Fałszerze historii z IPN
Bronisław Łagowski*
2007-11-22
Działalność Instytutu Pamięci Narodowej (co za bombastyczna nazwa) powinna już
dawno być rozpatrzona przez Trybunał Konstytucyjny. Nie mieści się ona w ramach
panującego systemu prawnego. Czerezwyczajki mogą być wprowadzone, ale tylko na
krótki okres zmiany ustroju.
Tymczasem w nowym ustroju wyrosło już jedno pokolenie, a końca IPN nie widać. Jest
to instytucja represji i szantażu; stosuje ona kary nieprzewidziane w kodeksie karnym,
zasłaniając się frazesami o prawie społeczeństwa do poznania prawdy. Na taki frazes
mogła powoływać się także SB, która mnożyła donosicieli i agentów, rozszerzała
podsłuchy i podglądy przecież w celu poznania prawdy. Ta prawda według IPN jest
teraz bardzo potrzebna narodowi polskiemu. Różnica jest taka, że SB zdobytą
kompromitującą prawdę o ludziach utrzymywała w tajemnicy, a IPN swoją prawdę
rozgłasza na wszystkie strony. Nikt mi nie wmówi, że księża Wielgus, Czajkowski,
Maliński nie zostali ukarani przez IPN bezpośrednio lub z pośrednictwem takich
sykofantów wolontariuszy jak ulubieniec mediów ks. Isakowicz-Zaleski. Żadna osoba
nie nabywa prawa szkodzenia innym dzięki temu, że sama była ofiarą prześladowań SB.
Lustracja ma sens, gdy chodzi o życiorysy ludzi sprawujących władzę lub
pretendujących do tego. Musi jednak polegać na wyjaśnieniu sprawy, tymczasem
funkcjonariusze IPN celowo zaciemniają problem agenturalności i tajnej współpracy.
Powtarzają np., że nawet informacja o pogodzie mogła być cenna dla SB. Każdy
kontakt, każda rozmowa, każda notatka czy ekspertyza pisana dla służb specjalnych
musiała rzekomo być czynem szkodliwym i haniebnym.
Jest
to
zafałszowanie
rzeczywistości.
W
niektórych
ugrupowaniach
antykomunistycznych sądzono, że uprawianie działalności opozycyjnej jest niemożliwe
bez wiedzy SB, trzeba więc z nimi rozmawiać, wygrywając np. sprzeczności w aparacie
władzy albo przedstawiając się jako mniejsze zło w nielegalnej opozycji. W czasach UB
to było niemożliwe, ale w latach 60. i 70. to się zdarzało, o czym w IPN wiedzą, lecz
idiotycznie to interpretują. Za agentów uchodzą teraz nawet ci, co byli stroną
rozgrywającą i wykorzystywali służby specjalne dla swoich celów, nie zawsze
godziwych, jak to robił np. Wiktor Treścianko z Wolnej Europy. Andrzej Micewski
uprawiał grę w słusznym celu.
2
W PRL kontakty z polskim wywiadem czy z SB nie uchodziły powszechnie za taką
zdrożność i hańbę jak obecnie. Trudno było ich uniknąć, jeśli się cokolwiek w jakiejś
dziedzinie znaczyło. Leszek Moczulski bez skrępowania opowiadał w towarzystwie
znajomych oraz nieznajomych - ja przy tym byłem - że nawiązał kontakt z jakimś
pułkownikiem wywiadu (pod koniec lat 70.). Dziś takie fakty ogłasza się jako
rewelacje, ściągające hańbę, anatemę i Bóg wie jakie potępienie. Osoby z ubogim
doświadczeniem życiowym wyobrażają sobie, że w kontakcie z funkcjonariuszami SB
człowiek był zawsze stroną przegraną. Nie zawsze. Stał za nimi potężny aparat, ale oni
sami byli często ograniczeni i naiwni, i daleko było im do przebiegłości niektórych
opozycjonistów.
Czytałem niedawno dłuższe fragmenty ciekawych wspomnień kapitana SB i
potwierdzają one to, co z zewnątrz było widać, a mianowicie przenikanie nastrojów
społecznych do SB, nawet opozycyjnych. To nie bakterie przenosiły tam te nastroje;
ludzie i środowiska, które z tą firmą się stykały, miały na nią wpływ. Co na ten temat
mówi ks. Mieczysław Maliński, jest w pełni wiarygodne. Istnieli też szkodliwi i
nieszczęśliwi donosiciele, ale utrudnianie im życia dzisiaj, zmuszanie np. do
publicznego kajania się, jest tak samo podłe jak to, co oni robili kilkadziesiąt lat temu.
A może bardziej.
Niektórzy socjologowie związani z PiS i PO głoszą, że tajni współpracownicy UB i SB
stanowili podstawę totalitaryzmu. To już świadczy tylko o tym, jak łatwo dziś być
uczonym w dziedzinie nauk społecznych.
Co robi IPN, jest możliwie wskutek tego, że zapanował fałszywy obraz historii Polski
ostatnich
kilkudziesięciu
lat.
Powojenne
państwo
polskie
jest
stopniowo
delegitymizowane. Rządy PiS wykazały, że tropienie agentów było wstępem do szerzej
zakrojonych prześladowań. Ich ukoronowaniem, a zarazem najsilniejszym z
dotychczasowych aktem delegitymizacji PRL ma być zdegradowanie generała
Jaruzelskiego do stopnia szeregowca.
Z jednej strony mniemana mająca zaniepokoić wyborców obawa przed rewindykacjami
majątkowymi przesiedlonych Niemców, a z drugiej odmawianie legalności państwu w
okresie czterdziestu pięciu lat. Przecież może przyjść chwila, gdy ktoś od Polski
silniejszy może tę delegitymizację przyjąć do wiadomości i zrobić z niej użytek.
Kaczyści i ich zwolennicy w PO starali się rozciągnąć ją także na III RP.
IPN jest ośrodkiem, w którym planowo fałszuje się najnowszą historię Polski. Jego
władza się rozszerza. Właśnie otrzymał formalne prawo recenzowania - a więc
dopuszczania lub niedopuszczania do użytku - podręczników szkolnych. Narzuca
dzieciom szkolnym program "edukacyjny" polegający na szukaniu"śladów zbrodni". Jest
to naruszenie pedagogicznego tabu; w społeczeństwach cywilizowanych chroni się
wyobraźnię dzieci przed zjawiskami i obrazami sadyzmu. W tym programie
3
edukacyjnym chodzi o zbrodnie w sensie ścisłym, ale IPN ma jeszcze inne pojęcie -
zbrodni komunistycznej. W tym drugim sensie zbrodniarzem jest sędzia Kryże. IPN go
ściga za popełnienie zbrodni skazania działacza opozycyjnego na dwa miesiące aresztu.
Za pomocą pojęć takiej jakości IPN opisuje historię PRL i przygotowuje swoje procesy.
Przebieg przeprowadzanej przez IPN lustracji zawiera w sobie pewien paradoks:
najbardziej od tej "prawdy" ucierpieli księża, a zarazem to właśnie ze środowisk
katolickich - księżowskich i laickich - wywodzą się najbardziej uporczywi podżegacze
lustracyjni.
IPN służy temu obozowi politycznemu, który "rozliczanie przeszłości" podniósł do takiej
ważności, jakby to był cel wojenny, do którego się dąży wszelkimi środkami, nie licząc
się z nikim i niczym.
*Bronisław Łagowski - filozof polityki, historyk idei. Profesor w Instytucie Filozofii i
Socjologii Akademii Pedagogicznej w Krakowie
Źródło: Gazeta Wyborcza