Macomber Debbie
Zapominalska panna młoda
PROLOG
– Bez ślubu nie ma mowy.
Dziesięcioletni Martin Marshall klepnął się ze złością po biodrach.
– Mówiłem ci, że się na to nie zgodzi.
Caitlin przyglądała się, jak najlepszy przyjaciel jej brata wyciąga z kieszeni
drugą nalepkę z zawodnikiem baseballa. Jeśli Joseph Rockwell chce ją pocało-
wać, wszystko musi odbyć się jak Pan Bóg przykazał. Mimo iż miała zaledwie
osiem lat, wiedziała, jak należy zachować się w takiej sytuacji. Spoglądając na
lalkę, którą tuliła w ramionach, pomyślała instynktownie, że Barbie z pewnością
nie pochwalałaby całowania się z chłopcem przed ślubem.
Martin znów podszedł do niej.
– Joe powiedział, że dołoży jeszcze Dona Drysdale’a.
– Mówiłam już, że bez ślubu nie ma mowy. – Z wyniosłą miną wygładziła
plażową sukienkę.
– Dobrze już, dobrze, ożenię się z nią – mruknął Joe, idąc wolnym krokiem
przez podwórko.
– Jak masz zamiar to zrobić? – spytał Martin.
– Weź Biblię.
Jak na kogoś, kto tak bardzo chce ją pocałować, Joseph nie wyglądał na
specjalnie zadowolonego. Caitlin postawiła wszystko na jedną kartę.
– Ślub ma się odbyć w forcie.
– W forcie? – wybuchnął Joe. – Wiesz doskonale, że dziewczęta nie mają
tam wstępu.
– Nie wyjdę za chłopca, który odmawia mi wstępu do swego fortu.
– Wycofaj się – powiedział Martin. – Ona żąda zbyt wiele.
Nie musisz dawać mi drugiej nalepki – kusiła Caitlin. Myśl, że byłaby
pierwszą dziewczynką dopuszczoną do ich królestwa, była niezwykle nęcąca.
Dzięki temu zostanie prawdopodobnie zaproszona na przyjęcie urodzinowe do
Betsy McDonald.
Chłopcy wymienili znaczące spojrzenia i zaczęli szeptać między sobą, do
Caitlin dobiegały tylko strzępy rozmowy. Martin, wyraźnie niezbyt zachwycony
ustępstwami przyjaciela, kręcił wciąż głową, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że
Joseph poszedł na coś takiego. Caitlin zaś nie wiedziała, czy może zaufać Jose-
phowi. W całym sąsiedztwie znany był ze swej namiętności do płatania różnych
figli.
– Muszę nakarmić dziecko – powiedziała, odwracając się i chcąc odejść.
– W porządku – Joseph zgodził się z widocznym ociąganiem. – Ślub odbę-
dzie się w forcie. Udzieli go Martin, pod warunkiem iż nikomu nie zdradzisz, że
byłaś w środku, rozumiesz?
– Jeśli to zrobisz, ciężko pożałujesz! – dodał Martin, rzucając siostrze groź-
ne spojrzenie.
– Nikomu nie pisnę ani słowa – obiecała Caitlin. Właściwie nie przeszka-
dzało jej, że musi dochować tajemnicy. Okropnie lubiła sekrety.
– Jesteś gotowa? – spytał Joseph. Gdy już uzgodniono warunki, zaczął się
nagle bardzo śpieszyć, co zirytowało Caitlin. Nie podobał się jej również mars
na jego czole. Pan młody powinien przynajmniej wyglądać na szczęśliwego.
Chciała mu to powiedzieć, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Rzecz jasna, musisz się przebrać. Garnitur, który miałeś na sobie w czasie
świąt Wielkanocy będzie całkiem odpowiedni.
– Co takiego? – wykrzyknął Joseph. – Nie mam zamiaru wkładać żadnego
garnituru! Posłuchaj, Caitlin, to już koniec moich ustępstw. Albo biorę ślub
w tym, w czym jestem, albo odwołujemy wszystko! Westchnęła, wywracając
wymownie oczy.
– Och, niech ci będzie, ale muszę przedtem iść na chwilę do domu.
– Tylko się pośpiesz, dobrze?
Martin poszedł za nią, zatrzaskując z hukiem drzwi wejściowe. Wziął Biblię
ze stolika w korytarzu i wybiegł na podwórko.
Caitlin popędziła do swego pokoju, przejechała szczotką po włosach, popra-
wiła różowe kokardy w warkoczach, zgarnęła swoje ulubione lalki i wybiegła
z powrotem na podwórko.
Po chwili otworzyła uroczyście rozklekotane drzwi i powoli, jak to podpa-
trzyła na ślubie starszej kuzynki, weszła do fortu chłopców zbudowanego z kla-
tek po owocach i kartonów.
Przystanąwszy w wąskim przejściu, rozejrzała się ciekawie dookoła. I czym
tu się przechwalać! Z opowieści Martina wynikało, że jest to pałac o marmuro-
wych posadzkach i kryształowych żyrandolach. Poczuła się odarta z iluzji. Gdy-
by nie korciło jej tak bardzo, by zobaczyć fort, nalegałaby, by wszystko odbyło
się jak należy, w kościele.
Jej brat stał dumnie wyprostowany na odwróconej dnem do góry klatce po
jabłkach, przyciskając Biblię do piersi. Minę miał obowiązkowo poważną. Ca-
itlin uśmiechnęła się z aprobatą. Przynajmniej on traktował całą sprawę serio.
– Nie możesz przynosić do fortu lalek – zawołał Joseph.
– Z całą pewnością mogę. Barbie, Ken, Paula i Jane są naszymi dziećmi.
– Naszymi dziećmi?
– Oczywiście nie urodziły się jeszcze, na razie są tylko aniołkami, ale po-
myślałam, że powinny być tutaj, byś mógł je zobaczyć. – Starannie usadziła lalki
w rządku na drugiej klatce po jabłkach, za Martinem. Joseph ukrył twarz w dło-
niach i przez chwilę zdawał się być bliski zmiany decyzji.
– Bierzemy ten ślub czy nie? – spytała.
– Dobrze już, dobrze. – Joseph westchnął ciężko i popchnął Caitlin do
przodu, trochę zbyt szorstko, jak na jej gust.
Stanęli we dwoje przed Martinem, który otworzył na chybił trafił oprawną
w skórę Biblię, a potem obrzucił wzrokiem Caitlin i swego najlepszego przyja-
ciela.
– Czy ty, Josephie Jamesie Rockwell chcesz pojąć Caitlin Rosę Marshall za
żonę?
– Za prawowitą małżonkę – poprawiła Cait. Pamiętała te słowa z widowi-
ska telewizyjnego.
– Prawowitą małżonkę – powtórzył Martin niechętnie.
– Tak. – Caitlin zauważyła, że w głosie Josepha nie było entuzjazmu. –
Chyba jest tam coś o dostatku i biedzie, zdrowiu i chorobie – dodał, zerkając na
dziewczynkę, jak gdyby chciał powiedzieć, że nie jest jedyną osobą znającą sło-
wa przysięgi.
Martin skinął głową i mówił dalej:
– Czy ty, Caitlin Rose Marshall, bierzesz za męża Josepha Jamesa Roc-
kwella i będziesz przy nim w zdrowiu i chorobie, w dostatku i biedzie?
– Poślubię wyłącznie mężczyznę, który jest zdrowy i bogaty.
– Nie możesz teraz stawiać warunków – oburzył się Joseph. – Wszystko już
uzgodniliśmy.
– Po prostu powiedz „tak” – ponaglił ją Martin poirytowanym tonem. Ca-
itlin podejrzewała, że tylko powaga sytuacji powstrzymała go od dodania: „ty
zołzo”.
Nie była pewna, czy powinna na to przystać. W wieku ośmiu lat wiedziała
już, że lubi ładne rzeczy i wyobrażała sobie, że po ślubie mąż zbuduje dla niej
zamek na skraju lasu. Będzie ją ogromnie kochał i obsypywał prezentami – je-
dwabnymi wstążkami do włosów i flakonikami drogich perfum. Nakupi ich tyle,
że zabraknie dla nich miejsca na jej komódce.
– Caitlin – wycedził Martin przez zaciśnięte zęby.
– Tak – wymówiła uroczyście.
– Oświadczam, że od tej chwili jesteście mężem i żoną – powiedział Mar-
tin, zatrzaskując Biblię. – Możesz pocałować pannę młodą.
Joseph odwrócił się przodem do Caitlin. Był od niej o kilkanaście centyme-
trów wyższy. Jego oczy miały ładny odcień błękitu, który przypominał poranne
niebo po nocnej ulewie. Bardzo jej się podobały.
– Jesteś gotowa? – spytał.
Skinęła głową i zamknąwszy oczy, zacisnęła mocno wargi, skłaniając gło-
wę na lewe ramię. W głębi duszy nie miała nic przeciwko temu, żeby Joseph ją
pocałował, choć nie przyznałaby się do tego za żadne skarby... cóż, damy nie po-
ruszają takich tematów.
Minęło sporo czasu, zanim poczuła dotyk jego warg. A właściwie można by
to nazwać pacnięciem. O Boże, pomyślała, tyle hałasu o nic.
– I co? – spytał Martin przyjaciela. Otworzywszy oczy, Caitlin spostrzegła
niezadowoloną minę Josepha.
– Wcale nie było tak, jak opowiadał Pete – burknął.
– To na pewno wina Caitlin. – Martin popatrzył na siostrę oskarżycielskim
wzrokiem.
– A właśnie że nie moja, tylko Josepha! – Słowa chłopców zabrzmiały tak,
jakby celowo ich oszukała. Jeśli ktoś tu został oszukany, to właśnie Cait, ponie-
waż nie mogła powiedzieć Betsy McDonald, że była w ich forcie.
Przez dłuższą chwilę Joseph się nie odzywał. Następnie powoli wyjął z kie-
szeni koszuli nalepkę. Spojrzał na nią z czułością, po czym podał ją niechętnie
Caitlin.
– Proszę – powiedział – jest twoja.
– Chyba nie masz zamiaru jej oddać? Zwłaszcza że Caitlin tak zawaliła
sprawę! – wykrzyknął Martin. – Pocałunek nie był taki, jak mówił Pete. Mówi-
łem ci przecież, że to nie dziewczyna, tylko zołza.
– Umowa jest umową – powiedział smutno Joseph.
– Możesz zatrzymać swoją głupią nalepkę! – Dumnie podniósłszy głowę,
Caitlin pozbierała ze złością lalki i ruszyła w stronę wyjścia.
– Nie powiesz nikomu, że wpuściliśmy cię do naszego fortu, prawda? –
krzyknął za nią Martin.
– Nie. – I tej obietnicy z pewnością dotrzyma. Żaden z nich jednak nie
wspomniał ani słowem, by nie rozgłaszała w szkole, że ona i Joseph Rockwell
zostali mężem i żoną.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Po raz trzeci tego popołudnia Cait starła ze złością kurz z blatu swego biur-
ka. Jeśli ten rozgardiasz związany z modernizacją potrwa dłużej, drobinki kurzu
dostaną się do jej komputera i zniszczą tak ważne połączenie z nowojorską gieł-
dą.
– Musimy to stąd wynieść – usłyszała za sobą niski męski głos.
– Przepraszam pana. – Caitlin zerwała się nagle i rzuciła pędem w stronę
drzwi. Dość tego! Wszyscy ci mężczyźni w kaskach ochronnych spacerujący po
biurze, przesuwający sprzęty, sprawiali wystarczająco dużo kłopotów. Ale do-
tychczas mogła przynajmniej zamknąć drzwi i odizolować się od hałasu. A teraz
nawet to będzie niemożliwe.
– Zamierzamy przeprowadzić tędy przewody elektryczne – wyjaśnił ten
sam chropawy głos. Nie widziała warzy mężczyzny, ponieważ stał na zewnątrz,
u wejścia do jej pokoju, ale zdawało jej się, że jest barczysty. – Wszystko wróci
do normy w ciągu tygodnia.
– Tygodnia! – Nie będzie mogła obsługiwać swoich klientów, jak ma pra-
cować bez biurka i telefonu? I gdzie mają zamiar ją upchnąć? Z pewnością nie
w korytarzu! Nigdy się na to nie zgodzi.
– Przykro mi z tego powodu, Caitlin – powiedział Paul Jamison, wślizgując
się do jej pokoju obok brygadzisty.
Na widok jego zabójczego uśmiechu, wywietrzały jej z głowy wszystkie ar-
gumenty.
– Nie przejmuj się – odrzekła. Mogła teraz służyć za przykład łagodności
i tolerancji. – Takie rzeczy się zdarzają, gdy firma rozwija się tak dynamicznie
jak nasza.
Spojrzawszy na siedzącą w pokoju po przeciwnej stronie korytarza swą naj-
lepszą przyjaciółkę, wzruszyła lekko ramionami, jak gdyby pytając: „Czy Paul
wreszcie mnie kiedyś zauważy?” Lindy uśmiechnęła się do niej porozumiewaw-
czo i skinęła głową, by podtrzymać ją na duchu. Ale jakie to miało znaczenie?
Paul był świetnym menedżerem, powinna dziękować Bogu za możliwość współ-
pracy z człowiekiem tak utalentowanym i zarazem pełnym pomysłów. Firma
maklerska Webster, Rodale & Missen jest filią najprężniejszej firmy w kraju.
Została otwarta niespełna dwa lata temu, a już zdążyła pobić wszelkie rekordy
sprzedaży. Zdaniem Caitlin stało się tak dzięki menedżerskim umiejętnościom
Paula.
Szczupły, ciemnowłosy i niezwykle przystojny Paul mógłby być przedmio-
tem marzeń każdej kobiety. A zwłaszcza Cait. Wszystko jednak wskazywało na
to, że on nie widział jej w podobnie romantycznym świetle. Traktował ją jak
ważnego członka zespołu. Jedną z pracownic. Co najwyżej przyjaciela.
Cait wiedziała, że zwykła przyjaźń często przeradza się w romans i miała
nadzieję, że tak się stanie w ich przypadku. Ustępując bez słowa protestu stola-
rzom i elektrykom, miała nadzieję zdobyć kilka punktów u szefa.
– Gdzie przez ten czas będzie stało moje biurko? – spytała, uśmiechając się
do niego ciepło. Z przyzwyczajenia podniosła rękę, by odgarnąć zabłąkany lok,
zapominając, że niedawno obcięła włosy. Był to kolejny daremny wysiłek, by
przyciągnąć jeśli nie uczucia, to choćby uwagę Paula. Jej długie do ramion, kasz-
tanowe włosy zostały ostrzyżone, poddane trwałej i teraz okalały jej twarz aure-
olą miękkich loków.
Wszyscy w biurze orzekli, że Cait, która przedtem nosiła starannie upięty
kok, wygląda szałowo. Wszyscy, z wyjątkiem Paula. Fryzjer powiedział jej, że
fryzura bardzo zmieniła jej wygląd – chłodną elegancję zastąpił pełen ciepła en-
tuzjazm. A Cait bardzo chciała zasłużyć na taką właśnie opinię u Paula.
Niestety, on zdawał się nie zauważać żadnej różnicy. Przynajmniej dopóki
Lindy nie skomentowała jej głośno w obecności roztargnionego szefa. Dopiero
wtedy raczył przyznać, że owszem, coś się w niej zmieniło, ale nie był pewien
co.
– Myślę, że moglibyśmy cię przenieść... – Paul zawahał się.
– Pański gabinet byłby chyba najodpowiedniejszym miejscem – powiedział
brygadzista.
Cait omal nie rzuciła mu się na szyję. Był wysoki mierzył chyba metr dzie-
więćdziesiąt z okładem i masywny niczym Mount Rainier, majestatyczny szczyt,
który widziała z okna swego pokoju. Przyjrzała mu się po raz pierwszy i uderzy-
ło ją w nim coś dziwnie znajomego. Przypuszczała, że jest brygadzistą, ale nie
miała pewności. Kręcił się po biurze od rana, choć bez określonego rozkładu. Za
każdym razem, gdy się pojawiał, praca zaczynała wrzeć jak w ulu.
– Ach... sądzę, że Cait rzeczywiście może przenieść się na razie do mnie –
zgodził się Paul. W swych marzeniach na jawie Cait powróci jeszcze do tej
chwili, tyle że w jej wersji Paul spojrzy na nią zdziwiony i zachwycony, zbliży
wargi do jej warg i...
– Proszę pani?
Cait otrząsnęła się z zadumy i odwróciła się do mężczyzny, który nieświa-
domie wyświadczył jej taką przysługę.
– Słucham?
– Czy mogłaby pani pokazać nam dokładnie, dokąd mamy przenieść cały
ten kram?
– Ależ oczywiście. – Ten jej romantyzm zawsze wpędza ją w kłopoty. Wy-
starczy, że spojrzy na Paula, a głowę ma od razu pełną nadziei, fantazji, traci po-
czucie rzeczywistości...
Trzymając oburącz stertę segregatorów, podążyła za robotnikami, którzy
ustawili jej biurko w rogu przestronnego gabinetu Paula. Po chwili wniesiono jej
komputer oraz telefon i w piętnaście minut później była już pogrążona w pracy.
Prowadziła właśnie rozmowę telefoniczną z jednym z najważniejszych
klientów, gdy do gabinetu wszedł bez zapowiedzi tamten mężczyzna. W pierw-
szej chwili Caitlin pomyślała, że szuka Paula. Brygadzista – czy ktokolwiek to
był – zawahał się, po czym podniósłszy tabliczkę z jej nazwiskiem, uśmiechnął
się szeroko, jak gdyby odkrył coś bardzo zabawnego. Spróbowała zignorować
jego obecność, przerzucając bezcelowo strony segregatora.
On jednak podszedł bliżej i rzucił tabliczkę na blat jej biurka. Gdy spioru-
nowała go wzrokiem, mrugnął do niej bezczelnie.
Cait wcale to nie rozśmieszyło. Jak ten... ten... dureń śmie z nią flirtować?!
Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem, mając nadzieję, że będzie na tyle do-
brze wychowany i rozsądny, by wyjść. Ależ skąd! Najwyraźniej uparł się, by zo-
stać i działać jej na nerwy. Prowadziła więc dalej swą rozmowę i po zrobieniu
kilku notatek, odłożyła słuchawkę.
– Życzy pan sobie czegoś? – spytała, patrząc mu w oczy. I znów dostrzegła
w nich wyraźne rozbawienie. To nie miało sensu.
– Nie – odpowiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. – Przepraszam, że pani
przeszkodziłem.
Po raz drugi Cait uderzyło w nim coś znajomego. Odczekała kilka minut,
po czym pobiegła do Lindy.
– Czy znasz przypadkiem jego nazwisko?
– Czyje nazwisko?
– Tego... faceta, który zmusił mnie do zwolnienia mojego pokoju, nie
wiem, kim on jest. Myślałam, że brygadzistą, ale... – Zmarszczyła brwi, usiłując
przy- pomnieć sobie, czy ktoś wspominał jego nazwisko.
– Nie mam zielonego pojęcia, jak się nazywa. – Lindy odsunęła się z krze-
słem do tyłu, obracając w palcach ołówek. – Niczego sobie, nie uważasz?
– Wiesz, że dla mnie istnieje tylko jeden mężczyzna –uśmiechnęła się ła-
godnie Cait.
– Czemu więc pytasz o jakiegoś budowlańca?
– Nie... nie wiem. Z jakiegoś powodu wydaje mi się znajomy, poza tym bez
przerwy uśmiecha się do mnie, jak gdyby wiedział o czymś, o czym ja nie wiem.
Nienawidzę, gdy mężczyźni zachowują się w ten sposób.
– Zapytaj więc kogoś z jego ekipy. Z pewnością powiedzą ci, jak się nazy-
wa.
– Nie mogę tego zrobić.
– Dlaczego?
– Mógłby pomyśleć, że się nim interesuję.
– A obie wiemy, że to absolutnie niemożliwe – powiedziała Lindy
z lekkim przekąsem.
– Właśnie. – Lindy i prawdopodobnie wszyscy inni koledzy biurowi znali
jej uczucia do Paula. Natomiast sam szef zdawał się być ich całkowicie nieświa-
domy. Pozostało jej tylko czekać, aż Kupido ulituje się i trafi niedomyślnego
mężczyznę strzałą prosto w serce.
– Chcesz pójść teraz na lunch? – spytała Lindy.
Cait skinęła głową. Zbliżała się druga, a ona nie miała nic w ustach od śnia-
dania. Dzień maklera giełdowego na West Coast zaczynał się bladym świtem.
Cait zwykle była w biurze już przed szóstą i pracowała bez wytchnienia do za-
mknięcia giełdy, czyli do pierwszej trzydzieści czasu Seattle. Dopiero wówczas
robiła przerwę na lunch.
Mniej więcej w połowie swej kanapki z indykiem, doszła do wniosku, że
ponosi ją wyobraźnia. Facet pewnie przyszedł spytać o Paula, a potem zmienił
zamiar. Przecież przeprosił, że przeszkadza jej w pracy.
Ale puścił do niej oko.
Nazajutrz pojawił się znowu. Z torbą na narzędzia i w kasku na głowie wy-
dawał rozkazy niczym sierżant podczas musztry. Cait przyłapała się na tym, że
gapi się na niego z niechętną fascynacją. Wiedziała już, że jest właścicielem fir-
my budowlanej, nie była więc zaskoczona.
Przyjrzawszy mu się, stwierdziła ponownie, że jest bardzo atrakcyjny. Wca-
le nie z powodu wyjątkowej męskiej urody, po prostu miał w sobie coś władcze-
go, autorytet, prezencję, które zwracały uwagę, gdziekol- wiek się pojawił. Cait
nie mogła zrozumieć, dlaczego wydawał jej się tak... znajomy?
Gdy przyglądała mu się następnego dnia, odwrócił się nagle, śmiejąc się
z czegoś, co powiedział jeden z jego podwładnych. Doszła wtedy do wniosku, że
to jego uśmiech intryguje ją najbardziej. Kiedy co jakiś czas rzucał spojrzenie
w jej stronę, Cait za każdym razem zdawało się, że jest bardzo bliska odkrycia,
kogo jej przypomina.
– To mnie doprowadza do szału – przyznała się swej przyjaciółce podczas
lunchu.
– Co mianowicie?
– Nie mogę go zlokalizować.
– Kiedy już wreszcie ci się uda, poznaj nas, dobrze? Chętnie poderwałabym
takiego seksownego faceta.
A więc Lindy też zauważyła jego męską zmysłowość. Nic dziwnego, za-
uważyłaby ją każda kobieta.
Po lunchu Cait wróciła do biura. Oczywiście znów się na niego natknęła,
ale mimo wysiłków nie zdołała go rozszyfrować. Wreszcie, gdy się najmniej
tego spodziewała, przeszedł obok niej i znów bezczelnie puścił do niej oko.
Zaczerwieniwszy się po uszy, Cait utkwiła wzrok w ekranie komputera.
– Ma na imię Joe – oznajmiła Lindy, wchodząc do pokoju w dziesięć minut
później. – Słyszałam, jak ktoś się do niego tak zwracał.
– Joe – powtórzyła w zamyśleniu Cait. Nie przypominała sobie, by znała
kogoś o tym imieniu.
– Coś ci to mówi?
– Nie – z żalem pokręciła głową. Gdyby kiedykolwiek przedtem spotkała
tego mężczyznę, musiałaby zwrócić nań uwagę. Nie należał do facetów, których
kobiety łatwo zapominają.
– Spytaj go – molestowała ją Lindy. – To śmieszne, że tego do tej pory nie
zrobiłaś. Jeszcze trochę, a dostaniesz fioła z tego powodu. A potem – dodała
z irytującą logiką – gdy już go rozgryziesz, będziesz mogła nas przy okazji po-
znać.
– Nie mogę po prostu podejść i zacząć go wypytywać – odparła Cait. Po-
mysł był kompletnie niedorzeczny. – Pomyśli, że chcę go poderwać.
– Zwariujesz, jeśli czegoś nie zrobisz.
– Masz rację – westchnęła Cait. – Nie zasnę dzisiaj, jeśli nie wyjaśnię tej
sprawy.
Zostawiwszy Lindy siedzącą jak na szpilkach w pokoju, podeszła do niego.
Rozmawiał właśnie z jednym ze swoich pracowników. Skończywszy rozmowę,
odwrócił się do niej ze swym leniwym uśmiechem.
– Dzień dobry – powiedziała lekko drżącym głosem. – Czy ja pana znam?
– Chcesz powiedzieć, że nie pamiętasz? – spytał ze zdumieniem i urazą.
– Oczywiście. Choć przyznaję, że uderza mnie w panu coś znajomego.
– Mam nadzieję. Kilka lat temu zdarzyło się między nami coś bardzo szcze-
gólnego.
– Naprawdę? – Nigdy dotąd Cait nie była tak zmieszana.
– Hej, Joe, mamy tutaj mały problem! – zawołał jeden z mężczyzn. – Mógł-
byś na to spojrzeć?
– Zaraz idę – rzucił przez ramię. – Przepraszam, będziemy musieli poroz-
mawiać później.
– Ale...
– Pozdrów ode mnie Martina – powiedział, wchodząc do jej dawnego po-
koju.
Martin. Cait zupełnie nie przychodziło do głowy, co jej brat mógł mieć
z tym wspólnego. Przebiegła w myśli listę przyjaciół z dzieciństwa – bez skutku.
I nagle ją olśniło. No jasne! Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, w uszach
słyszała łomot pulsu. Jak automat doszła do pokoju Lindy i osunąwszy się na
krzesło obok biurka, zagapiła się przed siebie.
– No i co? – ponagliła ją Lindy. – Nie trzymaj mnie w niepewności.
– Hm, to trudno wyjaśnić.
– A więc przypomniałaś go sobie?
Cait pokiwała głową. Boże, jeszcze jak dokładnie!
– Co się stało, na miłość boską? Jesteś blada jak ściana!
Cait gorączkowo szukała w myślach wyjaśnienia, które nie zabrzmiałoby...
śmiesznie.
– No, powiedzże wreszcie – nalegała Lindy. – Nie siedź tak z idiotycznym
uśmiechem, jakbyś miała za chwilę zemdleć.
– Trzeba się cofnąć o ładne kilka lat.
– No to się cofnij, do licha! Mów!
– Wiesz przecież z własnego doświadczenia, że dzieci lubią robić różne
głupie rzeczy.
– Jeśli idzie o mnie, to się zgadzam – powiedziała spokojnie Lindy – ale ty
jesteś bez zarzutu. Od początku naszej przyjaźni nie widziałam, byś zrobiła co-
kolwiek bez namysłu. Ani razu. Zanim przystąpisz do działania, zawsze wszyst-
ko dokładnie rozważasz. Nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłaś kiedykolwiek
głupio postąpić.
– Raz mi się to zdarzyło – wyznała Cait – ale miałam wtedy zaledwie
osiem lat.
– Cóż takiego mogłaś zrobić w wieku ośmiu lat?
– Ja... ja wyszłam za mąż.
– Za mąż? – Lindy aż uniosła się z krzesła. – Żartujesz sobie!
– Chciałabym, żeby to był żart.
– Założę się o tygodniową pensję, że twój mąż miał na imię Joe. – Lindy
uśmiechała się teraz szeroko.
Cait skinęła głową, próbując odwzajemnić uśmiech.
– Czym ty się martwisz? Na miłość boską, dzieci zawsze się bawią w ten
sposób! Przecież to nie ma najmniejszego znaczenia.
– Ale ja byłam naprawdę nieznośna. Joe i mój brat Martin bardzo się ze
sobą przyjaźnili. Joe chciał koniecznie wiedzieć, co się czuje całując dziewczy-
nę, a ja się uparłam, że najpierw musi się ze mną ożenić. Jakby jeszcze tego było
mało, zmusiłam ich, by ceremonia zaślubin odbyła się w forcie, do którego
wstęp mieli wyłącznie chłopcy.
– Widzę, że było z ciebie niezłe ziółko, zresztą to normalne u większości
ośmioletnich dziewczynek w kontaktach z braćmi. Dostał to, czego chciał, praw-
da?
Cait odetchnęła głęboko i ponownie skinęła głową.
– I jak ci smakował pocałunek? – spytała Lindy dziwnie gardłowym gło-
sem.
– Boże drogi, naprawdę nie pamiętam – odrzekła krótko Caitlin, następnie
dodała po chwili namysłu: – A właściwie, o ile sobie przypominam, nie było naj-
gorzej, choć, rzecz jasna, oboje nie mieliśmy pojęcia, jak się to robi.
– Lindy, wciąż tu jesteś? – spytał Paul, wchodząc do pokoju. Skinął prze-
lotnie głową w stronę Cait, ale odniosła wrażenie, że ledwie ją zauważył. W cią-
gu ostatnich kilku dni pojawiał się tu rzadko, jak gdyby celowo jej unikał. Było
to jednak zbyt bolesne, by się nad tym głębiej zastanawiać.
– Właśnie kończę – powiedziała Lindy, spoglądając na Cait ze zmieszaną
miną. – Obie kończymy.
– Dobrze, dobrze, nie chciałem wam przeszkodzić. Zobaczymy się rano. –
I wyszedł.
Cait patrzyła za nim, nie umiejąc ukryć swych uczuć. Odczekała, aż znaj-
dzie się poza zasięgiem jej głosu i westchnęła:
– Jest kompletnie ślepy. Co mam zrobić, walnąć go w głowę?
– Masz do tego wszystkiego złe podejście – ofuknęła ją Lindy. – Będziesz
pracować z nim w jednym pokoju jeszcze przez pięć dni. Postaraj się, żeby cię
zauważył.
– Naprawdę się starałam – szepnęła Cait, zniechęcona. Wypróbowała już
wszystkie sztuczki znane kobietom, niestety bez powodzenia.
Lindy wyszła z pracy przed nią. Cait włożyła do skórzanej teczki kilka ce-
duł giełdowych, żeby zapoznać się z nimi wieczorem. Lindy miała rację, mó-
wiąc, że jest metodyczna i skrupulatna. Mogła być z tych cech dumna – dobrze
służyły jej klientom.
Ku przerażeniu Cait, Joe dogonił ją i zaczepił.
– A więc – powiedział z uśmiechem, doskonale zdając sobie sprawę z obec-
ności innych ludzi stłoczonych przy windzie. – Z kim się całowałaś przez te
wszystkie lata?
Zarumieniła się jak piwonia. Czy koniecznie musi poniżać ją publicznie?
– Przemawia przeze mnie zazdrość.
– Bądź tak uprzejmy i przestań! – szepnęła z wściekłością, przeszywając go
wzrokiem. Ścisnęła tak mocno uchwyt teczki, że aż palce ją zabolały.
– Przypomniałaś sobie?
Potaknęła niechętnie, wpatrując się w cyferki rozbłyskujące nad drzwiami
windy i modląc się, by zjechała w rekordowym tempie, zamiast zatrzymywać się
na każdym piętrze.
– Ogromnie się zmieniłaś na korzyść przez te lata.
– Dziękuję. – „Szybciej, szybciej!” – ponaglała w myślach windę.
– Nigdy bym nie uwierzył, że mała siostrzyczka Martina wyrośnie na taką
piękność.
– Dziękuję – powtórzyła niechętnie.
– Jak się miewają nasze dzieci? Nie pamiętam ich imion. – Gdy nie odpo-
wiedziała od razu, dodał: – Tylko nie mów mi, że zapomniałaś.
– Barbie i Ken – wyszeptała.
– Rzeczywiście. Teraz sobie przypominam.
Jeśli do tej pory Joe nie zwrócił na nich uwagi jej kolegów z pracy, to zrobił
to teraz. Cait mogłaby przysiąc, że nie było w windzie osoby, która nie odwróci-
łaby się, by na nią popatrzeć.
– Jak długo zamierzasz mi dokuczać? – spytała ostro.
– To zależy – odrzekł Joe z uśmieszkiem, który mogła określić jedynie jako
sadystyczny. Zacisnęła zęby. Może jego ta sytuacja bawiła, natomiast jej nie
sprawiała żadnej przyjemności perspektywa stania się pośmiewiskiem całego
biura.
Odetchnęła z ulgą, gdy winda się zatrzymała. Drzwi się rozsunęły i Cait
szybko postąpiła w ich kierunku, zdecydowana uwolnić się od towarzystwa tego
denerwującego faceta.
On jednak podążył za nią, stanęła więc z nim twarzą w twarz, sztywna jak-
by połknęła kij.
– Naprawdę musisz to robić? – syknęła ze złością, czując na sobie ciekaw-
skie spojrzenia ludzi oczekujących na windę.
– Chyba nie – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Chciałem sprawdzić, czy
zdołam cię wyprowadzić z równowagi. Nigdy mi się to nie udawało w dzieciń-
stwie. Zawsze byłaś taka opanowana.
– Posłuchaj, nie lubiłeś mnie wtedy i nie widzę powodu...
– Nie lubiłem cię? – zaprotestował tak głośno, że jego słowa usłyszeli
wszyscy wokół. – Przecież ożeniłem się z tobą.
ROZDZIAŁ DRUGI
Cait miała wrażenie, że serce przestało jej bić. Zdała sobie sprawę, że za-
równo ludzie w windzie, jak i na zewnątrz gapią się na nią z nie ukrywaną cieka-
wością. Drzwi windy omal się nie zamknęły, postąpiła więc szybko krok na-
przód, wyciągając ręce, by je przytrzymać. Czuła się jak Samson pomiędzy
dwiema marmurowymi kolumnami.
– To wcale nie jest tak – poczuła się w obowiązku wyjaśnić głośno. Rozej-
rzała się błagalnie. Wyglądało na to, że najlepszym wyjściem będzie powiedze-
nie prawdy.
– Na wypadek, gdyby ktoś wyciągnął fałszywe wnioski, chcę wyjaśnić, że
ten pan i ja nie jesteśmy małżeństwem! – wykrzyknęła. – Dobry Boże, miałam
zaledwie osiem lat!
Żadnej reakcji. Jak gdyby stała się niewidzialna. Pokonana, opuściła ręce
i cofnęła się do windy, uwalniając drzwi, które zamknęły się natychmiast.
Ignorując ludzi, którzy w dalszym ciągu starannie unikali jej wzroku, Cait
zacisnęła pięści i spojrzała Joemu prosto w twarz. Rysy miała ściągnięte gnie-
wem.
– To było świństwo z twojej strony – wymówiła ochrypłym szeptem.
– Czemu? Przecież to prawda.
– Ośmieszasz się, twierdząc, że się pobraliśmy.
– Przykro mi, że traktujesz małżeństwo tak lekko.
– Ja... to nie było legalne. Nawet rozmowa na ten temat jest niedorzeczno-
ścią. Nie mogę ponosić odpowiedzialności za coś, co zdarzyło się tak dawno.
– Odgrzewanie tej zabawy teraz jest... jest infantylne i nie mam zamiaru
brać w tym udziału.
Gdy winda zatrzymała się wreszcie na parterze, Cait wystrzeliła z niej jak
z procy. Usiłując zachować resztki godności, przepchnęła się przez tłum w holu
w kierunku drzwi wyjściowych. Choć była dopiero czwarta po południu, zaczy-
nało się już ściemniać, wysokie budynki biurowców rzucały długie ciemne cie-
nie.
Dotarłszy do pierwszego skrzyżowania, odetchnęła z ulgą. Ani śladu Jose-
pha Rockwella. Zapaliło się czerwone światło, przystanęła więc, mimo iż inni
przechodnie przebiegali przez jezdnię, wykorzystując mały ruch. Cait zawsze
przestrzegała przepisów.
– Jak myślisz, co powie Paul, gdy się o tym dowie? – usłyszała za sobą głos
Joego.
Drgnęła, zaskoczona, i spojrzała na swego dręczyciela. Nie zastanawiała się
dotąd nad reakcją Paula. W gardle jej zaschło, nie mogła wykrztusić ani słowa,
w przeciwnym razie obsztorcowałaby Joego i kazałaby mu się wynieść do
wszystkich diabłów. Zadał jednak pytanie, którego nie mogła zlekceważyć. A je-
śli Paul usłyszał o jej dawnych stosunkach z Joem i pomyślał, że coś między
nimi było?
– Jesteś w nim zakochana, prawda?
Skinęła bez słowa głową. Na samo wspomnienie o Paulu kolana się pod nią
uginały. Był jej ideałem mężczyzny. Szalała za nim od miesięcy, a teraz wszyst-
ko to miałoby być obrócone wniwecz przez denerwującą, bezsensowną zjawę
z przeszłości.
– Kto ci o tym powiedział? – warknęła, Nie wierzyła, by Lindy mogła ją
zdradzić, ale przecież nie rozmawiała o tym z nikim poza nią.
– Nikt. Masz to wypisane na twarzy.
Cait wytrzeszczyła na niego oczy, zrobiło jej się słabo.
– Czy... czy sądzisz, że Paul o tym wie?
– Może – wzruszył ramionami Joe.
– Ale Lindy powiedziała...
Światło się zmieniło i Joe, ująwszy Cait pod ramię, przeprowadził ją przez
ulicę.
– Co takiego powiedziała Lindy?
Spojrzała nań, omal się nie wygadawszy, gdy nagle uświadomiła sobie, że
wdaje się w rozmowę ze swym wrogiem. To właśnie ten facet wprawił ją
w zmieszanie i poniżył w obecności wszystkich pracowników biura.
– Nieważne. A teraz, wybacz... – odparła i z pod- niesioną dumnie głową
ruszyła w dalszą drogę. Uczyniła zaledwie parę kroków, gdy dobiegł ją serdecz-
ny śmiech Joego.
– Nie zmieniłaś się przez te dwadzieścia lat, Caitlin Marshall. Ani trochę.
Zacisnąwszy zęby, poszła dalej nie oglądając się.
– Czy myślisz, że Paul słyszał o tym? – spytała nazajutrz swą przyjaciółkę
przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nowojorska giełda była zamknięta tego
dnia i Cait nie widziała Paula od rana. Wyglądało na to, że celowo jej unika.
– Skąd mam wiedzieć? – odrzekła Lindy, wprowadzając jakieś liczby do
swego komputera. – Ale plotka o twoim dziecinnym małżeństwie szerzy się lo-
tem błyskawicy. To dowcip dnia. Co wyście zrobili? Ogłosiliście je publicznie
przed wyjściem z pracy?
Była tak bliska prawdy, że Cait spuściła oczy ze zmieszaną miną.
– Nie pisnęłam ani słowa – zajęła pozycję obronną. – To wina Joego.
– Oznajmił wszystkim, że wzięliście ślub? – Kącik ust Lindy drgał podej-
rzanie, jakby się miała za chwilę roześmiać.
– Niezupełnie. Zaczął mnie głośno wypytywać o nasze dzieci.
– To dzieci też były?
Cait z trudem opanowała przemożne pragnienie, by zamknąć oczy i poli-
czyć do dziesięciu.
– Nie. Przyniosłam na tę uroczystość moje lalki. Posłuchaj, nie mam zamia-
ru wałkować na nowo głupiego incydentu, który miał miejsce tyle lat temu. Bar-
dziej się obawiam, że Paul usłyszy o tym i wyciągnie fałszywe wnioski. Nic
mnie nie łączy z Josephem Rockwellem. Prawdopodobnie Paul nie będzie się
nad tym zastanawiał, ale nie chcę żadnych niedomówień, rozumiesz?
– Jeśli spędza ci to sen z powiek, porozmawiaj z nim – doradziła Lindy, nie
odrywając wzroku od ekranu. – Najlepiej stawiać sprawy uczciwie, sama o tym
wiesz.
– Tak, ale to może być odrobinę żenujące, nie uważasz?
– Paul będzie cię szanował za to, że powiedziałaś mu prawdę, nim dotarły
doń plotki. Szczerze mówiąc, Cait, wydaje mi się, że robisz z igły widły. Nie do-
puściłaś się przecież przestępstwa.
– Wiem o tym.
– Paula z pewnością to ubawi tak samo, jak całą resztę. – Spojrzała na Cait,
jakby szykowała się do odparcia kolejnych argumentów.
Cait jednak nie zaprotestowała. Myślała intensywnie nad radą przyjaciółki,
skubiąc dolną wargę.
– Myślę, że masz rację. Paul powinien docenić, że sama mu wyjaśniłam
całą sytuację, zamiast udawać, że nic się nie stało. – Pomyślała, że wyznanie mu
prawdy może okazać się pomocne pod wieloma względami.
Jeśli Paul coś do niej czuje, o co się cały czas modliła, mógłby stać się
odrobinę zazdrosny o jej stosunki z Josephem Rockwellem. Ostatecznie Joe jest
atrakcyjnym mężczyzną. Wysoki, muskularny i, cóż, trzeba przyznać, przystoj-
ny. Typ męskiej urody, który podoba się kobietom – nie Cait, oczywiście, lecz
innym kobietom. Czy nie wpadł natychmiast w oko Lindzie?
Pomysł szczerej rozmowy z szefem coraz bardziej jej się podobał. Jak to
było w jej zwyczaju, idąc do gabinetu Paula, powtórzyła sobie w myśli, co chce
mu powiedzieć, po czym spróbowała dodać sobie trochę animuszu.
– Nie pamiętam, byś miała zwyczaj mówienia do siebie. – Podskoczyła
z przestrachu na dźwięk męskiego głosu. – Ale wiele mi umknęło przez te lata,
prawda, Caitlin?
– Co ty tu robisz? – wykrzyknęła. – Czemu uparłeś się, by wszędzie za mną
łazić? Czy nie widzisz, że jestem zajęta? – Był ostatnią osobą, którą miała ocho-
tę w tej chwili widzieć.
– Nie gniewaj się. – Podniósł ręce w przepraszającym geście, któremu prze-
czył błysk w niebieskich oczach. – Co byś powiedziała na wspólny lunch?
Potrafił zaleźć człowiekowi za skórę. Byłaby idiotką, gdyby chciała mieć
z nim cokolwiek do czynienia. Diabli wiedzą, na co by sobie pozwolił, gdyby go
choć trochę ośmieliła. Prawdopodobnie zamówiłby reklamę lotniczą, by obwie-
ścić całemu miastu, że zawarli w dzieciństwie związek małżeński.
– Ustalenie terminu lunchu nie powinno ci chyba sprawiać takiej trudności
– powiedział chłodno.
– Mówiłeś serio?
– Jasne że tak. Mamy do odrobienia wieloletnie zaległości.
– Jestem po południu z kimś umówiona... – Podała pierwszą wymówkę,
jaka jej przyszła do głowy. Może i banalną, ale za to bliską prawdy. Planowała
bowiem zjedzenie lunchu z Lindy.
– No to wybierzmy się razem na kolację. Jestem ciekaw, co słychać u Mar-
tina.
– U Martina – powtórzyła, szukając w myśli innej wymówki. Nie miała du-
żego doświadczenia w takich sytuacjach. Owszem, umawiała się na randki, ale
raczej rzadko.
– Słuchaj, jasnooka, nie musisz się obawiać. To nie jest zaproszenie na stu-
dencką potańcówkę, lecz przyjacielskie spotkanie. Absolutnie platoniczne.
– I nie wspomnisz o... naszym ślubie kelnerowi lub komukolwiek innemu?
– Przyrzekam. – By udowodnić czystość swych intencji, polizał czubek
wskazującego palca i uczynił nim krzyż na sercu. – To sekretna przysięga Marti-
na i moja. Jeśli któryś z nas ją złamał, drugi miał prawo wymyślić karę. Obaj
zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to gorsze niż śmierć.
– Niepotrzebna mi złamana przysięga, Josephie Rockwell, by poddać cię
torturom. W ciągu dwóch dni udało ci się zamienić moje życie w... – przerwała
w pół słowa, zauważyła bowiem przechodzącego Paula. Spojrzał na nią
i uśmiechnął się życzliwie.
– Cześć, Paul! – zawołała, unosząc lekko prawą rękę. Tego ranka wyglądał
nadzwyczaj przystojnie w trzyczęściowym ciemnoniebieskim garniturze. Kon-
trast pomiędzy nim a Joem, w zakurzonych dżinsach, ciężkich butach z cholewa-
mi i z torbą pełną narzędzi, był tak uderzający, że Cait nie mogła oderwać wzro-
ku od swego szefa. Gdyby to Paul zaprosił ją na kolację...
– Przepraszam – powiedziała uprzejmie, prześliz- gując się obok niego
i idąc za Paulem, który wszedł do gabinetu. Odczuwała palącą potrzebę rozmo-
wy z nim. Układała sobie w głowie słowa wyjaśnień.
Joe chwycił ją za ramiona i uniósł lekko. Cait złapała oddech i wlepiła weń
przestraszone oczy.
– Kolacja – przypomniał jej.
Zamrugała, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć.
– No dobrze – mruknęła z roztargnieniem i podała mu swój adres, chcąc jak
najszybciej się go pozbyć.
– Świetnie. Przyjdę po ciebie o szóstej. – Puścił ją wreszcie i poszedł sobie.
Odczekała jeszcze chwilę, by się pozbierać wewnętrznie, po czym stanęła
w drzwiach gabinetu.
– Dzień dobry, Paul – powiedziała. – Czy znajdziesz chwilę czasu na roz-
mowę ze mną?
Rzucił na nią spojrzenie sponad sterty segregatorów i uśmiechnął się ciepło.
– Oczywiście, Cait. Usiądź i czuj się swobodnie. Weszła do gabinetu, za-
mykając za sobą drzwi.
– Masz jakiś problem? – spojrzał na nią.
– Niezupełnie. – Powoli usiadła w krześle naprzeciwko jego biurka. Teraz,
gdy zechciał jej wysłuchać, nie wiedziała od czego zacząć. Wszystkie wyjaśnie-
nia i dowcipne powiedzonka, które sobie przygotowała, wyleciały jej z głowy. –
Oprocentowanie obligacji samorządowych jest ostatnio wyjątkowo wysokie –
powiedziała nerwowo.
– Utrzymuje się na takim poziomie już od kilku miesięcy – potwierdził
Paul.
– Mhm, wiem. Dlatego tak świetnie idą.
– Nie powiesz mi, że zamknęłaś drzwi po to, by rozmawiać o obligacjach –
powiedział łagodnie Paul. – Jakie masz zmartwienie, Cait?
Roześmiała się z przymusem, zastanawiając się, jak mężczyzna może być
tak bystry w jednych sprawach, a tak ślepy w innych. Gdybyż okazał jej odrobi-
nę uczucia! Ale on tylko siedział naprzeciwko i czekał. Był dość serdeczny, na-
wet miły, i nic poza tym. Słaba nadzieja, by kiedykolwiek zaczęła go obchodzić.
– Chodzi o Josepha Rockwella.
– Przedsiębiorcę budowlanego, który dokonuje modernizacji?
– Tak. Znałam go wiele lat temu, gdy byliśmy jeszcze dziećmi. – Spojrzała
na Paula. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. – Mieszkaliśmy po sąsiedzku.
Joe i mój brat Martin bardzo się przyjaźnili. Joe przeprowadził się na przedmie-
ście, gdy byli z Martinem w szóstej klasie i więcej o nim nie słyszałam, aż do
dziś.
– Jaki ten świat jest mały, prawda? – zauważył Paul uprzejmie.
– Joe i Martin byli typowymi chłopakami, lubiącymi błaznować i płatać fi-
gle.
– Chłopcy zawsze pozostaną chłopcami – zauważył Paul bez entuzjazmu.
– Tak, wiem o tym. Pewnego razu – zmusiła się do uśmiechu – wciągnęli
mnie w swoje wygłupy.
– Do czego cię namówili? Do obrabowania banku?
– Niezupełnie. Joe, wtedy zawsze mówiłam do niego „Joseph”, ponieważ
doprowadzało go to do szewskiej pasji, oraz Martin mieli przyjaciela o imieniu
Pete, który był o rok starszy i część wakacji spędził u swej ciotki w Peorii, tak,
o ile pamiętam była to Peoria... Tak czy owak po powrocie przechwalał się, że
całował się z dziewczyną. Oczywiście Martin i Joe strasznie mu zazdrościli, po-
stanowili więc, że jeden z nich powinien wypróbować, czy całowanie dziewczy-
ny rzeczywiście jest warte zachodu, tak jak opowiadał Pete.
– Założę się, że to właśnie ty miałaś być królikiem doświadczalnym.
– Zgadłeś! – Cait ucieszyła się, że Paul nadąża za tym pokrętnym tłumacze-
niem. – Mając osiem lat uchodziłam za straszną... zołzę. – Umilkła w nadziei, że
Paul wtrąci uwagę typu: „Ależ to absolutnie niemożliwe!”, ponieważ jednak tego
nie zrobił, mówiła dalej, trochę rozczarowana jego powściągliwością. – Najwy-
raźniej zasługiwałam na to miano bardziej niż pamiętam. Uważałam, że całowa-
nie się z chłopcami
nie przystoi grzecznym dziewczynkom, jeśli nie jest uświęcone sakramen-
tem małżeńskim.
– Pocałowałaś zatem Josepha Rockwella – powiedział Paul z roztargnie-
niem.
– Tak, a co gorsza zmusiłam go, by się ze mną ożenił.
Paul uniósł wysoko brwi.
– Teraz, po blisko dwudziestu latach, odgrywa się na mnie, rozpowiadając
wszystkim dookoła, że jesteśmy małżeństwem. Doprawdy śmieszne!
Po jej oświadczeniu zapanowała przez chwilę nienaturalna cisza.
– Nie bardzo wiem, co powiedzieć – mruknął wreszcie Paul.
– Och, nie oczekuję wcale, byś coś powiedział. Uważałam po prostu, że po-
winnam wyjaśnić całą sprawę, to wszystko.
– Rozumiem.
– Robi to tylko dlatego... cóż, po prostu taki jest Joe. Nawet gdy byliśmy
dziećmi, uwielbiał takie zabawy. Nikt nie miał mu tego za złe, a zwłaszcza
dziewczęta, ponieważ potrafił być bardzo miły... Sądziłam, że powinieneś wie-
dzieć – dodała – gdyby przypadkiem dotarły do ciebie jakieś plotki. Nie chcia-
łam, żebyś pomyślał, że coś mnie łączy z Joem.
Paul zamrugał oczami. Przerywając niezręczne milczenie, Cait zaczęła pa-
plać dalej.
– Joe musiał rozpoznać moje nazwisko na tabliczce, gdy przenosił z pra-
cownikami biurko do twojego gabinetu. Był zachwycony i rozbawiony tym, że
go nie poznałam i narobił zamieszania, pytając mnie w obecności mnóstwa osób
o nasze dzieci.
– Dzieci?
– Moje lalki – wyjaśniła szybko Cait.
– Joe Rockwell jest świetnym facetem, Cait. Podziwiam twój gust.
– Ale ja nie jestem zaangażowana! Mój Boże, nie widziałam go od prawie
dwudziestu lat!
Rozumiem – powiedział wolno Paul. W jego głosie zabrzmiało... rozczaro-
wanie. To niemożliwe, musiała się przesłyszeć. Nie ma przecież najmniejszego
powodu, by czuł się rozczarowany. Była zbyt zdetonowana, by zastanawiać się
w tej chwili nad fiaskiem swego planu. Paul okazywał się zawsze kompletnie
ślepy, gdy w grę wchodziły jej uczucia. Co może jeszcze zrobić, by wreszcie
zrozumiał?
– Po prostu chciałam cię zapewnić – zaczęła jeszcze raz z tej samej beczki
– na wypadek, gdyby dotarły do ciebie jakieś plotki, że nic mnie nie łączy z Jo-
sephem Rockwellem.
– Rozumiem – powtórzył. – Nie przejmuj się, Cait. Twoje stosunki z Roc-
kwellem nie będą miały wpływu na twoją pracę.
Wstała i skierowała się do wyjścia. Modliła się, by okazał choć cień zazdro-
ści, cień zainteresowania. Nic. Spróbowała więc jeszcze raz.
– Zgodziłam się pójść z nim na kolację.
Paul zajął się z powrotem papierami, których czytanie mu przerwała.
– Przez wzgląd na dawne czasy – dodała. – Nie mam zamiaru spotykać się
z nim na stałe.
– Baw się dobrze – uśmiechnął się Paul.
– Dziękuję. – Zamiast serca miała młyński kamień. Wyszła z gabinetu Pau-
la, nie zastanawiając się, dokąd pójdzie i z kim będzie rozmawiać. Przez chwilę
zapomniała, że nie ma własnego pokoju. Tam, gdzie się kiedyś znajdował, pełno
było zwojów kabla, drabin i mężczyzn. Na szczęście Joe musiał gdzieś wyjść.
Postanowiła porozmawiać z przyjaciółką. Lindy uniosła głowę i spojrzała
na nią.
– No i co? – spytała. – Rozmawiałaś z Paulem?
Cait skinęła głową.
– Jak ci poszło?
– Chyba dobrze. – Przysiadła na brzegu biurka Lindy, kołysząc rytmicznie
lewą nogą w takt uderzeń swego zranionego serca. Powinna była dawno przy-
zwyczaić się do rozczarowań, jeśli idzie o Paula, ale każde kolejne niepowodze-
nie odciskało świeże piętno na jej sponiewieranym „ja”. – Miałam nadzieję, że
Paul będzie zazdrosny.
– A nie był?
– Chyba nie.
– To niepodobne do Paula, żeby był zazdrosny o małżeństwo zawarte
w dzieciństwie dla kawału – stwierdziła rozsądnie Lindy.
– Wspomniałam też, że wybieram się z Joem na kolację – powiedziała Cait
z markotną miną.
– A wybierasz się? Kiedy? – ożywiła się Lindy.– Dokąd?
Gdyby to Paul przejawił tyle zainteresowania!
– Dziś wieczorem. Nie mam pojęcia, dokąd.
– Pójdziesz, prawda?
– Chyba tak. Nie bardzo mam się jak wywinąć. Nie da mi spokoju, póki nie
ustąpię.
– Posłuchaj, muszę jeszcze skończyć parę rzeczy - odrzekła Lindy z roztar-
gnionym uśmiechem. – Może poszłabyś do barku i zajęła dla nas stolik. Dołączę
do ciebie za piętnaście minut.
– Oczywiście. Co zamówić dla ciebie?
– Na razie nie jestem jeszcze zdecydowana.
– W porządku, do zobaczenia za kilka minut. Często jadały w barku po
przeciwnej stronie ulicy.
Jedzenie było smaczne, obsługa sprawna, a zwykle około trzeciej po połu-
dniu Cait zaczynał doskwierać głód.
Była tak pogrążona w myślach, że nie zwróciła uwagi na przeszło półgo-
dzinne spóźnienie przyjaciółki.
– Przepraszam – wysapała Lindy. Wyglądała na ogromnie wzburzoną
i dziwnie wstrząśniętą. – Nie przypuszczałam, że te drobiazgi zajmą mi tyle cza-
su. Musisz umierać z głodu. Mam nadzieję, że już coś zamówiłaś. – Zdjęła
płaszcz i osunęła się na krzesło z czerwonym obiciem.
– Jeszcze nie – westchnęła Cait. – Tylko herbatę.
Wciąż była w raczej minorowym nastroju. Nie miała już wątpliwości, że
Paul nie żywi w stosunku do niej żadnych romantycznych uczuć. Traciła tylko
czas i energię. Brakowało jej doświadczenia w kontaktach z płcią przeciwną. Od
chwili ukończenia college’u jej sprawy sercowe wyglądały raczej marnie. Jeśli
tak dalej pójdzie, trzydzieste urodziny powita w stanie wolnym – perspektywa
zbyt smutna, by się nad nią zastanawiać.
Nie rozmyślała dotąd specjalnie o małżeństwie i dzieciach, zawsze bowiem
zakładała, że staną się nieodłączną częścią jej życia. Teraz przestała być tego
pewna. Nawet jako dziecko widziała siebie w marzeniach jako kobietę pracują-
cą, lecz otoczoną rodziną. Mimo zewnętrznej otoczki kobiety robiącej karierę za-
wodową, wewnątrz pozostała tradycjonalistką, tęskniącą do założenia rodziny.
Musiała liczyć się z faktem, że nigdy nie wyjdzie za mąż, jeśli wciąż będzie
kochać mężczyznę, który nie odwzajemnia jej uczuć. Jęknęła żałośnie i zobaczy-
ła, że przyjaciółka przygląda jej się z zatroskaną miną.
– Pozwól, że coś zamówię – powiedziała szybko Lindy, sięgając po jadło-
spis. – Jestem strasznie głodna.
– Myślę, że zrezygnuję dziś z lunchu – mruknęła. Upiła łyk herbaty i skrzy-
wiła się. – Niedługo Joe zabierze mnie na kolację. Szczerze mówiąc, nie mam
specjalnego apetytu.
– To wszystko moja wina, prawda? – spytała Lindy.
– Oczywiście że nie. Po prostu jestem realistką. – Rzeczywiście była re-
alistką, ale nie w przypadku Paula. – Ale ty zamów coś dla siebie.
– Jesteś pewna, że nie masz nic przeciwko temu?
– Nie wygłupiaj się.
– Wobec tego wezmę sobie kanapkę z indykiem.
– Ja poproszę tylko o herbatę.
– Lecisz do Minnesoty na święta, czy zmieniłaś plany?
– Mmmhmm. – Cait kupiła bilet lotniczy kilka miesięcy temu. Martin wraz
z rodziną mieszkał niedaleko Minneapolis. Po śmierci ojca matka Cait przeniosła
się do Minnesoty i zamieszkała w pobliżu Martina, jego żony i ich czworga dzie-
ci. Cait starała się odwiedzać ich przynajmniej raz w roku. Ostatnio zahaczyła
o Minnesotę w sierpniu, wracając z podróży służbowej. Zwykle spędzała u nich
tydzień w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Na giełdzie nie było wtedy ru-
chu. Skoro już podróżowała przez pół Stanów, chciała spędzić więcej czasu z ro-
dziną.
– Którego lecisz? – spytała Lindy, choć Cait była pewna, że mówiła jej kil-
kakrotnie.
– Dwudziestego trzeciego. – Przez ostatnie pięć lat wyjeżdżała w weekend
poprzedzający Gwiazdkę, w tym roku jednak Paul wydawał świąteczne przyję-
cie, którego za skarby świata nie chciała opuścić.
Kelnerka przyjęła zamówienie od Lindy i przyniosła wrzątek na herbatę dla
Cait. Gdy tylko odeszła, Lindy wygłosiła długą tyradę na temat, jak nienawidzi
przedświątecznych zakupów i jaki tłok panuje na ulicach o tej porze roku. Cait
patrzyła na nią zdezorientowana. Taka paplanina zupełnie nie była w stylu jej
przyjaciółki.
– Lindy – przerwała jej – czy coś się stało?
– A co się miało stać?
– Nie wiem. Trajkoczesz jak nakręcona od dziesięciu minut.
– Naprawdę? – Zapadło nagłe niezręczne milczenie. Cait pomyślała, że te-
raz kolej na nią.
– Włożę chyba czerwoną aksamitną suknię – powiedziała.
– Na kolację z Joem?
– Nie – pokręciła głową. – Na przyjęcie świąteczne Paula.
Lindy westchnęła.
– A jak się ubierzesz dzisiaj?
Pytanie zaskoczyło Cait. Nie traktowała spotkania z Joem jak prawdziwej
randki. Chciała po prostu pogadać o dawnych czasach. Nagle spojrzała na Lindy,
marszcząc brwi, po czym zamknęła oczy.
– Martin jest pastorem Kościoła Metodystycznego – powiedziała cicho.
– Wiem – przypomniała jej Lindy. – Powiedziałaś mi o tym, gdy spotkały-
śmy się po raz pierwszy. Kiedy to było? Trzy lata temu?
– W zeszłym miesiącu minęły cztery.
– Co ma do tego wszystkiego zajęcie Martina?
– Joseph Rockwell może się dowiedzieć – powiedziała szeptem Cait.
– Nie mam zamiaru go o tym informować – zapewniła ją również szeptem
Lindy.
– Muszę wymyślić memu bratu jakiś inny zawód...
– Może adwokat? – podsunęła Lindy. – Ale czemu nie możesz powiedzieć
Joemu o Martinie?
– Pomyśl tylko!
– Myślę, myślę i nic mi nie przychodzi do głowy. Wątpię, by Joemu robiło
to jakąś różnicę.
Mógłby to wykorzystać. Nie znasz go tak jak ja. Dokuczałby mi przez cały
wieczór, mówiąc, że małżeństwo jest ważne, ponieważ Martin, który udzielił
nam ślubu, naprawdę jest pastorem – i tego rodzaju bzdury.
– Nie pomyślałam o tym.
Lindy sprawiała wrażenie, jak gdyby myślami błądziła gdzieś daleko. Cait
nie pamiętała jej tak roztargnionej. Gdyby nie znała jej tak dobrze, pomyśla-
łaby, że chodzi o mężczyznę.
ROZDZIAŁ TRZECI
Za dziesięć szósta Cait w pośpiechu suszyła niesforne loki, żałując, że
w ogóle obcięła włosy. Perspektywa kolacji cieszyła ją mniej więcej tak samo,
jak wizyta u dentysty. Jedyne, czego pragnęła, to mieć ją już za sobą, wrócić do
domu i z twarzą ukrytą w poduszce obmyślać sposób zwrócenia na siebie uwagi
Paula.
Zmiana fryzury nie odniosła żadnego skutku. Praca w nadgodzinach też nie
wywarła na nim spodziewanego wrażenia. Cait zaczynała myśleć, że nie do-
strzegłby jej, nawet gdyby stanęła naga na biurku.
Weszła do swego małego saloniku i wygładziła na szczupłych biodrach
włóczkowy sweter robiony grubym ściegiem. Nie ubrała się specjalnie na tę oka-
zję, choć sweter był nowy i drogi. Szare wełniane spodnie, niebieskoszary golf
oraz srebrny naszyjnik w kształcie serca miały pasować do stylu Joego. Spodzie-
wała się, że przyjdzie po nią w kowbojskich butach i dżinsach, jeśli nie w kasku
i z torbą na narzędzia.
O tak, Cait wyczuła go przy pierwszym spotkaniu. Joe Rockwell to typ
twardego faceta. Bez wątpienia prowadzi ciężarówkę o tak grubych oponach, że
przy wsiadaniu do niej musi używać składanej drabinki. Jest szorstki, gburowaty
i lubi, by jego kobiety były potulne i uległe. W tym przypadku, rzecz jasna, nie
ma powodu do zmartwienia.
Przyjechał o czasie, co zaskoczyło Cait. Punktualność nie pasowała do wi-
zerunku Josepha Rockwella, prostego budowlańca, jaki stworzyła sobie Cait.
Westchnęła i z wymuszonym uśmiechem podeszła wolno do drzwi.
Uśmiech zamarł jej na ustach. Joe stał przed nią, wysoki i czarujący,
w ciemnym garniturze w drobne prążki i szarym jedwabnym krawacie w różowe
paski. Klasyczny przykład wyszukanej elegancji. Ten sam facet, który wcześniej
nosił zakurzone ubranie robocze, zmienił się teraz nie do poznania. Oczywiście
nie przypominał Paula, ale był niezwykle przystojnym mężczyzną o nieodpartym
wdzięku. Rzadko widziała, by ktoś się uśmiechał w taki sposób. Oczy błyszczały
mu figlarnie, były pełne ciepła i życia. Nietrudno wyobrazić go sobie z małym
chłopcem o takich samych oczach. Cait nie miała pojęcia, skąd nagle przyszła jej
do głowy taka myśl, odpędziła ją więc szybko, zanim zdążyła zapuścić korzenie.
– Cześć – powiedział, błyskając uśmiechem.
– Witaj. – Nie mogła przestać mu się przyglądać.
– Mogę wejść?
– Och... jasne. Przepraszam. – Cofnęła się pośpiesznie, potykając się. Dała
się kompletnie zaskoczyć.
– Miałam się właśnie przebrać – powiedziała szybko.
– Wyglądasz świetnie.
– W tych starych ciuchach? – Udała, że się śmieje.
– Wybacz, za chwilę będę gotowa. – Nalała mu filiżankę kawy, po czym
uciekła do sypialni, ściągając sweter przez głowę i zatrzaskując nogą drzwi. Jed-
nym susem znalazła się przy szafie, zrzucając po drodze pantofle. Przesunąwszy
zawieszone w równym rządku spódnice i żakiety, wyjęła je i rzuciła na łóżko.
Wszystkie pasowały bardziej do biura niż na randkę.
Jedyną sukienką na specjalne okazje była tamta z czerwonego aksamitu,
którą kupiła na przyjęcie świąteczne wydawane przez Paula. Opanowała jednak
pokusę, by ją włożyć, zostawiając ją dla szefa, który zresztą prawdopodobnie
i tak jej nie zauważy.
Zdecydowała się na spódnicę i różową bluzkę. Stroju dopełniły pantofelki
na średnim obcasie i aksamitna marynarka. Odetchnęła głęboko i wróciła do sa-
lonu po równo trzech minutach.
– To była rzeczywiście chwila – powiedział z uznaniem Joe, stojący przy
kominku z założonymi do tyłu rękami i przyglądający się umieszczonej tam fo-
tografii w ramce.
– Czy to rodzina Martina?
– Martin... czemu... tak, to Martin, jego żona i dzieci. – Miała nadzieję, że
nie zauważył lekkiego drżenia w jej głosie.
– Czworo dzieci.
– Tak, Martin i Rebecca postanowili, że chcą mieć dużą rodzinę. – Bicie
serca powoli się uspokajało, choć Cait wciąż odczuwała lekki zawrót głowy.
W głębi duszy podejrzewała, że podziałał tak na nią nieodparty męski wdzięk Jo-
sepha.
Uświadomiła sobie ze zdumieniem, że Joe nie zrobił ani też nie powiedział
niczego, co mogłoby wprawić ją w zakłopotanie lub gniew. Spodziewała się, że
tuż po wejściu zaserwuje całą serię uwag mających na celu wyprowadzenie jej
z równowagi.
– Timmy ma dziesięć lat, Kurt osiem, Jenny sześć, a Clay cztery. – Wyli-
czyła dzieci kolejno na nie wskazując.
– Ładne dzieciaki.
– Prawda?
Cait wręcz rozpierała duma. Głównym powodem corocznych podróży do
Minneapolis były dzieci Martina. Uwielbiały ją, a ona też miała bzika na ich
punkcie. Cóż to byłaby za Gwiazdka bez Jenny i Claya, wtulonych w nią, gdy
tymczasem jej brat czytał im historię narodzenia Chrystusa. Bez śpiewania kolęd
przy akompaniamencie gitary Martina, przed kominkiem, w którym wesoło trza-
skał ogień. Bez wieszania prażonej kukurydzy i żurawin na przeszło dwumetro-
wej choince zdobiącej zawsze salon. Bez pilnowania całej czwórki w kuchni
podczas dekorowania ciasta. Caitlin Marshall mogła być oddanym bez reszty
pracy maklerem giełdowym z imponującą klientelą, ale gdy przyjeżdżała do
domu Martina, była ciocią Cait.
– Nie umiem wyobrazić sobie Martina z dziećmi – powiedział Joe, odsta-
wiając ostrożnie fotografię na miejsce.
– Spotkał Rebeccę na pierwszym roku college’u i oboje wpadli na amen.
– A ty? – spytał, odwracając się do niej nagle.
– Co ja?
– Dlaczego nie wyszłaś za mąż?
– Hm... – Cait nie bardzo wiedziała, co mu odpowiedzieć. Dla ciekawskich
miała na podorędziu gładką wymówkę, intuicyjnie wiedziała jednak, że Joe jej
nie zaakceptuje. – Nigdy tak naprawdę się nie zakochałam.
– A Paul?
– Zanim poznałam Paula – sprostowała, sama zaskoczona, że zapomniała
o silnych uczuciach, które żywi dla swego szefa. Tak bardzo starała się być
uczciwa, że przeoczyła rzecz oczywistą.
– Jestem bardzo zakochana w Paulu – dodała wyzywająco, żeby uniknąć ja-
kichkolwiek nieporozumień.
– Nie musisz mnie przekonywać, Caitlin.
– Wcale nie próbuję cię o niczym przekonać. Jestem w nim zakochana pra-
wie od roku. Kiedy zrozumie, że również mnie kocha, pobierzemy się.
Joe skrzywił się i najwyraźniej miał zamiar posprzeczać się z nią na ten te-
mat. Uprzedzając go, popatrzyła wymownie na zegarek.
– Czy nie powinniśmy już wyjść?
– Tak, myślę, że powinniśmy – odrzekł Joe łagodnie po dłuższej chwili
milczenia.
Cait poszła po płaszcz do szafy w przedpokoju, świadoma, że Joe ją obser-
wuje. Odwróciła się doń z uśmiechem, który zniknął z jej twarzy, gdy spotkały
się ich oczy. Jego spojrzenie było niepokojące – dziwnie pieszczotliwe i intym-
ne.
Pomógł jej włożyć płaszcz i poszli razem na parking, gdzie zostawił samo-
chód. I tu czekała ją kolejna niespodzianka. Nie jeździł ciężarówką, lecz czar-
nym kabrioletem z końca lat sześćdziesiątych w doskonałym stanie.
Restauracja należała do najelegantszych w Seattle. Znana była z wybornych
potraw ze skorupiaków i ryb morskich. Cait zamówiła łososia z rusztu, a Joe kre-
wetki.
– Czy pamiętasz, jak postanowiliśmy otworzyć z Martinem własny interes?
– spytał Joe, gdy sączyli wino. Cait rzeczywiście pamiętała to lato.
– Kiosk z lemoniadą. Mogliście wykazać większą pomysłowość.
– Może... ale wiodło nam się całkiem nieźle, dopóki nieznośna ośmioletnia
dziewczynka nie popsuła wszystkiego.
Cait nie miała zamiaru pozostawić tego stwierdzenia bez komentarza.
– Używaliście spleśniałych cytryn, a dla zabicia smaku dodawaliście zbyt
dużo cukru. Poza tym kilkakrotne używanie papierowych kubeczków jest niehi-
gieniczne.
Joe roześmiał się na głos.
– Powinienem był wtedy wiedzieć, że będą z tobą same kłopoty.
– A ja uważam, że sami byliście winni wszystkim kłopotom. Nie chcieliście
mnie słuchać. Musiałam coś zrobić, zanim kogoś struliście tymi cytrynami.
– I dlatego wywiesiłaś ogłoszenie: „Porozmawiajcie ze mną, zanim kupicie
tę lemoniadę”? Przyznasz, że to było małe świństwo.
– Nawet jeśli tak, to tylko napędziło wam klientów – powiedziała sucho
Cait, wspominając, jak jej plan spalił na panewce. – Wszyscy chłopcy z sąsiedz-
twa chcieli spróbować, jak smakuje skażona lemoniada.
– Byłaś cholernie nieznośna, Cait, przyznaj z ręką na sercu. — Uśmiechnął
się szelmowsko.
– Właśnie że nie! To raczej wyście byli...
– „Obrzydliwi” – tak zwykłaś z upodobaniem nazywać mnie i Martina.
– Robiliście wszystko, co w waszej mocy, by zasłużyć na ten epitet – po-
wiedziała, próbując powstrzymać uśmiech. Sięgnęła po kromkę chleba i zatopiła
w niej zęby, by ukryć rozbawienie. Zawsze sprawiało jej przyjemność droczenie
się z Martinem i Joem, choć nigdy by się do tego nie przyznała, zwłaszcza
w wieku ośmiu lat.
– Pikietowanie kiosku z lemoniadą nie było twoim najpaskudniejszym pod-
stępem – zauważył złośliwie Joe.
Cait omal się nie udławiła. Powinna być na to przygotowana. Skoro pamię-
tał całą historię z lemoniadą, to tym bardziej nie mógł zapomnieć, co się stało,
gdy Betsy McDonald dowiedziała się o incydencie z pocałunkiem.
– To nie był podstęp – zaprotestowała.
– Niemniej opowiedziałaś wszystkim w szkole, że cię pocałowałem, choć
obiecałaś dyskrecję.
– Cała sprawa wyglądała nieco inaczej. Przypomnij sobie dobrze, kazaliście
mi przyrzec, że nie opowiem nikomu o bytności w waszym forcie. Nie wspomi-
nali cie nic o pocałunku.
Joe zmarszczył brwi, jakby chciał pobudzić swą pamięć.
– Jak możesz pamiętać takie szczegóły? Przecież to się zdarzyło tyle lat
temu.
– Pamiętam wszystko – powiedziała uroczyście, co było grubą przesadą,
zważywszy, że nie poznała Joego. Ale w tym przypadku miała absolutną pew-
ność.
– Chodziło wam przede wszystkim, żebym nie zdradziła tajemnicy fortu.
O pocałunku nie było mowy.
– Ale czemu musiałaś powiedzieć właśnie Betsy? Robiła do mnie słodkie
oczy od wielu tygodni. Gdy się dowiedziała, że pocałowałem ciebie zamiast niej,
wpadła w furię.
– Betsy cieszyła się ogromną popularnością w całej szkole. Zwierzyłam się
jej, bo chciałam się z nią zaprzyjaźnić.
– I sprzedałaś mnie.
– Czy wobec tego przyjmiesz moje przeprosiny?
Pewna, że znów się z nią przekomarza, Cait uśmiechnęła się doń czarują-
co.
– Chyba tak – odwzajemnił uśmiech Joe, a błękit jego oczu nabrał jeszcze
większej głębi. Cait z trudem oderwała od nich spojrzenie.
– Jeśli Betsy tak cię lubiła – spytała, wygładzając serwetkę na kolanach –
czemu nie pocałowałeś właśnie jej? Pewnie by ci pozwoliła. Nie musiałbyś jej
przekupywać nalepkami z gumy do żucia.
– Żartujesz sobie! Gdybym pocałował Betsy McDonald, to równie dobrze
mógłbym podpisać cyrograf na moją duszę – odparł kpiącym tonem Joe.
– Mężczyźni nawet jako mali chłopcy boją się zobowiązań.
Joe udał, że nie słyszy jej komentarza.
– Wcale nie masz takiej dobrej pamięci, jak myślisz- czuła się w obo-
wiązku uświadomić mu. Nie podejrzewała, że może tak dobrze się bawić.
I tym razem Joe nie zwrócił uwagi na jej słowa.
– Pamiętam, jak Martin się uskarżał, że sadzasz swoje lalki w szeregu i ba-
wisz się w szkołę. Raz nawet zmusiłaś go, by wystąpił gościnnie w charakterze
wykładowcy. Jakim cudem ci się to udało?
– Znalazłam parę brudnych dżinsów wepchniętych pod kanapę z czymś
zdechłym w kieszeni. Mama sprałaby go na kwaśne jabłko, gdyby je znalazła,
tak więc Martin stał się moim dłużnikiem.
– Poczciwy stary Martin – pokiwał głową Joe. – Był równie przejęty tą uro-
czystością, jak ty. Udzielenie nam ślubu stało się punktem zwrotnym w jego ży-
ciu. Od tej chwili nosił wciąż ze sobą Biblię, tak jak inne dzieciaki procę. Byłem
niemal pewny, że zostanie misjonarzem.
– Martin? – zaśmiała się nerwowo. – Nigdy w życiu. Za bardzo lubi wygo-
dy. Nie jeździł nawet pod namiot.
Joe przyglądał jej się równie badawczo, jak ona jemu.
– Zaskakujesz mnie – oznajmił nagle.
– Czemu? Czy cię rozczarowałam?
– Ależ nie. Po prostu zawsze myślałem, że gdy dorośniesz, będziesz miała
gromadkę dzieci. Ciągałaś wszędzie ze sobą swoje lalki. Uciszałaś mnie i Marti-
na, żebyśmy nie zakłócili ich snu. Nie mogliśmy się bawić na podwórku, ponie-
waż właśnie wydawałaś dla nich herbatkę. To było aż nadto, by doprowadzić
dziesięcioletnich chłopców do szaleństwa. Ale gdy tylko ośmieliliśmy się po-
skarżyć, spoglądałaś na nas pogodnie i z najsłodszym uśmiechem mówiłaś, że
powinniśmy być cierpliwi, ponieważ to wszystko dla dobra dzieci.
– Okropnie się przejmowałam sprawami macierzyństwa, prawda? – Słowa
Joego poruszyły przykre wspomnienia. Naprawdę bardzo kochała dzieci. Sama
nie wiedziała, jak to się stało, że minęły lata i puściła w niepamięć marzenia. Te-
raz nie lubiła za dużo myśleć o mężu i rodzinie – o życiu, które ją ominęło.
– Powinnam była się domyślić, że skończysz w budownictwie – powiedzia-
ła, zmieniając temat.
– Dlaczego?
– Czy to nie ty zbudowałeś Fort?
– Martin mi pomagał.
– Jasne, schodząc ci z drogi – uśmiechnęła się. – Znam mojego brata. Jest
ósmym cudem świata, jeśli idzie o stosunki z ludźmi, za to nie można mu dać
młotka do ręki.
Kolacja była po prostu pyszna, ale trzeba przyznać, że dotąd Cait bawiła się
tak świetnie, że smakowałby jej nawet talerz suchych grzanek. Potem zamówili
dwie filiżanki kawy capuccino i siedzieli rozmawiając i śmiejąc się, a czas mijał
niepostrzeżenie. Cait nie pamiętała, kiedy ostatnio śmiała się tak serdecznie.
Gdy wreszcie zerknęła przypadkiem na zegarek, stwierdziła ze zdumieniem,
że jest już dobrze po dziesiątej.
– Nie miałam pojęcia, że jest tak późno! – wykrzyknęła. – Powinnam daw-
no być w domu. – Wstawała zwykle przed piątą.
Joe zajął się rachunkiem i podał jej płaszcz. Grudniowa noc była pogodna
i mroźna, na niebie mrugały jasne gwiazdy.
– Zimno ci? – spytał, gdy czekali na podstawienie samochodu.
– Nie, ani trochę. – Mimo to otoczył ją ramieniem, przyciągając do siebie
bliżej.
Cait nie zaprotestowała. Bliskość tego mężczyzny odczuwała jako rzecz zu-
pełnie naturalną.
Wsiedli do samochodu i dojechali w milczeniu pod dom Cait. Gdy zatrzy-
mali się na parkingu, przemknęła jej przez głowę myśl, by go zaprosić na kawę,
zrezygnowała jednak. Wypili już dzisiaj mnóstwo kawy, poza tym oboje szli
rano do pracy. Szalę przeważyła obawa, by Joe nie wyciągnął z zaproszenia fał-
szywych wniosków. Był starym przyjacielem i nie poza tym. I chciała, by tak
pozostało.
Odwróciła się do niego z miłym uśmiechem.
– Świetnie się bawiłam. Dziękuję ci bardzo.
– Cieszę się, Cait. Musimy to powtórzyć.
Cait za zdumieniem uświadomiła sobie, że bardzo ją nęci perspektywa spę-
dzenia następnego wieczora z Josephem Rockwellem. Nie doceniła go.
– Jest jeszcze coś, co chciałbym ponownie wypróbować – powiedział z sza-
tańskim błyskiem w oczach.
– Ponownie wypróbować?
Objął ją i przez chwilę spoglądali na siebie z zapartym tchem.
– Nie wiem, co prawda, czy mam szansę bez przekupienia cię nalepkami.
– Chcesz mnie pocałować? – przełknęła ślinę Cait.
Skinął głową, oczy mu nagle pociemniały.
– Przez wzgląd na dawne czasy. – Pogładził pieszczotliwie jej kark, przesu-
wając delikatnie kciuk ku zagłębieniu szyi.
– No dobrze. Przez wzgląd na dawne czasy. – Nie spodziewała się takiej re-
akcji serca na myśl... o pocałunku z Joem.
Jego usta były coraz bliżej, czuła ciepły oddech muskający jej skórę.
– Tylko pamiętaj – szepnęła, gdy niemal już dotykał wargami jej warg.
Schwyciła go za klapy marynarki. – Dawne czasy...
– Będę pamiętał – powiedział, zamykając jej usta pocałunkiem.
Westchnąwszy, powoli oplotła ramionami szyję Joego. Pocałunek był długi
i namiętny. Gdy się skończył, Cait wciąż trzymała się kurczowo jego marynarki.
Joe zanurzył palce w jej krótkich miękkich lokach, powodując żywsze krą-
żenie krwi w żyłach. Czuła, jak ogarnia ją gwałtowne podniecenie, eksplozja cie-
pła, niepodobna do żadnego ze znajomych doznań.
Pocałował ją drugi raz...
– Tylko pamiętaj... – powtórzyła, gdy oderwał usta od jej warg i sunął nimi
po łagodnym łuku jej szyi.
Joe kilkakrotnie wciągnął głęboko powietrze, próbując uspokoić oddech,
zanim spytał ją rwącym się głosem:
– O czym mam pamiętać?
– Och, proszę, pamiętaj...
Uniósł głowę, wspierając lekko dłonie na ramionach Cait, z twarzą tuż przy
jej twarzy.
– Co jest tak ważnego, że nie wolno mi o tym zapomnieć?
To nie o Joego chodziło, lecz o samą Cait. Nie zdawała sobie sprawy, że
wypowiedziała te słowa na głos. Zmieszana, zamrugała oczami, wlepiając wzrok
we własne dłonie, byle tylko nie spojrzeć na niego.
– Och... że jestem zakochana w Paulu.
Zapadło kłopotliwe milczenie.
– W porządku – odezwał się po chwili Joe. – Jesteś zakochana w Paulu. –
Wypuścił ją z objęć.
Cait zawahała się, speszona.
– Jeszcze raz dziękuję za wspaniałą kolację. – Ujęła klamkę, pragnąc uciec,
gdzie pieprz rośnie.
– W każdej chwili do usług – powiedział nonszalancko, zaciskając dłonie
na kierownicy.
– Do zobaczenia wkrótce.
– Wkrótce – powtórzył. Wyskoczyła z samochodu, pozbawiając Joego
szansy otwarcia drzwi po jej stronie. Wiedziała, że czeka w samochodzie, aż ona
wejdzie na klatkę schodową. Wbiegła na podest i otworzywszy drzwi od miesz-
kania, zapaliła światło, dając mu znak że dotarła bezpiecznie do domu.
Następnie powoli zdjęła płaszcz i schowała go starannie do szafy. Gdy wyj-
rzała przez okno, Joego już nie było.
Lindy pracowała już przy swym biurku, gdy Cait zjawiła się w pracy naza-
jutrz rano. Uśmiechnęła się do niej, przechodząc, ale nie zatrzymała się na plo-
teczki.
Czuła na plecach wzrok Lindy i wiedziała, że przyjaciółka jest ogromnie
rozczarowana. Na razie jednak nie była gotowa do rozmowy o kolacji z Jose-
phem Rockwellem, obawiała się bowiem, że nie zdoła uniknąć wzmianki o poca-
łunku. A chciała jej uniknąć za wszelką cenę. Oczywiście, nie uda jej się zwo-
dzić przyjaciółki w nieskończoność, ale wolała odłożyć rozmowę przynajmniej
do końca dnia.
Była kompletną idiotką, pozwalając Joemu na pocałunek! Wtedy jednak
wydawało się to całkiem naturalnym zakończeniem czarującego wieczoru.
Fakt, że pozwoliła mu na to bez cienia protestu, wprawiał ją w zakłopota-
nie. Gdyby Paul się o tym dowiedział, mógłby pomyśleć, że naprawdę Joe coś
dla niej znaczy. A to przecież oczywista bzdura.
Rankiem w biurze panowała istna gorączka. Kątem oka Cait zanotowała po-
jawienie się Joego. Rozmawiając z ważnym klientem, obserwowała równocze-
śnie, jak Joe podchodzi do potężnego brygadzisty, wyjmuje projekt z długiej wą-
skiej tuby, rozwija go i pochylają się nad nim wraz z dwoma innymi mężczyzna-
mi. Nad czymś chwilę dyskutowali, następnie brygadzista skinął głową i Joe wy-
szedł, nie spoglądając nawet w stronę Cait.
Poczuła się dotknięta. Mógł przynajmniej jej pomachać na przywitanie.
Skoro jednak chce ją ignorować, to proszę bardzo. Odpłaci mu pięknym za na-
dobne.
Gdy wreszcie giełdę zamknięto i gorączka opadła, Lindy natychmiast od-
szukała Cait.
– Jak tam twoja wczorajsza randka?
– Bawiłam się wspaniale.
– Dokąd cię zabrał? Do baru z grillem, tak jak myślałaś?
– Szczerze mówiąc, nie. – Odchrząknęła, by pokryć zmieszanie, wywołane
myślą, że mogła w ogóle coś takiego sugerować. – Zabrał mnie do „Henry’s”. –
Wymówiła te słowa trochę zbyt głośno, zauważyła bowiem, że do gabinetu
wchodzi Paul. Niestety, więcej uwagi poświęciłby zapewne świeżej farbie na
ścianach.
– Do „Henry’s”? – zawtórowała jej Lindy. – Naprawdę? To jedna z najlep-
szych restauracji w mieście! Musiało go to kosztować fortunę.
– Nie mam pojęcia. W mojej karcie nie były podane ceny.
– Żartujesz. Nikt mnie dotąd nie zaprosił do tak eleganckiej restauracji. Co
zamówiłaś?
– Łososia z rusztu. – Przyglądała się wciąż Paulowi, wypatrując jakiejś
oznaki świadczącej o tym, że słucha ich rozmowy. Siedział przy swoim biurku,
czytając artykuł, który Cait poleciła mu wcześniej.
– I był świetny? – pytała dalej Lindy.
Minęło parę chwil, zanim Cait zorientowała się, że Lindy chodzi o łososia.
– Wyborny! Od lat nie jadłam tak pysznej ryby.
– Co robiliście potem?
Cait spojrzała na przyjaciółkę.
– Skąd przypuszczenie, że cokolwiek robiliśmy? Jedliśmy kolację, rozma-
wialiśmy, a potem odwiózł mnie do domu. Nic się więcej nie zdarzyło. Rozu-
miesz? Nic.
– Skoro tak twierdzisz – powiedziała Lindy, przyglądając jej się podejrzli-
wie. – Czemu więc przyjmujesz pozycję obronną?
– Po prostu chcę, by wreszcie do ciebie dotarło, że Joe Rockwell to po pro-
stu mój stary przyjaciel i nic poza tym.
Paul podniósł wzrok sponad artykułu i przeniósł go najpierw na Lindy,
a dopiero po dłuższej chwili na Cait.
– Cześć, Paul – pozdrowiła go wesoło Cait. – Czy ci przypadkiem nie prze-
szkadzamy? Może wyjdziemy na korytarz?
– Ależ nie, skądże. Plotkujcie sobie. – Spojrzał nad ich głowami w stronę
drzwi i wstał. – Cześć, Rockwell.
– Czy przerwałem wam zebranie? – spytał Joe, wchodząc do środka. Był
ubrany w swój nieodłączny kask i przybrudzone dżinsy, torba z narzędziami też
znajdowała się na miejscu. Mimo to Cait bez trudu rozpoznała w nim towarzysza
wczorajszej wytwornej kolacji.
– Nie, nie – odrzekł Paul – po prostu sobie gawędzimy. Wejdź, proszę. Ja-
kieś problemy?
– Nic ważnego. Chciałbym tylko, byś rzucił na coś okiem w drugim poko-
ju.
– Zaraz tam przyjdę.
Joe uśmiechnął się chłodno do Cait.
– Witaj.
– Cześć, Joe. – Serce waliło jej jak młotem. Śmieszne, to na pewno ze
zmieszania, przekonywała samą siebie. Joe jest przyjacielem z dawnych lat,
chłopcem z sąsiedztwa. To, że dała mu się pocałować, wcale nie oznacza, że za-
częło się pomiędzy nimi coś romantycznego. Im wcześniej to zrozumie, tym le-
piej.
– Joe i Cait byli wczoraj na kolacji – powiedziała znacząco Lindy do Paula.
– Zabrał ją do „Henry’s”.
– To miło – skomentował Paul, wyraźnie bardziej zainteresowany wykry-
ciem usterek wspólnie z Joem niż omawianiem historii randek Cait.
– Bawiliśmy się świetnie, prawda? – mrugnął Joe do Cait.
– Owszem, bardzo dobrze – odrzekła sztywno.
Joe odczekał, aż Paul wyjdzie z pokoju, po czym cofnął się i pocałował ją
w policzek. Następnie powiedział na tyle głośno, by usłyszeli wszyscy w po-
bliżu:
– Byłaś wczoraj niesamowita!
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Mówiłaś podobno, że nic się nie zdarzyło – powiedziała Lindy, patrząc
z natężeniem na czerwoną jak burak Cait.
– Bo nic się nie zdarzyło. – Cait była tak wściekła na Josepha Rockwella,
że z przyjemnością kopnęłaby go w goleń. Jak on śmiał powiedzieć coś tak... tak
żenującego przy Lindy! Paul z pewnością też to usłyszał!
– Dlaczego miałby mówić coś takiego?
– Skąd mam wiedzieć? – burknęła Cait. – Jeden niewinny pocałunek, a on
robi z tego...
– Pocałował cię? – spytała ostro Lindy, oczy jej się zwęziły. – A ty przez
cały czas mi wmawiasz, że nic między wami nie zaszło!
– Na miłość boską, przecież ten pocałunek nie ma najmniejszego znacze-
nia! Był absolutnie platoniczny – przez pamięć dawnych czasów. – W porządku,
trochę przesadziła, ale dla dobra sprawy.
Pozbierała swoje rzeczy i włożyła je do torebki. Zatrzasnęła ją i sięgnąwszy
po płaszcz, zaczęła szarpać się nerwowo z rękawami.
– Miłego weekendu – rzuciła sucho, nie rozumiejąc, dlaczego tak ją irytuje
Lindy. – Do zobaczenia w poniedziałek. – Wymaszerowała z pokoju, zatrzymu-
jąc się na moment przed Joem.
– Życzysz sobie czegoś, kochanie? – spytał przymilnym tonem.
– Jesteś okropny!
Joe wyglądał na ogromnie rozczarowanego.
– A nie podły i odrażający?
– To też.
Uśmiechnął się od ucha do ucha w dobrze jej znany sposób.
– Miło mi to słyszeć.
Cait miała na końcu języka ciętą ripostę, ale się powstrzymała. Nie ma za-
miaru wdawać się w utarczki słowne z Josephem Rockwellem. On zawsze musi
mieć ostatnie słowo. Kipiąc gniewem, podeszła do windy i niecierpliwie przyci-
snęła guzik.
– Zobaczymy się wieczorem, kochanie! – zawołał Joe, gdy drzwi się zamy-
kały, odbierając jej tym samym możliwość zaprotestowania.
Żartował. Musiał żartować! Żaden mężczyzna będący przy zdrowych zmy-
słach nie mógłby się spodziewać, że zaprosi go do domu po kawale, jaki jej wy-
ciął. Nawet taki impertynent, jak Joe Rockwell.
Po powrocie do domu Cait wzięła długi relaksujący prysznic, wysuszyła
włosy i przebrała się w dżinsy i sweter. Piątkowe wieczory upływały jej zwykle
bardzo spokojnie. Chrupiąc precelki, badała właśnie niezbyt zachęcającą zawar-
tość lodówki, gdy usłyszała pukanie do drzwi.
To nie może być Joe, powiedziała sama do siebie.
Ale to był Joe, z ogromną pizzą w jednej ręce i butelką czerwonego wina
w drugiej.
Cait wlepiła w niego wzrok, niezdolna wykrztusić słowa.
– Przybywam z darami – powiedział z ceremonialnym ukłonem.
– Posłuchaj, ty... ty idioto, trzeba czegoś znacznie więcej niż pizza, by wy-
nagrodzić świństwo, które zrobiłeś mi po południu.
– Daj spokój, Cait, potraktuj to lekko.
– Lekko?! Ty... ty...
– Myślę, że słowo, którego ci zabrakło brzmi: „durniu”.
– Masz tupet. – Podparła się pod boki, wiedząc, że powinna rozkwasić mu
nos drzwiami. I zapewne by to zrobiła, ale pizza pachniała tak smakowicie, że jej
oburzenie nie wytrzymało tej próby.
– Dobrze, przyznaję się. – Błękitne oczy Joego wyrażały autentyczną skru-
chę. – Poniosło mnie. Masz rację, jestem idiotą. Pozostało mi tylko błagać cię
o przebaczenie. – Uniósł pokrywkę pudła i Cait zobaczyła istne arcydzieło – naj-
grubszą i najsmakowiciej wyglądającą pizzę, jaką kiedykolwiek widziała. Palce
lizać! Nadzienie składało się co najmniej z dziesięciu kuszących składników,
a wszystko to pokrywała gruba warstwa gorącego roztopionego sera.
– Czy przyjmiesz moje pokorne przeprosiny? – nie ustępował Joe wyma-
chując pizzą przed jej nosem.
– Czy są w niej fileciki anchois?
– Na połowie.
– Wybaczam ci. – Ujęła go za łokieć i wciągnęła do mieszkania.
Przeszli do kuchni. Cait wyjmowała z szafki kuchennej talerze, noże, widel-
ce, serwetki, przeliczając w myśli jego przestępstwa.
– Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to powiedziałeś – wymamrotała, kręcąc
głową. Ustawiła wszystko starannie na stole, odsuwając na bok leżące na nim
papiery. – Wytłumacz mi przynajmniej, czemu koniecznie musiałeś się tak za-
chować przy Paulu. Lindy już zaczęła wymuszać na mnie zeznania. Czy jesteś
w stanie wyobrazić sobie, co oni o mnie pomyśleli? – Sięgnęła do szafki po kie-
liszki do wina i ustawiła je obok talerzy. – Nigdy w życiu nie byłam bardziej za-
kłopotana.
– Nigdy? – spytał, otwierając i zamykając szuflady w poszukiwaniu korko-
ciągu.
– Nigdy – powtórzyła z przekonaniem. – I nie myśl, że pizza jest gwarancją
trwałego pokoju.
– Nie śmiałbym o tym marzyć.
– To na początek, ale jeszcze długo będziesz moim dłużnikiem za ten wy-
bryk, Josephie Rockwellu.
– Będę grzeczny – obiecał z błyskiem w oku. Zręcznie wyciągnął korek,
spróbował wina, po czym napełnił oba kieliszki.
Cait usiadła w wiklinowym fotelu.
– Czy Paul powiedział coś, gdy wyszłam?
– Na jaki temat? – Joe wysunął krzesło i usiadł obok niej.
Cait nałożyła na talerze po grubym kawałku pizzy, odcinając nożem ciągną-
ce się pasemka stopionego sera.
– Na mój, oczywiście – mruknęła.
– Właściwie nie. – Joe podał jej kieliszek wina.
– Co to znaczy „właściwie nie”?
– Tylko tyle, że był raczej powściągliwy.
Joe droczył się z nią, wydzielając jej informacje po troszeczku i czekając na
jej reakcję. Była jednak tak ciekawa, że schowała dumę do kieszeni.
– Powiedz mi wszystko – zażądała. – Słowo po słowie.
Joe miał usta pełne jedzenia, Cait musiała więc poczekać, aż przełknie.
– Napomknął chyba, że mu opowiadałaś, iż znamy się od dziecka.
– Czy go to obeszło? Był zazdrosny? – Cait nie potrafiła udać obojętności.
– Paul? Nie, raczej znudzony.
– Znudzony – powtórzyła Cait. Przygarbiła się, zawiedziona. – Przysięgam,
że ten facet nie zauważyłby mnie nawet, gdybym przedefilowała nago przez jego
gabinet.
– Świetny pomysł i chyba jedyna rzecz, która mogłaby zadziałać. Proponu-
ję, byś zrobiła próbę generalną w domu. Chętnie ci pomogę, jeśli myślisz o tym
poważnie. – Zabrzmiało to tak niedbale, jakby oferował abonament telewizji ka-
blowej. – Po to ma się przyjaciół. Może pomóc ci się rozebrać?
Cait upiła łyk wina, by ukryć uśmiech. Joe nie zmienił się ani trochę przez
dwadzieścia lat. Pozostał kawalarzem, uwielbiającym wygłupy i dokuczanie.
– Bardzo śmieszne.
– Hej, wcale nie żartuję. Udaję, że jestem Paulem i...
– Obiecałeś, że będziesz grzeczny. Podniósł znacząco brwi.
– I będę. Poczekaj trochę.
Cait czuła, jak krew napływa do jej policzków. Wbiła oczy w talerz.
– Joe, przestań. Robisz to specjalnie, żebym się zaczerwieniła, a ja nienawi-
dzę się czerwienić. Moja twarz wygląda jak dojrzały pomidor. – Nałożyła sobie
jeszcze jeden kawałek pizzy i odgryzła spory kęs, przeżuwając go w zamyśleniu.
– Nie rozumiem cię. Za każdym razem, gdy myślę, że cię już rozgryzłam, wyci-
nasz jakiś numer, który mnie całkiem zaskakuje.
– Na przykład?
– Na przykład wczoraj. Zaprosiłeś mnie na kolację, ale w najśmielszych
marzeniach nie spodziewałabym się, że zabierzesz mnie do „Henry’s”. Przez
cały wieczór zachowywałeś się jak dżentelmen w każdym calu, a dziś byłeś
taki...
– Podły i odrażający.
– Właśnie. Raz jesteś chodzącym wdziękiem i kulturą, a zaraz potem zadrę-
czasz mnie swoimi wygłupami.
– Sama powiedziałaś, że jestem dokuczliwym facetem.
– Ale ja nie mogę się z tobą spotykać, skoro nie wiem czego po tobie ocze-
kiwać.
– To właśnie stanowi mój wdzięk. – Sięgnął po drugi kawałek pizzy. – Po-
dobno kobiety uwielbiają w mężczyznach właśnie to, że nie wiedzą, czego mogą
po nich oczekiwać.
– Ja nie należę do tego rodzaju kobiet – poinformowała go natychmiast. –
I muszę wiedzieć, na czym stoimy.
– Na podłodze.
Joe, uspokój się, ja wcale nie żartuję. Nie mogę dopuścić, byś mi robił takie
afery, jak dzisiaj. Żyłam sobie spokojnie i miło przez dwadzieścia osiem lat. Po-
jawiłeś się dwa dni temu i zdążyłeś zaszargać mi reputację w miejscu pracy. Nie
mogę chodzić dłużej z podniesioną głową. Słyszę ludzkie szepty i wiem, że to na
mój temat.
– Na nasz temat – sprostował.
– Jeszcze gorzej. Skoro mają już łączyć moje imię z jakimś mężczyzną, to
wolałabym, żeby to był Paul. Jak długo jeszcze potrwa ta modernizacja?
– Całkiem niedługo.
– Jeśli dalej będziesz pracować w takim tempie, firma Webster, Rodale &
Missen zdąży otworzyć filie na Księżycu.
– Obiecuję, że zapniemy wszystko na ostatni guzik przed końcem roku.
– Nie wiem, na ile można polegać na twoich obietnicach.
– Jestem przecież grzeczny, prawda?
– Przypuśćmy. – Odsunęła stertę papierów z zasięgu ręki Joego, który już
zaczął w nich grzebać.
– Co to jest? – spytał, łapiąc w locie niedużą kartkę.
– Lista zakupów świątecznych. Mam zamiar załatwić je jutro.
– Powinienem był się domyślić, że i w tej dziedzinie jesteś zorganizowana.
– W jego ustach zabrzmiało to trochę obraźliwie.
– Byłam zorganizowana przez całe życie i raczej się już nie zmienię.
– Dlatego chciałem, żebyś się rozluźniła. – W dalszym ciągu studiował listę
zakupów. – O której się wybierasz?
– Sklepy otwierają o ósmej.
– Pewnie zapisałaś wszystko, co zamierzasz kupić i o niczym nie zapo-
mnisz.
– Oczywiście.
– Bardzo rozsądnie. – Jego uwaga zdziwiła Cait. Skończył czytać i z okrzy-
kiem: „Hej, nie ma mnie na tej liście!”, dopisał do niej swoje nazwisko. – Czy
mam ci podpowiedzieć, co chciałbym dostać?
– Wiem już, co ci kupię.
Uniósł ze zdziwieniem brwi.
– Naprawdę? Tylko proszę, nie powiedz przypadkiem „nic”.
– Nie, ale będzie to coś odpowiedniego, na przykład kaganiec.
– Och, Caitlin, kochanie, ranisz moje serce! – Obdarzył ją jednym ze swych
szelmowskich uśmiechów. Cait poczuła, że mięknie. A tego właśnie nie chciała!
Miała prawo być na niego wściekła. Gdyby nie przyniósł pizzy, zatrzasnęłaby
mu drzwi przed nosem. Zawsze miała słabość do włoskiej kuchni. Jej drugą sła-
bością był Paul. Kochała go. Nikt nie zdawał się w to wierzyć, ale wiedziała, od
chwili gdy go zobaczyła po raz pierwszy, że jej przeznaczeniem jest spędzić
resztę życia, kochając Paula Jamisona. Tyle że wolałaby spędzić ją raczej jako
jego żona niż pracownica!
– A ty już zrobiłeś zakupy? – spytała leniwie.
– Jeszcze nie zacząłem. Co roku mam dobre chęci, obiecuję sobie, że sta-
rannie wybiorę wspaniałe prezenty dla moich siostrzenic i siostrzeńców, ale ja-
koś nigdy mi nie wychodzi. Zwykle wpadam w panikę w Wigilię, biegam po
sklepach jak szalony i kupuję co popadnie. W zeszłym roku zapomniałem o pa-
pierze do pakowania. Moja matka uratowała sytuację.
– Nie sądzę, byś posłuchał mojej rady i zaczął wszystko planować?
– Nie mam czasu.
– A co robisz teraz? Sporządź swoją listę i zaplanuj czas kupienia prezen-
tów.
– Kochana Cait, czyżby to było zaproszenie do wspólnego wypadu jutro?
– Och... – Nie myślała o tym, ale pomysł nie był zły, pod warunkiem że Joe
będzie się przyzwoicie zachowywał. – Bardzo chętnie, ale musisz przyjąć moje
warunki.
– Jakie?
– Bez głupich żartów, bez kawałów w stylu dzisiejszego, bez dokuczania.
Jeśli oznajmisz choć jednej osobie, że jesteśmy małżeństwem, zostawiam cię na
środku ulicy.
– Przyjmuję! – Podniósł rękę, po czym uczynił na sercu znak krzyża.
– Obliż najpierw palce – zażądała Cait. Natychmiast po wypowiedzeniu
tych słów, zdała sobie sprawę, jak śmiesznie zabrzmiały. Nie miała już przecież
ośmiu lat.
Podniósł się z krzesła i wstawił swój talerz do zlewu. Oczy mu błyszczały.
– To okropne, że jesteś taka zakochana w Paulu – powiedział. – Jeśli nie
będę ostrożny, sam wpadnę po uszy. – Po czym pocałował ją w policzek i wy-
szedł.
Przyciskając palce do policzka, Cait wzięła głęboki oddech i zatrzymała po-
wietrze w płucach, póki nie usłyszała, że drzwi się zatrzaskują. Dopiero wów-
czas wypuściła je ze świstem.
– Och, Joe – szepnęła. Naprawdę za skarby świata nie chciała, by się w niej
zakochał. Owszem, jest przystojny, miły i uroczy, ale przecież to nie mężczyzna
dla niej. Ich osobowości różnią się krańcowo. Za- chowanie Joego trudno prze-
widzieć, zawsze wyskoczy z jakimś nieoczekiwanym pomysłem, natomiast życie
Cait toczy się jak w zegarku.
Lubiła go. Wolałaby, żeby tak nie było, ale nic nie mogła na to poradzić.
Choć przez jego ciągłe wybryki wyląduje niedługo w najbliższym szpitalu dla
psychicznie chorych.
Cait zamknęła pudło z resztką pizzy i wstawiła je na najwyższą półkę lo-
dówki. Wkładała właśnie brudne naczynia do zmywarki, gdy zadzwonił telefon.
Szybko umyła ręce i podniosła słuchawkę.
– Halo!
– Cześć, mówi Paul.
Cait była tak wstrząśnięta, że słuchawka wyślizgnęła jej się z dłoni. Próbu-
jąc ją złapać, potknęła się o otwarte drzwiczki zmywarki, uderzając golenią
o ostrą krawędź. Jęknęła i tłumiąc głośny okrzyk bólu szarpnęła ku sobie zwisa-
jący kabel.
– Przepraszam, przepraszam – wyjąkała, gdy udało jej się wreszcie odzy-
skać słuchawkę. – Paul, jesteś tam jeszcze?
– Tak, jestem. Czy zadzwoniłem nie w porę? Może nakręcę do ciebie póź-
niej. Jesteś sama? Nie chciałbym ci przerywać przyjęcia lub czegoś w tym rodza-
ju.
– Ależ nie, pora jest absolutnie odpowiednia. Nie wiedziałam, że masz mój
domowy numer... ale, oczywiście, nic w tym dziwnego. Pracujemy przecież ra-
zem prawie od roku. Dokładnie jedenaście miesięcy i cztery dni. Poza tym mój
numer z pewnością jest w kartotece z danymi osobowymi.
Zawahał się. Cait schyliła się, masując uderzone miejsce. Na pewno będzie
miała paskudnego siniaka, ale co tam siniak! Paul do niej zadzwonił!
– Dzwonię, żeby...
– Tak, Paul – powiedziała szybko, gdy cisza w słuchawce przeciągała się
zbyt długo.
– Chciałem ci tylko podziękować za to, że mi podrzuciłaś ten artykuł
o spółkach. To bardzo ładnie z twojej strony.
– Zawsze możesz na mnie liczyć. Czytam wiele opracowań z tej dziedziny,
wiesz o tym. Ostatnio było parę ciekawych artykułów na ten temat. Jeśli cię to
interesuje, mogę je przynieść w przyszłym tygodniu.
– Chętnie. Będę ci zobowiązany. Jeszcze raz dziękuję, Cait. Do widzenia.
Rozłączył się, zanim Cait zdążyła coś odpowiedzieć. Powoli uśmiech rozja-
śnił jej twarz, z cichym okrzykiem triumfu podrzuciła słuchawkę do góry, złapa-
ła ją w powietrzu i odłożyła na widełki.
Nazajutrz, wczesnym rankiem, ubrała się i czekała na Joego.
– Joe! – wykrzyknęła, otwierając z rozmachem drzwi. – Mogłabym cię uca-
łować.
Miał na sobie wypłowiałe dżinsy i brązową skórzaną kurtkę do bioder.
– Hej, nie mam nic przeciwko temu – powiedział, otwierając szeroko ra-
miona.
– Paul dzwonił do mnie wczoraj wieczorem – wysapała, ignorując zapro-
szenie. Nie próbowała nawet zapanować nad podnieceniem. Miała ochotę skakać
do góry z radości i głośno podśpiewywać.
– Naprawdę? – Joe wyglądał na zdziwionego.
– Tak. Zaraz po twoim wyjściu. Podziękował mi za interesujący artykuł,
który znalazłam w jednym z czasopism o tematyce zarządzania i – słuchaj uważ-
nie! – spytał, czy jestem sama... jakby to naprawdę miało dla niego znaczenie.
– Czy jesteś sama? – powtórzył Joe, marszcząc brwi. – Co to ma do rzeczy?
– Nie rozumiesz? – Przy całej swej inteligencji, Joe bywał czasem dosyć
tępy. – Chciał wiedzieć, czy ty jesteś u mnie. To ma sens, trudno zaprzeczyć.
Paul jest zazdrosny, tylko sobie tego nie uświadamia. Och, Joe, chyba nigdy nie
czułam się taka szczęśliwa!
– I to z powodu telefonu od Paula Jamisona?
– Nie bądź taki sceptyczny. To przełom, chwila, na którą czekałam od tylu
miesięcy. Paul wreszcie mnie zauważył i to dzięki tobie.
– Przynajmniej raz mnie doceniłaś. – Wciąż nie wyglądał jednak na szcze-
gólnie wstrząśniętego.
– Tak mi trudno w to uwierzyć – mówiła dalej Cait. – Nie spałam prawie
przez całą noc. W jego głosie brzmiała jakaś nuta, której przedtem nie było.
Taka... głęboka i osobista. Nie umiem tego wyjaśnić. Po raz pierwszy od roku
Paul zauważył, że żyję!
– Idziemy po te zakupy czy nie? – przerwał jej szorstko Joe. – Do cholery
z tym wszystkim, Cait, naprawdę nie spodziewałem się, że się tak rozpłyniesz
z powodu głupiej rozmowy telefonicznej.
– To nie była jakaś tam rozmowa – przypomniała mu. Sięgnęła po torebkę
i płaszcz jednym zamaszystym ruchem. – To rozmowa z Paulem.
– Zachowujesz się jak egzaltowana nastolatka – skrzywił się Joe, ale Cait
nie zamierzała pozwolić, by jego fochy popsuły jej humor. Paul zadzwonił do
niej do domu i była pewna, że to początek prawdziwej zażyłości. Niedługo pew-
nie zaprosi ją na lunch, a potem...
Uśmiechając się przez cały czas, wyszła z mieszkania i ruszyła w kierunku
drzwi wyjściowych. Na zewnątrz stała duża ciężarówka na gigantycznych opo-
nach. Dokładnie taka, jaką sobie wyobrażała, zastanawiając się nad ewentual-
nym wehikułem Joego.
– To twoja ciężarówka? – spytała. Nie była w stanie powstrzymać się od
śmiechu.
– Coś z nią nie w porządku?
– Ależ nie, nie, po prostu tak łatwo przewidzieć twoje zachowanie.
Wczoraj mówiłaś coś wręcz przeciwnego.
Joe otworzył drzwi, opuścił rozkładany stopień i pomógł jej wdrapać się do
kabiny. Siedzenie było zawalone rozmaitymi rupieciami, ale bardzo szerokie.
Odsunąwszy wszystko na bok, zapięła pas. Tego ranka była tak szczęśliwa, że
cały świat wydawał jej się zachwycający.
– Może przestaniesz się uśmiechać, zanim ktoś dojdzie do wniosku, że
przedawkowałaś witaminy – burknął Joe.
– Ojej, coś jesteśmy od rana w kwaśnym humorze.
– Dokąd jedziemy? – spytał, zapuszczając silnik.
– Do któregokolwiek z pasaży handlowych. Zdecyduj sam. Sporządziłeś
swoją listę zakupów?
Joe poklepał się po piersi.
– Mam ją w kieszeni koszuli.
– Świetnie. Wiesz, co masz kupić dla kogo?
– Niezupełnie – uśmiechnął się z miną winowajcy.
– Pomyślałem sobie, że będę chodził za tobą i kradł twoje pomysły. Wiesz,
co kupić dla matki? Mam zawsze kłopot z wybraniem czegoś dla mojej. W ze-
szłym roku skończyło się na pokarmie dla kotów. Ma pięć własnych, a dokarmia
jeszcze Bóg wie ile przybłęd.
– Przynajmniej był to praktyczny pomysł.
– Owszem, a poza tym w czasie, gdy wreszcie wziąłem się za świąteczne
zakupy, jedynym otwartym sklepem był supersam.
– O Boże, Joe! – roześmiała się Cait.
– Nie śmiej się, byłem doprowadzony do rozpaczy, a zanim wyłuszczysz
mi wszystkie swoje racje, powiem ci, że mama uważała pokarm dla kotów i dwa
rostbefy za wspaniałe podarunki.
– Jestem tego pewna – powiedziała Cait z uśmiechem. Odkryła, że często
to robi, będąc w towarzystwie Joego. Wyobraziła go sobie kupującego rostbef
dla matki na Gwiazdkę!
– Podrzuć mi jakiś pomysł. Moja mama to ciężki przypadek.
– Prawdę mówiąc, nie grzeszę zbytnią fantazją. Co roku kupuję dla mojej
mamy to samo.
– Co mianowicie?
– Kupony na rozmowy międzymiastowe. Może w ten sposób dzwonić do
siostry w Dubuque i przyjaciółki z lat szkolnych w Olathe, w Kansas. Oczywi-
ście do mnie też dzwoni co jakiś czas.
– Dobra, to załatwia sprawę mamy. A jaki prezent przewidziałaś dla Marti-
na?
– Orła z brązu. – Zdecydowała się na ten podarunek w czasie pobytu u ro-
dziny latem, gdy uczestniczyła w mszy celebrowanej przez Martina. We wstęp-
nej części kazania posłużył się orłami dla zilustrowania sensu wiary.
– Orła? – powtórzył Joe. – Masz jakiś specjalny powód?
– T-tak – odrzekła, nie kwapiąc się do jakichkolwiek wyjaśnień, – To długa
historia, ale tak się składa, że mam słabość do orłów.
– Może masz dla mnie jakieś inne wskazówki?
– Kup papier do pakowania na poświątecznej wyprzedaży. Zapłacisz poło-
wę ceny, a przechowasz go bez trudu pod łóżkiem.
– Świetny pomysł. Muszę o tym pamiętać w przyszłym roku.
Joe wybrał Northgate, pasaż handlowy znajdujący się najbliżej mieszkania
Cait. Choć było zaledwie kilka minut po ósmej, parking zaczynał się zapełniać.
Joemu udało się zaparkować tuż przy wejściu. Wyskoczył, by pomóc Cait
wysiąść z ciężarówki.
Tym razem nie zawracał sobie głowy opuszczaniem stopnia, lecz chwycił ją
w pasie i podniósł do góry.
– Co miałaś na myśli, mówiąc, że łatwo przewidzieć moje zachowanie? –
spytał, rzucając jej pełne wyrzutu spojrzenie.
Z rękami na jego ramionach i nogami majtającymi w powietrzu, czuła się
mała i bezradna.
– Nic. Po prostu założyłam, że prowadzisz jedną z tych ciężarówek na gru-
bych oponach i wyszło na moje.
– Czy masz coś przeciwko mojej ciężarówce? – Rzucił jej gniewne spojrze-
nie.
– Ależ skąd! Co się z tobą dzisiaj dzieje, Joe? Jesteś okropnie drażliwy.
– Wcale nie – warknął.
– Doskonale. Czy mógłbyś mnie postawić na ziemi?
– Jego duże dłonie ściskały ją w pasie niemal do bólu, choć Joe raczej nie
zdawał sobie z tego sprawy. Nie miała pojęcia, co też mogło go tak rozzłościć.
Chyba nie telefon od Paula? Nie, to bez sensu. Może, jak większość mężczyzn,
po prostu nienawidzi robienia sprawunków.
Powoli postawił ją na asfalcie i niechętnie wypuścił z objęć.
– Zróbmy małą przerwę na kawę – zaproponował z ponurą miną.
– Przecież dopiero przyjechaliśmy.
Joe gwałtownie wypuścił powietrze.
– Nieważne. Muszę jakoś uspokoić nerwy.
Skoro odczuwał brak kofeiny tak wcześnie rano, to jak wytrzyma przez na-
stępne kilka godzin? Sklepy są zatłoczone o tej porze roku, a zwłaszcza w sobo-
tę. Około dziesiątej trudno się będzie gdziekolwiek dopchać.
Nim minęła dwunasta, wiedziała z całą pewnością: Joe organicznie nie zno-
si zakupów świątecznych.
– Mam dość – jęknął Joe, odniósłszy po raz trzeci ich łupy do ciężarówki.
– Ja również – zgodziła się ze śmiechem Cait. – To miejsce zaczyna przy-
pominać dom wariatów.
– Co powiesz na lunch? Gdzieś bardzo daleko stąd. Na przykład w Tybecie.
Cait znów się roześmiała i ujęła go pod ramię.
– To naprawdę doskonały pomysł.
Na zewnątrz kilka samochodów krążyło wokół parkingu w poszukiwaniu
wolnego miejsca. Widząc, że Joe odjeżdża, trzy z nich ruszyły pędem, omal nie
powodując kolizji. Z jednego wyskoczył zdenerwowany kierowca i zaczął wy-
grażać pięścią drugiemu.
– Niech żyje pokój i życzliwość – skomentował Joe. – Przysięgam, że świę-
ta Bożego Narodzenia wyzwalają w ludziach najgorsze instynkty.
– I najlepsze – przypomniała mu Cait.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, co zatłoczone ciągi handlowe, przepychanie
się przez tłum i cały ten merkantylizm mają wspólnego z Gwiazdką – burknął.
Samochód jadący przed nimi gwałtownie zahamował i Joe nacisnął ze złością
klakson.
– Bardzo wiele, jeśli się nad tym zastanowisz – powiedziała łagodnie Cait.
– Wyobraź sobie ulice Betlejem, tłumy, hałas... – W ubiegłym roku Cait, wró-
ciwszy świeżo z przedświątecznych zakupów, zadała sobie to samo pytanie.
Tłok był wtedy wręcz nie do zniesienia. Najpierw w Northgate, gdzie zrobiła
większość zakupów, a potem na lotnisku. Sea-Tac przypominało mrowisko,
wszyscy gdzieś się spieszyli, panował nieopisany hałas. Egoizm i grubiaństwo
zdawały się wypierać spokój i otuchę. Ale później w noc wigilijną, w ciszy ko-
ścioła, wszystko nabrało innej perspektywy. Pomyślała, że podczas pierwszych
świąt Bożego Narodzenia też były tłumy, panoszyło się grubiaństwo. Ale pośród
tego całego zamieszania, nadeszła radość, spokój i miłość. I dla większości ludzi
wciąż jest tak samo. Gwiazdkowe podarunki, dekoracje, przyjęcia, są wyrazem
miłości odczuwanej wobec rodziny, przyjaciół. I jeśli nawet te przygotowania
stają się czasem trochę chaotyczne – cóż, przestało jej to przeszkadzać.
– Gdzie chcesz zjeść lunch? – spytał Joe, przerywając jej rozmyślania. Led-
wie się posuwali, tak duży panował ruch na ulicach.
Spojrzała na niego z pogodnym uśmiechem.
– Naprawdę wszystko mi jedno. W pobliżu jest kilka świetnych restauracji.
Wybierz, ale tym razem to ja cię zapraszam.
– O tym, kto płaci, będziemy rozmawiali później. Na razie chciałbym się
wydostać z tego korka, zanim upłynie całe moje życie.
– Nie sądzę, by zajęło to aż tyle czasu. – Uśmiech nie schodził z ust Cait.
– Ja również. – Joe odwzajemnił uśmiech i spojrzał jej głęboko w oczy. Pa-
trzył tak przez chwilę, która zdawała się być wiecznością, póki ktoś za nimi nie
zaczął trąbić nerwowo. Joe spojrzał przed siebie i dodał gazu, widząc, że samo-
chody nagle ruszyły.
Cait nie rozumiała, co też Joe znalazł w niej tak fascynującego. Może to jej
niesforne włosy? Nie czesała ich od wyjścia z domu – pewnie miała na głowie
plątaninę gęstych potarganych loków. Tak była pochłonięta szukaniem odpo-
wiednich prezentów dla dzieciaków Martina, że nie wyciągała grzebienia z to-
rebki.
– Coś nie w porządku?
– Czemu uważasz, że coś jest nie w porządku?
– Patrzyłeś na mnie jakoś dziwnie kilka minut temu.
– Ach, o to ci chodzi – powiedział, skręcając na parking przy restauracji. –
Myślę, że dotąd nie doceniłem w pełni, jaka jesteś śliczna – dodał chłodnym rze-
czowym tonem.
Cait spłonęła rumieńcem i odwróciła wzrok.
– Jestem pewna, że się mylisz. Wcale nie jestem taka ładna. Czasem przy-
chodzi mi na myśl, że może Paul zauważyłby mnie wcześniej, gdybym była
atrakcyjniejsza.
– Zaufaj mi, jasnooka – powiedział, wyłączając silnik. – Jesteś wystarczają-
co ładna.
– Wystarczająco do czego?
– A do tego. – Przechylił się przez siedzenie i przylgnął wargami do jej ust.
ROZDZIAŁ PIĄTY
– Lepiej, żebyś tego nie robił – szepnęła Cait, powoli otwierając oczy i pró-
bując wrócić do rzeczywistości.
Jeśli idzie o pocałunki, to Joe był dobry. Nawet bardzo dobry. Całował bez
porównania lepiej od wszystkich mężczyzn, z którymi miała do czynienia ale to
nie zmieniało faktu, że była zakochana w Paulu.
– Masz rację – mruknął, otwierając drzwi i wyskakując z ciężarówki. – Nie
powinienem był tego robić. – Obszedł samochód i szarpnął drzwi od jej strony
z większą siłą, niż to było potrzebne.
Cait zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad zmiennością jego nastroju.
W jednej chwili tulił ją w ramionach, całując czule, a w następnej był popędliwy
i drażliwy.
– Jestem głodny – burknął, stawiając ją na chodniku.
– A gdy burczy mi w brzuchu, zachowuję się czasem niemądrze.
– Rozumiem. – Następnym razem, zanim się gdzieś wybierze z Josephem
Rockwellem, upewni się, czy zjadł obfity posiłek.
W restauracji było tłoczno i Joe podał recepcjoniście ich nazwiska, by je
dopisał do wydłużającej się listy oczekujących. Siedząc na ostatnim wolnym
krześle, Cait postawiła na kolanach dużą czarną torbę i zaczęła w niej grzebać.
– Czego szukasz? Skarbów? – spytał złośliwie Joe, obserwujący ją przez
cały czas.
– Krakersów – odpowiedziała, przesuwając wypchaną torebkę i wręczając
mu do potrzymania jakieś drobiazgi, podczas gdy sama kontynuowała poszuki-
wania.
– Krakersów? Po co?
Popatrzyła na niego przeciągle, jak gdyby poddając w wątpliwość jego inte-
ligencję.
– Z oczywistych powodów. Skoro zachowujesz się niemądrze, gdy jesteś
głodny, mógłbyś zrobić coś głupiego. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty, byś
wprawiał mnie w zakłopotanie. Łatwo mi wyobrazić sobie, jak stoisz na stoliku
i stepujesz.
– To jedyny sposób, by zwrócić uwagę kelnera. Dziękuję za pomysł.
– O! – Ze zwycięską miną, Cait wyciągnęła wreszcie z samego dna torby
dwa miniaturowe ciasteczka w celofanie. – Jedz – nakazała mu – zanim wpadnie
ci do głowy jakiś szalony pomysł.
– Chciałaś powiedzieć, zanim cię znów pocałuję – powiedział niskim gło-
sem, pochylając ku niej głowę.
– Właśnie – odchyliła się szybko. – Albo zaczniesz tańczyć walca z kelner-
ką czy zrobisz coś równie mądrego.
– Musisz przyznać, że byłem bardzo grzeczny przez cały ranek.
– Z jednym małym potknięciem – przypomniała, wciskając mu krakersy do
ręki. – No, jedz.
Nim jednak Joe zdążył otworzyć paczuszkę, nadeszła hostessa z dwoma ja-
dłospisami pod pachą.
– Pan i pani Rockwell. Stolik dla państwa jest już przygotowany.
– Pan i pani Rockwell – syknęła Cait, wbijając gniewny wzrok w Joego.
Powinna była wiedzieć, że nie może mu ufać.
– Przepraszam panią – powiedziała, wstając gwałtownie i podnosząc wska-
zujący palec. – Ten pan nazywa się Rockwell, a ja Marshall – wyjaśniła cierpli-
wie. Nie miała zamiaru pozwolić, by Joe przeciągał swoje wygłupy. – Jesteśmy
tylko przyjaciółmi, którzy przyszli razem na lunch. – Zwężonymi ze złości oczy-
ma spojrzała na Joego, który wyglądał jak uosobienie niewinności. Wzruszył ra-
mionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że to nieporozumienie zaszło nie z jego
winy.
– Rozumiem – odrzekła hostessa. – Przepraszam za nieporozumienie.
– Głupstwo. – Cait nie chciała robić z tego sprawy, lecz z drugiej strony nie
mogła dopuścić, by Joe pomyślał, że mu się upiekło.
Kobieta zaprowadziła ich do stolika nakrytego lnianym obrusem, stojącego
pośrodku sali. Joe odsunął krzesło dla Cait, po czym szepnął coś hostessie, która
natychmiast obrzuciła ją współczującym spojrzeniem.
– Dobrze, teraz przyznaj się, co jej powiedziałeś – spytała półgłosem Cait,
gdy Joe usiadł naprzeciwko niej.
Przez kilka minut zdawał się być całkowicie pochłonięty czytaniem jadło-
spisu.
– Czemu myślisz, że w ogóle jej coś powiedziałem?
Słyszałam twój szept i widziałam jej rzewne spojrzenie, jak gdyby chciała
przytulić mnie do piersi i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.
– No więc, powiedziałem...
– Joe, przestań się ze mną bawić w kotka i myszkę.
– Dobrze, już dobrze, skoro koniecznie musisz wiedzieć, wyjaśniłem jej, że
cierpisz na amnezję z powodu urazu głowy.
– Amnezję! – powtórzyła na tyle głośno, że przyciągnęła uwagę ludzi sie-
dzących przy sąsiednim stoliku. Zgrzytnąwszy zębami, chwyciła swoje menu,
ściskając je tak mocno, że aż zwinęły się brzegi. Nie było sensu spierać się
z Joem. Ten facet jest niemożliwy. Za każdym razem, gdy próbowała dojść
z nim do porozumienia, wycinał jej taki numer, że zaczynała tego żałować.
– W jaki inny sposób miałem jej wytłumaczyć fakt, że zapomniałaś, iż za-
warliśmy związek małżeński? – spytał rozsądnie.
– Nie zapomniałam, bo nie miałam o czym zapomnieć – poinformowała go
przez zaciśnięte zęby, przeglądając menu. – Na miłość boską, przecież to nie
było nawet legalne!
Uświadomiła sobie, że przy ich stoliku stoi kelnerka z bloczkiem i długopi-
sem w ręku. Popatrzyła na Cait, potem na Joego i zawodowy uśmiech zniknął
powoli z jej twarzy. Usta zacisnęły się w wąską kreskę, jak gdyby rzeczywiście
podejrzewała, że zaplątali się w jakąś nielegalną historię.
– Och... – jęknęła Cait, czując się po prostu idiotycznie. Odczuwała nie-
przepartą chęć, by wszystko wyjaśnić, ale za każdym razem, gdy to robiła, po-
garszała tylko sprawę. – Poproszę o kanapkę klubową – zamówiła, rzucając Jo-
emu mordercze spojrzenie.
– Brzmi nieźle. Dla mnie to samo – powiedział, zamykając kartę.
Kelnerka przyjęła zamówienie i odeszła szybko, rzucając im przez ramię
taksujące spojrzenie, jak gdyby chciała dobrze zapamiętać ich twarze na wypa-
dek, gdyby poszukiwała ich policja.
– Zobacz, co narobiłeś! – szepnęła ze wściekłością Cait, gdy kelnerka odda-
liła się już na tyle, że nie mogła jej słyszeć.
– Ja?
Może była niemądra, ale to Joe zaczął tę bzdurną historię pierwszy. Nikt ni-
gdy nie wyprowadzał jej z równowagi tak jak on. Nikt nie potrafił tak skutecznie
jej zaszokować. A co gorsze, pozwoliła mu na to.
Wyprawa po zakupy była tego najlepszym przykładem. A wszystko przez
pizzę! Żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie wpuściłaby Joego do miesz-
kania po tym, co powiedział w obecności Lindy. A ona nie dość, że go zaprosiła
do domu, to jeszcze umówiła się na wspólne kupowanie prezentów. Powinna iść
na badanie głowy!
– Co się stało? – spytał Joe, rozdzierając paczuszkę z krakersami. Raczej
bez sensu, zdaniem Cait, skoro za chwilę miano im podać lunch.
– Co się stało? – wykrzyknęła, oburzona, że w ogóle śmie pytać. – A co po-
wiesz na wmawianie hostessie, że doznałam urazu głowy lub na pozostawianie
kelnerki w przekonaniu, że jesteśmy handlarzami narkotyków albo osobnikami
równie podejrzanego autoramentu.
– Proszę. – Podał jej miniaturowego krakersa. – Zjedz to, a poczujesz się
lepiej.
Cait szczerze w to wątpiła, wzięła jednak ciasteczko, mrucząc coś pod no-
sem.
– Odpręż się – powiedział.
– Odpręż się – przedrzeźniła go. – Jak to możliwe, skoro mówisz i robisz
tak żenujące dla mnie rzeczy?
– Przepraszam, Cait. Naprawdę mi przykro. – Rzeczywiście wyglądał na
skruszonego. – Ale tak łatwo cię zdenerwować, że nie potrafię się powstrzymać.
Kelnerka przyniosła kanapki z grubymi plastrami indyka, szynki i najróż-
niejszymi rodzajami sera. Cait musiała niechętnie przyznać, że po jedzeniu po-
czuła się o wiele lepiej. Joemu też się wyraźnie poprawił humor.
– A więc – spytał, splatając ręce na brzuchu – co zaplanowałaś na resztę
popołudnia?
Cait jeszcze się nad tym nie zastanawiała.
– Myślę, że powinnam popakować prezenty, które kupiłam dzisiaj. – Ale ta
myśl specjalnie jej nie podniecała. Po przygodach z Joem było to takie zwyczaj-
ne.
– Co byś powiedziała na kino? – spytał ni stąd, ni zowąd. – Odnoszę wraże-
nie, że nie wypuszczasz się zbyt często.
– Kino? – Cait zlekceważyła uwagę o jej życiu towarzyskim, zwłaszcza że
miał absolutną rację. Rzadko miała czas na rozrywki.
– Oboje jesteśmy zmęczeni walką z tłumem – dodał Joe. – W pobliżu re-
stauracji jest chyba sześć kin. Pozwalam ci wybrać film.
– Zapewne nie zechcesz pójść na żadną love story?
– Czemu nie, skoro masz ochotę, tylko...
– Tylko co?
– Tylko obiecaj mi, że nie będziesz oczekiwać po mężczyźnie, by plótł ta-
kie bzdury, jak ci faceci na ekranie.
– Co takiego?
– Dobrze słyszałaś. Kobiety napatrzą się na aktorów plotących jakieś idio-
tyzmy, a potem są okropnie rozczarowane, że prawdziwi mężczyźni tego nie ro-
bią.
– Mówiąc o prawdziwych mężczyznach masz na myśli siebie?
– Oczywiście. – Wyglądał na zadowolonego, potem nagle zmarszczył brwi.
– Czy Paul lubi romanse?
Cait nie miała zielonego pojęcia, nigdy bowiem nie była z nim na randce,
a w biurze nie rozmawiali na takie tematy.
– Przypuszczam, że tak – powiedziała, ocierając usta serwetką. – To nie
w jego stylu wstydzić się własnych uczuć.
– Ohoho! Mała siostra Martina pokazuje pazurki.
– Nie pokazuję pazurków, mam po prostu zdecydowane poglądy na pewne
tematy. – Sięgnęła po torebkę i wyciągnęła z niej portfel.
– Co ty robisz? – spytał Joe.
– Płacę za lunch. – Wyciągnęła dwudziestodolarowy banknot. – Teraz moja
kolej i nie ma mowy... – Zawahała się, widząc, że mars na czole Joego wyraźnie
się pogłębia. – Czy prawdziwy mężczyzna nie może pozwolić, by jego przyjaciel
płci żeńskiej postawił mu lunch?
– Jasne, idziemy – rzucił nonszalancko.
Cait z trudem udało się ukryć uśmiech. Przypuszczała, że Joe odbierze jej
gest jako kompromitujący jego męską dumę.
Najwyraźniej miała rację. Gdy zbliżali się do kasjerki, Joe wyprzedził ją,
wyrwał rachunek i rzucił jakieś pieniądze na kontuar. Spojrzał na nią, jakby spo-
dziewał się kłótni w miejscu publicznym. Po zamieszaniu w restauracji, które już
dziś wywołali, Cait nie miała zamiaru dać się sprowokować.
– Joe – spytała gniewnie, gdy tylko wyszli z restauracji – po co to wszyst-
ko?
– Dobrze, wygrałaś. Możesz mi powiedzieć, że mam przestarzałe poglądy,
ale gdy jestem z kobietą, ja płacę rachunki, niezależnie od tego, jak jest wyeman-
cypowana.
– Ale przecież to nie randka. Jesteśmy tylko przyjaciółmi i nawet...
– Gwiżdżę na to. Przyjmij to jako przeprosiny za kłopotliwą sytuację,
w którą cię wpędziłem.
– Jesteś szowinistą, Joe.
– Wcale nie. Po prostu uznaję pewne... normy.
– Ach, rozumiem. – Jego postawa nie powinna być dla niej niespodzianką.
Stwierdziła już przecież wcześniej, że łatwo przewidzieć, co zrobi i jak się za-
chowa.
Trzymając Cait pod ramię, Joe poprowadził ją przez zatłoczony parking
w stronę kina.
Gdy czekali w kolejce po bilety, Cait przyłapała spojrzenie Joego, utkwione
w plakat reklamujący jeden z sensacyjnych filmów – kolejna historia o prawo-
rządnym policjancie schodzącym na złą drogę.
– Zdaje się, że masz większą ochotę na kryminał niż na romans.
– Obiecałem ci już, że to ty wybierasz film i dotrzymam słowa. Oczywi-
ście, jeśli zdecydujesz się na inny film... – Schował ręce do kieszeni i uśmiech-
nął się do niej błagalnie – nie będę miał nic przeciwko temu.
– Jestem skłonna pójść na inny film, ale pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Ja płacę za bilety.
– Widzę, że znów pokazujesz pazurki.
Podniosła ręce i rozcapierzyła palce w geście rozzłoszczonej kotki.
– Decyzja należy do ciebie.
– A co z prażoną kukurydzą?
– Możesz kupić, jeśli koniecznie chcesz.
– No dobrze, ubiłaś niezły interes.
Doszedłszy do okienka, Cait kupiła dwa bilety na kreskówkę Disneya.
– Disney? – zdumiał się Joe, gdy Cait wręczyła mu bilet.
– To chyba niezły kompromis?
W pierwszym momencie miał minę, jakby chciał się z nią spierać, po chwili
jednak uśmiechnął się szeroko.
– Disney – powtórzył. – Masz rację, to może być niezła zabawa. Mam tylko
nadzieję, że nie będziemy jedynymi widzami w wieku powyżej dziesięciu lat.
Zajęli miejsca w tylnej części sali, chrupiąc prażoną kukurydzę z dużej to-
rebki. Sala była pełna, dzieci kręciły się w tę i z powrotem po przejściach. Joe
martwił się niepotrzebnie – dorosłych było sporo, choć oczywiście większość
z nich towarzyszyła swym pociechom.
Światła przygasły i Cait usadowiła się wygodnie w fotelu, sięgając po garść
kukurydzy. Na ekranie pojawiły się reklamówki, ale hałas na sali prawie się nie
zmniejszył.
– Czy dzieciaki ci przeszkadzają? – chciał wiedzieć Joe.
– O Boże, nie! Uwielbiam dzieci.
– Naprawdę?
Jego zdziwienie uraziło Cait, popatrzyła nań z wyrzutem.
– Rozmawialiśmy już na ten temat – odparła, zlizując sól z palców.
– Czyżby? Kiedy?
– Już zapomniałeś? Zebrało ci się na wspominki, jak to strasznie lubiłam
bawić się lalkami i byłeś pewien, że szybko wyjdę za mąż i będę miała dom pe-
łen dzieci. – Jego słowa sprawiły jej wówczas przykrość, ponieważ „dom pełen
dzieci” był właśnie tym, czego najbardziej pragnęła, a nie wyglądało na to, by
miała szybko zrealizować swe marzenie.
– Ach tak, teraz sobie przypominam. – Zaczerpnął pełną garść kukurydzy. –
Byłabyś fantastyczną matką, wiesz o tym.
Łzy napłynęły nagle do oczu Cait. Zamrugała szybko powiekami, zaskoczo-
na, że wzruszyła się z tak głupiego powodu.
Zaczął się film, widzowie poprawili się w fotelach. Cait skoncentrowała
uwagę na ekranie, sięgając co jakiś czas po omacku do torebki z prażoną kukury-
dzą. Ich ręce zetknęły się kilkakrotnie i niemal bez udziału jej świadomości, ich
palce splotły się. Ten rodzaj kontaktu z Joem budził poczucie spokoju. Był
czymś naturalnym, ale w tej chwili nie chciała się nad tym zastanawiać. Joe na-
prawdę się nie zmienił, wciąż był sympatyczny i zabawny. Jeśli o to idzie, ona
też się niewiele zmieniła...
Gdy projekcja się skończyła, puścił dłoń Cait.
Włożyła szybko płaszcz i przewiesiła torbę przez ramię. Gdy wychodzili
z hałaśliwej, zatłoczonej sali, znów wydało się rzeczą zupełnie naturalną, iż
wzięli się za ręce.
Joe otworzył kabinę ciężarówki, opuścił składany stopień i pomógł Cait
wsiąść. O tej porze roku zaczynało się wcześnie zmierzchać i na ulicy paliły się
już jasne, wesołe światła latarń. Wolny placyk po drugiej stronie był teraz pełen
choinek.
– Kupiłaś już choinkę? – spytał Joe, wskazując ruchem głowy placyk, gdy
już wsiadł do kabiny i zapuścił silnik.
– Zwykle nie ubieram choinki u siebie w domu, ponieważ świąteczny urlop
spędzam z Martinem i jego rodziną... A ty? Może jest coś, co zostawiasz sobie
na Wigilię Bożego Narodzenia? – zażartowała. Było jej przyjemnie wyobrażać
sobie, jak Joe czeka do późna w nocy, by udekorować choinkę dla swoich brata-
nic i bratanków.
– Wystarczająco dużo kłopotu sprawia mi znalezienie czasu na zakupy.
– Twoje projekty budowlane są tak absorbujące? – Nie zastanawiała się do-
tąd nad pracą Joego. Słyszała tylko od Paula, że Joe odnosi duże sukcesy. Nie
miała żadnych logicznych podstaw, by odczuwać dumę z powodu jego dokonań,
niemniej ją odczuwała.
– Prowadzenie własnego interesu to nie praca od dziewiątej do piątej. Je-
stem na zawołanie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale muszę powie-
dzieć, że to mi odpowiada, ponieważ kocham moją pracę.
– Bardzo się z tego cieszę, Joe, naprawdę.
– Czy na tyle, by pomóc mi ubrać moją choinkę?
– Kiedy?
– W następny weekend.
– Bardzo bym chciała – odrzekła, poruszona tym zaproszeniem – ale wła-
śnie wtedy odlatuję do Minnesoty.
– W porządku – uśmiechnął się Joe. – Może następnym razem.
Odwróciła się, marszcząc brwi, by ukryć rumieniec.
Jechali w milczeniu, bowiem Joe skoncentrował się całkowicie na manew-
rowaniu ciężarówką w dużym ruchu ulicznym.
– Podobał mi się film – powiedziała Cait po dłuższej chwili, walcząc
z przemożną chęcią, by oprzeć głowę na jego ramieniu. Usiłowała wmówić so-
bie, że ten impuls spowodowany jest wyłącznie ogromnym zmęczeniem. Ni-
czym ponadto!
– Mnie również – odrzekł czule. – Tylko następnym razem ja płacę za bile-
ty. Zrozumiałaś?
Następnym razem. Znów to samo. Podejrzewała, że Joe zaczyna traktować
ich znajomość zbyt poważnie. Sugerował już, że niedługo znów się zobaczą, mó-
wił o przyszłych randkach, jakby byli związani ze sobą od dawna. Niemal jakby
byli małżeństwem...
Rozmyślała wciąż nad tym, gdy Joe wjechał na parking przed jej domem.
Wyskoczył i zaczął zbierać jej pakunki, trzymając je przed sobą w ramionach ni-
czym dziecko. Cait wygramoliła się sama z kabiny, weszła na klatkę schodową
i otworzyła drzwi do mieszkania.
Stojąc w przejściu, odwróciła się, by odebrać kilka większych paczek z ra-
mion Joego.
– Znakomicie się bawiłam – powiedziała wesoło.
– Ja też. – Idąc tuż za Cait, wepchnął ją do salonu, po czym zbliżywszy się
do kanapy, rzucił na nią resztę pakunków. Zdawał się wypełniać sobą cały pokój.
Żadne z nich nie odezwało się przez kilka minut, ale Cait wyczuwała in-
stynktownie, że Joe pragnie, by go zaprosiła na kawę. Myśl była kusząca, lecz
niebezpieczna. Nie może dopuścić do tego, by robił sobie jakieś nadzieje. Prze-
cież ona jest zakochana w Paulu. Po raz pierwszy od blisko roku Paul zaczął ją
dostrzegać. Nie wolno jej zaprzepaścić wszystkiego, angażując się w jakąś histo-
rię z Joem.
– Dziękuję ci za... dzisiejszy dzień – powiedziała, zawracając do drzwi, by
go wypuścić. Joe jednak schwycił ją za przegub i przyciągnął do siebie. Nim
zdążyła zaprotestować, znalazła się w jego ramionach.
– Mam zamiar cię pocałować – powiedział niskim, osobliwie czułym gło-
sem.
– Naprawdę? – Nigdy jeszcze nie działała tak na nią bliskość mężczyzny,
jego muskularne ciało, świeży zapach wody kolońskiej. Jej własne ciało zareago-
wało falą mieszanych doznań. Przede wszystkim było jej dobrze w jego ramio-
nach. Nie była pewna, dlaczego tak jest, lecz obawiała się analizować swoje
uczucia.
Powoli, leniwie pochylił głowę. Gdy zetknęły się ich wargi, Cait wydała ci-
chutki jęk.
Na chwilę zapomniała, że zamierzała się uwolnić, nim pocałunek stanie się
zbyt namiętny. Nim sprawy zajdą zbyt daleko...
Joe wyczuł chyba jej determinację, przesunął bowiem dłońmi po jej plecach
w delikatnej pieszczocie, przyciągając ją jeszcze bliżej. Jego usta rozpoczęły
zmysłową wędrówkę po jej policzku, wzdłuż szczęki, potem w dół szyi...
– Joe! – wymówiła z jękiem jego imię, niepewna, co chce powiedzieć.
– Hmmm?
– Czy jesteś znów głodny? – Zastanawiała się gorączkowo, czy nie ma
przypadkiem więcej krakersów w torbie. Może to by go powstrzymało.
– Bardzo głodny – odpowiedział z całą powagą niskim zduszonym głosem.
– Nigdy nie byłem bardziej głodny.
– Zjadłeś przecież lunch i mnóstwo prażonej kukurydzy.
Zawahał się, po czym powoli uniósł głowę.
– Cait, jesteś pewna, że mówimy o tym samym? Och, do diabła, cóż to ma
za znaczenie? Tylko to ma znaczenie. – Zamknął pocałunkiem jej rozchylone
wargi.
Cait poczuła, jak kolana się pod nią uginają, zawisła na nim, chwytając się
kurczowo jego marynarki, jakby się spodziewała, że za chwilę upadnie. Co było
wielce prawdopodobne, jeśli nie przestanie jej całować...
– Joe, proszę cię, dosyć. – Ale to właśnie ona lgnęła do niego. Musi coś
zrobić, i to szybko, zanim straci całkowicie zdolność rozsądnego myślenia.
Wciągnął spazmatycznie powietrze i wymruczał coś, czego nie zdołała roz-
szyfrować, ponieważ jego wargi muskały delikatnie jej policzek.
– Musimy... porozmawiać – oświadczyła, zaciskając mocno powieki. Jeśli
nie spojrzy na Joego, będzie w stanie zrobić to, co powinna.
– Dobrze – zgodził się.
– Zaparzę nam kawy.
Joe wypuścił ją nagle z objęć z ciężkim westchnieniem i pozbawiona pod-
pory Cait niemal upadła na oparcie kanapy. Musiała się pozbierać, by jakoś
dojść do kuchni. Bezwiednie przesunęła palcami po wargach, jakby nawet teraz
nie była całkiem pewna, czy Joe nie trzyma jej wciąż w ramionach i nie całuje.
Tym razem nie żartował i nie pajacował. Jego pocałunki były jak najbar-
dziej serio. Tak całuje mężczyzna kobietę, która go bardzo pociąga. Kobietę,
z którą chce nawiązać bliższe stosunki. Cait poczuła, że cała dygocze, nie jest
w stanie się poruszyć.
– Czy chcesz, żebym to ja zaparzył kawę?
Skinęła głową i osunęła się na kanapę. Nie byłaby w stanie utrzymać się na
nogach.
Joe wrócił po kilku minutach z dwoma parującymi kubkami. Jeden podał
ostrożnie Cait, ze swoim zaś usiadł w drugim końcu niebieskiej welurowej kana-
py.
– Chciałaś porozmawiać?
– Tak – wykrztusiła Cait. Ze zdenerwowania w gardle ją dławiło i nie czuła
się na siłach logicznie myśleć i formułować zdania. Machnęła tylko z rezygnacją
wolną ręką, co najwyraźniej nie wystarczyło Joemu.
– Cait – spytał – co ci jest?
– Paul. – Z jej ust wydobył się dziwny pisk.
– Co z nim?
– Dzwonił do mnie.
– Tak, wiem. Mówiłaś mi już o tym.
– Czy ty nic nie rozumiesz? – wykrzyknęła, jej głos zabrzmiał nadspodzie-
wanie czysto. – Paul wreszcie okazał mi trochę zainteresowania, a teraz ty mnie
całujesz, rozpowiadasz wszystkim naokoło, że jesteśmy małżeństwem i robisz
głupie rzeczy w stylu... – Zamilkła, łapiąc głęboki oddech. – Joe, och proszę,
Joe, nie zakochaj się we mnie!
– Zakochać się w tobie? – powtórzył z niedowierzaniem. – Caitlin, chyba
nie mówisz serio. Nie obawiaj się, to w ogóle nie wchodzi w rachubę. Nie ma
mowy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
– Nie ma mowy? – Cait była pewna, że się przesłyszała. Zamrugała kilka-
krotnie, jak gdyby to mogło poprawić jej słuch. Albo Joe nisko ocenia jej inteli-
gencję, albo jest większym... draniem, niż myślała.
– Nie musisz się martwić. – Sączył kawę, jego spojrzenie było spokojne,
bez śladu emocji. – Nie zakocham się w tobie.
– Innymi słowy, masz zwyczaj całowania niczego nie podejrzewających
kobiet.
– To nie jest zwyczaj – odparł po namyśle. – Raczej rozrywka.
– Wygląda na to, że w moim przypadku zaczyna ci to jednak wchodzić
w nawyk. – Wzbierał w niej coraz większy gniew i zupełnie nie rozumiała, cze-
mu czuje się urażona. Powiedział jej dokładnie to, co pragnęła usłyszeć. Nie spo-
dziewała się, że jej miłość własna dozna takiego uszczerbku. Przecież powinien
ucieszyć ją fakt, iż Joe nie ma najmniejszego zamiaru zaangażować się uczucio-
wo.
Ale jej nie cieszył.
To znaczy, że pocałunki były dla niego przyjemnym interludium. Czas
upływał mu szybciej i dzięki nim nie nudził się w jej towarzystwie.
– Może cię to zaszokuje – mówił Joe obojętnie – ale mężczyzna nie musi
kochać kobiety, żeby ją całować.
– Wiem o tym – powiedziała ostro Cait, usiłując się opanować i nie dopu-
ścić do wybuchu wściekłości.
– A ty przestań traktować to tak lekko. Gdybym nie była związana z Pau-
lem, mogłabym sobie Bóg wie co pomyśleć.
– Nie wiedziałem, że jesteś związana z Paulem – odparł nieco złośliwie.
Pochyliwszy się do przodu, oparł łokcie na kolanach, w irytująco swobodnej po-
zie. – Gdyby to była prawda, nigdy nie umawiałbym się z tobą na randkę. Z mo-
jego punktu widzenia ten „związek” jest raczej jednostronny. Czy nie mam racji?
– Masz – przyznała niechętnie.
– A więc – mówił dalej, odchylając się z powrotem na oparcie kanapy i za-
kładając nogę na nogę – czy pocałunki sprawiły ci przyjemność? Nabrałem chy-
ba wprawy od tamtego pierwszego razu?
– Czy naprawdę chcesz, żebym wystawiła ocenę? –
spytała niecierpli-
wie.
– To jasne, że jestem znacznie lepszy, niż wówczas, gdy byłem dzieckiem,
w przeciwnym razie nie byłabyś taka zmartwiona. – Upił łyk kawy, uśmiechając
się sympatycznie przez cały czas.
– Możesz mi wierzyć, że nie jestem zmartwiona.
– Czyżby? – Uniósł wysoko brwi.
– Bez wątpienia spodziewasz się, że padnę ci do stóp, pokonana twoim mę-
skim wdziękiem. Cóż, jeśli o to właśnie ci chodzi, to twoje niedoczekanie!
Skrzywił usta w uśmiechu, jak gdyby wyobraził ją sobie leżącą na podłodze
u jego stóp i widok ten sprawił mu przyjemność.
– Myślę, że mamy tu do czynienia z odwrotnym problemem – może to ty
zakochałaś się we mnie i po prostu o tym nie wiesz.
– Ja miałabym się w tobie zakochać? – parsknęła z niedowierzaniem. –
Kompletnie ci odbiło. Prawdopodobieństwo jest równe zeru.
– Dlaczego? Wiele kobiet mówiło mi, że przystojny za mnie skurczybyk.
I że mam dużo męskiego wdzięku. Mój Boże, jestem dość zamożny i raczej...
– Kto ci o tym mówił? Twoja matka? – postarała się, by słowa te zabrzmia-
ły sarkastycznie.
– Może cię to zdziwi, ale mam sporo wielbicielek.
Jego słowa dolały tylko oliwy do ognia. Sama nie wiedząc czemu była na
niego tak wściekła, że ledwie mogła usiedzieć w miejscu.
– Nie wątpię, ale jeśli ja się zakocham w mężczyźnie, to na pewno nie
z tego powodu, że jest „przystojnym skurczybykiem” – zacytowała ironicznie. –
Spójrz na Paula – to typ mężczyzny, który mnie pociąga. Dla mnie większe zna-
czenie ma wnętrze człowieka, a nie aparycja.
Dlaczego więc tak się obawiasz zakochać we mnie?
– Wcale się nie obawiam! Cały czas wykręcasz kota ogonem. Zaczęłam
w ogóle ten temat, ponieważ sądziłam, że to ty zaczynasz myśleć o nas zbyt po-
ważnie.
– Wyjaśniłem ci już, że problem nie istnieje.
– Słyszałam! – Cait odstawiła kawę. Joe wyprowadził ją z równowagi do
tego stopnia, że ręce jej się trzęsły.
– No dobrze – powiedział cicho, spoglądając na nią – nie odpowiedziałaś
na moje pytanie.
– Które?
– Czy zrobiłem postępy w całowaniu?
– Chyba nie mówiłeś serio!
– Przeciwnie. – Również odstawił kawę i uniósłszy się lekko z kanapy,
chwycił ją w pasie i pociągnął ku sobie.
Straciwszy równowagę, Cait upadła mu na kolana, zbyt zdziwiona, by sta-
wiać opór.
– Spróbujmy jeszcze raz – szepnął.
– Ach... – Cait była przerażona podnieceniem, które nią owładnęło. Rozum
podpowiadał jej, by uciekała, gdzie pieprz rośnie, natomiast inne uczucie, silniej-
sze od rozsądku czy ostrożności, żądało czegoś wręcz przeciwnego.
Joe pochylił się ku niej i stłumił słowa protestu pocałunkiem. Powinna być
sztywna jak kołek w jego ramionach, dać mu nauczkę, na jaką zasługiwał. Jak
śmiał uważać, że natychmiast się w nim zakocha?! Jak śmiał insynuować, że jest
kimś w rodzaju... greckiego herosa uwielbianego przez kobiety?! Ale w chwili
gdy spotkały się ich usta, Cait zadrżała, doznając jednocześnie wstrząsu i głębo-
kiej przyjemności.
Wszystko w niej krzyczało, że to nie fair. Nie powinno jej być tak dobrze
z Joem. Są wyłącznie przyjaciółmi. Takiej reakcji mogłaby się spodziewać pod-
czas pocałunku z Paulem. Jeśli ją kiedykolwiek pocałuje.
Chciała go odepchnąć, zamiast tego jednak jęknęła cicho. To było takie nie-
wiarygodnie cudowne. I dziwnie na miejscu. W tej chwili wszystkie obawy zda-
wały się odpływać w siną dal.
Nagle Joe przestał ją całować. Podświadome niezadowolenie z tego faktu
kazało jej otworzyć oczy. Napotkała wzrok Joego, jego oczy miały w tej chwili
kolor akwamaryny.
– I jaki stopień mi wystawisz? – spytał ochrypłym szeptem, jak gdyby mó-
wienie sprawiało mu trudność.
– Dobry. – Zdobyła się zaledwie na krótką odpowiedź, choć była wściekła,
że o to pyta.
– Tylko dobry?
Pokiwała kilkakrotnie głową.
– Myślałem, że jesteśmy lepsi.
– My?
– Oczywiście jestem tylko tak dobry, jak moja partnerka.
– W-więc jak mnie oceniasz? – Musiała o to zapytać. Jak idiotka sama wrę-
czyła mu topór i położyła głowę na pieńku. Joe z pewnością wykorzysta okazję,
by podeptać jej miłość własną i obrócić wszystko w żart. Nie zniosłaby tego
w tej chwili. Spuściła wzrok w oczekiwaniu na egzekucję.
– Zrobiłaś duże postępy.
Uniosła ze zdziwieniem jedną brew. Nie wiedziała, co na to powiedzieć.
Siedzieli oboje w milczeniu.
– Sama wiesz, Cait – powiedział wreszcie czule Joe, że jesteśmy w tym co-
raz lepsi. O wiele, wiele lepsi.
Przytulił głowę do jej czoła.
– Jeśli nie będziemy ostrożni, jeszcze się we mnie zakochasz.
– Gdzie byłaś przez całą sobotę? – spytała Lindy w poniedziałek rano. Od-
nawianie zostało zakończone w piątek późnym popołudniem i pierwszą rzeczą,
jaką Cait zrobiła dzisiejszego ranka, było przeniesienie rzeczy z powrotem do
własnego pokoju. – Dzwoniłam do ciebie co najmniej z dziesięć razy.
– Mówiłam ci przecież, że wybieram się na przedświąteczne zakupy. Kupi-
łam też trochę okolicznościowych ozdóbek do mojego pokoju.
– Zajęło ci to cały dzień? – Mrużąc podejrzliwie oczy, postawiła teczkę
i oparła się o biurko Cait.
– Nie spotkałaś się chyba z Josephem Rockwellem?
Cait czuła, jak zdradziecki rumieniec wypełza na jej szyję. Spuściła wzrok,
udając, że sprawdza coś w wykazie giełdowego kursu akcji Dow Jonesa, by zy-
skać na czasie i jakoś się pozbierać. Nie mogła się przyznać, jak było naprawdę.
– Byłam po prostu na zakupach – powiedziała. Żeby zmienić temat, sięgnę-
ła po grubą teczkę z nazwiskiem Paula wypisanym u góry i spytała: – Nie wiesz
przypadkiem, jakie plany na dzisiaj ma Paul?
– N-nie, nie widziałam go jeszcze. Czemu pytasz?
Cait uśmiechnęła się promiennie do przyjaciółki.
– Zadzwonił do mnie w piątek wieczorem. Och, Lindy, byłam taka podnie-
cona, że o mało nie wyskoczyłam ze skóry. – Zniżyła głos i rozejrzała się dla
upewnienia, że nikt poza Lindy jej nie słyszy. – Naprawdę myślę, że chce się ze
mną umówić na randkę.
– Czy ci to powiedział?
– Niezupełnie. – Cait zmarszczyła brwi. Spodziewała się, że Lindy okaże
trochę entuzjazmu.
– Po co więc dzwonił?
Cait odsunęła się z krzesłem i znów się rozejrzała.
– Był chyba zazdrosny – szepnęła cicho.
– Naprawdę? – Lindy otworzyła szeroko oczy.
– Czemu tak cię to dziwi?
– Z czego wnioskujesz, że Paul mógł być zazdrosny?
– Może wyolbrzymiam fakty, ponieważ bardzo chcę w nie uwierzyć. Ale
zadzwonił...
– I co powiedział? – naciskała Lindy, coraz bardziej ciekawa. – Musiał
mieć chyba jakiś powód.
– Och, tak. Wspomniał, że jest mi wdzięczny za artykuł, który mu podsunę-
łam, oboje jednak wiedzieliśmy, że to wymówka. Myśl o tym, że być może jest
zazdrosny, nasunęło mi jego pytanie, czy jestem sama.
– Mógł spytać cię o to z wielu innych powodów, nie uważasz?
– Tak, wiem, ale to ma sens, że chciał wiedzieć, czy Joe jest ze mną
w mieszkaniu.
– A był?
– Oczywiście, że nie – odrzekła Cait zgodnie z prawdą. Nie czuła się winna
z powodu ukrywania faktu, że był u niej wcześniej i że spędzili razem niemal
całą sobotę. – Jestem pewna, że to idiotyczna uwaga Joego w piątek była przy-
czyną telefonu Paula. Byłam potwornie wściekła na Joego, ale widzę, że mogę
być mu raczej wdzięczna.
– Co to jest? – spytała nagle Lindy, wskazując na grubą teczkę leżącą przed
Cait. Usta miała lekko zaciśnięte, jak gdyby była zakłopotana lub zirytowana –
Cait nie miała pojęcia, na co lub na kogo.
– To, kochanie, jest klucz do mojej przyszłości z naszym wspaniałym sze-
fem.
Lindy nie odezwała się od razu i wyglądała na jeszcze bardziej zmieszaną
niż przedtem.
– Co masz na myśli?
Cait nie mogła oprzeć się wrażeniu, że coś jest nie w porządku z jej najlep-
szą przyjaciółką. Najwyraźniej coś przed nią ukrywała. Cait wiedziała jednak, że
Lindy powie jej o wszystkim, gdy będzie gotowa. Nie znosiła, by ją ponaglać
i naciskać.
– Teczka – podsunęła jej Lindy, gdy Cait wciąż nie odpowiadała.
– Ach tak. Spędziłam calutką niedzielę, przekopując się przez stare czasopi-
sma z dziedziny zarządzania w poszukiwaniu artykułów, które mogłyby zainte-
resować Paula. Musiałam się cofnąć o pięć lat. Zrobiłam odbitki artykułów, któ-
re uważam za najbardziej wartościowe i dołączyłam krótką analizę własną.
Chciałabym dać mu to dzisiaj. Dlatego pytałam, czy znasz już jego rozkład dnia.
– Niestety nie – mruknęła Lindy. Wyprostowała się, sięgnęła po swoją tecz-
kę i udawała, że sprawdza zegarek. Następnie uśmiechnęła się uspokajająco do
Cait. – Lepiej wezmę się do pracy. Wpadnę później i pomogę ci udekorować po-
kój, dobrze?
– Dzięki. Życz mi powodzenia z Paulem.
– Wiesz dobrze, że ci życzę – powiedziała cicho Lindy.
Gdy została sama Cait złapała się na tym, że spogląda co chwila w stronę
drzwi, czekając, aż stanie w nich Joe. Jego pracownicy byli na miejscu od wcze-
snego ranka, ale mimo dość późnej pory Joe wciąż się nie zjawiał. Dopiero po
pewnym czasie uświadomiła sobie, że to Paula powinna wyglądać, nie Joego. To
Paul był obiektem jej zainteresowania i złościło ją, że Joe zajmuje tyle miejsca
w jej myślach. Właśnie zamykano nowojorską giełdę, gdy na korytarzu mignęła
jej sylwetka Paula. Chwyciwszy pośpiesznie teczkę, bez wahania popędziła
w kierunku jego gabinetu. Okazja spadła jej z nieba i Cait miała zamiar ją wyko-
rzystać.
– Dzień dobry, Paul – powiedziała serdecznie, stając w drzwiach. – Czy
masz chwilę czasu, czy też wolisz, żebym wpadła później?
Wyglądał na zmęczonego, jakby ten dzień wyczerpał wszystkie jego siły.
Serce jej wezbrało świeżą falą miłości. To prawda, że przez krótką chwilę nękały
ją wątpliwości. Miałaby je każda kobieta, którą choć przez moment trzymał
w objęciach Joe. Mógł być arogancki, robić głupie kawały, ale miał wdzięk. Te-
raz jednak, będąc z Paulem, Cait przypomniała sobie, kogo naprawdę kocha.
– Nie chciałabym sprawiać kłopotu – dodała cicho.
– Wejdź, proszę, Cait. – Uśmiechnął się apatycznie. – Mam chwilę czasu. –
Wskazał jej gestem krzesło.
Weszła do gabinetu niemal w radosnych podskokach. Wiedząc, że spędzi
kilka minut sam na sam z Paulem, poświęciła więcej czasu porannej toalecie.
Obrzucił ją spojrzeniem i uśmiechnął się, tym razem jednak Cait pomyślała, że
dostrzega w jego oczach błysk uznania.
– Czym mogę ci służyć? Mam nadzieję, że jesteś zadowolona ze swego po-
koju. – Ściągnął lekko brwi.
Przez moment zapomniała, po co do niego przyszła i wpatrywała się weń
bezmyślnie, póki jego wzrok nie spoczął na trzymanej przez nią teczce.
– Pokój wygląda fantastycznie – powiedziała czym prędzej. – Hm, przy-
szłam do ciebie, bo... – Zająknęła się, po czym zaczerpnąwszy tchu, mówiła da-
lej:
– Przejrzałam w domu trochę czasopism z dziedziny zarządzania i znala-
złam kilka artykułów, które mogą cię zainteresować. – Podała mu uroczyście
teczkę. Wziął ją od niej i otworzył ostrożnie.
– O Boże – powiedział, przerzucając strony i przebiegając wzrokiem jej no-
tatki – musiałaś spędzić nad tym wiele godzin.
– To... drobiazg. – Chętnie zrobiłaby znacznie więcej, by zyskać jego uzna-
nie, a w końcu może i miłość.
– Nie uda mi się tego przejrzeć w ciągu najbliższych kilku dni.
– Och, przecież nie ma pośpiechu. Wspomniałeś, że poprzedni artykuł był
ci bardzo pomocny, pomyślałam więc, że powinieneś zapoznać się dla porówna-
nia z innymi, które dotyczą obecnego stanu rynku.
– Dziękuję, to naprawdę bardzo ładnie z twojej strony.
– Jestem szczęśliwa, że mogłam to dla ciebie zrobić. Bardzo szczęśliwa –
dodała z olśniewającym uśmiechem. Ponieważ Paul się nie odzywał, Cait wstała
z ociąganiem. – Musisz być kompletnie wypompowany po tylu spotkaniach, nie
będę ci dłużej zawracała głowy.
Była już prawie przy drzwiach, gdy Paul nagle przemówił.
– Właściwie wpadłem do pracy tylko po to, żeby zabrać parę rzeczy. Idę
dziś wieczorem na ważną randkę.
Cait miała uczucie, że podłoga zapada się pod jej stopami.
– Randkę? – powtórzyła, nim zdążyła ugryźć się w język. Z najwyższym
trudem udało jej się zapanować nad wyrazem twarzy.
Paul uśmiechnął się z chłopięcym wdziękiem.
– Tak, zaprosiłem ją na kolację.
– Wobec tego baw się dobrze.
– Dziękuję, na pewno będę. – Oczy błyszczały mu podnieceniem. – Och,
przy okazji – dodał, wskazując na efekt jej cało niedzielnej pracy – dziękuję ci za
wysiłek, który włożyłaś w przygotowanie tego materiału.
– Proszę bardzo.
Wróciwszy do swego pokoju, Cait siedziała w zupełnym odrętwieniu. Paul
umówił się na randkę. Nie oczekiwała, by wiódł życie pustelnika, ale nigdy do-
tąd nie wspominał, że się z kimś spotyka. Mogłaby podejrzewać, że rzucił tę
uwagę po to, by wzbudzić jej zazdrość, gdyby nie jego autentyczna radość z tego
powodu. Poza tym Paul nie jest człowiekiem, który potrafiłby udawać.
– Cait, na Boga – powiedziała Lindy, wchodząc w chwilę później do jej po-
koju – co się stało? Wyglądasz okropnie.
Cait przełknęła z trudem ślinę i spróbowała się uśmiechnąć.
– Rozmawiałam z Paulem i dałam mu zebrane przeze mnie materiały.
– Nie docenił twojej pracy? – Lindy wzięła girlandę leżącą na biurku Cait
i przypięła ją do drzwi.
– Jestem pewna, że tak – odpowiedziała Cait. – To na mnie nie zwraca
uwagi. Traktuje mnie jak powietrze. – Odgarnęła włosy z czoła i oparła łokcie na
biurku, straszliwie przygnębiona. Jeśli nie zadziała błyskawicznie, straci Paula
dla jakiejś kobiety bez twarzy i nazwiska.
– Przedtem też cię tak traktował. O co więc chodzi tym razem? – Zawiesiła
na oknie srebrny dzwoneczek, unikając wzroku Cait, która bezmyślnie obracała
w palcach ceramiczne figurki trzech mędrców ze Wschodu.
– Paul umówił się na randkę i z jego słów wynika, że nie jest to jakaś przy-
padkowa kobieta. Musi być dla niego ważna. Wyglądał jak mały chłopiec, które-
mu dano klucz do sklepu ze słodyczami.
Wiadomość ta najwyraźniej zaskoczyła Lindy nie mniej niż Cait. Po chwili
milczenia spytała cicho:
– I co masz zamiar z tym zrobić?
– O Boże, naprawdę nie wiem! – wykrzyknęła Cait, kryjąc twarz w dło-
niach.
Lindy wymówiła się czymś i wyszła. Gdy Cait podniosła oczy, przyjaciółki
już nie było. Westchnęła ze znużeniem. Przyszła rano do pracy w radosnym na-
stroju, pełna nadziei, a teraz wszystko spaliło na panewce. Nigdy jeszcze nie
znajdowała się w stanie takiej depresji. Wiedziała, że najlepszym antidotum by-
łaby aktywność fizyczna. Cokolwiek. Najgorsze, co mogła zrobić, to pójść do
domu i poddać się chandrze. Może powinna kupić sobie choinkę i trochę ozdób.
To by jej zapewne poprawiło nastrój, a przynajmniej musiałaby wyjść z domu.
Poza tym, gdyby zadzwonił Joe, nie musiałaby odbierać telefonu.
Ledwie zdążyła o tym pomyśleć, gdy potężna sylwetka przesłoniła światło
drzwi.
Joe.
Jaskrawo-pomarańczowy kask miał zsunięty do tyłu na kowbojską modłę.
Obrazu dopełniały zakurzone buty i torba z narzędziami, zwisająca nisko na bio-
drze. Nawet pozycja, w jakiej stał, z kciukami założonymi za pas, sugerowała, że
szykuje się do ostatecznej rozgrywki.
– Cześć, ślicznotko – wycedził, uśmiechając się do niej leniwie.
Cait mogłaby przysiąc, że zrobił to specjalnie, by zagrać jej na nerwach.
Ale w jej obecnym nastroju ten numer nie wypalił.
– Może znalazłbyś sobie inną ofiarę do swoich wygłupów?
– Coś takiego! – Joe pokręcił głową z udawaną rozpaczą.
Nie przejmując się wcale brakiem zaproszenia z jej strony, wszedł i rozwalił
się na krześle przy biurku.
– Posłuchaj, Joe, sam widzisz, że jestem dziś marnym kompanem. Idź po-
flirtować z recepcjonistką, jeśli chcesz kogoś unieszczęśliwić.
– Widzę, że pazurki są dziś wyjątkowo ostre. – Pomacał dłońmi klatkę pier-
siową, jak gdyby sprawdzał obrażenia. – Co się stało? – Złośliwe błyski w jego
oczach zniknęły, gdy dobrze się jej przyjrzał.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Joe powinien dawno już paść trupem, uodpornił
się jednak na jej spojrzenia.
– Skąd wiesz, że nie przyszedłem zainwestować pięćdziesięciu tysięcy do-
larów? – spytał, czując się tu jak w domu. Wziął z jej biurka długopis i zaczął się
nim bawić.
Cait nie miała najmniejszej ochoty na żarty.
– A przyszedłeś?
– Niezupełnie. Chciałem cię prosić...
– No to wynoś się stąd. – Chwyciła stertę papierów i prasnęła nią o biurko.
Ale nieuprzejmość, nawet wobec Joego, nie leżała w jej naturze. Walczyła ze
łzami i coraz silniejszą potrzebą wyjaśnienia swego zachowania, przeproszenia
go za nie. Joe podniósł się powoli i smyrgnął niedbale długopis.
– Niech ci będzie. Skoro chęć poproszenia cię, byś mi pomogła wybrać
choinkę, jest czymś tak karygodnym...
– Idziesz kupować choinkę?
– To właśnie powiedziałem – rzucił przez ramię, idąc w stronę drzwi.
Cały świat zwalił się nagle na jej barki. Zachowała się jak ostatnia, jędza.
Przyszedł, by ją włączyć do swych przedświątecznych przygotowań, a ona go
przepędziła swym ciętym jęzorem i wyniosłą postawą.
Cait nie była osobą skorą do łez, teraz jednak z trudem mogła nad nimi za-
panować. Dolna warga zaczęła jej drżeć. Czuła się, jakby znów miała osiem lat –
zupełnie jak tego dnia, gdy się okazało, że Betsy McDonald nie zaprosiła jej na
urodzinowe przyjęcie. Tyle że teraz została odrzucona przez Paula.
Zebrawszy swoje rzeczy, Cait wrzuciła papiery do teczki z nietypowym dla
niej lekceważeniem. Włożyła płaszcz, zapięła go szybko i zacisnęła szalik wokół
szyi, jakby to był katowski stryczek.
Joe rozmawiał z brygadzistą, który prowadził przez cały dzień swoje prace,
nie przeszkadzając innym. Zawahał się na widok Cait, przerywając rozmowę.
Ich oczy się spotkały i choć próbowała ukryć poczucie winy, raczej jej się to nie
udało. Postąpił krok w jej kierunku, ona jednak zadarła głowę do góry, zbyt
dumna, by przyznać się do swoich uczuć.
Przeszła obok niego, starając się patrzeć wszędzie, byle tylko nie na niego.
Krępy brygadzista wyraźnie chciał wrócić do przerwanej rozmowy, ale Joe
nie zwracał na niego uwagi, wpatrując się w Cait przymrużonymi oczyma. Czuła
jego badawczy wzrok tak wyraźnie, jak gdyby jej dotykał. Nie mogąc znieść
tego dłużej, odwróciła ku niemu twarz. Broda jej się trzęsła, mimo iż usiłowała
się opanować.
– Cait! – zawołał.
Szła szybkim krokiem w stronę windy, obawiając się, że nie zdoła zacho-
wać resztek godności i wybuchnie płaczem. Nie odezwała się, pewna, że mówiąc
cokolwiek, zrobi z siebie jeszcze większą idiotkę niż zwykle. Nie miała pojęcia,
co ją popchnęło do powiedzenia Joemu wszystkich tych okropnych rzeczy. To
przecież nie on sprawił jej przykrość, ona zaś odegrała się na nim za swe niepo-
wodzenia.
Powinna była się spodziewać, że ucieczka jest niemożliwa. Niemal bie-
gnąc korytarzem, minęła recepcję i zatrzymała się przed windą.
– Nie masz zamiaru odezwać się do mnie? – spytał Joe, który następował
jej na pięty niczym pies gończy.
– Nie. – Wpatrywała się z napięciem w cyferki rozbłyskujące nad drzwiami
windy, która poruszała się z denerwującą powolnością. Jeszcze trzy piętra i dro-
ga ucieczki stanie otworem.
– Co było obraźliwego w zaproszeniu cię do pomocy w zakupie choinki? –
spytał.
Niemal płacząc, machnęła ręką w nadziei, że zrozumie, iż w tej chwili nie
jest zdolna do jakichkolwiek wyjaśnień. Gardło miała ściśnięte, oddychała z tru-
dem. Łzy gromadziły się jej pod powiekami, wszystko zaczęło się zamazywać
przed oczyma.
– No, powiedz – nie dawał jej spokoju.
Spróbowała przełknąć ślinę.
– I tak nie zrozumiesz. – Czemu, och, czemu ta winda jedzie tak wolno?
– A może jednak?
– Miała dwa wyjścia: poddać się i wszystko wyjaśnić lub stać tak i kłócić
się. Pierwsze było łatwiejsze, gdyż szczerze mówiąc Cait nie miała siły walczyć
z nim. Westchnęła głęboko i powiedziała:
– Zaczęło się od tego, że przygotowałam dla Paula analizę artykułów...
– Mogłem się domyślić, że Paul ma z tym coś wspólnego – mruknął Joe
pod nosem.
– Siedziałam nad tym mnóstwo godzin, włożyłam tyle serca i... i... nie
wiem, czego się spodziewałam, ale...
– Co się stało? Jak się zachował Paul?
Cait otarła oczy wierzchem dłoni.
– Jeśli masz zamiar bez przerwy mi przerywać, nie widzę sensu mówienia
czegokolwiek.
– Szefie? – zawołał ze zniecierpliwieniem brygadzista.
Właśnie wtedy otworzyły się drzwi windy, odsłaniając gromadkę ludzi. Ga-
pili się na Cait i Joego, który chwycił ją za łokieć, nie pozwalając wejść do środ-
ka.
– Josephie! – syknęła. – Puść mnie natychmiast! – Uznając, że ma przewa-
gę, zawołała: – Ten mężczyzna stosuje przemoc! – Jeśli miała nadzieję, że rycerz
w błyszczącej zbroi pośpieszy jej na ratunek, przeżyła bolesne rozczarowanie.
Mogłoby się zdawać, że nikt nie słyszał jej słów.
– Proszę się nie przejmować, jesteśmy małżeństwem. – Joe uśmiechnął się
do wszystkich ze zniewalającym wdziękiem.
– Szefie? – powtórzył głośno brygadzista.
– Macie wolne na resztę dnia! – odkrzyknął Joe.
– Powiedz chłopcom, że mogą pójść po gwiazdkowe prezenty.
– Niech się upewnię – na dzisiejszy dzień koniec roboty? Myślałem, że
mamy cholernie napięty plan?
– Tak jest – powiedział głośno Joe, gdy drzwi windy się zamknęły.
Cait chyba nigdy w życiu nie była w takim centrum zainteresowania. Oczy
wszystkich były utkwione w nich obojgu i jedyne, co jej pozostało, to stać z wy-
soko podniesioną głową.
Gdy napięcie stało się nie do zniesienia, Cait odwróciła się twarzą do reszty
pasażerów.
– Nie jesteśmy małżeństwem – oznajmiła.
– Owszem, jesteśmy – nie dał się zbić z tropu Joe.– Po prostu o tym zapo-
mniała.
– Nieprawda i jeśli ośmielisz się pleść znów duby smalone o amnezji...
– Ależ, kochanie...
– Przestań natychmiast, Josephie Rockwell! Nikt ci nie wierzy. Wystarczy
jedno spojrzenie na nas, by wiedzieć, kto tu mówi prawdę.
Winda zatrzymała się wreszcie na parterze i Cait odetchnęła z ulgą. Drzwi
się rozsunęły. Pierwsze wyszły z windy dwie kobiety. Zatrzymały się na moment
i obrzuciły Joego pełnym zrozumienia wzrokiem.
– Czy ona często to robi? – spytał jakiś mężczyzna z wyraźnym rozbawie-
niem.
– Niestety tak – odpowiedział Joe, biorąc Cait pod rękę i prowadząc ją
przez hol. Spróbowała się wyswobodzić, trzymał ją jednak mocno. – Widzi pan,
poślubiłem zapominalską pannę młodą.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Cait nerwowo wygładziła na biodrach czerwoną aksamitną suknię. Z ser-
cem bijącym jak szalone, czekała na przyjazd Joego. Spędziła całe godziny na
przygotowaniach do świątecznego przyjęcia w domu Paula. Ściskało ją w dołku
ze zdenerwowania.
Ona, tajemnicza kobieta, z którą Paul umówił się na randkę, z pewnością
tam będzie. Cait miałaby pierwszą okazję, by otaksować rywalkę. Przejrzała się
w lustrze niezliczoną ilość razy, próbując obiektywnie ocenić swoje szanse
u Paula, jeśli idzie o wygląd. Suknia była szałowa. Włosy bez skazy. Reszta
względnie doskonała.
Zadźwięczał dzwonek u drzwi i Cait dosłownie pofrunęła przez pokój, by je
otworzyć.
– Wiesz jaki jesteś, Josephie Rockwell?
– Spóźniony? – podsunął jej.
– Dokuczliwy – udała, że nie słyszy. – Dokuczliwy tyran. Żałuję, że się
w ogóle zgodziłam, byś zabrał mnie na przyjęcie Paula. Nie wiem, co mi przy-
szło do głowy.
– Bez wątpienia miałaś nadzieję zapędzić mnie pod jemiołę – powiedział
z mrugnięciem, które miało sugerować, że da się łatwo namówić.
– Najpierw porywasz mnie i zmuszasz, bym kupowała z tobą choinkę –
rozzłościła się. – Potem...
– Spokojnie, Cait, przyznaj, że się dobrze bawiłaś. – Rozwalił się na kana-
pie, tymczasem Cait wyjęła z szafy płaszcz i torebkę.
– Kto by uwierzył, że facet, który kupuje swojej matce rostbef i pokarm dla
kotów na Gwiazdkę, będzie taki wybredny przy wyborze choinki!
– Zabrałem cię przecież potem na kolację!
Cait skinęła głową. Musiała przyznać, że Joe wychodził ze skóry, by zapo-
mniała o swoich troskach. Mówiła o wyprawie po choinkę jak o ciężkiej pańsz-
czyźnie, a to właśnie Joe sprawił, że wieczór był bardzo przyjemny i pozostanie
na długo w jej pamięci.
Jego dobry humor był zaraźliwy i bardzo szybko zapomniała o Paulu i jego
randce z inną kobietą.
– Rozmyśliłam się – zdecydowała nagle Cait, przyciskając dłonią zbunto-
wany żołądek. – Wcale nie mam ochoty iść na to przyjęcie. – Wieczór był z góry
stracony. Nie mogłaby się dobrze bawić obserwując, jak mężczyzna, którego ko-
cha, nadskakuje kobiecie, którą kocha. Po co miała się tak katować?
– Nie chcesz iść na przyjęcie? – zdumiał się Joe. – Myślałem, że ze wzglę-
du na nie specjalnie zmieniłaś dzień wylotu do Minneapolis?
– Owszem, ale to było dawno. – Cait rozprostowała ramiona i podniosła
wysoko głowę, chcąc przekonać Joego, że mówi poważnie. Mógł ją zmusić, by
poszła z nim kupować choinkę, ale przyjęcie to całkiem inna sprawa.
– Ona tam będzie – dodała w charakterze wyjaśnienia.
– Ona? – powtórzył Joe, chowając ręce do kieszeni. Był diablo przystojny
w ciemnoniebieskim garniturze i najwyraźniej o tym wiedział. W świetnie skro-
jonych spodniach czuł się równie swobodnie jak w dżinsach.
– Sądziłem, że chcesz ją poznać – prowokował.– To okazja, by wyrobić so-
bie zdanie na jej temat.
– Nie chcę nawet wiedzieć, jak wygląda – odparła Cait ostro. Nie potrzebo-
wała. Miała już swoje zdanie o dziewczynie Paula. – Jest piękna.
– Ty również.
Cait roześmiała się drwiąco. Nie miała zamiaru pomniejszać walorów swej
urody. Była dość atrakcyjna, a tego wieczora wyglądała wyjątkowo korzystnie.
Zerkając na swe odbicie w lustrze, stwierdziła z przyjemnością, że jej włosy wy-
glądają bardzo ładnie i otaczają głowę puszystą aureolą. Ale nie będzie się oszu-
kiwać. Nawet przy dużej dozie wyobraźni, trudno nazwać ją nadzwyczajną pięk-
nością. Jej oczy mają ładny ciepły odcień brązu, to prawda, a nosek miły kształt.
Zadzierżysty, jak go nazywa Lindy. Ale co to ma za znaczenie? Jak mogłaby się
mierzyć z niewątpliwie szałową tajemniczą wybranką Paula. To tak, jakby po-
równywać grube bawełniane skarpety z jedwabnymi pończochami.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że jesteś tchórzem – powiedział Joe obojęt-
nym tonem i zawrócił ku drzwiom.
Najwyraźniej nie zamierzał się z nią spierać. Cait niemal pragnęła, żeby tak
było, mogłaby wtedy zademonstrować swą silną wolę. Żadne argumenty nie
przekonałyby jej do pójścia na przyjęcie. Poza tym bolały ją nogi. Włożyła
nowe, jeszcze nie rozchodzone, pantofelki na wysokich obcasach i gdyby jednak
zdecydowała się pójść na to nieszczęsne przyjęcie, prawdopodobnie utykałaby
potem przez kilka dni.
– Nie jestem tchórzem – powiedziała z mocą, przybierając obojętny wyraz
twarzy. – Po prostu kieruję się zdrowym rozsądkiem. Czemu mam zepsuć sobie
cały urlop? Będę widziała Paula ostatni raz przed świętami. Jutro rano lecę do
Minnesoty.
– Wiem. – Joe zmarszczył brwi i zawahał się przez chwilę, sięgając do
klamki. – Jesteś całkiem pewna?
– Absolutnie. – Była nieco zdziwiona, że Joe nie robi z tego historii. Spo-
dziewała się potyczki słownej.
– Wybór, rzecz jasna, należy do ciebie – powiedział, wzruszając ramiona-
mi. – Ale wiem, że gdybym był na twoim miejscu, spędziłbym cały wieczór, ża-
łując swej decyzji. – Przyjrzał jej się z chytrym uśmiechem. Jęknęła w duchu.
Jedna rzecz doprowadzała ją do szału – sposób formułowania przez Joego naj-
bardziej zaskakujących wypowiedzi. Od czasu do czasu mówił coś tak rozsądne-
go, że zmuszał ją do zwątpienia w słuszność własnych wniosków i przekonań.
I tym razem tak było. Miał rację – jeśli nie pójdzie do Paula, będzie tego żało-
wać. A ponieważ jutro rano leci do Minnesoty, nie będzie mogła spytać nikogo,
jak się udało przyjęcie.
– Idziesz czy nie? – spytał.
Mrucząc coś pod nosem, Cait pozwoliła, by podał jej płaszcz.
– Idę, ale wcale mi się to nie podoba. Ani trochę.
– Wszystko będzie dobrze.
– Prawdopodobnie to samo powiedziano Joannie d’Arc.
Cait ściskała w dłoniach szklaneczkę z ponczem, jak gdyby się obawiała, że
ktoś ją jej odbierze. Od chwili przyjazdu stała nieruchomo przy udekorowanym
girlandami kominku, w którym trzaskał wesoły ogień.
– Czy ona już tu jest? – szepnęła do Lindy, przechodzącej z tacą pełną ka-
napek.
– Kto?
– Przyjaciółka Paula – powiedziała znacząco Cait. Zarówno Joe, jak Lindy
zaczynali ją drażnić. – Od pół godziny sterczę tutaj i wypatruję jej.
Lindy odwróciła głowę.
– Ja... ja nie mam pojęcia, czy ona tu jest.
– Zostań ze mną, na miłość boską – poprosiła Cait, drżąc jak osika. Joe zo-
stawił ją natychmiast po przyjeździe. Owszem, przyniósł jej szklaneczkę ponczu,
ale po chwili zostawił ją samej sobie. I to był ten sam mężczyzna, który nama-
wiał ją, by przyszła na przyjęcie, obiecując, że będzie u jej boku przez cały czas,
gdyby go potrzebowała.
– Pomagam Paulowi szykować przystawki – wyjaśniła Lindy – inaczej
z przyjemnością pogadałabym z tobą.
– Znajdź Joego i powiedz, żeby tu przyszedł, dobrze? – Zrobiłaby to sama,
ale noga dokuczała jej piekielnie.
– Oczywiście.
Gdy Lindy odeszła, Cait przebiegła wzrokiem salon pełen ludzi. Wśród go-
ści było wielu współpracowników i klientów Paula, no i oczywiście wszyscy ko-
ledzy biurowi.
– Chciałaś mnie widzieć? – spytał Joe, podchodząc do niej.
– Dziękuję ci bardzo – syknęła ze sztucznym uśmiechem na twarzy, siląc
się na ironiczny ton.
– Ależ proszę. – Oparł się łokciem o obramowanie kominka i obdarzył ją
chłopięcym uśmiechem. – Mogę wiedzieć, za co mi dziękujesz?
– Przestań się bawić moim kosztem, Joe. Nie teraz, proszę. – Przeniosła
ciężar ciała z jednej nogi na drugą, co ściągnęło uwagę Joego na jej pantofelki.
– Bolą cię nogi?
– Stąpanie po rozżarzonych węglach byłoby mniej bolesne od chodzenia
w tych głupich szpilkach.
– Po co więc je włożyłaś?
– Ponieważ pasują do sukienki. Posłuchaj, czy masz coś przeciwko temu,
byśmy zeszli z tematu mojego obuwia i porozmawiali o bardziej interesującej
sprawie.
– To znaczy?
– Która to?
Ale Joe był równie tępy jak Lindy. Z pewnością robił to celowo, by wypro-
wadzić ją po raz n-ty z równowagi. I jak zwykle mu się udało.
– Czy ją widziałeś? – spytała z przesadną cierpliwością.
– Na razie nie – szepnął, jak gdyby dzielił się z nią tajemnicą najwyższej
wagi. – Chyba jeszcze nie przyjechała.
– Rozmawiałeś z Paulem?
– Nie. A ty?
– Właściwie nie. – Paul powitał ich w drzwiach, ale w chwilę później
wmieszał się w tłum gości. W pracy też nie było lepiej. Pojawił się i zaraz znik-
nął, pomachawszy jej przyjaźnie dłonią. Ponieważ nie zamienili ani słowa, nie
wiedziała, jak udała mu się randka.
– Pomogę Lindy robić kanapki – powiedziała Cait. – Czy coś ci przynieść?
– Nie, dziękuję. – Patrzył z uśmiechem, jak odchodzi. Nie miała pojęcia, co
go tak rozbawiło.
Pokuśtykała do kuchni i pchnęła drewniane drzwi. Zatrzymała się w progu,
zaskoczywszy Paula i Lindy w samym środku gorącej dyskusji.
– Och, przepraszam – powiedziała automatycznie.
– Nie szkodzi – odrzekł Paul. – Właśnie wychodziłem. – Przemaszerował
obok niej sztywnym krokiem i szarpnął ze złością drzwi.
– O co chodzi? – spytała Cait.
– O nic. – Lindy nie przerwała układania kanapek na tacy.
– Wyglądało na to, że się kłócicie.
Lindy wyprostowała się i zagryzła wargi. Unikała wzroku Cait, koncentru-
jąc się na swoim zajęciu, jakby od estetycznego ułożenia kanapek na tacy zależa-
ło jej życie.
– Kłóciliście się, prawda?
– Tak.
Współpraca Paula i Lindy układała się zawsze doskonale, toteż fakt, że wy-
nikła pomiędzy nimi różnica zdań, zaskoczył Cait.
– O co?
– Dziś po południu złożyłam wymówienie.
Cait była tak wstrząśnięta, że wyciągnęła kuchenne krzesło i opadła na nie
bezsilnie.
– Ale dlaczego? Na miłość boską, Lindy, nigdy nie pisnęłaś nikomu słów-
ka. Nawet mnie. Trzeba było najpierw porozmawiać ze mną. – Nic dziwnego, że
Paul był wściekły. Jeśli Lindy odejdzie, będzie to oznaczało wprowadzanie ko-
goś nowego w okresie, gdy w biurze są puchy. Cait wyjeżdża na urlop, sporo in-
nych pracowników również. Istny dom wariatów!
– Czy dostałaś propozycję nie do odrzucenia? – Cait nie widziała powodu,
dla którego przyjaciółka mogłaby być niezadowolona z pracy w Webster, Rodale
& Missen.
– Trudno to nazwać propozycją w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale coś
w tym rodzaju – powiedziała niejasno Lindy. Uśmiechnęła się do Cait i wziąw-
szy tacę, weszła z nią do salonu.
Cait zauważyła, że od kilku tygodni coś gryzie jej przyjaciółkę. Nie bardzo
wiedziała, na czym to polega. Po prostu Lindy nie była tak pełna wigoru, jak
zwykle. Cait miała zamiar spytać ją, co się dzieje, ale była tak pochłonięta wła-
snymi problemami, że nigdy nie poruszyła tego tematu.
Siedziała, rozcierając wciąż stopy, gdy do kuchni wszedł powolnym kro-
kiem Joe, gryząc kanapkę z serem.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę. – Usiadł na krześle naprzeciwko Cait.
– Czy ona wreszcie przyszła.
– Oczywiście.
– Dlaczego, do licha, nie powiedziałaś mi wcześniej? – spytała ostro. Wsta-
ła, wygładziła na biodrach sukienkę i spazmatycznie wciągnęła powietrze. – Jak
wyglądam?
– Jakby cię nogi bolały.
Posłała mu mordercze spojrzenie.
– Dziękuję bardzo. – Dokuśtykała do drzwi, uchyliła je i wyjrzała, w na-
dziei, że dostrzeże gdzieś tajemniczą kobietę. Nie zauważyła jednak żadnego no-
wego gościa.
– Jak ona wygląda? – spytała Cait i odwróciwszy się szybko, niemal wpa-
dła na Joego, który stał tuż za nią. Wydała lekki okrzyk przestrachu. Joe przy-
trzymał ją, by uchronić przed potknięciem. Wypytując go o dziewczynę Paula,
nie miała czasu zastanawiać się nad przyczynami przyspieszonego bicia serca,
w momencie gdy jego dłonie dotknęły jej nagiej skóry.
– No, jak ona wygląda? – powtórzyła ze zniecierpliwieniem.
– Nie wiem – odparł niedbale.
– Jak to? Przecież powiedziałeś mi przed chwilą, że już przyszła.
– Niestety, nie ma na czole tatuażu głoszącego, że jest ukochaną Paula.
– To skąd wiesz, że ona tu jest? – Jeśli Joe robi sobie z niej zabawę, gorzko
tego pożałuje. Jej miłość to nie temat do żartów.
– Mam wyraźne przeczucie.
– Znowu robisz ze mnie idiotkę! – Ledwie się powstrzymała, by nie wy-
mierzyć mu policzka. – Koniec z naszą przyjaźnią, Josephie Rockwell! Absolut-
ny koniec! – Kulejąc, przeszła z kuchni do salonu.
Zupełnie nie przejmując się jej uwagą, Joe podążył za nią. Wziął z tacy kil-
ka kanapek i zdawał się być całkowicie pochłonięty jedzeniem. Cait starała się
ignorować jego obecność.
Ponieważ waza z ponczem stała tuż obok, nalała sobie drugą szklaneczkę.
Napój był słodki i zimny, zakręciło jej się po nim w głowie. Mocne drinki na pu-
sty żołądek działają piorunująco, toteż Cait sięgnęła po garść mieszanych orzesz-
ków.
– Pamiętam czasy, gdy wybierałaś wszystkie orzeszki ziemne i jadłaś je
w pierwszej kolejności – powiedział stojący za nią Joe. – Następnie szły orzechy
laskowe, a potem...
– Migdały. Nie robiłam tego, odkąd skończyłam...
– Dwadzieścia lat – podpowiedział.
– Dwadzieścia pięć – sprostowała.
Joe roześmiał się serdecznie, a Cait zawtórowała mu mimo obolałych stóp
i przeświadczenia, że nie powinna była przychodzić na to przyjęcie.
Napełniwszy ponownie szklaneczkę, wypiła ją duszkiem. I tym razem napój
był chłodny i odświeżający.
– Cait – ostrzegł Joe – ile ponczu już wypiłaś?
– Za mało. – Po raz trzeci napełniła kryształową szklaneczkę. A może już
po raz czwarty? Wyprostowała się i wychyliła go do dna. Otarła usta wierzchem
dłoni i uśmiechnęła się wyzywająco.
– Czy celowo starasz się upić? ~ spytał.
– Nie. – Zaczerpnęła następną garść orzeszków. – To dla kurażu.
– Dla kurażu?
– Tak – odrzekła z westchnieniem. – Postanowiłam sobie... – Zawahała się,
roześmiała trzpiotowato, po czym okręciła w kółko. – Jest tu chyba jakaś jemio-
ła, co?
– Myślę, że tak. A czemu pytasz?
– Zamierzam pocałować Paula – oświadczyła dumnie. – Poczekam, aż bę-
dzie przechodził, schwycę go za rękę, zaciągnę pod jemiołę i złożę mu życzenia
świąteczne, całując tak, że długo tego nie zapomni.
– Co chcesz udowodnić, całując się z Paulem?
Wróciła do rzeczywistości.
– Dla ciebie też mam zadanie bojowe. Chcę, byś bacznie obserwował twa-
rze innych kobiet. Jeśli zauważysz na którejś z nich oznaki zazdrości, będziemy
znali dziewczynę Paula.
– Nie jestem pewien, czy twój plan zadziała.
– To lepsze niż zdawać się na twoje przeczucia.
Wypatrzyła jemiołę wiszącą w przejściu pomiędzy jadalnią a salonem. Sta-
nąwszy w niedbałej pozie pod ścianą, z założonymi do tyłu rękami, Cait czekała
cierpliwie na Paula.
W dziesięć, a może piętnaście minut później, trudno powiedzieć, Cait ziew-
nęła, osłaniając dłonią usta.
– Myślę, że powinniśmy już iść – zaproponował Joe, przechodząc obok
niej. – Ledwie się trzymasz na nogach.
– Jeszcze nie pocałowałam Paula – przypomniała mu.
– Zdaje się, że nieprędko skończy rozmowę, którą teraz prowadzi.
– Nie śpieszy mi się. – Dziwnie jej zaschło w gardle. Wolałaby napić się
czegoś bezalkoholowego, ale w pobliżu stała tylko waza z ponczem.
– Cait – ostrzegł ją ponownie Joe, widząc, że nalewa sobie kolejną szkla-
neczkę.
– Nie martw się. Wiem, co robię.
– Kapitan „Titanica” też wiedział.
– Nie staraj się być dowcipny, Josephie Rockwell. Nie mam nastroju do
rozmów z zabawnymi ludźmi. – Uważając, że powiedziała coś ogromnie wesołe-
go, wybuchnęła tłumionym chichotem.
– Och, nie – jęknął Joe – tego się obawiałem!
– Mianowicie czego?
– Jesteś pijana!
Spojrzała nań krzywo.
– To śmieszne. Wypiłam zaledwie cztery malutkie szklaneczki ponczu. –
By udowodnić, że dokładnie zdaje sobie sprawę z tego, co robi, podniosła do
góry trzy palce, zauważyła pomyłkę i natychmiast się poprawiła. A przynajmniej
usiłowała się poprawić, ale odliczenie czterech palców u jednej ręki było nad-
spodziewanie czasochłonne. Wreszcie ułatwiła sobie zadanie, podnosząc po dwa
palce u obu rąk.
Odetchnąwszy głęboko, oparła się o ścianę i przymknęła oczy. I to był jej
drugi błąd. Świat zawirował, podłoga zdawała się uciekać spod jej stóp. Po-
śpiesznie otworzyła oczy i spojrzała na Joego, jakby był kotwicą, ostatnią deską
ratunku. Musiał wyczytać panikę na jej twarzy, bowiem podszedł do niej blisko
i pokręcił głową.
– Tak to się kończy, moja mała. Zabieram cię stąd.
– Ale przecież nie byłam jeszcze pod jemiołą.
– Jeśli koniecznie musisz kogoś pocałować, służę swoją osobą.
Propozycja była niewątpliwie kusząca, ale Cait miała przecież pocałować
swego opornego szefa.
– Wolę z tobą zatańczyć.
– Czy słyszysz jakąś muzykę?
– Potrzebujesz do tańca muzyki? – Zabrzmiało to tak straszliwie smutno, że
dolna warga zaczęła jej drżeć. – O Boże, Joe – szepnęła, obejmując głowę ręka-
mi – chyba masz rację. Rzeczywiście za dużo wypiłam...
– Jest aż tak źle?
– Och, okropnie... Cały pokój to wznosi się, to opada. Nie ma chyba trzę-
sienia ziemi, co?
– Nie. – Ujął ją mocno pod ramię, prowadząc ku drzwiom frontowym.
– Chwileczkę – powiedziała dramatycznym tonem, podnosząc palec wska-
zujący. – Przyszłam w płaszczu.
– Wiem. Zaczekaj tu, zaraz ci go przyniosę. – Był wyraźnie zmartwiony, że
musi ją na chwilę zostawić.
Cait uśmiechnęła się uspokajająco, jakby chcąc go zapewnić, że wszystko
jest w najlepszym porządku, ale z trudem udawało jej się utrzymać równowagę.
Oparł ją o ścianę, odstąpił parę kroków, jak gdyby sprawdzając, czy nie osuwa
się na podłogę, po czym pobiegł szybko po płaszcz.
– Co się stało? – spytał po powrocie.
– A czemu uważasz, że coś się musiało stać?
– Po prostu łzy ci lecą z oczu.
– Bolą mnie nogi.
– Czemu więc włożyłaś te głupie szpilki?
– Już ci mówiłam – powiedziała płaczliwym tonem. – Nie złość się na
mnie. – Wyciągnęła do niego ramiona, spragniona jego bliskości. – Zaniesiesz
mnie do samochodu?
Joe zawahał się.
– Chcesz, żebym cię zaniósł? – powtórzył, jakby to było zadanie na miarę
Herkulesa.
– Nie mogę chodzić. – Zrzuciła pantofelki i nie było takiej siły, która by ją
zmusiła do włożenia ich z powrotem. A jak miała wyjść na dwór w samych tylko
pończochach?
– Jeśli mam cię nieść, znajdźmy lepiej inne wyjście z tego domu.
– Dobrze. – Zgodziła się bez dyskusji Wziął ją za rękę i zaprowadził do
kuchni.
– Nie sądzisz, że powinniśmy się pożegnać ze wszystkimi? – spytała. Zda-
wało jej się, że grzeczność nakazuje tak właśnie postąpić.
– Nie – odpowiedział ostro. – Masz taki nastrój, że gotowa jesteś rzucić się
Paulowi w ramiona i zażądać, by natychmiast się z tobą namiętnie kochał.
– To śmieszne. – Cait zaczerwieniła się jak piwonia.
Joe mruknął pod nosem coś, czego nie dosłyszała i zaczął wkładać jej
płaszcz. Gdy skończył ją ubierać, Cait wgramoliła się na krzesło kuchenne, wy-
ciągając do niego ramiona. Joe wytrzeszczył na nią oczy, jakby nagle zamieniła
się w wilkołaka.
– Co ty robisz? – spytał poirytowany.
– Masz mnie zamiar zanieść do samochodu, prawda?
– Zastanawiam się nad tym.
– Chcę, żebyś mnie wziął na barana. Kiedyś przewiozłeś na barana Betsy
McDonald, a mnie nigdy.
– Cait! – jęknął Joe. Przeczesał palcami włosy i podał jej rękę, by pomóc
zejść. – Złaź, zanim spadniesz. Dobry Boże, nawet święty by nie wytrzymał.
– Chcę, żebyś mnie wziął na barana – kaprysiła Cait. – Och, proszę cię, Joe.
Noga boli mnie tak bardzo.
Znów wymamrotał coś pod nosem. Nie wszystko zrozumiała, ale to, co do
niej dotarło, wystarczyło, by zjeżyć jej włosy na głowie. Z wyraźnym ociąga-
niem podszedł do krzesła i Cait, westchnąwszy z ulgą i rozkoszą, otoczyła mu
szyję ramionami i objęła nogami jego wąskie biodra.
Nie przestając utyskiwać, Joe ruszył ku tylnemu wyjściu.
Właśnie w tym momencie drzwi do kuchni otworzyły się i weszli do niej
Paul i Lindy. Lindy wydała okrzyk zdumienia, a Paul gapił się na nich w osłu-
pieniu.
– Wszystko w porządku – szybko zapewniła Cait.
– Naprawdę. Czekałam pod jemiołą, a ty...
– Opróżniła cztery szklaneczki ponczu jedną po drugiej – wtrącił Joe, za-
nim Cait zdążyła przyznać się, że czekała tam na Paula.
– Może ci pomóc? – spytał Paul.
– Nie, dziękuję – odparł Joe. – Nie ma powodu do zmartwienia.
– Ale... – Lindy wyglądała na przejętą.
– Ona nie jest ciężka – powiedział złośliwie Joe.– To moja żona.
Zadzwonił telefon, wyrywając Cait z głębokiego snu. Przenikliwy dźwięk
dosłownie rozsadzał jej głowę, znalazła po omacku słuchawkę i przyłożyła ją do
ucha.
– Halo – burknęła.
– Jak się czujesz? – spytał Joe.
– Mniej więcej tak, jak myślisz – wyszeptała z zamkniętymi oczyma, masu-
jąc delikatnie skronie. Miała uczucie, że w jej głowie zagnieździły się malutkie
ludziki, które tupią zapamiętale, chcąc zwrócić jej uwagę.
– O której odlatuje twój samolot?
– Wszystko w porządku. Mam bilet na popołudniowy rejs.
– Jest właśnie popołudnie.
– Co takiego? – otworzyła szeroko oczy.
– Czy w dalszym ciągu chcesz, bym cię zawiózł na lotnisko?
– Tak... proszę. – Odrzuciła pościel i sięgnęła po zegarek, zdumiona, że Joe
ma rację. – Jestem już spakowana. Będę gotowa, zanim przyjedziesz. Och, Bogu
dzięki, że zadzwoniłeś.
Cait nie miała czasu słuchać ludzików, rozrabiających w jej głowie. Wzięła
prysznic i ubrała się w rekordowym czasie, przełknęła filiżankę kawy i dwie
aspiryny. Wkładała właśnie płaszcz, gdy Joe zadzwonił do drzwi.
Wpuściła go do środka, nie zważając na podejrzanie szeroki uśmiech, który
gościł na jego twarzy.
– Co cię tak bawi?
– A czemu uważasz, że jestem rozbawiony?
– Joe, nie mamy czasu na gry słowne. Nie chcę się spóźnić na mój samolot.
Możesz mi powiedzieć, o co chodzi?
– O nic. – Spacerował wciąż po pokoju z idiotycznym uśmiechem. – Nie
sądzę, byś zdawała sobie sprawę z tego, że alkohol działa na ciebie w szczególny
sposób.
Cait zesztywniała.
– To znaczy? – Pamiętała większą część przyjęcia z całkowitą jasnością.
Dobrze, że Joe zabrał ją w porę do domu.
– Rozwiązuje ci język.
– Tak? – Wzięła dwie plastykowe torby wypełnione po brzegi prezentami
w kolorowych opakowaniach, pozostawiając Joemu tylko walizkę. – Czy powie-
działam coś interesującego?
– Owszem, owszem.
– Joe – jęknęła, spoglądając na zegarek. Jeśli się nie pośpieszą, samolot od-
leci bez niej. – Zapomnij o tym, co powiedziałam – jestem pewna, że wcale nie
to miałam na myśli. Jeśli cię obraziłam – bardzo przepraszam. Jeśli zdradziłam
jakieś sekrety rodzinne – bądź uprzejmy o nich nie pamiętać.
Podszedł do niej i podniósł palcem jej brodę.
– Owszem, to była tajemnica.
– Jesteś pewien, że mówiłam prawdę?
– Raczej tak.
– Powiedz wreszcie, co zrobiłam. Wyznałam ci miłość aż po grób? Bo jeśli
tak...
– Nie, nic w tym rodzaju.
– Jak długo jeszcze zamierzasz torturować mnie w ten sposób?
– Ani chwili dłużej. – Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. – A więc
Martin jest pastorem? Śmieszne, że nigdy dotąd o tym nie wspomniałaś.
– Ach... – Cait odstawiła torby i opadła na kanapę. A więc dowiedział się!
Co gorsze, sama mu o tym powiedziała.
– To może mieć bardzo interesujące implikacje, moja droga. Czy choć na
chwilę przestałaś o nich myśleć?
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Właśnie dlatego nie mówiłam ci nic o Martinie – powiedziała Cait do Jo-
ego, który ładował walizkę na tylne siedzenie samochodu. Spojrzała na zegarek
i wydała lekki okrzyk przestrachu. Mieli zaledwie półtorej godziny do odlotu.
Cait nigdy się nie spóźniała. A przynajmniej nie z własnej winy.
– Wygląda na to – mówił Joe z kamienną twarzą – że nasze małżeństwo
może mieć pewne podstawy prawne.
Powiedział to specjalnie, by ją wytrącić z równowagi i, niestety, mu się to
udało.
– Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś równie idiotycznego.
– Przemyśl to, Cait – zaproponował, puszczając mimo uszu jej słowa. – Na
wiosnę będziemy obchodzili rocznicę. Ile to lat nam stuknie? Osiemnaście?
Boże, jak ten czas leci.
– Posłuchaj, Joe, nie uważam tego za dowcip najwyższego lotu. – Znów
spojrzała na zegarek. Czemu musiała zaspać? Nigdy więcej nie weźmie do ust
ponczu. Zastanawiała się przez moment, co też jeszcze mogła nagadać Joemu,
pomyślała jednak, że lepiej nie wiedzieć.
– Słyszałem przez radio o karambolu na autostradzie, musimy więc poje-
chać bocznymi drogami.
– Tylko pośpiesz się, błagam! – ponagliła go Cait niespokojnie.
– Zrobię, co w mojej mocy – powiedział Joe – ale nerwy nic tu nie pomogą.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie. Nic nie była w stanie na to poradzić. To
nie on planował tę podróż od miesięcy. Jeśli nie zdąży na samolot, jej bratanko-
wie i bratanice nie dostaną gwiazdkowych prezentów od cioci Cait. Po prostu
musi zdążyć na lotnisko!
Najwyraźniej mnóstwo osób słyszało o wypadku na autostradzie, boczne
drogi były bowiem potwornie zatłoczone. Cait wpadała w coraz większą panikę.
Nie wolno jej się spóźnić na ten lot. Zdawało jej się, że prędzej dotarłaby na lot-
nisko, gdyby wyskoczyła z samochodu i pobiegła na przełaj.
Joe zatrzymał się na kolejnych czerwonych światłach, ale gdy zapaliły się
zielone, wciąż nie mógł ruszyć – ciężarówka dostawcza zatarasowała im drogę.
Cait, pieniąc się z wściekłości, odkręciła szybę i wystawiwszy głowę na ze-
wnątrz, wrzasnęła ile sił w płucach:
– Zjeżdżaj stąd ze swoją landarą!
Łomot w głowie wciąż się nie zmniejszał, modliła się, by aspiryna wreszcie
zaczęła działać.
– Iście świąteczny nastrój – mruknął Joe pod nosem.
– Nic na to nie poradzę. Muszę złapać ten samolot.
– Już niedługo się w nim znajdziesz.
– W tym tempie nie dotrzemy na lotnisko Sea-Tac przed Wielkanocą.
– Zrelaksuj się trochę – zaproponował łagodnie. Włączył radio i samochód
wypełniły dźwięki kolęd. Zwykle muzyka działała na Cait uspokajająco, dziś
jednak dokuczały jej równocześnie kac, depresja oraz ostry lęk. Ze zdenerwowa-
nia zaczęła ogryzać paznokcie.
Nagle wyprostowała się jak świeca.
– Psiakość! Zapomniałam dać ci prezent gwiazdkowy! Zostawiłam go
w domu.
– Nie przejmuj się.
– To nie żaden kawał. – Rzeczywiście, była zadowolona z książki, którą
udało jej się zdobyć dla niego – było to wielkie albumowe wydanie historii base-
balla.
Czekała, by Joe napomknął o prezencie dla niej. Na pewno coś jej kupił.
Przynajmniej miała taką gorącą nadzieję, w przeciwnym razie czułaby się jak
idiotka. Choć trzeba przyznać, że przyzwyczaiła się do tego uczucia przez ostat-
nich kilka tygodni.
– Myślę, że uda nam się wydostać na autostradę – oznajmił Joe, skręcając
ostro w lewo. Wjechali na wiadukt i z tego dogodnego punktu obserwacyjnego
mogli zorientować się, że autostrada jest odblokowana i ruch przebiega bez za-
kłóceń.
Niedługo potem Joe zatrzymał się przed terminalem jej linii lotniczych i od-
dał walizkę bagażowemu, tymczasem Cait szperała w torebce w poszukiwaniu
biletu.
– Czas się pożegnać – powiedział z czułym uśmiechem, który przyśpieszył
bicie jej serca.
– Wracam za niespełna dwa tygodnie – przypomniała mu, starając się mó-
wić lekkim, niedbałym tonem.
– Zadzwonisz po przylocie?
Skinęła głową. Mimo wcześniejszego panicznego pośpiechu, teraz nie mo-
gła się zdecydować na rozstanie z Joem. Powinna biec do swojego stanowiska
odpraw, zwlekała jednak, z sercem przepełnionym uczuciami, których nie potra-
fiła zdefiniować.
– Życzę ci bezpiecznej podróży – powiedział cicho.
– Dziękuję ci bardzo... za wszystko.
– Bardzo proszę. – Spoważniał, w jego oczach brakowało zwykłej wesoło-
ści. Cait nie była pewna, kto zrobił pierwszy krok. Wiedziała tylko, że Joe tuli ją
w ramionach, głaszcząc kciukiem jej gładki policzek.
Powoli nachylił się i pocałował ją. Gdy ich usta się spotkały, Cait zamknęła
oczy.
Pocałunek Joego był tak czuły, że serce nieomal przestało jej bić. Panujący
dookoła hałas i zamęt zdawały się gdzieś odpływać. Cait czuła, że się roztapia.
Jęknęła i przywarła do niego mocniej, nie chcąc opuścić bezpiecznego azy-
lu jego ramion. Joe zadrżał i objął ją ciasno, jakby chcąc zatrzymać na zawsze.
– Wesołych świąt, kochanie – szepnął, wypuszczając ją niechętnie z objęć.
– Wesołych świąt – zawtórowała, nie ruszając się z miejsca.
– Pośpiesz się lepiej, Cait – popchnął ją leciutko.
– Och, dobrze. – Na chwilę zapomniała, po co przyjechała na lotnisko. Cof-
nąwszy się o parę kroków, sięgnęła po torby z prezentami. – Zadzwonię, gdy
będę już na miejscu.
– Koniecznie. Będę czekał na wiadomość od ciebie.
Wsadził ręce do kieszeni, a Cait odniosła nieodparte wrażenie, że zrobił to
celowo, by się powstrzymać od pochwycenia jej znów w ramiona. Myśl była ro-
mantyczna, a pewność płynęła z głębi serca.
Jej serce... Jej serce było pełne uczuć do Joego, bardziej, niż sobie zdawała
z tego sprawę. Zdominował jej życie przez ostatnich kilka tygodni – zapraszając
ją na kolację, przekupując pizzą, wybierając się z nią po zakupy czy na przyjęcie
do Paula. Stał się jej całym światem. Joe, nie Paul, a właśnie Joe.
Wywołano jej lot. Cait odwróciła się i szybko pobiegła do sali odlotów.
Do odprawienia pozostała zaledwie niewielka grupka pasażerów. Niektórzy
z nich żegnali się jeszcze z najbliższymi.
Cait podeszła ze swoim biletem. Przed nią był tylko młody żołnierz w ma-
rynarskim mundurze.
– Nie rozumie mnie pani – tłumaczył stewardesie. – Zarezerwowałem bilet
przeszło miesiąc temu. Muszę polecieć tym samolotem!
– Jest mi naprawdę ogromnie przykro – przepraszała młoda kobieta ze
współczuciem. – Takie rzeczy czasem się zdarzają, zwłaszcza w okolicach świąt,
ale jest pan na liście oczekujących. Chciałabym coś dla pana zrobić, ale nie
mamy ani jednego wolnego miejsca.
– Ale ja nie widziałem mojej rodziny od przeszło roku. Wujek Harvey
przyjeżdża specjalnie z Duluth. Też służył w marynarce. Moja mama przygoto-
wuje wypieki od trzech tygodni. Nie rozumie pani? Nie mogę ich teraz zawieść!
Cait obserwowała, jak stewardesa jeszcze raz sprawdza coś w komputerze.
– Gdybym mogła wyczarować miejsce dla pana, z pewnością bym to zrobi-
ła. Naprawdę nie mam ani jednego.
– W porządku – powiedział, wypuszczając ze świstem powietrze. – Na kie-
dy najwcześniej ma pani wolne miejsce w jakimkolwiek samolocie lądującym
w porcie lotniczym w obrębie stu mil od Minneapolis? Przejdę resztę drogi pie-
chotą, jeśli będzie trzeba.
Stewardesa ponownie sprawdziła dane w swoim komputerze.
– Na dwudziestego szóstego wieczorem.
– Dwudziestego szóstego! – wykrzyknął młody mężczyzna. – Ale przecież
to już po świętach, poza tym stracę wówczas większą część urlopu. Będę
w domu niecały tydzień.
– Poproszę o pani bilet – powiedziała stewardesa do Cait.
Miała prawie tak samo nieszczęśliwą minę jak marynarz, nie mogła jednak
w żaden sposób mu pomóc.
Cait podała jej swój bilet. Żołnierz popatrzył na niego tęsknym wzrokiem,
po czym odsunął się, zrezygnowany, od kontuaru i usiadł na giętym plastyko-
wym krześle.
Cait zawahała się, przypomniawszy sobie, jak wychyliła głowę przez okno
samochodu, krzycząc ze zniecierpliwieniem na kierowcę ciężarówki, który zata-
mował ruch. Prześladowało ją wspomnienie wcześniejszej rozmowy z Joem,
gdy to dowodziła mu, że święta Bożego Narodzenia wyzwalają w ludziach ich
najlepsze instynkty. Joe sprzeczał się z nią, że czasem bywa wręcz odwrotnie.
– Wszystko w porządku, proszę się udać do wyjścia.
Cait pochwyciła bilet w obie dłonie, pchnięta impulsem, by działać szybko.
Wahała się jeszcze.
– Przepraszam – powiedziała, oddychając głęboko i podejmując decyzję.
Podeszła do żołnierza. Z bliska wyglądał jak duże dziecko. Liczył zapewne
osiemnaście, najwyżej dziewiętnaście lat. Prawdopodobnie podjął służbę woj-
skową od razu po ukończeniu szkoły. Włosy miał ostrzyżone krótko przy skórze,
a buty tak błyszczące, że można się było w nich przejrzeć.
– Słyszałam, że potrzebny jest panu bilet na ten samolot?
– Mam bilet, proszę pani. Ale jestem na liście oczekujących.
– Proszę – powiedziała, podając mu bilet – niech pan weźmie mój.
Jego rozjaśniona radością twarz była dla Cait rekompensatą za jej poświęce-
nie, za spędzenie świąt z dala od Martina i dzieciaków. Od matki...
– Mam również rodzinę w Minneapolis, ale odwiedziłam ich w lecie.
– Nie mogę tego zrobić, proszę pani.
– Niech mi pan nie psuje przyjemności.
Ogłoszono zamknięcie odprawy pasażerów. Marynarz wciąż stał z oczyma
rozszerzonymi niedowierzaniem.
– Proszę się pośpieszyć – ponagliła go Cait, czując dławienie w gardle. – I
wziąć to. – Wręczyła mu dwie torby pełne prezentów. – Na lotnisku będzie ktoś
na mnie czekał. Wysoki pastor w koloratce. Proszę mu to dać. Zadzwonię, żeby
wiedział, że ma pana szukać.
– Ale proszę pani...
– Spóźni się pan. No, już...
– Dziękuję bardzo... Nie mogę w to uwierzyć. – Wyjął z kieszeni swój bilet
i podał jej. – Proszę. Dostanie pani przynajmniej zwrot pieniędzy.
Cait skinęła z uśmiechem głową. Marynarz uściskał ją, przewiesił przez ra-
mię swój worek, schwycił obie torby z prezentami i pobiegł ku wyjściu.
Cait odczekała parę minut, po czym otarła spływające z oczu łzy. Nie była
pewna, czemu płacze. Przecież nigdy w życiu nie czuła się lepiej.
Obudziła się koło szóstej. Mieszkanie było ciche i ciemne. Wzdychając, się-
gnęła po aparat telefoniczny, postawiła go na łóżku i wybrała numer Joego.
Podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale, jakby czekał na jej telefon.
– Jak tam lot? – spytał natychmiast.
– Nie mam pojęcia. Nie było mnie na pokładzie samolotu.
– Spóźniłaś się na samolot! – wykrzyknął z niedowierzaniem. – Miałaś
przecież jeszcze mnóstwo czasu.
– Wiem. To długa historia, ale w dużym uproszczeniu oddałam bilet ko-
muś, komu był potrzebny bardziej niż mnie. – Uśmiechnęła się z rozrzewnie-
niem na wspomnienie rozradowanej twarzy młodego marynarza. – Opowiem ci
później.
– Gdzie jesteś w tej chwili?
– W domu.
– Będę za piętnaście minut.
Przyjechał po dwunastu. Cait wyjaśniła mu co się stało najlepiej, jak umia-
ła.
– Linie lotnicze odeślą mój bagaż z powrotem do Seattle najbliższym moż-
liwym lotem, nie ma się więc czym przejmować – powiedziała. – Rozmawiałam
z Martinem, który natychmiast mnie pocieszył, że pan Bóg wynagrodzi moją
wspaniałomyślność.
– Czy masz wobec tego zamiar polecieć późniejszym rejsem? – spytał Joe.
Nalał sobie filiżankę kawy i usiadł na krześle naprzeciwko Cait.
– Wszystkie miejsca są zarezerwowane – odpowiedziała. Odchyliła się na
oparcie krzesła i przesłoniła dłonią usta, by ukryć ziewnięcie. Nie mogła pojąć,
czemu jest tak zmęczona. Przespała przecież niemal całe popołudnie. – Poza tym
mamy w biurze kłopoty kadrowe. Lindy złożyła wymówienie, przychodzi prak-
tykant, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę. Przydam się.
– Rezygnujesz z urlopu, żeby zrobić wrażenie na Paulu – skrzywił się Joe.
Słowa wyjaśnień cisnęły jej się na usta. Zdawała sobie sprawę, że Joe nie
chciał jej obrazić, po prostu stwierdził fakt. Nie mógł przecież wiedzieć, że Cait
przez cały dzień ani razu nie pomyślała o Paulu. Jej rezygnacja z lotu nie miała
z nim nic wspólnego.
Jeśli już o kimś myślała, to właśnie o Joem. W głębi duszy musiała przy-
znać, że jej postępek nie był taki czysto bezinteresowny. Prawda była taka, że
nie chciała się z nim rozstać. Tak jakby naprawdę do niego należała...
To uczucie towarzyszyło jej od chwili gdy się pożegnali na lotnisku. Nie
opuściło jej też, gdy wracała taksówką do domu. Joe był ostatnią osobą, o której
pomyślała przed zaśnięciem, z myślą o nim się obudziła.
To doprawdy zdumiewające!
– Co będziesz robiła w czasie świąt? – spytał wciąż nachmurzony Joe spo-
nad swojej filiżanki.
Jak na kogoś, kto zdawał się być ogromnie zmartwiony z powodu jej wyjaz-
du na drugi koniec Stanów, nie wyglądał teraz na specjalnie uszczęśliwionego jej
towarzystwem.
– Ja... nie zdecydowałam się jeszcze. Spędzę chyba spokojny dzień w sa-
motności. – Pomyślała, że pośpi dłużej, zrobi sobie pachnącą kąpiel... Potem po-
maluje paznokcie u nóg i usadowi się wygodnie, by poczytać dobrą książkę.
– Z całą pewnością nie będzie to spokojny dzień – rzucił Joe.
– Jak to?
– Ponieważ spędzisz go ze mną i moją rodziną.
– Joe po raz pierwszy zaprosił do nas dziewczynę na święta – powiedziała
Virginia Rockwell, stawiając tacę pełną świeżo upieczonych cynamonowych
rożków pośrodku ogromnego kuchennego stołu. Wytarła ręce o fartuch obwiąza-
ny wokół pełnej talii.
Cait czuła się w obowiązku wyjaśnić sytuację. Była skrępowana, przyjeż-
dżając tu z Joem bez zapowiedzi.
– Joe i ja jesteśmy po prostu przyjaciółmi.
Pani Rockwell pokręciła głową, aż zatrzęsły się jej srebrne loki.
– Widziałam oczy mojego syna, gdy wchodził z tobą do domu. – Uśmiech-
nęła się chytrze. – Pamiętam cię z dawnych lat w wykrochmalonych sukienkach
i różowych kokardach. Byłaś ładną dziewuszką, a teraz jesteś jeszcze ładniejsza.
– Rzeczywiście lubiłam wykrochmalone sukienki – potwierdziła Cait.
Matka Joego znów się roześmiała.
– Pamiętam, jaką wywołałaś sensację, opowiadając, że Joe cię pocałował. –
Oczy błyszczały jej figlarnie. – Jego ojciec i ja mieliśmy niezłą zabawę. Jeszcze
teraz pamiętam wściekłość Joego, gdy się dowiedział, że tajemnica wyszła na
jaw.
– Powiedziałam tylko jednej osobie – zaprotestowała Cait. – To Betsy
McDonald rozpaplała wszystkim, a wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy.
– Tak się cieszę, że cię znów widzę, Caitlin. Gdy będziemy miały chwilę
czasu, usiądziemy, sobie i opowiesz mi o swojej mamie. Tak dawno się nie wi-
działyśmy.
Cait postawiła na stole talerz z jajecznicą. Brakowało jej rodziny, ale prze-
bywanie z matką Joego było dla niej wyraźną rekompensatą.
Zerknęła do pokoju, gdzie Joe siedział ze swym bratem i jego żoną. Nie
wiedziała zupełnie, co począć z nowo odkrytym uczuciem. Powiedziała pani
Rockwell prawdę, Joe jest jej przyjacielem. Najlepszym wśród przyjaciół, jakich
dotąd miała. Była wdzięczna za wszystko, co dla niej uczynił, odkąd spotkali się
po latach kilka tygodni temu. Ale ich przyjaźń przeradzała się w znacznie silniej-
sze uczucie. Gdyby tylko nie odbiło jej tak na punkcie Paula. Gdyby nie czuła
się tak głupio!
Joe zaczął śmiać się z czegoś, co powiedział jeden z jego bratanków i Cait
nie mogła powstrzymać uśmiechu. Uwielbiała ten dźwięk – pełen życia, wigoru,
siły – tak jak sam Joe.
Podczas śniadania Joe siedział obok Cait i brał ją co chwila za rękę. Czuła
się dobrze wśród jego rodziny. Rozmowa była przyjemna i odprężająca, ale dzie-
ci myślały tylko o tym, by otworzyć prezenty. Zastawa została sprzątnięta ze sto-
łu i pozmywana w rekordowym tempie.
Cait usiadła obok Joego z filiżanką kawy, a najstarszy wnuczek rozdawał
wszystkim prezenty. Przy dźwiękach kolęd dzieci niecierpliwie rozrywały pa-
pier. Najmłodszą dwuletnią dziewuszkę bardziej interesowało kolorowe pudełko
niż jego zawartość.
Joe, wziąwszy do ręki prostokątną paczkę od Cait, potrząsnął nią entuzja-
stycznie. Ostrożnie rozplatał sznurek i powoli odwinął prezent. Cait patrzyła na
niego wyczekująco.
– Książka o baseballu?
Cait skinęła głową z uśmiechem.
– O ile sobie przypominam, zbierałeś nalepki z graczami baseballa.
– Skończyłem z tym, gdy przehandlowałem najlepsze dwie, jakie miałem.
– Jestem pewna, że cel był zbożny.
– Oczywiście.
Oczy ich się spotkały i zatonęły w sobie. Trwali tak, póki nie zorientowali
się, że cała rodzina im się przygląda. Joe odchrząknął.
– To wspaniały prezent, Cait. Dziękuję ci bardzo.
Pochylił się i pocałował ją, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słoń-
cem. Cait żałowała, że muszą poprzestać na jednym pocałunku.
– Na pewno masz coś dla Cait – ponagliła Virginia Rockwell swego syna.
– Jasne, że tak – powiedział, wyjmując z kieszeni koszuli niewielką pa-
czuszkę. – No, otwórz to.
Cait drżały ręce, gdy rozpakowywała prezent. Zsunęła wstążeczkę i rozwi-
nęła złoty papier. W środku znajdowało się białe pudełeczko z nazwą drogiego
sklepu jubilerskiego, a w nim jeszcze jedno – małe, z czarnego aksamitu. Otwo-
rzyła je bardzo powoli i aż jęknęła z zachwytu na widok prześlicznej broszki
z kameą.
– Och, Joe – szepnęła. Od lat marzyła o kamei i zastanawiała się, jakim cu-
dem mógł się o tym dowiedzieć.
– Czy pocałujesz wujka Joego? – spytał bratanek. – Bo jeśli masz taki za-
miar, to zamknę oczy.
– Jasne, że mnie pocałuje – odpowiedział za nią Joe. – Ale zrobi to później,
kiedy już nie będzie pod obserwacją tylu ciekawskich oczu.
Dzień minął szybko. Gdy rozpakowano do końca prezenty – a trzeba nad-
mienić, że dzięki pomocy Cait przy zakupach wszyscy po kolei wydawali okrzy-
ki pełne zdumionego zachwytu na widok podarunków od Joego – cała rodzina
zebrała się wokół fortepianu. Przy akompaniamencie pani Rockwell wszyscy
śpiewali kolędy, głośno i radośnie.
Joe odwiózł Cait do domu dopiero późnym wieczorem. Pani Rockwell
uparła się, by dziewczyna zabrała do domu ogromny talerz najrozmaitszych sło-
dyczy – Cait śmiała się, że wystarczyłoby tego na całą wieczność. W tej chwili
czuła się senna i rozleniwiona. Rozparła się wygodnie na siedzeniu, przymykając
oczy.
– Jesteśmy na miejscu – szepnął Joe, przysuwając usta do jej ucha.
Cait niechętnie otworzyła oczy i westchnęła.
– To był taki wspaniały dzień. Dziękuję ci, Joe. – Nie mogła powstrzymać
ziewnięcia. Ujęła klamkę, myśląc tylko o tym, by jak najprędzej znaleźć się
w łóżku.
– A więc to tak? – W jego głosie brzmiało rozczarowanie.
– O co ci chodzi?
– Przypomniałem sobie pewną obietnicę, którą złożyłaś dzisiaj rano.
– Kiedy? – zmarszczyła brwi zdziwiona.
– Podczas odpakowywania prezentów.
– Och – powiedziała, prostując się – wtedy gdy zobaczyłam kameę?
– Właśnie – potwierdził Joe z przesadnym naciskiem. – Teraz już pamię-
tasz?
– Oczywiście. – Pocałunek. Zamierzał go wyegzekwować. Musnęła szybko
wargami jego wargi i uśmiechnęła się. – Proszę.
– Jeśli to wszystko, na co cię stać, powinnaś była pocałować mnie przy
Charliem.
– Kwestionujesz moje umiejętności?
– Pies Charliego robi to lepiej od ciebie.
Cait poczuła się co najmniej lekko obrażona.
– Czy to wyzwanie, Josephie Rockwell?
– Pewnie – odrzekł z łobuzerskim uśmiechem. – Masz cholerną rację.
– W porządku, masz, co chciałeś. – Odstawiła na bok talerz ze słodyczami,
przesunęła się na szerokim siedzeniu i otoczyła ramionami szyję Joego, zanurza-
jąc palce w jego gęstych włosach.
– To mi się już bardziej podoba – wymruczał Joe z zadowoleniem.
Ich oczy spotkały się, uciekła z nich nagle figlarność i wesołość. Joe wcią-
gnął powoli powietrze i zaczął muskać wargami jej policzek. Objął ją mocno
w talii i przyciągnął do siebie. Jego wargi znaczyły wilgotny ślad na jej szyi.
Było jej tak dobrze, że zamknęła oczy i poddała się nie znanemu dotąd uczuciu
kompletnej nieważkości...
– Och, Cait... – oderwał się od niej, oddychając z trudem. Instynktownie
wiedziała, że chciał coś jeszcze powiedzieć, zrezygnował jednak i ukrył twarz
w jej włosach, próbując zapanować nad oddechem.
– No i jak wypadłam? – spytała szeptem, gdy już była w stanie coś wy-
krztusić.
– Po prostu świetnie.
– Czy jesteś zatem gotów odwołać swoje słowa?
– Nie wiem. – Zawahał się. – Przekonaj mnie jeszcze raz.
Spełniła jego prośbę. Przylgnęła wilgotnymi wargami do jego ust, serce wa-
liło jej jak młotem.
Joe skinął głową, jakby nie ufając własnym strunom głosowym.
– Doskonale.
– To był wspaniały dzień – szepnęła. – Nie wiem, jak ci dziękować za to,
że mnie ze sobą zabrałeś.
Joe pokręcił głową. Chciał jej powiedzieć jeszcze wiele rzeczy, ale nie był
w stanie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Pogrążona w głębokim zamyśleniu Cait wpatrywała się od kilku minut
w ekran komputera, jednak widoczne na nim dane nie docierały do jej świado-
mości. Z piersi wyrwało jej się przeciągłe westchnienie.
Paul był bardzo zadowolony, że zjawiła się tego ranka w pracy. Tydzień po-
między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem zapowiadał się koszmarnie. Lin-
dy, wyraźnie zdziwiona, szybko wycofała się do swego pokoju, przywitawszy
się zdawkowo. Zachowanie przyjaciółki wprawiało Cait w zakłopotanie nie była
jednak w stanie skoncentrować się teraz ani na problemach Lindy, ani na własnej
pracy.
Popadła w taką zadumę, że ledwie usłyszała pukanie do drzwi. Z miną wi-
nowajcy podniosła wzrok na Paula, który stał w progu z rękami w kieszeniach.
Miał bardzo zmęczone oczy.
– Paul! – Cait czekała, aż serce zacznie jej bić dwa razy szybciej, jak zwy-
kle, gdy szef znajdował się w pobliżu. Nic takiego się nie stało. Sprawiło jej to
ulgę, ale nie było już niespodzianką.
– Cześć, Cait! – uśmiechnął się z przymusem, twarz miał ściągniętą. Czuł
się chyba nieswojo i ze wszelkich sił chciał to ukryć. – Masz chwilę czasu?
– Oczywiście. Wejdź, proszę. – Wstała i podsunęła mu krzesło. – Czym
mogę ci służyć?
– Och, drobiazg. Po prostu chciałem ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę,
że przyszłaś dziś do pracy. Przykro mi, że zrezygnowałaś z urlopu, ale twoja
obecność bardzo się tu dziś przyda. Zwłaszcza że Lindy odchodzi. – Zacisnął
wargi.
Nikt poza Joem i Martinem nie znał prawdziwego powodu rezygnacji Cait
z wyjazdu do Minnesoty. Nie sugerowała też Paulowi, że zmieniła plany po to,
by mu pomóc w trudnej sytuacji. Widocznie sam wyciągnął wnioski.
– A więc Lindy nie zmieniła zdania?
– Nic do niej nie trafia – nachmurzył się Paul. – Ta kobieta jest uparta jak...
jak... – Paul wzruszył ramionami, nie znajdując odpowiedniego słowa.
– Modernizacja jest już prawie zakończona. – Cait zmieniła temat rozmo-
wy, nie chcąc mówić nic złego o swej przyjaciółce. Wstała i zaczęła spacerować
w roztargnieniu po pokoju, zatrzymując się, by poprawić girlandę zawieszoną
nad drzwiami przez Lindy. Bo winna się cieszyć, że Paul przyszedł do niej,
a było jej to dziwnie obojętne.
– Tak, jestem bardzo zadowolony – powiedział Paul. – Joe Rockwell odwa-
lił kawał świetnej roboty. Ma doskonałą opinię i myślę, że nie minie kilka lat,
a stanie się jednym z największych przedsiębiorców budowlanych.
Cait kiwała od niechcenia głową, mając nadzieję, że udało jej się ukryć
dreszcz podniecenia, który ją przebiegł na samą wzmiankę o Joem. I bez Paula
wiedziała, że Joe ma przed sobą świetlaną przyszłość. W czasie świąt pani Roc-
kwell napomknęła o sukcesach syna. Joe zawarł ostatnio kontrakt na duży pro-
jekt rządowy i była z niego bardzo dumna.
– No cóż – powiedział Paul, wciągając głęboko powietrze – nie będę ci za-
bierał czasu. – Wstał, wciąż nachmurzony i skierował się ku drzwiom. Po chwili,
odwrócił się znów do niej. – Pewnie jesteś zajęta dziś wieczorem? Chciałem cię
zaprosić na kolację.
– Kolację – powtórzyła Cait, jak gdyby usłyszała to słowo po raz pierwszy
w życiu.
Paul zapraszał ją na kolację? Po tylu miesiącach? Teraz, gdy najmniej tego
oczekiwała? Kiedy nie miało to już znaczenia? Tak wiele razy modliła się z głębi
serca o odrobinę zainteresowania z jego strony, a on w końcu umawia się z nią
na randkę. Teraz?
– Oczywiście, jeśli jesteś wolna.
– Hm... tak, z pewnością... bardzo mi miło.
– Świetnie. O której po ciebie przyjechać? Czy
– O wpół do szóstej to nie za wcześnie?
– Nie, będę gotowa.
– Wobec tego do zobaczenia.
– Do zobaczenia, Paul. – Cait czuła się dziwnie odrętwiała.
Jej marzenia zaczęły się w końcu spełniać... Za późno. Paul, w którym się
kochała tyle czasu, zaprosił ją na kolację. Powinna skakać z radości albo przy-
najmniej odczuwać coś poza tępym ściskaniem w dołku. Skoro było to tak wy-
czekiwane, ważne i podniecające wydarzenie, czemu nie sprawiło jej spodziewa-
nej radości?
Pozbierawszy nieco myśli, Cait zdecydowała się pójść do Lindy. Zastała
przyjaciółkę rozmawiającą przez telefon. Lindy spojrzała na nią, uśmiechnęła się
zdawkowo i natychmiast odwróciła wzrok, jak gdyby rozmowa wymagała od
niej pełnego zaangażowania.
Cait odczekała kilka minut, wreszcie postanowiła wrócić, gdy Lindy nie bę-
dzie już tak bardzo zajęta. Musiała porozmawiać z przyjaciółką, potrzebowała jej
rady. Lindy zawsze podtrzymywała Cait na duchu. Tak, rozmowa jest absolutnie
konieczna. Spróbuje przekonać Lindy, by również jej się zwierzyła. Cait bardzo
ceniła sobie jej przyjaźń. Wprawdzie było jej przykro, że osoba, którą uważała
na najlepszą przyjaciółkę, złożyła wymówienie nic jej o tym nie wspominając,
ale widocznie miała swoje powody.
I może również potrzebowała duchowego wsparcia.
Słysząc, że dzwoni telefon w jej pokoju, szybko tam pobiegła. Była zajęta
przez resztę dnia. Pozostało już niewiele minut do zamknięcia nowojorskiej gieł-
dy, gdy zjawił się Joe.
– Hej – powitała go Cait z radosnym, zapraszającym uśmiechem. Ich oczy
się spotkały i Joe również się uśmiechnął. Ze szczęścia serce omal jej z piersi nie
wyskoczyło.
– Cześć, mała. – Wszedł do pokoju i opadł na to samo krzesło, które nie-
dawno zajmował Paul. Wyciągnął przed siebie długie nogi i splótł ręce na brzu-
chu. – Jak się dziś miewa świat finansów?
– Mniej więcej tak samo dobrze jak zwykle.
Jego uśmiech był ogromnie zaraźliwy. Jak zawsze zresztą – tyle że począt-
kowo Cait nie chciała mu się poddać. Ale to dawno już minęło i dziś odpowie-
działa mu ochoczo serdecznym uśmiechem.
– Skończyłaś na dzisiaj?
– Prawie. – Musiała jeszcze uprzątnąć parę rzeczy z biurka, ale to nic pilne-
go. – Czemu pytasz?
– Czemu? – zmarszczył brwi udając zdziwienie. – Co powiesz na wspólną
kolację? – Poderwał się z krzesła i zaczął tańczyć walca wokół jej pokoju, uda-
jąc, że gra na skrzypcach. – Tylko ty i ja. Księżyc, wino i muzyka – mrugnął do
niej znacząco. – Pracujesz zbyt intensywnie. Chciałbym, żebyś bardziej cieszyła
się życiem. Obojgu nam się to przyda.
Joe nie musiał jej namawiać na wspólną eskapadę. Jej serce uderzało rado-
śnie na samą myśl o tym. Czuła się z nim świetnie, śmiała się, bawiła, chciała
wziąć w ramiona cały świat. Oczywiście, potrafił też doprowadzić ją do szału,
ale odrobina szaleństwa dobrze wpływa na szare komórki.
– Tylko obiecaj mi, że nie włożysz szpilek – pogroził jej palcem. – Od
przyjęcia świątecznego u Paula cierpię na dokuczliwe bóle krzyża.
Imię Paula zabrzmiało nagłym dysonansem w ich rozmowie.
– Paul – powtórzyła, odchylając się bezsilnie na oparcie krzesła. – O Boże!
– Wiem, że uważasz go za Boga – dogryzł jej. – Co tym razem zrobił twój
dzielny szef?
– Zaprosił mnie na kolację – przyznała się Cait z niezbyt zachwyconą miną.
– Wpadł ni stąd, ni zowąd rano do mojego pokoju i umówił się ze mną, jakby to
stanowiło chleb powszedni. Byłam tak oszołomiona, że nie mogłam zebrać my-
śli.
– I co mu powiedziałaś? – Joe zdawał się traktować tę całą sprawę jako nie-
zły dowcip. – Zaczekaj – podniósł rękę – niech sam się domyśle. Podskoczyłaś
z radości.
– Niezupełnie – odparła, nieco urażona jego zachowaniem.
Mógłby przynajmniej okazać, że go to obchodzi. Spędziła z nim Boże Na-
rodzenie, według słów jego matki była pierwszą kobietą, którą zaprosił na święta
do domu, ale mimo rozpowiadania wszem i wobec, że są małżeństwem, wyraź-
nie nie miał nic przeciwko jej randce z innym mężczyzną.
– Założę się, że doznałaś szoku. – Uśmiech drżał w kącikach jego warg, jak
gdyby wyobrażał sobie jej reakcję na propozycję Paula i ogromnie go to bawiło.
– Nie doznałam żadnego szoku – broniła się z gniewem. – Po prostu mnie
zaskoczył.
– Baw się dobrze – powiedział, idąc w stronę drzwi. – Zobaczymy się póź-
niej. – I wyszedł.
Cait wprost nie mogła w to uwierzyć. Zaczęła przechadzać się z wściekło-
ścią po pokoju, zaciskając i rozwierając pięści. Minęła dobra chwila, zanim przy-
szła do siebie i pobiegła za nim.
Joe rozmawiał ze swoim brygadzistą, tym samym krępym mężczyzną, który
kiedyś był świadkiem ich przepychanki przy windzie.
– Przepraszam – powiedziała przerywając im rozmowę – ale chciałabym
zamienić z tobą parę słów, gdy będziesz wolny. – Stała, zaciskając wciąż pięści,
jak gdyby szykowała się do walki.
Joe rzucił okiem na zegarek.
– To może trochę potrwać.
– Wobec tego, czy mogłabym ci zabrać teraz chwilę czasu?
Brygadzista cofnął się o krok.
– Chciałaś coś ode mnie? – spytał Joe, gdy zostali sami.
Pytanie! Jasne, że chciała.
– Czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
– Na jaki temat?
– Mojej kolacji z Paulem. Spodziewałam się, że będziesz... sama nie
wiem... zdenerwowany czy coś w tym rodzaju.
– Czym miałbym się denerwować? Uważasz, że będzie czegoś próbował?
Szczerze w to wątpię, ale jeśli masz jakieś obawy, weź mnie ze sobą. Będę bar-
dziej niż szczęśliwy mogąc bronić twego honoru. – Spoważniał nagle. – Napraw-
dę myślałaś, że będę zazdrosny?
– No, może nie zazdrosny – sprostowała, choć nie było to dalekie od praw-
dy. – Zaniepokojony.
– Nie jestem. Paul to porządny facet.
– Wiem, ale...
– Byłaś w nim zakochana od miesięcy...
– Myślę, że to raczej zaślepienie.
– To prawda. Ale umówił się z tobą wreszcie, a ty przyjęłaś zaproszenie.
– Tak, ale...
– Znamy się dobrze, Cait. Zapomniałaś, że jesteśmy małżeństwem?
– Raczej byłoby mi trudno. – Zwłaszcza że Joe dokładał wszelkich starań,
by przypominać jej o tym przy każdej sposobności. – Czy nie powinno to mieć...
jakiegoś znaczenia? – Cait nie mogła uwierzyć, że te słowa przeszły jej przez
gardło.
Od tygodni czuła się okropnie upokorzona za każdym razem, gdy Joe wspo-
minał o ich wyczynie z okresu dzieciństwa, a teraz sama wykorzystała ten argu-
ment dla własnych celów. Joe ujął ją za ramiona.
– Prawdę powiedziawszy, nasze małżeństwo to niezła transakcja.
Warto było usłyszeć te słowa!
– Chcę tylko jak najlepiej dla ciebie. Będę szczęśliwy, jeśli wszystko po-
między tobą a Paulem dobrze się ułoży. A teraz przepraszam cię bardzo, muszę
wracać do pracy.
Gdy wróciła do pokoju, owładnęło nią znów uczucie odrętwienia. Nie wie-
działa, co myśleć. Wierzyła... miała nadzieję, że pomiędzy nimi zaczęło się coś
szczególnego. Widocznie ich spotkania miały dla niej całkiem inne znaczenie niż
dla Joego. W przeciwnym razie nie potraktowałby tak obojętnie jej randki z Pau-
lem. A już z pewnością nie odczuwałby zadowolenia!
To właśnie ubodło Cait najbardziej. Minęło kilka minut, zanim udało jej się
zdefiniować własne uczucia – tak, po prostu została zraniona.
Właściwie przypadkowo zawędrowała do pokoju Lindy. Jej przyjaciółka
wkładała właśnie płaszcz, gotowa do wyjścia z pracy.
– Paul zaprosił mnie na kolację – wygadała się Cait.
– Naprawdę? – Oczy Lindy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Ale nie obró-
ciła tego w żart, tak jak Joe.
– Tak – odrzekła Cait. – Wszedł i umówił się ze mną, jakby to był jego co-
dzienny zwyczaj.
– Czy jesteś szczęśliwa?
– Nie wiem – odpowiedziała szczerze Cait. – Chyba powinnam być zado-
wolona. Modliłam się przecież o to od miesięcy.
– O co więc chodzi? – spytała Lindy.
– Wydaje mi się, że Joe się tym nie przejął. Powiedział mi, że ma nadzieję,
iż wszystko pójdzie po mojej myśli.
– Czyli?
Cait zastanawiała się przez chwilę, w gardle ją dławiło.
– Przysięgam, Lindy, nic już nie wiem.
– Słyszałem, że podają tu wyśmienitego łososia – mówił Paul, przeglądając
kartę. Jedli kolację w bardzo znanej restauracji „Boathouse”.
Cait przebiegła wzrokiem pozycje menu, decydując się na łososia z rusztu –
to samo danie, które zamówiła pamiętnego wieczora z Joem. Ale dziś było jej
właściwie wszystko jedno, co ma na talerzu.
– Zdaje się, że ostatnio często widywałaś się z Joem Rockwellem – zauwa-
żył Paul.
To, że Paul wspomniał w tej chwili imię Joego, było ironią losu. Cait nie
mogła przestać myśleć o nim od popołudniowej rozmowy w pracy. Naprawdę
wierzyła, że ich znajomość przeradza się w coś szczególnego. Joe jednak posta-
rał się, by wyprowadzić ją z błędu.
– Tak – odpowiedziała niepewnie. – Wiesz przecież, że znamy się jeszcze
od dzieciństwa. Joe i mój brat byli w wielkiej przyjaźni. Potem rodzina Joego
przeprowadziła się na przedmieście i straciliśmy kontakt.
Podeszła kelnerka i Paul zamówił butelkę białego wina. Gawędzili przyjaź-
nie przez kilka minut na tematy związane z ich wspólną pracą w firmie.
Cait słuchała z zainteresowaniem, kiwając od czasu do czasu głową lub
wtrącając jakąś uwagę. Zastanawiała się, co też nadzwyczajnego widziała
w Paulu. Owszem, był atrakcyjny, ale ani w połowie tak dynamiczny czy pod-
niecający jak Joe. Wprawdzie miał pewien wdzięk, lecz z Joem przegrywał na
całej linii. Cait nie potrafiła wyobrazić sobie swego szefa, niosącego ją na barana
i wymykającego się tylnym wyjściem. Nie mówiąc już o tym, że z pewnością nie
umiałby się tak z nią przekomarzać.
Kelnerka przyniosła butelkę wina, otworzyła i napełniła im kieliszki.
Wkrótce potem podała zamówione potrawy. Po dwóch kęsach wybornego łoso-
sia, Cait zauważyła, że Paul nawet nie tknął jedzenia. Był wyraźnie zdenerwo-
wany.
Obracał w palcach kieliszek, przyglądając się, jak mieni się w nim wino.
– Co myślisz o odejściu Lindy z naszej firmy? – przemówił nagle.
Cait zaskoczył żar w jego głosie, gdy wspomniał imię Lindy.
– Szczerze mówiąc, byłam zupełnie zaszokowana – przyznała.
– Więc wymówienie Lindy jest dla ciebie zaskoczeniem?
– Tak, kompletnie nic o tym nie wiedziałam. Lindy nie napomknęła nawet
słowem o innej propozycji pracy. Zawsze myślałam, że jesteśmy dobrymi przy-
jaciółkami.
– Lindy jest twoją przyjaciółką – powiedział z niezachwianym przekona-
niem. – Nie uwierzyłabyś, jak dobrą.
– Wiem o tym. – Jednakże przyjaciele niekiedy miewają w zanadrzu różne
niespodzianki. Lindy oraz Joe byli świetnym tego przykładem.
– Uważam Lindy za absolutnie wyjątkową osobę – powiedział Paul, obrzu-
cając Cait badawczym spojrzeniem.
– Jest chyba jednym z najlepszych maklerów giełdowych – przyznała Cait,
sącząc wino.
– Mój podziw znacznie wykracza poza ramy zawodowe. Sądzę, że Lindy
mogłaby być skarbem dla mężczyzny na całe życie – mówił dalej Paul.
– Całkowicie się z tobą zgadzam. – Gdyby tak Joe zdał sobie sprawę, jakim
ona jest skarbem. Już raz wziął z nią ślub – no, przynajmniej coś w rodzaju ślubu
– i z pewnością myśl o wspólnym spędzeniu życia niejednokrotnie w ciągu ostat-
nich tygodni przyszła mu do głowy.
Paul zawahał się, wyraźnie zakłopotany.
– Przypuszczam, że ani trochę się nie domyślasz, jaki jest powód wymó-
wienia Lindy?
Naprawdę nie miała pojęcia. Jej myśli i serce były do tego stopnia zdomino-
wane przez Joego, że nie zastanawiała się dotąd głębiej nad postępowaniem
przyjaciółki.
– Pewnie dostała ciekawszą propozycję. – Nie zdziwiłoby jej to wcale –
Lindy stanowiłaby cenny nabytek dla każdej firmy.
I właśnie w tej chwili Cait zrozumiała. Paul nie zaprosił jej na kolację, by
nawiązać z nią romans. Chciał za jej pośrednictwem dowiedzieć się, co popchnę-
ło Lindy do odejścia z pracy. Poczuła nagłą ulgę, jak gdyby ktoś zdjął z jej ra-
mion ogromny ciężar. Paul wcale nie był nią zainteresowany. Nie był i nie bę-
dzie. Jakiś czas temu przyjęłaby to jako druzgocącą porażkę, natomiast w tej
chwili przepełniała ją wdzięczność.
– Jestem pewna, że zmieni zdanie, jeśli z nią porozmawiasz.
– Próbowałem, wierz mi. Ale jest pewien problem... – zawahał się. – Cait,
do licha, przecież to z twojego powodu!
Popatrzyła na niego, zaintrygowana.
– O co ci chodzi, Paul?
– Nie masz pojęcia, prawda? Przysięgam, że jesteś najbardziej niedomyślną
kobietą pod słońcem! – Odsunął swój talerz i zamknąwszy oczy, pokręcił głową.
– Jestem zakochany w Lindy od tygodni... miesięcy. Za żadne skarby nie mo-
głem jednak sprawić, by mnie zauważyła. Gotów byłem robić wszystko, nawet
fikać koziołki pośrodku jej pokoju. W końcu olśniło mnie, czemu Lindy nie od-
wzajemnia moich uczuć.
– Z mojego powodu? – spytała Cait drżącym piskliwym głosikiem.
– Właśnie. Nie chciała zdradzić swej przyjaciółki. Pewnego popołudnia –
chyba wtedy gdy spotkałaś po latach Joego – byliśmy z Lindy w moim gabinecie
sami. Naprawdę nie wiem, jak to się stało, ale szukając czegoś dla mnie, potknę-
ła się o jeden z przewodów pozostawionych przez robotników. Na szczęście uda-
ło mi się uchronić ją przed upadkiem. Nie była to jej wina, ale rozzłościłem się
z obawy, że mogła zrobić sobie krzywdę. Lindy z kolei rozgniewała się na mnie
z powodu mojej gwałtownej reakcji i pomyślałem, że jedynym sposobem, by ją
uciszyć, jest pocałunek. Tak się to zaczęło, przysięgam ci, że wszystko mieliśmy
wypisane na twarzach.
Cait przełknęła ślinę, zafascynowana jego opowieścią.
– Próbowałem ją wielokrotnie namówić na spotkanie. Wciąż mi odmawia-
ła, aż wreszcie spytałem ją o powód.
– Powiedziała ci... co do ciebie czułam? – Myśl o tym była upokarzająca.
– Oczywiście, że nie. Lindy jest zbyt dobrą przyjaciółką, by zawieść twoje
zaufanie. Poza tym nie musiała mi nic mówić. Domyślałem się od początku. Na
miłość boską, Cait, co miałem zrobić, żeby cię zniechęcić? Napisać kredą na ko-
minie?
– Nie sądzę, żebyś musiał podejmować tak drastyczne kroki – powiedziała
cicho, upokorzona do szpiku kości.
– Powtarzałem jej bez końca, że nie jestem w tobie zakochany, ale nie
chciała słuchać. Wreszcie powiedziała mi, że jeśli z tobą porozmawiam i wyja-
śnię ci wszystko, zgodzi się wypuścić gdzieś ze mną.
– Rozmowa telefoniczna – powiedziała Cait w nagłym przypływie na-
tchnienia. – To dlatego do mnie zadzwoniłeś, prawda? Chciałeś porozmawiać
o Lindy, a nie o jakimś artykule.
– Tak. – Wyraźnie był wdzięczny za jej domyślność, choć przyszła tak póź-
no.
– Czemu więc, do licha, tego nie zrobiłeś?
– Wielokrotnie się zbierałem, ale w ostatniej chwili zawsze rezygnowałem.
Sam chciałbym wiedzieć, dlaczego. Poza tym trudno prowadzić taką szczerą roz-
mowę przez telefon. Obiecywałem sobie codziennie, że ci powiem. Bóg wie ile
razy robiłem różne aluzje, ale nic do ciebie nie docierało.
– Ale czemu Lindy odchodzi?
– Czy to nie jest oczywiste? – spytał Paul. – Coraz trudniej było nam praco-
wać razem. Nie chciała zdradzić swojej najlepszej przyjaciółki, a jednocześnie...
– Jednocześnie oboje zakochaliście się w sobie.
– Nic dodać, nic ująć. Nie mogę jej stracić, Cait. Nie chciałbym zranić two-
ich uczuć, naprawdę uważam cię za godną zaufania pracownicę i sympatyczną
dziewczynę – po prostu mnie nie pociągasz.
Chyba nie jego jednego. Joe też traktuje ich związek wyłącznie jak dobry
żart, nigdy nie wspomniał o żadnych romantycznych uczuciach.
– Muszę coś zrobić, zanim stracę Lindy.
– Całkowicie się z tobą zgadzam.
– Nie jesteś na nią zła, prawda?
– Na Boga, nie! – wykrzyknęła Cait, uśmiechając się do niego dzielnie.
– Sądziliśmy oboje, że coś się kluje pomiędzy tobą i Joem Rockwellem.
Spotykaliście się często, a potem na przyjęciu świątecznym...
– Nie przypominaj mi – jęknęła Cait.
Twarz Paula rozjaśniła się w spontanicznym uśmiechu.
– Ten Joe jest nie w ciemię bity, prawda?
Cait pokiwała głową, zrezygnowana. Wyjaśniwszy wreszcie sytuację, Paul
nabrał nagle apetytu. Przysunął sobie z powrotem talerz i zaczął jeść. Natomiast
Cait straciła zupełnie ochotę na swego łososia. Wpatrywała się w talerz, zastana-
wiając się, jak zdoła wytrwać do końca wieczora.
Udało jej się to całkiem nieźle. Paul zdawał się nie zauważać, że coś jest nie
tak. Cait nie była wcale zmartwiona jego wyznaniem, wręcz przeciwnie, czuła
ulgę z powodu takiego obrotu sprawy i cieszyła się, że Lindy jest zakochana.
Paul najwyraźniej miał bzika na jej punkcie, nigdy nie widziała go tak ożywione-
go, jak wówczas gdy mówił o Lindy. Jak mogła nie zorientować się w prawdzi-
wych uczuciach swej przyjaciółki! Nie wspominając o Paulu...
Paul zawiózł ją pod sam dom i odprowadził do drzwi frontowych.
– Nie wiem, jak ci dziękować – powiedział ciepło. Uścisnął ją impulsywnie
i wsiadł do swego sportowego samochodu.
Mieszkanie Cait było ciemne i puste. Tak puste, że cisza zdawała się odbi-
jać echem od ścian. Powiesiwszy płaszcz, zapaliła światło i zaparzyła sobie fili-
żankę herbaty. Usiadła na kanapie z podwiniętymi nogami i wpatrzyła się
w ściany niewidzącym wzrokiem, ważąc swoje szanse. Wydały jej się znikome.
Paul był zakochany w Lindy. A Joe... Cait nie miała pojęcia, jak wyglądają
sprawy pomiędzy nimi.
Rozmyślania przerwał jej dzwonek telefonu. Podniosła słuchawkę po dru-
gim sygnale.
– Cait? – usłyszała głos Joego. Był zdziwiony, że zastał ją tak wcześnie
w domu. – Kiedy wróciłaś?
– Kilka minut temu.
– Twój głos brzmi jakoś dziwnie. Czy coś się stało?
– Mój Boże – powiedziała, wybuchając płaczem – a co miałoby się stać?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Nie miała zamiaru płakać, taka myśl w ogóle nie postała jej w głowie.
Chciała tylko przetrawić ostatnie rewelacje, a skończyło się na tym, że szlochała
histerycznie do słuchawki.
– Och, to wszystko twoja wina!
– Co się stało?
– Nic. Nie... nie mogę teraz z tobą rozmawiać. Idę spać. – Z tymi słowy
odłożyła słuchawkę. Miała cichą nadzieję, że Joe zadzwoni jeszcze raz, telefon
jednak milczał jak zaklęty. Hipnotyzowała go wzrokiem przez kilka minut, ale
widocznie Joemu nie zależało na rozmowie z nią.
Łzy płynęły jej strumieniem. Było to dla Cait coś absolutnie niezrozumiałe-
go. Nie należała do osób skłonnych do płaczu, teraz jednak wydawało jej się, że
nigdy nie przestanie.
Pociągając nosem, wstrząsana łkaniem, usiadła na brzegu łóżka i wciągnęła
do płuc potężny haust powietrza. Rozpływanie się we łzach nie ma najmniejsze-
go sensu.
Paul był zakochany w Lindy. Kiedyś ta wiadomość doprowadziłaby ją do
ruiny psychicznej, teraz jednak Cait odczuwała głęboką radość, że jej najlepsza
przyjaciółka znalazła mężczyznę swego życia. A zaślepienie, któremu uległa
w stosunku do Paula, nie mogło się nawet równać z potęgą jej miłości do Joego.
Wreszcie przyznała się sama przed sobą. Kochała Joego. Faceta, który
wmawiał pracownikom restauracji, że Cait cierpi na amnezję. Który pchał się za
nią do windy i obwieszczał pozostałym pasażerom, że są mężem i żoną, a jedno-
cześnie nie zdradził, że choć trochę go obchodzi jej randka z Paulem.
Joe był również tym mężczyzną, który trzymał ją czule za rękę na kresków-
ce Disneya, doprowadzał pocałunkami niemal do utraty przytomności, a w świą-
teczny wieczór trzymał w ramionach, jakby nigdy nie zamierzał jej wypuścić.
Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Bez podglądania przez dziurkę od klucza wie-
działa, że to Joe. Nagle wpadła w popłoch. Była zbyt zmieszana i zraniona, by
go teraz widzieć.
Podeszła powoli do drzwi i uchyliła je.
– Co się tu, u diabła, dzieje? – spytał Joe i wszedł do środka, nie czekając
na zaproszenie.
Cait wytarła oczy rękawem i zatrzasnęła drzwi.
– Nic.
– Czy Paul próbował czegoś?
– Oczywiście, że nie.
– No to czemu płaczesz? – Stał pośrodku salonu z zaciśniętymi pięściami,
jak gdyby był gotów do znokautowania jej szefa.
Gdyby Cait wiedziała, dlaczego wciąż nie może powstrzymać łez, z pewno-
ścią udzieliłaby mu odpowiedzi. Otworzyła usta, w nadziei, że uda jej się znaleźć
i wykrztusić jakiś inteligentny powód, ale wydała z siebie jedynie cienki pisk.
Joe gapił się na nią z zakłopotaniem.
– Ja... Paul jest zakochany.
– W tobie? – spytał z niedowierzaniem.
– W twoich ustach zabrzmiało to jak coś absolutnie niemożliwego – odpar-
ła ze złością. – Przecież jestem atrakcyjna, może nie? – Jeśli oczekiwała, że Joe
wymieni natychmiast niezliczone mnóstwo jej wdzięków, rozczarowała się. Po-
głębiła się tylko pionowa zmarszczka pomiędzy jego brwiami.
– Cóż więc zakochanie Paula ma z tym wszystkim wspólnego?
– Absolutnie nic. Życzyłam jemu i Lindy wszystkiego najlepszego.
– A więc to jednak Lindy – mruknął pod nosem Joe, jakby wiedział o tym
przez cały czas.
– Przyznaj się, ani przez chwilę nie pomyślałeś, że się mną interesuje.
– Do licha, skąd miałem wiedzieć? Sądziłem, że kocha się w Lindy, ale to
ciebie zaprosił na kolację. Szczerze mówiąc, to wszystko było dla mnie bez sen-
su.
– Chodzi o coś innego – powiedziała gniewnie Cait. Stała tak blisko niego,
że ich twarze były oddalone zaledwie o kilka centymetrów. Przypominali parę
rewolwerowców szykujących się do walki. – Chcę wiedzieć jedno. Rozpowia-
dasz ciągle wszem i wobec, że jesteśmy małżeństwem. Ale skoro to ma dla cie-
bie jakieś znaczenie...
– A kiedy to miało znaczenie?
Cait zignorowała pytanie, uważając, że odpowiedź jest oczywista.
– Oddałeś mnie tak obojętnie Paulowi, jakbyś chciał się mnie pozbyć. Już
mniej nie mogło cię to obchodzić!
– Właśnie że obchodziło! – krzyknął.
– Jeśli tak rzeczywiście było, to nie zadałeś sobie trudu, by to okazać!
– Co miałem zrobić, wyzwać go na pojedynek? Myślałem, że marzyłaś
o randce z Paulem – poskarżył się. – O niczym innym nie potrafiłaś mówić! Paul
to, Paul tamto! Wystarczyło, że przeszedł obok ciebie, a niemal mdlałaś.
– Nie ma w tym nawet źdźbła prawdy. – Może kiedyś tak, ale od tygodni
z pewnością się to zmieniło. – Gdybyś mnie spytał, dowiedziałbyś się prawdy.
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie kochasz Paula?
– Bingo!
– Nie pasuje do ciebie ta ironia!
– A do ciebie takie... okropne zachowanie.
Potrzebował chwili, by to przemyśleć.
– Jeśli zamierzamy się wzajemnie oskarżać, to może przyjrzałabyś się so-
bie?
– Co przez to rozumiesz? – Jak zwykle Joe potrafił doprowadzić ją do stanu
wrzenia. – Mniejsza o to-
powiedziała, idąc w stronę drzwi. – Ta rozmowa za-
prowadzi nas donikąd. Umiemy tylko ranić się nawzajem.
– Nie zgadzam się – odrzekł spokojnie Joe. – Myślę, że czas już wszystko
sobie wyjaśnić.
Odetchnęła głęboko, czując się jak balonik, z którego wypuszczono powie-
trze.
– Joe, to musi poczekać. Nie jestem w stanie myśleć rozsądnie i nie chcę,
byśmy powiedzieli sobie rzeczy, których będziemy potem żałować. – Otworzyła
przed nim drzwi. – Proszę cię.
Zamierzał się chyba z nią spierać, ale tylko westchnął i musnął jej wargi
w przelotnym pocałunku. Patrzyła za nim szeroko rozwartymi oczyma.
Nazajutrz rano Lindy czekała na Cait z dwiema filiżankami świeżo zaparzo-
nej kawy. Patrzyły na siebie przez chwilę w milczeniu.
– Jesteś na mnie zła? – wyszeptała Lindy. Podała Cait filiżankę kawy ni-
czym gałązkę oliwną.
– Ależ oczywiście, że nie – odpowiedziała cicho Cait. Odstawiła filiżankę
ostrożnie na biurko i serdecznie uściskała przyjaciółkę. Następnie usiadły obie,
by wreszcie szczerze porozmawiać.
– Czemu mi nie powiedziałaś? – wybuchnęła Cait.
– Naprawdę chciałam – powiedziała żarliwie Lindy. – Ze sto razy zrezy-
gnowałam w ostatniej chwili. Najgorsze było to, że czułam się winna – wiedzia-
łam, że jesteś zakochana w Paulu, a sama go kochałam.
Cait nie była pewna, jak zareagowałaby, gdyby Lindy powiedziała jej praw-
dę. Wolała myśleć, że podeszłaby do tego z pełnym zrozumieniem i życzyła jej
szczęścia.
– Nie zdawałam sobie sprawy ze swoich uczuć – mówiła dalej Lindy – póki
pewnego popołudnia nie potknęłam się o głupi przewód i nie wpadłam w ramio-
na Paula. Od tej chwili wszystko potoczyło się jak lawina.
– Wiem, Paul mi powiedział. Uważam, że to niesamowicie romantyczna hi-
storia.
– Nie masz nic przeciwko temu? – Lindy obserwowała bacznie przyjaciół-
kę, jakby nawet teraz obawiała się jej reakcji.
– Myślę, że to cudowne.
Uśmiech Lindy był pełen ciepła i podniecenia.
– Nie wiedziałam dotąd, że miłość to takie wspaniałe uczucie, a jednocze-
śnie może przynieść tyle cierpienia.
– Amen! – zawołała z emfazą Cait.
– Czy to Joe Rockwell? – spytała cicho Lindy.
– Tak – potwierdziła Cait, po czym dodała, kręcąc głową: – Nie masz poję-
cia, jak się przez niego czuję. – Wydała dziwny dźwięk, przypominający ni to
śmiech, ni to szloch. – Ten człowiek doprowadza mnie do takiej wściekłości, że
mam ochotę wrzeszczeć. Albo płakać.
– Chyba nie zawsze?
– Czasami kocham go tak bardzo, że zniosłabym wszystko. Uwielbiam na-
wet jego zbzikowane kawały.
– Co więc z wami będzie? – spytała Lindy. Gdy podnosiła filiżankę do ust,
Cait zauważyła błysk brylantu.
– Lindy? – aż podskoczyła na krześle. – Co ty masz na palcu?
– Zauważyłaś? – Uśmiech Lindy niemal ją oślepił.
– To od Paula. Po kolacji z tobą wpadł jeszcze do mnie. Odbyliśmy bardzo
długą rozmowę, a potem poprosił mnie o rękę. Z początku nie wiedziałam, co
odpowiedzieć, ledwie się przecież znamy.
– Boże drogi, pracujecie przecież razem od wielu miesięcy.
– Wiem – powiedziała Lindy z nieśmiałym uśmiechem. – Paul użył tego sa-
mego argumentu. Nie musiał mnie długo przekonywać. Gdy mi go wsunął na pa-
lec, przeżyłam najromantyczniejszą chwilę w moim życiu. Zanim zdołałam się
opanować, łzy popłynęły mi po twarzy. Wciąż nie rozumiem, czemu się rozpła-
kałam i myślę, że Paul był równie zdziwiony. Ale zboczyłyśmy z tematu – po-
wiedziała Lindy z marzycielskim uśmiechem. – Opowiadałaś mi o sobie
i o Joem...
– Nie ma o czym mówić. Jeśli będzie – dowiesz się pierwsza. Owszem, wi-
dywaliśmy się ostatnio dosyć często, ale nie sądzę, żeby miało to dla niego więk-
sze znaczenie. Gdy dowiedział się, że Paul zaprosił mnie na kolację, wydawał się
naprawdę zadowolony.
– Myślę, że to tylko gra.
Cait chciałaby w to wierzyć. Och, jak bardzo.
– Kochasz go? – spytała z wahaniem Lindy. Skinąwszy głową, Cait spuści-
ła oczy. Myśl o Joem była bardzo bolesna. Lindy przynajmniej w jednym wy-
padku miała rację – wszystko było dla niego grą, jednym wielkim żartem. A mi-
łość jest rzeczywiście najcudowniejszą rzeczą na świecie. I równocześnie przy-
noszącą najwięcej cierpienia.
Nowojorska giełda została już zamknięta i Cait wprowadzała właśnie jakieś
dane do swego komputera, gdy do pokoju wszedł Joe i zamknął drzwi.
– Nie krępuj się, wejdź – mruknęła, nie odrywając się od pracy. Serce wali-
ło jej jak młotem, ale ukryła przed nim, jak działa na nią jego obecność.
– Czuję się tu jak w domu, dziękuję – odpowiedział wesoło, udając, że nie
zauważa jej ironii. Rozparł się na krześle, zakładając wysoko nogę na nogę, roz-
luźniony, jakby siedział w kinie, czekając na rozpoczęcie filmu.
– Jeśli przyszedłeś tu w interesie, mogę ci polecić całkiem pewne akcje. –
Cait nie odrywała wzroku od klawiatury, starając się nie zwracać uwagi na Joego
– Owszem, przyszedłem w interesie, ale nie ma on nic wspólnego z ryn-
kiem giełdowym.
– Jakie możemy mieć wspólne interesy?
– Chciałbym kontynuować wczorajszą rozmowę.
– Możesz sobie chcieć, niestety to było wczoraj, a dziś mamy już nowy
dzień. – Jej głos brzmiał pewnie i Cait była bardzo z siebie zadowolona. – Mogę
się domyślić, że zamierzasz wyliczyć moje bez wątpienia liczne wady.
– Chcę porozmawiać o naszym małżeństwie.
– Naszym małżeństwie? – Mógłby już wreszcie przestać mówić o tym, jak
gdyby miało to rzeczywiście dla niego znaczenie, a nie było tylko żartem.
Na przekór wszystkiemu, serce omal jej nie wyskoczyło z piersi. Sięgnęła
po stertę papierów i przełożyła je z jednego kosza do drugiego. Prawdopodobnie
cały jej system ewidencyjny znalazł się w niebezpieczeństwie, ale musiała coś
zrobić z rękami, żeby nie wstać i nie wyciągnąć ich do Joego. W końcu wstała,
ale tylko po to, by zdjąć duży srebrny dzwonek zawieszony na czerwonej aksa-
mitnej wstążce w oknie pokoju.
– Paul i Lindy mają zamiar się pobrać – powiedział Joe.
– Tak, wiem. Odbyłyśmy rano z Lindy długą rozmowę. – Podeszła z kolei
do drzwi i zdjęła girlandę.
– Rozumiem, że jesteście z powrotem przyjaciółkami.
– Nigdy nie przestałyśmy nimi być – odparła sucho Cait, chowając girlan-
dę, dzwonek i ceramiczne figurki trzech mędrców ze Wschodu do dolnej szufla-
dy szafki biurowej. Choć była na siebie za to wściekła, czuła, jak jej opór słab-
nie.
– Lindy chce, żebym była jej główną druhną. Zgodziłam się.
– Czy zrewanżujesz się tym samym?
Znaczenie jego pytania dotarło do niej dopiero po chwili, lecz nawet wtedy
nie była pewna, czy właściwie odczytuje jego intencje. Pochyliła się do przodu
i oparła ręce na biurku.
– Pisane mi zostać starą panną – powiedziała lekko, chociaż zaświtała jej
iskierka nadziei.
– Nigdy nią nie będziesz. Przecież jesteśmy małżeństwem, nie musisz się
więc martwić, że zostaniesz starą panną.
– Przestań, Joe – westchnęła ze zniecierpliwieniem. – Ten kawał ma już
zbyt długą brodę.
– Pamiętam, że niedawno obchodziliśmy naszą osiemnastą rocznicę ślubu.
– Dość mam twoich wygłupów! – powiedziała, prostując się nagle. Skoro
tak uwielbia żarty, to będzie miał za swoje. – W porządku! Skoro jesteśmy mał-
żeństwem, chcę mieć dzieci.
– Hej, kochanie – zawołał, otwierając ramiona – twoje słowa są muzyką dla
moich uszu! Nie mam nic przeciwko temu!
Cait pozbierała rzeczy, szykując się do wyjścia z pokoju.
– Byłam tego dziwnie pewna.
– Dwoje lub troje – wtrącił, a potem dodał, chichocząc: – Myślę, że pierw-
sza dwójka powinna nosić imiona Barbie i Ken.
Cait spiorunowała go spojrzeniem, co miało taki skutek, że wybuchnął jesz-
cze głośniejszym śmiechem.
– Jeśli wolisz, sprawę imion pozostawimy otwartą – powiedział.
– Trzeba być naprawdę bezczelnym... – burknęła Cait podchodząc do okna.
– Jeśli chcesz mieć córki, nie zgłaszam sprzeciwu, ale z tego, co wiem, nie
zależy to od nas.
Cait odwróciła się do niego, krzyżując ramiona na piersi.
– Bądź uprzejmy sprostować, jeśli się mylę – powiedziała zimno, pewna, że
będzie zachwycony, mogąc to uczynić – ale zdaje się, że właśnie poprosiłeś
mnie o rękę. Czy mógłbyś to potwierdzić?
– O niczym innym nie marzę, tylko o zalegalizowaniu tego, co już się stało.
Cait zmarszczyła brwi. Wygłupia się czy traktuje to serio? Mówi o małżeń-
stwie, o ich wspólnym życiu, jak gdyby składał ofertę budowlaną.
– Gdy Paul prosił Lindy o rękę, ofiarował jej pierścionek z brylantem.
– Miałem zamiar kupić ci pierścionek – powiedział z naciskiem. – I dalej
mam. Po prostu myślałem, że wolisz go wybrać sama. Skoro podoba ci się bry-
lant, czemu mi nie powiedziałaś? Wykupię cały sklep jubilerski, jeśli cię to
uszczęśliwi.
– Dziękuję, jeden pierścionek w zupełności wystarczy.
– Wybierz dwa lub trzy. Zdaje się, że brylanty są niezłą lokatą kapitału.
– Nie tak szybko – zmitygowała go Cait, marszcząc brwi. Musiała bez-
względnie utrzymać dystans pomiędzy nimi. Jeśli Joe zacznie ją całować albo
mówić o dzieciach, nigdy nie uda jej się wszystkiego do końca wyjaśnić.
– Nie tak szybko? – powtórzył z niedowierzaniem. – Kochanie, czekałem
na to osiemnaście lat! Nie masz zamiaru znowu wszystkiego popsuć, prawda?
Zrobił kilka kroków w jej kierunku.
– Nie zgadzam się na nic, dopóki się nie wytłumaczysz.
– Z czego? – Joe skrzywił się.
– Z Paula.
Zamknął powoli oczy, po czym znów je otworzył.
– Nie rozumiem, czemu imię tego mężczyzny zawsze musi się pojawiać
w każdej naszej rozmowie.
Cait pomyślała, że lepiej będzie, jeśli zignoruje tę uwagę.
– Nie powiedziałeś mi nawet, że mnie kochasz.
– Kocham cię. – W jego głosie pobrzmiewała irytacja, jak gdyby kazała mu
w kółko powtarzać rzeczy oczywiste.
– Mógłbyś włożyć w te słowa trochę więcej uczucia.
– Jeśli chodzi ci o uczucie, to podejdź tu bliżej i pocałuj mnie.
– Nie.
– Dlaczego? – Zrobili już pełną rundę wokół jej biurka. – Mówimy o po-
ważnych sprawach. Wierz mi, kochanie, mężczyzna nie proponuje małżeństwa
i nie rozmawia o dzieciach z pierwszą lepszą kobietą. Kocham cię. Kocham cię
od lat, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy.
– To dlaczego pozwoliłeś, bym poszła z Paulem na kolację?
– Chcesz przez to powiedzieć, że mogłem cię powstrzymać?
– Oczywiście! Wcale nie chciałam z nim iść! Było mi tak okropnie przykro,
gdy musiałam odrzucić twoją propozycję, a ty się wcale nie przejąłeś, że umówi-
łam się z innym mężczyzną. A przecież był twoim największym rywalem.
– Rzeczywiście się nie przejąłem.
– Ale później odniosłam zupełnie inne wrażenie.
– Dobrze, już dobrze. – Joe przegarnął włosy palcami. – Nie sądziłem, żeby
Paul interesował się tobą. Widziałem ich kiedyś razem w biurze. Prąd elektrycz-
ny, który się pomiędzy nimi wytwarzał, wystarczyłby do oświetlenia całego Se-
attle.
– Wiedziałeś o Paulu i Lindy?
– To za dużo powiedziane. Raczej podejrzewałem. Gdy jednak zaczęłaś
mówić o Paulu, jakbyś była w nim zakochana, zmartwiłem się bardzo.
– I powinieneś był!
Jakimś cudem Joe wykonał taki manewr, że dzieliło ich zaledwie kilka cen-
tymetrów.
– Może wreszcie mnie pocałujesz?
Cait zgodziła się potulnie i wtuliła w jego ramiona niczym dziecko. To było
jej miejsce na ziemi. W ramionach Joego. Nigdy więcej nie zwątpi w jego mi-
łość.
Z westchnieniem, które wyrwało mu się z głębi piersi, Joe przytulił ją moc-
no. Z zapartym tchem spoglądali sobie przez chwilę w oczy. Miał ją właśnie po-
całować, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
Do pokoju wszedł, nie czekając na zaproszenie, brygadzista Henry.
– Pewnie nie widziała pani Joego... – przerwał w pół zdania. – Och, prze-
praszam – powiedział zmieszany.
– Nic nie szkodzi – zapewniła go Cait. – Jesteśmy małżeństwem już od tylu
lat.
Joe pochylił się ze śmiechem i dotknął wargami jej ust w pocałunku, który
starł wszelkie wątpliwości i obawy, zastępując je obietnicami i wzruszeniami.
EPILOG
Potężne dźwięki muzyki organowej wypełniały kościół w Seattle, gdy Cait
kroczyła główną nawą, starając się stawiać kroki w takt weselnego marsza. Po
jednej stronie ołtarza stała Lindy jako główna druhna, natomiast po drugiej cze-
kał Joe wraz ze swym bratem, będącym drużbą.
Brat Cait, Martin, stał dokładnie na wprost niej. Uśmiechnął się, gdy zbliży-
ła się do niego z sercem przepełnionym szczęściem.
Cait i Joe zaplanowali ten dzień wiele miesięcy temu. Jeśli miała jakiekol-
wiek wątpliwości co do tego, czy Joe rzeczywiście ją kocha, to rozwiały się bez
śladu. Nie należał do mężczyzn, którzy manifestują swą miłość za pomocą kwia-
tów i prezentów. O tym wiedziała jednak od początku. Uparł się, że ich dom
musi być gotowy przed ślubem, spędzali więc niezliczone godziny nad planami.
Cait pomagała mu w prowadzeniu ksiąg rachunkowych i postanowili, że gdy tyl-
ko powiększy im się rodzina, zajmie się tym na dobre. A stanie się to niedługo,
Cait obliczyła, że na przyszłe święta Bożego Narodzenia będzie już w ciąży.
Zanim jednak rozpoczną razem prawdziwe życie, wyjadą w podróż poślub-
ną do Nowej Zelandii. Joe chciał zrobić Cait niespodziankę,, ale musiała wyro-
bić sobie paszport. Spędzą tam dwa tygodnie, tyle bowiem czasu udało się wy-
gospodarować Joemu, który miał już kilka ofert na duże projekty.
Gdy organy skończyły grać marsza weselnego, Cait wręczyła swój bukiet
Lindy i podała obie ręce Joemu.
Uśmiechnął się do niej, jak gdyby chciał powiedzieć, że nigdy w życiu nie
widział piękniejszej panny młodej.
– Moi drodzy – powiedział Martin, czyniąc krok do przodu – zebraliśmy się
tu dzisiaj w obliczu Boga i ludzi, by pobłogosławić związek pomiędzy Josephem
Jamesem Rockwellem i Caitlin Rose Marshall.
Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Serce Cait wezbrało ogromną miłością. Po
tylu miesiącach czekania na tę chwilę, obawiała się, że ze zdenerwowania głos ją
zawiedzie. Nic takiego się nie stało. Nigdy nie czuła się niczego bardziej pewna
niż ich wzajemnych uczuć. Jej głos zabrzmiał czysto i stanowczo.
Gdy wymieniali obrączki, Cait usłyszała cichutkie łkanie obu matek. Ale
były to łzy radości. Pani Rockwell i jej matka odnowiły dawną przyjaźń i cieszy-
ły się perspektywą nowych wnuków.
Cait czekała niecierpliwie na chwilę, gdy Martin pozwoli Joemu pocałować
pannę młodą. Zamiast tego jej brat zamknął Biblię, odłożył ją z szacunkiem na
bok i spytał:
– Josephie Jamesie Rockwell, czy masz przy sobie nalepki z graczami base-
balla?
– Mam!
Cait przyglądała im się, jak gdyby obaj stracili rozum. Joe sięgnął do we-
wnętrznej kieszeni smokinga i wyjął z niej dwie błyszczące nalepki.
– Możesz dać je pannie młodej.
Joe podał nalepki Cait teatralnym gestem, ona zaś uśmiechnęła się szeroko.
– Teraz możesz pocałować pannę młodą – oznajmił Martin.
Joe skorzystał z przyzwolenia z najwyższą radością.