadzić
śledztwo, gdyby ich tożsamość była powszechnie znana.
- Przed nimi - odparła Roganda wstając i wskazując w kierunku, z którego dobie-
gały odgłosy rynku, na wpół ukrytego we mgle.
Ruchy miała nad wyraz płynne niczym szkolona tancerka - podobnie jak Leia
odebrała staranne wykształcenie w takich sprawach jak zachowanie, etykieta i inne
umiejętności niezbędne, by przeżyć. By przeżyć na dworze, ma się rozumieć.
- Przed każdym, kto tu mieszka. Imperium nie tak dawno zniszczyło to miasto, a
nawet ci, którzy przybyli później, mają powody, by nienawidzić każdego, kto miał
cokolwiek wspólnego z Imperium...
Leia odprężyła się nieco - kobieta była nie uzbrojona, chyba żeby w sztylet lub
nadzwyczaj mały miotacz, bo nic innego nie dało się ukryć pod prostą, białą suknią, a i
to było mało prawdopodobne biorąc pod uwagę, iż materiał przylegał miękko do skóry.
Roganda miała się czego bać - gdyby wyszło na jaw, kim była, stałaby się natychmiast
poszukiwana, zarówno przez wrogów, jak i przyjaciół martwego Imperatora. Zakrawało
na cud, że udało się jej uciec przed zdobyciem Coruscant...
- Żyję tu od siedmiu lat - dodała Roganda, składając błagalnie ręce. - Nie zmuszaj
mnie do szukania nowego domu.
- Nie ma takiej potrzeby. Ale dlaczego w ogóle wybrałaś tę planetę? - Leia była
nieco zbita z tropu jej błagalnym tonem i tym, że cały czas miała przed oczyma strój, w
jakim ją widziała na dworze Imperatora: kapiący od klejnotów stroik na wyszukanej
fryzurze, wielowarstwową spódnicę z winojedwabiu spiętą broszami wielkości dłoni, i
jeszcze więcej biżuterii zwieszającej się kaskadami z obroży konkubiny. Do tego
wstążki i koronki we wszystkich odcieniach złota i karmazynu, a na każdym palcu
smukłych dłoni pierścionki.
- Dlaczego o to pytasz? - Widać było, że pytanie ją zaskoczyło. -Planeta leży na
uboczu... mało kto o niej wie, więc pomyślałam, że tu na pewno nie będą mnie szukać
ani Rebelianci, przed którymi uciekłam, ani admirałowie, którzy mogą próbować odbić
Coruscant. Miałam dość polityki, dworu i wszystkiego: chciałam jedynie spokoju. ..
Skoro przyszłaś pani tak daleko, to może wstąpisz do mnie? Nie jest elegancko, ale
blisko. Trudno o elegancję za płacę pakowaczki... jednak nadal umiem parzyć dobrą
kawę... Wspomnienie dawnej świetności, można powiedzieć...
Zaproszeniu towarzyszył nieśmiały uśmiech, a było ono dodatkowo atrakcyjne z
innego powodu - Leia znała smak kawy podawanej na dworze: Imperator miał specjal-
ne plantacje na kilku nadających się do tego klimatycznie światach, z których ziarna
przeznaczone były wyłącznie dla władcy i dworzan. Były wśród nich szczególnie rzad-
kie w hodowli odmiany winokawy, którą uprawiano także na Belsavis.
Barbara Hambly
167
- Może innym razem - spróbowała, by zabrzmiało to miękko. -Nie myślałaś, żeby
przenieść się gdzieś indziej? Do bardziej cywilizowanego świata?
- Niewiele leży tak na uboczu jak ten. - Roganda uśmiechnęła się smętnie, odgar-
niając włosy z czoła.
Karnację miała bladą, typową dla ludzi żyjących bez słońca -na statkach gwiezd-
nych, w podziemiach albo na takich jak ta planetach, gdzie dochodzą jedynie słabe jego
resztki, przebijające siew dodatku przez osłonę kryształowej kopuły.
- Tu nawet przemytnicy rzadko zaglądają- dodała. - Wiem, że w Republice nie by-
łabym mile widziana: jego imię jest za bardzo znienawidzone... a nikt, kto nie miał z
nim bezpośrednio do czynienia, nie zrozumie, że po prostu nie było można odmówić
jego woli... Leia przypomniała sobie, co Luke mówił o okresie, w którym służył klo-
nowi Imperatora, i wstrząsnął nią dreszcz.
- A planety nadal rządzone przez gubernatorów, czy stare rody... -Tym razem
wstrząsnęła się Roganda. - Zbyt wielu dostojnikom pożyczał mnie dla zabawy... Wolę o
tym zapomnieć.
- Co robiłaś w ogrodzie? - Leia postanowiła zmienić temat.
- Czekałam na ciebie, pani. Na okazję do rozmowy bez świadków. Rozpoznałam
cię zeszłej nocy, kiedy twój robot uległ awarii... mam nadzieję, że bez problemów wró-
ciłaś na ścieżkę? Prawie chciałam ci pomóc, ale miałam już doświadczenie z innymi,
którzy mnie rozpoznali... wcześniej, na innych planetach... Wtedy w nocy bałam się, że
mnie rozpoznałaś, a noc nie jest najlepszą porą na takie spotkania. Potem zebrałam się
na odwagę, ale nie chciałam rozmawiać z twoim mężem i innymi, toteż czekałam. Jesz-
cze raz cię błagam: nie mów o mnie nikomu!
Odwróciła twarz, okręcając na palcu pierścień z niewielkim topazem - prawdopo-
dobnie jedyną biżuterię, jaka została jej po opłaceniu przelotu. Dłonie nadal miała białe
i delikatne.
Od strony rynku dobiegła głośniejsza muzyka, widocznie kuglarze rozpoczynali
swój występ. Słychać też było metalowy klekot automatu ogrodniczego maszerującego
z warsztatu do ogrodu i śpiewny głos Ithorianina zachwalającego słodycze (ponoć naj-
lepsze w mieście). W górze jak zwykle bezszelestnie przesuwały się gondole z upra-
wami jedwabiu i kawy, unosząc się i opuszczając po metalowej plątaninie żebrowań
zgodnie ze skomplikowanym programem zapewniającym jak najlepsze zbiory.
- Może to brzmi naiwnie, ale trudno mi dokładnie wyjaśnić... -odezwała się Ro-
ganda unosząc błagalnie oczy. - Tak długo bałam się tylu rzeczy... Trudno to wyjaśnić
komuś, kto tego nie przeszedł. Czasem wydaje mi się, że już nigdy nie przestanę się
bać... Są noce, że cały czas śnią mi się koszmary... śni mi się on... pewnie będzie mi się
śnił do końca moich dni...
- Mnie nie musisz się bać. - Głos Leii był nieco drżący od wspomnień o jej kosz-
marach. - Obiecuję, że nie zdradzę, kim jesteś, nikomu z mieszkańców.
- Dziękuję. - Głos był cichszy od szeptu, po czym nieco przybrał na sile i powese-
lał. - Jesteś pewna, pani, że nie chcesz wejść na kawę? Parzę ją całkiem dobrze...
- Dziękuję, ale Han zaraz poruszy niebo i ziemię w poszukiwaniu mnie. - Leia
uśmiechnęła się i ruszyła ku rynkowi.
Dzieci Jedi
168
Po paru krokach jednak stanęła, przypominając sobie coś, co ciotka Celly szeptała
jej w kącie, korzystając z tego, że ciotka Rouge zajęta była udzielaniem komuś darmo-
wej lekcji dobrych manier.
- Rogando - spytała odwracając się. - Nie miałaś przypadkiem syna?
Zapytana odwróciła szybko głowę i odparła ledwie słyszalnym głosem:
- Umarł.
I nie czekając na dalsze pytania, zniknęła we mgle, która pochłonęła ją niczym du-
cha.
Leia została sama, przypominając sobie dzień, w którym zdobyto Coruscant. Pałac
Imperatora - wspaniały labirynt kryształowych kopuł i wiszących ogrodów, piramid z
zielonego i błękitnego marmuru sadzonego złotem; kwatery letnie, zimowe, skarbce,
pawilony, sale koncertowe, rezydencje konkubin, ministrów i zaufanych zabójców...
Nic nie ocalało, zostało zbombardowane i częściowo rozgrabione. Zwolennicy Rebelii
zabijali wszystkich bez różnicy: zawisł nie tylko Dyrektor Biura Kar czy Szef Imperial-
nej Szkoły Tortur, ale także Główny Krawiec i całe rzesze zwykłych służących najroz-
maitszych ras, wieku i płci. Roganda miała powody, by się bać.
Leia powoli ruszyła w stronę rynku i nagle stanęła jak wryta, dzięki czemu kie-
rowca platformy pełnej tanich butów z Jeriladoru sklął ją na czym świat stoi, zmuszony
do ostrego hamowania. Nie zwróciła na niego żadnej uwagi, przypominając sobie pier-
ścionek i dłonie Rogandy - delikatniejsze od jej własnych, bez jednej plamki czy zadra-
pania... I dłonie Chatty'ego, który miał zabandażowane palce podobnie jak połowa go-
ści w lokalu i większość mijanych na rynku. Bandaże, sińce i plamy - purpurowe, czer-
wone, brązowe w zależności od tego, jakie owoce pakowali... Bo tylko podon i slochan
były na tyle twarde, że mogły je pakować androidy. Całą resztę z uprawianego tu dość
szerokiego asortymentu: brandifert, lipanę, wino-kawę - musieli pakować ludzie... ale
Roganda na pewno nie była pakowaczką.
Idąc szybko w stronę domu, Leia zastanawiała się, co mogłoby się jej przytrafić,
gdyby skorzystała z tego zaproszenia na kawę...
Barbara Hambly
169
R O Z D Z I A Ł
14
Kim jesteś?
Napis cicho świecił na bursztynowo w prawie kompletnym mroku panującym w
biurze kwatermistrza na poziomie dwunastym, do którego docierało stłumione i skom-
plikowane bzyczenie. Talzowie śpiewali coś ukryci w jadalni młodszych oficerów, a
dźwięk odbijał się w labiryncie kabin i korytarzy. Threepio próbował z tego terminala
połączyć się z Wolą i stwierdził, że kontakt z jednostką główną został przerwany gdzieś
przy głównej linii przekaźnikowej przez wiecznie kradnących kable Jawów. Terminal
poza tym był jak najbardziej sprawny, a nawet miał połączenie z lokalnymi bankami
danych. Może dlatego Luke instynktownie czuł się przy nim bezpieczny.
Melodia ucichła, po czym rozległa się znowu w transmutowanym rytmie. Nato-
miast ucichła klimatyzacja i pomieszczenia już śmierdziały charakterystycznie w zależ-
ności od tego, jaka rasa je zajmowała. Najprzyjemniejszy był wypełniający tę część
korytarza zapach Kitonaków, gdyż przypominał wanilię, a grzybowate istoty stały tam,
gdzie je Gamorreanie ustawili, i gadały bez przerwy trochę piskliwymi, lecz dosyć
miłymi głosami. Luke spojrzał ponownie na ekran i poczuł się naprawdę zmęczony.
Odpowiedź pojawiła się gdzieś w głębi i powoli wypłynęła, nie litera po literze, ale
jako całość:
Callista
Z sykiem wypuścił oddech - tak naprawdę nie wierzył, że się uda - a za imieniem
pojawił się ciąg dalszy:
Nic jej nie jest. Fizycznie mogłaby tak wyglądać po ostrym treningu.
Tym razem naprawdę mu ulżyło - niczym ulga, gdy znika fizyczny ból.
Dziękuję - odstukał na klawiaturze zły na samego siebie: nigdy w ten sposób nie
umiał porozumiewać się z nikim, a samo słowo dziękuję było odpowiednie, gdy ktoś
odsunął ci krzesło z drogi czy wyrządził inną drobną uprzejmość: z obecną sytuacją
(zwłaszcza Cray) nie miało nic wspólnego.
- Dzięki - szepnął już nie do całkowitej pustki wypełniającej pomieszczenie.
Są na poziomie dziewiętnastym w prawoburtowym hangarze. Rozmontowali
kilka myśliwców TIE by mieć miejsce na wioskę zgodnie z wytycznymi Mugshuba.
A raczej rozmontowały, bo całą robotę wykonały samice, czemu trudno się dziwić:
Dzieci Jedi
170
samce są rozgarnięte mniej więcej jak standardowa betoniarka i poza walką i ro-
bieniem młodych nie nadają się do niczego.
„Możesz mnie tam zaprowadzić?"
Mogę zaprowadzić cię do windy towarowej, której używają jako traktu ko-
munikacyjnego. Pozakładali tam pułapki i ustawili straż. Potrafisz lewitować?
„Tak. Byłem..."
Nie musisz stukać na klawiaturze. Wszystkie kabiny, korytarze i pomieszcze-
nia są na podsłuchu i podglądzie pokładowej bezpieki. Mam łączność z kompute-
rem, który tym kieruje.
- Używam perigenu, który zaczyna mieć wpływ na moją koncentrację - odezwał
się z ulgą Luke. - Ale dam sobie radę z lewitacją, mam nadzieję...
Oprócz ubocznego działania środka przeciwbólowego dochodziło zmęczenie, głód
i powolny, ale stały wpływ niszczącej gorączki i bólu -jego zdolności użycia Mocy
drastycznie spadły, a sama myśl lewitowania przez paręset metrów powodowała lodo-
waty pot.
- Kim jesteś?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, za to po chwili pojawił się napis:
Ten android, który jest z nią, ten o żywych oczach... co to jest? Nowy rodzaj
stworzenia, które planuje wykorzystać Palpatine? I co się między nimi dzieje?
- Palpatine nie żyje - powiedział siląc się na spokój i usuwając ze świadomości
scenę jego śmierci. - Imperium podzieliło się na kilka głównych części rządzonych
przez gubernatorów lub admirałów. Na pewno jest ich sześć, być może dziesięć. Senat
kontroluje Coruscant i większość planet sąsiednich, i tam proklamowano Nową Repu-
blikę.
Ekran ściemniał, a potem pojawiła się na nim rosnąca spirala błyskająca różnymi
kolorami i tańcząca z radości. Jej radości - takiej samej, jaką Luke poczuł niegdyś w
nadrzewnej wiosce Ewoków, kiedy zdał sobie sprawę z usunięcia pierwszej straszliwej
przeszkody.
Śpiew kogoś, kto nie posiada głosu.
Taniec radości istoty bezcielesnej.
I triumf, którego nie sposób wyrazić.
Wygraliśmy! Ja zginęłam, ale my wygraliśmy!
Gdyby była tu cała, rzuciłaby mu się w ramiona.
Tak jak Triv Pothman czekała długie lata.
Dzięki tobie było warto.
Geometryczna spirala przemknęła przez wszystkie monitory w pomieszczeniu i
pognała dalej niczym krąg na wodzie.
- Prawie - powiedział cicho. Kolejna dłuższa przerwa i napis:
98%
Roześmiał się, chwytając żart.
Barbara Hambly
171
Jesteś mistrz Luke? Calrissian to twoje prawdziwe nazwisko?
- Jestem Luke Skywalker - powiedział z dumą i rozumiejąc, co oznaczają nagle
martwe ekrany, dodał: - Syn Anakina Skywalkera, który zabił Palpatine'a na moich
oczach.
Ekran nadal pozostał pusty, ale wyczuł jakąś zmianę -jakby istota ukryta w kom-
puterze zmieniła stosunek do niego na nieco cieplejszy.
Opowiedz mi.
- Innym razem, jak będziemy mieli więcej czasu i trochę spokoju. Co się stało tu-
taj? Co uruchomiło ten okręt i kazało mu wypełnić misję? Ile czasu mamy?
Nie wiem, ile czasu. Można powiedzieć, że istnieję obok czy równolegle do
Woli, ale do pewnych jej części nie miałam nigdy dostępu. Jestem tu od trzydziestu
lat... Zdołałam uszkodzić odbiorniki i zniszczyć większość autoprzekaźników, któ-
re miały uruchomić program. W ten sposób to udaremniłam, ale pozostała możli-
wość, że ktoś zdoła to zrobić ręcznie po wylądowaniu. Dlatego... zostałam.
- W takim razie miałem rację - mruknął czując mrowienie w karku. - Wyczułem
to, gdy do nas strzelałaś! Bo to ty kierowałaś ogniem, nie komputer?
Ja. Właśnie tu spędziłam te trzydzieści lat: w komputerach artyleryjskich.
Byłam pewna, że jesteście wysłannikami Imperatora, bo przed wami nie było ni-
kogo, a ładowniki zostały uruchomione dopiero po uaktywnieniu Woli. Wtedy
obcy się tu znaleźli, no i ty.
- Nie rozumiem: skoro nikt nie mógł jej uruchomić zdalnie, bo zniszczyłaś prze-
kaźniki i odbiornik, a nikt się tu nie zjawił przed jej uaktywnieniem...
To była Moc. Czułam ją... To, co uszkodziłam, nie przekazałoby fal radio-
wych, ale zostało wykorzystane przez użycie Mocy.
Luke zamilkł, wpatrując się w bursztynowy napis.
- Moc? - ocknął się w końcu i pochylił, jakby chciał jej dotknąć. - To niemożliwe!
Wiem.
- Moc nie może oddziaływać na androidy i inne urządzenia mechaniczne.
Nie może.
Nagle zrobiło mu się zimno - przypomniał sobie Ithor, gdy siedział obok Nichosa i
czuł, że coś jest nie w porządku. Falę ciemności rozszerzającą się, poszukującą... serię
przypadkowych liczb, które go tu przywiodły i sen o niespodziewanym, ale potężnym
ataku, który zdradziecko zbliża się w mroku...
- Dlaczego? -jęknął w końcu. - Dlaczego chcą zniszczyć Belsavis teraz? Teraz tam
nic nie ma!
Naturalnie nie licząc Hana, Chewiego, Leii i Artoo, o paru tysiącach osób nie
wspominając. Jego przyjaciół nie było na planecie, gdy ktoś to wszystko zaczął, a on
poczuł pierwszy mroczny przypływ. Nikt wówczas jeszcze nie mógł wiedzieć, że się
tam wybierają.
- Cały personel zamelduje się przed wyznaczonymi monitorami! - przerwał mu
rozmyślania kontralt komputera. - Cały personel zamelduje się w wyznaczonych sek-
cjach korytarzy. Nieobecność lub próba nieobecności uznane zostaną...
Dzieci Jedi
172
Lepiej idź. I tak masz problemy, więc lepiej, żeby twoich poczynań nie uznano
za objaw sympatii dla... itd., itp. Uważaj na siebie.
Przez moment wydawało mu się, że prawie widzi jej uśmiech.
* Kodeks Wojskowy Imperium Sekcja 12-C zalicza jako przestępstwa główne
między innymi: namawianie do buntu przeciwko przełożonym, udział w buncie,
ukrywanie znanych lub podejrzanych o uczestnictwo w buncie przed dowództwem
okrętu, ukrywanie dowodów o planowaniu lub przeprowadzeniu aktów buntu lub
sabotażu przed przełożonymi albo automatycznych urządzeń sprawdzających
zainstalowanych na pokładach jednostek Floty.
* Po zbadaniu dowodów oskarżona została uznana za winną buntu przeciwko
centralnej władzy tego okrętu oraz dokonania różnorakich aktów sabotażu we
współudziale z osobami nieznanymi.
- Aha, teraz zwalili na nią całą działalność Jawów, odkąd znaleźli się na pokładzie
- mruknął Luke do Threepia stojącego blisko wejścia i częściowo ukrytego przez Kito-
naki, które od poprzedniego dnia nie ruszyły się z miejsc, gadając bez przerwy.
Usadowieni znacznie bliżej ekranu członkowie plemienia Gakfeddów podnieśli
dziki wrzask, w którym przeważały wycia, chrząkania i niecenzuralne określenia doty-
czące Cray.
* Pomimo doskonałego przebiegu służby skazanej, decyzją Woli szeregowa
Cray Mingla zostaje skazana na karę śmierci. Wyrok zostanie wykonany jutro o
16.00 poprzez enklizję laserową. Cały personel zgromadzi się w wyznaczonych...
- Luke! - Cray nagle uniosła głowę, przez co pierwszy raz mógł zobaczyć jej za-
szczute, pełne bólu oczy. - Jestem na pokładzie dziewiętnastym, w sterburtowej części
dziobowej. Hangar siódmy, dojście przez szyb windy numer dwadzieścia jeden, zami-
nowany i pilnowany! Wyciągnij mnie, jak zdołasz!
- Zamknij mordę! - wrzasnął najbliższy strażnik i Cray posłusznie zamilkła.
Zebrani przed ekranem przyjęli jej zachowanie gwizdami, a strażnicy złapali ją za
ramiona ściągając z podium, ale Cray nie poddała się tak łatwo:
- Luke! Szyb dwudziesty pierwszy, dziesięciu wartowników, strzelają w dół na ry-
koszet. Dziesięć metrów w dół korytarza jest ładunek wybuchowy...
- Gadaj dalej, rebeliancka ladacznico!
- Dać ją laserom, niech ją usmażą!
- Do niszczarki, nie na laser!
Obelgi i dobre rady widzów krzyżowały się przed ekranem wraz z kolejną falą
kwiknięć i chrząkań.
- O szesnastej zero, zero - szepnął Luke, czując, jak ogarnia go lodowata wście-
kłość. - A to...
- Hej, ty!
Ugbuz, Krok i kilku innych stanęło przed nim, przyglądając mu się podejrzliwie
żółtymi oczkami, które w świetle lamp awaryjnych błyszczały wyjątkowo złośliwie.
Oświetlenie awaryjne było jedynym, jakie działało. Działało zresztą coraz mniej urzą-
dzeń, nawet awaryjne oświetlenie też już nie wszędzie - Jawowie oprócz przewodów
kradli baterie lamp awaryjnych, zasilacze i wszelkie źródła energii, jakie napotkali.
Barbara Hambly
173
Źródła światła, które dało się zabrać ze sobą, także. Z braku możliwości technicznych
Gamorreanie zrobili to, co zwykle, czyli podpalili pojemniki z olejem do gotowania,
wsadzając w nie zaimprowizowane knoty. Tak uzyskane znicze rozstawiono na koryta-
rzach i w kajutach. W sali rekreacyjnej już dzięki temu powstał pożar, ale zadziałały
zraszacze i teraz oba typy androidów usiłowały posprzątać przemoczone pobojowisko,
w jakie zmieniła się kabina. Korzystając z okazji Jawowie wynieśli kilka mniejszych
androidów i wymontowali zasilacze z Espe Osiemdziesiątek: Luke nie uwierzyłby,
gdyby nie zobaczył tego na własne oczy. Cały rejon śmierdział dymem i Gamorreana-
mi.
- Sprawdziłem twoje nazwisko w centralnym komputerze, Calrissian. - Ugbuz
ustawił się strategicznie, czyli między Lukiem a drzwiami.
- Nie jestem Calrissian. - Luke z wysiłkiem skupił wokół siebie Moc.
- Tak samo twierdzi komputer - warknął Krok. - Więc ktoś ty i co robisz na pokła-
dzie?
- Co robi, to wiemy...
- Macie na myśli kogoś innego - powiedział łagodnie Luke, ale w ich umysłach
napotkał zimną, złośliwą pewność wszczepioną przez Wolę.
Threepio odwrócił się do najbliższego Kitonaka i wydał z siebie skomplikowaną
serię gwizdów, brzęczeń i mlaśnięć, których wszystkie grzybowate wysłuchały uważ-
nie.
- Odkąd się zjawiłeś na pokładzie, zaczęły się dziać różne dziwne rzeczy - warknął
Ugbuz. - I myślę, że musimy o tym pogadać.
Gamorreanie ruszyli się w tym samym momencie co Kitonaki, tyle że te ostatnie
były szybsze. Najbliższy złapał oburącz Ugbuza za rękę, a pozostali zrobili to samo z
jego pomocnikami. I wszystkie naraz zaczęły mówić.
- Łapać go! - wrzasnął Ugbuz, widząc znikającego między dwoma Kitonakami
Luke'a.
Spróbował wyrwać rękę, ale z równym powodzeniem mogła tkwić w szybko
schnącym betonie. Kitonaki uzyskały wreszcie audiencję i niezależnie o czym mówiły,
nie miały ochoty tracić tej okazji.
- I niech ktoś zabierze ode mnie te śmierdzące grzyby!
Para świeżo przybyłych na odsiecz spróbowała wykonać polecenie toporami i już
znikając za drzwiami Luke słyszał, jak klną zaskoczeni, gdy ostrza odbiły się od gu-
mowatych skór, nie robiąc zaatakowanym najmniejszej krzywdy.
A potem drzwi za nimi zamknęły się z sykiem.
Pokład szósty - wyświetliło się na wąskim ekranie nad drzwiami, gdzie powinna
być nazwa kabiny. - Zsyp pralni.
Luke złapał Threepia i pociągnął za sobą. Drzwi uniosły się o pół metra i znieru-
chomiały ze zgrzytem. Dało się słyszeć zaciekłe łomotanie przeplatane przekleństwami
i kilka rykoszetów, z których połowa wróciła, bo trafiły w drzwi. Luke dotarł do skrzy-
żowania korytarzy i wszedł do czegoś, co przypominało rozległe biuro, gdy z tyłu roz-
legło się tryumfalne:
- Za nimi! Gonić! Łapać!
Dzieci Jedi
174
I przez drzwi wpadła wataha różnobarwnych Affytechan.
Luke zebrał słabnące siły i miotnął w nich wszystkim, co nie było na stałe przy-
twierdzone do podłogi - biurka, krzesła, monitory, terminale i kable zachowujące się
przez moment niczym żywe istoty, oplątujące co się dało, zakręciły się w lokalnym
tornadzie Mocy. Wielobarwny pościg został skutecznie powalony, skotłowany i unieru-
chomiony.
Luke zatoczył się, czując tępy ból pod czaszką, i Threepio pociągnął go do szybu
technicznego.
- Ty pierwszy - sprzeciwił się Luke wątpiąc, by był w stanie lewitować go osiem
pokładów, i padł na kolana przed otwartym włazem.
- Panie Luke'u, ja mogę zostać...
- Po tym numerze z Kitonakami nigdzie nie możesz zostać...! A tak w ogóle to co
im powiedziałeś?
Threepio zatrzymał się w pół drogi, co wyglądało niesamowicie, jako że jego kon-
strukcja uniemożliwiała skręty, do jakich zdolne jest ludzkie ciało.
- Poinformowałem ich, że Ugbuz wyraził zainteresowanie przepisem ich przod-
ków na placek domitowy. Oni cały czas od wczoraj rozmawiali o tym przepisie i o
genealogiach.
Luke roześmiał się i śmiech nagle przywrócił mu siły. Zamknął oczy, przywołał
Moc i opuścił złocistego androida tak jak Yoda kiedyś go nauczył: „Nie ma różnicy
między tym liściem a twoim myśliwcem". Widział oczyma wyobraźni liść - wielkości
kciuka. Cienki i złocisty, powoli opuszczający się szybem technicznym.
Ocknął się słysząc w korytarzu przekleństwa Gamorrean i piskliwe głosy Affyte-
chan. Wczołgał się do otwartego włazu i na moment znieruchomiał, nie bardzo wie-
dząc, czy łatwiej mu zebrać siły fizyczne, by zejść na jednej nodze, czy psychiczne - by
lewitować.
- Tędy, kapitanie... - Wrzask był bezsprzecznie Kroka. Słysząc nieme zapewnie-
nia, że potrafi, Luke wolno ruszył w dół.
Przez całą drogę czuł jej obecność, metr po metrze.
Pokład szósty był całkowicie ciemny i śmierdział. Głównie Jawami, poza tym ole-
jem lub oliwą i izolacją (obydwoma spalonymi). Teraz dochodził do tego jeszcze pot
Luke'a kuśtykającego ciemnym korytarzem w tańczącym świetle rzucanym przez przy-
czepione do laski pręty jarzeniowe, które zresztą świeciły coraz słabiej -jeśli nie znaj-
dzie pasujących do nich baterii, straci i tę resztkę światła. Z przodu widział jarzące się
oczy Jawów i słyszał ich piski i tupot, gdy chowali się widząc, że się zbliża.
Threepio - pomyślał. - Jeżeli zemdleję, zabiorą się do Threepia. Od czasu do czasu
korytarzem przemykał jakiś Talz, a nos informował go, że w okolicy są też ludzie pia-
sku. Na szczęście ci, z natury konserwatywni, przede wszystkim koncentrowali się na
obronie terytorium uznanego za własne, a nie na badaniu nowych. Dawało to, przy-
najmniej w teorii, większe bezpieczeństwo.
Wszędzie widać było wyłamane panele techniczne, porwane druty, pod ścianami
wybebeszone androidy sprzątające, broń -nawet moździerze jonowe, ale wszystko po-
zbawione zasilaczy, baterii czy innych źródeł zasilania. Kuśtykając wzdłuż usłanego
Barbara Hambly
175
rupieciami korytarza, Luke miał dziwne wrażenie poruszania się we wnętrznościach
mechanicznego zombie, nadal skoncentrowanego na zabijaniu, mimo iż od wewnątrz
zżerała go zaraza. Nie ulegało wątpliwości: ten rejon poziomu szóstego stanowił dla
Woli czarną dziurę, toteż nic dziwnego, że Callista tu właśnie go skierowała.
Przez trzydzieści lat musiała się nauczyć, jak sobie radzić z głównym programem i
jak mu przeciwdziałać, co teraz mogło okazać się kluczowe w uratowaniu Cray. Luke
ledwie trzymał się na nogach i nie bardzo wiedział, jak zregenerować siły na jutrzejsze
popołudnie. Do pokonania miał trzynaście poziomów ostrzeliwanym szybem windy.
Wolał o tym nie myśleć.
- Callisto.
Odpowiedziała mu cisza.
Bo i co miała odpowiedzieć - Callista zginęła w pomieszczeniu głównego kompu-
tera, a raczej w sali, gdzie był rdzeń pamięciowy, samo serce tego elektronicznego cu-
du, na którym Luke nigdy specjalnie się nie wyznawał. Duch Jedi w chwili śmierci
mógł odłączyć się od ciała i wtopić w jakąś rzecz, jak na przykład Exar Kun wsiąknął w
kamienie świątyni na Yavinie Cztery. Ale to znaczyło, że skoro Callista weszła w kom-
puter - konkretnie artyleryjski, pilnując cały ten czas dostępu do okrętu - potrzebował
przynajmniej podstawowych akcesoriów komputerowych, by się z nią skontaktować.
- Chodźmy, Threepio - mruknął schylając się po pęk kabli ku najbliższemu robo-
towi typu MSE. - Poszukajmy sobie jakiegoś terminala!
Na Chad - czytał słowa Callisty - byliśmy na terytorium wystohów, a ich tere-
ny łowieckie obejmowały głębiny praktycznie pod całą farmą hodowlaną. Gdy
musieliśmy naprawić kadłub, używaliśmy foo-twittera. To takie niewielkie, pływa-
jące urządzenie wysyłające odpowiednie sygnały przywabiające. Wystohy są fana-
tycznie terytorialne, więc płynęły do napastnika, który był wtedy kilometry od
arki, a my mieliśmy spokój na otwartych wodach, by bezpiecznie zrobić to, co
musieliśmy. Myślisz, że Klaggowie daliby się czemuś takiemu zwieść wystarczają-
co długo, żebyś zdołał pokonać szyb? Jak dla mnie to są aż za bardzo przywiązani
do własnego terytorium.
- Zastanawiam się, jaki dźwięk odciągnie Gamorrean... - Luke wyciągnął się na
stercie koców i termicznych kamizelek, które android pościągał zewsząd i zrobił z nich
coś w rodzaju posłania w kącie warsztatu. - Może taki, który będzie brzmiał jak głosy
Ugbuza i Gakfeddów.
Przed sobą miał ekran korzystający z przedziwnej kombinacji zasilaczy, baterii i
innych źródeł energii połączonych szeregowo. Zdobycie tej kolekcji nie było prostą
rzeczą przy Jawach buszujących swobodnie po pokładzie. Dopiero gdy zadziałało, Lu-
ke uświadomił sobie, że tak naprawdę to nie potrzebuje rady Callisty.
Potrzebował jej towarzystwa.
- Każda konsoleta rozrywkowa musi mieć emulator głosowy -stwierdził Luke. - A
gier tu pełno na każdym pokładzie. Threepio, znasz parametry głosowe Gamorrean?
- Mogę reprodukować język i wymowę dokładnie dwustu tysięcy rozumnych ras.
Zasięg głosowy Gamorrean zaczyna się na pięćdziesięciu hercach i sięga trzynastu
tysięcy, piski zaczynają się...
Dzieci Jedi
176
- Możesz w takim razie przeprogramować emulator?
- Z łatwością, panie Luke'u.
- W takim razie pozostaje nam tylko znaleźć sposób, by dostarczyć przeprogra-
mowany emulator na pokład dziewiętnasty w odpowiednim momencie, by zdążył od-
ciągnąć wartowników.
Na ekranie pojawił się rysunek - nie schemat z zaznaczonymi nawet przewodami,
ale szkic fragmentu opisanego jako pokład siedemnasty. Wokół przejścia rozbłyskiwało
niewielkie koło, a po sekundzie w rogu ekranu pojawiło się okno.
Przejście ma pułapkę. Prowadzi na poziom dziewiętnasty. Jeśli urządzenie
będzie lekkie, zdołasz przepchnąć je w górę szybu wystarczająco szybko, by wywo-
łując przedwczesny zapłon laserów dotarło na górę, sprawne, zaledwie po paru
trafieniach.
- W ten sposób dostałaś się na górę? - spytał po namyśle. -Powodując niewłaściwe
odpalanie laserów takiej pułapki?
Rysunki i napis zgasły, coś stuknęło na korytarzu i Threepio wyszedł sprawdzić.
Po chwili na ekranie pojawił się napis:
To tak jak wywołać samozapłon blastera. Problem polega na tym, że jest ich
za dużo, i nie można wszystkich ogłupić czy zepsuć: jakiś prędzej czy później cię
trafi...
W napisie wystąpiła przerwa - gdyby Callista była tu osobiście, odwróciłaby się
jak Leia, gdy mówiła o Bailu Organie i nie chciała, aby widział, że nadal jest jej przy-
kro.
Im więcej cię trafi, tym trudniej jest się koncentrować na pozostałych i tym
łatwiej mogą cię trafić... Jeśli włożysz akumulator w obudowę zwiadowcy i wylewi-
tujesz odpowiednio szybko, to dosięgnie cię tylko parę celnych strzałów, a urzą-
dzenia wytrzymują znacznie więcej trafień niż człowiek. Pamiętaj -im więcej cię
trafi, tym trudniej się skoncentrować...
Wspinała się, nie mogąc równocześnie lewitować i ogłupiać kraty enklizyjnej ze
świadomością, że pierwsze trafienie złamie jej koncentrację Mocy i zniszczy zdolność
do unikania trafień, i że drugie nastąpi szybciej niż pierwsze, a trzecie szybciej niż dru-
gie... Przypomniał sobie pechowego Klagga wspinającego się po zalanych własną krwią
schodach i zapach spalonego mięsa potęgujący się z każdym kolejnym trafieniem...
- Chciałbym, żeby tak się nie stało - powiedział cicho, zły na siebie: mądry ponie-
wczasie mądrością prawdziwego mistrza Jedi.
W porządku.
Przez moment panowała cisza, jakby żadne z nich nie bardzo wiedziało, co ma
powiedzieć, niczym dwie osoby stojące po przeciwnych stronach przepaści.
- Pochodziłaś z Chad? - spytał w końcu.
Ekran pozostawał czarny tak długo, iż zaczęło mu się wydawać, że czymś ją obra-
ził albo że zasilanie siadło. Wreszcie pojawiły się na nim słowa.
Mieliśmy głębinową farmę hodowlaną. Przemieszczaliśmy się ze stadami
wzdłuż prądu Algic od równika prawie do kręgu polarnego. Pierwszy raz użyłam
Barbara Hambly
177
Mocy, by rozgonić pole lodowe w zimie, gdy zostałam odcięta z paroma krowami.
Tata nigdy nie zrozumiał, dlaczego nie mogłam zostać, skoro byłam szczęśliwa.
- A byłaś? - spytał spoglądając na jej miecz świetlny, który zrobiła podczas szko-
lenia, może na Dagobah, może gdzie indziej, ale zrobiła tak, by przypominał jej fale
rodzinnej planety.
Myślę, że nigdy już nie byłam równie szczęśliwa.
Nie zadał pytania, po co odleciała: wiedział, dlaczego ich opuściła.
- Zabawne, zawsze nienawidziłem Tatooine i farmy - powiedział cicho. - Teraz
myślę, że miałem szczęście, bo odejście nic mnie nie kosztowało. Nawet gdyby nie
zabili mojej rodziny, opuszczenie tego miejsca nie sprawiłoby mi bólu.
Moc była niczym przypływ, niczym organiczny prąd, który niesie ze sobą cale
stada. Od dziecka wiedziałam, że coś gdzieś na mnie czeka. Gdy dowiedziałam się,
co to takiego, po prostu nie mogłam nie szukać Jedi.
- Ale nie potrafiłaś tego wytłumaczyć bliskim - dodał pamiętając, jak sam nie po-
trafił wytłumaczyć wujowi Owenowi czy cioci Beru, co go ciągnie w świat, a raczej do
gwiazd.
- Oni nie żyją, wiesz - powiedział miękko. - Jedi. Kolejna długa pauza.
Wiem. Czułam... pustkę Mocy. Wiedziałam, co to znaczy, choć nikt mi tego
nie mówił.
- Obi-Wan Kenobi przez lata ukrywał się na Tatooine. Był moim pierwszym nau-
czycielem. Po... po jego śmierci poleciałem na
Dagobah, by uczyć się u Yody. Yoda zmarł... przed mniej więcej siedmioma laty. -
Omal nie dodał: „Po tym jak go opuściłem... jego ostatni uczeń opuścił go po to tylko,
by powrócić za późno".
Przypomniał mu się Kyp Durron, jego własny najlepszy uczeń i inni z grupki w
dżungli na Yavinie Cztery. Streen i Clighal... Teneniel z Dathomiry... Cray i Nichos nie
przebywający już na czwartym księżycu Yavina... Jacen, Jaina i Anakin, a także
wszystko, przez co przeszedł: piekielna kuźnia ciemnej strony, tajna twierdza Imperato-
ra na Waylandzie i wszystko, co tam się wydarzyło... Exara Kuna, stopiony holocron,
popioły Gantorisa dymiące na kamieniach wielkiej świątyni i zniszczenie światów.
Jego serce było zahartowane, twarde i silne, jak powinno być serce Jedi... jak dia-
ment, ale to wcale nie zmniejszało bólu, jaki odczuwał.
- Czasami wydaje mi się, że ta droga jest tak daleka... - szepnął. Nigdy nie powie-
dział tego Leii, mimo że była jakby drugą połową jego duszy.
- Panie Luke'u - Threepio pojawił się w drzwiach, a z tonu łatwo było poznać, że
przekazuje informację, której zdecydowanie nie pochwala. - Panie Luke'u, wygląda na
to, że Jawowie chcą z panem rozmawiać. Pytają, co pan ma na wymianę za drut, ogni-
wa energetyczne i blastery.
- Gdyby ktoś chciał się ze mną założyć, która rasa zajmie kabiny najbliżej pro-
mów, postawiłbym buty i miecz, że ludzie piasku -stwierdził Luke umocowując aku-
mulator w obudowie zwiadowczego androida. - To po prostu musieli być oni, prawda?
To coś, czego mistrzowie nie ujawniają o wewnętrznej naturze tajemnego ser-
ca wszechświata.
Dzieci Jedi
178
Napis pojawiał się kawałkami na miniaturowym ekranie emulatora i dopiero zoba-
czywszy go Luke stwierdził, że spodziewał się odpowiedzi.
Największy i najmroczniejszy sekret ze wszystkich, jakie można poznać dzięki
Mocy.
- Jaki znowu sekret?
Literki zmalały sugerując szept:
Wszechświat ma poczucie humoru.
- Żeby się nad czymś takim zastanawiać, trzeba mieć nadmiar wolnego czasu i
znacznie więcej wiedzieć, niż ja wiem.
Poczuł jej śmiech, choć sam nie wiedział jak.
Android tropiący był tym samym, który Cray trafiła na Pzob, a dostał go od Ja-
wów w zamian za uleczenie jednego z nich od bólu głowy i nudności, będących wyni-
kiem trafienia przez promień ogłuszacza, i regenerację skóry na popalonych prądem
dłoniach. Kosztowało go to trochę bólu - użycie Mocy w takim stanie, w jakim się
znajdował, nie mogło pozostać bezkarne, ale się opłaciło. A potem, gdy montował tajną
broń, mówił cały czas: o Tatooine, Benie Kenobim, Yodzie, upadku Imperium i kłopo-
tach Nowej Republiki, o Bakurze, Gaerielu Capistonie, Leii, Hanie, Chewiem i Artoo.
O akademii i niebezpieczeństwach grożących niewyszkolonym i nie posiadającym wła-
ściwej wiedzy adeptom, których zdolności rosną bez właściwego przewodnictwa, o
Exarze Kunie i o swoim ojcu.
Stopniowo ekran monitora diagnostycznego zaczął rozświetlać się jej odpowie-
dziami i wspomnieniami: o farmie na Chad, ojcu, który nigdy nie mógł jej zrozumieć, o
księżycach i pływach, lodach i fluorescencji, i o śpiewach cy'een w głębinach. Potem o
Djinnie Altisie, mistrzu Jedi, który przybył na Chad, i enklawie Jedi na planecie Be-
spin, unoszącej się wśród chmur bez wiedzy kogokolwiek z pozostałych mieszkańców
planety.
To było jak jazda na cy'eenie.
Na ekranach pojawiła się krzyżówka ryby z jaszczurką o długiej, muskularnej szyi
i proporcjonalnych kształtach pełnych dzikiej, nieokiełznanej siły. Przez moment Luke
czuł dotknięcie słonego wiatru na ustach i słyszał pieśń śpiewaną przez płynące stado.
Wielkie, szybkie i groźne, lśniące w słońcu niczym brąz, ale jazda na nich to
coś niezapomnianego.
Przytaknął, pamiętając, jak na Hoth miecz pierwszy raz wskoczył mu na wezwanie
do ręki, i przypływ Mocy podczas ostatecznej bitwy z Exarem Kunem, mimo że od
tych zdarzeń minęło sporo czasu.
Opowiedział jej o Cray i Nichosie, po co udali się na Ithor i co z tych odwiedzin
wynikło, o ataku Druba McKumba i wyprawie Leii na Belsavis.
Wypróbował domowej produkcji zdalny sterownik, ale z zerowym efektem, więc
musiał rozebrać całość i zmienić podłączenie zawartości z pozbawioną wszystkich
elementów zewnętrznych (jak broń) czy wewnętrznych (jak bloki pamięci) obudową
zwiadowczego androida.
- Nadal tam pewnie są- dodał mając na myśli siostrę i pozostałych. - A nawet gdy-
by już ich nie było, to tam teraz znajduje się całe miasto: ze trzydzieści tysięcy osób.
Barbara Hambly
179
Trudno to sobie wyobrazić. Domostwo Pletta to w sumie nie było przestronne
miejsce, choć podziemia ciągnęły się aż pod lodowiec. Natomiast na powierzchni
stał jedynie duży dom z kamienia, w najpiękniejszym ogrodzie, jaki w życiu wi-
działam. Wychowałam się bez ogrodów: na morzu ich nie ma.
- Na pustyni też nie.
Pamiętam, że było tam tak spokojnie jak w niewielu miejscach, w jakich by-
łam. Może noc na arce, gdy na pokładzie zostałam sama... Choć nie do końca: na-
wet podczas snu nie można ufać morzu, a w ogrodzie spokój panował zawsze.
- Panie Luke'u?
Luke siadł pociągając nosem - coś tu ładnie pachniało. W drzwiach pojawił się
Threepio, którego żółte oczy w mroku świeciły niby dwa księżyce. Android postawił na
stole plastikową tacę, z której unosił się aromatyczny zapach kawy.
- Mam nadzieję, że to będzie jadalne. - Threepio zajął się zdejmowaniem pokryw z
pojemników. - Wybór był raczej ograniczony, niestety nie było pańskich ulubionych
potraw, wobec tego wybrałem dania z taką samą zawartością protein i węglowodanów i
o mniej więcej podobnej konsystencji.
Najbliższa działająca stołówka, zgodnie z informacjami Cal-listy, znajdowała się
w Sekcji Oficerskiej na poziomie siódmym, gdzie android poszedł na ochotnika. Mimo
teoretycznej nietykalności, do jakiej zobowiązali się Jawowie, była to nie byle jaka
wyprawa.
- No... hm... niezłe - wykrztusił Luke: jaj gukkeda nie tknąłby dobrowolnie za nic
na świecie, zdawał sobie jednak sprawę, że musi coś zjeść. - Doskonale się spisałeś.
Były jakieś kłopoty?
- Niewielkie, panie Luke'u: spotkałem grupę Jawów, ale Talzowie ich przegnali.
Bardzo pana szanują za wysiłki w karmieniu trójnogów, proszę pana.
- To oni też tu są? - spytał Luke połykając jajka w całości.
- Tak jest, są i Talzowie, i trójnogi. Talzowie prosili przekazać panu życzenia po-
wrotu do zdrowia i pytanie, czy mogą się jakoś przydać.
Przez moment Luke zastanawiał się, czy nie poprosić ich o znalezienie czegoś ja-
dalnego dla człowieka, ale zrezygnował z tego pomysłu - nim będzie potrzebował na-
stępnego posiłku, nie powinno go już być na pokładzie.
Dobrze, że są dwa promy, bo obu plemion Klaggów i Gakfeddów nie da się
zabrać tym samym.
- A którym proponujesz zabrać ludzi piasku?
Lądownikiem.
- Za nic tam nie wsiądą: nienawidzą małych, zamkniętych pomieszczeń.
A zastanawiałam się, po co wybijają te dziury w ścianach. Całe szczęście, że
przy okazji nie przerwali głównej instalacji energetycznej zasilającej pole magne-
tyczne.
- Wszystko przed nami, co tylko potwierdza konieczność pośpiechu. Sam fakt, że
są na tym okręcie, doprowadza ich do szału. Chociaż nigdy nie stanowili miłego towa-
rzystwa.
Mówisz, jakbyś ich znał.
Dzieci Jedi
180
- Można powiedzieć, że byliśmy sąsiadami, gdy dorastałem -uśmiechnął się Luke.
- Jawowie zresztą też. Każdy, kto mieszkał na Tatooine, musiał nauczyć się o nich wy-
starczająco dużo, by wiedzieć, jak ich unikać.
Oparł się o ścianę i uruchomił zdalny sterownik.
- Doskonale, chłopcy: rozproszyć się i cicho - zabrzmiał donośny głos, najwyraź-
niej Ugbuza. - Zaraz dobierzemy się do skóry tym cuchnącym Klaggom! Zobaczą,
czym się kończy sabotaż dla Rebelii!
Luke westchnął i pokręcił głową.
- Threepio, trzeba trochę zmienić tę przemowę.
Co za gramotny szturmowiec. Wierzyć się nie chce.
Napis pojawił się na ekranie, którego android nie mógł zobaczyć.
- Przerób to na: Dobra, żołnierze, rozwinąć szyk i mordy w kubeł! Zaraz załatwi-
my tych rebelianckich sabotażystów!
Masz ukryty talent oficerski.
Odruchowo chciał jej dać kuksańca, jak Leii, gdy się z niego nabijała i przypo-
mniał sobie, że nie może -jej ciało zmieniło się w kości i pył w pomieszczeniu główne-
go komputera. A przecież dla niej też było oczywiste, że wszystkich znajdujących się
na pokładzie „Oka"- nawet ludzi piasku, należy wpierw ewakuować, nim podejmie się
próbę zniszczenia okrętu. To nie ich wina, że się tu znaleźli - dzicy, okrutni i głupi, ale
tak jak i on byli tu więźniami.
Sprawdził ostatni raz mocowanie baterii i przez moment zobaczył w lusterku swo-
ją twarz i Threepia krzątającego się wokół tacy z resztkami posiłku. A tuż nad swoim
ramieniem blady owal twarzy w aureoli ciemnych włosów z parą wpatrzonych w niego
szarych oczu. Smutek, jaki za pierwszym razem widział w tych oczach, zniknął, zastą-
piony przez zainteresowanie i troskę.
Serce Luke'a zadrżało i nagle spadły nań przerażenie i żal tak nieuchronne jak noc.
Barbara Hambly
181
R O Z D Z I A Ł
15
- Mogła kłamać z innych powodów.
- Jakich? - Leia podwinęła nogi na łóżko, pociągając ze szklanki soku jabłkowego,
który wzięła idąc przez kuchnię.
Podczas jej nieobecności zjawili się obiecani przez Jevaxa fachowcy, dzięki czemu
okiennice miały nowy zamek, a sypialnia nowe drzwi. Jedne i drugie były szeroko
otwarte. Naprawili też światło, łączność, a nawet szafkę w sypialni. Han siedząc po
drugiej stronie łóżka sprawdzał oba miotacze.
- Może, dajmy na to, pracować w Domostwie Kwiatów Madame Loty na ulicy
wiodącej do kosmoportu.
- W takim stroju?
- Mam rozumieć, że ty ubierasz się zawsze stosownie do wykonywanej pracy?
Leia rzuciła spojrzenie na prostą płócienną koszulę, bawełniane spodnie i wysokie,
sznurowane buty, w które była ubrana.
- Gdyby pracowała w barze, zeszłej nocy nie byłoby jej na ścieżce koło miejskiego
ratusza - stwierdziła logicznie, spoglądając na wydruk, jaki Artoo sporządził pierwsze-
go dnia: Rogandy Ismaren nie było na listach zatrudnionych gdziekolwiek w Plawal. -
A gdyby śledziła mnie od rynku, to o tej porze nie mogłaby być tak ubrana.
Han podszedł do balkonu, wycelował w mały krzew rosnący o parę metrów od ta-
rasu i wypalił. Krzew zmienił się w kupkę gorącego popiołu. Zadowolony przestawił
ogień na punktowy, zabezpieczył broń i rzucił ją Leii.
- Jest jak nowa. A co znalazłaś w archiwum?
Pytanie padło nieco późno, ale z logicznych powodów – poprzedniego wieczoru
po powrocie do domu Leia znalazła przemoczonego i wyczerpanego męża kończącego
opatrywać równie przemoczonego i wyczerpanego Chewiego. Rozmowa z Marą i póź-
niejsze wydarzenia skutecznie skierowały myśli wszystkich na inne tematy.
- Nie to czego szukałam - odparła powoli. - Żadnej wzmianki o Jedi, Pletcie, choć
oczywiste jest, że to dzięki nim rosną tu rozmaite rośliny i to oni zapoczątkowali istnie-
nie archiwum. Zajmuje ono część pamięci komputera należącego do Towarzystw
Brathflena, Galaktycznego oraz Imperialnego, ale programy archiwalne sprawiają wra-
żenie, że zostały zaprojektowane z myślą o starszych modelach typu cztery-
Dzieci Jedi
182
sześćdziesiąt, a te były w użyciu akurat w okresie, gdy powinni tu być Jedi. Nikt natu-
ralnie nie wie, co się stało z oryginalnym sprzętem, ale sądzę, że został sprzedany na
części Nubblykowi.
- Też tak myślę. Są jakieś informacje o Nubblyku?
- Po prostu zniknął pewnej nocy przed mniej więcej siedmioma laty. Jego lokal
przejął „wspólnik" Bran Kemple, podobnie jak interes eksportowo-importowy na Pan-
dowirtin Lane. Slyte dwa razy płacił kaucję za Druba zatrzymanego pod zarzutem
przemytu w Korytarzu, Kemple ani razu. Z więzienia raz wyciągnął Druba Mubbin,
czyli jego kumpel Whiphid. Było to zaraz po zniknięciu Slyte'a, choć McKumb ani razu
oficjalnie nie wylądował w porcie kosmicznym. Ciekawostką jest...
Przerwał jej Chewbacca pytającym warknięciem. Z salonu słychać było sygnał po-
łączenia nadprzestrzennego zakodowanego osobistym kodem Leii.
Odkodowała transmisję i kalejdoskop zielono-brązowo-białych wzorków zmienił
się w wizerunek admirała Ackbara.
- To może być nic ważnego - rozległ się aksamitny głos Kalamarianina – ale uwa-
żam, że powinnaś o tym wiedzieć. Dostałem meldunki od agentów z sektora Senexa i
pogranicznych rejonów sektora Juvexa. Wszystkie są zgodne: seniorzy sześciu czy
siedmiu starych rodów udali się na „wakacje” bez rodzin czy kochanek. Są to naczelni-
cy rodów, które nie brały udziału w granicznych potyczkach ani nie sprzymierzyły się z
pozostałościami po Imperium.
- Ciekawostka - mruknął Han.
Ackbar złożył płetwiaste dłonie, nabierając wyglądu zgoła posągowego, i dodał:
- Byłoby ciekawostką, gdyby nie zbiegło się z „wakacjami, na jakie pojechali eks-
gubernatorzy Veronu i Mussubiru Trzy, którzy dotąd nie opowiedzieli się po żadnej
stronie, oraz wysocy przedstawiciele Towarzystwa Seinara i rodziny Mekuun. Drost
Elegin zabrał na wakacje rodzinę, ale zostawił ją na Eriadu, a sam zniknął.
- To ci dopiero chamstwo i epidemia samotnych wypoczynków -stwierdził Han
stając za Leią. - A nie zauważyli jakichś ruchów wojsk?
- Nic wielkiego, ale wydaje się, że na Spumie zwiększono rekrutację żołnierzy sił
lądowych do floty admirała Harrska, a nasi agenci w Towarzystwie Sainara donoszą o
nowych dużych zleceniach na produkcję ogniw energetycznych i materiałów termicz-
nych. Biorąc jednak wszystko razem pod uwagę oraz to, jak blisko granicy sektora
Senexa leży Belsavis, może rozsądniej byłoby, gdybyście rozważyli przeprowadzkę do
jakiegoś lepiej chronionego regionu.
- Dziękujemy za troskę, admirale - odparła Leia. - Prawie... skończyliśmy.
Wiedziała, że Ackbar będący szefem sztabu ma rację - wielki lord admirał Harrsk,
jak sam się mianował, szykował najwyraźniej jakąś akcję, a Belsavis było całkowicie
bezbronne, ona na Belsavis naturalnie też. A coś było w zabójstwie Stinny Draesinge
Sha, co wzbudzało jej czujność za każdym razem, gdy o tym myślała. Co gorsza - wy-
czuwała obecność czegoś większego: jakiejś mrocznej łamigłówki, znaczniej głębszej i
groźniejszej niż to, co wiedziała o tajemnicach Belsavis, gdy stanęła na tej planecie.
Jedi i ich dzieci byli tu.
Roganda Ismaren, była konkubina Imperatora, też tu przybyła -dlaczego?
Barbara Hambly
183
I dlaczego coś jej nie dawało spokoju od dłuższej chwili... coś, co usłyszała, tylko
nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć.
Drub McKumb desperacko przebił się przez zmory bólu i otępienia i przebył pół
galaktyki, by ostrzec przed czymś ją i Hana.
A ktoś uznał, że warto ich zabić we śnie.
Ackbar nadal obserwował ich ze spokojem, typowym dla swojej rasy, toteż Leia z
pewnym wysiłkiem dodała:
- Wkrótce wracamy.
- A wracamy? - spytał uprzejmie Han, gdy obraz zgasł.
- Nie... nie wiem. Jeśli coś faktycznie się szykuje, coś, w co zamieszane są stare
rody z sektora Senexa, to będziemy musieli. Dotąd siedzieli cicho: nawet pod rządami
Palpatine'a chcieli jedynie, aby ich zostawić samych, by mogli rządzić tubylcami na
swoich planetach tak, jak chcieli...
- To skądś znam. Każde duże towarzystwo po prostu kocha takie sytuacje - przy-
znał Han ponuro.
- Proszę nas o nic nie pytać, a nie będziemy was obarczali odpowiedzialnością za
cokolwiek - stwierdziła Leia sentencjonalnie, wracając do sypialni obok Chewiego i
Artoo grających w jakąś grę planszową.
Oparła się o futrynę otwartego okna, wpatrując się w mgłę, gdzie tego ranka do-
strzegła Rogandę, która w końcu miała prawo szukać schronienia poza granicami No-
wej Republiki. To, że wybrała miejsce przy granicy sektora Senexa, niewiele znaczyło
w kategoriach galaktycznych. Na pewno nie było to miejsce odwiedzane przez auten-
tyczną, starą arystokrację, potomków zdobywców. Pomyślała o Droście Eleginie, któ-
rego poznała na dworze i spróbowała sobie wyobrazić tego dandysa na takim upiornym
wygwizdowie, zaludnionym jedynie przez trzeciorzędnych przemytników i robotników
firm owocowych. Oni nawet Coruscant uważali za deklasację, ponieważ, jak twierdziła
ciotka Rouge, było tam zdecydowanie zbyt wielu biurokratów.
Jej zamyślenie przerwał Han, który podszedł podając jej szklankę z sokiem.
- A co było tą drugą interesującą rzeczą? - spytał.
- Ach... - Ocknęła się wracając do rzeczywistości. - Tak... coś w tej epidemii zde-
fektowanych androidów mnie niepokoi.
- Niepokoi?! - Hana aż zatchnęło. - Ten metalowy...
- Wiem, co on chciał zrobić, tylko nie wiem dlaczego. - Leia popatrzyła na małego
robota ogrywającego Chewiego. - Wiem, że kolonie mają z reguły gorszy sprzęt, ale
znalazłam zapisy o kilkudziesięciu nie wyjaśnionych awariach rocznie, a z roku na rok
ich liczba rośnie. Poprzedniej nocy, przed atakiem Artoo, nie łączyłam tego z niczym,
teraz zamierzam sprawdzić ich przyczyny. Jeśli powodem jest pogoda, to ilość powinna
być stała, a nie wzrastająca.
- Niekoniecznie: sprzęt się zużywa.
- Może, ale awarie zapisane są jako „nie wyjaśnione", co znaczy, że sprawdzili
rzeczy tak oczywiste, jak wiek czy stopień zawilgocenia.
Parę lat temu Han mógłby to uznać za zbieg okoliczności, teraz spytał po namyśle:
- A co ty uważasz?
Dzieci Jedi
184
- Nie wiem. - Wzięła z łóżka miotacz z kaburą i założyła. - Ale sądzę, że rozmowa
z głównym mechanikiem Towarzystwa Brathflena i sprawdzenie, jak u nich wygląda
problem awarii, może mi sporo wyjaśnić. Dla mnie awaria to przerwany drut, a nie
wykonanie ciągu określonych, choć zupełnie nieoczekiwanych czynności. Może jestem
staroświecka...
- To jest nas dwoje, bo dla mnie to też nie awaria.
- Miłe. Chcesz się przejść? Han zawahał się.
- Jeśli mamy się stąd szybko wynieść, to wolę przespacerować się do „Żądzy
Dżungli" i pogawędzić z Branem Kempie. Ruszysz się, Chewie?
Pytanie miało całkiem wyraźny powód: ostatnim razem, gdy Artoo pokonał Woo-
kiego w jakiejś grze, konsoleta wyleciała za okno, a robot omal nie poleciał za nią. A
teraz Chewie też zdecydowanie nie wygrywał.
- Może coś wiedzieć o tym jak, kiedy i dlaczego Nubblyk stąd prysnął i czy zrobił
to swoim statkiem. Nie masz chyba zamiaru zabrać go ze sobą? - Pytanie dotyczyło
Artoo, jako że wszyscy znaleźli się w salonie.
Leia zawahała się - właśnie miała zamiar, bo robiła to odruchowo, ale to do niej
Artoo strzelał niecałe dwanaście godzin temu...
Han sprawdził swój blaster, co robił zawsze przed wyjściem. Fakt, że pół godziny
wcześniej też go sprawdzał po czyszczeniu, nie miał najmniejszego znaczenia. - Radzę
ci go zostawić i nie ruszać ogranicznika, dopóki nie sprawdzi go uczciwy majster, bo
do tutejszych speców od opiekaczy jakoś nie mam zaufania.
Chewbacca warknął urażony.
- Przecież nie mówię o tobie, Chewie. Zrobiłeś doskonałą robotę składając go do
kupy: jakby mu wsadzić silnik, to pewnie by poleciał...
W trójkę wyszli przed drzwi. Han cmoknął żonę w policzek, ta pomachała mu i
poczekała, aż obaj znikną we mgle, po czym wróciła do domu i podeszła do robota
stojącego obok wyłączonej konsolety rozrywkowej.
- Artoo?
Automat bujnął się w przód wysuwając środkową „nogę" i gwizdnął pytająco, ob-
racając kopułkę tak, by czerwone oko czujnika optycznego spoglądało w jej kierunku.
Niejednokrotnie zastanawiała się, jak ona sama wygląda w cyfrowej świadomości, ale
nigdy dotąd nie udało jej się znaleźć na to pytanie odpowiedzi.
- Nie możesz mi powiedzieć, co się stało? Żałosny gwizd błagający o zrozumienie.
- Ktoś kazał ci to zrobić? Jakoś cię zaprogramował? Aż go zatrzęsło przy próbie
odpowiedzi.
- Już dobrze. - Leia pogłaskała go po kopule. - Niedługo wyniesiemy się stąd, a
wtedy obejrzą cię najlepsi fachowcy floty. Posłuchaj... wrócę...
Desperacki, przeczący gwizd mógłby obudzić umarłego.
Zaufaj intuicji - Luke powtarzał jej to do znudzenia na wiele sposobów, odkąd za-
czął ją uczyć posługiwania się Mocą. Wychowano ją, by ufała wiedzy i umysłowi, toteż
zdanie się na uczucia czy nieokreślone przeczucia nie było dla niej łatwe, choć wielo-
krotnie przekonała się, że Luke ma rację. W tej chwili prawie słyszała jego głos, tak
Barbara Hambly
185
jakby stał obok robota, który mniej niż dwanaście godzin wcześniej próbował zabić ją i
Hana.
Gdyby Han wiedział, co myśli, pewnie byłby wściekły.
Ale to właśnie Han okazał się największym tryumfem zasady Luke’a. Przestała się
wahać i z torby z narzędziami, którą Chewbacca odruchowo wszędzie ze sobą nosił,
jeśli oddalał się na dłużej od statku, wyjęła urządzenie do zdejmowania sworzni ogra-
niczników. Za pomocą tego przemyślnego narzędzia wyjęcie bolca było kwestią chwili.
- Idziemy - oznajmiła - przy okazji niech cię tam obejrzą specjaliści.
Na wszelki wypadek nie dodała, że ma nadzieję, iż nie pożałuje tej decyzji.
I również na wszelki wypadek nie poszła skrótem przez ogród, ale ulicą przez ry-
nek. Mgła była tu najrzadsza, a bliskość innych mieszkańców planety znacznie popra-
wiała samopoczucie. Szybko też stara część miasta została z tyłu ustępując miejsca
nowej, zbudowanej wyłącznie z białych prefabrykatów poskładanych w bloki dla pra-
cowników kompanii owocowych. Budynki były nowe, ale w tym klimacie każda naj-
mniejsza szczelina czy poziomy kawałek miejsca były już obrośnięte pnączem, mchem
albo krzewami. Przelotnie zastanowiło ją, jak wyglądało miasto, gdy zamieszkiwali je
tylko Mlukowie, uprawiający niewielkie poletka przy masywnych, kamiennych domo-
stwach i uzupełniający dietę polowaniami na lodzie.
Na pewno nie było tyle oparów, bo nie było kopuły. Wilgotność też musiała być
mniejsza, a ogrody nie rozciągały się tak daleko, za to wokół ciepłych strumieni musia-
ła rosnąć puszcza, a samo dno doliny stanowiło bagno z gejzerami i wylotami gazów,
bogate w minerały, których przestarzałe zakłady nie były w stanie przerobić.
Słowem, prawdziwy raj dla kogoś tak lubiącego gorąco, rośliny i swoiste piękno
przyrody jak Ho'Din. Przypomniała sobie wizję Pletta, wysokiego i giętkiego, o prawie
białych szypułkach porastających głowę i o łagodnej twarzy. Jego oczy miały ten sam
wyraz co Luke'a, gdy wrócił po zakończeniu służby u klona Imperatora. Ciekawe, dla-
czego właśnie to miejsce wybrał i właściwie po co przybył - najlogiczniejsze było, że
szukał schronienia, by odpocząć i zregenerować siły.
Z drugiej strony pełno było w galaktyce zupełnie nie zbadanych systemów i nie
zasiedlonych planet. Jeśli współrzędne nie były zapisane w czyimś komputerze, to dane
miejsce po prostu nie istniało... Roganda na przykład mogła się o nim dowiedzieć od
kogoś na dworze i zapewne tak było, choć to wyjaśnienie jakoś nie do końca Leii pa-
sowało...
Co do Pletta, to była jeszcze jedna intrygująca kwestia: jak przyjął inwazję cał-
kiem sporej, jak wynikało ze słów Nichosa, bandy smarkaczy, którzy na pewno nie
stanowili pomocy w eksperymencie, za to stanowili gwarantowany kres spokoju.
Leia w tej sprawie nie miała cienia złudzeń - po roku wychowywania pary przed-
siębiorczych pociech Jedi, do których potem dołączył trzeci, doskonale zdawała sobie
sprawę, do czego są zdolne. A tu zjawiło się ich znacznie więcej i to w różnym wieku.
Mieli własne zainteresowania, priorytety i przywódców oraz przekorę, dzięki której
ostrzeżenia czy zakazy rodziców były najczęściej teorią. Nawet jeśli dotyczyły czegoś
tak obrzydliwie groźnego jak krecze...
Nagle stanęła słysząc w uszach słowa Nichosa...
Dzieci Jedi
186
„Starsze dzieci... Lagan Ismaren i Hoddas Umgil..."
LAGAN ISMAREN!
To było to, czego od dłuższego czasu nie mogła sobie przypomnieć. To musiał być
brat Rogandy - wiek się zgadzał: kilka lat starszy od Leii i młodszy od Nichosa. Ro-
ganda była na tyle duża, żeby zapamiętać świat, w którym dorastała, a to oznaczało, że
miała w sobie krew Jedi i musiała władać Mocą.
Palpatine z pewnością wiedział o zdolnościach własnej konkubiny, która w dodat-
ku miała silną pozycję na dworze.
A to z kolei znaczyło, że kłamała i to nie tylko na temat swojej pracy tutaj, ale
kłamała cały czas - wszystko, co powiedziała, całe jej zachowanie w alejce było grą i
oszustwem tak obliczonym, by wzbudzić żal i wykorzystać współczucie Leii.
Skoro dysponowała Mocą, Imperator wykorzystywał to, na pewno jednak nie słu-
żyła jego gościom do zabawy.
Leia ocknęła się i zawróciła z powrotem do starej części miasta, nie przestając in-
tensywnie myśleć. Postanowiła złapać wpierw Hana, potem skontaktować się z Ackba-
rem, a w końcu sprawdzić, czy wydruki zawierają listę nowo przybyłych z roku, w
którym zginął Palpatine. Plan był dobry, ale nie udało się go zrealizować, bowiem gdy
mijała wylot uliczki, przy której mieszkała Roganda, ujrzała niespodziewanie dwie
znajome postacie kierujące się ku ogrodom: lorda Drosta Elegina i doktora Ohrana
Keldora.
Ponieważ znajdowała się na rynku, udanie zainteresowania najbliższym straganem
nie stanowiło problemu. I spróbowała wyostrzyć zmysły – wysłać je jak to określał
Luke. Usiłował ją tego nauczyć w krótkich przerwach, kiedy nie musiała być ani matką,
ani dyplomatką, co i tak sprowadzało się do gorączkowych starań, by Nowa Republika
się nie rozpadła, a jej dzieci nie rozebrały See-Threepia na czynniki pierwsze. Coś z tej
nauki pozostało, gdyż usłyszała ludzi, oddechy i głosy... zbyt jednak słabe i odległe, by
cokolwiek zrozumieć.
Obaj prawie natychmiast zniknęli we mgle, ruszyła więc za nimi, a raczej obok
nich, gdyż poszła sąsiednią uliczką, kierując się zmysłami, by ich nie zgubić. Artoo
posłusznie potoczył się za nią. Uliczka, którą wybrała, dochodziła pod kątem do tej,
którą szli tamci, więc miała okazję im się przyjrzeć, gdy mijali skrzyżowanie.
Nie pomyliła się.
Drost Elegin stał się lekko szpakowaty, ale rysy i zachowanie pozostały takie same
jak wówczas, gdy jako niepoprawny playboy przodował na dworze w pojedynkach,
hazardzie i romansach, co dokładnie relacjonowała gazeta dworska. Nazywał ją wtedy
Madame Senator albo Panną Niezbywalnych Praw i jedynie pozycja, jaką jego brat
osiągnął we Flocie Imperialnej, wielokrotnie ratowała go przed konsekwencjami nie-
których wyczynów. No i naturalnie wpływy rodu. Nikt, kto raz zobaczył tę twarz o
drapieżnych rysach, nie mógł się pomylić w identyfikacji.
Ohran Keldor... ponownie poczuła na ciele gorące igły. Studiowała jego twarz na
holoprojekcjach tak długo, że zaczął jej się śnić po nocach. Zawsze przy pulpicie og-
niowym Gwiazdy Śmierci, choć naturalnie to nie on wyzwolił wiązkę, która zniszczyła
Alderaan.
Barbara Hambly
187
Ohran Keldor, Nasdra Magrody, Bevel Lemelisk, Qwi Xux, chociaż ta była bar-
dziej ofiarą niż katem...
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że chodziło tu o coś innego niż o ukrywają-
cą się kobietę.
Mgła otuliła obu mężczyzn, gdy zagłębili się w ogród, a odgłosy automatów
ogrodniczych skutecznie maskowały dźwięki wydawane przez Artoo. Przez moment
zastanawiała się, czy jakikolwiek android należący do głównego projektanta autosys-
temów Gwiazdy Śmierci zachowywał się kiedykolwiek jak tutejsze automaty.
Jakoś w to mocno wątpiła.
Teren zaczął się wznosić, a mgła zgęstniała, powoli przekształcając się w solidną,
ciemną płaszczyznę przed nimi - ścianę doliny obrośniętą pnączami. Nie ulegało wąt-
pliwości, gdzie się kierują-ku windom prowadzącym do hangarów, gdzie parkowały
śnieżne pojazdy. Albo mgła lepiej przenosiła głosy, albo bliskość ściany je wzmocniła,
w każdym razie zdołała usłyszeć fragment rozmowy:
- To wygląda na zbędnie długą i zimną trasę prowadzącą naokoło. - Był to aksa-
mitno-spiżowy głos Elegina, któremu wszystkie kobiety na dworze wierzyły, gdy mó-
wił, że tylko je kocha. - Jeśli tunele łączą się z tym przemytniczym lądowiskiem.
- Im mniej osób zna drogę z miasta, tym lepiej. Dotyczy to także pana, milordzie -
dodał Keldor pospiesznie, by słowa nie zostały uznane za obraźliwe. - Teraz, kiedy
pokazała się Organa, nie wiadomo, kto może obserwować...
Ciąg dalszy wypowiedzi uciął syk zamykanych drzwi windy.
Przyspieszyła kroku i szybko dotarła do niewielkiego, kopulastego budynku z
permabetonu, przylepionego do zbocza i zaopatrzonego w zwykłe zielone drzwi ze
sturdplastu - materiału przeznaczonego jedynie do powstrzymywania drobnych zwie-
rząt i wilgoci. Nawet przy minimalnej koncentracji bez trudu usłyszała przytłumiony
brzęczyk windy i pytanie Elegina:
- To daleko?
Odpowiedzi już nie słyszała, ale i tak odczekała pełne dwie minuty przed wsunię-
ciem karty w zamek.
Ku swej uldze stwierdziła, że bunkier jest pusty - co prawda powinien być pusty,
ale lata spędzone w Rebelii nauczyły ją zdrowej dozy pesymizmu. Wcisnęła klawisz
przywołujący windę i rozejrzała się. W ścianie była szafka z metalowymi drzwiami, a
w niej kilka szarych kombinezonów, jakie noszą mechanicy. Wybrała najmniejszy,
przeznaczony dla człowieka i włożyła, z kieszeni innego wyciągnęła czapkę z daszkiem
i schowała pod nią włosy.
Skoro Elegin pytał o odległość, którą Keldor znał, to znaczyło, że dopiero co przy-
leciał. Ciekawe, ile czasu tu już był i z kim Elegin miał się tu spotkać: z pozostałymi
amatorami niespodziewanych wakacji?
Drzwi windy otworzyły się, Leia weszła, a robot wtoczył się za nią. Na panelu
znajdowały się tylko dwa guziki: góra i dół. Nacisnęła drugi i otwarła klapę w korpusie
robota maskującą jedną z kilku skrytek, jakich standardowy Artoo nie posiadał, i wsu-
nęła do niej miotacz wraz z kaburą. Robot przeważnie był nienagannie czysty, jednak
Dzieci Jedi
188
dzisiejsze naprawy pozostawiły na nim sporo sadzy i smarów, które uczciwie rozsma-
rowała sobie po twarzy i dłoniach.
Po chwili namysłu wyjęła miotacz ze schowka i z kabury i umieściła go w obszer-
nej kieszeni kombinezonu, a kaburę włożyła do schowka. Lepiej być przygotowanym
na najgorsze...
Elegin i Keldor, tak jak się spodziewała, właśnie wkładali izolowane kombinezony
termiczne, gdy winda zjawiła się w hangarze. Słysząc brzęk odwrócili się, ale widok
postaci w kombinezonie mechanika w towarzystwie astromechanicznego robota był w
pobliżu pojazdów tak normalny, że zignorowali go zupełnie i spokojnie wsiedli na po-
kład najmniejszego lodołaza. Pojazdy te były zbudowane podobnie jak automaty
ogrodnicze, czyli miały kabinę umieszczoną niczym odwłok pająka w środku tuzina
mocnych nóg, zdolnych zarówno do wspinaczki po nierównym terenie, jak i do porząd-
nego zakotwiczenia się w lodzie podczas zawiei.
Leia podeszła do metalowych szafek stojących pod tylną ścianą i poczekała na
dźwięk oznaczający otwarcie wrót hangaru. Gdy te zamknęły się z powrotem, a tempe-
ratura osiągnęła odpowiedni poziom, odetchnęła z ulgą. Następnie otworzyła panel w
obudowie, wyjęła z kieszeni parę izolowanych drutów i podłączyła je, tak jak jej to
kiedyś Han pokazał, do zacisków w korpusie Artoo.
- No, ślicznie - oceniła własne rękodzieło. - Teraz zobaczymy, jaki z ciebie wła-
mywacz...
Dopiero w czwartej szafce znalazła odpowiedni termiczny kombinezon, choć są-
dząc po rękawicach był przeznaczony dla Bitha. Ustawiła temperaturę i mieszankę
tlenową na odpowiednim dla człowieka poziomie i włożyła ubiór, starannie sprawdza-
jąc, czy jest szczelny. W hangarze było kilka skuterów typu Ikas-Adno, ale z żalem
zmuszona była z nich zrezygnować - napęd grawitacyjny zapewniał dużą szybkość, nie
zapewniał jednak stabilności, niezbędnej przy takich wichrach jak szalejące po lodow-
cu. Wybrała starego, ale solidnego Mobqueta na szerokich, trapezoidalnych gąsieni-
cach, głównie z uwagi na niewielki silnik, który nie powinien zostać wykryty przez
przenośny detektor, będący, jak sądziła, w posiadaniu Keldora.
Za pomocą kilku starych desek zrobiła pochylnię, po której robot wjechał do wnę-
trza, wsiadła i zamknęła kabinę.
- No to zobaczymy, co się faktycznie dzieje na tej planecie -stwierdziła otwierając
drzwi hangaru pilotem, w który wyposażono każdy pojazd.
Ustawiła współrzędne namiaru, sprawdziła, czy Artoo podłączył się do pokłado-
wego komputera, i wyjechała na zamarznięty teren, skuty wieczną zimą od pięciu tysię-
cy lat, kierując się po śladach, których jeszcze nie zdążył zasypać śnieg.
Barbara Hambly
189
R O Z D Z I A Ł
16
„W pewien sposób, księżniczko, jesteś odpowiedzialna za wybór celu..."
Nadal go widziała - wysoki, wychudzony i blady niczym wypłowiała kość, o twa-
rzy przypominającej trupią czaszkę nad zielonkawym mundurem. A za nim błękitno-
zieloną tarczę Alderaanu na tle aksamitnej czerni przestworzy.
Lód bił o pancerną owiewkę, wicher kołysał nisko zawieszonym pojazdem niby
dłoń olbrzyma, ale powoli posuwali się przez bezkresną białą powierzchnię, nad którą
szalała zawieja. Leia ostrożnie kierowała pojazdem i pilnowała świateł pozycyjnych
śledzonej maszyny. Ale robiła to odruchowo, bo jej świadomość była z powrotem na
Gwieździe Śmierci podczas ostatniego spotkania z moffem Tarkinem.
Czy faktycznie była odpowiedzialna?
Znała Tarkina i wiedziała, że nienawidził Baila Organy. Tarkin orientował się, że
Alderaan jest jednym z ośrodków opozycji, i podobnie jak jego ukochany Imperator,
uwielbiał wmawiać wszystkim, że odwet, jaki nastąpił, miał miejsce wyłącznie z winy
ofiar.
Po masakrze w sektorze Atravis stwierdził: „Mogą winić jedynie siebie".
Było oczywiste, że jako wojskowy chciał jak najszybciej wypróbować nową broń,
by sprawdzić jej skuteczność i opisać ją Imperatorowi.
W głębi duszy wiedziała, że dawno wyznaczył sobie za pierwszy cel właśnie Alde-
raan. Ale w snach była za to nadal odpowiedzialna.
Światełka z przodu zachowywały się niczym banda pijanych świetlików, ledwie
widocznych w zapadającym zmierzchu i zadymce.
Miejscami z lodu wystawały wypolerowane przez wiatr skały, w innych poszarpa-
ne zwały lodu wyrzeźbione w niesamowite kształty. Dwukrotnie napotkali szczeliny,
których szafirowe głębie sięgały dalej niż wzrok. Lodołaz zdołał przejść nad nimi, Leia
musiała je objechać tracąc setki metrów i czas, póki nie zwęziły się na tyle, by zaryzy-
kować przejazd ponad pustką. Potem z powrotem wzdłuż krawędzi z nadzieją, że ślady
nie będą do reszty zasypane.
Ohran Keldor był jednym z konstruktorów Gwiazdy Śmierci, był na jej pokładzie,
gdy zniszczyła Alderaan i obserwował to. I żył nadal... Wybaczyła, może nie do same-
go końca, ale wybaczyła Qwi Xux, gdy zobaczyła reakcję tamtej na efekty, jakie przy-
Dzieci Jedi
190
niosły jej umiejętności. Trudno było uwierzyć, że jako główny konstruktor czegoś tak
skomplikowanego mogła być jednocześnie tak naiwną, by wierzyć w zapewnienia Tar-
kina, że ma to być urządzenie górnicze, ale nie ulegało wątpliwości, że chcąc osiągnąć
cel, moff Tarkin trzymał ją w dobrze przemyślanym i jeszcze lepiej wykonanym labi-
ryncie kłamstw, oszustw i półprawd.
A gdy dowiedziała się prawdy, miała odwagę zrobić to, co zrobiła, a na co niewie-
lu by się zdecydowało.
Keldor, Lemelisk i inni, których nazwiska zebrał ruch byłych obywateli Alderaa-
nu, doskonale wiedzieli, co robią i byli obecni przy próbie generalnej. Potem odlecieli
na Caridę, gdy Gwiazda Śmierci wyruszała na pierwszą misję bojową.
A teraz Keldor był tu.
Podobnie jak Elegin, którego obecność sugerowała, że pozostali „urlopowicze", od
dawna rządzący ludzkimi czy humanoidalnymi mieszkańcami podbitych przez przod-
ków planet niczym feudalni władcy, byli tu także. Wszyscy nienawidzili Senatu i Re-
publiki, podobnie zresztą jak Imperatora, któremu pomagali tyle, ile musieli, jedynie z
obawy, by nie zmienił siłą istniejącego stanu rzeczy.
Drub mówił coś, że jacyś oni się zbierają...
Teraz zaczynało mieć to sens: zbierali się wokół Rogandy, eks-konkubiny Impera-
tora pochodzącej z rodu Jedi. Pytanie tylko, wokół kogo jeszcze?
W zadymce rozbłysło nagle błękitne światło i zgasło prawie natychmiast, ale świa-
tła lodołaza skręciły w tamtym kierunku.
- Masz namiar, Artoo? - wrzasnęła do interkomu.
Potwierdzający ćwierkot był ledwie słyszalny, ale przyrządy wskazywały, że
zmienili kurs. Wiatr, który uderzył w nich, ledwie oddalili się od lodowego wypiętrze-
nia, także o tym świadczył.
Swoją drogą dziwne, że dotąd nikt nie sporządził mapy okolic z zaznaczeniem lą-
dowisk. Warunki atmosferyczne i jonizacja powietrza wykluczały co prawda klasyczną
metodę skanowania z dużej wysokości, ale geotermiczne prześledzenie tuneli przy uży-
ciu sprzętu naziemnego było wykonalne. Tyle że niełatwe, co uświadomiło jej kolejne
szarpnięcie, gdy pojazd znalazł się u podnóża lodowego wypiętrzenia. Po krótkiej, ale
zaciętej walce z naturą i systemem sterowania udało się jej minąć pułapkę, a potem
zobaczyła przed sobą światła.
Czym prędzej cofnęła pojazd pod osłonę zbocza i wysiadła.
Wiatr prawie zwalił ją z nóg, a zimno od razu zrobiło się odczuwalne, mimo iż
kombinezon przeznaczony był do temperatury niższej niż ta, w której zamarzał alkohol.
Gdy wdrapała się na niewysokie lodowo-skalne wzniesienie, wiatr jakby na zamówie-
nie na moment ustał, dzięki czemu mogła obejrzeć cel wyprawy.
To już nie było lądowisko.
Zamiast zwykłego bunkra z permabetonu, pomyślanego jako nie rzucający się w
oczy przystanek obok powstałego na skutek eksplozji lądowiska, stały niskie, czarne
ściany konstrukcji określanej przez wojskowych mianem wiecznego hangaru otoczone-
go nowym silnym polem magnetycznym. Do starego bunkra dobudowano nowe, także
z czarnego, wojskowego materiału, który doskonale zlewał się ze skałami dochodzą-
Barbara Hambly
191
cymi z jednej strony do budynków. Gdyby nie osłona pola, w przeciągu paru godzin
całość zniknęłaby pod śniegiem.
Zaklęła cicho pod nosem - zwyczaj zapożyczony od pilotów z jednostki Wedge'a
Antillesa - i ostrożnie zeszła w dół, co i tak nie uchroniło jej od zjechania na śliskim,
mokrym śniegu. Desperackie popiskiwania robota świadczyły, że i on miał problemy,
ale utrzymał równowagę.
Zamieć zaczęła się na nowo, toteż nie bojąc się wykrycia ruszyła ku bazie. Droga
nie była daleka, ale w tych warunkach trwała dłużej, niż się spodziewała. Przy okazji
dostrzegła ślady świadczące, że coś wylądowało w ciągu ostatnich paru godzin i zostało
umieszczone w hangarze. W końcu dotarła do bocznych drzwi jednego z bunkrów,
które jak wysondowała były puste, i Artoo ponownie miał okazję popisać się talentem
włamywacza. Poszło mu nad wyraz sprawnie i oboje znaleźli się wewnątrz. Po za-
mknięciu drzwi cisza i spokój były prawie bolesne.
Zdjęła hełm, rozpuściła włosy i odetchnęła, co wywołało obłoczek pary mimo pra-
cującego ogrzewania. Uchylone drzwi prowadziły do krótkiego przejścia wiodącego do
hangaru, toteż skorzystała z okazji i wyjrzała. W hangarze stał ulubiony środek trans-
portu lokalnej arystokracji, prawdę mówiąc nie tylko lokalnej -jacht klasy Mekuun
Tikiar, smukły i groźny niczym powietrzny drapieżnik, od którego wziął swoją nazwę.
Dwóch członków załogi... Oparła się o ścianę ogniskując umysł i Moc. Oglądają
mecz, bo się podłączyli na krótko do anteny satelitarnej ...
Aha, Pancerniki znowu przegrywają.
Uspokojona rozejrzała się po pomieszczeniu, do którego w drugą stronę prowadził
korytarzyk. Był to magazyn pełen skrzyń o ciemnozielonej barwie i rozmaitej wielko-
ści, pozbawionych jakichkolwiek napisów. Za to na każdej był znak wytwórcy i numer
katalogowy. Mekuuńskie działa plazmowe i ciężkie karabiny laserowe, seinarskie
działka jonowe i ręczna broń - miotacze i blastery. Do tego ogniwa energetyczne typu
Scale-50 przeznaczone do zasilania systemów uzbrojenia mniejszych, starszych maszyn
TIE: kanonierek, a także mniejsze, typu C, B i Scale-20 do blasterów. Wszystko w
ilości hurtowej.
Nic dziwnego, że Jevax stracił łączność z BotUn, tam musiały lądować oddziały,
których sprzęt tu widziała. Korytarz ponownie spełniał swoje zadanie i ponownie wła-
dze nic o tym nie wiedziały. Tyle tylko, że tym razem władze były po jej stronie... A
przerwy w łączności między dolinami zdarzały się tak często, że może minąć i tydzień,
nim ktoś się tym zainteresuje i zacznie sprawdzać...
- Nagrałeś wszystko? - spytała nakładając hełm i przygotowując się duchowo do
drogi powrotnej.
Odpowiedziało jej stłumione piknięcie.
Gdyby nie robot, nie dotarłaby do pojazdu, tak zwiększyła się siła wiatru, ale po
nieskończenie długim, jak jej się zdawało, marszu, znaleźli się wewnątrz i Leia nie była
w stanie zebrać myśli.
Keldor był ostatnim projektantem imperialnej floty...
Dzieci Jedi
192
Ściągnięto go tu, by zaprojektował nową broń? Mało prawdopodobne. Coś takiego
stosunkowo łatwo wykryć, poza tym jest to przedsięwzięcie niezwykle kosztowne i ani
arystokracja, ani towarzystwa nie zaryzykowałyby ogromnych sum. Znacznie bardziej
prawdopodobne było, iż potrzebny był jako konsultant do czegoś starszego, być może
sprzętu Jedi, który Nubblyk i Drab systematycznie rozbierali i przemycali poza planetę.
Może i bardziej prawdopodobne, ale instynkt podpowiadał Leii, że chodziło o coś inne-
go.
Coś większego.
Coś, co warte było zabójstwa Stinny i co musiało mieć związek z jej specjalnością,
inaczej nie obawialiby się, że jakaś luźna informacja spowoduje, że zorientuje się, o co
chodzi i zawiadomi władze Nowej Republiki o konkretnym niebezpieczeństwie.
Czarny masyw skalny, do którego przylegała baza, tworzył pułapkę wietrzną na
wschód od hangaru, przez co nikt nie był w stanie wyśledzić z powietrza wejścia do
tunelu. Gdyby nie zasypywane przez śnieg ślady lodołaza, ona też nie byłaby w stanie
go odszukać. A tak walcząc z wiatrem i sterami dotarła do celu, czyli do niewielkiego
bunkra z permabetonu i leżącej tuż za nim jaskini. Tutaj niczego nie dobudowano i nie
unowocześniono - wszystko wyglądało, jakby było od lat opuszczone; oprócz parkują-
cego w jaskini pojazdu na pajęczych nogach.
To się nazywa zaufanie do wspólników - gotowa była się założyć, że z miasta
można się tu bez kłopotu dostać tunelami. Naturalnie jeśli się znało drogę i miało broń.
Ostrożnie cofnęła maszynę za skały i wysiadła. Na szczęście wiało tu znacznie
słabiej dzięki skalnej ścianie, ale i tak z ulgą powitała podmuch gorącego powietrza,
gdy Artoo otworzył starym sposobem drzwi do bunkra. Oboje weszli tam pospiesznie, a
robot zasunął za nimi podwoje. Kolejna partia skrzyń o znajomej barwie i z oznacze-
niami Mekuuna, Seinara, stoczni Kuat Drive - wytwórni silników, Pravaat - konsorcjum
z systemu Celanona specjalizujące się w produkcji mundurów. Słaby blask bateryjnych
paneli jarzeniowych wystarczył, by dostrzec świeże ślady na posadzce - ciągnięto coś
ciężkiego, a plamy smaru świadczyły, że robiły to ciężko zużyte androidy.
Ostrzeżenie Druba zaczynało nabierać coraz groźniejszej wymowy.
Na podłodze widać też było pięć rodzajów odcisków, z których nie całkiem stop-
niał śnieg - wszystkie prowadziły do windy i cztery należały do ludzi, a ostatni do Ro-
dianina albo Sullustanina: wielu członków rady nadzorczej Seinar należało do tej pła-
skonosej rasy.
- Artoo - powiedziała cicho. - Chcę sprawdzić, czy ten tunel łączy się z systemem
tuneli pod Plawal, ale jeśli znajdziemy się w jakichkolwiek kłopotach, twoja nadrzędna
komenda brzmi: dotrzeć do Hana i zdać mu relację z tego, co dziś widzieliśmy. Podaj
mu współrzędne i wszystko inne. Ta komenda ma pierwszeństwo przed zwyczajową o
ochronie mojej osoby. Rozumiesz?
Robot pisnął i skierował się do windy.
A Leia zajęła się sprawą dozbrojenia się. Krótkie acz konkretne przeszukanie
skrzyń dało jej miotacz ognia, półautomatyczny karabinek laserowy i paraliżującą
włócznię, którą nauczyli ją posługiwać się na przyspieszonym kursie chłopcy z plutonu
Barbara Hambly
193
ochrony sztabu na Hoth, gdy wyglądało, że nie zdążą uciec przed wejściem szturmow-
ców.
I także podeszła do windy, gdzie czekał Artoo.
Sądząc z opisu Hana oraz z faktu, że Roganda spędziła tu część dzieciństwa, Leia
była przekonana, że tunel, w którym się znalazła, łączył się z kryptami pod domostwem
Pletta, choć nie miała pojęcia, co było w nim ukryte.
Tunel przez długi odcinek był zwykłą, wykutą w skale drogą, miejscami rozsze-
rzającą się, gdy biegł korytami dawno wyschniętych, podziemnych strumieni. Wygła-
dzono jedynie podłogę, by umożliwić przejazd androidom transportowym, dla których
zbudowano rampy i podwyższono wysokość tunelu. No i poprzerzucano solidne mostki
nad wszystkimi szczelinami. Ściany zostały w stanie surowym - bądź co bądź było to
przejście handlowe, nie turystyczne.
Dopiero po długim odcinku zaczęły się rozgałęzienia i skrzyżowania z innymi tu-
nelami oraz pieczary, czasem pełne duszących oparów, czasem mgły z kraterów peł-
nych gorącego błota. Tu zaczęła iść wolniej, wytężając zmysły i pomagając sobie Mo-
cą, by wyczuć ślady pięciu osób, za którymi szła. Ulica Malowanych Drzwi, gdzie, jak
twierdziła, mieszkała Roganda, dochodziła do półki skalnej, na której stał dom Pletta, a
przed zainstalowaniem kopuły w dolinie regularnie szalały burze. Stąd wzięło się wła-
śnie zamiłowanie Mluków do budowy podziemnych przejść, które później wykorzystali
i rozszerzyli przemytnicy. Większość starych budynków połączona była podziemnym
labiryntem i choć nie wszystkie domy przy tej uliczce stały na starych fundamentach,
gotowa była się założyć, że zamieszkany przez Rogandę stał.
Nadal nie dawało jej spokoju pytanie, dlaczego Roganda wróciła tu po śmierci Im-
peratora... Rozmyślania przerwał jej chrobot pazurów i przyspieszone sapanie. Wyczuła
je, zanim Artoo gwizdnął ostrzegawczo, tak ściszając sygnał, by był ledwie słyszalny.
Jednakże w plątaninie tuneli, jaskiń, magazynów wydrążonych w skałach, ramp i klatek
schodowych prowadzących w górę i w dół nie mogła określić, z której strony zbliża się
niebezpieczeństwo. Wiedziała jedynie, że zbliżało się z oddali i to szybko.
- Prawdopodobnie prowadzi ich węch - powiedziała cicho. -A komuś, kto tu żyje,
światło nie jest potrzebne, więc może się przydać na... zaświeć, Artoo.
Robot ledwie zdążył wykonać polecenie, czyli zmienić się w choinkę, bo zapalił
wszystko co mógł na swej obudowie oraz wysunął reflektor na wysięgniku, gdy na-
pastnicy ich dopadli.
Rodianin, człowiek i dwóch Mluków- a raczej istoty, które kiedyś należały do tych
ras. Leia miała w dłoni paraliżującą włócznię - broń nie tak groźną jak miecz świetlny,
ale w rękach kogoś wyszkolonego równie niebezpieczną. A ona była wyszkolona, o
czym przekonał się Mluk przecięty od szyi do mostka. Nie czekając, aż zwali się na
ziemię, przeniosła uwagę na Rodianina, którego zardzewiałe żelastwo zdążyło rozciąć
rękaw jej kombinezonu i zadrasnąć skórę. W napastnikach nie było śladu jakichkolwiek
uczuć, choćby strachu czy poczucia niebezpieczeństwa. Rodianin padł z rozwaloną
głową, a człowiek wyrwał jej broń nie zważając, że rozcina sobie przy tym dłoń do
kości. Ledwie zdążyła złapać miotacz ognia i nacisnąć spust. Zapalili się jak pochodnie,
a mimo to nadal atakowali, dopiero celne strzały z lasera położyły temu kres. Wściekła
Dzieci Jedi
194
i przerażona równocześnie, podniosła paraliżującą włócznię, gdy rozbrzmiało kolejne
ostrzeżenie robota.
Z mroków wypełzły krecze i natychmiast zajęły się rozszarpywaniem ciał zabitych
i spijaniem ich krwi.
Z głębi tuneli - z tyłu, z boków, praktycznie z każdego kierunku rozległy się dzikie
wrzaski wzmacniane przez echo odbijające się od ścian. Nie trzeba było władać Mocą,
by zrozumieć intencje wrzeszczących...
Zabić! Zabić was wszystkich!...
Teraz ruszyła biegiem, a Artoo oświetlał drogę. Łukowaty portal w skale prowa-
dził do dużej jaskini o wygładzonych ścianach. Minąwszy ją wbiegła na wyłożone
drewnem schody. Drewno było pogryzione przez krecze, ale most przerzucony nad
gorącym strumieniem wydawał się mocny i solidny. Przebiegła po nim, minęła wejście
do kolejnego tunelu, ale posłuszna ostrzeżeniu Mocy, by tam nie wchodzić, skierowała
się ku innemu korytarzowi...
Z drzwi wypadło na nią coś wielkiego, kudłatego i śmierdzącego, toteż cięła odru-
chowo i potwór zwalił się u jej stóp w fontannie krwi. Przeskoczyła ciało, Artoo obje-
chał je burcząc jakieś inwektywy i powietrze wokół wypełnił chór wrzasków, ryków i
na wpół rozpoznawalnych obelg.
Niespodziewanie z lewej wyczuła schronienie. I to takie, jakiego od dawna szukała
i w którego istnienie także dawno przestała wierzyć. Bez wahania skręciła w tamtym
kierunku ku trzem wejściom, zwieńczonym wspólnym łukiem.
Przestronny korytarz pełen stalaktytów i cienkich zasłon złóż mineralnych formu-
jących się od szczelin w stropie. Trzy łukowato sklepione wejścia. Artoo oświetlił
środkowe i poczuła się tak jak w wieży, gdy widziała i słyszała rzeczy z innego czasu.
Dziecięce głosy.
Przejmująca obecność Mocy.
Weszła do środka i znalazła się w długim pomieszczeniu pełnym przedziwnych
sprzętów i urządzeń. Szklany zbiornik o ściankach grubych na kilka centymetrów, cał-
kiem pusty, jeśli nie liczyć cienkiej warstwy piasku na dnie.
Inny szklany zbiornik w kształcie cylindra, wysoki na metr i hermetycznie za-
mknięty, a zawierający jedynie szkielet liścia.
Kula z czarnego szkła wulkanicznego, złoty pierścień i szmaciana lalka leżące ob-
ok siebie na stole.
Cała tylna ściana zajęta była przez znajdujące się w idealnej równowadze urządze-
nie składające się ze sfer, pierścieni, prętów i dźwigni połyskujących w tajemnej zachę-
cie. Dwa inne urządzenia złożone z wiader, szybów i wypolerowanych, stalowych kul
równocześnie przyciągały, kusiły i kpiły ze zdolności umysłu monumentalną głupotą
potencjalnych reakcji łańcuchowych.
Szklana kula pełna różowozłocistego płynu, który zdawał się poruszać pod wpły-
wem drgań wywołanych jej krokami.
Dzieci tu były - ich radość i fascynacja przesiąknęły kamienne mury.
Nie wiedziała, kim były, ale odnalazła ich zabawki.
Barbara Hambly
195
Ostrożnie dotknęła szklanej kuli - gdy palce zetknęły się ze szkłem, molekuły
czerwieni oddzieliły się od różowego roztworu tworząc chmury. Ostrożnie - bo Luke
nigdy o czymś podobnym nie wspominał, choć było to śmiesznie łatwe... Siłą woli
rozdzieliła barwy tak, by złoty był na górze, a karmazyn na dole. Coś w karmazynie
skłoniło ją do przywołania Mocy... wśród molekuł barwy krwi kryły się kobaltowe.
Było ich niewiele, ale na cienki pas rozgraniczający wystarczyło.
Takich zabawek potrzebowały jej dzieci: Jacen, Jaina i Anakin, kiedy dorosną.
Większości nie mogła zrozumieć, choć wydawały się niesamowicie wręcz proste:
po co krąg z pustych pojemników o prostych ścianach i rozmaitej wielkości? Na czar-
nym blacie, na którym stały, pozostały ślady jakby wody... czy ich wzajemne położenie
na stole stanowiło część zagadki?
Do czego służyły metalowe sfery, dziwnie ciężkie i uszeregowane na regale we-
dług wielkości?
Zwisające z sufitu drążki, liny i uchwyty służyły do ćwiczeń fizycznych. .. na
pewno?
Było to miejsce, które Luke powinien zobaczyć.
Nic z tego, co widziała, nie było nawet wspomniane w holocronie ani w zapisach
uratowanych z wraku okrętu Jedi Chu'unthor. Może dlatego, że były to dla nich rzeczy
tak oczywiste, jak dla zwykłego człowieka alfabet czy tlen.
Nagle coś zwróciło jej uwagę - w cieniu między elementami największej zabawki
było coś... sięgnęła ostrożnie i wyjęła mały woreczek z czarnego plastenu pokryty py-
łem, którego zapach przypomniał j ej błękitnozieloną planetę będącą domem Tomli Ela
na planecie Ithor: yarrock.
Tego na pewno nie zostawili tu Jedi. A więc kto?
Stojący przy drzwiach Artoo gwizdnął ostrzegawczo.
Wrzaski pozbawionych umysłu strażników podziemia umilkły. Powietrze wydało
się gęstnieć, zapadać w sobie niczym roztwór przechodzący ze stanu płynnego w stały.
Moc. Potężna ściana ciemnej siły maskująca wszystko ciszą.
A potem z tej ciszy i mroku dało się słyszeć ciche skrobanie, a jakaś zmiana ci-
śnienia w gorącej atmosferze podziemi przyniosła falę smrodu przypominającą gigan-
tyczne szambo, od którego uniosły się jej włosy na karku.
- Wynosimy się stąd, Artoo! - poleciła wsuwając paczuszkę na miejsce i oboje
wybiegli do jaskini, przez którą płynął strumień. Robot oświetlił podłogę po drugiej
stronie i oboje zamarli - podłoga poruszała się. Czarne, lśniące kształty właziły jeden na
drugi przy akompaniamencie obrzydliwego skrobania i drapania chityny.
- Nie radziłabym tego, Wasza Wysokość.
W prowadzących na prawo drzwiach stała Roganda Ismaren w tej samej co po-
przednio białej sukni, a obok niej ubrany na czarno chłopak, podobnie jak ona drobnej
budowy i o kruczoczarnych włosach. Na pierwszy rzut oka widać było między nimi
duże podobieństwo.
Za nimi stali Keldor, Drost Elegin i jeszcze jeden mężczyzna, którego nie znała:
masywny, około pięćdziesiątki o twardych rysach i także ubrany na czarno.
- Artoo! - poleciła Leia nie odwracając się. - Idź!
Dzieci Jedi
196
Na znak Rogandy Elegin i ten trzeci ruszyli, by odciąć robotowi drogę do mostu.
Uniosła miotacz ognia.
- Och, proszę! - Chłopak nagle uśmiechnął się ironicznie i ostrzeżona tym zdążyła
odrzucić broń, nim zbiornik, rozgrzany niespodziewanie do czerwoności, eksplodował.
Na wszelki wypadek zrobiła to samo z laserem i złapała paraliżującą włócznię,
czując umysł chłopaka usiłujący wyrwać jej broń z ręki. Postawiła zasłonę Mocy i roz-
winęła ją na podobieństwo ściany między Artoo a zbliżającymi się ku niemu mężczy-
znami.
Elegin nacisnął spust miotacza, ruszyła ku niemu, zmuszając do cofnięcia się. Nie
mogła wyrwać mu z ręki broni, by nie osłabić własnej osłony - wtedy chłopak zrobiłby
z nią dokładnie to samo.
- Nie strzelaj, idioto! - ryknął nieznajomy, w ostatniej chwili uskakując przed ry-
koszetem.
- Przestańcie tracić czas! - odezwał się chłopak koncentrując spojrzenie kobalto-
wych oczu na robocie. - Wracaj tu! Natychmiast!
Artoo zdążył w tym momencie przejechać przez most i znajdował się o parę me-
trów od wylotu tunelu. Teraz słysząc polecenie stanął, z czego skorzystały krecze usiłu-
jąc się na niego wdrapać, co przy ich wielkości i jego gładkich bokach nie miało prawa
się udać.
- Wracaj! - powtórzył chłopak. - Nigdzie nie idziesz!
- Artoo, idź! - Leia przesunęła się w bok, by widzieć i robota, i obu przeciwników.
- Nie wygłupiaj się! - parsknął chłopak. - Skoro prawie go zmusiłem, żeby was
wysadził w powietrze, to myślisz, że nie wykona tak prostego polecenia? Każę mu
wjechać w wodę i będzie spokój, jak sobie zrobi spięcie. Otwórz wszystkie klapy tech-
niczne i wróć tu o półtora metra w lewo od swego poprzedniego kursu.
- Artoo!
Astromechaniczny robot zakołysał się i gwizdnął rozpaczliwie.
- Chodź tu! - polecił chłopak.
- Irek, odeślij krecze, a Garonnin załatwi...
- Nie! - warknął chłopak marszcząc brwi i nie odrywając wzroku od Artoo. - Kaza-
łem mu tu wrócić i nie wykonał polecenia! Masz tu przyjechać o półtora metra...
- Artoo, wykonaj polecenie, jakie ci dałam i wynoś się stąd! Robot podjechał ka-
wałek w tył, potem trochę w lewo, znowu kawałek w przód, ignorując przy tym ciemne
kształty, które usiłowały na niego wleźć i te, które rozgniatał poruszając się.
- Wracaj tu! - Opanowanie nagle zniknęło z głosu Irka. - Półtora... Artoo zrobił
małe kółko i skierował się do tunelu.
- Odeślij krecze! - Garonnin ruszył w stronę mostu, ale stanął widząc, jak Leia
unosi wibroostrze włóczni.
- Kiedy znajdzie się w tunelach, nie zdołamy go wyśledzić i złapać!
- Wykonaj moje polecenie! - wrzasnął Irek ignorując go zupełnie. - Wracaj!
- Wyobraź sobie schemat... - zaczęła spokojnie Roganda, ale nie dał jej skończyć.
- Wiem, co powinienem zrobić! Poprzednio działało... Artoo zniknął w wylocie
tunelu, zostawiając za sobą potrójny szlak rozjechanych ohyd i Irek ruszył za nim, ślepy
Barbara Hambly
197
i głuchy z wściekłości pomieszanej z niedowierzaniem. Leia bez trudu wyczuła, jak
koncentruje Moc i posyła ją wściekłym pchnięciem za robotem...
I przypomniała sobie Chewbaccę wśród zwojów drutu, grzebiącego we wnętrzu
robota.
- Odeślij krecze...
- Nie zawracaj mi głowy! - Irek odepchnął Garonnina i skierował się w stronę mo-
stu.
Leia zagrodziła mu drogę unosząc wibroostrze. Stanął, spojrzał na nią zaskoczony,
że ktoś ośmiela się sprzeciwić jego woli i Leia poczuła szarpnięcie Mocy, gdy spróbo-
wał wydrzeć jej rękojeść z dłoni, toteż wzmocniła chwyt i skoncentrowała wszystkie
siły i zdolności na przeciwniku.
Błękitne oczy, przypominające połyskiem szkło, rozszerzyła nagła furia i chłopak
sięgnął do pasa, odczepiając miecz świetlny o czarnej rękojeści. Równocześnie Leia
poczuła, że coś zaczynają dusić odbierając oddech... Nie trzymał miecza prawidłowo,
używając chwytu i postawy przeznaczonych do formalnego pojedynku, nie do walki.
Luke załatwiłby się z nim w dwie sekundy, ale ona nie była Lukiem...
Uaktywnił ostrze i zaatakował, a Leia zamarkowała cios w szyję, prześliznęła się
pod uniesionym ostrzem i prawie udało się jej odciąć mu nogi w kostkach. Gdyby nie
to, że desperacko walczyła o powietrze, udałoby się. W następnej sekundzie chłopak
runął do ataku wrzeszcząc wściekle...
- Irek! - krzyknęła Roganda. Krecze zaczęły włazić na most.
Leia poczuła osłabienie obręczy ściskającej jej szyję i zobaczyła, że paskudztwa
dotarły do środka mostu i kotłują się, jakby zatrzymała je niewidzialna bariera siłowa.
Dalej, przy wjeździe do tunelu, też się kotłowały pożerając ciała zmiażdżonych przez
Artoo.
- To jej wina! -Słychać było, że Irek jest zły. -Ona coś robi, tylko nie wiem co!
Przestało działać: ten robot powinien był wrócić na moją pierwszą komendę! Mówiłem
ci, że ten stary dureń powtarzał...
- Uspokój się i zamilcz, synu! - przerwała mu Roganda tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
I poskutkowało.
Najwidoczniej Irek, podobnie jak Leia, zrozumiał, że nie należy wszystkiego
ujawniać przy obcych.
- Lordzie Garonnin, lordzie Elegin - głos Rogandy stał się z powrotem słodki i
nieco bezradny, jak podczas rozmowy z Leią-cofnijcie się, proszę, i rozwiążemy ten w
sumie prosty impas. Irek, pamiętaj, by nie tracić cierpliwości i zawsze wybierać naj-
prostsze rozwiązanie. Wasza Wysokość...
Poczekała, aż obaj mężczyźni ją miną, obserwując przy tym Irka, który stał tuż
poza zasięgiem ostrza paraliżującej włóczni, spoglądając na zmianę to na Leię, to na
krecze.
- Racja - uśmiechnął się nagle. - Albo położysz broń, księżniczko, albo pozwolę
im przejść przez most. Zresztą nie wiem, czy i tak tego nie zrobić.
Cofnął się o krok i o ten sam krok zbliżyła się czarna fala.
Dzieci Jedi
198
- Irek! - W głosie Rogandy słychać było ledwie tłumioną furię. Leia także przeszła
o krok, ale doskonale wiedziała, że nie ma wyjścia: przy szybkości, z jaką potrafiło się
poruszać chitynowe ohydztwo, nie mogła zdążyć uciec, nie wspominając już o tym, że
nie miała pojęcia, dokąd miałaby uciekać, ani gdzie leżał obszar gwarantujący bezpie-
czeństwo przed kreczami. O ile taki istniał. Poza tym Elegin miał dość czasu, by przea-
nalizować sytuację i mierzył do niej z blastera, a cieszył się zasłużoną reputacją dobre-
go strzelca.
- A dlaczego by tego nie skończyć tu i teraz? - spytał niespodziewanie Irek. - Bez
niej Republika się rozsypie...
- Bez niej po prostu wybiorą nową głowę państwa - odparł cicho i nie kryjąc po-
gardy lord Garonnin.
I nie czekając minął Rogandę, kierując się ku Leii, która resztką opanowania po-
wstrzymywała się od ucieczki na oślep, byle dalej od odrażających, chitynowych po-
tworków.
- Proszę oddać broń, Wasza Wysokość. To jedyna nadzieja, by wyjść z życiem z
tej sytuacji.
Leia nie miała złudzeń, jaka to była nadzieja, ale wyłączyła wibroostrze, podając
mu broń rękojeścią do przodu.
Barbara Hambly
199
R O Z D Z I A Ł
17
Kiedy u Nichosa stwierdzono objawy choroby Quannota, Cray postanowiła, że
musi coś zrobić.
Luke przypomniał to sobie, gdy z trudem łapiąc oddech oparł się o ścianę piątej
czy szóstej schodni wskazanej przez Callistę, czekając aż przestanie drżeć z wyczerpa-
nia. Noga była jednym wielkim ogniskiem bólu, pomimo podwójnej dawki perigenu.
Przyłożył czoło do zimnej ściany i powiedział sobie ponownie, że musi zacząć działać.
Wkrótce wejdą w nadprzestrzeń - każde, nawet najdłuższe oczekiwanie wreszcie
się skończy. Komputer, raz uruchomiony, doprowadzi misję do końca i nic go nie bę-
dzie obchodziło, czy po upływie trzydziestu lat ma ona sens, czy nie. A coś mówiło
Luke'owi, że chodziło o coś więcej niż zniszczenie dawno wytyczonych celów. Coś,
albo ktoś, chciało dysponować tym okrętem. Coś mogące użyć Mocy do oddziaływania
na androidy i urządzenia mechaniczne. Coś, co z daleka i mimo uszkodzeń sprzętu
zdołało obudzić Wolę i uaktywnić główny komputer.
Cokolwiek by to było, nie mógł pozwolić, by miało do dyspozycji tak potężną
broń. Stanowiło to zdecydowanie zbyt wielkie ryzyko i stwarzało niebezpieczne moż-
liwości.
Nawet za cenę życia Callisty.
O tym ostatecznym rozwiązaniu wolał nie myśleć. Perspektywa, że jej już nie bę-
dzie, była zbyt przygnębiająca, by rozważać ją w obecnych warunkach, bo była gorsza
od rwania w nodze... Gorsza nawet od bólu wywołanego zrozumieniem, kim naprawdę
był jego ojciec. Prawdę mówiąc, nie był pewien, czy potrafiłby to znieść.
Wsparł się na barierce, postawił zdrową nogę na kolejnym stopniu, wyprostował
się i podciągnął bolącą. Oparcie, krok, wyprostowanie, podciągnięcie. Każdemu ru-
chowi towarzyszył ostry ból mięśni barków i pleców protestujących przeciwko nienor-
malnemu obciążeniu, któremu poddawane były od wielu już dni. Zapas perigenu, który
Threepio zebrał z apteczek na poziomach od dziewiątego do czternastego, był na wy-
czerpaniu i o przyszłości Luke wolał nie myśleć. Gdy stracił dłoń, po kilku godzinach
był pod opieką medyczną i prawdę mówiąc oddałby wiele za działający blok medyczny
czy funkcjonującego androida typu Two-Onebee.
Dzieci Jedi
200
Chronometr wskazywał kilka minut po dziesiątej, Threepio powinien już zlokali-
zować główne łącze komunikacyjne i znaleźć linię kontrolującą interkomy na poziomie
dziewiętnastym. Informacja naturalnie była zastrzeżona, ale Wola nie mogła przeszko-
dzić Calliście przesłać sygnału namiarowego przez cały poziom, wystarczająco inten-
sywnego, by wyłapały go wrażliwe czujniki androida. Zamilknięcie linii złożone zosta-
nie na karb Jawów, którym nie robiło to żadnej różnicy, czyli oficjalnie na rebelianc-
kich sabotażystów. Albo też gdy strażnicy na poziomie dwudziestym pierwszym usły-
szą fałszywe sygnały Ugbuza. Przy odrobinie szczęścia powinien dotrzeć do celi i
uwolnić Cray, zanim zrozumieją, że dali się nabrać.
Kompletne ciemności i słabe postukiwania powitały go za otwartym włazem
oznaczonym numerem siedemnaście. Znajdowało się tam jedno z okrętowych centrów
odzyskujących i przetwarzających tlen, wodę i żywność. Ponieważ z założenia było
niedostępne dla załogi i obsługiwane wyłącznie przez automaty, oświetlenie stanowiło-
by zbędny luksus, toteż go nie instalowano. W migotliwym świetle przymocowanych
do laski lamp dało się zauważyć androidy, zajęte rozmaitymi zadaniami i całkowicie
ignorujące jego wejście. Rozpoznał jedynie Espe Osiemdziesiątki. Reszta nie była
przeznaczona do obcowania z istotami inteligentnymi, toteż funkcjonalność górowała
nad estetyką, a w ich przeznaczeniu mógłby połapać się jedynie konstruktor. Luke nie
zawracał sobie tym głowy, uważając tylko, by nie wejść w drogę tym większym, jak na
przykład ociężały Magnobore, któryż uporem żółwia-idioty próbował staranować jego
łydkę. Te duże, a były tu egzemplarze rozmaitych wielkości, mogły być groźniejsze
przy bezpośrednim kontakcie.
Ponad ramieniem unosił mu się ciemny kształt zwiadowcy, posuwając się na nie-
widzialnej uprzęży promienia siłowego, emitowanego przez pilota, którego Luke scho-
wał do kieszeni. Na wszelki wypadek przed ostatecznym montażem odłączył wszystkie
zewnętrzne kontrolki, lampki i inne świecące elementy - po co ułatwiać zadanie Ga-
morreanom?
Zgodnie z instrukcją skręcił w prawo, a potem w drugi korytarz w lewo... ściana...
wąski szyb biegnący pod kątem czterdziestu pięciu stopni... Zaczął się koncentrować
przezwyciężając ból i otępienie wywołane perigenem i po raz nie wiadomo który zasta-
nowił się, czy nie lepiej by funkcjonował bez lekarstw, za to z gorączką i w ciągłym
stresie wywołanym przez ból.
Minął zakręt i znieruchomiał.
Na korytarzu leżał martwy Jawa.
Wokół ramienia miał owinięty kabel, obok leżała otwarta torba. .. Luke dokuśtykał
do niego i przyklęknął - dopiero wówczas zobaczył wypaloną w boku dziurę po trafie-
niu z blastera. Wokół otwartej torby poniewierały się zasilacze i baterie najrozmait-
szych rozmiarów...
Cichy warkot spowodował, że uniósł głowę - przed nim znieruchomiały dwa an-
droidy nieznanego typu. Wielkości Artoo, żyro-skopowo zrównoważone na pojedyn-
czych kołach, przypominały stare modele androidów przesłuchujących, tyle że zamiast
manipulatorów wielofunkcyjnych miały długie, podobne do macek chwytaki, a czujniki
optyczne umieszczone na szypułkach i dziwnie przypominające zimne oczy. Androidy
Barbara Hambly
201
nie były duże, ale było w nich coś takiego, co mają niektóre owady - nawet pozostając
w bezruchu potrafią wywołać groźne wrażenie.
Powoli cofnął się, wstając równocześnie.
Macki wysunęły się z cichym sykiem, objęły ciało i uniosły je, po czym oba an-
droidy ruszyły szybko, skąd przybyły. Na szczęście droga nie była daleka, gdyż inaczej
zaintrygowany Luke nie byłby w stanie za nimi nadążyć. Dogonił je przy włazie pro-
wadzącym do przestronnego pomieszczenia oświetlonego jedynie zielonkawym bla-
skiem czytników i ekranów kontrolnych, śmierdzącego niczym bagno: amoniakiem,
rozkładem i zgnilizną. Niewielkie pasemka pary unosiły się spod pokryw trzech cylin-
drycznych, masywnych zbiorników, których krawędzie znajdowały się metr nad meta-
lową podłogą. Androidy podeszły do najbliższego, pokrywa odsunęła się i smród pra-
wie odebrał mu oddech, a pomieszczenie wypełniła sięgająca kolan para, która kłębiła
się jak oszalała.
Roboty zgodnym ruchem uniosły trupa i wrzuciły do kadzi, czemu towarzyszyło
niegłośne chlupnięcie, i zasunęły klapę. W ścianie, koło której stał Luke, coś załomota-
ło, zaszczekało i otworzyła się klapa zamykająca zsyp, z którego wypadły klamry do
pasów, rozmaite sprzączki, hełm szturmowca, trochę na wpół rozpuszczonych kości,
ociekających brunatnym kwasem enzymatycznym. Wszystko też wylądowało w po-
jemniku, którego Luke poprzednio nie zauważył.
Z pojemnika szczerzyła się gamorreańska czaszka.
Przełknął ślinę czując nagle w gardle jajka gukkeda i cofnął się odruchowo. Nie-
wiele pomogła świadomość, że aby produkt rozkładu enzymatycznego został przetwo-
rzony w coś nadającego się do spożycia, wymagało najmniej dwóch tygodni, w związ-
ku z czym jajka musiały pochodzić z zapasów, jakie załadowano na pokład.
Wycofał się na korytarz i ruszył dalej. Kolejny właz prowadził do zapasowego
pomieszczenia ze zbiornikami enzymatycznymi zamkniętymi na głucho i nieczynnymi.
Pod ścianami stały nieruchome roboty, ale gdy zaczął zdejmować pokrywę szybu tech-
nicznego, jeden wyposażony w trzy manipulatory ożył, schylił się i z mechanicznym
uporem wyjął mu klapę z rąk. Nim zdążył ją założyć, Luke nacisnął umieszczony na
jego plecach wyłącznik i automat zamarł, nadal z klapą w uniesionych chwytakach.
Krata enklizyjna szczerzyła laserowe zęby niczym połamane i niesymetrycznie
umieszczone kły niknące w górze w mroku. Ostrożnie wychylił się - szyb zaopatrzony
był w pochyłą rampę biegnącą przez dwa poziomy, ale zbyt stromą dla kogoś o tak
bezużytecznej nodze jak jego.
Prostokątny, asymetryczny wzór na ścianach zdawał się zachęcać do próby...
„To tak jak z miotaczem..." - przypomniały mu się słowa Callisty. - „Im więcej
strzałów cię trafi, tym trudniej się skoncentrować..."
Wyjął z kieszeni pilota i srebrzysty kadłub zwiadowczego androida znalazł się w
zasięgu jego ręki.
Luke skoncentrował się-przedtem dokładnie obejrzał mocowanie i zamknięcie
włazów wiodących na pokład, toteż gdy zebrał wystarczającą ilość Mocy, samo otwar-
cie prowadzącego na właściwy poziom nie było problemem. Większą trudność sprawiło
mu zerwanie zawiasów, by nic lub nikt nie zdołał go zamknąć niepostrzeżenie. Poprzez
Dzieci Jedi
202
zmęczenie i ból poczuł, jak metal się poddaje i usłyszał przytłumiony łoskot, gdy właz
uderzył o podłogę.
Łagodny podmuch przemknął szybem owiewając mu twarz.
- No, bracie - szepnął. - Do roboty!
Przesunął pilotem androida tak, by znalazł się o centymetry poza zasięgiem lase-
rów i skoncentrował się, odsuwając na bok ból i zmęczenie. Przez moment miał w
umyśle pełny obraz kraty, choć bez jej laserowego klucza ogniowego, i czuł wzbierają-
cą energię kinetyczną, gotową do działania niczym wycelowane w ciemność działo.
To było jak błyskawica, jak wyzwalający krzyk-i w cichej eksplozji android po-
mknął w górę, niczym wystrzelony z armaty. W jego kierunku poleciało ledwie kilka
laserowych strzałów, a i tak wszystkie poza dwoma chybiły.
A potem krata przestała reagować, bo był już poza zasięgiem.
Luke sprawdził monitorek pilota: android nadal funkcjonował.
Z ulgą oparł czoło o ścianę dziękując Mocy i innym Siłom wszechświata.
I odwrócił się, bo coś znalazło się za nim i przez moment miał wrażenie, że jego
rękodzieło znalazło się równocześnie w dwóch miejscach. W następnej sekundzie za-
działał refleks - uskoczył, by nie oberwać z blastera: to, co znalazło się za nim, to był
normalny, w pełni sprawny i uzbrojony android zwiadowczy. Promień trafił go w obcas
buta na rannej nodze i przypomniał mu się martwy Jawa. Wiedział już, dlaczego auto-
maty zdolne zabijać patrolowały okręt...
Sięgnął po laskę i cofnął rękę, gdy nowa wiązka energii zrykoszetowała od pokła-
du - druga srebrzysta kula wypłynęła z mroku. Na łące, nim został ogłuszony, obser-
wował je w akcji i wiedział, że potrzebują ułamków sekundy na uaktualnienie danych
celu i strzelają dopiero, gdy podobna do czułków wiązka czujników znieruchomieje,
toteż cały czas pozostawał w ruchu, tocząc się, uskakując i obracając w miejscu. Po
paru sekundach drugi android otworzył ogień waląc serią w podłogę, by zmusić go do
ruchu w stronę szybu i czekającej tam laserowej pułapki.
- Cwaniak - mruknął z lekkim uznaniem Luke i skoczył.
Bardziej dzięki szczęściu niż wyliczeniu przedostał się nietknięty przez ostrzał,
przyklęknął i wyjął z kieszeni lusterko diagnostyczne z polerowanej stali. Oba androidy
zwróciły się ku niemu i przez moment korytarz zamarł w bezruchu. A potem pierwszy
strzelił.
Luke złapał promień w zakrzywione zwierciadło, dzięki Mocy ustawione pod ide-
alnym kątem - odbity, trafił drugiego androida, nim ten zdążył strzelić, i zmienił go w
eksplodujący granat. Odłamki poorały mu twarz, ale wybuch pozwolił przestawić lu-
sterko, dzięki czemu kolejny strzał pierwszego napastnika był zarazem jego ostatnim.
Gdyby ktoś miał poetyckie skłonności, mógłby powiedzieć, że android popełnił samo-
bójstwo. Luke takowych nie miał.
Nie miał też sił - gimnastyka wykończyła go tak, że leżał na podłodze zastanawia-
jąc się, czy to, co mu spływa po twarzy, ma w sobie więcej potu czy krwi. Gdy jako
tako odzyskał oddech, uniósł się rozglądając za laską i przy okazji zobaczył, co zostało
z obu androidów - z jednego rozrzucone po korytarzu manipulatory, z drugiego pół
Barbara Hambly
203
dymiącej kuli, jakimś cudem nadal unoszącej się w powietrzu. A potem zza narożnika
wyjechały trzy SP-80.
Runął ku drzwiom zaskoczony ich szybkością i używając Mocy, by przywołać la-
skę w tym samym momencie, gdy ocknął się żyroskopowy grabarz sięgając ku niemu
macką. Luke zatrzymał się, widząc dwa kolejne SP-80 i największego Tredwella, ja-
kiego w życiu miał okazję obejrzeć - to musiał być model 500 albo 600, przeznaczony
do prac przy naprawdę dużych silnikach okrętowych, sądząc po grubości opancerzenia i
masywności manipulatorów.
Klnąc pod nosem, uaktywnił miecz tuż przed tym, jak srebrzysta macka złapała go
za nadgarstek, a cios w plecy pozbawił na moment oddechu. Luke przerzucił miecz do
lewej ręki i jednym płynnym cięciem odrąbał pierwszemu grabarzowi mackę, a dru-
giemu sensory. Coś innego, masywniejszego pchnęło go z tyłu, posyłając na posadzkę,
ale zdążył się okręcić padając i przerywając cięciem serwokable unieruchomił złośli-
wego SP-80. Problem z androidami polegał na tym, że nie znały strachu ni bólu, toteż
nie można było ich wyłączyć z walki inaczej niż całkowicie niszcząc. Luke robił co
mógł, odcinając sensory, przecinając przewody i rozwalając serwomechanizmy, ale
było ich po prostu za dużo, a pancerz Tredwella wytrzymywał laserowe ostrze bez tru-
du. Skonstruowano go do prac w naprawdę wysokich temperaturach i nic słabszego od
przeciwpancernego działka plazmowego nie mogło mu zaszkodzić. Gdy dotarł do Lu-
ke'a, walka praktycznie się skończyła: złapał go za ramiona przyciskając ręce do bo-
ków, podniósł i skierował się ku najbliższemu zbiornikowi z enzymami. Te z androi-
dów, które były w stanie się poruszać, poszły za nim. Nie było ich wiele i Luke z pew-
ną satysfakcją stwierdził, że żaden nie był cały. Stanowiło to niewielką pociechę, jako
że sam Tredwell wystarczył, by z nim skończyć.
Smród nasilił się, gdy pokrywa zbiornika odsunęła się wypuszczając parę, i ukazał
się czerwono-brązowy płyn, bulgoczący wewnątrz zbiornika.
Luke zwiotczał i wyłączył miecz koncentrując wokół siebie Moc. Jak liść na wie-
trze...
Android uniósł go nad otwarty zbiornik i puścił. Luke odprężył się, jakby zasypiał,
i wykorzystał Moc. Jego ciało przesunęło się delikatnie nad parującą powierzchnią
kołysząc się lekko i doleciało do przeciwległej krawędzi zbiornika, przy której nie było
żadnych androidów. Przeleciał ponad tą krawędzią i lewitacja dobiegła końca - rąbnął o
podłogę, podlegając już jak każdy prawom grawitacji. Zerwał się natychmiast i kuśty-
kając ruszył ku drzwiom, dopingowany przez mechaniczne hałasy wznowionego pości-
gu.
Na szczęście musiał nieźle poharatać androidy, gdyż zdołał przed nimi dotrzeć do
drzwi i otworzyć panel ręcznego sterowania. Dwoma cięciami zmienił bezpieczniki,
przyciski i instalacje w jedną stopioną masę i drzwi z łomotem opadły, oddzielając go
od prześladowców.
Zdołał nawet spory kawałek się odczołgać, nim zemdlał.
- Posłuchaj mnie, Callisto: możemy to zrobić. - W głosie mężczyzny słychać było
zniecierpliwienie i irytację, ale próbował nad nimi panować.
Dzieci Jedi
204
Wsunął masywne dłonie za szeroki pas i spojrzał w ciemność, obramowaną lekko
połyskującym prostokątem pola magnetycznego. Luke z niejakim zdziwieniem rozpo-
znał hangar, tym razem jasno oświetlony panelami świetlnymi i mniej przestronny,
gdyż obok podziurawionego myśliwca typu Y stała kanonierka klasy Skipray, zajmują-
ca większość miejsca. Ciemność za polem magnetycznym rozświetlały dryfujące frag-
menty Mgławicy Stokrotka, poznaczone miejscami czarnymi plamkami asteroid, co
dawało dziwną grę światłocieni.
- Ogień obronny na wzór podwójnej elipsy. - Oczy mówiącego były jasnobłękitne,
kontrastujące z co najmniej trzydniowym, rudawym zarostem i złotym kolczykiem w
uchu. - Już raz się przez niego przedostaliśmy, prawda?
- Za pośrednictwem Mocy: inaczej nie byłoby co marzyć. -Pierwszy raz miał oka-
zję zobaczyć ją wyraźnie.
Tak jak się spodziewał, była wysoka, szczupła, ale nie chuda. Podobnie jak męż-
czyzna ubrudzona, nie myte włosy związała na karku, twarz miała wymazaną smarem i
sadzą. Odłamek czegoś zranił ją w czoło, a sposób, w jaki opatrzono ranę, musiał skoń-
czyć się pozostawieniem blizny. Głos przypominał dym i srebro.
Była piękna. Luke nigdy nie widział tak pięknej kobiety.
- Wydaje mi się, że miałem coś wspólnego z tym, że dolecieliśmy...
- Bo miałeś - zdziwiła się, że poczuł się urażony. - Naturalnie, że miałeś, Geithu.
Moc...
- Wiem. - Machnął ręką jakby odganiał stare argumenty. - Chodzi mi tylko o to, że
są inne sposoby osiągnięcia tego, na czym nam zależy, niż dać się zabić bez gwarancji
sukcesu.
Zapadła cisza, a sądząc ze sposobu, w jaki stała, i z min obojga, nie była to pierw-
sza wymiana argumentów. Callista otarła usta i po chwili powiedziała coś innego, niż
pierwotnie planowała:
- Gdybym mogła sama pójść na górę, to wiesz, że...
- Przecież ci tłumaczę, że żadne z nas nie musi się wspinać tym cholernym szy-
bem! - przerwał jej wyraźnie rozzłoszczony, że zarzucają mu tchórzostwo.
Przy jego pasie wisiał blaster, nie miecz świetlny - czyżby to też było powodem...
- Wyjście poza obszar interferencji mgławicy nie zajmie nam dużo czasu. Możemy
stamtąd wezwać pomoc, żeby załatwili tę kupę złomu i dać znać Plettowi, co mu zagra-
ża. Jeśli będziemy się bawili w bohaterów i nam się nie uda, to nikt o niczym nie będzie
wiedział, póki nie zaczną do nich strzelać!
- Jeżeli nie przelecimy przez zaporę ogniową, też o niczym nie będą wiedzieć.
- To zwykła, podwójna elipsa z jednym przypadkowym zwrotem. Rozgryzłem sys-
tem ogniowy, Callie. Fakt, że w kanonierce będzie trudniej niż w myśliwcu, ale to się
da zrobić.
Widząc, że bierze oddech, położył jej palec na ustach gestem czułym, lecz nakazu-
jącym milczenie.
- Nie musisz ciągle być bohaterką. Zawsze znajdzie się sposób, by dopiąć swego i
nie dać się przy tym zabić.
Barbara Hambly
205
Było jasne, że nie ma najmniejszej ochoty na wędrówkę w górę szybu. Wmówił
sobie, albo faktycznie od początku był przekonany, że istnieje inna możliwość osią-
gnięcia celu. Zresztą i tak wymyśliłby coś innego, byle tylko nie służyć laserom za
ruchomy cel. Widać także było, że Callista doskonale sobie z tego zdaje sprawę.
- Geithu - powiedziała dziwnie cicho i spokojnie. - Czasami nie ma takiego sposo-
bu.
- Zaczynasz gadać jak stary Djinn!
- Ale to nie ma wpływu na fakt, że mówię prawdę.
- Callie, wiem o czym mówię, w przeciwieństwie do tego starego faceta, który
przez ostatni wiek nie wystawił nosa poza planetę, za to umie doradzać innym, by dali
się zabić.
- Zapomniałeś o drobiazgu: nie mamy pojęcia, ile czasu nam zostało zanim ten
okręt się uaktywni i znajdzie w nadprzestrzeni. – Nadal nie podniosła głosu, ale coś
powstrzymało go przed kolejnym wejściem jej w słowo. - A jak się tam znajdzie, nic
nie będziemy w stanie zrobić. Jeśli go zniszczymy, przestanie komukolwiek zagrażać.
- Nie masz chyba nic przeciwko wezwaniu pomocy?
- Nie miałabym, gdyby można było to zrobić nie tracąc jedynej szansy działania...
- .. .na wysadzenie w powietrze razem z tym złomem.
- Tak, jeśli nie będzie innej możliwości. Pomożesz mi czy nie? Przez chwilę spo-
glądał na nią bez słowa, wreszcie uśmiechnął się:
- Ech, ty uparciuchu!
- Nie zostawiaj mnie, Geithu. - Głos jej się lekko załamał. -Sama nie zdołam tego
zrobić.
I wtedy coś leciutko zmieniło się w jego oczach... Luke poczuł nagłą falę bólu i
hangar rozmył się niczym odbicie w wodzie.
Luke otworzył oczy czując płynny ruch. Cienkie, czarne, poprzeczne linie łagod-
nie przepływały w górze, od głowy wzdłuż ciała, aż za stopy... łączenia płyt sufito-
wych.
Odwrócił głowę i ze zdziwieniem stwierdził, że spoczywa na niewielkich saniach
antygrawitacyjnych, które Threepio pcha korytarzem. Przed nim rozległ się jakiś
dźwięk i android zamarł. Żółte odbicie zwiadowczego androida przeleciało przez jego
metalową maskę twarzową i zniknęło. Threepio ruszył w dalszą drogę, jego kroki głu-
cho dźwięczały w pustym korytarzu, a Luke powoli zapadł w ciemność... Zdążył jesz-
cze pomyśleć, że wypchnął srebrzystą kulę najszybciej jak umiał, ogłupiając przy oka-
zji lasery, a i tak została dwukrotnie trafiona.
Im więcej cię trafi, tym trudniej się skoncentrować.
Zobaczył ją w centrali artyleryjskiej, jasno oświetlonej, podobnie jak hangar.
Była sama - siedziała w rogu konsolety sterowania ogniem, wpatrując się w mar-
twe ekrany monitorów, ale wiedział, że nasłuchuje. Czuł jej napięcie w tym, jak trzy-
mała głowę i ręce, jak oddychała.
- Nie rób mi tego, Geithu - szepnęła spoglądając na wiszący nad drzwiami zegar.
Dzieci Jedi
206
Po długiej i głębokiej niczym grób ciszy, podczas której nic się nie zmieniło w
pomieszczeniu, wstała, podeszła do klawiatury i wypisała komendę. Ekran rozjarzył się
ukazując hangar z postrzelanym myśliwcem i pustą podłogą, na której poprzednio stała
kanonierka.
POWTÓRNE ODTWORZENIE - wystukała na klawiaturze i obraz przeskoczył na
widziany z kamer umieszczonych na powierzchni asteroidy, w której zamaskowano
pancernik. Nie ulegało wątpliwości, że Geith był doskonałym pilotem. Kanonierka,
latająca platforma ogniowa przeznaczoną do wspierania desantu, nie do kręcenia akro-
bacji, silniki miała potężne i w razie potrzeby mogła rozwinąć dużą szybkość, ale do
zwrotnych nie dało się jej zaliczyć. A on pilotował ją, jakby była myśliwcem. I miał
rację co do jeszcze jednej rzeczy: częściowo dzięki obserwacji, częściowo dzięki in-
stynktowi, system ognia zaporowego był skomplikowaną, ale podwójną elipsą, tyle że
nie z jednym przypadkowym zwrotem ostrzału, lecz dwoma.
I to właśnie było najważniejsze.
Geith leciał jak natchniony kładąc maszynę w uniki, wymijając asteroidy i unika-
jąc wiązek energii, które powinny go trafić. Obserwując to Luke, sam doskonały pilot,
w milczeniu podziwiał jego umiejętności. Kanonierka leciała z niesamowitą szybkością
i precyzją, jakby pilot dokładnie wiedział, gdzie spodziewać się kolejnego strzału. Był
już prawie poza zasięgiem ognia, gdy przypadkowy strzał z działka laserowego prze-
dziurawił mu stabilizator. Strzał, który nie powinien był nastąpić.
A mimo to prawie zdołał zapanować nad wściekle kręcącą się maszyną, a raczej
zapanował nad nią sekundę za późno - z mroku wychyliła się niewielka asteroida i trafi-
ła w jeden z silników, wytrącając maszynę z kursu, na który dopiero co udało się ją
Geithowi wprowadzić, a zaraz za nią była druga, większa...
Biały blask ostatecznej eksplozji oświetlił twarz Callisty.
Zamknęła oczy i rozpłakała się. Wyglądała jak ktoś, kto od wielu dni nie spał i
niewiele jadł. Być może gdyby Geith nie był w podobnym stanie, zdołałby przelecieć
przez zaporę ogniową i sprowadzić pomoc. Być może...
Odwróciła się i spojrzała w górę, gdzie w suficie ział czarny otwór szybu tech-
nicznego, przypominający odwróconą studnię z kratą enklizyjną na początku. Nie
zmieniając wyrazu twarzy wzięła głęboki oddech.
Luke obudził się - albo odniósł takie wrażenie - w kompletnych ciemnościach,
czując jej zwinięte ciało przytulone do pleców, jej udo na swojej nodze (która ani tro-
chę nie bolała) i jej rękę na piersi. Opierała policzek o jego ramię i bez trudu wyczuł,
jak jest spięta. Nic dziwnego: to, co widział ostatnio, wyjaśniało wiele -trudno inaczej
się zachowywać, jeśli pamięta się kogoś, kto zdradził pokładane w nim zaufanie i tym
samym skazał ją na trudną i bolesną śmierć. Do tego śmierć w samotności.
Ostrożnie, bojąc się, by jej nie przestraszyć, odwrócił się i objął ją.
Płakała długo, w milczeniu i bez przeprosin, drżąc przy każdym oddechu.
- Już w porządku - powiedział cicho, głaszcząc ją po włosach i delikatnie przytula-
jąc. - Teraz już wszystko jest w porządku.
Po długiej chwili odezwała się:
Barbara Hambly
207
- Myślał, że sama nigdy nie spróbuję. Chciał uratować mi życie. Wiem o tym i on
wiedział, że ja wiem.
- Ale nie zmienia to faktu, że to była jego decyzja, nie wasza.
- Cóż, w końcu to była jego decyzja, a więc musiała być właściwa. - Poczuł, że się
uśmiecha. - Prawdę mówiąc większość jego decyzji taka była. Ale tym razem... czułam,
że nie będzie łatwego powrotu... Długo byłam na niego wściekła.
- Jestem zaskoczony, że w ogóle mi pomogłaś. - Przypomniał sobie słabe poczucie
jej obecności: słabsze niż duch, ukryte, zużyte przez wyczerpanie prawie do nicości.
- Nie miałam zamiaru. - Odsunęła włosy z twarzy. - Nie z nienawiści, ale... to wy-
dawało się takie odległe i nierealne... jak rozrywkowa holoprojekcja...
- A mimo to zostałaś... - Dopiero w tym momencie zrozumiał, że śni i że ciepło jej
ciała, jedwabistość włosów były wspomnieniem Callisty o własnym ciele, prawie za-
pomnianym i odkopanym z zakamarków pamięci po latach. - Użyłaś resztki sił Mocy,
by znaleźć się w komputerze artyleryjskim. By powstrzymać innych od dostania się na
pokład. Zrobiłaś to decydując się pozostać tu wiecznie...
- Nie mogłam... nie mogłam pozwolić, żeby ktoś to uruchomił ręcznie - westchnę-
ła.
- I przez te wszystkie lata...
- Po pewnym czasie to nie było takie złe. Djinn nauczył nas, przynajmniej teore-
tycznie, techniki projekcji siebie w coś, co byłoby na tyle przyjazne, by utrzymać inte-
ligencję i świadomość, ale uważał to za tchórzostwo. Za niechęć do wykonania tego
ostatecznego kroku i znalezienia się po drugiej stronie. Kiedy znalazłam się w kompu-
terze... - Potrząsnęła głową, starając się mu wytłumaczyć coś, czego nigdy nie doświad-
czył. - Po pewnym czasie to zaczęło mi się wydawać prawdziwym życiem. Wspomnie-
nia z tego, co było wcześniej: z Chad, z nauk Djinna, z Bespina i wszystko, co dotyczy-
ło Geitha, zaczęły zmieniać się w sen. Dopiero trójnogi... są trochę podobne do treem-
sów z Chad: niegroźne, miłe i pełne dobrych chęci. Chciałam im pomóc. Ucieszyłam
się, gdy ty to zrobiłeś. Wtedy... wtedy tak naprawdę pierwszy raz cię dostrzegłam. I
nawet Jawa...
Ponownie westchnęła i wtuliła siew niego mocniej, a Luke zrozumiał nagle rzeczy,
których dotąd pojąć nie był w stanie - na przykład po raz pierwszy wiedział, jak Wedge
mógł pisać wiersze o bladych, przypominających nici pajęczyny włosach Qwi Xux. Nie
kogoś innego, ale właśnie Qwi Xux - tej Qwi...
- Luke...
Bez słowa, delikatnie uniósł jej głowę i pocałował w usta.
Dzieci Jedi
208
R O Z D Z I A Ł
18
W pulsującym mroku o barwie indygo Framjen Spathen potrząsnął głową zamiata-
jąc podłogę długimi, płomiennymi włosami, uniósł ręce pokryte diamentami, które
krwawo rozbłysły, i wrzasnął. Wrzask zdawał się go unosić przelewając się przez mu-
skularne ciało falami dźwięku, bólu i ekstazy, wyciągając mięśnie i ścięgna do granic.
- Te muskuły to faktycznie jego? - zastanowił się Bran Kempie wskazując holo-
projekcję i zaciągając się czymś, co śmierdziało jak stare pranie zamoczone w spirytu-
sie i to dawno temu.
Obraz był stary i zniszczony, a popularny do obrzydliwości - Han widział go w co
drugiej tandetnej spelunce, jak galaktyka długa i szeroka. Mieli go nawet w jakiejś
mordowni zwanej „barem" na Krańcu Gwiazd.
- Pewnie, że jego: zapłacił koło dwustu kredytów za uncję, że o zainstalowaniu nie
wspomnę - odparł Han. - To może chyba powiedzieć, że jego, nie?
Tancerze po obu stronach wizerunku Framjena byli jak najbardziej realni - wyda-
jący się nie mieć kości Twi'lek i masywna, cycata Gamorreanka produkowali się w
czerwonym świetle reflektora na użytek pół tuzina zdrowo pijanych gości. Trudno było
sobie wyobrazić coś mniej erotycznego, ale nikomu to nie przeszkadzało. Poza tym
lokal tętnił życiem - dziwki różnych płci i ras z dziennej zmiany ciężko pracowały,
gawędząc z gośćmi i pijąc szklankami rozwodnione do nieprzyzwoitości drinki, których
cena dorównywała najczystszemu, stuprocentowemu „Oddechowi Niebios". Nawet one
wyglądały na zmęczone.
Hana to niespecjalnie dziwiło - słuchanie przez osiem godzin liczącego piętnaście
lat nagrania wyjca tej klasy co Framjen Spatchen mogło wykończyć każdego.
- Nubblyk to była szuja - westchnął Kempie. - Potrafił zorganizować tak, żeby się
wszystko kręciło. Za jego czasów inaczej tu wyglądało.
- Żywiej? - dopowiedział Han, z trudem przełykając wodnisty napój zwany tu pi-
wem i nie okazując przy tym obrzydzenia.
- Żywiej? Też durne słowo! - Kempie przesłał pocałunek sufitowi, być może jako
salut dla ducha poprzedniego właściciela i swego szefa. - Pół tuzina lotów na tydzień
nie licząc tego, co tu się znalazło oficjalnie. Ruch w tunelach był taki, że ledwie mogli-
śmy się połapać, kto przyleciał, a kogo już nie ma... uczciwe dziwki i uczciwa gorzała,
Barbara Hambly
209
nie to co teraz... Sadie! nalej no mojemu kumplowi coś porządnego. Barman, cholera, a
taki tępy: zawodowca od jelenia nie potrafi odróżnić, żeby go...
Jednooki Abyssin wykonał polecenie nadzwyczaj sprawnie -sądząc po pojemno-
ści, mikstura była w stanie powalić rankora, ale smaku Han nie miał okazji sprawdzić,
bo Kempie najwyraźniej zapomniał, komu przyniesiono szklankę i wychylił ją dusz-
kiem, starannie się oblizując.
Następnie potrząsnął głową i otarł jasnozielone czoło przepoconym gałganem wy-
jętym z kieszeni żółtego kombinezonu z polyfibu. Od czasu ostatniego spotkania, gdy
był dobrym przemytnikiem w sektorze Juvexa, wyłysiał nieco i dorobił się pary dodat-
kowych podbródków.
- No, to co się stało? - Solo wrócił do tematu.
- A co się miało stać? Wyczyścił te jaskinie pod ruinami, to się stało. Przez lata
wywoził aparaturę, drut, obwody, androidy i co się tylko dało z tego laboratorium, czy
co to tam było. Trzeba mu przyznać, że trzymał wszystko żelazną łapą i nikogo tam nie
wpuścił. To był jego interes, a nikomu drań nie ufał. Bo i niby dlaczego miałby ufać?
Interesy to interesy. Nawet mnie nie powiedział, gdzie jest wejście!
- Nie szukałeś go, gdy odleciał?
- Pewnie, że szukałem! - Pionowe źrenice zapytanego rozszerzyły się z oburzenia.
- Myślisz, że jestem głupi, czy co?
Na miniaturową scenę wdrapała się nowa para tancerzy i zaczęła podrygiwać do
rytmu jeszcze starszego i jeszcze bardziej zużytego nagrania Pekkie Blu i Starboys. Han
skrzywił się boleśnie.
- Sprawdziliśmy dokładnie piwnice tej dziury - podjął Kemp. -I jego chałupy przy
ulicy Malowanych Drzwi. W końcu zrobiliśmy głębokościowe skanowanie. I co? I nic.
Ani złota, ani ksylenu. Nawet za wypożyczenie skanera nie mieliśmy, cholera, czym
zapłacić. Musiał wyczyścić wszystko, zanim...
Urwał nagle, toteż Solo dokończył za niego:
- Zanim odleciał? Co się właściwie z nim stało?
- Nie wiadomo. - Bran ściszył głos, zezując nerwowo na barmana obsługującego
wysoką Murzynkę. - Ta kobieta, co wynajęła jego dom, mówi, że konto, na które wysy-
ła czynsz, zmienia się parę razy do roku, więc wychodziłoby, że Nubblyk przed czymś
ucieka. Ale zanim zniknął, powiedział... powiedział coś o Ręce Imperatora.
Solo uniósł lekko brwi - Mara jakoś zapomniała mu o tym powiedzieć ostatniej
nocy.
- Ta-ak? - spytał uprzejmie pamiętając, że Kempie nigdy nie potrafił trzymać języ-
ka za zębami.
- Powiedział, że Ręka Imperatora jest na planecie, a on boi się o swoje życie. -
Kempie pochylił się tak blisko, że ostatnie trzy kolejki dało się bez trudu zidentyfiko-
wać z jego oddechu. - Ja myślę, że on po prostu zabrał, co mógł, i prysnął.
- Ile mógł ze sobą zabrać? Ponoć tego tam było sporo...
- Jakie sporo? - Tamtego aż wyprostowało. - Lata tym handlował. A jak prześwie-
tliliśmy ruiny i dom, to nic nie było. Skanowaliśmy w górę, w dół, do tyłu i na boki, i
nic. Przecież mi nie powiesz, że skaner tyle razy nawalał, co?
Dzieci Jedi
210
Han zdecydował, że mu nie powie, bo i tak mijałoby się to z celem: sam ledwo
wierzył w wątpliwości Leii co do dziwnego zachowania androidów i innego sprzętu.
- Mubbin w to nie uwierzył - dodał nowy głos i Han czym prędzej się odwrócił.
Mówiącym był Omwat wyglądający jak dziecko, ale o oczach tysiącletniego star-
ca, zatrudniony tu od dawna w charakterze stręczyciela.
- Mówię o Whiphidzie, który pracował dla Slyte'a - wyjaśnił Omwat. - Mubbin mu
było. Zawsze mówił, że na dole zostało ładunków na parę pełnych kursów...
- Mubbin opowiadał bzdury - przerwał mu pospiesznie Kempie z błyskiem winy w
oczach. - Też słyszałem, jak bredził o tym...
- Był kumplem Druba McKumba, nie? - Han skierował pytanie do Omwata, mając
przed oczami coś, co kiedyś było Whiphidem, a co poprzedniego dnia zabił Chewbac-
ca.
- Mój znajomek był z Drubem, kiedy zeszli do tej studni w ruinach szukając Mub-
bina - odparł zapytany. - Drub był przekonany, że polazł tam po to, co zostało i już nie
wyszedł. Niektórzy odmówili mu pomocy, gdy oznajmił, że pójdzie go szukać.
- Szukaliśmy przecież skanerem - obruszył się Bran. - Ale Druhowi to nie wystar-
czyło i uparł się...
- Zaraz - wtrącił się Han. - Przeskanowali tunele na oznaki życia?
- Z pokoju, w którym była studnia. - Omwat, jak wszyscy z jego rasy, miał wyso-
ki, słodki głos. - Mój znajomek był łowcą skarbów i miał Speizoc g-2000 zdjęty z im-
perialnego statku badawczego klasy Carillion. To cudo potrafiło znaleźć gamorreań-
skiego morrta w kilometrze sześciennym permabetonu!
- A znalazło krecze i dziury z mazią, czy jak się tam to żywe błoto nazywa. -
Kempie wypuścił chmurę śmierdzącego dymu. -Drub skanował trzy razy: szukając
Whiphida, złota i ksylenu. Nie znalazł nic. Tak samo jak pod domem Slyte'a, tyle że
tam szukał głównie wejścia do tunelu.
- A co naopowiadał tej babie, że go wpuściła? - zainteresował się Han z uśmie-
chem.
- Miss Rogandzie? - Omwat uśmiechnął się także. - Że mają meldunki o pojawie-
niu się złośliwego robactwa i sprawdzają każdą piwnicę i fundamenty postawione przez
Mluków w mieście. Jeszcze im pomagała i częstowała herbatą.
- Roganda? - Han poczuł, jak coś lodowatego maszeruje mu po plecach. - Chcesz
powiedzieć, że to ona wynajęła dom Nubblyka?
- Przecież ci mówiłem. - Kempie skupił zainteresowanie na tancerzach. - Napraw-
dę ładna sztuka. Mogłaby zrobić majątek, ale w tej dziurze nie ma miejsca z odpowied-
nią dla niej klasą. Choć może nie musi zarabiać: forsy majak lodu. Zjawiła się z miesiąc
albo dwa po zniknięciu Slyte'a mówiąc, że dobiła z nim targu i wynajęła od niego dom.
Z tego, co mówiła wychodziło, że znają się dobrze, a nigdy bym go o takie znajomości
jak z tą panienką nie podejrzewał...
Leia została umieszczona w sporym pokoju z oknem, przez które wpadało słabe
dzienne światło. Mimo to lord Garonnin włączył panele jarzeniowe w suficie.
Barbara Hambly
211
- Jeśli taka wola Waszej Wysokości, proszę spróbować - zachęcił widząc, co ją
najbardziej zainteresowało.-Zainstalowano je, gdy jeszcze nie było kopuły, i wygląda,
jakby gotowe było oprzeć się praktycznie wszystkiemu.
Leia zignorowała tę uwagę oraz obecność Irka i Rogandy w drzwiach i podeszła
do okna umieszczonego w skalnym wklęśnięciu, dzięki czemu z dołu było zupełnie
niewidoczne. Z góry zasłaniał je nawis skalny, z którego zwieszały się girlandy pnączy
skutecznie maskując wydobywające się nocą światło. O jakieś dziesięć metrów w dole i
z prawej widać było szczyt zrujnowanej wieży. Przypomniała sobie, że z wieży widzia-
ła obrośnięty nawis, jakich zresztą było wiele na skalnej ścianie, ale do głowy jej nie
przyszło, że może to być coś więcej niż wygląd sugerował. Ciekawe, ile takich skrytych
okien jest jeszcze w skale i jak dalece jest podziurawiona korytarzami i pokojami? Gdy
przekrzywiła odpowiednio głowę, była w stanie dostrzec podnóże, gdzie wtedy widzia-
ła bawiące się dzieci, a dalej jezioro mgły i czubki drzew, nad którymi unosiły się wi-
szące plantacje na plątaninie kratownic. Dostrzec nawet mogła ogrodników - głównie
Chadra-Fanów czy Verpinów, gdyż uprawy były zbyt delikatne, by zdać się na automa-
ty - poruszających się po pomostach czy drabinkach linowych łączących poszczególne
plantacje ze sobą lub z magazynami.
- Nadal uważam, że powinniśmy umieścić ją w którymś z niższych pokojów -
odezwał się Irek, odgarniając włosy sięgające ramion i bardziej kręcące się niż matki.
Cerę, podobnie jak ona, miał bladą i podobnie jak ona ubrany był prosto, ale ze
smakiem. Z zachowania sądząc uważał się za kogoś, wokół kogo kręci się jeśli nie
wszechświat, to na pewno świat. Leia znała ten typ arogancji z czasów spędzonych na
dworze: Irek pasowałby tam wręcz idealnie.
- Zresztą dalej nie widzę sensu, by ją trzymać przy życiu - dodał ze spojrzeniem,
które było prawie obelgą.
- Niezależnie od zajmowanej pozycji we władzach Nowej Republiki, Jej Wysoko-
ści należy się szacunek jako córce jednego z wielkich rodów - zmroził go lord Garon-
nin.
Irek otworzył usta, a Drost Elegin skrzywił się leciutko, lecz wystarczająco, by
uzmysłowić wszystkim, jaką opinię ma o matce i jej pierworodnym. Roganda po-
śpiesznie położyła Irkowi dłoń na ramieniu i powiedziała:
- Chwilowo, synu, Jej Wysokość jest naszym gościem. A gość ma swoje prawa,
których każdy gospodarz winien przestrzegać.
Leia ledwie stłumiła uśmiech - ostatnią, która przy niej używała takiego tonu, była
ciotka Rouge. Wypowiedź adresowana naturalnie była nie do Irka, ale do Elegina, by
udowodnić mu, że Roganda wie, jak należy właściwie postępować. Sądząc po minie
Drosta, był to chybiony wysiłek.
- Ale... - Irek spojrzał na matkę, potem na Garonnina, w końcu na Leię i zamilkł,
jednakże jego oczy wyraźnie mówiły, co o tym myśli.
- Czas, abyśmy zajęli się pozostałymi gośćmi! - przypomniała Roganda.
- W końcu zawsze możemy ją zabić później - stwierdził Irek i spytał przenosząc
wzrok na Garonnina: - Schwytano już tego jej robota?
Dzieci Jedi
212
- Trwa przeszukiwanie tuneli do samego lądowiska - odparł z godnością zapytany.
- Daleko nie ucieknie.
- Lepiej, żeby tak było - skomentował Irek i wyszedł. Roganda podążyła za nim
przy wtórze jedwabistego poszumu sukni.
- Parweniusze - stwierdził rzeczowo Garonnin, nie trudząc się choćby słowem
przeprosić, co tym bardziej uwidaczniało dzielącą ich przepaść społeczną. - Ale i tacy
ludzie bywają użyteczni. Mając go po swojej stronie, będziemy w stanie rozmawiać z
pozycji siły z wojskowymi, którzy nadal walczą o kontrolę nad resztkami Imperium.
Ufam, że Waszej Wysokości będzie tu wygodnie.
Mogła sobie być głową państwa w Nowej Republice i głównym architektem Rebe-
lii, ale było oczywiste, że w jego oczach pozostała córką Baila Organy i ostatnim żyją-
cym członkiem Rodu Organa. Ostatnią księżniczką Alderaanu.
- Dziękuję. - Stłumiła zniecierpliwienie, jakie zawsze czuła wobec seneksowskiej
arystokracji i traktując go jak równego sobie: czuła, że był najsłabszym ogniwem w
łańcuchu, który obecnie ją krępował. -Doceniam pańską uprzejmość, milordzie. Mam
zostać zabita?
Zamiast sarkazmu, w jej głosie słychać było ową specyficzną mieszankę godności
i noblesse oblige, z którą, jak ją nauczono, urodzone damy przyjmują każde nieszczę-
ście, od ludobójstwa po za-plamiony obrus.
- Według mnie, Wasza Wysokość będzie znacznie użyteczniejsza jako zakładnicz-
ka niż jako męczennica - odparł po chwili wahania.
Skinęła lekko głową, przysłaniając oczy rzęsami - lord Garonnin pochodził z klasy
nie mającej w zwyczaju mordowania zakładników, czego nie można było powiedzieć o
Rogandzie i jej synu.
- Dziękuję, milordzie.
Podziękowania należały się też ciotce Rouge, ale raczej trudno byłoby je przeka-
zać.
Garonnin skłonił się i wyszedł.
Zanim jeszcze zasuwy zaskoczyły ze szczękiem, Leia wzięła się do przeszukiwa-
nia pomieszczenia. Było skąpo umeblowane: łóżko z drewna zaopatrzone w staromod-
ny, wypchany materac i takąż poduszkę, z której miejscami wyłaziła pożółkła gąbka,
biurko - także drewniane i doskonale wykonane, ale z całkowicie pustymi szufladami, i
obrzydliwe plastikowe krzesło. Poza nimi była jeszcze zasłonięta wnęka z urządzeniami
sanitarnymi i drążkiem, na którym niegdyś wieszano ubrania. Wszystkie meble miały
normalne proporcje, a sanitariaty należały do typu przeznaczonego dla ludzi.
Pomieszczenie, wycięte w skale, miało wygładzone, ale nie wykończone ściany.
Drzwi były metalowe i znacznie nowsze niż reszta, a ślady po starych zawiasach wska-
zywały, że poprzednio nie przeznaczono tego lokalu na więzienie. Żałowała, że nie zna
czasu rozkładu gąbki, bo wtedy mogłaby coś powiedzieć o wieku przynajmniej niektó-
rych przedmiotów. Temperatura była niska: znajdowali się ponad gorącymi źródłami i
gdyby nie kombinezon, z pewnością drżałaby z zimna.
Ciekawe, dla kogo urządzili tu więzienie?
Szczęknęły odsuwane zasłony.
Barbara Hambly
213
Równocześnie w uszach jej zabrzęczało i poczuła się senna -przez moment nic nie
było ważniejsze od łóżka i zamknięcia oczu...
Ktoś używał Mocy, by ją uśpić!
Zrozumienie podziałało skuteczniej od kubła zimnej wody. Skoncentrowała się i z
pewnym trudem zneutralizowała to oddziaływanie. I odeszła od drzwi wiedząc, kto w
nich stanie.
- Nie śpisz? - Irek nie ukrywał zdziwienia.
Uzbrojony był w miecz i blaster, ale Leia nie zrobiła kroku w stronę drzwi, nie
mając zamiaru czegokolwiek mu ułatwiać, a zwłaszcza własnej egzekucji.
- Nie jesteś tu jedynym, który potrafi użyć Mocy.
Przyglądał się, mierząc ją z góry na dół pogardliwym spojrzeniem. Miał czterna-
ście, może piętnaście lat i poważnie wątpiła, by własnoręcznie wykonał miecz świetlny,
który nosił. Ciekawe, skąd lub od kogo go dostał.
- Nazywasz takie coś użyciem Mocy? - parsknął i odwrócił się stając twarzą do
łóżka i koncentrując wzrok na ścianie nieco na prawo od niego.
Poczuła nagły ruch Mocy, naznaczony piętnem ciemnej strony. Tam, gdzie przed
chwilą była jednolita ściana z czerwonawego kamienia, widniał kwadratowy otwór o
boku mniej więcej pół metra.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałaś, co? - zachichotał z dumą i podszedł do
skrytki.
Jego dłoń cały czas pozostawała jednak w pobliżu kolby Mastera, a Leia zdawała
sobie sprawę, iż bez przerwy była obserwowana. Irek nie lubił, gdy ktoś mu się sprze-
ciwiał, a co więcej, przekonany o własnej racji, najprawdopodobniej nie uwierzyłby w
żadnym wypadku, że mógłby się mylić.
Był przekonany, że jej śmierć stanowiłaby rozwiązanie problemu i po prostu cze-
kał na okazję, by strzelić jej w plecy, gdyby tylko mogło to wyglądać na próbę uciecz-
ki.
Wyjął ze skrytki czarny plastenowy woreczek i skinął głową, a ściana zamknęła
się jednolicie. Chłopiec spojrzał na Leię z uroczym uśmiechem.
- Nawet matka o niej nie wie - powiedział, wyraźnie z siebie zadowolony. - A
gdyby wiedziała, i tak nie potrafiłaby jej otworzyć. Matka zresztą w ogóle wie mniej,
niż jej się wydaje. Myśli na przykład, że nie potrafię sobie z tym poradzić, albo że nie
zdołam użyć Mocy tak, by zmienić to w inne źródło siły. Mając Moc po swojej stronie,
mogę wszystko zmienić w źródło siły. Jeszcze się przekonają!
„To" było znajomym woreczkiem - identyczny znajdował się w pokoju zabaw, a
podobne Leia pierwszy raz widziała, gdy Tomla El opróżniał kieszenie Druba.
Obserwowała go bez słowa, gdy szedł do drzwi. Nagle odwrócił się, bez śladu po-
przedniej wesołości.
- Dlaczego twój robot mnie nie posłuchał?
- A dlaczego miałby cię posłuchać? - odparła pytaniem na pytanie.
- Bo mam Moc. Mam siłę.
Dzieci Jedi
214
Przekrzywiła głowę spoglądając na niego w milczeniu. Najśmieszniejsze było, że
nie musiała nic mówić, a on nie mógł powiedzieć, że się myli, nie mówiąc jej, jak uzy-
skał tę siłę.
- Dziwka! - syknął w końcu i wypadł na korytarz zatrzaskując za sobą drzwi.
Leia straciła piętnaście minut, by otworzyć skrytkę w ścianie. Spociła się przy tym
i rozbolała ją głowa, ale postawiła na swoim. To, co trzeba było zrobić, wyczuła, gdy
Irek ją otwierał, ale nie było to łatwe. Skrytka znajdowała się w bloku skalnym zakry-
tym płytą, którą należało wysłać w inny wymiar przy użyciu Mocy. Była stara i została
sporządzona przez Jedi o ogromnej wiedzy i sile. Zadanie omal nie okazało się ponad
jej siły - gdy otworzyła skrytkę, czuła się jakby ćwiczyła z mieczem przez godzinę albo
biegła przez bagno.
Nieco drżącymi rękoma sięgnęła do wnętrza. Na dnie było trochę rozsypanego
kremowego proszku - yarrock. Specyfik bez trudu osiągalny w każdym porcie ko-
smicznym. Jeśli Irek był choć trochę podobny do zwariowanych i zdecydowanych na
samozniszczenie pensjonariuszek Alderaańskiej Akademii dla Młodych Dam, to miał
torebki z proszkiem poukrywane wszędzie. Wyjaśniałoby to, jakim cudem Drub do
nich dotarł i zyskał częściową poczytalność.
Oprócz proszku, w schowku znajdował się plik kartek z flimsiplastu, zwój drutu,
para niewielkich lutownic pistoletowych i garść ksylenowych obwodów. I złoty pier-
ścień, który po wytarciu z kurzu okazał się symbolem honorowego tytułu na uniwersy-
tecie w Coruscant. Wciśnięte w najciemniejszy róg były tam jeszcze dwie rzeczy: złota
plakietka pochwalna Instytutu Magrody'ego i damska rękawiczka ze złotej siateczki.
Oszołomiona tą różnorodnością Leia sięgnęła po notatki i zamarła, widząc na
ostatniej stronie podpis:
Nasdra Magrody.
Skulona przy oknie, czytała z dziwną mieszaniną uczuć - prawie żalu i satysfakcji
z tego, co spotkało autora notatek. I to nie tak wiele lat temu. Do notowania Magrody
wykorzystał drugie strony jakichś schematów elektronicznych, które oglądane pod
światło przebijały nieco, tworząc skomplikowany, czarny wzór na jasnozielonym tle
niczym palimpsest - alegoria tragedii. Na swój sposób Magrody okazał się równie na-
iwny jak Qwi Xux. I w końcu jedyne, na czym mógł pisać, to były jego własne prace...
Patetyczne.
Do dziś nie wiem, czy Palpatine wiedział.
Powinienem podejrzewać, albo wiedzieć, albo domyślić się. Dlaczego
konkubina Imperatora, pławiąca się w przyjemnościach i przywilejach oraz
nie mająca nic do roboty poza troszczeniem się o własne piękno, zaintereso-
wała się nagle średnio atrakcyjną żoną profesora robotyki, jeśli nie z powodu
jakiejś intrygi? Nigdy nie zwracałem uwagi na to, co dzieje się w pałacu, na
podchody i roszady wokół Imperatora, na ciągłe gry o władzę, w których prym
Barbara Hambly
215
wiodły żony, kochanki i konkubiny. Najważniejsza z gier naturalnie dotyczyła
tego, kto będzie matką spadkobiercy Palpatine 'a.
Uważałem to wszystko za bzdury i marnowanie czasu niegodne naukow-
ca.
I zapłaciłem wysoką cenę za głupotę i ignorancję.
Mam jedynie nadzieję, że Elizie oraz Shenna, nasza córka, nie będą także
zmuszone jej zapłacić.
Leia zamknęła oczy i przerwała lekturę - wszystkie meldunki, jakie otrzymała po
zniszczeniu Alderaanu i potem Gwiazdy Śmierci, zakładały, że Magrody zniknął do-
browolnie, pracując najprawdopodobniej nad kolejnym pomysłem Imperatora. Zniknął
zaś, bojąc się zemsty Rebeliantów za to, co już skonstruował. Naturalnie tak twierdzili
ci, którzy nie dopuszczali myśli, że Leia była odpowiedzialna za śmierć naukowca.
Będąc w niewoli Vadera, najbardziej się bała, że Bail Organa ugnie się, by ją ura-
tować, i zgodzi się pracować dla Imperatora. Nie wiedziała, czy tak by się stało, bo-
wiem nigdy nie zaproponowano mu tej możliwości.
Mon Mothma uśmiałaby się do łez, jak sądzę, widząc łatwość, z jaką
sprowadzili mnie w miejsce, w które chcieli. Sam bym się uśmiał, gdyby nie to,
że celem było zmuszenie mnie do zrobienia czegoś bardzo złego. Miałem na-
dzieję, że chcą, abym coś dla nich opracował i zwolnią obie, a mnie wysadzą
na jakiejś odległej planecie, gdy będę im posłuszny. W końcu ktoś by mnie tam
znalazł...
Byłem głupszy, niż sądziłem.
Roganda Ismaren powiedziała mi, że rozkaz wydał Imperator. Miała ze
sobą kilku wojskowych, ale żaden nie był w mundurze - teraz sądzę, że przeku-
piła ich, albo oszukała, tak jak mnie. Była dobra i w finansach, i w szantażu,
używając obu, by osiągnąć cel, jaki sobie zamierzyła. W całym tym przedsię-
wzięciu większą rolę odgrywały pieniądze niż ludzie: najnowszy i najlepszy
sprzęt, najnowsze oprogramowanie, a tylko dziesięciu czy dwunastu strażni-
ków.
Choć i mnie, i im powiedziała, że wszystko odbywa się w imieniu Impera-
tora, nigdy nie zetknąłem się z choćby strzępkiem dowodu czy świadkiem, który
potwierdziłby, że Palpatine miał z tym jakikolwiek związek.
Zresztą to i tak bez znaczenia.
Nie wiem nawet, na jaką planetę mnie zabrali. Ani na jakiej przebywają
Elizie i Shenna.
Okno było najcieplejszym rejonem całego pomieszczenia, ale i tak zrobiło jej się
zimno. Przypomniała sobie pewną noc na Ithor, gdy siedzieli przy fontannie na dachu
gościnnej rezydencji i Han pokazywał Jainie i Jacenowi, która gwiazda jest słońcem
Coruscant. Na Coruscant nocne zorze skutecznie uniemożliwiały amatorską astrono-
Dzieci Jedi
216
mię, ale na Ithor nie było nawet miejskich świateł i niebo dosłownie było usiane gwiaz-
dami.
Większość z nich miała jakieś systemy planetarne, choć nie wszystkie nadawały
się do życia - chyba że po niesamowicie kosztownej adaptacji. Mniej niż dwadzieścia
procent zostało zbadanych i naniesionych na mapy, ale i tak były ich miliony. Przed
zjawieniem się Druba McKumba ona sama nie znała nawet nazwy Belsavis.
Planet było tak wiele.
A życie było krótkie.
Ich żądanie było proste. Moje zdolności, których istnienia, jak dotąd są-
dziłem, nikt nie podejrzewał, spowodowały, że zająłem się starymi zapiskami
Jedi i eksperymentowałem z psychicznymi efektami przypisywanymi przez nich
polu energetycznemu zwanemu Mocą.
Leia osłupiała - Magrody miał zdolność posługiwania się Mocą?
Nie miała o tym pojęcia, Cray zresztą też nie, a biorąc pod uwagę stosunek Impe-
ratora do Jedi, w czym niestety nie był osamotniony - trudno było się dziwić, że Ma-
grody starannie ten talent ukrywał.
Przypuszczam, że osiągnąłem spore sukcesy w doświadczeniach z możli-
wością wpływania na to połę samą koncentracją myśli. Jest to zdolność, jak
sądzę, dziedziczna i nie ograniczona wyłącznie do przedstawicieli gatunku
ludzkiego. Wydawało mi się, że skutecznie zamaskowałem wyniki badań, ale
Roganda (albo Imperator) musieli wydedukować, że wiem znacznie więcej o
kierunkowaniu fal myślowych, z moich artykułów w „Journal of Energy Phy-
sics''! Powinienem był to przewidzieć...
Zainteresowała mnie ta część legendy czy tradycji głosząca, że mimo
opanowania Mocy, Jedi nie potrafili wpływać na androidy czy inne urządzenia
mechaniczne. Biorąc pod uwagę naturę subelektronicznych synaps, wysunąłem
teorię, iż wszczepiony subelektroniczny konwerter, umieszczony chirurgicznie
w mózgu kogoś o dziedzicznych zdolnościach do koncentrowania fal myślo-
wych, mógłby umożliwić mu (czyjej) po odpowiednim treningu oddziaływanie
na elektroniczne urządzenia na poziomie synaptycznym. Skomplikowanie ta-
kich urządzeń byłoby jedynie utrudnieniem czysto technicznym, gdyż oddziały-
wać można by było na każdy, nawet najbardziej złożony rodzaj urządzenia,
włącznie ze sztuczną inteligencją.
Leię olśniło do końca - może Irek był faktycznie synem Imperatora, choć biorąc
pod uwagę podeszły wiek tego ostatniego oraz zdolności Rogandy do bezwzględnego
osiągania zamierzonych celów, nawet za cenę oszustwa, nie wydawało się to prawdo-
podobne. A zresztą zdolność władania Mocą i tak dziedziczył po niej, Palpatine nie był
do tego niezbędny.
Barbara Hambly
217
Biorąc pod uwagę dworskie zwyczaje, gdzie strach i groźba były na porządku
dziennym, a intryga goniła intrygę, można było sobie wyobrazić, że Roganda przed
urodzeniem dziecka nie miała łatwego i bezpiecznego życia - Leia co prawda nie pró-
bowała nawet wyobrazić sobie, ile razy i w jaki sposób próbowano ją zabić, ale z całą
pewnością wielokrotnie i pomysłowo. Skoro przeżyła, musiała być wytrawną kłamczy-
nią, szantażystką i manipulatorką. Inaczej jeśli nie ona, to na pewno jej syn by nie prze-
żył.
A kiedy już miała syna, wzięła sprawy w swoje ręce.
Leia, gdyby planowała długo i dokładnie, prawdopodobnie nie zdołałaby wymy-
ślić bardziej złośliwej i dotkliwej zemsty na nauczycielach konstruktorów Gwiazdy
Śmierci. Nasdra Magrody, któremu regularnie podawano narkotyki osłabiające wolę i
poddawano obróbce psychicznej, by nie próbował uciekać, przetrzymywany był w
komfortowych warunkach na planecie o tak nie sprzyjającej dla człowieka ekosferze, że
wyjście za pole magnetyczne otaczające willę oznaczało pewną i bolesną śmierć naj-
później po paru godzinach. Ilość i rozmaitość przenoszonych przez owady wirusów
była tam przerażająca, a prawie wszystkie były śmiertelne dla człowieka.
Dobrze, że byłem już pod wpływem telezanu, gdy postanowili zademon-
strować mi, co grozi przy próbie ucieczki. Nie wiem, kogo i za co przywiązali
za ochronnym polem - twierdzili, że za karą, ale to o niczym nie świadczy.
Oprawcy nosili hermetyczne kombinezony.
Mężczyzna wyglądał normalnie przez dwie godziny -potem zaczął puch-
nąć i rozkładać się: było to tuż po zachodzie słońca. Zmarł krótko przed świ-
tem. Gdyby nie narkotyki - zwariowałbym. A jeśli nie, to na pewno nie spałbym
tej nocy. Ani żadnej innej przez cztery lata przebywania na tej upiornej plane-
cie. Regularnie dostarczali mi holonagrania żony. Było mi wygodnie - o nic
nie miałem się martwić, na wolności mi nie zależało pod wpływem aplikowa-
nych środków, a jedyne, co mnie interesowało, to poprawa techniki umożliwia-
jącej kontrolowanie subelektronicznych synaps. Sądzę, że faszerowany narko-
tykami nie zwróciłem uwagi, że twarz czy włosy żony i córki nie zmieniły się, a
przecież wiedziałem, że Shenna z dziewczyny powinna wyrosnąć na kobietę.
Zresztą jej nagrania bardzo szybko przestali mi dawać.
Jednak i to niespecjalnie mnie wzruszało. Specyfiki były naprawdę dobre.
Trening Irka zaczął się, gdy miał siedem lat, a z tego, co Magrody pisał, chłopak
znał już podstawy, bo nauczono go, jak posługiwać się Mocą, a raczej ciemną stroną
Mocy. Przy użyciu technik przyspieszonego nauczania, które Magrody stworzył na
potrzeby orbitalnej sfery edukacyjnej krążącej wokół Omwat, w wieku dwunastu lat
Irek wiedział tyle, że zdał egzamin z zaawansowanej fizyki subelektronowej i technik
motywacyjnych androidów. Za jaką cenę, Leia wolała się nie zastanawiać, doskonale
pamiętając, co wyprawiała i jak wyglądała Cray używając tych samych technik.
Dzieci Jedi
218
Wyjaśniła się też kwestia coraz większej liczby awarii wśród androidów: dwuna-
sto- czy trzynastoletni chłopak musiał na czymś ćwiczyć. To nie były żadne awarie, po
prostu zmieniał ich zachowanie i podporządkowywał je swojej woli.
Roganda wspomniała coś o wyobrażeniu sobie schematów i Leia znała już sposób,
w jaki Irek osiągał swój cel. Biorąc pod uwagę, że każdy okręt miał mniej lub bardziej
skomplikowaną mechaniczną inteligencję, perspektywy były naprawdę przerażające...
Chewbacca naprawiając Artoo nie złożył go idealnie tak samo i to wystarczyło, by
Irek utracił - a co ważniejsze nie potrafił odzyskać - kontrolę nad robotem. To była
najważniejsza wiadomość, którą musiała przekazać Hanowi, gdyż stanowiła sposób
obrony przed zagrożeniem, którego nikt się nie spodziewał. Nikt przecież dotąd nie
potrafił myślą sterować androidami.
Nikt przed Irkiem.
Przypomniała sobie ostrzeżenie Druba, że zamierzają ich wszystkich zabić, i swoją
pierwszą noc na dworze. Irek musiał mieć wtedy co najmniej cztery lata, a Roganda,
zamiast zostać oficjalną żoną Imperatora jako matka jego spadkobiercy, przygotowy-
wała własną grę i realizowała swoje przebiegłe plany. A jeśli pozycja żony Imperatora
była dla niej zbyt niska, czy zbyt słaba... wnioski nasuwały się same. Przerażające.
Z drugiej strony niemożliwością było, by Palpatine nie orientował się, co się dzie-
je, i pozwolił istnieć takiej sile, nie używając jej do własnych celów. Wiele wskazywało
na to, że Roganda była przyzwyczajona do działania w imieniu Imperatora.
Następną zagadką było, jak Roganda trafiła do Imperatora i czy to on przeciągnął
ją na ciemną stronę, tak jak z Anakina Skywalkera zrobił Vadera, czy też sama go po-
szukała, widząc los rycerzy Jedi, którzy nie chcieli podporządkować się jego woli. Być
może niesłusznie, za to z coraz większym przekonaniem, Leia podejrzewała to drugie.
Patrząc z perspektywy czasu musiała przyznać, że była wyjątkowo naiwna, tak
wówczas na dworze, jak i później, dopóki wierzyła w prawa, reguły i zasady sprawo-
wania władzy. Była niepoprawną optymistką, pełną republikańskich idei wszczepio-
nych przez ojca i zupełnie nie zdającą sobie sprawy z tego, jak wygląda prawdziwa
polityka i władza. Oczy otworzyło jej dopiero rozwiązanie Senatu przez Imperatora i
znalezienie się w mocy Vadera.
Przyznać też musiała, że Roganda jakby w pewien sposób przewidziała rozwój
wydarzeń, gdyż po śmierci Palpatine'a powstała dziura, z której skorzystała większość
dowódców i wysokich oficjeli - każdy chciał zagarnąć dla siebie jak najwięcej władzy i
ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłby każdy z nich, był nieletni następca Imperatora. Gdyby
Irek nie zginął jako niemowlę, to prawie na pewno zginąłby w tym burzliwym okresie...
Chłopak ma teraz trzynaście lat i jego władza nad androidami rośnie z
dnia na dzień, podobnie jak wykorzystanie rozmaitych artefaktów Jedi, których
dostarcza mu matka. Może wpływać na wskazania skanerów i jest na bieżąco z
rozwiązaniami konstrukcyjnymi i schematami wszystkich głównych producen-
tów, toteż bawi się, psując rozmaite urządzenia. Matka wymaga od niego wiele
i konsekwencją jest, jak się obawiam, że wmówił sobie, iż zwiększa swe możli-
Barbara Hambly
219
wości poprzez używanie narkotyków. Matka tego nie pochwala i sądzę, że
chłopiec sięga po te środki, by zrobić jej na złość.
Dopiero teraz widzę, co stworzyłem... Mon Mothmę, mego przyjaciela
Baila i pozostałych, którzy próbowali mnie przekonać, bym im pomógł po-
wstrzymać Palpatine 'a, mogę jedynie błagać o zrozumienie, gdyż zdaję sobie
sprawę, że czegoś takiego jak to, co zrobiłem, nie można wybaczyć.
Postaram się w jakiś sposób przekazać wam te notatki. Jeśli mi się nie
uda, obawiam się, że wszyscy będą o mnie jak najgorszego zdania. Próbowa-
łem podjąć najlepsze decyzje z możliwych... obyście nigdy nie mieli okazji zo-
baczyć, z jakimi rezultatami.
Z poczuciem winy Nasdra Magrody
Leia zwinęła notatki w ciasny zwitek i wsunęła do kieszeni kombinezonu.
Magrody miał rację - nikt w galaktyce nie miał o nim dobrej opinii, ale to akurat
nie było jej zmartwieniem... Roganda nie uczestniczyła w wyścigu do władzy - być
może dlatego, że Irek był zbyt młody, by użyć swych zdolności, albo dlatego, że admi-
rał Thrawn nie lubił jej i miał coś, czego nie dało się zakwestionować: na przykład
wynik porównania DNA Imperatora i Irka wykluczający ojcostwo Palpatine'a.
A może po prostu Thrawn tak jej nie cierpiał, że nie chciał mieć z nianie wspólne-
go.
Jeśli tak było, zgadzała się z nim bez zastrzeżeń.
Plany Rogandy były długofalowe, toteż przybyła w miejsce, które pamiętała z
dzieciństwa i wiedziała, że może tam w spokoju dokończyć edukacji syna, nie zwraca-
jąc niczyjej uwagi.
A kiedy zakończy edukację, nie da się dłużej nie zwracać na niego uwagi.
Wreszcie też zrozumiała, do czego Roganda przygotowywała swego syna - by-
najmniej nie do zajęcia miejsca Palpatine'a. Roganda chciała wychować nie następnego
Imperatora, ale następnego Dartha Vadera.
Dzieci Jedi
220
R O Z D Z I A Ł
19
- Panie Luke'u? - Głos był wyjątkowo uparty i dziwnie znajomy.-Panie Luke'u!
Musiał się obudzić, mimo że w mroku było tak miło i spokojnie.
- Proszę, panie Luke'u...
Wiedział, że jeśli przekroczy kruchą granicę, czekać na niego będzie ból, zmęcze-
nie i kłopoty. Znacznie lepiej było pozostać nieprzytomnym i odpocząć. Potrzebował
odpoczynku, bo bez niego cała Moc, jaką skupiał na leczeniu rany, była marnotraw-
stwem, tak jak próba napełnienia dziurawego garnka wodą. Zmęczenie i stres potęgo-
wały ból rany, złamanej kości i przerwanych ścięgien. A sny nie były takie nieprzyjem-
ne. Callista... zasnął po tym, jak się obejmowali, nadal trzymając ją w ramionach.
Widział ją na Chad, gdy płynęła za smukłym czarno-brązowym cy'eenem albo sie-
działa na boi oglądając zachód słońca w morzu.
Usłyszał fragment znanej już rozmowy dotyczącej jego znajomości Jawów i
Jeźdźców Tusken...
Tylko że nie znajdowali się w ciemnej kabinie i nie rozmawiali za pomocą monito-
ra. Siedzieli razem w jego starym T-70, którego sprzedał za pół darmo, byle mieć czym
zapłacić za przelot swój i Bena z Tatooine...
Zaskoczyło go, że wtedy jej nie znał, że nie znał jej zawsze.
Byli na skałach ponad Kanionem Żebraków, oglądając przez starą makrolornetkę
spokojny marsz stada banthów na przeciwległej grani. Poruszały się szybciej, niż moż-
na było podejrzewać, a suchy wiatr powiewał piaskowej barwy szatami ich jeźdźców.
- Nikt nie potrafi rozróżnić, czy to wyprawa łowiecka, czy szczep zmieniający ob-
ozowisko - powiedział podając jej lornetkę. - Nigdy nie potrafiono tego rozróżnić. Nikt
nigdy nie widział dzieci Jeźdźców Tusken, nikt też nie wie, czy kobiety także są wo-
jownikami i czy w ogóle istnieją u nich dwie płcie. Głównie dlatego, że kiedy widzisz
ludzi piasku, to albo do nich celujesz, albo uciekasz, jak najszybciej.
- Nikt nie próbował się z nimi zaprzyjaźnić? - Nadal nosiła szary kombinezon, w
którym widział ją w hangarze, ale twarz miała czystą, bez śladu obrażeń i wyglądała na
bardziej wypoczętą i mniej przygnębioną.
Barbara Hambly
221
- Jeśli próbował, to nie przeżył tej próby. - Obejrzał dokładnie tę stronę zbocza:
nie było śladu ludzi piasku, ale po nich przeważnie nie było śladu, aż do ostatniej chwi-
li przed atakiem. - Był taki karczmarz w Anchorhead, który chciał ich mieć po swojej
stronie, pewnie planował piractwo na pustyni. W każdym razie zauważył, że najczęściej
napadają na ogrody, w których rosną słodkie owoce, nagotował więc wody z cukrem,
żeby sprawdzić, czy nie ułatwi rozmów. Wieść niesie, że popili się błyskawicznie i że
im się to podobało. Zrobił więc następny kocioł i zaprosił ich. Przybyli i zabili go. Mo-
że nie lubią dobrze się czuć?
- To wszystko wyjaśnia - ucieszyła się niespodziewanie. - Teraz wiadomo, skąd
się wzięli!
- Co?!
- To krewni mego stryja Dro. On nienawidzi dobrej zabawy i wszystkich, którzy
mają dobre samopoczucie.
Roześmiał się tak lekko i radośnie, jak mu się to dawno nie zdarzyło i zawrócił po-
jazd kierując się w dół zbocza.
- To by znaczyło, że twój stryj jest spokrewniony z moją ciotką Coolie...
- A więc jesteśmy dalekimi kuzynami! - dokończyła i oboje zaczęli się śmiać.
- Musimy się pospieszyć - spoważniał po chwili -jest południe, a musimy być na
miejscu o szesnastej.
O szesnastej...
Ocknął się z krzykiem, jakby wylądował w kadzi z kwasem. Bolało go wszystko,
jak gdyby przywaliły go ścierwa. Ledwie stłumił jęk.
- Dzięki Stwórcy! - ucieszył się Threepio. - Obawiałem się, że już nigdy się pan
nie obudzi!
Luke odwrócił głowę - leżał na stercie koców i płacht izolacyjnych na stole w ja-
kimś warsztacie, obok kabiny kwatermistrza, na poziomie dwunastym, oświetlonym
przez lampy awaryjne. Obok stał Threepio sprawiając wrażenie, jakby w niewielkim
pomieszczeniu przemierzył co najmniej pięćdziesiąt kilometrów, chodząc tam i z po-
wrotem. Android trzymał czarny pojemnik awaryjnej apteczki.
- Która godzina? - wychrypiał Luke.
- Trzynasta trzydzieści siedem. - Threepio położył apteczkę na stole i otworzył ją.
- Pani Callista poinformowała mnie, że został pan zaatakowany przez androidy sprząta-
jące i muszę przyznać, że jestem zszokowany: Wola nie powinna w ten sposób nadu-
żywać prostych urządzeń mechanicznych. Pani Callista podała mi też współrzędne,
gdzie pan przebywa. Zgodnie z jej instrukcją zmieniłem panu opatrunek i dałem środek
przeciwwstrząsowy oraz lekki przyspieszacz metabolizmu. Jednak, prawdę mówiąc, to
mimo prawidłowo udzielonej pierwszej pomocy, nie sądzę, aby był pan w stanie wal-
czyć z Gamorreanami, choć jest to naturalnie jedynie moja prywatna opinia. Nie jestem
androidem medycznym. Jak się pan czuje?
- Jak po trzystukilometrowym wyścigu na przełaj z rozwalonym stabilizatorem -
odparł zapytany, umieszczając na nodze ostatnie trzy perigeny, jakie zdołał znaleźć
android. - Przydałaby się końska dawka tego specyfiku...
Dzieci Jedi
222
Ostrożnie poruszył ramieniem, które omal nie wypadło ze stawu podczas spotka-
nia z androidami, i pomacał się po twarzy ociekającej środkiem dezynfekcyjnym. Skóra
wokół skaleczeń była spuchnięta i obolała. Lewą dłoń miał solidnie przypaloną przy
rozcinaniu uzwojenia i okablowania automatów. Threepio zabandażował ją niezbyt
wprawnie i znieczulił miejscowo. Spod rozciętej skóry prawej dłoni widać było metal
protezy.
- Nie wiem, gdzie teraz można by znaleźć konia, proszę pana. -W głosie Threepia
słychać było troskę.
- Nieważne. Nadajnik nadal jest na górze?
- Jest - rozległ się głos Callisty w niewielkim głośniku.
- Ależ pan Luke nie jest w odpowiedniej kondycji do walki... -zaczął android.
- Nie będę z nikim walczył - przerwał mu Luke. - Zaczęliśmy od niewłaściwego
podejścia do problemu. Skoro Wola może tak zaprogramować androidy, aby uznały
mnie za organiczny śmieć wymagający przetworzenia, albo żeby Gamorreanie uznali
Cray za rebeliancką sabotażystkę, to najwyższy czas samemu zająć się oprogramowa-
niem.
Kiedy Luke przekuśtykał przez drzwi ładowni, musiał na chwilę przystanąć, żeby
oczy przestały mu łzawić od dymu. Wioska Gakfeddów otoczona była bowiem płoną-
cymi pochodniami. Oprócz dymu w powietrzu czuć było spaloną izolację i swojski
smrodek świadczący o awarii systemu oczyszczania albo o rozbiciu ostatnich w okolicy
androidów sprzątających. Krótko mówiąc, śmierdziało jak na śmietniku, ze wskaza-
niem na pryzmę kompostową. Przed najokazalszą chatą płonęło solidne ognisko. Bully-
ak przykucnęła, zajęta konstruowaniem kolczugi z czerwonych i zielonych naczyń,
ukradzionych z jadalni, oraz nieśmiertelnej taśmy samoprzylepnej. Widząc Luke'a i
Threepia błyszczącego w blasku ognia, chrząknęła ostro i dodała coś głośno, gestem
zapraszając ich bliżej.
- Pani Bullyak pyta, czy to jej mężowie tak pana urządzili - przetłumaczył android
i dodał po kolejnej serii kwików i chrząknięć: -Wyraziła też raczej negatywną opinię o
ich poziomie inteligencji i możliwościach seksualnych, choć, prawdę mówiąc, absolut-
nie nie dostrzegam związku między uwagą a pytaniem.
- Przekaż jej moje pozdrowienia i powiedz, że odkryłem sposób umożliwiający jej
mężom oraz innym dzikom z jej plemienia odzyskać honor w bohaterskiej walce prze-
ciwko wrogom.
Maciora siadła prosto, z nagłym błyskiem w zielonkawych ślepiach otoczonych
fałdami tłuszczu.
- Ona mówi, że jej mężowie i inne dziki z plemienia zrobili się głupi i leniwi od
gapienia się w ekrany i zaniedbują się w obowiązkach tak względem plemienia, jak i
jej. Będzie panu wdzięczna, jeśli zdoła ich pan uwolnić od tego głupiego zauroczenia
czymś, co jest w ekranach i co myśli tylko o łapaniu pasożytów, a nie o tym, by dzik
zachowywał się jak dzik. Poza tym dodała serię drobnych detali anatomicznych i ocen
poziomu intelektualnego swych mężów, które wydają się pozostawać bez związku z
omawianą sprawą.
Barbara Hambly
223
Luke z trudem ukrył uśmiech. Podejrzewał, że słuchająca tłumaczenia Callista
także doskonale się bawi.
- Spytaj ją, gdzie można znaleźć jej mężów.
- Dokładnie za tobą, rebelianckie ścierwo!
Obejrzawszy się, zobaczył w drzwiach Gamorrean. Ugbuz odepchnął androida,
wywracając go przy tej okazji, a dwóch innych złapało Luke'a za ramiona.
- Wreszcie cię mamy! - parsknął Ugbuz. - To, co wyprawiasz razem ze swoimi re-
belianckimi sabotażystami...
Bullyak zerwała się wrzeszcząc tak, że omal się nie opluła.
- Też mi odważni wojownicy wyżywający się na rannym kulasie i chodzącej ma-
szynie do mówienia! - przetłumaczył Threepio korzystając z przerwy, jaką Bullyak
zrobiła dla nabrania oddechu. Nawet nie próbował wstać. - Zamiast walczyć wreszcie z
tymi lubiącymi mydło i pachnidła Klaggami, uciekacie tchórzliwie jak morrty i wyko-
nujecie głupie polecenia czegoś zza ekranu, co nie ma nawet na tyle odwagi, by się
pokazać!
Ugbuz zawahał się - dzik toczył w nim walkę z oficerem.
- Ale takie są rozkazy - wykrztusił w końcu. - To Wola.
- Ta Wola chce, żebyście wreszcie zachowywali się jak prawdziwe dziki - powie-
dział łagodnie głosem prawdziwego mistrza Jedi, sięgającym w głąb umysłów. - Jedy-
nie będąc prawdziwymi dzikami możecie zostać prawdziwymi szturmowcami.
Widać było, jak w gamorreańskich łbach ten pomysł dosłownie bije się z indok-
trynacją komputerową, toteż Luke dodał, zwracając się do Bullyak:
- Słyszałem, że Mugshub wyśmiewa się z ciebie, że masz tchórzliwe plemię, które
nie chce walczyć, i nazywa cię Świńską Mamką.
Bullyak kwiknęła faktycznie jak zarzynana maciora i, jak się spodziewał, trzasnęła
go na odlew - gdyby dwaj świnioludzie nie trzymali go nadal za ramiona, Luke wylą-
dowałby obok androida. Udał, że zemdlał, toteż rozwścieczona locha kopnęła Threepia,
a potem zaczęła tłuc Ugbuza i każdego innego samca, jaki jej się nawinął, wywrzasku-
jąc przy okazji urozmaicone przekleństwa, które Threepio dokładnie tłumaczył, wyka-
zując zaskakującą znajomość detali anatomicznych.
- Ale to Wola! -jęknął Ugbuz nawet nie próbując się zasłonić. - Tak chce Wola!
Threepio przetłumaczył, co według Bullyak Ugbuz może sobie zrobić z Wolą i jej
zachciankami, i dodał:
- Obawiam się, że to fizycznie niewykonalne.
- Może Wola się zmieniła - powiedział Luke z naciskiem, choć cicho - skoro zna-
lazł się sposób, byście wykonali swój obowiązek jako dziki-wojownicy.
Ugbuz i pozostali rzucili się ku dużej chacie stojącej po drugiej stronie wioski, a
Luke pomógł wstać androidowi i pokuśtykał za nimi.
Znalazł ich wpatrzonych w ekran, na którym widniał pomarańczowy napis (mimo
iż wszystkie łącza komputerowe do ładowni zostały przecięte ponad godzinę wcze-
śniej).
* Wola zdecydowała, żebyście udali się windą dwudziestą pierwszą na poziom
dziewiętnasty i zniszczyli tych cuchnących wszarzy, razem z ich morrtami.
Dzieci Jedi
224
Uradowane plemię omal nie stratowało Luke'a pędząc do drzwi.
- O co chodzi? - warknął Ugbuz widząc, że Luke daje znak, by niosący go stanęli i
postawili go na podłodze. - To nie jest winda numer dwadzieścia jeden.
Żółte oczka błysnęły podejrzliwie w półmroku oświetlonego lampami awaryjnymi
korytarza. Na pokładzie nie działało normalne światło, a w powietrzu pachniało stęchli-
zną. W mroku słychać było dziwne szepty, szelesty i tupoty dochodzące ze wszystkich
stron, a po androidach sprzątających zostały jedynie wybebeszone korpusy pod ściana-
mi. Działającego nie spotkali, odkąd znaleźli się na pokładzie, naturalnie jeśli nie liczyć
Threepia stojącego w drzwiach kabiny kwatermistrza i lekko połyskującego w blasku
prętów jarzeniowych przymocowanych do laski Luke'a.
- Meldunek wywiadowczy - poinformował Ugbuza i podszedł do androida, opiera-
jąc się o jego metalowe ramię i naciskiem kierując go do warsztatu położonego za ka-
biną.
Znajdowały się tu sanie antygrawitacyjne unoszące się ze trzy metry nad podłogą
dzięki dodatkowym zasilaczom wymontowanym z G-40 i dwóch żyroskopowych gra-
barzy, które Luke zdezaktywował. Potrzebował czegoś na wymianę - inaczej nie miałby
płaszczyzny porozumienia z Jawami.
- Spokojnie tu było? - spytał cicho.
- Bardzo spokojnie, panie Luke'u. Jak długo pozostaję wewnątrz perymetru zapro-
gramowanego w androidach zwiadowcach, Jawo-wie nie mogą mnie niepokoić. Propo-
nuję jednak, by pan ich szybko spławił, bo im bardziej osiadają sanie, tym trudniejsza
staje się sytuacja, a niewiadomo, na jak długo wystarczy energii...
Platforma, na której Luke złożył zdezaktywowane roboty, już obniżyła się już o
jakieś pół metra, odkąd Luke był tu ostatnio. Gdy opadnie do wysokości dwóch Jawów,
to pomimo pary zwiadowczych androidów, przeprogramowanych przez Threepia na
ogłuszanie Jawów, jej ładunek stanie się łupem pustynnych złodziei, rekompensujących
sobie niski wzrost zręcznością. Po prostu staną jeden na drugim i to w takiej liczbie, że
ściągną sanie na podłogę. Widać było, że wysłannicy w brązowych habitach stojący w
drzwiach cały czas kalkulują, czy już im się opłaca wezwać posiłki, czy lepiej jeszcze
pohandlować z Lukiem. Sądząc po gwałtownie przerwanej wymianie poglądów stanęło
na tym drugim, gdyż z grupy wysunął się najmniejszy, padł plackiem i ucałował jego
buty.
- Jakieś problemy? - spytał zaniepokojony Luke.
- Panie, zrobiliśmy, co tylko było można. - Jawa wstał. -Poszliśmy, gdzie kazałeś,
próbowaliśmy przeciąć druty, które kazałeś.
Był to ten sam Jawa, którego uratował przed Ugbuzem i resztą bandy, a którego
nazwał Shorty. Teraz, na dowód, że mówi prawdę, wyciągnął zakończoną pazurami
dłoń. Była czarna i popalona, w kilku miejscach widać było punktowe przepalenia, w
innych spore bąble. Pozostali poszli w jego ślady ukazując kończyny w podobnym,
czasem gorszym stanie.
Barbara Hambly
225
- Przewody zasilające prowadzące do Komnaty Kar są nie tylko ekranowane, ale i
zabezpieczone pułapkami - rozległ się głos Callisty. - Jeden Jawa został zabity, dwóch
ciężko rannych. W ten sposób nie zdołamy zapobiec egzekucji.
- Co dalej? - zainteresował się Shorty. - Za dwa wielofunkcyjne Cyboty galaktycz-
ne damy sześć metrów srebrnego drutu, czternaście zasilaczy Telgom typ A i trzydzie-
ści zasilaczy Loronar typ D.
Luke ledwie go słyszał, pierwszy raz od chwili wejścia na pokład ogarnięty pani-
ką. Cray miała zostać zabita mniej więcej za godzinę, a jego plan okazał się niewyko-
nalny. Potrzebny był inny, i to natychmiast, bo w przeciwnym wypadku...
- Dwadzieścia Telgornów typ A, to wszystko co mamy - pisnął Shorty. - Bez nich
będziemy ślepi w mroku, ale dla ciebie, panie, oferujemy specjalne warunki...
Plan skrystalizował się niespodziewanie, podobnie jak świadomość, że skoro Jawa
twierdzi, że ma dwadzieścia zasilaczy, to musi ich mieć co najmniej czterdzieści pięć.
- Trzydzieści typu A i trzydzieści typu D. Do tego trzydzieści metrów podwójnie
ekranowanego kabla. Za to dostaniecie oba Cyboty. A za resztę wykonacie dla mnie
pewną pracę.
- Za całą resztę? - Pół tuzina zakapturzonych głów odwróciło się.
Najodważniejszy dał krok w stronę sań i znieruchomiał dokładnie na osiem cen-
tymetrów przed granicą otwarcia ognia przez oba androidy zwiadowcze. Faktycznie
należało szybko dobijać targu albo towar przejdzie w posiadanie Jawów za darmo.
- Całą resztę - potwierdził. - To będzie łatwa praca.
- Jesteśmy do usług, panie! - pisnął chórek spod drzwi.
I natychmiast otoczyli go podnieconym kręgiem, wymachując prowizorycznie
opatrzonymi kończynami.
Najbardziej uniwersalnym środkiem opatrunkowym były płaty izolacji i taśma sa-
moprzylepna. Bez niej najprawdopodobniej cały ten superpancernik zacząłby się już
rozlatywać.
- Zrobimy, co zechcesz - zapewnił go Shorty. - Zabijemy strażników. Ukradniemy
silniki. Wszystko.
- Doskonale. Chcę, żebyście przeszukali cały okręt i sprowadzili w jedno miejsce
wszystkie trójnogi. Najlepiej w jednej z jadalni. I żebyście pilnowali, aby jej nie opuści-
ły. Nie róbcie im krzywdy ani nie zabijajcie. Macie je tam sprowadzić wszystkie, nie
uszkodzone, i dać im wody do picia. Jasne?
Jawowie zasalutowali, a Shorty zapytał:
- Zapłata teraz?
- Przynieście zasilacze i drut do windy dwudziestej pierwszej, to zapłacę połowę -
odparł Luke czując się jak handlarz starzyzną albo właściciel składnicy złomu. - I po-
spieszcie się
- Już tam są, panie! - zapewnił Shorty gnając ku drzwiom. -Wczoraj były!
Miotacze obu androidów zwiadowczych znieruchomiały, gdy ostatni Jawa zniknął
z pola widzenia. Luke ciężko wsparł się na ladze czując, że drży z wyczerpania.
- Poradzisz sobie jeszcze trochę sam? - spytał Threepia.
- Oczywiście, panie Luke'u. Proszę mi pozwolić pogratulować sobie genialnego...
Dzieci Jedi
226
Luke przestał go słuchać i zajął się sprowadzeniem na podłogę ładunku wraz z
opakowaniem. Zapach Jawów w pomieszczeniu nasilił się, co oznaczało, że klimatyza-
cja znów siada, ale miał ważniejsze problemy, takie jak rozładowanie dwóch żyrosko-
powych cybotów i dokładnie pozbawionego elektroniki Tredwella. Przy użyciu Mocy
udało mu się zwalić trzy androidy na kupę w kącie i odetchnął z ulgą.
- Będzie je trudniej pilnować, ale potrzebuję transportu - stwierdził. - Jak myślisz:
zwiadowcy poradzą sobie z Jawami?
- Przez jakiś czas na pewno, proszę pana. - Threepio nie ukrywał zaniepokojenia,
rozglądając się po zakamarkach pomieszczenia, choć jego czujniki optyczne dobrze
widziały w ciemności. -Muszę przyznać, że Jawowie są diabelnie sprytni.
- To nasze szczęście, że Luke też - skomentowała Callista z ukrytego głośnika.
Z pewnym zdziwieniem poczuł, że jest z niego dumna. I że sprawia mu to przy-
jemność.
Przy windzie dwudziestej pierwszej byli Jawowie z zasilaczami, gdy śmierdzące i
spocone wojsko Luke'a dotarło na miejsce. Luke siedział w saniach antygrawitacyjnych
zadowolony, że choć raz nie musiał używać własnych nóg. Zegar nad drzwiami wska-
zywał piętnastą dwadzieścia, gdy z góry dał się słyszeć miękki kontr-alt (z góry, czyli z
innego poziomu, gdyż na tym wszystkie głośniki zostały wyłączone):
- Cały personel ma się zameldować w wyznaczonych miejscach przed ekranami
obserwacyjnymi. Powtarzam: cały personel ma się zameldować w wyznaczonych miej-
scach przed ekranami obserwacyjnymi. Nieobecność będzie traktowana jako...
Naturalnie Ugbuz i pozostali wykonali przepisowe w tył zwrot. Luke zaklął i ze-
skoczył na podłogę, potknął się i złapał Ugbuza za ramię.
- To nie dotyczy pana i pańskich ludzi, kapitanie - powiedział miękko.
Ugbuz zmarszczył się w wysiłku myślowym.
- Ale nieobecność będzie traktowana jako sprzyjanie sabotażystom - wykrztusił w
końcu.
Luke skoncentrował Moc na niewielkiej kuli mroku stanowiącej umysł Ugbuza.
- Ma pan specjalne zadanie i rozkazy ogólnego przeznaczenia pana nie dotyczą.
Pańskim zadaniem jest zmycie hańby spoczywającej na dzikach plemienia Gakfeddów,
aby mogły wreszcie wiernie służyć Woli.
Widząc ulgę w ślepiach Ugbuza, ledwie powstrzymał dreszcz obrzydzenia -jakie
to było proste i łatwe... Rezultat gwarantowany. Palpatine mógł używać tych samych
zwrotów i myśli, by sterować ludźmi, a w dodatku władza, jaką nad nimi zyskiwał,
upajała jak narkotyk.
W ciągu paru sekund połączono zasilacze ze sobą i z generatorami sań zielono-
żółtym kablem. Wytężając zmysły Luke był w stanie usłyszeć oddechy wartowników w
górze szybu, a w samym szybie bez trudu dało się dostrzec osmolenia i stopienia po
rykoszetach. Najwięcej było ich w okolicach drzwi, bo te wartownicy obrali jako cel
podstawowy.
Piętnasta dwadzieścia pięć.
Barbara Hambly
227
Wyjął z kieszeni pilota podrzuconego na pokład Klaggów modułu głosowego i
wytężył zmysły, wysyłając je w górę szybu. I włączył nadawanie.
- Nichosie! - odległy ni to krzyk, ni to jęk niósł w sobie strach, wściekłość i zde-
sperowanie, któremu towarzyszyły słabe odgłosy szamotaniny. - Nichos, bydlaku, za-
chowaj się jak mężczyzna, jeśli jeszcze pamiętasz jak!
I znacznie bliżej charakterystyczny gamorreański głos:
- Co to było?
Po chwili ciszy odpowiedział mu drugi:
- Śmierdzące Gakfeddy są tutaj! I oddalający się tupot.
- Teraz! - Włączył generatory sań, które dwaj Gamorreanie wsunęli do szybu win-
dy.
Pojazd zakołysał się niczym łódka na fali, a Luke stopniowo zwiększył zasilanie,
w miarę jak owi pożal się Boże szturmowcy ładowali się do wnętrza. Doskonale zdawał
sobie sprawę, że w dole jest co najmniej osiemdziesiąt metrów pustki, ale sanie utrzy-
mywały wysokość. Z góry dało się słyszeć słabe okrzyki - najwyraźniej pogoń za uda-
jącym Ugbuza androidem trwała w najlepsze. Sterowała nim Callista w pogrążonym w
półmroku labiryncie, w jaki zmienił się pokład oświetlony jedynie lampami awaryjny-
mi. Chyba doskonale się przy tym bawiła.
Potem znów słaby głos Cray klnący Nichosa za brak pomocy.
Zablokował ten głos, koncentrując się na stopniowym zwiększaniu mocy nośnej
generatorów sań, które unosiły ładunek dwukrotnie cięższy od przewidzianego i to nad
studnią grawitacyjną kilkanaście razy większą niż powinny. Generatory zawyły roz-
paczliwie, więc Luke zamknął oczy i przywołał Moc.
Trudno się skoncentrować, jeśli ma się umysł pełen zmęczenia i przytępiony bó-
lem. Przypominało to ogniskowanie światła w brudnym i uszkodzonym krysztale, ale
Moc istnieje wszędzie, nie tylko w gwiazdach, ale i w życiu nawet takich stworzeń jak
Gamorreanie. Moc stanowi ich część, tak jak wszystkich żyjących istot - nawet ludzi
piasku czy trójnogów... Powoli oczyścił umysł z zaprzątających go problemów i bólu.
Sanie powoli zaczęły się unosić.
Niczym liść w studni...
Krzyki Klaggów stały się głośniejsze.
A Luke, obserwując drzwi będące celem, uświadomił sobie nagle, że jego głupi
podwładni zaczną się pchać jeden przez drugiego, byle szybciej znaleźć się w korytarzu
i dopaść wroga... O ile wcześniej się między sobą o to miejsce nie pobiją!
A to musiało skończyć się wywrotką i upadkiem z co najmniej stu metrów, po któ-
rym nie będzie co zbierać. Jedyne, co mógł zrobić, to przyspieszyć własne zmysły i
sterować każdym z czterech generatorów osobno, by zrekompensować dzikie podskoki.
Gamorreanie naturalnie nie zawiedli jego oczekiwań - ledwie znaleźli się w pobliżu
drzwi, zaczęli włazić jeden na drugiego, przepychać się i miotać, klnąc przy tym aż
uszy więdły, i wymachując bronią. Na szczęście nie pobili się, ale i tak manewry, do
których został zmuszony, pozbawiłyby przytomności każdego technika transportowego.
Sanie trzęsły się i podskakiwały, nie wywróciły się jednak i nikt nie wypadł. Gamorre-
anie przyjęli ten cud kinetyczny jako coś najnormalniejszego na świecie i gdy w końcu
Dzieci Jedi
228
dotarli do progu drzwi, wyładowali się i zniknęli z szybkością, która zawstydziłaby
prawdziwych szturmowców.
Luke, z trudem łapiąc oddech, nie tracił czasu na ocieranie potu zalewającego
oczy, lecz skoncentrował się na zmniejszeniu dopływu energii do generatorów, by po-
zbawione ładunku sanie nie wystrzeliły w górę szybu. Gdy mu się to udało, ściągnął je
do otwartych drzwi na poziomie dziewiętnastym i wtoczył się do środka, nie próbując
nawet otworzyć rampy załadunkowej. Sądząc po tym, jak długo leżał bezsilny, czekając
aż miną efekty nadużycia Mocy, i tak nie zdołałby tego dokonać.
Kiedy wreszcie wstał, była piętnasta pięćdziesiąt.
Nie mając innego wyjścia i doskonale zdając sobie sprawę, że będzie musiał za to
zapłacić, skoncentrował Moc na wzmocnieniu swego ciała, tak aby wypełniła zmęczo-
ne mięśnie i zregenerowała bolące nerwy. Wiedział, że cena będzie niewspółmierna do
korzyści, ale musiał uratować Cray, żeby ta pomogła mu uratować Cal-listę...
Zanim sanie dotarły do celu, nabrał sił i poruszał się, lekko tylko utykając.
Korytarz wypełniły nagle odgłosy zaciętej walki i zza narożnika wytoczył się kłąb
Gamorrean tnących, wyjących i strzelających jeden do drugiego (jeśli nie byli w stanie
ugryźć czy uderzyć wcześniej). Luke ruszył do przodu, unikając walki i szukając zie-
lonkawego kombinezonu, w jaki ubrana była Cray. Wokół trwało zamieszanie, trupy
zaczynały zaścielać podłogę, a w pełnym rykoszetów powietrzu unosił się słodkawy
zapach krwi. Nigdzie nie mógł dostrzec Cray.
- Luke! - dobiegł gdzieś z przodu, ledwie słyszalny przez bitewną wrzawę, głos
Callisty. - Tędy!
- Cały personel ma się zgłosić... - zabrzmiało w głośnikach i Luke uświadomił so-
bie, że w tej części statku nadal rządzi Wola.
Ledwie wyhamował biorąc zakręt z piskiem obcasów i znalazł się przed podwój-
nymi, czarnymi drzwiami oznaczonymi KOMORA KAR 2, nad którymi paliło się po-
jedyncze żółte światło.
Koło drzwi stał nieruchomy Nichos, niczym posag ze spatynowanego srebra, a je-
dyną naprawdę żywą częścią jego twarzy były pełne bólu oczy.
Natomiast przed drzwiami stał szturmowiec w pancerzu, z gotowym do strzału ka-
rabinem laserowym w dłoniach.
- Zostań tam, gdzie jesteś - rozległ się wyraźny mimo filtrów hełmu głos Triva
Pothmana. - Wiem, że chcesz jej pomóc, ale to Rebeliantka i sabotażystka. Jeśli nic nie
zrobisz, zeznam na twoją korzyść. Jeśli zrobisz, będę musiał cię zastrzelić.
- Triv, ona nie jest Rebeliantką, bo Rebelii już nie ma... Imperium zresztą też już
nie ma, a Imperator jest martwy! - Gorączkowo przeszukiwał korytarz tak wzrokiem,
jak i innymi zmysłami, ale nie było nic, czym mógłby rzucić w Triva, a był zbyt osła-
biony, by wyrwać mu broń; Moc wzmacniała, ale nie czyniła cudów.
Elektroniczny wyświetlacz nad drzwiami wskazywał piętnastą pięćdziesiąt sześć, a
światło z żółtego zmieniło się na czerwone i zaczęło pulsować. Triv zawahał się i za-
czął powtarzać:
- Zostań tam, gdzie jesteś. Wiem, że...
Barbara Hambly
229
- To naprawdę było dawno temu - przerwał Luke sięgając do jego umysłu poprzez
strzegący go biały pancerny plastik i czarny mrok osłaniający myśli.
Zaczynało mu mrocznieć przed oczyma i skupienie wokół siebie Mocy nie szło tak
jak powinno, ale wiedział, że musi coś zrobić, a tamten zastrzeli go, nim zdoła pokonać
połowę dzielącej ich odległości.
- Imperium zostawiło cię i zapomniało o tobie - powiedział cicho, z naciskiem. -
Zostałeś sam i mogłeś robić to, na co miałeś ochotę: pielęgnować ogródek i naszywać
kwiaty na koszule...
Prawie słyszał w umyśle Triva przenikliwy głos komputerowej indoktrynacji:
Jedi zabili twoją rodzinę. Napadli nocą na wioskę, pozabijali mężczyzn, zagonili
kobiety w pułapkę... Uciekłeś w mrok przez błoto i rzekę...
- Pamiętasz swoich towarzyszy? - spytał Luke tworząc obraz zielonkawych cieni,
wśród których połyskiwało czterdzieści pięć białych hełmów na drewnianej półce. -
Pamiętasz obozowisko, które zbudowałeś? Łąkę nad strumieniem? Żyłeś tam samotnie
wiele lat, podczas których Imperium przestało istnieć.
Pnącza, ziemia, mały gad z tęczowymi piórami zbierający z progu okruszki, za-
pach strumienia i wszechobecny spokój, który trwał latami.
- ...ona jest Rebeliantką i sabotażystka... - Głos Triva nagle umilkł.
Wspomnienia przełamały programowanie, tym bardziej że w sukurs obrazom wy-
wołanym przez Moc przyszły sceny, które Pothman przeżył i znał.
Wyświetlacz nad drzwiami wskazywał piętnastą pięćdziesiąt dziewięć.
- Cuchnące ścierwo! - Pothman nagle ocknął cię i złapał za pierścień zamykający
drzwi.
Luke najszybciej jak mógł skoczył z pomocą, ale pierścień nie chciał się przekrę-
cić, blokowany z drugiej strony albo z wnętrza drzwi przez Wolę.
- Rusz się, Nichosie! - warknął Luke. - Pomóż! Mężczyzna-android błyskawicznie
znalazł się przy nich, złapał pierścień i przekręcił -jego mechanicznej sile zamek nie był
w stanie się przeciwstawić. Drzwi puściły z sykiem i Nichos otworzył je szarpnięciem.
- Chcą się zamknąć! - zdziwił się. - Te przeklęte drzwi chcą się zamknąć...
Pancerna płyta drżała w jego uchwycie, próbując zatrzasnąć się z powrotem, ale
Luke to zignorował. Uaktywnił miecz i wpadł do wnętrza. Na środku pomieszczenia
stała blada i mokra od potu Cray, przykuta do dwóch pionowych słupów.
- Za późno! - krzyknęła, ale Luke to także zignorował dając dwa koślawe kroki w
jej stronę i tnąc kajdanki przykuwające jej ręce do słupów.
- Za późno, Luke'u!
Ostatkiem sił pchnął umysł na kratę enklizyjną, zablokował dopływ energii i wy-
słałjądo nie gotowych jeszcze laserów, rwąc synchronizację i uruchamiając nie nałado-
wane miotacze.
Pojedyncza wiązka trafiła Luke'a w łydkę zranionej nogi, gdy Cray przeciągała go
przez próg.
Dzieci Jedi
230
R O Z D Z I A Ł
20
- Był tam - powiedziała cicho Cray obejmując się i otulając jednocześnie kocem,
pochyloną głową dotykała podciągniętych pod brodę kolan. - Był tam przez cały czas...
Powtarzał, że mnie kocha i żebym była odważna, ale nie zrobił nic, żeby im przeszko-
dzić... nic, ani jednej, cholernej rzeczy...
Z byle jak obciętymi włosami, posiniaczona i z brudną twarzą, na której zmęcze-
nie i emocje wyryły głębokie ślady, wyglądała znacznie młodziej niż kiedykolwiek. I
delikatniej - po raz pierwszy, odkąd Luke ją poznał, wyglądała na bezbronną. Dotąd,
czy to na Yavinie Cztery, czy w Instytucie, czy w pokoju Nichosa w szpitalu była do-
skonale piękna i ta doskonałość stanowiła jej tarczę.
Teraz nie było ani doskonałości, ani tarczy.
Dym i migotliwe światło dziwnej lampy w kącie stanowiło jedyne oświetlenie ka-
biny kwatermistrza. Powietrze było tak złe, że Luke poważnie zastanawiał się, czy nie
połączyć paru wentylatorów z ocalałymi ogniwami. Gdyby miał drut i wentylatory.
I gdyby miał czas.
Wszystko bowiem nie tyle mówiło, ile krzyczało, że czasu nie ma.
- Miał założony ogranicznik...
- Wiem, że miał założony ogranicznik, do cholery! - wrzasnęła niespodziewanie z
płonącymi wściekłością oczyma.
Widać w nich było ślepą furię i bezsilną złość skrywającą bezdenną porażkę, żal i
koniec wszystkich nadziei, jakie żywiła. A potem nastąpiła cisza, gdy odwróciła głowę.
Podczas choroby Nichosa zaczęła chudnąć, teraz wyglądała niczym kościotrup, a koc
wisiał na niej jak na kołku.
Odetchnęła parę razy i dodała całkowicie spokojnym głosem:
- Został zaprogramowany tak, aby nie wykonać żadnej mojej prośby czy rozkazu.
Nie podał mi nawet wody czy jedzenia.
Luke już to wiedział - Nichos zdał mu dokładną relację. Cray, mimo wygłodzenia,
nadal nic nie jadła - taca, którą przyniósł z jadalni Threepio, pozostała nietknięta.
- Przestań go nienawidzić za to, że jest tym, czym jest. - Była to jedyna rzecz, jaka
przyszła mu do głowy. - Ani za to, że nie jest tym, kim byś chciała.
Barbara Hambly
231
Nawet w jego własnych uszach brzmiało to niczym jarmarczna przepowiednia
przyszłości z byle jakiego komputera. Ben wiedziałby, co powiedzieć, Yoda pomógłby
na pewno: był doskonały w leczeniu ran duszy i zrujnowanego życia. Aon, najsłynniej-
szy Jedi we wszechświecie (przynajmniej znanym wszechświecie), zwycięzca klono-
wanego Imperatora, potrafił tylko prawić komunały.
Cray złapała się oburącz za głowę, jakby pragnąc pozbyć się dokuczliwego bólu.
- Chciałabym go nienawidzić. Ale kocham go i to dziesięciokrotnie pogarsza
sprawę. - Uniosła suche i równie wyraziste jak głos oczy. - Wyjdź! Chcę spać!
Zawahał się wiedząc, że nie powinna zostać sama, gdy usłyszał głos Callisty:
- Zostanę z nią.
Nichos, Pothman i Threepio byli w laboratorium-warsztacie.
- To najpowolniejsza i lubiąca jałowe dyskusje rasa w galaktyce - perorował an-
droid. - Z tego co wiem, wszystkie Kitonaki nadal są dokładnie tam, gdzie ustawili ich
Gamorreanie. I wciąż paplają o przepisach kulinarnych dziadków. A raczej o jednym
przepisie. Jest to nadzwyczajne, jeśli weźmie się pod uwagę, że w sezonie godowym,
który zawsze występuje podczas pory deszczowej, poruszają się z naprawdę zadziwia-
jącą szybkością.
Przerwał i odwrócił się ku drzwiom słysząc kroki Luke'a, podobnie jak pozostali.
Nichos ruszył się pierwszy, podchodząc z wyciągniętą ręką - dłoń będąca dokładnym
odwzorowaniem oryginału, łącznie ze znamieniem w kształcie litery V przy kciuku,
podobnie jak błękitne oczy i twarz, to wszystko wyglądało jak prawdziwy Nichos. Ale
resztą były tylko gigabajty informacji w rozbudowanej pamięci androida. Bo Nichos
był androidem i nie miało najmniejszego sensu oszukiwanie się, że jest człowiekiem...
- Co z nią? - spytał Triv.
- Chodź, Nich - odezwał się Luke - zdejmę ci ogranicznik.
- Rozumiem. - Nichos nie spoglądał na niego, lecz na zamknięte drzwi do kabiny.
- Rozumiem... sądzę, że już nigdy nie będzie chciała mnie widzieć.
Luke bez słowa wziął z szafki skrzynkę z narzędziami, Triv przyniósł latarkę, do-
gorywającą, ale jeszcze dającą trochę światła. Prawdę mówiąc, Luke sam nie wiedział,
czy Cray będzie chciała kiedykolwiek zobaczyć Nichosa, czy nie. Przestał się zastana-
wiać i zabrał się do pracy.
To nie był normalny ogranicznik - zamocowano go w znacznie bardziej skompli-
kowany sposób na serie zatrzasków magnetycznych, i zaprogramowano drobiazgowo,
ale na szczęście nie zabezpieczono pułapkami. Nie dał się tak po prostu usunąć, trzeba
było zacząć niejako od wewnątrz, od rozłączenia cieniutkich światłowodów, którymi
wtopił się w konstrukcje mężczyzny-androida.
Fizyczne zajęcie dawało odprężenie, co go dość mocno zaskoczyło, ale postanowił
zapamiętać receptę na przyszłość - na kolejny stres psychiczny.
- Luke'u... ja naprawdę jestem Nichosem?
- Nie wiem - odparł Luke wiedząc doskonale, że to kłamstwo.
- Miałem nadzieję, że będziesz w stanie mi powiedzieć - stwierdził cicho Nichos. -
Znałeś mnie... albo jego. Cray zaprogramowała mnie tak, abym wiedział wszystko, co
Dzieci Jedi
232
on wiedział, robił to, co on robił i żebym myślał, że naprawdę jestem nim. Ale teraz...
nie wiem.
- O co ci chodzi? - zdziwił się Threepio. - Oczywiście, że jesteś Nichosem! Kim
miałbyś być?! To tak jak pytać, czy Upadek Słońca napisał Erwithat, czy jakiś inny
Korelianin o takim samym nazwisku.
- Luke'u?
Zapytany skoncentrował się na kolejnym światłowodzie. -Czy ja jestem innym
Korelianinem o tym samym nazwisku?
- Chciałbym móc odpowiedzieć tak lub nie. - Ogranicznik w końcu puścił, ciągnąc
za sobą plątaninę przewodów i światłowodów. - Ale nie wiem. Jesteś kim jesteś. Jesteś
świadomością istniejącą w danej chwili, tyle tylko mogę ci powiedzieć.
To przynajmniej była prawda.
Podobnie jak to, że Luke miał jedną dłoń prawdziwą, jedną sztuczną, ale obie były
jego dłońmi.
- Miałem nadzieję, że jako Jedi będziesz wiedział.
Luke natomiast miał nieodparte wrażenie, że Nichos jako były Jedi dokładnie wie,
co nie zostało głośno powiedziane.
- Kocham ją. Mówię to, wiem to, a nie potrafię znaleźć różnicy, jeśli takowa ist-
nieje, pomiędzy oddaniem a lojalnością Threepia czy Artoo do ciebie a tym, co czuję
do Cray. Nie pamiętam, czy to miłość, czy coś innego. Nie potrafię tego porównać i
ocenić. Gdy ją więzili, bili i zmuszali do tych fars procesowych, zrobiłbym wszystko,
by jej pomóc. Ale wcześniej założyli mi ogranicznik z programem, który to uniemożli-
wiał, więc po prostu nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem zmusić żadnej części ciała, by
zachowała się niezgodnie z tym programem.
Wziął od Luke'a ogranicznik, obejrzał go dokładnie i położył na stole.
- A najgorsze jest to, że z tego powodu nie mam złego samopoczucia, żalu do sa-
mego siebie czy wyrzutów sumienia.
- A dlaczego miałbyś mieć? - zdziwił się szczerze Threepio.
- Właśnie - zgodził się Nichos. - Android nie może postępować sprzecznie z pro-
gramem podstawowym ani z programem ograniczającym, nałożonym na oprogramo-
wanie podstawowe, jeśli nie są one sprzeczne z najbardziej podstawowymi funkcjami
motywatorów. Tylko wydaje mi się, że Nichos by mógł.
- Śpi - szepnął głośnik.
Luke siedział samotnie w warsztacie oświetlonym dwoma zniczami ze smaru wla-
nego do misek po zupie i wyposażonego w domowej produkcji knoty. Mimo to zdawał
sobie sprawę z obecności Callisty, taić jakby fizycznie przeszła przez drzwi do kabiny.
Wydawało mu się też, że widzi w półmroku zarys jej sylwetki, ale to musiało być złu-
dzenie.
- Z Nichosem wszystko w porządku.
Skinął głową, przypomniał sobie, że jest słyszany, lecz nie widziany i odparł:
- Nichos... to android.
Barbara Hambly
233
- Wiem. Widzisz... czasami nic nie można zrobić. Wydawało mu się, że siadła ob-
ok, że czuł ciepło jej ciała pamiętane ze snu.
- Wiem! - szepnął przez zaciśnięte zęby, zdając sobie sprawę, że jeszcze dwa ty-
godnie temu nie wiedział.
Dowiadywanie się o sklonowanych Imperatorach i skamieniałych Ciemnych Lor-
dach Sithów wydawało mu się znacznie łatwiejsze.
A zabijanie ich było po prostu drobiazgiem nie wartym wzmiankowania.
- Sądzę, że najważniejsze jest nauczenie się, kiedy taki czas występuje - dodał.
- Djinn Altis uczył nas tego. Swoje opowieści zaczynał od tego, że przez dziesięć
tysięcy lat byliśmy strażnikami pokoju i sprawiedliwości w galaktyce i dodawał, że
czasami sprawiedliwość osiąga się najlepiej, wiedząc, kiedy należy tylko stać z boku i
obserwować. Zawsze potem następowała jakaś historia czy to zapisana, czy przekazy-
wana ustnie o czymś, co wyglądało na coś zupełnie innego niż to, co faktycznie się
działo. Dostawałam szału słuchając, na co nieodmiennie słyszałam, że każdy uczeń
zobligowany jest do popełnienia tysiąca osiemdziesięciu większych błędów i że im
szybciej je popełni, tym prędzej przestanie się mylić. Kiedyś mnie krew zalała i popro-
siłam go o listę naszych błędów. Usłyszałam, że przekonanie, iż taka lista istnieje, jest
błędem numer cztery.
- Jak długo cię uczył?
- Pięć lat... o wiele za mało.
Przez moment milczał, przypominając sobie kilka ledwie tygodni spędzonych na
Dagobah. W końcu westchnął i powiedział:
- Szkoda, że część z nich dotyczy uczenia innych w przekazywaniu energii albo w
użyciu Mocy. Moja ignorancja lub brak doświadczenia kosztowała już jednego z moich
uczniów życie, a drugiego pchnęła w objęcia ciemnej strony i wywołała w całej galak-
tyce zamieszanie, o którym nawet nie chcę myśleć. Cała ta sprawa z akademią i z
przywróceniem zdolności i obecności Jedi w galaktyce jest zbyt ważna, by... by nau-
czać ucząc się samemu. Taka partanina prowadzi do błędów, które popełnił Ben, ucząc
mojego ojca.
Tym razem cisza zapadła na długo.
- Gdyby Ben nie nauczył twego ojca, nie byłby on na tyle silny, by zabić Palpati-
ne'a... ani też nie znalazłby się w pozycji, która to umożliwiła. Ty nie umiałbyś tego
zrobić.
- Wtedy nie - zgodził się przyznając, że nigdy nie rozważał całej tej sytuacji od tej
strony.
- Zapisuję wszystko, co pamiętam o naukach i nauczaniu Djinna - dodała cicho,
jakby nie była pewna, czy przyjmie prezent, który zamierzała mu ofiarować. - Pracuję
nad tym, od kiedy pierwszy raz powiedziałeś mi, co robisz na Yavinie Cztery. Techniki,
ćwiczenia, medytacje, teorie i opowieści. Wszystko, co pamiętam i co nie powinno
zaginąć, a mogłoby być ci pomocne. Wiem, że wielu technik, wielu sposobów wyko-
rzystania Mocy nie da się opisać, trzeba je pokazać, ale mimo wszystko sądzę, że moje
wspomnienia na coś ci się przydadzą.
- Callisto...
Dzieci Jedi
234
- Nie byłam i nie jestem mistrzem i moje zdolności czy postrzeganie wielu rzeczy
nie są takie, jak być powinny, ale otrzymałam formalne szkolenie, którego ty nie miałeś
okazji dostać. Postaram się to skończyć, gdy będziesz odlatywał.
- Ja nie.... - Zamilkł czując na sobie stanowcze spojrzenie szarych oczu; tak samo
w hangarze spoglądała na Geitha. - Nie możesz pozwolić, by ten okręt, a raczej księżyc
bojowy, jedyny w swoim rodzaju, wpadł w ręce tego, kto już nauczył się używać Mocy
do sterowania elektroniką - oświadczyła stanowczo. - Za to oddałam życie przed trzy-
dziestu laty i oddam teraz twoje, Cray i wszystkich obecnych na pokładzie, jeśli będę
musiała. Gdzie odesłałeś pozostałych?
Ostatnie pytanie było celową zmianą tematu. Oboje wiedzieli, że w końcu będzie
musiał ją unicestwić wraz z okrętem i że zostało im zbyt mało czasu, by się na ten te-
mat sprzeczać. Bo oboje wiedzieli także, że miała rację.
- Do głównej mesy - odparł biorąc głęboki oddech. - Znalazłem sposób zneutrali-
zowania ludzi piasku i zapakowania ich do promów.
- Jeśli ona jest na ciebie zła za to, że nic nie zrobiłeś, to mnie na pewno nie będzie
chciała widzieć na oczy. - Baryton Triva odbijał się cichym echem po pogrążonych w
mroku i ciszy korytarzach. -I wcale jej się nie dziwię.
Threepio stwierdził, że w jego głosie słychać było żal i zrezygnowanie, a czujniki
lewej ręki, za którą mówiący trzymał go, by nie wywrócić się w ciemnościach, reje-
strowały nienaturalne zimno jego skóry i napięcie mięśni. Typowe objawy stresu, który
w takich warunkach był zupełnie normalny - Threepio dawno już stwierdził, że ciem-
ność i dezorientacja wywołują u ludzi strach, nawet gdy wiedzą, że są całkowicie bez-
pieczni. Tym razem wiedzieli coś wręcz przeciwnego: na tym zapowietrzonym okręcie
nikt nie był bezpieczny. Ale to nie ciemność, brak cyrkulacji powietrza czy świado-
mość, że zapasy tlenu wyczerpią się za osiem miesięcy były głównymi powodami stre-
su Triva. Nie zaliczała się do nich nawet obecność ludzi piasku na pokładzie, choć we-
dług Threepia wszystkie wyżej wymienione czynniki były zarówno denerwujące, jak i
przygnębiające.
- Musiała przecież zdać sobie sprawę, że proces indoktrynacji zablokował możli-
wość samodzielnej akcji u człowieka, tak jak ogranicznik u Nichosa. - Android utrzy-
mywał natężenie głosu na poziomie osiemnastu decybeli, co gwarantowało, że ani Ga-
morreanie, ani Jeźdźcy Tusken go nie usłyszą.
- Uderzyłem ją... obrażałem... powiedziałem rzeczy, których w żadnym przypadku
nie powinno się mówić młodej kobiecie...
- Sama przeszła indoktrynację, toteż musi znać wpływ i efekty, jakie druga oso-
bowość wywołuje na ludzkie zachowanie - zauważył Threepio.
- To czasami nie ma najmniejszego znaczenia - odezwał się idący z tyłu Nichos.
Przed nimi pojawiło się słabe światło ukazujące skrzyżowanie korytarzy zasłane
naczyniami, zniszczonymi androidami sprzątającymi, łuskami pocisków, połamanymi
styliskami toporów i porozlewaną oraz porozrzucaną żywnością. W tym śmietnisku aż
roiło się od morrtów, których słodkawy smrodek, przypominający odór przepoconych
skarpetek, zwiększał ogólne wrażenie niechlujstwa i obrzydliwości. Jeśli ktoś się posta-
Barbara Hambly
235
rał, mógł słyszeć szum klimatyzacji, choć był on skutecznie zagłuszany przez zgiełk
dobiegający z mesy - kwiki, chrząkania, wrzaski i pijacki chór wyjący znany i popular-
ny gamorreański utwór biesiadny pod tytułem „Rabując wioski jedną po drugiej".
- Chyba świętują zwycięstwo - zauważył Nichos.
- Kinfarg i jego banda robią to samo - skrzywił się Pothman. - Mugshub była na
nich wściekła za niewypełnianie małżeńskich obowiązków i wdawanie się w bójki z
każdym, kogo zobaczyli.
- Doprawdy wątpię, abym kiedykolwiek zdołał zrozumieć procesy myślowe orga-
nicznego pochodzenia - stwierdził Threepio z dezaprobatą.
- Lepiej zostań na korytarzu - szepnął Nichos Pothmanowi.
W słabym blasku wydobywającym się przez drzwi mesy będącej jedynym rejonem
poziomu dwunastego, na którym działało zasilanie, sanie kołysały się niczym barka na
pełnym morzu. Przygody w szybie windy zaowocowały zniszczonym stabilizatorem,
ale i tak łatwiej było ciągnąć niż nosić, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jaki ładunek Luke
kazał im przywieźć do warsztatu.
- Threepia i mnie uznają za androidy, a zwykłe androidy ich nie obchodzą, najwy-
żej te czyszczące. - Nichos faktycznie bardziej przypominał androida od czasu szarpa-
niny z Klaggami, w trakcie której porozrywano lub pourywano jego metalowe siatki
osłaniające stawy i szyję, przez co widać było mechanikę i serwomechanizmy. - Ale
ciebie mogą rozpoznać jako Klagga, a wtedy zaczną się kłopoty.
Triv co prawda też przypominał robota w białym pancerzu blasteroodpornym,
gdyż pozbył się jedynie hełmu, ale przyznał rację logice Nichosa.
- Dopilnuję, żeby korytarz został czysty - odparł uśmiechając się lekko. - A wy
uważajcie na siebie, chłopcy.
Threepio znieruchomiał w pół ruchu, przeprowadzając porównanie analogii i in-
tencji, by sprawdzić, czyjego lekkie oburzenie było słuszne, czy nie, a Nichos w rzad-
kim przypływie ludzkiego odruchu uśmiechnął się i ruszył ku drzwiom.
W mesie impreza była w pełnym rozkwicie - co prawda okręty Floty Imperialnej
miały dozowniki do jednorazowego wydawania alkoholu, ale po pierwsze zainstalowa-
no je dla ludzi, a nie dla Gamorrean, a po drugie nie wzięto pod uwagę talentów bro-
warniczych gamorreańskich samic, dzięki którym ciężkie piwo z potwy wypełniało
parę plastikowych beczek. Jedna stała na środku pomieszczenia, a nabierano z niej,
czym kto miał pod ręką, choć przyznać należy, że największą popularnością cieszyły
się rozmaite naczynia stołowe. Stoły zawalone były odpadkami, nie dojedzonym mię-
sem i przesiąkniętym piwem chlebem. Ledwie wsunął głowę w drzwi, micha pełna
piwa trafiła w ścianę tuż obok niego. Złocista głowa cofnęła się pospiesznie, co wywo-
łało głośną wymianę poglądów wewnątrz:
- Trafiłem go!
- Ścianę trafiłeś, a nie jego!
- No, to teraz go trafię!
- No, to zobaczymy.
- Chodź! - stwierdził z rezygnacją Nichos. - Jesteśmy wodoszczelni, więc na piwo
też powinniśmy być odporni.
Dzieci Jedi
236
- Co ja muszę znosić... - W tonie Threepia wyraźnie było słychać cierpiętnicze
nutki, ale zmusił się do przejścia przez drzwi.
Powitał go grad kubków, talerzy, misek i innych naczyń odbijających się od ścian.
To, że obaj z Nichosem nie zatrzymywali się, utrudniło zadanie rzucającym. Przy oka-
zji przekonali się, że celność w posługiwaniu się zastawą stołową Gamorreanie mają
jeszcze mniejszą niż w obsłudze laserów - Threepio został trafiony raz i to w plecy, i do
tego raczej muśnięty niż trafiony. Wywołało to naturalnie natychmiastową dyskusję,
czy zaliczyć to jako trafienie, czy nie. Dyskusja też naturalną koleją rzeczy szybko stała
się gorąca i od argumentów słownych sięgnięto po materialne, dzięki czemu androidy
miały spokój, w pomieszczeniu szalała bójka, a Bullyak przyglądała się jej z prawdzi-
wym zadowoleniem. Wreszcie wszystko było normalnie.
Oprogramowanie androida protokolarnego zawiera nie tylko znajomość języka, ale
także zwyczajów i fizjologii rozmaitych rozumnych ras. Dlatego też Threepio rozumiał,
że u podstaw społeczeństwa i gwałtowności Gamorrean leży ostre współzawodnictwo
seksualne samców o uwagę samicy alfa i samce nie miały wyboru w kwestii zachowa-
nia, myślenia i czucia. Mimo to zaczynał pojmować irracjonalne uprzedzenia doktor
Mingli wobec osobników, którzy zachowywali się dokładnie tak, jak zostali zaprogra-
mowani.
Threepio zneutralizował kilkoma prostymi komendami blokady założone na auto-
maty wydające jedzenie i zażądał dwudziestu galonów syropu o piątym stopniu stęże-
nia, w półgalonowych pojemnikach. Pojemniki łapał Nichos, ledwie się pojawiały,
wynosił na korytarz i ustawiał na saniach pilnowanych przez Triva. Spora ilość
morrtów strząśnięta z nosicieli podczas walki, zwabiona słodkim zapachem, postanowi-
ła zbadać jego źródło.
- Wynocha stąd! - Threepio gniewnie zamachał rękoma. - Ohydy, sio stąd!
Morrty siadły, przyjrzały mu się kaprawymi czarnymi oczkami, oblizały pełne zę-
bów ssawki i zignorowały go. Walący się radośnie po łbach czym popadło Gamorreanie
w ogóle go ignorowali.
Gdy Threepio wyszedł z ostatnimi pojemnikami, stwierdził, że sanie wraz z towa-
rzyszami stoją przytulone do ściany, by dać przejście uzbrojonej kolumnie Affytechan -
łącznie sto osiemdziesiąt osiem sztuk, uzbrojonych co prawda tylko w kije od mioteł,
fragmenty rozebranych androidów oraz karabiny laserowe bez zasilaczy. Wszyscy jed-
nakże trzymali broń jak należy, a szyk i krok utrzymywali niczym prawdziwe wojsko.
- W prrrawo zwrrrot! - zakomenderował pseudooficer. - Naprzód marrrsz!
I kolumna zniknęła w mroku, z którego się wyłoniła.
- Doprawdy, muszę przyznać, że zamiar pana Luke'a, by opróżnić ten okręt, jest
godny pochwały - oznajmił Threepio wstawiając pojemnik do sań. - Będzie tu znacznie
spokojniej, ale przyznaję, że dla niektórych pasażerów nie warto było się trudzić.
Kubek z piwem przeleciał przez drzwi i rozbryzgnął się na ścianie jakby na po-
twierdzenie jego słów.
- Musi być jakiś inny sposób oprócz wysadzenia okrętu.
- Żaden nie jest stuprocentowo pewny.
Barbara Hambly
237
- Nie musi być pewny na sto procent - odparł Luke. - Ważne, żeby dzięki niemu
doszło do zniszczenia motywatorów i odłączenia dział od jakiegokolwiek sterowania.
- Ktokolwiek ściąga ten okręt, nauczył się manipulować Mocą w sposób dotąd
uważany za niemożliwy. Takie awarie mogą go opóźnić, ale nie zdołają powstrzymać.
On jest silny: czuję to.
Luke także to czuł.
- „Oko Palpatine'a" musi zostać zniszczone, Luke'u, tak szybko jak to tylko moż-
liwe. Do tego potrzebne są dwie osoby, w tym jeden Jedi. Musi zakłócić działanie kraty
enklizyjnej nad pomieszczeniami głównej centrali artyleryjskiej, aby ta druga osoba
wspięła się poza jej zasięg. Tak miałam zrobić razem z Geithem. Potem powiem Cray,
czy tobie... kto znajdzie się tu na górze, które przełączniki uruchomić, które obwody
przeładować i co dalej zrobić, by wszystko wybuchło. W korytarzu jest kapsuła, prze-
znaczona pierwotnie do wystrzelenia dziennika pokładowego. Wtedy o tym nie wie-
działam... teraz wiem. Można tam włożyć butlę z tlenem i ten, kto będzie na dole, jeśli
się pospieszy, zdąży uciec przed wybuchem. To musi się tak skończyć, Luke'u. Ty to
wiesz i ja to wiem.
- Nie musi. W końcu może i tak, ale dopiero, gdy...
- Nie ma czasu na próby innych rozwiązań!
Zamknął oczy doskonale zdając sobie sprawę, że Callista ma rację. Wiedział też,
że ona o tym wie.
- Kocham cię. - Było to jedyne, co w końcu mógł powiedzieć. Dotąd coś takiego
powiedział tylko Leii, którą zresztą nadal kochał, tylko w nieco inny sposób.
- Nie chcę... żebyś zginęła...
- Luke'u, zginęłam przed trzydziestu laty. Jestem tylko... jestem wdzięczna, że zo-
stałam, bo mogłam cię poznać. Cieszę się, że mieliśmy aż tyle czasu.
- Musi być jakiś sposób - uparł się. - Cray...
- Co Cray? - spytał nowy głos.
Luke powoli odwrócił się w stronę drzwi do kabiny kwatermistrza. Oparta o futry-
nę stała Cray, owinięta w srebrzysty koc zakrywający podarty i brudny kombinezon
- Mam zrobić z niej coś takiego jak Nichos? Wyrwać dość pamięci z komputerów,
połączyć drutem i taśmą, żebyś miał iluzję przypominającą ci, co straciłeś? Jeśli chcesz,
to akurat mogę zrobić.
- Djinn Altis nauczył cię, jak przenieść siebie... swoją świadomość i swój byt w
obiekt niematerialny. - Luke zignorował wybuch Cray, zwracając się do Callisty. - Uda-
ło ci się, bo jesteś tu z nami.
- Jestem - przyznała. - Dlatego, że jest tu dość pamięci, obwodów i zasilania. Gdy-
bym miała przenieść się do androida, przestałabym być człowiekiem, o ile za człowieka
uznam mój obecny stan.
- Zgadza się - przyznała Cray podchodząc. - Android jest programowany i nie jest
człowiekiem. Nie może nim być. Nichos nie jest człowiekiem i nie powinnam była się
oszukiwać. Nie powinnam była tego robić, Luke'u... Zawsze postępowałam w myśl
zasady: jak coś nie działa, to trzeba wziąć większy młotek albo mniejszy obwód... Ni-
chos... nie pamięta, że umierał, nie pamięta żadnej zamiany... Bardzo go kocham, ale
Dzieci Jedi
238
prawda jest brutalna: to nie jest Nichos. I to nie jest człowiek. Chce nim być, próbuje,
ale maszyna nie zachowuje się jak człowiek z krwi i kości, nie ma tej swoistej ludzkiej
logiki i nigdy nie będzie miała... Jeśli chcesz, mogę ci zrobić cyfrową wersję jej wspo-
mnień i świadomości, ale nie będzie to nic więcej. Ja to będę wiedzieć, ty będziesz
wiedział i ta cyfrowa wersja też...
- Nie! - sprzeciwiła się Callista i oboje odruchowo spojrzeli w kierunku ukrytego
głośnika jakby tam, w mroku, stała właścicielka głosu. - Dziękuję, Cray i nie myśl, że
nie jest to kusząca propozycja. Kocham cię, Luke'u, i nie chcę... nie chcę cię opuścić,
nawet gdyby to znaczyło pozostanie tym, czym teraz jestem. Ale nie mamy takiej moż-
liwości, ponieważ android ma zbyt małą pojemność pamięci, a nie można użyć żadnego
elementu sprzętu komputerowego z tego okrętu, bo w każdym będzie jakaś część Woli.
Jeśli spróbujecie rozłączyć sterowanie ogniem, rozbijecie motywatory czy zniszczycie
banki pamięci i pozostawicie okręt unoszący się w próżni aż do chwili, w której wróci-
cie z zapasami sprzętu nie skażonego Wolą, sądzę, że nie znajdziecie już „Oka". To
zbyt wielki i skomplikowany okręt, a Wola zaczęła żyć własnym życiem przerastając
program, z którego powstała i sądzę, że przy pierwszej okazji, gdy was tu nie będzie,
sama zacznie szukać tego, kto ją obudził i wezwał. Trzeba zniszczyć cały okręt i to
teraz, kiedy jeszcze możemy!
Powiedziała, że go kocha.
I wiedział, że miała rację w kwestii zniszczenia okrętu, choć nie chciał tego przy-
znać.
- Ja pójdę na górę, Luke'u. - Cray powiedziała to rzeczowo i z takim zmęczeniem
w głosie, że nie miał siły protestować. - Nie ma co porównywać, które z nas lepiej wła-
da Mocą, a poza tym nie jesteś w stanie lewitować się tak wysoko. Ja na pewno nie
będę umiała ogłupiać laserów wystarczająco długo, byś zdołał się tam wspiąć ze zra-
nioną nogą. Tylko taka kombinacja daje gwarancję sukcesu, inaczej oboje zginiemy na
próżno.
Skinął w milczeniu głową - po kilku godzinach snu czuł się silniejszy, ale bloko-
wanie bólu, by mógł myśleć i działać, pochłaniało zbyt wiele energii i zbyt wiele Mocy.
A lewitacja pomimo nauk Yody zawsze kosztowała go wiele wysiłku.
- Jak się upierasz co do ewakuacji, to można zaprogramować prom po zapakowa-
niu ludzi piasku. Jest wysoce zautomatyzowany i resztę zrobi sam.
- Chcę ewakuować stąd wszystkich, o ile to będzie możliwe. Z Jeźdźcami Tusken
powinno się udać, jeśli będziemy mieli do dyspozycji syrop. Ładownik trzeba wyposa-
żyć w odpowiednią wiadomość, by go odnaleziono i odholowano na Tatooine.
- Triv i Nichos mogą pilotować promy. Gdy wylecą poza zasięg pola zagłuszają-
cego, będą w stanie nadać sygnał wzywający pomocy. Swoją drogą nie zazdroszczę
temu, kto będzie deprogramował Gamorrean... że nie wspomnę o Affytechanach.
Wiesz, że one się rozmnażają i młode też są przekonane, że są żołnierzami?
- Wiem - westchnął.
- Natomiast nie mam pojęcia, jak chcesz zapakować na promy Kitonaków...
- Myślę, że znalazłem sposób. - Uśmiechnął się, myśląc zupełnie o czymś innym.
Barbara Hambly
239
O tym mianowicie, że po ogłupieniu kraty enklizyjnej na pewno nie będzie miał
dość sił, by na czas dotrzeć do kapsuły ratunkowej w korytarzu.
Ale to był szczegół techniczny.
- Callisto... - zaczął i umilkł, gdyż ławka, na której siedział, nagle podskoczyła
gwałtownie. Zrobiło mu się z lekka niedobrze, zdołał jednak chwycić kaganek, nim ten
zjechał ze stołu.
Cray złapała drugi w połowie drogi na podłogę. Gdzieś w oddali zaczęła się baso-
wa wibracja przenikająca cały okręt i oznaczająca zmianę napędu.
- No to jesteśmy w nadprzestrzeni - oznajmiła cicho Callista.
Dzieci Jedi
240
R O Z D Z I A Ł
21
Han miał złe przeczucia, zanim jeszcze obaj z Chewiem dotarli do drzwi pogrążo-
nego w ciemnościach domu.
- Strasznie mi przykro, generale Solo - skłonił się Bith będący szefem archiwów
ratusza miejskiego, podobnie zresztą jak szefem danych księgowych trzech najwięk-
szych korporacji, które w praktyce były właścicielami centralnego komputera Plawal. -
Jej Ekscelencja niestety nie znajduje się w budynku.
Han przyjrzał się nieżyczliwie rzędowi czarnych okien i mgle, przez którą ledwie
przebijały ogrodowe lampy, po czym zwrócił się do holofonu:
- Możesz sprawdzić, o której wyszła?
Mogła wstąpić na obiad do „Bulgoczącego Błota", gdzie dawali nawet niezłe po-
siłki. Chewie warknął jękliwie.
- Stokrotnie przepraszam - Bith był wcieleniem uprzejmości -ale Jej Ekscelencja
nie pojawiła się w budynku przez cały dzień!
- Co?!
- Nie ma też żadnego zapisu o jej wejściu ani żadnego użycia jej karty dostępu do
banku danych, ani też...
- Dawaj Jevaxa!
Bith skłonił uprzejmie żółtawo-cielistą głowę i oznajmił:
- Natychmiast się tym zajmę, proszę pana. Pozostanie pan w obecnym miejscu?
- Tak. Tylko pospiesz się... i tego... dziękuję- dodał przypominając sobie ciągłe
napomnienia Lei i, aby zachowywał się uprzejmie wobec podwładnych. - Wiem, Che-
wie: nie powinna była wychodzić z domu z tym niedorobionym zamachowcem, ale
wiesz, że jak baba się uprze...
Wookie chrząknął pytająco, podrzucając znaleziony na stole ogranicznik.
- Pewnie, że ona go zdjęła, a kto inny? To, że ta kupa złomu próbowała wczoraj ją
zabić, jakoś nie bardzo przemówiło jej do rozsądku.
Zerwał się na nogi i zaczął przemierzać pokój w tę i z powrotem, niczym zamknię-
ty w klatce endoriański wethiraptor. Wookie warknął przeciągle.
- Wiem, że zawsze trzyma stronę przyjaciół, ale...
Barbara Hambly
241
Przerwał mu brzęk holofonu, toteż rzucił się do urządzenia i włączył je czym prę-
dzej. Zamiast zielonego ekranu oznaczającego lokalne połączenie pojawiła się jednak
niebieska gwiazdka łączności nadprzestrzennej, a chwilę później odziane w skórzane
wdzianko Mary Jadę.
- Mam dla ciebie te współrzędne - oświadczyła bez wstępów. -Jaką masz prędkość
odbiorczą?
- Dlaczego nam wczoraj nie powiedziałaś, że zawodowo interesowałaś się Nub-
blykiem? - odpalił, również nie bawiąc się w konwenanse.
- Bo nie mam w zwyczaju okłamywać przyjaciół. Jeśli to wszystko, co masz mi do
powiedzenia...
- Przepraszam, ale słyszałem...
- Co się stało? - Przyjrzała mu się dokładniej i sarkazm wyparował niczym wczo-
rajszy drink.
- Leia zniknęła. Poszła po południu do ratusza i właśnie się dowiedziałem, że tam
nigdy nie dotarła, a był z nią Artoo... Zgłupiał ostatniej nocy i próbował nas wszystkich
pozabijać. Założyłem mu ogranicznik, który naturalnie zdjęła, nim wyszli...
Komentarz Mary był na tyle wielopiętrowo kunsztowny i całkowicie nie kobiecy,
że sprowadził Landa Calrissiana w najlepszych, purpurowych jedwabiach, ogolonego i
uczesanego jak na wesele.
- Co się dzieje?
Han streścił mu zwięźle wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin i zakoń-
czył:
- Teraz czekam na Jevaxa, bo mówiła coś o odwiedzinach w centralnych warszta-
tach miejskich, a skoro wzięła ze sobą robota, to mogła chcieć, by go sprawdzili. Tyle
że jest już ciemno, a ostatnio tu się dzieje zdecydowanie za wiele dziwnych rzeczy...
- Dlaczego pytałeś o Nubblyka? - zainteresowała się Mara. -Kto ci powiedział, że
go szukałam? Na tym zamarzniętym wygwizdowie byłam może ze dwanaście godzin i
wątpię, żebym go poznała.
- Powiedział swojemu pomocnikowi, że szuka go Ręka Imperatora przebywająca
na planecie i dlatego musi się wynosić. Zniknął mniej więcej przed siedmiu laty po
tym, jak powiedziałaś, że tam byłaś i odleciałaś. Pomyślałem, że wróciłaś... - Umilkł
widząc zmianę w jej oczach.
Przez chwilę Mara nic nie powiedziała, a gdy się odezwała, jej głos był bardzo
spokojny i niby normalny, tylko że człowiekowi od razu robiło się zimno.
- Gad. - W oczach Mary błysnął mord. - Glista błotna!
- Co? - Lando odskoczył wykazując doskonale rozwinięty instynkt samozacho-
wawczy. - Kto... ?
- Powiedział mi, że jestem jedyna. - Jej głos nadal był spokojny, ale przejmował
lodem. - Mówił, że jest tylko jedna Ręka Imperatora. Jego broń, gdy będzie potrzebo-
wał skalpela zamiast miecza. Jego najbardziej zaufany sługa... Zawszone bydlę! Ten
zakłamany syn nieskrobanego wieprza miał jeszcze jedną Rękę!
Ostatnie zdanie wypowiedziała szeptem i choć jej furia skierowana była przeciwko
martwemu już Imperatorowi, Han poczuł ulgę, że jest o kilkaset parseków od niej.
Dzieci Jedi
242
- Okłamał mnie! Zaufany sługa! Wszystko, co mi naopowiadał ten zaśliniony pa-
sożyt, to było kłamstwo! Wszystko!
- Maro! - powiedział niepewnie Lando. - On nie żyje...
- I ma szczęście! Wiesz, co to znaczy? - Spojrzała na Landa takim wzrokiem, że
cofnął się niepewnie.
- To znaczy, że trzymał ją w rezerwie, by użyć jej przeciwko mnie! Albo mnie
przeciwko niej. Albo chodziło mu o to, by żadna z nas nigdy nie stała się czymś więcej
niż pionkiem oplatanym jego kłamstwami i wykonującym jego polecenia!
Widać było, że wewnętrznie się gotuje z wściekłości, która czyniła ją tak niebez-
pieczną. Kiedyś omal nie udało jej się zabić Luke'a za to, że odebrał jej pozycję, która
dotąd była jej życiem.
- Ona nadal jest na planecie? - spytała nagle.
- Nie wiem... - Han urwał, przypominając sobie z jakichś niejasnych przyczyn, o
kim opowiedziała mu Leia: o kobiecie, która pokazała się w tygodnie zaledwie po
zniknięciu Nubblyka i wynajęła jego dom. - Jest. Przynajmniej tak mi się wydaje. Na-
zywa się Roganda...
- Och! - Zielone oczy rozszerzyły się i natychmiast zmieniły w szczeliny turkuso-
wego blasku. - Ona.
Zabrzmiało to niczym wyrok śmierci.
Mara sięgnęła po wyłącznik znajdujący się poza polem widzenia kamery i obraz
zniknął.
- Nie możemy sobie pozwolić na ryzyko. - Roganda otworzyła pojemnik i wyjęła z
niego pneumatyczną strzykawkę z załadowaną ampułką. - Przytrzymajcie ją.
Keldor zrobił dwa ostrożne kroki w kierunku Leii, która słysząc otwieranie drzwi
wstała z kąta i stanęła plecami do ściany. Leia była drobna, ale wysportowana, trzy-
dzieści lat młodsza i gotowa do walki, a Garonnin miał co prawda w dłoni miotacz
ustawiony na ogłuszanie, ale nie uśmiechała mu się szarpanina.
- Powiedziałbym, że większym ryzykiem jest użycie tego narkotyku niż to, że Jej
Wysokość podniesie hałas - odezwał się Garonnin. - Nie wiemy, co to takiego...
- Ale wiemy, że działa i że na czas wizyty będzie spokojna! -przerwała mu Rogan-
da.
- Wiemy, że działa czasami i na niektóre osoby - poprawił ją spokojnie. - I w roz-
maitych dawkach. Leżał tu, w podziemnym laboratorium, co najmniej trzydzieści lat, a
być może dwa razy tyle. Nie wiemy, jaki jest okres rozkładu specyfiku, nie wiemy, czy
nie stał się nie tylko bezużyteczny, ale co gorsza śmiertelny... Ten przemytnik, na któ-
rym go wypróbowaliśmy pierwszy raz przed czterema czy pięcioma laty, zmarł.
- Miał słabe serce! - Roganda zorientowała się, że odpowiedziała zbyt szybko, to-
też zmieniła ton na proszący. - Lordzie Garonnin, wie pan, ile zależy od dzisiejszego
spotkania, jak desperacko potrzebujemy poparcia dla naszej sprawy! Zna pan reputację
Jej Wysokości: nie możemy ryzykować nawet szansy możliwości, że ucieknie i prze-
szkodzi nam.
Garonnin długą chwilę przyglądał się Leii ponad lufą miotacza. W końcu skinął
głową.
Barbara Hambly
243
Keldor zrobił dwa kolejne kroki oczekując, że Leia spróbuje odskoczyć, wobec te-
go rzuciła się wprost ku niemu, rąbnęła go kolanem w brzuch i barkiem w piersi, prze-
skoczyła nad walącym się ciałem i rzuciła ku drzwiom. Mierzyła nisko, tak by podciąć
nogi Garonninowi, licząc, że go zaskoczy i będzie musiał spudłować, ale się przeliczy-
ła. Wiązka ogłuszającej energii trafiła ją w pół skoku, rozciągając na podłodze i na-
tychmiast pozbawiając oddechu. Miała wrażenie, jakby ją ktoś przenicował i nie było to
miłe wrażenie. -Wolałaby, by miotacz nastawiony był na silniejsze działanie - wtedy
straciłaby przytomność.
- To było głupie - skomentowała Roganda, przyklękając obok i przyciskając strzy-
kawkę do jej szyi.
Poczuła nagły powiew chłodu.
I poczuła też, że jej płuca przestają pracować.
Miała wrażenie, że powoli zanurza się w głębokim na tysiące kilometrów oceanie
zielonego szkła, które wypełniało jej płuca, żyły i komórki. Ponieważ szkło przepusz-
cza światło, mogła słyszeć głosy Keldora, Garonnina i Rogandy, mimo że opuścili już
pokój i prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, co przepuszczanie światła miało z tym
wspólnego.
- ...antidotum jak tylko przyjęcie się skończy - powiedziała Roganda. - Po prostu
nie mamy ludzi, by jej przez cały czas pilnować. Ten narkotyk nie ma tak nieprzewi-
dywalnych efektów, jak się pan obawia, lordzie Garonnin, wszystko będzie w porząd-
ku.
Musiała się wydostać!
Moc! Jakoś będąc w tym dziwnym stanie zawieszenia/zanurzenia była w stanie
wyczuwać wszędzie wokół Moc niczym muzykę i to prostą - taką, której łatwo mogła
się nauczyć. Gdyby mogła wykorzystać Moc...
Nagle stwierdziła, że widzi pomieszczenie, w którym leży, i siebie - przeniesiono
ją na łóżko i jedną ręką trzymała się za brzuch, druga leżała wzdłuż ciała. Włosy two-
rzyły splątaną chmurę wokół spoczywającej na poduszce głowy. Ze sporą dozą samo-
krytyki przyznała Cray rację - powinna używać któregoś z jej patentowanych kosmety-
ków na zmarszczki, zwłaszcza wokół oczu.
Odetchnęła, wciągając w siebie Moc niczym dziwne światło i wstała.
Jej ciało nadal spokojnie leżało.
Czując, jak ogarniają panika, przywołała ćwiczenia uspokajające, jakich nauczył ją
Luke...
Gdy ponownie się rozejrzała, ze spokojem przyjęła do wiadomości, że jej ciało le-
ży, a ona porusza się, widzi i słyszy oczami duszy albo czymś takim.
Nie przeszkadzało jej, że widzi wielowarstwowo - oprócz siebie widziała także
przeszłość - starszego mężczyznę piszącego coś przy biurku, szczupłą blondynkę Jedi
leżącą na łóżku przestawionym w inny kąt pokoju, czytającą książkę mężowi, który na
wpół siedział, na wpół leżał z głową na jej udzie.
Spojrzała podejrzliwie na drzwi i wiedziała, że bez trudu może przez nie przejść.
Dzieci Jedi
244
Zęby się nie zgubić, dotknęła swego ciała zapamiętując jego zapach i odgłos bicia
serca -jeśli się skoncentruje, będzie w stanie dotrzeć tu z każdego miejsca podziemi,
podobnie jak była w stanie podążać śladami Elegina i Keldora.
Co i tak nie zmieniało faktu, że się bała.
Ale przeszła przez drzwi.
I natychmiast usłyszała głosy, wiele głosów.
Ta część podziemi stanowiła kwatery mieszkalne Jedi, a wcześniej podziemną cie-
plarnię Pletta. Senna świadomość roślin i łagodność starego mistrza na stałe przesiąknę-
ły ściany. Tym razem jednak nie spokój był tym, czego szukała, toteż skierowała się
tam, skąd dochodziły głosy i po przebyciu krótkiego korytarza znalazła się w długiej
komnacie o wysoko sklepionym suficie, oświetlonej przymocowanymi doń panelami
jarzeniowymi i światłem wpuszczanym przez pół tuzina okien. Okna były różne, ale
wszystkie grube, solidne i zamaskowane skalnymi występami i pnącą roślinnością.
Bez kłopotu rozpoznała dwie trzecie obecnych.
Większość postarzała się przez te jedenaście lat, jakie minęły od czasu, kiedy wi-
działa ich na dworze Imperatora. Inni, nie będąc ludźmi, wyglądali tak samo. Rozpo-
znała przedstawicieli Towarzystwa Mekuuna i prezesa Towarzystwa Seinara. Natural-
nie była także lady Theala Vandron, uznana za najważniejszą wśród seneksiańskich
dostojników, ponieważ była głową najstarszego ze starych rodów. Ostatnio zmuszona
była do wizyty w Senacie, gdyż postawiono jej zarzuty gospodarki rabunkowej i nie-
ludzkiego traktowania tubylców. Leia doskonale pamiętała tę wizytę -lady Vandron po
pierwsze była oburzona, że ktoś wtrąca się w jej rządy na rodowej planecie Karfeddion.
Po drugie była zaskoczona, że kogokolwiek interesuje los jej niewolników hodowanych
na specjalnych farmach - przecież to tylko Bilanakowie i Ossanie: według niej był to
argument wszystko wyjaśniający i kończący dyskusję. Właśnie kończyła relację ze
swego pobytu w Senacie niewielkiej grupie słuchaczy: Rogandzie, Irkowi i Garonni-
nowi.
- Po prostu nie ma sensu dyskusja z kimś, kto nie chce zrozumieć lokalnych wa-
runków ekonomicznych.
Lady Vandron, niewiasta przysadzista, stateczna, licząca sobie zdrowo powyżej
czterdziestu wiosen, była niezwykle uparta, czego trudno się było domyślić, patrząc w
jej niewinne błękitne oczy.
Do grupy podjechał niski android typu R-10 z tacą pełną kielichów, toteż Roganda
zmieniła temat:
- Proszę spróbować wina, Wasza Lordowska Mość: półsłodki Celanon jest na-
prawdę wyśmienity.
- Ach... - Lady Vandron raczyła umoczyć usta. - Niezły.
A Leia prawie usłyszała głos ciotki Rouge pouczającej ją ze zgorszeniem, że pół-
słodkie wina mogą stanowić stosowny napój w portowych knajpach, ale jedynie wtedy,
jeśli nie ma tam wody. W normalnym towarzystwie i na normalnym przyjęciu powinno
serwować się napoje z należytym smakiem i gustem. Sądząc po wyrazie twarzy lady
Vandron, jej także wpojono za młodu identyczną ocenę, którą z wiekiem uznała za
słuszną.
Barbara Hambly
245
- Może w takim razie Algarine? - spytał ze zrozumieniem Garonnin.
Były to ulubione wina Baila Organy.
- Naturalnie - przytaknęła mu Roganda i poleciła androidowi: -Butelkę Algarine
schłodzoną do dziesięciu stopni i kielich o temperaturze pięciu stopni Celsjusza.
R-10 mrugnął kontrolką i pospiesznie odjechał.
- Przecież nie porywamy ludzi do prac polowych. - W głosie lady Vandron słychać
było urazę. - Te stworzenia są do tego specjalnie hodowane. Wiele lat nam zajęło krzy-
żowanie, nim uzyskaliśmy takie osobniki, ale to zdrowsze od inżynierii genetycznej.
Gdyby nie nasze uprawy, w ogóle by się nie narodzili, a poza tym na Karfeddionie
akurat panuje kryzys gospodarczy.
- Na Coruscant to nikogo nie obchodzi. - Garonnin odstawił kielich na brązowy
stolik z marmurowym blatem pochodzącym z Atravii i to z najlepszego okresu.
- Właśnie dlatego musimy rozmawiać tak z Senatem, jak i z pozostałościami po si-
łach zbrojnych Imperium, z pozycji siły, a nie petenta, jak oczekują - wtrąciła słodko
Roganda. - Z siłą każdy się liczy...
Położyła dłoń na ramieniu syna uśmiechając się dumnie, a chłopak spuścił skrom-
nie oczy, jak przystało.
W pobliżu stolika, zastawionego przystawkami produkcji bufetowego androida,
Sullustanin spytał Elegina, wskazując wzrokiem Irka:
- Nie bardzo podobny do Imperatora, prawda?
Chłopak ubrany był na czarno (Roganda na biało), oboje zaś konserwatywnie, czy-
li właściwie. Właśnie podszedł do jednego z lordów sektora Juvexa, którego Leia nieja-
sno kojarzyła jako seniora jednej z bardziej zmilitaryzowanych gałęzi rodu Sveethyn.
Nie dało się ukryć, że Irek ma sporo wdzięku, jeśli mu na tym zależy.
- Czy to ważne? - Elegin wzruszył ramionami. - Jeśli potrafi robić to, co ona
twierdzi, że potrafi...
Roganda nadal ciężko pracowała, próbując skłonić Lady Vandron do swobodniej-
szego zachowania. Z równym powodzeniem mogła próbować upchać w kieszeni doro-
słego Hutta - przedstawiciele starych rodów nie zachowują się swobodnie w towarzy-
stwie kobiet, które były konkubinami. Nieważne czyimi i bez względu na to, co potrafią
synowie takich kobiet.
- No cóż - szepnął Sullustanin poprawiając sobie wzmacniacz optyczny. - Jeśli sta-
re rody go popierają...
Elegin szybkim ruchem brwi dał do zrozumienia, że chłopak nie jest aż tak istotny.
- Naitholu, gdy przybędzie ten okręt, będziemy mieli zalążek floty potężniejszy od
tego, czym dysponują ci wszyscy samozwańczy admirałowie. A kiedy każdy z nich
zobaczy, co Irek potrafi, będzie bardziej niż skłonny przyłączyć się do nas i grzecznie
słuchać rozkazów.
Informacja o jakimś okręcie zaniepokoiła Leię, ale jeszcze bardziej zaniepokoiło ją
zachowanie Naithola, który odwracając się w stronę bufetu spojrzał prosto na nią i za-
marł. Trudno było powiedzieć, co zobaczył, ale coś na pewno, gdyż dopiero po paru
długich jak wieczność sekundach podjął jedzenie. Wielu Sullustan już w wieku lat trzy-
dziestu zmuszonych było korzystać ze sztucznego wzmocnienia wzroku, który psuł im
Dzieci Jedi
246
się szybko, toteż dochodzili z wiekiem do wprawy w interpretacji docierających do
mózgu sygnałów optycznych. Leia wolała nie sprawdzać jego reakcji i pospiesznie
wmieszała się w wizje dzieci bawiących się tu w innym czasie, aby trudniej było wy-
kryć jej obecność.
Jedno musiała Rogandzie przyznać - wychowała syna jak na prawdziwego bywal-
ca salonów przystało: Irek obchodził stół, krążąc między gośćmi z wprawą i wdzię-
kiem, a jego zachowanie podkreślało ich rangę. Okazywał szacunek lordom i damom,
leciutką wyższość wobec urzędników, a z młodszymi arystokratami rozmawiał jak
równy z równym.
- Słyszeliśmy rozmaite, często sprzeczne informacje o tym okręcie - mówił wła-
śnie lord Vensell Picturion, przedstawiony na dworze w tym samym czasie co Leia w
Senacie. - Co to właściwie jest i skąd się wzięło? Skąd pewność, że dzięki niemu bę-
dziemy mieli wystarczającą siłę, by stworzyć własną flotę?
Irek skinął głową z szacunkiem i odezwał się czystym, donośnym głosem, którego
słuchała większość obecnych:
- To najpotężniejszy okręt wojenny istniejący w znanej galaktyce. Powstał w cza-
sach Imperium jako coś pośredniego między klasycznym okrętem wojennym a Gwiaz-
dą Śmierci. Jego broń pokładowa ma moc równą mocy energetycznej Gwiazdy Śmierci,
choć nie posiada jednostkowej broni równej sile głównego promienia...
- Sądzę, że wszyscy się zgadzamy co do tego, iż technologia niszczenia planet jest
łagodnie mówiąc marnotrawstwem -wtrącił Lord Garonnin.
- Ale trzeba przyznać, że widowiskowym. - W oczach Irka błysnął zwykły upór. -
I doskonałym środkiem zastraszającym.
- Przesada, jest dokładnie odwrotnie: zniszczenie Alderaanu nikogo nie zastraszy-
ło, co historia upadku Imperium dokładnie potwierdza - parsknął lord Garonnin i dodał
nie dopuszczając Irka do głosu: - „Oko Palpatine'a", bo tak się ta jednostka nazywa, jest
prototypowym i jedynym zbudowanym przedstawicielem tej klasy, którą roboczo na-
zwano księżycem bojowym albo superpancernikiem. Został przygotowany przed trzy-
dziestu laty do wykonania pewnej misji w absolutnej tajemnicy, toteż kiedy zrezygno-
wano z wykonania zadania, nikt nie wiedział o jego istnieniu, a współrzędne miejsca, w
którym został ukryty, zaginęły. Miejscem tym było pole asteroid w Mgławicy Stokrot-
ka.
- Ktoś był bardzo lekkomyślny - stwierdziła młoda dama o wyglądzie wskazują-
cym na zamiłowanie do łowiectwa. - Zgubić księżyc, no, no.
Część obecnych roześmiała się, a Garonnin wyglądał na urażonego, ale Roganda
odezwała się pojednawczo:
- Każdy, kto korzystał z naprawdę dużej biblioteki, zwłaszcza jeśli była w całości
skomputeryzowana, wie, że mały błąd programu może zaowocować nieporównywal-
nymi stratami w dostępie do księgozbioru. Cóż wobec tego znaczy jedna informacja z
zestawem współrzędnych?
- I to leci tutaj? - upewnił się lord Picturion.
- Leci na nasze rozkazy - uśmiechnął się Irek.
Barbara Hambly
247
Roganda ponownie położyła mu dłoń na ramieniu, obdarzając dumnym uśmie-
chem.
- Nasi goście są spragnieni. Sprawdź, co się stało z tym androidem bufetowym.
Sądząc z min lady Vandron i lorda Picturiona, było to trafne posunięcie, a mina Ir-
ka świadczyła, że był tego świadomy.
- Naturalnie - skłonił się i wyszedł z gracją tancerza.
Leia, nie bardzo wiedząc, dlaczego - podążyła za nim. Coś jej się nie podobało w
jego oczach.
R-10 toczył się korytarzem w kierunku sali, gdzie zgromadzili się goście. Jak
wszystkie androidy tego typu był niewysoki, około metra, i wyglądem przypominał
beczkę z płaskim dnem otoczonym dekoracyjną balustradą. Dno było jednocześnie tacą
wykonaną z czarnego marmuru elektronicznie naładowanego, by nie ślizgały się po nim
szklanki i inna zastawa. Nikt nie zauważał tych androidów, które obecne były na
wszystkich większych uroczystościach towarzyskich jak galaktyka długa i szeroka. Na
marmurze stała zakurzona butelka dwunastoletniego, wytrawnego Algarine i jeszcze
oszroniony kieliszek, jako wyraz uznania należnego lady Vandron, tak jak zaplanowała
to Roganda.
Na widok androida Irek uśmiechnął się złośliwie i stanął na końcu korytarza ze
skrzyżowanymi ramionami.
- Stój! -polecił. R-10 posłusznie stanął. -Weź kieliszek! Jeden z długich, delikat-
nych manipulatorów o wielu złotych i wyłożonych lekko przylepnym plastikiem chwy-
takach wykonał polecenie.
- Rzuć go na podłogę. Android zamarł - zakaz tłuczenia kieliszków czy jakichkol-
wiek naczyń był częścią podstawowego oprogramowania każdego domowego automa-
tu.
Irek uśmiechnął się szerzej, a Leia poczuła nagły napływ Mocy sięgającej w głąb
programu androida i zmieniającej go pomimo wielowarstwowych zabezpieczeń. Ze-
wnętrznie robotem zatrzęsło, cofnął się nieco, zrobił kółko i znieruchomiał.
- No, nie wygłupiaj się. - Głos Irka dziwnie złagodniał. - Rzuć go!
Urywanymi ruchami android wykonał polecenie, po czym natychmiast z korpusu
wyłowił manipulator zakończony miotełką i zawierający wlot rury, by posprzątać rozbi-
te szkło.
- Jeszcze nie.
Manipulator zatrzymał się w połowie drogi.
- Teraz weź butelkę i wylej zawartość;
Tym razem android zadygotał nie ruszając się z miejsca, jako że zakaz rozlewania
czegokolwiek i kiedykolwiek był głównym punktem w jego programie. Irkowi jego
zachowanie sprawiało widoczną przyjemność. Skoncentrował się, przywołał Moc i
ukierunkował ją za pomocą wszczepionego obwodu, wymuszając na programie ustęp-
stwo po ustępstwie na subelektronicznym poziomie, jak nauczył go Magrody...
Nagle odwrócił się tracąc koncentrację i zostawiając androida niczym nudną za-
bawkę.
Dzieci Jedi
248
Ten skorzystał z tego natychmiast, posprzątał szkło i pojechał w stronę gości tak
szybko, jak tylko go koła niosły. Irek nie zwrócił nań żadnej uwagi, powoli rozglądał
się po korytarzu, nasłuchując i węsząc.
- Jesteś tu... -szepnął. -Gdzieś tu jesteś... czujecie...
Leia skupiła wokół siebie Moc, otulając się nią niczym cieniem.
- Znajdę cię...
Nie czekała na ciąg dalszy - rzuciła się do ucieczki. Jak przez mgłę zobaczyła, że
podbiegł do jednego z czerwonych przycisków umieszczonych w równych odstępach
na ścianach wzdłuż korytarza i nacisnął go. Po kilkunastu sekundach z tupotem zjawił
się Garonnin.
- Co się stało?
- Sprowadź matkę i przynieś do pokoju Leii najmniejszą stalową kulę z pokoju za-
baw!
Leia śmigała po kamiennym labiryncie, czując za sobą jego obecność niczym
wszechogarniający cień przeszukujący korytarz. Nie bardzo wiedziała, czego się boi,
ale w życiu nie była tak przerażona...
Zahamowała widząc wyłaniającego się zza zakrętu androida przesłuchującego.
Wiedziała, że to złudzenie, ale strach był silniejszy - zawróciła. Kolejny korytarz blo-
kował Hutt Jabba, sięgający ku niej długim jęzorem ze zmrużonymi rozkoszą ślepia-
mi... Ponownie zwyciężył strach.
W tym, co jej zaaplikowano, musiało być coś, co potęgowało to uczucie, a w do-
datku pozostawiało psychiczny ślad, dzięki któremu Irek mógł ją wyśledzić. Nie mogła
na to pozwolić, a miała kłopoty z odnalezieniem drogi, gdyż zapach, którym się kiero-
wała, zacierały co chwilę fale na przemian smrodu i aromatu. Strumienie energii prze-
waliły się z wyciem korytarzem, ciągnąc ją za sobą lub odpychając...
Słyszała jego kroki i czuła, że ta pogoń stanowi dlań świetną rozrywkę, pomimo
ciągłego operowania Mocą. Ten chłopak musiał mieć fenomenalne zdolności...
Wreszcie rozpoznała korytarz i z ulgą zdwoiła szybkość wiedząc, że jest już bliska
celu. Minęła zakręt i stanęła jak wryta: przed drzwiami, za którymi leżało jej ciało, stała
znana do obrzydliwości postać w czarnym płaszczu i czarnym, lśniącym hełmie.
Darth Vader.
Odwróciła się - za nią stał Irek otulony ciemną, pulsującą poświatą, trzymając w
dłoni jedną ze stalowych sfer, których przeznaczenia nie była w stanie odgadnąć w
pokoju zabaw. Teraz dostrzegła, że są w niej niewidoczne dla ludzkich oczu dwa otwo-
ry niczym wejścia.
Nie będące jednakże wyjściami.
A wewnątrz znajdują się koncentrycznie umieszczone następne stalowe kule, co-
raz to mniejsze, tworzące razem miniaturowy labirynt z mnóstwem wejść i bez żadnego
wyjścia.
- Jesteś tu - uśmiechnął się zadowolony. - Wiem, że jesteś. Vader nadal blokował
drzwi i nie mogła się zmusić, by przez niego przejść.
- Matka mnie nie powstrzyma, bo nawet nie będzie wiedzieć... -zapewnił Irek uno-
sząc sferę.
Barbara Hambly
249
Jego umysł zaczął wypełniać korytarz niczym ogromna sieć, otaczając ją i ciągnąc
w stronę jednego z wejść do stalowej pułapki. Poczuła, że zostaje rozpuszczana niczym
dym i wiedziała, że musi istnieć jakaś nieznana jej obrona przed takim atakiem.
Chłopak rozchylił wargi nabierając powietrza i przywiązując ją prawie do samej
kuli.
- Irek! - W korytarzu pojawiła się Roganda w podkasanej sukni, idąc w stronę sy-
na. - Irek, chodź tu natychmiast!
Odwrócił się, zdekoncentrowany, z czego Leia skorzystała natychmiast, podobnie
jak przed chwilą R-10. Cień Vadera zniknął, toteż przeleciała przez drzwi i rzuciła się
w leżące nieruchomo na łóżku ciało. Mając do dyspozycji jedynie ludzkie zmysły, jak
przez gęstą mgłę usłyszała głos Keldora:
- Lordzie Irek. mamy go na ekranach! „Oko Palpatine'a" jest tu! Przyleciało!
Dzieci Jedi
250
R O Z D Z I A Ł
22
- Panie Luke'u, jest pan pewien, że to się uda?
- Masz jeszcze jakieś pytania? - spytał Luke zaabsorbowany logistyką chodzenia,
posługiwania się laską i ciągnięcia liny, do której przymocowana była niewielka pompa
uratowana z pralni.
Sam fakt znalezienia działającej pompy był niezwykle pocieszający, jako że na
pokładzie działało coraz mniej urządzeń, jeśli nie liczyć artylerii.
- Ile to da nam czasu? - zainteresował się Nichos objuczony dwiema beczkami
wody z syropem. - Naturalnie jeśli zadziała.
- Około godziny.
Pręty jarzeniowe przymocowane do kostura świeciły coraz słabiej, przez co kory-
tarz techniczny, którym szli, z niskim stropem i wiązkami rur wyglądał na podziemną
jaskinię. Wilgoć i zapaszek, jakie w nim panowały, oraz woda miejscami kapiąca ze
ścian, powiększały tylko to wrażenie. Obecność wody była dobrym znakiem -zbliżali
się do głównego zbiornika w tej części okrętu.
- To niewiele, żeby dokładnie sprawdzić ładownik i dwa promy -zauważył Poth-
man.
- Musi wystarczyć. - Luke zacisnął zęby: perigen dawno się skończył i teraz jedy-
nie Moc utrzymywała ból, szok i gorączkę w jakich takich granicach.
Co oznaczało, że gorączka była większa, a ból silniejszy, ale na to już nie było ra-
dy. Cray niosła dwa pięciogalonowe pojemniki i nie odzywała się w ogóle. Milczała
zresztą i wcześniej, gdy Luke przedstawił plan ewakuacji przymusowej załogi, i wtedy,
gdy włamali się do głównych czujników, by oznaczyć pozycję okrętu i czas, jaki pozo-
stał do ostrzału Belsavis. Z obliczeń wynikało, że dwanaście i pół godziny.
- Za długo - stwierdziła stanowczo Callista.
- Tak twierdzi Wola. Nie rozumiesz? Wola zastosuje każdy chwyt i zrobi co tylko
może, by opóźnić nas i wypełnić misję. Żaden komputer nie wyszedłby z nadprzestrze-
ni o dwanaście i pół godziny od celu, zwłaszcza wiedząc, że przeciwnikiem są Jedi i
mają do dyspozycji eskadrę myśliwców typu Y. To jest, mieli...
- Ona ma rację - przyznał Luke spodziewając się lekkiej kłótni, jako że Cray zaw-
sze twierdziła, iż komputery nie kłamią.
Barbara Hambly
251
Po ostatnich jednak doświadczeniach przygryzła tylko wargi i w milczeniu obser-
wowała produkcję gęstej, supersłodkiej mikstury, a potem niosła pojemniki wraz z
innymi, gdy okazało się, że sanie są zbyt szerokie, by przedostać się do korytarza tech-
nicznego. Przez ten czas ani razu nie spojrzała na Nichosa.
- Dzięki Stwórcy! - ucieszył się Threepio, gdy wyszli zza narożnika i zobaczyli, że
ciąg dalszy korytarza oświetlony jest słabymi, ale działającymi panelami jarzeniowymi.
- Zacząłem już się obawiać, że ten rejon też jest całkowicie pozbawiony energii. Atu
przecież są hangary promów.
- Ludzie piasku musieli skutecznie zniechęcić Jawów do wycieczek rabunkowych
w te okolice. - Luke skręcił w boczny korytarz, idąc za głównym wodociągiem.
- Jak dotąd - dodała Callista.
- Optymistka się z ciebie zrobiła.
W odpowiedzi zanuciła starą kołysankę z przedszkolnych (albo jeszcze wcześniej-
szych czasów) i dodała już poważnie:
- Jeśli ludzie piasku są tak przywiązani do tradycji, jak mówiłeś, to wszystko tu
musi ich doprowadzać do szału - nie ma dnia ani nocy, nie ma zwierzyny do polowania
i pustyni, a jedynie kabiny i korytarze...
- Im dłużej tu jestem, tym bardziej mnie to denerwuje - przyznał, stając przed
drzwiami przepompowni.
Naturalnie zamkniętymi, ale Threepio przekonał program zamka, że włożono wła-
ściwy klucz i drzwi otworzyły się ze zwyczajowym sykiem.
- Zniszcz zamek i zablokuj drzwi, Nichosie - polecił Luke. -Masz rację, Callisto,
nie wierzę Woli ani trochę.
- Zabawne - mruknął Triv przyglądając się, jak Luke podłącza pompę do główne-
go mechanizmu regulującego obieg wody. - Gdy byłem szturmowcem, nigdy się nad
tym nie zastanawiałem. I nigdy też nie mogłem się przyzwyczaić do życia na pokładzie
okrętów czy innych wojskowych obiektów. To znaczy wtedy wydawało mi się to nor-
malne, ale po Pzob zrozumiałem, jak bardzo kocham las i jak brakowało mi cały czas
drzew Chandrilii. Pani także brak oceanów, panno Callisto?
- Każdego dnia.
Luke nie miał pojęcia, jak Callista się z nimi porozumiewa, bo nie wszędzie były
głośniki, ale nie zastanawiał się nad tym - i tak problemów miał aż za dużo.
Cray oparta o futrynę obserwowała go w milczeniu. Skończył połączenie, nacisnął
starter, a pompa zaskoczyła z suchym chrząknięciem i podjęła pracę. Luke odetchnął z
ulgą odczepiając wąż i wkładając go do pierwszej beczki. Terkot pompy wypełnił po-
mieszczenie i ku swemu szczeremu zaskoczeniu Luke stwierdził, że żadne z połączeń
nie przecieka i wszystkie są drożne.
- Na zdrowie! - odezwała się Callista.
Operacja wpompowania nieco rozcieńczonego syropu do obiegu wody, z którego
korzystali ludzie piasku, poszła szybko i sprawnie. Luke powstrzymał Nichosa, który
chciał rozłączyć pompy:
- Zostaw to: nam niepotrzebne, a nikt inny tu nie przyjdzie.
Dzieci Jedi
252
- Ach, prawda, jutro nic z tego okrętu nie będzie już nikomu potrzebne. Chyba
mam zaprogramowane zbyt duże poczucie porządku. - Spojrzał z obawą na Cray, czy
przypadkiem nie wzięła tego za krytykę, ale zdołała się uśmiechnąć, chwytając żart i
pierwszy raz nie odwróciła głowy.
- Wiedziałam, że tego kawałka nie powinnam była zrzynać z oprogramowania SP-
80 - odpaliła.
Przez chwilę stali przyglądając się sobie i nie bardzo wiedząc, co zrobić z tym po-
dwójnym wyznaniem: jego - że jest androidem, jej -że go programowała. Bezruch prze-
rwała Cray dotykając jego dłoni.
- Przerywamy im czy czekamy? - spytała rzeczowo Callista, gdy dotarli w pobliże
hangaru.
Ludzie piasku zorganizowali w nim obozowisko, a sądząc po odgłosach, musiało
tam panować niezwykłe ożywienie: wrzaski, piski, wycia i zawodzenia momentami
zagłuszane przez łomot, jakby rzucano jakimiś przedmiotami. Chwilami wszystko to
cichło, a po paru sekundach rozlegało się mrożące krew w żyłach modulowane, chóral-
ne wycie zakończone kolejną ogłuszającą kakofonią.
- Weźmiemy ich na przeczekanie - zdecydował Luke, opierając się o ścianę i ocie-
rając pot spływający obficie po twarzy.
Miał wielką ochotę usiąść, ale bał się, że najprawdopodobniej już nie wstanie. Triv
nie miał takich problemów, więc siadł, ale z bronią w ręku. Threepio stanął mniej wię-
cej o metr od nich z receptorami słuchowymi podkręconymi do maksimum. Cray i Ni-
chos znieruchomieli obok siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć i jak się zachować.
- Wytrzymasz, Luke'u? - spytała w pewnym momencie Cray.
- To już nie powinno długo potrwać.
- Dowolna grupa pasterzy cy'een spiłaby tę bandę do nieprzytomności, zanimby na
dobre zaczęła pić - oceniła Callista coraz mniej składne wycia.
- Może właśnie dlatego zabili karczmarza.
Ostatni chóralny występ urwał się gwałtownie serią krzyków, po których nastąpiły
pomruki, a potem cisza. Ktoś coś wrzasnął, ale nikt mu nie odpowiedział, coś z brzę-
kiem potoczyło się po podłodze i przez długą chwilę żaden odgłos nie przerwał milcze-
nia.
- Idziemy! - zdecydował Luke. - Nie ma czasu do stracenia, a ty, Threepio, spro-
wadź Talzów!
- Tak jest, panie Luke'u!
Hangar promowy usłany był spitymi Jeźdźcami Tusken i zalany osłodzoną wodą
przesiąkającą ubrania leżących. Kilka postaci miało ciemne, ostro pachnące zacieki na
szatach - być może krew. Niewielki kwadratowy właz w jednej ze ścian był pogięty i
porysowany, jakby rąbał go jakiś drwal o maniakalnym zacięciu, ale leżące wokół gaffe
i dzidy świadczyły, że wykorzystywano go jako tarczę. Ściana wokół była w znacznie
gorszym stanie - ludzie piasku najwyraźniej szybciej tracili celność niż przytomność,
choć i to nie zajmowało im zbyt wiele czasu.
Barbara Hambly
253
- Niezła impreza - mruknął Luke wdrapując się do wnętrza pierwszego z promów.
Prom był uprzednio zamknięty, a przy niechęci ludzi piasku do techniki nawet nie
próbowali wejść do środka, choć rampa opuściła się od pierwszego naciśnięcia przyci-
sku na burcie.
Triv i Nichos zebrali wszystkie egzemplarze broni, natomiast Cray wraz z Lukiem
sprawdzili prom. Komputer pokładowy obudził się pod wprawnymi palcami Cray i
zameldował gotowość do działania.
- Wygląda na to, że nie jest podłączony do głównego komputera Woli - oznajmiła
po serii testów. - Wskaźniki na tablicy nie wykazują żadnych uszkodzeń. Jest gotów do
lotu.
- Najwyższy czas, żeby wreszcie coś poszło po naszej myśli.
- Uprzedzałem, że nigdy nie byłem szkolony do pilotowania promów - odezwał się
od drzwi Triv. - A dane o warunkach na zewnątrz nie napawają mnie ochotą, by się
teraz uczyć pilotażu.
- Przełączę sterowanie na drugi komputer, a Nichos poradzi sobie z obydwoma -
uspokoiła go Cray, odruchowo odgarniając włosy z czoła i krzywiąc się, gdy jej palce
dotknęły krótkiej szczecinki.
A potem zabrała się do roboty. Luke obserwował to z ulgą -Cray zaczynała wracać
do siebie.
- Nichos nie jest naturalnie takim asem jak Luke, ale jeśli ktoś na dole będzie w
stanie podać mu namiary lądowiska, to sprowadzi oba promy bezpiecznie. Przed wysa-
dzeniem „Oka" wprowadzę dodatkowe programy stabilizacyjne, bo z danych wynika,
że są tam silne wiatry...
- Cray, o tym właśnie chcę z tobą porozmawiać - przerwał jej Luke.
- O wiatrach?
- O wysadzeniu.
- Potem. Najpierw chcę usłyszeć, jak planujesz sprowadzić tu Kitonaki i załado-
wać na prom szybciej niż w ciągu jakichś dwóch tygodni.
W hangarze coś łomotnęło i wrzasnęło niewyraźnie, choć podobnie jak słaby Jeź-
dziec Tusken. Luke i Cray dotarli do drzwi na czas, by być świadkami finału pijackiego
ataku, bo inaczej nie sposób było tego określić. Przez drzwi wtoczył się Jeździec Tus-
ken mający szczery zamiar zaatakować Pothmana, jednak ze sposobu, w jaki wyma-
chiwał włócznią gaffe, pewne było, że prędzej zrobi krzywdę sobie. Nichos złapał go za
ramię i rozbroił, a Triv podając kubek do połowy wypełniony posłodzoną wodą, zapro-
ponował:
- A może byś tak strzelił sobie jednego, co?
Po chwili głębokiego namysłu napastnik przyjął poczęstunek, wychylił duszkiem i
zgodnie z przewidywaniem zwalił się na podłogę.
- Panie Luke'u... - W drzwiach hangaru pojawił się Threepio, a za nim wmaszero-
wały białe, kudłate kształty.
- Wspaniale! - ucieszył się Luke zapominając z wrażenia o rannej nodze, ledwie
jednak na niej stanął, ta przypomniała o sobie na tyle skutecznie, że gdyby nie pomoc
Cray, rozciągnąłby się jak długi.
Dzieci Jedi
254
Natychmiast znalazło się koło niego trzech Talzów, podtrzymując i ćwierkając z
zaniepokojeniem.
- Podziękuj im - wykrztusił Luke starając się zapanować nad bólem, który omal
nie pozbawił go przytomności. - Powiedz, że bez ich pomocy nie mielibyśmy możliwo-
ści uratować tych wszystkich, których trzeba uratować.
Threepio posłusznie przetłumaczył, co wywołało serię trąbnięć, ćwierknięć i rado-
snych uścisków. Następnie pod kierownictwem androida Talzowie zabrali się do zała-
dowania ludzi piasku na pokład ładownika stojącego na poziomie dziesiątym.
- Wiesz, że nawet po przeprogramowaniu ładownik będzie zdolny jedynie odlecieć
o parę kilometrów i zawisnąć w przestrzeni -odezwała się Cray. - Sterować się nim nie
da.
- I bardzo dobrze. I tak zostawię instrukcje u Triva i Threepia, żeby nikt nie otwie-
rał przedziału ładunkowego, póki nie wylądują na Tatooine.
- Naprawdę myślisz, że ktoś go zaciągnie na Tatooine, wiedząc, co jest wewnątrz?
- Nie wiem, ale jeśli przeżyję... albo jeśli ty przeżyjesz, proszę dopilnuj, aby ktoś
to załatwił - powiedział, po prostu nie reagując na zaczepkę.
- Nigdy się nie poddajesz? - uśmiechnęła się lekko. Przytaknął bez słowa.
- Ciekawostka - stwierdziła, gdy skierowali się do drugiego promu. - Skoro już
wyszliśmy z nadprzestrzeni, to należałoby się spodziewać, że kogoś to zainteresuje. A
tu figa, nikt nie przyleciał sprawdzić.
- Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - przyznał Jevax przełączając obraz na
ekranie.
Dwóch techników, Mluk i ponury Durossianin, zaglądało mu przez ramię. Żaden
nawet się nie obejrzał, gdy Han i Chewie wpadli do wieży kontrolnej.
- To musi być awaria serwomechanizmu przekaźnika wrót. -Durossianin potrzą-
snął głową. - Test jest pozytywny, więc to nie program, a wszystkie bramy nie mogły w
tym samym czasie się zepsuć.
Zmarszczył brązowe brwi, częściowo przysłaniając pomarańczowe oczy i potarł z
zamyśleniem dziób.
- Co się dzieje? - zainteresował się Han.
Jevax uniósł głowę, dostrzegł ich i wstał.
- Mam nadzieję, że nie przyszliście po zezwolenie na start -stwierdził na wpół żar-
tobliwie: nikt normalny nie startowałby w nocne piekło wichur szalejących nad planetą.
- Czy Jej Wysokość znalazła to, czego szukała, w archiwum miejskim? Obawiam się,
że nie byłem w stanie...
- Leia nigdy nie dotarła do ratusza - przerwał mu Solo. Jevax wytrzeszczył oczy i
spojrzał na wiszący na ścianie chronometr.
- W domu Nubblyka przy ulicy Malowanych Drzwi mieszka kobieta: Roganda
Ismaren. Przybyła tu chyba przed siedmioma laty...
- Tak... mniej więcej tego wzrostu. - Jevax pomógł sobie gestem. - Czarne włosy,
ciemne oczy...
Barbara Hambly
255
- Nie wiem, w życiu jej nie widziałem. Była konkubiną Imperatora, więc na pewno
jest piękna.
- Wasi mężczyźni uważają, że jest - zgodził się Jevax. - Choć rzadko mają okazję
ją widzieć, bo nieczęsto wychodzi z domu. To małe miasto i wszyscy sporo o sobie
wiedzą... Przyznaję, że zawsze ciekawiła mnie ta osoba...
- Wiesz, gdzie jest jej dom?
Jevax przytaknął i skierował się ku drzwiom.
Po drodze, zgodnie z sugestią Jevaxa, wstąpili po Stusjewskiego - metrowego
Chadra-Fana o ciemnym futrze, pracującego na plantacji winokawy jako selekcjoner.
Rad nierad pożegnał się z grupą przyjaciół, którzy zebrali się w jego mieszkaniu na
party winno-czesaniowe i podążył za Jevaxem, dopinając jedwabną kamizelkę. Narze-
kał przy tym na nową pracownicę, która kierowała się przy klasyfikacji ziaren do zbio-
rów jedynie wzrokiem.
- Kolor na zewnątrz to może i mają właściwy, ale wyglądają na nowicjuszy - za-
kończył. - W czym mogę pomóc, kierowniku?
Jevax wytłumaczył mu, gdy znaleźli się na zewnątrz w czarnej mgle, w której ko-
tłowały się ćmy i świetliki, usiłujące dobrać się do ulicznych lamp czy świecących
okien.
- Mamy powody sądzić, że w domu roi się od alarmów przeciw-włamaniowych,
toteż zanim narobimy hałasu i oznajmimy, że wchodzimy, chcemy wiedzieć, czy ktoś
jest w domu. Potrafisz to sprawdzić?
- Ludzie? - Radaropodobne uszy Chadra-Fana zwróciły się do przodu.
- Ludzie.
- Żaden problem. A co jest z silosami lądowiskowymi? Słyszałem, że się zablo-
kowały...
- Sądzimy, że to awaria serwoprzekaźnika. Wygląda, że zablokował wszystkie
bramy i przy okazji rozwalił główną przekładnię na części.
Chewie odwrócił głowę warcząc długo i głęboko.
- Nie wiemy - odparł Jevax. - I to właśnie doprowadza techników do szału. Taka
rzecz nie miała prawa się zdarzyć. Nie zadziałało żadne zabezpieczenie i trzeba było
zejść tam, rozmontować cały mechanizm i kolejno otwierać bramy silosów. Mam na-
dzieję, że lubi pan tutejszą kuchnię, generale Solo, bo tak szybko pan stąd nie odleci.
- Zaraz! - Han nagle się zatrzymał. - Chcesz mi powiedzieć, że zdarzył się następ-
ny przypadek skomplikowanej i nieprawdopodobnej awarii? Tak jak z naszym robo-
tem? To dwa w ciągu doby!
- Trzy - poprawił go Jevax po chwili głębokiego namysłu. -Łączność też nie dzia-
łała, ale to zdarza się tak często, że...
Przez moment przyglądali się sobie w milczeniu, które przerwał Solo:
- Coś mi tu śmierdzi.
Dalej ruszyli w milczeniu, skręcając w uliczkę, przy której stał dom Rogandy. By-
ła to dzielnica głównie starych budynków, jedynie w miejscu zbombardowanych po-
stawiono białe z prefabrykatów. Gdzieś niedaleko szemrał strumyk, a dzięki wyższemu
Dzieci Jedi
256
położeniu ruin cytadeli mgła stała się mniej gęsta i nawet z pewnej odległości dało się
dostrzec dom, ku któremu prowadził ich Jevax.
Han przyglądając się budynkowi miał mieszane uczucia - Ręka Imperatora ozna-
czała wyszkolonego zabójcę, ale z tym gotów był się zmierzyć, natomiast oznaczało to
też osobę dysponującą Mocą, a z kimś takim wolałby nie walczyć.
- To tutaj - stwierdził Jevax i zwrócił się do Stusjewskiego: -Jest tam kto?
Chadra-Fan zamknął ogromne oczy i zaczął węszyć i nasłuchiwać. Solo nie miał
pojęcia, jakim cudem potrafi on odróżnić zapachy z tego konkretnego domu, zwłaszcza
przy silnym odorze siarki obecnym w powietrzu. Owszem, Chadra-Fan miał podwójny
nos (czyli cztery dziurki), ale nawet bez tak doskonałego organu powonienia nocne
powietrze pełne było zapachów - zieleni, mokrego korzenia i słodkiego aromatu, obec-
nego zawsze w pobliżu przetwórni owocowych.
Stusjewski jednak po chwili otworzył oczy i oświadczył spokojnie:
- Nikogo nie ma.
Chewie chrząknął i bez zwłoki z jednej z zawieszonych na pasie ładownic wyjął
komputerowy wytrych - pod nieobecność Artoo jemu przypadła rola włamywacza.
- Mogę wam jeszcze powiedzieć - dodał Chadra-Fan - że ktoś z mieszkańców
używa strasznie drogich perfum. Nazywają się „Szept Jeziora Snów" i wiem na pewno,
że nikt ich nie sprzedaje na całej planecie.
Zanim przebrzmiały jego słowa, drzwi domu nagle się otworzyły.
- Nikogo nie ma w domu, co? - syknął Han, przylegając podobnie jak pozostali, do
muru. - A to co jest: cud czy duch?
- Nikogo z ludzi - obruszył się Chadra-Fan. - Czuję...
Nie dokończył, bo wśród na poły maskujących wejście pnączy coś stuknęło,
szczęknęło i na szczycie schodów zatrzymała się znajoma postać, najwyraźniej zasta-
nawiając się, co dalej.
Był to poobijany, brudny i podrapany Artoo.
Barbara Hambly
257
R O Z D Z I A Ł
23
- Kapitanie, właśnie odebraliśmy nowe rozkazy od wielkiego moffa Floty Impe-
rialnej. Mają pierwszeństwo przed wszystkimi dotychczasowymi, sir! - wyprężył się
szturmowiec.
Kapitan wyprostował się i przestał wpatrywać w ciemny ekran czytnika biblio-
tecznego. Odsalutował trzema pokrytymi żółtym kwieciem odrostami i wszyscy siedzą-
cy przy wyłączonych komputerach i czytnikach, jak biblioteka długa, odwrócili się w
jego stronę. Z braku słońca byli nieco wyblakli, ale gotowi do wykonywania rozkazów.
Luke oparty o framugę drzwi obserwował to wszystko w słabym blasku ledwie
świecących przy lasce prętów jarzeniowych -Affytechanie toczyli swą symulowaną
bitwę w całkowitych ciemnościach, a musiał przyświecić Pothmanowi występującemu
w roli posłańca. Nadal ciekawił go stopień inteligencji tych istot.
Gamorreanie pozostali sobą, pomimo przekonania, że są szturmowcami i byli
świadomi tego, że okręt jest systematycznie niszczony, choć zgodnie z instrukcją Woli
zwalali to na rebelianckich sabotażystów. Ugbuz został Ugbuzem i choć nadal strzelał
niecelnie, doskonale rozumiał różnicę między blasterem sprawnym a pozbawionym
zasilacza.
W przypadku Affytechan programowanie dało tak wszechstronny efekt, że to, w
co kazano im wierzyć, stało się ważniejsze niż faktyczny wygląd okrętu, jego stan czy
ich tożsamość gatunkowa. Jeśli posiadali indywidualności, to zostały one całkowicie
przytłumione. Co gorsza ci, którzy przyszli na świat już na pokładzie -a trafił na przy-
najmniej pięć żłobków, głównie w mesach oficerskich, gdzie zainstalowano dodatkowe
oświetlenie - zachowywali się tak, jakby także zostali poddani indoktrynacji.
- Za pozwoleniem, sir. - Triv w pełnym pancerzu bojowym szturmowca włączył
ekran czytnika.
Pojawił się na nim napis:
* Komunikat Floty*
Pilne, pierwszy stopień ważności
Zgodnie z intencją Woli cały personel natychmiast ma się ewakuować pro-
mami z hangaru na poziomie szesnastym. Wszyscy ranni i chorzy mają zostać
Dzieci Jedi
258
przetransportowani z niezbędnymi lekami. Żołnierz przekazujący te rozkazy bę-
dzie nadzorował ewakuację i pilotował prom.
- Nieźle - przyznał cicho Luke.
- Jakie nieźle?! - oburzyła się Callista. - Przez trzydzieści lat głupawe komunikaty
podobnej treści były jedyną rzeczą, jaką mogłam wydusić z komputera, więc chyba
umiem je doskonale podrobić. Powinieneś mnie usłyszeć w mojej wersji Pekkie Blu i
Starboys.
Luke nigdy o nich nie słyszał, ale jakoś go to nie zmartwiło.
- Czy to... to? - spytał ponuro kapitan.
Ani Potham, ani Luke nie bardzo wiedzieli, co znaczy „to", jednak na wszelki wy-
padek Triv przytaknął.
- Mamy rozkazy, sir.
Korona z białych płatków pochyliła się z powagą i kapitan oznajmił:
- Żołnierze, to jest to! Spakować się, opuszczamy okręt!
W korytarzu przy ekranie na pokładzie dwunastym Kitonaki prowadziły ożywioną
rozmowę.
- Nadal wymieniają przepisy, przynajmniej większość - wyjaśnił Threepio Lu-
ke'owi. - Ta grupa w rogu zaczęła sobie opowiadać o obfitości ślimaków Chooba ostat-
niego lata...
- Są tu wszystkie - wtrąciła Callista. - Czterdzieści osiem sztuk.
Minęła ich kolumna Affytechan maszerujących jak na defiladzie. Było ich z sie-
demdziesięciu, w tym pluton młodych nie wyższych niż metr.
- W prawo zwrot! - zakomenderował prowadzący i całość z gwardyjską precyzją
zniknęła za zakrętem.
- Ktoś będzie miał robotę z przeprogramowaniem tego bractwa. - Luke pokręcił
głową w niemym podziwie.
- Korytarze do hangaru promowego są wolne - poinformowała go Callista. - Przej-
ścia otwarte, a szyb windy, który muszą pokonać, zaopatrzony w liny. Ciekawe, czy
potrafią się wspinać?
- Owszem. - Luke wziął głęboki oddech świadom przykrego faktu, że każdy wysi-
łek pozbawia go części sił niezbędnych w ostatecznej rozgrywce. - Jesteś gotów, Thre-
epio?
- Sądzę, że moja znajomość kitonackiego okaże się wystarczająca.
- To miło, ale lepiej nie stój w tych drzwiach.
Android pospiesznie odsunął się w bok, wiedząc co nastąpi.
- No to do roboty! - Luke przymknął oczy i skoncentrował się na czujnikach og-
niowych w korytarzu.
Było to podstawowe wykorzystanie Mocy przeciwko jednemu z najprostszych au-
tosystemów pokładowych i rezultat był łatwy do przewidzenia: zawył alarm i ożył sys-
tem zraszaczy.
Korytarz zalał deszcz, mocząc Luke'a, Threepia i wszystkie grzybowate istoty w
okolicy.
Barbara Hambly
259
- Poziom szesnasty! - ryknął złocisty android po kitonacku. -Poziom szesnasty, są
w promie!
I odskoczył jeszcze dalej, ciągnąc za sobą Luke'a.
Zdążył w ostatniej chwili - fala Kitonaków nie tylko przeszła przez drzwi, ale i
przez ściany po obu stronach zbyt wąskiego na tę okazję otworu. i podążyła dalej z
łomotem, od którego trząsł się pokład w kierunku wskazanym przez androida. Luke
uruchamiał kolejno system przeciwpożarowy na dokładnie zapamiętanej trasie do han-
garu na poziomie szesnastym.
Kitonaki miały sezon godowy w czasie pory deszczowej, toteż nic dziwnego, że
deszcz wyzwalał w nich szybkość, o którą nikt by ich nie podejrzewał.
- Myślisz, że Cray i Nichos poradzą sobie z załadunkiem?
- Nie powinno być problemów, chociaż wątpię, żeby był to widok dla starannie
wychowanej panienki - odparła Callista. - Na wszelki wypadek będę z nimi. Wrócę,
gdy przekonasz Gamorrean, żeby załadowali się na jeden prom.
Patrząc w zamyśleniu na oddalającą się falę, Luke pomyślał z bólem, jak bardzo
będzie tęsknił za Callista.
- Panie Luke'u? - odezwał się nieśmiało Threepio.
Z prawie fizycznym wysiłkiem Luke otrząsnął się ze smutku i opanował uczucie
wszechogarniającego zmęczenia.
- Masz rację - przyznał. - Czas na Jawów i trójnogi.
Roganda zawierała właśnie sojusz z lordami sektora Senexa.
Myśl ta była wystarczającym bodźcem, by Leia desperacko próbowała odzyskać
przytomność, ale jej umysł zachowywał się jak zatopiony w żelatynie. Nie była w sta-
nie ani stracić świadomości do reszty, ani ocknąć się całkowicie.
A musiała się obudzić, bo inaczej nie było nawet co marzyć o ucieczce.
Tworzono tu podstawę porozumienia dającego siłę i pozycję, z którą będą musieli
liczyć się tak Harrsk czy Teradoc, jak i wszyscy inni dowodzący pozostałościami Floty
Imperium. A wokół tego porozumienia z czasem można było stworzyć nową Flotę no-
wego Imperium.
Broni ani pieniędzy nie będzie im brakować, a ponadto Irek jest w stanie uszko-
dzić każdy okręt Republiki i rozbroić każdy automatyczny system obronny. Jako tajna
broń był wręcz idealny, bo nikt go nie podejrzewał. By mieć taką broń do dyspozycji,
admirał Harrsk może zgodzić się na wiele ustępstw, o których nawet nie byłoby mowy
wiele lat temu, gdyby w grę wchodziła regencja.
Musiała się wydostać.
Albo przynajmniej przekazać Hanowi ostrzeżenie, nawet gdyby jato miało kosz-
tować życie.
Ten sam motyw musiał popychać do działania Druba McKumba. Widocznie na-
tknął się na którąś ze skrytek Irka i dzięki yarrockowi odzyskał chwilową jasność umy-
słu. Potem szukał dalszych skrytek i zrobił co mógł, by pomóc swemu przyjacielowi i
Nowej Republice, o którą walczył Han Solo.
Leia zastanawiała się, kiedy pozbyli się Magrody'ego. Pewnie niedługo po tym,
jak Irek nauczył się kontrolować androidy i nabrał w tym wprawy. Magrody zbyt dużo
Dzieci Jedi
260
wiedział, by pozwolono mu żyć. Podobnie jak jego uczennica Stinna Draesinge Sha.
Przeszukano jej dom, zniszczono notatki - Magrody w początkowej fazie swych badań
musiał przecież rozmawiać z nią na ten temat albo prosić o opinię.
Leia przypomniała sobie mgliście pogłoski o śmierci jeszcze jednego z uczniów
Magrody'ego, w tajemniczych okolicznościach, ale nie pamiętała, o kogo chodziło.
Było to zanim poznała Cray.
Qwi Xux najprawdopodobniej uratowała życie, gdy renegat Kyp Durron wymazał
jej pamięć. Była w końcu uczennicą Magrody'ego, i to najlepszą.
Ohran Keldor także uchodził za ulubieńca starego mistrza...
Drzwi otworzyły się z sykiem i choć powieki miała opuszczone, bez trudu zoba-
czyła wchodzących - lorda Garonnina i Drosta Elegina. Ten pierwszy miał załadowaną
pneumostrzykawkę w dłoni.
Chłodny metal dotknął jej szyi i poczuła gorący wiatr przelatujący przez żyły.
Przestała znajdować się w zielonym szkle i widzieć duchy z innych czasów, za to głowa
rozbolała ją, jakby tkwił w niej rozdymający się balon.
- Wasza Wysokość?
Spróbowała odpowiedzieć i stwierdziła, że język zmienił się w trzykilogramowy
worek piachu.
- Unnngh... - To było wszystko, co zdołała z siebie wykrztusić. Garonnin i Elegin
wymienili spojrzenia.
- Jeszcze jedna - stwierdził Elegin.
- Nie chcemy zrobić jej krzywdy. - Garonnin zmarszczył brwi. -Idioci!
Załadował kolejną ampułkę i przytknął ją Leii do gardła, ale nie zdążył uruchomić,
bo Leia drgnęła jak rażona prądem i siadła, przytomnie rozglądając się wokół.
- Wasza Wysokość? - Garonnin skłonił się, chowając zręcznie pneumostrzykawkę
do kieszeni. - Gospodyni życzy sobie zobaczyć Waszą Wysokość.
Jego ton zdradzał lekkie zmieszanie - Roganda nie była osobą, która mogłaby so-
bie czegoś życzyć od księżniczki z Rodu Organa. Leia zwolniła oddech unosząc nie-
znacznie brwi, jakby nie spodziewała się aż takiego upokorzenia, i wstała z godnością.
Z miną uciśnionej niewinności wyszła na korytarz, przywołując cały trening Jedi, by się
nie potknąć, ale dopięła swego - poruszała się z „królewskim wdziękiem", jak to okre-
ślały jej ciotki. Najlepszym sposobem było zachowywać się tak, jak tego oczekiwali
przedstawiciele starych rodów i zarabiać u nich punkty, jak długo nie znajdzie sposobu
ucieczki.
Garonnin i Elegin byli uzbrojeni w miotacze, toteż nie mając ochoty na gwaranto-
wane trzy godziny bólu głowy i nudności w przypadku nałożenia się dwóch ogłuszeń,
postanowiła nie ryzykować. Nadal zresztą nie w pełni doszła do siebie: trochę kręciło
jej się w głowie, drżały dłonie i czuła się dziwnie.
Roganda, Irek i Keldor oczekiwali na nich w niewielkim pokoju jeden poziom wy-
żej, zimnym, mimo dyskretnie umieszczonego w kącie ogrzewacza pracującego pełną
parą. Ściany obito czarną materią, przez co przypominał pomieszczenie medytacyjne
sekty z Dathomiry używającej ciszy, mroku i jednego, punktowego oświetlenia do kon-
centracji.
Barbara Hambly
261
Na lśniącym blacie drewnianego stołu stało kilka świec i wyglądający w tym oto-
czeniu co najmniej niewłaściwie niewielki terminal, na którym Keldor pracowicie
wstukiwał komendy, sprawdzając serię obliczeń wysyłanych przez czujniki. Ekran był
tak ustawiony, by Irek miał go w zasięgu wzroku. Poza tym w pokoju znajdowały się
cztery szklane kule, ustawione po jednej w każdym rogu na specjalnych podstawkach.
Irek siedział dokładnie w miejscu przecięcia się linii biegnących ze środków kul.
- Mam dość twoich fanaberii - oznajmił lodowatym tonem chłopak. Przyglądał się
jej aroganckim i wściekłym wzrokiem, ignorując minę Garronina. - Żądam odpowiedzi:
dlaczego twój robot mnie nie posłuchał? Co mu zrobiłaś, albo co z nim zrobiłaś?
- Panowie, jesteście wolni - dodała szybko Roganda.
Widząc wymianę spojrzeń, jakie wymienili wychodzący mężczyźni, Leia zyskała
pewność, że Rogandzie udało się właśnie skutecznie zrazić do siebie dwie kolejne oso-
by. Było oczywiste, że spieszyło jej się, ale Leia od najmłodszych lat miała wpajane, że
żaden pośpiech nie usprawiedliwia niewłaściwego odnoszenia się do kogoś o wyższej
pozycji społecznej. Co do osób podrzędnych naturalnie nie obowiązywały żadne ogra-
niczenia, ale to Roganda stała socjalnie niżej niż lord Garonnin i Drost Elegin, a nie
odwrotnie.
- Jaką otrzymam gwarancję bezpiecznego powrotu na Coruscant? - spytała chłod-
no, patrząc na Rogandę.
- Co?! - Irka prawie zatchnęło. - Ty masz czelność... Roganda uniosła dłoń i chło-
pak umilkł.
- Mogę ci gwarantować, że jeśli nie powiesz nam, dlaczego twój robot nie poddał
się wpływowi mego syna, to w bardzo krótkim czasie przestaniesz istnieć, podobnie jak
wszystko, co żywe w Plawal - warknęła Roganda. - A to dlatego, że „Oko Palpatine'a"
nie reaguje na polecenia Irka!
- Myślałam, że to na jego polecenie ten okręt się tu zjawił? -zdziwiła się szczerze
Leia.
- Bo tak było - mruknął Irek.
- Nie do końca... - Keldor otarł pot z czoła, nie kryjąc niepokoju. - Wiedzieliśmy,
że automatyczna sieć przekaźnikowa została zniszczona w okolicach Belsavis. Posługu-
jąc się Mocą, lord Irek zdołał uruchomić pozostałą jej część i wysłać właściwy sygnał,
by sprowadzić tu okręt. Dopiero potem miał przejąć kontrolę nad głównym kompute-
rem... Sytuacja jest następująca: całkowicie zautomatyzowana jednostka o niewyobra-
żalnej wręcz sile rażenia jest w pobliżu, realizując program, którym było zniszczenie
życia na planecie. W pierwszej kolejności celem ma stać się wszystko, co przypomina
sztuczne osiedle. Okręt jest całkowicie zautomatyzowany dla zapewnienia tajemnicy
niezbędnej do sukcesu misji, a my nie możemy przejąć nad nim kontroli.
- A wszystko dlatego, że były tu dzieci Jedi - dodała Leia z pogardą.
Keldor chrząknął i nie patrząc nikomu w oczy odpowiedział:
- Imperator podjął kroki, które uznał za niezbędne, by zredukować groźbę wojny
domowej. Jedi zaś z pewnością byli potencjalnymi powstańcami, którym nie można
było ufać... przynajmniej tak uważał Imperator.
Dzieci Jedi
262
- A tu obecnym można zaufać! - parsknęła Leia spoglądając na Rogandę. - Byłaś
tu jako dziecko. To twoją rodzinę miano zaatakować.
- Czasy się zmieniają, ludzie też... - Roganda złożyła dłonie, wywołując rozbłysk
światła w topazie.
Bez arystokracji w pobliżu, na której trzeba wywrzeć właściwe wrażenie, skrom-
ność i bezbronność dawnej konkubiny zniknęły jak zdmuchnięte, a na ich miejscu po-
jawiła się dumna mina i wszechobecna żądza władzy. Bo mając władzę będzie mogła
zemścić się na wszystkich, którzy traktowali ją z góry. Będzie mogła wyrównać ra-
chunki.
- Gdybym kierowała się wolą rodziny, zgodnie z tradycjami, do których była tak
przywiązana, zostałabym zniszczona tak jak oni i jak Lagan, mój starszy brat. Zamiast
tego wykorzystałam tradycje do rozsądnych celów.
- Czyli mówiąc po prostu, przeszłaś na ciemną stronę. Widać było, że ją trafiło.
- Co to takiego „ciemna strona"? - W głosie Rogandy brzmiała arogancja i nieza-
chwiana pewność siebie. Podobnie mówił Irek. -Część władających Mocą od dawna
uważała, że fanatyczne trzymanie się każdego przecinka, że o zdaniu nie wspomnę,
starego kodeksu, jest jeśli nie ciemnotą, to głupotą na pewno. Wszystko ewoluuje -poza
Jedi. Z tego, co słyszałam, „ciemna strona" jest dokładnym przeciwieństwem bezsen-
sownych nauk o świętości każdego kwiatka i innych doktryn zakuwających w niemoc
możliwości Jedi, a przy okazji każde ciało polityczne mające z nimi cokolwiek wspól-
nego. Palpatine był pragmatykiem, podobnie jak ja.
- A przypadkiem nie przyszło ci do głowy, że ten cały pragmatyzm, jak określasz
formę samolubstwa, to dokładnie zło ciemnej strony?
- Madame... - Keldor przezornie nie dodał, której z obecnych dotyczy tytuł. - Jeśli
chodzi o czysty pragmatyzm, to mamy naprawdę niewiele czasu. „Oko Palpatine'a"
będzie nad nami za czterdzieści minut, a znajdujemy się w miejscu, w którym zakodo-
wano mu pierwszy i najważniejszy cel.
Jego zimne i pozbawione wyrazu oczy dziwnie przypominały bezbarwny i bezna-
miętny wzrok moffa Tarkina, toteż Leia wzdrygnęła się odruchowo.
- Jest teoretycznie możliwe, że przeżyjesz, biorąc pod uwagę głębokość i rozle-
głość tych tuneli - odezwała się z pogardą Roganda. - Ale zapewniam cię, że wszyscy
nad nami zginą. W tym także twój mąż. Podobnie zresztą jak we wszystkich innych
dolinach na Belsavis. Co zrobiłaś swemu robotowi?
- Nic - odparła spokojnie Leia. - Tyle że po waszym ataku, podczas którego miał
zwarcie, został naprawiony i najwyraźniej nieco inaczej złożony.
- Niezgodnie ze schematem?! - Irek był wstrząśnięty. - Przecież automat nie bę-
dzie wtedy działał! Stary Magrody twierdził, że każdy android ma określony standar-
dowy schemat i...
- Profesor Magrody najwyraźniej nigdy nie przestawał z portowymi mechanikami
ani nie odwiedzał pogranicznych planet - przerwała mu Leia.
- To nie może być powód! - Irek odwrócił się do Keldora, jakby szukając u niego
pomocy. - Nikt nie składał na nowo komputera „Oka"...
Barbara Hambly
263
- Przynajmniej tak nam się wydaje - wtrącił Keldor wyglądający nagle, jakby ktoś
wypuścił z niego powietrze. Gdy po chwili znów się odezwał, w jego głosie pobrzmie-
wały nutki paniki. - Faktem jest, że nie wiemy, czy przerwanie sieci przekaźników było
jedynym powodem, dla którego okręt nie zjawił się na spotkanie ze skrzydłem myśliw-
ców przed trzydziestu laty. Możliwe, że wrogowie Nowego Ładu dowiedzieli się o jego
istnieniu i zdołali umieścić na pokładzie sabotażystę. Jeśli zdołał on na przykład uszko-
dzić część komputera próbując zniszczyć okręt...
- Możesz to naprawić? - Roganda gestem powstrzymała Irka przed powiedzeniem
tego, co miał na końcu języka. - Sprowadzić okręt na orbitę i zablokować wykonanie
zadania? Albo wyłączyć główny komputer?
Sądząc po wyrazie oczu Keldora, był on zajęty ocenianiem wytrzymałości otacza-
jących ich skał w stosunku do siły ognia okrętu.
- Naturalnie, że mogę!
- A jeśli nie, to pewnie wykalkulowałeś sobie, że bezpieczniej będzie na okręcie
niż na dole? - wtrąciła ironicznie Leia.
Roganda spojrzała pytająco na syna.
- Rozwaliłem centralne serwobram silosów - poinformował ją chłopak. - Sama mi
kazałaś!
- Jacht Theali Vandron jest na lądowisku, nie w porcie kosmicznym. - Roganda
wstała i zastanowiła się przez moment. - Zabierz przenośny terminal i zabierz też ją.
Będziemy potrzebować zakładnika, gdy nie uda się naprawić okrętu.
Irek uaktywnił miecz i kreśląc ósemki jego czerwonym ostrzem przed twarzą Leii
uśmiechnął się paskudnie, mówiąc:
- A ty lepiej niczego nie próbuj, bo ja nie jestem przekonany, że aż tak bardzo po-
trzebujemy zakładnika.
Korytarz był pusty.
Leia gorączkowo rozglądała się w poszukiwaniu lorda Garonnina - wieść, że zo-
stał zdradzony, powinna dać jej choć chwilowego sojusznika. Albo chwilowe odwróce-
nie uwagi. Czerwone przyciski alarmowe rozmieszczono co dziesięć-piętnaście me-
trów, ale Irek miał najprawdopodobniej wystarczająco dobry refleks, by rozciąć ją na
dwoje, nim do któregoś dobiegnie.
- Ostrzegam, że komputer sterowania ogniem jest całością niezależną od głównego
komputera i od centrum kontroli misji zwanego Wolą - wysapał Keldor. ściskając pod
pachą terminal z dyndającymi na wszystkie strony przyłączami. - Jeśli problem powstał
w Woli, to może nas nawet nie wpuścić na pokład, że o bankach pamięci czy pomiesz-
czeniu komputera nie wspomnę.
- Chcesz mi powiedzieć, że możemy nie być w stanie zatrzymać okrętu albo kon-
trolować go? - Czarne oczy Rogandy miały tyle uroku co ślepia wściekłego węża.
Zdecydowanie nie lubiła, gdy coś krzyżowało jej plany. Keldor nerwowo prze-
łknął ślinę.
- Jest taka możliwość - przyznał w końcu.
- W takim razie poczekajcie tu! - poleciła skręcając w najbliższe drzwi.
Dzieci Jedi
264
Irek przysunął się do Leii uśmiechając się złośliwie, ale Roganda zjawiła się w ko-
rytarzu prawie natychmiast z ciężkim, czarnym pudłem. O tym, jak musiało być cięż-
kie, świadczył wrzynający się jej w ramię szeroki pas, na którym je niosła.
- Pragmatyzm - wyjaśniła Leii z lekką pogardą. - Jedna z rzeczy, których nauczy-
łam się uciekając przed wami z Coruscant: nigdy nie zostać bez pieniędzy.
Sądząc po głosie, musiała rzeczywiście zaznać biedy, ale na Leii nie wywarło to
żadnego wrażenia. Też przeżyła niejedno, a do tego za jej głowę wyznaczono nagrodę.
Ale Roganda widziała w niej księżniczkę Alderaanu, pozycją i urodzeniem ustępującą
tylko Imperatorowi i rozpieszczoną do granic niemożliwości. Była w pewien sposób
uosobieniem całej arystokracji, która ją, Rogandę, traktowała z pogardą. Do dziś dnia
zresztą...
Leia doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Uniosła głowę w sposób typowy dla
rozpuszczonej księżniczki i oznajmiła lodowato:
- Będziesz ich potrzebować, ale jeśli przez twoją głupotę i niekompetencję zginą
wszyscy przedstawiciele rodów, to żadne pieniądze ci nie pomogą!
Jak się spodziewała, Roganda w odpowiedzi spoliczkowała ją, ale tylko raz - dłoń
zmierzającą do drugiego uderzenia Leia przechwyciła, wykręciła, przyciągając kobietę
ku sobie, tak że znalazła się między Irkiem a nią. Dwa lub trzy metry dzielące ją od
najbliższego przycisku pokonała błyskawicznie, nacisnęła go i odwróciła się, akurat
gdy Keldor unosił blaster. Zanim zdążył się zastanowić nad odruchową reakcją nie-
strzelania do kogoś, kto się poddaje i podjąć inną decyzję, z głębi korytarza nadbiegł
Garonnin z bronią w ręku.
- Co się...?
- Zostawili cię i uciekają! - krzyknęła Leia nie dając mu czasu na dokończenie py-
tania. - Ten cały okręt ma zniszczyć Plawal, a oni chcą uciec ostatnim mogącym wy-
startować statkiem! Zdradzili cię!
I z półobrotu wypuściła jedną wąską wiązkę Mocy, celując w zamek skrzynki. Pa-
nika, wyczerpanie i brak treningu nieco zepsuły jej celność, ale rezultat i tak osiągnęła:
trafiła w skórzany pas nośny i skrzynka z ładunkiem gruchnęła o podłogę, zamek pu-
ścił, a na kamienną posadzkę rozsypały się klejnoty, kruszce i papiery wartościowe.
Po długiej niczym nieskończoność sekundzie wpatrywania się w bladą jak mgła na
cmentarzu twarz Rogandy, Garonnin powiedział z cichą pogardą:
- Zdradziecka dziwka!
I sięgnął po komunikator.
Był to jego ostatni świadomy ruch - Irek ze zręcznością balet-mistrza wysunął się
zza matki z uniesionym mieczem i ciął według wszystkich reguł sztuki - od prawego
ramienia do lewego biodra. Promień laserowy przeszedł przez ciało i kości, zasklepia-
jąc od razu rany, niczym gorący drut przez glinę. I dwie części Garonnina osunęły się
osobno na podłogę.
Leia wyciągnęła dłoń koncentrując wokół siebie Moc - blaster zabitego wyleciał z
jego bezwładnej dłoni i wylądował w jej. Ledwie zacisnęła palce na kolbie, rzuciła się
na podłogę, przetoczyła i skoczyła w najbliższy korytarz. W miejscu, gdzie stała przed
Barbara Hambly
265
chwilą, miotacz Keldora wyłupał sporą dziurę w ścianie, a zaraz potem rozległ się
wściekły wrzask Irka:
- Zabij ją, bo powie pozostałym!
I tupot gorączkowego pościgu.
Leia pokonała schody, które nagle przed nią wyrosły, korytarz z zamkniętymi
drzwiami w ścianach, potem jakąś pustą salę i kolejny korytarz - wszystko oświetlone
ledwie świecącymi od starości panelami jarzeniowymi. W końcu znalazła się w długiej
sali z pojedynczym wysokim, pokrytym kurtyną pnączy oknem, a za nim, o m-niej niż
trzy metry, wisiała platforma z uprawą winokawy. Mogła dostać się z niej do magazy-
nu, a stamtąd do drabinki ewakuacyjnej prowadzącej na dno i do miasta...
Gotowa była odstrzelić zamek, ale okazało się, że okno, choć solidne, dało się jed-
nak w normalny sposób otworzyć. Stanęła na parapecie i słysząc coraz bliższe odgłosy
pościgu, chwyciła wiązkę pnączy i skoczyła, starając się nie spoglądać w dół.
Winorośl obsunęła się o jakieś pół metra pod jej ciężarem, ale wytrzymała, a po-
tem potężny stalowy kosz był już pod nią. Złapała najbliższą linę i puściła winorośl,
trzęsąc się i gorączkowo łapiąc oddech. Trzymając mocno stalową linę przesunęła się
nieco, by stanąć na pewniejszym gruncie i rozejrzała się. Dookoła unosiły się na stalo-
wej plątaninie kratownic jasno oświetlone platformy wśród strzępów dryfującej mgły.
Nad tym wszystkim widać było rozciągającą się kopułę, po której wicher przesuwał
kawały lodu, a w dole kotłowała się mgła, przez którą przebijały jedynie korony drzew
i słabe światła miasta.
Na dół było rzeczywiście daleko.
Przebiegła na drugi kraniec platformy stalową kładką łączącą gondole z uprawami
i sprawdziła, jak daleko jest do przytwierdzonego do skalnego zbocza magazynu. Oka-
zało się, że bliżej niż na dół. Platformy w kształcie gondoli, liczące dziesięć do dwuna-
stu na sześć metrów, były wypełnione ziemią, na której gęsto rosły uprawy. W najbliż-
szym sąsiedztwie Leii była to winokawa i winojedwab.
Platformy łączyły stalowe kładki, jedne sztywne, inne przypominające wiszące
mosty, albo wręcz drabinki sznurowe. Kładki można było opuszczać, podnosić lub
odczepić, gdy podciągano daną platformę do magazynu lub gdy zmieniano jej miejsce.
Wejście na kładkę przerażało ją panicznie, ale był to jedyny sposób dotarcia do maga-
zynu.
Platforma nagle zatrzęsła się i zabujała. Leia odwracając się dostrzegła, że Irek
przedostał się na nią tym samym sposobem co ona i teraz z mieczem w dłoni biegł w jej
kierunku. Strzeliła na oślep, ale uskoczył i zniknął wśród winorośli. Mając do wyboru
walkę albo ucieczkę wybrała to ostatnie i zapominając o strachu przebiegła przez naj-
bliższą kładkę, trzymając się liny stanowiącej poręcz. Spodziewała się, że chłopak ode-
tnie kładkę, ledwie do niej dotrze, ale nie zrobił tego, przewidując, że Leia i tak zdoła
się uczepić liny i wciągnąć na następną platformę, a on odetnie sobie drogę pościgu.
Zamiast tego wskoczył na kładkę i pobiegł za nią. Leia czuła jego kroki, ale nie traciła
czasu na oglądanie się, póki nie dotarła do następnej gondoli.
Dzieci Jedi
266
Widząc go strzeliła ponownie, ale rzucił się za osłonę roślin ze zręcznością, której
wolała nie naśladować, a miotacz targnął się w jej dłoni. Spudłowała. Przykucnęła,
słysząc buczenie świetlnego miecza, i laserowe ostrze przemknęło z metr nad jej głową.
Wykorzystując każdą nadarzającą się osłonę, rzuciła się do ucieczki zmieniając
kierunki i przeskakując nad pędami. Dwa paliki, do których przyczepiono winorośl,
uniosły się nagle i poleciały w jej kierunku niczym włócznie, ale uchyliła się we wła-
ściwym momencie - Irek próbował zagonić ją do burty i zrzucić w dół. Zaczęła czuć
moc jego umysłu, płucom brakowało powietrza, szyję zaczynała ściskać obręcz...
Najwięcej wysiłku wymagało odprężenie, potem gwałtowny kontratak Mocą, cze-
go się nie spodziewał.
Zanim zdążyła odetchnąć, strzał z blastera odciął fragment stalowego obrzeża plat-
formy i wypalił dymiący ślad w roślinności. Irek cofnął się odruchowo, a Leia będąc
mniej niż dwa metry od niego nacisnęła spust. W ostatnim momencie uskoczył, próbu-
jąc ponownie wyszarpnąć jej myślą miotacz z dłoni, ale wystrzeliła, nie do końca chy-
biając - na jego ramieniu pojawiła się dymiąca szrama. Prawie równocześnie drugie
wyładowanie odbiło się rykoszetem wśród gradu świetlistych iskier i usłyszała głos
Keldora:
- Trafiłem ją! Tra...
Ciągu dalszego nie było, gdyż w górze rozległ się ogłuszający trzask, zatrzymując
nawet Irka w pół kroku, a po sekundzie w dół posypały się odłamki rozbitej strzałem
Keldora kopuły. Niewielki otwór nie zagroził reszcie konstrukcji, ale wpadające przez
otwór zimne powietrze zmieniło się natychmiast z kolumnę mgły, w której migotały
gdzieniegdzie płatki śniegu. Korzystając z tej nagłej osłony, Leia dopadła następnej
kładki prowadzącej nieco w dół do oddalonej o około dziesięć metrów uprawy jedwa-
biu.
Tym razem Irek odciął kładkę, zmuszając Leię do puszczenia miotacza i łapania
liny, gdy kładka zamieniła się w drabinkę linową. Zakołysało nią solidnie, ale trzymała
się mocno, a po chwili przełamała strach na tyle, by zacząć wspinaczkę po kołyszącej
się drabince. Zdawała sobie sprawę, że pozostając na niej stanowi idealny cel, co po-
twierdził kolejny strzał spopielający rośliny z lewej.
- Trafiłem ją! - wrzasnął ponownie Keldor.
Ignorując go, wciągnęła się przez krawędź stalowej burty i padła w intensywnie
pachnącą gęstwinę pnączy. Wyrwała palik, chcąc mieć jakąkolwiek broń, wiedziała
jednak, jak niewiele może zdziałać kijem przeciwko mieczowi świetlnemu. Platforma
szarpnęła i ruszyła wzdłuż wspornika, kołysząc się w miarę nabierania prędkości. Leia
wczepiła się kurczowo w pnącza, gdy seria następnych szarpnięć oznaczała zerwanie
kładek.
Z góry opadła po prowadnicy inna platforma, gwiżdżąc niczym pozbawiony kon-
troli frachtowiec w atmosferze. Leia padła plackiem -dno minęło ją o jakieś pół metra z
wyciem naprężonych lin, masakrując pnącza winojedwabiu. Platforma zniknęła, a ta, na
której się znajdowała, nabrała szybkości, łomocząc zawieszeniem po łączach prowad-
nic.
Barbara Hambly
267
Ledwie wypadła z mgły, padł strzał i rozległ się kolejny, tym razem inny okrzyk
Keldora:
- Jest tutaj!
Leia uniosła głowę i na innej, usytuowanej wyżej platformie dostrzegła Irka z mie-
czem w dłoni, odbijającego się niczym czarny kształt na tle wszechobecnego pasma
mgły.
Kolejna uprawa jedwabiu nadleciała kursem kolizyjnym i Leia przygotowała się
do skoku, lecz w ostatniej chwili zawiodły ją nerwy. Gondole zetknęły się burtami z
łoskotem i wstrząsem, który omal nie wyrzucił jej za burtę, i rozjechały się, wściekle
rozkołysane. Na zmianę miała przed oczami światła we mgle i mgłę pod kopułą. Za-
czynało jej się robić niedobrze...
Coś dużego zamajaczyło we mgle i poczuła kolejny, słabszy wstrząs - ktoś zesko-
czył na platformę. Z winorośli rozległ się głos Keldora:
- Proszę się nie ruszać, nie jestem w tym zbyt dobry, ale z tej odległości nie spu-
dłuję.
Platforma wyłoniła się z mgły i o parę metrów dalej Leia dostrzegła Ohrana Kel-
dora z miotaczem wycelowanym w jej stronę. Platforma zwolniła, ale cały czas zbliżała
się do tej, na której czekał Irek z mieczem świetlnym w dłoni.
Z piskiem maszynerii uniosła się nagle kolejna gondola mijając ich własną o metr,
a gdy się zrównały, Han skoczył z niej i sczepił się z Keldorem. Obie platformy nagle
skręciły ku obrośniętej pnączami stacji zaopatrzeniowej na zboczu, w której widać było
Jevaxa i Chewiego pochylonych nad pulpitem sterowniczym.
- Nie! –zawył Irek.
Han wytrącił Keldorowi broń i krzyknął:
- Do stacji, Leio! Biegiem!
Zamiast posłuchać, przedarła się przez uprawy i z półobrotu zdzieliła szamoczące-
go się z Hanem Keldora w tył głowy palikiem, który cały czas ściskała. Keldor zatoczył
się, Han gwałtownie odciągnął go od krawędzi i pchnął ku przeciwległemu końcowi
platformy, który zbliżał się do stacji. Jevax sięgnął bosakiem, by zmniejszyć bujanie
nadlatującej gondoli, a Irek wrzasnął coś, czego Leia nie zrozumiała...
Kable stalowe łączące platformę z wózkiem jezdnym pękły jak sparciały sznurek.
Leia skoczyła, wczepiając się w obrastające stację pnącza, Han zrobił to samo moment
później i przez sekundę wydawało się, że nie doleci. Leia wyciągnęła ku niemu Moc,
którą zdołała przywołać, ale do końca nie wiedziała, czy to dzięki niej, czy dzięki wła-
snej zręczności Han uczepił się końca zielonej brody. Ohran Keldor, ostatni z twórców
„Oka Palpatine'a" nie dysponował ani mocą, ani refleksem, ani zręcznością czy siłą
Hana. A Irek, jeśli nawet potrafiłby go lewitować z opadającej ruiny, w jaką zamieniła
się uprawa winojedwabiu, był zbyt zaskoczony, albo w ogóle nie spróbował. Przeraźli-
wy krzyk Keldora jeszcze długo odbijał się echem od ścian, a umilkł, kiedy cała kon-
strukcja z łoskotem i zgrzytem runęła na skały.
Gdy Leia i Han znaleźli się wreszcie w bezpiecznym wnętrzu stacji zaopatrzenio-
wej, po Irku nie pozostał żaden ślad.
Dzieci Jedi
268
R O Z D Z I A Ł
24
Kiedy drzwi śluzy zamknęły się za ostatnią grupą Gamorrean, a rampa załadun-
kowa znalazła się na właściwym miejscu, w hangarze zapanowała nagła cisza. Za po-
lem magnetycznym widać było białą krzywiznę Belsavis rozświetlającą mroki kosmosu
i zmieniającą twarz Nichosa w marmurową statuę, a Cray w poszarpane cienie.
- Plawal leży tam, gdzie chmury unoszą się nad doliną- powiedziała Callista.
Luke oparł się o kostur niczym zmęczony starzec, przypominając sobie młodego
Jedi, który przyprowadził do niego rok temu wysoką i elegancką blondynkę, z reko-
mendacją, że to najlepsza programistka w Instytucie Magrody'ego, i do tego obdarzona
Mocą. Teraz miał ochotę przeprosić ją, choć sam dokładnie nie wiedział za co. Musiał
być bardziej wyczerpany, niż przypuszczał...
- Ładownik startuje automatycznie jako pierwszy - zmusił się do koncentracji. -
Kiedy znajdzie się poza polem magnetycznym, startuje prom niebieski...
Prom, o którym mówił, zatrząsł się troszeczkę, a z wnętrza dały się słyszeć przy-
głuszone mocno łomoty - coś jak kuźnia z gumowymi młotami. Luke był naprawdę
wdzięczny konstruktorom, że w promach typu Telgorn kabina stanowiła oddzielną
całość i nie miała żadnego połączenia z przedziałem desantowym. Podejrzewał, że Triv
jest jeszcze bardziej wdzięczny...
Triv Pothman przebrał się z pancerza i kombinezonu szturmowca we własne kwie-
ciste rękodzieło szwalnicze, w którym znalazł się na pokładzie. Teraz wyszedł z cienia,
w którym czekał z androidem protokolarnym i choć twarz miał spokojną, w oczach
widać było prawdziwy smutek.
- Triv, dowodzisz promem niebieskim, ale stery są przełączone na prom czerwony,
który pilotuje Nichos. W ten sposób twój brak umiejętności pilotażu nikomu nie za-
szkodzi - przypomniał Luke, po czym wziął głęboki oddech i zaczął: - Cray...
Uniosła oczy i umilkł. Niczym skorupiak stworzyła wokół siebie otoczkę z ciszy,
która tak się rozrosła, że objęła ich oboje.
Pierwszy raz widział Cray i Nichosa tak blisko i w tak dobrej komitywie, odkąd
opuścili Yavin Cztery, gdy Nichos zaczął tracić czucie w dłoniach i ostrość widzenia.
Teraz, kiedy zniknęły ozdóbki i maskowania ze stalowej siatki, wyglądał na androida,
Barbara Hambly
269
którym zresztą był, a mimo to coś w ich wzajemnych postawach wskazywało, że dla
nich ostatnie osiem upiornych miesięcy przestało istnieć.
- Na końcu korytarza na pokładzie artyleryjskim jest kapsuła ratunkowa - podjął
Luke cicho. - Kiedy znajdę się poza kratą, krzyknę. Masz tam dobiec i odlecieć naj-
szybciej, jak zdołasz. Sądzę, że powinno ci się udać.
- Jakoś dotąd wydawało mi się, że to ja mam iść w górę szybu -odezwała się dziw-
nie miękko Cray.
- Niemożliwe, żebym zdążył do kapsuły. - Luke potrząsnął zdecydowanie głową. -
Odpocząłem i mogę użyć Mocy na tyle, by lewitować się na górę. Będę w zasięgu lase-
rów tak krótko, że powinnaś sobie z większością z nich poradzić. Potem... potem będę
się starał w pierwszej kolejności zniszczyć działa, a nie wysadzić cały okręt. Zgodnie z
tym, co zdołałaś wydusić z komputera sterowania ogniem, powinno to być możliwe...
- A jeśli okaże się, że nie? - spytała Callista.
- Wtedy... - Poczuł nagły ucisk w gardle. - Wtedy zniszczę okręt niszcząc reaktory.
Reakcji łańcuchowej nic nie powstrzyma. Jeśli okręt nie wybuchnie w ciągu dziesięciu
minut, zacznij się zastanawiać, skąd by tu wziąć wystarczającą ilość sprzętu, żeby
uwolnić Callistę z wnętrza komputera. Gdy tego dokonamy, wysadzimy okręt.
- Nie! - sprzeciwiła się niespodziewanie Callista.
- Callisto, nie mogę... -NIE!
Prawie ją widział, wściekłą i zdecydowaną niczym w innym hangarze przed trzy-
dziestu laty...
- Nie możemy ryzykować! Załóżmy, że faktycznie znajdziesz sposób na uszko-
dzenie dział. Na prawdziwe uszkodzenie, a nie na uwierzenie w kłamstwo, że są uszko-
dzone: pamiętaj, że Wola zrobi wszystko, by cię oszukać. Okręt pozostanie na orbicie,
dopóki nie skompletujecie wystarczającej ilości sprzętu komputerowego, co na planecie
takiej jak Belsavis nigdy się nie uda. Będziecie musieli po nie posłać, a to zajmie kilka
dni. Tymczasem zjawi się ten, kto sprowadził tu okręt... a za nim wszyscy imperialni
admirałowie, którzy tylko się o tym dowiedzieli. Jak myślisz, kto zdobędzie główną
nagrodę, w której obecnie jesteśmy: oni czy zaskoczone siły Nowej Republiki, których,
jak mówiłeś, i tak nie ma w okolicy?
Nie odezwał się wiedząc, że ma rację i że to on ciągle czepia się bezsensownych
złudzeń i okruchów nadziei. Coś posłało po okręt i czeka na niego.
I ma go prawie w swoim zasięgu.
- Wysadź reaktory. - Głos Callisty był ledwie słyszalny mimo panującej w hanga-
rze ciszy. Nikt się nie odezwał, ale czuł na sobie wzrok Cray, doskonale wiedzącej, co
właśnie przeżywa. I doskonale zdającej sobie sprawę, iż decyzja, że to on w końcu
zniszczy okręt, będzie oznaczała zarazem zniszczenie Callisty. Ale do końca będzie
razem z nią...
- Luke'u, nie pozwól, by Wola cię oszukała - dodała cicho Cal-lista. - Bo możesz
mi wierzyć, że ona wie, jak bardzo chcesz się sam oszukać.
- Wiem. - Wątpił, by ktokolwiek poza nią mógł go usłyszeć. -Kocham cię...
- Ja też cię kocham. Dzięki za wszystko.
Luke wyprostował się, jakby nagle pozbył się ogromnego ciężaru.
Dzieci Jedi
270
- Nichos, Triv, Threepio: przygotujcie się do startu. Cray, zostajesz na dole, a ja...
- Nagle zamilkł i odwrócił się: Cray właśnie skończyła wyciągać blaster z kabury.
Pomyślał o wszystkim, ale czegoś takiego nie przewidział. Świadomość, że Wola
go przechytrzyła, była paraliżująca, ale zdołał się ocknąć i uskoczyć. Wyczerpanie, ból
i stres zwolniły jego refleks i skutecznie uniemożliwiły użycie Mocy na czas. Cray
strzeliła i wiedział, że dostał.
Zapadając w ciemność był jedynie zaskoczony, że nastawiła broń na ogłuszanie...
- Kto to był, do diabła?!
Leia wciągnęła Hana ostatnie pół metra dzielące go od progu, ignorując zimny
wiatr i lodowe kryształki siekące odkrytą skórę. Z oddali, a raczej z dołu słychać było
przytłumiony jazgot alarmów.
- Jevax, ogłoś alarm w dolinie i we wszystkich miejscach, z którymi zdołasz na-
wiązać łączność! Planeta ma zostać ostrzelana przez okręt, który dolatuje właśnie do
Belsavis - tłumaczyła gorączkowo Leia. - Mamy niewiele czasu. i sprowadź nas na dół!
- Kto to był? - powtórzył Han. - I kto zabił tego gościa w tunelu? Artoo poprowa-
dził nas przez podziemia... co się stało ze strażnikami?
- Ostrzelana? - zdziwił się przestraszony Jevax.
- I to zaraz! Zagoń wszystkich do schronów: do starych tuneli przemytniczych, do
silosów lądowiskowych w porcie... trzydzieści lat wcześniej ich nie było, to może nie
zostaną zaatakowane.
Chewie pojawił się ze sterownikiem w garści. Chwilę później z mgły wyłoniła się
platforma z uprawą winokawy, płynąc powoli niczym ukwiecona barka.
- Ten superokręt, o którym Mara opowiadała jako o drugiej połowie ataku na Bel-
savis... jest tu! - wyrzuciła z siebie Leia z prędkością szybkostrzelnego działka lasero-
wego. - Irek go przywołał... syn Rogandy... no, ten gość, o którego pytałeś!
- Ten gówniarz!? - zdziwił się Han.
- Nie taki gówniarz: ma piętnaście lat, wyszkolono go w posługiwaniu się Mocą i
ma wszczep, za pomocą którego może jej używać do podporządkowywania sobie an-
droidów i innych urządzeń. Gdyby teraz doszło do bitwy, to zrobiłby takie spustoszenie
w naszej flocie... - Przerwała zeskakując na nieruchomą platformę: przy poprzednich
wyczynach ekwilibrystycznych było to niczym zejście z niewysokiego stopnia.
Han zaklął i poszedł w jej ślady, chwytając się na wszelki wypadek kabla, a Che-
wie zrobił to samo nie wypuszczając sterownika.
- Ostrzeż ich! - krzyknęła Leia Jevaxowi. - Niech wszyscy się ukryją!
Wookie z wprawą, jakby nic innego w życiu nie robił, manewrował przyciskami,
kierując platformę najkrótszą drogą w dół. Pasma mgły, znacznie gęstsze i częstsze im
niżej byli, nie przeszkadzały mu w najmniejszym stopniu.
Jevax był już w drodze do niewielkiej windy łączącej stację zaopatrzeniową z do-
liną.
Drost Elegin, lady Vandron z obstawą, sekretarzem i resztą arystokracji oraz re-
prezentantami korporacji handlowych zebrali się w pomieszczeniu, z którego Leia ska-
Barbara Hambly
271
kała na platformę. Na widok zatrzymującej się przed oknem platformy, część z nich
rzuciła się do otwartego okna, a przed nagłą a nieprzemyślaną akcją powstrzymał ich
ostry głos lady Vandron:
- Tylko nie strzelajcie, durnie! Zobaczymy, czego chcą...
Chewie przerzucił drabinkę, którą kilka par rąk umocowało do parapetu, i Han,
Leia i on sam przeszli do wnętrza, gdzie między lady Vandron a jednym ze strażników
Rogandy podrygiwał i gwizdał podniecony Artoo. Elegin podał Leii dłoń, gdy schodzi-
ła z okna -wychowanie, jakie w młodości odebrał, musiało być naprawdę staranne - i
zmartwiał, gdy bez wstępów oznajmiła:
- Zostaliście zdradzeni! Kiedy Irek odkrył, że nie potrafi kontrolować „Oka Palpa-
tine'a", uciekł wraz z matką. To on zabił lorda Garonnina... Nie patrzcie na mnie jak na
wariatkę: kto oprócz niego miał miecz świetlny!? A jak dokładnie przeszukacie koryta-
rze, znajdziecie rozsypane kosztowności na całej trasie między miejscem, gdzie go
zabito, a windą.
Obstawa lady Vandor wymieniła znaczące spojrzenia z wartownikami Rogandy,
ale na szczęście nikt nie sięgnął po broń.
- Dogonienie ich nie powinno przedstawiać większego kłopotu -odezwał się lord
Picturion. - Mamy najszybsze w...
- Nic nie macie, bo Irek rozwalił główny serwomechanizm otwierający bramy si-
losów na lądowisku! - przerwała mu Leia. - Aż do ich ręcznego otwarcia żaden znajdu-
jący się w silosach statek nie wystartuje. Oni zamierzają uciec pani jachtem, lady Van-
dron, ponieważ tylko on może stąd odlecieć. „Oko Palpatine'a" lada chwila zacznie
ostrzał planety, toteż sugeruję, abyście schronili się w najgłębiej położonej części pod-
ziemi.
- Te stworzenia w tunelach... - Lady Carbinol wyglądała na przestraszoną.
- Nie powinny być niebezpieczne bez rozkazów płynących z mózgu chłopaka -
przerwał jej Elegin i spojrzał wymownie na Hana i Chewiego. - Jej Wysokość znalazła
tu drogę od lądowiska, proponuję więc odtworzyć tę trasę w drugą stronę: powinniśmy
zdążyć ich złapać, nim wystartują.
Prawdę mówiąc, napotkali dwa czy trzy krecze, ale na widok dużej ilości lamp i
ludzi, po chwili wahania uciekły. Ludzi było dużo, gdyż poza Hanem, Wookiem i Ele-
ginem większość artystów wściekła się na tyle, by wziąć udział w poszukiwaniach.
Przedstawiciele towarzystw handlowych woleli poszukać jak najgłębszego schronienia.
Drost miał rację - pozbawieni wpływu Irka strażnicy znacznie stracili na zapalczywo-
ści. A bez jego wpływu na skanery, bez większych kłopotów powinno się dać ich wyła-
pać i ewentualnie pomóc im, o ile jakakolwiek pomoc, będzie w ogóle możliwa. Leia
całkiem rozsądnie stwierdziła, że zajmie się tym dopiero, jak uspokoi się wywołane
przez Rogandę zamieszanie.
- Typowe. - Głos w podziemiach niósł się dobrze, toteż lady Carbinol słychać było
całkiem wyraźnie. - Nigdy jej nie ufałam. Nie chcę uchodzić za snoba, ale jej maniery
zawsze pozostawiały wiele do życzenia...
Dzieci Jedi
272
Znajdowane od czasu do czasu klejnoty czy monety wskazywały, że są na właści-
wej drodze.
Winda nie działała, a Han po krótkiej inspekcji urządzeń ukrytych za klapą tech-
niczną i wysłuchaniu Chewiego poinformował:
- Na górze zniszczono serwomechanizm ruchowy. Cholerny gówniarz!
- Już nie gówniarz - poprawiła go Leia. - Tylko niebezpieczny przeciwnik. Nie
wiem, na jaką odległość potrafi wpływać na elektronikę, ale wolałabym tego nie
sprawdzać siedząc za sterami dajmy na to X-skrzydłowca. Są tu jakieś schody?
Było coś lepszego - spiralna pochylnia rozładunkowa wykonana jeszcze przez
przemytników. Artoo, który pilotował ich przez całą drogę, pisnął radośnie i potoczył
się po pochylni, oświetlając sobie drogę niewielkim reflektorem. Im wyżej wchodzili,
tym zimniej się robiło, ale coraz mniej było czuć smród kreczów. Gdy dotarli do wylotu
tunelu, wszyscy byli tak zziębnięci, że Han polecił im zostać. Dalej poszli jedynie: Leia
będąca cały czas w kombinezonie, Wookie mający własne futro, Drost Elegin jako
jedyny na tyle przewidujący, by wziąć kurtkę, on sam i naturalnie Artoo.
Drzwi hangaru zastali otwarte, dzięki czemu okolica była całkiem jasno oświetlo-
na i bez trudu dostrzegli charakterystyczny ślad po pięciu silnikach startowych Tikiara.
W hangarze zaś, poza dwoma członkami załogi związanymi nieśmiertelną taśmą samo-
przylepną i trzęsących się z zimna, nie było nikogo.
Leia zadrżała, jakby lodowaty wiatr przedostał się w jakiś sposób przez kombine-
zon, a Chewbacca warknął wściekle. Ciemna pokrywa chmur, dotąd szczelnie zakrywa-
jąca niebo, niespodziewanie rozsunęła się ukazując czyste, jaśniejące z wolna niebo
przedświtu.
- Przynajmniej będziemy w stanie ostrzec Ackbara - powiedziała cicho. - Zdolno-
ści Irka można wyeliminować, przemontowując urządzenie inaczej, niż jest to podane
na schemacie. W ten sposób Artoo mu uciekł. Może niszczyć jedynie statki, które są
zbudowane zgodnie z planami. Przy zmienionych systemach i wobec uprzedzonej floty
nie ma wielkich szans.
- Cały plan opierał się na zaskoczeniu - przyznał Elegin, przyglądając się zimno
Leii. - Co prawda nie jestem specjalistą, ale z tego co wiem, pewnych rzeczy w kon-
strukcji statku kosmicznego nie da się zmienić, bo nie będzie on w stanie latać. Musicie
przyznać, że przewaga uzyskana w początkowym okresie byłaby naprawdę duża, a być
może decydująca. Wszystko, czego chcieliśmy, to dysponować odpowiednią siłą, by
wszyscy zostawili nas w spokoju... Cóż, dostaliśmy nauczkę, sądząc naiwnie, iż żądna
zemsty dziwka i jej bękart to nam umożliwią.
Po czym odwrócił się i skierował do wejścia do tunelu. Wszystko wskazywało na
to, że jedynie podziemia zapewnić mogą bezpieczeństwo.
- Zapomniałem ci powiedzieć w tym całym zamieszaniu. - Han objął milczącą Le-
ię. - Roganda była Ręką Imperatora... nie zwariowałem: ten stary drań miał dwie Ręce.
Marę zalała nagła krew, jak się o tym dowiedziała. Podejrzewam, że jeszcze jej nie
przeszło.
Barbara Hambly
273
- To by wyjaśniało sporo spraw... - westchnęła Leia po chwili. -Jak porwanie Ma-
grody'ego albo dostęp do skarbca Imperium. Musiała zaplanować wykorzystanie Irka,
zanim jeszcze się narodził... Najgorsze, że uciekli i nadal stanowią zagrożenie.
Spojrzała w niebo, jakby miała nadzieję dostrzec odlatujący jacht.
- Lepiej zejdźmy na dół - zaproponował Han. - Po pierwsze tu się zrobiło napraw-
dę zimno, a po drugie jeśli ten trzydziestoletni okręt uprze się skończyć misję, dla któ-
rej go zbudowano, lepiej nie być wówczas na powierzchni. I tak można mieć tylko
nadzieję, że tunele okażą się wystarczająco głębokie.
Skierowali się w ślady Elegina, lecz w pół kroku zatrzymał ich potężny rozbłysk
na niebie, które zapłonęło nagle oślepiającą bielą. Han odruchowo zakrył oczy ramie-
niem, Leia opuściła głowę, a Chewbacca wymamrotał coś obraźliwego.
- Co się...? - zaczął Han.
- Nie wiem... - wykrztusiła Leia. - Ale to zbyt wielka eksplozja jak na Tikiara... To
musiało być „Oko Palpatine'a".
- Wybacz mi, Luke'u.
Ocknął się czując ból w całym ciele. W półmroku rozległo się uspokajające po-
ćwierkiwanie i biały, kudłaty olbrzym pochylił się nad nim, z zadziwiającą delikatno-
ścią powstrzymując przed gwałtownymi ruchami.
Luke rozejrzał się i stwierdził, że leży na koi wewnątrz przedziału desantowego
otoczony Talzami, których zapach wypełniał okolicę.
Ktoś zaczął się drzeć na melodię„Rabując wioski jedną po drugiej".
Zaniepokojony usiadł.
I natychmiast tego pożałował.
Gdzieś w pobliżu rozgadali się Jawowie, półmrok wypełniły ich świecące oczy i w
przeciwległym kącie ładowni dostrzegł stertę składającą się z rozłożonych na części
androidów, fragmentów umundurowania, w których przeważały hełmy szturmowców
używane jako pojemniki do baterii; kawałków metali i zwojów drutu. Na szczęście nie
był to prom, w którym lecieli Gamorreanie. Co prawda zgodnie z podrobionym przez
Callistę rozkazem Woli zostawili miotacze i blastery przed zaokrętowaniem się, ale w
kwestii wykorzystania czegokolwiek jako broni wykazywali niezdrową wręcz pomy-
słowość...
- Przebacz mi - rozległ się ponownie cichy głos Callisty i dopiero wtedy dostrzegł
kieszonkowy odtwarzacz leżący na kocu.
Hologram był równie słaby jak głos - wyglądała tak jak wówczas w centrali stero-
wania ogniem, zmęczona i z włosami wymykającymi się spod niestarannie zawiązanej
przepaski. Ale teraz jej szare oczy spoglądały spokojnie - bez złości czy żalu.
- To był mój pomysł - powiedziała. - Mój i Cray. Obawiałyśmy sie, że w ostatniej
chwili zdecydujesz się na coś mniej skutecznego niż całkowite zniszczenie okrętu... że
będziesz grał na zwłokę, próbując za wszelką cenę mnie uratować. Przepraszam, że...
podjęłam tę decyzję za ciebie.
Jej twarz zniknęła, natomiast pojawiła się Cray z pobladłą twarzą, ale z tym sa-
mym spokojem w oczach.
Dzieci Jedi
274
- Sam mówiłeś, że mam szansę spowolnić skuteczność kraty laserowej, a ponie-
waż android wspina się szybciej niż człowiek i lepiej znosi trafienia... trochę nieskład-
nie to mówię, prawda? No, w każdym razie porozmawiałam z Nichosem, który przy-
znał mi rację i zgodził się.
Obok niej pojawiła się twarz, którą dobrze znał, choć nieco dziwnie wyglądała u
androida. Dłoń, której palce miały temperaturę ludzkiego ciała, spoczywała na ramieniu
Cray, przykryta jej własną dłonią.
- Luke'u, wiem, że byłem niczym więcej jak namiastką: androidem zaprogramo-
wanym, by myślał, pamiętał i działał jak ktoś, kogo Cray chciała za wszelką ceną za-
trzymać. I być może wystarczyłoby mi to, gdybym ja także jej naprawdę nie kochał.
Nie jestem Nichosem i wiem, że nigdy nim nie będę: zawsze pozostanę czymś niepeł-
nym i nie dokończonym.
- Nichos czeka na mnie po drugiej stronie - dodała Cray. - I ten Nichos o tym wie,
podobnie jak ja. Zapamiętaj nas, Luke'u.
Obraz zniknął, ale rozległ się głos Callisty:
- Przebacz mi, Luke'u. Kocham cię i zawsze będę cię kochała. Przez steroburtowe
iluminatory waliło się do wnętrza oślepiające światło.
- Nie! - Luke zerwał się na nogi, odepchnął Talzów otaczających koję i Jawów tło-
czących się przy iluminatorach i oparł się o ścianę, widząc gasnący blask po przeciwnej
stronie pola asteroid...
- NIE!
A potem coś eksplodowało z siłą sugerującą koniec świata.
Barbara Hambly
275
R O Z D Z I A Ł
25
Wkrótce potem Mara Jadę zabrała rozbitków na pokład „Losu Łowcy".
- Wyszłam z nadprzestrzeni praktycznie nad tym Tikiarem -opowiadała patrząc,
jak Leia pomaga Luke'owi przejść przez krótki korytarz łączący śluzę statku ze śluzą
promu.
Chewbacca warknął tak wściekle, że nawet Gamorreanie zrezygnowali z zamiaru
udania się w ślad za Lukiem. Threepio, który wyprowadził oba promy z zagrożenia,
jakie stworzyła rozszerzająca się chmura szczątków „Oka Palpatine'a", pozostał z Wo-
okiem tłumacząc ewakuowanym, że wszystko jest pod kontrolą i że wkrótce wrócą do
domów.
- Tikiar leciał Korytarzem, jakby goniła go banda Demonów Szlaku. Gdybym
wiedziała, kto w nim jest, postarałabym się go zestrzelić, choć nie wiem, czyby mi się
udało. Przeżyjesz, Skywalkerze? - Obcesowości pytania przeczył zaniepokojony wyraz
twarzy.
Luke skinął w milczeniu głową. Jakoś nie miał ochoty się odzywać, choć wiedział,
że z czasem zaleczy rany fizyczne i psychiczne. Czas leczył wszystko... ale teraz we-
wnątrz miał jedynie czarną, pozbawioną dosłownie wszystkiego pustkę.
A jedynym, czego naprawdę pragnął, był sen.
Leia objęła go w pasie, przejmując część ciężaru z rannej nogi... Pomyślał, że po-
lubiłaby Callistę. Mara też by ją polubiła na swój własny, chłodny, ostrożny sposób.
- Nic mi nie będzie - mruknął w końcu wiedząc, że kłamie.
- W Plawal jest całkiem dobre centrum medyczne - stwierdziła Mara, pomagając
mu przejść korytarzyk prowadzący do jednej z kabin.
„Los Łowcy" był jachtem milionera, który wpadł w ręce piratów, nim przejęła go
Mara, toteż łączył wyszukane wygody z potężną siłą ognia i szybkością. W kabinie, do
której zaprowadziła Luke'a, większość miejsca zajmowało wygodne łóżko, nad którym
wisiał monitor połączony z mostkiem. Po krótkich drzemkach na stercie koców w kącie
warsztatu, to miękkie posłanie, do tego dostosowujące się do kształtu ciała, było dla
Luke'a miłym zaskoczeniem.
- Kogo wsadziłeś za stery tego drugiego promu, chociaż nie potrafi latać? - Na
ekranie monitora pojawił się Han.
Dzieci Jedi
276
- Triva Pothmana. Dawno temu był szturmowcem - odparł opadając na poduszki i
ledwie czując, jak Leia przecina nogawkę spodni i opatrunek złożony głównie ze szmat,
rury i taśmy samoprzylepnej. A zaraz potem bez zbędnych pytań aplikuje mu podwójną
dawkę gylocalu i uderzeniową porcję antybiotyków.
Mara zaklęła i spytała rzeczowo:
- Kiedy cię zranili?
- Przed pięcioma czy sześcioma dniami. - Jakoś dziwnie trudno było mu określić
upływ czasu.
- Leczyłeś Mocą? Bo sądząc z głębokości rany, powinieneś mieć gangrenę od pa-
znokci po krocze.
- Artoo-Detoo! - Radosny głos Threepia wyraźnie słychać było z korytarza mimo
przymkniętych drzwi. - Jak to miło zobaczyć, że nadal funkcjonujesz!
Przypomniał mu się Nichos świadom tego, że nigdy nie będzie niczym więcej niż
androidem... Z wysiłkiem zmusił się, by o tym nie myśleć.
- Wasza Wysokość! - Threepio jak zwykle był niepoprawnie wścibski, a stopień
pogięcia i zabrudzenia nie miał na to żadnego wpływu. -Ufam, że misja na Belsavis
udała się zgodnie z oczekiwaniami?
- Można tak powiedzieć - przyznała Leia.
- Jeśli jest się zakłamanym łgarzem nie rokującym szans na reedukację - dokoń-
czył Han. - O, co my tu mamy?! Kapsuła ratunkowa wśród śmieci, które zostały po
chlubie Floty Imperialnej.
- Cray! - Luke zmusił się do otwarcia oczu: ciekaw był, co skłoniło ją do zdecy-
dowania, aby jednak jeszcze trochę pożyć.
Mara poszła na mostek zająć się promieniem ściągającym, a Luke przekonał Leię,
by założyła mu nowy opatrunek unieruchamiający nogę. Chciał być w ładowni, gdy
ściągną kapsułę.
- Będzie potrzebowała... żeby ktoś się nią zaopiekował - wyjaśnił siadając, gdy Le-
ia skończyła.
Przy tej okazji zerknął w lustro wiszące po drugiej stronie kabiny nad barkiem i
nieco się zdziwił - ostatni tydzień dołożył mu zmarszczek i spowodował wychudzenie,
z którego nawet nie zdawał sobie sprawy. Pod oczami miał cienie wywołane brakiem
snu, na podbródku siniak i tygodniowy zarost zdecydowanie nie dodający uroku. Wy-
glądał niczym stary pustelnik wygrzebany ze swej samotni... wyglądał jak Ben Kenobi.
Pomagająca mu wstać Leia wyglądała trochę lepiej. Ale tylko trochę.
- Dobrze się czujesz? - spytał. Skinęła głową i zmieniła temat.
- Co z Cray? Czy Nichos... - Słowo „zmarł" nie bardzo chciało jej przejść przez
gardło i nie było w tym nic dziwnego. Nichos tak naprawdę zmarł osiem miesięcy
wcześniej, a android, z którym przebywała Cray, nie mógł umrzeć.
- To długa historia - powiedział czując nowy przypływ zmęczenia. - Jestem... za-
skoczony, że skorzystała z kapsuły ratunkowej. Wydawało się, że nie chce dłużej żyć...
- Mam go - rozległ się od strony monitora głos Mary. - Otwórz pole siłowe.
Leia pomogła mu w marszu, a po drodze dołączyły do nich oba automaty i Che-
wie.
Barbara Hambly
277
- Najwyraźniej szeregowy Pothman zdołał uspokoić swoich pasażerów, panie Lu-
ke'u - poinformował go zadowolony Threepio. -Generał Solo wysłał już informację do
Działu Kontaktów Korpusu Dyplomatycznego, żeby przygotowano zespół, który zaj-
mie się reorientacją przymusowych pasażerów „Oka Palpatine'a". Prawdopodobnie
będą potrzebowali pańskiej pomocy.
Luke skinął głową, choć myślenie o przyszłości na skalę dalszą niż kilka godzin
było czystą abstrakcją. Zaczynał rozumieć, dlaczego Cray robiła, co mogła, starając się
utrzymać przy sobie Nichosa. A do tego wszystkiego był jeszcze pod wpływem środ-
ków przeciwbólowych, które otępiały, i był nieludzko zmęczony. Przypomniały mu się
słowa Cray, że Nichos czeka po drugiej stronie - Callista obecnie także była po tamtej
stronie.
Cokolwiek wpłynęło na zmianę decyzji Cray, na pewno będzie jej teraz potrzebny.
Zwłaszcza zaraz po odzyskaniu przytomności.
Nim dotarli do ładowni, kapsuła znalazła się w niej pierwsza. Miała ledwie dwa
metry długości i osiemdziesiąt centymetrów średnicy, zieloną barwę i była lodowata od
przebywania w przestrzeni.
Luke odsunął pokrywę: wewnątrz leżała Cray, pogrążona w wymuszonym śnie z
rękoma złożonymi na brzuchu. Oddychała płytko, ale pomimo sińców i wycieńczenia
twarz miała tak spokojną i odprężoną, tak odmienną od stale pełnych napięcia, zestre-
sowanych rysów, do których przywykł, że w pierwszej chwili jej nie poznał.
Tak wyglądała, gdy zjawiła się z Nichosem w akademii Jedi, tylko wtedy była
wcieleniem elegancji, a teraz miała na sobie brudny i podarty kombinezon i byle jak
ścięte włosy.
Wyglądała jak ktoś inny.
Ktoś inny...
Ponownie na nią spojrzał i potrząsnął głową...
Ale mimo wszystko to nie była Cray.
Rysy były niby te same - prosty nos, delikatne kości, pełny, prawie kwadratowy
kształt ust, ale wszystko, czemu ufał, mówiło mu, że to nie jest Cray.
Przez długą jak wieczność chwilę wszechświat znieruchomiał.
A potem leżąca wciągnęła głęboko powietrze, westchnęła i otworzyła oczy.
Były szare.
Nie chcąc dać się zwieść złudnym nadziejom, ale kierowany impulsem, któremu
nie mógł się oprzeć, wyciągnął rękę. Wolno uniosła swoją, jakby bojąc się pierwszego
dotknięcia i z namysłem przyjrzała się swoim dłoniom, jak gdyby zdziwiona ich kształ-
tem. A potem dotknęła jego dłoni i nagle jej oczy wypełniły się łzami. Ostrożnie po-
mógł jej usiąść bojąc się, że zniknie, wyparuje albo okaże się kolejnym snem, jeśli bę-
dzie działał zbyt szybko. Przez chwilę jedynie spoglądali na siebie i mimo ciepła jej
ciała nadal nie wierzył, że jest materialna. Realna...
Delikatnie dotknęła jego poranionej twarzy... -gdybym mogła prosić o coś, przy-
pomniał sobie jej słowa - .. .delikatnie przytulił ją wtulając twarz we włosy, które będą
brązowe, gdy odrosną. Poczuł na policzku jej oddech... A potem roześmiała się i po-
czuł, że niewiele brakuje, by zaczął latać z radości.
Dzieci Jedi
278
- Tak! - krzyknął z dziką radością i oboje na zmianę zaczęli śmiać się i płakać.
Powtarzała w kółko jego imię i to był jej głos, nie głos Cray.
Drżącymi dłońmi objął jej twarz...
Leia, Mara, Han i pozostali stojący w drzwiach przyglądali się temu wszystkiemu
w milczeniu, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. W pewnym momencie Leia powiedziała
z wahaniem:
- To nie jest Cray.
- Ustąpiła miejsca. - Luke nagle zdał sobie sprawę z dokładnego przebiegu wyda-
rzeń podczas ostatnich chwil istnienia okrętu.
- Nichos został wielokrotnie trafiony - dodała Callista. - Nie czuł bólu, ale wie-
dział, które systemy się wyłączają, by mógł dalej funkcjonować. Zrobił, co należało, a
gdy skończył, Cray powiedziała mi, że chce z nim zostać, by przejść razem na drugą
stronę. Była w końcu Jedi... nie w pełni wyszkolonym, ale z wielkim potencjałem...
Byłaby jednym z najlepszych rycerzy Jedi... Powiedziała, że jeśli ona nie może na tym
świecie być z kimś, kogo kocha, to niech ktoś inny może. Kazała ci podziękować za
wszystko, co zrobiłeś i za wszystko, co próbowałeś zrobić.
Pocałował ją i próbując wstać omal się nie przewrócił stając na zranionej nodze.
Podtrzymała go i wspólnym wysiłkiem podnieśli się i wtedy dopiero zdali sobie spra-
wę, że nie są sami. Luke przełknął ślinę i powiedział powoli i wyraźnie to, o czym wie-
dział, że jest prawdą:
- Leio, Hanie, Maro... Threepio, Artoo... To jest Callista.
Barbara Hambly
279
R O Z D Z I
A Ł
26
- Za wszystko trzeba zapłacić. - Callista dotknęła szklanej kuli z różowo8złotym
roztworem.
Cienie rzucane przez inne przedmioty grały na ścianach pomieszczenia pierwszy
raz od dawna jasno oświetlonego, przez co nabrały barw i wyrazistości. Na zewnątrz
bulgotał strumień przecinający jaskinię i był to jedyny dźwięk zakłócający ciszę.
- Powinnam była wiedzieć, że istnieje ryzyko - dodała miękko. -A głupotą było
zapomnieć, że na pewno będzie jakaś cena.
- Zrobiłabyś to, wiedząc jaka? - spytała Leia. -Nie wiem...
Podeszła do prostokątnego zbiornika z dnem pokrytym piaskiem. Poruszała się z
wdziękiem zabarwionym niepewnością, jakby nie do końca jeszcze panowała nad
swym nowym ciałem. Ubrana była w błękitny kombinezon mechanika i ciężkie, tere-
nowe buty. Kombinezon mimo starannego wyboru był nie dopasowany, zwłaszcza na
ramionach, ale przynajmniej cały i czysty. Z krótko i równo po poprawkach obciętymi
włosami i wychudzoną twarzą wyglądała na kadeta którejś z wojskowych uczelni, co
jeszcze podkreślał przyczepiony do pasa miecz świetlny o rękojeści wysadzanej mor-
skimi stworzeniami wyrzeźbionymi w brązie.
- Służył mistrzom do tworzenia obrazów... podobnych do hologramów. Koncen-
trowali myśli na piasku, który działa jak wzmacniacz, nie znam jego składu, ale wiem,
że to naturalny fenomen. Piasek pochodzi z planety w mgławicy Gelviddis. Bardzo
ułatwia koncentrację w przypadku dzieci, gdyż natychmiast widzą jej rezultat.
Leia spróbowała się skoncentrować na lekko migoczącym piasku i wywołać twarz
Hana lub Jacena.
- Najłatwiejsze są kwiaty - dodała Callista. - Albo coś znajomego z dzieciństwa:
zwierzę czy zabawka...
Ponownie zapadła cisza, gdy Leia przysiadła na ławce przed zbiornikiem odpręża-
jąc się i skupiając umysł tylko na jednym, tak jak nauczył ją Luke, i starając się myśleć
o tym, co chciała zobaczyć...
I w jakiś sposób, którego nie potrafiła zdefiniować, w zbiorniku pojawił się nagle
obraz AT-AV tarzającego się radośnie wśród świeżo oberwanych płatków. Zupełnie
jakby pittin nie był od jedenastu lat martwy...
Dzieci Jedi
280
- Łobuziak! - Bez trudu można się było domyślić, kto zerwał płatki, toteż Callista
nie miała wątpliwości. - Twój?
- Był mój. Dawno temu.
- Mistrzowie zawsze mieli problemy z dziećmi urodzonymi z nie dysponujących
Mocą rodziców - podjęła Callista, gdy obraz zniknął. - Z zasady zdolności objawiają się
w określonych rodzinach, ale zdarzają się spontaniczne manifestacje u ludzi, którzy nie
mają żadnego doświadczenia czy wiedzy, jak postępować z takimi dziećmi. Najlepiej
jest znaleźć je w jak najmłodszym wieku i zacząć szkolenie, gdyż w przeciwnym wy-
padku najczęściej przechodzą na ciemną stronę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a
potem jest już za późno. Podobnie dzieci urodzone z rodziców Jedi o słabych zdolno-
ściach, dysponujące mniejszą Mocą niż towarzysze -nawet otoczone właściwą opieką,
często trafiają na ciemną stronę... Wtedy są najniebezpieczniejsze ze wszystkich... To
jest psychiczny labirynt.
Callista puknęła w jedną z metalowych sfer i Leia odruchowo się cofnęła, pamięta-
jąc doskonale, co Irek chciał z nią zrobić przy pomocy czegoś takiego.
- Większość ludzi nie wchodzi w nie całym sobą. Łatwo z nich wyjść, jeśli pozna
się sposób - dodała Callista. - Największe są najprostsze, a im mniejsza, tym bardziej
skomplikowana. Dzieci lubiły się nimi bawić, starając się wciągnąć jedno drugie do
wewnątrz; albo też zrobić innego psikusa, jak to dzieciaki...
Odstawiła kulę na miejsce i dodała cicho:
- Chciałabym... chciałabym móc ci pokazać.
Zeszłej nocy w sali zabaw odkryli, że Callista przestała dysponować Mocą.
Luke został zabrany do Centrum Medycznego Towarzystwa Brathflena i więk-
szość nocy spędził w oszklonym pojemniku pełnym roztworu bacta, więc Leia wzięła ją
do sali zabaw. Pomyślała, że Callista (wyglądająca jak Cray) powinna z autopsji znać
przeznaczenie wszystkich zabawek czy przyrządów do ćwiczeń, zgromadzonych w
podziemnej sali.
Wcześniej tego dnia Mara i Jevax poprowadzili do tuneli ekipy oczyszczająco-
poszukiwawcze wyposażone w miotacze ognia i blastery przeciw kreczom oraz miota-
cze, paralizatory, środki uspokajające i masywne kajdany na pozostałych strażników
podziemi, dzięki czemu stały się one w miarę bezpieczne. Widok obłąkanych strażni-
ków doprowadził Marę do wściekłości - wielu z nich znała. Leia zaczęła mimo wszyst-
ko współczuć Rogandzie - wątpiła, by spotkała ją lekka śmierć.
Oprócz grup z Korpusu Dyplomatycznego na Belsavis lecieli także psycholodzy i
uzdrawiacze z Ithor, by zastosować techniki, które jak Tomla El powiedział Leii w
ostatnim seansie łączności, okazały się skuteczne w przypadku Druba McKumba. Spo-
dziewany przylot obu ekip miał nastąpić jutro. Sprowadzono na powierzchnię oba pro-
my i ładownik. Tego ostatniego nawet nie próbowano otworzyć, tylko wpuszczono do
środka gaz usypiający, zaś pozostali pasażerowie zostali rozdzieleni i starannie za-
mknięci. Zanim powrócą na rodzinne planety, będą musieli przejść silną reorientację,
by wymazać program indoktrynacyjny. Jak należało się spodziewać, Gamorreanie od-
mówili poddania się reorientacji i obecnie negocjowali z Drostem Eleginem na temat
kariery ochroniarskiej.
Barbara Hambly
281
Dopiero gdy Callista chciała rozdzielić płyny w szklanej kuli, co było najprost-
szym testem na siłę Mocy, okazało się, że coś jest nie w porządku. Kolejna próba z
poruszeniem dynamitronu potwierdziła ten stan: utraciła całą zdolność posługiwania się
Mocą.
- Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś takiego może się wydarzyć -
powiedziała cicho, jakby wstydząc się Leii albo tego, że jest ona siostrą Luke'a. - Cray
miała naprawdę wielką zdolność posługiwania się Mocą... inaczej nie mogłaby zrobić
tego, co zrobiła... opuścić w ten sposób swoje ciało i wprowadzić w to miejsce mnie.
Byłaś jej przyjaciółką, prawda?
Pierwszy raz spojrzała Leii w oczy.
- Nie byłyśmy blisko, ale przyjaźniłyśmy się - odparła Leia nie bardzo mając
ochotę przyznać, że chwilami zazdrościła Cray szyku i elegancji. - Byłyśmy na tyle
blisko, że przed paroma miesiącami domyśliłam się, że bez Nichosa nie zechce żyć.
- Nie chciałabym, żebyś miała żal, że przeżyłam ja, a nie ona... Cray sama to za-
proponowała. Nie wiedziałyśmy nawet, czy się uda... -Widać było, że Callista z trudem
wypowiada te słowa.
- Nie musisz się martwić. Cieszę się, że się udało.
- Moc była częścią mnie od zawsze... odkąd pamiętam. Djinn, mój mistrz, powie-
dział kiedyś... -Nagle zamilkła, po czym zmieniła temat. -Zresztą nieważne. Nigdy nie
myślałam, że to się zmieni... Że ją stracę.
Leia przypomniała sobie jej reakcję, gdy zorientowała się, co ją spotkało - bez
słowa wybiegła z pomieszczenia i zniknęła w labiryncie geotermicznych jaskiń. Leia
martwiła się tym przez parę godzin wypełnionych rozmowami z Ithor i Coruscant, do-
póki Han jej nie uświadomił, że Callista zna tunele lepiej niż oni wszyscy razem wzięci,
wliczając Marę.
Rano, gdy poszła zobaczyć, jak przebiega rekonwalescencja Luke'a, znalazła ją
śpiącą w pokoju brata...
- Co teraz zrobisz? - spytała cicho Leia. -Nie wiem...
„Czasami nic nie można zrobić" - Luke przypomniał sobie słowa Callisty, opiera-
jąc się o potrzaskany kamienny portal. - „Czasami służy się najlepiej sprawiedliwości
nic nie robiąc".
To także była mądrość Jedi.
Może najtrudniejsza do zrealizowania w praktyce.
Siedziała z założonymi rękoma wpatrzona w dziwne migotanie mgły i cieni drzew
- pęknięcie kopuły ochronnej spowodowało wymieszanie się zimnego prądu z ciepłą
mgłą. Znała to miejsce bez kopuły, ogrodów i wiszących upraw, gdy były tu tylko ba-
gna, puszcze i skały, zaś jedynymi budynkami niewielkie skupisko bazaltowych bu-
dowli wspartych o coraz wyższe tarasy lawy na krańcu wąskiej doliny. Dalej panował
już tylko śnieg i lód. Wyrosła w świecie, którego już nie było, i podobnie jak Triv wiele
lat spędziła jako pustelnik po to, by wrócić do świata nieznanego i pozbawionego
wszystkich, których znała.
Dzieci Jedi
282
Pothmana oczarowała spokojna społeczność Plawal i już zdążył się zapisać na kurs
ogrodnictwa i sadownictwa.
Luke nie odezwał się, ale i tak Callista odwróciła głowę, słysząc jego kroki.
- Dobrze się czujesz? - spytała wyciągając rękę.
Regeneracja zachodząca w zbiornikach bacta była z zasady gwałtowna, co osłabia-
ło cały organizm i Luke doskonale zdawał sobie sprawę, że przynajmniej ten dzień
powinien jeszcze spędzić w łóżku. Gdy się ocknął przed świtem, znalazł ją obok siebie,
natomiast gdy rano się obudził, już jej nie było.
- To ja powinienem cię o to zapytać.
Leia opowiedziała mu, co zaszło w nocy, ale nie zaskoczyło go to, jakby się spo-
dziewał podobnej wiadomości. Intuicyjnie wyczuwał, co Callista utraciła.
- Ciągle myślę o tym, co Nichos powiedział: o byciu Korelianinem o innym na-
zwisku - odparła pozornie bez związku, przyglądając się swoim dłoniom.
Z bliska można było dostrzec, że przy samej skórze jej włosy zdążyły nabrać już
brązowej barwy - za kilka tygodni będzie miała burzę brązowych włosów, które Luke
pamiętał doskonale ze snów.
- Ciągle się zastanawiam, czy nie powinnam była tam zostać... -powiedziała, ba-
wiąc się rękojeścią świetlnego miecza.
- Nie. - Czuł całkowitą pewność, płynącą z głębi serca. Przyczepiła broń do pasa.
- Nawet gdybym wiedziała... przypuszczała, że tak się stanie... kiedy Cray spytała,
czy... czy chciałabym zająć jej miejsce... nie odmówiłabym... ja...
Przygarnął ją, zamykając usta pocałunkiem lepiej niż słowa mówiącym, że jej
obawy były bezpodstawne i niepotrzebnie bała sieje wypowiedzieć.
- To nie Moc w tobie kocham, lecz ciebie.
Wsparła mu głowę na ramieniu, jako że była podobnego wzrostu.
- To na pewno nie będzie łatwe dla mnie. - Jej głos był cichy, ale pewny. - Może
nie będzie łatwe dla nas... Wczoraj w nocy winiłam cię za to, co się stało. Byłam
wściekła i rozżalona. I dalej jestem rozżalona, gdzieś w środku. Nie wiem, jak mógłbyś
być za to odpowiedzialny, ale i tak cię obwiniałam.
Skinął głową, choć jej słowa bolały, rozumiał jednak, że w pewien sposób nie są
osobiste, a lepiej było znać prawdę.
- Rozumiem - powiedział spokojnie.
- Doskonale. - Spojrzała nań z ironią. - Wytłumaczysz mi? Pocałował ją zamiast
odpowiedzi.
- Polecisz ze mną na Yavin Cztery? - spytał, a widząc jej wahanie, dodał: - Nie
musisz się teraz decydować. Leia powiedziała mi, że spisałaś wszystkie nazwiska, jakie
sobie przypomniałaś z okresu swego tu pobytu... Jesteś mile widziana na Coruscant tak
długo, jak będziesz miała ochotę tam pozostać. Wiem, że niełatwo byłoby ci przebywać
w towarzystwie studentów i Mocy, ale twoja znajomość starych metod nauczania i
treningu byłaby mi bardzo pomocna...
Zamilkł widząc, jak jej twarz tężeje. Nie chciała dać mu poznać ogromu niepew-
ności i bólu, jaki czuła.
Barbara Hambly
283
- Potrzebuję cię - powiedział z naciskiem. - Kocham cię i chcę, byś była ze mną.
Na zawsze, jeśli nam się uda.
- Na zawsze - uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy. - Kocham cię, Luke'u, ale... to
nie będzie łatwe. Myślę... czuję, że nasze życia złączone są naprawdę na długo.
- Mamy czas. - Też się uśmiechnął. - I nie musimy się spieszyć. Jedno co jest i po-
zostanie, to moja miłość do ciebie.
Nadal siedzieli objęci, kiedy w zrujnowanej bramie pojawili się Han, Leia, Chewie
i oba automaty.
- Daj im jeszcze chwilę - poprosiła Leia.
- Całować się mogą na pokładzie - oburzył się Han. - Jevax w końcu otworzył
wrota silosów, te cuda z pokoju zabaw załadowaliśmy i chcę stąd odlecieć, zanim zno-
wu coś się zacznie wyczyniać.
- Co byłoby wysoce wskazane, Wasza Wysokość - dodał Threepio. - Admirał
Ackbar wspominał w ostatniej rozmowie o koncentracji w sektorze Atravisa jednostek
floty i wojsk podległych wielkiemu admirałowi Harrskowi. Nie wiemy, gdzie ukryli się
Roganda i Irek, a konieczność przebudowania w niewielkim nawet stopniu wszystkich
jednostek naszej floty oraz znalezienie odpowiednich osłon tam, gdzie nie można takich
zmian wprowadzić, powoduje opóźnienie ich gotowości. Biorąc to wszystko pod uwa-
gę, proponowałbym jak najszybsze udanie się w drogę.
- Masz rację. - Leia rozejrzała się ostatni raz po domostwie Pletta, a raczej jego ru-
inie, jaka została po nalocie myśliwców Imperium.
Resztki budowli przepełnione były echem dawnego spokoju. Gdzieś wydało jej
się, że słyszy dziecięce głosy śpiewające starą piosenkę o zapomnianej królowej i jej
magicznych ptakach.
Lista Callisty nie była pełna, jako że była tu krótko i nie znała większości obec-
nych, ale na początek i tak była obszerna. Wiedziała, że jest coś winna tym wszystkim
zapomnianym dzieciom i staremu mistrzowi Jedi, który zaoferował im schronienie...
Kątem oka dostrzegła cienie dwojga dzieci ganiających się po gęstej śliwkowej trawie,
by zniknąć w zabłąkanym paśmie mgły. Mogli to być Nichos i Roganda -jedno biegną-
ce ku światłu, drugie ku mrokowi...
A mogli to być ci, których imion jeszcze nie znała.
Albo też były to cienie z przyszłości - dzieci, które dopiero tu przybędą...
- Hej, dzieciaki! - krzyknął Han, nim zdążyła go powstrzymać.
- Daj mu spokój!
Siedząca na kamiennej ławce para odwróciła głowy.
- Zmywamy się z tej skały - poinformował ich Han nie zmieniając głosu. - Podrzu-
cić was gdzieś?
Spojrzeli na siebie wyglądając przez moment bardziej na rodzeństwo niż na ko-
chanków, jakby znali się całe życie. Potem wrażenie minęło, a Callista odkrzyknęła:
- Na Yavin Cztery. Jeśli to po drodze, ma się rozumieć.
- Chyba da się zrobić - uśmiechnął się Han.
Luke i Callista podeszli do nich, trzymając się za ręce.