background image

ARKADIUSZ NIEMIRSKI

PAN SAMOCHODZIK I...

ZŁOTY BAFOMET

 

OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

2003

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

DELEGACJA   •   CZEGO   CHCE   ODE   MNIE   SZEF?   •   URLOP   W

BYKACH I KULISY MISJI “BAFOMET” • BOŻEK O RUBINOWYCH

OCZACH   •   KUPIEC   I   SREBRNY   TALERZ   •   HRABIA   RAUTINGER

ZAMORDOWANY? • O DACIE 24 CZERWCA • WYJAZD • KPINY Z

WEHIKUŁU   •   ROZMYŚLAM   O   TEMPLARIUSZACH   •

POCHODZENIE  SŁOWA  “BAFOMET”  • ZAMEK • POZNAJĘ  PANA

EDWARDA   •   UPRZEDZENIA   WOBEC   NIEZNAJOMEJ   •   KTO

SZPERAŁ W MOICH RZECZACH?

Lipiec i sierpień pachną nam zazwyczaj morską bryzą i rozgrzanym piaskiem plaż,

tchną   chłodem   jagodowego   boru   i   spokojem   mazurskiej   toni.   Ten   okres   kojarzy   się   z

niebezpieczeństwem górskiego szlaku, trudem rowerowych tras i kajakowych spływów. Woda

gasi pragnienia szaleńców i rzuca wyzwanie żeglarskiej braci, senne pola obsypują się złotym

łanem, a ptaków śpiew zastępuje budzik, uskrzydlając duszę podczas spaceru z wakacyjną

dziewczyną. Różne są wakacje, ale jedno jest pewne - każdy czeka na nie z utęsknieniem!

Idąc   leniwym   krokiem   Krakowskim   Przedmieściem   do   naszego   departamentu   w

Ministerstwie Kultury i Sztuki, byłem tym szczęściarzem, który wie, że od jutra bić mu będzie

urlopowy zegar. Był wtedy piątek ostatniego dnia lipca. Upał rozpuszczał nie tylko asfaltową

powierzchnię ulic, ale i chodnikowe płyty. Pot lał się strużkami po całym ciele. Siedzibę

ministerstwa też dotknął wakacyjny duch - ospały portier, małomówni urzędnicy, opustoszałe

schody i cisza dusznych korytarzy. Nasz mały departament był jednak czynny. Jego dyrektor,

zwany zabawnie Panem Samochodzikiem, szykował się właśnie do wyjazdu służbowego. Na

szczęście wcześniej obiecał mi urlop, podczas którego chciałem zintegrować się z załogą

nowego jachtu na Rosiu - jeziorze, z którym wiązały mnie miłe wspomnienia.* [ Opisano je w

tomie Stara księga.]

“Odbębnię ten dzień - myślałem wchodząc do gabinetu szefa - i żegnaj, Warszawo, na

całe trzy tygodnie!”

Zamknąłem drzwi i powitałem pana Tomasza.

- Witam młodzież - mruknął. - Siadaj!

background image

Krzątał  się  przy  biurku i  porządkował  stos   papierów,  a kartki  głośno  furkotały  w

przeciągu wytwarzanym przez zużyty wiatrak produkcji krajowej. Unikał mojego wzroku, a to

było złym znakiem. Coś się święciło.

- To aż tak źle? - zapytałem, siadając na krześle.

- Nie rozumiem - zmarszczył czoło.

Zza   grubych   leczniczych   szkieł   w   rogowych   oprawkach   patrzyła   na   mnie   para

inteligentnych, choć zmęczonych upałem oczu.

- Zawsze kiedy proponuje mi pan krzesło - wyjaśniłem i uśmiechnąłem się ponuro - to

później   dostaje   jakieś   “dziwne”   zadanie.   Wie   pan,   szefie,   coś   w   rodzaju   szczególnie

odpowiedzialnej misji polegającej na uporządkowaniu pańskiego archiwum lub odsypianiu za

pana na ministerialnych zebraniach.

- Teraz nie ma za wiele zebrań, Pawle wtrącił. - Ale zgadłeś. Mam do ciebie pewną

sprawę. Usiądź wygodnie.

- Słucham.

Szybkim   i   wymownym   ruchem   ręki   wskazał   butlę   wody   mineralnej   stojącą   na

stoliczku obok biurka, ale odmówiłem. Wreszcie pan Tomasz usiadł po drugiej stronie biurka.

Zdjął na moment okulary, przetarł je fragmentem flanelowej koszuli i z powrotem nałożył na

nos. Milczałem, gdyż byłem przekonany, że ma do mnie drobny interes.

-   Jak   wiesz   -   zaczął   -   zajmujemy   się   dziesiątkami   spraw   z   pogranicza   nauki   i

detektywistycznego dochodzenia. Nie każda z tych spraw jest warta naszego czasu, niektóre z

nich   w   trakcie   “śledztwa”   okazują   się   przypadkami   istotnymi,   o   wręcz   fenomenalnym

znaczeniu dla naszej kultury. Czasami przychodzi nam stanąć oko w oko z bandą złodziei

dzieł   sztuki.   Innym  razem   przeglądamy  tygodniami   bazy  danych  i   nie   jesteśmy  w   stanie

niczego sensownego ustalić. Fałszywych alarmów też nie brakuje, a w nawale zajęć trudno

precyzyjnie określić, która sprawa jest ważna...

- Chce pan zatrudnić nowego pracownika, tak?

-   Nie,   nie   -   przerwał   mi   szybko.   -   Nie   do   tego   zmierzam.   Niedawno   z   trudem

przywrócono nasz departament i nie śmiałbym prosić pani minister o nowy etat. Po prostu

będziesz musiał wyjechać...

- Na Mazury? - popatrzyłem na niego uważnie, ale on niepokojąco milczał. - Ach! Nie

na Mazury! O to chodzi, prawda? Mazury przepadły, tak?!  Rany boskie, dzisiaj mi pan to

mówi?! Dzisiaj?!

- Pojedziesz później - spuścił wzrok. - Sierpień ma 31 dni. Teraz mam dla ciebie inne

zadanie. To służbowy wyjazd. Niedaleko Warszawy i, niestety, w kierunku przeciwnym do

background image

ukochanych jezior.

Westchnąłem ciężko.

- Rozumiem - kiwnąłem nerwowo głową. - Koniec urlopu! Wyjeżdżam w teren szukać

skarbów, czyż tak?

- Tak - zgodził się. - Z tym, że nie wiadomo, czy jakikolwiek skarb istnieje. Widzisz,

to tylko podejrzenia, choć oparte na wielce uzasadnionych przesłankach.

Takie były te nasze rozmowy służbowe. Gdy szef był zmuszony zmienić plan działania

albo powierzał mi nową misję w terenie, nie zaczynał rozmowy od wyłożenia wszystkich

szczegółów. O nie! Badaliśmy się nawzajem i było w tym trochę przekomarzania i przekory.

Szef odsłaniał karty powoli, niczym wytrawny dyplomata starał się mnie przekonać jeszcze

przed poznaniem szczegółów - że ta oto misja jest tą jedyną niepowtarzalną i że przeżyję

najwspanialszą przygodę mego życia.

- Gdzie jest to miejsce? - spytałem oschle.

- Koło Piotrkowa Trybunalskiego.

Westchnąłem  zawiedziony. Zazgrzytałem  zębami.   Opadły mi   ręce  i   opuściła  mnie

wszelka nadzieja.

- Spokojnie, Pawle! - starał się mnie pocieszyć. - W okolicach jest przecież piękne

Jezioro Sulejowskie. Lasów tam ci dostatek. Poza tym zamieszkasz w starym zamku. Czyż to

nie jest ciekawa propozycja?

Wstałem.   W   milczeniu   nalałem   sobie   wody  do   szklanki.   Wypiłem   i   z   powrotem

usiadłem. Nie mogłem się uspokoić. Idąc do tego gabinetu miałem w oczach nowy jacht

bujający się na jeziornej fali, roześmiane twarze moich przyjaciół, porośnięte trzciną brzegi

Rosia, światło nocnych ognisk i plusk wielkiej ryby.

- Konkretnie gdzie? - zapytałem.

- Zamek w Bykach na przedmieściach Piotrkowa Trybunalskiego.

- Jasne! Kraina wprost  wymarzona na spędzenie  wakacji  - kpiłem sobie.  - Jak to

dobrze,  że  to przynajmniej  wyjazd służbowy.  Ale ostrzegam, szefie, po tej  misji  jadę na

Mazury. Na cały miesiąc. Z urlopu nie zrezygnuję.

Pan Tomasz nie od razu odpowiedział. Chrząknął zakłopotany, wstał i poszedł do

stoliczka z wodą mineralną. Teraz on nalał sobie pół szklaneczki, trochę z niej upił i wrócił za

biurko ze szklanką w dłoni.

- Widzisz - zaczął bez entuzjazmu, unikając mojego wzroku - sprawa jest tego typu, że

muszę cię prosić o wielką przysługę, a nawet swego rodzaju ofiarę.

- Nie podoba mi się ten wstęp, szefie.

background image

- Mnie też, Pawle - westchnął. - Mnie też. Jednakże zaryzykuję i poproszę cię o to.

Chciałbym mianowicie, abyś nie rezygnował z urlopu i pojechał do tego zamku prywatnie w

charakterze obserwatora.

- Dlaczego mam tracić urlop?! - zerwałem się z krzesła błyskawicznie.

- Nie mogę wysłać cię w tej sprawie służbowo - jęknął. - Pani minister ograniczyła

nasz   udział   w   “niepewnych”   sprawach   i   godzi   się   pokrywać   koszty   w   wyjątkowo

spektakularnych przypadkach. A ten, jakby tu powiedzieć, jest zaledwie namiastką sprawy.

Nic  pewnego,  ale  warte  sprawdzenia.  Musisz  wiedzieć,  Pawle,  że  mój   były zwierzchnik,

dyrektor   Marczak,   zawsze   w   wakacje   wysyłał   mnie   na   taki   “służbowy”   urlop,   żebym

przypadkiem   nie   zanudził   się   biernie   odpoczywając.   Czynny   odpoczynek   jest   najlepszą

rozrywką dla ciała i ducha! I zawsze wtedy, kiedy mnie wysyłał, brałem urlop i jechałem we

wskazane przez niego miejsce, a potem nigdy tego nie żałowałem. Ówczesne ministerstwo

niechętnie   widziało   mnie   w  roli   detektywa,  więc   wypełniałem   powierzone   mi   zadania   w

amatorskim wymiarze i godziłem się czynić to kosztem urlopu. Cóż, teraz uważają nas za

detektywów,   ale   w   obliczu   poważnych   cięć   budżetowych   jestem   zmuszony   sięgnąć   po

wypróbowaną strategię kochanego Marczaka.

Wszystko jasne - szef dawał do zrozumienia, że na wczasy, owszem, pojadę, ale nie na

wymarzone żagle, lecz  w miejsce,  które  on, z  jakiegoś  tajemniczego  powodu, uważał  za

szczególnie interesujące. Miałem wykorzystać urlop na cele służbowe, gdyż pani minister nie

dawała   grosza   na   sprawy   “niepewne”.   Mieliśmy   kilka   niedokończonych   zadań,   wehikuł

przechodził   kosztowny   przegląd   w   warsztacie,   szef   zaś   musiał   wziąć   udział   w   kilku

konferencjach   naukowych.   W   tej   sytuacji   każda   dodatkowa   prośba  skierowana   do   pani

minister   o   dofinansowanie   jakiejkolwiek   akcji,   niosła   ze   sobą   groźbę   restrykcji

ekonomicznych na cały rok.

- Tylko tak możemy to załatwić, Pawle - głos szefa sprowadził mnie z powrotem do

rzeczywistości.   -   Weźmiesz   urlop   i   pojedziesz   do   Byków.   Dostaniesz   zwrot   kosztów   w

ramach   tak   zwanych   wczasów   “pod   gruszą”.   Zgłosisz   się   u   dyrektora   Agencji   Rozwoju

Rolnictwa i zamieszkasz w tamtejszym zamku w charakterze konserwatora zabytków.

- Jakiego znowu konserwatora? - uniosłem się. - I co ma z tym wspólnego ARR?!

Kończyłem historię sztuki, nie rolnictwo.

- Nie denerwuj się. W zamku mieści się teraz siedziba owej Agencji. Dyrektor wie o

twoim przyjeździe. Wie, że pracujesz w Departamencie Ochrony Zabytków i przybywasz w

sprawie “Bafometa”, bo tak ochrzciłem tę misję. Musiałem mu powiedzieć, bo tak nakazują

elementarne   zasady   uczciwości.   Oficjalnie   jesteś   tam   w   sprawie   planowanej   restauracji

background image

gotyckiego zamku, więc nikt inny nie powinien nabrać podejrzeń. Załatwiłem co trzeba z

Wojewódzkim Urzędem Konserwacji Zabytków w Łodzi, bo mam tam znajomego.

Szef położył na stole jakieś papiery.

- Będę szpiegiem? - mruknąłem.

-   “Detektyw”   ładniej   brzmi.   Przede   wszystkim   nikt   nie   może   znać   prawdziwego

powodu, dla którego przybywasz na zamek. W papierach znajdziesz wszystko o tym obiekcie,

więc wykuj na blachę akta i udawaj troskliwego konserwatora, dla którego los zabytku jest

sprawą najważniejszą pod słońcem. Tylko nie przesadź z tą grą. Mniemam też, że stan zamku

naprawdę cię zainteresuje i wypełnisz skrupulatnie wszystkie zadania konserwatora, co będzie

dla mojego kolegi z Łodzi  formą zapłaty za przyzwolenie na tę mistyfikację. Ale przede

wszystkim musisz ustalić, czy któryś z pracowników ARR nie wpadł przypadkiem na skrytkę

ze skarbem.

Zaniemówiłem, gdyż początkowa złość ustąpiła teraz miejsca ciekawości.

- Wiesz, kto to jest Bafomet? - zapytał mnie.

- Owszem. To antychrześcijańskie bóstwo. Podobno oddawali mu cześć templariusze.

-   Tak.   Ksiądz   profesor   A.   Zwoliński   twierdzi,   że   “Bafomet”   to   akrostych.

Przedstawiany   jest   najczęściej   jako   kozioł   z   wielkimi   rogami,   z   kobiecą   piersią,   ze

skrzyżowanymi kopytami i skrzydłami u pleców. Siedzi on na globie, na łbie zaś ma gwiazdę

pięcioramienną.   Podobno   posąg   Bafometa   został   dany   templariuszom   przez   samego

“Wielkiego Budowniczego Świata”. Potem trafił do masonów. Tak twierdzą podania. A jak

wiemy z doświadczenia, nie wolno lekceważyć ani legend, ani mitów. Jeden z nich głosi, że

Rycerze Świątyni mieli oddawać cześć właśnie Bafometowi. Bożek rzeczywiście miał wygląd

kozła,   a   może   kota,   na   którego   tyłku   templariusze   składali   ponoć   “obleśne   pocałunki”.

Najczęściej jednak Bafometa wyobrażano sobie jako odciętą głowę. Gdy na początku XIV

wieku resztki templariuszy uciekły po rozbiciu zakonu do Szkocji, zabrali ze sobą ulanego ze

złota “bożka”. Kto wie, jak to było naprawdę? Ale ponoć przechowywał go w Charleston w

Południowej Karolinie Albert Pike, głowa amerykańskiej masonerii.

- Co w takim razie ma on wspólnego z Bykami? - zapytałem wprost.

- Pół roku temu do jednego z łódzkich antykwariatów zgłosił się młody człowiek z

dziwnym   przedmiotem.   Ze   srebrnym  talerzem.   Na   spodzie   miał   wygrawerowany  symbol

Bafometa  z pięcioramienną gwiazdą na łbie oraz napis: “Ancient Accepted Scottish  Rite,

Southern   Jurisdiction   (U.S.)”.   Wyobraź   sobie,   że   po   dwóch   tygodniach   ten   sam   osobnik

zjawił się w innym łódzkim antykwariacie. Przyniósł ten sam talerz, którego nie udało mu się

sprzedać w pierwszym antykwariacie.

background image

- Dlaczego?

-   Właściciel   zażądał   danych   osobowych   “kupca”   i   ten   po   prostu   się   oddalił.

Antykwariusz natychmiast zgłosił sprawę policji, lecz Kupiec zdążył zabrać ze sobą ów talerz.

Notka o tym fakcie trafiła nawet do lokalnej prasy, w związku z czym pierwszy antykwariusz

podzielił się z policją opowieścią o tajemniczym Kupcu. Minęły miesiące i sprawa przyschła.

Policja   zamknęła   sprawę.   Nawet   nas   nie   zawiadomiono,   gdyż   łódzcy   antykwariusze   nie

potrafili nic więcej powiedzieć o srebrnym talerzu. Wyobraź sobie, że dosłownie kilka dni

temu   nasz   Kupiec   odezwał   się   ponownie.   Spróbował   szczęścia  po   raz   trzeci,   zgodnie   z

powiedzeniem “do trzech razy sztuka”. Tym razem w centrum Piotrkowa Trybunalskiego, w

małym antykwariacie na tyłach galerii.  Proponował sumę tysiąca pięciuset złotych. Nagle

wywiązała się szamotanina, w wyniku której Kupiec uciekł, zabrawszy talerz.

Wyciągnął z szuflady czerwoną teczkę i położył ją na blacie.

- Tutaj znajdziesz wycinki prasowe przysłane nam grzecznościowo przez komendę w

Piotrkowie oraz relacje świadków i rysopis Kupca.

- Dlaczego Byki, szefie? - wbiłem w niego wzrok. - Skąd przypuszczenie, że któryś z

pracowników Agencji jest zamieszany w sprzedaż tego przedmiotu?

- To też znajdziesz w teczce - westchnął i otarł pot z czoła. - W czasie szamotaniny w

piotrkowskim   antykwariacie,   Kupcowi   wyleciały   z   rozerwanej   kieszonki   koszuli   drobne

przedmioty. Papierosy “Sobieski” i kartka z numerem kontaktowym “ARR Byki”. Szkoda, że

nie   trzymał   w   kieszonce   dowodu   osobistego.   Niestety,   rysopis   Kupca   podany   przez

antykwariuszy nie pasuje do nikogo z ARR.

Pan Tomasz zrobił pauzę.

- Rozmawiałem wczoraj wieczorem z komendantem. Kiedy dowiedział się, że nasz

departament jest czymś w rodzaju “agencji detektywistycznej” i współpracowaliśmy z policją

w   głośnych   aferach   dotyczących   złodzieja   Arsena   Lupina   oraz   fałszerza   Komy,   od   razu

zgodził się na nasz udział w tej sprawie, obiecując pomoc. Policja nie ma środków i czasu na

badanie wątpliwych przestępstw. W końcu nikt nie ucierpiał, a talerz z Bafometem mógł być

znaleziony  przez   Kupca   przypadkowo.   Szkoda   tej   sprawy.  Pomyślałem,   że   to   wakacyjne

zadanie detektywistyczne dla nas.

- Nie mamy pewności, że któryś z pracowników ARR jest zamieszany w tę sprawę -

wątpiłem w sens mojego wyjazdu. - Ten Kupiec mógł być ich niedoszłym klientem, który

zapisał sobie numer na kartce. Może mieszka w Piotrkowie albo Tomaszowie Mazowieckim.

A jeśli w Łodzi? Jak go wtedy znajdę?

-   Wyobraź   sobie,   że   ów   dziewiętnastowieczny   zamek   miał   zostać   sprzedany!   -

background image

zabłysły oczy szefowi. - W XIX wieku! Występujący w dokumentach nabywca nazywał się

Adolf Rautinger...

- Kto to taki? - niecierpliwiłem się.

- Niewiele o nim wiemy. Wprawdzie do sprzedaży zamku nie doszło, ale z pewnością

zainteresuje cię jedna jedyna wzmianka figurująca w dawnych dokumentach powiatowych,

której kopie przysłał mi z samego rana z łódzkiego archiwum inny mój kolega. Otwórz teczkę

i przeczytaj. Jest na samym wierzchu.

Zaintrygowany  sięgnąłem   po   teczkę   i   wyjąłem   z   niej   świstek   papieru   -   fotokopię

nadesłaną faksem.

Jej treść była następująca:

Hr. Adolf Rautinger nie dopełniwszy formalności zrezygnował z kupna zamku oraz

przyległych doń terenów Po dwóch miesiącach hr. Rautinger zmarł w Piotrkowie. Było to 24

czerwca, a jego dokumentacja zaginęła. W dwa dni potem znikło także jego ciało z kostnicy.

Zachował się po nim srebrny emblemat z dziwnym symbolem przypominającym rogatego

kozła z gwiazdą pięcioramienną na czole, podobno bożkiem templariuszy. W ostatnich dniach

przed  śmiercią  widziano   hrabiego  w   towarzystwie   pewnej   damy, do   której   przysłano  list

nadany   przez   Amerykanina,   niejakiego   Phileasa   Waldera.   Ów   list   długo   czekał   na

cudzoziemkę   w   hotelu,   w   którym   się   zatrzymała.   Odebrała   go   po   dwóch   tygodniach   i

zniknęła, nie udzieliwszy policji żadnych wyjaśnień.

- Ciekawe - mruknąłem. - Rogaty kozioł to Bafomet.

- Też tak myślę - dodał szef. - Nie tylko wzmianka o koźle jest interesująca. Dzień 24

czerwca   to   przecież   święto   Jana   Chrzciciela,   prawda?   Lecz   dzień   świętego   Jana   to

jednocześnie   dzień   powstania   Wielkiej   Loży   Londynu.   Powołali   ją   w   1717   roku   dwaj

protestanccy pastorowie: Jean Theophile Desaguliers i James Andersen. Ale to nie koniec. 24

czerwca 1751 roku niejaki baron von Hund stworzył w Kittlitz Lożę Trzech Filarów, a jak

wiemy powołał  on tez, do życia Bractwo Świętego Jana Chrzciciela, które od 1764 roku

używało   nazwy   “Ścisła   Obserwa”.   Niemieckie   loże   miały   zazwyczaj   powiązania   z

towarzystwami różokrzyżowców. To była jednak niemiecka struktura i dlatego w 1804 roku

powstała inna, “szkocka” organizacja pod nazwą “Stary i Uznany Ryt Szkocki”, popularny

właśnie w USA, później występujący pod nazwą “Zreformowanego Palladium”. A stąd krok

do  amerykańskich masonów  czczących Bafometa.  Nazwisko   Phileasa  Waldera   znalazłem,

wyobraź sobie, w starej amerykańskiej książce. Był on prawą ręką Alberta Pike’a, redaktorem

background image

“New YorkTribune”, gazety powiązanej z amerykańskimi masonami rytów szkockich oraz z

iluminatami.* [Zakon Iluminatów (inaczej “Oświeceni”) został założony l maja 1776 r. przez

Adama   Weishaupta.   Organizacja   zaczęła   przejmować   kontrolę   nad   całym   ówczesnym

wolnomularstwem; była powiązana ideowo ze światem polityki i finansów. Zakon stawiał

sobie za cel ustanowienie światowego rządu pod swoim przewodnictwem drogą powszechnej

rewolucji.]

Pan   Tomasz   był,   o   czym   dobrze   wiedziałem,   znawcą   w   dziedzinie   tajnych

stowarzyszeń i lóż wolnomularskich. Jedno nie ulegało wątpliwości - zamek w Bykach był w

jakiś   tajemniczy   sposób   powiązany   poprzez   symbol   Bafometa   nie   tylko   z   ostatnimi

wydarzeniami w antykwariatach, ale z dziewiętnastowieczną redakcją “New York Tribune” i

być może  z Albertem  Pike’m,  największym ponoć masonem XIX wieku. Nie mogło być

mowy o przypadku.

- Teraz mnie rozumiesz, Pawle? - głos szefa przerwał moje myśli.

-  W   tej   sytuacji   musimy  założyć, że   srebrny talerz   z   Bafometem   jest  związany z

dziewiętnastowieczną   historią   bykowskiego   zamku,   z   osobą   tajemniczego   hrabiego

Rautingera   i   amerykańskimi   masonami.   Czyż   to   nie   jest   wspaniały   początek   wakacyjnej

przygody i zapowiedź pasjonującego detektywistycznego śledztwa? A nos mi podpowiada, że

za   tym   kryje   się   jakaś   niesamowita   historia.   Podejrzewam,   że   ktoś   z   zamku,  któryś   z

pracowników ARR, wpadł na tajemną skrytkę. Gdzieś w zamku albo w jego najbliższym

otoczeniu. Niewykluczone, że w samym mieście. Pomyślałem, że mógłbyś powęszyć tam

trochę z pożytkiem dla siebie, dla polskiej i światowej kultury. To jak?

Zgodziłem się. Nie miałem wyjścia. Ale - między Bogiem a prawdą - to ta sprawa

zainteresowała   mnie   już   w   gabinecie   szefa,   wtedy   gdy   przeczytałem   starą   notkę   z

dokumentów dawnego powiatu. Podobnie jak ja teraz, musiał się poczuć z samego rana szef

po jej przeczytaniu. Niestety, on musiał wyjechać i tylko ja mogłem sprawdzić ten trop.

Wehikuł odebrałem późnym popołudniem z zaprzyjaźnionego warsztatu, na którego

konto wpływały z naszego ministerstwa pieniądze za wszelkie naprawy i przeglądy. Nasz

nowy pojazd nie był zwykłym autem. Pięciometrowej długości cygaro przypominało robala

bez   skrzydeł,   któremu   zamiast   odnóży   wstawiono   kółka.   Ciemnozieloną   karoserię   po

rajdowym samochodzie terenowym wyklepano niestarannie, ale zamieszkujący wnętrze tego

“grata” silnik wyrwano z 550-konnego astona martina vantage. Ten dziwny pojazd był darem

starego kolekcjonera, któremu szef pomógł kiedyś odnaleźć kolekcję obrazów. Nieżyjący już

darczyńca zobowiązał się do opłacania wszelkich podatków i napraw pojazdu nawet po swojej

background image

śmierci, co zapewniała klauzula spadkowa. Zazwyczaj najpierw ministerstwo musiało pokryć

koszty każdej naprawy, a dopiero potem - z półrocznym opóźnieniem - spływały na konto

naszej  komórki  pieniądze  nieżyjącego mecenasa. Ze  znalezieniem  warsztatu  też  mieliśmy

początkowo   problemy,   ale   po   kilku   nieudanych   doświadczeniach   znaleźliśmy   ostatecznie

pewnego pasjonata-mechanika, który pod Warszawą prowadził salon z samochodami własnej

produkcji i zgodził się świadczyć nam usługi.

Zapakowawszy   na   tył   wehikułu   wszystkie   rzeczy   potrzebne   do   spędzenia

dwutygodniowego urlopu, wyjechałem w niedzielę w kierunku Piotrkowa Trybunalskiego.

Jechałem osiemdziesiątką w niemożliwy do opisania upał, pragnąc pozbierać myśli związane

z czekającą mnie misją w Bykach. Ciężko przychodziło wiązanie luźnych faktów i zdobytych

wcześniej historycznych informacji o zamku i tajnych stowarzyszeniach, gdyż wehikuł nie

posiadał   klimatyzacji.   Przed   słońcem   chronił   mnie   tylko   brezentowy  dach,   jaki   mają   na

wyposażeniu  kabriolety.  Dodam,  że  nie   było  w  nim  także  wygodnych siedzeń  i  żadnych

bajerów. Tylko potężny silnik i śruba zamocowana z tyłu pod podwoziem czyniły z niego

niespotykaną na naszych szosach rakietę i amfibię w jednym (i brzydkim) opakowaniu. Bo

zapomniałem dodać, że nasz wehikuł potrafił pływać!

Upał   doskwierał,   więc   za   Rawą   Mazowiecką   zrobiłem   krótki   postój   na   stacji

położonej pod laskiem. Rozbawił mnie tam dialog młodej pary siedzącej w czerwonej toyocie,

sprowokowany widokiem parkującego wehikułu. Zdawało się, że młodzi ludzie wcale mnie

nie dostrzegali, ich uwagę pochłonął wyłącznie mój okropny pojazd.

- Ty, zobacz! - rechotała dziewczyna. - Widziałeś kiedyś złom na kółkach?

- Co chcesz? - śmiał się chłopak. - Na świecie pełno wariatów. Facet przerobił pewnie

stary beczkowóz na karoserię.

- Kto go wie? Na kradziony nie wygląda.

- Oprócz opon! Resztę zrobił sam.

Wyszedłem z wehikułu.

- Przepraszamy pana, ile to wyciąga na prostej drodze? - zapytali przez otwartą szybę.

- Mój rekord wynosi dwieście dwadzieścia - odpowiedziałem poważnie. - Dokonałem

tego na autostradzie pod Września.

- Dwieście dwadzieścia? - roześmieli się. - To panu udało się dojechać pod Wrześnie?

- Udało się - kiwnąłem głową. - A tak na marginesie, mój wehikuł wyciąga ponad

dwieście sześćdziesiąt na godzinę.

- Metrów? - przedrzeźniała mnie dziewczyna.

-   Kaśka,   pan   żartuje   -   uspokoił   ją   chłopak.   -   Nie   widzisz?   A   na   co   jeździ   ten

background image

“wehikuł”? Na ropę czy na benzynę?

-   Ani   na   ropę,   ani   na   benzynę   -   odpowiedziałem   lekko   już   poirytowany   ich

zachowaniem.   -   To   jeździ   na   wodę.   Bo   to   nowoczesny  beczkowóz,   nowa   generacja.   Są

pistolety na wodę, to czemu nie miałyby być i auta.

- Wariat - wzruszyła ramionami dziewczyna.

- E - machnął ręką chłopak.

I toyota ruszyła z parkingu z piskiem opon. Gdyby tyko wiedzieli, że wehikułem z

łatwością bym ich dogonił! Nie miałem jednak nastroju do udowadniania im czegokolwiek.

Uśmiechnąłem się pod nosem i zamiast szaleńczego pościgu pomachałem im ręką. Odjechali

na południowy zachód, wierząc święcie, że spotkali na parkingu wariata.

W cieniu drzew ściągnąłem brezent, kupiłem wodę i już po chwili jechałem owiewany

z boku ostrym, chłodzącym podmuchem. Zawsze za kółkiem dobrze mi się rozmyślało, więc

pośpiech mogłem ostudzić zalewem wiadomości, które wieczorem przelałem z książek do

mojej rozpalonej głowy. Stertę ksiąg i publikacji zabrałem na wszelki wypadek ze sobą, ale co

nieco już przeczytałem.

Siedząc za kółkiem mogłem spokojnie określić tło historyczne całej sprawy, albowiem

zamkiem   i   jego   rezydentami   mogłem   zająć   się   później.   Osobą   Kupca   -   odwiedzając   w

poniedziałek antykwariaty i komendę policji w Piotrkowie.

Cała historia - jak mniemałem - mogła zacząć się 13 października 1307 roku, czyli od

konfiskaty majątku najsłynniejszego zakonu średniowiecznej Europy. Moje myśli rozpoczęły

wędrówkę w czasie. Aktu tego dokonał król Francji Filip IV Piękny (notabene: był zadłużony

u   templariuszy).   Oskarżono   ich   o   herezję,   nekromancję,   praktykowanie   czarnej   magii   i

sodomię. Jednakże uprzedzona o zamiarach Filipa część templariuszy uciekła z bezcennym

skarbem, dowodzona przez Pierre’a Aumonta. Ta grupa miała stworzyć w Szkocji centrum

tajnej organizacji, zdolnej do przetrwania aż do XVIII wieku. Mistrz Jakub de Molay z innymi

zostali  w   kilka  lat  później  skazani  i  straceni.  Ten  temat  jest  dość  dobrze opracowany  w

literaturze  naukowej i popularnej, chociaż nie brakuje niejasności i tajemnic. Do dziś nie

wiadomo,   czy  templariusze   rzeczywiście   posiadali   ów   bezcenny  skarb,   który  uczynił   ich

najbogatszym zakonem świata. Czy posiedli wiedzę tajemną i produkowali najcenniejszy z

kruszców - złoto? Ile było prawdy w legendach o Świętym Graalu? Czy tajemnica Oak Island

w   kanadyjskiej   Nowej   Szkocji   -   legendarna   “Wyspa   Dębów”   -   jest   związana   z

templariuszami?   A   kaplica   w   szkockim   Rosslyn  wybudowana   na   podobieństwo   Świątyni

Salomona?   Czy   ostatni   mistrz   zakonu   naprawdę   założył   cztery   loże   matki   w   Neapolu,

Edynburgu, Sztokholmie  i Paryżu, zanim   spłonął  na stosie  w  1314 roku?  Ile było zatem

background image

prawdy w stawianych im zarzutach o oddawanie czci Bafometowi?* [Każda z komandorii

posiadała   posążek   głowy,   któremu   oddawano   cześć.   Posiadał   on   cudowne   właściwości:

zapewniał bezpieczeństwo i sprawiał, że drzewa kwitną, a ziemia przynosi obfite plony.]

Już   samo   słowo   stanowiło   zagadkę   dla   badaczy.   Czy   naprawdę   pochodziło   od

starofrancuskich   słów   “bapheus   mete”?   Alchemików   nazywano   bowiem:   “farbiarzami

księżyca”. Wielu historyków wywodzi słowo “Bafomet” od zniekształconej, starofrancuskiej

wersji imienia proroka Muhammada, inaczej “Mahometa” (ciekawostka: meczety nazywano

“bafomeriami”).   Inni   twierdzą,   że   pochodzi   od   arabskiego   słowa   “abufihamet”   -   “Ojciec

Zrozumienia”. Czytany wspak, według kryptografii Kabały, znaczy: “opat świątyni pokoju

wszechludzkości”   (“Templi   omnium   hominum   pacis   abbas”).   Poddane   analizie   z

zastosowaniem specjalnego kabalistycznego szyfru  atbasz, nasze słowo zamieni się w imię

greckiej Bogini Mądrości. “Sophia”! Niejaki Aleister Crowley przybrał imię “Bafomet”, gdyż

wierzył, że pochodzi  ono od dwóch greckich słów, oznaczających “chrzest mądrości” lub

“pochłonięcie  do mądrości”.  Z  kolei  słynny dziewiętnastowieczny okultysta Eliphas   Levi,

utrzymywał,   że   słowo   “Bafomet”   jest   kodem   Świątyni   Salomona.   Czytane   od   tyłu   daje:

“TEM-OH-AB”,* [“Templi Omnium Hominum Pacis Abbas”.] co pełnym zdaniem brzmi:

“Ojciec Świątyni Pokoju Wszystkich Ludzi”. Bafomet templariuszy miał być symbolem Istoty

Najwyższej, ale w świadomości ludzkiej utrwalił się jako wizerunek szatana.

Nie   zdążyłem   hipotetycznie   połączyć   Bafometa   z   tajemniczą   postacią   Adolfa

Rautingera,   dziewiętnastowiecznego   hrabiego   powiązanego   niewidzialną   nicią   z

amerykańskimi masonami,  Albertem Pike’m, a przede wszystkim z bykowskim zamkiem.

Miałem za mało danych. Poza tym dojeżdżałem już do Piotrkowa Trybunalskiego.

Zjechałem   z   autostrady   i   wąskim   asfaltem   prowadzącym   do   centrum   miasta

przejechałem niecały kilometr. Za budynkami firmowego salonu samochodowego odbijała w

prawo wąziutka, asfaltowa droga, którą można było dojechać pod zamek ukryty za drzewami.

Tę przebudowaną wielokrotnie gotycką budowlę ujrzałem jeszcze z szosy - jej dach wznosił

się bowiem ponad koronami drzew rosnących na końcu rozległego pola.

Ostatnia   prosta   prowadziła   wśród   upraw   i   kilku   gospodarstw.   Minąłem   wreszcie

stawek,   kawał   pola   mieniącego   się   słomianym   kolorem   uprawy,   aż   w   końcu,   zasłonięty

częściowo   przez   szpaler   drzew   zamek   wybił   się   wreszcie   na   szczycie   niewielkiego

wzniesienia. Asfalt zbliżał się do narożnej wieży zamku i lekkim łukiem zakręcał na zachód,

by dalej zginąć wśród pól, sadów i nielicznych gospodarstw.

Kiedy zajechałem na miejsce, ze smutkiem stwierdziłem, że zamek był zniszczony.

Zewnątrz   elewacje   jednopiętrowej   budowli   odbudowanej   w   stylu   renesansowym   (z

background image

zachowaniem   cech   manierystycznych)   posiadały   ślady   wielu   przeróbek   i   przekształceń,

większość zaś okien zamurowano. Środkowa, dwupiętrowa część mieściła w  sobie bramę

przejazdową ozdobioną bogatym portalem. Zachowały się jednak dwie wieże: zamykająca

bryłę   budynku   -   północna   (pochodząca   jeszcze   z   zamku   gotyckiego)   i   kwadratowa   -

południowa.   Najlepiej   zachowanym   segmentem   była  środkowa   część   zamku,   zwieńczona

gzymsem.   Zamek  miał   plan  wydłużonego  prostokąta,   długiego  na  90   i   szerokiego  na  20

metrów. Wejście znalazłem od zachodu.

“Rzeczywiście, przydałby się tu konserwator” - pomyślałem.

Zostawiłem wehikuł na samym zakręcie przed bramą i lekko kuśtykając (z powodu

niewyleczonej kontuzji) wszedłem przez niedomkniętą furtkę na teren siedziby ARR. Spokój i

cisza zdawały się być przyklejone do zachodniej fasady. Zacienioną aleją, otoczoną z prawej

strony wysokimi cyprysami, zbliżał się w moim kierunku leniwym krokiem stary pies. Wtedy

to  z  drzwi  znajdujących  się  w  północnej  wieży wyszedł  mężczyzna  w średnim  wieku, o

pomarszczonej,   opalonej   twarzy   i   wątłej   posturze.   Domyśliłem   się,   że   parter   wieży   był

przerobiony na mieszkanie prywatne, gdyż w okienkach wychodzących wprost na łuk drogi

zauważyłem firanki i doniczki.

- Dzisiaj nie zwiedzamy - warknął ów człowiek. - Tu się wcale nie zwiedza. I odjedź

pan tym swoim czółnem na kółkach sprzed bramy. Tu nie wolno parkować. Nie widzi pan

zakrętu?

-   Nazywam   się   Paweł   Daniec   -   przedstawiłem   się   niezrażony   jego   niegrzecznym

tonem.   -   Jestem   konserwatorem   zabytków.   Przyjechałem   z   Warszawy.   Mam   służbowe

polecenie   zbadania   tego   historycznego   obiektu.   Poza   tym   nie   ma   ruchu,   nikomu   nie

przeszkadzam.

- Ach, tak - bąknął zakłopotany i zlustrował mnie uważnie od stóp do głowy. - Trzeba

było tak od razu.

- Nie dał mi pan szansy.

- Proszę do środka - bąknął zmieszany.

I zaraz popatrzył z zainteresowaniem na wehikuł.

- O, jaki fajny pojazd... co to jest?

- Skrzyżowanie czółna z namiotem - odpowiedziałem z uśmiechem. - Tylko że namiot

chwilowo złożyłem.

- Przepraszam pana, nie wiedziałem, kim pan jesteś. Chyba nie obraził się pan za to

czółno?

- Mnie ciężko obrazić.

background image

- To tak jak mnie. Nazywam się Edward Sikora - podał mi rękę.

- Jestem tu dozorcą, palaczem, stolarzem, ogrodnikiem i robotnikiem...

- Słowem: człowiekiem renesansu?

- Proszę?

- Człowiekiem do wszystkiego, o to mi chodziło.

- Właśnie! A to jest Niuniek - wskazał psa, który leniwie przyczłapał do nas. - Stare

psisko. Jest tu dłużej niż kierownik i cały personel ośrodka.

- A pan?

-   No,   my   jesteśmy   tu   jednakowo   stażem,   bo   jak   mnie   zatrudnili,   to   wziąłem

szczeniaka.

Pogłaskałem  psa,  który  uważnie  mi  się   przyglądał  swoimi  wyblakłymi  ze  starości

oczami. Był to kundel - skrzyżowanie kilku ras, z których na plan pierwszy przebijało się

wspomnienie bernardyna. Miał długi włos, jasnoszary, a na pysku kiełkowały kępy siwych

włosów. Poza tym czworonóg sprawiał wrażenie spokojnego psiego emeryta.

Pogłaskałem poczciwca po głowie, podczas gdy on wąchał z zainteresowaniem moje

spodnie. Zapamiętał mnie, wydając niewidzialną przepustkę na teren bykowskiego zamku.

- Zamieszka pan w południowej wieży - wyjaśnił pan Edward, gdy szliśmy z bagażami

zacienioną alejką wzdłuż  frontowego muru zamku. - Na pierwszym piętrze. Oprócz pana

mieszkają tam studenci. Praktykanci. Zawsze w wakacje przyjeżdżają. Cztery osoby. W tym

dwie studentki.

Puścił do mnie oko. Odwzajemniłem uśmiech.

- To świetnie - odezwałem się. - A co robią ci studenci?

- A ja tam nie wiem, bo oni w biurze siedzą albo w teren do rolników wyjeżdżają z

panem Wojciechem albo z panią Aliną.

- Kim są pan Wojciech i pani Alina?

-   Pan   Wojciech   to   kierownik   ośrodka.   Rąbczyk   się   nazywa.   Magister   Wojciech

Rąbczyk. Pani Alina też jest magistrem. Czasami ona go zastępuje. Jest jego prawą ręką.

Pan Edward pod uśmiechnął się nosem.

- I coś jeszcze? - zagadnąłem.

- Mówią, że się w niej podkochuje.

- Kto? Pan kierownik w pani Alinie?

- O, nie tylko on! Pan Witek także. Prawdę mówiąc, to i studenci tak na nią patrzą, że

lepiej nie mówić. Może lepiej teraz panu o tym powiedzieć... ona, rozumie pan, nie lubi, jak

się do niej zwracają “Alinko”. Nie lubi zdrobnień. To twarda sztuka.

background image

- A pan?

- Co ja?

- Pan się w niej nie podkochuje?

- Ja? Nie tam, panie! Gdzie mi tam do niej. Ona ledwo toleruje pana kierownika, a to

przecież uczony i dobrze wychowany człowiek. Podobno pani Alina miała wyjść swego czasu

za tego znanego aktora z Łodzi...

Pan Edward podał nazwisko gwiazdora i z wrażenia aż przystanąłem przed wejściem

do wieży.

-  Aktor dostał angaż w warszawskim teatrze i wyjechał do stolicy - kontynuował. -

Szybko się ożenił z jakąś panią reżyser starszą od niego o dziesięć lat. Czy ja mam szansę w

tym towarzystwie, panie? - śmiał się. - Poza tym mieszkam tutaj z żoną i synem. Tyle że

rodzina wyjechała na wczasy do teściowej.

- No to faktycznie - pokiwałem głową niby na poważnie. - Pańskie szanse są raczej

marne.

Wchodząc do pachnącej starym drewnem i świeżym tynkiem sieni wieży, pomyślałem,

że pani Alina jest nie tylko piękną kobietą, o względy której mężczyźni rywalizują i biją się ze

sobą, ale przede wszystkim jest arogancką i zadufaną w sobie istotą. Ta “twarda sztuka” z

pewnością ma wysokie mniemanie o sobie i patrzy z góry na wszystkich, których Bóg nie

obdarzył wdziękiem i  talentem Artura Żmijewskiego lub Michała Żebrowskiego. Kto wie,

może nawet nie lubi mężczyzn i tylko bawi się nimi. Nie wiedzieć czemu już na samym

początku, nie znając jej osobiście, uprzedziłem się i zrobiłem z niej swojego wroga. To głupie

- wiem! Ale znałem kilka podobnych, nadzwyczaj urodziwych panienek obracających się w

tak   zwanych   kręgach   artystycznych   “warszawki”   i   nigdy   nie   spotkałem   wśród   nich

prawdziwej damy. Ba! Tam nawet normalnej dziewczyny nie było! Każda z nich miała w

głowie wyłącznie marzenie o bogactwie i sławie. Blichtr i szpan były dla tych istot jak kawior

i szampan! Najbardziej romantyczna z nich marzyła, że lada dzień piękny i młody książę

przyjedzie po nią na rączym koniu, co ja plotę - podjedzie pod jej kawalerkę najnowszym

sportowym modelem audi, i zabierze do nowoczesnej dyskoteki w stylu “techno”.

- Schodami w górę - wskazał palcem pierwsze piętro pan Edward.

- Pana pokój ma numer 5. Jeszcze wyżej znajdzie pan kuchnię. Toaleta z prysznicem

jest tutaj, na parterze.

Wskazał drzwi przy schodach bliżej drzwi wyjściowych.

- Nawet ciepła woda jest. Tylko niech pan się nie pomyli i...

Ściszył głos.

background image

- ... i nie wejdzie do mieszkania panny Irenki. To nasza kasjerka.

Głową wskazał drzwi znajdujące się we wnęce za schodami.

- Też młoda i ładna? - zapytałem cicho, kierując się z torbami na górę. - Ta wasza

kasjerka?

-   Czy  ja   wiem?   -   wzruszył   ramionami,   nie   udzieliwszy  odpowiedzi.   -   Na   studia,

biedulka, się nie dostała, i jest trochę dziwna. Samotna. Mieszkania nie mogła znaleźć w

Piotrkowie i tymczasowo mieszka w zamku. Bardzo nieśmiała z niej niewiasta.

Chrząknął   i   zamilkł.   Zamek   w   drzwiach   do   mieszkania   kasjerki   Ireny  zazgrzytał.

Zdaje się, że słyszałem nawet kroki za drzwiami, ale nikt z nich nie wyszedł. Wyglądało na to,

że Irenka - bo to chyba ona stała w tej chwili po drugiej stronie drzwi - podsłuchiwała naszą

rozmowę na korytarzu. Liczyłem w duchu na to, że nie słyszała ostatniej uwagi dotyczącej jej

skromnej osoby.

Na ulicy rozległ się samochodowy klakson. Dozorca wyjrzał przez drzwi na bramę i

komuś pomachał.

-   Oho,   przyjechała   Basia   z   narzeczonym   -   wyjaśnił   pospiesznie.   -   To   poprzednia

kasjerka. Czasami wpada do mnie z Adamem na herbatę, gdy wracają z rodzinnego obiadu.

Pan Edward pożegnał się ze mną, wręczył klucz i życzył miłej niedzieli.

Trzeszczące  schody zaprowadziły  mnie  na  piętro.  Drewniana podłoga  i  obdrapane

ściany   towarzyszyły   dalszej   drodze   pod   same   drzwi.   Mój   pokój   był   ostatnim   w   tej

kondygnacji. Na górze ktoś chodził i słyszałem przyciszone młode głosy, więc pomyślałem,

że   to  studenci  krzątają  się w  kuchni.  Gdy lepiej   pociągnąłem  nosem,  poczułem   znajomy

aromat kawy i gotowanych serdelków.

Rozpakowałem się. Potem zabrałem ręcznik oraz przybory toaletowe i zszedłem na

dół. Przez kwadrans oddawałem się dobrodziejstwu prysznica. Mydliłem się i spłukiwałem,

aż mnie to w końcu znużyło. Tak odprężony wróciłem do siebie.

Na   miejscu   zamarłem,   ujrzawszy   lekko   uchylone   drzwi.   Byłbym   przysiągł,   że

zamknąłem je za sobą, udając się pod prysznic. To fakt, źle zrobiłem, że nie zamknąłem ich

na klucz, ale, na Boga, nie przyszło mi do głowy, że ktoś zechce tu wejść. Kto mógł to zrobić?

Owa “biedulka” Irena z dołu? Czy może studenci kręcący się na drugim piętrze w kuchni?

Wszedłem ostrożnie do pokoju. Nikogo w nim nie zastałem.

“Może   jednak   nie   zamknąłem   dokładnie   tych   drzwi”   -   pomyślałem   i   zerknąłem

jeszcze na torbę ze swoimi rzeczami.

Jedna z nich, w której trzymałem książki o templariuszach i tajnych stowarzyszeniach,

notki   o   okultystach   i   masonach,   była   nieznacznie   otwarta.   I   znowu   dopadło   mnie

background image

przeświadczenie, że ktoś otworzył ją i śpiesząc się nie zasunął zamka do końca.

“To przez ten upał” - pocieszałem się w myślach. “Może to ja sam nie zamknąłem do

końca torby?”

Ubierając się w nowe spodnie i koszulkę, zastanawiałem się, kim mógł być intruz i

jaki mu przyświecał cel przy przeszukaniu moich rzeczy? Czy wiązało się to z moją tajną

misją w zamku? Jeśli faktycznie “działała” w nim osoba mająca związek z owym Kupcem

pragnącym sprzedać w antykwariatach srebrny talerz z symbolem Bafometa, mogłem zostać

już   na   samym   początku   zdemaskowany.   Jeśli   tylko   intruz   widział   tytuły   książek,   jakie

przywiozłem ze sobą - nabrał podejrzeń. To pewne! Konserwator zabytków interesujący się

okultyzmem   i   kultem   Bafometa?!   Czy   to   aby  nie   podejrzane?   A   jeśli   widział   materiały

nadesłane przez tutejszą komendę? Byłem zdemaskowany.

“Nie, chyba jestem przewrażliwiony. Nikt o zdrowych zmysłach nie wchodziłby tutaj

podczas mojej kąpieli. Ryzyko nakrycia go było zbyt wielkie. Kręcą się tutaj, bądź co bądź,

ludzie”.

I uspokojony  tym założeniem, wyszedłem z pokoju zamykając drzwi na klucz. Na

wszelki wypadek włożyłem jeszcze w ich szparę włos.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

O MOJEJ PRACY • ZWIEDZAM ZAMEK Z NIUŃKIEM • STUDENCI,

CZYLI   ŻARTY,   ŻARCIKI   •   CZY   KASJERKA   MNIE   PODGLĄDA?   •

KPINY   Z   IRENKI   I   Z   WEHIKUŁU   •   PROBLEMY   POLSKIEGO

ROLNICTWA • LITOŚCI, PANIE SZOFER! • Z ANTYKWARIUSZEM O

KUPCU   I   TALERZU   •   PIĘKNA   KOBIETA   NIE   ZNOSI   PICASSA   •

WYKŁAD   •   PAN   STEFAN   ZAPŁACI!   •   POWRÓT   NA   ZAMEK   •   O

AMERYKAŃSKICH MASONACH I HISTORII WOLNOMULARSTWA

•   CROWLEY   I  KULT   SZATANA   •   ALBERT   PIKE   •   SEN   Z

LUCYFEREM • JESZCZE RAZ PIKE • NOWY DZIEŃ

Na górze ucichło. Studenci opuścili kuchnię i teraz słyszałem ich ściszone głosy za

drzwiami jednego z ich pokojów. Zszedłem na dół, rezygnując z posiłku. Pragnąłem zwiedzić

zamek,   więc   zacząłem   badać   stan   jego  murów.   Na   zewnątrz  nie   było  nikogo,  nie   licząc

leżącego w cieniu Niuńka i ruszającego za bramą białego “punciaka”, którym przyjechali w

odwiedziny do dozorcy poprzednia kasjerka ze swoich narzeczonym.

Ruszyłem spacerkiem dookoła zamku.

Ostatnio, w takich właśnie chwilach, dopadały mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej

strony, odczuwałem radość z uczestniczenia w kolejnej przygodzie, z drugiej, targało moim

wnętrzem poczucie traconej młodości. Czułem się młodo, pomimo trzydziestki na karku, ale z

roku na rok odczuwałem pogłębiającą się alienację. Z trudem udało mi się utrzymać kilka

ważnych dla mnie znajomości, inne rozpadły się jak domki z kart. Wszystkiemu winna była

moja   praca,   jej   nerwowy   charakter,   ciągłe   wyjazdy,   kontuzje,  brak   życia   rodzinnego   i

notoryczny   kontakt   z   zabytkami.   Samotność   w   wielkim   mieście   sprzyjała   rozwojowi

dziwactwa,   bo   przecież  wolałem  -   na  podobieństwo   Pana  Samochodzika  -   spędzić   jedną

godzinę w muzeum niż  cały wieczór przed telewizorem lub w kawiarni.  Ostatnio bardzo

rzadko spotykałem się z dziewczynami. Usta wielu moich ostatnich przyjaciółek pełne były

słodkich  fraz   pachnących  pustką,   podczas   gdy mury  pałaców  i   zamków,   stare   kościoły  i

muzea - przemawiały do mnie tajemniczą mową czasu. Nawet bykowski  zamek do mnie

mówił, choć jego głos był jeszcze za słaby. Nie byłem wariatem! Słyszałem duszą, w sposób

background image

jak najbardziej metafizyczny, choć jednocześnie w życiu codziennym pozostałem absolutnym

realistą. Byłem niezmordowanym tropicielem przeszłości, jej zagadek i ukrytych skarbów.

Coraz częściej nazywano mnie z tego powodu - Samochodzikiem. Twierdzono, że jestem

staroświeckim   dziwakiem   ulepionym   na   podobieństwo   pana   Tomasza.   Ciągnęło   mnie   do

przygody i ów stan miał w sobie coś z nałogu oraz groził wizją starokawalerstwa. Dlatego

czując   w   kościach   kolejną   przygodę,   inna   strona   mojej   natury  żałowała   tych  wszystkich

przyjaciół,   którzy  odsunęli   się   ode   mnie,   rejsów   beze   mnie,   uroczych   ognisk   i   śmiechu

koleżanek,   tego   wszystkiego   co   porzuciłem   dla   rozwiązywania   zagadek.   Obszedłem

zachodnią wieżę i znalazłem się na zarośniętym placu na tyłach zamku, który teraz tonął w

ostrym   słońcu.   Odwróciłem   się   za   siebie,   gdyż   usłyszałem   za   plecami   jakiś   szmer.   To

Niuniek. Szedł po trawie krokiem wiarusa. Może zainteresowała go moja osoba? A może nie

do   końca   ufał   nowemu   gościowi,   więc   przyszedł   sprawdzić,   czego   szuka   tutaj   pachnący

jeszcze Warszawą “intruz”. Za to mu płacono miską żarcia - za doglądanie dobytku. Bzdura!

Pies leniwie przyczłapał i stanął przy mojej nodze. Popatrzył poczciwymi ślepiami w moje

oczy i uspokojony tym, co w nich znalazł, spuścił łeb. Był niegroźny. Pewnie się nudził, może

lubił towarzystwo i zapragnął mocniejszych wrażeń. Pogłaskałem go i zacząłem do niego

mówić, tak jak się przemawia do starego przyjaciela.

- Zapewne wiesz, że Byki po raz pierwszy pojawiają się w źródłach pisanych w roku

1454? Wiesz, wiesz, przyjacielu, ale przypomnieć nie zaszkodzi.

Pies nie zaprzeczył, a zatem mówiłem dalej, oglądając uważnie murowaną budowlę

wzniesioną na planie wydłużonego prostokąta.

-   Teren,   na   którym   teraz   stoimy,   stanowił   wówczas   własność   Bykowskich.   Na

przełomie XV i XVI Jaxa Bykowski herbu Gryf wzniósł późnogotycki zamek. Był to piętrowy

budynek z czterema wieżami. Około roku 1604 przebudowano go w stylu renesansowym i

jedną z baszt przekształcono na kaplicę. Na początku XVIII wieku zamek i park stały się

własnością rodziny Wężyków. Zamek szybko doprowadzono do żałosnego stanu. Takim też

widział go Julian Ursyn Niemcewicz w 1821 roku.* [Pobyt w Bykach uwiecznił  w dziele:

Podróże  historyczne  po  ziemiach  polskich,   między  rokiem 1811  a  1828  odbyte.]  Dopiero

kolejni   właściciele,   Jeziorańscy,   dźwignęli   go   z   ruiny   (około   1847   roku),   lecz   podczas

odbudowy zamek został pozbawiony dawnej architektury.

Moje   oko   “konserwatora   zabytków”   szybko   zlustrowało   tę   budowlę   o   długiej

wschodniej  elewacji,  z  której  wystawały: baszta  południowo-wschodnia  (z  dwupiętrowym

ryzalitem bramnym) oraz wieża północno-wschodnia.

- Ostatnie wojny spowodowały kolejny upadek zamku - kontynuowałem opowieść.

background image

-Zawaleniu uległa jego północna część. Rozebrano zatem części starej baszty. Po zakończeniu

zaś wojny właściciel Czarnecki przekazał obiekt na cele rolnicze.

Zerknąłem ku  oddalonej  północnej  wieży graniczącej niemal  z drogą. Dołem była

prostokątna,   górą  zaś   sześcioboczna.   Była  też   najstarszą   -  bo   piętnastowieczną   -  gotycką

częścią budowli.

Zapytałem Niuńka, czy “wie” o tym.

- Co ja ci tu plotę, przecież ty mieszkasz w niej z panem Edwardem.

Z nastroju pełnego nabożeństwa i skupienia, na jaki stać “konserwatora zabytków”,

wyrwał mnie cichy i stłumiony chichot nade mną. Natychmiast zerknąłem w górę i ku swemu

zdziwieniu   ujrzałem   znikające   głowy   z   okienka   na   pierwszym   piętrze.   Od   razu   się

domyśliłem, że podsłuchiwano mój “wykład” zrobiony psu. A zatem,  oprócz Niuńka, jego

świadkami byli studenci zamieszkujący dwa sąsiednie ze mną pokoje w wieży południowej.

Tak się złożyło, że przystanąłem z psem pod samą wieżą i studenci musieli wszystko słyszeć

przez otwarte okno.

Chichot powtórzył się. Śmiały się dziewczyny.

- Dzień dobry paniom - rzuciłem w górę, mrużąc cały czas oczy przed ostrym słońcem.

Wyjrzały nieśmiało.

- Jak pan ładnie umie mówić - zaczęła jedna, tłumiąc w sobie rozbawienie. - Co za

szkoda, że nie jesteśmy czworonogami. Nikt nam tak ładnie nie powie o zamku. Szkoda, że

nie gra pan jeszcze na gitarze pod tym oknem.

Druga   studentka   zachichotała.   Oczami   wyobraźni   widziałem   siebie   mrużącego

komicznie oczy. Musiałem wyglądać jak jakiś kretyn.

- Czemu nie? - wzruszyłem ramionami. - Mogę wam opowiedzieć o tym i owym. Ale

nie wiem, kim jesteście? I nie gram na gitarze.

- Anka i Dorota! - rzuciły.

Widziałem  słabo ich głowy. Dopiero po chwili  oczy przyzwyczaiły się do ostrego

słońca.   Jedna   -   ta,   z   którą   rozmawiałem   -   była   szatynką   o   pokręconej   czuprynie,   druga

natomiast, miała krótkie jasne włosy spięte gumką z tyłu głowy.

-   Paweł!   -   odwzajemniłem   się   uśmiechem.   -   Niuńka   nie   muszę   wam   chyba

przedstawiać.

- Pan jest może treserem zwierząt? Czy może zaklinaczem psów?

- Nie, nie - zaprotestowałem. - Jestem konserwatorem.

- Co pan będzie konserwował?! Zamek? Bo my znamy się wyłącznie na konserwacji

paszy.

background image

- To trochę inna dziedzina. Moja specjalność to stare, zabytkowe mury.

- Oj, jaka szkoda, bo my młode jeszcze  jesteśmy, ha, ha, ha! Śmiały się i wtedy

rozwarło się drugie okno w drugim pokoju studentów. Wyjrzeli przez nie dwaj młodzi ludzie.

-   Co   tu   się   dzieje?   -   zainteresował   się   jeden   z   dwójki   chłopaków.   -   Co   tak   się

śmiejecie, dziewczyny?!

- Irek, spotkałyśmy konserwatora zabytków.

- Dzień dobry panu!

- Mówcie mi Paweł - zaproponowałem. - Tak się składa, że razem pomieszkamy tutaj

przez pewien czas.

- A pan skąd? - zapytał drugi student.

- Z Warszawy.

- Ma pan może samochód?

- Mam, oczywiście.

- To świetnie! - zapiszczały dziewczyny. - Nie zabrałby nas pan nad jezioro?

- Nad jezioro?

- Tak! Sulejowskie. Nad wodę! Albo do miasta na lody!

- Nie ma sprawy - wzruszyłem ramionami. - A kiedy?

- Choćby zaraz. Szkoda czasu.

Kątem oka zauważyłem, że w okienku na parterze poruszyła się delikatnie firanka.

Jeśli dobrze pamiętałem, to w pokoju na dole mieszkała kasjerka ARR - Irena. Stało się dla

mnie jasne, że mnie podglądała, tak samo jak wcześniej podsłuchiwała w sieni zamkowej.

Poprzez   zmrużone   oczy   nie   potrafiłem   wiele   dostrzec,   ale   byłem   pewny,   że   firanka

zafalowała, a za nią przemknął cień.

Wróciwszy do siebie na górę, stwierdziłem, że w szparze drzwi tkwił nadal włos, a

zatem nikt tutaj nie wszedł podczas mojego obchodu. Wychodząc z pokoju na umówioną

przejażdżkę byłem już niemal pewny, że wizyta intruza podczas mojej kąpieli na dole była

wytworem zmęczonej upałem i podróżą głowy. Gdyby studenci lubili szperać w cudzych

rzeczach,  zrobiliby  to   podczas   spaceru  wokół  zamku.  Studentki   zagadałyby  mnie   pięknie

przez okno, a ich koledzy w tym czasie spokojnie weszliby tu i przeszukali rzeczy. Lecz nikt

tu nie wszedł, o czym świadczył tkwiący w szparze drzwi włos. Z drugiej strony, jeśli intruz

zrobił to wcześniej i znalazł w torbie materiały dotyczące misji “Bafomet”, to już wiedział, że

nie jestem konserwatorem zabytków. Jeśli tak było, to kim w ogóle był intruz? Ktoś z grupy

studentów?  Czy  raczej  kasjerka?  A  może   w  zamku  przebywał  ktoś  jeszcze,  poza   panem

Edwardem Sikorą i jego gośćmi?

background image

Na wszelki wypadek włożyłem z powrotem włos w szparę drzwi - nie mogłem wszak

zapominać o misji, z którą tu przyjechałem. Istniało podejrzenie, że któryś z mieszkańców

zamku lub przebywający w nim pracownik ARR dorwał się do skrytki z jakimś skarbem.

Studentów spotkałem na schodach.

- Jedziemy? - zapytał z marszu mocno zbudowany osobnik z ogoloną na jeża głową.

Był opalonym i energicznym człowiekiem. Nazywał się Irek.

- Może do miasta? - odparłem.

- Ekstra! - ucieszyła się Dorota.

- Lepiej kupić winko - zaproponował drugi z chłopaków, Janek, żylasty blondyn o

bladej cerze i raczej ponurym spojrzeniu. - Obalimy go nad zalewem.

- Na taki upał wino? - skrzywił się Irek. - Piwo lepsze.

- A pan? - zachichotała Anka, zwróciwszy się do mnie.

- Jestem kierowcą, nie mogę drinkować. Innym razem.

Wyszliśmy z sieni na zewnątrz i idąc alejką dalej rozmawialiśmy.

- Dawno przyjechaliście? - zagadnąłem ich.

- Niedawno. Kilka dni zaledwie.

- Mieszka tu ktoś jeszcze?

Studenci zaśmieli się.

- Irenka. To kasjerka.

- A Janek - pokiwała zabawnie główką Anka - to się w niej nawet zakochał.

- Ja się w niej zakochałem? - udawał oburzonego. - Ja tylko się oświadczyłem.

Zrozumiałem wszystko.

- A zatem jaja sobie z niej robicie? Z tej Irenki. Pan Edward mówił, że to biedna

niewiasta. Mówi o niej “biedulka”.

- Biedulka? To raczej “skneruńka”. Jak to kasjerka.

- Dzikus z niej! Unika towarzystwa. Szczególnie mężczyzn.

Przerwaliśmy te rozmowy o kasjerce, gdyż uwagę wszystkich zwrócił stojący za bramą

wehikuł. W pierwszym odruchu studenci zaniemówili i przystanęli. Ujrzeli bowiem stojące na

poboczu   motoryzacyjne   monstrum   -   blaszanego   owada   ze   ślepiami   wydartymi   gadowi.

Naciągnięty   brezent   maskował   nieco   skromny,   by   nie   rzec   ascetyczny,   wystrój   wnętrza

pojazdu,   ale   dla   wyrażenia   swojego   rozczarowania   i   ubolewania   nad   stanem   umysłu

właściciela tego cuda - wystarczył jeden rzut oka na  to pięciometrowej długości cygaro z

kawałkiem brezentu na grzbiecie.

- Co to jest? - pierwszy otworzył usta Irek.

background image

- To... to jest ten pański samochód? - jęknęła Dorota.

- Co  chcesz?   -  przeszła   do  ataku  Anka.  - Paweł  jest  konserwatorem  zabytków,  a

właśnie stoimy przed jednym z nich.

- Nie - poprawiłem ją. - Stoimy przed dwoma zabytkami. A zamek? Otaczają nas

zabytki!

- E, do kitu z naszą wycieczką - skrzywiła się z niesmakiem Dorota.

- Lepiej było pożyczyć rowery albo złapać autostop.

- To jeździ w ogóle? - zainteresował się Irek. - Co to jest? Sam to składałeś, kurczę?

- Nie, to dar bogatego kolekcjonera. Milionera.

- Poważnie. I co? Milioner zbankrutował?

- Nie - dodała Anka. - Milioner zwariował.

Minął nas miejscowy polonez jadący ku zabudowaniom za zamkiem. Zatrzymał się

kilka   metrów   za   nami   i   wnet   otwarły  się   drzwiczki   od   strony  kierowcy.  Mężczyzna   nie

wysiadł, jedynie odwrócił się do nas, nie kryjąc swojego rozbawienia.

- O, jaki dziwny samochód! - krzyknął w naszą stronę. - Do remontu czy na blachę?

-  Już po remoncie - odpowiedziałem spokojnie. - Wczoraj odebrałem go z serwisu.

Wszystko gra. Jedna z dwóch manetek ciężko chodziła, ale już wszystko w porządku.

- Ten składak ma dwie manetki? - zdziwił się kierowca poloneza.

- No tak, jak to w aston martinie. Jedna do zmiany biegów, druga do redukcji.

- A... rozumiem. Aston martin!

- Właśnie! Takim jeździ sam James Bond.

- Panie, to pozdrów go ode mnie!

- Jamesa Bonda?

- Nie, swojego psychiatrę.

Kierowca zaryczał z dowcipu i pokręciwszy głową, zamknął drzwiczki. Odjechał z

piskiem   opon.   Śmieli   się   ze   mnie   także   studenci.   Zerknąłem   w   górę   na   korony   drzew

rosnących za drogą, czy aby ptaki nie pospadały z gałęzi rozbawione szyderstwami, jakimi

mnie poczęstowano. Moi nowi znajomi stali przed wehikułem i nabijali  się ze mnie, nie

wiedząc, że śmieją się po próżnicy. Mogłem zamknąć ich buzie jednym ruchem, podnosząc

maskę wehikułu. 550-konny silnik aston martina mógł powalić z nóg nie tylko chłopaków, ale

nawet ich koleżanki, które zapewne nie znały się na motoryzacji. Ten piękny i potężny silnik

robił wrażenie na każdym, nawet na laikach motoryzacji.

Postanowiłem jednak poczekać z demonstracją siły i nie odkrywać za wcześnie swoich

atutów. Niech się ze mnie nabijają, cały świat niech ryczy ze śmiechu na widok tego wehikułu

background image

i z moich wyjaśnień, lecz ja przecież i tak wiedziałem, że mam najlepszy pojazd pod słońcem.

Po   drugiej   stronie   drogi   zaczynał   się   podmokły   i   rzadki   lasek,   za   którym

prześwitywała   tafla   spokojnej   wody,   bardziej   na   lewo   zaś   zaczynało   się   pole,   a   za   nim

rozległy  teren ogrodzony  siatką.   Na  terenie  tej  posesji  znajdował  się  sztuczny  stawek,  w

zasadzie duże bajoro z domkiem letniskowym przerobionym na bar.

- Wiecie co - westchnąłem, zacisnąwszy mocno pięści ze złości. - Tam za laskiem jest

jakaś woda, widzę domek z tarasem. To chyba knajpa. Może pójdziemy tam na piwo. Co

będziemy jechać do miasta wehikułem?

- Tutaj? - zmarszczyła czoło Anka. - Nie chcę tutaj. Chcę na lody do miasta!

- Ja chcę nad wodę - dodała Dorota.

-   Jak   chcecie   dostać   się   tym   wehikułem   do   miasta   albo   nad   zalew,   to   proszę   -

powiedziałem posępnie. - Zajmujcie miejsca. Tylko bez szyderstw, proszę.

- Ten wrak ruszy? - wątpił Irek.

-   Ruszy...   ruszy  -   mruknąłem,   usadawiając   się   za   kierownicą.   -   On   wiele   rzeczy

potrafi. Nawet pływać umie.

- Pływać? - zdziwili się.

We wstecznym lusterku widziałem, jak dziewczyny pukają się w czoło, wymieniwszy

między sobą litościwe spojrzenia. Ugryzłem się w język i nic już więcej nie mówiłem na

temat wehikułu.

W czasie jazdy do centrum, podczas której starałem się nie przekraczać czterdziestu

kilometrów na godzinę, studenci opowiedzieli mi  co nieco o swoich praktykach. Mówili,

podczas gdy ja, co pewien czas dyskretnie na nich łypałem i zastanawiałem się, czy któreś z

nich nie współpracowało przypadkiem z Kupcem, posiadaczem srebrnego talerza z symbolem

Bafometa. Ktoś z tej czwórki mógł spokojnie przeszukać mój pokój, gdy brałem prysznic.

Lecz oni nie wydali mi się podejrzani. Byli normalnymi młodymi ludźmi, zachowywali się

tak, jak większość z nas zachowuje się na wakacjach.

Studiowali na Akademii Rolniczej i w okresie przerwy wakacyjnej musieli odbębnić

praktyki. I tak uczestniczyli w konsultacjach dla miejscowych rolników. Nie znałem się na

tych sprawach, więc kiwałem dla świętego spokoju głową, gdy opowiadali mi  o tym,  że

województwo łódzkie ma niekorzystne warunki produkcji rolniczej - większość gleb tego

regionu jest klasy  IV  i  V,  dlatego dominuje tutaj uprawa żyta i ziemniaków. Przeważają

gospodarstwa małe od 1 do 5 hektarów. Produkcja rolna to głównie hodowla bydła mlecznego

oraz uprawa warzyw i owoców. Studenci gadali o ubożejących w mikro- i makroelementy

glebach,   wysłuchiwałem   o   “zrównoważonym   rolnictwie”,   ochronie   środowiska   i

background image

katastrofalnym   rozdrobnieniu   strukturalnym   polskich   gospodarstw.   Nasi   rolnicy  posiadali

podobno więcej krów niż niektóre rozwinięte kraje Zachodu słynące z hodowli bydła, ale

nasze   pogłowie   znajdowało   się   w   rękach   ponad   miliona   gospodarzy  i   nasza   statystyczna

krowa dawała mniej mleka od “zachodniej”. To był wielki problem polskiego rolnictwa - jak

skoncentrować   produkcję   w   mniejszej   liczbie   gospodarstw,   które   posiadałyby   jednak

liczniejsze pogłowie o wyższej wydajności.

- Właściwie to czemu chcecie likwidować drobne gospodarstwa? - zapytałem tonem

laika. - Co za różnica, czy tysiąc litrów pochodzi z jednej, czy z dziesięciu obór?

- Zasadnicza! - tłumaczyli. - Prościej jest uzyskać mleko oraz kontrolować zawartość

w nim tłuszczu i białka w jednym stadzie.

-   Łatwiej?   O   ile   wiem,   to   w   dawnych  mleczarniach   zawsze   pobierano   próbki   do

analizy. Poza tym co zrobić z dziewięcioma gospodarstwami na dziesięć, które w wyniku tego

planu stracą rację bytu?

- Mogą uprawiać agroturystykę!

- Gdzie? - męczyłem ich. - Ludzie będą zmuszeni sprzedać swoją ziemię. Jeden wielki

gospodarz, który powstanie na ich miejscu, będzie musiał pozyskać nowe pastwiska. Ażeby

wykarmić pięćdziesiąt, sto krów, musi zwiększyć areał. To znaczy, że wcześniej czy później

wykupi od tamtych ziemię. Gdzie oni się podzieją? Pójdą do miasta?

- Zaraz - przekrzywiła usta Anka. - Mogą pracować u niego.

- PGR-y już były!

- Ale to będą prywatne PGR-y!

- Jutro zapytamy kierownika, co on sądzi na ten temat. Albo panią Alinę.

Nie  rozwiązaliśmy  problemów  polskiego  rolnictwa.  Wnet   zajechaliśmy  do  miasta,

walcząc z wszechobecnym upałem i spojrzeniami  gapiów, którzy nierzadko przystawali z

wrażenia, widząc mój warczący głośno pojazd. Studenci, zażenowani sytuacją, nie odzywali

się   i   zagryzali   wargi,   ja   zaś   odzyskałem   dobry   humor   i   dla   dodania   sobie   ważności

zmniejszyłem prędkość do dwudziestu kilometrów na godzinę.

- Litości, panie szofer - pierwsza nie wytrzymała Anka i zajęczała. - Staruszka na

chodniku nas przegania.

Dodałem trochę gazu. Nie za wiele. Ulicą Wojska Polskiego zajechaliśmy wolno na

Stare Miasto. Zaparkowałem na trójkątnym placu Stefana Czarnieckiego, którego wierzchołek

dotykał głównej ulicy, zaś podstawa opierała się o południową pierzeję. Było stąd o krok do

rynku.   Otoczony   licznymi   kamienicami,   które   w   wyniku   pożaru   z   1835   roku   uzyskały

klasycystyczny wygląd, Rynek Trybunalski tętnił prowincjonalnym życiem. Studenci szybko

background image

znaleźli jakąś lodziarnię okupowaną przez tłum ludzi, lecz ja straciłem nagle zainteresowanie

nimi.   Pod   współczesnymi,   kolorowymi   elewacjami   kamieniczek   ukrywały  się   stare   mury

miasta,  a w   nich znalazły  schronienie urzędy,  ekskluzywne butiki,  sklep  jubilerski,  biuro

podróży i znana w mieście galeria z antykwariatem. To w nim Kupiec próbował po raz trzeci

sprzedać talerz z Bafometem.

Minąłem liczne grupki rozmawiających ludzi i zbliżyłem się do galerii, odczuwając

potrzebę kontaktu z miejscem niedoszłej transakcji. Byłem jak ów doświadczony detektyw

badający miejsce zbrodni, tyle że w tym przypadku nie chodziło o morderstwo, ani nawet o

kradzież.

Antykwariat   był  czynny,  także   galeria   zapraszała   w   swoje   podwoje,   kusząc   gości

wystawą współczesnego malarstwa tutejszych artystów.

Podbiegli do mnie studenci.

- No, jesteś! Nareszcie! Gdzie się podziewasz?

- Idziesz zwiedzać galerię czy co?!

- Jestem historykiem sztuki - tłumaczyłem się. - Lubię galerie, muzea. ..

- I co? - drwił Irek. - Po wizycie w galerii odwiedzisz muzeum?

- Świetna propozycja! - ucieszyłem się. - Idziecie? Wstęp kosztuje tylko pięć złotych!

- Pięć złotych? - oburzył się Janek. - Co za wyzysk! Pięć złotych za wejście do głupiej

galerii. Rozbój w biały dzień!

- A za darmo byś wszedł? - zapytałem.

- Na co mi galeria? Za pięć złotych kupię piwo w kawiarni.

- Chciałbym jednak popatrzeć na współczesne malarstwo polskie.

- Nudziarz - westchnęła Anka i popatrzyła na równie zdegustowaną Dorotę.

- Mieliśmy pojechać nad wodę! - przypomniały.

- Poczekajcie tu chwilę - uspokoiłem ich ruchem ręki. - Zerknę tylko na wystawę i

zaraz wracam.

Wszedłem do galerii, zapominając o nich. Jednakże nie malarstwo było mi w głowie

tym bardziej, że nie miałem dobrego mniemania o współczesnej sztuce rodzimej, gdyż byłem

historykiem   sztuki   rozkochanym   w   dziełach   wieków   minionych.   Chciałem   zerknąć   na

antykwariat i chwilę porozmawiać z właścicielem. Może uda mi się wyciągnąć z niego jakiś

szczegół, który przeoczyła policja.

Wewnątrz galerii - tchnącej świeżością białych ścian i połyskiem brązowej podłogi -

przebywało   sporo   ludzi.   Wystawę   zdominowały   prace   piotrkowskich   artystów,   w   innych

salkach wystawiono tkaniny i rzeźby, ale, przyznajmy to otwarcie, nie zanadto zwracałem na

background image

nie uwagę. Interesowała mnie wyłącznie galeria, którą odwiedził tajemniczy Kupiec. Wejście

do antykwariatu znalazłem z tyłu galerii. Kręciło się tam mniej ludzi, ale kilku zachłanną ręką

przerzucało tytuły starych i nowszych wydań.

Za kontuarem siedział antykwariusz, szczupły i siwy pan w wieku pięćdziesięciu kilku

lat, raczej niski, zapewne ten sam, który widział Kupca i rozmawiał z nim, a następnie stoczył

walkę zakończoną ucieczką opryszka. Musiał być z niego odważny osobnik, skoro rzucił się

na Kupca. Miałem do pogadania z tym człowiekiem i właśnie nadarzała się ku temu okazja,

gdyż nikt z nim nie rozmawiał.

Przedstawiłem   się   i   od   razu   przeszedłem   do   rzeczy.   Z   początku   wydawał   się

zaskoczony,   niechętny   rozmowie,   ale   gdy   tylko   zapewniłem,   że   w   pewnym   sensie

współpracuję z policją, popatrzył na mnie łaskawszym wzrokiem.

- Niesamowita historia - mówił, ostrożnie dobierając słowa. - Wszystko zeznałem. Nic

więcej nie mogę dodać.

- Rysopis Kupca jest w miarę dokładny, ale może pamięta pan jeszcze jakiś szczegół

jego fizjonomii, coś, czego nie podał pan podczas zeznań w komendzie?

- Nie, nic takiego nie pamiętam - kręcił głową. - Całe zajście trwało zaledwie kilka

minut

- To zrozumiałe. Pytam na wszelki wypadek. A czy pamięta pan dokładnie wizerunek

Bafometa na talerzu?

- Tak.

- Pana zdaniem, to był na sto procent Bafomet?

- Owszem. Morda kozła z rogami.

- I pentagram?

- Chyba tak - mruknął. - Gwiazda pięcioramienna, ale szczegółów nie potrafię podać.

- Dziękuję za te wyjaśnienia - podałem mu rękę.

- Pan na długo w Piotrkowie?

- Kilka dni, może tydzień. Staram się wyjaśnić zagadkę, skąd wziął się w tych stronach

talerz z symbolem Bafometa.

- Złodzieje mogli przyjechać z innego województwa, a tutaj próbowali go opchnąć.

- Ciekawa hipoteza.

- Tak tylko sobie pomyślałem. Nie jestem detektywem jak pan. Nie na moją głową to

wszystko. Co wiem, powiedziałem policji. Ale jak coś nowego mi się przypomni, pierwszemu

dam panu znać.

- Pierwszą lepiej zawiadomić policję.

background image

-   Oczywiście   -   uśmiechnął   się.   -   Sprawdzałem   pana.   Skąd   mogę   wiedzieć,   kim

naprawdę pan jest? Może pan działać z polecenia Kupca. Ale wspomniał pan o policji, więc

jestem już spokojny.

Miałem już  odejść, gdy o czymś sobie przypomniałem,  patrząc na drobną posturę

antykwariusza.

- Jeszcze jedno pytanie. Czy Kupiec był silny?

- Silny? Nie, raczej nie. Gdyby był silny, nie dałbym mu rady.

- Trenuje pan coś? - zapytałem z uśmiechem. - Opisał pan opryszka jako wysokiego

młodzika. Rzucił się pan na niego bez obawy?

Antykwariusz zmarszczył czoło i zaniemówił.

- Nie rozumiem - odezwał się wreszcie. - Co pan chce przez to powiedzieć?

- Proszę się uspokoić - uniosłem ręce ku górze w uspokajającym geście. - Ustalam, jak

naprawdę wyglądał ów chłopak. W policyjnych aktach niezbyt precyzyjnie go określono. To

umięśniony wyrostek czy chuderlak? Portret pamięciowy, który dostałem od piotrkowskiej

komendy sugeruje, że mógł być rozwiniętym fizycznie osobnikiem.

- Z postury nie był potężny, jeśli o to panu chodzi - odpowiedział po chwili namysłu. -

Typ raczej normalny.

-   Rozumiem.   Reasumując,   wydał   się   panu   Kupiec   osobnikiem   niezbyt   groźnym  i

dlatego spróbował go pan zatrzymać.

- Tak było.

Na   koniec   rozmowy   poprosiłem   antykwariusza   o   dyskrecję   i   serdecznie   się

pożegnaliśmy.   Opuściwszy   mały   kantorek   usłyszałem,   jak   ładna   kobieta   w   galerii,   w

towarzystwie   statecznego   mężczyzny,   mówi   o   pewnym   obrazie.   Normalnie   bym   nie

zareagował,   byłem   jednak   historykiem   sztuki,   do   tego   uczulonym   na   wszelkie   bzdury

wypowiadane na temat sztuki. Kobieta owa - jak się wnet okazało nieprzeciętna piękność -

wygadywała niedorzeczności na temat malarstwa abstrakcyjnego i Picassa.

- Zobacz, Stefan, ten obraz jest dobry. Podoba mi się! Abstrakcja jest fascynująca. Nie

znoszę tylko Picassa. On jest przereklamowany. A tutaj jest dużo kolorów, które lubię i które

pasują do moich mebli.

-   Osiem   tysięcy   złotych   -   wyszeptał   lekko   otyły   mężczyzna   w   jasnym,   lnianym

garniturze, z siwiejącymi włosami układającymi się za uszami.

- Drogo. Lepiej kupić coś innego. Może rzeźbę?

-   Wiem   -   prychnęła   uroczo.   -   Ta   wyrzeźbiona   kobieta   z   cyckami   ci   się   podoba,

prawda?

background image

- Lubię sztukę realistyczną - odpowiedział.

- A ja lubię abstrakcję. Oprócz bohomazów Picassa.

W szpilkach miała metr osiemdziesiąt wzrostu, więc była o włos ode mnie wyższa, co

może zrodzić u wrażliwego mężczyzny kompleksy. Ubrana w ekskluzywną spódniczkę do

kolan i jasną, jedwabną koszulę jawiła się niczym elegancki anioł. Jej ciemne włosy opadające

swobodnie do łopatek lśniły czystością, wywołując wrażenie sterylności. Figura tej pięknej

istoty była nienaganna, ruchy miała naturalnie zharmonizowane, piękne zielone oczy zdawały

się   hipnotyzować   otoczenie,   tylko   ta   jej   ignorancja   w   dziedzinie   sztuki   wydała   mi   się

nietaktem ze strony natury. Może pięknym kobietom Bóg wybaczał?

Zerknąłem na współczesny obraz, który zdaniem niewiasty bił na głowę Picassa. Kilka

wielobarwnych i krzyżujących się kresek na jasnym tle - nijaka kompozycja, pretensjonalna i

epigońska. Dusza historyka sztuki musiała doznać bolesnego ukłucia.

-   Picasso   malował   także   piękne   portrety  w   stylu   Toulouse-Lautreca   i   Steinlena   -

wtrąciłem  się   nieoczekiwanie  do  ich   dyskusji.   -   To   było  w   początkach   jego  “paryskiego

okresu”. Ekspresja formy i bogaty koloryt scen figuralnych tamtych jego pierwszych obrazów

nie   przypominają   późniejszych   “bohomazów”.   Widzieli   państwo   może   “Le  moulin   de   la

Galette” namalowany w 1900 roku?

Para zaniemówiła na potok słów, które wypowiadałem tonem znawcy.

- Nie? A szkoda - westchnąłem. - Trzeba się wybrać do Nowego Jorku i dotrzeć do

zbiorów Thannhausera. Wracając do Picassa, to następnym okresem w jego twórczości był

“okres błękitny”, w którym dominuje nastrój melancholii, forma postaci ludzkich ulega zaś

deformacji. Potem był jeszcze “okres różowy”, a w latach 1907-1909, w tak zwanym “okresie

murzyńskim”, Picasso maluje obrazy stanowiące zapowiedź kubizmu. Ale nawet jego kubizm

dzielił się na różne okresy...

- Brawo - uśmiechnęła się kobieta. - Rozumiem, chce mnie pan namówić do tego,

abym polubiła Picassa? Nic z tego!

- Uważam, że nie można porównać go z autorem obrazu zatytułowanego “Alegoria

miłości” - wskazałem na dzieło wiszące na ścianie. - Jaka tu alegoria? Może chodzi o alergię

na miłość?

-  No  właśnie   -  bąknął   osobnik  w  lnianym  garniturze.   -  Gdzie   tu   jest   miłość?  Te

krzyżujące się kreski kojarzą się raczej z więzieniem.

- Bo miłość zostaje uwięziona w sercu - odparła błyskotliwie kobieta.

- Hm - zastanawiał się mężczyzna. - Chyba że tak.

- Tylko czy miłość można uwięzić? - zadałem to pytanie, patrząc jej w oczy.

background image

- To przenośnia.

- Co takiego? Przenośnia? - zdziwił się pan Stefan. - Jaka przenośnia?

- Przenośnia, inaczej metafora - wyjaśniła poirytowana kobieta.

- Stefanowi wszystko kojarzy się z przynętą. Ale my o sztuce rozmawiamy, a nie o

wędkarstwie.

Mężczyzna nieco się speszył i wzruszył ramionami.

- Stefan to zapalony wędkarz - wyjaśniła.

- Metafory metaforami - dodałem, aby odżegnać niemiłą atmosferę - ale wolę bardziej

symboliczne   traktowanie   miłości   w   sztuce.   Nie   lubię   tego   typu   zagadek,   może   dlatego

bezpośredniość przesłania “Pożegnania Zygfryda” Corneliusa bardziej do mnie przemawia niż

“Alegoria miłości” współczesnego abstrakcjonisty.

-   Nadal   mnie   pan   nie   przekonał,   że   Picasso   jest   lepszy   od   tego   tu   obrazu   -

przekomarzała się ze mną.

I z wyższością przyglądała się mojemu niezbyt wyszukanemu strojowi - dżinsom i

pospolitemu T-shirtowi.

-   Czas   pokaże,   kto   jest   lepszy.   Znałem   pewnego   współczesnego   malarza,   który

wzorem   Rene   Magritte’a   (notabene   pracownika   wytwórni   tapet)   namalował   na   pewną

wystawę   obraz   bez   ramek.   Miał   on   autentyczny   kolor   i   fakturę   co   ściana   galerii.   Nikt,

oczywiście, nie  zauważył obrazu. Bo obraz powinien być do oglądania, a nie służyć celom

konceptualnym.

- Niech pan mi da numer telefonu tego malarza - rzekła złośliwie kobieta. - Może

kupiłabym jakiś jego obraz.

- Może pomalowałby pani od razu całe mieszkanie? - kpiłem.

- Już jest pomalowane. Na szczęście to moje mieszkanie i ja decyduję, jaki obraz

zawiśnie na jego ścianach. Dla Picassa nie ma tam miejsca.

- Szkoda. Ale faktycznie po co wieszać obrazy, których się nie lubi a kosztują grube

miliony dolarów?

- Dość - wyszeptała niezadowolona przebiegiem rozmowy.

Uniosła rękę i zawołała kogoś z obsługi galerii.

- Kupuję! - oświadczyła bez mrugnięcia powieką.

- Płaci pani gotówką czy czekiem?

-   Pan   Stefan   zapłaci   -   pogłaskała   ramię   niezadowolonego   mężczyzny  w   lnianym

garniturze.

Obdarzyła   mnie   niechętnym,   a   może   nawet   wrogim   spojrzeniem.   Opuściłem   ich

background image

towarzystwo zakłopotany, gdyż odczuwałem pewne wyrzuty sumienia - swoimi docinkami

sprowokowałem   kobietę   do   kupna   współczesnego   gniotą.   Zrobiła   to   z   przekory   wobec

oberwańca w dżinsach, który ośmielił się zakwestionować jej artystyczny gust. Uciekłem z

galerii nie tyle przed piękną kobietą, co zemstą jej towarzysza. Ten, z powodu kaprysów

swojej damy, musiał wybulić kilka tysięcy złotych.

Wróciwszy   na   rynek,   nie   zastałem   przed   galerią   studentów.   Zaskoczony   ich

nieobecnością   ruszyłem   ku   placowi.   Za   przednią   szybą   wehikułu   znalazłem   karteczkę

wetkniętą za wycieraczkę o treści:

Pojechaliśmy nad zalew! Proszę spokojnie zwiedzać muzea!

Pokręciłem się jeszcze po rynku, obejrzałem pobliskie kościoły i Sanktuarium Matki

Boskiej   Trybunalskiej   za   rynkiem.   Po   godzinie   spacerów   zmęczył   mnie   upał   i   senność

niedzieli. Zjadłem szybko obiad w barze opodal ulicy Wojska Polskiego i znużony wróciłem

na zamek.

Nie   było   świadków   mojego   powrotu,   jedynie   Niuniek   podniósł   łeb   na   widok

wjeżdżającego za bramę wehikułu i uspokojony zapadł znowu w drzemkę. Nie zauważyłem

nawet w oknie wieży głowy pana Edwarda. Zamknąłem się zatem w pokoju i położyłem na

łóżku, obiecując sobie zwiedzić wkrótce cały zamek. Lecz wnet usnąłem i wstałem dopiero po

zapadnięciu zmroku. Słyszałem za ścianą głośne rozmowy studentów, którzy urządzili sobie

małe party; ich śmiechy z początku mnie irytowały, poczułem się trochę odtrącony, wszak

mogli   mnie   zaprosić   na   imprezę.   W   podłym   nastroju   zszedłem   na   parter.   Na   szczęście

prysznic przywrócił we mnie wiarę w rodzaj ludzki. Odświeżony zrobiłem na górze kanapki,

herbatę i zabrałem się do lektury o Bafomecie. Postanowiłem nie zadawać się ze studentami.

“Nie pasuję do nich” - wmawiałem sobie. “Co mnie może z nimi łączyć, skoro oni

drwią z muzeów. Przyjechałem tu z misją. Zamiast pić z nimi piwo i słuchać docinków Anki,

lepiej poczytać.”

Zastanawiało mnie, czy ów legendarny posąg, który templariusze otrzymali ponoć od

samego   Wielkiego   Budowniczego   Świata,   rzeczywiście   trafił   na   początku   XIV   wieku   z

Francji do Szkocji, a później w XIX wieku pożeglował do Stanów Zjednoczonych. Niewiele

nowych   tropów   znalazłem.   Jak   zakładałem,   elementem   łączącym   templariuszy   i   osobę

hrabiego Rautingera był właśnie ów tajemniczy posąg.

Luki   w   mojej   wiedzy   na   temat   templariuszy   i   ich   późniejszych   spadkobierców

(różokrzyżowców i masonów) były poważne i musiałem jak najszybciej uzupełnić niedostatki

background image

pobieżnej, sobotniej lektury. Jak utrzymywali niektórzy badacze, złoty Bafomet mógł trafić do

Stanów  Zjednoczonych w  1801  roku. Wtedy  to  mason,  niejaki  Isaak Long, przywiózł  ze

Szkocji do Charleston w Stanach Zjednoczonych posążek szatana (Bafometa), któremu cześć

oddawali rzekomo templariusze. Long założył za oceanem “Antyczny i Uznany Obrządek

Szkocki”,   nazwany   potem   “Zreformowanym   Palladium”,   praktykujący   czarną   magię   i

okultyzm. Przez dłuższy czas pełniła ta organizacja rolę centrum amerykańskiego satanizmu.

Bożek Bafomet musiał odgrywać istotną rolę w tych rytuałach.

Satanistyczne loże Longa stały się pożywką “duchową” dla jego następców, między

innymi - Antona Szandora La Veya, twórcy “Biblii szatana” w XX wieku. A zatem nie Albert

Pike,   co   właśnie   mason   Long   jako   pierwszy   posiadał   owego   “dwupłciowego   bałwana

zwanego   Bafometem”.   Gdy   w   Bostonie   urodził   się   autor   późniejszych   “Dogmatów   i

morałów”,   biblii   masonerii,   złoty   Bafomet   cieszył   się   gościnnością   u   amerykańskich

satanistów od dobrych ośmiu lat. Dopiero po śmierci Longa posąg trafił do Charleston w ręce

Pike’a (związanego z tym samym ruchem “palladystów”). Pikę działał w drugiej połowie XIX

wieku. Był niejako spadkobiercą pierwszych satanistycznych organizacji. Napis na srebrnym

talerzu oferowanym przez Kupca (“Ancient Accepted Scottish Rite, Southern Jurisdiction”)

odnosił się do początków XIX wieku i nawiązywał do “palladystów”. Jednakże w 1847 roku,

kiedy  to   hrabia   Rautinger   przybył  do   Byków,   Pike   nawet   jeszcze   nie   rozpoczął   studiów

(studiował prawo w latach 1853-1857), co nie znaczy, że hrabia nie poznał go na południu

Stanów Zjednoczonych w czasie wojny meksykańskiej, w której Pike uczestniczył.

W   ogóle   początek   XVIII   wieku   to   przełomowy   okres   w   ruchu   masońskim.   Jak

twierdzi znawca problematyki Arnaud de Lassus początek masonerii stanowi rok 1717, w

którym połączyły się dwa stowarzyszenia: cechu budowniczych (tak zwanych “mularzy”, czyli

“murarzy”,   budowniczych   gotyckich   kościołów   i   katedr,   tworzących   rodzaj   bractwa

spotykającego   się   w   tawernach   i   szynkach)   i   okultystycznego   stowarzyszenia

różokrzyżowców. Już w XVII  wieku “wolni mularze” przekształcili swój cech w związek

towarzyski. Zaczęli do swojego grona przyjmować także nie-mularzy, a określano ich mianem

“wolnych mularzy”. W owym okresie idee wolnomularstwa pączkowały w poglądach takich

ludzi, jak: John Locke,  Francis Bacon czy Izaak Newton. Wreszcie przełomem okazała się

opracowana w 1723 roku przez pastora Jamesa Andersena “The Book of Constitutions”, w

której przedstawiono historię masonerii i obowiązki jej członków. Natomiast różokrzyżowcy*

[Nazwa   różokrzyżowcy   pochodzi   od   emblematu   róży   umieszczonej   na   krzyżu   -

symbolizujących połączenie wiedzy i wiary (inaczej zbawienie poprzez wiedzę, a nie przez

wiarę). Członkowie tego stowarzyszenia zajmowali się okultyzmem i propagowaniem gnozy.]

background image

byli   w   tym   czasie   stowarzyszeniem   alchemików,   okultystów,   spadkobierców   dawnych

templariuszy,  kultywujących pierwotny gnostycyzm.  Związku  masonerii  z  templariuszami,

którzy są rzekomo twórcami obrządku szkockiego dawnego, ustalić nie mogłem (z czego nie

wynika, aby ta łączność nie istniała).

Czytałem też o Aleisterze Crowleyu. Podobno żaden człowiek nie uczynił tyle dla

współczesnego satanizmu, co ów Szkot żyjący w latach 1857-1947. Posługiwał się w swoich

“praktykach”   właśnie   imieniem   “Bafomet”.   Już   w   dzieciństwie   interesował   go   ogień,   co

znalazło smutny epizod w wybuchu własnoręcznie wykonanej petardy, która pokiereszowała

mu   twarz.   Praktykował   jogę   w   Indiach,   na   Cejlonie,   w   Birmie,   eksperymentował   też   z

narkotykami. Założył wreszcie własne organizacje: “Srebrną Gwiazdę”* [Argentum Astrum.]

(znaną   też   jako   “Zakon   Srebrnej   Gwiazdy”),  “Zakon   Świątyni  Wschodu”*   [Ordo   Templi

Orientis (OTO).] (inaczej “Templariusze Orientu”) i “Opactwo Telemy”. Uwielbiał nazywać

siebie   w   pompatycznym   i   pretensjonalnym   stylu.   Był   zatem:   “Apostołem   Nieskończonej

Przestrzeni”, “Bratem Perdunebo”, “Wielką Bestią”, “Księciem”, “Bafometem” i “Szatanem”.

Crowley   nie   był   gołosłowny,   uważając   się   za   “bestię”   -   osobiście   zabił   swego

asystenta, który nie posłuchał jego rozkazu w trakcie rytualnych obrzędów. Podczas “czarnych

mszy”   rozdawał   nawet   “hostie”   sporządzane   między   innymi   z   krwi   dzieci   oraz   wrogów

satanistycznego ruchu. W latach dwudziestych organizacja Crowleya (“Opactwo Telemy”)

została   zmuszona   do   opuszczenia   Włoch,   gdzie   miała   siedzibę.   Tamtejsze   władze

podejrzewały Crowleya i jego adeptów o rytualne zabijanie dzieci, a wszystko to w imię

jednego celu - zniszczenia chrześcijaństwa. Ów seksualny dewiant, narkoman, pod koniec

życia   chory   psychicznie   człowiek,   zmarł   w   nędzy,   pozostawiwszy   po   sobie   spore

piśmiennictwo. Co gorsza, wywarł ogromny wpływ na wiele stowarzyszeń magicznych, a

nawet na współczesnych artystów z kręgu kultury pop.* [Alisteirem Crowleyem (nazywanym

diabelskim “guru”) zachwycali się m.in. John Lennon i David Bowie. Mick Jagger wokalista

“The   Rolling   Stones”   utrzymywał   zaś   kontakty   z   A.   Szandorem   La   Veyem.]   “Dziećmi

Bafometa”   byli   też   sławni   filozofowie.   Fryderyk   Nietsche   powiedział:   “W   religii

chrześcijańskiej moralność nie ma żadnego związku z rzeczywistością”.

Kult szatana dał się szczególnie silnie zauważyć wśród dwudziestowiecznych wolnych

mularzy.* [Przedstawiali szatana jako “boga światłości”, przeciwnika “boga ciemności”, tj.

Boga chrześcijan.] Na Crowleyu i trochę na dziewiętnastowiecznych masonach-satanistach

Isaaka Longa wzorował się wspomniany już Anton Szandor La Vey - autor “Biblii szatana”.

Powróćmy jeszcze do Alberta Pike’a - jednego z głównych ideologów amerykańskiego

wolnomularstwa, osoby przynajmniej pośrednio związanej z naszą historią. W 1889 roku pisał

background image

on w instrukcji dla masonów najwyższego, 33 stopnia wtajemniczenia:

“Tłumom musimy powiedzieć: czcimy jednego Boga, lecz Boga naszego adorujemy

bez zabobonu. Wam jednak [...] mówimy to, co macie powtarzać braciom 32, 31 i 30 stopnia:

religia   wolnomularska   powinna   być   [...]   utrzymana   w   całej   czystości   swej   doktryny

lucyferycznej [...]. Czystą i prawdziwą religią filozoficzną jest wiara w Lucyfera”.

O   związkach   amerykańskich   masonów   z   kultem   Lucyfera   napisano   dużo   i   choć

ogromna   większość   wolnomularzy   usilnie   zaprzecza   kontaktom   swej   organizacji   z

satanistami, pamiętajmy o zaleceniach Pike’a - o przekazywaniu tak zwanej “czystej doktryny

lucyferycznej” jedynie na wyższych stopniach wtajemniczenia.

Zasnąłem   w   przygnębiającym   nastroju.   Znalazłem   się   w   ciemnych   lochach,   gdzie

nieliczne promienie słońca przedostawały się z jakiegoś otworu umieszczonego wysoko w

suficie. Nie mogłem go dostrzec, i choć wytężałem usilnie wzrok, nadal nie wiedziałem, skąd

wzięły   się   ostre   promienie   światła   w   tym   ponurym   pomieszczeniu   przypominającym

katakumby. Szepczący głos pod moimi  stopami zdawał się coś podpowiadać i odniosłem

wrażenie,   że   to   słowo   jest   mi   znane.   Zrozumiałem   wreszcie   -   “Lucyfer”!   Ktoś   wzywał

Lucyfera  - “Anioła  Światła”.  “Lucyferze  Niosący Światło! Lucyferze, Synu Jutrzenki”.  A

potem,   gdy   ostre   promienie   zgasły,   wydawało   mi   się,   że   na   suficie   zastyga   w   mętnej

poświacie świeża rana. Przypominała oko uwięzione w trójkącie. Ślad, przez który wdzierały

się   jeszcze   przed   chwilą   promienie   światła,   stygł   i   wreszcie   znikł   na   dobre.   Dopiero

zamknąwszy oczy ujrzałem je wyraźnie, jaskrawo święcące “oko Horusa”. Otworzyłem jedno

oko   i   struchlałem,   ujrzawszy   przed   sobą   ubranego   w   czworokątny   fartuch   z   trójkątnym

bawetem Irka. Biel sporządzonego z białej skóry stroju była absolutna, bez żadnych ozdób,

student zaś uśmiechał się do mnie z lodowatą wyższością. Już po chwili ujrzałem drugą osobę

-   chudą   Ankę,   ubraną   w   podobny   strój.   Dziewczyna   zachowywała   się   niczym   zjawa   i

powtarzała nieruchomymi ustami: “Synu Poranka - oświeć mnie”.

Dopiero wtedy przebudziłem się naprawdę, zlany potem. Było duszno i ciepło. W

mętnym świetle nocnej lampki widziałem swój pokój w całej okazałości. Nikogo w nim nie

było   -   żadnych   osób,   żadnego   Lucyfera.   Cały   zamek   zdawał   się   pogrążony   we   śnie,

wypełniony  martwą   ciszą,   nie  słyszałem   bowiem   żadnego   szeptu,   odgłosu   chrapania   czy

skrzypienia  drewnianych elementów   charakterystycznych dla   starych  obiektów.  Za oknem

królowała ciemna noc i z trudem dostrzegłem nikłe światła, hen za drzewami, przy szosie do

centrum miasta.

Wyszedłem na korytarz i skorzystałem z ubikacji. Idąc korytarzem starałem się stąpać

wolno i ostrożnie, jednak podłoga i schody za każdym razem głośno wzdychały bogatą gamą

background image

skrzypień.

Potem   położyłem   się,   gasząc   światło.   Długo   nie   mogłem   zasnąć.   Myślałem   o

amerykańskich satanistach z kręgu Longa i Pike’a. Ten drugi osobnik, student Harvardu i

człowiek piszący w szesnastu językach, generał konfederackiej armii, posądzony o zdradę, a

następnie uwięziony, został w 1866 roku ułaskawiony przez ówczesnego prezydenta Stanów

Zjednoczonych, masona Andrew Johnsona (ich spotkanie odbyło się w Białym Domu na drugi

dzień   po   opuszczeniu   przez   Pike’a   więzienia).   Rok   później   rozpoczął   swoją   oficjalną

działalność   Szkocki   Ryt.   Czy   można   było   wyobrazić   sobie   rytuały   ówczesnej   loży   bez

obecności  złotego  Bafometa,  przedmiotu   kultu  templariuszy?  Pike  był nie  tylko Wielkim

Komandorem północnoamerykańskiej masonerii w latach 1859-1891. Był także liderem Ku-

Klux-Klanu.   Uważał   się   za   satanistę   i   uznawał   kult   Lucyfera.   To   on   kierował   na

amerykańskiej ziemi Zakonem “Palladium” założonym w 1873 roku w Paryżu, którego idea

trafiła z Egiptu do Grecji za sprawą Pitagorasa w V wieku i wyrażała kult szatana. Dlatego też

posąg   Bafometa   mógł   odgrywać   symboliczną   rolę   w   działalności   lóż   o   okultystycznym

charakterze. Symbolika była bowiem ogromnie ważnym elementem działalności masonów.

Żeby to zrozumieć wystarczy podać jeden znamienny przykład - siedziba organizacji Pike’a w

Charleston w Południowej Karolinie została wybrana dlatego, że miejscowość ta leży na 33

równoleżniku szerokości geograficznej północnej. Bo tyleż mamy stopni wtajemniczenia w

rytuale szkockim. Trzydzieści trzy!

I takiemu oto człowiekowi postawiono pomnik, który stoi do dziś na eksponowanym

miejscu w Waszyngtonie.

Co łączyło hrabiego Rautingera, przybyłego na ziemię piotrkowską w 1847 roku, z

amerykańskim masonem i kręgiem jego znajomych? Bafomet!

Obudziłem się po ósmej rano.

Ledwo otworzyłem oczy, a poczułem, że w zamku tętni życie. Skrzypnęła tu i ówdzie

podłoga, trzasnęły na parterze drzwi i zewsząd dochodziły fragmenty rozmów. Wyjrzałem za

okno, na rozświetlone w rannym słońcu korony drzew, które kołysał lekki wiaterek i pieścił

śpiew ptaków, na spokój zielonego trawnika ciągnącego się w kierunku odległej szosy. Wąską

drogą ciągnącą się po północnej stronie zamku przejechał miejscowy samochód, wnet pojawił

się mozolnie pracujący nogami rowerzysta z biegnącym z przodu psem i zrozumiałem, że

przespałem poranek i świat już dawno wydał pierwsze westchnienie, a na dole pracowali już

w pocie czoła pracownicy Agencji.

W wieży nikogo nie spotkałem. Na górze zrobiłem sobie szybko jakąś kanapkę, na

dole   zaś   wziąłem   prysznic.   Na   dół   zszedłem   przed   dziewiątą.   W   korytarzu   panował

background image

przyjemny chłodek, ale pachniało też starymi meblami i drewnem.

Zamek posiadał wnętrze niezbyt regularne. Brama przejazdowa dzieliła go na dwie

niekomunikujące się ze sobą części. W części południowej, w której teraz stałem, zasklepione

kolebkowo pomieszczenia były różnej wielkości. Biegły przez całą szerokość budynku. W

południowej   części   zamku   największym   pomieszczeniem   (usytuowanym   w   środku)   była

biblioteka z czynnym Internetem, dalej znajdowały się dwa mniejsze pokoje, za nimi zaś

zaczynała się dopiero brama przejazdowa. W ostatnim pokoju powiedziano mi, że kierownika

znajdę w części północnej. Z sieni bramy wszedłem bocznymi drzwiami do części północnej.

Tam znalazłem mniejsze pomieszczenia w dwóch traktach. Domyśliłem się, że znajduje się tu

sekretariat i pokoje kadry kierowniczej.

Nie zdążyłem zrobić kroku, gdy zderzyłem się z wybiegającą z drzwi po lewej kobietą.

Wpadliśmy   na   siebie   przypadkowo   i   niewiasta   przerażona   krzyknęła,   jakby   zdarzył   się

wypadek.   Złapałem   ją   upadającą   i   ku   swemu   zaskoczeniu   stwierdziłem,   że   była   to   owa

piękność   z   galerii,   dzisiaj   ubrana   w   obcisłe  dżinsy   i   skórzaną   kamizelkę.   Znakiem

rozpoznawczym były jej zadbane, lśniące czarne włosy, teraz spięte staranną rękaw modny

kokon, i zapach zmysłowych perfum. To była ta sama ślicznotka, która nie lubiła Picassa.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

POZNAJĘ   ALINĘ   •   CZY   STEFAN   KUPIŁ   OBRAZ?   •   O

SAMOCHODACH • UMÓWIENI W “BIESIADNEJ”  • W GABINECIE

KIEROWNIKA   O   MOJEJ   MISJI   •   MIETEK   POD   DRZWIAMI   •

“NIECH PAN UWAŻA NA ALINĘ” • CZY ALINA MNIE POLUBIŁA? •

BADAM   ŚCIANY,  CZYLI   ROZMOWA   ZE  STUDENTAMI   •  IRENKA

WRĘCZA MI KLUCZ DO PIWNICY • TAJEMNICZY MEIL OD L.L. •

W KOMENDZIE POLICJI • W ŁODZI, CZYLI ROZPOZNAJĘ KUPCA!

• ŚLEDZĘ “ROMKA” • UCIECZKA

Jej obecność w zamku kompletnie mnie zaskoczyła.

- Paweł - przedstawiłem się szybko. - Paweł Daniec.

- Alina - wyszeptała zdumiona.

Tak, to była ona! Kapryśna i niedostępna dama, prawa ręka kierownika tutejszej ARR,

słynna pani Alina, o której mówiono, że miała romans ze znanym, przystojnym aktorem i

obracała się w wyższych sferach. To ją widziałem wczoraj w galerii z pewnym majętnym

gościem w lnianym garniturze. Miała klasę i wymagania, nie ma co. Nie lubiła Picassa, lecz

interesowała   się   współczesnym   malarstwem   abstrakcyjnym,   którego   ja,   z   kolei,   nie

cierpiałem.

- Pan tutaj? - zapytała.

- Nie jesteśmy na “ty”? - zwróciłem jej uwagę.

- Nie z każdym, z kim się zderzę w korytarzu, przechodzę na “ty”.

- Co trzeba zrobić, żeby wypić z panią bruderszaft?

- To zależy - uśmiechnęła się tajemniczo. - Znamy się dopiero od wczoraj. Pewnie coś

pan wymyśli oryginalnego. Co pan tu właściwie robi?

- Znacie się?

To pytanie zadał mężczyzna pod czterdziestkę. Na imię miał Wiktor i był tutaj jednym

z głównych doradców prowadzących jednoosobowy referat do spraw pasz i żywienia zwierząt.

Ten nieco markotny mężczyzna o jasnych włosach i podłużnej twarzy, siedział w rogu przy

biurku, a poruszył go fakt mojej znajomości z Aliną. Wyglądało na to, że był zazdrosny, co

background image

zresztą pokrywało się ze słowami pana Edwarda o namiętnościach, jakie Alina rozbudzała w

mężczyznach.

Weszliśmy do pokoju. Tam przedstawiłem się ponownie i podałem powód przyjazdu

na zamek. Żadne z nich nie skomentowało moich słów, zaś wzmianka o konserwacji zamku

nie zrobiła na nich wrażenia. Rozmowa szybko zeszła na temat wczorajszego spotkania.

- Poznaliśmy się w galerii - wyjaśniła szybko Alina.

- Właśnie - dodałem. - Była pani z takim sympatycznym starszym panem. To pani

ojciec?

- Że co?! - wybałuszyła oczy. - Stefan moim ojcem?

- O, przepraszam, to nie moja sprawa.

- Ma pan rację, to nie pańska sprawa.

- W takim razie, to pewnie pani narzeczony.

- Niech pan nie będzie taki staroświecki - zirytowała się. - Czemu od razu narzeczony.

- Myślałem, że skończyłaś znajomość ze Stefanem - mruknął niezadowolony Wiktor.

- Niezobowiązujące spotkanie - wzruszyła ramionami.

- Rozumiem - pokiwałem głową. - Nawet kupił pani ten ładny obrazek zatytułowany

“Alegoria miłości”. Pan Stefan to ma gest!

- Pan Stefan ma pieniądze - dodał ironicznie Wiktor.

Alina zaszczyciła kolegę pełnym pretensji wzrokiem.

- Już z nim zerwałam - usiadła za swoim biurkiem przed komputerem, demonstrując

nam, robaczkom, co to znaczy gracja. - Nie chciał kupić obrazu, więc z nim zerwałam.

- Jak to? “Alegoria miłości” nie trafi w pani ręce? Przecież pan Stefan wypisywał już

czek.

- No tak, ale zaraz po pańskiej ucieczce zmienił zdanie - odpowiedziała chłodno. -

Powiedział,   że   nie   mam   za   grosz   gustu.   Gadał   zupełnie   jak   pan.   Zaraził   go   pan   swoim

wykładem o malarstwie.

- A zatem nie kupiła pani tego okropnego obrazu - wyrwało mi się.

- Właśnie  że  kupiłam! Na raty. Po wyjściu Stefana dogadałam się z  właścicielem

galerii, że będę spłacać należność w ratach, artysta opuści jeszcze o dwadzieścia procent.

Właśnie dzisiaj jestem z nim umówiona w tej sprawie w kawiarni.

- Kto to? - niemalże jęknął zawiedziony Wiktor.

- Maurycy Stachurski.

-   O   Boże,   to   przecież   znany   w   Piotrkowie   podrywacz.   Mówią   o   nim   “hulaka”.

Podobno ma długi.

background image

-   Jest   niezmiernie   ciekawym   osobnikiem.   Mężczyzna   nie   musi   być   urodziwy   ani

zanadto moralny, za to jego wnętrze musi być interesujące. Musi mieć to coś. Stachurski jest

na swój sposób uroczy.

-   Twierdzi   pani,   że   kilka   skrzyżowanych   kresek   na   płótnie   wystawia   temu

Stachurskiemu cenzurkę artysty?

- Mnie się podoba jego wyobrażenie miłości.

Naszą   rozmowę   przerwało   wejście   do   środka   wąsatego   mężczyzny  w   sile   wieku,

ubranego w znoszony i szary garnitur, którego twarz świeciła od kropelek tłustego potu. Coś

mi mówiło, że ten człowiek podsłuchiwał naszą rozmowę, zanim odważył się tutaj wejść.

- Pan Daniec?! - popatrzył na mnie.

Ciężko sapał i nie patrzył na pozostałych.

- Dzień dobry panu.

- Jestem kierownikiem ARR - podał mi rękę i silnie potrząsnął. - Wojciech Rąbczyk.

Witamy w naszych skromnych progach. Pan Paweł przyjechał do nas z Warszawy, aby zająć

się stanem naszej kochanej siedziby. Jest konserwatorem zabytków, a jak wiecie nasz zamek

jest w opłakanym stanie.

- Tak, wiemy, Wojciechu - uśmiechnęła się Alina i przeniosła spojrzenie na mnie. -

Ten dziwny samochód za bramą to pewnie pański?

- Jak najbardziej - skinąłem głową.

- Nie boi się pan jeździć tym czymś po szosach? - zapytała.

- Nie.

-   Musi   pan   być   odważnym   człowiekiem.   Nigdy   nie   wsiadłabym   do   takiego

paskudztwa.

- Pani Alino - zagrzmiał kierownik - nie obrażajmy gościa.

- Och, przepraszam pana - zatrzepotała rzęsami. - Nie chcę nikogo obrażać. Martwię

się tylko o pana Pawła, żeby mu się nic nie stało, gdy będzie jechał tym swoim... właśnie, co

to w ogóle jest?

- To wehikuł - odparłem spokojnie. - I nie obrażają mnie, panie kierowniku, kąśliwe

uwagi   na   temat   mojego   pojazdu.   Jestem   uodporniony   na   wszelkie   docinki.   Mogę   panią

zapewnić, że to bardzo sprawny i szybki pojazd. Ma wiele zalet.

- Rozumiem - uśmiechnęła się. - Nade wszystko lubi pan zabytki.

Nie odpowiedziałem. Z ową rozreklamowaną Aliną naprawdę ciężko się rozmawiało.

Musiałem przyznać, że była to inteligentna osóbka i umiała w dyskusji bronić swojego zdania

do upadłego, nie brakowało w jej odpowiedziach także i kąśliwych uwag.

background image

- Ludzie mają dziwny gust - wtrącił do rozmowy swoje trzy grosze Wiktor. - Jeżdżą

dziwnymi pojazdami. Osobiście jednak wolę klasyczne auta. W przyszłym miesiącu kupuję

nowego volkswagena.

Mówiąc to, popatrzył wymownie na Alinę z nadzieją, jakby za wszelką cenę chciał

zrobić na niej wrażenie. Ta jednak nie wydała się zauroczona jego przechwałkami.

-   Poważnie?   -   ożywił   się   kierownik.   -   Jaki   typ?   Bo   ja   też   rozglądam   się   za

volkswagenem.

- Polo.

- A nie, to ja kupię coś większego - wyprężył pierś i niezbyt dyskretnie zerknął na

Alinę. - Minimum dwa tysiące pojemności. Zastanawiam się nad golfem variantem.

Wiktor przegrał samochodową batalię o względy Aliny z samym kierownikiem, więc

szukał ratunku w potyczce z moją skromną osobą.

- A jaką pojemność ma ten pański wehikuł? - zapytał.

- Dużo. Prawie sześć tysięcy.

- Co?! - wykrzyknął Wiktor. - Pan raczy żartować!

- Nie dziwię się panu Pawłowi, że żartuje - klepnął mnie w ramię w geście pocieszenia

kierownik. - Nie dziwię się, skoro nazywacie jego auto zabytkiem i paskudztwem. Panie

Pawle, zapraszam do gabinetu. Przepraszamy was, ale mamy do omówienia sprawy związane

z zamkiem.

Ruszyłem do wyjścia, ale zatrzymał nas głos Aliny.

-   Czy  zechce   mi   pan   towarzyszyć  podczas   spotkania   z   malarzem   Stachurskim   w

kawiarni? - zapytała nieoczekiwanie, czym wpędziła mnie w stan euforii. - Pomimo fatalnego

gustu,   pan   naprawdę   dużo   wie   o   malarstwie.   Wolałabym   mieć   pana   przy  sobie   podczas

rozmowy z artystą.

- Z największą przyjemnością - ukłoniłem się.

- Alino - ukłonił się też kierownik. - Na mnie również może pani liczyć. Mam dzisiaj

wolne i stawię się w każdym miejscu, które pani wskaże.

- A żona? - posłała mu wymowne spojrzenie.

- Żona? Moja? Co żona ma do tego?

- Może nie być zadowolona z naszej znajomości.

- To fakt - podrapał się po głowie kierownik.

Wiktor zagryzł wargi i nie odzywał się.

- “Biesiadna” - rzuciła Alina. - O dziewiętnastej.

- Jeśli pan kierownik nie może - podniósł się z krzesła Wiktor - to ja mógłbym go

background image

zastąpić?

Nie   słyszałem   odpowiedzi   Aliny,   gdyż   wściekły   na   nią   kierownik   skierował   się

natychmiast   do   wyjścia.   Wyszedłem   z   nim   na   korytarz.   Minąwszy   jedną   większą   izbę

kwadratową zastawioną biurkami, za którymi mozolili się urzędnicy, udaliśmy się do jego

gabinetu na końcu tej części zamku. Podczas tej krótkiej drogi kierownik opisał w skrócie

strukturę ARR. Tworzyło ją kilka kluczowych dla potrzeb tego regionu referatów: rozwoju

agroturystyki, ekologii, żywienia i norm w standardach europejskich oraz nowych technologii

w mleczarstwie.

Z wąskiego korytarza weszliśmy do dusznego gabinetu.

- Niech pan siada - zamknął drzwi. - Napije się pan czegoś?

- Nie, dziękuję.

Zdjął marynarkę i sapnął jak schorowany starzec. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, tak

że   oddzielało   nas   tylko   biurko.   Kierownik   Rąbczyk   wytarł   chusteczką   spocone   czoło   i

wyciągnął z szafki butelkę wody mineralnej. Wyjętym z kieszeni otwieraczem wmontowanym

w przenośny scyzoryk, otworzył kapsel i wlał zawartość butelki do pustej szklanki.

- Co za upał - westchnął. - Niech mi pan daruje to nagłe wyjście z pokoju Aliny i

Wiktora,   ale   prawdziwy  powód   pańskiego   przyjazdu   jest   ściśle   tajny,   Alina   zaś   umie   z

człowieka wyciągnąć każdą informację.

- Nie tylko informacje potrafi wyciągać - mruknąłem.

Nie zareagował na moją uwagę.

- Proszę opowiedzieć o tej sprawie z talerzem - zaczął. - Naprawdę sądzicie, że ktoś z

naszych pracowników znalazł skarb?

-   Nie   podejrzewam   nikogo,   choć   jest   to   teoretycznie   możliwe.   Czy   policja

przesłuchiwała kogoś z zamku?

- Nie było podstaw.

- Dzięki temu żaden pracownik nie powinien wiedzieć o tej historii. A jednak!

Opowiedziałem   mu   o   intruzie,   który   prawdopodobnie   grzebał   wczoraj   w   moich

rzeczach.

- Włamanie? - wstał podenerwowany z krzesła. - Kto i jakim prawem? Ledwo pan

przyjechał.

- Nie wiem na sto procent, panie kierowniku - zmieniłem ton, widząc, jak bardzo się

ekscytuje. - Niemniej jednak takie odniosłem wrażenie, a przecież nie należę do histeryków.

- Kto, oprócz studentów, był wtedy w zamku? - zapytał, usadowiwszy się z powrotem

na krześle.

background image

- Kasjerka i pan Edward. Ale on przyjmował gości. Niejaką Basię.

-   A   tak,   to   poprzedniczka   Irenki.   Oczywiście,   Edward   jest   poza   wszelkimi

podejrzeniami. To stary, zaufany pracownik. Pani Irenka to młoda i dziwna osoba, trochę

zahukana, nie za dobrze ją znam, lecz nie sądzę, aby mogła grzebać w cudzych torbach.

- Niech mnie pan źle nie zrozumie, kierowniku. Nikogo nie podejrzewam. Nie rzucam

podejrzeń na nikogo.

Nie chciałem sprawy nagłaśniać i w pewnym sensie żałowałem, że moim wczorajszym

spostrzeżeniem podzieliłem się z tym człowiekiem. Kierownik zbytnio wziął sobie do serca

moje   słowa.   Gotów   był  prowadzić   swoje   własne   dochodzenie,   więc   -   w   rzeczy  samej   -

utrudniać moje własne. Niemniej jednak, nie mogłem zapomnieć, że mimo wszystko kasjerka

podsłuchiwała moją rozmowę z panem Edwardem i podglądała mnie przez  okno podczas

obchodu zamku. Tylko czy było to zachowanie tak bardzo nienaturalne? Ludzie często tak

postępują ze zwykłej ciekawości.

- Irenka to dziwna  niewiasta - mruczał kierownik. - Strachliwa, ale solidna z niej

kasjerka. Studenci? Są w porządku. Hm, bardzo dziwne.

- Skończmy z tymi podejrzeniami, panie kierowniku - uśmiechnąłem się. - Zacznę

może z innej beczki. Czy przypadkiem nikt obcy nie chciał kupić zamku w ostatnim czasie?

Wie pan, jakiś bogaty facet, rzekoma rodzina ostatniego właściciela, gość z zagranicy? Może

ktoś z Rozwadowskich interesował się obiektem?

- Nie za bardzo. Kiedyś, owszem zdarzały się takie przypadki, ale bardzo rzadko. Od

pewnego czasu - cisza.

Wtem   kierownik   Wojciech   zaniemówił,   wbiwszy  dziki   wzrok   w   drzwi.   Patrzył  z

wielką uwagą na szparę w drzwiach, a konkretnie na cień kogoś stojącego za nimi. Widziałem

wyraźnie ten cień. Natychmiast zacząłem głośno mówić, aby uśpić czujność podsłuchiwacza,

ględziłem zatem coś o zamku i znaczeniu zabytków dla tożsamości narodowej. Kierownik w

mig pojął zamysł mojej taktyki i włączył się do rozmowy. Jednocześnie szybko znalazł się

przy   drzwiach   i   otworzył   je   błyskawicznie.   Byłem   przekonany,  że   za   drzwiami   ujrzę

struchlałą postać kasjerki, ale spotkała mnie niespodzianka. Nawet kierownik był zaskoczony

widokiem   wysokiego   mężczyzny   w   wieku   trzydziestu   kilku   lat.   To   nie   była   Irenka,   a

przystojny i smagły brunet ubrany w skórzaną kurteczkę.

- Przepraszam - bąknął mężczyzna.

- Mietek? - wydukał wreszcie kierownik.

- Stałem pod drzwiami i nie wiedziałem, czy wejść - tłumaczył się tamten. Mówił

niskim głosem zdradzającym osobnika pewnego siebie.

background image

- Nie chciałem przeszkadzać. Już miałem odejść, gdy pan kierownik otworzył drzwi.

- Już dobrze, dobrze - sapał pan Wojciech.

Wyjaśnienie owego Mietka było w zasadzie sensowne i szybko odetchnęliśmy z ulgą,

odrzucając podejrzliwość.

- Co się stało, Mietek?

- Do warsztatu będę musiał pojechać na pół dnia.

- Jedź.

- A ten grat pod zamkiem to czyj? - zapytał jeszcze.

- To samochód pana Pawła - wyjaśnił kierownik.

- O, przepraszam - bąknął i posłał mi twarde spojrzenie. Niewiele było w nim skruchy.

- Jakby co, to znam jednego dobrego mechanika.

- Nie trzeba - w mig  pojąłem jego intencje. - Mój wehikuł jest w idealnym stanie.

Zanim tu przyjechałem, zrobiłem przegląd.

- No, Mietek! - popędził mężczyznę kierownik. - Zasuwaj do roboty.

- Tak jest, panie kierowniku!

Mężczyzna odszedł, a kierownik starannie zamknął za nim drzwi.

- To nasz kierowca - wyjaśnił zaraz. - Dobry i doświadczony pracownik. Zaufana

osoba.

Pogadaliśmy trochę o  mojej misji  w Bykach, ale zaraz  musieliśmy kończyć, gdyż

rozdzwoniły   się   telefony   do   kierownika.   Praca   czekała   i   klienci   się   niecierpliwili.

Umówiliśmy się, że w razie niezwykłych wydarzeń, będę natychmiast informował kierownika

o wszystkim. Zadeklarował swoją pomoc - sam był ciekaw, czy w zamku był jakiś skarb.

Na odchodnym dał mi pewną niezwykłą radę.

- Niech pan uważa na Alinę - poklepał mnie swoim zwyczajem po plecach.

- A to czemu?

- To piękna kobieta - westchnął. - A piękna kobieta to problem.

Nie wiedziałem, czy jego rada wiązała się z jakimiś jego przykrymi doświadczeniami

z pięknymi niewiastami, czy uwaga dotyczyła może samej tylko Aliny. Na wszelki wypadek

nie odzywałem się.

- Wydaje mi  się - mówił ściszywszy głos do szeptu - że wpadł pan w oko naszej

Alinie.

- Ja? - krzyknąłem, lecz jego słowa mile mnie połechtały.

- Znam ją trochę. Jak się droczy, znaczy, że lubi.

-   Bardzo   przepraszam,   panie  kierowniku,   ale   wydaje  mi   się,   że   ona   droczy  się   z

background image

każdym. A nie chce pan chyba powiedzieć, że pani Alina flirtuje ze wszystkimi.

- A broń Boże! To przyzwoita osoba. Wprawdzie różne plotki o niej krążą, że obraca

się wśród bogatych i na biednego nawet nie spojrzy, ale w końcu z panem się droczyła, choć

nie wygląda pan na krezusa. Ten pański samochód... Już wiem! Ona widzi w panu dziwaka.

Otóż to! Myśli, że z pana jest tak zwany aparat. Zna się pan na zabytkach, malarstwie i jeździ

brzydkim   pojazdem  własnej   konstrukcji.   Tak,   to   chyba   dlatego.   Niektóre   kobiety   lubią

ekstrawagancję i oryginalność.

Zostawiłem   go   samego   z   własnymi   rozterkami.   Stało   się   dla   mnie   jasne,   że   pan

Wojciech miał wielką słabość do Aliny, jednakże kobieta nie odwzajemniała jego gorących

uczuć. Pan Edward się nie mylił - tutaj wszyscy podkochiwali się w Alinie. Rzeczywiście,

była   to   piękna   kobieta,   która   w   salonach   “warszawki”   mogłaby   niejednego   mężczyznę

przyprawić o zawrót głowy, mogłaby zrobić szybką i błyskotliwą karierę, i dziwne było, że

pracuje   w   zwykłej   agencji   rolniczej,   a   nie   na   przykład   -   w   branży  rozrywkowej   albo   w

telewizji.

Pokręciłem się trochę po zamku, uważnie oglądając jego ściany i stropy. Podczas tych

oględzin,   kiedy   to   nierzadko   klękałem   i   opukiwałem   mury,   niewiele   osób   spotkałem   na

korytarzu lub w pokojach. Minęła mnie bibliotekarka, jakaś pani z księgowości i ów kierowca

Mietek, który posłał mi posępne spojrzenie. Miał w sobie ten człowiek jakiś chłód, który

kobietom   mógł   wydawać   się   urokliwy.   Ja   jednak   widziałem   w   szklistym   odbiciu   jego

piwnych oczu zapowiedź twardej walki - tak właśnie pomyślałem i nie wiedziałem,  skąd

wzięło się to wrażenie. Ale czy nad instynktem można zapanować?

Stojąc w holu południowej wieży, gdzie badałem zejście do piwnic, natknąłem się na

wchodzących studentów.

- Cześć!

- Cześć, młodzieży! - powitałem ich w stylu Pana Samochodzika.

- A ty co? - śmieli się ze mnie. - Staruszek?

- Starszy od was. Osiem lat różnicy. To przepaść.

- Bez przesady, stary - śmiał się Irek.

- Że niby mądrzejszy jesteś od nas? - zaperzyła się chuda Anka.

- Tego nie powiedziałem.

- A co tu w ogóle robisz w tej ciemnicy?

- Badam ściany. Jestem przecież konserwatorem zabytków.

- A kiedy wybierzemy się nad wodę? - zagaiła Dorota.

- Może dzisiaj - wzruszyłem ramionami.

background image

- Chodźcie - warknęła Anka i ruszyła na górę. - Nie chce z nami się zadawać, to nie.

- Ależ...

-  Nieładnie  się  wczoraj   zachowałeś  -  oskarżała  mnie.   -  Poszedłeś  sobie   zwiedzać

zabytki, oglądać obrazy, a nas zostawiłeś.

- Poczekajcie - próbowałem ratować sytuację. - Coś mnie zatrzymało. Dzisiaj możemy

pojechać po południu nad zalew.

- Trzymamy cię za słowo - wbił we mnie palec Janusz.

- Zaczekajcie! - zawołałem za nimi, gdyż ruszyli schodami na piętro.

- Kto ma klucz do tych piwnic?

- Pan Edward, ale teraz go nie ma. Zabrał się z panem Mietkiem do miasta.

- To jak tu mogę wejść?

- Trzeba zaczekać na pana Edwarda.

- Klucz do piwnicy ma jeszcze Irenka! - zawołała Dorota.

- Okej - uniósł rękę Janusz. - Pójdę do niej i załatwię ten klucz.

- Nie, nie trzeba, sam pójdę - powstrzymałem go. - Chciałbym ją wreszcie zobaczyć.

Czemu trzyma klucz do piwnicy?

- Ma tam jakieś swoje graty. Sam ją zapytaj.

- Tylko nie poderwij Januszowi dziewczyny - śmiał się Irek.

- Możesz spać spokojnie.

- A jak ci się widzi pani Alina?

- Piękna kobieta.

- Prawda?

Zazdrosne o Alinę studentki, szybko pociągnęły chłopaków na górę.

- Idziemy! Marsz!

Wróciłem na korytarz i dotarłem pod zamknięte, metalowe drzwi kasy. Zapukałem.

Otworzyła   mi   niska   kobieta,   w   zasadzie   wyglądała   na   młodą   dziewczynę,   co   najwyżej

studentkę. Była drobna i na nosie miała druciane okulary, zza których spozierały na mnie

wystraszone błękitne oczy. To one sprawiały, że przypominała książkowego mola. Irenka była

blondynką o prostych włosach z precyzyjnie utworzonym przedziałkiem na środku. Ubierała

się skromnie, lecz schludnie - zwiewna sukienka i bluzeczka w kwiatki były sympatycznym

elementem dopełniającym niewinnego wizerunku. Miała w sobie tak dużo nieśmiałości, że aż

strach było na nią patrzeć. Do tego wcale nie była brzydka. Na swój sposób była ładna.

- Czy mam przyjemność z panią Ireną?

- O co chodzi? - zapytała cienkim głosikiem.

background image

- Szukam klucza do piwnicy w południowej wieży. Studenci powiedzieli mi, że pani

ma ten klucz.

- Już idę po niego. Przepraszam.

- Za co?

- Och, przepraszam.

Lubiła przepraszać. Na dłuższą metę mogło to denerwować.

- Pan na długo? - zapytała, gdy szliśmy korytarzem ku wieży.

-   Nie   wiem.   Powęszę   tu   i   ówdzie,   napiszę   raport   i   już.   Jestem   konserwatorem

zabytków.

Kazała   mi   zaczekać   pod   drzwiami   swojego   pokoju,   zamknęła   je,   więc   czekałem.

Wróciła z kluczem. Poczułem świeży zapach fiołkowych perfum i zrozumiałem, że musiała

się nimi spryskać przed chwilą. A zatem z naszą Irenką nie było tak źle. Czyżbym jej także

przypadł do gustu? Może dlatego wczoraj  mnie podsłuchiwała i podglądała? Czy ta drobna

osoba była jednak zdolna do przeszukania moich rzeczy’? Kiedy patrzyło się na nią, odnosiło

się wrażenie, że truchleje na gwizd czajnika i dzwonek do drzwi. Włamanie  do cudzego

pokoju przekraczało jej możliwości.

Pożegnała mnie i podreptała do kasy.

Zostałem sam. Nie było mi dane zwiedzić piwnicy. Ktoś wołał mnie z korytarza, idąc

mi   naprzeciw.   Kobiecy   głos   wykrzykiwał   moje   imię,   więc   szybko   otworzyłem   drzwi

prowadzące na korytarz.

- O, jest pan! - dyszała ciężko wysoka bibliotekarka.

- Co się stało?

- Przyszedł do pana meil! - stanęła.

- W bibliotece?

- Tak.

- Od mojego szefa? - zdziwiłem się.

- A skąd mogę wiedzieć? Nie otwierałam.

Poszedłem za nią i zająłem miejsce przy komputerze stojącym pod wysokim regałem

w rogu dużej sali.

Tytuł wiadomości brzmiał: “Dla Pana Dańca”. Nie był to list od pana Tomasza. Treść

była tak samo zagadkowa, co nazwisko autora.

Mam   ciekawe   informacje   związane   z   Pańską   misją.   Proponuję   spotkanie   dziś

wieczorem   o  północy.   Proszę   przyjść   nad   oczko   wodne   obok   akacji   rosnącej   na   polu   w

background image

pobliżu zamku.

Szczerze oddana

Lisa Liethmal

PS. Proszą założyć swoje konto i wysłać meila zwrotnego.

Dziwny to  był meil.  W pierwszej  chwili  zbaraniałem, wpatrując się tępo w ekran

komputera.  Przeczytałem wiadomość raz  jeszcze i  sprawdziłem  adres.  Konto założono  w

popularnym portalu i każdy mógł to zrobić. Kim była Lisa Liethmal? Nie wiedzieć czemu to

nazwisko   przyprawiło   mnie   o   gęsią   skórkę   i   nie   potrafiłem   wyjaśnić   powodu   tego  stanu

rzeczy. Przede wszystkim  przestraszyłem się, że tajemnicza osoba zna cel  mojej  misji  w

Bykach? Poza kierownikiem Rąbczykiem nikt nie miał prawa tego wiedzieć. To była misja

owiana tajemnicą,  zadanie  ściśle poufne,  o którym wiedziało  zaledwie kilku policjantów,

kierownik ARR i  pan Tomasz. Jakim cudem osoba nazywająca siebie Lisa Liethmal znała

powód mojej obecności w zamku? I jakichże to informacji pragnęła mi dostarczyć? Skąd ta

życzliwość? Podejrzana sprawa. Postanowiłem mieć się na baczności. Kimkolwiek była owa

L.L., moja misja nie była dla niej tajemnicą. Wiedziała, gdzie mieszkam i pod jaki adres

wysłać meila. Czy Lisa Liethmal nie była powiązana z tutejszą ARR?

Zmianę mojego nastroju natychmiast wyczuła bibliotekarka.

- Czy coś się stało, proszę pana?

- Nie. Nic takiego - odpowiedziałem. - Czy można korzystać z tego komputera po

godzinach pracy?

- W zasadzie tak - kiwnęła głową. - Drzwi zostawiam otwarte.

Założyłem nowe konto i wysłałem odpowiedź do L.L. - tak jak tego chciała. Czyżby

zamierzała ze mną korespondować?

Wpadłem   w   nastrój   daleki   od   wakacyjnej   sielanki.   Zapomniałem   o   piwnicy   w

południowej wieży. Wyszedłem na zewnątrz, ignorując pytające spojrzenie Wiktora, który stał

oparty plecami o ścianę zamku i palił papierosa. Patrzył na mnie w milczeniu i tylko raz na

niego zerknąłem. Teraz każdy osobnik w tym zamku wydawał mi się podejrzany. Każdy mógł

wysłać meila.

Wsiadłem   do   wehikułu   i   ruszyłem.   Musiałem   ochłonąć.   Minąwszy   kilka

zaparkowanych przed zamkiem samochodów, wyjechałem na ulicę Kasztelańską, kierując się

ku   głównej   szosie.   Jechałem   wolno.   Po   chwili   wyłowiłem   stojącą   samotnie   na   kawałku

zielonego pastwiska akację, obok której znajdowało się oczko wodne, o którym wspominała

L.L. To tutaj wyznaczono mi spotkanie. Akacja i stawek leżały dwieście metrów od drogi, po

background image

której jechałem. Za nimi ciągnęła się wiejska droga i kilka szarych gospodarstw. Po obu

stronach wydzielonego kawałka pastwiska rosły uprawy - zboże i ziemniaki. Miejsce mało

ciekawe, ale w sam raz, aby oberwać nocą w głowę. Jedno było pewne - musiałem uważać.

Wizyta w komendzie policji w Piotrkowie niczego specjalnego nie wyjaśniła, gdyż

najbardziej istotne materiały przysłano szefowi wcześniej i już je przestudiowałem. Chciałem

jednak zameldować się u komendanta, licząc na współpracę. Nie wspomniałem słowem o

mojej informatorce, wydawało mi się, że za wcześnie na wywoływanie sensacji.

Z   braku   lepszych   pomysłów   wybrałem   się   do   pobliskiej   Łodzi,   aby   odwiedzić

antykwariaty, w których Kupiec próbował sprzedać srebrny talerz. Upalna Łódź, pełna smrodu

spalin   i   smutna   szarością   swojej   architektury,   wpłynęła   kiepsko   na   moje   samopoczucie;

dopiero w zaciszu antykwarycznych murów odzyskałem lepszy humor, tyle że wizyty te tylko

potwierdziły znane z policyjnych akt fakty.

Moje niezadowolenie z pierwszego dnia śledztwa powoli zamieniało się w irytację.

Nie potrafiłem wymyślić niczego sensownego w tej sprawie. Ba, nawet policja była bezradna i

zrezygnowała  ze  śledztwa.  Błądziłem  po  omacku.  Czyżby dopiero  wieczorne spotkanie z

niejaką Lisa Liethmal miało okazać się przełomowym momentem w moim dochodzeniu?

“Kim   jesteś,   Liso   Liethmal?”   -   zgadywałem.   “Sądząc   po   brzmieniu   nazwiska:

cudzoziemką. Niemka? Szwedka? A może Polka związana z cudzoziemcem?”

Z   braku   lepszych   pomysłów   postanowiłem   odwiedzić   łódzką   komendę   na

Lutomierskiej.   Przedstawiłem   swoją   prośbę   dotyczącą   podejrzenia   akt   młodocianych

przestępców.  Założyłem, że  Kupiec  pochodził   z Łodzi,  wszakże  najpierw w  tym mieście

próbował sprzedać talerz i dopiero po pierwszych niepowodzeniach próbował szczęścia w

pobliskim Piotrkowie.

Z początku niechętnie odniesiono się do mojej prośby, ale okazało się, że mam zielone

światło z Komendy Głównej w Warszawie. Posadzono mnie w pomalowanym na biało pokoju

i   wręczono   album   z   fotografiami   młodych   przestępców,   wśród   których   byli   notoryczni

bandyci,   zwykłe   łobuzy   i   chuligani.   Zmartwiłem   się   grubością   tych   albumów,   których

dokładne przejrzenie zajęłoby ładnych kilka dni (tak wielu mieliśmy w kraju młodocianych

bandziorów!). Jednakże w to upalne popołudnie dopisało mi szczęście. Jedna z fotografii

przedstawiała twarz młodzieńca przypominającego trochę osobnika z rysopisu sporządzonego

na   podstawie   zeznań   antykwariusza   z   Piotrkowa   (później   potwierdzonego   przez   łódzkich

antykwariuszy).   Jakimś   cudem   policjant   przeglądający   te   albumy   nie   zauważył  tego

podobieństwa, które nie było może aż tak idealne.

Z krótkiej notki wynikało, że młody łobuz nie był karany, lecz kilka razy przesiedział

background image

w   areszcie.   Dwa   lata   temu   miał   kolegium   za   drobną   kradzież   w   sklepie   ze   sprzętem

audiowizualnym. Nie był karany, stąd  w policyjnej bazie  danych nie było jego odcisków

palców, które można byłoby porównać z tymi zostawionymi na paczce “Sobieskich”.

Czy z fotografii patrzył na mnie ponuro sam Kupiec? Co taki opryszek mógłby mieć

wspólnego z zabytkowym talerzem?

W środowisku znany był jako “Romek” i mieszkał na osiedlu Władysława Reymonta

w pobliżu ogródków działkowych, które były poligonem doświadczalnych młodych adeptów

sztuki   bandyckiej.   Miałem   stąd   blisko   na   owo   osiedle,   wystarczyło   minąć   duże   rondo

Wojciecha Korfantego i z Aleksandrowskiej odbić na park Władysława Andersa. Tam łatwo

mógłbym odszukać właściwy blok, w którym mieszkała rodzina “Romka”. W aktach zapisano

także ulubioną knajpę młodych chuliganów.

Opuściłem   komendę,   nie   wtajemniczając   policji   w   moje   plany.  Należało   najpierw

sprawdzić owego “Romka”, a organy ścigania zawiadomić w razie absolutnej pewności, że

jest on Kupcem.

Zaparkowałem przezornie kilka uliczek dalej i poszedłem na spacer po osiedlu. Był to

rejon zaniedbanych trawników, z  których wyrastały z ziemi  betonowe molochy, jeden po

drugim, tworzące mieszkaniowy superkombinat. Nieco przytulniej było w okolicach parku.

Bar “Marzenie” znalazłem bez trudu na jego skraju. Było tutaj leniwie i nijak. W nocy zaś

musiało być bardziej rozrywkowo.

Z łatwością rozpoznałem ubranego w dżinsy i luźny T-shirt chłopaka z fotografii w

policyjnym albumie. Siedział z trzema innymi wyrostkami. Pili piwo za barem na rozłożystym

trawniku w cieniu niewysokich drzewek - widok jakże popularny na naszych osiedlach.

Nie   mogłem   wtargnąć   na   trawnik   i   wprost   zapytać   “Romka”   o   srebrny   talerz.

Usiadłem   zatem   na   barierce   okalającej   trawnik.   Im   bardziej   mu   się   przyglądałem,   tym

większej nabierałem pewności, że jest on Kupcem. Niedługo potem “Romek” pożegnał się z

kolegami. Szedłem za nim w stronę najbliższych bloków. Zapamiętałem numer bloku, do

którego wszedł i odczekawszy jeszcze kwadrans, zawróciłem do zaparkowanego wehikułu.

Szedłem   spokojnie,   nie   zważając   na   ostre   słońce   i   obmyślałem   plan   zasadzenia   się   na

“Romka”.  Byłem  prawie  pewny,  że  znalazłem  Kupca.  Teraz  musiałem jednak  wracać do

Piotrkowa, aby zdążyć na spotkanie z Aliną i jej malarzem.

Przechodząc obok baru “Marzenie” wstąpiłem po wodę mineralną. Duszkiem wypiłem

pół   butelki,   stojąc   na   tyłach   brzydkiego   budynku,   gdy   poczułem   za   sobą   czyjś   oddech.

Instynktownie uskoczyłem w bok i wtedy solidny kij przeszył powietrze kilka centymetrów

obok mojej głowy.

background image

Ujrzałem “Romka”. Młody chuligan wcale nie poszedł do domu. Zauważył mnie i gdy

zawróciłem   z   powrotem   do   parku,   postanowił   policzyć   się   ze   mną.   Wyznawał   metodę

zadawania pytań przy użyciu kija. Nie wiedział jednak, że znałem zasady walki wręcz w teorii

oraz praktyce. Wprawdzie kontuzja nogi ograniczała moją sprawność w znacznym stopniu, to

jednak nie zapomniałem podstawowych chwytów. Najpierw zdrową nogą pozbawiłem go kija

i szybko złapałem intruza za chabety. Wtedy w jego oczach zobaczyłem strach - zorientował

się, że nie da rady. Byłem szybszy i silniejszy. Dla pewności podciąłem go, a on upadł na

trawę z jękiem. Z łatwością na nim usiadłem.

- Kto ci zlecił sprzedaż srebrnego talerza?! - pytałem.

- O czym pan mówi? - jęczał. - Jakiego talerza?

- Z wizerunkiem Bafometa!

- Bafometa?! Nikogo z taką ksywką nie znam!

- To kozioł z rogami, baranie! - krzyknąłem. - Przypomnij sobie talerz, który chciałeś

opylić w antykwariatach. Dwa razy w Łodzi. Ostatnio w Piotrkowie. To byłeś ty!

- Kim pan jest?

- Nieważne.

W   oczach   “Romka”   dostrzegłem   ulgę.   W   mojej   głowie   zapaliło   się   alarmowe

światełko i  usłyszałem za  swoimi  plecami  jakiś  ruch. Oczywiście, w  naszą  stronę biegło

trzech   wyrostków   uzbrojonych   w   drewniane   pały.   Diabeł   jeden   wiedział,   skąd   się   tutaj

wzięli?! Nie to było teraz najważniejsze. Musiałem bowiem za wszelką cenę ratować własną

skórę.   Puściłem   “Romka”   i   rzuciłem   się   do   szaleńczego  biegu   przez   park.   Na   szczęście

zdołałem wsiąść do wehikułu i zapalić go, zanim grupka łobuzów mnie dopadła. Rzucili

jeszcze kijami z wściekłości, widząc, że mnie nie złapią. Z pewnością zapamiętali numery

rejestracyjne wehikułu, ale w tej chwili liczyło się to, że im uciekłem. Jeden z nich posłał

nawet w moim kierunku solidny kamień, który odbił się z hukiem od twardej blachy pojazdu.

We wstecznym lusterku dojrzałem ich zdziwienie, gdy wehikuł z piskiem opon i z rykiem

550-konnego silnika wyrwał do przodu. Uciekłem im. No i ustaliłem tożsamość Kupca.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

BLISKI KONIEC SPRAWY? • O WOLNOMULARSTWIE W DAWNEJ

POLSCE • POWRÓT NA ZAMEK, CZYLI ZOSTAJĘ WAŻNIAKIEM •

RANDKA   CZY   NIE   RANDKA?   •   O   PODOBIEŃSTWIE   KOBIET   DO

ZABYTKÓW   •   POPISUJĘ   SIĘ   WIEDZĄ   •   NIESPODZIEWANY

PASAŻER   •   AKACJA   I   LEGENDA   O   HIRAMIE   •   CZY   ZAUFAĆ

IRENIE?   •   OPEL   •   UCIECZKA   I   POŚCIG   •   W   SADZIE,   CZYLI

MANDAT • DOROTA MÓWI O TELEFONIE • UCIECZKA “ROMKA” •

LUDWIK HASS O WOLNOMULARZACH POLSKICH W XIX WIEKU •

IDĘ NA SPOTKANIE Z LISA LIETHMAL

W  komendzie opowiedziałem o moich domysłach na temat roli “Romka” w sprawie

sprzedaży srebrnego talerza. Zadowolony z wykonanego zadania odjechałem. Do spotkania z

Aliną i malarzem miałem około dwóch godzin, ale nie śpieszyłem się. Wracałem szosą E-91

do Piotrkowa w pełni usatysfakcjonowany. Nie przeszkadzało mi nawet to, że rozpędzeni

właściciele innych samochodów trąbili na mnie, zachęcając do szybszej jazdy. Jeden z nich

nawet zwolnił i pokazał, co o mnie myśli.

“Jeśli tylko policja złapie tego »Romka« - myślałem o swoich sprawach niezrażony

nerwowością innych kierowców - i zdoła wycisnąć z niego, kto kazał mu sprzedać srebrny

talerz, moja misja w Piotrkowie dobiegnie końca szybciej, niż zakładałem”.

Byłem przekonany, że ów “Romek” został wynajęty przez osobę działającą w cieniu

wydarzeń.   Ledwo   przyjechałem,   a   zagadka   była   bliska   rozwiązania!   Powinienem   być

szczęśliwy. Oto bowiem rysowała się możliwość spędzenia wakacji pod żaglami.

O dziwo, wcale nie odczułem z tego powodu radości

Alina.   To   ona   była   przyczyną   mego   zatroskania.   Paradoksalnie   pragnąłem   pobyć

dłużej  w bykowskim  zamku,  by móc każdego dnia patrzeć  na ten cud natury, jakim bez

wątpienia była Alina. Przypomniałem sobie słowa kierownika Rąbczyka, który sugerował, że

wpadłem jej w oko. Jeśli ten człowiek się nie mylił, byłbym okrzyczał siebie największym

szczęściarzem   na   świecie!   Lecz   czy   miałem   u   niej   szansę,   skoro   Alina   dawała   kosza

bogaczom i urodziwym aktorom? Nie miałem. Dlaczego zatem robiłem sobie nadzieję?

background image

Dla   ochłodzenia   emocji   pomyślałem   o   sprawie   Bafometa.   Wprawdzie   zeznania

“Romka” mogły niebawem wyjaśnić wszystko od podszewki, niemniej jednak kilka spraw

wciąż   było  niejasnych z  historycznego punktu  widzenia.  Interesowała  mnie  osoba  owego

hrabiego, który chciał kupić zamek w Bykach. Już dla samej tej postaci - dla ustalenia celu

jego przyjazdu do Piotrkowa w połowie XIX wieku i wyjaśnienia motywów morderstwa -

mógłbym pobyć w tych stronach dłużej. Według krótkiej notki zapisanej w archiwalnych

dokumentach - ciało hrabiego Rautingera zniknęło  z kostnicy. Czy miał on powiązania z

polską   masonerią?   A   może   działał   na   zlecenie   tajnego   stowarzyszenia   z   zagranicy?

Stowarzyszenia okultystycznego, może nawet satanistycznego. Iluminaci chętnie kontrolowali

wszelkie tajne związki, ryty, gdyż za główny cel stawiali stworzenie światowego rządu, ich

wpływy były duże; w końcu mieli wielki wpływ na losy rewolucji francuskiej i powstanie

komunizmu na świecie. Udało im się zakorzenić nawet w Ameryce, a magazyny “New York

Tribune” i “New Yorker” były środowiskiem skupiających ważnych iluminatów,* [W 1785 r.

założona została w Nowym Jorku Loża Kolumbowa Zakonu Iluminatów; wśród jej członków

był m.in. Horace Greeley - założyciel i właściciel wspomnianych magazynów.] dla których

Bafomet był znaczącym symbolem.

Cofnijmy się jednak w czasie do XVIII wieku i przyjrzyjmy się ruchowi masońskiemu

w   naszym   kraju.   W   1721   roku   istniało   już   “Czerwone   Bractwo”.   Pierwszą   lożę

proklamowano w 1769 roku. Była nią “Grand Loge du Vertueux Sarmatie”.* [Jeszcze przed

ogłoszeniem   przez  papieża   Klemensa   XII   bulli   z   1738   r.   zakazującej   działalności

wolnomularskiej, istniało w Warszawie kilka lóż filii “drezdeńskiej”, założonej przez syna

Augusta  II  - Fryderyka Augusta Rutowskiego.] Później powstawały inne. Bulla papieska z

1751   roku   zarzucająca   masonom   bezbożność   i   tajemniczość,   nie   przerwała   ich   prac.   Po

okresie   walki   między  stronnictwami   Czartoryskich   (“Familia”)   a   stronnictwem   dworskim

Augusta III, polscy i sascy wolnomularze reaktywowali w 1757 roku “Towarzystwo Trzech

Braci”. Niejaki  Jan Łukasz Toux de Salverte (różokrzyżowiec) założył w 1763 roku drugą

warszawską placówkę o charakterze okultystycznym - dla studiowania nauk tajemnych. W

owym czasie Warszawa była piątą samodzielną lożą w Europie.* [Po Paryżu (1728), Berlinie

(1744), Hadze (1756) i Sztokholmie (1760).].W ustanowionej “Wielkiej Loży” - do której

należał król Polski - nastąpiły kolejne podziały na warsztaty: polski, niemiecki i francuski.

Powstały loże w Gdańsku, Malborku, Białymstoku, Lwowie. Ciekawostką jest fakt powołania

w tamtym okresie pierwszej loży dla pań.

Prym   wiodła   wówczas   loża   “Cnotliwego   Sarmaty”   pod   przywództwem   Augusta

Moszyńskiego. Kierujący Konfederacją Barską masoni wywołali jednak wojnę domową, a w

background image

konsekwencji doprowadzili do pierwszego rozbioru Polski oraz impasu w pracach lożowych.

Nieoczekiwanie powrócił do nas ryt “Ścisłej Obserwy” za sprawą Alojzego F. Bruhla. W

1779   roku   reaktywowały  się   dwie   stare   loże   -   “Cnotliwego   Sarmaty”   i   “Trzech   Braci”.

Niemniej jednak lata 1774-1781 były okresem dominacji “Ścisłej Obserwy”. Przeciwnikiem

owego rytu pozostał czołowy polski wolnomularz, wspomniany już Toux de Salverte, który

wraz   z   baronem   inflanckim   Karolem   Henrykiem   Heykingiem   powołał   w   1774   roku

“Towarzystwo   Przyjaciół   Doświadczonych”.*   [Skupiało   w   swoich   szeregach   dostojników

królewskich i byłych konfederatów: Jana Potockiego, księcia Mikołaja Radziwiłła, Andrzeja

Mokronowskiego, Andrzeja Ogińskiego i Józefa Zajączka.] Ich członkowie uczestniczyli w

tworzeniu kolejnych lóż - “Wyższej Rady Szkockiej” Wielkiego  Wschodu Polski i innych

działających według angielskich praw. Wreszcie w 1780 roku Ignacy Potocki został wybrany

Wielkim   Mistrzem   sprawującym   władzę   zwierzchnią   nad   wszystkimi   lożami

Rzeczypospolitej,  prowadząc  walkę  z  “niemieckimi”  lożami.   W   wyniku  jego  działalności

przestał funkcjonować ryt “templariuszowski” (“Ścisła Obserwa”). W1784 roku ogłoszono

ustawę   masonerii   polskiej,*   [Potwierdzała   “Katarzynę   pod   Gwiazdą   Północną”   jako   lożę

“matkę”, której podlegały “wszystkie ziemie i kraje pod panowaniem polskim będące jako też

kraje i prowincje za granicą leżące”.] która bez zmian obowiązywała do 1821 roku.

Lata 1784-1788 były szczytem potęgi wolnomularskiej w Rzeczypospolitej Obojga

Narodów. Wielkim Mistrzem został późniejszy współtwórca Targowicy - Stanisław Szczęsny

Potocki.

W Okresie Sejmu Wielkiego wolnomularstwo polskie upolityczniło się, wyzwalając

ducha patriotyzmu. Niestety, nie wszyscy podzielali ów trend. Szczęsny Potocki złożył nawet

rezygnację   z   godności   Wielkiego   Mistrza   (na   rzecz   Kazimierza   N.   Sapiehy)   i   założył

Targowicę.   Z   czterech   głównych   twórców   Konstytucji   3   Maja,   trzech   (oprócz   Hugona

Kołłątaja) było masonami: Stanisław August Poniatowski, Ignacy Potocki i Scipione Piatolli.

Drugi   rozbiór   Polski   spowodował   upadek   “sztuki   królewskiej”   i   wielu   aktywnych

uczestników burzliwych wydarzeń politycznych - a zarazem czołowych wolnomularzy - udało

się   na  emigrację.  Ci,   którzy  zostali   utworzyli  sprzysiężenie  -  rozdarte  podczas   Insurekcji

Kościuszkowskiej na dwa obozy. W 1795 roku Rzeczpospolita została  wymazana z mapy

Europy. W dwa lata później car Paweł I wydał ukaz, który zakazywał prowadzenia wszelkich

prac   lożowych   w   całym   Cesarstwie   (podobnie   sytuacja   przedstawiała   się   w   zaborze

austriackim). Tylko na ziemiach zaboru pruskiego działały loże symboliczne.

W   początkach   XIX   wieku   pojawiła   się   u   nas   -   za   sprawą   księdza   Karola

Surowieckiego - teoria spisku wolnomularskiego. Nasiliła się kampania antymasońska (około

background image

1814 roku) w związku z wydaniem przez papieża Piusa VII bulli. Już w 1821 roku działalność

wolnomularstwa w Królestwie Polskim została zakazana z rozkazu cara Rosji i króla Polski

Aleksandra I, który obawiał się nasilenia nastrojów rewolucyjnych w polskim społeczeństwie.

Zadało to cios działalności lóż na ziemiach polskich i tylko w zaborze pruskim pracowały

jeszcze loże niemiecko-polskie podległe Berlinowi. Po powstaniu listopadowym w 1830 roku

Polacy wstępowali do lóż zachodnioeuropejskich, utworzyli też w kraju kilka mniejszych -

polskich. Zarzutami stawianymi polskim masonom w XIX wieku i na  początku  XX  wieku

były   -   walka   z   Kościołem   i   religią,   podporządkowanie   się   żydowskim   i   niemieckim

organizacjom i niszczenie tradycji narodowej.

Mniemałem, że trop w sprawie morderstwa hrabiego Rautingera wiązał się w jakiś

szczególny sposób  z  symbolem  Bafometa.  Ukierunkowywało to  moje  dochodzenie  na ryt

“templariuszowski”, ewentualnie na ryty okultystyczne działające na Zachodzie lub w Stanach

Zjednoczonych, ogłaszające się spadkobiercami templariuszy.

Ale oto na zachód za szosą Piotrków-Łódź ukazał się zamek. Dominował na płaskim i

słabo zabudowanym terenie i burzył jego monotonię. W  XV wieku był warownią i mocniej

górował nad okolicą. Przede wszystkim mur ze strzelnicami otaczał wieżę strażniczą. Cztery

rogi zdobiły wówczas baszty. Dzisiaj - przebudowany, otoczony dogorywającymi w upale

polami, wtopiony w senność letniego krajobrazu - zdawał się być martwy.

Lecz myślami byłem już na spotkaniu w kawiarni “Biesiadna”, na które zaprosiła mnie

Alina.

Przebrałem się w moim pokoiku na zamku.

W kuchni na drugim piętrze spotkałem zmęczonych dniem studentów.

-   O,   jesteś!   -   krzyknął   Irek.   -   Gdzie   się   podziewałeś,   stary?   Mówiłeś,   że   jesteś

konserwator, a nie widać, żeby cię zamek interesował.

- Konserwator nie tylko ogląda mury i zagląda do piwnic - wyjaśniłem, robiąc kanapki.

- Czasami musi poszperać w starych dokumentach i porozmawiać z urzędnikami. Zresztą, w

pewnym sensie, sam nim jestem.

- Nie wyglądasz na urzędnika - stwierdziła Anka.

- A co z naszym wypadem nad zalew? - spytała Dorota.

- Racja! - podjął watek Janusz. - Ciągle obiecujesz i nic.

- Właśnie! Miało być dzisiaj!

- Dzisiaj nie dam rady - westchnąłem. - Naprawdę. Jestem umówiony w mieście. Mam

ważne spotkanie.

Zgarnąłem   dwie   kanapki,   które   udało   mi   zrobić   i   zacząłem   schodzić   na   dół,   aby

background image

uniknąć niepotrzebnych tłumaczeń.

- Ważniak - szepnęła sarkastycznie Anka.

- Izoluje się od nas - zauważyła Dorota. - Dlatego, że nie lubimy muzeów.

- Jutro pojedziemy - zwróciłem się do nich ze schodów. - Nad zalew. Nawet lody wam

postawię. Obiecuję. Słowo honoru.

Po krótkim prysznicu przebrałem się i użyłem kosmetyków. Miałem jeszcze trochę

czasu, ale chciałem wcześniej wyjść. Zamknąwszy drzwi, nie omieszkałem włożyć w ich

szparę włosa. Na dole przed zamkiem znowu spotkałem studentów.

Gdy obok nich przechodziłem, Anka wyczuła zapach perfum.

- Oho - mrugnęła porozumiewawczo do kolegów. - Konserwator idzie na tajemnicze

spotkanie. Ciekawe z kim? Czy aby na pewno z zabytkowymi murami?

- Coś ty, Anka! - śmiała się Dorota i lustrowała mnie uważnie. - Mury nie mają węchu.

Perfumy nie działają na nie.

Irek z Januszem również poniuchali powietrze wokół mnie.

- To nie jest zwykłe spotkanie - kiwali z uznaniem głowami. - To randka.

- Tak, mam spotkanie - zatrzymałem się. - Przyznaję się bez bicia. Tylko, że to nie

randka.   Ja   nawet   wam   powiem,   z   kim   się   spotykam.   Z   panią   Aliną!   Będzie   tam   także

miejscowy artysta malarz, autor obrazu “Alegoria miłości”.

- I co? Będziecie gadać o malarstwie?

- Niewykluczone. Ona chce kupić ten obraz.

- Po co jej obraz? - zdziwił się Irek.

- Alina lubi malarstwo.

- Poważnie? - nie kryli zdumienia.

- Niestety, lubi obrazy abstrakcyjne, które ja niezbyt cenię.

- No tak, Alina to nowoczesna kobieta.

- Znawca kobiet się znalazł - zadrwiła z kolegi Anka.

- Cicho, chudzielcu! - odciął się.

- O, patrzcie! - wydęła szyderczo drobne usteczka. - Teraz to mu się nie podobam.

- A wcześniej mi się podobałaś?

- Nie pamiętasz już?! Nie pamiętasz, jak mnie podrywałeś na spacerze?

- Ja ciebie? - śmiał się. - Zwariowałaś, dziewczyno?! Wypiłem tylko kilka piw za

dużo.

- Podchmielony Casanova! Wy wszyscy jesteście mocni, ale w gębie! Szczególnie po

kilku piwkach!

background image

- Proszę mówić za swoich kolegów - zwróciłem jej grzecznie uwagę. - Skąd możesz

wiedzieć, czy ja w ogóle piję alkohol.

- No tak, ty pewnie wcale nie pijesz - prychnęła. - Nie wiadomo już co lepsze.

- Czy to źle?

- Czego ty ode mnie chcesz?  - zdenerwowała się. - Czego wy wszyscy ode mnie

chcecie?!

- Niczego - mruknął rozweselony Janusz.

-   Nie   rozumiesz?  -   zwróciłem   się   do  niego.   -  Anka   pragnie,   jak   każda  normalna

kobieta, żeby ją nosić na rękach i kupować kwiaty. Panowie: ona jest zazdrosna o Alinę i

urządza scenę zazdrości. A tam, to zazdrość o wszystkie Aliny świata!

- Poważnie? - udał zdziwienie.

- Co ty pleciesz, konserwatorze? - zdenerwowała się Anka. - Patrzcie, kolejny znawca

kobiet się znalazł i do tego ekspert w dziedzinie zabytków.

- Bo ja uważam, że kobiety mają wiele wspólnego z zabytkami.

- Co takiego?!

- Zabytki i kobiety milczą, kiedy pytamy o wiek.

Chłopaki rechotali.

- Wielki mi znawca - wzruszyła ramionami Anka. - Dla mnie, to ty jesteś jakiś lewy,

panie konserwatorze. Serio! Wystarczy spojrzeć na ten twój złom na czterech kółkach. To

nawet   nie   jest   zabytek.   To   beznadziejny   złom.   “Zużytek”.   Młody   chłop,   a   jeździ   w

przerobionej  konserwie! Tak jest, ten twój  wehikuł to jedna wielka konserwa! Słyszałam

nawet, jak pan Mietek mówił do pana Edwarda, że z ciebie podejrzany gość.

- Tak mówił? - zainteresowałem się. - Skąd może wiedzieć, jeśli widział mnie przez

sekundę?

-   Nie   wiem.   Sam   go  zapytaj.  Nikt   normalny  nie  jeździ   takim   straszydłem.   Może

dlatego tak powiedział.

Zdenerwował mnie jej uszczypliwy, wręcz obraźliwy ton. I choć zdumiała mnie uwaga

kierowcy Mietka na temat mojej osoby, to postanowiłem - kosztem spóźnienia na spotkanie z

Aliną - dać tym młodym ludziom darmową lekcję z dziedziny architektury.

Złapałem   Ankę   mocno   za   przeguby  i   pociągnąłem   ku   południowej   wieży.  Reszta

grzecznie za nami polazła.

- Aj, puść! - krzyczała, ale nie wyrywała się. - Co robisz?!

Stanęliśmy przed wieżą południową, w której mieliśmy swoje pokoje.

- Co to jest? - zapytałem wskazując mury.

background image

- Wieża - odpowiedzieli zgodnie.

- A wiecie, że tu była kiedyś kaplica? Modlono się w niej do Boga i wyznawano przed

nim   swoje   grzechy.   Oj,   pewnie   macie   ich   trochę   na   sumieniu,   więc   polecam   wieczorną

modlitwę.

- O czym ty gadasz? - zdenerwowała się Dorota.

Złapałem dziewczyny za ręce i przywlokłem na tyły zamku przed wschodnią elewację.

Stanęliśmy przed portalem w części środkowej, w którym kiedyś stała wieża strażnicza i był

wjazd na zamek.

- Co to jest?

- Portal.

- Dobrze. Ale co więcej o nim powiecie?

Wzruszyli   ramionami.   Patrzyli   na   mnie   z   lekka   rozbawieni,   lecz   z   niemałym

zainteresowaniem.

-   Wyręczę   was   -   uśmiechnąłem   się   i   zacząłem   recytować.   -   Otwór   bramy,   bo   w

rzeczywistości stoimy przed wschodnią bramą, jest ujęty półkolumnami o głowicach jońskich

przylegających   do   boniowanych   wraz   z   nimi   półpilastrów.   Na   węgarach   wspiera   się

archiwolta ozdobiona ornamentem plecionkowym z maszkaronem w zworniku. Co widzimy

dalej? Belkowanie z wydłużonym kartuszem na fryzie i z rzędem liści na gzymsie. Widzicie?

Pola między archiwolta a belkowaniem wypełnia stylizowany roślinno-wolutowy ornament, tu

z prawej strony! W zwieńczeniach jest kartusz herbowy ujęty dwiema wolutami zdobionymi

liśćmi... no, właśnie! Jakimi liśćmi, koleżanki i koledzy? Jesteście studentami rolnictwa i

powiedzcie zwykłemu historykowi sztuki, co to za liście?! Hę?

- Skąd mogę wiedzieć? - prychnęła Anka. - Nie jestem botanikiem.

- Ale podstawy botaniki musiałaś liznąć.

Stali,   gapiąc   się   na   ornament   z   głęboko   wyciętymi   liśćmi   i   kłosowatymi

kwiatostanami. Nie wiedzieli, co mają odpowiedzieć.

- Akant! - uśmiechnąłem się. - Śródziemnomorska bylina. Nie słyszeliście? No tak, nie

uprawia się u nas akantowych krzewów.

- Już dobrze - westchnęła Anka. - Przekonałeś nas. Jesteś konserwatorem zabytków.

- A teraz wy mnie przekonajcie.

- Do czego?

- Jak uzdrowić polskie rolnictwo? Co mianowicie zrobić z małymi gospodarstwami w

nowej rzeczywistości gospodarczej i politycznej? Wymyśliliście już?

Stali i uśmiechali się do mnie głupkowato.

background image

-   Dobranoc,   państwu   -   uniosłem   rękę   ku   górze   i   zrobiłem   krok   do   tyłu.   -

Porozmawiamy rano.

- Pozdrów ode mnie Alinę! - krzyknął za mną Irek.

Minąłem szkarpę wspierającą północno-wschodni narożnik  baszty. Za nim leżał w

cieniu obojętny na wszystko pies Niuniek. Pogłaskałem go, a następnie pomachałem filuternie

wyglądającemu przez okno na parterze baszty panu Edwardowi. Nagle jakiś cienki głosik

zatrzymał mnie w bramie. Irenka. Biegła alejką z uniesioną ręką.

- Proszę pana! Halo! Czy mogłabym zabrać się do miasta?!

- Służę uprzejmie.

Zanim  wgramoliliśmy się do wehikułu, moją  uwagę przykuła granatowa taksówka

(peugeot), która stanęła w pewnej odległości od bramy. Zdawało mi się, że siedzący z tyłu

pasażer uważnie obserwuje nie tylko zamek, ale i nas. Nie widziałem go dobrze, choć z

pewnością był to mężczyzna. Gdy zacząłem przyglądać mu się uważniej, taksówka ruszyła

szybko w dół ulicy. Zapamiętałem tylko, że samochód miał piotrkowską rejestrację.

W   końcu   i   my   ruszyliśmy   do   miasta   odprowadzani   przez   zazdrosne   spojrzenia

studentów, cały czas stojących przed wschodnią elewacją.

Irenka ubrała się wyjątkowo. Nałożyła nową sukienkę i - co zauważyłem dopiero po

chwili - zmieniła uczesanie oraz wykonała staranny makijaż. A przecież za dnia nie stosowała

nawet  zwykłego tuszy  do rzęs. Dokąd wybierała się nasza  kasjerka?  A  raczej, z  kim  się

spotykała?

Gdy mijaliśmy pole, na którym stał stawek i rosła akacja, dyskretnie zerknąłem na

dziewczynę.   Żadnej   reakcji,   ani   jednego,   dyskretnego   spojrzenia   w   tamtym   kierunku.

Liczyłem bowiem na to, że kasjerka zdradzi się jednym niepotrzebnym spojrzeniem w prawo,

na   owo   miejsce,   w   którym   wyznaczono   mi   spotkanie.   Lecz   Irenka   nie   była   chyba   Lisą

Liethmal. Zachowywała się normalnie - była trochę speszona i jednocześnie zadowolona. I

właśnie to zachowanie utwierdzało mnie w przekonaniu, że jest niewinna.

Zostawiwszy za sobą po lewej stawek z akacją, wpadałem na coś istotnego. Akacja!

Nie mogło być mowy o przypadku! Miejsce spotkania o północy wybrano nieprzypadkowo.

Akacja była w tej grze symbolem znaczącym. Dlaczego od razu na to nie wpadłem! Legenda o

Hiramie była wszak podstawą całej symboliki wolnomularskiej. Jej twórcami byli niemieccy

okultyści, autorzy rozpraw i manuskryptów, dostępnych w XVIII wieku. Wtedy  to powstał

jeden z ważniejszych rytów, “Ścisła Obserwa” von Hunda, który przeniknął także do Polski.

Irena zauważyła zmianę na moim obliczu.

- Przepraszam, czy coś się stało? - zapytała.

background image

- Znasz legendę o Hiramie? - popatrzyłem na nią uważnie. Obserwowałem jej twarz.

Jeśli   była   zaangażowana   w   sprawę   Bafometa,   powinna   była   jakoś   zareagować   na

wspomnienie o “legendarnym budowniczym”. Lisa Liethmal z pewnością musiała znać tę

opowieść. Lecz zdziwienie Irenki było szczere.

- Nie znam - odpowiedziała cicho. - Chętnie usłyszę.

- Pewnie słyszałaś o świątyni Salomona. Gdy żydowski król Salomon budował ją,

wybrał   budowniczego   o   nazwisku   Hiram   Abi.   Ów   Hiram   podzielił   robotników   na   trzy

kategorie:   uczniów,   czeladników   i   mistrzów.   Grupy  te   otrzymywały  różne   zapłaty,   które

wypłacano przy różnych słupach. Wtedy to trzech czeladników urządziło na Hirama zasadzkę,

pragnąc zdobyć hasło umożliwiające pobranie wyższej zapłaty. Hiram wyszedł ze świątyni i

został zaatakowany. Hasła nie zdradził. Zdołał wprawdzie uciec, ale trzeci czeladnik zadał mu

śmiertelny  cios.   Ciało  Hirama czeladnicy  zakopali  w pobliżu  świątyni, a dla zaznaczenia

miejsca zasadzili gałąź akacji. Akacji, powtarzam.

- To takie ważne? - nie kryła zdziwienia.

Zdaje   się,   że   uśmiechnęła   pod   nosem.   Niewinnie   i   sympatycznie,   jak   mała

dziewczynka.

- Kwiat akacji jest symbolem wolnomularstwa.

- Przepraszam, ale dlaczego pan mi o tym wszystkim mówi. Dlaczego akacja jest taka

ważna? I co ma do tego wolnomularstwo? Chyba nie jest pan masonem?

Jeszcze raz popatrzyłem na nią. Czy mogłem zaufać tej skromnej okularnicy o jasnych

włosach   związanych   teraz   w   koński   ogon   i   twarzy   niewinnej   jak   u   dziecka?   Intuicja

podpowiadała,   że   mogę.   Inna   sprawa,   że   potrzebowałem   osoby,   z   którą   mógłbym

porozmawiać. Potrzebowałem swojego doktora Watsona! I właśnie Irenka idealnie nadawała

się do tej roli.

Lecz nie było mi dane ją wtajemniczyć. We wstecznym lusterku dojrzałem jadący za

nami samochód, starszy model opla. Utrzymywał za nami stałą odległość i nie mogłem oprzeć

się wrażeniu, że jesteśmy śledzeni.

- Kto to, do diabła? - zakląłem pod nosem.

Wyjechałem na ulicę Kasztelańską. Z początku jechałem bardzo wolno w kierunku

trasy łódzkiej.  Opel  posłusznie  jechał za  mną.  Wreszcie  niespodziewanie  przyspieszyłem,

zostawiając auto daleko z tyłu. Na wysokości salonu samochodowego wykonałem dziecinnie

prosty   manewr   -   wjechałem   przez   otartą   bramę   na   plac   i   zaparkowałem   wśród   innych

pojazdów. Stanąłem za dużym dostawczym samochodem.

- Co pan robi? - zdziwiła się Irenka.

background image

Nie odpowiedziałem jej. Wysiadłem z wehikułu i kryjąc się za dużym samochodem,

obserwowałem   w   napięciu   uliczkę.   Opel   nadjechał.   Minął   bramę   i   zatrzymał   się   przed

skrzyżowaniem. Niestety, z tej odległości nie mogłem rozpoznać kierowcy opla.

- Co się dzieje? - dziwiła się Irenka za moimi plecami.

- Do wehikułu! - rozkazałem. - Szybko!

Oto bowiem opel skręcił w prawo, kierując się niemrawo do miasta. Nadarzała się

wspaniała okazja jazdy za białym oplem i ustalenia tożsamości właściciela.

Wyjechałem   przez   bramę   z   piskiem   opon.   Na   ulicy   Łódzkiej   prowadziłem   już

spokojnie, chowając się za kilkoma samochodami, które oddzielały nas od opla.

- Znasz ten samochód? - zapytałem nieoczekiwanie.

- Jaki samochód?

- Ten, który nas śledził od zamku.

- Ktoś nas śledził? - wystraszyła się.

- Tak, ale w tej chwili to my śledzimy jego. Mam na myśli białego opla.

- Dziwnie pan gada - wzruszyła ramionami.

- Skończ z tym “panem”! O, widzisz?! Biały opel!

Irenka   wytężyła   wzrok,   starając   się   wypatrzyć   pojazd.   W   tym   samym   momencie

kierowca opla zorientował się, że jadę za nim i zdecydowanie przyspieszył. Po ujechaniu

trzystu metrów skręcił w prawo w drogę przyległą do ogródków działkowych. Dodałem gazu i

już sunęliśmy wąskim asfaltem za białym pojazdem. Opel zaczął uciekać, role się odwróciły.

Ogródki usytuowane po południowej stronie ulicy ciągnęły się i ciągnęły, po drugiej

zaś znajdowały się prywatne domy i gospodarstwa rozsypane wśród rozłożystych pól. Dopiero

po kilometrze szybkiej jazdy opel skręcił w lewo i z powrotem zawrócił ulicą rozdzielającą

teren ogródków na dwie części. Musiałem dodać gazu, gdyż opel postawił wszystko na jedną

kartę i gnał teraz sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. A była to szybkość ryzykowna na tej

wąskiej  uliczce przecinającej rekreacyjny teren.  W pierwszej chwili  zamierzałem dogonić

tajemniczego   kierowcę   (wehikułem   dałbym   radę),   ale   górę   wziął   rozsądek.   Zwolniłem,

starając się nie stracić auta z oczu na prostej drodze. Wkrótce ukazał się wylot na łódzką trasę.

Opel brawurowo wydostał się na ruchliwą ulicę, lecz nie pojechał w lewo do miasta, a wybrał

drogę na północ. Kiedy udało nam się włączyć do ruchu - już straciliśmy go z oczu.

Skręciłem w pierwszą uliczkę  w prawo, bo tylko tam mógł opel pojechać. Był to

kolejny wąski trakt z bitego żwiru przyległy z jednej strony do pól, z drugiej do rzadkich

gospodarstw i skrawków sadów.

- Jest! - krzyknęła rozentuzjazmowana Irenka, jakbyśmy grali w grę komputerową. -

background image

Tam, na końcu ulicy!

Rzeczywiście, opel gnał po pustej uliczce, zostawiając za sobą tuman kurzu, i ledwo

rozpoznaliśmy auto. Wcisnąłem pedał gazu. Zaryczał silnik astona i niewidzialna, gigantyczna

siła tłoków zmusiła blaszany wehikuł do zrywu.

- O rany! - zapiszczała przerażona Irenka i mocniej chwyciła się deski rozdzielczej. -

Zabijesz nas!

- Zapnij pasy! - krzyknąłem.

Podmuch powietrza targał naszymi czuprynami, zaś miłe łaskotanie żołądka łechtało

od środka. Opel skręcał w prawo na południe. Zdałem sobie sprawę, że jesteśmy coraz bliżej

miasta i tajemniczy kierowca celowo jechał krętymi drogami. Znał się na rzeczy. Na głównej

ulicy,  na   której  obowiązuje  sygnalizacja świetlna,  mieliśmy  większe  szansę   dorwania  go.

Wolał zatem kluczyć bocznymi drogami, sukcesywnie kierując się coraz bliżej centrum.

Nie miałem wyjścia - dodałem więcej gazu. I wtedy z boku wyjechał nam trabant.

Opuszczał   domostwo.   Zahamował   w   ostatniej   chwili,   lecz   i   tak   zajął   przynajmniej   metr

szerokości uliczki. Jedyne co mogłem zrobić, to ominąć przeszkodę.  Uliczka była jednak

wąska   i   wehikułem   zarzuciło   podczas   szybkiego   manewru.   Wcisnąłem   hamulec,

niepotrzebnie, i oto  lewa strona wehikułu znalazła się na poboczu łagodnie opadającym ku

płytkiemu rowowi melioracyjnemu. Wehikuł   przechylił  się. Ratowałem  nas  wciskając dla

odmiany gaz, aż tył pojazdu zatańczył. Nie dałem rady wyprowadzić nas z powrotem na ulicę.

Irena krzyczała. Gdy przednie koła znalazły się w rowie, siła wstrząsu próbowała wyrwać nam

wnętrzności. Wehikuł pokonał jednak rów bez problemów i szczęśliwie znaleźliśmy się w

środku   płaskiego   sadu.   W   dalszym   ciągu   utrzymywaliśmy   sporą   szybkość,   mniej   więcej

pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a przed nami wyrosła kolejna przeszkoda - drzewka

owocowe.   Hamowałem   ostro.   Jednakże   sad   przybliżał   się   do   maski   wehikułu   w

zastraszającym  tempie.   Staranowałem  pierwsze   drzewko,   potem   było  drugie   i   trzecie.   Te

niskopienne   drzewka   skosiliśmy   jak   źdźbła   trawy.   Na   szczęście   wyhamowały  one   naszą

szybkość.

Zatrzymaliśmy się. Staliśmy w sadzie. Przez pierwszych kilka sekund trwała błoga

cisza. Pierwsza przerwała ją Irenka - zaczęła szlochać. Wkrótce czyjeś podniesione głosy

kazały mi wysiąść z wehikułu. Biegł do nas rozsierdzony właściciel sadu. Kierowca trabanta

towarzyszył mu, wskazując mnie palcem.

- Ej! - krzyczał sadownik. - Co ty wyrabiasz?! Człowieku, sad mi zmarnowałeś!

- To pirat! - wtórował mu kierowca trabanta. - Morderca. Chciał mnie zabić. Jechał

stówą!

background image

Otoczyli nas wreszcie i tylko płacz dziewczyny powstrzymał ich od rękoczynów.

- Tak wiem, źle zrobiłem - uderzyłem się w pierś. - Za wszystko zapłacę.

- Na policję zadzwonię - gadał zdenerwowany właściciel sadu. - Do mamra pójdziesz,

człowieku. Taki piękny sad. Jezu!

Po kwadransie przyjechała policja. Nie było innego wyjścia. Zapomniałem już o oplu.

Wprawdzie wehikułowi nic się nie stało, bo był zrobiony z solidnej blachy, lecz zobowiązany

zostałem do pokrycia szkody, którą wyrządziłem. Ominęło mnie także spotkanie z Aliną w

piotrkowskiej kawiarni. Na osłodę zostało mi towarzystwo roztrzęsionej Irenki oraz wysoki

mandat, jaki wlepił mi policjant.

Na zamek wróciliśmy w kiepskich nastrojach.

Zamknąłem się w pokoju w wieży. Położyłem się na plecach na łóżku i rozmyślałem.

Irenki nie zamierzałem wtajemniczać w moje plany na wieczór. Już dosyć się wycierpiała

podczas   ostatniej   przejażdżki,   zaś   nocne   spotkanie   nad   stawkiem   mogło   okazać   się

niebezpieczne. Pal licho trzysta złotych za mandat i Alinkę z jej pokręconym malarzem. Co

mnie mogła obchodzić ta rozkapryszona piękność, skoro przyjechałem tu w konkretnym celu.

Liczyło się wyłącznie powodzenie misji. A wszystko wskazywało na to, że pan Tomasz nie na

darmo dał mi to zadanie. Zamek w Bykach skrywał jakąś tajemnicę z przeszłości. O tym

fakcie świadczył list wysłany przez Lisę Liethmal.

Z rozmyślenia wyrwało  mnie  ciche pukanie  do drzwi.  Natychmiast  pomyślałem  o

Irence, że przyszła do mnie w odwiedziny, więc zdziwiłem się, gdy ujrzałem w drzwiach

Dorotę. Patrzyła na mnie z pewną troską połączoną z ciekawością. Pewnie słyszała już o

wypadku w sadzie i zgadywała, czy nie za bardzo ucierpiałem.

- Dzwonił do ciebie jakiś facet - oświadczyła.

- Przedstawił się?

- W tym rzecz, że nie. Ale podał numer telefonu.

Podała   mi   karteczkę  z   zapisanym  numerem.   O  rany! Toż   to   był  numer  policji   w

Piotrkowie!

- Czy coś się stało? - zapytała. - Czy to numer policji?

- Skąd to przypuszczenie? - zdziwiłem się.

- W tle rozmowy ktoś zwrócił się do niego “inspektorze”.

Nie mogłem zdradzić, że dzwonił inspektor z piotrkowskiej komendy, nie mogłem

wyjawić jej powodu, dla którego współpracowałem z tutejszą policją, więc posłużyłem się

blefem.

- Miałem   wypadek samochodowy  -  wyjaśniłem  pośpiesznie.  - Pewnie  dzwonili  w

background image

sprawie wypadku.

- Kiedy to się stało?!

- A jakoś tak dwie godziny temu.

- Faktycznie, dziwnie wyglądasz. A Irenka?

- Co Irenka?

- Pojechała z tobą. Chyba nic się jej nie stało?

- Nie, nic. Jest cała i zdrowa.

Dorota nic nie wiedziała o wypadku. Zerknąłem nerwowo na karteczkę z zapisanym

numerem telefonu. Policja nie powinna dzwonić na zamek - moja misja miała być tajemnicą.

Wyszedłem z pokoju i zamknąłem go na klucz.

- Gdzie odebrałaś telefon? - zainteresowałem się.

- Zadzwonił w bibliotece. Dzwonił i dzwonił. Zaraz po waszym odjeździe z Irenką.

- Tam gdzie jest komputer z Internetem?

- Tak.

Ruszyłem schodami w dół. Sam.

- Dzięki za przysługę - uśmiechnąłem się do niej. - A gdzie podziałaś kolegów?

- Chłopaki pytają się, czy nie przyłączysz się do małej imprezki? Kupiliśmy trochę

piwa i mógłbyś skołować coś do jedzenia.

- Nie dzisiaj - jęknąłem. - Nie dzisiaj.

- Jak chcesz - mruknęła zawiedziona.

- Pozdrów ode mnie chłopaków i Ankę.

Wzruszyła  ramionami   i  dziarsko  ruszyła do  swojego  pokoju.  Obraziła  się.  Wzięła

mnie pewnie za gbura, samoluba i dziwaka. Ale mnie czekała misja w terenie, do rozpoczęcia

której pozostały niespełna trzy godziny. Tylko to się dzisiaj liczyło. Lisa Liethmal była moim

celem.

Z sieni wieży dostałem się do korytarza południowej części zamku, stamtąd zaś do

biblioteki. Skrzypnęły drzwi, a podłoga ziewnęła starczym pomrukiem. Zapaliłem światło,

które  odkryło  regały  i   półki  z  książkami,   kolebkowe   sklepienie,   surowe  ściany  i  toporne

meble. Telefon stał na biurku w rogu sali.

Bez namysłu połączyłem się z numerem podanym przez inspektora.

- No, jest pan wreszcie! - niemalże krzyknął policjant. - Szukałem pana!

Było jasne, że ten człowiek nie dzwonił w sprawie wypadku, gdyż z relacji Doroty

wynikało, że uczynił to zaraz po naszym wyjeździe z Irenka. Nie mógł zatem wiedzieć o

wypadku. Jeśli Dorota była bystra, w mig pojęła, że łgałem. Domyśli się, że inspektor nie

background image

dzwonił w sprawie wypadku, no chyba, że był jasnowidzem, który próbuje mnie ostrzec.

Nie   chciałem   mieć   na   karku   wścibskich   studentów.   Dobrze   wiedziałem,   że   jeśli

Dorota odkryła mój blef, podzieli się zaraz swoimi spostrzeżeniami z przyjaciółmi i studenci

mogą zasypać mnie krępującymi pytaniami.

- Co się stało, inspektorze? - zapytałem.

- Pamięta pan tego chłopaka, którego pan dzisiaj namierzył?

- “Romka”?

- Właśnie. Proszę sobie wyobrazić, że złożyliśmy oficjalny wizytę w jego domu, ale

gość zniknął.

- Uciekł?!

- Wszystko na to wskazuje. Zabrał trochę rzeczy i wyszedł z domu bez słowa. Nic nie

powiedział rodzicom.

- Szkoda.

- Przynajmniej wiemy, że ma coś na sumieniu. To on był owym Kupcem. No cóż,

będziemy go szukać. A panu dziękujemy. Ma pan dobry wzrok.

Rozłączyliśmy   się.   Słowem   nie   wspomniałem   o   nocnym   spotkaniu   przy   stawku.

Obiecałem jedynie odwiedzić niebawem komendę.

Wróciłem do siebie. Na piętrze wieży udało mi się czmychnąć przed powracającymi z

kuchni rozgadanymi studentami. Zamknąłem się szybko w pokoju i z powrotem położyłem się

na łóżku.

Do spotkania z Lisa Liethmal pozostało trochę czasu, więc postanowiłem wykorzystać

go na przemyślenia i lekturę. W dalszym ciągu postanowiłem nie zaniedbywać “nudnych”

historycznych studiów nad losami polskich wolnomularzy. Niestety, niewiele znalazłem o

tych spod znaku “templariuszy”.

Ze “Ścisłą Obserwą” von Hunda na pewno byli związani Alojzy F.Bruhl i Tadeusza

Grabianka. Działali oni jeszcze w XVIII wieku, a mnie interesował przecież wiek XIX, okres

między powstaniem listopadowym a Wiosną Ludów.

W “Ujarzmionej stolicy” Ludwika Hassa znalazłem wzmiankę o urodzonym w 1789

roku   późniejszym   senatorze-kasztelanie,   Leonie   Dembowskim,   powstańcu   listopadowym,

który w bibliotece zgromadzonej w Klementowicach przechowywał materiały i dokumenty

wolnomularskie, mimo że był pod ścisłym nadzorem władz. Nie zapominajmy, że Polska była

cały czas pod panowaniem zaborców. W 1846 roku nadzór ten jeszcze zaostrzono, w związku

z rewolucyjną działalnością syna, Edwarda.* [Edward Dembowski (1822-1846) - działacz

polityczny   i   publicysta   (“Przegląd   Naukowy”),   zwolennik   rewolucji   agrarnej;   działał   w

background image

konspiracji poznańskiej.]

Hass opowiada:

  “Podobnymi motywami mógł się kierować rówieśnik kasztelana, a w latach 1832-

1839 wychowawca »czerwonego kasztelanica«, Adrian Krzyżanowski (ur. 1788), gdy w maju

1834   roku   skopiował   w   Klementowicach   cztery   obszerne   teksty,   dotyczące   dziejów

mitycznego wolnomularstwa templariuszowskiego, rzekomego poprzednika systemu »Ścisłej

Obserwy«. Krzyżanowski, inicjowany jeszcze w 1816 roku w płockiej loży »zum Dreieck«...

[...]   Dawał   publicznie,   w   druku,   wyraz   swoim   poglądom   liberalnym,   występując   jako

sympatyk arian, zwolennik tolerancji religijnej, uwłaszczenia chłopów, a przeciwnik jezuitów.

On   też   pierwszy  w   języku   polskim   zreferował   w   1842   roku   poglądy  Augusta   Comte’a*

[August   Comte   (1798-1857)   -   francuski   filozof   i   socjolog,   przedstawiciel  francuskiego

pozytywizmu.]   i   w   dużym   stopniu   opowiedział   się   za   nimi.   [...]   Wielu   z   pietyzmem

przechowywało swoje dyplomy i oznaki lożowe, fartuszki i szarfy, materialne wspomnienie

lepszych  czasów,   gdy  myśleli   o   sprawach   wzniosłych.  Nie   miało   to   przecież   żadnych,   a

przynajmniej poważniejszych konsekwencji.

Niewykluczone,   a   raczej   prawdopodobne,   że   w   Warszawie   lat   trzydziestych   i

następnych krócej czy dłużej przebywali obcokrajowcy, należący u siebie w ojczyźnie do

wolnomularstwa.   Lecz   tu,   w   kontaktach   z   miejscowym   społeczeństwem,   jeśli   nawet   w

wyjątkowych przypadkach przyznawali się do tego, nie podejmowali - sądząc z braku o tym

wzmianek - działań mających na celu przeszczepienie swojej organizacji nad Wisłę. O stolicę

ocierali się też przenikający z Zachodu od jesieni 1832 roku do Królestwa i na ziemie zabrane

tajni   emisariusze   organizacji   emigracyjnych,   którzy   mieli   za   zadanie   stworzyć   tu   sieć

konspiracyjną,   mogącą   w   odpowiednim   momencie   stać   się   zalążkiem   rewolucyjnej

administracji i powstańczej armii”.

O lożach na Zachodzie pisze Hass tak:
“Wolnomularstwo to przeszło przeważnie przez szkołę konspiracji węglarskich i im

podobnych. Dzięki temu doświadczeniu zdołało w latach dwudziestych oprzeć się atakowi

przeróżnych sił wstecznych. Stopniowo  demokratyzował się również  jego skład osobowy.

Ubywało   arystokratów,   ich   miejsce   zajmowali   światli   przedstawiciele   radykalnie

usposobionego   drobnomieszczaństwa.   [...]   W   czasie   swego   krótkiego   pobytu   na   ziemi

ojczystej nie zajmowali się oni jednak sprawami »sztuki królewskiej«. Za to szerzej niż dotąd

upowszechniały   się   w   kraju   rozmaite   praktyki   magiczne,   magnetyzerskie   i   hipnotyczne,

prymitywniejsze   elementy   teurgii,   teozofii,   różnorodnej   mistyki,   owe   formy   ucieczki   od

przykrej   rzeczywistości,   której   przezwyciężenie   w   świecie   realnym   wydawało   się

background image

niemożliwością. W przeciwieństwie do zebrań wolnomularskich, spotkania zwolenników tych

doktryn nie były zabronione. Stąd brała się popularność licznych »koptów« i »magów«; w

Warszawie modne stały się zwłaszcza seanse prespirytystyczne. Jednym z ich uczestników był

wzmiankowany   już   wolnomularz   z   placówki   wileńskiej,   Adam   Ronikier,   wykazujący

»wyjątkową siłę  magnetyczną«. [...]  Przyjęty  w początkach 1839  roku  w Rogalinie przez

Rogera   Raczyńskiego   do   Zakonu   Różokrzyżowców,   po   pobycie   w   latach   1841-1845   we

Włoszech,   gdzie   -   między   innymi   pod   miejscowością   Baia,   na   południu   Półwyspu

Apenińskiego - zgłębiał tajniki nauk hermetycznych, Ronikier wiosną 1845 roku powrócił do

Warszawy. Tu, na Rozbracie, urządził - podobnie jak Raczyński w Rogalinie - laboratorium

alchemiczne, wyposażone m.in. w piec z dużym kominem”.

Czy hrabia Rautinger nie mógł czcić Bafometa w zaciszu pałacowej sali, gdzieś na

prowincji? I dla tych właśnie praktyk chciał kupić zamek w Bykach? To były jedynie czyste

spekulacje. Ale cóż, nie mogłem niczego pominąć w moim śledztwie. W pewnym sensie

błądziłem po omacku, rozpaczliwie szukając tropu. Prawdopodobnie hrabia Rautinger, jak

sądził pan Tomasz, był związany z amerykańskim wolnomularstwem spod znaku iluminatów.

Mógł   o  tym   świadczyć   jego   związek   z   redaktorami   “New   York   Tribune”,   choć   nic   nie

wiedzieliśmy o jego charakterze. Brak było wreszcie wskazówek dotyczących działalności

polskich lóż nie tylko w wielkich miastach, ale i na prowincji Królestwa Polskiego.

Po dwudziestej trzeciej zacząłem odczuwać już silne zdenerwowanie czekającym mnie

spotkaniem. Postanowiłem opuścić zamek i zakraść się w pobliże stawku, aby w ukryciu

zlustrować   teren.   Chciałem   jako   pierwszy   zająć   dogodne   stanowisko   obserwacyjne,   aby

zaczekać   na   Lisę   Liethmal   i   ją   zdemaskować.   Pomyślałem   o   pasażerze   taksówki,   która

zajechała dzisiaj pod zamek. Pasażerem był wprawdzie mężczyzna, lecz przecież mógł on

współpracować z nią. Mogło być i tak, że to mężczyzna podawał się za L.L.

Ubrawszy   się   w   ciemne   ubranie,   wyszedłem   cicho   z   pokoju.   Idąc   po   schodach

słyszałem podniesione głosy studentów. Na dole zaś było cicho jak makiem zasiał. Wnet

przelazłem przez bramę i znalazłem się na ulicy. Wszedłem w rzadki lasek po drugiej stronie i

ruszyłem w kierunku knajpki nad wodą.

Zamierzałem dojść do miejsca spotkania z L.L. od tyłu.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

W   OCZEKIWANIU   NA   L.L.   •   NIUNIEK   MNIE   NIE   OSTRZEGA   •

OCKNIĘCIE   W   DREWNIANYM   DOMKU   •   GDZIE   JESTEM?   •

OBRYWAM W GŁOWĘ • NAGŁE WTARGNIĘCIE POLICJI • STEFAN

MÓWI,   JAK   MNIE   ZNALAZŁ   •   “KURIER”   •   REJS   PO   JEZIORZE

SULEJOWSKIM • WTAJEMNICZAM STEFANA, CZYLI POWRÓT DO

ZATOCZKI   •   ŚNIADANIE,   OBSERWACJA   I   ZNUŻENIE   •   MIETEK

GRA   MI   NA   NERWACH   •   ZWIERZAM   SIĘ   KIEROWNIKOWI   •

MALARZ   ZABAWIAJĄCY   ALINĘ   •   WIKTOR   ZDRADZA   SEKRET

ALINY • KTOŚ BUSZOWAŁ W ZAMKU

Ukryłem   się   w   krzakach   pod   płotem   stojącym   przy   samotnym   gospodarstwie   w

pobliżu stawku i rosnącej obok akacji. Samotnemu wyczekiwaniu towarzyszyło stonowane

światło   rozgwieżdżonego   nieboskłonu,   gra   świerszczy   i   burzące   ten   spokój   odgłosy

samochodowych   silników   z   pobliskiej   szosy.   Czasami   dochodził   mnie   śpiew   ostatnich

bywalców okupujących molo baru wybudowanego przy sztucznym zbiorniku trzysta metrów

dalej.   Widziałem   stąd   ciemną   i   masywną   bryłę   zamku,   lecz   ten   milczał   jakby  był   złym

duchem. Jedynie  w  oknie mieszkania pana Edwarda w północnej wieży paliło się skromne

światełko, ledwo widoczne z tej odległości.

O północy mocniej zabiło mi serce i poczułem, że okolica ucichła. Zdawało się, że

przyroda   wstrzymała   oddech   i   wraz   ze   mną   pragnie   poznać   tożsamość   tajemniczej   Lisy

Liethmal. Niestety, upłynął kwadrans, a nikt się nie zjawił. Z miejsca, w którym się ukryłem,

nie widziałem żadnej postaci czającej się w pobliżu, żadnego pojazdu parkującego na ulicy

prowadzącej na zamek i na wiejskiej drodze po tej stronie pola. Ostatni samochód przejechał

tędy kwadrans temu, ale szybko zniknął za pierwszymi domami. Pogasły też światła w barze

przy molo. Tylko liście samotnej akacji przy stawku szemrały na lekkim wietrze.

Czekałem do wpół do pierwszej. Nikt się nie zjawił.

Wstałem, wyprostowałem kości i wolno zbliżyłem się do oczka wodnego. Oparłem się

o pień akacji i czekałem. Jeśli L.L. obserwowała stawek z pewnej odległości, nie zauważyła

mojego   przyjścia.   Musiałem   się   ujawnić.   Ciekawość   zaś   przezwyciężyła   strach   przed

background image

ewentualną pułapką.

Lecz   Lisa  Liethmal   nie   zjawiła   się.   Zrezygnowany  ruszyłem   wolno   przez   pole   w

kierunku zamku. Uczucie zawodu mieszało się z irytacją, gdyż czułem, że zakpiono sobie ze

mnie. Ten ktoś albo się zabawiał moim kosztem, albo z nieznanych powodów zrezygnował ze

spotkania. W elektronicznym liście Lisa Liethmal wyraźnie dawała do zrozumienia, że wie o

celu mojej misji na zamku. Tak więc, to nie były raczej żarty. Przeszukano też moją torbę

podróżną. Lisa Liethmal istniała. I wszystko wskazywało na to, że była nią osoba z zamku.

Szedłem   stawiając   ostrożnie   kroki   na   ziemniaczanych  redlinach,   w   dalszym  ciągu

bowiem wierzyłem, że L.L. zjawi się spóźniona. Dopiero przed zamkiem skapitulowałem.

Pokonałem bramę tym samym sposobem co poprzednio, otrzepałem spodnie i ruszyłem alejką

w stronę południowej wieży. Nagle usłyszałem za sobą krótki i szybki oddech, a kiedy się

odwróciłem,   ujrzałem   ciemną   sylwetkę   Niuńka   zbliżającego   się   do   mnie   zza   wysokich   i

ciemnych cyprysów.

- To ty, staruszku - westchnąłem i pogłaskałem go czule. - Bawisz się w detektywa?

To tak jak ja. Dobranoc.

Zostawiłem psa i ruszyłem ku wieży. Otwierając drzwi poczułem kolejny szmer, tym

razem dałbym uciąć sobie głowę, że były to odgłosy ludzkich stóp. Ledwo odwróciłem się i

coś ciężkiego spadło na moją głowę. Nie ucięto mi jej. Ktoś przyłożył mi solidnie w potylicę i

zwaliłem się na ziemię.

“Niuniek” - myślałem jeszcze. “Dlaczego nie szczekałeś, staruszku? Dlaczego mnie

nie ostrzegłeś?”

Pierwsze co zanotowała moja obolała głowa po odzyskaniu przytomności, to cisza.

Absolutna   -   przez   to   jeszcze   bardziej   złowroga.   Było   tu   ciemno   i   chłodno.   Leżałem   w

niewygodnej   pozycji,   związany   i   rzucony   na   drewnianą   podłogę.   Po   kilkakrotnym

pociągnięciu nosem poczułem intensywny zapach lasu zmieszany z duszącą wonią drewutni.

Przyzwyczajone do ciemności oczy w dalszym ciągu nie potrafiły zatrzymać się na jakimś

konkretnym szczególe, wydawało mi się jednak, że znajdowałem się w drewnianym domu,

położonym gdzieś w lesie.

Nie miałem pojęcia, gdzie jestem. Straciłem orientację w czasie i przestrzeni. Bolała

mnie głowa i czułem nudności. Z trudem przypomniałem sobie, że przed północą poszedłem

na spotkanie z Lisą Liethmal. Czekałem do wpół do pierwszej. Potem wróciłem zawiedziony

na zamek i dostałem w głowę,  otwierając drzwi wieży. Przypomniałem sobie psa Niuńka,

który łaził między cyprysami i nie zareagował na pojawienie się za moimi plecami intruza,

background image

który mnie tak urządził. Wniosek był jeden - czworonóg musiał go znać. A to znaczyło, że

owym draniem mógł być ktoś z zamku. Słusznie zakładałem, że L.L. jest wśród nas.

Nie mogła to być jednak Irena. Cios zadany w potylicę był mocny. Tak bili mężczyźni.

Pana Edwarda wykluczyłem z grona podejrzanych. Zostawali zatem dwaj studenci - Irek i

Janusz.

“Nie   to   absurd!”  -   pomyślałem.   “Lisa   Liethmal   może   współpracować   z   kimś   z

zewnątrz albo wysługiwać się jednym z gości na zamku. Kobieta nie dałaby rady przenieść

mnie do jakiegoś pojazdu i wywieźć w nieznane miejsce. Ich jest więcej.”

L.L. nie stawiła się na spotkanie specjalnie. Jej wspólnik zaczaił się pod zamkiem i

tam mnie obezwładnił. Potem mogli mnie przenieść do samochodu. Niuniek nie szczekał,

gdyż  przynajmniej  jeden   z   intruzów   był  z   zamku   lub   pracował   w   ARR.   Kto?   Kierowca

Mietek nadawał się na takiego drania.

Fakt, że mnie zaatakowano świadczył o tym, iż stanowiłem dla kogoś zagrożenie. Nie

zawiodła intuicja pana Tomasza. W bykowskim zamku działy się dziwne rzeczy.

Leżałem otępiały. Kilkakrotnie próbowałem pozbyć się krępujących mnie więzów z

nadgarstków i stóp. Na darmo się wierciłem w chłodnej ciemnicy. Związano mnie bowiem

solidnie. Najbardziej dokuczliwym doświadczeniem był jednak ból głowy. Ileż był dał, aby

leżeć teraz na łóżku w swojej kawalerce na Ursynowie i trzymać w dłoni gorący kubek kawy z

mlekiem.   Praca  detektywa   była   z   pewnością   pasjonującym   doświadczeniem,   w   praktyce

odbywającym się najczęściej w czytelniach bibliotek, czasami w terenie, nierzadko jednak

przytrafiały  się   wpadki   i   prawdziwe   nieszczęścia.   Czytając   kryminały,   zawsze   uważałem

motyw   obrywającego   po   głowie   detektywa   za   objaw   przesadnego  dramatyzowania   losów

bohatera, chwyt nadmiernie eksploatowany przez autorów. Niestety, moja praca w charakterze

ministerialnego detektywa pokazała, że literacka fikcja wcale nie odbiegała tak daleko od

rzeczywistości. Najlepszym na to dowodem było moje obecne położenie.

Gdzieś po godzinie usłyszałem popiskiwanie rybitwy lub mewy. Ptaszysko znęcało się

nad   okolicą,   jakby   domagało   się   żeru.   Gdy   lepiej   się   wsłuchałem   w   okolicę   za   ścianą,

usłyszałem w tle grupowe świergolenie innych ptaków. Wnet ciemność rozproszyły pierwsze

promienie słońca i zrozumiałem, że świta w jakimś lesie. Ten zapach żywicy, koncert ptaków

i  owa nieznośna rybitwa-solistka. A zatem  nie tylko las, ale i woda. Co za romantyczne

zestawienie.

Związano mnie i położono w drewnianym domku na odludziu. Jego okno zasłaniały

okiennice, przez szpary których wdzierały się pierwsze promienie dnia. Zamiast mebli leżały

połamane krzesła. Pod drugą ścianą walały się przeróżne przedmioty, puste konserwy, stosy

background image

gazet, deski i szmaty. Pachniało drewnem i kurzem.

Ptaki coraz śmielej sobie poczynały, zaś rybitwa ucichła. Najdziwniejsze, że do mych

nozdrzy doleciał delikatny zapach papierosowego dymu. O rany! Nie byłem tu sam. Ktoś w

tym   domku   przebywał   razem   ze   mną.   Za   ścianą.   Zapewne   wstał   i   zapalił   pierwszego

papierosa. Czy był to mój prześladowca? Nocny napastnik? Z pewnością tak.

Usłyszałem ciche skrzypnięcie drzwi w dalszej części domu.

- Hej! - próbowałem krzyknąć, lecz głos stanął mi w gardle.

Zamiast   krzyku  wydobyłem   ze   swojego   wnętrza   groteskowy  charkot.   Przełknąłem

ślinę.

- Jest tam kto?! - udało mi się wreszcie krzyknąć. - Ratunku! Pomocy!

Darłem   się   w   niebogłosy,   ile   miałem   sił   w   płucach,   aż   rozsadzało   mi   głowę.

Próbowałem nawet wstać, ale oplatający moje stopy sznur tylko mocniej wrzynał się w skórę.

- Po-mo-cy! Po-mo-cy! Po-mo-cy!

Tak   naprawdę   nie   wzywałem   ratunku.   Przypuszczałem,   że   wywieziono   mnie   na

odludzie i żadne krzyki nie pomogą. Tym darciem chciałem sprowokować osobnika palącego

papierosy do ujawnienia się.

“Przecież długo nie wytrzyma mego gardłowania” - pomyślałem, nie przestając się

wydzierać. “Nie wytrzyma i przyjdzie tu, aby mnie uciszyć. Zdemaskuję drania.”

Przyszedł po kilku minutach. Niestety, jego twarz zasłaniała naciągnięta na głowę

pończocha. Ubrany był w dżinsy, luźny T-shirt i wydawało mi się, że to młody osobnik. Nie

widziałem go w szczegółach, gdyż światło budzącego się dnia wdarło się przez drzwi i mnie

oślepiło; nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nade mną stoi “Romek”. Sam na sam z Kupcem

- człowiekiem, który mógł wiele powiedzieć w sprawie Bafometa. To by wyjaśniało, kim była

Lisa Liethmal. A raczej - kim nie była. Otóż to - nie było żadnej Lisy Liethmal! Zakpiono

sobie   ze   mnie.   Zastawiono   na   mnie   pułapkę.   Zwabiono   i   porwano   jak  żółtodzioba!   Jak

mogłem dać się tak łatwo podejść?

- Poczęstuj mnie papierosem - zacząłem rozmowę.

Tak naprawdę, to chciałem się upewnić, czy ten osobnik pali “Sobieskie”. Przecież od

pewnego  czasu  nie   paliłem   nawet  fajki.   Lecz  drań   nie  poczęstował  mnie.   Nawet   się   nie

odezwał. Uderzył mnie kantem dłoni w twarz. Zabolało. Moja głowa odskoczyła do tyłu. Nie

zemdlałem. Kiedy jednak otworzyłem oczy, w pomieszczeniu nie było już drania. Zniknął,

zamknąwszy za sobą drzwi.

Po jakimś czasie wydało mi się, że “Romek” rozmawia przez telefon. No jasne! Nie

działał sam. Ten łobuz był za głupi na działanie w pojedynkę. Miałby problem nie tyle z

background image

wysłaniem do mnie meila, ile z porządnym zredagowaniem listu, a wiadomość podpisana

przez L.L. była napisana poprawną polszczyzną.

Udało mi się podczołgać do rzuconych na podłogę desek. Nie mogłem i nie chciałem

biernie czekać na zbawienie. Nie liczyłem na żaden ratunek, na żaden cud. Musiałem radzić

sobie sam. Tylko co zrobić, gdy ma się związane nogi i ręce?

Deski  były stare, nieheblowane. Niektóre posiadały zardzewiałe gwoździe,  których

końcówki zagięto i przybito do płaszczyzny desek młotkiem. Ułożyłem się plecami do nich i

spróbowałem   zahaczyć   sznurem   oplatającym   nadgarstki   o   łepek   gwoździa.   Szarpałem,

szarpałem, ale bez efektów.

Nie dawałem za wygraną. Najpierw podczołgałem się pod ścianę i oparłszy się o nią

plecami, spróbowałem stanąć. Kiedy już mi się to udało, krótkimi podskokami pokonałem

dystans dzielący mnie od okna. Wyczerpało mnie to. Przez szpary w okiennicach wyjrzałem

na   zewnątrz.   Ujrzałem   sosnowy   las   ciągnący   się   po   sam   brzeg,   za   którym   migotała

słonecznymi ognikami powierzchnia niebieskiego akwenu. Jezioro?  Zdaje się, że kilometr

dalej na środku wody przesuwał się wolno biały żagiel. Samotny jacht. Nad jeziorem świtało.

Pierwszy żeglarz udawał się w rejs.

“Jestem nad Jeziorem Sulejowskim!” - pomyślałem.

Oczami   wyobraźni   ujrzałem   jezioro   pełne   żaglówek   i   desek   windsurfingowych

przecinających lekko  pomarszczoną  i  mieniącą się  milionem  złotych miraży taflę jeziora.

Zapewne taki widok rozpościerałby się z tego brzegu już za dwie godziny. Tylko że wcale nie

zamierzałem tak długo tu zabawić.

Gwoździe   nie  pomogły, więc  pomyślałem  o  zużytej  konserwie.   Jej   otwarte  wieko

miało ostre krawędzie, które z łatwością kaleczą palce; można nimi było od biedy przeciąć

także sznur.

Z   początku   szło   kiepsko.   Nie   potrafiłem   ustawić   w   palcach   wygodnie   wieczka

konserwy w taki sposób, aby jego ostra krawędź cięła więzy. To było zadanie dla zręcznych

palców prestidigitatora. Kaleczyłem więc swoje ręce, wyginałem palce aż do bólu, ale sznur

wydawał się nietknięty. Skapitulowałem.

Zrobiłem   to   w   dobrym   momencie,   gdyż   zaraz   ciszę   zmącił   szelest   kroków   na

zewnątrz. Ktoś chodził wokół domku - starannie stawiając kroki - i z początku myślałem

nawet, że to mój prześladowca. Gdy jednak posłyszałem cichutkie skrzypnięcie drzwi w głębi

domku, zrozumiałem, że oto pojawił się ktoś trzeci.

Na szczęście zdążyłem się w porę położyć, gdy do pomieszczenia wtargnął osobnik z

pończochą na głowie, a raczej włożył głowę w szparę drzwi. Omiótł wzrokiem pokój i z

background image

powrotem je zamknął. Pewnie sprawdzał, czy nie uciekłem, a zatem i on słyszał kroki na

zewnątrz.

Nagle zagrzmiał donośny, męski głos od frontu.

- Policja!

Szczęknął mechanizm odbezpieczający broń palną i zadudniły kroki w głębi domu.

Czułem, jak drewniany dom cały trzęsie się.

- Stać! - krzyczał ów głos. - Stać, bo strzelam! Policja!

Jakież było moje zdziwienie, gdy do pomieszczenia, w którym przebywałem, wszedł

znajomy mi mężczyzna. O dziwo, nie był to nikt ze znanych mi policjantów z komendy

piotrkowskiej. Nade mną stał - nie mniej zdziwiony ode mnie - pan Stefan, były adorator

Aliny. Poznałem go w niedzielę w galerii. Wtedy ubrany był w lniany, lekki garnitur; teraz

miał na sobie serdak, ciemnozielone spodnie z licznymi kieszeniami, a na jego głowie tkwił

zniszczony kapelusz myśliwski. W jego ręku zaś spoczywał najprawdziwszy pistolet.

- To pan? - zdziwił się Stefan.

- Pan Stefan? - zaskoczony rozwarłem szeroko oczy. - Pan chyba nie jest policjantem?

Na moje słowa mężczyzna roześmiał się na całe gardło.

- Ha, ha! Nie jestem policjantem, a biznesmenem. Blefowałem.

- Niech mnie pan rozwiąże - poprosiłem. - Musimy stąd uciekać, gdyż obawiam się, że

ten, którego pan spłoszył, nie pracuje sam.

- O czym pan mówi? - spytał i sięgnął po scyzoryk tkwiący w jednej z kieszonek

serdaka. - I co tu się wyrabia?

- Porwano mnie. Z zamku. A następnie wywieziono w to miejsce. Gdzie my jesteśmy?

Nad Jeziorem Sulejowskim?

- Tak, na południowo-wschodnim brzegu, niedaleko Karolinowa. Na drugim brzegu

zobaczy pan Swolszewice, bardziej na lewo leży Bronisławów. Właśnie wracałem z połowu.

- No tak - wstałem oswobodzony przez mężczyznę. - Jest pan przecież wędkarzem.

- Na sandacza poluję, ale złapałem trzykilowego karpia.

Zanim pan Stefan opowiedział mi o wszystkim, zajrzałem do wszystkich pomieszczeń

drewnianego domku. W byłej kuchni znalazłem niedopałki “Sobieskich”, napoczętą butelkę

mineralnej, nietknięte kanapki i dwa puste słoiki po jakimś dżemie.

- A jednak “Romek” - zamyśliłem się.

- Jaki znowu Romek?

- Później pogadamy. Teraz uciekajmy stąd.

Ruszyliśmy   sosnowym   zagajnikiem   wprost   na   brzeg   jeziora.   Pan   Stefan   zaczął

background image

opowiadać. Wracał z połowu sandacza i usłyszał czyjeś krzyki dolatujące z głębi lądu. Ktoś

darł się wniebogłosy, wzywając pomocy, a jak wiemy woda dobrze niesie fale dźwiękowe.

Przybił zatem do brzegu zatoczki w pobliżu domku i resztę drogi na lądzie przebył pieszo.

Skradał się i ujrzał domek. Obserwował go kwadrans, może dłużej, nie wiedząc co robić. Bał

się,   to   oczywiste,  ale   nie   mógł   odpędzić   od   siebie   dźwięczącego   jeszcze   w   uszach

rozpaczliwego   wołania   o   pomoc   (jak   widać   uratował   mnie   krzyk).  Miał  ze   sobą  pistolet

gazowy, z którym nigdy się nie rozstawał i dlatego postanowił odegrać małą rólkę - policjanta.

Poskutkowało. Chuligan uciekł, gdzie pieprz rośnie i samą tylko ucieczką zdradził się, że ma

nieczyste sumienie. Byłem jednak pewny, że działał na czyjeś zlecenie.

Opowiedziałem swoją historię, nie wtajemniczając go w szczegóły dotyczące misji

“Bafomet”.

Interesowało   mnie,   do   kogo   należał   ów   domek   niedaleko   brzegu   zatoczki.   I   jak

“Romek” dostał się do niego?

- Ciekawa sprawa - mruknął biznesmen, gdy szliśmy ścieżyną równoległą do brzegu.

-Południowo-wschodni brzeg należy do Sulejowskiego Parku Krajobrazowego. Obowiązuje

tutaj zakaz poruszania się pojazdami mechanicznymi. Nie ma zresztą odpowiednich dróg dla

samochodów. Jak pan widzi, wszędzie rośnie dorodna sosna. Dopiero w Zarzęcinie, dwa i pół

kilometra na południowy zachód, znajdzie pan kemping. Jakim cudem przeniesiono pana z

zamku do domku? Samochodem nie mogli pana przewieźć, bo żaden pojazd tutaj nie dotrze.

Między Karolinowem a Zarzęcinem nie ma żadnej drogi. Wątpliwa sprawa, żeby nieśli pana

w nocy na plecach dwa kilometry przez las.

- A zatem?

- Przetransportowano pana łodzią. Z drugiego brzegu.

Zatrzymałem się. Jego wersja trzymała się kupy. Pod zamkiem zostałem wrzucony do

samochodu, który zawiózł mnie na jakąś samotną przystań na przeciwległym brzegu akwenu.

Tam przeniesiono mnie nieprzytomnego na łódź.

- Ma pan rację - kiwnąłem z uznaniem głową.

- Mów mi Stefan.

- Paweł.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Syknąłem z bólu, gdyż Stefan miał silny uścisk, a moje palce

były poharatane o konserwę.

Moim   oczom   ukazała   się   łajba   Stefana   o   nazwie   “Kurier”.   Była   to   ponad

sześciometrowej   długości   biała   Sasanka   model   660   Supernova.   Model   bardzo   popularny,

funkcjonalny i bezpieczny. Łatwy i przyjemny w prowadzeniu, a co najważniejsze - prosty w

background image

obsłudze. Pływałem kiedyś na takiej łajbie. Można ją było obsługiwać samemu z kokpitu.

Poza tym miał ten model bardzo małe zanurzenie, co pozwalało cumować niemal do każdego

brzegu.

“Kurier”   stał   zakotwiczony   na   płyciźnie   niewielkiej   zatoczki   kilka   metrów   od

piaszczystego brzegu, więc drogę do niego musieliśmy pokonać brodząc w wodzie po pas.

Wdrapawszy się na laminatowy pokład byłem już porządnie zmarznięty. Chłód poranka dał

mi się porządnie we znaki jeszcze w domku, a przemoczone kompletnie spodnie dodatkowo

schładzały zziębnięty organizm. Stefan kazał mi zmykać pod pokład. W kajucie rufowej, w

której były dwie koje, znajdowała się szafka i tam właśnie znalazłem suche spodnie.

Pod pokładem było miło i przytulnie, cieplej niż na zewnątrz. Wszystkie podłogi były

wyściełane miłymi dla oka wykładzinami, ściany zabudowano starannie orzechowej barwy

szafkami   i   kojami   (w   liczbie   sześciu),   nawet   wysokość   kabiny   była   tutaj   znośna,   bo

przekraczała   półtora   metra.   Jak   na   ten   rodzaj   jachtu   było   tu   całkiem   luksusowo.   Nawet

chemiczny “kibelek” był w osobnej, malusieńkiej kabinie. Równie luksusowo prezentował się

kambuz,   wyposażony   w   garnki,   patelnie,   czajnik   i   zastawę   stołową.   Była   w   nim

dwupalnikowa kuchenka gazowa ze zlewozmywakiem, a wodę pitną dostarczała instalacja

zasilana pompką elektryczną.

Stefan kazał mi nastawić wodę na herbatę, a sam polazł do kokpitu i postawił maszt

typu bramka z wantami stabilizującymi. Po chwili załopotał na słabym wietrze grot, furkotał

przyjemnie   dla   uszu;   następnie   mój   wybawca   zajął   się   stawianiem   nad   kokpitem   trentu

przeciwdeszczowego, który miał nas ochronić przed coraz ostrzej świecącym słońcem.

Odbiliśmy od brzegu, gdy zagwizdał czajnik.

Zrobiłem szybko dwie herbaty i zająłem miejsce w kokpicie obok Stefana, uważając

na sprzęt wędkarski walający się po podłodze.  Obok pękatej torby leżał trzykilogramowy

karp, jeszcze żywy, prężący się w beztlenowym amoku. Nie muszę dodawać, że obecność na

jachcie   pozwoliła   mi   na   chwilę   zapomnieć   o   nocnym   incydencie   i   porannym   epizodzie.

Milczeliśmy   kilka   minut,   wpatrując   się   w   odległy   brzeg   porośnięty   zielonym   lasem.

Widzieliśmy   pierwszych   żeglarzy,   którzy   opuszczali   większe   i   mniejsze   przystanie.

Płynęliśmy   wolno,   raz   po   raz   oglądając   się   na   południowo-wschodni   brzeg,   kryjący   w

sosnowym borze samotny domek, w którym jeszcze nie tak dawno leżałem związany niczym

snopek żyta.

Pierwszy przerwałem milczenie. Sprawa mojego porwania nie dawała mi spokoju.

- Będę musiał zawiadomić policję. Czy masz może przy sobie telefon komórkowy?

- Niestety - rozłożył ręce w bezradnym geście Stefan. - Nigdy nie zabieram na pokład

background image

telefonu.   Rozumiesz,   to   żaden   odpoczynek.   Normalnie   odbieram   dziennie   ponad   sto

telefonów.   Mój   rekord   to   trzysta   szesnaście.   Przynajmniej   na   rybach   chcę   mieć   spokój.

Choćby   się   paliło   i   urząd   skarbowy   dobierał   się   do   mojego   konta,   choćbym   miał

zbankrutować, to na rybach nic nie jest w stanie mnie zdenerwować. Po prostu nie biorę

komórki i już.

- Ja też nie lubię telefonów.

- Dobijemy na przystań w Smardzewicach i przesiądziemy się do mojego samochodu.

Pojedziemy prosto na policję.

- W porządku. Dzięki.

Płynęliśmy dalej, kierując się na zaporę i rozpruwając słoneczną taflę jeziora ostrym

dziobem. Popędzał nas mizerny wiaterek, nasze twarze zaś skrapiał grad mikroskopijnych

kropelek wody. Chłodne powietrze powoli się ogrzewało, dodawało sił i pozwalało zebrać

myśli. Zupełnie zapomniałem o zmęczeniu, kontuzjowanej głowie oraz obolałych członkach.

Ładnie  było tutaj.  Ten  sztucznie   utworzony  w  latach  1969-1973   zbiornik  wodny*

[Obejmuje   tereny  gmin:   Tomaszów   Mazowiecki,   Wolborz,   Sulejów   i   Mniszków.   Ogólna

powierzchnia   akwenu   wynosi   19,8   km

2

.   Maksymalna   szerokość   zbiornika   wynosi   2   km,

średnia 1,5 km, głębokość maksymalna 11 m, średnia 3,4 m, maksymalne wahania lustra

wody 6 m, pojemność zbiornika 78,8 min m

3

.] na zatopionym korycie Pilicy rozciąga się

pomiędzy   dwoma   przełomami   w   Sulejowie   i   Smardzewicach.   Wybudowano   go   w   celu

zaopatrzenia   w   wodę  aglomeracji   łódzkiej.   Jest   jednak   rajem   dla   turystów.   Wokół   niego

obowiązuje   strefa   ochronna,   zatem   biwakowanie   dozwolone   jest   tylko   w   miejscach

wyznaczonych. Na samym akwenie obowiązuje strefa ciszy, czyli zakaz używania jednostek

pływających z silnikiem, co sprzyja zagnieżdżaniu się wielu gatunków ptactwa wodnego.*

[Spotkać   tu   można   m.in.   mewę   śmieszkę,   rybitwę   zwyczajną   i   kaczki   (głowienkę   i

krzyżówkę).] Gnieździ się ono przeważnie na wyspach i mokradłach.  W czystych wodach

pływają zaś leszcze, płocie, karpie, sandacze, okonie i szczupaki. Znajdziemy tu kilka wysp,

liczne malownicze zatoki, rozlewiska i bindugi, rozrzucone wśród piaszczystych, zalesionych

brzegów   -   miejsca   pełne   uroku,   wśród   których   nawet   najwybredniejsi   znajdą   spokój   i

wypoczynek. Wreszcie przez jezioro przebiega szlak kajakowy po rzece Pilicy. Zbiornik od

strony wschodniej i północno-zachodniej otaczają przepiękne kompleksy borów sosnowych,

ale także chronionych jodeł pospolitych, świerków, buków, klonów i jaworów, w których żyją

jelenie,   sarny,   dziki   oraz   daniele.*   [W   leśnictwie   Książ   koło   Smardzewic   znajduje   się

zamknięty ośrodek hodowli żubrów, utworzony w 1934 r. Na ogromnym terenie przebywa tu

grupa wyselekcjonowanych żubrów.]

background image

Zbliżaliśmy   się   do   Smardzewic,   kiedy   wpadła   mi   do   głowy   pewna   myśl,   którą

natychmiast podzieliłem się ze Stefanem.

- Bardzo się śpieszysz?

- Czy ja wiem? - wzruszył ramionami. - W biznesie każda pora jest dobra.

-   Bo   pomyślałem   sobie,   że   mógłbym   zaczaić   się   w   tamtym   lesie   obok   domku.

Wcześniej czy później ktoś się tam zjawi.

- A policja? Chciałeś ją zawiadomić.

- Zadzwonię później. Lecz nie chcę spłoszyć “zwierzyny”. Jestem strasznie ciekawy,

kto   zlecił   temu   chłopakowi   pilnowanie   mnie.   Chciałbym   ustalić   tożsamość   właściciela

domku.

- Czemu nie? - bąknął niby od niechcenia Stefan, ale widziałem, że mój pomysł mu się

spodobał.   -   Lubię   polowania.   A   twoja   propozycja   ma   coś   z   myślistwa   i   wędkarstwa.

Zawracamy! Na policję później pójdziemy. Ale stawiam jeden warunek.

- Mianowicie?

- Musisz mi o wszystkim opowiedzieć. Ze szczegółami.

- Masz to jak w banku. Jestem twoim dłużnikiem.

Już   po   chwili   wykonaliśmy   zwrot   przez   rufę,   “ostrzenie”   i   następnie   ostrym

bajdewindem   popłynęliśmy   z   powrotem   na   Karolinów.   Podczas   tego   krótkiego   rejsu

wtajemniczyłem Stefana w sprawę Bafometa. Nie krył swojego zdumienia, lecz taktownie mi

nie przerywał.

Zakotwiczyliśmy w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów od miejsca poprzedniego

postoju, na końcu małej zatoczki.

- Ten ktoś, kto wynajął tego chłopaka, pewnie przypłynie tu jachtem - myślałem na

głos. - Masz rację. “Romek” uciekł lasem i pewnie polazł na kemping do Zarzęcina. Jeśli ktoś

tu przybędzie, to tylko jachtem.

- Też tak uważam. Mam lornetkę i będziemy obserwować jezioro - zapalił się Stefan. -

W oczekiwaniu zaś na tajemniczy jacht moglibyśmy usmażyć tego karpia. Co ty na to?

- A kto go oskrobie? - zapytałem, patrząc na swoje pokaleczone palce.

- Ty.

- Widzę, że nie mam wyjścia.

-   Masz.   Możesz   nie   jeść.   Tu   jest   ładna   zatoczka,   mógłbym   zarzucić   wędkę   na

szczupaka.

Ostatecznie zarzucił dwie wędki. Dwóch wędkarzy nie budziło podejrzliwości i gdyby

zjawił się tutaj nieznany nam przeciwnik, wziąłby nas niechybnie za zwykłych turystów z

background image

wędkami. Na wszelki wypadek dostałem od Stefana czapkę z daszkiem i przeciwsłoneczne

okulary.

Mój towarzysz chciał usłyszeć więcej o templariuszach, różokrzyżowcach i masonach

XIX wieku. Rozmawiając, obserwowaliśmy dyskretnie jezioro, potem oskrobałem karpia w

kokpicie, Stefan zaś fachowo go oporządził. Po dziewiątej, gdy tafla jeziora zaroiła się od

żaglówek, łódek, rowerów  wodnych i  windsurfingowych desek, spod   pokładu doszedł  do

moich nozdrzy zapach smażonej ryby. Stefan kończył przypiekać na oleju karpia.

Po pysznym śniadaniu oddaliśmy się biernej obserwacji jeziora. Jeszcze tylko kubek

gorącej   herbaty   i   znowu   rozprawialiśmy   o   sprawie   Bafometa.   Dla   odpędzenia   nudy,

zaproponowałem spacer w pobliże domku.

Na miejscu zastaliśmy domek w takich samym stanie, w jakim go opuściliśmy. W

środku było pusto, żywej duszy wokoło. Żadna łajba nie chciała przybić do brzegu. Nieco

zniecierpliwieni   udaliśmy   się   z   powrotem   na   “Kuriera”.   Słońce   skryło   się   daleko   za

południowym lasem,  zacieniając  naszą zatoczkę.  Cień  ratował   nas  przed  upałem,  który z

pewnością doskwierał plażowiczom na przeciwległym brzegu.

Przed południem zbliżył się do nas biały jacht z niebieskim pasem wzdłuż kadłuba o

nazwie   “Alf”.   Na   oko   była   to   corvette   600   z   wypożyczalni   któregoś   z   ośrodków

rekreacyjnych.   Obserwowałem   dyskretnie   przez   lornetkę   jej   sternika   -   starszego,

szpakowatego   mężczyznę.   Nie   zauważyłem,   aby   ów   szpakowaty   osobnik   zerkał   na   nas

podejrzliwie  i   zachowywał   się   dziwnie.  Ot,   zwykły  turysta,  żeglarz   płynący  na  południe.

Pojawili się jeszcze kajakarze, którzy chcieli odpocząć w cieniu zatoki. Nie zabawili jednak

długo i po półgodzinnym odpoczynku powiosłowali dalej na Smardzewice.

Po dwunastej miałem dość naszej misji. Czułem przepływający przez moje palce czas.

Wyglądało na to, że przeciwnik zrezygnował z powrotu do domku w lesie nad brzegiem

zatoczki. Bardziej byłem ciekaw, co wydarzyło się w Bykach. Intuicja podpowiadała, że nie

na jeziorze  znajdę  rozwiązanie zagadki, a właśnie tam.  Ktoś  z  zamku  był zamieszany w

nielichą intrygę. Wreszcie moje zniknięcie mogło wydać się niektórym pracownikom ARR

dziwne  i  podejrzane. Tęskniłem też  za widokiem  Aliny, tyle że  odpychałem od siebie tę

prawdę z upartością osła.

Poprosiłem Stefana o podrzucenie mnie na brzeg.

- Nie ma sprawy - zgodził się. - Jak chcesz, podwiozę cię pod zamek, a potem wrócę

tutaj. Na ryby.

- Będziesz dalej obserwował brzeg?

- Bo to bardziej pasjonujące od liczenia szmalu. Od tego mam pracownika, a tutaj

background image

może się człowiek zetknąć z prawdziwą przygodą. Może przy okazji złapię sandacza albo

szczupaka. Czy wiesz, że złowiłem na tych wodach wielkiego bolenia? Mam w domu jego łeb

na ścianie. Aha, pozdrów ode mnie Alinę.

- Dobrze, nie omieszkam.

O nic nie pytałem, on niczego mi nie wyjaśnił. Zachował się jak dżentelmen, który nie

mówi źle o kobiecie, która dała mu kosza. Podwiózł mnie pod salon samochodowy w pobliżu

trasy łódzkiej. Umówiliśmy się na szóstą po południu na przystani przed Borkami niedaleko

zapory.

Na   zamku   byłem o  czternastej  trzydzieści.   Zjawiłem  się   tam   z   uczuciem  porażki.

Wehikuł zastałem na swoim miejscu za bramą, gdzie stał wzdłuż rzędu cyprysów za innymi

samochodami. Pierwszego spotkałem Niuńka, potem pana Edwarda, który zauważył moje

przyjście z okna swojego mieszkania w baszcie.

- A pan gdzie się podziewa? - zapytał z zainteresowaniem. - Bez pojazdu?

- Czasami i tak trzeba. Nikt o mnie nie pytał?

- Nikt. A bo co?

- Tak tylko pytam.

Nikt się mną nie interesował. Nie zauważono nawet mojego zniknięcia. Lecz w sumie

służyło to misji, której się podjąłem.

Wchodząc głównym wejściem, natknąłem się na kierowcę Mietka. W pierwszej chwili

mężczyzna zagrodził mi drogę i wcale nie chciał ustąpić. Patrzył na mnie wyzywająco, w

sposób całkowicie bezczelny, jakby szukał pretekstu do zaczepki. Bąknąłem “przepraszam” i

minąłem go, otarłszy się o niego. A on nawet nie drgnął. Zaczynał mi ten Mietek grać na

nerwach i zupełnie nie wiedziałem, do czego facet zmierza.

“Jeśli przyłożyłeś mi w głowę - pomyślałem - albo brałeś udział w moim porwaniu,

poczekaj, odegram się wkrótce!”

Z sennego i dusznego korytarza udałem się wprost do pokoju kierownika.

- Pan Paweł! - wstał zza biurka, ujrzawszy mnie. - Stało się coś?

- Dlaczego miałoby się coś stać?

- Dziwnie pan wygląda. Ma pan siniaka na twarzy.

- Nic takiego - wyjaśniłem spokojnie. - Dostałem tylko w głowę przed zamkiem i

przeleżałem  w  ubraniu na  drewnianej  podłodze  opuszczonej   chatki  nad brzegiem jeziora.

Potem jeszcze, jakby tego było mało, oberwałem w twarz od młodego oprycha.

- O czym pan mówi? - wystraszył się.

- O tym, że prawdziwy powód mojego przyjazdu na zamek jest tajemnicą poliszynela.

background image

Usiadłem na krześle i opowiedziałem o mężczyźnie w taksówce, którego interesował

zamek, o śledzącym mnie białym oplu, o liście elektronicznym od L L. i wreszcie o “Romku”,

moim   prześladowcy.   Nie   wspomniałem   tylko   o   dziwnym   zachowaniu   Mietka,   gdyż   nie

wypadało przed kierownikiem źle mówić o jego pracowniku. Tym bardziej, że nie miałem

żadnych dowodów na udział Mietka w porwaniu. W zamian podzieliłem się z kierownikiem

domysłami, że ów “Romek” działa na czyjeś zlecenie.

To właśnie ta osoba pociągała za sznurki w tej grze. Poza tym ktoś z zamku mógł być

zamieszany w intrygę związaną ze sprawą Bafometa.

Kierownik wysłuchał mnie z rozdziawioną buzią.

- Niesłychane - rzucił cicho. - Nieprawdopodobne. Czy zawiadomił pan policję?

- Właśnie mam zamiar, choć wątpię, aby cokolwiek nowego zdołali ustalić. Czy to coś

da? Nic mi nie zginęło, głowę zaś mam twardą. Dostać w łeb, to dla detektywa normalka. Na

każdym filmie detektyw obrywa po łepetynie i później lepiej od tego myśli. Obawiam się, że

nawet “Romka” nie złapią. Jeszcze  udzielą mi pewnie upomnienia, że łażę wieczorami po

okolicy. A kiedy im powiem, że facet w taksówce oglądał zamek, narażę się na kpiny. Mało to

mamy turystów w kraju?

- Dlaczego mi pan to wszystko mówi? - wystraszył się.

- Chciałbym, aby pan wiedział o wszystkim. Muszę się wygadać. Naradzić.

Mówiłem jeszcze przez chwilę, lecz nagle zerwałem się z krzesła i podbiegłem do

drzwi.   Jednym   szarpnięciem   klamki   otworzyłem   je,   ale   w   korytarzu   nikogo   nie   było.   A

miałem wielką nadzieję na przyłapanie kierowcy Mietka na podsłuchiwaniu, tak jak ostatnio,

gdy   byłem   w   tym   gabinecie.   Wtedy   to   kierownik   zbagatelizował   całą   sprawę,   i   ja

zlekceważyłem ten epizod, ale teraz moja podejrzliwość stała się niemal obsesyjna.

- Panie Pawle - zaczął kierownik, gdy zaniknąłem drzwi i zbliżyłem się do biurka.

-Niech   pan   odpocznie.   Jutro   porozmawiamy   i   zastanowimy   się   nad   całą   sprawą.   Radzę

zawiadomić policję, a wieczorami proszę nie wychodzić z zamku.

Moją   uwagę   przykuł   damski   śmiech   za   oknem   gabinetu.   Zmysłowy   i   długi.

Wychyliłem   się   bardziej   ku  oknu.   Na   trawniku   Alina   rozmawiała   z   lekko   łysiejącym  na

czubku   głowy   mężczyzną,   na   karku   którego   dyndał   długi   kucyk.   Facet   ów   miał   około

czterdziestu lat i był ubrany w jasną tunikę oraz jasne spodnie. Zachowywał się swobodnie, by

nie rzec - frywolnie. Uśmiechał się do Aliny szelmowsko, dotykał jej pięknych włosów i

szeptał kobiecie coś do ucha.

Ten idylliczny widok wpędził mnie w kiepski nastrój.

- A to kto? - mruknąłem zły.

background image

- To Maurycy Stachurski - westchnął ciężko kierownik i również wstał.

- Ten malarz?!

- Tak.

- Co on tu robi?!

-   Alina   go   przyprowadziła.   Podobno   ofiarował   jej   jakiś   obraz.   W   zamian   malarz

zaproponował urządzenie sesji malarskiej.

- Pani Alina będzie mu pozować? - przeraziłem się. - Do aktów?

- Nie, nie. Stachurski będzie malował nasz zamek.

- Ach tak - pokiwałem głową, patrząc na flirtującą za oknem  parę. Dopiero teraz

dostrzegłem leżące na trawie sztalugi i przybory do malowania. - Niezbyt chętnie zabiera się

do malowania ten artysta. Czy pan wie, że Stachurski to miejscowy hulaka i podrywacz?

- Tak, wiem - odpowiedział smutno kierownik. - To właśnie w nim kobiety najbardziej

lubią. Artysta musi być trochę próżny. Tak twierdzi moja żona.

- Przede wszystkim malarz musi umieć malować. Tak uważa mój znajomy krytyk.

- Obawiam się, panie Pawle, że nie musi - westchnął.

- No dobrze. Nie musi. Tylko czemu zgodził się pan na obecność tutaj tego pajaca?

- Alina nalegała. A sam pan wie, jak ciężko jej odmówić. Poza tym wystawa obrazów

Stachurskiego z malowidłami zamku przyniesie nam rozgłos. Sama korzyść. Też mi się nie

podoba ten “pajac”, jak pan się o nim wyraził. Ale czy ja mam, panie, wpływ na babskie

kaprysy?

Chciałem odpowiedzieć, że jest kierownikiem, lecz machnąłem na wszystko ręką i

skierowałem   się   do   wyjścia.   Zdaje   się,   że   piękna   Alina   rządziła   umysłami   wszystkich

mężczyzn w zamku, nie wyłączając samego kierownika. Idąc do siebie zastanawiałem się nad

retorycznym pytaniem: czy ja również należę do tego grona?

Przy   wieży   natknąłem   się   na   powracających   z   pleneru   Alinę   i   Maurycego

Stachurskiego. Kobieta udawała, że mnie nie widzi, a może nawet, że mnie nie zna. Szła obok

malarza   dźwigającego   swój   sprzęt   i   rozbawiona   szczebiotała.   I   sam   już   doprawdy   nie

wiedziałem, czy robi tak na złość światu, czy towarzystwo artysty naprawdę usposabiało ją

radośnie do rzeczywistości.

- Dzień dobry - ukłoniłem się im.

Uśmiechnąłem się nawet do malarza.

- Dzień dobry - skinęła głową obojętnie.

- Przepraszam za spóźnienie - rzuciłem. - Wczoraj. Po prostu nie mogłem.

Stanęli.   Alina   odwróciła   się   do   mnie,   malarz   zaś   wykazywał   daleko   posuniętą

background image

obojętność wobec mnie.

- Ach tak - westchnęła. - Rzeczywiście, miał pan przyjść do “Bankietowej”. Może to i

dobrze, że pana nie było. Pan Stachurski...

- Maurycy - rzekł malarz i ucałował jej dłoń. - Jesteśmy na ty, Alino.

- Rzeczywiście. Maurycy zdecydował się podarować mi  swoje dzieło zatytułowane

“Alegoria miłości”.

- Chodzi o ten bohomaz, który wisiał w galerii? - zakpiłem.

Maurycy Stachurski stał jednak niewzruszony i gapił się na mnie całkowicie obojętnie,

żując nonszalancko gumę. Wydawał się osobnikiem nieczułym na złe słowa, człowiekiem

pozbawionym ambicji. Wcale nie zareagował na niegrzeczną uwagę o swoim dziele. Może

dlatego, że miał w osobie Aliny swojego rzecznika.

- “Alegoria miłości” to wielkie dzieło - oświadczyła. - Namaluj lepszy obraz i dopiero

wtedy krytykuj.

Zamierzałem odpowiedzieć, lecz  za nimi  pojawił się kierowca Mietek. Zerknął na

naszą trójkę przelotnie i wreszcie ruszył do swojego żuka. Długo otwierał drzwiczki, gapiąc

się na nas cały czas.

-  Nie   umiem   malować   -  odezwałem   się.   -  Słyszałem,   że   zamierza   pan  uwiecznić

zamek na płótnie?

- To będzie akwarela - wyjaśnił malarz. - Jutro zaczynam.

Mietek, który usiadł już za kierownicą żuka, zatrąbił. Alina odwróciła się do niego i

machnęła ręką.

- Muszę jechać do miasta - popatrzyła na nas.

- Mogę cię podwieźć - zaproponował malarz.

- Nie, dziękuję. Jestem umówiona z Mietkiem. Służbowo.

Pożegnaliśmy się. Alina ruszyła krokiem pełnym wyniosłości w kierunku gotowego do

jazdy   żuka,   szła   w   sposób   piękny   i   zmysłowy.   Malarz   zaś   poczłapał   do   starego   volvo.

Zostałem sam. Niespodziewanie zjawił się Wiktor, który wyszedł przed zamek na papierosa.

Razem odprowadzaliśmy wzrokiem opuszczające zamek samochody.

- Coś się panu stało? - przyjrzał mi się uważnie. - W głowę.

- Drobnostka.

- Był pan na wczorajszym spotkanie w “Biesiadnej”? - zaciągnął się głęboko marlboro.

- Nie dotarłem - wyjaśniłem. - Zdaje się, że Alina niepotrzebnie mnie zapraszała.

Idealnie uzupełniają się z malarzem. Są, jakby to powiedzieć, “kompatybilni”.

- Czy ja wiem? - stęknął. - Wszystkiego pan nie wie.

background image

- Mianowicie?

- Kierowca Mietek to jej ideał mężczyzny - zmarkotniał. - Przyznała się kiedyś do tej

słabości na jakimś bankiecie. Wie pan, wino rozwiązuje języki. Otóż nasz Mietek ją podnieca.

Ona lubi typ macho! Niestety, Alinka ma pewne zasady i zadaje się wyłącznie z bogatymi

mężczyznami. To pewien rodzaj snobizmu, ale też i realizmu. Kobiety, jak pan zapewne wie,

stąpają   twardo   po  ziemi.   To   wyrachowane   istoty.  Gdyby  tylko   Mietek   był  bogaty,  Alina

niechybnie wyszłaby za niego za mąż.

Stałem poruszony do żywego owym szokującym wyznaniem. Wiktor zaciągnął się

głęboko i wyrzucił peta. Podał mi rękę i zniknął w zamku, zostawiwszy mnie osłupiałego.

Wściekły poszedłem do wieży. Denerwował mnie już nie tylko sam Mietek, ale także

Alina. Miałem jej dość.

“Muszę zająć się moją misją” - rozmyślałem. “Ładne dziewczyny są wszędzie, a i

piękne czasami się pojawiają. Co mnie obchodzi ta snobka Alina?”

Obiecałem sobie sprawdzić pocztę elektroniczną, wziąć prysznic i potem pojechać do

Borków nad jezioro. Postawiłem pierwszy krok na schodach wieży, gdy z korytarza wyleciała

przerażona Irenka.

- Musimy porozmawiać - szepnęła w konspiracyjnym tonie.

- Coś się stało?

- Wydaje mi się, że w nocy ktoś buszował w zamku.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

PODEJRZENIA IRENY • CZY NAPRAWDĘ NIC MNIE NIE ŁĄCZY Z

ALINĄ? • CO DZIAŁO SIĘ W NOCY? • USZKODZONY WEHIKUŁ •

DLACZEGO NIUNIEK NIE SZCZEKAŁ? • POLICJA PRZESŁUCHUJE

NA   ZAMKU   •   PRZEWODY   PALIWOWE,   CZYLI   NIEOCENIONA

POMOC ADAMA • SPÓŹNIENI • W SMARDZEWICACH • WEHIKUŁ

W ROLI AMFIBII • SAMOTNY “KURIER” W ZATOCZCE? • GDZIE

JEST STEFAN? • SCHODZĘ NA LĄD • SCYZORYK, CZYLI WIZYTA

“ROMKA” • WIZYTA NA POLICJI • INSPEKTOR MA MNIE DOSYĆ

- Mów, co się stało? - zapytałem Irenkę w moim pokoju.

- Gdzie byłeś? - odpowiedziała pytaniem, wbiwszy we mnie przerażony wzrok. - W

nocy nie było cię w zamku, prawda?

- Skąd wiesz?

- Pukałam do ciebie...

- Byłaś tu?!

- Przepraszam,  nie powinnam była  przychodzić tutaj, ale te hałasy  nie dawały mi

spokoju.

- Hałasy? Jakie hałasy?

- Nie wiem. Zdawało mi się, że ktoś łazi po zamku. W nocy. Och, było dobrze po

północy. Słyszałam stukot i przesuwanie mebli.

- Gdzie? - zainteresowałem się. - Skąd dochodził ten hałas? Może się przesłyszałaś?

- Nie! Nie przesłyszałam się.

Moja uwaga zdenerwowała dziewczynę. Odsunęła się ode mnie na pewną odległość i

odwróciła do mnie plecami, oparłszy dłonie o ścianę.

- Myślisz, że jestem głupia gąska, co? - syknęła ze złością i odwróciła się do mnie. -

Wiem, jak mnie tu nazywają. “Biedulka”. Nawet ty patrzysz na mnie, jak na gorszą “ligę”.

- Co takiego?

- Nie jestem Aliną, więc automatycznie spadam do gorszej ligi - mówiła z pretensją w

głosie. - Wszyscy w zamku są w nią zapatrzeni. Poza nią świata nie widzicie!

background image

Westchnąłem ciężko. Spuściłem wzrok. Nagłe wyznanie Irenki było dość krępujące,

ale   nie   myliła   się   wiele.   Alina   była   gwiazdą   numer   jeden,   przyciągała   uwagę   nie   tylko

mężczyzn, ale i zazdrosnych kobiet. Świat kręcił się wokół niej. Była królową. Poczułem, że

oskarżenie Irenki dotyczy w równym stopniu mnie co pozostałych mężczyzn na zamku i poza

nim. Przecież nie mogłem zaprzeczyć, że Alina nie była mi obojętna, skoro nawet na jachcie

Stefana częściej myślałem o niej zamiast o misji “Bafomet”. Miała Irenka świętą rację - cały

świat zadurzył się  w Alinie. Mężczyźni postradali na jej punkcie zmysły. Tylko czy można

było, ot tak sobie, zapomnieć o Alinie?

Popatrzyłem na Irenkę - wcale nie była brzydką dziewczyną. Gdyby tylko zmieniła

sposób   ubierania  i  uczesania,  stałaby się   całkiem  atrakcyjną kobietą.  Nie  była  też   głupią

gąską. Nawet się ucieszyłem, że mam w jej osobie sprzymierzeńca, tylko że Alina uzależniała

psychicznie i fizycznie.

Irenkę speszył mój badawczy wzrok. Odeszła od ściany i usiadła na krześle.

- Nic mnie nie łączy z Aliną - przerwałem milczenie. - Ona zakochała się teraz w

malarzu Stachurskim.

- Aha - zaśmiała się ironicznie - to znaczy, że gdyby była wolna, zająłbyś się nią?

- Irena! Wolałbym porozmawiać o tych hałasach, które słyszałaś w nocy.

- Nie wiem - założyła ręce na piersiach i przybrała ton pokrzywdzonej istoty. - Może

się przesłyszałam.

- Przestań - jęknąłem.

- A powiesz ty mi całą prawdę?

- Jaką prawdę?

- O sobie. Przyjechałeś w charakterze konserwatora zabytków, tylko że dziwnie się

zachowujesz. Znikasz w nocy bez powodu, interesujesz się akacjami rosnącymi na polu i

znasz legendy wolnomularskie. I jeszcze ta rozbita głowa. Moja intuicja podpowiada mi, że

coś ukrywasz przed nami.

Miała rację. Rozszyfrowała mnie. Ale zaraz naszły mnie wątpliwości, czy aby Irenka

była naprawdę tak bardzo spostrzegawczą osobą. Jeśli to ona grzebała w moich torbach po

moim przybyciu na zamek, to uzyskała dane na mój temat już na samym początku naszej

znajomości. Tylko czemu miałaby grzebać w moich rzeczach?

“Może najpierw powinienem upewnić się, że jest czysta?” - myślałem. “A dopiero

później uczynić z niej doktora Watsona”.

Zapytałem wprost:

- Czy grzebałaś w mojej torbie, gdy brałem prysznic?

background image

- O czym mówisz? - skrzywiła nosek i zmarszczyła czoło.

- W niedzielę, zaraz po moim przyjeździe tutaj.

- To nie ja! Chcesz zrobić ze mnie złodziejkę?

- Już dobrze, dobrze. Uspokój się. Nie chciałem cię urazić. Po prostu ktoś grzebał w

mojej torbie i to mi się nie podoba.

Obrażona wstała i ruszyła do wyjścia.

- Zaczekaj! - zawołałem.

Podszedłem   do   niej   i   chwyciłem   ją   za   łokieć.   Zatrzymała   się.   Drgnęła   i   powoli

odwróciła   się   w   moją   stronę.   Kiedy   patrzyła   mi   prosto   w   oczy,   zanotowałem,   że   była

ładniejsza   niż   zazwyczaj,   jakby   jej   fizjonomia   przeszła   błyskawiczną   metamorfozę.

Przestraszyłem się, że tak patrzyły  kobiety zakochane lub te, które chcą rozkochać w sobie

mężczyznę. A to była istotna różnica. Kobietę zakochaną od rozkochującej dzieliła bowiem

przepaść. Te drugie działały najczęściej z premedytacją. Czy mogłem zatem zaufać kasjerce?

Intuicja podpowiadała, że tak. Tylko czy męska intuicja jest wystarczającym narzędziem do

poznania prawdziwych intencji niewiast?

- Zgoda - kiwnąłem głową. - Opowiem o sobie. A ty opowiesz o tych hałasach w nocy.

- Już mi wierzysz, że nie grzebałam w twoich rzeczach?

- Oczywiście.

Usiedliśmy przy stoliku. Irenka zapewniła mnie, że słyszała hałasy dochodzące z głębi

zamku, ale nie mogła stwierdzić skąd dokładnie. Prawdopodobnie z dołu. Bała się zejść na

dół, więc pognała do mnie na górę. Mnie jednak nie było, więc pomyślała, że to może ja

zszedłem   do   podziemi.   Przypomniała   sobie   jednak,   że   już   wcześniej   -   przed   moim

przyjazdem na zamek - słyszała podobny stukot. Wystraszyła się i zamknęła w pokoju.

- Nie poszłaś do pana Edwarda? - zapytałem.

- Bałam się opuścić wieżę. Do ciebie miałam bliżej. Ale skoro cię nie było, poszłam

do studentów. Pukałam, ale także nie otwierali. Albo spali twardym snem, albo nie było ich w

zamku. Pomyślałam wtedy, że razem gdzieś pojechaliście.

To wyznanie ostatecznie oddaliło podejrzenia od jej osoby. Gdyby wychodziła w nocy

na   zewnątrz,   wiedziałaby,   że   wehikuł   stał   pod   zamkiem   i   nie   użyłaby   stwierdzenia

“pojechaliście”, a wyłącznie “poszliście”.

- Chciałam ci o tym wszystkim powiedzieć rano, ale ciebie znowu nie było - dodała.

-Zauważyłam twój pojazd, lecz nikt nie wiedział, gdzie się podziewasz.

- A studenci? Rozmawiałaś z nimi rano?

- Nie. Oni pojechali gdzieś w teren z samego rana.

background image

Studenci coraz bardziej mnie interesowali. Jeśli Irena nie grzebała w mojej torbie,

zostawali zatem studenci (dozorcę wyłączyłem z grona podejrzanych na samym początku). I

chociaż ich rzekomy współudział w sprawie Bafometa wydawał się absurdalny, nie mogłem w

moim śledztwie niczego i nikogo pominąć.

W drodze rewanżu opowiedziałem o prawdziwym celu mojego przyjazdu do Byków.

Była już druga osobą, która o tym wiedziała, lecz nie zdradziłem jej tego. Irenka z trudem mi

uwierzyła, ale ostatecznie słyszała w nocy dziwny stukot, także rana na mojej głowie była

solidnym argumentem.

-   Stanowię   dla   tego   kogoś   zagrożenie.   Meil   od   Lisy   Liethmal   był   pułapką.

Wyciągnięto mnie z zamku wyłącznie po to, aby dać w głowę i wywieźć stąd jak najdalej.

Skoro w antykwariatach pojawił się srebrny talerz z wizerunkiem Bafometa, a trop wiedzie na

zamek, ów hałas w nocy musi mieć związek z tą sprawą.

Irenka zerknęła troskliwie na moją głowę. Dotknęła czule włosów na jej czubku i

szybko cofnęła rękę.

- Masz guza - rzekła. - Trzeba koniecznie zrobić opatrunek. O Boże, twoje ręce. Jakie

pocięte! Odkaziłeś chociaż?

- Poradzę sobie - uśmiechnąłem się. - Posłuchaj, Irenko. Ty musisz już iść. Lepiej,

żeby nie widziano nas razem spiskujących.

- Wstydzisz się mnie? - posmutniała.

- Oczywiście, że nie. Ale musimy być ostrożni. Nie zapominaj, że ktoś z zamku jest

zamieszany w tę całą historię, ktoś kogo dobrze zna pies Niuniek. Ta osoba nie cofnie się

nawet przed użyciem siły, aby osiągnąć swój cel. Nie wiemy, co to za cel i nie wiemy, kim

jest ta osoba. Powiedz mi, co sądzisz o Mietku?

- Nie lubię go - wzdrygnęła się. - Jest gburowaty.

- Niektórym kobietom się podoba.

Popatrzyła na mnie dziwnie, zgadując, jaką kobietę mogę mieć namyśli. Przezornie

zmieniłem temat.

- Aha, o szóstej jestem umówiony ze Stefanem, byłym chłopakiem Aliny...

Ugryzłem   się   w   język.   Imię   Aliny   wciąż   powracało   w   naszej   rozmowie   niczym

bumerang.

- Zapewniam cię, że to porządny gość - dodałem. - Nie rozmawiam z nim o Alinie.

Przyrzekam. Zresztą on skończył z nią definitywnie!

- Wiesz co? - popatrzyła na mnie rozbawiona. - Wydaje mi się, że to ona skończyła z

nim.

background image

- A wiesz, że możesz mieć rację.

W lepszym nastrojach opuściliśmy mój pokój. Schodząc po schodach, poinstruowałem

Irenkę, aby zachowywała się normalnie. Nieznany nam przeciwnik - jeśli przebywał w zamku

osobiście   bądź   miał   swojego   szpiega   -   z   jej   gestów   i   spojrzeń   mógł   wywnioskować,   że

dziewczyna coś podejrzewa. Bo to, że ktoś z zamku był zamieszany w sprawę Bafometa, nie

ulegało wątpliwości.

Irenka pobiegła do swojego pokoju, ja z kolei odwiedziłem bibliotekę. Nie było do

mnie poczty - poprzedni list od Lisy Liethmal był zatem sprytnie zastawioną pułapką.

Dokładne zbadanie podziemi odłożyłem na później, kiedy pracownicy ARR opuszczą

zamek. Powinienem  też  zadać  pytanie panu Edwardowi,  czy nie  słyszał  w  nocy  żadnych

hałasów. Wolałem jednak nie wzbudzać niepokoju i podejrzliwości dozorcy. Nie dlatego, że

podejrzewałem   go   o   współpracę   z   porywaczami,   lecz   dlatego,   że   pan   Edward   mógłby

opowiedzieć o moich pytaniach pozostałym pracownikom.

Opuściłem   zamek.   Zbliżywszy   się   do   wehikułu,   stwierdziłem   -   ku   swojemu

zaskoczeniu   -   że   drzwiczki   od   strony   kierowcy  były   nieznacznie   uchylone.   Mój   pojazd

zaparkowałem przy samych cyprysach, więc ten fakt pozostał niezauważony aż do teraz. A

przecież zawsze zamykałem wehikuł! Ktoś najzwyczajniej w świecie włamał się do niego.

Prawdopodobnie zrobił to w nocy. Niuniek łaził między cyprysami, bo wtedy porywacz był

schowany za drzewami.

Wsiadłem  do  wehikułu i spróbowałem zapalić silnik,  lecz  ten nawet nie  zakasłał.

Pojazd był uszkodzony. Kręciłem kluczykiem w stacyjce bez rezultatu jeszcze kilkadziesiąt

sekund,   aż   wreszcie   dałem   spokój.   Oto   bowiem   pod   deską   rozdzielczą   na   wysokości

kierownicy znalazłem przyczynę awarii - przecięte kable.

Bez   namysłu   udałem   się   do   pana   Edwarda.   W   obliczu   zaistniałych   okoliczności,

mogłem go śmiało zapytać o nocny hałas.

-   Co   się   stało?   -   zdziwił   się   dozorca,   gdy   otworzył   drzwi   swego   mieszkania.

Poinformowałem go o całym zajściu. Zdenerwował się. - Złodziej?

- Nie wiem - skłamałem. - Ktoś włamał się do wehikułu i poprzecinał kable.

Wyszliśmy razem na zewnątrz. Pan Edward, w towarzystwie Niuńka, sprawdził kable

pod tablicą rozdzielczą.

- A niech to... - drapał się po głowie. - Rzeczywiście.

- Nie słyszał pan żadnych hałasów w nocy?

- Pan żartuje? - żachnął się. - Gdybym coś słyszał, zareagowałbym. Zadzwoniłbym na

policję. Panu też radzę.

background image

- Ma pan rację.

Ze   słów   dozorcy  wynikało,   że   w   nocy  niczego   nie   słyszał.   Niuniek   był   jedynym

stworzeniem, które widziało intruza. Gdyby tylko psy potrafiły mówić. Pogłaskałem go po

głowie.

- Niuniek szczeka na obcych? - zapytałem.

- Pewnie. Szczekanie to jego mocna strona.

- Ale w nocy nie szczekał?

- Raczej nie, inaczej usłyszałbym. Zaraz, zaraz, pan sugeruje, że był tu w nocy ktoś,

kogo Niuniek zna? Ktoś z zamku?

- Niczego nie sugeruję. Po prostu myślę na głos. Pewnie pies szczekał, ale pan nie

słyszał.

- Usłyszałbym.

Zmieniłem temat dla świętego spokoju. Pan Edward nie lubił, gdy ktoś zadawał trudne

pytania. Pewnie sam teraz zachodził w głowę, czy aby w nocy nie przespał wizyty nocnego

intruza.

Zawiadomiliśmy policję. Musiałem to zrobić. Przede wszystkim dlatego, że byłoby

dziwne, gdyby konserwator zabytków nie zgłosił faktu włamania do samochodu. Z drugiej

jednak strony, porywacz wiedział już, kim jestem i po co przyjechałem do Byków. Należało

jednak zachować pozory normalności przed pozostałymi pracownikami.

Przyjazd policjantów zbiegł się w czasie z porą, w której pracownicy ARR opuszczali

zamek.   Była   szesnasta.   Do   spotkania   ze   Stefanem   w   Borkach   miałem   dwie   godziny,   a

zanosiło się na dłuższy pobyt stróżów prawa na zamku.

Wehikuł   otoczyło   grono   ciekawskich.   Dwóch   policjantów   sprawdzało   pojazd,

kierownik   i   pozostali   pracownicy  stali   obok   i   dyskutowali   zawzięcie   na   temat   włamania

(Irenka - na wszelki wypadek - stanęła z dala ode mnie). Przyglądałem się dyskretnie, starając

się   wypatrzyć   w   ich   spojrzeniach   podejrzane   błyski.   Lecz   wszyscy   zachowywali   się

naturalnie.

- Kiedy to się stało? - pieklił się kierownik.

- Nie wiem, panie Wojciechu - odpowiedział Edward. - Pan Daniec twierdzi, że w

nocy.

- Równie dobrze mogli przeciąć kable o świcie - wtrącił kapral.

- Czy panowie zdejmą odciski palców? - zapytała księgowa.

- Szkoda nie jest duża - bąknął sierżant.

- To właściwie po co panowie przyjechali? - zdenerwował się kierownik.

background image

- Wezwanie to wezwanie. Niech się pan nie martwi, zajmiemy się całą sprawą. Idźcie

państwo do domów i nie przeszkadzajcie funkcjonariuszom w wykonywaniu obowiązków

służbowych.   Do   widzenia.   Jeśli   pan   bardzo   nalega,   kierowniku,   to   przesłuchamy   was

wszystkich. Jutro. Nawet odciski palców od was weźmiemy.

- Od nas?! Czemu?

- A kogo mamy przesłuchać?

- Uważacie, że zrobił to ktoś z nas? - zdenerwowała się bibliotekarka.

- Nic nie uważam.

- Skandal - dodał ktoś.

Moją uwagę zwrócił natomiast jeden istotny szczegół. Otóż, Wiktor unikał mojego

wzroku. Prawie wcale się nie odzywał i nerwowo zerkał na zegarek. W końcu policjanci

grzecznie poprosili pracowników o opuszczeniu terenu. Zostaliśmy w piątkę: ja, Irenka, pan

Edward i funkcjonariusze. Lecz podejrzane zachowanie Wiktora długo nie chciało ulecieć z

mojej głowy.

Po   podpisaniu   protokołu,   sierżant   przekazał   mi   na   stronie   wiadomość   na   temat

poszukiwań   “Romka”.   Dowiedziałem   się,   że   nie   udało   się   jak   dotąd   go   złapać,   ale

poszukiwania trwają. Zanim odjechali, zdjęli jeszcze  odciski  palców z deski rozdzielczej,

kierownicy i klamek. Spodziewano się znaleźć linie papilarne należące do “Romka”. Na tym

zakończono czynności śledcze.

Po ich odjeździe złączyliśmy z panem Edwardem odcięte przewody, zabezpieczywszy

je izolacją. Mimo to wehikuł wciąż nie chciał zapalić. Silnik kaszlał, ale nie chciał zaskoczyć.

I   oto   pod   maską   odkryliśmy   kolejne   uszkodzenie   -   przecięto   przewody   doprowadzające

paliwo do silnika. Nikt z nas wcześniej nie zauważył tej awarii. Widać intruz chciał być

pewny, że  nigdzie wehikułem  nie pojadę. Należało  bowiem wymienić cały przewód i tej

usterki  nie   mogliśmy   naprawić   domowym   sposobem.   Jak   na   złość   minęła   siedemnasta

dwadzieścia pięć i mój pojazd nie był gotowy do wyjazdu na spotkanie ze Stefanem.

Dopiero po osiemnastej przyjechał “punciakiem” mechanik samochodowy - Adam,

narzeczony   poprzedniej   kasjerki   Basi.   Widziałem   tego   człowieka   w   dniu,   w   którym

przyjechałem na zamek. Był niezłym mechanikiem amatorem i w przeciwieństwie do dozorcy

znał się na samochodach. Sprawdził pod maską przewód i szybko dopasował właściwy. Lecz

gorzej było z jego zamontowaniem. Okazało się, że mechanik zajmujący się na co dzień

wehikułem użył zaczepów swojej konstrukcji. Dlatego Adam musiał wsiąść do “punciaka” i

pojechać do znajomego ślusarza. Wrócił niebawem, ale ja byłem już spóźniony na spotkanie z

biznesmenem. Podczas reperacji zerkałem nerwowo na zegarek, co nie uszło uwagi Adama.

background image

- Widzę, że się pan spieszy - zauważył.

- Umówiłem się - bąknąłem.

- Jak pan chce, to mogę pana podwieźć.

- Mam nadzieję, że zreperuje pan ten przewód i sam pojadę.

Wzruszył ramionami i zabrał się do instalowania przewodu. Dopiero przed dwudziestą

wehikuł był gotowy do jazdy. Byłem spóźniony. Podziękowałem Adamowi za reperację (nie

chciał przyjąć pieniędzy) i kiedy odjechał, kazałem Irence zabrać jakąś kurtkę. W tym czasie

sam zapakowałem do wehikułu kilka potrzebnych drobiazgów.

Opuściliśmy teren zamku. Spieszno mi było nad jezioro, gdyż w duchu liczyłem, że

zastanę   jeszcze   Stefana.  Jechałem   więc   szybko  i   strzałka   szybkościomierza   nie   schodziła

poniżej   stu   dwudziestu   kilometrów   na   godzinę.   W   Nieborowie   odbiliśmy  na   południe   w

kierunku Smardzewic. Piękna trasa, wijąca się przez wsie i pachnące intensywnie żywicą lasy,

nie   mogła   mnie   tym   razem   oczarować.   Zmierzchało.   Należało   uważać   na   pieszych   i

rowerzystów.

Na nic zdał się ten pośpiech. Dojechaliśmy na przystań w Borkach o dwudziestej

trzydzieści, ale jachtu Stefana nigdzie nie było wśród wielu cumujących łajb. Nie dziwiłem

mu się - nie doczekawszy się mnie, zrezygnował i odpłynął. Nie wiedziałem nawet gdzie

mieszkał, więc nie mogłem go odwiedzić i zapytać o przebieg obserwacji w zatoczce. Nie

miałem też czym dostać się na drugi brzeg, gdyż wypożyczalnię właśnie zamykano.

I zaraz walnąłem się dłonią w czoło. Wehikuł!  Przecież miał zamontowaną z tyłu

śrubę, która umożliwiała pływanie po spokojnych wodach. Tak się szczęśliwie złożyło, że

tafla Jeziora Sulejowskiego była gładka jak blat stołu. Akwen emanował spokojem - wolny od

jachtów i łódek przygotowywał się do nocnego odpoczynku. Miałem zatem idealną okazje,

aby wypróbować żeglarskie właściwości wehikułu, a jedyną sprawą, która psuła mój spokój

sumienia   był  zakaz   używania   tutaj   jednostek   pływających  z   silnikiem.   Nie   byłem   typem

służbisty,   lecz   prawo   szanowałem,   uważając   że   brak   szacunku   dla   niego   oznaczał   brak

szacunku dla siebie samego. Jeśli jednak chciałem dowiedzieć się, co działo w sąsiedztwie

domku, musiałem wybierać między poszanowaniem prawa a jego pogwałceniem. Czasami

wybór bywał bolesny, ale dla dobra sprawy, niezwykle rzadko łamałem je, choć dodam -

czyniłem to sporadycznie i w wyjątkowych sytuacjach.

Krótki rzut oka na mapę wystarczył, aby przekonać się, że lasem od południowego

wschodu nie trafię do owego domku. Nie było tam żadnej drogi, pojazdy mechaniczne miały

zakaz poruszania się, a i pewnie nie trafiłbym po ciemku ścieżynami przecinającymi sosnowy

bór. Jedyna droga w sąsiedztwo domku wiodła przez jezioro.

background image

Przejechaliśmy na drugą stronę jeziora szosą wybudowaną na szczycie zapory, z której

roztaczał się wspaniały widok na okolicę, na jezioro wraz z otaczającymi je lasami, które

zdawały   się   kłaść   u   naszych   stóp.   Za   zaporą   w   Smardzewicach   skręciłem   w   prawo.

Brukowana uliczka prowadziła wzdłuż zgrupowania barów i knajp, potem zaczynał się las, w

którym poukrywały się różne ośrodki wypoczynkowe. Zaproponowałem Irence pozostanie w

którymś z barów, do czasu mego powrotu z wycieczki.

- Nie ma mowy - zaprotestowała. - Jadę z tobą.

-  Może   być  niebezpiecznie.  Ostrzegam  cię.  Poza   tym  część   drogi   odbędziemy  po

wodzie.

- Nie ma sprawy. Lubię pływać.

Myślała pewnie, że żartuję z tym pływaniem.

Nie od razu ruszyliśmy. Zaproponowałem krótką przerwę. Nie chciałem pokazywać

się na jeziorze  w wehikule za  dnia. Należało  poczekać  do zmierzchu. Zostawiłem zatem

wehikuł na poboczu i poszliśmy coś zjeść.

Gdy słońce zaszło, minęliśmy duży ośrodek wypoczynkowy. Na trawniku paliło się

sporej wielkości ognisko, wokół którego gromadnie przysiedli wczasowicze. Bawili się na

całego   i   trochę   im   tego   beztroskiego   nastroju   zazdrościłem.   Trzymałem   się   drogi   blisko

brzegu, a gdy zwęziła się do zwykłej ścieżyny za jakimś ogrodzeniem, wjechałem w las.

- Co właściwie zamierzasz zrobić? - zapytała wystraszona Irenka.

- Zaraz zobaczysz.

Dogodny zjazd znalazłem osiemset metrów za ostatnim ośrodkiem.

Był   to   dziki   kawałek   piaszczystej   plaży,   w   pobliżu   którego   nie   było   żadnej

posiadłości. Z mapy wynikało, że nie było tu żadnych ośrodków wypoczynkowych. Rósł tutaj

las. Owa zatoczka, do której zmierzaliśmy, znajdowała się dopiero półtora kilometra dalej w

kierunku południowo-zachodnim.

Koła wehikułu zaboksowały na dzikiej plaży i nagle skierowałem jego maskę prosto

na   jezioro.   Dodałem   gazu   i   blaszany  “owad”   przygniótł   swoim   odwłokiem   pas   trzcin,   a

następnie wślizgnął się na jezioro niczym wąż. Chlupnęło.

Natomiast przerażona Irena krzyknęła:

- Co robisz?! Jezu, potopisz nas!

- Spokojnie! Mój pojazd umie pływać.

- Wariacie!

Nie uwierzyła i uchwyciła się kurczowo mojego ramienia, utrudniając tym samym

background image

kierowanie   i   zmianę   biegów.   Udało   mi   się   jakoś   wrzucić   odpowiednią   “przerzutkę”

uruchamiającą śrubę wodną z tyłu pojazdu. Pracowała niezwykle subtelnie, cicho i z mocą

pozwalającą na osiągnięcie prędkości nawet kilku węzłów. Wehikuł osiadł na powierzchni

jeziora niczym łupina orzecha, z półmetrowym zanurzeniem, tak, że ręką można było dotknąć

tafli jeziora. Dla człowieka, który pierwszy raz doświadczał podobnej atrakcji było to uczucie

niesamowite.  Strach mieszał  się z  podziwem.  Irenka nie odzywała się. Drżała. Po  chwili

zaczęła cicho chichotać, trochę nerwowo, aż w końcu zrozumiała, że mój pojazd naprawdę

był przystosowany do pływania.

- To naprawdę pływa - odezwała się. - Ta kupa złomu, jak ją nazywają, potrafi pływać.

- Tak ją nazywają? Kto?

- Wszyscy. Ale czy to ważne? To wspaniała maszyna. Nie mogę uwierzyć.

Płynęliśmy wzdłuż linii brzegowej, nie za szybko, ale i nie za wolno. Uspokoiłem

Irenkę i nakazałem zachowanie absolutnej ciszy. Od tej pory mieliśmy porozumiewać się

szeptem. Na nasze szczęście nie przepływała w pobliżu żadna łajba i nikt nie stał na brzegu.

Minęliśmy kilka prywatnych przystani, zwykłych pomostów, do których przycumowano jeden

lub więcej jachtów albo zwykłe łódki.

Lecz wkrótce zbliżyliśmy się do znajomej zatoczki.

Zdziwił mnie widok kotwiczącego trzydzieści metrów od brzegu “Kuriera”. Stefan był

tutaj!   Nie   doczekawszy   się   mnie   w   Borkach,   postanowił   wrócić   nad   zatoczkę   i   dalej

obserwować brzeg. Indywidualnie. Zapaliłem na krótką chwilę reflektor wehikułu, oświetlając

nim jacht. Powtórzyłem tę czynność jeszcze kilka razy. Cisza. Żadnej reakcji.

Zbliżyliśmy się do jachtu bez świateł. Mój niepokój wzrósł. Wszystko wskazywało na

to, że Stefan zniknął. Pomyślałem jednak, że zszedł pewnie na brzeg i ta myśl mnie uspokoiła.

- Stefan! - szepnąłem, gdy zbliżyliśmy się do “Kuriera” na wyciągniecie ręki. - Jesteś

tam?

Nikt nie odpowiedział.

- Co tu się dzieje? - zapytała Irenka.

- Też chciałbym to wiedzieć, skarbie.

- Czy mógłbyś nie mówić do mnie “skarbie”? - poprosiła.

- W takiej chwili drażnią cię takie głupstwa? - żachnąłem się. - Mój przyjaciel Stefan

powinien być na łodzi. Ale go nie ma. Gdzie może być?

- Jeśli go nie ma, to znaczy, że zszedł na ląd.

- Masz rację. Ty tu zostaniesz, a ja pójdę i sprawdzę, gdzie jest. Niewykluczone, że

przebywa w domku. A może zabłądził w lesie?

background image

Nie chciałem jej straszyć wizją znacznie bardziej okrutną od zabłądzenia, na przykład

- atakiem ze strony naszych przeciwników.

Opłynąłem   “Kuriera”   i   zatrzymałem   wehikuł   za   jachtem,   żeby   trudniej   go   było

wypatrzyć   z   lądu.   Naszym   sprzymierzeńcem   była   szarość   wisząca   nad   jeziorem,   która

przykleiła się do wody jak czuła kochanka. W lesie panowały już prawdziwe ciemność, więc

wycieczka do domku była ułatwiona. Przed zejściem na ląd wdrapałem się na jacht Stefana.

Sprawdziłem mesę i wszystkie pomieszczenia. Ani śladu mężczyzny.

Drogę na brzeg przebyłem wodą. Przemokłem i dlatego, gdy zakradłem się lasem, było

mi już okropnie zimno.

Za   plecami   nie   dostrzegłem   już   akwenu,   a   więc   oddaliłem   się   od   brzegu   spory

kawałek. Gdzieś tutaj powinien być domek. Od tej pory zachowywałem jak najdalej posuniętą

ostrożność.   Nie   mogłem   używać   latarki,   którą   na   wszelki   wypadek   zabrałem   ze   sobą.

Posuwałem się zatem wolno, uważając, aby nie nadepnąć na żadną suchą gałązkę, lecz dla

wprawnego ucha i tak zapewne czyniłem wiele hałasu. Wkrótce znalazłem się w pobliżu

domku. Jego ciemna bryła zdawała się bardziej ciemna od otaczającego go lasu, nieruchoma i

jakby złowieszcza.

Wytężyłem   wszystkie   swoje   zmysły.   Stałem   schowany   za   sosnowym   pniem   i

nasłuchiwałem.   Wokół   mnie   panowała   leśna   cisza,   nie   usłyszałem   żadnego  podejrzanego

dźwięku dochodzącego od strony domku. Czekałem jednak dalej. Po upływie dziesięciu minut

odważyłem się zbliżyć do budynku. Szedłem wolno i niezwykle ostrożnie, gotowy do użycia

siły w razie niespodziewanego ataku. A cisza wokół mnie jeszcze bardziej gęstniała i czułem,

że zaciska się wokół mnie niczym pętla.

Drzwi były zamknięte. To był pierwszy poważny ślad czyjejś obecności w domku.

Opuszczając o poranku ze Stefanem ów domek, drzwi zostawiliśmy otwarte. Ktoś je zamknął

po naszym wyjściu! Stefan?

Obszedłem dookoła dom. Wkrótce użyłem wytrycha - rodzaj specjalnie skręconego

drutu. Otwieranie drzwi tym kawałkiem metalu było sztuczką, której nauczył mnie kiedyś

uzdolniony manualnie kolega. Niezbyt to chlubny rodzaj umiejętności, ale czasami ten trik

przydawał się w mojej pracy detektywa. Po minucie uporałem się z zamkiem i wszedłem do

ciemnego   wnętrza.   Poczułem   w   nozdrzach   ten   sam   zapach,   który   towarzyszył   mojemu

ocknięciu się pod tym dachem. Kurz, drewno i las. W małej izbie, w której przesiadywał

“Romek” odważyłem się zapalić latarkę. Omiotłem jej żółtym snopem pomieszczenie i ku

swojemu   zdziwieniu   nie   dostrzegłem   nigdzie   pozostawionych   przez   chłopaka   śmieci.

Pamiętałem dobrze, że zostawił on paczkę papierosów i resztki prowiantu. A tu, proszę - ktoś

background image

to starannie wysprzątał. Polazłem do pomieszczenia, w którym mnie przetrzymywano. Na oko

nic się zmieniło. Na podłodze znalazłem jedynie scyzoryk, którego rano nie zauważyłem.

Ledwo słyszalny dźwięk dochodzący z zewnątrz zelektryzował mnie. Drgnąłem, jak

rażony piorunem. Natychmiast zgasiłem latarkę i na palcach poszedłem do sieni. Ktoś szedł

lasem w stronę domku. Nie! Zaraz! On jechał rowerem od północnego wschodu (od strony

Karolinowa). Przemieszczał się zatem równolegle do linii brzegowej. Słyszałem trzaskające

pod oponami gałązki i charakterystyczny szmer wytwarzany przez szprychy. Nie mógł to być

Stefan, gdyż skąd wziąłby rower? I po cóż miałby w nocy jeździć po lesie? Przymknąłem

drzwi. W ostatniej chwili zdążyłem zamknąć je przy użyciu wytrycha.

Po chwili zadudniły czyjeś kroki na schodkach i zgrzytnął otwierany zamek. To nie

Stefan - upewniałem się. On nie miał klucza. Skrzypnęły już otwierane drzwi i błysnęła w

sieni latarka. Znajdowałem się wtedy w głębi domku w trzecim pomieszczeniu, które kiedyś

było pewnie sypialnią. W nim to znalazłem starą szafę i z trudem do niej wlazłem.

Zamknięty, słyszałem odgłosy przeszukiwania przez intruza każdego kąta. Trzaskał

szafkami, kopał w krzesła i klął cicho pod nosem. Z pewnością był to osobnik płci męskiej.

Tylko czego tu szukał?

W pewnym momencie usłyszałem charakterystyczne dźwięki towarzyszące wybieraniu

numeru w telefonie komórkowym. Pik, pik, pik. Wreszcie osobnik zaczął w sieni rozmowę.

- To ja - mówił głośno “Romek”. - Nigdzie nie ma tego scyzoryka. Może gdzieś

indziej go zostawiłeś? Nie ma i już! Ile można szukać? No dobra, jeszcze raz poszukam i

wracam. Głodny jestem. Ty, a co z tym jachtem zrobimy? Co? Nie moja sprawa? Już dobra,

dobra... tak pytam... dla pewności. Wiem, wiem... zaraz wracam... Uspokój się. Nie! Nikogo

tu nie ma. Spoko. Jakby miała być policja, już by była. Dobra, cześć!

Podczas   rozmowy   wstrzymałem   oddech,   aby   słyszeć   każde   wypowiadane   przez

“Romka” zdanie. Z tego co zrozumiałem, porwali Stefana i przetrzymywali w innej kryjówce.

A   teraz   chcieli   jeszcze   zrobić   coś   z   jachtem.   Scyzoryk,   który   znalazłem,   należał

prawdopodobnie do wspólnika “Romka”. Z przebiegu rozmowy wywnioskowałem też, że

rozmówca stał na wyższym szczeblu w przestępczej hierarchii. Czyżbym trafił na szefa? Ze

sposobu, w jaki “Romek” z nim rozmawiał wydedukowałem, że nie był to starszy mężczyzna.

Zwracał się bowiem do niego na “ty”.

“Romek”   kopnął   jakiś   przedmiot   w   pomieszczeniu   obok,   zaklął   i   stanął   w   sieni.

Słyszałem jego oddech. Po chwili zaczął się zbliżać do sypialni. Jego kroki stawały się coraz

głośniejsze.   Wszedł   do   pomieszczenia,   w   którym  się   ukryłem.   Wstrzymałem   oddech   i   z

bijącym szybko sercem czekałem na rozwój wypadków.

background image

Latarką oświecił pomieszczenie - jej światło oślepiło mnie, wdarłszy się przez szpary

w żaluzjach skrzydeł szafy. Stał obok szafy na wyciągnięcie ręki, oświetlał kąty sypialni, a

kiedy spodziewałem się, że otworzy mebel, nagle zrezygnował i wyszedł. Wychodząc kopnął

z wściekłości we framugę drzwi. Słyszałem jego kroki w sieni, skrzypnięcie drzwi i zgrzyt

zamka. Wyszedł.

Szybko opuściłem kryjówkę i pobiegłem do wyjścia. Przystawiłem ucho do zimnej

powierzchni drzwi. Doszedł mnie odgłos kroków, potem pracującego łańcucha rowerowego.

“Romek” ruszył w kierunku północno-wschodnim. Wracał. Ucieszyłem się, gdyż oznaczało

to,   że   nie   pójdzie   na   brzeg   zerknąć   na   jacht.   Gdyby   to  zrobił,   Irena   znalazłaby   się   w

poważnych tarapatach.

Długo się nie namyślałem. Otworzyłem wytrychem drzwi i ruszyłem za “Romkiem”,

nie zamknąwszy z powrotem wrót. Nie chciałem bowiem tracić czasu na zmaganie się z

zamkiem. Poszedłem na północny wschód, jak mi się zdawało równolegle do linii brzegowej.

Byłem w gorszej sytuacji od mojego przeciwnika, gdyż nie mogłem używać latarki. Szedłem z

początku   na   oślep,   wytężając   do   granic   możliwości   słuch   i   wzrok.   Nic   nie   słyszałem.

“Romek” zniknął, jakby wchłonął go las. Nawet światło jego latarki nie zabłysło ani razu.

Oparłszy się o pień drzewa, zastanawiałem się co robić. Iść na oślep w ciemną noc czy

wrócić na brzeg? Przeważyła troska o dziewczynę. Wprawdzie los Stefana nie był mi obojętny

-  i   wszystko  wskazywało  na   to,  że   został  porwany  -  ale  nie  mogłem   odszukać  kryjówki

przeciwników bez przygotowania.

Zawróciłem pod domek i dla świętego spokoju zamknąłem wytrychem drzwi.

Z lasu wyszedłem na słabo oświetlone jezioro, które ucichło i zmętniało w ciemną

masę.   Jedynie   na   drugim   brzegu   pojawiły  się   świetliste   punkciki   należące   do   ośrodków

wczasowych. Zaczęły ciąć komary i zrobiło się przeraźliwie zimno. Wiedziałem, że to zasługa

mojego   przemoczonego   ubrania   i   zamiast   tej   wycieczki   powinienem   zażyć   podwójną

aspirynę. Rozgrzało mnie co innego. Na brzegu było cicho i w niedużej odległości ode mnie

majaczyła ponura sylwetka “Kuriera”. Za łajbą powinienem ujrzeć wehikuł, ale go tam nie

było. Odważyłem się zaświecić latarkę. Snop światła oświetlił kadłub jachtu i spoliczkował

wodę obok. Przeszedłem kawałek brzegiem, lecz wehikułu nie dostrzegłem. Zniknął.

- Hej! - usłyszałem głos Irenki z prawej strony.

Wreszcie zrozumiałem! Niewidoczna fala zniosła wehikuł z dala od jachtu. Pojazd

oddalał się od zatoczki. Tkwił na wodzie siedemdziesiąt metrów na północ. Nic dziwnego,

wszak   wehikuł   nie   miał   na   wyposażeniu   kotwicy.   Wyłowiłem   go   światłem   latarki   z

ciemności. Zgasiłem urządzenie, wsadziłem w zęby i wszedłem do wody. Tym razem wydała

background image

mi się ciepła, więc z przyjemnością ruszyłem w stronę dryfującego wehikułu.

- Już idę - rzuciłem w ciemność.

Ostatni   kawałek   musiałem   przepłynąć,   gdyż   grunt   skończył   mi   się   pod   nogami   i

zrobiło się głębiej. Z wielką radością wskoczyłem do wehikułu.

- Nareszcie jesteś - westchnęła z ulgą Irenka. - Jezu, jak tną te komary.

- Co u ciebie?

- Spokojnie. Lecz bałam się okropnie. Twój wehikuł znosiło coraz bardziej. Jak było

w lesie? Opowiadaj.

Najpierw zapaliłem silnik i ruszyłem w powrotny rejs. Płynąc, streściłem dziewczynie

przebieg mojej wizyty w domku.

- I co teraz zrobisz?

-  W   nocy nie   odszukamy kryjówki  naszego  przeciwnika.   Najważniejszy teraz   jest

Stefan. Chciałbym znaleźć się w łóżku, ale musimy jeszcze pojechać na policję.

Zdawało się nam, że płyniemy szybciej niż za pierwszym razem, mijaliśmy te same

przystanie, już okryte nocną pierzyną zapomnienia, ale na nieszczęście nie potrafiłem znaleźć

brzegu, z którego wtoczyliśmy się do jeziora. W związku z tym popłynąłem nieco dalej i

wyjechałem na brzeg w pobliżu jakiegoś ośrodka. Najzabawniejsza była reakcja biesiadników

zgromadzonych wokół ogniska. Jak tylko pojawił się na brzegu ociekający wehikuł, śpiewy

wczasowiczów ustały. Wszyscy wpatrywali się z przerażeniem w wielki pojazd wyjeżdżający

z wody. Cisza przy ognisku trwała do momentu, aż zniknęliśmy im z oczu.

Po   półgodzinie   byliśmy  już   w   Piotrkowie.   Dyżurnemu   policjantowi   w   komendzie

opowiedziałem o moim odkryciu. Słuchał uważnie, choć nie krył swojej irytacji. Wyczułem

też;   w   jego   spojrzeniu   powątpiewanie.   Na   koniec   kazał   nam   jechać   na   zamek   i   sprawę

zostawić policji.

- Zobaczymy, co da się zrobić - rzekł na pożegnanie. - Wie pan, takie zgłoszenia są

częste, szczególnie żony biznesmenów przychodzą z płaczem, że ich mężowie zniknęli.

- Ja nie jestem żoną pana Stefana.

- Widzę. Lecz musi pan wiedzieć, że niektórzy bogaci faceci lubią znikać na kilka dni

z domu.

- Pan Stefan nie ma żony, więc nie musi nigdzie znikać.

- Rozumiem, ale nie znika się wyłącznie z powodu żony. A kochanka? A wierzyciele?

A wreszcie mafia? Niektórzy po prostu lubią znikać dla sportu. Pewnie ten Stefan wsiadł na

ponton i popłynął w górę jeziora na węgorza. Sam pan mówił, że to wędkarz. Niepotrzebnie

pan się denerwuje.

background image

- A domek? Był tam jakiś zbir.

- Sprawdzimy - westchnął ciężko policjant. - Tylko dlaczego wcześniej nie powiedział

nam pan o tym domku?

- Jakoś wyleciało mi to z głowy. Tyle rzeczy tu się dzieje...

- Bardzo pana proszę, niech pan przestanie bawić się w detektywa, bo to może źle się

dla pana skończyć. Niektórzy miastowi na siłę szukają przygód i kuszą los. Włamuje się pan

do jakiegoś domku i oskarża innych o włamanie. Jak tak można? Użył pan wytrycha, a ten

osobnik, którego nazywa pan zbirem, miał podobno klucz. I co o tym mam sądzić? Jest pan

włamywaczem.

-   Oni   mnie   tam   przetrzymywali   -   uniosłem   się.   -   Porwali   mnie   z   zamku.   Nawet

uszkodzili pojazd. Proszę to sprawdzić. Moją sprawą zainteresował się sam komendant. Ktoś

poprzecinał mi kable w samochodzie, zgłosiłem to wcześniej.

- Wie pan co? - uśmiechnął się kwaśno. - Komendant ma pana dosyć. Przyjechał pan z

Warszawy i każdego dnia absorbuje pan naszą uwagę. Ciągle jesteśmy wzywani z pańskiego

powodu. Moim zdaniem, złodziejaszki chcieli ukraść pański pojazd dla zabawy. Komendant

twierdzi nawet, że te kable to robota jakiegoś życzliwego panu osobnika.

- Nie rozumiem - zdenerwowałem się.

-  Tajemniczy ktoś  uratował   panu  życie. Nie  chciał,  aby  pan  się  zabił   tym  swoim

pojazdem.

Zrezygnowany machnąłem ręką.

-   Mam   świadka   w   osobie   pani   Ireny.  Czeka   na   zewnątrz   i   może   potwierdzić   to

wszystko, co widziałem.

-   Zeznał   pan   przecież,   że   był   sam   na   lądzie.   Poza   tym   wcześniej   porwano   pana

samego, bez pani Ireny. O jakich świadkach pan mówi?

- Jak pan chce - mruknąłem zniecierpliwiony jego postawą. - Dobrze, pójdę już. Tylko

proszę mi obiecać, że zajmiecie się zniknięciem Stefana. Reszta jest nieważna.

- Niech pan idzie spać i nie martwi się.

To był koniec naszej rozmowy. Z tego wszystkiego zapomniałem pokazać dyżurnemu

policjantowi scyzoryk zgubiony w domku przez moich przeciwników. Może to i dobrze? Co

bym od niego usłyszał? Lepiej nie zgadywać.

Pojechaliśmy na zamek. Zaszedłem do swojego pokoju ogarnięty złymi przeczuciami

co do losu Stefana. Po krótkiej kąpieli przekąsiłem coś na pięterku i zamknąłem się w pokoju.

Za   ścianą   hałasowali   nieco   studenci,   chyba   opowiadali   sobie   dowcipy,   gdyż   chłopaki

wybuchali raz po raz gromkim śmiechem, a dziewczyny wtórowały im piskiem.

background image

Zżerały mnie wyrzuty sumienia z powodu zniknięcia Stefana i czułem, że prędko nie

zasnę. Byłem strasznie ciekawy, co w jego sprawie zrobiła policja. Niestety, należało uzbroić

się   w   cierpliwość   i   poczekać   do   jutra.   Leżąc,   wyjąłem   kilka   książek   o   tajnych

stowarzyszeniach czczących szatana. O dziwo, zasnąłem szybko, nie przeczytawszy nawet

jednego akapitu.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PORANNE   SPOTKANIE   Z   IRENĄ,   CZYLI   OTWARTE   DRZWI   •

NIEDOPAŁEK I PORYSOWANA KŁÓDKA • OBRYWAM W KARK •

GDZIE   PODZIAŁ   SIĘ   INTRUZ?   •   REKWIZYT   W   PIWNICY   •

ZNIKNIĘCIE “KURIERA”, CZYLI DZWONIĘ NA POLICJĘ • MOŻE

TO   DUCH?   •   KŁAMSTWO   •   SAMOTNY   REJS   PO   JEZIORZE   •

ZNAJDUJĘ ŁAJBĘ • “ALF” ZWRACA MOJĄ UWAGĘ • ZAKRADAM

SIĘ,   CZYLI   SZPAKOWATY   OPUSZCZA   WILLĘ   •   ATAK

ROTTWEILERA   I   UCIECZKA   “ROMKA”   •   STEFAN!   •   “NIE

MIESZAJMY   DO   TEGO   POLICJI”   •   MARKOTNY   WIKTOR   •   W

PLANIE OGNISKO • DOROTY GUMKA DO WŁOSÓW

Wstałem wcześnie. Za wcześnie na wykonanie telefonu do komendy z pytaniem o

rezultat poszukiwań Stefana. Była czwarta z minutami. Czułem się obolały, chory i przegrany.

Nałożyłem pospiesznie ubranie i zszedłem na dół do biblioteki, gdzie sprawdziłem pocztę

elektroniczną. Nie było żadnej, co zresztą mnie nie zdziwiło. Lisa Liethmal to była fikcyjna,

wymyślona na użytek porwania mnie, postać.

Wracając z biblioteki, spotkałem na parterze wieży Irenę. Stała w drzwiach swojego

pokoju, w szlafroku, zaspana i jednocześnie zaciekawiona moim hałasowaniem.

- O Jezu, to ty - szepnęła z ulgą. - Usłyszałam czyjeś kroki, skrzypnięcie schodów i

przebudziłam się. Myślałam, że ktoś obcy łazi po zamku. Jest po czwartej. Co ty tu robisz,

Paweł?

- Nie mogę spać - mruknąłem.

Chciała zamknąć drzwi, ale ją powstrzymałem.

- Czy możesz dać mi klucz do piwnicy? - poprosiłem. - Obejrzę ją.

- Dałam ci go. Nie pamiętasz? Sam mnie o niego poprosiłeś.

- I nie oddałem?

- Właśnie.

Włożyłem rękę do kieszeni spodni, lecz klucza nie znalazłem. Przypomniałem sobie,

że schowałem go do kieszeni. Tylko, że wyparował.

background image

-   Masz   rację   -   pokręciłem   z   niedowierzaniem   głową.   -   Nie   oddałem   klucza.

Przepraszam. Tylko, widzisz, ja go nie mam.

- Zgubiłeś?

- Nie wiem. Może mi wypadł.

- Drugi klucz ma pan Edward.

- W takim razie poczekam, jak wstanie. A klucz dorobię.

- To do jutra - pomachała zabawnie ręką. - To znaczy do ósmej.

I zamknęła drzwi.

Zamierzałem pójść do siebie sprawdzić, czy nie położyłem gdzieś owego klucza, lecz

z ciekawości podszedłem pod drzwi znajdujące się pod schodami i prowadzące do piwnicy. O

dziwo - były przymknięte, choć otwarte. To mnie zdziwiło. Bo kto je niby otworzył, skoro nie

mieliśmy klucza? Pan Edward? Był osobnikiem, który nie zapomina zamykać żadnych drzwi.

Zresztą nie tak dawno widziałem je zamknięte.

Pstryknąłem   włącznik   światła,   a   następnie   zszedłem   po   stromych   kamiennych

schodach do mrocznej i pachnącej stęchlizną piwnicy. Zakładałem optymistycznie, że jeśli

ktokolwiek znalazł  w zamku  skrytkę ze skarbem, to  piwnica idealnie nadawała się na to

miejsce.   W   końcu   Irenka   słyszała   podejrzane   odgłosy   dochodzące   z  podziemi,   które

znajdowały się bezpośrednio pod jej mieszkaniem. Tutaj czegoś szukano. Zamek był tylko

częściowo podpiwniczony i piwnica obejmowała fragment powierzchni wieży południowej

oraz   biblioteki.   Wąskie   schody   prowadziły   do   ponurego   i   niezbyt   wysokiego   korytarza,

szerokiego na sześć i długiego na dziesięć metrów, oświetlonego marną żarówką, a na jego

końcu znajdowała się zacieniona wnęka. Na długiej, wschodniej ścianie znajdowało się troje

drzwi do służbowych piwnic. W tej mrożącej krew w żyłach scenerii, unosił się i mieszał z

zapachem cegły zapach wieków minionych.

W   świetle   słabej   żarówki   rzuciłem   okiem   na   drzwi   prowadzące   do   piwnic.

Prawdziwego   odkrycia   dokonałem   jednak   pod   nogami.   Na   podłodze   leżał   przydeptany

niedopałek.   Było   to   “Sobieski”.   No   tak,   to   było   do   przewidzenia.   W   piwnicy  hałasował

“Romek”! Któż by inny? Tylko czego szukał?  Istniała szansa jedna na tysiąc, że ów pet

zostawił któryś z pracowników ARR. Jednakże czułem intuicyjnie, że to sprawka “Romka”.

Irenka się nie pomyliła - nasz przeciwnik czegoś szukał w nocy, gdy związany leżałem w

domku nad brzegiem jeziora. Wcześniej wyjęto mi z kieszeni klucz, aby łatwiej dostać się

tutaj.

Zastanawiało mnie tylko, czemu teraz intruzi nie zamknęli za sobą drzwi? Czyżby

znaleźli to czego szukali i nie dbali już o zachowanie pozorów przyzwoitości? Stałem przy

background image

środkowych drzwiach i oglądałem kłódkę. Na ile pozwalało mi słabe światło, stwierdziłem, że

była zarysowana od wielokrotnego otwierania wytrychem. To mogła być wyłącznie robota

włamywaczy! A zatem środkowa piwnica szczególnie ich interesowała.

Za późno usłyszałem za sobą szurnięcie. Ktoś stał za moimi plecami. Obleciał mnie

strach - od stóp do głowy. Odwracając się, pomyślałem, że to Irenka. I nagle oberwałem w

kark czymś twardym. Zwaliłem się na podłogę jak ścięty. Leżałem ogłuszony, słysząc w miarę

wyraźne kroki na kamiennych schodach. Ktoś uciekał. A ja nie miałem siły się podnieść. Nie

straciłem   wprawdzie   przytomności,   gdyż   cios   nie   był   silny,   ale   na   tyle   skuteczny,   aby

uniemożliwić pościg za intruzem.

Wreszcie  udało mi się podnieść. Szedłem  ku schodom jak pijany, zataczając się i

opierając o chłodne mury podziemia. Usłyszałem na górze jakiś rumor, głosy i kroki. A gdy

pokonałem ich stromiznę i wsadziłem głowę do sieni wieży, ujrzałem na schodach Ankę z

Dorotą. Zaraz też otworzyły się drzwi mieszkanka Irenki.

- Co tu się dzieje? - zmarszczyła gniewnie czoło kasjerka.

- Ty tak hałasujesz? - dopytywała się Anka.

- Uciekł - wyszeptałem zbolałym głosem i oparłem się o ścianę, gdyż zakręciło mi się

w głowie. - Nie widzieliście go.

- Kogo? - zdziwiła się Dorota.

- Nazywa się “Romek”. To pseudonim drania. On uciekł.

Przerwałem. Mój wzrok spoczął na zamkniętych drzwiach wyjściowych. Podszedłem

do nich, nacisnąłem klamkę. Zamknięte.

- Nie uciekł tędy - oświadczyłem grobowym tonem. - On cały czas jest w zamku.

Pierwsza zapiszczała Irena. Po niej zapiszczały Anka i Dorota. Na górze schodów

pojawili się wreszcie zaspani Irek i Janusz.

- Dajcie spać! - złościł się Irek. - Jaja sobie robicie?!

- Cicho, głupku - fuknęła na niego Anka. - W zamku jest złodziej!

- Że co? - rozdziawił gębę Janusz. - Jaki znowu złodziej?

Nie udzieliłem żadnej odpowiedzi. Odblokowałem od wewnątrz zamek i otworzyłem

drzwi. Chłód poranka wsunął się dyskretnie do sieni i czułym dotykiem ostudził moją głowę.

Ten,   który  mnie   zdzielił,   nie   mógł   uciec   drzwiami,   gdyż  inaczej   nie   byłby  w   stanie   ich

zamknąć od wewnątrz. Chyba że miał wspólnika.

Wyjrzałem na zewnątrz. Delikatna mgiełka snuła się po dnie wąwozu alejki biegnącej

wzdłuż zamkowych murów i ściany cyprysów. Ujrzałem parkujący dalej wehikuł. Wyłonił się

zza  niego zbudzony Niuniek. Przywitałem  go jednym słowem  i zamknąłem  od wewnątrz

background image

drzwi.

- Chłopaki - zwróciłem się do nich. - Pomożecie?

- O co chodzi?

- Dziewczyny niech idą do swoich pokojów, my zaś przeszukamy południową część

zamku.

- No dobra - stęknął Irek.

- Na górze będziecie bezpieczne - powiedziałem do Anki i Doroty. - Intruz nie pobiegł

na górę wieży, gdyż inaczej musiałybyście się z nim minąć. Irena! Zamknij się w swoim

pokoju i nie wychodź do odwołania. Chłopaki, ruszamy!

- Tak jest, mistrzu!

Zanim   opuściliśmy   sień,   sprawdziliśmy   dokładnie   łazienkę   i   kibelek   na   parterze.

Nikogo! Poszliśmy zaraz zamkowym korytarzem w stronę biblioteki. Jeden z nas stanął na

czatach   pod   drzwiami,   dwóch   przeszukało   starannie   bibliotekę.   Nikogo   w   niej   nie   było.

Wszystkie   okna   były  zamknięte,   żaden   osobnik   nie   krył  się   za   biurkami,   regałami   i   we

wnękach. Przeszukaliśmy w ten sam sposób pozostałe zakamarki w dalszej części zamku, aż

natrafiliśmy na wyjście do bramy przejazdowej, przerobionej na sień. Dostępu do niej strzegły

zamknięte na klucz drzwi, z czego płynął jeden wniosek - intruz nie mógł tędy uciec.

- Przywidziało ci się coś, chłopie - kpił Irek.

- Ten ślad - wskazałem palcem na obrzęknięty kark - też mi się przywidział?

Wzruszyli ramionami i nic nie odpowiedzieli.

Wróciliśmy   korytarzem   do   naszej   wieży.   Zniknięcie   intruza   było   zastanawiające.

Rozpłynął się niczym duch, a przecież w duchy nie wierzyłem. Jakim cudem zdołał wymknąć

się z zamku? Może dysponował kluczami do wszystkich pomieszczeń? Albo był nim ktoś z

mieszkańców zamku. Kto? Te myśli poruszyły mnie do żywego.

Zapukałem do pokoju Irenki.

- To my! Otwórz.

Zgrzytnął zamek i rozwarły się drzwi.

- Złapaliście go? - zapytała załamującym się głosem.

- Niestety - zakpił Janusz. - Ale niewykluczone, że złapiemy zaraz katar. Zimno tu...

- Zamknij się na cztery spusty - zwróciłem się do Irenki, ignorując tym samym kpiny

studentów. - My idziemy na górę.

Zrobiła   to   o   co   ją   poprosiłem.   Ruszyliśmy   w   górę.   Dla   świętego   spokoju

sprawdziliśmy każdy kąt na drugim piętrze wieży, tam gdzie była kuchnia, lecz nikogo nie

znaleźliśmy.

background image

Odwiedziliśmy studentki.

- Która pierwsza usłyszała hałas? - zapytałem je, usiadłszy ciężko na krześle.

- Ja - odpowiedziała Dorota. - Ktoś biegł. Słyszałam jego kroki.

- Ja niczego nie słyszałam - wtrąciła Anka. - Jak mnie obudziłaś, to było już cicho.

- My nic nie słyszeliśmy - dodał Irek. - Spaliśmy twardo.

- Wypiliście za dużo wina.

- Dopiero podniesione głosy dziewczyn nas obudziły - dokończył Janusz.

- Przypomnij sobie, jaki rodzaj kroków słyszałaś? - zwróciłem się do Doroty. - W

którą stronę; się oddalały? Czy trzasnęły drzwi?

- Bo ja wiem? - wzruszyła ramionami. - Zdawało mi się, że ktoś biegnie po schodach.

Potem kroki nagle się urwały. Nie słyszałam skrzypnięcia drzwi. Może to jakaś bujda z tym

złodziejem?

- Nie, nie - zaprzeczyłem. - Ktoś był razem ze mną w piwnicy. Schował się we wnęce.

Poza   tym   drzwi   do   podziemi   były   otwarte.   Ktoś   tam   zszedł   i   myszkował.   Widać   mu

przeszkodziłem i bał się zdemaskowania.

- Co tu się dzieje? - wyszeptała Anka.

- Dlaczego miałby ktoś myszkować w piwnicy? - zapytał Irek.

- Nie wiem. Ale faktem jest, że przyłożył mi w kark. Nikt normalny nie schodzi skoro

świt do piwnicy. Niewykluczone, że intruz był tam dłuższy czas.

Nie chciałem wywoływać sensacji! Studenci byli gotowi rozpowiedzieć o dzisiejszym

epizodzie pozostałym pracownikom ARR, rozgłos zaś nie był mi na rękę. Coś tutaj nie grało,

więc   wolałem   zbagatelizować   całą   sprawę   i   uśpić   w   ten   sposób   czujność   przeciwnika,

kimkolwiek był.

- To pewnie miejscowy złodziej - oświadczyłem, podnosząc się z krzesła. - Może zna

jakieś wyjście z zamku. Pewnie dorobił klucze. Uciekł drzwiami i nawet je zamknął za sobą.

Jest to jakieś wyjaśnienie. Szabrował w piwnicy, ale na całe szczęście go spłoszyłem.

- Zaraz - spoważniała Dorota. - A co ty robiłeś w podziemiach?

-   Zauważyłem   przypadkiem   otwarte   drzwi.   Przechodziłem   tamtędy,   wracając   z

biblioteki, i z ciekawości zszedłem na dół.

- Każdy dzień zaczynasz od książek? - drwił Irek. - O czwartej rano?

- Nie mogłem spać.

Pożegnałem ich. Lecz nie wróciłem do pokoju. Zszedłem na dół do podziemi. W

świetle latarki obejrzałem po raz kolejny mury podziemi i wnękę na końcu korytarza, w której

ukrył   się   intruz.   Poświeciłem   latarką   po   jej   ścianach.   Na   koniec   obejrzałem   dokładnie

background image

podłogę.   Znieruchomiałem.   Przed   swoimi   stopami   znalazłem   znajomy   mi   przedmiot,

upuszczony prawdopodobnie przez intruza. Nie był to niedopałek. To odkrycie kazało mi

spojrzeć na całą sprawę w nieco innym świetle.

Zabrawszy ów przedmiot ze sobą, wyszedłem z piwnicy i pognałem zadowolony do

biblioteki. Nie wytrzymałem - zadzwoniłem do komendy. Piąta z minutami nie była może

odpowiednią   porą   na   telefon,   ale   dużej   czekać   nie   mogłem.   To   ja   wplątałem   Stefana   w

kłopoty.

Odebrał znajomy dyżurny policjant. Niestety, nie miał dla mnie dobrych wieści. Otóż,

policyjny patrol, który przybył przed nastaniem świtu we wskazane przeze mnie miejsce, do

owej zatoczki, nie znalazł “Kuriera”. Krótka wizyta w domku na brzegu jeziora również nie

dała   żadnych   rezultatów.   Sprawdzano   też   nazwisko   właściciela   domku,   ale   na   pierwsze

ustalenia należało zaczekać. Oświadczyłem, że “Kuriera” ukryto pewnie na jakiejś przystani z

dala   od   zatoczki,   domek   zaś   posprzątano   dla   zatarcia   śladów.   Pewnie   i   odciski   palców

wytarto!

Policjant dyskretnie ziewnął, dając mi do zrozumienia, że bardziej chce mu się spać,

niż słuchać moich domysłów. Zignorowano mnie! Na całe szczęście w podziemiach zamku

wpadłem na pewien trop, który - jak mniemałem - mógł zrewolucjonizować mój pogląd na

sprawę Bafometa. A jeśli trzeba, sam odszukam Stefana. Zrobię to bez policji. Czy to się

komendantowi podobało, czy nie!

Po śniadaniu zaplanowałem wyjazd nad jezioro w celu odnalezienia jachtu Stefana.

Chcąc   uniknąć   pytań   i   ciekawskich   spojrzeń   pracowników,   wybrałem   się   po   siódmej   na

“wycieczkę”, zabrawszy ze  sobą trochę rekwizytów i  ubrań. Nie wiedziałem bowiem,  ile

czasu  zajmą  poszukiwania. Planowałem całkowicie  samotny wypad, nawet  i  całodobowy,

jednak dorwały mnie dziewczyny, gdy wychodziłem z wieży.

- Dokąd jedziesz? - dopytywała się Dorota.

Zatrzymałem się przed wehikułem. Sprawdziłem dokładnie jego stan, nie udzieliwszy

odpowiedzi. Wydawało mi się, że wszystko jest na swoim miejscu. Dla pewności otworzyłem

nawet maskę.

Podeszły   do   mnie   obie   -   Anka   ubrana   w   spodnie   i   T-shirt,   Dorota   w   zwiewnej

sukience, bez tego swojego kucyka z tyłu głowy.

- Co robisz? - zapytała zdyszana Anka.

- Sprawdzam, czy jakiś dowcipniś nie podłożył mi bomby.

- Dowcipniś? Raczej morderca!

Z drzwi wieży północnej wyszedł nam na spotkanie pan Edward.

background image

- Dzień dobry - rzucił w moją stronę. - Wszystko w porządku?

- Mam nadzieję - mruknąłem.

- Niepotrzebnie się pan denerwuje - powiedział pan Edward i zapalił papierosa. Nie

były to “Sobieskie”. - Miałem w nocy na oku pański wóz. Niuniek też oka nie zmrużył.

“Dobre sobie!” - myślałem. “Niuniek ocierał się o intruza, który przyłożył mi w łeb i

nawet nie zaszczekał”.

Zamiast tego powiedziałem:

- Poważnie? A pan wie, że w podziemiach buszował intruz?

- Żartuje pan - przestraszył się.

- Nie. Dziewczyny są świadkami zajścia.

- To prawda? - pytał zdenerwowany dozorca.

- Tak - odpowiedziała Anka.

- To znaczy - wtrąciła Dorota - tak naprawdę, to my nie widziałyśmy nikogo, ale

Paweł latał jak kot z pęcherzem. Może to duch?

- I dostałem od ducha w kark - uśmiechnąłem się do niej. - Przyłożył mi całkiem

nieźle. Powiem więcej, ten duch mieszka razem z nami.

- O czym pan mówi? - zbliżył się do mnie zaniepokojony dozorca. - Jaki duch? O

żadnym duchu nie słyszałem, a jestem tu dozorcą od dawna.

- Żartuję, panie Edwardzie.

-   Chciałybyśmy  zabrać   się   z   tobą   do   miasta   -   prosiła   Dorota.   -   Mamy  wolne   do

dziesiątej.

- Proszę bardzo - wzruszyłem ramionami. - Ale jadę do Warszawy.

- Opuszczasz nas?!

- Na pół dnia - skłamałem. - Niebawem wrócę, ale teraz bardzo się spieszę.

Musiałem kłamać, gdyż nie chciałem nikogo wtajemniczać w moje plany. A blef z

Warszawą jakoś tak sam wyszedł.

Pogłaskałem  Niuńka,  który stanął  obok  mnie  i   obwąchiwał  moje  nogawki.  Potem

wsiadłem do wehikułu. Pomachałem zawiedzionym dziewczynom na pożegnanie i ruszyłem

w   kierunku   autostrady.   Skierowałem   się   na   Warszawę,   tyle   że   w   Nieborowie   odbiłem

tradycyjnie w lewo na Smardzewice.

Zajechałem na przystań w pobliżu zapory i wynająłem jacht. Wybrałem zwykłą omegę

i po załatwieniu formalności, a było to przed dziewiątą, wypłynąłem z molo na złociste wody

jeziora.   Tego   było   mi   trzeba.   Samotności.   Takie   wycieczki   pojezierze   oczyszczały   mnie

wewnętrznie ze stresu, uspokajały i pozwalały nabrać dystansu do spraw tego świata.

background image

I choć los Stefana ciążył na mojej duszy niczym ołowiana kula przywiązana do nogi

skazańca,   to   na   jachcie   poczułem   się   szczęśliwy.  Migocząca   złocistymi   refleksami   woda

oddychała jeszcze chłodem  poranka, lekko  zmarszczona  tafla  zapowiadała dobre warunki

żeglowania.   Wiało   dzisiaj   delikatnie,   wystarczająco   jednak   jak   na   piętnaście   metrów

kwadratowych   ożaglowania.   Postawiłem   grota   i   obrałem   kurs   na   południowy   zachód,

trzymając się środka akwenu. Na bolącą głowę wcisnąłem czapkę z daszkiem, aby uchronić

się   przed   ostrymi   promieniami   słonecznymi   oraz   utrudnić   zdemaskowanie   mnie   przez

przeciwnika. Na nos nałożyłem jeszcze przeciwsłoneczne okulary. Kto wie, kogo spotkam

podczas rejsu, więc lepiej było zawczasu przygotować się na taką ewentualność.

Płynąc rozglądałem się na boki. Potem przez lornetkę wypatrywałem “Kuriera” wśród

cumujących  przy  zalesionym  brzegu   jachtów.   Naliczyłem   dwie   duże   przystanie,   ale   tych

mniejszych   i   prywatnych   było   kilkanaście.   Na   wysokości   “naszej”   zatoczki   zwolniłem   i

skierowałem dziób w jej kierunku.

Jacht Stefana zniknął. Zatoczka wydała mi się dziwnie smutna. Pogrążona w cieniu

przypominała opuszczony zakątek. Krótka “inspekcja” jej brzegów dokonana lornetką nic nie

dała. Zrezygnowałem z przeszukania brzegu i domku. Mogłem zrobić to później. Popłynąłem

dalej na południowy wschód. Na jeziorze wciąż przybywało jachtów. Było jednak znośnie,

gdyż odległości pomiędzy nimi były naprawdę spore.

Zbliżałem się do Bronisławowa i Adamowa, wsi ulokowanych na lewym, zielonym

brzegu jeziora. Tutaj zwijał się ów brzeg w dwa malownicze cyple, a obmywały go wody

dwóch ślicznych zatoczek. Oba cyple porastał rzadki las, u ich stóp ciągnął się piaszczysty i

szeroki brzeg; na mniejszym z nich, tym w kształcie maczugi, ciągnęła się nawet grobla.

Tętniło tu  prawdziwe życie turystyczne - za większym cyplem ulokował się bowiem duży

ośrodek wypoczynkowy. I chociaż ludzi  na plaży nie było dużo, za to przystań pękała w

szwach.  Cumowały tam  najprzeróżniejsze  jachty.  Cóż   z   tego,  skoro   nie  było  wśród  nich

“Kuriera”.

Jacht   znalazłem   później.   Stał   opuszczony   między   wyspami,   które   porastał

przerzedzony las. Naliczyłem trzy wyspy. Wystawały z wody na samym środku rynny jeziora,

która w tym miejscu zwężała się do kilometra. Skojarzyły mi się one ze stojącymi w gardle

kośćmi. Miały one ponadto nieregularny kształt, przytulały się do siebie, tworząc wewnątrz

siebie   coś   w   rodzaju   fiordu.   Wąskie   przesmyki   utworzone   pomiędzy   nimi   stanowiły

doskonałą kryjówkę przed okiem żeglarzy i obserwatorów z lądu. Widać tak samo pomyśleli

porywacze Stefana, skoro właśnie tutaj zakotwiczyli jacht.

Pomyślałem sobie wtedy, że Stefana wcale nie porwano i wybrał się on w samotny

background image

rejs. Wieczorem nie było go na “Kurierze”, gdy zjawiłem się z Ireną w zatoczce, lecz pojawił

się   tam   później,   by  odpłynąć   na   wysepki.   Może   faktycznie   udał   się   na   połów   węgorza?

Zbliżywszy się do jego łajby na sto metrów stwierdziłem z przykrością, że na pokładzie nie

było   nikogo,   a   moje   wołanie   spłoszyło   wyłącznie   ptaki.   Brzegi   wysepek   były   tutaj

wyludnione,   przesmyk   stał  się   płytki   i   musiałem   wyciągnąć   pięćdziesięciokilogramowy

uchylny miecz. Ten, który sterował “Kurierem”, musiał być niezłym żeglarzem. Znał te strony

świetnie, skoro w nocy przypłynął tu i zacumował jacht bez problemów.

Zewsząd otaczał mnie las wypełniony świergotem ptaków i popiskiwaniem rybitw.

Przybiłem   do   brzegu   wysepki   i   zakotwiczyłem   omegę   obok   “Kuriera”,   rozglądając   się

uważnie, czy nie zagraża mi niebezpieczeństwo. Jednakże wokoło mnie kwitło niezmącone

niczym rajskie życie.

Dla   świętego   spokoju   wskoczyłem   na   pokład   “Kuriera”.   Zszedłem   do   mesy   i

przeszukałem   wszystkie   zakamarki.   Nikogo.   Żadnych   śladów   wskazujących   na   porwanie

biznesmena. Dla policji sprawa była więc w dalszym ciągu niejednoznaczna. Na dobrą sprawę

Stefan mógł przypłynąć tu sam i grzecznie zejść na ląd bądź odpłynąć pontonem na połów

ryb.  Tym  bardziej   było   to   prawdopodobne,   że   nigdzie   nie   znalazłem   jego  wędek;   nawet

pontonu nie było. Zniknęła także jego torba z przyborami wędkarskimi. A zatem dla świata

Stefan udał się na połów sandacza albo węgorza, tyle że ja dobrze wiedziałem o porwaniu.

Rozmowa telefoniczna “Romka” utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Ukrycie zaś jachtu

miało na celu opóźnienie poszukiwań.

Stanąłem na pokładzie “Kuriera” i zastanawiałem się, co dalej robić? Gdzie szukać

Stefana?

“Trzeba   popłynąć   z   powrotem   nad   zaporę   i   z   przystani   zadzwonić   do   komendy”

-myślałem. “Trzeba zawiadomić policję o odnalezieniu jachtu”.

Ruszyłem   w   powrotny   rejs,   płynąc   z   dobrym   wiatrem.   Gdy   ukazała   się   “nasza”

zatoczka, zrzuciłem foka i zbliżyłem się do jej brzegu. Płynąłem teraz równolegle do linii

brzegowej oddalony od lądu zaledwie o trzydzieści, góra czterdzieści metrów. Oczywiście na

wszelki wypadek wysunąłem miecz, aby nie osiąść na ewentualnej płyciźnie.

Z wczorajszego rejsu wehikułem pamiętałem kilka mijanych przez nas prywatnych

przystani. Postanowiłem przyjrzeć się im z bliska w świetle dnia. Powód był oczywisty -

“Romek”   przybył  rowerem   do  domku   z   północnego  wschodu.   Skąd  zatem   wyruszył?   Ze

Smardzewic?   Czy   może   z   jakiegoś   prywatnego  domu   na   prawym   brzegu   jeziora   przed

Smardzewicami? Obecność kilku przystani na tym odcinku brzegu sugerowała, że znajdowały

się tam jakieś domostwa. Może w jednym z nich przetrzymywano Stefana?

background image

Przepłynąłem   niecały   kilometr.   Zalesiony   brzeg   wielkim   łukiem   oddalał   się   na

wschód, łącząc się z lądem pod kątem ostrym i tworzył w tym miejscu zatoczkę w kształcie

klina. Gdzieś na tej wysokości znajdował się Karolinów, lecz nagle moją uwagę zwrócił jacht,

którego nazwa nie była mi obca. “Alf”. Pamiętałem ową corvette 600! Toż ta łajba kręciła się

wczoraj   po   wodach   “naszej”   zatoczki.   Obsługiwał   ją   starszy,   szpakowaty   mężczyzna.

Sięgnąłem po lornetkę, aby przekonać się, że cumujący na małej przystani jacht jest tą samą

łajbą. “Alf”. Nie było mowy o pomyłce. Jej właściciel zachowywał się wczoraj normalnie, nie

okazywał żadnej nerwowości. On nawet nie patrzył w kierunku “Kuriera”. Właśnie! Może ów

brak zainteresowania “Kurierem” był trochę podejrzany?

Dla świętego spokoju postanowiłem sprawdzić właściciela jachtu. Popłynąłem trochę

dalej   i   zakotwiczyłem   trzysta   metrów   od   przystani,   na   której   widziałem   “Alfa”.   Omegę

zacumowałem na wystającym z ziemi korzeniu drzewa, rosnącym na podwyższonym nieco

brzegu. Po chwili dałem nura w gęsty las, zabrawszy uprzednio lornetkę i mały pojemnik z

gazem   łzawiącym.   Uszedłem   trzysta   metrów   i   nadziałem   się   na   grupkę   turystów

przemierzających   szlak   turystyczny.   Głośno   rozmawiali   i   szybko   zniknęli   mi   z   oczu.

Zawróciłem   kawałeczek   w   stronę   brzegu,   po   czym   odbiłem   w   lewo,   starając   się   iść

równolegle do linii brzegowej.

Mniej   więcej   na   wysokości   przystani,   na   której   cumował   “Alf”,   napotkałem   na

przeszkodę: ogrodzenie z siatki. Rosnące gęsto na terenie posiadłości drzewa zasłaniały widok

na położony bliżej wody dom. Przyłożyłem lornetkę do oczu. Widziałem fragment brązowego

dachu i pomalowanej na żółto ściany. Zdaje się, że na wewnętrznym dziedzińcu parkował

samochód. Ależ tak! Znajoma taksówka. Peugeot! Ta, którą widziałem pod zamkiem. Czyżby

ów   szpakowaty   mężczyzna   pływający   na   “Alfie”   interesował   się   zamkiem?   Innego

wyjaśnienia nie znalazłem. Miałem swój trop.

Na tyłach dużego domu z obszernym tarasem kręcili się jacyś ludzie, ale szpaler drzew

rosnący za   ogrodzeniem  utrudniał   mi  obserwację.  Położyłem  się  w   paprociach  rosnących

wzdłuż   siatki   i   podczołgałem   się   na   wysokość   willi.   Taksówkę   zasłaniały  teraz   rosnące

wzdłuż alejki dorodne tuje. Na tarasie pojawili się ludzie z walizkami. Pierwszego nie znałem

i był chyba kierowcą taksówki. Po nim wyszedł Szpakowaty. To był facet ubrany z fasonem,

choć w stylu wakacyjnym. Miał na sobie lekkie, jasne spodnie i kwiecistą koszulę z krótkim

rękawem.   Spieszył   się.   W   pewnym   momencie   zatrzymał   się   przed   tarasem   i   sięgnął   do

kieszeni  spodni.  Wyjął zwitek   banknotów  i  wręczył  go (nie uwierzycie!)  nadchodzącemu

“Romkowi”! Bingo! Miałem ich!

Wytężyłem słuch, aby wyłapać chociaż jedno słowo z ich rozmowy. Nie za wiele

background image

usłyszałem. Padło jedno słowo, którego byłem pewien - “agat”. Pomyślałem wtedy o agacie -

kamieniu szlachetnym - ale bardzo się myliłem.

Wszystko   pięknie.   Znalazłem   kryjówkę   przeciwnika.   Nadal   nie   miałem   pojęcia   o

zakresie działalności tych ludzi, lecz zdobyłem wielki atut w rozgrywce z nimi. Poznałem ich

kryjówkę. Wyglądało na to, że Szpakowaty opuszczał willę na dobre. Wsiadł do taksówki,

trzasnął drzwiami i samochód ruszył alejką w kierunku wąskiej bramy. Nie miałem żadnych

szans, aby go dogonić. Miałem za to “Romka”. Liczyłem też, że w owej willi znajdę Stefana.

“Romek” odprowadził wzrokiem taksówkę, rozejrzał się na boki i zapalił papierosa.

Leniwym krokiem ruszył do domu. Pokonał schodki tarasowe i zniknął wewnątrz willi.

Nie znałem planów “Romka”. Bałem się, że jeśli oddalę się, aby zawiadomić policję,

w tym czasie “Romek” może opuścić kryjówkę. Niewykluczone, że ze Stefanem. Podjedzie

jakiś samochód, na przykład biały opel, i zabierze drania wraz z porwanym Stefanem do innej

kryjówki.

Leżąc w paprotkach, podjąłem męską decyzję. Wchodzę. Musiałem uwolnić Stefana.

To było teraz najważniejsze.

Przelazłem przez siatkę nie bez pewnych problemów, gdyż wyginała się na boki, jakby

chciała mnie zrzucić, a następnie ruszyłem na ugiętych kolanach w kierunku willi. I wtedy

wyskoczył mi naprzeciw pies, którego nie zauważyłem zza ogrodzenia. Był to rottweiler. Ten

potwór musiał wylegiwać się pod tarasem albo pod tujami. Biegł w moją stronę, a ślepia miał

pełne złowrogich błysków. Nie wiedziałem co robić. Pies znajdował się już dziesięć metrów

ode mnie, wściekle szczekał, warczał i ślinił się, więc błyskawicznie wyciągnąłem z kieszeni

pojemnik z gazem. Musiałem się  bronić. Rozpyliłem chmurę gazu w momencie, gdy pies

rzucał się do śmiertelnego ataku.

Rottweiler natychmiast się zatrzymał. Kichnął zabawnie. Raz i drugi. Kręcił się potem

w kółko, popiskując i skomląc na przemian, aż zrobiło mi się go żal. Ale oto pojawił się już

na tarasie wystraszony “Romek”. Dojrzał mnie idącego w kierunku domu. Przeniósł szybko

wzrok na poskromionego psa i nie czekając dłużej, zawrócił pędem do willi.

“Co on robi?” - pomyślałem ze strachem. “Wrócił po broń?”

Jednakże   “Romek”   długo   nie   wychodził.   Dopiero   po   trzydziestu   sekundach

usłyszałem   odgłos   szybkich   kroków   po   drugiej   stronie   domu.   Odezwał   się   dzwonek

rowerowy. Polazłem  za róg willi. Chłopak jechał na rowerze, nie oglądając się wcale za

siebie. Rottweiler zebrał siły i pobiegł za nim. Zniknęli w leśnej głuszy. Zostałem sam. Z

moim kolanem nie dałbym rady ich dogonić. Lecz to wszystko nie trzymało się kupy!

Pal licho “Romka”! Obszedłem dom ostrożnie. Potem przez taras dostałem się do

background image

przestronnego salonu, umeblowanego raczej skromnie, standardowo. Dom miał drewniane

wykończenie wnętrza, ale mebli nie było w nim za wiele. Ujrzałem stół, krzesła, wersalkę,

duży regał z talerzami i szklankami, w rogu stał mały telewizor, zaś ściany zdobiły futra

zwierząt.

- Stefan! - krzyknąłem. - Jesteś tutaj?!

Usłyszałem jęk człowieka dochodzący z głębi domu. Wyszedłem na korytarz i szybko

zlokalizowałem źródło dźwięku. Kuchnia. Stefana przytwierdzono kajdankami do solidnej

zabudowy zlewozmywaka. Szarpał się wściekle, ale gdy mnie ujrzał, zbaraniał.

- Paweł? - wyszeptał zdumiony. - Żyjesz!

- Wielkie dzięki.

- Nie ma za co, Stefan! Wczoraj ty mnie uratowałeś, dzisiaj ja ciebie ratuję. Spadł mi

kamień z serca. Policja cię szuka!

- Doprawdy? I co? Jest jak zwykle bezradna?

- Zaraz cię uwolnię.

- Jak chcesz otworzyć te kajdanki? - martwił się. - Ten łobuz uciekł nie zostawiwszy

kluczyka.

- Uspokój się. Noszę ze sobą uniwersalny klucz.

Wyjąłem   ów   kawałek   specjalnie   skręconego   drutu,   zwanego   wytrychem,   i   szybko

uporałem się z kajdankami. Stefan odetchnął z ulgą. Nie wyglądał na zmaltretowanego, ale

widać było, że pobyt w willi zmęczył go.

- Dobra - masował nadgarstki. - Zmykajmy stąd.

- Nie ma tu nikogo więcej? - rozejrzałem się po ścianach.

- Chyba nie. Ty, a jak w ogóle znalazłeś to miejsce?

Opowiedziałem mu w skrócie, jak do tego doszło.

Wkrótce pomaszerowaliśmy lasem w stronę cumującej przy brzegu omegi. W drodze

poinformowałem Stefana, że odnalazłem “Kuriera”. Cieszył się jak dziecko, lecz nawet nie

zapytał   -   gdzie?   Cały   czas   był   skołowaciały   i   ciężko   dyszał.   Zmartwił   się   na   wieść   o

poszukiwaniu go przez policję.

- Dranie, którzy mnie porwali, kazali mi siedzieć cicho - wyznał zmartwiony. - Inaczej

nie dadzą mi spokoju. Zrób to dla mnie, Pawle, i nie mów nikomu o porywaczach. Nawet

policji. Błagam cię. Oni gotowi są na wszystko, rozumiesz? Załatwią mnie!

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

-   Rozmawiałeś   z   nimi?   -   zmieniłem   wreszcie   temat.   -   Z   “Romkiem”   albo   tym

szpakowatym gościem, który odjechał?

background image

- Z tym starszym. To jakiś gangster. Lepiej z nim nie zadzierać.

- Słyszałeś, o czym rozmawiali?

-   Nie   za   bardzo.   W   nocy   położyli   mnie   na   leżance   w   piwnicy.   Dopiero   rano

zaprowadzili do kuchni i nakarmili. Pytali o ciebie, kim jesteś, ale nic im nie powiedziałem.

- Widzieli nas razem?

- Domyślili się, że nie jestem policjantem i fortelem uwolniłem cię z domku nad

zatoczką. Wypatrzyli kotwiczącego w zatoczce “Kuriera” i złapali mnie. Dostałem w łeb i już.

-   Może   gdybym   mógł   przyjechać   o   szóstej,   tak   jak   się   umawialiśmy,   wszystko

potoczyłoby się inaczej. Ale ktoś popsuł mój wehikuł.

Na   moją   prośbę   Stefan   opowiedział   o   swoim   porwaniu.   Było   tak   -   porywacze

nadpłynęli   “Alfem”   przed   zmierzchem   i   wskoczyli   na   pokład   “Kuriera”,   zanim   Stefan

cokolwiek   zrobił.   To   był   “Romek”   i   ten   Szpakowaty.   Mieli   broń.   Kiedy  znalazł   się   na

pokładzie ich jachtu, dostał kolbą w głowę i stracił przytomność. Obudził się w piwnicy willi.

Po odzyskaniu przytomności pytali go o powód, dla którego interesował się domkiem? Nie

pozostało   mu   nic   innego   jak   udawanie   głupiego   turysty  szukającego   rozrywki.   Rankiem

usłyszał   wołanie   o   pomoc   i   chciał   zabawić   się   w   szeryfa.   Ot   i   wszystko!   Słowem   nie

wspomniał   o   sprawie   Bafometa,   choć   nie   miało   to   już   żadnego   znaczenia.   Przeciwnicy

bowiem dobrze wiedzieli, po co przyjechałem na zamek.

- Trzymali mnie i nie wiedzieli, co ze mną zrobić - opowiadał dalej.

- Pewnie wypuściliby mnie pod wieczór, bo obawiali się chyba policji. Namieszałeś,

kolego, że hej! Ale co mnie wystraszyli, to moje.

- Biję się w pierś. Moja wina. Wciągnąłem cię w to wszystko, nie zdając sobie sprawy

z konsekwencji, jakie nam obu grożą. Przede wszystkim ty ucierpiałeś. Przepraszam.

- Nie ma za co - poklepał mnie po ramieniu. - Zabierz mnie swoim jachtem na te

wysepki, żebym mógł dostać się na “Kuriera”. I błagam cię, nie mówmy nic policji. Oni

gotowi są mnie zamordować.

Nie odpowiedziałem. Naszym oczom ukazał się brzeg z widokiem na niebieściutkie

jezioro   połyskujące   złotymi  ognikami.   Omega   stała  w   tym  samym  miejscu,  w   którym  ją

zacumowałem.

Doprawdy   nie   wiedziałem   co   robić.   Moim   obowiązkiem   było   powiadomienie   o

wszystkim policji, lecz prośba Stefana zobowiązywała mnie do swego rodzaju braterstwa.

Byłem mu winny tę przysługę. To przeze mnie wycierpiał, a jeszcze dodatkowo grożono mu

śmiercią.

“Co robić?” - myślałem gorączkowo, odwiązując linę cumowniczą z korzenia.

background image

-   Dobra   -   westchnąłem,   gdyż   jego   błagalne   spojrzenie   było   nie   do   zniesienia.   -

Płyniemy na wysepki.

- Dzięki - rzucił z ulgą. - Wiem, że to nierozsądne, ale sam wiesz, na co stać w

dzisiejszych czasach bandytów. Napadliby mnie, ograbili i na koniec zastrzelili.

Podniosłem kotwicę i rzuciłem komendę:

- Przygotować żagle do stawiania!

- Jest: przygotować żagle do stawiania! - odpowiedział.

Mniej więcej po czternastej dopływaliśmy do przystani w pobliżu zapory. Stefan na

swoim “Kurierze”, szczęśliwy, ja na wypożyczonej omedze, w rozterce.

Zwróciłem zaraz jacht, zapłaciłem i pożegnałem się ze Stefanem. Spieszył się, gdyż

miał zaległe sprawy do załatwienia, ale zapraszał mnie do siebie na wieczór. Umówiłem się z

nim na telefon.

- Zadzwoń do mnie po osiemnastej, Pawełku - poprosił. - Powiesz mi, co tam u ciebie

słychać z tym twoim Bafometem. I pamiętaj: ani słowa policji. Do zobaczenia.

- Cześć. Jakby działo się coś złego, daj znać. Bądź ostrożny.

- Ty też.

Przed piętnastą byłem już na zamku. Tam też na rozłożystym trawniku, po wschodniej

stronie zamku, bawił znany mi malarz Stachurski w otoczeniu swojej świty - studentów oraz

Aliny. Ta ostatnia mogła być nawet jego osobistą Muzą. Artysta otoczył się pojemnikami z

farbami   oraz   innym   sprzętem,   przed   sobą  ustawił   obowiązkową   sztalugę.   Pojąłem,   że

malował zamek. Pozostali z ciekawości przypatrywali się pracy artysty. Widok to był zaiste

komiczny.   Stachurski   nałożył   bowiem   na   głowę   chustkę,   która   miała   go   chronić   przed

słońcem, i przybrał pozę pełną patetycznej powagi. Jakoś mi nie pasował do roli natchnionego

twórcy.

Zaparkowałem wehikuł obok cyprysów i powitałem skinięciem głową Wiktora, który

tradycyjnie palił papierosa na zewnątrz. Ujrzawszy mnie ożywił się nieco, lecz z jego miny

wywnioskowałem, że raczej nie był w humorze. Domyśliłem się, że powodem jego marnego

nastroju była wizyta na zamku Stachurskiego, a konkretnie zaangażowanie uczuciowe Aliny

w ten pseudoartystyczny projekt.

- Co pan taki markotny? - zagaiłem po wyjściu z auta. - Stało się coś?

- Nie, nic - wyrzucił niedopałek i zerknął na mnie z ciekawością. - A co tam słychać w

Warszawie? Dziewczyny mówiły, że pojechał pan służbowo do stolicy?

- Łaziło się po urzędach.

background image

- I jak będzie z tymi odciskami palców?

- Z jakimi odciskami?

-   Jak   to?   Policja   miała   przecież   zdjąć   odciski   palców   wszystkich   pracowników   -

przypomniał mi. - Mieli nas przesłuchać.

- Spokojnie. Jeśli obiecali, pewnie to zrobią. Najważniejsze, że zdjęli odciski palców z

wehikułu i będą je mogli kiedyś wykorzystać.

- Zrobili to? - ożywił się.

- Po waszym wyjściu do domu. Niech pan będzie spokojny.

- Ach, tak - zasępił się.

Zdziwiło   mnie,   dlaczego   Wiktor   poruszył   sprawę   z   odciskami   palców.   Jego

zainteresowanie sprawą uszkodzenia wehikułu było zbyt obcesowe. To on zachowywał się

dziwnie podczas wizyty policjantów i unikał mojego wzroku. Dlaczego tak żywo interesował

się odciskami palców? Czyżby obawiał się, że znajdą jego własne?

Zamierzałem go pożegnać, lecz zatrzymał mnie.

- Będzie pan na ognisku?

- Nic nie wiem o żadnym ognisku? Gdzie? Kiedy?

- Wieczorem - odpowiedział. - Tutaj.

- Poważnie? - zdziwiłem się. - A z jakiej to okazji?

- Alina je zorganizowała i zaprasza wszystkich pracowników oraz studentów. Pana

pewnie też zaprosi.

- A Stachurski będzie na tym ognisku?

- Obawiam się, że ognisko jest na cześć genialnego Stachurskiego!

Ledwo co się oddaliłem w kierunku wieży, gdy za rogu wyszła mi naprzeciw Alina ze

studentami.

- O jak to dobrze, że pana spotykam - pomachała mi ręką.

- Cześć! - rzucili w moją stronę studenci.

- Słyszałem, słyszałem - uniosłem wyżej ręce. - Ognisko... słyszałem. .. już wiem.

Chce mnie pani zaprosić, tak?

-   Ja   w   innej   sprawie   -   speszyła   się.   -   Usłyszałam   ten   pański   wehikuł,   ma   taki

charakterystyczny silnik, i dlatego przyszliśmy po pana. Pomyślałem, że zechce pan zerknąć

na akwarele Maurycego, to znaczy pana Stachurskiego. Jest pan w końcu znawcą malarstwa.

Co do ogniska, to, oczywiście, niech pan przyjdzie. Wstęp wolny!

“Ach, więc nie przyszła z zaproszeniem na ognisko - myślałem poirytowany - lecz

wyłącznie po to, aby pochwalić się Stachurskim”.

background image

- Lubię ogniska - próbowałem się uśmiechać. - Czy będą kiełbaski?

- I piwo - dodał Irek. - O ósmej zaczynamy.

- Przygotuj dobry dowcip - dodała Dorota i poprawiła dłonią opadające na policzki

włosy.

- Dobra - kiwnąłem głową, lecz przecież byłem umówiony już  ze Stefanem i nie

wiedziałem,   jaką  dać  im   odpowiedź.  -  Postaram  się   przyjść.  Niestety, nie  znam   żadnych

dowcipów. A co do malarza Stachurskiego, to bardzo dziękuję za możliwość zapoznania się z

jego najnowszym dziełem. Niemniej jednak nie jestem jego fanem i pozwoli pani, że w trosce

o moje wysublimowane poczucie estetyki, udam się przezornie do siebie.

Moja odpowiedź zdenerwowała Alinę. Tupnęła ze złości nogą, przygryzła wargi, ale

nic nie odpowiedziała. Otwierając drzwi wieży, słyszałem jedynie chichot studentów.

- A wy z czego się śmiejecie?! - zbeształa ich Alina.

W sieni moją uwagę zwróciły zamknięte drzwi do podziemi. Wstawiono nowy zamek

i   domyśliłem   się,   że   to   robota   pana   Edwarda.   W   związku   z   tym   odwiedziłem   Irenkę

przebywającą w kasie. Nie mogła za bardzo rozmawiać, wspomniała jedynie, że kierownik

wściekł się, gdy studenci opowiedzieli o porannym epizodzie w podziemiach. To on kazał

założyć dozorcy lepszy zamek w drzwiach do piwnic.

- Kto ma teraz klucze? - zapytałem.

- Dozorca i pan Wojciech. Jeszcze nie dostałam swojego.

- Do kogo należy środkowa piwnica?

- Do mnie - odpowiedziała. - A czemu pytasz?

-   Musimy   tam   zajrzeć.   Najlepiej   dzisiaj.   Z   tym,   że   dzisiaj   mamy   ognisko,   a   ja

mówiłem się ze Stefanem.

- Odnalazł się?! - ucieszyła się.

- Odnalazł. Jest cały i zdrowy, ale o tym później.

Dla świętego spokoju nie odwiedziłem dzisiaj kierownika. Wprawdzie przyjechałem

tutaj  w charakterze konserwatora zabytków i powinienem  dostać klucz do piwnicy, ale z

uwagi na nienajlepszy humor pana Wojciecha, odpuściłem sobie.

W kuchni na drugim piętrze zjadłem skromny posiłek. Po nim położyłem się na łóżku

w pokoju, aby trochę odpocząć. Padałem bowiem ze zmęczenia. O dziwo, nie mogłem jednak

zasnąć.   Myśli   kłębiły   się   w   ociężałej   głowie,   poszlaki   mieszały   się   z   domysłami   i

niedorzecznymi podejrzeniami. Tak wiele wydarzyło się w ostatnich dwóch dniach, że nie

sposób było zebrać wszystkiego do kupy. Było jasne, że pewna grupa ludzi szukała czegoś w

podziemiach zamku. Wiedziałem też, że  ktoś z zamku współpracował z nimi. Posiadałem

background image

nawet dowód rzeczowy, który znalazłem w piwnicy.

Wyjąłem go. Gumka do włosów. Pamiętałem, że to właśnie Dorota spinała gumką

-włosy z tyłu głowy w zabawny kucyk. Zapamiętałem i to, że dzisiejszego ranka nie miała

kucyka. Nie miała go także przed chwilą, gdy spotkaliśmy się pod wieżą zamku. Kto inny

mógł zostawić gumkę w piwnicy? Nie widziałem podobnego rekwizytu u innych niewiast na

zamku. Dlatego byłem niemalże pewny, że gumka znaleziona na podłodze piwnicy należała

do Doroty.

Ona tam była rano, w piwnicy. Czegoś szukała. Ukryła się we wnęce i wtedy gumka

zsunęła się jej z włosów. Wreszcie zadała mi cios w kark, abym nie zostać przeze  mnie

zdemaskowaną.   Uderzenie   to   nie   było   zbyt  mocne,   choć   zdołało   mnie   ogłuszyć  na   czas

ucieczki intruza. Mogła to zrobić kobieta. Mężczyźni zdecydowanie silniej bili. Dalej - drzwi

wyjściowe! Były zamknięte od wewnątrz, co jednoznacznie wskazywało, że intruz pozostał w

zamku. I kto pierwszy powitał mnie na schodach, gdy opuściłem piwnicę? Dorota.

Dla   dobra   sprawy  postanowiłem   nie   ujawniać   się   z   moimi   podejrzeniami   i   dalej

odgrywać rolę Błądzącego Rycerza.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

BAFOMET,   TEMPLARIUSZE,   WOLNOMULARZE   I   HRABIA

RAUTINGER   •   “W   UJARZMIONEJ   STOLICY”   LUDWIKA   HASSA   •

STEFAN   NIE   ODBIERA   TELEFONU   •   L.L.   GROZI   •   ZWIEDZAMY

PODZIEMIA • W PIWNICY IRENKI, CZYLI BRAKUJĄCE SŁOIKI Z

POWIDŁAMI • STARA SZAFA I PENTAGRAM • MIETEK SCHODZI

NA DÓŁ • PRZYGOTOWANIA DO OGNISKA • MOJE PODEJRZENIA

•   POLEMIKA   ZE   STACHURSKIM   I   SPÓR   O   DUCHAMPA   •

“UPŁYWAJĄCY CZAS” • WIKTOR WIE, JAK UZDROWIĆ POLSKIE

ROLNICTWO   •   OPEL   ŚLEDZIŁ   STEFANA   •   WIKTOR   SIĘ

PRZYZNAJE • ZAPROSZENIE NA LIBACJĘ

Wolnomularstwo polskie w połowie XIX wieku nie działało zbyt prężnie, o czym była

już mowa wcześniej. Zaborcy niezbyt przychylnie przyglądali się działalności lóż, upatrując w

nich zalążek buntu i narodowych powstań (nie zapominajmy, że pobyt hrabiego Rautingera w

Piotrkowie i Bykach przypadł na burzliwy okres w naszej i europejskiej historii - między

Wiosną   Ludów   a  powstaniem   styczniowym).  Niemniej   jednak   istniały  pojedyncze   osoby,

elity, przypadkowe grupy ludzi, którzy parali się okultyzmem czy modnym w drugiej połowie

XIX wieku spirytualizmem. Z pewnością mieszkały na terenie Królestwa Polskiego (Piotrków

Trybunalski leżał w jego granicach) osoby należące do popularnego rytu szkockiego i jego

przeróżnych   odmian   o   charakterze   okultystycznym  (co   mnie   szczególnie   interesowało   ze

względu na symbol Bafometa). Nie zapominajmy, że wielu Polaków podróżowało w tamtym

czasie po Europie i USA, przywożąc nowinki wolnomularskie. W końcu Bafomet, “bożek”

templariuszy, został  wielokrotnie przywłaszczony przez  różne stowarzyszenia satanistów  i

okultystów. Kluczową dla mojej sprawy była legenda mówiąca o tym, że posąg Bafometa

trafił   do   Stanów   Zjednoczonych   na   początku   XIX   wieku   za   sprawą   Isaaca   Longa,

powiązanego z “Antycznym i Uznanym Obrządkiem Szkockim” (później “Zreformowanym

Palladium”, którego kontynuatorem był  Albert Pike). Te  amerykańskie loże  praktykowały

czarną magię i okultyzm, pełniły też rolę centrum amerykańskiego satanizmu. Z pewnością

tropem   była   notka   z   archiwum   piotrkowskiego   o   hrabim   Rautingerze   oraz   zeznania

background image

antykwariusza, który widział  na srebrnym talerzu napis: “Ancient Accepted Scottish Rite,

Southern Jurisdiction (U.S.)”, co po polsku znaczy: “Antyczny i Uznany Obrządek Szkocki”.

To   kazało   wiązać   wizytę   Rautingera   w   Bykach   z   amerykańskimi   masonami   czczącymi

Bafometa. W jakiś sposób był hrabia powiązany z osobą Phileasa Waldera, twórcy gazety

“New York Tribune”, sympatyzującego właśnie z masonami pokroju Longa czy Pike’a.

Dla   odprężenia   sięgnąłem   po   książkę   Ludwika   Hassa   “W   ujarzmionej   stolicy”.

Chciałem dowiedzieć się więcej o sytuacji polskich wolnomularzy w pierwszej połowie XIX

wieku. Hass wspomina o wielu wolnomularzach “nowej daty”, którzy osiedlali się w stolicy

Królestwa   Polskiego   w   połowie   lat   pięćdziesiątych   XIX   wieku.   Wśród   nich   był   lekarz

Stanisław Loewenstein, syn zeuropeizowanego kupca i przedsiębiorcy żydowskiego Jakuba.

Wtajemniczony został w Paryżu i był członkiem loży “Admirateurs de l’Univers”.

Piotr Sąchocki - uczestnik powstania listopadowego - został w 1843 roku przyjęty do

innej loży - “Temple des Amis de l’Honneur Francais”. On także wrócił do Polski, ale “z racji

przeszłości znajdował się pod dozorem policyjnym”.

Lekarz Ludwik Maurycy Hirszfeld otrzymał w 1854 roku w Paryżu “wysoki stopień

wtajemniczenia w placówce wyższych stopni »Chapitre d’Arras« kawalera różanego krzyża”

(należał do loży “Mars et les Arts”). Do elitarnej loży paryskiej “De Saint Lucien” należało

też grono polskich arystokratów, inne loże, jak “Bienfaiteurs reunis”, też skupiały w swoich

szeregach Polaków (Maurycy Nelken).

Innym wolnomularzem proweniencji francuskiej był pułkownik inżynier Gustaw Kori,

który  przebudował   fasadę   Zamku   Królewskiego   (1851-1852).   “Podczas   pobytu   w   Paryżu

nadano mu w ciągu marca i kwietnia 1858 roku w loży »Sinccre Aminie« i kapitule »Amis

Bienfaisants et Imitateurs d’Osiris reunis« stopnie od uczniowskiego do kawalera różanego

krzyża obrządku szkockiego, to jest 18°”.

Hass   wspomina   o   wielu   “adeptach   sztuki   królewskiej”   mieszkających   w   różnych

miejscowościach Królestwa i samej stolicy. Należeli oni do placówek Wielkiego Wschodu

Francji podczas pobytu w tym kraju. “W Królestwie znajdowało się więc grono wystarczające

do   utworzenia   sformalizowanego   kółka   (»trójkąta«)  wolnomularskiego.   Ono   zaś   mogłoby

nastawić się na zjednanie kandydatów do inicjacji i - w nieodległej perspektywie - powołanie

do życia pełnoprawnej  loży.  Takim   zamiarom sprzyjałoby przerwanie  owego całkowitego

milczenia, jakim w druku otoczone było wolnomularstwo w czasach mikołajowskich”.

Wielu   masonów   znajdowało   się   w   gronie   działaczy   przygotowujących   powstanie

styczniowe, jak chociażby zwolennik generała Ludwika Mierosławskiego, późniejszy członek

Rządu Narodowego Stanisław Krzemiński (notabene zaprzyjaźniony z Adamem Asnykiem),

background image

czy Hipolit Skimborowicz, dziennikarz, wydawca i bibliograf, doktor uniwersytetu w Jenie

(zaprzyjaźniony z Edwardem Dembowskim).

“Jednak do założenia kółka wolnomularskiego, zalążka przyszłej loży nie doszło. W

danych warunkach społecznych i towarzysko-obyczajowych Królestwa o czymś takim nawet

myśleć serio nie było można. Na przeszkodzie  stały tu - odmiennie niż nad Sekwaną czy

Tamizą,   lecz   już   nie   tyle   nad   Sprewą   -   nader   istotne  różnice   społeczne,   wyznaniowe   i

narodowościowe, uniemożliwiające zespolenie się tych inicjowanych osób w miarę zwarte

grono.   Ponadto   nie   sprzyjała   takiej   inicjatywie   owa,   zapoczątkowana   pod   kościołem

Karmelitów   na   Lesznie   w   trzydziestą   rocznicę   powstania   listopadowego   publicznym

odśpiewaniem   -   po   raz   pierwszy   od   trzech   dziesięcioleci   -   hymnu   »Boże   coś   Polskę«,

atmosfera  demonstracji  patriotycznych,  którą   miasto   żyło.  Czas,   uwagę  i   energię   jednych

pochłaniała   przybierająca   teraz   szerszy   zasięg   konspiracja   patriotyczna,   innych   zaś   -

całkowicie nowe dla młodszego pokolenia, ożywające jawne życie publiczne”.

Na początku lat pięćdziesiątych XIX wieku dotarł do Europy Zachodniej i Niemiec

spirytyzm (uprawiany przez tak zwane elity intelektualne). Inspirowany był przez “rozmaite

formacje wolnomularstwa mistycznego”. Kościół katolicki długo nie zajmował stanowiska

wobec spirytyzmu i dlatego seanse spirytystyczne “znalazły sobie zwolenników na terenach

byłej Rzeczypospolitej i wśród Polaków na obczyźnie, nic wyłączając zesłańców na Syberii.

W 1853 roku seanse stały się nader popularne w Krakowie, we Lwowie i Warszawie. W

stolicy   Królestwa   ich   gorliwym   organizatorem   był   osiadły   tu   właśnie   w   1853   roku

dwudziestopięcioletni   doktor   medycyny,   świeżej   daty   absolwent   Uniwersytetu

Jagiellońskiego, Michał Julian Rosenzweig... [...] Nawet Zygmunt Krasiński urządził u siebie

w pałacu Krasińskich w Warszawie seans z udziałem czterech lokajów. Czynny udział w

seansach Rosenzweiga brał między innymi Adam Ronikier”.

Odłożyłem książkę Hassa. Byłem pewien, że tutejszy zamek skrywał tajemnicę, którą

mój przeciwnik starał się rozwikłać. Kluczem do tej zagadki było odkrycie dokonane przez

niego w podziemiach - srebrny talerz.

Obiecałem  sobie  spędzić  kilka godzin   w piwnicy, a  także  odwiedzić  archiwum  w

Piotrkowie i poszperać w starych aktach. Być może uda mi się wpaść na jakiś ślad hrabiów

Rozwadowskiego i Rautingera w starych księgach?

Zbliżała   się   osiemnasta.   Zaszedłem   do   biblioteki   zadzwonić   do   Stefana.   Niestety,

biznesmen nie odbierał. Zostawiłem mu zatem wiadomość na sekretarce:

- Zadzwonię później. O ósmej mamy ognisko na zamku. Jeśli do ósmej piętnaście nie

otrzymam od ciebie wiadomości, zawiadamiam policję.

background image

Odłożyłem   słuchawkę,   wierząc   święcie,   że   Stefan,   przerażony   perspektywą

powiadomienia policji, będzie warował przy telefonie lub po prostu zjawi się na ognisku. Nie

dopuszczałem do siebie myśli, że mogło mu się coś stać.

Na wszelki wypadek odebrałem pocztę elektroniczną. Jakież było moje zdziwienie,

gdy ujrzałem nową wiadomość od Lisy Liethmal! Treść listu była następująca:

Proszę przestać zabawiać się w detektywa. Inaczej spotka Pana zasłużona kara. Jeśli

nadal będzie Pan wściubiał nos w nieswoje sprawy, weźmiemy się za Pańskiego kolegę. Moja

rada: proszę opuścić zamek.

Lisa Liethmal

Przeraziłem   się.   Groźby   groźbami,   ale   w   zestawieniu   z   nieobecnością   Stefana   w

domu, list od L. L. nabierał innego charakteru.

“Może już go porwali, aby zyskać atut w rozgrywce ze mną?” - pomyślałem.

Zadzwoniłem   ponownie   do   Stefana.   Tym   razem   szczęście   mi   dopisało.   Odebrał

zdyszany, lecz cały. Ja odetchnąłem z ulgą.

- Odsłuchałem twoją wiadomość. Naprawdę byś zadzwonił na policję? - pieklił się.

- Nieważne. Najważniejsze, że jesteś cały i zdrowy.

Opowiedziałem mu o liście od L.L.

- Oni nie żartują - dodałem. - Co robić?

- Przyjedź do mnie. Zastanowimy się.

- Słuchaj, a nie wpadłbyś na ognisko? Tutaj będziemy bezpieczni w grupie. Poza tym,

mam na oku pewną osobę z zamku, która prawdopodobnie jest zamieszana w tę historię.

Niewykluczone, że współpracuje ze Szpakowatym i jego bandą.

- Kto to?! - ożywił się.

- Przyjedź, to ci powiem. Tylko bądź ostrożny. Patrz we wsteczne lusterko, czy nikt za

tobą nie jedzie. Porozmawiamy na miejscu.

- Będę punktualnie o ósmej. Alina będzie?

- Będzie.

- To do ósmej.

Wyszedłem z biblioteki. Na zewnątrz studenci nosili chrust. Nie zauważyłem wśród

nich Irenki, więc domyśliłem się, że dziewczyna siedzi w pokoju. Pomachałem ręką młodym

ludziom i szybko oddaliłem się ku bramie, nie chcąc uczestniczyć w przygotowaniach do

ogniska.   Miałem   niecałe   dwie   godziny   na   spenetrowanie   piwnicy,   a   jak   powiedziała   mi

background image

wcześniej Irenka, pan Edward posiadał nowy klucz do podziemi.

- Ma pan klucz? - zapytałem dozorcę.

- Mam, a bo co?

- Chciałbym zerknąć na stan murów w podziemiach. W końcu jestem konserwatorem

zabytków.

- A Mietek mówił, że pan jesteś...

Przerwał wątek tak szybko jak zaczął.

- Co mówił Mietek? - zainteresowałem się.

- Nie, nic takiego - próbował zignorować ostatnią uwagę. - Tylko mówił, że jak na

konserwatora, to często jest pan nieobecny na zamku. I zbyt łatwo przytrafiają się panu... te,

no... przygody!

- Takie już moje szczęście, panie Edwardzie. A co, pan Mietek zna się na zabytkach?

- Nie, tylko tak gadał.

- To jak z tym kluczem? - próbowałem się uśmiechnąć.

-   Pan   Wojciech   nic   nie   mówił,   że   mogę   dać   klucz.   Ale   przecież   jest   pan

konserwatorem zabytków. Osobą urzędową.

- Ma pan rację. Działam z urzędu.

Dostałem ten klucz. Szybko polazłem do naszej części zamku. Z pokoju zabrałem

latarkę, a następnie zapukałem do drzwi pokoju Irenki. Otworzyła, jakby cały czas warowała

pod   drzwiami.   Poprosiłem   ją   o   klucz   do   jej   piwnicy.   Nie   wtajemniczałem   jej   w   nowe

szczegóły  śledztwa,   nie   chcąc   wywołać   w   dziewczynie   niezdrowych   emocji.   Przeciwnik

czuwał, trzymał rękę na pulsie i z pewnością nie uszłoby jego uwagi ożywione zachowanie

Irenki.

Zeszliśmy na dół i natychmiast zabrałem się do badania ścian, tyle że nic nowego nie

wniosło ono do sprawy. Nieco wilgotne mury zbudowane z kamienia i zaprawy trzymały się

nieźle i jeśli ukrywały jakąś tajemnicę, to strzegły jej dobrze.

Jeszcze   raz   sprawdziłem   wszystkie   kłódki.   Tylko   ta   jedna,   zwisająca   ze   skobla

środkowych drzwi, posiadała rysy wokół dziurki na klucz.

- Możesz otworzyć? - poprosiłem.

Otworzyła drzwi i zapaliła światło. Wewnątrz pomieszczenia zastałem trochę mebli.

Nie była to mała piwnica - trzy i pół na pięć metrów - lecz duża szafa zajmowała w niej tak

wiele miejsca, że sprawiała wrażenie klitki. Imponującej wielkości mebel opierał się o ścianę

zwróconą na zachodnią stronę, w kącie walały się duże pudełka wypełnione makulaturą i

książkami. Był też mały regał na drugiej ścianie z różnymi przetworami, jak dżemy, kompoty

background image

i przetwory. Zbadałem także latarką podłogę, lecz nie znalazłem żadnego śladu wskazującego

na obecność w tym pomieszczeniu intruzów. Żadnego podejrzanego niedopałka. Nic!

Niezadowolony z “inspekcji” pokiwałem głową. Potem odsuwałem kolejno wszystkie

pudła i drobne przedmioty zalegające podłogę i badałem ją, cal po calu.

Irenkę zainteresował zaś jeden szczegół. Zaczęła liczyć słoiki z przetworami.

- Brakuje dwóch powideł śliwkowych - zmarszczyła czoło ze złości.

- Naprawdę?

- Miałam sześć sztuk tych powideł. Mama mi je zrobiła. Sam zobacz. Teraz są tylko

cztery słoiki.

- Może wcześniej źle policzyłaś? - powątpiewałem.

- Jestem kasjerką - obraziła się. - Umiem liczyć.

- Przepraszam. Masz rację.

I   nagle   przypomniałem   sobie   kuchnię   w   domku   nad   brzegiem   jeziora.   Oprócz

niedopałków “Sobieskich” znalazłem w niej trochę śmieci, wśród nich były właśnie słoiki po

dżemie. Dwa puste słoiki! Czyż to nie była sprawka “Romka”?  Ten drań ukradł je z tej

piwnicy i potem spałaszował ich zawartość w tamtej kuchni.

- Co się stało? - szturchnęła mnie Irenka.

- A wiesz, że możesz mieć rację? - mruknąłem zamyślony.

- Wiem to na pewno. Dwa słoiki zniknęły.

- To robota “Romka” - oświadczyłem. - On tu był. Czegoś szukał  w tej piwnicy.

Pytanie brzmi: czego?

Nie mogłem zapominać o jednym. Dzisiaj z samego rana kręciła się w podziemiach

Dorota.   Wprawdzie   piwnica   Irenki   była   wtedy   zamknięta,   lecz   kto   wie,   czy  Dorota   nie

zamknęła jej, słysząc moje kroki na schodach. Spłoszona schowała się we wnęce na końcu

korytarza i w dogodnym momencie uderzyła mnie w kark deską albo latarką. Na szczęście

zostawiła   po   sobie   ślad   -   gumkę   do   włosów.   Tak,   tak.   Dziewczyna   współpracowała   z

“Romkiem” i Szpakowatym. Jeśli to oni zabrali klucz Irenki z kieszonki moich spodni, mógł

on trafić w ręce Doroty. Bo jak zdołałaby otworzyć drzwi do podziemi dziś rano? Ona miała

ten klucz! Jeśli zatem Dorota była ich wspólnikiem, wyjaśniałoby to fakt, że ktoś szperał w

moich rzeczach zaraz po przyjeździe na zamek. To zrobiła Dorota.

“O   co   chodzi   w   tej   grze?”   -   myślałem   intensywnie.   “Czemu   to   piwniczne

pomieszczenie jest takie ważne?”

Poświeciłem na sufit, starając się znaleźć tam odpowiedź na postawione w myślach

pytania.   Nic   tam   nie   znalazłem.   Sufit   jak   sufit!   Przeciwnik   z   nieznanych   mi   powodów

background image

upodobał sobie piwnicę Irenki, lecz tu nie o sufit chodziło.

Wreszcie  mój  wzrok spoczął na szafie. Był to solidny i duży dębowy mebel. Nie

mieścił  się   zapewne   w   skromnym  pokoiku   na   parterze   lub   zabierał   zbyt  wiele   miejsca  i

dlatego Irenka zdecydowała się przechowywać go tutaj.

- To pamiątka rodzinna - wyjaśniła, widząc moje zainteresowanie meblem.

Otworzyliśmy   ją.   Oprócz   zwisających   z   wieszaków   starych   ubrań   pachnących

naftaliną   i   stosu   książek   w   drugiej   połówce,   niczego   ciekawego   nie   znaleźliśmy.   Potem

próbowałem w pojedynkę przesunąć szafę, ale doprawdy, mebel ważył przynajmniej pół tony.

Naparłem  na niego z  całych sił, nawet  Irenka mi  pomogła, lecz  dębowa szafa nawet  nie

drgnęła.

- Kto zniósł tutaj tę szafę? - zapytałem, otarłszy pot z czoła. - Wynajęłaś Herkulesa?

Czy może Samsona?

- O ile pamiętam: pan Edward, Mietek i Adam, narzeczony Basi.

Mietek! Na brzmienie tego imienia poczułem przepływający po kręgosłupie prąd. A

potem dokładnie oświetliłem szafę, szukając jakiś śladów. Jakich? Sam nie wiedziałem czego

wtedy szukałem. Zadrapań, brudnych palców? Wszystkiego! Niestety, nic nie znalazłem.

Jeszcze raz zajrzałem do jej ogromnego wnętrza. Odgarnąłem ubrania i dotknąłem

tylnej   ścianki.   Poruszyła   się   pod   naciskiem   palców.   Zapytałem   Irenkę,   czy   mebel   był

uszkodzony?  Odpowiedziała,  że   był  to  mebel  solidnej  produkcji.   Miała   rację.  Szafa   była

przedwojenną robotą i z pewnością tylna ścianka nie była wykonana z dykty pilśniowej, którą

często   spotkamy   we   współczesnych,   tanich   meblach.   Jakim   więc   cudem   tylna   ścianka

wykonana z dębu ruszała się?

Zdecydowałem  się   opróżnić   szafę   z   ubrań.   Wyjmowaliśmy  na   zmianę   stare  palta,

marynarki i inne części garderoby. Po wyczyszczeniu tej części szafy, naszym oczom ukazało

się   jej   wnętrze.   Wyobraźcie   sobie,   że   ktoś   wyciął   tylną   ściankę   mebla   i   ustawił   ją

prowizorycznie, oparłszy o mur. To dlatego ścianka się ruszała.

- O Jezu! - jęknęła Irenka. - Kto to zrobił?

- Pamiętasz te hałasy w nocy, o których wspominałaś? Twierdziłaś, że ktoś łaził po

zamku. Pewnie zabawiał się dłutem i piłą. Zniszczono twój cenny mebel.

Z   niemałym   wysiłkiem   wyjąłem   tylną   ściankę   mebla   i   naszym   oczom   ukazał   się

niecodzienny   widok.   Z   wrażenia   znieruchomiałem.   Na   pozbawionym   grubego   tynku

fragmencie   muru,   znajdowała   się   płaskorzeźba   przedstawiająca   pentagram.   Nie   mogłem

uwierzyć w ten widok.

W  pierwszej chwili myślałem,  że śnię. Pentagram na piwnicznym murze - nie do

background image

wiary! Tajemnicza płaskorzeźba tkwiła za starą szafą! Gdy lepiej przyjrzałem się w świetle

latarki   owemu   pentagramowi,   stwierdziłem   obecność   licznych   szczelin   wzdłuż   ramion

“gwiazdy”.   Tak   jakby   owa   płaskorzeźba   miała   odpaść   od   muru,   lecz   przy   poruszaniu

stwierdziłem, że mocno w nim tkwiła. Jej powierzchnia była zrośnięta z murem znajdującym

się głęboko pod warstwami późniejszych tynków. Ktoś zamurował ów symbol bardzo dawno

temu,  starał  się   go zakamuflować,  nakładając  nań grubą   warstwę  zaprawy. Na moje  oko

zrobiono to dawno temu. Czy dla tego symbolu przychodził tutaj ktoś obcy? Dlaczego był on

dla kogoś tak ważny?

- Niesamowite - wyszeptałem.

Irenka - nie mniej zaskoczona niż ja - stała i patrzyła z niedowierzaniem na odsłonięty

kawał ściany. Ktoś wykruszył tynk i dostał się do powierzchni starego muru z niecodzienną

płaskorzeźbą. Odsłonięte w ten sposób ponad metr kwadratowy starej ściany, pozostały zaś

fragment odsłoniętej powierzchni zakrywała druga połowa szafy. A tej nie mogliśmy przecież

odsunąć   nawet   na   milimetr.   Stwierdziłem   ponadto,   że   zniszczony   tynk   zniknął,   a   zatem

wybrano go z szafy i wyniesiono. Zapewne po to, aby zatrzeć ślady, bo powinno tu być sporo

gruzu.

Oświetliłem raz jeszcze goły mur z płaskorzeźbą. Powyżej, zdecydowanie w lewo,

ujrzałem zarys jakiegoś rysunku, zasłoniętego częściowo przez tylną ścianę drugiej połowy

szafy. Zdawało mi się, że jest to wypalona w murze litera. Długa, jak “I” albo “J”. Jednakże

obecność   płaskorzeźby   pentagramu   stanowiła   najważniejsze   odkrycie.   Pod   nią   widniał

okrągły ślad - koło. Bledszy od cegły tworzącej mur.

- Nie rozumiem - dukała Irenka. - Nic nie rozumiem. Skąd się to tutaj wzięło? Czy ta

gwiazda to pentagram? Czy tego szukałeś w podziemiach?

- W najbardziej optymistycznych i śmiałych snach nie spodziewałbym się natrafić tutaj

na tę płaskorzeźbę. Obecność tego symbolu dowodzi, że wizyta hrabiego Rautingera w tym

zamku   nie   była   przypadkowa.   Mamy   brakujące   ogniwo   łączące   nas   z   przeszłością.

Rozumiesz, to było ponad sto pięćdziesiąt lat temu!

Naszą uwagę zmąciły kroki dochodzące z korytarza. Ktoś schodził do podziemi.

- Szybko! Wychodzimy - szepnąłem do Irenki.

Zostawiwszy   niedomkniętą   szafę,   opuściliśmy   w   pośpiechu   pomieszczenie   i

zamknęliśmy   drzwi   na   błyskawiczną   kłódkę.   Zdążyliśmy   w   ostatniej   chwili,   u   podnóża

schodów pojawił się już bowiem intruz. Mietek! Ten rosły i przystojny mężczyzna szedł tutaj

i   doprawdy  nie   mogłem   zgadnąć,   w   jakim   celu   tutaj   przyszedł.   Czyżby  zaniepokoiły  go

otwarte drzwi do podziemi? Jeśli był jednym z “nich”, to faktycznie mógł się zaniepokoić.

background image

Zresztą łypał na nas podejrzliwie, z niechęcią. Zdaje się, że omiótł dyskretnie wzrokiem drzwi

prowadzące do pomieszczenia piwnicznego.

- A, tu jesteście - mruknął.

- Czy coś się stało? - zapytałem.

- Przywiozłem z miasta Alinę - odpowiedział. - Szukają was. Pan Edward powiedział,

że wziąłeś klucz do podziemi... no to zszedłem.

Zwracał się do mnie na “ty”, choć “brudzia” nie było. W dalszym ciągu biła od niego

pewność siebie, a nawet bezczelność.

- Badam stan murów - wyjaśniłem.

- Rozumiem - pokiwał głową, lecz pod nosem zakwitł  mu ironiczny uśmieszek. -

Idziesz?

- Po co?

- Pomóc w przygotowaniach.

- Dobrze, chodźmy - bąknęła speszona dwuznacznością sytuacji Irenka. - Pomożemy

przy ognisku.

Mietek zaskoczył nas swoim zejściem do podziemi. Zastanawiałem się, na ile było to

dzieło przypadku, a na ile wynikało z obawy, że coś odkryjemy? Oczywiście pod warunkiem,

że kierowca współpracował z bandą Szpakowatego. Ten starszy jegomość jeżdżący taksówką

peugeotem wyglądał mi na szefa (Stefan też odniósł takie wrażenie), pod skrzydłami którego

działały inne osoby. Jedną z nich mógł być właśnie Mietek, drugą Dorota.

Nie   zwróciłem   klucza   panu   Edwardowi.   Irenka   poszła   pomóc   dziewczynom   w

przygotowaniu   bufetu   w   północnej   części   zamku,   ja   przyłączyłem   się   do   Irka   i   Janusza

układającego chrust na trawniku za południową wieżą. Mietek przytargał ze swojego żuka

kiełbasę oraz napoje - wodę mineralną, wino i piwo.

Przed dwudziestą zapłonęło ognisko i zjechali się goście: Wiktor, kierownik Wojciech

oraz najważniejsza “persona” tego wieczoru - malarz Maurycy Stachurski. Przywiózł ze sobą

kilka oprawionych w ramki akwareli. Wyszła mu naprzeciw podekscytowana Alina. Na mnie

nie raczyła nawet spojrzeć. Przywitali się. Malarz żartował i po chwili dziewczyny zaczęły

wynosić z zamku talerzyki z kanapkami. Natomiast spóźniał się Stefan i nie wiedziałem, co o

tym sądzić. Pięć minut po dwudziestej siedzieliśmy już wokół strzelającego złotymi iskrami

ogniska i piekliśmy kiełbaski.

Nie potrafiłem się wyluzować. Kiedy inni żartowali, popijali alkohole, ja siedziałem

skupiony ze swoją kiełbaską na patyku i rozmyślałem o Stefanie, o ostatnich wydarzeniach.

Odkrycie   w   piwnicy   za   tylną   ścianą   szafy   płaskorzeźby   przedstawiającej   pentagram

background image

potwierdziło obawy pana Tomasza, że w zamku dzieje się coś niezwykłego. Doszło do tego,

że   podejrzewałem  już   każdego   o   współpracę   ze   Szpakowatym,   choć   miałem   swoich

pewniaków. Dyskretnie łypnąłem na Dorotę. Zachowywała się raczej normalnie. Mietek zaś

siedział w kucki obok mnie i nie za bardzo mogłem go obserwować.

W przeciwieństwie do nich, na Alinę zerkało przynajmniej pięć par oczu. Wiktor,

kierowca   Mietek,   kierownik   oraz   studenci   -   byli   w   nią   zapatrzeni.   Jeśli   chodzi   o   mnie,

starałem się nie zwracać na nią uwagi. Jak na mój gust, nazbyt przesadnie gloryfikowała

osobę malarza Stachurskiego. Ten cały czas  grał oryginała. Skoncentrował uwagę na ogniu.

Plótł coś o naturze ognia i jego symbolice, żywym dziele sztuki, a jego wyjaśnienia były tak

samo mętne jego obrazy wiszące w piotrkowskiej galerii.

Oto fragment jego monologu o abstrakcji i konceptualizmie:

- Proszę państwa - perorował Stachurski - malarstwo abstrakcyjne nie musiało stawiać

pytań ostatecznych, ono operowało nastrojem poprzez dobór kolorów, zestawienie brył lub

figur, a nawet ruch w obrazie. Konceptualizm gloryfikuje zamysł i wykorzystuje elementy

pozaartystyczne,   odrzucając   przy   tym   wszelkie   tradycyjne   środki   plastyczne.   To   istna

rewolucja. Otóż śmieszy mnie trójwymiarowa przestrzeń w tradycyjnym malarstwie.

Stachurski zwrócił się do mnie.

-   Pan   mnie   zrozumie,   bo   pan   lubi   Picassa.   Tak   mi   powiedziała   Alina.   Ja   w

przeciwieństwie   do   niej,   cenię   genialnego   Hiszpana,   gdyż   dał   początek   dadaizmowi,

neoekspresjonizmowi, minimalizmowi i wreszcie konceptualizmowi.

-   Picasso   -   szybko   wtrąciłem   -   jak   każdy   artysta   opierał   się   na   doświadczeniu

poprzedników   i   pragnął   wnieść   do   sztuki   coś   nowego,   odkrywczego.   Prawdą   jest,   że

wyeliminował   głębię   przestrzeni,   formy   ciała   ludzkiego   utraciły   zaś   naturalną   budowę.

Picasso nie przedstawiał pięknych aktów kobiecych, to fakt. Umyślnie łamał i deformował to

co dla nas piękne, budując nową, czysto malarską rzeczywistość. W ten sposób zanegował

trójwymiarową głębię przestrzenną, po czterystu latach jej panowania w malarstwie. To też

fakt.

- A zatem musi pan cenić konceptualizm i malarstwo abstrakcyjne - uśmiechnął się

malarz. - Alina powiedziała, że moja “Alegoria miłości” nie podobała się panu. Jak pan to

wyjaśni?

- Bo nie odczuwam miłości, patrząc na pański obraz. Żadne moje doświadczenie nie

zostało wywołane pańskim obrazem.

-   Och,   znowu   powrócę   do   Picassa.   Według   niego   prawda   przekazu   wymaga

uwzględnienia nie tego, co widzimy, lecz tego, co się wie. Pan widzi “bohomazy”, jak mi

background image

przekazano, ale ja nic nie widzę. Ja wiem.

- Kogo uważa pan za swojego mistrza? - zapytał kierownik.

-   Duchamp!   -   odpowiedział   natychmiast.   -   To   on   podczas   zwiedzania   Salonu

Lokomocji   Powietrznej   w   Paryżu   w   1912   roku,   powiedział   do   rzeźbiarza.   Brancusiego:

“Malarstwo jest skończone. Kto może zrobić coś lepszego niż to śmigło?”.

- To wariat - zaśmiała się Irenka. - Kto to był?

- Wielki umysł, proszę pani. Geniusz. Innym razem postawił był na stołku koło od

roweru, kupił tanią reprodukcję zimowego, wieczornego pejzażu i nadał mu tytuł “Pharmacy”,

domalowując na horyzoncie dwie małe kropeczki, czerwoną i żółtą. W sklepie z żelastwem

kupił  szuflę do śniegu, na której napisał “In advance of a broken arm”. To on wymyślił

określenie “ready-made”, co miało oznaczać: “dzieło sztuki bez artysty, który je wykonał”.

Uważał, że artysta powinien osadzać przedmiot w kontekście sztuki, lecz wizualna postać i

estetyczny   wymiar   były   dla   niego   zupełnie   obojętne.   W   1917   roku   zasiadając   w   jury,

Duchamp wysłał na pokaz muszlę pisuarową zatytułowaną “Fontanna”. Zainicjował sztukę

przedmiotu, opartą na naukowym racjonalizmie. Ot co!

- Moim zdaniem Duchamp powinien raczej zostać producentem pisuarów albo śmigieł

- zaśmiałem się. - Byłby wtenczas bliższy wymarzonej sztuce, ale on wolał czekać, aż ktoś za

niego wyprodukuje przedmiot codziennego użytku albo namaluje normalny obraz, by potem

zrobić z nich “użytek”. Z tych jego idei  wyrośli później pseudoartyści nazywający siebie

artystami. Słyszałem o takim jednym, który nazywa siebie “żywą rzeźbą”. Że niby on sam jest

dziełem   sztuki.   Oryginalne!   Ale   być  może   zapomniał   o   Bogu.   Widziałem   też   kiedyś   na

wystawie setki stringerów rozpiętych pod sufitem na podobieństwo bojowych samolotów, tak

zwanych stealtów.

- Może jest w tym jakiś ukryty przekaz, który pańska percepcja nie chwyta? - wtrąciła

kąśliwie Alina.

-   Przekaz?   Och,   zrobiła   to   już   za   mnie   owa   artystka   od   stringerów.   Wyjaśnię   to

młodzieży.  Jak   wiemy,   samoloty  te   są   niewykrywalne   przez   radary.  Po   prostu   jej   dzieło

wskazuje na radosną zbieżność z “niewykrywalnością” stringerów.

Studenci ryknęli śmiechem, do nich dołączyli kierownik oraz Irenka. Odebrałem ich

reakcję jako małe zwycięstwo w słownej potyczce ze Stachurskim. Mietek i Wiktor zachowali

spokój. Alina trzymała, oczywiście, stronę malarza.

- To jak to jest, panie? - skrzywił się z niesmakiem malarz. - Lubi pan Picassa, a

odnosi się do nowoczesnej sztuki z pogardą?

- To nie pogarda. To niechęć. Poza tym uważam, że różni tacy prekursorzy awangardy

background image

wzięli   od   Picassa   owo   zgeometryzowanie   przestrzeni   z   banalnego   powodu.   Ze  zwykłego

buntu. A przy okazji cofnęli się do starożytności.

- O czym pan gada? - oburzył się.

- Greckim słowem “techne” i łacińskim “ars” określano umiejętność wykonywania

rzeczy   według   pewnych   reguł   estetycznych,   a   więc   (poza   malarstwem   i   rzeźbą)   także

rzemiosło. Notabene, już według koncepcji starożytnych filozofów dopuszczano możliwość

deformacji natury. Do sztuki zaliczano też filozofię, a jak wiemy Duchamp uważał się za

kogoś w rodzaju filozofa. Średniowiecze przejęło wprawdzie starożytne pojmowanie sztuki,

ale zaczęto już wtedy budować jej hierarchię. W ten sposób oddzielono sztukę “intelektualną”

od   sztuki   wytwórczej   (rzemiosła).   Sztuka   odzwierciedlająca   naturę   (realizm,   naturalizm)

wytworzyła trójwymiarową głębię obrazu, twórca stołu został jednak rzemieślnikiem, nikim

więcej. Dlatego pomyślałem sobie, że idee Duchampa są podwójnie wtórne: raz, że jego bunt

jest epigoński, gdyż bazuje na geniuszu  Picassa; dwa, sam Picasso jest w pewien sposób

wtórny, gdyż już starożytni lubili trójkąty, koła, kwadraty i deformowali naturę z miłości do

geometrii euklidesowej, zaś ojcem kubizmu był tak naprawdę Albert Einstein.  Jego teoria

względności   otworzyła   bowiem   oczy   artystom   początku   wieku  XX  na   pojmowanie

czasoprzestrzeni.

- Czyli nie uważa pan Duchampa za artystę? - zezłościł się Stachurski.

- Za artystów uważam twórców, których dzieł nie potrafiłbym sam stworzyć. Niektóre

pomysły Duchampa, a już z pewnością dzisiejszych konceptualistów, wydają mi się szczytem

łatwizny   i   naiwności.   Szokowanie   uważają   za   sztukę.   Czy   przejechany   przez   tramwaj

człowiek jest sztuką? Bo chyba wstrząsający jest widok rozjechanego człowieka? I co to za

sztuka umieścić pisuar w galerii! Dla mnie miejsce pisuaru jest w ubikacji. Czy jest sens w

nadawaniu gaciom innego sensu niż na to zasługują?

-   Jeśli   nowoczesną   sztukę   uważa   pan   za   łatwiznę,   to   może   wymyśli   pan   jakieś

konceptualne dzieło? - zaproponowała Alina. - Dzieło, które postawi pana w jednym szeregu

z krytykowanym przez pana Duchampem. Skoro to nie sztuka i każdy potrafi...

- Na studiach - przerwałem jej - wymyślaliśmy z kolegami różne takie “dziełka”. Z

nudów, rzecz jasna. Jedno z nich nazwałem: “Upływający czas”. Dam państwu przepis na

takowe. Otóż, oprawione w ramki płótno zamalowuję na szaro i zanoszę je na strych. Po

dwudziestu latach wyciągam pokryty kurzem i pajęczynami obraz, a następnie zanoszę do

galerii i zostaję okrzyknięty talentem.

- Pan sobie ze mnie kpi! - uniósł się malarz Stachurski.

- Mam pomysł - przerwała mu Anka. - Pan Paweł razem z nami próbował rozwiązać

background image

problemy   polskiego   rolnictwa.   Konkretnie   chodziło   o   problem   jego   rozdrobnienia.   Jak

zaradzić kurczeniu się liczby zatrudnionych w rolnictwie ludzi? W jaki sposób przeciwdziałać

upadaniu małych gospodarstw lub włączeniu ich w lepszy, bardziej wydajny system? Może

pan Stachurski mógłby podać jakiś interesujący koncept na uzdrowienie polskiego rolnictwa,

bo skoro sztuka zajmuje się już pisuarami i śmigłami, to pomyślałam...

- Nie znam się na rolnictwie! - bronił się malarz.

- A ja nie wiedziałam, że pan Paweł interesuje się rolnictwem - zaśmiała się Alina.

- I bardzo dobrze - poparł mnie kierownik. - Bez obrazu na ścianie można wytrzymać,

ale bez płodów rolnych nie da rady.

- Pytałem się naszej młodzieży - tu wskazałem studentów - co zrobić z ludźmi, którzy

nie wytrzymają konkurencji i będą zmuszeni sprzedać swoją ziemię bogatym rolnikom. Bo ci

z kolei będą potrzebować areału tamtych do utrzymania dużego stada krów. Co stanie się z

tymi ludźmi i ich rodzinami?

Zapadła cisza. Wszyscy intensywnie myśleli i nikt jakoś nie kwapił się do zabrania

głosu.

- Mam! - krzyknął Wiktor. - A może by tak przenieść na wieś te wszystkie pisuary,

rury  i   inne   żelastwo   zalegające   galerie   w   całym  kraju   i   zastosować   je   z   pożytkiem   dla

rolnictwa?   Można   by   nimi   skanalizować   wreszcie   polską   wieś,   co   ostatecznie   mogłoby

wpłynąć na rozwój agroturystyki!

Wybuchnęliśmy śmiechem. Tylko Stachurski i Alina zmarkotnieli.

Nagle uwagę biesiadników przykuły światła samochodu zbliżającego się uliczką do

zamku. Orzeźwił nas dźwięk klaksonu. Zrozumiałem, że oto przyjechał Stefan. Podniosłem

się pierwszy.

- Kto to może być? - zainteresował się kierownik

- To zaproszony przeze mnie gość - odparłem. - Przepraszam, że nie wspomniałem o

nim. Wyleciało mi to z głowy. Zaraz wracamy.

Odszedłem.   Słyszałem   jeszcze,   jak   kierownik   prosił   Stachurskiego   o   pokazanie

akwareli   zamku.   Po   przejściu   kilkunastu   metrów,   usłyszałem   jęk   zawodu   kierownika,   do

którego tonu dołączył także Wiktor.

- To ma być zamek? - jęczał kierownik. - Nie widzę żadnego zamku!

- Nie trzeba widzieć - bronił swojej koncepcji malarz. - Trzeba to wiedzieć.

- Skąd ja mogę wiedzieć, że te bohomazy to zamek?

- Bo powiedziałem panu, że to zamek.

Jakie   szczęście,   że   nie   słyszałem   dalszej   części   rozmowy   i   nie   widziałem   tych

background image

akwareli. Mógłbym posunąć się do niejednej złośliwości.

Za bramą stał już przy samochodzie Stefan i machał do mnie ręką. Przeprosił mnie

szybko za spóźnienie, lecz twierdził, że ktoś za nim jechał i specjalnie krążył po mieście, aż

wreszcie zgubił śledzący go pojazd. Dziękował mi, że nie zawiadomiłem o wszystkim policji.

- Czy przypadkiem nie był to biały opel? - zapytałem.

- Chyba tak. Na pewno biały. Chyba opel. Skąd to wiesz, do licha?!

Opowiedziałem   mu   o   pechowo   zakończonym   pościgu   za   oplem.   Zdradziłem   też

podejrzenia   w   stosunku   do   Doroty.   Bąknąłem   o   nowym   liście   o   L.L.,   na   koniec   zaś

obwieściłem o odkryciu w piwnicy. Stefan stanął zaskoczony moimi słowami.

- Niesamowite! Ten twój Bafomet naprawdę istnieje.

Skupieni wokół ogniska ludzie zaczęli nas wołać.

- Wypada dołączyć - rzekłem. - Porozmawiamy później.

Niespodziewana wizyta Stefana najbardziej zdziwiła Alinę. Pewnie zastanawiała się,

skąd taka zażyłość między nami. Dla niej widzieliśmy się tylko raz, w galerii. Przedstawiłem

gościa   pozostałym   biesiadnikom   i   poczęstowano   go   kiełbaską   oraz   winem.   Jednocześnie

uważnie obserwowałem Dorotę - jak zareaguje na widok biznesmena? Jeśli współpracowała

ze Szpakowatym, musiała wiedzieć, kim jest mężczyzna. Jednakże dziewczyna nie patrzyła

ani na niego, ani na mnie. Natomiast dość dziwnie zerkał na mnie Wiktor. Czyżby kolejny

gracz na szachownicy?

Atmosfera wokół ogniska szybko siadła. Malarz Stachurski zmarkotniał, oklapła też

Alina.   Pokaz   akwareli   zakończył   się   dla   tej   pary   klęską.   Kiedy   zaś   Irence   zdarzyło   się

dyskretnie ziewnąć, kierownik wstał i grzecznie poprosił o pozwolenie pójścia do domu. Po

nim zaczęli wychodzić następni.

Wpół   do   dziesiątej,   zostali   już   tylko   Wiktor,   Stefan   oraz   markotna   Alina,   gdyż

Stachurski raczył wyjść przed nią. Biznesmen z miejsca zaproponował odwiezienie niedawnej

sympatii do domu.

-   Zadzwoń   do   mnie   po   dwudziestej   trzeciej   -   szepnął   mi   na   ucho,   wychodząc.   -

Dzisiaj. Ustalimy to i owo.

Odjechali i wtedy obok mnie stanął Wiktor, który sprawiał wrażenie zdenerwowanego.

- Mogę na słówko? - zagadnął zmieszany.

- Słucham.

- Przejdźmy się - skierował się w stronę parku, omijając ognisko, przy którym uwijali

się studenci. - Chciałem już wcześniej się przyznać. Pamięta pan uszkodzenie wehikułu?

- Oczywiście.

background image

- I co z odciskami palców? Kiedy policja się tym zajmie?

- Pewnie niedługo.

- Rozumiem - chrząknął nerwowo i nagle stanął. - Widzi  pan, to moja robota. Ja

zepsułem pański pojazd.

- Pan?! - okazałem zdziwienie.

Zerknąłem w bok. Wydawało mi się, że niosąca stos brudnych naczyń Dorota zerkała

na nas badawczo. Oświadczenie Wiktora było zdumiewające - przyznał się do uszkodzenia

wehikułu. To by wyjaśniało jego zachowanie w ostatnim czasie, tę jego nerwowość. Kim był

Wiktor?   Współpracownikiem   Szpakowatego?   Niemożliwe.   Taki   nie   przyznałby   się   do

niczego.

- Przykro mi - westchnął Wiktor. - Głupio mi, ale co się stało, już się nie odstanie.

Wiem, że cała prawda wyjdzie na jaw, kiedy policja weźmie moje odciski palców.

- Dlaczego? - wbiłem w niego wzrok. - Dlaczego pan to zrobił?

- No cóż, na zazdrość nie ma lekarstwa. Zrobiłem to z głupiej zazdrości. A teraz

chciałem bezczelnie prosić o przebaczenie. Gdyby dało się wyciszyć jakoś tę sprawę, byłbym

wdzięczny. Zwrócę wszystkie koszty naprawy...

- Zaraz. O jakim rodzaju zazdrości pan wspomina? Czy zazdrości mi pan wehikułu?

- Nie. Chodzi o Alinę.

Stłumiłem   w   sobie   śmiech   i   pokiwałem   głową   jak   mędrzec.   Ruszyliśmy.   Wiktor

przyznał się do chorobliwej zazdrości o kobietę. Uszkadzając mój pojazd, chciał zapewne

zrobić mi na złość.

-   Często   wychodzę   na   papierosa   -   kontynuował   -   więc   wyczekałem   na   dogodny

moment. Podszedłem do pańskiego samochodu, dodam, że był otwarty, i zrobiłem to.

- Otwarty? - zdziwiłem się.

-   Tak.   Nawet   sam   się   zdziwiłem.   Drzwiczki   od   strony   cyprysów   były   zaledwie

przymknięte. Wystarczyło wejść i przeciąć przewody pod kierownicą. Postąpiłem jak idiota. I

wszystko przez słabość do kobiety, która i tak woli innych.

- Niektórzy nie mają szczęścia do pięknych kobiet - pocieszyłem go, gdyż w pewnym

sensie utożsamiałem się z jego losem. - Przez tę słabość nie zauważamy obok siebie innych,

wartościowych kobiet

- Chyba ma pan rację.

- Wracając do sprawy wehikułu, twierdzi pan, że drzwiczki były otwarte i przeciął pan

przewody pod kierownicą. Ale co z przewodami paliwowymi pod maską?

- To nie ja! - krzyknął. - Słowo! Nic o tym nie wiem. Przyznałem się, więc na cóż

background image

miałbym to ukrywać?

- Racja - mruknąłem zamyślony.

Porozmawialiśmy   jeszcze   pięć   minut.   Obiecałem   nie   wyjawić   nikomu   naszej

tajemnicy. Dla mnie najważniejsze było odkrycie, że oprócz Wiktora ktoś drugi (a raczej:

pierwszy)   majstrował   przy   wehikule.   Ten   ktoś   umiał   otwierać   samochodowe   zamki   i   z

łatwością dostał się do mechanizmu otwierającego  maskę. Uszkodził przewody paliwowe i

oddalił się. To dlatego drzwiczki były otwarte. Ten ktoś zrobił swoje przed Wiktorem i mogło

to nastąpić w noc mego porwania.

Ruszyłem do swojego pokoju. Jak na złość na schodach spotkałem studentów.

- Ale przywaliłeś temu “bohomazowi” - śmiała się Anka.

- Nasza piękna Alina jakby straciła zainteresowanie malarzem - zachichotał Irek.

- Może napijemy się czegoś? - zaproponowała Dorota. - Nie będziemy chyba kończyć

tak dobrze rozpoczętego wieczoru? Tyle przygotowań na półtorej godziny!

- Przyniosę skrzynkę piwa - rzucił ochoczo Janusz.

- To jak? - spojrzała na mnie z nadzieją Anka.

Do   telefonu   miałem   godzinę.   Nie   chciałem   uchodzić   dalej   za   ponuraka,   więc

zgodziłem się.

- No dobra. Gdzie ma się odbyć ta libacja?

- Na górze w naszej kuchni - dodała Dorota. - Przyniosę kanapki.

- A ja zaproszę Irenę - dodał Janusz.

Spotkanie odbywało się w miłej atmosferze. Chłopaki zaczęli od dowcipów, potem

popijając piwo rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Przed dwudziestą trzecią opuściłem

towarzystwo, mówiąc, że idę za potrzebą. Jednakże polazłem do biblioteki i zadzwoniłem

stamtąd do Stefana. Lecz biznesmen nie odbierał, co automatycznie wprawiło mnie w zły

humor.   Dlaczego   nie   odbierał?   Czyżby   tak   bardzo   był   zajęty   Aliną?   To   było   rozsądne

wyjaśnienie.   Cóż,   byłem   intruzem.   Smutne.   Stefan   zapomniał   o   umówionym   telefonie   i

pewnie wstąpił z Aliną gdzieś na drinka. Albo baraszkowali w domu biznesmena. Dlatego

zrezygnowałem z dalszego dzwonienia. Odłożyłem to do rana.

Wróciłem  do towarzystwa, tłumiąc w sobie zazdrość. Chłopaki  byli już  porządnie

wstawieni, dziewczyny zaś potwornie śpiące, więc po wypiciu małej butelki piwa pożegnałem

wszystkich i udałem się do swego pokoju. Rozebrałem się i błyskawicznie zasnąłem.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ALINA ZAMIAST BUDZIKA • CO ZE STEFANEM? • DZIWNA CISZA

PANUJĄCA W ZAMKU • POŻEGNALNY LIST OD DOROTY • GDZIE

PODZIAŁ SIĘ KLUCZ? • KOLEJNY MEIL OD L.L., CZYLI STEFAN

PORWANY • NAGRANIE  WIDEO  • ZDOBYWAM ADRES ADAMA •

CZY   WARTO   SŁUCHAĆ   PORYWACZY?   •   WŁAŚCICIEL   WILLI

OPISUJE SZPAKOWATEGO • W DRODZE DO WOLBORZA, CZYLI

SŁÓW   KILKA   O   PENTAGRAMIE   •   ZNAJOMY   ROTTWEILER   I

“PUNCIAK”   •   O   ADAMIE   I   ODKRYCIU   W   PIWNICY   •   I   ZNOWU

OPEL • POWRÓT NA ZAMEK • OGLĄDAMY PLIK WIDEO • UDAJĘ,

ŻE WRACAM

Obudził  mnie odgłos walenia w drzwi. Ktoś usilnie dobijał się do mego pokoju i

doprawdy   nie   wiedziałem,   ile   czasu   trwało   to   łomotanie.   Wreszcie   usłyszałem   znajomy

kobiecy głos.

- Panie Pawle! - wołała kobieta. - Proszę otworzyć.

Rozpoznałem jej głos. To była Alina.

Siłą woli zmusiłem się do wstania z łóżka. Ta sztuka udała mi się w końcu, lecz jej

rezultatem było bolesne zwalenie się na podłogę. Dystans dzielący mnie od łóżka do drzwi

pokonałem na klęczkach, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa.

- Panie Pawle! - wołała Alina. - Jest tam pan?! Niech pan otworzy.

- Już idę.

Ale   faktycznie   szedłem   na   klęczkach.   Powolnym   ruchem   przekręciłem   klucz   w

zamku. Ta czynność wydała mi się niepokojąco długa i wyczerpująca. Udało się. Opadła

klamka i otworzyły się drzwi, co wystarczyło do przewrócenia mnie.

Upadłem na środek pokoju.

-   Co   się   panu   stało?   -   Alina   przeraziła   się   i   uklękła   nade   mną.   -   Zaprawiliście

wieczorem?

- Kawy - szeptałem. - Mocnej kawy.

Poszła posłusznie na górę i wróciła po kilku minutach, choć mnie wydawało się, że

background image

minęła godzina. Czas oczekiwania spędziłem siedząc na podłodze z głową opartą o krawędź

łóżka. Dopiero kilka łyków mocnej kawy przywróciło mi jasność myśli. Oprócz kawy Alina

przyniosła do pokoju zapach zmysłowych perfum. Wdychałem je z uwielbieniem.

- Która godzina? - zapytałem. - Co pani tu właściwie robi?

Udało mi się podnieść i usiąść na łóżku.

- Mamy siódmą czterdzieści - zerknęła na zegarek. - Jestem wcześniej, bo martwię się

o Stefana.

- Znowu jesteście razem? - sposępniałem.

- Co też panu przychodzi do głowy? - udała oburzoną. - Po prostu mnie odwiózł,

zapraszał na kieliszek wina, lecz odmówiłam. Mieliśmy się spotkać dopiero dzisiaj. No i

dzwonię do niego z rana i nic. Odpowiada tylko automatyczna sekretarka.

- Dziwne - zamruczałem. - Wczoraj po dwudziestej trzeciej także nie odpowiadał,

choć byliśmy umówieni na telefon. Pomyślałem, że jesteście razem i przeszkadzam.

-   Wtedy   nie   byliśmy   już   razem   -   obruszyła   się.   -   W   ogóle   Stefan   dziwnie   się

zachowywał. Prowadząc wieczorem samochód cały czas oglądał się za siebie. Ja go znam i

wiem,   że   coś   tutaj   śmierdzi.   Pan   widzę   nieoczekiwanie   zaprzyjaźnił   się   z   nim,   więc

pomyślałam, że tylko pan potrafi wyjaśnić, co jest grane?

- To długa historia.

Zaproponowałem,   że   porozmawiamy,   ale   najpierw   wezmę   prysznic.   Chwiejnym

krokiem  polazłem  na parter i  przez  pięć minut oddawałem się dobrodziejstwu  chłodnego

natrysku. Kilka minut przed ósmą byłem już na nogach - sprawny, choć wciąż osłabiony.

Podczas   prysznica   zdążyłem   przemyśleć   kilka   spraw   i   złożyć  je   do   kupy.  Jeśli   chodziło

Stefana, to obawiałem  się, że został porwany. Tylko jak miałem o tym powiedzieć Alinie?

Musiałbym wtajemniczyć ją w kulisy mojej misji.

Usiedliśmy w kuchni na drugim piętrze. Czekałem na drugą kawę.

- Jakoś nie ma ruchu - rzekła. - Dochodzi ósma i nie słychać studentów. Irenka też

zdaje się mieszka w wieży.

- Jak pani tu weszła? Od strony biblioteki?

- Nie. Drzwi wejściowe były otwarte.

- Otwarte?! Na noc je zamykamy.

Dziwne z tymi drzwiami. I miała rację, że w wieży panował dziwny spokój, cisza,

jakby  nie   było   w   niej   żywego  ducha.   Nie   czekając   na   wrzątek,   zeszliśmy   piętro   niżej   i

zapukaliśmy  do  pokojów   studentów.  Najpierw   zbudziłem   chłopaków.  Otworzyli  po   kilku

minutach, zaspani, słabi, wręcz słaniający się na nogach.

background image

- Co jest? - zachrypiał Irek, widząc nas w drzwiach.

- Minęła ósma - powiedziałem.

- Ósma? O żesz ty w mordę - zaklął. - Zaspaliśmy.

Zapukaliśmy   też   do   pokoju   dziewcząt.   Historia   się   powtórzyła.   Po   intensywnym

łomotaniu w drzwi otworzyła nam zaspana Anka.

- Pobudka! - zawołałem. - Obudź Dorotę. Już po ósmej.

 - Naprawdę? - zdziwiła się. - Dziwnie się czuję. Piwo mi zaszkodziło.

- To nie piwo - odpowiedziałem tajemniczo.

Wzruszyła ramionami i już zamierzała zamknąć drzwi, gdy nagle podniosła głos.

-Nie ma Doroty!

Natychmiast zawróciliśmy.

- Łóżko posłane i nie ma jej rzeczy! Nic nie rozumiem.

Za jej zgodą weszliśmy do pokoju i ujrzeliśmy posłane łóżko stojące pod drugą ścianą.

Anka otworzyła szafę, demonstrując pustą połówkę mebla używaną przez koleżankę.

- Widzicie to co ja? - dziwiła się studentka. - Nie ma jej ubrań. Co to znaczy?

Na stole leżała jakaś karteczkę.

-To od Doroty!

Odczytała treść listu.

- W nocy dostałam złą wiadomość od rodziny. Musiałam opuścić zamek. Natychmiast.

Rezygnuję z praktyki w tym roku. Nie martw się o mnie. Zobaczymy się za rok. Dorota.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy. Przeczytałem treść listu sam.

- Za rok? - zdziwiłem się. - Czemu nie w październiku?  Myślałem, że studiujecie

razem?

- Nie, nie. Dorota jest z Olsztyna. Ja z Lublina. Ona tu już była na praktyce rok temu.

Ja jestem tutaj pierwszy raz.

- To ciekawe - mruknąłem.

- Zgadza się - odezwała się Alina. - Dorota była u nas w zeszłe wakacje. Pracowała

pod   moją   egidą.   Jednakże   bardziej   niż   pracą   interesowała   się   Adamem.   No,   może   było

odwrotnie. To on interesował się Dorotą. Z wzajemnością.

- Adam? - uniosłem wyżej brwi. - Narzeczony poprzedniej kasjerki?

- Tak. Basi.

- Adam reperował mi samochód i czasami odwiedza pana Edwarda, prawda?

- Ale Dorota skończyła z Adamem! - poinformowała nas Anka. - To stara historia. On

ma przecież narzeczoną Basię.

background image

- Później pogadamy - pożegnałem ją.

Na parterze spotkaliśmy wychodzącą w pośpiechu ze swojego pokoju Irenkę. Już na

pierwszy rzut oka widać było, że jest zaspana, słaba i blada, zaś niestarannie uczesana fryzura

dopełniała całości mizernego widoku. Domyślałem się powodu takiego stanu rzeczy.

- Czas najwyższy porozmawiać z kierownikiem - zaproponowałem. - Sprawy zaszły za

daleko. Ktoś dosypał nam środka nasennego do piwa, Dorota zaś zrezygnowała z praktyk.

Dziwne, że na nią ów środek nie podziałał. Bo to jej sprawka!

-   Kierownik   będzie   później   -   rzekła   Alina.   -   Wyjechał   w   teren.   Lecz   myślę,   że

możemy porozmawiać ze sobą szczerze. Czy może mi pan powiedzieć, co jest grane?

Chciałem jej o wszystkim opowiedzieć, ale pod zamek zajechał żuk. Chwyciłem Alinę

za  rękę i  ukryliśmy się w  wieży.  Nic  nie mówiła. W  tym  czasie sięgnąłem  po klucz  do

piwnicy,   który  schowałem   w   kieszeni   spodni.   Spotkało   mnie   jednak   rozczarowanie.   Nie

mogłem go znaleźć. W kieszeni nie było żadnego klucza, choć dałbym głowę, że schowałem

go tam wczoraj. Zaraz pomyślałem, że wyciągnięto mi go w czasie snu. Bo dziwna senność,

która ogarnęła mieszkańców wieży nie była przypadkowa ani spowodowana nadmierną ilością

wypitego alkoholu. Dosypano nam do piwa środka nasennego! Zrobiła to Dorota. Kiedy reszta

się pospała, dziewczyna przyszła do mnie i zabrała z kieszeni spodni klucz. Założony przez

pana Edwarda nowy zamek był produkcji zagranicznej i trudniej było go otworzyć wytrychem

(trochę   się   na   tym   znałem!).   A   zatem   uśpienie   nas   było   częścią   strategii   przeciwnika.

Minionej   nocy   banda   Szpakowatego   zamierzała   dostać   się   do   piwnicy   i   ostatecznie

zrealizować   plan.   Dorota   była  już   spalona,   zadanie   wykonane   i   mogła   uciec.   Co   zresztą

uczyniła (to  dlatego drzwi  wieży były  otwarte). Jaki   plan zrealizowano  minionej  nocy w

podziemiach?

Aby to sprawdzić, należało zejść na dół. Jakie to proste! Jednakże nie mogliśmy tego

uczynić, gdyż pan Edward dał mi wczoraj swój klucz, kierownik zaś wyjechał w teren (tylko

on miał drugi klucz). Musieliśmy zatem czekać na powrót kierownika.

Zaproponowałem Alinie wizytę w bibliotece.

- Zadzwonimy do Stefana - wyjaśniłem.

Niestety, biznesmen uparcie milczał.

- Zapomniałam dodać, że samochodu Stefana nie ma w garażu - powiedziała Alina.

- Skąd pani wie? Ma pani jego klucze?

- Nie, ale rano zajrzałem do niego. Garaż Stefan ma taką małą szybkę w drzwiach. Nie

widziałam samochodu.

- Dokąd mógł pojechać?

background image

Odebrałem wreszcie pocztę elektroniczną. Okazało się, że przyszła do mnie kolejna

wiadomość od Lisy Liethmal. Moją uwagę zwrócił dołączony załącznik - plik audiowizualny.

Najpierw odczytałem list.

Koniec żartów. Pański kolega jest w naszych rękach. Jeśli zadzwoni Pan na policją,

już nigdy go Pan nie zobaczy. Nikt nie może dowiedzieć się o moim istnieniu. Proszę zobaczyć

swojego kolegę, klikając w załącznik.

Lisa Liethmal

Poczułem w ustach smak goryczy. Porażka. Dobrali się do Stefana! Spojrzałem na

bladą ze strachu Alinę. Nic nie rozumiała z treści listu, lecz czuła, że dzieje się coś złego.

Zrobiłem jak radziła L. L. i po krótkim załadowaniu się przeglądarki multimedialnej

ujrzeliśmy niedużej wielkości kwadracik - ekran wideo. Po chwili wypełniła go przestraszona

twarz Stefana, niezbyt dobrze oświetlona.

- To nagranie - szepnęła Alina i ścisnęła palcami moje przedramię.

Patrzyliśmy dalej na ekranik. Stefan przełknął ślinę. To na pewno był on. Z boku

pojawiła się nagle lufa pistoletu. Ktoś przystawił mu ją do skroni.

- Pawle - mówił załamującym się głosem Stefan. - Złapali mnie. To koniec. Błagam

cię, nie idź na policję, bo mnie ukatrupią.

Lufa pistoletu dźgnęła jego policzek.

-   Nie   rób  żadnego   głupstwa   -  jęknął  Stefan   z   ekraniku.   -  Paweł!   Oni   chcą,   abyś

odpuścił sobie tę sprawę. Najlepiej wyjedź z zamku. Wróć do Warszawy.

Nagranie brutalnie się urwało.

- O jakiej sprawie wspominał Stefan? - zapytała załamana Alina.

- Długo by opowiadać - odparłem wymijająco.

Skopiowałem   nagranie   na   dyskietkę,   włożyłem   ją   do   kieszonki   dżinsowej   bluzy  i

wyszliśmy na  zewnątrz,  aby  ochłonąć. Zresztą bibliotekarka  zerkała  na  nas  podejrzliwe  i

rozmowa w bibliotece była zbyt ryzykowna. Poza murami zamku również nie było nam dane

delektować  się  spokojem.   Wiktor   wyszedł   na  papierosa  i  gdy tylko nas  zauważył, ruszył

dziarsko w naszą stronę.

- Idzie tu - mruknąłem.

- Jeśli dzisiaj zwolnię się z pracy, obieca mi pan, że poszukamy Stefana? I powie mi

pan wreszcie całą prawdę,  w co się wplątaliście?   Bo  chyba nie zamierza pan wracać do

stolicy?

background image

- Nie zamierzam - odpowiedziałem. - I przystaję na pani warunki.

Musieliśmy kończyć, gdyż przed nami stanął Wiktor.

- Jesteś! - popatrzył na Alinę. - Myślałem, że pojechałaś z Wojciechem w teren.

- Właściwie to wyjeżdżam w teren i mnie nie będzie - odpowiedziała. - Ale nie z

Wojciechem.

- Ach tak - posmutniał i łypnął na mnie zazdrośnie.

- Poradzisz sobie w pracy beze mnie? - zapytała i położyła rękę na jego ramieniu.

Mężczyzna w milczeniu pokiwał głową. - Kochany jesteś, Wiktor. To na razie.

- Dokąd jedziecie? - zapytał bezradny.

- Nie wiem - odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Opuściliśmy teren zamku i skierowaliśmy się na autostradę. Po ujechaniu kilometra

niespodziewanie zawróciłem i z powrotem zajechałem pod zamek. O czymś zapomniałem.

- Co pan robi? - zdziwiła się

Powiedziałem   jej.   Wyskoczyłem   szybko   i   zniknąłem   w   mojej   wieży.   Po   chwili

wracałem   już   od   Irenki,   której   dałem   na   przechowanie   dyskietkę   z   nagraniem   wideo.

Powiedziałem jej, aby zaniosła ją na policję, gdyby coś nam się stało.

- Co ona na to? - zapytała Alina.

- Irena? Była trochę niezadowolona. Że jadę z panią.

Alina trochę się zmieszała. Stanąłem przed bramą naprzeciwko drzwi do mieszkania

dozorcy. Nie zdążyłem zapukać, a już pan Edward otworzył drzwi.

- Pan do mnie? - zapytał.

- Właściwie nie do pana - uśmiechnąłem się. - Ale może mi pan bardzo pomóc. Wie

pan,  cieknie  mi  z   tych przewodów.  Poluzowały się   chyba.  Chętnie   przejechałbym  się  do

pańskiego znajomego Adama. Może by zerknął pod maskę.

- Nie ma sprawy. Adam mieszka w Wolborzu. To niedaleko. Trafi pan?

Podał mi adres. Podziękowawszy mu, odjechaliśmy.

- Blefował pan z tymi przewodami? - zapytała Alina

- Musiałem.

- Okropny z pana człowiek. Kim pan właściwie jest?

- Detektywem - odpowiedziałem bez emocji.

Nie uwierzyła, ale zerknęła na mnie dyskretnie z niejakim podziwem, co przyjąłem

jako największy komplement w ostatnim czasie.

- Dokąd właściwie jedziemy? - zainteresowała się, gdy wyjechaliśmy na autostradę.

-   Najpierw   nad   jezioro.   Tam   znajdziemy   jakąś   kawiarnię,   napijemy   się   kawy   i

background image

wszystko pani opowiem. Przy okazji coś sprawdzimy.

- Zgoda. Mów mi Alina.

Alina   długo   trawiła   w   myślach   wszystkie   informacje,   które   ode   mnie   usłyszała.

Brzmiały nieprawdopodobnie, lecz moja poważna mina przekonała ją, że mówiłem prawdę.

Postawiono  przed  nami   drugą  kawę.   Siedzieliśmy pod   parasolem   w  Smardzewidzach,  na

terenie baru sąsiadującego z rzadkim laskiem, skąd rozciągał się wspaniały widok na jezioro.

Gdyby nie okoliczności, uznałbym siebie za szczęściarza - ja nad uroczym jeziorem, z piękną

kobietą u boku. Lecz sytuacja nie była normalna.

Najważniejszą sprawą było teraz odnalezienie Stefana. Zastanawialiśmy się, czy warto

samemu ryzykować i czy nie lepiej zawiadomić policję? Czy powinniśmy słuchać porywaczy?

Jednakże oni nie rzucali słów na wiatr. Udowodnili to porywając Stefana kolejny raz. To był

wystarczający dowód wiarygodności ich gróźb. Jedząc jajecznicę, zastanawialiśmy się,  co

robić? Czy po wyjechaniu do Warszawy, miałbym w ogóle gwarancję, że Stefan zostanie

uwolniony? Tego nie wiedzieliśmy.

Zaproponowałem Alinie pieszą wycieczkę po lesie niebieskim szlakiem. Pamiętacie

zapewne, że po zacumowaniu omegi - przy brzegu w pobliżu willi, w której trzymano Stefana

-   wyszedłem   na   popularny  tutaj   szlak   turystyczny.  W   tym  rejonie   parku   krajobrazowego

ciągnął się on równolegle do linii brzegowej. Idąc nim na Karolinów, powinniśmy dotrzeć do

willi porywaczy. Chciałem bowiem rzucić okiem  na ten dom, upewnić się, że nie trzymają

tam Stefana, chociaż myśl ta wydawała się bezsensowna. Miejsce to wydawało się spalone i

wątpliwa sprawa, aby porywacze ryzykowali tak głupio. Ale chciałem się upewnić. Od czegoś

powinniśmy zacząć poszukiwania.

- Dotrzemy tam za godzinę - wyraziła swoje niezadowolenia Alina. - Wrócimy po

następnych dwóch.

Miała   rację.   Wynajęliśmy   rowery   w   jedynej   wypożyczalni   w   Smardzewicach.

Wehikułem nie mogliśmy tam pojechać, wynajęcie zaś jachtu po drugiej stronie zapory i

popłyniecie w dwie strony zajęłoby nam  zbyt dużo  czasu. Rower był idealnym środkiem

transportu. Jedyny problem stanowiła spódnica, która mogła utrudnić Alinie jazdę rowerem.

Wtedy to kobieta, nie namyślając się długo, rozerwała ją z boku po szwie, aż do

połowy długości. Podwinięty materiał związała z tyłu i tyle.

Podróż przez las była monotonna. Nie byłem w nastroju do podziwiania przyrody. Na

willę trafiliśmy nie bez problemów. Lecz już wkrótce oparliśmy rowery o siatkę i furtką od

strony   jeziora   dostaliśmy   się   na   teren   posiadłości.   Sprawiała   ona   wrażenie   opuszczonej.

background image

Wziąłem ze sobą gaz na wypadek, gdyby dobytku pilnował pies. Okazało się, że rottweiler

zniknął wraz z porywaczami.

Staliśmy przed tarasem i nagle otworzyły się drzwi do salonu. Stanął w nich nieznany

nam   osobnik.   Był   to   łysiejący   mężczyzna   w   wieku   pięćdziesięciu   lat.   Na   jego   twarzy

odmalował się strach i determinacja.

- Kim jesteście?! - warknął. - Wynocha!

- Przepraszamy - bąknąłem zaskoczony. - Furtka była otwarta.

- Czy ten dom jest do wynajęcia? - improwizowała Alina.

- Nie wynajmuję już. Może w przyszłym roku! - odparł mężczyzna. - A wy na długo?

-   Jeszcze   nie   wiemy   -   odpowiedziała   słodko,   czym   uspokoiła   agresywnie

nastawionego do nas mężczyznę. - Dlaczego pan nie wynajmuje? Jest pan chyba właścicielem

tej pięknej willi?

- Wynająłem takiemu jednemu zagraniczniakowi - wyjaśnił zły. - Ale facet zwiał.

Ulotnił się.

- Jak się nazywał ten człowiek?

- Zaraz! - zdenerwował się. - Chyba nie jesteście z policji?

- Czy wyglądamy na policjantów?

- To po wam te informacje? - zapytał chytrze.

- Bo on również i nam zalazł za skórę - odpowiedziałem. - Szukam go, aby się z nim

porachować.

- To daj pan znać, jak go dorwiesz. Razem go porachujemy. Bo nawet nie zdążyłem

faceta zameldować. Rozumiecie, miał gotówkę, dobrze wyglądał, sypnął na stół pięćset euro i

kazał przyjść dzisiaj uregulować formalności. Tylko że się ulotnił. Poza tym są szkody.

- Zna pan może jego nazwisko?

- Niestety. Wyglądał na uczciwego, porządnego gościa, nie pytałem.

Opisałem mu Szpakowatego.

- Tak, ten sam - pokiwał głową właściciel. - Był sam. Chyba cudzoziemiec. Mówił po

polsku,   ale   tak   śmiesznie.   Przyjechał   taksówką   z   Piotrkowa.   Skąd   go   znacie?   To   jakiś

przestępca?

- Jeszcze nie wiem. Jestem detektywem pracującym dla Ministerstwa Kultury i Sztuki.

Ten człowiek może być zamieszany w pewną sprawę.

- Detektyw? - przeraził się.

Pożegnaliśmy  zdezorientowanego  właściciela  willi.  Pewnie   zastanawiał   się,  czy  to

możliwe,   aby   resort   kultury   miał   swoich   detektywów.   Bo   na   cóż   placówce   kulturalnej

background image

detektywi?

Wróciliśmy   do   Smardzewic   i   oddaliśmy   rowery.   Nasza   misja   zakończyła   się

niepowodzeniem.   Tożsamość   Szpakowatego   wciąż   pozostawiała   dla   nas   tajemnicą.   Alina

zaproponowała wyjazd do Piotrkowa w celu pociągnięcia za język tamtejszych taksówkarzy.

- Któryś na pewno wiózł Szpakowatego - przekonywała mnie. - Być może wie coś na

jego temat. Może zawiózł go do hotelu.

- Obawiam się, że znalezienie właściwego taksówkarza zajmie nam cały dzień. Nawet

jeśli trafimy za pierwszym razem, to pewnie i tak nie będzie chciał z nami rozmawiać. Wziął

pewnie niezłą stawkę za wożenie cudzoziemca i nie zamierza zdradzać żadnych szczegółów.

Złotej kury nikt się nie pozbywa. Taksówkarz będzie milczał albo udawał głupiego.

- To co robimy?

- Pojedźmy do Wolborza. Może Adam opowie nam o Dorocie coś ciekawego? Znał ją,

chodził z nią...

- Ale to był taki wakacyjny romans. Nic więcej. Potem zakochał się w kasjerce Basi.

- Musimy sprawdzić każdy drobiazg.

- Okej, detektywie - westchnęła.

W drodze opowiedziałem jej o Bafomecie, templariuszach i losach niektórych tajnych

stowarzyszeń   oraz   rytów   masońskich   czczących   Bafometa.   Moja   opowieść   bardzo   ją

zainteresowała.

-   I  sądzisz,   że   Szpakowaty  przyjechał   do   Polski   kupić   srebrny  talerz?   -   zapytała

później.

-   Raczej   tak.   Pojawił   się   po   nieudanej   próbie   opylenia   talerza   w   antykwariacie.

Niewykluczone,   że   w   podziemiach   odkryto   coś   jeszcze.   Odkryta   w   piwnicy   za   szafą

płaskorzeźba pentagramu nie daje mi spokoju.

- Co to jest ten pentagram?

Jechaliśmy   wolno   przez   wsie   położone   na   północno-zachodnich   terenach

Sulejowskiego   Parku   Krajobrazowego   i   do   Wolborza   mieliśmy   kilka   kilometrów,   więc

udzieliłem Alinie lekcji poglądowej.

Pentagram*   [Słowo   pochodzi   z   języka   greckiego   (“pente”   znaczy   5,   a   “gamma”

literę).] był symbolem pięcioramiennej gwiazdy, najczęściej umieszczanej w kole. Symbol ten

miewał różne znaczenie, a początki jego historii sięgają 3500 lat wstecz.* [Odnaleziono go w

starożytnym mieście Ur - centrum cywilizacji Mezopotamii; prawdopodobnie używamy był

jako pieczęć królewska.] Liczba pięć  stanowi najważniejszy element pentagramu, choć nie

jedyny.  Człowiek   posiada  bowiem   pięć   palców   u  ręki,  lecz   także   pięć   zmysłów.   Istnieje

background image

ponadto   pięć   filarów   wiary   muzułmańskiej   i   pięć   pór   modlitw,   rycerz   w   średniowieczu

szczycił   się   pięcioma   przymiotami:  wielkodusznością,   religijnością,   dobrymi   manierami,

szacunkiem wobec kobiet i wstrzemięźliwością seksualną. Pitagorejczycy z kolei znaleźli w

pentagramie złote proporcje.* [Proporcje: 0,618:1:1,618. Wpisany w niego jest także ciąg

Fibonacciego. Wraz z rozwojem renesansu i masonerii, pentagram uznawano już jako symbol

mistycyzmu i doskonałości geometrii (stał się symbolem człowieka). Ludzka sylwetka została

wpisana w plan pentagramu, głowa i członki jako ramiona figury. Uwiecznił to Leonardo da

Vinci na swoim słynnym rysunku: sylwetkę ludzką wpisał w kwadrat oraz koło (pentagram).

Jednocześnie   pentagram   był   symbolem   doskonałości   wszechświata   (tzw.   Gwiazda

Mikrokosmosu). Tak było to przedstawione w  Calendarium Naturale Magicum Perpetuum

Tychona Brahego z 1582 r.] Był dla nich symbolem prawdy i doskonałości.

Pentagram   wpisany   w   okrąg   spełniał   też   funkcje   ochronne,   co   znalazło   swoje

zastosowanie w  magii   ochronnej.  Pięć   wierzchołków  pentagramu  symbolizuje  zatem   pięć

żywiołów: ducha (górny), powietrze (lewy), wodę (prawy), ziemię (dolny lewy), ogień (dolny

prawy). Okrąg zaś łączy tych pięć elementów. Ten skierowany ku górze wierzchołek odgrywa

kluczową   rolę   -   symbolizuje   on   wyższość   ducha,   umysłu   nad   ciałem   (pentagram   biały).

Jednakże   odwrócony   pentagram   symbolizuje  zwierzęcą   naturę   człowieka,   skłonność   do

zaspokajania potrzeb fizycznych. W XIX wieku były ksiądz, znany później jako Eliphas Levi,

wprowadził podział na pentagramy “dobre” i “złe”.

W chrześcijaństwie symbolizował pięć ran Jezusa. Chrześcijanie uznawali pentagram

za symbol prawdy i religijnego mistycyzmu. Nazywali go Gwiazdą Betlejemską i Gwiazdą

Trzech   Króli.   Lecz   Kościół   odszedł   od   tego   znaku   na   rzecz   krzyża.   Coraz   częściej   był

identyfikowany   ze   złem.   W   czasie   Inkwizycji   odwrócony   pentagram   został   uznany  za

odwzorowanie głowy Bafometa  -  diabła,  którego uszy i  rogi  znajdowały  się  w bocznych

ramionach, pysk w dolnym, oczy zaś w centrum.

Ten symbol wykorzystywali templariusze - jeden z ich klasztorów (Rennes le Chateu

we Francji) został zbudowany na planie pentagramu, umieszczali go też czasami na witrażach

i to w pozycji odwróconej.

- Pentagram bez koła oznacza konflikt i rozpad wewnętrzny - kontynuowałem. - Ten w

podziemiach   bykowskiego zamku   jest  pozbawiony tej  ochrony,  jaką  daje koło,  albowiem

symbolizuje ono wieczność i nieskończoność, cykle życia i natury.

Alina zamilkła na chwilę i zadała to najważniejsze pytanie:

- Ile wierzchołków zwróconych ku górze ma pentagram znaleziony w podziemiach

zamku?

background image

-   Dwa.   To   pentagram   “odwrócony”.   Wtedy   materia   góruje   nad  duchem   i   taki

pentagram oznacza ciemną, pożądliwą stronę naszej natury.

- Chcesz mnie przestraszyć? - żachnęła się.

Nie   odpowiedziałem.   Zbliżaliśmy   się   do   autostrady   na   wysokości   Wolborza.*

[Pierwsza wzmianka o wsi pochodzi z 1065 r., zaś prawa miejskie otrzymał Wolborz w 1273

r. (utracił je w 1870 r.). W  XV  w. był miejscem koncentracji rycerstwa podążającego pod

Grunwald. Urodził się tu Andrzej Frycz Modrzewski. W pałacu A. Ostrowskiego z 1626 r.

mieści   się   obecnie   szkoła   rolnicza.]   Wieś   ulokowała   się   po   jej   północnej   stronie.   Senna

miejscowość posiadała ładny ryneczek z przyległym doń kościołem wybudowanym w okresie

gotyku,   a   potem   przebudowywanym   w   czasach   baroku.   Minęliśmy   zadrzewiony   teren

rozłożystych trawników i przed kościołem zapytaliśmy o ulicę, którą podał nam pan Edward.

Skierowano nas na biegnącą za kościołem aleję. Po ujechaniu stu metrów mieliśmy odbić w

prawo za sklepem mięsnym. Dom Adama znajdował się na końcu tej uliczki, która w istocie

była zwykłą, ubitą drogą.

Minąwszy  sklep   mięsny,   skręciliśmy  w   prawo   i   jechaliśmy   na   sam   koniec   drogi.

Wychodziła   na   łąki   i   liczne   odnogi   Moszczanki   rozcapierzające   się   niczym   gigantyczne

wierzbowe   witki.   Dom   Adama   -  parterowa,   drewniana   chałupa   z   dachem   dwuspadowym

krytym dachówką - ujrzałem z daleka. Lecz nie widok chałupy mną wstrząsnął, co biegający

po   terenie   gospodarstwa   pies.   To   był   znajomy   rottweiler   znad   jeziora.   Natychmiast

zahamowałem. Na podwórzu dostrzegłem także przód “punciaka” parkującego za domem.

- Co się stało? - zdziwiła się Alina.

-   Zagadka   powoli   się   wyjaśnia   -   mruknąłem   i   wycofałem   wehikuł   do   tyłu.   -   Za

sprzedażą srebrnego talerza kryje się Adam! “Romek” to tylko pomocnik, chłopak na posyłki.

Adam poznał Dorotę rok temu, lecz ich znajomość wciąż trwa, kwitnie. Niestety, niewiele ma

to wspólnego z romantyczną miłością.

- Niesłychane - kręciła głową Alina. - Adam zaczął chodzić z Basią i wyglądał na

porządnego chłopaka. Dałabym głowę, że nic go już nie łączyło z Dorotą.. Co za oszust!

Stanęliśmy pod parkanem jakiegoś domu.

- Ciekawi mnie,  czy w chałupie trzymają Stefana - zgadywałem, obserwując dom

Adama.

- Może zawiadomić policję? - zastanawiała się Alina.

- Poczekajmy trochę. Każdą decyzję musimy przemyśleć. Kto wie, czy ta banda nie

zna każdego naszego ruchu? Ilu ich jest? Troje, czworo? I gdzie podział się Szpakowaty?

Patrzyliśmy na chałupę, nie wiedząc co robić.

background image

-   Jakimś   cudem   Adam   odkrył   w   zamkowej   piwnicy   byłej   kasjerki   płaskorzeźbę

pentagramu - mówiłem zamyślony. - Znalazł tam srebrny talerz. To blade koło na murze pod

pentagramem mogło być miejscem, w którym talerz tkwił w ścianie. Próbowali go potem

sprzedać   w   antykwariatach.   Jednocześnie   nie   zaprzestali   poszukiwań   w   podziemiach

kolejnych   skarbów.   Pojawił   się   Szpakowaty.   To   może   być   kupiec,   a   nie   ich   szef,   jak

wcześniej myślałem. Facet przyjechał po talerz, lecz niewykluczone, że zapłaci za kolejne

zabytkowe   rekwizyty!   Dorota   była   ich   wtyczką   na   zamku.   Stąd   wiedzieli   o   moich

poczynaniach, spryciarze!

Przypomniał mi się jeszcze jeden znamienny epizod świadczący o winie Adama - jego

przyjazd   do   uszkodzonego   wehikułu.   Zastanawiające   było   to,   że   nie   okazał   zdziwienia,

ujrzawszy pod maską silnik astona martina. Znający się na samochodach osobnik powinien

był  okazać   zdziwienie.   Lecz   on   dobrze   wiedział,   co   ukrywa  wehikuł   pod   maską.   To   on

włamał się wcześniej do samochodu i przeciął przewody paliwowe. Stąd widział ten silnik i

dlatego   nie   zareagował.   Podobnie   jak   dozorca,   z   tym,   że   pan   Edward   nie   znał   się   na

samochodach, w przeciwieństwie do Adama. Przy okazji wyjaśniła się sprawa dziwnej reakcji

Niuńka. Pies nie zaszczekał na intruza, gdyż dobrze go znał.

- Zaraz, zaraz - zamyśliła się Alina. - Przecież w obecnej piwnicy należącej do Ireny

swoje rzeczy trzymała Basia! Adam, wówczas jej chłopak, miał dostęp do pomieszczenia. On

często nocował u Basi na zamku. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt nic nie mówił. Wtedy to

zaprzyjaźnił się z dozorcą. Potem przyjechała na praktykę Dorota.

- Odkrycie w piwnicy nastąpiło mniej więcej rok temu, bo talerz chciano sprzedać już

w  zeszłym roku  w Łodzi.  Pięknie, pięknie. Adam  pomagał  nawet znieść  szafę  Irenki  do

piwnicy, choć Basia nie była już wtedy kasjerką. Pewno to sobie jakoś “załatwił”, żeby mebel

stanął we właściwym miejscu i zasłonił mur z płaskorzeźbą. Musimy dokładnie sprawdzić to

miejsce, lecz sam nie dam rady odsunąć szafy. Poza tym to delikatna misja. Nasz przeciwnik

nie  może  się   o  tym dowiedzieć.   Inaczej   koniec  ze   Stefanem.  Tak   na  marginesie,  znowu

jesteście razem?

- Przyjaźniliśmy się - odpowiedziała nieco speszona. - I nadal się przyjaźnimy. Wiesz,

trochę mnie wkurzył z tym obrazem w galerii. Ale też robiłam  mu trochę na złość. Tak

naprawdę to “Alegoria miłości” mi się nie podobała.

- Mnie też robiłaś na złość? - uśmiechnąłem się.

- Zależy co masz na myśli.

- Rozmowę o Picassie.

Uśmiechnęła się tajemniczo, nie udzieliwszy odpowiedzi.

background image

Wnet ustaliliśmy, że bezpieczniej będzie stąd odjechać. Jednocześnie postanowiliśmy

zakraść się pod dom Adama wieczorem. W dzień misja była niebezpieczna. Pod osłoną nocy

łatwiej   było   bowiem   podejść   od   strony   łąki   ów   dom.   Założyliśmy,   że   właśnie   tutaj   w

Wolborzu znajduje się kryjówka bandy i niewykluczone, że w niej przetrzymywano Stefana.

Pewności jednak nie było.

Zawróciłem   z   powrotem   na   rynek   i   wysadzaną   drzewami   alejką   dojechaliśmy   do

autostrady.   Po   lewej   minęliśmy   białą   bryłę   pałacu   biskupiego   stojącego   na   rozległym

dziedzińcu otoczonym soczystą zielenią parku.

Jadąc autostradą w kierunku Piotrkowa zauważyłem we wstecznym lusterku białego

opla.   Widok   ten   mnie   zaniepokoił.   Byliśmy   śledzeni   i   jeśli   tylko   jego   kierowca

współpracował z Adamem, nasi przeciwnicy wiedzieli już o odkryciu przez nas ich kryjówki.

A zatem Stefanowi groziło niebezpieczeństwo. Jakim cudem zdołali wyśledzić nasze ruchy?

Czyżby śledzili nas od dłuższego czasu?

Zwolniłem do czterdziestki i obserwowałem jadący sto metrów za nami samochód.

- Co się stało? - zapytała Alina. - Coś się popsuło?

Nie odpowiedziałem. Kierowca opla zorientował się, że go zauważyłem. Natychmiast

skręcił w pierwszy lepszy zjazd. Nie mogliśmy pojechać za nim, gdyż ów zjazd minęliśmy

wcześniej od niego, więc szybko straciliśmy auto z oczu. Pojawienie się opla odebrałem jako

ostrzeżenie. Musieliśmy teraz uważać na każdy swój krok. Pewnie znowu napisze do mnie

L.L. z pogróżkami.

Zajechaliśmy pod zamek w kiepskich nastrojach, choć czekała tam na nas cisza i

spokój. Samochód kierownika stał zaparkowany w cieniu cyprysów i Alina poleciała zdobyć

swoimi   sposobami   klucz   do   podziemi,   nie   wtajemniczając   w   sprawę   zwierzchnika.   Ja

poszedłem do biblioteki.

Lisa Liethmal nie pisała. Z zamyślenia wyrwały mnie czyjeś kroki za moimi plecami.

To była Irenka.

- Cześć. Usłyszałam twój głos w korytarzu. Coś nowego?

- Trochę - wyszedłem z nią przed zamek. - Stefana nie odnaleźliśmy, bo nie wiemy,

gdzie go szukać. Niestety, jechał za nami opel. Ten sam, który nie tak dawno uciekał przed

nami.   Nie   wiem,   co   o   tym  sądzić.   Prawdopodobnie   kierowca   opla   zauważył   wehikuł   w

Wolborzu.

- W Wolborzu? Czego tam szukaliście?

Opowiedziałem jej o celu naszej wizyty.

- Czy mogłabyś sobie przypomnieć, jak było z tą twoją szafą? - poprosiłem. - Kto ją

background image

zniósł do piwnicy? Twierdziłaś, że pan Edward, Adam i Mietek. Przypomnij sobie dokładnie.

- Nie rozumiem. Dlaczego to takie ważne?

- Ci, którzy znieśli mebel, musieli widzieć odsłonięty fragment muru z płaskorzeźbą.

Rozumiesz?  Jeśli w trójkę znieśli szafę, to znaczy, że wszyscy widzieli pentagram. Może

nawet współpracują ze sobą. Dozorca, Mietek i Adam.

- Chwileczkę - złapała mnie za rękę. - A jakże! Pamiętam. Nie tak było! To Adam

załatwił kolegów. Pan Edward nie mógł wtedy dźwigać, ależ tak!

- A Mietek?

- Mietek miał im pomagać, ale ostatecznie uporali się bez niego.

-   A   jednak   Adam!   -   wyszeptałem   triumfująco.   -   To   znaczy,   że   nikt   nie   widział

płaskorzeźby   oprócz   niego   i   jego   koleżków,   którzy   prawdopodobnie   nie   odróżniają

płaskorzeźby pentagramu od zwykłego kranu.

Po chwili przyszła Alina. Panie przywitały się chłodno, bez zbytniego entuzjazmu. Na

szczęście posmak zagadki, unoszący się wokół zamku, ugasił wszelkie fochy.

- Zdobyłam klucz - Alina podała mi go.

Wsadziłem go do kieszonki.

- Nawet się nie pytam, jak to zrobiłaś.

- Każdy ma swoją piętę Achillesową - odparła z uśmiechem. - Wojciech to ma nawet

dwie pięty.

- Zaraz, a co wy chcecie zrobić? - zainteresowała się Irenka.

- W twojej piwnicy jest skarb - odpowiedziała za mnie Alina.

- W mojej piwnicy? - Irenka zdjęła z wrażenia okulary. - Chodzi o ten pentagram?

- Chciałbym dokładnie go sobie obejrzeć. Dobrze byłoby przesunąć szafę, ale do tego

potrzeba kilku chłopa. Jest jeden szkopuł, musimy zrobić to po cichu i najlepiej w nocy. Licho

nie śpi.

Pod zamek zajechał żuk, z którego wysiadł Mietek. Szedł energicznie do zamku, nie

patrząc na nas. To była dziwna reakcja. Już sam nie wiedziałem, jaka rolę odgrywał kierowca

w całej sprawie. Irenka twierdziła, że nie brał udziału w znoszeniu szafy na dół. Lecz nie

musiało to automatycznie oznaczać, że był niewinny. Kto wie, mógł nie dźwigać z innego

powodu - mógł bowiem stać wyżej w hierarchii przestępczej.

Kierowca wszedł do zamku i tyle go widzieliśmy. Irenka podała mi zaraz dyskietkę z

nagraniem wideo.

- Wróciłeś cały i zdrowy, więc ci ją oddaję - powiedziała.

- Chciałbym ją sobie jeszcze raz obejrzeć.

background image

- No to chodźmy - ruszyła do zamku Alina.

Nagranie   obejrzeliśmy   kilka   razy.   Za   każdym   razem   starałem   się   dojrzeć   jakiś

szczegół, który mógłby naprowadzić nas na trop miejsca przetrzymywania biznesmena. Lecz

kadr obejmował prawie wyłącznie spoconą twarz Stefana, błyszczały mu straszliwie oczy,

choć cały obraz był trochę przyciemniony.

- Mogą go przetrzymywać wszędzie - szepnąłem.

Wyszliśmy   z   biblioteki   w   minorowych   nastrojach.   Przechodząc   obok   drzwi

prowadzących do podziemi, zerknąłem na nie jak na obiekt pożądania. Zbadanie piwnicy z

pewnością poprawiłoby nam nastrój, lecz nad nami ciążyła, niczym miecz Damoklesa, groźba

porywaczy.

-   Wracajcie  do   biura   -   nakazałem   kobietom.   -   Alina,   powiedz   kierownikowi,

Wiktorowi i komu tam jeszcze, że wracam dzisiaj do Warszawy. Zrób to tak, aby wiadomość

się rozniosła.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

REKLAMA   HOTELU   •   OBSERWUJEMY   PRZECIWNIKÓW   •

ROZMOWA O SZEFIE, SZPAKOWATYM I BAŚCE • UCIECZKA PO

ŁĄCE   •   W   POTRZASKU   •   OLŚNIENIE   PODCZAS   ROZMOWY   Z

ADAMEM • MIETEK PRZYBYWA Z ODSIECZĄ • OTWARTE OKNO,

CZYLI “PUNCIAK” UCIEKA • SZALEŃCZY POŚCIG • RYZYKOWNY

SKOK   PRZEZ   TORY   •   WYJAŚNIENIA   DOROTY   •   ANONIMOWY

TELEFON   I   AKCJA   UWOLNIENIA   STEFANA   •   TŁUMACZĘ   SIĘ   Z

POSIADANIA NAGRANIA WIDEO • HOTEL “AGAT” NIE DAJE MI

SPOKOJU • W POKOJU KRAMERA

Przejeżdżając   przez   duże   skrzyżowanie   ulic   Łódzkiej   i   Wojska   Polskiego   w

Piotrkowie   Trybunalskim,   natknąłem   się   niespodziewanie   na   nazwę,   która   padła   z   ust

Szpakowatego, kiedy opuszczał willę nad jeziorem. “Agat”. Wtedy pomyślałem o kamieniu

szlachetnym,   lecz   moim   oczom   ukazała   się   podświetlona   tablica   reklamowa   dużego

kompleksu hotelowego o ładnie brzmiącej nazwie “Agat”. Hotel leżał po południowej stronę

ulicy Wojska Polskiego, były tam korty tenisowe i nowoczesne, ładne kompleksy mieszkalne

oraz sale konferencyjne. Gdy ujrzałem nazwę hotelu, automatycznie cofnąłem się w myślach

do mojej wizyty w owej letniskowej willi. Szpakowaty wynosił się z tego zacisznego miejsca,

towarzyszył mu zaś taksówkarz. Dokąd pojechali? Czyż nie do tego hotelu?

Nawet   jeśli   Szpakowaty  zaszył  się   w   nim,   było  mało   prawdopodobne,   żeby  tutaj

przetrzymywano Stefana. Najpierw należało sprawdzić, co dzieje się w chałupie w Wolborzu.

Dochodziła   dziewiąta,   gdy   zabrałem   ubraną   w   ciemny   strój   Alinę   z   centrum

Piotrkowa. Wcześniej rozpuściła na zamku wieść o moim nagłym wyjeździe do stolicy, tak

jak życzyła sobie tego L.L. Chciałem w ten sposób uśpić czujność porywaczy i zdawałem

sobie sprawę, że igram z  ogniem. Planów jednak nie zmieniłem.  Z Alinę pojechałem do

Wolborza, Irenka zaś czuwała na zamku.

Zmierzch powoli nadciągnął nad Wolborz i wieś wydała mi się bardziej spokojna niż

za dnia, chociaż w okolicach rynku ruch był spory. Po przejechaniu alejki za kościołem,

skręciliśmy na łąki uliczką równoległą do tej, na której mieszkał Adam. Ciągnęła się ona i

background image

ciągnęła, aż wyprowadziła nas na rozległe i usypiające w sennej poświacie ginącego słońca

łąki. Ciemne zarysy domostw ożywiały jedynie żółte światła okien, tu i ówdzie zaszczekał

pies bądź zaryczał silnik motoru.

Zostawiliśmy wehikuł pod drzewem i, zabrawszy trochę drobiazgów, udaliśmy się

brzegiem nieregularnej łąki usłanej nierównościami w kierunku chałupy Adama. Zbliżając się

do   niej   słyszeliśmy   głosy.   Towarzystwo   rozsiadło   się   przed   domem,   popijając   piwo   i

gaworząc. Rozpoznałem głos Adama, bełkotał też “Romek” i wreszcie nasze uszy wyłowiły

głos   kolejnej   osoby.   Dorota.   Nie   było   wątpliwości   -   to   była   ona.   Zgodnie   z   naszymi

oczekiwaniami dziewczyna wcale nie zrezygnowała z praktyki, a najzwyczajniej w świecie

zwiała z zamku. Studentka współpracowała od samego początku z Adamem, tak samo jak

“Romek”. Mieliśmy ich.

Podekscytowani widokiem tej trójki położyliśmy się na brzuchu w trawie. Udało się

nam podczołgać bliżej ogrodzenia, skąd rozmowy biesiadników były lepiej słyszalne. Pili

alkohol, co jednoznacznie wskazywało, że dzisiaj nie odwiedzą zamku. To był dzień przerwy.

- Ty, Adam - mówił “Romek” - gdzie jest szef?

- A co cię to obchodzi! - warknął Adam. - Nie twój interes.

- To my odwalamy za niego robotę, a on sobie siedzi i pije drinki?

- Zobacz, co ty robisz? Żłopiesz piwsko. Źle ci?

- Tylko że jego nie ściga policja.

- Obiecał podwójną dolę. Czego chcesz?

- Ale czego my, kurde, szukamy w tym zamku?

- Nie twój interes! - grzmiał Adam.

Wypili trochę piwa i zjedli garść chipsów. Ten fragment dialogu otumanił mnie do

reszty. Okazało się, że Adam jest tylko podrzędnym graczem. Natomiast istniał prawdziwy

szef i znowu moje podejrzenia padły na Szpakowatego. Jeśli tylko zatrzymał się w hotelu,

mógł popijać sobie drinki. Jednakże zaraz owe podejrzenia się rozwiały.

- Ty, a ten zagraniczniak, co rozbijał się taksówką - zaczął “Romek” - to on jest

jeszcze w Piotrkowie?

- Słuchaj, grzdylu! - Adam wstał gwałtownie od drewnianego stołu. - Nie interesuj się

zagraniczniakiem. Powtarzam: nie twój interes. Przyjdzie czas, wykonasz swoje zadanie. Jak

będziesz dobry, szef zapłaci podwójnie. A teraz chlaj to piwo. Zobacz! Dorota siedzi cicho,

popija “żywca” i nie zadaje zbędnych pytań.

-   Te,   Adam   -   zaczęła   studentka   sennym   głosem.   -   A   co   z   Baśką?   Nie   nabierze

podejrzeń? Ostatnio rzadko widujesz narzeczoną.

background image

- Spoko - odpowiedział pysznie. - Jest w szóstym miesiącu i nie rusza się z domu. Za

kilka dni będzie po wszystkim i opuszczamy dom babci. Pewnie lada dzień i tak wyjdzie ze

szpitala.

- I co wtedy będzie z nami? - jęknęła Dorota. - Zostaniesz z Baśką! Będziesz miał

dziecko. A co z nami?

- Nie marudź i ty! - zdenerwował się Adam i poszedł do chałupy.

Nie mniej zdenerwowana dziewczyna pognała za nim i tylko “Romek” został z piwem

na podwórzu. Słychać było podniesione głosy kłócących się tłumione przez drewniane ściany

chałupy. Po kwadransie zrobiło się chłodniej, więc i “Romek” udał się do domu. Był już

nieźle  wstawiony i drogę do drzwi odbył w rekordowo długim czasie. Kiedy wydawało się

nam, że cała trójka zamknie się na noc w chałupie, niespodziewanie wyszedł Adam i wypuścił

z   komórki   rottweilera.   Pies,   ledwo   co   wybiegł   na   podwórze,   a   już   rzucił   się   na   siatkę,

szczerząc kły i wściekle szczekając. Gdyby nie siatka, byłby nas rozszarpał. Niestety, nasz

punkt   obserwacyjny  został   wykryty  przez   przeciwnika,   zanim   zdołaliśmy   ustalić,   czy   w

chałupie przetrzymywano Stefana.

Nie mieliśmy wyjścia. Rzuciliśmy się do szaleńczej ucieczki. Ostatnią rzeczą, jakiej

pragnąłem,   była   konfrontacja   z   porywaczami.   Musieliśmy   zmykać.   Jak   na   złość   światło

reflektora dosięgło nas na łące.

- Stać! - krzyczał Adam. - Stać, bo psem poszczuję!

Nie   posłuchaliśmy   go.   Biegliśmy   z   Aliną   ramię   w   ramię.   Naprawdę   dzielnie   się

trzymała   i   po   pewnym   czasie   została   nieco   z   tyłu.   Zwolniłem   i   chwyciłem   ją   za   rękę.

Biegliśmy znowu razem, tyle że wolniej, wpadając w mniejsze lub większe dołki. Nie dbałem

już o to, czy Adam nas rozpoznał w świetle latarki.  Najważniejsze było dopaść wehikułu i

uciec.   Zgasł   za   nami   reflektor,   lecz   Adam   szykował   się   do   wypuszczenia   poza   siatkę

rottweilera. Wydawał już psu odpowiednie komendy:

- Bierz ich! Dawaj! Zagryźć ich!

I  wtedy  wydarzył  się  pech.  Kiedy  od  wehikułu   dzieliło   nas  dosłownie   trzydzieści

metrów, Alina potknęła się na jakimś zdradzieckim dołku i z jękiem upadła w trawę. Nie

utrzymałem jej upadającego ciała. Zwichnęła staw! Leżała i jęczała. Próbowałem ją podnieść,

aby przenieść na rękach do wehikułu, lecz oto biegła już w naszą stronę rozsierdzona bestia,

żądny krwi rottweiler. Za czworonogiem biegł jego pan. Równie zły co jego pies. Wreszcie

światło latarki smagnęło mi twarz, gdy pochylałem się nad jęczącą Aliną. Oślepiło mnie.

- Stójcie! - krzyczał Adam. - Stójcie, to pies nic wam nie zrobi!

Gdyby  nie   Alina,   zdołałbym   jakoś   dobiec   do   wehikułu,   użyłbym   gazu   lub   innej

background image

sztuczki zdolnej powstrzymać bestię. Lecz z kontuzjowaną Aliną byłem bezbronny. Musiałem

bowiem zadbać przede wszystkim o jej zdrowie. Rzeczywiście pies zatrzymał się na komendę

swojego pana. Skomlał zabawnie, ale nas nie zaatakował. Dotarła do nas także Dorota z

pobłyskującym pistoletem w ręku. Chłopak zadowolił się wiatrówką.

- Patrzcie, kogo widzimy - odezwał się zaskoczony Adam. - konserwator zabytków

przybył z wizytą! Igrasz z losem! Zabieraj ją! Szybko.

Wziąłem Alinę na ręce i ruszyłem w kierunku chałupy, tak jak mi nakazano. Pies cały

czas trzymał się nogi swojego pana, Dorota zaś zamykała cały pochód. Odniosłem jednak

wrażenie, że było jej głupio i dlatego wolała iść za nami.

- Nie ma was więcej? - zapytał Adam.

Zaprzeczyłem ruchem głowy.

- Módl się, żeby to była prawda.

Zamknięto   nas   w   cuchnącej   starociami   komórce.   Nasi   prześladowcy   zignorowali

jęczącą Alinę, stan jej zdrowia nawet ich nie zainteresował. Związali nam ręce z tyłu tułowia i

nogi u kostek. Adam zabrał mi kluczyki do wehikułu  i wyszli, zamknąwszy komórkę na

skobel.

- Wytrzymasz? - zapytałem Alinę.

- A mam wyjście?

Trzymała się dzielnie.

-   Przepraszam   -   zaszlochała.   -   To   przeze   mnie   tu   jesteśmy.   I   co   teraz   zrobią

Stefanowi?

- Nie wiem. Lecz teraz sami podzieliliśmy jego los. Będą nas tutaj przetrzymywać,

dopóki nie skończą swojego zadania. Wcześniej nas nie wypuszczą.

- Może Stefan jest w chałupie?

- Dlaczego mieliby go tam trzymać, a nie w komórce, tak jak nas?

- Może chcą nas rozdzielić?

Nie   miałem   pojęcia,   co   zamierzają   zrobić.   Z   pewnością   nasza   obecność   tutaj

pokrzyżowała im plany, może nawet wpłynie na ich zmianę.

Po chwili na podwórze zajechał jakiś samochód, zaś światło jego reflektorów wdarło

się do wnętrza drewnianej komórki przez małe szpary. Bez trudu poznałem charakterystyczną

pracę silnika. Wehikuł! Adam musiał przyprowadzić pojazd z łąki. Przez kilka następnych

minut nic się nie działo, trzasnęły kilkakrotnie drzwi chałupy, a następnie otworzyły się drzwi

komórki.   Zapalono   mętne   światło.   Do   środka   wszedł   Adam   z   rottweilerem   u   nogi.   Pies

szybko odłączył się od pana i zaczął łazić po zakamarkach, obwąchując każdy kąt z przesadną

background image

dokładnością.

Adam wyciągnął zza  paska od spodni pistolet i wycelował we mnie. Mniej uwagi

poświęcił Alinie siedzącej na skrzyni.

- I co, panie konserwator? - zaczął ironicznie. - Co tu robisz?

- A jak myślisz?  - uniosłem wysoko brwi. - Czy wiesz, że przetrzymywanie ludzi

wbrew ich woli jest karane?

- Być może - westchnął. - Nie dotyczy to jednak włamywaczy. Tak właśnie powiem

policji. Lecz zanim ich zawiadomię, posiedzicie tu sobie dzień, może dwa...

- Kto ci uwierzy? - prychnąłem.

- Nie podskakuj - skrzywił się.

- Gdzie jest Stefan? - zapytała odważnie Alina.

Cień uśmiechu przemknął przez twarz porywacza.

- Ciekawska, co? Prawie jak nasz ministerialny detektyw. Od samego początku byłeś

strasznie ciekawski. I tajemniczy. Ten twój pojazd ukrywający pod maską ponad pięćset koni.

Przebiegły z ciebie osobnik.

- O czym on mówi? - zainteresowała się Alina.

- Nieważne - odpowiedziałem.

Nagle doznałem olśnienia. Było ono tak gwałtowne, że przestałem oddychać i czułem,

jak krew pulsuje mi w skroniach, wystukując szybki rytm. Niewidzialny metalowy młoteczek

walił także w moje serce. Znieruchomiałem i nigdy to określenie tak bardzo nie pasowało do

sytuacji.

- Co ci się stało? - zauważył zmianę na moim obliczu.

- Głowa mnie boli - skłamałem.

Nic więcej nie powiedziałem, gdyż za plecami Adama wyrósł nagle Mietek. Wszedł

tutaj   bezszelestnie   z   jakimś   drągiem   w   ręku.   Adam   szybko   zauważył   zdziwienie,   jakie

odmalowało się na naszych twarzach, tyle że nie zdążył się już odwrócić. Kierowca zdzielił

go w łeb i młody mężczyzna upadł jak ścięty, wypuszczając z dłoni pistolet oraz kluczyki do

wehikułu.   Na   tym  nie   koniec   problemów!   Wyskoczył   skądś   rottweiler   gotowy  do   ataku.

Kłapnął paszczą i groźnie zawarczał. I nagle ruszył na Mietka, szczerząc w mętnym świetle

żarówki białe kły. Na szczęście Mietek nie stracił głowy. Był typem bystrym i w porę zabrał

leżący na podłodze pistolet. Wycelował w psa i nacisnął spust. Zamiast potężnego huku i

zapachu prochu, rozległ się cichy strzał. Pies wyhamował. Zaczął prychać w chmurze gazu, a

następnie dał drapaka na zewnątrz. Słyszeliśmy jego popiskiwania za zabudowaniami.

- Mietek? - wyrwało się Alinie.

background image

- Śledziłem was - rzucił dumnie.

- Ty... ty chciałeś zabić tego psa?

- A co miałem robić? Dać się zagryźć na śmierć?

- Psu nic się nie stanie - rzuciłem twardo. - Nałykał się trochę gazu.

Nie   była   to   odpowiednia   pora   na   zadawanie   pytań.   Mietek   też   tak   uważał   i   bez

zbędnych   słów   odwiązał   krępujące   nasze   członki   więzy.   Ominął   leżącego   bez   ruchu   na

podłodze Adama, zgarnął kluczyki do wehikułu i rzucił mi je.

- Do chałupy! - zakomenderowałem.

W domu -  oprócz śpiącego na łóżku w małej izdebce “Romka” - nie znaleźliśmy

nikogo. Otwarte okno w sąsiedniej izbie wskazywało, że Dorota uciekła stąd zaalarmowana

strzałem. Przeszukaliśmy pozostałe pomieszczenia, lecz wszystkie były puste. Nigdzie nie

było Stefana!

- I co teraz zrobimy? - zmarszczyła czółko Alina.

- Nie wiem - odpowiedziałem i przeniosłem spojrzenie na Mietka. - Czy możesz mi

teraz powiedzieć, jak nas tutaj znalazłeś? I czemu zawdzięczamy twoją pomoc?

-   Kierownik   kazał   mi   pana   śledzić   -   odpowiedział   spokojnie   kierowca.   -   Opla

pożyczyłem od kumpla.

- To ty?! - wyraziłem zdziwienie.

- Ja.

- Panowie - jęknęła Alina. - Wy wszyscy powariowaliście?

- Pan Wojciech obiecał dyskrecję - zdziwiłem się.

- Dostałem służbowe polecenie - tłumaczył się kierowca. - Kierownik lubi wiedzieć,

co naprawdę dzieje się na jego podwórku. Powinniście się cieszyć, że was śledziłem. Dzięki

mnie żyjecie.

Miał dużo racji.

Na stole w izbie znaleźliśmy zamknięty laptop, którego Dorota nie zdążyła zabrać ze

sobą. Chciałem go otworzyć i sprawdzić jego zawartość (mogło się okazać, że to studentka

była ową L.L.), lecz z podwórza doszedł nas odgłos zapalanego auta. Nagle zaczął szczekać

rottweiler. Wyskoczyliśmy z chałupy jak oparzeni. “Punciak” wykręcał z piskiem opon przed

domem, otarłszy się niemal o mój wehikuł, pies wystraszony naszym nagłym pojawieniem się

dał   nogę.  Jego   pan   miał   go  w   nosie!   Auto  ruszyło  w   stronę   rynku.  Zdawało  mi   się,   że

wewnątrz auta siedziały dwie osoby. Jeden rzut oka na otwarte drzwi komórki upewnił nas, że

Adam zniknął z szopy. Odzyskał zatem przytomność i uciekał ze swoją lubą.

- Szybko za mną!

background image

Mietek rzucił  się w stronę zaparkowanego w głębi uliczki opla. Właśnie  mijał go

“punciak”.

- Za mną! - krzyczał kierowca, biegnąc do swojego opla.

Jak   miałem   mu   powiedzieć,   że   oplem   nie   dogoni   łatwo   fiata   punto   i   że   tylko

wehikułem możemy tego dokonać? Mietek nie wiedział, co kryła maska mojego pojazdu, a i

czasu   nie   było   na   wyjaśnienia.   Nie   wiedziała   o   tym   także   Alina   i   dlatego   pobiegła   za

Mietkiem. Tym bardziej nie dziwiła mnie jej reakcja, że był on zawodowym kierowcą.

Mietek był świetnym rajdowcem (zresztą już  wcześniej dał tego dowód, uciekając

przed wehikułem). Opel wyrwał za “punciakiem” z imponującym zrywem, gdy ja dopiero

przekręcałem kluczyk w stacyjce. Ale oto zawarczał groźnie silnik wehikułu napędzany pracą

swoich cylindrów. Ruszyłem z kopyta za Mietkiem, słysząc potworne ujadanie psa.

Na ciągnącej się aż pod kościół drodze żwirowej nie dałbym rady prześcignąć nawet

rowerzysty. Droga była tutaj zbyt wąska. To był powód mojej spokojnej jazdy. Wkrótce koła

wehikułu   poczuły   pod   sobą   asfalt.   Znalazłem   się   na   ulicy   biegnącej   przez   rynek.   Opel

objeżdżał brawurowo koliste skrzyżowanie, kierując się na pobliską autostradę i domyśliłem

się, że tam właśnie kierował się “punciak”. Pojechałem za nimi, zachowując w dalszym ciągu

bezpieczną prędkość z uwagi na teren zabudowany.

“Punciak” zbliżał się do autostrady i modliłem się, aby pościg odbywał się właśnie po

niej. Jednakże Adam doskonale wiedział, jaki silnik napędza wehikuł i dlatego przejechał

autostradę   i   skierował   się   na  południe.  Szansy na  zgubienie  nas   upatrywał  w  jeździe   po

gorszych drogach, biegnących przez liczne wsie.

Nie pamiętam, jakie wsie mijaliśmy. Było ciemno, a prowadziło nas światło bladego

księżyca   i   naszych   własnych   reflektorów.   Drogi   były  tutaj   wąskie,   miejscami   nierówne,

czasami  należało  zwolnić  przed  rowerzystą lub  pieszym. Dlatego też  jazda  nie  była zbyt

szybka i nie mogłem w pełni pokazać, na co stać mój pojazd.

Na zachodzie zamajaczyła ciemna i wysoka ściana lasu. “Punciak” odbił natychmiast

w   prawo   i   ruszył   z   powrotem   na   autostradę.   Pościg   na   terenie   Sulejowskiego   Parku

Krajobrazowego nie uśmiechał się uciekającej parze, drogi były tutaj bowiem paskudne, i

lepiej było kluczyć po asfaltowych drogach.

Niedługo potem mignął na poboczu drogowskaz z nazwą wsi Polichno. Przecięliśmy

autostradę i skierowaliśmy się na Wolę Moszczenicką (wieś położoną na północ od Piotrkowa

i na zachód od wsi Wolborz). Na prostym odcinku asfaltu mogłem wreszcie wyprzedzić opla i

zbliżyć się do “punciaka”, lecz w tym celu musiałbym przyspieszyć do stu pięćdziesięciu

kilometrów na godzinę. “Punciak” uciekał. Utrzymywał ten sam dystans dzielący go od opla -

background image

pięćdziesiąt metrów. Jechał na złamanie karku, na ile tylko pozwalały warunki drogowe i

silnik auta. Dla wehikułu była to niewinna rozgrzewka, więc cierpliwie czekałem na okazję do

zademonstrowania jego możliwości.

Przez   Wolę   Moszczenicką   przejechaliśmy   wolniej   i   w   tej   samej,   rzecz   jasna,

kolejności.   Nieco   zmniejszył   się   dystans   pomiędzy   naszymi   pojazdami.   Opel   dosłownie

siedział   “punciakowi”   na   ogonie.   Za   wsią   znowu   zaczęła   się   szaleńcza   jazda,   bo   oto

uciekający pojazd wybrał drogę na Łódź. Pruł teraz w kierunku północnym.

Sto pięćdziesiąt... sto sześćdziesiąt... sto siedemdziesiąt... Nieliczne drzewa po obu

stronach drogi zlewały się, połykaliśmy kilometry jakby były one stumetrowymi odcinkami. I

wreszcie   za   jakąś   osadą   pociągnąłem   w   górę   jedną   z   manetek   i   docisnąłem   pedał   gazu.

Wehikuł napędzany silnikiem astona zmienił melodię pracy. Zbliżyłem się do opla w kilka

sekund   (co   za   uczucie!)   i   wyprzedziłem   go   z   dziecinną   łatwością.   Krótki   rzut   oka   we

wsteczne lusterko wystarczył mi, aby ujrzeć opla daleko z tyłu. Szkoda, że nie widziałem

teraz twarzy Mietka. Czy wyrażała zdziwienie połączone z zachwytem? Długo nie patrzyłem

we wsteczne lusterko, gdyż przede mną wyrósł już tył “punciaka”.

Jak na złość znowu zaczęły się zabudowania. Zwolniłem, ale siedziałem “punciakowi”

cały czas na ogonie. Przed wsią Baby z trudem wyprzedziłem fiata, gdyż Adam starał się

jechać środkiem. W praktyce była to jazda zygzakiem. Nie mogłem bowiem zapominać, że

był   on   po   kilku   piwach   i   nasz   pościg   mógł   mieć   tragiczny   epilog.   Przy   szybkości   stu

sześćdziesięciu   kilometrów   zaryzykowałem   jazdę   lewym   poboczem.  Przypomniał   mi   się

niedawny epizod zakończony dewastacją sadu. Wtedy uratował mnie płytki rów i sad. Lecz

teraz, przy tej szybkości, nie miałbym żadnych szans na wyjście cało z opresji. Za poboczem

biegł rów, za nim nasyp z torami kolejowymi.

Zaryzykowałem  i  zwiększyłem prędkość wehikułu.  Dwieście   na  liczniku!   To  było

czyste szaleństwo, lecz opłaciło się. Wyprzedziłem “punciaka”. Odjechawszy od niego na

dwieście metrów, nagle wyhamowałem. Stanąłem w poprzek szosy i czekałem. Wehikuł był

pojazdem długim, więc skutecznie blokował drogę ucieczki. W ten sposób “punciak” znalazł

się w pułapce między dwoma samochodami.

Ostremu   hamowaniu   fiata   na   łódzkiej   trasie   towarzyszył   pisk   ścieranych   opon.

Wreszcie auto stanęło kilkanaście metrów przed wehikułem, za nim hamował tak samo ostro

opel.

Lecz   to   nie   był   jeszcze   koniec   pościgu.   Gdy   tylko   samochody   zatrzymały   się,

otworzyły się drzwiczki  “punciaka” i wyskoczył z nich Adam. Wcale na nas nie patrzył.

Ratował się ucieczką przez pola. Pokonał rów i zaczął nieudolną wspinaczkę po nasypie,

background image

wspomaganą krążącymi we krwi adrenaliną i alkoholem. Od strony Łodzi zbliżał się nocny

pociąg. Jechał szybko, stukając rytmicznie kołami o tory.

Widziałem kątem oka wyskakującego z opla Mietka, który rzucił się za Adamem. Z

kierowcą spotkaliśmy się pod nasypem. Pociąg zbliżał się. Był dosłownie dwadzieścia metrów

od nas, aż w głowie huczało od jego stukotu. I oto Adam postanowił zdążyć przed pociągiem i

pokonać tory.

- Durniu, co robisz?! - doszedł nas z tyłu krzyk Doroty.

W tym samym momencie nocną ciszę przeszył złowieszczy gwizd kolejowej syreny.

Motorniczy zauważył na torach człowieka i próbował go ostrzec. Hu, hu, hu! Na darmo,

Adam zdążył bowiem przed lokomotywą w ostatniej i zniknął po drugiej stronie torów. Szum

przejeżdżającego pociągu zmierzwił nam czupryny. Staliśmy na zboczu nasypu, czekając z

niecierpliwością   na   przejazd   pociągu.   Niestety,   ciągnął   on   około   dwudziestu   wagonów

towarowych. Lecz gdy się oddalił, Adama już nie było w pobliżu. Wchłonęła go noc.

Zawiadomiliśmy o wszystkim policję. Dorota była grzeczna i jednocześnie załamana.

Wraz z Mietkiem przekonaliśmy ją, aby oddała się w ręce policji. My sami nie mieliśmy

prawa jej zatrzymywać. Na szczęście zwyciężył w niej rozsądek.

-   Co   to   za   samochód?   -   zainteresował   się   wehikułem   Mietek.   -   Skąd   pan   go

wytrzasnął? Jeździ pan chyba na paliwie lotniczym, co? Nie do wiary! A może zamontował

pan wtrysk tlenku azotu?

Postanowiłem   pozostać   tajemniczy,  więc   skwitowałem   jego  zdumienie   niewinnym

komentarzem:

- Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu włożyłem pod maskę silnik od astona martina.

Zatkałem mu usta tym oświadczeniem, więc do przyjazdu policji więcej się odzywał.

Ale zauważyłem, że zerkał na mnie co rusz. Potem sprawy potoczyły się szybko.

Policja odwiedziła chałupę należącą do babci Adama. Ta wizyta była przysłowiową

musztardą po obiedzie, “Romek” bowiem jakimś cudem uciekł, zabierając ze sobą laptopa. Po

terenie błąkał się jedynie rottweiler, który szczekaniem nadrabiał niegościnność. Policjanci

dokonali   rutynowych   czynności   śledczych  i   odjechali   do   komendy   przesłuchać   Dorotę.

Obiecali jednak zająć się psem.

Ja przypomniałem sobie o scyzoryku, który zostawił w domku nad jeziorem Adam.

Dorota rozpoznała ten rekwizyt. Przesłuchanie trwało niecałą godzinę. Dziewczyna zaklinała

się,   że   nie   wie,   kto   jest   szefem   bandy.   Kontakt   z   nim   utrzymywali   za   pomocą   poczty

elektronicznej. Nazwa jego konta nie zaskoczyła mnie: “Lisa. Liethmal”. Wychodziło na to,

że dostawałem listy elektroniczne od samego szefa. Osobiście znał go bowiem tylko Adam,

background image

“Romek” zaś wyłącznie z widzenia.

Studentka mówiła chyba prawdę. Przy okazji wyszło na jaw, że to ona grzebała mi w

torbach zaraz po moim przyjeździe na zamek, to ona zgubiła w podziemiach gumkę i to ona

wreszcie   uśpiła   nas   środkiem   nasennym   dodanym   do   piwa.   Potem   zabrała   mi   klucz   do

podziemi i dała go Adamowi. On i “Romek” zjawili się ostatniej nocy na zamku i szukali

czegoś w piwnicy Irenki. Zresztą - według słów Doroty - podczas mojego pobytu w Bykach

kilkakrotnie   przebywali   w   podziemiach.   Nie   inaczej   było   wtenczas,   kiedy   mnie

przetrzymywano nad jeziorem. O willi nad jeziorem nic nie wiedziała. Według niej mógł tam

przebywać sam szef.

Adam wplątał ją w całą historię. Była jego szpiclem na zamku, lecz nie wiedziała, co

było przedmiotem intensywnych i ryzykownych poszukiwań. Wiedziała jednak, że już rok

temu   Adam   odkrył   w   piwnicy  coś   cennego.   Przedostatniej   nocy,   gdy  Adam   i   “Romek”

opuścili zamek, dokonawszy swoich rutynowych “badań”, zeszła na dół z czystej ciekawości,

aby   ostatecznie   dowiedzieć   się,   czego   szukano.   I   wtedy   ją   zaskoczyłem   swoim

niespodziewanym zejściem do podziemi. Resztę znacie. Schowała się we wnęce i dała mi w

łeb latarką. Uciekła na górę i zbudziła Ankę, udawszy, że zbudziły ją głośne kroki.

- Domyślam się, że w podziemiach jest skarb - oświadczyła na koniec przesłuchania. -

Srebrny  talerz  znaleziony  rok  temu  to  nie  wszystko.  Tam  pewnie  jest  ukryte  coś  bardzo

cennego. Więcej nic nie wiem.

Dorota zakochała się w Adamie. I chociaż cierpiała z powodu jego związku z Basią, to

miała cichą nadzieję, że któregoś pięknego dnia Adam porzuci byłą kasjerkę z dzieckiem i

zostanie z nią. Och, słodka naiwności!

Dochodziła   druga   w   nocy.   Zmęczeni   opuszczaliśmy   komendę   w   Piotrkowie,   gdy

zadzwonił telefon u dyżurnego.

- Komendancie! - krzyczał policjant. - Ktoś znalazł jacht. Twierdzi, że pod pokładem

jest związany mężczyzna.

- Kto zawiadomił? Nocny marek? Poszukiwacz przygód?

- Nie wiem. Nie mógł spać, więc wyszedł połazić nad brzeg jeziora i wtedy usłyszał

wołanie o pomoc. W pobliżu Bronisławowic, tam jest duży ośrodek...

- Kuklińczak! - niecierpliwił się komendant. - Mamy środek nocy, jak pragnę zdrowia!

Do rzeczy! Co z tym związanym?

- Jacht kotwiczy przy wysepkach na środku jeziora.

- I co zrobił ten nocny marek? Kto to jest?

- Niestety, nie wiem. Jak go zapytałem o nazwisko, to rozłączył się. Wystraszył się

background image

porachunków mafijnych czy jak?

-   Co   za   społeczeństwo   -   westchnął   niepocieszony   komendant.   -   Dawać   mi   tu

samochód! Przejedziemy się tam! I załatwcie jakąś łódkę!

Wystarczył   błysk   policyjnej   odznaki   i   zdecydowany   głos   komendanta,   a   pomimo

nocnej pory znalazła się osoba obsługująca przystań w Bronisławowicach. Niedużą łodzią

popłynęliśmy w kilka osób ku położonym na południu cypla wysepkom, tym samym, które

ukrywały niedawno przed światem “Kuriera”. Widać porywacze upodobali sobie to miejsce.

Tym razem nie był to “Kurier”, a wynajęta na fikcyjne dokumenty łajba (późniejszy opis

klienta dziwnie pasował do “Romka”).

Z bijącym sercem pracowaliśmy pagajami. Księżyc przeglądał się w spokojnej toni

jeziora,   a   orzeźwiające   powietrze   dodawało   nam   wigoru.   Oprócz   komendanta   i   sierżanta

płynął jeszcze Mietek. Alina czekała na nas na przystani w towarzystwie plutonowego.

Oświetlony   reflektorem   potężnej   policyjnej   latarki   jacht   prezentował   się   żałośnie.

Zaniedbany,  samotny  i   przeżywający  swoją   starość.   Nas   jednak   interesował   osobnik   pod

pokładem. Ujrzawszy światło wpadające pod pokład, ów człowiek zaczął nawet krzyczeć. To

był głos Stefana!

Wkrótce go uwolniliśmy. Był cały i zdrowy, nieco wyczerpany i blady, ale szczęśliwy.

- Stefan! - krzyknąłem z radością, widząc jego spoconą i umęczoną twarz. - Żyjesz!

-  2:1  dla  ciebie   - wychrypiał,  masując  nadgarstki  ściśnięte  jeszcze  nie  tak   dawno

więzami. - Następnym razem ja cię uwolnię.

Okazało   się,   że   Stefanowi   udało   się   cudem   pozbyć  knebla.   Gdy  to   zrobił,   zaczął

krzyczeć. Miał szczęście, że ktoś go usłyszał z odległego brzegu.

-   Wczoraj   przenieśli   mnie   na   ten   obskurny  jacht   -   tłumaczył   pośpiesznie.   -   Nie

wiedziałem, co chcą ze mną zrobić. Miałem cały czas opaskę na oczach. Okropne. A kiedy,

dranie, kręcili mnie na wideo, mieli na głowach kominiarki.

- To znaczy, że jest pan na jachcie od wczoraj? - pytał komendant. - Tak. Porwali mnie

przed domem, zaraz po odwiezieniu Aliny do domu.

- Właśnie czeka na ciebie.

- Gdzie? W domu?

- Nie. Na brzegu.

- Zaraz, a o jakim wideo pan mówi? - zainteresował się policjant.

Stefan wyjaśnił, że porywacze chcieli mnie nastraszyć i nakręcili krótki film wideo z

dramatyczną przemową Stefana. W ten sposób chcieli mi zamknąć usta i dalej prowadzić na

zamku poszukiwania. Poczuwałem się do winy i nie tłumaczyło mnie moje doświadczenie w

background image

pracy detektywa. Powinienem  był  od  samego początku  współpracować  z   policją,  chociaż

policja od pewnego czasu ignorowała moją osobę.

Wręczyłem   im   dyskietkę   z   nagraniem   wideo   przysłanym  mi   przez   Lisę  Liethmal.

Wyjaśniłem przy okazji, kim była L. L. i co zawiera plik audiowizualny.

Było za późno na przesłuchanie, więc ustalono, że jutro o dziesiątej rano spotkamy się

w   komendzie   w   tym   samym   gronie.   Najważniejsze,   że   odnaleźliśmy   biznesmena   i

wystraszyliśmy bandę nawiedzającą niczym złe duchy bykowski zamek. Teraz, kiedy Stefan

był wolny, nie posiadali dodatkowego atutu. A jeszcze komendant obiecał wysłać patrol w

okolice zamku. Tak na wszelki wypadek. Jedynym zgrzytem osłabiającym poczucie triumfu

była ucieczka Adama i “Romka” oraz nieznana tożsamość ich szefa.

Kiedy   Stefan   i   Alina   opuszczali   komendę,   wezwał   mnie   na   krótką   rozmowę

komendant. Pijąc kawę porozmawialiśmy sobie w cztery oczy.

Wracając samotnie na zamek nadziałem się na skrzyżowaniu ulic Wojska Polskiego i

Łódzkiej na reklamę hotelu “Agat”. To słowo nie dawało mi spokoju. To słowo wypowiedział

Szpakowaty w obecności “Romka”, zanim opuścił taksówką willę nad jeziorem. Może nie

chodziło   o   kamień   szlachetny,   a   właśnie   o   hotel?  O  ten   konkretny   hotel!   Przejechałem

skrzyżowanie i, odpędzając senność, stanąłem przed szlabanem blokującym wjazd na teren

kompleksu hotelowego. Strażnik widząc mój pojazd, zbaraniał. Zdjął czapkę, podrapał się po

spoconej głowie, lecz szlabanu nie podniósł.

- Pan do kogo? - zapytał. - Tutaj jest hotel.

- Wiem, że hotel, a nie klasztor.

- Może szuka  pan serwisu?  - objął drwiącym wzrokiem wehikuł.  - Pański pojazd

wygląda jak wyklepana duża konserwa.

- Zgadza się. Kraksa miała miejsce podczas rajdu Paryż-Dakar.

- Nie może być? - ironizował.

- Nikt mi nie wierzy. Pod maską mam 550-konny silnik astona martina. Też mi nie

wierzą. To jak, wpuści mnie pan? Chciałem zadać w recepcji kilka pytań.

- Kto pan jesteś? Przecież nie z policji. Dziennikarz?

- Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków w Warszawie. Ministerstwo Kultury i

Sztuki. Jestem detektywem.

- Ale o co chodzi?

- O tym właśnie chciałem porozmawiać w recepcji.

- Masz pan jaką legitymację?

- Ministerialna może być?

background image

Machnął na wszystko ręką i podniósł szlaban.

Na ładnie położonym trawniku, między głównym budynkiem a kawałkiem zieleni,

zaparkowałem swojego “potwora” i udałem się zmęczonym krokiem weterana do recepcji.

Wewnątrz eleganckiego holu bez ogródek zapytałem o Szpakowatego. Opisałem go na miarę

moich możliwości, dodając, że poruszał się po okolicy taksówką.

-   To   mi   nic   nie   mówi   -   odpowiedziała   niechętnie   recepcjonistka.   -   Taksówką

podróżuje co drugi gość. Szpakowaci też się zdarzają. Poza tym nie jest pan z policji i nie

będę odpowiadała na pańskie pytania.

- To chciałem wynająć pokój - palnąłem. - Macie coś wolnego? Najlepiej pokój, który

zwolnił się w ostatnich godzinach.

Zerknąłem na zegarek, starając sobie przypomnieć, o której godzinie zakradliśmy się z

Aliną pod chałupę babki Adama i trwał pościg za “punciakiem”. Liczyłem w duchu na taki

bowiem wariant, że Adam albo “Romek” zawiadomili swojego szefa o mojej obecności w

Wolborzu. Jeśli Szpakowaty współpracował z ich szefem, to mógł dostać od niego cynk o

grożącym im wszystkim niebezpieczeństwie. Jak to się mówi - był, ale się zmył.

Kobieta wzruszyła ramionami i zerknęła do książki.

- No, jest taki apartament. Gość zrezygnował po dwudziestej trzeciej... A wie pan co?

Zdaje się, że on był trochę szpakowaty. Cudzoziemiec. Johannes Kramer z Kolonii. Tylko że

pokój nie jest posprzątany i...

- To idealnie! - ucieszyłem się. - Bardzo dobrze! Nie trzeba nic sprzątać. Biorę ten

pokój!

- Ostrzegam: to nie jest tani pokój.

- Ile?

Podała   cenę   za   noc   -   struchlałem.   Niechętnie   wyjąłem   wydaną   przez   nasze

ministerstwo  kartę płatniczą, którą opłacaliśmy w wyjątkowych sytuacjach hotele podczas

delegacji. Tylko że ja byłem na wczasach. Chciałem jednak jak najszybciej zakończyć sprawę

opatrzoną   kryptonimem   “Bafomet”.   Nieposprzątany   pokój   mógł   mi   wiele   powiedzieć   o

cudzoziemcu, a może nawet szefie, jeśli się tylko spotkali tutaj.

Po   wejściu   do   pokoju,   zaniemówiłem.   Doznałem   kolejnego   olśnienia;   pierwsze

przyszło   w   szopie,   w   której   przetrzymywał   nas   Adam.   Patrzyłem   na   pokój   jak

zahipnotyzowany, światło... żyrandole... wszystko zaczynało się układać w jedną, logiczną

całość. Miałem szefa!

Zadzwoniłem   do   komendy.   Podałem   nazwisko   cudzoziemca   zamieszkującego

apartament   26   w   hotelu   “Agat”.   Wspomniałem,   że   ów   Kramer   wynajmował   willę   nad

background image

jeziorem i należałoby sprawdzić ten trop.

- Panie Daniec! - krzyknął do słuchawki dyżurny. - Jest pan w pokoju tego Kramera?

- Jestem, jestem.

- Proszę niczego nie ruszać do naszego przyjazdu. Szkoda, że zostawił pan odciski

palców na słuchawce.

- Ależ ja trzymam ją przez chusteczkę - odpowiedziałem.

- Dobrze pan zrobił - pochwalił mnie. - Byłby z pana dobry policjant.

Nie skomentowałem tego. Zachciało mi się spać i ziewnąłem.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

W   CZTERY   OCZY   Z   KOMENDANTEM   •   W   OCZEKIWANIU   NA

OSTATECZNE   ROZWIĄZANIE   •   PRZYJAZD   URZĘDNIKA,   CZYLI

ZOSTAJĘ DOCENIONY • POKAZUJĘ PENTAGRAM I LITERĘ “J” • O

SYMBOLACH   I   ZWYCZAJACH   MASOŃSKICH   •   ODWRÓCONY

PENTAGRAM,   CZYLI   TAJEMNICA   L.L.   •   OGLĄDAMY

“ŚWIĄTYNIĘ” • DELTA PROMIENISTA, BIBLIA I SZATAN • ZŁOTY

BAFOMET • CZYTAMY SENSACYJNY LIST ROZWADOWSKIEGO •

W   PUŁAPCE   •  NIUNIEK   NAMIESZAŁ,   CZYLI   W   ZAMKNIĘCIU   •

DEMASKUJĘ   SZEFA   BANDY   •   WYJAŚNIENIA   •   STEFAN

KOLEKCJONEREM   •   KONIEC   PRZEDSTAWIENIA   •   POWRÓT,

CZYLI MŁODA PARA W TOYOCIE

Ślady w apartamencie Szpakowatego zabezpieczono jeszcze tej samej nocy, dlatego

nocowałem   na   zamku.   Dzięki   czemu   anulowano   wydatek,   jaki   poniosłem   w   związku   z

wynajęciem   tego  pokoju, z  czego  najbardziej  zadowoleni  powinni  być moi  zwierzchnicy.

Trwały też poszukiwania Adama i “Romka”, zaś wczesne przesłuchanie zakończyło się przed

drugą po południu. Wyjaśniono wszystkie niuanse tej historii na przestrzeni ostatnich dni.

Ostatnią naradę odbyłem z komendantem w trakcie przesłuchiwania Stefana w pokoju

obok. Gdy młody inspektor zadawał biznesmenowi pytania, my uważnie oglądaliśmy jego

twarz z nagrania wideo.

Pod wieczór zamierzałem ostatecznie rozwiązać sprawę “Bafometa”. Zaprosiliśmy na

spotkanie przedstawiciela Wojewódzkiego Urzędu Konserwacji Zabytków, który zjawił się na

zamku po godzinie dwudziestej ze swoją asystentką, ponętną brunetką o smutnym wyrazie

oczu. Zaproszenie dostali także kierownik Wojciech, Alina ze Stefanem (zdaje się, że ta para

znowu zaczęła ze sobą poważnie flirtować), a obecni być mieli jego rezydenci w osobach:

pana Edwarda, Irenki, trojga studentów i mnie.

Nieco   wcześniej   -   przez   bite   dwie   godziny   -   kartkowałem   zabraną   z   Warszawy

literaturę. Szczególnie zainteresował mnie pentagram, ów słynny okultystyczny symbol. A

background image

litera “J” wyżłobiona na starym fragmencie muru? I dlaczego “J”, a nie na przykład “I”?

O   tym   później.   Nadmienię   tylko,   że   to   łatwa   zagadka   dla   kogoś   posiadającego

elementarną wiedzę o symbolach masońskich. Potwierdzenie moich domysłów znalazłem po

przeczytaniu rozdziału angielskiego wydania pewnej książki.

W   porze   podwieczorku   wyszedłem   zmęczony   lekturą   z   pokoju   i   poszedłem   do

studentów. Byli u siebie.

- Cześć, chłopaki! Chcecie się trochę rozerwać?

- A co, stawiasz piwo? Czy jedziemy nad jezioro?

- To później. Pomyślałem, że trochę popracujemy fizycznie.

- Co? - jęknęli. - Żartujesz? Jesteśmy na wakacjach.

-   A   nie   odbywacie   przypadkiem   praktyki?   Może   chcecie,   żebym   poszedł   do

kierownika i w jej ramach załatwił wam robotę?

- Jaką znowu robotę? - przerazili się. - Mówiłeś, że jesteś konserwatorem zabytków?

- Trzeba tylko przesunąć starą szafę.

Poszliśmy   tam   i   ponad   godzinę   spędziliśmy   w   podziemiach.   Odkrycie,   którego

dokonałem, zdumiało nie tylko ich, ale mnie samego. To było niesamowite, niezapomniane

przeżycie!

Z biblioteki zadzwoniłem do Stefana.

- Cześć - powitałem go w tonie frywolnym. - Dobrze, że cię nie porwali i jesteś w

domu.   Dokonałem   odkrycia!   Miałem   rację,   Stefan!   Podziemia   zamku   kryją   niezwykłą

tajemnicę.   O   dwudziestej   oczekujemy   was.   Będzie   ktoś   z   Wojewódzkiego   Urzędu

Konserwacji Zabytków, kierownik ARR i my, mieszkańcy zamku. Pozdrów ode mnie Alinę.

- Skąd wiesz, że jest teraz u mnie?

- Intuicja. Aha, ona też jest zaproszona.

Wybiła ósma. Słońce schowało się wstydliwie za cyprysami, rzucając na zachodnią

fasadę zamku głęboki cień. Było jednak ciepło, tak bardzo wakacyjnie, typowo sierpniowo;

wydawało mi się, że przyroda wokół zamku przebrała się w impresjonistyczne kolory. Kilka

minut później przybył otyły urzędnik z WUKZ ze swoją uroczą asystentką o bystrym, choć

zanadto   poważnym   spojrzeniu   zielonych   oczu.   Przywitał   ich   kierownik,   a   następnie

przedstawił mnie.

- Pan Daniec reprezentuje Ministerstwo Kultury i Sztuki - mówił.

- Wiem, wiem - sapnął urzędnik. - Dostałem specjalne poruczenie w tej sprawie. Poza

tym znam Pana Samochodzika.

background image

- Kogo? - zdziwiła się Alina.

- To mój szef - wyjaśniłem. - Nazywa się Tomasz N. N. Przyjechałem tutaj w jego

zastępstwie, aby rozwiązać sprawę Bafometa.

- Pan Paweł - dodał urzędnik - jest detektywem i jak mi powiedziała pani minister

rozwiązał   z   panem   Tomaszem   wiele   interesujących   zagadek   historycznych,   a   za   kratki

wsadzili wielu przemytników dzieł sztuki.

- Tak powiedziała pani minister? - zdziwiłem się. - Mnie nigdy tego nie mówiła.

- Panowie są postrachem przestępczego światka zajmującego się nielegalnym handlem

dziełami sztuki - kontynuował urzędnik. - Miło mi poznać współpracownika mojego kolegi.

Ale czemu zawdzięczamy dzisiejsze zaproszenie?

Gdy tak mnie chwalił, raz jeden zerknąłem na Alinę i, dacie wiarę, dostrzegłem w jej

oczach podziw.

- Już mówię - chrząknąłem. - Przede wszystkim zapraszam do podziemi! Proszę tylko

uważać na strome schody.

Gromadką   zeszliśmy   na   dół   do   piwnicy.   Otworzyłem   pomieszczenie   należące

tymczasowo do Irenki i stanąwszy przed ciężką szafą, zaprosiłem do środka gapiów. Zanim

przystąpiłem   do   otwarcia   drzwi   owej   szafy,   wprowadziłem   wszystkich   w   tło   wydarzeń,

których epilog rozgrywał się na ich oczach. Wspomniałem o próbach sprzedaży srebrnego

talerza z symbolem Bafometa w łódzkich i piotrkowskim antykwariatach, próbach schwytania

porywaczy Stefana i o Szpakowatym, którego nie zdołano dotąd ująć. Kilka słów poświęciłem

hrabiemu Rautingerowi, który pod koniec drugiej połowy XIX wieku zamierzał kupić ten

zamek od ówczesnego właściciela Jana Rozwadowskiego. Opowiedziałem w kilku zdaniach o

tym, że Rautinger miał tajemnicze powiązania z amerykańskimi masonami i został w równie

tajemniczych okolicznościach zamordowany, zwłoki jego zaś zniknęły z kostnicy. Wszyscy

słuchali z zapartym tchem, nawet Alina, Irena oraz Stefan nie nudzili się, choć znali po części

niektóre fakty.

Wreszcie   otworzyłem   prawe   drzwi   szafy.   Wyjąłem   zalegające   tam   ubrania,   które

skwapliwie odbierała ode mnie Irenka. Na koniec poświeciłem latarką do wnętrza szafy, aż

ukazała się płaskorzeźba pentagramu.

- Niech każdy z państwa zerknie na to - powiedziałem.

Wyczuwałem   wśród   słuchaczy   duże   napięcie.   Urzędnik   chrząkał   podekscytowany

odkryciem i kręcił z niedowierzania głową. Nie dziwiłem mu się, gdyż obecność płaskorzeźby

nie była nigdzie dotąd odnotowana w archiwum WUKZ - ten architektoniczny szczegół został

dawno temu precyzyjnie zakamuflowany. Kierownik nie mógł się nadziwić, że takie “cudo”

background image

znajdowało się w ,jego” zamku. Kiedy już wszyscy się napatrzyli, poprosiłem studentów o

pomoc w przesunięciu szafy. Dołączył do nas wnet Stefan i cała nasza czwórka z zapałem

przywarła do niesfornego mebla. W pocie czoła udało nam się odsunąć szafę w kąt (mebel

wydawał się cięższy niż poprzednim razem), dzięki czemu naszym oczom ukazały się kolejne

sensacyjne szczegóły. Płaskorzeźbę wmurowano na wysokości metra od podłogi, zrobiono to

jednak w starym murze, którego odsłonięty fragment znajdował się na głębokości dziesięciu

centymetrów, pod warstwą późniejszych tynków. Tych warstw było zresztą kilka. Powyżej

płaskorzeźby,   nieco   z   boku,   znajdował   się   rysunek   wykonany   na   starym   murze   metodą

wypalania.   Przedstawiał   on   literę   “J”.   Poniżej   zaś   płaskorzeźby   widniał   okrągły   ślad   w

kształcie koła, bledszy od pozostałej części zabytkowego muru.

- Jeśli porównamy średnicę tego koła ze średnicą srebrnego talerza, przekonamy się, że

pasują one do siebie idealnie - oświadczyłem.

- Chce pan powiedzieć, że w tym miejscu był wmurowany ów talerz z Bafometem? -

zapytał urzędnik.

-   Tak.   Powyżej   mamy   płaskorzeźbę   pentagramu.   Jeszcze   wyżej,   nieco   w   lewo,

widzimy literę “J”. Ta właśnie litera podpowiedziała mi rozwiązanie całej zagadki. Jeśli nie

znacie   się   państwo   na   symbolach   i   rytuałach   masońskich,   przypomnę   tylko,   że   podczas

ceremonii przyjęcia kandydatów na ucznia do loży “wtajemniczano” go we wszelkie arkana

sztuki wolnomularskiej. Znaki i symbole odgrywały i odgrywają wielką  rolę. Na przykład

masoni w stopniu ucznia rozpoznają się na całym świecie właśnie po znakach.* [W Polsce

przykładano ściśnięte cztery palce prawej ręki do gardła, podnosząc jednocześnie do góry

wielki palec na kształt węgielnicy.] Przejdźmy jednak do samej ceremonii. Uczeń dowiadywał

się   o   pewnym   słowie,   które   należy   do   świętych   słów   wolnomularstwa.   Słowo,   którym

uczniów nazywano.

- Czy to słowo zaczyna się na “J”? - zapytała Alina.

- W rzeczy samej. Gdy jeden z braci żądał tego słowa, drugi mu odpowiadał: “powiedz

mi pierwszą literę, ja ci drugą powiem”. Tamten rzucał owo “J” i otrzymywał w odpowiedzi

“A”,   aż   otrzymywali   słowo   “JAKIN”,   które   w   symbolice   masońskiej   oznacza   stałość   i

wytrwałość. Nie chcę zanudzać państwa wywodem o ceremoniale przyjęcia ucznia w różnych

lożach, ale dodam tylko, że mówimy o “loży niebieskiej” złożonej z trzech stopni: ucznia,

czeladnika i mistrza (nad nimi stoją ”loże czerwone”). Awansując na czeladnika kandydat

otrzymywał własny znak i wytłoczenie kolejnego słowa “B” (oznacza  “BOOZ” - siłę). Przy

wyświęcaniu na stopień mistrza w ceremonii wykładana jest “legenda o Hiramie”. Masoni

posiadali specjalną pisownię i tak lożę określali czworokątem lub trzema kropkami. Wszelkie

background image

“uczty” odbywali w uroczyste święta wolnomularskie - na przykład w dzień świętego Jana;

loże takie zwą się “Świętojańskimi”. Oczywiście to wszystko o czym teraz mówię dotyczy

niezwykle   teatralnych   obrzędów   masońskich   z   XVIII   i   XIX   wieków.   W   czasach

współczesnych ceremoniał polega na złożeniu przysięgi i kilku formalnościach.

-   Zaraz,   zaraz   -   wtrącił   Stefan.   -   Chcesz   udowodnić,   że   stoimy   przed   dawnymi

symbolami masońskimi. Czy to znaczy, że w zamku była loża masońska?

- Więcej, stoimy przed wejściem do takowej - odpowiedziałem i usłyszałem szmer

zdziwienia, który wypełnił piwniczne pomieszczenie. - Tego wejścia szukali w podziemiach

intruzi. Albo nie wiedząc, że ono istnieje szukali kolejnych skarbów. Nie wiedzieli chyba

zatem, co oznaczają litery “J” oraz “B”. Otóż umieszczano je po obu stronach wejścia do loży,

ale my widzimy tylko jedną z nich. Założę się, że po rozkruszeniu warstwy tynku na większej

powierzchni ściany, ujrzymy bardziej na prawo, na wysokości odsłoniętego już “J”, drugą

literę:   “B”.   Proszę   też   zauważyć,   że   mur,   na   którym   wyrysowano   “J”   i   umieszczono

płaskorzeźbę   wychodzi   na   zachód.   A   przecież   wejście   do   loży   znajduje   się   zawsze   od

zachodu.

- Co z tym pentagramem? - spytał kierownik. - I jaką rolę odgrywał srebrny talerz?

-   Pentagram   to   jeden   z   ważniejszych   symboli   masonerii   -   mówiłem   dalej.   -

Interpretowany  był jako  symbol  człowieka. (“ADAM-EVE”)  w drodze  do “odrodzenia”  i

“ubóstwienia”. Jest to więc w zasadzie symbol pogański. W niektórych wpadkach znak ten

jest uznawany jako symbol “dobrego” Lucyfera. Odwrócony pentagram, tak jak ten, z dwoma

wierzchołkami skierowanym ku górze uważany jest za symbol szatana (“SAMAEL-LILITH”),

przedstawionego w postaci tak zwanego “kozła z Mendes” lub inaczej Bafometa. Miłośnicy

anagramów mogliby z owej nazwy szatana ułożyć wiele wyrazów albo nazwisk. Na przykład:

Lisa Liethmal!

- Znowu ta Lisa Liethmal - westchnęła Irenka

- Nie było żadnej L.L. - wyjaśniłem. - Ktoś podał się za Lisę Liethmal, wymyślił ją, bo

tak   ładniej   brzmi.   Podobnie   zabawił   się   wymyślając   miejsce   spotkania   pod   akacją.   Inna

sprawa,   gdy   pierwszy   raz   ujrzałem   to   nazwisko,   obleciał   mnie   irracjonalny   niepokój.

Czyżbym  podskórnie  czuł  strach przez   szatanem?  - zaśmiałem się. - Wracając do  naszej

pięcioramiennej   gwiazdy.   Podam   może   ciekawostkę.   Otóż,   przejście   z   jednej   formy

pentagramu  w   drugą  można   uzyskać   poprzez   jego  obrót   o   33   stopnie.   Nie   muszę  chyba

dodawać, że liczba 33 wiąże się z ilością stopni wtajemniczenia w niektórych obrządkach

szkockich,   między   innymi   w   rycie   “Szkockim   Dawnym   i   Uznanym”.   Jak   wspominałem

wcześniej, hrabia Rautinger mógł należeć do takiego obrządku. Na spodniej części talerza

background image

widnieje   też   napisana   po   angielsku   inskrypcja   związana   z   tym  rytem   na   terenie   Stanów

Zjednoczonych.

Zamilkłem. Wszyscy wstrzymali oddech, gdy obróciłem płaskorzeźbę pentagramu o

33  stopnie.  I  wtedy podziemie   wypełniło  głuche  i  głośne buczenie,  jakby przesuwały się

fundamenty, na których stał zamek albo rozwierały się piekielne bramy. Zgrzytnęło coś bliżej

nas i nagle ściana z pentagramem, ta częściowo odsłonięta, powoli odsunęła się w bok, a jej

ruchowi towarzyszył w dalszym ciągu ów niepokojąco buczący dźwięk i sypiący się tynk.

To było naprawdę niesamowite - pierwszy raz po wielu latach został uruchomiony

mechanizm   otwierający   tajne   wejście.   Wszyscy   patrzyli   na   rozsuwającą   się   ścianę   jak

zahipnotyzowani. Takie sceny ogląda się tylko w filmach przygodowych o Indianie Jonesie

bądź Larze Croft.

Wnet   ukazał   się   nam   czarny,   niezbyt   wielki   prostokąt   prowadzący   do   jakiegoś

pomieszczenia.   Wewnątrz   było   ciemno,   więc   musiałem   użyć   latarki.   Za   mną   wszedł   do

środka tylko urzędnik i Stefan, reszta towarzystwa została w piwnicy, z obawą zaglądając do

czarnego jak noc pomieszczenia, w którym panował dławiący zaduch. Cóż, powietrze zostało

tu uwięzione ponad sto pięćdziesiąt lat temu. Oddychaliśmy resztkami powietrza z XIX wieku

i było to doświadczenie równie ekscytujące co samo odkrycie tajnego miejsca.

- Jesteśmy w “świątyni” - przerwałem ciszę i skierowałem snop światła na wschodnią,

przeciwległą   ścianę.   Mój   głos   odbijał   się   od   ścian   sali   z   efektem   lekkiego   echa.   -   Tam

znajdowała się estrada, na której siedział prezydujący Mistrz Katedry.

Znaleźliśmy się wewnątrz  dziewiętnastowiecznej loży o długości ośmiu  metrów, a

zatem była to miniaturka loży. Poświeciłem, aby wszyscy zobaczyli estradę wzniesioną trzy

stopnie ponad podłogę. Ponad tronem Mistrza wznosił się zakurzony i pokryty pajęczynami

baldachim upstrzony srebrnymi gwiazdami. W głębi baldachimu, nieco wyżej, widniała “delta

promienista” - kolejny symbol masoński.

- Oko w trójkącie jest pochodzenia wolnomularskiego - wyjaśniłem szeptem. - Trójkąt

oznacza   bowiem   doskonałość,   oko   zaś   mądrość,   której   promienie   rozpraszają   ciemność

zabobonu, fanatyzmu oraz nienawiści, a także szerzą oświatę. Wszystko istnieje bowiem pod

opieką   Wielkiego   Budowniczego   Świata   -   Jehowy.   U   Adama  Weishaupta*   [Założyciel

tajnego Zakonu Iluminatów (l maja 1776 r.), profesor prawa kanonicznego na Uniwersytecie

w Ingolstadt (Bawaria).] taka “delta” oznaczała “szatańskie oko”, które spogląda i kontroluje

społeczeństwo. Różne znaczenie można nadać oku w trójkącie, występuje ono bowiem także

w symbolach chrześcijańskich. Tutaj jednak czczono Lucyfera, czyli Anioła Światła. Lucyfer

jest   symbolem   światła   nierozerwalnie   związanym   z   wieloma   masońskimi   rytami.   Ten

background image

odwrócony pentagram nam to mówi, a zatem była to loża o charakterze satanistycznym, choć

prawdopodobnie   wywodząca  się   z   rytu szkockiego.   W  najlepszym  wypadku  była  to   loża

symboliczna, a odwrócony pentagram powstał po zamknięciu wejścia.

Z   piwnicy   zawołała   mnie   Irenka.   Przyniosła   z   góry   świeczki,   które   następnie

zapaliliśmy wewnątrz loży w świecznikach (u stóp ołtarza, na zachodzie i na południu). Żółte

i mętne światło rozproszyło egipskie ciemności, nadając temu miejscu klimat grobowca.

Wszyscy uważnie oglądaliśmy z przejęciem mozaikową posadzkę, ławki ustawione

wzdłuż  ścian bocznych - na których mogli zasiadać kiedyś “bracia”, tworzący tak zwane

“kolumny południowe i północne” - oraz sufit ozdobiony gwiazdkami. Do loży weszli już

wszyscy z nas. Nikt nie oparł się urokowi tego miejsca. Zrobiło się tłoczno.

Mnie zainteresowało coś innego. Przeszedłem wzdłuż długiej ściany, licząc kroki, a

potem to samo wykonałem z szerokością.

- Czy wiedzą państwo, jaka jest proporcja między długością ścian? - zapytałem. - Jak 8

do 5. Mniej więcej. Należałoby to zmierzyć dokładnie miarką. Moim zdaniem, zachowana

została zasada “złotych proporcji”, którą zawiera w swojej konstrukcji pentagram.

- Wszystko zbadamy i zmierzymy - obiecał urzędnik.

Na estradzie stał drewniany tron, cały przykryty pierzyną pajęczyn, przed nim stało tak

samo zamaskowane biurko, które pełniło rolę wspomnianego “ołtarza nieruchomego”. Leżała

tam gruba księga, zdaje się, że Biblia, ale urzędnik sprzeciwił się jej dotykaniu.

- Mówiłeś o szatanie, a tu proszę, znajdujemy Biblię - powiedziała Alina.

-   Cóż   -   westchnąłem   -   szatan   od   początku   swego   buntu   pragnął   zająć   miejsce

Chrystusa.   Jeszcze   w   niebie   powiedział:   “Wstąpię   na   szczyty   obłoków,   zrównam   się   z

Najwyższym”.* [Iz.l4:14.] To pragnienie popycha go do podrabiania wiary chrześcijańskiej i

odbierania należnej Chrystusowi czci.

Dalej   od   biurka   znajdował   się   “ołtarz   ruchomy”,   pod   którym   znaleźliśmy

najcenniejszą rzecz w tym pomieszczeniu. Światło padające z trzech świeczników było za

słabe,   aby   rozpoznać   ów   przedmiot;   raz   -   z   powodu   pokrywających   go   pajęczyn,   dwa

-panującego pod meblem cienia. Oświetliłem zatem ów przedmiot latarką. Nie zważając na

uwagi rozdrażnionego urzędnika, rozerwałem powłokę zastygłej pajęczyny i moim oczom

ukazał się posąg człowieka o twarzy kozła z rogami. Wysoka na czterdzieści  centymetrów

statuetka zaświeciła rubinowymi oczami i błyskiem złota swojego korpusu.

Przed   nami   stał   “Złoty   Bafomet”   templariuszy.   Unikatowy   zabytek.   Czy   był   to

legendarny  posążek,  czczony przez   zakonników?   Ten  sam   egzemplarz,   który  wywieziono

ponoć z Europy do USA na początku XIX wieku? Jeśli tak, to jakim cudem znajdował się on

background image

w tym oto pomieszczeniu? Zdrowy rozsądek podpowiadał inne rozwiązanie, a mianowicie to,

że przed nami stała podróbka tamtego legendarnego posągu. Ktoś wykonał podobny odlew,

lecz gdy lepiej się przyjrzałem, stwierdziłem, że był on z czystego złota, każdy szczegół

rzeźby zrobiono z niezwykłą precyzją, a rubinowe oczy były w istocie dwoma imponującej

wielkości szlachetnymi kamieniami.  Był to posąg kozła o piersi kobiecej, zasiadającej  na

ziemskim globie. Na rękach dostrzegłem w świetle świecy dwa napisy: “Solve”* [Zwiąż.] i

“Coagula”,* [Rozwiąż.] na łbie oczywiście istniał pentagram.

Taki posąg chciałoby się oglądać godzinami. Nie napatrzyliśmy się długo na złotego

Bafometa. Oto urzędnik z asystentką natrafili w specjalnej skrytce pierwszego z ołtarzy na

zwiniętą na dwoje kartkę papieru.

- A to co? - zapytała asystentka.

- Pewnie list.

Urzędnik zdmuchnął z kartki kurz i delikatnie rozłożył ją. Całość położył na blacie

ołtarza. W tym czasie wyjąłem ze ściany świecznik i podszedłem z nim bliżej środka.

Urzędnik czytał na głos treść listu napisanego po polsku.

- Ja, niżej podpisany i zamieszkały w Bykach, niniejszym chcę dać świadectwo rzeczy,

które   rozegrały   się   w   moich   stronach   AD   1847.   Poznałem   rok   temu   w   Londynie   hr.

Rautingera - zagorzałego socynianina. Mieliśmy zresztą  wspólnego znajomego z Bostonu.

Tenże znajomy polecił mi służyć pomocą przybyłemu z Nowego Jorku hrabiemu. Człowiek

był to zamknięty, jak mi się zdawało skrywający jakąś  wielką tajemnicę, o czym miałem

przekonać się niebawem. Prawdą jest, że na naszej ziemi chcieliśmy stworzyć z jego pomocą

lożę   obrządku   templariuszowskiego.   W   zamku   odbyliśmy   kilka   uczt   i   ceremoniałów,

zdołaliśmy w dwa miesiące uświęcić nowych kandydatów, a przywieziony przez hrabiego z

Ameryki posążek traktowaliśmy jedynie symbolicznie. Wkrótce przybył groźny człowiek zza

oceanu, nasłany przez “Mistrzów”. Dnia 23 czerwca hrabia wyzionął ducha. Jego morderca

odwiedził   mnie   na   zamku   kilkakrotnie   i   dopytywał  się   o   rzeczy   osobiste   hrabiego.   Nie

wspomniawszy   mu   słowem   o   naszej   tajemnicy,   podstępem   zwabiłem   amerykańskiego

mordercę, otrułem go, jak i on otruł hrabiego, ciało zaś zakopałem w parku pod dębem wraz z

rzeczami osobistymi mojego znajomego. Nie wiem, czy prawda o tych zdarzeniach wyjdzie

kiedykolwiek   na   jaw,   ale   w   obawie   przed   zemstą   “Mistrzów”   zabezpieczam   swój   honor

prawdą tego wyznania. Przyznaję się niniejszym do zamordowania oprawcy hr. Rautingera,

bom   wiedział,   że   nasłany   szpieg   zamordował   go   i   zamierzał   to   samo   uczynić   ze   mną.

Zobowiązany   do   milczenia   wobec   spraw   naszej   loży,   trochę   ze   strachu   przed   władzami

zwalczającymi wszelkie zgromadzenia natury tajnej, pragnę zostawić dla potomnych jedynie

background image

to wyznanie jako testament prawdy. Oświadczam też, że nie jestem wyznawcą szatana, więc

przywiezione przez hr. Rautingera “bóstwo” stanowi dla mnie jedynie wartość historyczną.

Już tyle przelało się krwi przez ten “diabelski” posąg wykradziony przez Kapitana M., że

postanowiłem go dobrze ukryć przed światem.  Ciekawe, czy Mistrz d. M. byłby ze mnie

dumny?   List   ten   sporządzam   na   dwa   tygodnie   przed   spotkaniem   z   niejakim   Gabrielem

Riesesem, dziennikarzem z Frankfurtu, który dziwnym trafem zapytuje mnie w liście o ten

posąg. Jeśli list ten ktoś przeczyta, to znaczy, że zamordowali mnie ludzie “Mistrzów”. Hr. A.

Rozwadowski, Byki. 1847 april [kwiecień] 7.

Sensacyjna   treść   listu   osłabiła   naszą   czujność.   Jeszcze   nie   ochłonęliśmy,   gdy   do

środka wszedł Adam z pistoletem w ręku, za nim stał jedną nogą w “świątyni” “Romek”. Ten

także dzierżył w ręku pistolet. Zaskoczyli nas.

- Proszę to położyć - zwrócił się do urzędnika Adam i zrobił pistoletem zamaszysty

ruch w naszym kierunku. - Wszyscy pod ścianę. Jazda!

Wszedł   głębiej   do   pomieszczenia,   przełknął   z   wrażenia   ślinę   -   gdyż  i   na   nim   to

miejsce   zrobiło   wrażenie   -   i   zabrał   z   podłogi   statuetkę   Bafometa   z   rubinowymi   oczami.

Obejrzał go w świetle latarki. Nieznaczny uśmiech rozjaśnił jego ponure i napięte oblicze,

cofnął się do tyłu, zostawiając nam jedynie list.

- Kawałek papieru zatrzymajcie dla siebie - odezwał się. - Nie potrzeba mi makulatury.

Zadowolimy się tym cackiem. To, zdaje się, złoto.

Pocałował Bafometa i schował go do wyjętego zza pazuchy worka. Nagle stojący na

zewnątrz “Romek” usłyszał jakiś podejrzany dźwięk w piwnicy. Zniknął nam na chwilą z

oczu i już po chwili ukazał się z powrotem z osobnikiem, którego trzymał na muszce.

Tylko ja i jeszcze jedna osoba z naszego grona, wiedzieliśmy, że w lewej połówce

szafy schował się policjant (dlatego szafa była cięższa). Funkcjonariusz był gotowy do ataku

w odpowiednim momencie. Pech chciał, że zdradził się jakimś dźwiękiem, który usłyszał

“Romek”. Bo nasze spotkanie było pułapką zastawioną na złodziei.

- Właź - wpuścił rozbrojonego policjanta do loży.

Adam poczekał, aż policjant dotrze do nas na drugi koniec sali i zabrał “Romkowi”

broń mundurowego. Tym pistoletem wycelował w nas.

-   Teraz   to   mam   prawdziwy   pistolet   -   uśmiechnął   się.   -   A   nie   jakąś   zabawkę.

Uważajcie! Bez głupot!

Adam powoli wycofywał się ze “świątyni”. Szedł tyłem.

- Dla pewności  zabierzemy któregoś  z  was - dodał. - Jako  zakładnika. Mam! Te,

biznesmen! Chodź no tutaj. Mamy z tobą do pogadania. Tym razem nam nie uciekniesz.

background image

Stefan ruszył w ich stronę. Szedł wolno z miną skazańca. Alina, stojąca obok mnie,

załkała. I wtedy, znajdujący się w piwnicy przed wejściem “Romek” stracił nagle równowagę.

Nikt z nas nie widział co się stało, wszak widok zasłaniał nam idący Stefan i zastawiający

częściowo wejście Adam. Faktem było, że chłopak upadł. Krzyknął. I wtedy zaszczekał pies.

- Niuniek! - ożywił się pan Edward. - Zszedł, staruszek, na dół. Załatw dziadów! Bierz

ich!

Zamieszanie wykorzystała asystentka urzędnika, która z pistoletem w ręku rzuciła się

do wyjścia niczym pantera.

- Policja! - zawołała. - Nie ruszać! Ręce do góry!

To  była policjantka  odgrywająca rolę  asystentki  konserwatora zabytków;  mieliśmy

bowiem na zamku dwóch policjantów: jednego ukrytego w szafie, drugiego w osobie kobiety.

Policjantka odepchnęła Stefana i wycelowała w zaskoczonego Adama. Lecz ten rzucił się

szybko   do   wyjścia   szczupakiem.   W   jednej   chwili   znalazł   się   na   zewnątrz   wejścia   obok

powstałego z podłogi “Romka”. I kiedy “urzędniczka” ruszyła ku nim, usłyszeliśmy ten sam

buczący dźwięk, zachrobotało coś w ścianie i kawałek muru począł nieodwracalną wędrówkę

w   lewo.   Jak   jeden   mąż   rzuciliśmy   się   do   przodu.   Pierwsza   próbowała   wydostać   się   na

zewnątrz policjantka i wtedy “Romek” skutecznie wybił jej z ręki pistolet tkwiący w szparze

między krawędzią przesuwanego bloku a murem. Na szczęście kobieta w porę cofnęła rękę,

unikając jej zmiażdżenia.

I w ten oto sposób zostaliśmy uwięzieni w “świątyni”.

- Co tu się dzieje? - sapał przerażony Stefan i pomógł policjantce wstać. - Policja?

Skąd się wzięliście?

- Czy to teraz ważne? - warknęła. - Zamknęli nas w przeklętym lochu. Bez dostępu

powietrza.

- To fakt - dodałem ponuro. - Tylko, że to loża.  Ale ma pani rację. Lada chwila

skończy się zapas tlenu. Tak więc nie ma znaczenia, czy to loch, czy loża.

- O czym wy gadacie? - zdenerwowała się Alina.

Nagle Irenka zaczęła piszczeć ze strachu.

- Cicho, dziewczyno! - uspokajała ją policjantka.

- Nie można by jakoś otworzyć tych wrót? - dopytywał się kierownik.

- Raczej nie - szepnął drugi policjant - Jesteśmy uwięzieni.

- Kto nas teraz tu znajdzie? - wystraszyła się Anka.

- Przepraszam panią - zwrócił się Stefan do policjantki. - Nie ma pani przy sobie

krótkofalówki?

background image

- Nie - odpowiedziała.

- Ja też nie mam - dodał drugi policjant. - Nawet broń straciliśmy.

- Nie mówiąc już o Bafomecie - dodałem swoje trzy grosze.

Nikt jednak mnie nie słuchał. W tej chwili liczyło się jedynie nasze życie. Pech chciał,

że nikt z nas nie miał przy sobie telefonu komórkowego.

- Musimy znaleźć sposób na wydostanie się stąd - myślał na głos Stefan.

- Nasze szansę są marne - zmarkotniałem. - Ten mechanizm można otworzyć tylko z

zewnątrz.   Tlenu   zabraknie   nam   po   kilku   godzinach.   Kto   nas   tu   znajdzie?   Nikt.   Jedynie

Niuniek łazi sobie w podziemiach, ale co on, biedny, może więcej zrobić? Pomerdać ogonem

i zaszczekać.

- To dzielny pies - wtrącił pan Edward. - Widzieliście, jak próbował nas ratować.

Podciął tego młodszego bandytę.

- Na nic to się zdało - westchnęła Alina.

- Masz rację - dodałem. - Pułapka na Adama i “Romka” nie udała się.

-   Proszę   państwa.   Moja   wina   -   tłumaczył   się   policjant.   -   No,   ale   musiałem   się

podrapać. I wtedy szafa zaskrzypiała. Łobuz usłyszał mnie i koniec.

- Łobuzy z pistoletami-zabawkami przechytrzyły policję - śmiała się nerwowo Alina. -

Jakby było mało, zabrali jeszcze prawdziwą broń. Co za czasy!

-   Teraz   o   tym   wiemy   -   odcięła   się   policjantka.   -   Ale   skąd   mogliśmy   wiedzieć

wcześniej, że mają zabawki? Kto by wtedy ryzykował?

Milczeliśmy  dłuższą   chwilę.   Łaziliśmy  po   “świątyni”   nerwowo,   szukając   jakiegoś

mechanizmu otwierającego wrota. Wszystko na nic.

- Oszczędzajmy tlen - zaproponowałem. - Nic tu nie znajdziemy. Musimy czekać.

Może ktoś tu zajrzy?

- Kto? - prychnęła Irenka. - Kto, na litość boską? Jezu! Nikt poza nami nie wie, że

trzeba przekręcić ten pentagram. Nikt!

Dziewczyna zaczęła płakać.

- Nie zostawią nas tak - odezwał się poważnie zmartwiony Stefan. - Wrócą tu, aby nas

uwolnić. Zadzwonią na policję. Nie zamordują nas przecież.

-   Żartujesz?   -   żachnąłem   się.   -   Adam   z   “Romkiem”?   Oni   nie   przyjdą.   Jesteśmy

świadkami  dokonanej przez  nich kradzieży. Zdemaskowaliśmy ich. Za jednym zamachem

pozbędę się nas wszystkich. Dla świata udusimy się, zamknąwszy się niechcąco w tajnym

pomieszczeniu służącym kiedyś jako miejsce spotkań loży masońskiej.

- Muszą przyjść - szepnął przerażony Stefan. - Muszą.

background image

Zrobiłem krok w jego stronę.

- Niestety - powiedziałem to głośno, aby wszyscy mnie słyszeli. - Nie uratują cię,

Stefan! Pozbędą się za jednym zamachem i świadków, i swojego szefa.

- O czym ty gadasz? - moje słowa go poraziły.

- Wiesz dobrze o czym. To ty byłeś ich szefem.

- Paweł, przestań! - ostrzegła mnie Alina.

- Nawet dzisiaj chcieliście nas wykiwać - mówiłem do Stefana, nie zważając na słowa

Aliny. - Tak to sprytnie zaaranżowałeś, żeby twoi ludzie splądrowali skrytkę i wyszli stąd

razem z tobą. Oczywiście ty, jako zakładnik, byłbyś poza podejrzeniami. W tej roli zakładnika

dobrze się spisywałeś już wcześniej. Co za perfidna mistyfikacja! Ciekawi mnie jedno. Czy

gdybyś wyszedł, uwolniłbyś nas z tej nory?

Stefan   nie   odpowiadał.   Dopiero   po   szturchnięciu   przez   Alinę,   wrócił   myślami   do

rzeczywistości.

- O czym ty bredzisz, Paweł?

-   Nie   chcesz   się   przyznać,   co?   -   dalej   zrzędziłem.   -   Wiedz   jednak,   że   pułapkę

zastawiliśmy na ciebie. Adam i “Romek” to płotki.

- No to z pewnością policja nas uratuje!

- Niestety - odezwała się policjantka. - Mieliśmy zadzwonić po ekipę, lecz, jak na

złość, telefon zostawiłam w samochodzie. Nie przypuszczałam, że dojdzie do takiej sytuacji,

że będę uwięziona w tym pomieszczeniu.

Stefan ciężko westchnął. Lecz nie odzywał się.

-  Od  niedawna  wiem,   że  jesteś  szefem   -  mówiłem   dalej.   -  Ufałem  ci.  Ty  jednak

sprytnie mną manipulowałeś. Najpierw mnie “uratowałeś” w domku nad zatoczką. Co za

komedia, ale zdobyłeś w ten sposób moje zaufanie. Oddaliłeś podejrzenia od swojej osoby na

wypadek, gdyby cię podejrzewano o współpracę z tymi łobuzami. Ja ci mówiłem o wszystkich

moich   domysłach   i   postępach   w   śledztwie.   Ty   kpiłeś.   O   tym,   że   podejrzewam   Dorotę

dowiedziałeś się ode mnie i dlatego dziewczyna musiała zniknąć z zamku. Twoje wszystkie

porwania były sprytną mistyfikacją. W  willi  nad  jeziorem przebywałeś nie  w charakterze

więźnia,   ale   jako   szef.   Tam   także   próbowałeś  stworzyć  wrażenie,   że   to   Szpakowaty jest

szefem; skoro i tak go widziałem na “Alfie”, potem przed willą, można było z niego zrobić

rzekomego szefa. Niepotrzebnie kręcił się w tamtych okolicach, gdyż willę wynajął za blisko

zatoczki.   Facet   musi   być   niecierpliwy,   nawet   taksówkę   wynajął,   żeby   obejrzeć   zamek.

Wracajmy do osoby Stefana. Oszukiwałeś i oszukiwałeś. Twierdziłeś, że ktoś cię śledzi w

drodze na ognisko i z powrotem. Kiedy powiedziałem o oplu, ty odruchowo przytaknąłeś, nie

background image

mając pojęcia, kim jest kierowca opla. Tak powstają fałszywe tropy. Dalej. Kiedy “Romek”

zauważył mnie w willi, nie od razu uciekł, nawet się na mnie nie rzucił, tylko pobiegł do

domu.   Po   co?   Ano   po  to,   aby  cię   ostrzec.   Potem   wybiegł   tylnym  wyjściem,   lecz   przed

opuszczeniem   willi   zdążył   przykuć   cię   jeszcze   kajdankami   do   zlewu.   W   ten   sposób

zachowałeś  status  porwanego. Inaczej wpadłbyś. Bardzo  sprytne. Kolejne twoje  porwanie

miało na celu wymuszenie na mnie posłuszeństwa. Miałem nic nie robić, gdyż inaczej tobie

groziło   niebezpieczeństwo.   Prosiłeś   mnie   o   dyskrecję,   Lisa   Liethmal   groziła.   Te   zabiegi

okazały się skuteczne, bo nie zawiadomiłem policji. Siedziałeś sobie z Kramerem w hotelu i

popijałeś piwo.

- Paweł - nie wytrzymała Alina. - Przecież znaleźliśmy Stefana na jachcie, a nie w

hotelu. Dlaczego ty to mówisz?

- Ten jacht wypożyczył “Romek” kilka dni wcześniej na fałszywe dokumenty. Ich

awaryjna łajba. Stefana przewieziono na ten jacht zaraz po tym jak otrzymał wiadomość, że

zakradliśmy się pod dom babci Adama w Wolborzu. Przestraszyli się i Stefan, i Kramer.

Przerwaliśmy im sielankę. Mieliśmy wprawdzie Dorotę, ale ona nie znała szefa. Ci, którzy go

znali, uciekli. Wtedy Stefan wpadł na pomysł z jachtem. Już nie musiał się ukrywać, skoro

kryjówka Adama została zdemaskowana. Na koniec zawiadomił anonimowo policję o jachcie

z krzyczącym pod pokładem facetem. Mógł to zrobić nawet i on sam, telefon zaś wyrzucić za

burtę. Ale pewnie pomagał mu Adam lub “Romek”. Popełnili przy tym błąd - anonimowy

rozmówca nie mógł wiedzieć, że pod pokładem jest związany facet. Jaki cudem wiedział,

skoro nie był na jachcie? W tym czasie Kramer zwolnił pokój w hotelu i wyjechał z miasta.

- Kim jest ten Kramer? - zapytał kierownik.

- Niech Stefan powie. Nie chcesz? To pewnie jakiś kupiec-kolekcjoner z Niemiec.

Zainteresował go srebrny talerz. Może chciał więcej cennych przedmiotów? Pewnie tak, skoro

wasza   banda   węszyła   i   “straszyła”   w   zamku.   Nie   wiedzieli   jednak,   jak   zabrać   się   do

płaskorzeźby pentagramu. Prawdopodobnie chcieli, abym za nich rozwiązał tę zagadkę. I w

zasadzie   tak   się   stało.   Przyszli   na   gotowe   i   zabrali   złoty  posąg.   Tylko   że   przypadkowo

uwięzili z nami szefa. Co za heca!

Zbliżyła się do nas policjantka.

- To pan będzie odpowiedzialny za naszą śmierć - rzekła do Stefana.

- Co pan najlepszego zrobił?

- Zabawa w poszukiwacza skarbu nie wyszła mu na dobre - kontynuowałem. - Stefan

zadał się z niewłaściwymi osobami. Adam i “Romek” to nie jego liga. Oni nie byliby w stanie

wymyślić fikcyjnego nazwiska “Lisa Liethmal”. Oni nawet nie wiedzą, co to jest anagram.

background image

Stefan z pewnością dużo czytał o okultyzmie, templariuszach i masonach, tylko nie wiedział,

jak zabrać się do płaskorzeźby.

- Jestem niewinny! - krzyknął oskarżany. - Macie dowody?! Same domysły i poszlaki!

Ha, ha.

- Nagranie wideo - szepnąłem.

-   Nagranie?   -   obruszył  się.   -   Tak,   nagrali   mnie   na   tym  jachcie,   tam,   gdzie   mnie

przetrzymywano. Już o tym mówiłem policji. I nie zmienię zeznań!

- Nagranie zostało wykonane w pokoju hotelu “Agat” - byłem nieustępliwy. - Tam

nagraliście tę komedię. Wiesz, skąd to wiem?  Wydedukowałem, obejrzawszy kilkakrotnie

nagranie. Właściwie to razem z komendantem na to wpadliśmy. Otóż, podczas nagrania jest

widoczna twoja twarz, trochę spocona i nieco przyciemniona. Przyciemnienie można jednak

zrobić podczas obróbki pliku audiowizualnego zwykłym programem komputerowym. Lecz

gdy się dobrze przyjrzeć twoim oczom, widać odbity w nich żyrandol. Dodam, że żyrandol z

dziesięcioma żarówkami. Takiego  nie znajdziecie na jachcie. Tam jest zwykła jarzeniówka.

Lecz   w   apartamencie   numer   26   hotelu   “Agat”   znajdziecie   żyrandol   z   dziesięcioma

żarówkami.

Tym   oświadczeniem   zadałem   Stefanowi   ostateczny   cios.   Przegrał.   Opadły   mu

ramiona. Nikt się nie odzywał i wszyscy czekali na jego głos w tej sprawie. Jako że się nie

odzywał, przypomniałem o jeszcze jednym fakcie.

- Dopiero w nocy w komendzie przypomniałem sobie o ważnym fakcie, który uleciał

mojej percepcji. Pamiętasz, Stefan, jak cię uratowałem z willi nad jeziorem? Ani słowem nie

wspomniałem,   gdzie   odnalazłem   twój   jacht.   Ty  jednak   wiedziałeś,   że   “Kurier”   kotwiczy

między wysepkami.

Dobiłem go.

-   Kramer   powiedział   mi,   że   w   zamku   była   kiedyś   loża   -   przemówił   wreszcie

przegranym głosem Stefan. - To znawca wolnomularstwa. Obejrzał zdjęcia, które zrobił w

podziemiach   Adam   i   na   ich   podstawie   wysnuł   taki   wniosek.   Szukaliśmy   wejścia   do

“świątyni”. Lecz to nie ja dokonałem odkrycia w zamku. To wcześniejsza robota Adama. To

on wytrzasnął skądś tego “Romka”. Zresztą z nim były same kłopoty. Dlatego musiał zniknąć.

Trafił   nad   jezioro,   bo   w   Łodzi   był   spalony.   Szukała   go   policja.   Jednocześnie   Kramer

koniecznie chciał zobaczyć podziemia zamku. Udała się ta sztuka dopiero w nocy, gdy cię

porwaliśmy pierwszy raz. Trafiłeś do domku nad jeziorem, który należał do zmarłego dwa lata

temu filozofa, a w tym czasie Adam wprowadził nas na zamek. Znał tam każdy szczegół. 

- Ach, te hałasy w nocy - mruknęła Irenka. - To było wtedy.

background image

- Jak pan spotkał Adama? - zmieniła temat policjantka.

- Zacznijmy od “Romka”. Wtedy, gdy przyszedł do antykwariatu w Piotrkowie i udało

mu   się   zwiać.   Faktycznie   doszło   tam   do   szamotaniny,   lecz   antykwariusz   ze   swoim

pomocnikiem chcieli go nastraszyć. Rozumiecie, żeby zmiękł i sprzedał im talerz za pół ceny.

- Antykwariusz zeznał, że sam zaatakował “Romka” - zauważyłem. - Miałem go za

bohatera.

- Kłamał. Nie dałby mu rady.

- Podczas mojej pierwszej wizyty w antykwariacie to samo pomyślałem.

Stefan wyjaśnił zaraz, że antykwariusz i jego pomocnik mieli chrapkę na ten talerz i

kiedy nie udało im się zatrzymać “Romka”, poinformowali policję. Jednakże zmienili nieco

wersję wydarzeń. Przede wszystkim zatrzymali dowód osobisty Kupca, czyli “Romka”. Tego

faktu nie podali funkcjonariuszom. Dzięki temu wiedzieli, gdzie “Romek” mieszka. W końcu

udało im się go złapać w Łodzi. Odkupili ten talerz za tysiąc złotych. A potem sprzedali go

Stefanowi za piętnaście tysięcy złotych.

- Tobie? - zdziwiła się Alina. - Dlaczego mieliby przyjść z tym do ciebie?

- Bo ja kolekcjonuje trochę staroci, antyków i obrazów - wyjaśnił z dumą.

- Nie widziałam u ciebie w domu wielu obrazów. Ty nawet nie lubisz malarstwa!

- Pozory mylą - wydukał. - W drugim domu w Sulejowie mam całą galerię cennych

obrazów i staroci, które skupowałem latami. I często współpracowałem z antykwariuszem.

Nic dziwnego, że mnie pierwszemu zaproponował kupno talerza. Zresztą od antykwariusza

dowiedziałem się, kim naprawdę jest Paweł. Wiedziałem, że pracuje dla Ministerstwa Kultury

i Sztuki.

- Nie tylko Dorota mu donosiła, ale i antykwariusz! - mruknąłem.

Wyznanie   Stefana,   że   jest   kolekcjonerem   zaszokowała   mnie.   Podczas   naszego

pierwszego spotkania w galerii, nie sprawiał wrażenia kolekcjonera. Kreował się raczej na

laika w tej dziedzinie. Kolejna gra? Mistyfikacja? Z pewnością. I jeszcze jedno - wyjaśniło

się, skąd Adam wiedział, że jestem “ministerialnym detektywem”. Mógł dowiedzieć się tego

tylko od Stefana. Skojarzyłem to dopiero w Wolborzu, gdy doznałem olśnienia w szopie.

- Ty masz dom w Sulejowie? - nie mogła się nadziwić Alina. - Ja nic o tobie nie wiem,

Stefan! Wtedy w galerii, gdy kupowałam obraz, pewnie nabijałeś się ze mnie, co?!

- Podobnie jak Paweł, nie lubię abstrakcji i konceptualizmu.

- Ale, w odróżnieniu ode mnie, jesteś handlarzem dzieł sztuki - westchnąłem.

- Wolę słowo “kolekcjoner”.

Zgasła jedna ze świeczek i na mozaikową podłogę zaczął skapywać wosk. Poczuliśmy

background image

zapach przypalonego knota.

- Dlaczego nie zgasimy tych świeczek? - zmienił temat Stefan. - Zabierają nam tlen!

- Co za różnica udusić się za pięć minut czy za godzinę? - zakpił kierownik Wojciech.

Uwaga   Stefana   była   jednak   sensowna.   Jeśli   zależało   nam   na   jak   najdłuższym

przeżyciu   w   tym   miejscu,   powinniśmy   byli   zgasić   świeczki.   Faktycznie   zabierały   tlen.

Jednakże   nie   musieliśmy  martwić   się  zapasem  ubywającego  tlenu.   Jedyną  rzeczą,   o   jaką

martwiłem się wraz z policjantami, było wydobycie ze Stefana tych zeznań.

Policjantka podeszła do niego i pokazała mu miniaturowy magnetofon.

- Nagrałam pańskie zeznania - rzekła. - Zresztą mamy wielu świadków.

- Co jest grane?! - zdenerwował się Stefan. - Po co wam nagranie, jeśli nie można stąd

wyjść?

Policjantka wyjęła zza  pazuchy telefon komórkowy i szybko wybrała jakiś numer.

Rzuciła coś niewyraźnie i rozłączyła się.

- Odegraliśmy przed panem mały teatr - wyjaśniła. - Wszyscy z nas tu obecni wiedzieli

o tej grze. W ten sposób uzyskaliśmy od pana informacje na jego temat, które całymi dniami

musielibyśmy wydobywać w trakcie żmudnych przesłuchań. Ale i tak one pana nie ominą.

Wiemy na przykład o pana domu w Sulejowie, w którym trzyma pan ukradzione przez innych

dzieła   sztuki.   Można   powiedzieć,   że   nakryliśmy   nieznanego   nam   handlarza.   Dziękuję

wszystkim za pomoc w ujęciu złodzieja dzieł sztuki. Dziękuję panu Pawłowi za pomysł na tę

sztukę.   Wszystkim   aktorom   za   dobrą   grę.  Oczywiście,   Adam   i   “Romek”   zostali   złapani.

Policjanci dobrze obstawili teren zamku. Złoty Bafomet jest już w naszych rękach.

- Wy sobie zakpiliście? - charczał wściekły Stefan. - Alina, ty też?! Jak mogłaś?!

Nie odpowiedziała. Nagle buczący dźwięk przerwał rozmowę. Kawał ściany rozsunął

się na naszych oczach i w prześwicie muru ujrzeliśmy samego komendanta z Piotrkowa, u

boku   którego   stał   poruszony   sytuacją   Niuniek   (w   pewnym  sensie   także   bohater   naszego

przedstawienia, który wniósł do niego element improwizacji). Za nimi stało kilku uzbrojonych

policjantów.

- To już koniec - popatrzyłem na Stefana.

Niuniek zaszczekał.

Świeże   powietrze   poranka   rzuciło   na   moje   policzki   rumieńce.   Pakowałem   się   do

wehikułu, a towarzyszyli mi smutna Irenka, pan Edward i pies Niuniek. Dzisiaj wracałem do

Warszawy   złożyć   raport   pani   minister.   Lecz   zaraz   po   tej   rozmowie   miałem   wrócić   do

Piotrkowa,  aby  uczestniczyć  w  dalszym  śledztwie   przeciwko  Stefanowi  i  jego “bandzie”.

background image

Wprawdzie bardziej interesował mnie los posągu Bafometa i dzieł sztuki zgromadzonych w

drugim   domu   Stefana   w   Sulejowie,   niemniej   jednak   zeznania   Stefana   były   także

interesującym   kąskiem   dla   poszukiwacza   przygód   i   detektywa   ścigającego   złodziei   dzieł

sztuki, którym byłem. Jak do tej pory nie udało się złapać tylko Kramera. Wydawało się, że

cudzoziemcowi   udało   się   zwiać   do   Niemiec.   Wsiąkł   jak   kamfora.   Zeznania   Stefana

utwierdziły policję w przekonaniu, że nie wie on, gdzie przebywał Kramer.

Dla mnie znalezienie w podziemiach zamku złotego Bafometa było swego rodzaju

świętem i sukcesem. To była sensacja. Oczywiście, przyszłe badania laboratoryjne, analizy

znawców tematu miały pokazać, czy był to oryginalny posążek (który powinien znajdować się

w siedzibie Alberta Pike’a w Południowej Karolinie), czy nie.

Wracałem do stolicy tą samą trasą co tydzień temu.

Na którejś stacji zatrzymałem się, aby uzupełnić paliwo. Zatankowałem i poszedłem

do   kasy.   Wróciwszy   do   wehikułu   stojącego   przed   dystrybutorem,   ujrzałem   znajomy   mi

samochód. To była para jeżdżąca toyotą, która spotkałem właśnie tydzień temu. Spotkałem

ich na parkingu w drodze do Piotrkowa. Wtedy nabijali się z mojego wehikułu, lecz nie

inaczej było i tym razem.

-   O!   Kaśka,   popatrz!   -   zawołał   chłopak   za   kierownicą   toyoty.   -   Pamiętasz   ten

beczkowóz.

- Tak! Ten sam!

- Cześć! - pozdrowiłem ich.

- Oszukał nas pan - powiedział chłopak. - To coś nie jeździ na wodę, skoro wlewa pan

benzynę. A ja uwierzyłem panu, bo taki grat nie może jeździć na benzynę. On w ogóle nie

powinien jeździć. Tylko co w takim razie robi pan przy dystrybutorze?

- Bo ja jeżdżę na “chrzczonej” wodzie - puściłem do nich oko i wsiadłem do wehikułu.

- Przegotowanej, z małą ilością benzyny.

Chłopak z dziewczyną pokazali mi pewien niegrzeczny gest z użyciem środkowego

palca i z piskiem opon ruszyli na Warszawę. Patrzyłem na nich ze złością. Do różnych obelg i

złośliwości na temat mojego pojazdu byłem przyzwyczajony. Lecz tym razem poczułem w

sobie zew rywalizacji, zwyciężyła we mnie przekora, więc wskoczyłem i ruszyłem za nimi.

Wehikuł   zawarczał   i   wyrwał   do   przodu   niczym  wyścigówka.   Pragnąłem   dogonić   toyotę,

przegonić młodych ludzi i pokazać im, na co stać mój “beczkowóz’.

Wyjechawszy na autostradę zwiększyłem szybkość do stu trzydziestu kilometrów na

godzinę. Już miałem docisnąć gaz do dechy, gdy ujrzałem ich auto pół kilometra dalej. Toyota

stała na poboczu. Za nią stał inny samochód - policyjny radiowóz. Natychmiast zwolniłem do

background image

przepisowej prędkości.

Przejeżdżając   obok   toyoty   i   radiowozu   zmniejszyłem   szybkość   do   czterdziestu

kilometrów   na   godzinę.   Widziałem   młodzieńca   tłumaczącego   się   policjantom   i   bladą

dziewczynę.   Popatrzyli   na   mnie   mocno   podenerwowani.   A   ja   im   filuternie   pomachałem,

szczerząc zęby w wakacyjnym uśmiechu.

background image

ZAKOŃCZENIE

Spotkaliśmy się w kawiarni “Biesiadna”. Alina przyszła ubrana w drogą sukienkę z

orientalnymi   haftami   i   oryginalną   bluzeczkę.   Ja   zaś   założyłem   białą   koszulę   i   znoszoną

zamszową   marynarkę,   i   czułem   się   w   jej   towarzystwie   nieco   skrępowany.   Emanowała

kobiecością i pięknem, jakiego nie uchwyci żaden malarz i poeta.

Z   początku   rozmowa   się   nie   kleiła.   Dopiero   gdy   zeszliśmy   na   temat   ostatniej

przygody, w której razem uczestniczyliśmy - rozkręciłem się. Alina była ciekawa dalszych

losów posążku Bafometa, a miałem przecież w tej sprawie trochę do powiedzenia.

Przypomniałem fragment listu hrabiego Rozwadowskiego.

- Już tyle przelało się krwi przez ten “diabelski” posąg wykradziony przez Kapitana

M., że postanowiłem go dobrze ukryć. Ciekawe, czy Mistrz d. M. byłby ze mnie dumny? List

ten   sporządzam   na   dwa   tygodnie   przed   spotkaniem   z   niejakim   Gabrielem   Riesesem,

dziennikarzem z Frankfurtu, który dziwnym trafem zapytuje mnie w liście o ten posąg.

Wyjaśniłem zaraz:

- Porozumiałem się z moim szefem, panem Tomaszem, który bawi jeszcze za granicą -

mówiłem.  -  Uważa  on, że  wspomniany w  liście Rozwadowskiego “Kapitan M.” jest bez

wątpienia   kapitanem   Williamem   Morganem.   Ów   Morgan,   amerykański   dziennikarz   i

wolnomularz,   w   latach   dwudziestych   XIX   wieku   wyjawił   wiele   tajemnic   masońskich.

Niezadowoleni i wpływowi masoni wsadzili go do więzienia, a gdy po kilku latach został

zwolniony, nasłano na niego morderców. Uprzedzony o tym Morgan postanowił uciec do

Kanady. Pięciu ludzi kierowanych przez angielskiego iluminata Richarda Howarda dopadło

kapitana na granicy. Trzymali go w Fort Niagara, jego ciało zaś znaleziono zatopione w rzece

Niagara. Szczegółowy raport o tym wydarzeniu złożył Howard na spotkaniu Rycerzy Świątyni

w St. John’s Hall w Nowym Jorku. W 1848 roku jeden z zabójców wyjawił zaś prawdę o

tamtych wydarzeniach na łożu  śmierci. Podejrzewać można, że kapitan  Morgan nie tylko

zdradził sekrety wolnomularskie, ale wykradł amerykańskim masonom - sympatyzującym z

demokratami i iluminatami - złotego Bafometa. Nie wiemy jednak, jakim cudem trafił on w

ręce hrabiego Rautingera. Być może Morgan nie zabrał tajemnicy Bafometa do grobu. Musiał

istnieć ktoś, kto znał ten sekret. Rautinger mógł trafić na jakiś zapisek albo na człowieka,

który   przechowywał   statuetkę.   W   1846   roku   hrabia   wywiózł   ją   do   Europy.   Przyjechał

wreszcie do Polski, która była dla niego dobrym schronieniem przed “Mistrzami” (między

innymi z powodu zakazu działania lóż i restrykcji władz obawiających się wolnomularstwa).

background image

Przyjechał zatem do hrabiego Rozwadowskiego, do Byków. Rozwadowski był arianinem i

początkującym masonem. W podziemiach zamku wybudował lożę. Zamek był w złym stanie i

idealnie nadawał się na miejsce potajemnych spotkań. Rautinger mieszkał w Piotrkowie i na

zamku  rzadko  nocował.  Bafometa  ukryto w  podziemiach  zamku  w  obawie  przed  zemstą

amerykańskich   iluminatów,   w   liście   występujących   jako  “Mistrzowie”.   Pewnego   razu

otrzymał wiadomość od swojego przyjaciela, który zlecił mu wywiezienie Bafometa z USA i

że   przybędzie   emisariusz   z   Anglii.   Odbyło   się   spotkanie.   Niestety,   Rautinger   został

podstępnie   zamordowany.   Ciało   jego   wykradziono   z   kostnicy,   gdyż   były  na   nim   tatuaże

masońskie, które mogłyby naprowadzić na trop iluminatów. Bo podejrzewamy, że hrabia był

w jakiś sposób związany z ich organizacją. Może ich zdradził? Pewien fragment listu, ten

dotyczący   osoby   dziennikarza   z   Frankfurtu   Gabriela  Riesesa,   świadczy,   że   iluminaci   są

zamieszani  w tę historię. Rieses to związany z europejską frakcją iluminatów  wpływowy

dziennikarz.  Jednakże  Bafometa   nie   udało   się  im  odzyskać.  Rozwadowski   otruł   płatnego

mordercę “Mistrzów” i ciało zakopał w parku.

Zdążył   też   zamurować   wejście   do   “świątyni”   w   podziemiach   zamku.   Lecz   i   jego

samego wkrótce zgładzono. Pochowano go na cmentarzu w Piotrkowie (grób został jednak

zniszczony   w   czasie   pierwszej   wojny  światowej).   Niedługo   potem   zamek   kupił   od   syna

Rozwadowskiego Jeziorański, nie wiedząc o wolnomularskich “skłonnościach” poprzedniego

właściciela. Dopiero przypadkowe odkrycie dokonane przez Adama (w piwnicy należącej do

kasjerki Basi), przywróciło do życia starą historię.

Alina   słuchała   z   uwagą   mojej   opowieści,   której   kanwę   stanowił   raport   dla   pani

minister. Dodam, że owa hipotetyczna historia powstała z dużym udziałem pana Tomasza.

- Na końcu raportu - dodałem - postawiłem tezę, że posąg Bafometa wrócił z USA do

Europy   w   roku   1846   albo   1847.   Schronienie   znalazł   na   zamku   w   Bykach,   którego

właścicielem był arianin hrabia Jan Rozwadowski. Wniosek roboczy: posąg nie mógł był

przechowywany w siedzibie Alberta Pike’a w Charleston w Stanach Zjednoczonych.

Spacerowaliśmy jeszcze godzinę, aż wreszcie wiedzeni intuicją odwiedziliśmy znaną

nam dobrze galerię na rynku miasta. Nie poszliśmy do antykwariatu. Naszą uwagę w galerii

przykuł niecodzienny obraz - sieć pajęczyn maskowała jakieś nieregularne plamy. Jej autorem

był Maurycy Stachurski. Nowe dzieło zatytułowane było “Upływający czas”.

- Widzisz to co ja? - zdenerwowała się Alina. - Stachurski przywłaszczył sobie twój

pomysł!

Rzeczywiście,   to   ja   podsunąłem   mu   podczas   ogniska   absurdalny   pomysł   na   to

konceptualne   dzieło.   Kto   by   przypuszczał,   że   bzdura,   którą   wymyśliłem   zainspiruje

background image

prawdziwego malarza do stworzenia takiego “dzieła”. Od absurdu do abstrakcji!

- Zobacz, jaka cena, Pawle! Dziesięć tysięcy złotych! Przynajmniej połowa należy się

tobie.

- Wolałbym inną nagrodę - szepnąłem.

Alina zmarszczyła czółko i myślała intensywnie, o jakiej to nagrodzie wspomniałem.

Wreszcie zaskoczyła. Lekko się zaczerwieniał i zalotny uśmiech przemknął przez jej piękną

twarz.

Zbliżyła się do mnie i pocałowała mnie w policzek.

Po tygodniu badań ekipa archeologów i pracowników WUKZ odkopała w parku pod

jednym ze starych dębów szkielet człowieka i kilka drobiazgów. To znalezisko potwierdziło

tylko   prawdomówność   informacji   zawartych   w   liście   hrabiego   Rozwadowskiego.   Hrabia

rzeczywiście   zamordował   mordercę   nasłanego   przez   “Mistrzów”!   Tak   naprawdę   nie   było

pewności, kim oni byli. Nic w tej sprawie nie było jasne do końca.

Badania   nad   statuetką   przedłużały   się,   lecz   specjaliści   byli   zgodni,   że   to

średniowieczna robota! A zatem mógł to być legendarny “Bafomet templariuszy”. Ten fakt

potwierdzały inicjały  “d.  M.”  występujące  w  liście   Rozwadowskiego,  które   kojarzą  się   z

ostatnim mistrzem templariuszy Jakubem de Molayem.

Przebadany metodą radiowęglową szkielet znaleziony w parku wykazał, że należał do

trzydziestoletniej kobiety żyjącej w połowie XIX wieku. Czyżby nasłanym przez “Mistrzów”

mordercą była kobieta?! Kolejna sensacja.

Jeśli   tylko   uważnie   będziecie   śledzić   fachowe   periodyki,   pewnie   któregoś   dnia

natkniecie   się   na   wyniki   naukowego   dochodzenia   w   Bykach.   Być   może   w   niedalekiej

przyszłości poznamy prawdę o “Mistrzach” i złotym Bafomecie.

W niecały miesiąc później pan Tomasz przyszedł do biura spóźniony. Była z nami

również panna Monika, nasza sekretarka. Znowu stanowiliśmy trio. Szef rzucił na biurko

dwie koperty. Z jednej wyjął wycięty kawałek starej gazety i kazał nam czytać.

Wziąłem do ręki pożółkły papier i spełniłem jego prośbę. Artykuł dotyczył zatopienia

słynnego “Titanica” w 1912 roku.

-   Według   podania   masońskiego   statua   z   wizerunkiem   Bafometa   została   dana

templariuszom przez samego Wielkiego Budowniczego Świata i od templariuszy przeszła do

masonów. Taki właśnie posąg Bafometa, symbol współczesnego satanizmu, był przewożony

na  nieszczęsnym “Titanicu”  w  1912  roku  z   Londynu do  świątyni satanistów  w  Chicago.

Nowoorleański dziennik “Morning Star” donosił, że budowniczy “Titanica” był bezbożnikiem

background image

i na spodniej części statku wypisał hasło “OLONOGON”, które było widoczne, gdy okręt

przechylił się i szedł na dno wraz ze swoim konstruktorem i budowniczym (“OLONOGON”

to akrostych “NOGONOLO”, co znaczy “No God, No Lord”, czyli “Żadnego Boga, żadnego

Pana”).

Zerknąłem na szefa, jak na kogoś, kto spłatał mi figla. Wersja dostarczona przez niego

burzyła poprzednią, zawartą w raporcie dla pani minister. Lecz szef nie przypominał wcale

figlarza. Jego twarz zastygła w grymasie zadumy.

Nie tak łatwo rozwiązywało się zagadki historyczne!

Chwyciłem   drugą   kopertę   zaadresowaną   na   moje   nazwisko.   Ucieszyłem   się,   gdyż

nadawcą listu  była Alina.  Ogarnęła mnie   wielka  radość, że  napisała do mnie.  Na  chwilę

zapomniałem   o   statuetce   Bafometa   i   tragedii   “Titanica”.   Nerwowym   ruchem   wyjąłem   z

koperty sztywny prostokącik.

- Zaproszenie na ślub - szepnąłem zdumiony. - Wychodzi na jesieni za mąż.

Nagle poczułem  odpływającą  z  mojej  twarzy krew. Patrzyłem na  zaproszenie,   nie

wierząc własnym oczom. Alina S. z narzeczonym zapraszali mnie na ceremonię zaślubin w

piotrkowskim kościele.

- Co się stało, Pawle? - przestraszył się szef, patrząc na mnie.

- Znajoma wychodzi za mąż - odparłem cicho.

- I to cię smuci?

Nie   odpowiedziałem.   Schowałem   zaproszenie   z   powrotem   do   koperty,   nie

wspomniawszy słowem o szczęściarzu, który wkrótce miał nałożyć na palec pięknej kobiety

złotą obrączkę. Znałem go. To kierowca Mietek.