Patricia Cabot
Spadek
Prolog
Londyn, maj 1832
Hrabia się spóźniał.
To zupełnie nie było w jego stylu. Hrabia Denham słynął przecież z punktualności. Swój
kupiony w Zurychu, dokładny co do sekundy złoty zegarek kieszonkowy, który - jak sądziła
Emma - musiał kosztować majątek, nastawiał według niezawodnego zegara na opactwie
Westminster.
Poza tym James Marbury po podwieczorku zawsze wstępował do biblioteki, aby przejrzeć
korespondencję.
Gidzie więc się podziewał?
Jego spóźnienie mogło oznaczać tylko jedno - ktoś zakłócił mu ustalony porządek dnia.
Emma dobrze wiedziała, kto to mógł być tym razem. Penelope, która narzucała hrabiemu
swoje towarzystwo tak często, jak tylko mogła, zwierzyła się Emmie przy śniadaniu, że
przedstawi mu całą sprawę bez ogródek.
- Jeśli on nie myśli jeszcze o małżeństwie, to postaram się, żeby już dziś się nad tym
zastanowił - stwierdziła, nie zwracając uwagi na rodziców zajętych jedzeniem jajek na szynce
i cierpiących na migrenę po wypiciu zbyt dużej ilości szampana na balu u lady Ashforth.
Emma nie miała wątpliwości, że Penelope potrafi skłonić do małżeństwa każdego mężczyznę.
Kuzynka była piękną dziewczyną - miała kruczoczarne, proste jak u Indianki włosy i ciemne
oczy. Emma zaś, uważana tylko za ładną, obdarzona była pospolitymi, niebieskimi oczami i
kręconymi, jasnymi puklami. Poza tym Penelope była wysoka - miała ponad metr
sześćdziesiąt wzrostu, a Emma była niższa od niej aż o dziesięć centymetrów. Filigranowa
Emma, ze swoimi loczkami i błękitnymi oczami, wyglądała jak laleczka. Nic więc dziwnego,
że traktowano ją jak dziecko.
Ale teraz wszystko powinno się zmienić. Musi tylko przeprowadzić rozmowę z Jamesem.
Nie potępiała kuzynki Penelope za narzucanie się hrabiemu. Doskonale ją rozumiała. James
Marbury był najlepszą partią w Londynie - bardzo przystojny, niesłychanie bogaty i, na razie
przynajmniej, unikający małżeńskich więzów.
Ale to akurat nie potrwa już długo, pomyślała Emma. Jej kuzynka postanowiła zostać lady
Denham, a żaden mężczyzna, nawet tak zatwardziały kawaler jak James, nie potrafi się
oprzeć wdziękom Penelope van Court.
Emma wolałaby jednak, aby wdzięki panny van Court przyniosły szybszy efekt. Obie zbyt
pospiesznie opuściły bawialnię, a w dodatku tuż po wyjściu z niej hrabiego. Lady Denham i
Stuart mogli uznać to za nietakt, ale Emma była pewna, że Stuart jej wybaczy, gdy się dowie,
dlaczego tak postąpiła… i co osiągnęła. Wierzyła, że wszystko się uda.
Usłyszała, jak otwierają się drzwi biblioteki. Zerwała się z kanapy, wygładzając niebieską
spódnicę. Dziwne, że nie była zdenerwowana czekającą ją rozmową. Zresztą, nie miała się
czego obawiać. Tyle tylko że zdradzając Jamesowi plany, działała wbrew intencjom Stuarta.
Emma uważała, że Stuart nie potrafi być obiektywny, jeśli chodzi o hrabiego. Twierdził on,
że James, którego zresztą kochał, jest cynicznym utracjuszem. Hrabia Denham rzeczywiście
wydawał ogromne kwoty na zakup koni czy na wytworne drobiazgi, na przykład szwajcarskie
zegarki kieszonkowe.
Niemniej jednak Emma sądziła, że James ma prawo wydawać swoje pieniądze, jak mu się
podoba. Nie był przecież obojętny na potrzeby innych. Kiedy tylko poprosiła go o wsparcie
organizacji charytatywnych, chętnie to czynił. Co prawda, zawsze trochę ponarzekał, ale robił
to żartobliwie. Emma nigdy nic wychodziła z jego gabinetu z pustymi rękami.
Nie można też powiedzieć, że nie był hojny dla krewnych. Matka Jamesa mieszkała w
luksusowych warunkach w jego domu w Mayfair - ekskluzywnej dzielnicy Londynu. Kiedy
zaś Stuart został sierotą, hrabia zajął się nim jak własnym brałem, mimo że byli tylko
kuzynami. Również dzięki Jamesowi Stuart mógł ukończyć wymarzone seminarium
duchowne.
Biorąc to wszystko pod uwagę, Emma była zdania, iż to, co chciał zrobić Stuart, nie było
stosowne. Okropnie zabolałoby Jamesa, nie mówiąc już o jego matce. A jak poczuliby się
Penelope i jej rodzice, którzy byli stryjostwem Emmy? Przecież Emma tak wiele im
zawdzięczała… O wiele lepszym rozwiązaniem jest otwarte postępowanie i nieukrywanie
niczego przed rodziną.
Emma wyjawi Jamesowi tajemnicę i udowodni Stuartowi, że szczerość popłaca. Gdy Stuart
się dowie, z jaką radością hrabia przyjął nowinę, a co do tego nie miała najmniejszych
wątpliwości, zrozumie wreszcie, że było to słuszne postępowanie.
Kiedy jednak usłyszała ton głosu hrabiego, rozmawiającego z kimś w holu, nie była już tak
bardzo pewna, czy wybrała dobry moment.
- To jest bardzo interesujące, panno van Court - mówił James, nie ukrywając
zniecierpliwienia. - Jednak teraz mam ważne sprawy do załatwienia, więc będzie mi pani
musiała wybaczyć…
- Ale - Emma usłyszała głos Penelope - muszę koniecznie teraz z panem porozmawiać,
milordzie. Gdybym tylko mogła…
- Może innym razem, panno van Court - powiedział hrabia.
Po chwili wszedł do biblioteki z wyrazem ulgi na przystojnej twarzy.
Kiedy jednak zobaczył w swoim gabinecie Emmę, nie mógł ukryć zdziwienia.
- Och, lord Denham… - zdenerwowana Emma zaciskała dłonie. - Bardzo przepraszam.
Chciałam zamienić z panem kilka słów, ale nie jest to chyba odpowiedni moment…
Bo też istotnie wszystko na to wskazywało. Emma była pewna, że biedna Penelope, której
zaloty zostały tak stanowczo odrzucone, wypłakuje teraz oczy w schowku na bieliznę, gdzie
obie, gdy były dziećmi, często się chowały, gdy bawiły z wizytą u lady Denham. Czy
kuzynka zdoła dojść do siebie przed dzisiejszym balem u lorda i lady Chittenhouse?
Tymczasem mogło się wydawać, że niespodziewana obecność Emmy w gabinecie nie
sprawiła hrabiemu przykrości. Wykonał gest, jakby chciał strząsnąć z siebie jakieś niemiłe
wspomnienie, i zwrócił się do niej z uśmiechem:
- Na twoją wizytę, Emmo, zawsze jest odpowiedni moment. Czemu tym razem zawdzięczam
tę przyjemność? Czy to ma być pomoc dla więźniarek w Newgate, czy znowu chodzi o
bractwo misyjne?
James usiadł za swym mahoniowym biurkiem i sięgał już po pióro, żeby polecić sekretarzowi
wystawienie czeku, kiedy Emma zaprotestowała.
- Tym razem nie o to chodzi.
- Nie o to? Chyba nie wstąpiłaś do jakiegoś nowego stowarzyszenia, Emmo? Nie powinnaś
pozwalać ludziom, aby wykorzystywali twoje dobre serce aż do tego stopnia. W końcu
doprowadzą cię do ruiny.
- Nie przyszłam prosić o datki na dobroczynność, milordzie - powiedziała Emma.
Nie było to takie łatwe, jak myślała. Coś ją ściskało za gardło. Z trudem przełknęła ślinę.
Układając plany, nie pamiętała o oczach hrabiego, które zmieniały kolor: to były piwne, to
złote, to ciemnozielone. Jednak bez względu na odcień, jego spojrzenie zawsze było bardzo
przenikliwe. Emma straciła nagle całą pewność siebie. Stała przed nim z pochyloną głową i
opuszczonymi rękami.
Hrabia odłożył pióro i odchylił się w fotelu.
- No dobrze, Emmo, co tym razem przeskrobałaś?
- Ja? - pisnęła.
To było okropne, że reagowała, jakby była małym dzieckiem. On nawet nie był jej prawnym
opiekunem. To, że Regina van Court, która wychowywała Emmę, i lady Denham, matka
Jamesa, były przyjaciółkami, wcale nie oznaczało, że stanowią rodzinę. Nie byli
spokrewnieni, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Emma była przekonana, że marzeniem obu
dam było połączenie rodzin przez małżeństwo. Nie wiedziały nawet, że to wkrótce nastąpi.
Tak się jednak złożyło, iż przed ołtarzem miał stanąć nie ten, o którym myślały.
- Ja niczego nie zrobiłam - powiedziała szybko Emma. - Chciałam… porozmawiać o Stuarcie.
- O Stuarcie? - James uniósł brwi.
Los kuzyna nie był mu, oczywiście, obojętny. Dowiódł tego, opłacając mu studia i nie
szczędząc pieniędzy na jego liczne akcje charytatywne. Nie musiało to jednak oznaczać, że
powinien aprobować wszystkie jego poczynania. W gruncie rzeczy Stuart często doprowadzał
go do rozpaczy. James nie był w stanie zrozumieć jego filozofii życiowej. Dobrze jest
pomagać ubogim, tłumaczył mu, ale czy nie byłoby lepiej nauczyć ich, w jaki sposób sami
mogą sobie pomóc?
Stuart upierał się, że właśnie to czyni, wprowadzając ich na boże ścieżki. Hrabia był jednak
przekonany, czego nie omieszkał podkreślać w rozmowach z kuzynem, że nauczenie ubogich
higieny i zyskownego rzemiosła odniosłoby dużo lepszy skutek.
Trudno przemawiać do duszy ludziom, którzy mają pusty żołądek.
- Jeśli ci chodzi o jego szalony pomysł - zaczął surowo James - żeby objąć stanowisko
wikarego na tych dzikich wyspach, to możesz być pewna, Emmo, że nawet pod wpływem
twoich próśb nie zmienię zdania. Nie po to wydałem masę pieniędzy na jego edukację w
Oksfordzie, żeby marnował swoje zdolności na Szetlandach, wśród bezzębnych Szkotów.
Zostanie wikarym w Londynie albo nawet pastorem w opactwie Denham, jeśli tylko wykaże
się zdrowym rozsądkiem. A jeśli nie, no cóż, nie jestem w stanie go powstrzymać. Nie
potrafiłbym go również wstrzymać, gdyby nawet chciał opuścić Kościół anglikański dla
Kościoła prezbiteriańskiego. Jednak bardzo łatwo mogę mu to wszystko utrudnić,
odmawiając finansowania jego poczynań. Zobaczymy, jak się poczuje, gdy będzie musiał
utrzymać się z pensji wikarego. Zapewniam cię, że za kilka miesięcy będzie tu z powrotem.
Emma była oburzona jego wypowiedzią, jednak nie pozwoliła sobie na żadną ripostę. To nie
był dobry moment, żeby wdawać się w sprzeczkę z dobroczyńcą jej przyszłego męża.
- Nie o to chodzi - odezwała się. - Chciałam tylko powiedzieć, że…
Urwała, zastanawiając się, czy Stuart nie miał racji, ostrzegając ją przed rozmową z hrabią.
James nie był zachwycony projektem wyjazdu na Szetlandy. Trudno było się spodziewać,
żeby mile przyjął wiadomość, którą miała mu przekazać.
Jednak z drugiej strony, hrabia Denham zawsze był dla niej dobry, począwszy od czasu, kiedy
jako czteroletnia dziewczynka zamieszkała z rodziną van Courtów po śmierci swoich
rodziców. Wydawało się jej także, że jest bardzo mądry i dorosły, kiedy juko czternastolatek
tłumaczył jej, że nie należy głaskać pszczół. Odnosiła nawet wrażenie, że jest wyniosły, ale to
akurat dodawało mu romantyzmu.
Właściwie to nie był aż tak wyniosły, jak myślała, a ostatnio był dla niej niesłychanie
serdeczny. Na jej pierwszym balu, podczas którego zabłysła wśród innych debiutantek, James
uznał ją za dorosłą osobę, mimo że cała rodzina nadal traktowała ją jak uczennicę. Potem na
każdym balu była zapraszana przez niego do tańca.
Kiedy Emma zaczęła już otwarcie okazywać uwielbienie dla starszego od niej o sześć lat
Stuarta, hrabia nigdy się z niej nie wyśmiewał, chociaż nie był tą sytuacją zachwycony. Nie
zabronił im widywać się ze sobą, a nawet mogło się wydawać, że bawi go fakt
bałwochwalczego stosunku Emmy do jego kuzyna.
Nie sądziła jednak, aby mógł przewidzieć, do czego ta tolerancja może doprowadzić.
Mimo wszystko miała nadzieję, że James będzie zadowolony. Nawet była tego pewna. Stuart
źle oceniał swojego kuzyna. Hrabia miał wielkie serce, tylko nie zawsze było to widoczne, jak
na przykład teraz z biedną Penelope.
- Stuart i ja… - Emma z trudem przełknęła ślinę. Już prawie powiedziała, o co chodzi, ale
okazało się to o wiele trudniejsze, niż przewidywała. Zawsze uważała, że z hrabią łatwo się
rozmawia, że nie był takim potworem, jakiego robił z niego Stuart. Gdyby taki był, czy
płaciłby za studia kuzyna w seminarium duchownym, mimo że całą naukę Kościoła uważał za
jedną wielką bzdurę? Mógłby przecież nalegać, żeby Stuart wybrał prawo. Ale tego nie
zrobił.
Nie, Stuart na pewno nie miał racji. James był gwałtowny w słowach, a umiarkowany w
czynach. Ucieszy się z wiadomości, którą ona mu przekaże, ponieważ ich dwie rodziny
zostaną wreszcie połączone. Lady Denham także będzie szczęśliwa, a przecież on zrobiłby
wszystko dla matki.
Poza jednym wyjątkiem - jeszcze się nie ożenił. Widocznie uważał, że ma na to czas. Jeśli
będzie dłużej się zastanawiał, to może doczekać do czterdziestki, trzymając w dręczącej
niepewności matki córek na wydaniu.
- Stuart i ty co? - zapytał hrabia. Emma zauważyła, że jego oczy nabrały czujnego wyrazu.
- Stuart i ja - powiedziała pospiesznie, chcąc to jak najzybciej z siebie wyrzucić - mamy
zamiar wziąć ślub. Musi pan z nim porozmawiać, milordzie, bo jemu się wydaje, że pan się
na to nie zgodzi i będziemy musieli po prostu uciec. Mówiłam mu, że na pewno nie będzie
miał pan nic przeciwko temu, ale sam pan wie, jaki on jest uparty. Mam nadzieję, że zechce
pan z nim porozmawiać. Tak bardzo zależy mi na tym, aby mieć prawdziwy ślub, na którym
będzie pan i Penny, i stryjenka Regina, i pana matka… Czy mógłby pan przemówić Stuartowi
do rozsądku, milordzie? Byłabym panu niesłychanie wdzięczna.
Nareszcie. Udało się jej to wypowiedzieć i teraz już będzie; dobrze. James zajmie się tym, on
zawsze umiał rozwiązywać problemy. Nie było takiej sprawy, z którą nie potrafiłby sobie
poradzić. Kłopoty w szkole? Obecność Jamesa Marbury'ego likwidowała je natychmiast.
Emma chciała wynająć salę na bal charytatywny, a właściciel piętrzył przeszkody -
wystarczył jeden krótki list od hrabiego, sprawa była załatwiona.
Zawsze można było na nim polegać. Na pewno trochę ponarzeka, ale w końcu sam się tym
zajmie. Emma była tego pewna. Tak przecież było za każdym razem. Poczuła się o wiele
lepiej.
Dopóki nie przyjrzała się twarzy hrabiego.
- Ślub?! - krzyknął James. Emma stwierdziła z przykrością, że jego głos nie brzmiał radośnie.
- To nonsens. Chcecie wziąć ślub? Chyba nie mówisz poważnie, Emmo?
- Przykro mi, milordzie - powiedziała lekko oburzona. - ale mówię najzupełniej poważnie.
- Ale… jesteś na to zbyt młoda - oświadczył hrabia. - Jesteś jeszcze dzieckiem!
- Nie jestem dzieckiem, milordzie! Właśnie skończyłam osiemnaście lat. Miesiąc temu był
pan przecież na moim przyjęciu urodzinowym.
- Osiemnaście? - powtórzył. To dziwne, pomyślała. Nigdy nic miał kłopotów z doborem
odpowiednich słów. - Osiemnaście lat to o wiele za mało na małżeństwo. Chcesz wyjść za
Stuarta? Teraz? Czy twoi stryjostwo o tym wiedzą?
Emma uniosła oczy w niebo.
- Oczywiście, że nie. Nikt o tym nie wie. Powiedziałam tylko panu. Stuart chce zachować to
w tajemnicy. Chce, żebyśmy uciekli. Chce też, żebym pojechała z nim do Szko…
Głos zamarł jej w gardle, kiedy James zerwał się na równe nogi.
Był tak wysoki, że Emma musiała zadzierać głowę, kiedy chciała spojrzeć mu w twarz. Teraz
omal się go nie przestraszyła. Już przedtem widywała hrabiego zagniewanego. Zawsze się
wściekał na powolną obsługę w restauracjach i na złe traktowanie koni, które uwielbiał. Tak
wzburzonego Jamesa Emma jednak jeszcze nie widziała.
Wyglądał… mogła to określić tylko w jeden sposób: miał mord w oczach.
- Czy chcesz mi powiedzieć - powiedział sztucznie spokojnym głosem, nie mogąc jednak
opanować drgania mięśnia w policzku - że mój kuzyn chce cię zabrać na Szetlandy?
Emma już wiedziała, jak źle oceniła sytuację. Stuart miał całkowitą rację - sądząc po reakcji
Jamesa na tę wiadomość - kiedy mówił, że ich ślub powinien odbyć się w tajemnicy.
- Nie będzie nam tam źle - zapewniała hrabiego. - Jestem przekonana, że Stuart szybko
znajdzie posadę pastora. Nie będzie długo wikarym…
- Mówiłem mu - krzyknął James tak głośno, że aż się wzdrygnęła - że w ogóle nie powinien
tracić czasu, pracując jako wikary! Tym cholernym wikarym mógł zostać w opactwie
Denham. Powtarzałem mu to tysiąc razy.
- No tak - wyjąkała Emma. - Zaręczam, że jest wdzięczny za tę propozycję. Jednak on bardzo
chce jechać tam, i ja się zupełnie z nim zgadzam, gdzie naprawdę będzie mógł pomagać;
ludziom potrzebującym duchowego wsparcia. Obawiam się, że opactwo Denham nie spełnia
tych warunków…
- A więc on chce przyjąć stanowisko setki mil stąd, na wyspie pośrodku Morza Północnego?
Stanowisko, które nie przyniesie mu żadnych dochodów, a najprawdopodobniej go zabije? Na
pewno umrze tam z głodu albo od chorób. I jeszcze zamierza ciebie tam zabrać?
Jego piwne oczy pociemniały. Emma bała się spojrzeć mu w twarz. Co ja narobiłam,
pomyślała. Nie trzeba było o tym' mówić. Niestety, zbyt późno się o tym przekonała.
Strach przed tym, co hrabia może zrobić, dodał jej sił. Już kiedyś widziała bójkę kuzynów -
poszło o konia, którego Stuart, według Jamesa, zanadto zmęczył. To nie był ładny widok.
Trzeba uniknąć podobnej sytuacji za wszelką cenę.
Chciała zademonstrować mu oburzenie, ale w jej głosie zabrzmiała nuta rozpaczy.
- Nie powinien pan na mnie krzyczeć, milordzie. Jesteśmy oboje dorosłymi ludźmi i
odpowiadamy za swoje decyzje. Zwróciłam się do pana, mając nadzieję, że właśnie pan
potrafi nas zrozumieć. Niestety, widzę teraz, że się omyliłam.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo się omyliłaś - zaśmiał się nieprzyjemnie James. - Jeśli myślisz,
że pozwolę wam przeprowadzić ten idiotyczny plan…
Emma wiedziała, że nie powinna się teraz odzywać, była jednak zbyt wzburzona.
- Bardzo bym chciała zobaczyć, w jaki sposób nas pan powstrzyma - powiedziała wyniosłym
tonem, potrząsając złotymi lokami. - Stuart i ja, w przeciwieństwie do pana, milordzie, nie
potrafimy siedzieć bezczynnie, kiedy inni cierpią. Oboje chcemy nieść pomoc tym, którzy są
w o wiele gorszej sytuacji niż my. Dlatego też zamierzamy pojechać na Szetlandy, aby
wspierać naprawdę potrzebujących…
- Jedyną osobą, która naprawdę czegoś potrzebuje - powiedział złowrogo hrabia - jest mój
kuzyn Stuart. Przydałoby mu wic porządne lanie.
Emma gwałtownie złapała oddech.
- Niech tylko pan się ośmieli go tknąć! - wykrzyknęła. - Jeśli pan to zrobi… jeśli pan to zrobi,
to już nigdy w życiu się do pana nie odezwę!
- To, Emmo - skwitował hrabia - nie będzie szczególnie dotkliwe.
James ominął biurko, podszedł do drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem. W holu głośno
zawołał Stuarta. Emma pobiegła za hrabią.
- Nie, milordzie - zawołała. - Proszę, nie…
Ale było już za późno. Usłyszała tylko jakiś łomot i krzyk lady Denham.
- Dobry Boże! - zapłakana Penelope wyszła ze schowka na bieliznę. - Czy to był lord
Denham? Co ty mu powiedziałaś, Emmo?
- Powiedziałam mu o wiele za dużo - poinformowała kuzynkę Emma. Pobiegła, aby ocalić, o
ile się jej to uda, życie swojemu narzeczonemu.
1
Szetlandy, maj 1833
Emma van Court Chesterton miała zły dzień.
Co prawda, nie był on gorszy niż którykolwiek inny, i to już prawie od roku. Zdarzały się,
owszem, lepsze dni, ale niestety niezmiernie rzadko.
Sama nie wiedziała, co takiego kiedyś w życiu zrobiła, by sprowadzić na siebie tak feralne
pasmo wydarzeń. Zbierała przecież wszystkie półpensówki, które leżały na drodze, i nigdy
nie przechodziła pod drabinami.
Oczywiście, nie wierzyła w tak zwane szczęście. Nie była przesądna.
Jednak dla pewności przybiła domowe pantofle Stuarta do Drzewa Życzeń. Niestety, Emma
nie mogła wykorzystać swoich butów - nie miała zapasowych, ale Stuart niczego przecież już
nie potrzebował.
Jednak kiedy się obudziła następnego dnia, zorientowała się, że Drzewo… nie przyniosło jej
szczęścia.
Wyjrzała przez okno. Przebłyski światła na ołowianym niebie oznaczały, że minęła już
przynajmniej godzina od świtu.
Nie obudziło jej pianie koguta, który pewnie po raz kolejny uciekł. To była zła wróżba.
Znowu się spóźni.
Nie miała ochoty witać nowego dnia. Leżała jeszcze chwilę zastanawiając się, czy w ogóle
warto wstawać. Dopiero popiskiwanie jej małej kundelki, którą przed tygodniem uratowali od
śmierci, zmusiło ją do opuszczenia łóżka. Trzeba byłe wypuścić ją na dwór.
Szybko włożyła szlafrok i ranne pantofle, a suczka, która niewątpliwie była szczenna i bliska
rozwiązania, skakała dokoła niej, radośnie machając ogonem.
Kiedy Emma otworzyła drzwi chaty, zobaczyła, że wszystko przedstawia się jeszcze gorzej,
niż sobie wyobrażała. Pada gęsty deszcz, wiał wiatr od morza, a podwórko tonęło w błocie.
Po jesiennych i zimowych śnieżycach wiosenny deszcz sprawił jej przyjemność. Szybko
sobie jednak przypomniała, że będzie musiała brnąć w strugach wody i przez kałuże aż do
wioski, gdzie czekali na nią jej mali uczniowie.
Ulewa zaskoczyła również małą współlokatorkę Emmy. Suczka dotknęła łapką błota, patrząc
niepewnie na swoją nową panią, jakby pytając, czy rzeczywiście musi wychodzić na dwór.
Emma, usłyszawszy ostrzegawcze warknięcie, zorientowała się, że to nie była tylko sprawa
deszczu. Piesek czujni wypatrzył jakąś skuloną postać, stojącą bez ruchu pod okapem
słomianego dachu.
- Dobry Boże - szepnęła Emma, przyciskając dłoń do piersi. Serce biło jej mocno.
Tego już za wiele, pomyślała. Nie mogła nawet wyjść wczesnym rankiem przed własną chatę
w nocnej koszuli. I nie zdarzyło się to po raz pierwszy. Tak być nie może.
Przymknęła oczy, odmawiając w duchu dziękczynną modlitwę, że przynajmniej zna tego
intruza.
- Ależ, panie MacEwan - powiedziała jeszcze z lekka ochrypłym głosem. - Co pan robi w
takim deszczu przed moją chatą? Śmiertelnie mnie pan przestraszył!
Skarcony przez nią olbrzym pochylił nisko głowę, a z ronda jego kapelusza zaczęły spływać
strugi wody. MacEwan mieszkał nu sąsiedniej farmie ze swoją matką, miał prawie metr
dziewięćdziesiąt wzrostu i rzeczywiście był ogromny.
- Dzień dobry, pani Chesterton - powiedział. Był wyraźnie speszony. - Nie chciałem pani
przestraszyć. Ja… przyniosłem tylko koguta.
Dopiero teraz Emma zauważyła, że Cletus MacEwan trzyma pod pachą chudego,
przemokniętego ptaka.
- Och! Czy on znowu dobrał się do pana kur, panie MacEwan? Tak mi przykro...
- Chyba zapomniał, że już tam nie mieszka. - Cletus postawił koguta na ziemi. - Ale pewnie
więcej nie przyjdzie. Nasz Charlie nieźle go podziobał. Dziwne, że nie słyszała pani
odgłosów tej walki.
- Niczego nie słyszałam i dlatego jestem już spóźniona - odrzekła Emma. - Jestem panu
ogromnie wdzięczna, panie MacEwan, że mi go pan odniósł.
- Teraz już na pewno będzie się trzymał domu. Nasz kogut nieźle go pogonił. Byłbym
zapomniał. - Cletus wyciągnął nieśmiało zza pleców rękę z koszykiem, przykrytym
ściereczką w biało-niebieską kratkę. - Moja mama właśnie je upiekła. Świeże bułeczki. Prosto
z pieca.
Emma wyjęła koszyk z jego spracowanych i zaczerwienionych z zimna rąk - nie włożył
nawet rękawiczek. Cletus MacEwan zapomniał, że pogoda na Szetlandach ma niewiele
wspólnego z normalnymi porami roku. W środku zimy było czasem tak ciepło jak w lecie, a
w środku maja zimno jak w lutym. Właśnie tak było dzisiaj.
- Och, panie MacEwan! - Emma starała się przekrzyczeć szum deszczu. - Bardzo dziękuję.
Ale naprawdę nie powinien pan…
To nie był zwrot grzecznościowy. Naprawdę wolałaby nie; otrzymywać tych podarunków.
Lepsze jednak były bułeczki pani MacEwan od prezentu, który otrzymała od nich w zeszłymi
tygodniu - zarżniętego świniaka. Ale i tak było już tego za wiele. Cletus MacEwan był
najbardziej oddanym i najczęściej narzucającym swoją obecność wielbicielem Emmy. Miał
również najmniej zdrowego rozsądku.
- Zaniedbuje pan swoją pracę, przynosząc mi codziennie śniadanie - skarciła go delikatnie.
Cletus uśmiechnął się do niej ufnym uśmiechem dziecka Był rzeczywiście bardzo młodym
chłopcem. O rok młodszy od Emmy, miał dopiero osiemnaście lat.
- Moja mama mówi, że musimy dopilnować, żeby pani jadła jak trzeba - stwierdził. - Mówi,
że okropnie pani schudła i niedługo całkiem zmarnieje…
- Tak, tak - przerwała mu Emma.
Już dość się nasłuchała ponurych przepowiedni pani MacEwan. Emma nie miała żadnych
kłopotów ze zdrowiem, natomiast matka Cletusa bardzo lubiła opowiadać swoim
przyjaciółkom, jak się stara, żeby odżywić tę "biedną wdowę Chesterton". Nie ulegało jednak
wątpliwości, że nie robiła tego wyłącznie z sąsiedzkiej sympatii. Jeszcze inny powód skłania
ją do tego działania. Stał on właśnie przed Emmą, trzęsąc się z zimna.
Przeważnie Emma nie była zbyt wyrozumiała dla swoich licznych wielbicieli. Jednak tego
dnia postanowiła zachować się inaczej. Może skłonił ją do tego widok spierzchniętych rąk
Cletusa MacEwana. A może wspaniały zapach bułeczek jego matki. Tak czy inaczej,
postanowiła zaprosić go do środka.
- Może pan wejdzie, panie MacEwan - zaproponowała uprzejmie, odsuwając się od drzwi.
Nie musiała go dłużej namawiać. Przecisnął się szybko przez niskie wejście do chaty. Jego
potężna postać zdominowała niewielkie pomieszczenie.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie - powiedział, wzmacniając ulowa energicznym skinięciem
głowy i tym samym rozpryskując wodę na czystą podłogę z desek. - Jeśli można, to chętnie
napiłbym się z panią herbaty.
Na twarzy Emmy ukazał się uśmiech, kiedy zobaczyła, że już się zabiera do rozpalania ognia
w piecyku. Cletus MacEwan nie był zbyt bystry, za to szalenie użyteczny, szczególnie wtedy,
kiedy trzeba było uczynić coś praktycznego, na przykład zabić kurczaka, czego Emma nie
zrobiłaby za nic na świecie.
Jednak nawet taka umiejętność nie skłoniłaby Emmy do wyjścia za niego za mąż. Nie miała
zresztą ochoty nikogo poślubiać.
Właśnie to było przyczyną prawie wszystkich kłopotów, w które ostatnio popadała.
Brązowa suczka, którą Emma poprzedniego wieczoru nazwała Uną, ponieważ takie imię
nosiła bohaterka czytanej przez nią powieści, wróciła już do chaty, otrząsając się z deszczu.
Emma poszła do sypialni, żeby uczesać swoje gęste, jasne loki, co wcale nie było łatwym
zadaniem. Kiedy zwijała włosy w węzeł, przypadkiem wyjrzała przez okno. To, co zobaczyła,
było naprawdę niezwykłe: karawan na grządkach jarzyn. Na ten widok omal nie połknęła
trzymanych w ustach szpilek.
W jej ogródku stał sfatygowany karawan - jedyny pojazd w tej wyspiarskiej wiosce, który
miał dach - ciągnięty przez dwa wynędzniałe konie, które zaczęły już wykazywać
zainteresowanie młodymi sadzonkami kapusty.
Emma osłupiała. Co robi wiejski karawan w jej ogródku?
Nie słyszała, żeby ktoś umarł w okolicy. Jej chata stał samotnie nad urwistym brzegiem
morza, a najbliżsi sąsiedzi; Cletus MacEwan i jego matka, mieszkali w odległości półtora
kilometra w dół zbocza. Właściciel karawanu, pan Murphy musiał więc przejeżdżać koło
domu MacEwanów i dobrze wie| że nikt tam nie umarł. Ona z pewnością też nie była martwa.
Od czasu śmierci jej męża, Stuarta, zdążyło upłynąć całe sześć miesięcy. Chociaż pan
Murphy lubił sobie wypić, nie mógłby chyba zapomnieć, że już raz odbył ten kurs.
Chyba że - na tę myśl przeniknął ją zimny dreszcz - Samuel Murphy przybył tu z innego
powodu. Nie po to, żeby zabrać czyjeś ciało, tylko po to, żeby dołączyć do grona starających
się o jej rękę mężczyzn - takich jak Cletus MacEwan, który wytrwale jej asystuje, od kiedy
rozniosła się po wyspie sensacyjna wiadomość o otrzymanym przez nią spadku.
- Och, nie - powiedziała głośno Emma. Una pomachała ogonem, myśląc, że jej nowa pani
mówi do niej. Tylko nie on Nie pan Murphy.
Nie dość, że Cletus MacEwan każdego ranka stał przed je domem, to jeszcze za każdym
razem, kiedy schodziła do wsi oblegał ją tłum zalotników, wszelkiego wieku i autoramentu.
Wielu z nich było rybakami, którzy zabiegali o jej względy demonstrując udany połów.
To wszystko jednak byłoby niczym w porównaniu z sytuacją, gdyby codziennie miał jeździć
za nią czarny karawan.
Nie mogła do tego dopuścić. Narzuciła na siebie gruby, wełniany szal, szybko wyszła z
sypialni, kierując się wproś do wyjścia, nie spojrzawszy nawet na skulonego przy wesoło
trzaskającym ogniu wielkoluda.
Drzwi wejściowe jej chaty były podzielone - w holenderskie stylu - na cztery skrzydła. Można
było otwierać tylko górne żeby móc korzystać z ożywczego powietrza morskiego, a dolne
trzymać zamknięte przed zwierzętami, które czasem odwiedzały ci podwórko, mimo sporej
odległości domu Emmy od innych farm. Otworzyła teraz górne skrzydła drzwi - za ścianą
deszczu majaczył czarny karawan i siedzący na koźle mężczyzna, któremu widocznie nie
przeszkadzała ulewa.
Emma wzięła głęboki oddech.
- Samuelu Murphy! - zawołała, usiłując przekrzyczeć szum deszczu. - Co pan wyprawia? Nie
daruję panu, jeśli zniszczy pan moje warzywa!
Usłyszała, że Cletus MacEwan nagle się poruszył.
- Murphy! - wybuchnął. - A co on tu robi?
Chociaż pan Murphy mógł nie dosłyszeć tego pytania, uchylił uprzejmie mokrego kapelusza.
- Przywiozłem pani gościa, pani Chesterton! - zawołał.
Dopiero teraz Emma zauważyła, że ktoś siedział we wnętrzu karawanu. Zrozumiałe, że ten
widok ją zaskoczył. Nikt na Pares nie jeździł tym wehikułem z własnej woli, chyba że
złożono go do trumny, ale wtedy nie miał już nic do powiedzenia na ten temat. Jednak z
drugiej strony, gdyby ktoś chciał ją odwiedzić w taką ulewę i nie przemoknąć przy tym do
suchej nitki, musiałby skorzystać z jedynego krytego pojazdu, jaki był we wsi.
Tym pojazdem był właśnie karawan Samuela Murphy'ego.
- To MacCreigh. - Emma usłyszała, jak MacEwan zrywa się na nogi.
Nisko zawieszone belki sufitu w chacie Emmy zmuszały olbrzyma do stałego pochylania
głowy. W obawie o swoją porcelanę, którą trzymała w narożnym kredensie, a która zawsze
niepokojąco brzęczała, kiedy Cletus poruszał się po kuchni, Emma wyciągnęła do niego obie
ręce.
- Panie MacEwan - uspokajała go. - Proszę usiąść. Nie ma powodu, żeby myśleć…
Nie zdziwił jej chmurny wyraz twarzy Cletusa, a nawet to, że przerwał jej w pół zdania.
Wiedziała, że nie żywi on w stosunku do MacCreigha przyjaznych uczuć. Lord MacCreigh
odwiedził ją już kiedyś, może nawet dwa razy, nigdy jednak tak wczesnym rankiem.
- To MacCreigh, mówię pani! - upierał się Cletus. Zastosował się jednak do jej prośby i nie
ruszał z miejsca. - Jestem tego pewny. Za wielki elegant, żeby jak zwykły człowiek wsiąść na
konia, kiedy pada deszcz. Musiał sobie wynająć karawan…
Emma postanowiła uprzedzić bieg wypadków w nadziei, że zdoła uchronić swoją porcelanę.
Przy pechu, jaki ją prześladował, nie mogła liczyć na żaden szczęśliwy przypadek. Wychyliła
głowę na zewnątrz, tym razem kierując swoje okrzyki do siedzącego w karawanie pasażera.
- Lordzie MacCreigh, dziwię się pana wizycie. Chyba wyraźnie dałam panu do zrozumienia,
że moja odpowiedź…
Nie zdążyła dokończyć zdania, bo drzwi pojazdu się otworzyły i wysiadł z niego wysoki
mężczyzna, w obramowanej futrem pelerynie. Poruszał się dość sztywno, co nie dziwiło,
zważywszy na to, że wnętrze pojazdu Samuela Murphy'ego nie było zaprojektowane z myślą
o wygodzie żyjących, tylko o bezpiecznym transporcie zmarłych.
Emma zobaczyła, że jej gościem nie jest lord MacCreigh.
Pomijając już fakt, że wbrew temu, co mówił Cletus, lord MacCreigh wcale nie był takim
dandysem, żeby z powodu deszczu posuwać się do wynajmowania karawanu, gdyż był
dobrym jeźdźcem i nigdy nie zwracał uwagi na kaprysy pogody - to ten mężczyzna zupełnie
nie był podobny do jej najbardziej nieustępliwego wielbiciela. Miał ciemne włosy, a Geoffrey
Bain, baron MacCreigh - rude; był gładko ogolony, a Geoffrey Bain nosił wąsy. Mężczyzna
ten miał na sobie beżowe bryczesy i zieloną jedwabną kamizelkę, a Geoffrey Bain już od
kilku miesięcy, czyli od czasu, kiedy opuściła go narzeczona, ubierał się wyłącznie na czarno.
Ci dwaj mężczyźni byli jedynie podobnego wzrostu - powyżej metra osiemdziesięciu, i w
podobnym wieku - około trzydziestki. Poza tym całkowicie się różnili.
To był jakiś obcy mężczyzna, co było tym dziwniejsze, że obcy nigdy się nie pojawiali na
Faires.
A już na pewno nie przychodzili do niej z wizytą.
To musi być jakaś pomyłka, pomyślała Emma. Tak, to na pewno pomyłka. Jeśli wiadomość o
otrzymanym przez nią spadku nie przedostała się poza wyspę - modliła się żarliwie, by do
tego nie doszło - nie było najmniejszego powodu, żeby miał ją odwiedzać jakiś obcy
mężczyzna.
Przybysz był już blisko chaty i mogła mu się lepiej przyjrzeć. Serce jej zamarło. Już
wiedziała, że ten dzień może być najgorszym dniem jej życia.
To nie był obcy mężczyzna.
2
- Och, Boże - szepnęła Emma, zaciskając kurczowo dłonie na dolnym skrzydle swoich drzwi.
Gdy nieznajomy podszedł bliżej, natychmiast go poznała. Był niezwykle podobny do jej
niedawno zmarłego męża błyszczące piwne oczy, ciemne włosy, trochę dłuższe, niż to było
modne, przynajmniej wtedy, kiedy Emma była po raz ostatni w Londynie, wysokie czoło,
dołek w brodzie, zdecydowany zarys szczęki - to wszystko, co według obiegowej opinii
charakteryzowało bardzo przystojnego mężczyznę.
Różnili się tylko tym, że James był o głowę wyższy o Stuarta i miał o wiele szersze ramiona,
ale za to Stuart by obdarzony większą siłą ducha. Przynajmniej Emma zawsze ta uważała.
- Och, mój Boże - powtórzyła, czując, że ma sucho w ustach.
Emma usłyszała brzęk porcelany, co świadczyło o tym, że Cletus ruszył w kierunku drzwi.
- Już po nim - stwierdził. - Czy to baron, czy nie baron.
Emma zorientowała się poniewczasie, że odezwała się zbyt głośno. Co prawda, nie miałaby
nic przeciwko temu, żeby młody sąsiad sprawił Jamesowi Marbury'emu porządne lanie,
Jednak trudno by jej było wytłumaczyć lokalnym władzom sprawę zabójstwa lorda w jej
własnej chacie. Nie chciała przecież, żeby nękała ją później myśl o jeszcze jednym martwym
k«..
Szybko się odwróciła, wyciągając ręce przed siebie, żeby powstrzymać Cletusa, który już
zmierzał do drzwi, ale miała w tej sytuacji takie same szanse jak przy poskramianiu
szalejącego byka. Mimo wszystko Emma zmobilizowała wszystkie siły.
- Nie, nie, panie MacEwan - powiedziała szybko, nie ruszając się z miejsca. - To nie jest lord
MacCreigh. To wcale nie on.
- Nie on? - Cletus ściągnął brwi. Był przekonany, że ona chce go zmylić. - Jeśli to nie
MacCreigh, to w takim razie kto?
- Nikt - powiedziała. - Dla pana jest on nikim.
Dobry Boże, jaki on był silny! Omal jej nie przewrócił. Cleus MacEwan był dżentelmenem i
nie ośmieliłby się jej dotknąć bez przyzwolenia, jednak teraz, widząc w nadchodzącym
mężczyźnie swojego rywala, chwycił ją za ramiona, usiłując usunąć z drogi. Emma zaparła
się jeszcze bardziej, Cletus nie mógł użyć całej swojej siły, żeby nie zrobić jej krzywdy.
- Ależ, panie MacEwan - protestowała Emma. Ręce jej drżały z wysiłku, musiała jednak
zrobić wszystko, żeby go powstrzymać; mógł przecież zabić hrabiego, kiedy ten tylko
przekroczy próg. - Czy nie powinien pan już iść do domu? Matka na pewno potrzebuje pana
pomocy…
Nagle usłyszała głęboki męski głos, niższy, niż zapamiętała. Basowy głos, którego rozkazów
nie można było nie usłuchać. Wprawiał w równie silne drganie deski podłogi jak wielkie
stopy Cletusa MacEwana.
- Co to ma znaczyć? - zagrzmiał James Marbury.
Emma podniosła głowę. Przez spadające jej na oczy loki dojrzała hrabiego Denham, który stał
za jej drzwiami, z wyrazem zdumienia na twarzy. Cicho jęknęła i znowu pochyliła głowę
starając się ze wszystkich sił zatrzymać Cletusa w miejscu. Una zajadle szczekała na obu
mężczyzn.
Zanim Emma zdołała się zorientować, co się dzieje, została uwolniona z uchwytu Cletusa
MacEwana i posadzona n drewnianej ławie.
Jeszcze przed chwilą usiłowała powstrzymać olbrzyma przed zabójstwem krewnego jej męża.
A Cletus MacEwan, czterokrotny mistrz Faires w rzucie polanem, najsilniejszy mężczyzn na
wyspie, po otrzymaniu ciosu w twarz chwiał się na nogach i coraz bardziej przechylał…
Na kredens Emmy.
- Nie! - Emma zerwała się na równe nogi i rzuciła do przodu w momencie, kiedy hrabia
Denham szykował się do zadania kolejnego ciosu. Zatrzymał rękę, żeby przesłać jej czarujący
uśmiech i obdarzyć ją ciepłym spojrzeniem swoich piwnych oczu.
- Bądź spokojna, Emmo - powiedział uprzejmie. - Postaram się nauczyć tego nachalnego
młodego człowieka, żeby trzymał ręce przy sobie.
- Ale…
Było już za późno. Oszołomiony pierwszym uderzenie Cletus nie zauważył, że zbliża się
kolejny cios. Emma patrzy ze zgrozą, jak pod ciężarem jego ciała rozpada się jej kredens.
Porcelanowe naczynia przesunęły się na półce, zachwiały i powoli - a przynajmniej tak się
wydawało Emmie - zaczęły spadać na nieszczęsnego farmera.
Najpierw pospadały talerze do zupy, po nich pojemniki i soli i pieprzu, potem płaskie talerze,
a wreszcie posypały i filiżanki i spodeczki.
Emma mogłaby przysiąc, że dewastacja jej kredensu trwała długie godziny, ale to były
przecież sekundy. W innym wypadku hrabiemu udałoby się ocalić coś więcej niż tylko jedną
filiżankę, chwytając ją, zanim sięgnęła podłogi, na której wśród potłuczonych skorup serwisu
Emmy leżał nieruchomo Cletus MacEwan.
Kiedy roztrzaskała się obok niego ostatnia sztuka, oszołomiony Cletus uniósł się na łokciach.
- Co się stało? - spytał, strzepując z koszuli szczątki porcelany.
Emma patrzyła na pobojowisko. Na podłodze leżała w kawałkach zastawa na osiem osób z
cienkiej, białej porcelany, zdobionej na krawędziach girlandami ręcznie malowanych
różyczek. Poza trzymaną przez hrabiego filiżanką nic z niej nie zostało. Una usiadła u stóp
Emmy, spoglądając z niechęcią na obu mężczyzn.
Hrabia Denham przerwał milczenie. Obrócił filiżankę i uniósł ze zdziwienia brwi, kiedy
zobaczył nazwę firmy.
- Limoges - przeczytał głośno. - Ładna robota.
To wystarczyło. Jedna zwykła uwaga. I wtedy Emma straciła panowanie nad sobą. To było
dokładnie w jego stylu. Typowe w wstępowanie Jamesa Marbury'ego, dziewiątego hrabiego
Denham - zniszczyć jedyną rzecz, jaka przedstawiała dla niej wartość, jak to już zrobił rok
temu.
Podeszła do niego i wyrwała mu filiżankę z ręki.
- Tak! - wrzasnęła. - To była ładna robota, prawda? - Wydzierała się, ile sił w płucach. -
Dopóki pan tu nie wtargnął i nie roztrzaskał wszystkiego na kawałki!
Hrabia gwałtownie zamrugał. Emma miała wrażenie, że był zdumiony jej wybuchem gniewu,
ale była tak wściekła, że nic jej nie obchodziło.
- Wtargnąłem tu? - powtórzył urażony. - Przepraszam cię, Emmo, ale kiedy podszedłem do
twoich drzwi, wydawało mi się, że padłaś ofiarą napaści. Musisz mi wybaczyć, że
zachowałem się jak dżentelmen i usiłowałem cię chronić!
- To ja usiłowałam pana chronić, tępy dżentelmenie! - Emma obrzuciła hrabiego wzburzonym
spojrzeniem. - On chciał napaść na pana, a nie na mnie.
- Na mnie? - James uniósł brwi i rzucił okiem na Cletusa, który metodycznie usuwał odłamki
porcelany z rękawa swoje kurtki, krzywiąc się, kiedy wbijały się w jego popękane dłonie. -
Dlaczego chciałeś mnie zaatakować? - zagrzmiał hrabia. - Ja cię nawet nie znam.
Zdumiony Cletus podniósł wzrok.
- Ccco?- wyjąkał. Nie przyszedł jeszcze do siebie po otrzymanych ciosach, potrząsał głową,
jakby chciał wytrzepać wodę z uszu. - Ja… ja nie wiedziałem, że to pan. Myślałeś że to lord
MacCreigh.
- Lord MacCreigh? - James zwrócił się teraz do wdowy p swoim kuzynie. - Co to za
MacCreigh?
Emma potrząsnęła tylko głową, wpatrując się ponurym wzrokiem w rozsypane po podłodze
skorupy.
- Ten serwis był naszym prezentem ślubnym - wyznała ze smutkiem. - Jedynym prezentem
ślubnym, jaki otrzymaliśmy ze Stuartem, chciałabym dodać. A teraz jest rozbity, przez pana
tępotę…
- Tępotę! - przerwał jej hrabia. - Posłuchaj, Emmo…
Chociaż Emma nie należna do osób, które płaczą po utracie porcelany, jednak tym razem
zaszkliły się jej oczy, kiedy spojrzała na trzymaną w ręku filiżankę. Wyraźnie pamiętała
dzień, kiedy przywieziono ten serwis w drewnianej skrzyw z napisem: Limoges, France i
swoją radość przy odpakowywaniu każdej delikatnej, pięknej sztuki.
Oczywiście, Stuart złajał ją za to. Nigdy nie przywiązywał wagi do rzeczy. To również był
powód, dla którego Emma się w nim zakochała, jedna z cech, która stawiała go ponad
wszystkimi mężczyznami, jakich znała. Stuart żył tylko duchem. Emma nie spotkała nikogo,
kto tak by się troszczył o biednych i postępował według nakazów Boga, jak Stuart. Starała się
go naśladować, przedkładać sprawy ducha nad materialne…
Jednak jej usiłowania nie zostały uwieńczone sukcesem, zawiodła również w wielu innych
sprawach, kiedy chodziło o Stuarta.
Serwis z Limoges był tego najlepszym przykładem. Emma uwielbiała podnosić swoje nowe
talerze ku niebu, żeby mogło przeświecać przez nie słońce. To było, według niej, magiczne
zjawisko. Kiedy Stuart zaczynał jej tłumaczyć, w jaki sposób uzyskuje się przezroczystość
porcelany, zatykała uszy - naturalnie, kiedy tego nie widział - i wolała wierzyć w magiczne
zjawiska.
Tyle że teraz James Marbury pozbawił ją nawet i tej magii.
- Powiedz mi, Emmo, jaką nazwę nosi ten wzór - odezwał się hrabia Denham - a ja dopilnuję,
żebyś dostała taki sam serwis.
Emma była zła na siebie za to, że tak bardzo przejęła się utratą jakichś głupich talerzy, a
jeszcze bardziej za to, że ujawniła tę słabość przed Jamesem, człowiekiem, do którego, jak
sobie dopiero teraz przypomniała, przysięgła nie odzywać się do końca życia. Otarła kąciki
oczu koronką przy rękawie.
- Proszę się tym nie martwić - powiedziała. - To nie ma znaczenia.
- To ma znaczenie - upierał się James. - Gdybyś tylko…
- Nie, nie ma o czym mówić. - Emma podniosła na niego oczy, w których nie było już śladu
łez. - Co pan tu robi? Myślałam…
Przerwał jej jęk Cletusa, który już zdołał oczyścić swoje ubranie ze szczątków porcelany i
usiłował wstać. Emma postawiła ocalałą filiżankę na gzymsie kominka i podeszła, żeby mu
pomóc.
- Nic się panu nie stało, panie MacEwan? - spytała. - Nie zrobił panu krzywdy?
- Nie, nie - odrzekł Cletus, którego duma najbardziej w tym wszystkim ucierpiała. Odwrócił
się, patrząc zdziwiony na rumowisko, gdzie stał przedtem kredens Emmy. - Pani Chesterton! -
wykrzyknął. - Czy ja to zrobiłem?
- Wcale nie. On to zrobił. - Emma rzuciła Jamesowi jadowite spojrzenie, które uszło uwagi
Cletusa, wpatrzonego w pobojowisko.
- A niech to - szepnął. - Zrobię pani nowy kredens, pani Chesterton, obiecuję. Lepszy niż ten
stary, przysięgam.
- Dziękuję panu, panie MacEwan. - Emma podniosła jego kapelusz z podłogi, otrzepała go z
kurzu i dała mu do ręki. A teraz powinien już pan pójść.
Cletus wziął kapelusz, ale jej nie podziękował. Wpatrywał się złowrogim wzrokiem w
hrabiego.
- A co z nim? - zapytał obcesowo.
- Co z nim, panie MacEwan? - powtórzyła Emma, krzyżują ręce na piersi.
- No dobra. - Cletus MacEwan zaszurał swoimi ogromnymi stopami. - To w takim razie kim
on jest?
- On jest kuzynem mojego zmarłego męża - wyjaśnij Emma. - Hrabia Denham.
- A niech to! - Olbrzym był oszołomiony. Grubymi paluchami tłamsił rondo kapelusza. -
Chciałem uderzyć hrabiego
- Tak. - Emma popchnęła go w stronę drzwi. - Niech pan teraz idzie do domu, panie
MacEwan, i opowie o tym wszystkie swojej mamie.
Żeby zaraz pognała do wsi i poinformowała o tym każdego, kogo tylko spotka, dodała w
duchu. Emma wiedziała, że w takiej małej wiosce niczego nie uda się utrzymać w tajemnicy,
lepiej było natychmiast wszystkich zawiadomić, a matka Cletusa, jak się Emma zdołała
przekonać, najlepiej się do tego nadawała.
- Hrabia - mruczał jeszcze Cletus, kiedy Emma wypychała go za drzwi.
- Hrabia - mruczał jeszcze Cletus, kiedy Emma wypychała go za drzwi.
W trakcie rozmowy nie odrywał wzroku od Jamesa, a teraz zapomniał nawet włożyć
kapelusza. Otrząsnął się dopiero, kiedy Emma zamknęła za nim drzwi. Zobaczyła przez okno,
że Cletus człapie powoli w kierunku karawanu. Zauważyła też, że pan Murphy wszedł do
środka wehikułu, gdzie niewątpliwie raczył się whisky z podręcznej flaszki, umilając sobie w
ten sposób oczekiwanie na bogatego klienta. Obaj wyspiarze, pan Murphy i pan MacEwan,
będą niewątpliwie przez wiele miesięcy wymieniać się opowieściami o tym niezwykłym
gościu.
Natomiast Emma chętnie oddałaby ostatnią ocalałą sztukę porcelany z Limoges, żeby się tego
gościa natychmiast pozbyć z domu. Tymczasem zerknęła na Jamesa - wyglądało na to, że
nigdzie się nie wybierał. Ściągał właśnie rękawiczki z koźlej skórki, jak zauważyła, i
ciekawie rozglądał się dokoła. Była pewna, że przede wszystkim zwrócił uwagę na niewielkie
rozmiary chaty. Mając pensję wikarego, Stuart na nic innego nie mógł sobie pozwolić. Chata
była rzeczywiście bardzo mała, ale Emma była dumna z tego, że jest utrzymana w niezwykłej
czystości i ma swoisty urok. Domek rzeczywiście był pełen wdzięku - ze swoim słomianym
dachem, zielonymi drzwiami i takimi samymi okiennicami. W zimie było tu dość chłodno, ale
za to wyglądał niesłychanie malowniczo. Jeśli na jego lordowskiej mości nie robił równie
miłego wrażenia, to nie jej problem.
Widocznie jej stół - zwykły drewniany blat z przymocowanymi do niego nogami - spełnił
wysokie wymagania lorda gdyż położył na nim swój cylinder, do którego wrzucił rękawiczki.
Jeszcze chwila, pomyślała Emma, a zdejmie buty i zacznie ogrzewać sobie nogi przy ogniu.
Ale ona na to nie pozwoli. Nie będzie odgrywać roli uprzejmej gospodyń w stosunku do
człowieka, który tak okropnie potraktował Stuarta.
- Jeśli przyjechał pan po rzeczy Stuarta - zauważyła chłodnym tonem - to niepotrzebnie odbył
pan taką podróż. - Wzięła szczotkę i zaczęła zamiatać resztki serwisu. - Wszystkie jego
ubrania i inne rzeczy oddałam do kościoła.
Nie odzywał się przez chwilę, jakby jej nie rozumiał.
- Do kościoła? - powtórzył wreszcie. - Mówiłaś, że oddałaś rzeczy Stuarta do kościoła?
- Tak - odrzekła Emma, zbierając na śmietniczkę kawałki porcelany. - Tak właśnie zrobiłam.
- Czy chcesz przez to powiedzieć - spytał, jakby ważąc słowa - że jakiś kacyk w Czarnej
Afryce paraduje w spodniach mojego kuzyna?
- Ależ nie. - Zdobyła się na skąpy uśmiech. - Tutaj, na Faires, jest wielu biednych, którzy
potrzebują ubrań.
James zerknął w kierunku okna. Poznał więc kamizelkę w kratkę, którą miał na sobie Samuel
Murphy, pomyślała z zadowoleniem Emma.
- Rozumiem - powiedział James. Wydawało się, że jest z lekka zażenowany. Może, pomyślała
z nadzieją Emma, rozzłości się na mnie i zaraz sobie pójdzie!
Jednak nic na to nie wskazywało. Cokolwiek skłoniło go do przyjazdu - dlaczego on w ogóle
musiał tu przyjechać? - To widać było, że nie odjedzie, dopóki nie osiągnie celu.
- Zostaw sprzątanie, Emmo. - James obrócił jedno z czterech przystawionych do stołu
drewnianych krzeseł. - Mamy wiele spraw do omówienia. Przecież nie widzieliśmy się od
roku.
Emma wpatrywała się w niego bez słowa.
Teraz, kiedy przyglądała mu się z bliska, przekonała się, że podobieństwo pomiędzy jej
mężem a jego kuzynem było tylko pozorne. Lord Denham był o wiele przystojniejszy. Miał
ciemniejsze włosy, jaśniejsze oczy, wyraźniej zarysowaną szczękę. Emmie wydawało się
teraz, że Stuart, chociaż młodszy od swojego kuzyna, był jego wstępnym zarysem… jakby jej
mąż miał tylko posłużyć Panu Bogu za szkic do stworzenia hrabiego.
Wydawało się, że James sam uważa się za Boga. Kto inny pojawiłby się bez uprzedzenia,
oczekując, że ona rzuci wszystko, żeby się nim zająć?
- Przykro mi, ale teraz nie mam czasu na rozmowę, lordzie Denham - powiedziała Emma.
Starała się mówić lekkim tonem, mając nadzieję, że on nie słyszy łomotania serca, które aż
dudniło jej w uszach od chwili, kiedy zobaczyła go na swoich grządkach.
- Już i tak jestem spóźniona - dodała. - Jeśli nie przyjechał pan po rzeczy Stuarta, to jaki jest
cel pana wizyty?
Wyglądał na zdziwionego, co zresztą było zrozumiałe. Chyba rzadko się zdarzało, żeby jakaś
kobieta odrzuciła zaproszenie do rozmowy z hrabią.
Jednak większość kobiet, stwierdziła Emma w duchu, nie zna go tak dobrze jak ja.
- Przykro mi, Emmo - powiedział James. Jego głęboki głos miał zwodniczo neutralne
brzmienie. - Nie miałem pojęcia, że szykujesz się do wyjścia. Kiedy tu wszedłem, wydawało
mi się, że przyjmujesz gościa.
Emma zarumieniła się. Wiedziała, co się kryło za tymi słowami. Zdradzał to ton jego głosu i
wyraz twarzy. Wrzuciła zawartość śmietniczki do jednej z nielicznych szuflad, które ocalały
po katastrofie.
- To był mój sąsiad, pan MacEwan - powiedziała z naciskiem. - Przyszedł, żeby odnieść
mojego koguta.
- Twojego koguta - powtórzył hrabia obojętnym tonem.
- Tak - stwierdziła Emma. - On mi uciekł.
- Twój kogut uciekł?
- Tak. - On mi nie wierzy, pomyślała. - Często ucieka. Dostałam go w prezencie, chyba tęskni
za swoim starym, kurnikiem, bo stale do niego wraca.
- Prezent od pana MacEwana? - spytał ciekawie hrabia.
- Oczywiście, że nie. Dostałam tego koguta od matki pana MacEwana. - Widząc jego
uniesione brwi, wskazała obronnym gestem stojący na stole koszyk. - Dzisiaj upiekła dla
mnie; bułeczki. Może pan spróbować, jeśli ma pan ochotę. Powinny być jeszcze ciepłe.
Lord Denham zignorował koszyk z bułkami. Nie odrywał od niej wzroku, co wyprowadzało
ją z równowagi. Emma pamiętała, że jego oczy zawsze miały dziwny kolor, nie były ani
zielone, ani też brązowe. Były jakby złote, koloru jej obrączki, którą już dawno zdjęła z palca
i dała komuś - nawet zapomniała już komu, po prostu komuś, kto był w większej potrzebie
niż ona. Tylko tyle pamiętała.
- Masz bardzo… troskliwych sąsiadów - powiedział James.
W jego głosie było coś, czego Emma nie potrafiła nawet określić, coś takiego… Pewnie nic
pochlebnego, stwierdziła. Nie mogła się tego spodziewać po hrabim.
- Tak - przyznała. - Pan MacEwan i jego matka serdecznie się mną opiekują od czasu śmierci
Stuarta.
Odebrał tę wypowiedź jak skierowaną do siebie krytykę - hrabia i jego matka nic dla niej nie
zrobili po śmierci męża - chociaż Emma nie miała tego na myśli. Biorąc pod uwagę
okoliczności, podkreślanie tego faktu nie było właściwe. Jednak hrabia Denham natychmiast
na to zareagował.
- Musisz wziąć pod uwagę, że twój pan MacEwan i jego matka dowiedzieli się o śmierci
twojego męża o wiele wcześniej niż moja matka i ja. Ja posiadam tę wiedzę dopiero od
tygodnia. Nie mogłaś nas wcześniej zawiadomić, Emmo?
- Nie mogłam. Przecież pan wie, że cały nasz okręg był objęty kwarantanną. Zniesiono ją
dopiero miesiąc temu. - To tłumaczenie brzmiało rozsądnie, chociaż ona sama niezbyt pewnie
się czuła.
- Mimo to mogłaś przesłać jakąś wiadomość.
- A wtedy pan by tu przyjechał - powiedziała. - I miałabym pana śmierć na sumieniu. - Omal
nie dodała: pana i Stuarta. Odwróciła się od niego i zdjęła z wieszaka swój kapelusz. - Skoro
mnie już pan widział, może pan powiedzieć znajomym, że wszystko u mnie w porządku. A
teraz, proszę mi wybaczyć, milordzie, ale już naprawdę muszę iść.
- Iść? - zdumiał się. To było zresztą do niego podobne. On dopiero co przyjechał. A przyjazd
hrabiego, gdziekolwiek by to było, zwykle wywoływał duże wrażenie. To był taki typ
człowieka. - Iść? Dokąd?
- Do szkoły - powiedziała Emma zaczepnym tonem. Wiedziała już, czego się ma spodziewać,
kiedy on się dowie prawdy. W najlepszym wypadku ją wyśmieje.
- Do szkoły? - powtórzył. - Po co? Chyba nie na spotkanie towarzystwa misyjnego o tak
wczesnej porze?
Mimo zdenerwowania, Emma nie mogła powstrzymać uśmiechu,
- Nie. Mogę pana zapewnić, że miejscowe towarzystwo misyjne jest bardzo oddane swojej
sprawie, jednak nie aż do tego stopnia. Muszę iść do szkoły, ponieważ jestem nauczycielką.
- Nauczycielką? - James wpatrywał się w nią, zdumiony. - Ty uczysz, Emmo? Czego uczysz?
Kogo?
Przynajmniej nie zaczął się z niej wyśmiewać.
- Uczę dzieci - powiedziała. - Proszę mi wybaczyć, ale jestem już bardzo spóźniona.
Naturalnie, może pan tu zostać, jeśli pan chce - chociaż nie bardzo sobie wyobrażam,
dlaczego miałby pan na to ochotę - ale ja muszę iść. Pan to rozumie, prawda?
Nie wydawało się jej, że lord Denham cokolwiek z tego rozumiał. Od chwili kiedy przestąpił
próg jej chaty, nie potrafił ochłonąć z oszołomienia. Mimo to szybko znalazł wyjście z
sytuacji.
- W takim razie zawiozę cię do miasteczka, Emmo - powiedział, biorąc swój kapelusz.
- Och, to nie jest… - Patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. - Chcę tylko powiedzieć, że to
wcale nie jest konieczne.
James uniósł brwi, naciągając jednocześnie rękawiczki.
- Czy mam przez to rozumieć, że wolałabyś pójść piechotą? Przeszło trzy kilometry? W takim
deszczu?
Emma wyjrzała na dwór. Nadal lało jak z cebra. Una, której Emma nie zostawiała samej z
powodu zaawansowanej ciąży, popiskiwała z cicha, nie mając ochoty wychodzić na deszcz,
tak samo jak jej pani.
Hrabia proponował jej podwiezienie do miasteczka. A tam, jeśli szczęście jej dopisze, to
zdoła go namówić, żeby wsiadł w południe na prom i wrócił do domu, nie poznawszy całej
prawdy o sytuacji Emmy.
Czemu nie spróbować? Przecież pech nie będzie jej stale prześladował. Coś się musi zmienić.
Dlaczego właśnie nie teraz?
3
James myślał początkowo, że to złudzenie - trudno mu było cokolwiek dojrzeć przez ścianę
deszczu.
To było prawdziwe oberwanie chmury, nieporównywalne do londyńskiej mżawki i
przelotnych opadów w jego rodzinnym hrabstwie Devon. Zrobił się taki potop, że zamienił to
coś, co najwidoczniej spełniało w tych stronach funkcję drogi, w błotnistą rzekę, głęboką na
kilkanaście centymetrów. James był przekonany, że mogliby pokonać tę odległość w o wiele
krótszym czasie, gdyby jechali po bruku. Jednak, jak się wydawało, na Szetlandach nie
słyszano jeszcze o utwardzonych drogach, tak samo jak o kanalizacji czy o dobrej kawie.
Kiedy dojeżdżali do celu, ulewa trochę zelżała, więc James mógł się wreszcie przyjrzeć
stojącej w drzwiach chaty kobiecie. To nie było przywidzenie. Patrzył na nią w osłupieniu.
Nie przewidywał takiej sytuacji. Nie spodziewał się, że zastanie Emmę na wyspie. Dopiero
teraz zrozumiał, że był głupcem, sądząc, że ona wróciła do Anglii.
Jednak z drugiej strony, czego innego mógł się spodziewać? Stuart nie żył już od prawie
sześciu miesięcy… a przynajmniej taką wiadomość zawierał krótki list, który ktoś przyniósł
w zeszłym tygodniu do jego domu w Londynie. Emma tłumaczyła w nim, dlaczego tak późno
zawiadamia ich o śmierci męża; po epidemii tyfusu Faires zostało objęte kwarantanną, a ona,
Emma, nie chciała, żeby rodzina ryzykowała życie, przyjeżdżając na pogrzeb…
Chociaż lady Denham była bardzo dotknięta opieszałością Emmy w przekazywaniu złych
nowin, ta zwłoka była korzystna dla Jamesa. Gdyby Emma wysłała swój list jesienią, zamiast
przed miesiącem, James pojechałby na Faires bez względu na ryzyko - przede wszystkim
dlatego, że żona Stuarta nadal tam przebywała. Nie wyobrażał sobie, że mógłby nie pomóc
samotnej kobiecie, która znalazła się w tak trudnych warunkach, do tego w czasie epidemii.
Nie mógłby się uważać za człowieka honoru, gdyby nic w tej sytuacji nie uczynił.
A do tego to nie była tylko samotna kobieta. To była Emma. Niemożliwe, żeby pozwolił jej
tam zostać. Pojechałby natychmiast na Faires i starał się ją przekonać, żeby wróciła z nim do
Anglii…
Zrobiłby to, na co, jak się dopiero teraz zorientował, nie było stać jej własnej rodziny.
Co prawda, nie powinien się zbytnio temu dziwić. Rodzina van Courtów, podobnie jak jego
własna, nie była zachwycona faktem, że Stuart i Emma postanowili się pobrać. Stryjostwo
Emmy podjęli nawet dość drastyczne kroki, żeby rozdzielić młodych kochanków. Kiedy się
dowiedzieli od Jamesa o planowanej ucieczce, zamknęli Emmę w pokoju. On sam, gdy tylko
zdradziła mu tę nowinę, spróbował tylko przekonać Stuarta o głupocie jego planu i
powiadomił jej opiekunów. To był jego obowiązek.
Niestety, van Courtowie nie potrafili dopilnować Emmy, która uciekła po kilku dniach. Ona i
jego kuzyn przekroczyli w nocy granicę i pobrali się jeszcze przed upływem doby.
Wtedy van Courtowie przestali się interesować dziewczyną, którą przedtem tak uwielbiali, a
teraz uznali za niewdzięcznicę. Ucierpiała na tym również przyjaźń pomiędzy Reginą van
Court a matką Jamesa. Domyślał się, że jego matka dopatrywała się w tej ucieczce pewnego
romantyzmu, podczas gdy Regina van Court - całkiem słusznie według Jamesa - czuła się
głęboko urażona zachowaniem młodych kochanków.
Z listu Emmy nie wynikało, że ona nadal mieszka na Faires. Ponieważ wiadomość od niej
została doręczona przez posłańca, James miał prawo sądzić, że nadawca przebywa w
Londynie. Miał ochotę odwiedzić Emmę w domu jej stryjostwa, zakładając, że nawet van
Courtowie, chociaż głęboko urażeni postępowaniem bratanicy, nie zamknęliby drzwi przed
wdową, która nie ma ani grosza… Stuart nie dysponował przecież żadnymi własnymi
pieniędzmi, poza skromnym zarobkiem, więc niewątpliwie zostawił ją w stanie ubóstwa.
James dobrze wiedział, że pensja wikarego była zwykłą jałmużną w porównaniu z
pieniędzmi, których nie szczędził w Londynie swojemu upartemu kuzynowi.
Odłożył jednak odwiedziny u Emmy na później, ponieważ matka delikatnie mu
przypomniała, że rozstał się ze Stuartem i jego narzeczoną w niezbyt przyjacielski sposób i że
jego widok może sprawić wdowie dodatkowy ból. Postanowiono, że lady Denham złoży jej
kondolencyjną wizytę, a James pojedzie do Szkocji, żeby odnaleźć grób Stuarta i załatwić
natychmiastowe przewiezienie zwłok do Anglii. Było nie do pomyślenia, żeby ktoś, w czyich
żyłach płynęła krew rodu Marburych, mógł być złożony na wieczny odpoczynek
gdziekolwiek indziej niż w rodzinnym grobowcu przy opactwie Denham.
James odczuł nawet ulgę, że sprawy przybrały taki obrót.
Wolał swoje, chociaż niezbyt miłe, zadanie od roli, jaka przypadła w udziale jego matce. Nie
był pewny, czy potrafiłby zachować właściwy dystans, gdyby zobaczył Emmę, która
niewątpliwie nadal opłakuje swojego męża. Jej niebieskie oczy, których James nie potrafił
zapomnieć, miały nad nim dziwną władzę, szczególnie wtedy kiedy błyszczały w nich łzy…
Jak się okazało, jego komfort psychiczny nie trwał zbyt długo. Wizyta lady Denham u
krewnych Emmy była bezcelowa - wdowa nie szukała pociechy na łonie niezbyt kochającej
rodziny. Została na Faires, a list wysłała przez jakiegoś jadącego do Londynu Szkota, który
wyruszył do wielkiego miasta w poszukiwaniu pracy.
Teraz James będzie musiał przejść przez tę próbę. Stanąć przed nią i spojrzeć w jej błękitne
oczy. Wytrzymać jej wzrok i znosić niechęć, jaką niewątpliwie jeszcze do niego czuje.
Usiłował sobie jednak tłumaczyć, że ona nie mogłaby tak długo chować do niego urazy.
Emma van Court zawsze była serdeczną, otwartą, pozbawioną obłudy dziewczyną. Na pewno
nie była już na niego zła za to, co się zdarzyło dwanaście miesięcy temu.
A może jednak? Mimo całej swojej serdeczności i prostodusznego charakteru Emma potrafiła
być niesłychanie uparta. James uważał, że to właśnie jej upór był źródłem wszystkich
późniejszych kłopotów.
Patrzył teraz na nią, kiedy siedziała naprzeciwko niego w tym okropnym pojeździe, i nie
potrafił odgadnąć, jaka była jej prawdziwa reakcja na jego widok. To oczywiste, że to
wszystko, co wydarzyło się w chacie, nie mogło sprawić jej przyjemności. Trudno ją o to
winić. Od chwili kiedy James przekroczył próg tej śmiesznie małej chatynki, w której jego
kuzyn zamieszkał z Emmą, wszystko stanęło na głowie i uległo rozsypce - nie tylko jej serwis
z Limoges. Najpierw wydawało mu się, że jakiś ogromny wieśniak napastuje piękną kobietę,
więc zachował się jak dżentelmen, ponieważ zawsze uczono go, że należy osłaniać słabą płeć.
Okazało się jednak, że Emma nie tylko nie potrzebuje jego pomocy, ale nie jest mu za nią ani
odrobinę wdzięczna.
Nie usłyszał słowa podziękowania, zostały mu tylko na pamiątkę otarte nadgarstki.
Zresztą i ten fakt nie powinien go dziwić. Emma zawsze mówiła, co myśli, a to go irytowało.
Musiał jednak przyznać, że również ta cecha charakteru miała dla niego duży urok - Emma
różniła się pod tym względem od panienek z towarzystwa, podsuwanych mu bezustannie
przez ich zdesperowane mamusie.
Zadziwiający był jednak fakt, że po tak wielkiej stracie - James nie miał na myśli serwisu z
Limoges - potrafiła zachować spokój, a nawet robić mu cierpkie uwagi. Prędzej spodziewałby
się łez.
Ale czy kiedykolwiek Emma van Court - Chesterton, poprawił się w myślach - zrobiła to,
czego się po niej spodziewano?
Nie nosiła nawet żałoby. Szara sukienka, którą miała pod peleryną, była już bardzo znoszona,
koronki przy rękawach wystrzępione, a bufiaste rękawy były niemodne od roku. Jednak bez
względu na to, co Emma Chesterton by na siebie włożyła, nic nie mogło przyćmić jej urody.
Nawet habit zakonnicy.
James westchnął i zaczął oglądać krajobraz przez popękane szybki pojazdu. Nie rozumiał, jak
można było zamieszkać tak blisko morza. Urwisty brzeg, na którym stała chata Stuarta, na
pewno tonął we mgle każdego ranka, a przez resztę dnia był palony słońcem, zalewany
deszczem lub zasypywany śniegiem. Wokół nie było nawet drzew. Nieosłonięte, trudno
dostępne miejsce - niczego gorszego nie mógł sobie nawet wyobrazić.
Nie było tam również żadnego nagrobka. James nie znalazł grobu kuzyna na cmentarzu za
miasteczkiem, więc sądził, że znajduje się on gdzieś na urwisku. Przełożony Stuarta,
wielebny Peck, nie miał pojęcia, gdzie pochowano ziemskie szczątki jego własnego wikarego.
Twierdził, że podczas epidemii tyfusu, czyli w tym samym czasie, kiedy umarł Stuart, była
tak wielka śmiertelność, że nikt nie był w stanie spamiętać miejsc pochówku. Kiedy w wiosce
umierało codziennie po kilka osób, zaczęto kopać zbiorowe mogiły. James był jednak pewny,
że Emma nie złożyłaby ciała swojego męża do takiego grobu. Ten fakt był jednym z niewielu,
za które mógł być wdzięczny losowi od czasu, kiedy wyruszył w tę niezwykłą podróż.
Teraz musiał sobie odpowiedzieć na pytanie - co robić? Wszystko potoczyło się zupełnie
innym trybem, niż to sobie zaprojektował, zresztą nie miał czasu na układanie nowych
planów: zobaczył Emmę przez szybkę karawanu i już po chwili przestępował próg jej chaty.
Zdołał się jedynie zorientować, że odnalezienie grobu Stuarta nie będzie łatwym zadaniem i
że sam nie zdoła wypełnić swojej misji.
Teraz zauważył, że ma o wiele ważniejsze i pilniejsze zadanie do spełnienia niż to, które
przywiodło go na wyspę. James postanowił, że przynajmniej to wypełni do końca.
Siedząca naprzeciwko hrabiego Emma nie miała takich problemów. Wręcz przeciwnie,
wydawało się jej, że wreszcie szczęście zaczyna się do niej uśmiechać. Dzięki Bogu, hrabia
nie zadawał jej żadnych pytań na temat śmierci Stuarta, nawet odstąpił jej miejsce w kierunku
jazdy, a sam usiadł tyłem do koni - co było o tyle istotne, że Emma nie znosiła jazdy do tyłu.
Wkrótce jednak okazało się, że ta szczęśliwa passa nie trwała zbyt długo. Najpierw koła
karawanu ugrzęzły w głębokiej koleinie, więc hrabia Denham został prawie wyrzucony z
siedzenia i omal nie upadł na Emmę. Ta możliwość całkowicie wyprowadziła ją z równowagi,
chociaż nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. Może się obawiała, że zrobiłby jej krzywdę,
gdyby upadł na nią całym ciężarem.
Na szczęście złapał równowagę i przechylił się bardziej do tyłu na swojej twardej ławce, żeby
zapobiec następnej katastrofie.
- Przepraszam cię, Emmo - powiedział.
Obserwowała go spod opuszczonych powiek, żeby nie mógł się zorientować, że na niego
patrzy. W towarzystwie hrabiego usiłowała zachować chłodny dystans, chociaż prawda była
taka, że kiedy tylko na niego spojrzała, krew zaczynała jej żywiej pulsować. Oczywiście tylko
dlatego, że doprowadzał ją do wściekłości. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła.
- Nic nie szkodzi - odparła, siląc się na niedbały ton. - Będzie pan musiał znosić moje
towarzystwo tylko do czasu, kiedy dojedziemy do szkoły, potem pan Murphy zawiezie pana
do przystani.
Obdarzyła go przy tym niesłychanie słodkim uśmiechem.
Było oczywiste, że chce się go pozbyć, nie będąc jednocześnie niegrzeczną. James zdawał
sobie sprawę, że miała do tego wystarczający powód. Ich ostatnie spotkanie nie należało do
przyjemnych. Kiedy go wtedy widziała, uderzył jej narzeczonego w twarz.
Mimo to ona się go tak łatwo nie pozbędzie. Lepiej, żeby się od razu o tym dowiedziała.
- Muszę przyznać, Emmo, że ogromnie się zdziwiłem, że zastałem cię jeszcze na Faires -
powiedział. - Kiedy moja matka i ja dostaliśmy twój list, zakładaliśmy, że mieszkasz już w
Londynie.
Emma miała na końcu języka pytanie, gdzie według niego miałaby mieszkać, jeśli rodzina
zerwała z nią stosunki, pozostawiając ją bez grosza, o czym doskonale wiedział. Opanowała
się jednak i odpowiedziała mu z niesłychanym, jak uważała, spokojem.
- Tak?
- Spodziewałem się - powiedział - że przyjedziesz do domu stryjostwa.
Oczy się jej zwęziły, ale on, niestety, nie zauważył tego, ponieważ cały czas wyglądał przez
okno. Mógł jednak wyczuć gniew w jej głosie.
- Kto jak kto, ale pan powinien wiedzieć, że nie ma już dla mnie miejsca w domu stryjostwa.
Spojrzał na nią, ściągając brwi.
- Emmo - powiedział surowym tonem - nie możesz wciąż mieć do mnie pretensji o to, że
powiedziałem im o wszystkim. Chyba zdajesz sobie teraz sprawę, że byłaś zbyt młoda…
Emma patrzyła na niego rozszerzonymi oczami.
- Nie byłam zbyt młoda i nie mogę uwierzyć, że pan się nadal upiera…
Podniósł dłoń, przerywając potok jej słów.
- Ja natomiast nie mogę uwierzyć - powiedział łagodnie karcącym tonem - że nadal żywisz
urazę do swojej rodziny za to, że nie aprobowali Stuarta. Przyznasz chyba, że to było
szaleństwo z jego strony, że się z tobą ożenił, nie mając ustabilizowanej przyszłości. Nie miał
ani grosza. Nic dziwnego, że twoja rodzina nie mogła tego zaakceptować. Emmo, jak możesz
myśleć, że nie przyjęliby cię z otwartymi ramionami? Jestem przekonany, że szaleją z
niepokoju, nie wiedząc, co się z tobą dzieje.
Emma zamrugała. Szaleją z niepokoju? To było mało prawdopodobne. Wiedziała już, że
uczucie jej krewnych miało swoją cenę, a było nią oczekiwanie, że Emma poślubi bogatego,
lub przynajmniej utytułowanego, człowieka, co doda prestiżu szacownej rodzinie van
Courtów. Ponieważ tego nie zrobiła, natychmiast zapomniano o jej istnieniu.
- Jeżeli - mówił dalej James - nie masz ochoty zamieszkać ze swoją rodziną, może… -
Przerwał, żeby odchrząknąć. - Może mogłabyś… zechciałabyś… przyjąć zaproszenie, aby
zamieszkać w Londynie z moją matką.
Emmie wydawało się, że się przesłyszała. Mówił cicho i tak od razu przeszedł do rzeczy, że
na pewno źle go zrozumiała. Jednak wyraz jego twarzy świadczył o tym, że się nie myliła.
- Słucham? - Nie mogła się powstrzymać od tego niemądrego pytania.
- Mam nadzieję, że wyrazisz zgodę - powiedział James swobodnym tonem, na który zdobył
się z wyraźnym trudem.
Zdumienie widoczne na twarzy Emmy niesłychanie go zabolało. Wyraźnie widział, że nigdy
jej nawet nie przyszło do głowy, że rodzina Stuarta mogłaby zaoferować jej jakąkolwiek
pomoc. Czy ona zawsze uważała go za jakiegoś potwora?
Zdawał sobie sprawę z faktu, że w ocenie zakochanej osiemnastolatki popełnił najgorszą
zbrodnię - usiłował rozdzielić ją z ukochanym.
Również jego późniejsze zachowanie - kiedy odmówił posyłania Stuartowi jakichkolwiek
pieniędzy, mając nadzieję, że utrzymywanie się z nędznej pensji wikarego ostudzi słomiany
zapał młodej pary do życia na odludziu - nie mogło zapewnić mu ich sympatii.
- Moja matka byłaby szczęśliwa, gdybyś z nią zamieszkała - przekonywał ją James.
Nie było to prawdą, ale nie było też kłamstwem. Owdowiała lady Denham szalenie lubiła
Emmę i niewątpliwie entuzjastycznie przyjęłaby wiadomość, że dziewczyna przeprowadzi się
do niej. Lady Denham mieszkała razem z Jamesem w jego londyńskim domu, ponieważ syn,
ze względu na jej słabe zdrowie, nie chciał, żeby była sama.
- Powinnaś była od razu do nas napisać, Emmo - skarcił ją hrabia. - Ta sytuacja jest nie do
przyjęcia. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
Emma nie miała pojęcia, o czym on mówi. Ogarnęła ją panika, że James dowiedział się już o
panu O'Malleyu i jego okropnym testamencie.
- Jaka sytuacja? - spytała.
- Cała sytuacja. - Hrabia Denham był szczerze zdumiony. - To wszystko. Ta chata, w której
mieszkasz całkiem sama, tak daleko od miasteczka! - Potrząsnął głową. - A do tego ta szkoła.
Chyba nie zamierzasz spędzić tu całego życia?
Emma otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zamiast tego zdążyła tylko krzyknąć:
- Uwaga!
James został wyrzucony z siedzenia i zanim zdołał złapać równowagę, znalazł się w szalenie
żenującej, a jednocześnie godnej pozazdroszczenia sytuacji - z głową między nogami Emmy
van Court Chesterton.
4
Oczywiście, były całe warstwy materiału - wełniana spódnica, bawełniane i koronkowe halki
- pomiędzy jego twarzą a wewnętrzną stroną jej ud, co ratowało sytuację. A gdyby doliczyć
do tego poczucie zażenowania, to Emmę chroniłaby zbroja.
Mimo to hrabia był, po raz pierwszy w życiu, potwornie zmieszany. Na domiar wszystkiego
Emma wcale nie poczuła się skrępowana, ten incydent niesłychanie ją rozbawił.
- Och! - Zaśmiewała się, opierając mu dłonie na ramionach. Młode wdowy chyba nie
powinny ulegać napadom aż takiej wesołości, pomyślał James, który, szukając jakiegoś
oparcia, uchwycił się jej talii. Klęczał teraz na podłodze, między jej nogami, z twarzą na
wysokości jej pasa, ponieważ natychmiast po upadku podniósł głowę z jej spódnicy. - Och,
coś takiego!
Karawan gwałtownie się zatrzymał. Słychać było tylko śmiech Emmy i uderzenia deszczu o
dach pojazdu. James był w rozterce. Chociaż była to niesłychanie krępująca sytuacja,
fascynował go unoszący się ze spódnic Emmy zapach lawendy. Nie miał również ochoty
odrywać rąk od jej ciepłego ciała.
Było mu zimno, mimo peleryny podbitej futrem bobra. Zdał sobie z tego sprawę, dotykając
jej rozgrzanego ciała, i pragnął trochę dłużej przytrzymać przy nim ręce, mimo że była
wdową po jego kuzynie.
Podniósł wzrok - uśmiechnięta twarz Emmy była bardzo blisko. Popatrzył na jej pełne,
wilgotne wargi. Z łatwością mógłby ująć jej roześmianą twarzyczkę w dłonie i przycisnąć
usta do jej warg…
Usłyszał jakieś skrzypienie. To pan Murphy odkrywał klapę w dachu karawanu. Służyło mu
to do kontaktu z pasażerami.
- Chciałem przeprosić! - zawołał. - Zapomniałem pana uprzedzić. Jesteśmy, rzecz jasna, przy
Drzewie Życzeń.
Czar prysł. James oderwał wzrok od kuszących warg Emmy Chesterton.
- Emmo - spytał, usiłując wstać i wyzwolić się z tych wszystkich spódnic i halek. - Nic ci nie
jest?
Było oczywiste, że nic się jej nie stało, przecież zanosiła się od śmiechu. James uznał jednak,
że powinien zadać to pytanie.
- Och! - zawołała, ocierając łzy. - Przykro mi, że się śmiałam, ale miał pan taką zdziwioną
minę…
James usiadł na wyściełanym siedzeniu obok Emmy. Nie chciał ryzykować i wracać na
drewnianą ławeczkę po przeciwnej stronie.
- Hm - mruknął. - Pewnie dlatego, że to się stało nagle, bez żadnego ostrzeżenia.
- Każdy wie o głębokich koleinach koło Drzewa Życzeń - odezwał się sarkastycznie pan
Murphy.
- Ale nie ja - odrzekł James. Ta uwaga rozgniewała go, ale nawet był z tego zadowolony, bo
gniew przytłumił w nim inne emocje - silny pociąg, który, jak się okazało, nadal odczuwał do
Emmy. - Na przykład ja nic nie wiedziałem o koleinach przy Drzewie Życzeń. - Z
niezadowoleniem zauważył, że Emma nadal usiłuje powstrzymać śmiech. - Wybacz mi moją
ignorancję - zwrócił się do niej - ale chciałbym spytać, co to jest Drzewo Życzeń?
- Nie widział pan nigdy Drzewa Życzeń? - Samuel Murphy potrząsnął głową. - Niech pan
wyjrzy przez okno. Gdyby to był rekin, to już zdążyłby pana pogryźć.
Ta uwaga wywołała kolejny atak nerwowego śmiechu Emmy, która pochyliła się, kryjąc
twarz w dłoniach. James nie wiedział, co ją tak rozbawiło. Spojrzał przez popękaną szybę
karawanu i jego oczom ukazał się niezwykły widok. Przy drodze, która w tym miejscu miała
głębokie wyżłobienie, stał samotny jawor, na jego powyginanych gałęziach widać było
pierwsze listki. James widział już takie drzewa na lej wyspie, ale żadne na miało na pniu tego,
co to - całe tuziny butów.
Nie dowierzał własnym oczom. Ludzie przybijali buty do drzewa! Ciężkie buty wieśniaków,
sznurowane buciki kobiece, drewniane saboty, dziecinne pantofelki, sandałki, nawet malutkie
damskie pantofelki - wszystkie przytwierdzone do drzewa. Wiele butów było już
sfatygowanych, poszarzałych - musiały tam wisieć od dawna - niektóre jednak były zupełnie
nowe. Uwagę Jamesa zwróciła para męskich rannych pantofli. Podobną parę ofiarował kiedyś
na gwiazdkę swojemu kuzynowi.
Szkoci to dziwny naród, pomyślał.
- To szalenie interesujące - mruknął.
Emma odjęła dłonie od twarzy, ale wciąż nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Och! - zawołała. - Przepraszam. Tylko… tylko pana twarz, kiedy pan Murphy powiedział o
tym rekinie…
James również zaczynał dostrzegać śmieszną stronę tej sytuacji, nie był jednak tak
rozbawiony jak Emma. Czuł tylko gwałtowne uderzenia serca, kiedy wdowa po jego kuzynie
znalazła się w jego ramionach. Zdobył się na lekki uśmiech, żeby pokazać, że też się zna na
żartach.
- Tak - powiedział. - Rzeczywiście.
- To przynosi szczęście. - Podpity stangret wciąż zaglądał do środka pojazdu. - Szczególnie
nowożeńcom.
- Tak - wtrąciła Emma. Opanowała już swoje wybuchy wesołości. - Ja i Stuart też przybiliśmy
tu swoje buty, zaraz po przyjeździe na wyspę. To bardzo piękny zwyczaj.
Może to piękny zwyczaj, jednak Emmie van Court szczęścia nie przyniósł, zauważył w duchu
James. Jej mąż umarł i została sama, odcięta od całej rodziny. Może powinna zdjąć te buty z
Drzewa Życzeń, które, jak do tej pory, obdarzyło ją czymś zupełnie przeciwnym niż dobry
los.
Po chwili pojazd szarpnął, chociaż nie tak gwałtownie jak przedtem, i ruszyli dalej. Zjechali
już z tej fatalnej drogi, która łączyła chatę Emmy z Drzewem Życzeń, i karawan potoczył się
po dość równej nawierzchni. James zauważył, że wjeżdżają do tak zwanego miasta Faires; tak
zwanego, ponieważ według niego status miasta nie zależał od pubu, karczmy, sklepu, kuźni i
kościoła, stojących zresztą wzdłuż jednej jedynej ulicy.
Jednak na Szetlandach zgromadzenie tylu instytucji wystarczało, żeby to miejsce stanowiło
tętniącą życiem metropolię, szczególnie, że było tu molo, na którym rybacy składali swój
dzienny połów. Żony i dzieci rybaków mieszkały w jego sąsiedztwie i, jak przypuszczał
James, właśnie te dzieci były uczniami Emmy Chesterton. Co prawda, nie zauważył w
miasteczku żadnej szkoły, ale nie było w tym nic dziwnego. Kiedy Murphy przeprowadził
swój pojazd przez wąską ulicę i zatrzymał się przy wrzynającym się w morze długim paśmie
skał, James zorientował się wreszcie, że szkoła mieściła się na dolnym poziomie jedynej na
tym wybrzeżu latarni morskiej.
James nie potrafiłby w to uwierzyć, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy. Kilkanaścioro
obdartych dzieci biegało po wysuniętej w morze skale, na której stała latarnia. Mimo
paskudnej pogody zajęte były grą, do której służyła im szmaciana piłka. O ile mógł się
zorientować, chodziło o to, żeby piłka nie ześlizgnęła się do morza, co wcale nie było łatwym
zadaniem - skała miała najwyżej kilka metrów szerokości. Podczas sztormu na pewno była
pod wodą.
- Jesteśmy na miejscu - powiedziała Emma, kiedy Murphy zatrzymał swój pojazd, nie
szczędząc im ostrego szarpnięcia.
James oderwał wreszcie wzrok od tego przedziwnego boiska. Emma też patrzyła przez
okienko, chyba liczyła dzieci. Nie dziwił się jej. Przecież tak łatwo któreś z nich mogło wpaść
do morza.
- Rzeczywiście - przyznał James.
Teraz musiał działać rozważnie. Emma, co było widoczne, chciała się go jak najszybciej
pozbyć, ale on nie mógł wyjechać - nie wyjedzie bez niej.
Nie wyjedzie również bez Stuarta, przypomniał sobie nagle. Przyjechał przecież po Stuarta,
nie po Emmę.
Teraz, kiedy już wiedział, że ona tu jest, nie mógł zostawić żadnego z nich na tej odludnej
wyspie.
Zdawał sobie jednak sprawę, że szalenie trudno będzie mu namówić Emmę do wyjazdu.
- To bardzo miło z pana strony, że odbył pan tak daleką podróż, żeby mnie zobaczyć -
odezwała się Emma.
Zastanawiała się przez całą drogę, co powinna mu powiedzieć na pożegnanie. Była
zadowolona, że udało się jej znaleźć uprzejmą formułkę.
- Żegnam pana, lordzie Denham. - Wyciągnęła do niego rękę. - Mam nadzieję, że mimo
dawnych nieporozumień rozstajemy się jak przyjaciele.
James ujął jej dłoń, zanim zorientował się, że ona już się żegna. Nie miał zamiaru wyjeżdżać,
więc się wahał, co powiedzieć. A kiedy się odezwał, stwierdził ze zdumieniem, że prosi ją o
przebaczenie.
- Emmo - usłyszał swój głos. - Przepraszam cię. Za Stuarta. Za to, co mu zrobiłem, kiedy ty…
kiedy powiedziałaś mi o waszych planach. Nie mówię, że Stuart postąpił właściwie, ponieważ
nadal tak nie uważam. Chcę jednak, żebyś wiedziała, że naprawdę jest mi przykro.
Przepraszam cię za wszystko.
Emma patrzyła na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Mogła oczekiwać różnych
odpowiedzi na swoją pożegnalną formułkę, ale nigdy przeprosin. Przeprosiny? Ze strony
hrabiego? Czy taka rzecz jest w ogóle możliwa? James Marbury nigdy nikogo nie
przepraszał.
Chyba nie mówił poważnie… Ale jego twarz wzbudzała zaufanie.
Tak, ale ona już raz dała się na to nabrać. Tamtego popołudnia w bibliotece miał również
wygląd osoby godnej zaufania, kiedy mówiła mu o sobie i Stuarcie. A co on zrobił? Uderzył
Stuarta w twarz. Może tak nie było?
Nie, ona nie może wierzyć szczerym oczom lorda, chociaż musiała przyznać, że on sam był
również bardzo poważny. To bardzo przystojny mężczyzna. Postara się nie być dla niego zbyt
niemiła.
- Przebaczam panu - usłyszała swoje słowa.
Miała ochotę odgryźć sobie język. Przebaczyć mu? Przebaczyć hrabiemu? Nigdy!
Nie chciała jednak cofnąć tych słów, przede wszystkim dlatego, żeby nie przedłużać
rozmowy.
- Proszę pozdrowić matkę - powiedziała tylko - i podziękować jej za zaproszenie. Obawiam
się jednak, że nigdy nie będę mogła wyjechać z Faires. Jestem tu potrzebna. - Wyciągnęła
rękę, żeby otworzyć drzwi. - Do widzenia.
James chciał przytrzymać jej dłoń, ale ona już otwierała drzwi pojazdu. Słyszał teraz
wyraźnie szum fal, które rozbijały się o skały, i przekrzykujące ten odgłos dzieci, uradowane
widokiem swojej nauczycielki. Głosy dzieci zlewały się z piskiem krążących wokół latarni
mew.
Emma zamknęła drzwi, do wnętrza karawanu dochodził już tylko szum morza. James poczuł
się nagle samotny. Przesunął się na siedzeniu, żeby móc jeszcze na nią popatrzeć przez
szybkę. Mniejsze dzieci natychmiast porzuciły grę i podbiegły do niej. Każde chciało chwycić
ją za rękę, a te, którym się nie udało, trzymały się jej spódnicy. Starsze wodziły tylko za nią
wzrokiem, podobnie jak James, kiedy szła do drzwi latarni, nad którymi zawieszony był
miedziany dzwonek. Emma chwyciła za zwisający z niego sznur i silnie pociągnęła. Starsze
dzieci ruszyły z miejsca na ten sygnał, któreś z nich złapało piłkę i kolejno wchodziły do
środka. Emma przytrzymywała dla nich drzwi, pomalowane na taki sam żywy zielony kolor
jak te w jej chacie.
Dopiero kiedy drzwi zamknęły się za Emmą i jej podopiecznymi, James zorientował się, że
przez cały czas wstrzymywał oddech. Zaczął głęboko oddychać, nie rozumiejąc swojej
reakcji. To na skutek szoku, tłumaczył sobie. Była dopiero dziewiąta rano, a on czuł się tak
zmęczony, jakby to była już dziewiąta wieczór, jakby spędził cały dzień przy swoim biurku,
załatwiając pilną korespondencję. To musiał być efekt niespodziewanego spotkania z dawno
utraconą powinowatą. Szczególnie jeśli tą powinowatą była Emma van Court.
Usłyszał, że klapa w dachu znowu się otwiera. Pan Murphy patrzył na niego ciekawie z
wysokości swojego kozła.
- A więc, milordzie - odezwał się przyjaznym tonem - czy mam zawieźć pana do gospody,
żeby mógł pan zabrać swoje rzeczy i chycić w południe prom?
James podniósł wzrok.
- Oczywiście, może mnie pan zawieźć do gospody - odrzekł. - Nie mam jednak zamiaru
"chytać" dzisiaj żadnego promu.
- Co? - Oczy stangreta rozszerzyły się ze zdumienia. - Przecież pani Chesterton mówiła…
- Dobrze wiem, co mówiła pani Chesterton, dobry człowieku. Ja jednak sam podejmuję
decyzje, nie stosując się do wskazówek waszej pani Chesterton. - James rozparł się na
niewygodnej ławce.
Kawa. To mu teraz przyszło na myśl. Potrzebował filiżanki mocnej kawy. W porze lunchu
zamówi zimne mięso z musztardą. Zanim Emma skończy lekcje, on już obmyśli, jak się
zachować w tej niezręcznej sytuacji.
- No, nie wiem - mruczał do siebie pan Murphy. - To się nie spodoba pani Chesterton. Na
pewno się nie spodoba.
- Tak - odrzekł z uśmiechem James. - Jestem przekonany, że to się jej nie spodoba.
Emma patrzyła przez grubą szybę okna latarni na odjeżdżający karawan. Ledwie w to mogła
uwierzyć. Okazało się jednak, że jej starania zostały uwieńczone powodzeniem. Ten
koszmarny pojazd wreszcie odjechał.
To znaczy, że James opuszcza wyspę.
Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Zły los prześladował ją przez cały rok, teraz karty się
odwróciły. James odjeżdżał i nigdy się już nie dowie o testamencie pana O'Malleya. To było
zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe...
Nie, nie powinna tak myśleć, skarciła się w duchu. Już najwyższy czas, żeby szczęście
wreszcie się do niej uśmiechnęło. Jeśli teraz nie zacznie iść ku lepszemu, to już nie ma się
czego spodziewać. James odjeżdżał i tylko to było ważne. Jeśli los będzie nadal dla niej
łaskawy, to już hrabiego nigdy więcej nie zobaczy.
I bardzo dobrze.
Tylko że… tylko że wcale tak nie było. Emma nie potrafiła żywić nienawiści do Jamesa
Marbury'ego, chociaż bardzo się starała wzbudzić w sobie to uczucie tamtego pamiętnego
dnia w jego bibliotece. Nie mogła jednak nienawidzić człowieka, który był dla niej tak dobry,
kiedy była dzieckiem. James zawsze zdejmował jej latawce, kiedy zawisły na drzewie,
przynosił jej po kryjomu słodycze, kiedy stryjenka pozbawiała ją za karę deseru. Emma
zawsze biegła do niego ze stłuczonym kolanem czy innymi kłopotami. Hrabia zawsze miał
dla niej czas, a Stuart ciągle był pogrążony w książkach.
I właśnie dlatego Emma była zafascynowana niedostępnym młodzieńcem. Cicha woda brzegi
rwie, jak to się mówi, a Emma, od czasu kiedy skończyła czternaście lat, zastanawiała się
usilnie, jak zwrócić na siebie uwagę Stuarta Chestertona. Okazało się, że wystarczy okazać
zainteresowanie tym, co interesowało jego - pomocą dla biednych. Od tej chwili Stuart
zawsze porzucał czytaną przez siebie książkę, kiedy tylko Emma weszła do pokoju.
Penelope nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Emmę fascynowała osoba Stuarta. Twierdziła, że
James jest od niego dużo przystojniejszy. O wiele lepiej prezentował się na sali balowej i był
obiektem westchnień młodych dam, łącznie z Penelope.
Kuzynkę Emmy nie tylko pociągał jego wygląd, nie wspominając już o majątku. James był
również wykształcony, interesował się tym, co się dzieje w świecie, czytał nawet powieści, co
było niezwykłe u londyńskiego dżentelmena. Potrafił rozmawiać na wszystkie tematy, a także
był dowcipny, natomiast jego kuzyn bardzo rzadko przejawiał poczucie humoru.
Jest zbyt wiele cierpienia na świecie, powiedział kiedyś Stuart Emmie, żeby pozwalać sobie
na żarty, jak to zwykle robił hrabia. To smutne, mówił, że można posiadać bogactwo i władzę
i wykorzystywać je tylko dla zaspokojenia własnych kaprysów.
Emma, która przedtem nie zauważała tej wady, teraz, kiedy Stuart jej to uświadomił, szybko
doszła do wniosku, że James ma niewłaściwy system wartości. Mimo swojego ogromnego
majątku - należał przecież do najbogatszych ludzi w Anglii - gdyby nie prośby Emmy, James
Marbury nie ofiarowałby nawet miedziaka na najbardziej szczytny cel. Twierdził, że wiele
zdobył swoją ciężką pracą, więc nie widzi powodu, żeby cokolwiek komuś rozdawać. Jeśli
biednym są tak bardzo potrzebne pieniądze, to czemu nie znajdą jakiegoś zatrudnienia i ich
nie zarobią, tak jak on to zrobił? A przecież on nawet nie musiał pracować. Miał już
wystarczająco dużo. Powiedział jednak Emmie, że mężczyzna, który nie pracuje, nie jest w
ogóle mężczyzną.
Emma upierała się, że w Londynie nie ma tylu miejsc pracy, żeby zatrudnić wszystkich
biedaków - o czym poinformował ją Stuart - a dostępna im praca jest tak źle płatna, że nie są
w stanie wyżywić z niej swoich rodzin. Zawsze wtedy słyszała od hrabiego, że jeśli biedacy
nie potrafią wyżywić swoich najbliższych, to przede wszystkim nie powinni mieć tylu dzieci.
W ten sposób Emma zmieniła swoją opinię o Jamesie - z pozytywnej na krytyczną. Jej
punktem honoru było przekonanie hrabiego, że jego poglądy są niesłuszne. Gdyby tylko
zechciał jej wysłuchać, zamiast się z niej wyśmiewać! Tak bardzo chciała sprowadzić go na
dobrą drogę, ale James okazał się niereformowalny. Stuart twierdził, że Emma marnuje tylko
czas, i pewnie miał rację - lepiej niż ona znał swojego kuzyna. Było jednak dziwne - a
przynajmniej wydawało się dziwne Emmie - że uczucie Stuarta do Jamesa nigdy nie zostało
zachwiane. Nawet kiedy James próbował go zamordować - no, może nie zamordować, ale
przecież tak silnie go uderzył tamtego okropnego dnia - Stuart nie zdobył się na najmniejszą
nawet krytykę swojego kuzyna; mówił tylko, że James nie ma natury filantropa.
Stuart, stwierdziła Emma zresztą nie pierwszy raz, trochę zbyt dosłownie traktował swoje
religijne posłannictwo.
Ale to wszystko nie miało już żadnego znaczenia. Ku jej radości, James opuszczał wyspę.
Pozbyła się go bez kłopotu. A potrafił, kiedy zechciał, sprawiać kłopoty… Dobrze o tym
wiedziała. Emma była pewna, kiedy tak pospiesznie się z nim żegnała, że on nie wypuści jej z
pojazdu, że zmusi ją, żeby pojechała razem z nim do Londynu, ponieważ właśnie tego by
chciał.
A lord Denham zawsze dostawał to, czego chciał.
Mimo to pozwolił jej odejść. Zaproszenie do zamieszkania w Londynie z lady Denham było
prawdopodobnie tylko grzecznościowym gestem ze strony jego matki. Jamesowi na pewno na
tym nie zależało. Jaki mężczyzna chciałby przyjąć do swojego domu biedną wdowę po
świątobliwym kuzynie? Szczególnie jeśli Penelope skłoniła go wreszcie do małżeństwa.
Emma zapomniała go spytać, czy już się ożenił. To jej zresztą zbytnio nie obchodziło.
Pomyślała tylko, że żona - a tym bardziej żona typu Penelope - mogłaby patrzeć niechętnym
okiem na ubogą krewną w swoim domu.
James, żonaty czy też kawaler, odczuł niewątpliwie ogromną j ulgę, kiedy Emma nie przyjęła
zaproszenia jego matki.
To było jedyne rozsądne wytłumaczenie. Gdyby było inaczej, starałby się przeforsować ten
projekt. Był przecież najbardziej stanowczym mężczyzną, jakiego znała. Gdyby koniecznie
chciał ją zabrać do Londynu, to Emma musiałaby stoczyć ciężką walkę, żeby móc stać teraz
w swojej klasie i słuchać skrzypienia rysików na tabliczkach. Mogłaby równie dobrzej być
już w drodze do Londynu.
Następnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności było to, iż Jamesowi na pewno nie zależało
na tym, żeby zabrać ją ze sobą. Emma była wszak zdecydowana podjąć z nim walkę, bez
względu na jego argumenty i wyniosły sposób bycia, gotowa użyć wszelkich środków, nie
zważając na to, czy przystają one damie. Nie potrafiłaby opuścić swoich dzieci. Wiele z nich,
tak naprawdę, nie miało poza nią nikogo… Również ona nie miała nikogo poza nimi. Opuścić
ich? Tak samo nie zostawiłaby Uny samej w domu, zamiast pod opieką pani MacEwan, jak to
zrobiła dzisiejszego ranka, zmuszając pana Murphy'ego, żeby zajechał na farmę jej sąsiadów.
Nie, Emma zostaje, James odjeżdża. Co za radość - jego wizyta nie pozostawiła żadnych
śladów.
Prawie żadnych, dodała w duchu. Nie mogła jeszcze zapomnieć tej chwili, kiedy upadł na nią
w pojeździe i uchwycił się jej talii. To było raczej żenujące wspomnienie, ale doświadczyła
wtedy tak niespodziewanych emocji, że musiała pokryć je śmiechem. James wydawał się
zirytowany jej rozbawieniem, co pobudziło ją do jeszcze większego śmiechu.
Cóż innego mogła zrobić? Już od wielu miesięcy nie zaznała dotyku męskich ramion, nie
poczuła męskiej bliskości. Co prawda, to był tylko James, ale właśnie ten fakt był najbardziej
zadziwiający! Wiedziała, że to on, mężczyzna, którego nie cierpiała, a mimo to odczuła tę
nagłą tęsknotę…
Jak to się mogło stać? Uścisk ramion Jamesa był zupełnie inny niż uścisk Stuarta. Kiedy
hrabia został wyrzucony ze swojego siedzenia, złapał się jej tak silnie, że prawie pozbawił ją
tchu. Chyba sam się tego domyślił, bo zaraz rozluźnił chwyt… a jednak nie cofnął rąk z jej
talii. Czyżby był tak jak ona zdziwiony emocjami, które wyzwoliło to zdarzenie?
Pachniał również inaczej niż Stuart. Jej mąż zawsze roztaczał woń cedru; był to zapach szafy,
w której Emma trzymała jego kamizelki. James pachniał zupełnie inaczej - mydłem do
golenia i… domem.
Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, ale tak właśnie było. James Marbury
pachniał Londynem - dobrym mydłem, pomarańczami i markowym tytoniem. Emma rzadko
stykała się z takimi produktami na Faires, a wspomnienia o nich już się prawie zatarły.
To dobrze, pomyślała, kiedy hrabia wyzwolił ją ze swojego uścisku, że on wraca już do
Anglii. Nawet bardzo dobrze. Żaden mężczyzna - a szczególnie tak zdradliwy typ jak lord
Denham - nie powinien tak ładnie pachnieć. Taki zapach pasowałby do jakiejś dziewczyny. A
nawet wdowy.
- Pani Chesterton? - odezwał się jakiś cichy głosik. Ten głos i szarpnięcie za spódnicę
przywróciło Emmę do rzeczywistości. Stała przed nią mała Flora Mackay, ściskając w rączce
swoją tabliczkę.
- Dlaczego wstałaś ze swojego miejsca, Floro? - spytała Emma. - Myślałam, że pracujesz nad
arytmetyką.
- Właśnie to robiłam - odrzekła Flora, zniżając głos do szeptu. - Chciałam tylko powiedzieć,
że odpowiedź, którą pani napisała, dziewięćset sześćdziesiąt siedem podzielone przez
dwadzieścia cztery, jest zła.
Emma wzdrygnęła się i popatrzyła na dużą tablicę, którą Samuel Murphy, złota rączka
wioski, powiesił na świeżo pobielonej ścianie. Wpatrywała się w wypisane Przez siebie
wyniki działań. Hrabia Denham wytrącił ją z równowagi i nie była dość uważna przy tak
skomplikowanym dzieleniu.
- Och - szepnęła Emma. - Mogłabyś to poprawić, Floro?
Mała dziewczynka skinęła tylko głową, wzięła kredę i podeszła do tablicy. Emmę, nie po raz
pierwszy, ogarnęło poczucie winy. Wiedziała, że nie jest dobrą nauczycielką. Może po prostu
nie nadawała się do tego zawodu?
Ale co mogła zrobić? Często zadawała sobie to pytanie. Dzieci z Faires miały do wyboru
szkołę Emmy albo brak szkoły. Nikt nie chciał tu uczyć, a jedyny nauczyciel na Faires padł
ofiarą tyfusu.
Musiała jednak przyznać, że dzieciom, szczególnie tym bardziej zdolnym, przydałby się ktoś
lepszy niż ona. Ich lekcje powinien prowadzić prawdziwy nauczyciel, a nie biedna wdowa po
miejscowym wikarym. Powinny uczyć się francuskiego, nauk ścisłych, historii i geografii
oraz siedzieć przy pulpitach, a nie na długich drewnianych ławach, skulone nad swoimi
tabliczkami. Powinny mieć też prawdziwą szkołę, a nie uczyć się w przeraźliwie zimnej,
wilgotnej latarni morskiej, wyposażonej w piecyk na drewno, który stale gasł. Emma
zauważyła, że teraz też się już nie palił.
Niech licho porwie piecyk, pomyślała. I tak nie potrafił ogrzać tego pomieszczenia, tylko
stale dymił. Powinna była poprosić hrabiego o pieniądze na kupno nowego pieca…
Było jednak bardzo wątpliwe, czy James chciałby nadal wspierać jej dobroczynne cele. Po
tym, co zaszło między nimi, nie mogłaby nawet mieć do niego pretensji.
Musiała jednak przyznać, że ładnie się teraz zachował, przyjeżdżając aż z Londynu tylko po
to, żeby zaproponować jej, by zamieszkała u jego matki. Mógł nim kierować również ukryty
motyw - Emma była przekonana, że zrobił to, żeby pozbyć się poczucia winy po tej strasznej
awanturze ze Stuartem - ale bez względu na wszystko, to było bardzo miłe z jego strony.
Nawet gdyby Emma nie miała szkoły, jak mogłaby przyjąć propozycję lady Denham? To
było niemożliwe. Na przeszkodzie stał testament pana O'Malleya. Gdyby pojechała do
Londynu, a to wszystko się wydało? Stałaby się pośmiewiskiem całego Mayfair.
- John - powiedziała Emma, po raz ostatni spojrzawszy w okno, żeby się upewnić, że James
naprawdę odjechał - pomóż mi przy rozpalaniu piecyka, dobrze? Znowu wygasł.
- Tak, pani Chesterton. - Chłopiec odłożył tabliczkę i podszedł do kapryśnego pieca.
To hańba, pomyślała Emma, patrząc na Johna, że nie ma pieniędzy na to, żeby posłać go do
normalnej szkoły. Chłopak był wyjątkowo zdolny, za parę miesięcy ona już nie będzie w
stanie niczego go nauczyć.
Powinnam była, wyrzucała sobie Emma, zapytać hrabiego, czy nie zechciałby utworzyć
funduszu stypendialnego imienia Stuarta, żeby umożliwić najzdolniejszym chłopcom naukę w
college'u. Wiedziała, że nie dałby się łatwo przekonać. "Niech pracują i płacą za swoją
naukę", jakby słyszała jego słowa. "Jeśli tak bardzo pragną się uczyć, to znajdą sposób, żeby
na to zarobić".
Istniała jednak szansa, że on się zmienił. Przyjechał przecież z Londynu, żeby się osobiście
przekonać, jak jej się powodzi, a Emma dobrze wiedziała, że nie cierpiał Szkocji. Może teraz
byłby bardziej otwarty na jej sugestie niż niegdyś. Śmierć Stuarta mogła hrabiego złagodzić;
Emma też się zmieniła, zahartowała. A przy okazji odkryła w sobie cechy, o których
przedtem nie miała pojęcia. To było bolesne doświadczenie.
Mogłaby napisać do Jamesa. Tak, to świetny pomysł. Zwykły, miły list…
No tak, ale list, który wysłała do jego matki, też był "zwykłym" listem, a jakiego narobił
zamieszania.
- A niech to - szepnęła, ale zaraz jedno z dzieci podniosło rękę, żeby spytać, dlaczego
napisała, że trzydzieści podzielone przez pięć jest siedem, kiedy powinno być sześć, więc
Emma od razu zapomniała o lordzie Jamesie Marburym.
6
Ale lord Denham nie zapomniał o Emmie. Jak mógłby o niej zapomnieć?
O ich porannym spotkaniu przypomina mu boląca ręka, którą mu wreszcie obandażował
pozostawiony w gospodzie lokaj.
Hrabia siedział przy najlepszym stoliku w gospodzie, tak przynajmniej twierdziła usługująca.
Mary, młoda kobieta o wydatnym biuście, przetarła również szmatą krzesło, na którym miał
usiąść. Ten "najlepszy" stolik stał blisko drzwi do kuchni, ale nie miał ochoty się z nią
sprzeczać. Przynajmniej znajdował się blisko kominka.
Nie otrzymał karty dań. Mary poinformowała go, że dzisiejszy lunch farmera jest doskonały, i
spytała, czy podać mu piwo czy jabłecznik. James postanowił zaryzykować i poprosił o
whisky. Mary uśmiechnęła się szeroko, chociaż z powodu braków w uzębieniu wcale nie było
jej z tym do twarzy, i zaczęła wymieniać długą listę trunków. James zdał się na przypadek i
bez namysłu wybrał jeden z nich, chcąc się jak najszybciej pozbyć bezzębnej dziewczyny. Po
chwili przyniosła mu małą szklaneczkę trunku…
Było południe, dzień pracy, więc James był jedynym klientem w gospodzie "Pod Krową
Morską". Siedział zamyślony, patrząc w ogień. Był w rozterce. Nie wiedział, co powinien
teraz zrobić. Miał równie małe szanse zarówno na wywiezienie stąd wdowy po swoim
kuzynie, jak i na znalezienie miejsca jego wiecznego spoczynku.
To był kolejny problem. Co mógł jeszcze zrobić w sprawie Stuarta? Gdzie Emma mogła go
pogrzebać, jeśli jego grobu nie było na miejscowym cmentarzu? Dlaczego ludzie, których
pytał, gdzie został pochowany wikary, tak dziwnie na niego patrzyli? Powinien był zapytać o
to Emmę wprost, ale, do licha, takich pytań nie powinno się zadawać zrozpaczonej wdowie.
Szczególnie że nie pytał o to, by położyć na grobie wiązankę kwiatów, ale dlatego że chciał
ekshumować ciało kuzyna. Był przekonany, że Emma miałaby własne zdanie na ten temat.
Słowa pastora, kiedy pytał go o miejsce wiecznego spoczynku Stuarta, również nie podniosły
go na duchu.
- Ciężko mi było - powiedział mu wielebny Peck - odmówić pani Chesterton, żonie mojego
własnego wikarego, miejsca na grób dla męża, ale cóż mogłem zrobić? Na cmentarzu nie było
żadnych wolnych miejsc. Obawiam się też - zwierzał się Jamesowi - że pan Chesterton nie
został pochowany w poświęconej ziemi. Pani Chesterton, jak zauważyłem, ma dziwne
poglądy. Twierdzi między innymi, że każda ziemia jest ziemią Boga. Nie możemy przecież
na to pozwolić, prawda? Ludzie zaczęliby wtedy chować bliskich w swoich ogródkach…
Pozostała mu tylko jedna możliwość - spytać żonę zmarłego, gdzie pochowała swojego męża,
ale on tego nie zrobił. Od samego początku zachowywał się jak głupiec - najpierw z powodu
tego ogromnego wieśniaka, a potem z powodu Emmy. Kto mógłby pomyśleć, że stanie się
taka… inna? Przed rokiem, kiedy ją ostatni raz widział, nigdy by nie przypuszczał, że zmieni
się w… sam nie mógł określić, w co się zmieniła. Co się stało z tą słodką, pełną wzniosłych
ideałów dziewczyną, która tak nieustępliwie domagała się od niego pieniędzy na swoje
charytatywne cele i z którą tańczył na tak wielu balach tamtej zimy, w trzydziestym drugim
roku? Dziewczyną, która zauroczyła wszystkich wdziękiem porcelanowej laleczki i
roześmianymi niebieskimi oczami? Jeśli miał być szczery, to widywał w jej oczach częściej
ogień świętego oburzenia. Stale prawiła mu kazania na temat jego egoizmu i niewłaściwego
postępowania, a on jej na to pozwalał, chociaż nie zniósłby takiego zachowania ze strony
kogoś innego.
Podobało mu się nawet, że Emma tak usilnie stara się go nawrócić. To było o wiele
zabawniejsze niż obłuda większości znajomych kobiet.
Może, pomyślał James, wpatrując się w ogień, może nic się nie stało z Emmą. Może tylko…
dorosła.
Stała się kobietą.
Podniósł szklaneczkę whisky do ust, wypił jej zawartość jednym haustem i postawił ją na
stoliku…
Zatrzęsło nim.
Dobry Boże! Czy ktoś chciał go zabić?
Ze łzami w oczach i płonącym gardłem James rozglądał się rozpaczliwie dokoła, przekonany,
że umiera. Ktoś go otruł, ktoś, kto wiedział, że on przyjedzie na Faires, i nie chciał do tego
dopuścić. Kiedy odwrócił głowę w stronę szynkwasu, zobaczył stojącego za ladą wysokiego
mężczyznę, który krztusił się ze śmiechu. Śmiał się z niego.
- Czy mogę spytać - wychrypiał James - co tak pana rozbawiło?
- Pan. - Mężczyzna śmiał się głośno. Odkręcił kurek i napełnił kufel jakimś płynem, wyszedł
zza baru i postawił pokryty pianą napój przed Jamesem. - Niech pan to wypije. To pomoże.
James, którego palił piekielny ogień, posłuchał szynkarza. Drożdżowy napój natychmiast
ugasił płomień. Hrabia odzyskał również głos.
- Co to było? - spytał.
- To, co pan zamówił - odparł szynkarz, podnosząc szklaneczkę z resztką zabójczego płynu
do światła. - Pochodzi z miejscowej destylarni. Trochę ostra, co?
- Ostra? - James potrząsnął głową. Musiał jednak przyznać, że płyn podziałał znieczulająco,
nawet stłuczona ręka już go teraz mniej bolała.
- Jeszcze jedną?
- Nie, dziękuję - odrzekł James i znowu zapatrzył się w ogień. O czym on myślał? Ach tak, o
Emmie. Co zrobić z Emmą?
Ta sprawa nie powinna być aż tak trudna i na pewno by nie była, gdyby w grę wchodziła inna
kobieta. James potrafił być czarujący, kiedy tylko zechciał. Co prawda, wszystkie jego
osiągnięcia w romantycznych podbojach były zupełnie zwyczajne. Jak w biznesie, tyle że o
wiele mniej skomplikowane, po prostu rozsądne załatwienie sprawy. O wiele bardziej
rozsądne niż to, co ludzie nazywają miłością.
Naturalnie, przychodziło mu już do głowy, że na dalszą metę ożenek byłby bardziej
opłacalny. Gdyby wybrał sobie odpowiednią narzeczoną, mógłby odnieść zysk z tego
kontraktu. Było wiele niezamężnych młodych dam, które chętnie przybrałyby tytuł lady
Denham, wnosząc mu jednocześnie duży posag. W ciągu ostatnich lat matka próbowała
niestrudzenie zainteresować go którąś z tych dam - Penelope van Court była na początku listy.
Ten plan miał jednak swoje złe strony. Kiedy ma się dość żony, nie można ofiarować jej
bransoletki z brylantami i uprzejmie się z nią rozstać. James nie spotkał jeszcze kobiety - z
wyjątkiem jednej - która po pewnym czasie nie znudziłaby go. Penelope van Court była
piękna i miała dziesięć tysięcy funtów rocznego dochodu, jednak według niego była
dziewczyną bez wyrazu. Najstarsza córka hrabiego Derby miała pięćdziesiąt tysięcy funtów i
majątek w Shropshire, ale James szybko zrezygnował z jej towarzystwa, ponieważ nie
potrafiła mówić o niczym innym tylko o psach myśliwskich. Miałby tego wysłuchiwać do
końca życia? Za żadne pieniądze!
- Proszę. To jest "lunch farmera", jedzenie godne samego króla.
James spojrzał na talerz, który postawiła przed nim Mary. Kawał sera, kromka chleba,
kwaszony ogórek, coś trudnego do zidentyfikowania i cebula. To niewątpliwie stanowiło
główne pożywienie farmerów.
Widząc niepewny wzrok Jamesa, Mary zrobiła wojowniczą minę.
- To przecież jest haggis - powiedziała, wskazując na parującą brązową potrawę na talerzu
hrabiego. - Szkocki pudding z podrobów baranich.
- Dziękuję - powiedział James, zmuszając się do uśmiechu.
I to był błąd. Mary też się do niego uśmiechnęła, znów odsłaniając bezzębne dziąsła. Na
szczęście, podeszła do następnego gościa, który właśnie wszedł do gospody.
MacTavish, bo takie było nazwisko szynkarza, obserwował z rozbawieniem, jak James
ostrożnie zabiera się do jedzenia.
- Przyjechał pan tutaj w interesach? - spytał przyjacielskim tonem.
- Mniej więcej - odrzekł James, trzymając na widelcu kawałek rozgotowanej kapusty.
- Tak myślałem. Nie wziąłem pana za jednego z przyjaciół MacCreigha, mimo eleganckiego
ubrania. Oni nie przyjeżdżają tutaj, tylko siedzą w zamku. Nie zadają się z takimi jak my.
James podniósł wzrok. Szybko przełknął kawałek sera, który był zresztą całkiem dobry. Miał
teraz okazję czegoś się dowiedzieć.
- A co to za jeden, ten lord MacCreigh? - spytał.
- Nie słyszał pan o zamku MacCreigh? - James potrząsnął głową. - Stoi na końcu drogi.
Można go zobaczyć z King's Crag. Zbudowany w siedemnastym wieku i tak też wygląda.
Należy do ósmego barona MacCreigh, Geoffreya Baina. Baron nie ma ani grosza, ale ma
zamek. Często przyjmuje gości, on i jego siostra, panna Bain. Moja mama dla nich gotuje.
Nie za bardzo chcę, żeby sama tam chodziła, więc robi to tylko od czasu do czasu.
- Dlaczego nie chce pan, żeby pana matka chodziła do zamku MacCreigh?
- To nic takiego. - MacTavish był zażenowany. - Pewnie tylko takie gadanie. O złośliwych
duchach i takich innych, które tam mieszkają. Po tym, jak zniknęła narzeczona lorda…
- Zniknęła? - powtórzył James. Rozmowa stawała się coraz bardziej interesująca.
- Uciekła, jak mówi MacCreigh. W zeszłym roku. Z jego lokajem. Może to prawda, a może i
nie. Nikt tego nie wie, tylko sam MacCreigh. Więc ludzie gadają. Mówią, że wcale A nie
uciekła, tylko że złapał ją na gorącym uczynku z innym mężczyzną i zabił oboje. Sam
MacCreigh niewiele robi, żeby uciąć te plotki, rozumie pan, co mam na myśli. Zaczął jeździć
na koniu, który jest czarny jak smoła, w równie czarnej pelerynie. Ostatnio częściej
przyjeżdża do Faires, od czasu kiedy dowiedział się o testamencie O'Malleya.
James położył kawałek sera na chleb i popił piwem. Było to nadspodziewanie smaczne.
- Testament O'Malleya?
- Jeszcze pan o tym nie słyszał? - MacTavish wziął kufel z lady i zaczął go wycierać. - Facet,
który nazywał się O'Malley, zabił człowieka jakieś sześć miesięcy temu. Oczywiście, nie miał
takiego zamiaru. O'Malley był wielkim chłopem, wie pan, to był wielorybnik. Wybuchowy,
nie znał własnej siły. No i ten facet, któremu przywalił, zaraz wyzionął ducha. Za to go
powiesili, to znaczy O'Malleya. Bardzo żałował tego, co się stało. Tak żałował, że prosił
sędziego, który tu przyjechał, żeby go osądzić, by pomógł mu napisać testament, w którym
zostawił wszystko, co miał, wdowie po zabitym.
MacTavish odstawił kufel i sięgnął po następny.
- Nikt nie wiedział, że O'Malley miał tyle pieniędzy. Wszystkiego razem było dziesięć tysięcy
funtów. - Szynkarz roześmiał się głośno. - Nic dziwnego, że kiedy lord MacCreigh się o tym
dowiedział, zaczął częściej przyjeżdżać do miasteczka. - Mrugnął porozumiewawczo do
Jamesa. - Wdowa po wikarym, on był wikarym, mówiłem to panu? Ten mężczyzna, który
umarł. No więc ta wdowa… jest na co popatrzeć, a do tego jest bogata, jeśli pan wie, co mam
na myśli?
7
James nie miał pojęcia, co MacTavish miał na myśli. Wiedział tylko, że kawałek chleba z
serem utknął mu nagle w przełyku. Sięgnął po kufel. Piwo przepchnęło chleb, nie zniosło
jednak uczucia grozy.
Odstawił pusty kufel i spojrzał na szynkarza.
- Czy chce mi pan powiedzieć - spytał zduszonym głosem - że wikary, Stuart Chesterton,
został zamordowany?
- Tak. - MacTavish obrzucił go ciekawym spojrzeniem.
- Przecież… przecież to niemożliwe - powiedział James. - On umarł podczas epidemii tyfusu,
sześć miesięcy temu.
- Tak było - przyznał szynkarz. - Ale nie tyfus go zabił, tylko ten facet, O'Malley.
James gwałtownie zamrugał. Próbował sobie przypomnieć, jak Emma sformułowała
zawiadomienie o śmierci męża. Nie podała dokładnej przyczyny, pisała tylko, że Stuart
umarł, a z powodu kwarantanny nie mogła ich wcześniej zawiadomić. James i jego matka
pomyśleli więc, że Stuart umarł na tyfus.
Ale morderstwo? Dlaczego ktoś miałby odczuć absurdalną chęć zabicia Stuarta? Poza
Jamesem, oczywiście, który miał ochotę zamordować swojego kuzyna… ale tylko ten jeden
jedyny raz.
- Ten O'Malley - powiedział James - dlaczego on to zrobił? To znaczy zabił pana
Chestertona?
- Nikt tego nie wie na pewno. - MacTavish wzruszył ramionami. - Miał całkiem źle w głowie,
znaczy ten O'Malley. Wiem tylko tyle, że wikary poszedł do jego żony z ostatnim
namaszczeniem i zaraz potem były trzy trupy: wikary, żona O'Malleya i on sam, kiedy go za
to powiesili…
Oszołomiony tymi nowinami James nie zauważył nawet, że MacTavish ponownie napełnił
jego kufel. Wypił kilka łyków, zanim zadał mu następne pytanie.
- Mówi pan, że żona wikarego, pani Chesterton, odziedziczyła dziesięć tysięcy funtów po
mordercy jej męża?
- To znaczy ona je dostanie - powiedział MacTavish - kiedy ponownie wyjdzie za mąż.
- Kiedy ponownie wyjdzie za mąż? - James wpatrywał się w niego w osłupieniu. - O czym
pan mówi? Czy Emma Chesterton ma dziesięć tysięcy funtów, czy ich nie ma?
- Nie ma ich - rozległ się z lekka zniecierpliwiony głos za ich plecami. James odwrócił się i
zobaczył mężczyznę w średnim wieku, tego samego, który niedawno wszedł do gospody.
Siedział teraz przy stoliku obok okna, odłożył serwetkę, obrzucając rozmawiających
niechętnym spojrzeniem.
- Dziękuję ci, Sean, że poruszyłeś ten temat, kiedy miałem ochotę zjeść w spokoju lunch.
Dobrze wiesz, że to mnie zaraz odrzuca od puddingu twojej matki.
- Przepraszam Waszą Ekscelencję. - Szynkarz z trudem powstrzymał uśmiech.
- Lord MacCreigh? - spytał James, przyglądając się nieznajomemu. Według tego, co mówił
szynkarz, MacCreigh nie powinien być tym zażywnym typem, który tak bardzo lubił haggis.
- Nie MacCreigh - burknął obcy dżentelmen; ten mężczyzna niewątpliwie był dżentelmenem,
jedynym, jakiego James spotkał na Szetlandach. - Tylko przewodniczący Ławy Królewskiej
Sądu Najwyższego i prezes Sądu Apelacyjnego, Wydział Kryminalny. Moje nazwisko
Reardon. Jestem tym sędzią, który pół roku temu, podczas ostatniej bytności na wyspie,
skazał O'Malleya na śmierć. - Pociągnął duży łyk ze swojego kufla, odbeknął i westchnął z
zadowoleniem.
James przeniósł wzrok z sędziego na szynkarza, zastanowił się chwilę, odsunął krzesło i
podszedł do stolika sędziego. Reardon obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem.
- Przepraszam, Wasza Ekscelencjo - powiedział - czy mógłbym zamienić z panem kilka słów?
Ja również jestem zamieszany w tę sprawę…
- Sprawę? - Reardon spojrzał na niego nieprzychylnie. Był postawnym mężczyzną, ze
skłonnościami do tycia, ale widać było również, że nie jest pozbawiony poczucia humoru. -
Jaka sprawa? Nie ma żadnej sprawy. Ona jest już zamknięta. O'Malley zabił Chestertona,
wdowa po Chestertonie dostanie pieniądze O'Malleya, kiedy tylko wyjdzie powtórnie za mąż.
Jeśli myśli pan o tym, żeby ją poślubić, to niech pan ustawi się w kolejce. Przed panem jest
już ze dwudziestu facetów, młody człowieku.
James, nie czekając zaproszenia, żeby usiadł - podejrzewał, że może ono nie nastąpić - szybko
zajął krzesło naprzeciwko sędziego.
- Proszę mi wybaczyć, sir. Nazywam się Denham, a mówiąc dokładnie James Marbury,
dziewiąty hrabia Denham. Stuart Chesterton był moim ciotecznym bratem.
Reardon uniósł brwi tak wysoko, że omal nie zniknęły pod jego staroświecką, pokrytą pudrem
peruką.
- Hrabia Denham? - powtórzył. - Rozumiem… Wiedziałem, że Chesteron jest spokrewniony z
jakimś ważniakiem, ale wszyscy mówili, że to książę.
James zachował milczenie. Nie okazał urazy za to, że został nazwany ważniakiem. Nareszcie
spotkał kogoś, kto potrafi mu wyjaśnić okoliczności śmierci i pochówku kuzyna oraz dziwną
niechęć Emmy do wyjazdu. Patrzył na sędziego spokojnie, chociaż z trudem panował nad
sobą.
- No tak - zaczął Reardon - zaczynam rozumieć, że ta sprawa może pana interesować. -
Odsunął krzesło, żeby zrobić miejsce dla swojego brzucha, opiętego kamizelką w złoto-
zielone paski. - Sean, jeszcze jedno piwo! - zawołał do szynkarza. - Niech się zastanowię.
Cioteczny brat wikarego, hę? Teraz widzę podobieństwo - coś takiego w oczach. Pan jest
wyższy i silniejszy niż on. O'Malley by pana nie zabił.
- Chyba nie - zgodził się James. - Jeśli mogę spytać, sir, skąd się wziął ten warunek?
- Jaki warunek? - Reardon podniósł widelec, wracając do swojego puddingu.
- No… ten dziwny warunek, o którym pan wspominał, że Emma… to znaczy pani
Chesterton… musi ponownie wyjść za mąż, żeby otrzymać dziesięć tysięcy funtów
O'Malleya.
- Aha. - Sędzia popił haggis piwem. - O to chodzi. Niech się pan nad tym zastanowi przez
chwilę. Przecież ją pan zna. W końcu wyszła za mąż za pańskiego kuzyna.
- Tak - przytaknął poważnie James. - Znam ją.
- Czy powierzyłby pan tej kobiecie dziesięć tysięcy funtów? - James otworzył usta, żeby
odpowiedzieć, ale sędzia mówił dalej. - Oczywiście, że nie. Wzięłaby te dziesięć tysięcy i
podarowała je zaraz towarzystwu misyjnemu albo wydała na to beznadziejne przedsięwzięcie,
które nazywa szkołą. Nikt nie wie, co by z tymi pieniędzmi zrobiła. Na pewno nic
rozsądnego. Tego jestem pewny.
James też napił się piwa. Chyba tego bardzo potrzebował.
- Więc tak - powiedział. - Postawił pan warunek, że ona nie dostanie ani grosza z fortuny
O'Malleya, dopóki nie wyjdzie za mąż, co ma być gwarancją, że te pieniądze zostaną
wydane… hm… mądrze.
- Właśnie tak. - Reardon uderzył dłonią w stół tak głośno, aż James podskoczył na krześle. -
Dokładnie tak. Dla jej własnego dobra, rozumie pan. Nie ma nic gorszego jak dama o czułym
sercu i do tego z workiem pieniędzy. Chociaż z punktu widzenia naciągacza to nie ma nic
lepszego. Przypuszczam, że gdybym dał jej te dziesięć tysięcy w grudniu zeszłego roku,
dzisiaj nie miałaby już ani szylinga. A tak te pieniądze są bezpieczne i przynoszą niezłe
odsetki z konta, które dla niej założyłem. Kiedy pani Chesterton zdecyduje się wyjść za mąż,
przekażę to konto jej mężowi, który może, według swojego uznania, pozwalać jej z niego
korzystać. Nie wierzę jednak, żeby to miało szybko nastąpić. Wdowa Chesterton nie spieszy
się ani do małżeństwa, ani, jak widać, do pieniędzy.
Podszedł do nich MacTavish z dwoma pełnymi kuflami.
- Sam jej to proponowałem - powiedział ze śmiechem. - W zeszłym miesiącu zaczepiłem ją
przed kościołem. Podziękowała mi, ale powiedziała, że nie wybiera się jeszcze za mąż,
ponieważ jest w żałobie po Stuarcie Chestertonie.
Reardon podniósł swój kufel, jakby chciał wypić toast za młodego szynkarza. James
zauważył teraz, że ten był wysokim, pięknie zbudowanym mężczyzną, człowiekiem, który
zaskarbia sobie natychmiastową sympatię... chociaż to, co powiedział, wzbudziło nagłą
antypatię Jamesa.
- Jestem po twojej stronie, młody człowieku - powiedział sędzia do MacTavisha. - Jeśli ktoś
jest godny naszej pani Chesterton, to właśnie ty, Sean.
- Zbyt często widywała mnie z Myrą MacAllister. - Szynkarz potrząsnął głową. -
Powiedziała, że jestem głupi, chcąc się żenić dla pieniędzy, a nie z miłości, i poradziła, żebym
trzymał się Myry. - Zmarszczył gniewnie brwi, kiedy sędzia serdecznie się roześmiał. -
Strasznie śmieszne - mruknął. - Myra też mnie nie zechce, dopóki nie będę miał swojego
domu. Nie chce zamieszkać z moją mamą.
- Widzi pan? - Reardon zwrócił się do Jamesa. - Tak to wygląda na Faires. Przyjeżdżam tu
tylko dwa razy do roku, na wyjazdowe sesje sądu, ale dobrze znam tych ludzi. Znam ich od
podszewki.
- To niedorzeczne - powiedział z irytacją James. Sam nie wiedział, czy bardziej go rozzłościła
pompatyczna przemowa sędziego, czy też stwierdzenie szynkarza, że oświadczył się Emmie.
- Mówimy przecież o wdowie, biednej wdowie, którą pan…
- Opiekuję się - zakończył spokojnie Reardon.
- Pozwoli pan, że się z nim nie zgodzę, sir. - James potrząsnął głową. - Jestem przekonany, że
nigdzie w Anglii nie istnieje taki precedens w orzecznictwie sądowym. Gdyby pani
Chesterton zechciała, mogłaby wystąpić przeciwko tej śmiesznej, ustanowionej przez pana
klauzuli, i w każdym sądzie z łatwością wygrałaby sprawę.
Reardon obserwował go uważnie, nie był już rozbawiony.
- Mogłaby, ale tego nie zrobi. Zapomina pan, milordzie, że ja sprawuję opiekę nad panią
Chesterton. Ona nie ma ojca, brata ani męża, nie ma nikogo. Jest sama na świecie, więc ja
postanowiłem dopilnować, żeby nikt jej nie oszukał, wykorzystując jej naiwność. To dobra
kobieta, której jedyną wadą jest to, że zbyt szybko otwiera swoje serce… i swoją sakiewkę. -
Reardon odstawił kufel i zmierzył Jamesa stalowym spojrzeniem. - Nie wiem, kim pan dla
niej jest, milordzie, wiem tylko, że widzę pana po raz pierwszy. Jeśli tak panu zależy na tej
dziewczynie i tak się pan troszczy o jej dobro, to gdzie pan był przez tyle miesięcy, które
upłynęły od śmierci jej męża? Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć.
James popatrzył na niego ze zdumieniem.
- Nie wiem, co pan sugeruje, chcę tylko pana poinformować, że wiadomość o śmierci kuzyna
dostałem dopiero przed tygodniem. Przyjechałem tu tak szybko, jak mogłem. Proponowałem
już pani Chesterton, żeby zamieszkała z moją matką, ale odrzuciła tę ofertę…
- To zrozumiałe - przerwał mu sędzia. - Ona nie opuści tych dzieci, które uczy albo uważa, że
uczy. To jest przedmiot do dyskusji. Te dzieciaki wydają mi się tak samo niedouczone, jak
były, tylko trochę bardziej obeznane z twórczością Waltera Scotta. Trzeba jednak zrozumieć
przywiązanie pani Chesterton do swoich uczniów, biorąc pod uwagę, że ona i jej mąż nie
doczekali się własnego potomstwa.
James poruszył się na krześle. Własne potomstwo! To było dziwne, ale nigdy mu nie przyszło
do głowy, że jego kuzyn i Emma mogliby pragnąć dzieci, nie mówiąc już o tym, że mogliby
czynić wysiłki w celu ich posiadania.
Przecież jest to naturalna konsekwencja małżeństwa. James nie miał pojęcia, dlaczego myśl o
dzieciach Emmy i Stuarta wyprowadziła go z równowagi. Tylko że on nigdy - co było jawną
głupotą z jego strony - nie brał pod uwagę faktu, że Stuart, który przede wszystkim skłaniał
się ku sprawom ducha, mógłby rzeczywiście… I to z Emmą, ze wszystkich kobiet świata!
Dobry Boże! Ta myśl go przygnębiła do reszty. Czuł, jak krew odpływa mu z twarzy,
Wiedział, że zachowuje się śmiesznie. Przecież oni byli mężem i żoną. Jak mógł
przypuszczać, że się pobrali i nie…
Nie chciał nawet o tym myśleć. Nie mógł o tym myśleć.
Sędzia Reardon przyglądał się Jamesowi i stopniowo odzyskiwał humor. Rozbawiła go
reakcja hrabiego na wzmiankę o łożu małżeńskim jego kuzyna.
- Kim pan mówił, że pan jest, sir? - zapytał wesoło sędzia. - Kuzynem jej męża?
- Tak - powiedział James. - Wie pan, pomiędzy mną a Stuartem wynikło pewne
nieporozumienie, na krótko przed jego ślubem z Emmą. Od tego czasu nie rozmawialiśmy ze
sobą. Przyjechałem zaraz po otrzymaniu wiadomości o jego śmierci…
- Żeby złożyć uszanowanie wdowie? - spytał podstępnie Reardon.
- Hm, tak - odrzekł James. Nie widział potrzeby zdradzania prawdziwego powodu swojej
podróży na Faires. Sędzia Reardon nie wydawał się człowiekiem, który przykłada wagę do
rodzinnych grobowców. - Tak, oczywiście - dodał. - Chciałem ją też prosić, żeby zamieszkała
ze mną, to znaczy z moją matką.
Reardon uśmiechnął się. To był dziwny uśmiech. Niezbyt podobał się Jamesowi.
- Rozumiem - powiedział tylko. - A ona odrzuciła pana propozycję.
- Tak.
- Wraca więc pan na stały ląd? - Sędzia rzucił okiem na wiszący nad szynkwasem zegar. -
Wie pan, że dzisiaj uciekł już panu jedyny prom.
- Nie, nie wracam. Sądziłem, że…
Nagle wszystko się stało dla niego jasne. Jeszcze przed chwilą siedział załamany, nie mając
pojęcia, jaki będzie jego następny krok, a teraz już wiedział, co ma zrobić.
- Zostaję tu - powiedział stanowczo. - Zostanę i ponownie jej to zaproponuję, kiedy będzie
miała trochę więcej czasu do namysłu.
- Niesłychanie szarmanckie zachowanie - zauważył sędzia. - I nawet nie wiedział pan o
dziesięciu tysiącach funtów…
- Oczywiście, że nie. - James obrzucił go oburzonym spojrzeniem. - Nie potrzebuję dziesięciu
tysięcy funtów, które kiedyś należały do mordercy mojego kuzyna. - Widząc, że sędzia patrzy
na niego z powątpiewaniem, James poczuł się urażony. - Uważałem, że przyjazd na Faires
jest moim obowiązkiem. Chciałem zaoferować pani Chesterton swoją opiekę …
- Którą ona odrzuciła.
- Tak. Na razie. - James zacisnął wargi. Irytował go zwyczaj sędziego stawiania kropki nad i.
- Interesujące. - Sędzia obserwował teraz Jamesa z ciekawością. - Bardzo interesujące. Mówił
pan, że mieliście małe nieporozumienie z kuzynem. Mam nadzieję, że nie chodziło o panią
Chesterton?
James czuł, że nadszedł czas, żeby zakończyć tę rozmowę.
- Myślę, że już zbyt długo się panu naprzykrzam - powiedział, odsuwając krzesło. - Wrócę do
swojego stolika.
Reardon skrzyżował ręce na swoim wydatnym brzuchu; i popatrzył na Jamesa
nieodgadnionym wzrokiem.
- Denham - powiedział zamyślony. - Powinien pan być w herbarzu.
Ten stary nudziarz chce sprawdzić jego nazwisko w herbarzu! Niech mu będzie. Znajdzie tam
tylko informację, że rodzina Marburych należy do najstarszych i najbardziej szacownych
angielskich rodzin.
- Niewątpliwie, sir - powiedział James, obciągając kamizelkę.
- Dziękuję. - Reardon pochylił głowę z uśmiechem zadowolenia. - Bardzo mi było miło.
James wrócił do swojego stolika i do swojego szkockiego puddingu. Nigdy się jeszcze nie
spotkał z tak niedorzeczną, wręcz absurdalną sytuacją, jak postanowienie sędziego w sprawie
testamentu O'Malleya. To było postępowanie wręcz barbarzyńskie. Jak mógł zamrozić
majątek Emmy tylko dlatego, że ta była z natury zbyt hojna? To było groteskowe. To było
uwłaczające. To było… to było…
W gruncie rzeczy to było uczciwe załatwienie sprawy. Reardon miał świętą rację. Emma nie
potrafiła zarządzać pieniędzmi. Niby skąd miała się na tym znać? Nigdy nie posiadała
własnych funduszy. Została wychowana wśród bogactwa, ale w wieku osiemnastu lat wyszła
za mąż za człowieka, który nie miał grosza przy duszy. Od tamtej pory była biedna jak mysz
kościelna.
James musiał przyznać sędziemu, że doskonale rozwiązał ten problem, poza tym że…
Emma nie chwyciła przynęty. Tak samo jak James, nie miała ochoty wstępować w związek
małżeński.
Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że nie tak dawno temu był ktoś, kogo James
chętnie by poślubił.
Ale ubiegł go kuzyn.
8
Emma Chesterton podniosła pierwszą tabliczkę i zaczęła czytać: "Kiedy dorosnę, chcę być
rybakiem jak mój tata i pływać po możu. Zobaczę inne światy i będę chytać dużo ryb. Potem
wrócę do domu i ożenię się z panią, pani Chesterton".
Emma poprawiła błędy ortograficzne, napisała na marginesie "Dziękuję ci, Robbie" i odłożyła
tabliczkę. Dobry Boże, pomyślała, już dziewięcioletni chłopcy składają mi propozycje
małżeńskie. Musiała jednak przyznać, że oświadczyny Robbiego były najszczersze ze
wszystkich, z którymi się do tej pory spotkała.
Na następnej tabliczce Bridget Donahue napisała dużymi literami, "Kiedy dorosnę, chcę mieć
kręcone włosy, takie jak pani, pani Chesterton". Emma machinalnie dotknęła włosów. Jej
gęste loki wysunęły się już z podtrzymujących je szpilek i swobodnie opadały na ramiona.
Dlaczego została pokarana tymi niesfornymi kręconymi włosami? Wiele by dała za to, żeby
mieć proste włosy, jak Bridget, z którymi łatwo było dać sobie radę.
Właśnie pisała to na tabliczce, kiedy usłyszała, że ktoś gwałtownie otwiera drzwi latarni.
Spojrzała na przywieszony do paska zegarek, nie podnosząc głowy.
- Znowu się spóźniłeś, Fergus. Jeśli musisz codziennie wracać po lekcjach do domu, żeby
nakarmić kota, to przynajmniej nie powinieneś się przy tym guzdrać. Ja też, po naszej lekcji,
muszę szybko wracać do domu, żeby nakarmić swoje zwierzęta.
- Bardzo panią przepraszam, pani Chesterton. - Usłyszała jakiś głęboki głos. - Ja na pewno nie
będę się guzdrać.
Zaskoczona Emma podskoczyła na krześle, omal nie zrzucając na podłogę uczniowskich
tabliczek.
- Och! - wykrzyknęła. - Baron MacCreigh. To pan!
Lord MacCreigh uśmiechał się szeroko, idąc do niej pomiędzy dwoma rzędami ławek. Emma
szybko wstała od stolika, przytrzymując ręką chwiejące się tabliczki.
- Nie chciałem pani przestraszyć, Emmo - powiedział baron, zbliżając się do niej szybkim
krokiem, omiatając po drodze ławki swoją długą, czarną peleryną. - Wstąpiłem tylko, bo
byłem ciekaw, czy słyszała już pani tę nowinę.
Emma zaczęła się cofać i teraz stała tak blisko piecyka, że żar przenikał przez jej wełnianą
spódnicę i liczne halki.
- Nowinę, milordzie? - spytała słabym głosem.
Miała nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z poranną wizytą hrabiego. Nie życzyła sobie
dalszych komplikacji; jej stosunki z lordem MacCreighem przysparzały jej i tak dużo
kłopotów. Wiedziała, że dąży on do tego, żeby ją poślubić.
- Tak - powiedział.
Lord MacCreigh ubrany był w czarny kostium jeździecki, równie czarny jak maść jego konia,
który był pewnie przywiązany na zewnątrz. Zbyt sobie wziął do serca fakt, że został
porzucony przez narzeczoną, Clare McLellen, i przyjął wręcz teatralny sposób ubierania się,
który pasował do roli opuszczonego kochanka. Postawił nogę na ławce i oparł na niej łokieć.
Emma chwyciła tabliczki swoich uczniów, chroniąc je przed upadkiem.
- Sędzia Reardon przyjechał na sesję wyjazdową - powiedział od niechcenia. - Kiedy
jechałem do miasteczka, zauważyłem, że zamienił kuźnię na salę sądową. Wie pani, co to
oznacza, prawda, Emmo?
Emma zaczęła układać tabliczki, przekonana, że prędzej czy później lord MacCreigh
zrzuciłby je ze stołu.
- Nie - odrzekła, starając się nie patrzeć mu w twarz.
Usiłowania barona, żeby wyglądać na mężczyznę, którego spotkała okropna tragedia - czarny
strój i ponury wyraz twarzy - nie szły w parze z jego płomiennorudymi włosami, skręconymi
w drobne loczki, prawie jak włosy Emmy. Nie dość tego, zamiast szlachetnej, pobrużdżonej
troskami twarzy romantycznego bohatera, fizjonomia barona przypominała raczej obsypaną
piegami dziecinną buzię.
Ratowały go jasnoniebieskie oczy, ale i one, ku zgryzocie barona, nie miały niepokojącego
wyrazu; przypominały raczej blady błękit nieba podczas upalnych dni lata.
- Hm. - mruknęła Emma. Dzieliła teraz tabliczki na trzy kupki, na jednym miejscu kładła te,
które już poprawiła, a niepoprawione ułożyła w dwa równe stosiki.
- Nie, nie wiem, co to może oznaczać, milordzie - powiedziała wreszcie.
Lord MacCreigh wykonał niecierpliwy gest ręką.
- Ależ Emmo! Przecież teraz nadarza się doskonała okazja, żeby ogłosić publicznie tę
intencję.
Emma spojrzała na drzwi. Niestety, były zamknięte. Wszystkie dzieci poszły już do domu i
żadne nie miało tu wrócić, z wyjątkiem Fergusa, któremu Emma dawała dodatkowe lekcje
trzy razy w tygodniu. Chłopiec miał słaby wzrok i w związku z tym trudności z czytaniem.
- Intencję? - powtórzyła Emma, udając, że nie rozumie.
Może, pomyślała, jeśli uda mi się przeciągnąć tę rozmowę, to doczekam się Fergusa. Lord
MacCreigh nie ośmieli się niczego zrobić, jeśli będzie tu chłopiec.
- Emmo - powiedział z uśmiechem lord. Na szczęście jego łokieć nadal spoczywał na kolanie
i nic nie wskazywało na to, że ma zamiar wyciągnąć rękę, żeby chwycić Emmę, chociaż stała
bardzo blisko. - Doskonale pani wie, co chcę przez to powiedzieć. Uważam, że powinniśmy
zawiadomić sędziego, iż mamy zamiar się pobrać, żeby mógł już poczynić odpowiednie kroki
w sprawie pani spadku.
Emma potrząsnęła głową.
- To tylko pana zamiar, lordzie MacCreigh - powiedziała. - Ale nie mój. Dobrze pan wie, że
nie mam zamiaru powtórnie wychodzić za mąż.
- Niech pani nie będzie śmieszna, Emmo - odrzekł baron. - To oczywiste, że znowu wyjdzie
pani za mąż. Nic innego pani nie pozostało. Czy chciałaby pani uczyć w tej nędznej imitacji
szkoły do późnej starości?
- Zrobię to, jeśli będę chciała - odrzekła spokojnie Emma.
Lord MacCreigh nadąsał się jak mały chłopiec. Emma miała dla niego więcej pobłażania niż
dla innych swoich adoratorów, może tylko z wyjątkiem Cletusa. Tajemnicze zniknięcie
narzeczonej barona wywołało wiele plotek. Ludzie nie chcieli wierzyć, że ona uciekła, jak
twierdził lord MacCreigh, z jego lokajem. A może nakrył ich na gorącym uczynku, zabił i
wrzucił ciała do zamkowych lochów?
Chociaż Emma niezbyt lubiła barona, była jedyną osobą na wyspie, która wiedziała, że on nie
jest mordercą. Gdyby zachowywał się z większym umiarem, mogłaby mu nawet współczuć;
mieszkał w rozpadającym się zamku, nawiedzanym podobno przez złe duchy, a jego jedynym
towarzystwem była okropna siostra.
To jednak nie oznaczało, że Emma miałaby ochotę wyjść za niego za mąż. Nawet gdyby nie
wiedziała, że baron chce się z nią ożenić tylko po to, żeby móc przeznaczyć dziesięć tysięcy
funtów O'Malleya na remont zamku, nie mogłaby poślubić mężczyzny, który rozsiewał wokół
siebie tak silny zapach stajni.
Baron zdjął nogę z ławki i przeczesał dłonią swoje rude loki.
- Po co ta niemądra sprzeczka? Jesteśmy sobie przeznaczeni, Emmo, a ja nie mam ochoty
czekać na te pieniądze do kolejnej sesji sądu, skoro równie dobrze możesz je otrzymać jutro. -
Chwycił ją za ramię. - Idziemy.
Tym razem głos barona zabrzmiał stanowczo i Emma wiedziała, że jest zdecydowany
przeprowadzić swoją wolę. Starała się jeszcze obrócić wszystko w żart, chociaż nie widziała
nic zabawnego w tej sytuacji. Sędzia Reardon myślał pewnie, że odda jej przysługę, kiedy
obwarował testament O'Maleya dziwną klauzulą, ale te pieniądze stały się przekleństwem
Emmy.
- Doprawdy, milordzie - roześmiała się, próbując odsunąć się od niego. - Pana zapał pozbawia
mnie tchu.
Lord MacCreigh nie puścił jej ramienia, chociaż usiłowała mu się wyrwać. Miał zacięty
wyraz twarzy i Emma nawet trochę się przestraszyła. Oczywiście, nie miała się czego bać,
wystarczy, że powie "nie", kiedy staną przed sędzią.
Bała się jednak tego, co nastąpi po jej "nie", chociaż dobrze wiedziała, że Geoffrey Bain nie
zamordował swojej narzeczonej…
Co wcale nie musiało oznaczać, że nie byłby do tego zdolny.
- Doprawdy, lordzie MacCreigh - powiedziała Emma zbyt nerwowo. Próbowała zapanować
nad głosem. - Ja… ja czekam na Fergusa MacPhersona.
- Na tego małego ślepca? - Lord MacCreigh podniósł oczy do góry. - Emmo, pani zbyt
poważnie traktuje swoje obowiązki.
- Powinien już tu być - powiedziała, niespokojnie zerkając w stronę drzwi. - Nie chciałabym
sprawić mu zawodu. I tak ma wystarczająco ciężkie życie…
Lord mruknął coś pod nosem i popchnął ją w stronę ściany, gdzie na wbitym w ścianę
haczyku wisiała jej peleryna i kapelusz.
- Chodźmy - powiedział. - Ten chłopak może odbyć swoją lekcję innego dnia. Reardon będzie
tu tylko do jutra albo do pojutrza. Nie mamy czasu do stracenia.
Emma wytężała wzrok, żeby przez grube szyby okna latarni zobaczyć, czy Fergus nie
nadchodzi. Co prawda, nie miała pojęcia, jak mógłby jedenastoletni, na wpół ślepy chłopak
obronić swoją nauczycielkę przed wysokim, dorosłym mężczyzną.
Jej modlitwy zostały jednak wysłuchane, chociaż odbyło się to inaczej, niż przewidywała.
Fergus MacPherson, którego wzrok nigdy nie był dobry, a jeszcze stale się pogarszał,
zauważył jednak, że ogier lorda jest przywiązany przed latarnią. Dostrzegł też bardzo
wysokiego mężczyznę w cylindrze, który nadchodził od strony miasteczka, wywijając laską.
Mimo złego wzroku Fergus spostrzegł również, że ten mężczyzna zaskoczony był widokiem
konia. Przestał wymachiwać laską i szybko podszedł do Fergusa.
- Wiesz, czyj to koń?
Chłopiec przechylił głowę, żeby się przyjrzeć nieznajomemu. Robił tak, żeby móc lepiej
widzieć, ale ludzie często się wtedy peszyli. Wysoki dżentelmen wydawał się niczego nie
zauważać. Wpatrywał się w blask ognia, widoczny za oknem, co, jak wiedział Fergus,
dowodziło, że pani Chesterton jeszcze tam była… tak samo jak koń wskazywał na to, że nie
była tam sama.
- Wydaje mi się - powiedział wolno Fergus - że to koń lorda MacCreigh.
- Lorda MacCreigh? - Wysoki dżentelmen nie był zachwycony tą informacją. - Z zamku
MacCreigh?
Fergus ściągnął brwi.
- Tak, sir. Tylko jeden lord MacCreigh mieszka na Faires. On jest…
Nieznajomy ruszył zdecydowanym krokiem do latarni. Mignął tylko Fergusowi przed oczami.
- Panie! Niech pan zaczeka! Panie! - krzyczał chłopak.
Morze głośno szumiało, więc obcy mężczyzna pewnie go nie dosłyszał. Fergus pobiegł za
nim. Pani Chesterton zawsze mówiła, że ich obowiązkiem jest opiekowanie się ludźmi, którzy
są chorzy albo mają źle w głowie. Ten dżentelmen musiał mieć źle w głowie, jeśli uważał, że
nic się nie stanie, gdy przeszkodzi baronowi, kiedy ten się ponownie oświadcza pani
Chesterton. Wszyscy przecież wiedzieli, że lord MacCreigh zamordował swoją narzeczoną.
Fergus uznał, że powinien zawiadomić o tym tego obcego mężczyznę, więc biegł co sił w
nogach, przytrzymując czapkę, żeby wiatr jej nie zerwał.
- Panie! - krzyczał. - Panie, na pana miejscu nie wchodziłbym tam.
Obcy dżentelmen, który miał bardzo długie nogi, nie zwolnił kroku.
- Idź do domu, chłopcze - powiedział tylko.
- Naprawdę, proszę pana - dyszał zmęczony Fergus, biegnąc obok niego. - Mówię poważnie.
Pan nie zna lorda MacCreigh. To morderca. Mówią, że zabił własną narzeczoną, kiedy
przyłapał ją z innym mężczyzną. On jest niebezpieczny.
- W takim razie powinieneś stąd odejść, młodzieńcze - powiedział nieznajomy, stojąc już przy
drzwiach latarni. Zaczął zdejmować skórzane rękawiczki, jakby szykując się do walki. -
Zostaw lorda mnie.
Fergus nachmurzył się. Jeśli ten wariat szuka śmierci, to już jego sprawa. Trzeba mu jednak
coś poradzić.
- Jeśli chce go pan uderzyć - powiedział swobodnym tonem - to niech pan bije nisko. Poniżej
pasa. Tylko wtedy może go pan zwalić z nóg.
- Na pewno nie uderzę lorda poniżej pasa - powiedział nieznajomy, rozluźniając węzeł
krawata. - Dziwię się, że możesz sugerować taką rzecz. Dżentelmeni nie biją poniżej pasa.
- Nie powinni też zabijać swoich narzeczonych - stwierdził Fergus, trzymając cylinder i
ozdobioną srebrną gałką laskę, które wcisnął mu do rąk nieznajomy. - Ale to wcale nie
powstrzymało lorda MacCreigh.
Obcy mężczyzna wrzucił rękawiczki do cylindra i położył dłoń na ryglu.
- Zobaczymy. A ty tu czekaj - polecił. - Jeśli usłyszysz strzały, pobiegnij po sędziego pokoju.
- Sędzia pokoju? Na Faires? - prychnął Fergus.
9
James nie był pewny, kto z nich miał bardziej zdumioną minę, kiedy otworzył drzwi latarni:
Emma czy ten mężczyzna, który ściskał ją za ramię i dosłownie wlókł po podłodze, trzymając
w drugiej ręce jej pelerynę i kapelusz.
- Halo - powiedział James dość spokojnym tonem. Oczywiście, bynajmniej nie był spokojny.
Na widok poniewieranej w ten sposób Emmy ogarnęła go mordercza furia.
To uczucie pewnie odbiło się na jego twarzy, ponieważ baron natychmiast puścił ramię
Emmy, która zachwiała się na nogach. Po chwili, ku zdumieniu Jamesa i, jak musiał
przyznać, ku jego wielkiej radości - Emma podbiegła do niego, uchwyciła się dwiema rękami
jego ramienia i trzymała z całej siły.
- James! - wykrzyknęła radosnym głosem. - James, jaka miła niespodzianka!
Teraz dopiero zorientował się, jak bardzo Emma musiała być zaniepokojona: nigdy w życiu
nie zwracała się do niego po imieniu. Mówiła zawsze "lordzie Denham" albo "milordzie", ale
nigdy, przenigdy "James". Nigdy go tak nie nazwała. Przez te wszystkie lata.
Nigdy też jego widok tak jej nie uradował.
- Myślałam, że odpłynąłeś już promem - powiedziała. Czuł, jak mocno bije jej serce, kiedy
przytulała się do jego ramienia. Była trochę zdyszana, mówiła zbyt szybko i zbyt wiele. - Co
się stało? Chyba się nie spóźniłeś? Ale to nic nie szkodzi. Na pewno znajdzie się jakiś pokój
w gospodzie. A jeśli pani MacTavish ma komplet, to jest przecież rozkładana ława w mojej
chacie. Może niezbyt wygodna, ale nie miałbyś chyba nic przeciwko temu, prawda, James?
Przecież jesteśmy rodziną!
James poczuł, że Emma drży, objął ją więc ramieniem. Kiedy nie zaprotestowała, tylko
przylgnęła do niego i oparła policzek na jego piersi, już wszystko wiedział.
MacCreigh będzie musiał umrzeć. To postanowione.
Baron zorientował się chyba, że jego życie jest w niebezpieczeństwie, bo ostrożnie odłożył
pelerynę i kapelusz Emmy na ławkę, i stanął tak, jakby nie śmiał się wyprostować.
Zadrgał mu mięsień w policzku, co nie uszło uwagi Jamesa. MacCreigh domyślił się, że
tamten wszystko widział, ale żaden z nich się nie odezwał. W gruncie rzeczy nie było po co.
Za to Emma miała wiele do powiedzenia. Zresztą zawsze tak było.
- Lordzie MacCreigh, nie zna pan jeszcze kuzyna Stuarta, a dokładnie jego ciotecznego brata,
Jamesa Marbury, hrabiego Denham. Lordzie Denham, to jest Geoffrey Bain, baron
MacCreigh. Na pewno widziałeś zamek MacCreigh z promu, James. Nie mogłeś go nie
zauważyć. Wznosi się nad King's Crag, zasłania prawie cały horyzont…
Emma mówiła bardzo szybko, co świadczyło o tym, że jest wyprowadzona z równowagi.
James wiedział, że paplała w ten sposób tylko wtedy, kiedy była bardzo szczęśliwa albo
bardzo zdenerwowana. Fakt, nie była milczkiem, ale nigdy nie mówiła lak jak teraz, bez ładu
i składu.
- Wyobraź sobie, James, że zamek MacCreigh został zbudowany w tysiąc sześćset
osiemdziesiątym czwartym roku. Jest niesłychanie starożytny. Ma podziemne lochy, wieże,
po prostu ma wszystko, prawda, lordzie MacCreigh?
Baron uśmiechnął się. Robił wrażenie pewnego siebie, o wiele bardziej pewnego, jak
przypuszczał James, niż się rzeczywiście czuł. A przynajmniej powinien się czuć, gdyby
lepiej znał Jamesa.
- Prawie wszystko - przyznał. - Powinna pani przyprowadzić swojego kuzyna, żeby mógł
obejrzeć zamek, pani Chesterton. Obawiam się jednak, że to się nie uda. Chyba pani kuzyn
nie zostanie tu dłużej. - Baron uniósł swoje gęste rude brwi, ale jego niebieskie oczy nie
wyrażały pytania, tylko wrogość. - Nieprawdaż, sir?
- Właśnie postanowiłem przedłużyć swój pobyt na jakiś czas - poinformował go chłodno
James. - Bardzo chciałbym zobaczyć zamek, sir. Szczególnie o świcie. - Uśmiechnął się
uprzejmie do barona. - Może jutro rano?
MacCreigh dobrze wiedział, o co hrabiemu chodzi. James był przekonany, że jego słowa
zostały dobrze zrozumiane.
Jednak MacCreigh, zamiast zachować się jak dżentelmen, któremu rzucono wyzwanie,
usiłował obrócić wszystko w żart.
- O świcie? Chyba pan żartuje. To dla mnie o wiele za wcześnie. Powiedzmy w południe.
Może pan przyjść na lunch, pozna pan moją siostrę, Fionę.
- Niestety, nie - odrzekł James. Nie miał zwyczaju siadania do posiłków z mężczyznami,
których chciał zabić, a tym bardziej z ich siostrami.
- Zatem w południe - powiedział baron, jakby nie słyszał słów Jamesa. - A więc, pani
Chesterton - zwrócił się do Emmy - wydaje mi się, że w związku z przybyciem pani kuzyna
będziemy musieli odłożyć naszą wizytę u sędziego Reardona.
- Och - szepnęła Emma. James zauważył, że gwałtownie się zaczerwieniła. - Och tak,
obawiam się, że tak. Przykro mi, lordzie MacCreigh.
Baron usiłował się prześlizgnąć koło nich, ale zimny głos Jamesa zatrzymał go w miejscu.
- Jutro w południe - powiedział swobodnym tonem, ze względu na Emmę.
Zauważył z zadowoleniem, że szerokie ramiona barona zadrgały.
- Oczywiście - powiedział Bain z szerokim uśmiechem. - Będę pana oczekiwał, sir.
Do fatami wdarł się nagle podmuch wiatru, MacCreigh wyszedł.
James czuł, że Emma osuwa się w jego ramionach, jakby tylko siłą woli utrzymywała się na
nogach, nie chcąc okazać słabości przy Bainie. Teraz, kiedy go już nie było, uginały się pod
nią kolana.
- No dobrze, Emmo - powiedział James, przytrzymując ją silniej, żeby nie upadła. Popatrzył
na jej spłonioną twarz i nienaturalnie błyszczące oczy. - Czy powiesz mi, co tu się działo?
Emma, chociaż wyraźnie wstrząśnięta tym, co się wydarzyło, zaczęła wymyślać niestworzone
historie. Gdyby miał wolne ręce, nagrodziłby to przedstawienie oklaskami. Musiał ją jednak
podtrzymywać.
- O czym pan mówi? - zdziwiła się niewinnym tonem, patrząc na niego szeroko otwartymi
oczami. - Naprawdę, milordzie, czasem trudno pana zrozumieć. Rozmawialiśmy z baronem,
to wszystko. Czasem wstępuje do latarni, kiedy kończę lekcje, i rozmawiamy o… literaturze i
różnych innych rzeczach…
- Rozumiem. - James skinął głową. - I to właśnie podczas jednej z tych literackich dyskusji
wpadło mu nagle do głowy, żeby zaciągnąć cię do miasteczka, na spotkanie z sędzią
Reardonem?
W niebieskich oczach pojawił się wyraz niepokoju, policzki jeszcze mocniej poczerwieniały i
Emma opuściła wzrok.
- Ja… ja nie wiem, o czym pan mówi - wyjąkała.
- Nie - odrzekł James. - Jestem pewny, że wiesz. - Westchnął, ale nadal ją podtrzymywał. -
Emmo, uważam, że już najwyższy czas, żebyśmy przeprowadzili rozmowę, ty i ja. I to nie
będzie dyskusja o literaturze.
Zerknęła na niego, jakby chciała sprawdzić, czy mówi poważnie. Zobaczyła, że hrabia ma
zdecydowany wyraz twarzy, więc szybko opuściła wzrok, nie przestając bawić się złotymi
guzikami jego kamizelki, z czego nawet nie zdawała sobie sprawy.
- Czy to jest konieczne, James? - spytała cichym głosem.-Wolałabym nie.
- Zdaję sobie sprawę, że wolałabyś nie - powiedział. Nie chciał przyznać, jak wielką
przyjemność sprawia mu słyszeć swoje imię z jej ust. Przytrzymał ją mocniej, zdecydowany
przeprowadzić swój zamiar. - Emmo, czy ci się wydaje, że mogłabyś długo utrzymać to
wszystko przede mną w tajemnicy?
Podniosła na niego pełen urażonej niewinności wzrok.
- Co trzymać przed tobą w tajemnicy, James?
- Nie próbuj tego ze mną - powiedział surowo. - Takim tonem mówiłaś zawsze do ciotki,
kiedy przyłapywała cię na wyjadaniu budyniu, gdy wszyscy myśleli, że już od dawna leżysz
w łóżku. Dobrze wiesz, o czym mówię. Mówię o Stuarcie. Czy myślisz, że udałoby ci się
utrzymać to w sekrecie? Jak długo?
Wyraz twarzy Emmy wskazywał na poczucie winy, ale w tonie jej głosu zupełnie się tego nie
słyszało.
- Gdybyś odpłynął promem w południe tak, jak miałaś zamiar, musiałabym to na zawsze
utrzymać przed tobą w tajemnicy, prawda?
- A gdybym odpłynął tym promem - powiedział James - co by wynikło z tej sytuacji z lordem,
jeśli w porę bym tu nie wszedł?
- Nic - odparła bez przekonania.
- Nic? Nie sądzę, Emmo. Myślę…
Nie dane mu było jednak powiedzieć, co myślał - przynajmniej nie wtedy - ponieważ drzwi
latarni znowu się otworzyły. Tym razem nie był to lord MacCreigh, tylko chłopak, któremu
James powierzył swój kapelusz i laskę.
- Pani Chesterton?! - zawołał, rozglądając się po klasie. Zauważył Emmę i przekrzywił głowę.
- Aha, tu pani jest. Chyba wszystko w porządku?
Z ust Emmy wydobyło się głębokie westchnienie i, ku rozczarowaniu Jamesa, wydostała się z
jego objęcia.
- Och, Fergus - powiedziała, siadając na ławce naprzeciwko miejsca, gdzie stał chłopiec. -
Oczywiście, że wszystko jest w porządku. Co ty trzymasz w ręku?
Fergus podniósł do góry laskę i kapelusz Jamesa.
- To są rzeczy tego dżentelmena. - Skinął głową w kierunku hrabiego. - Kazał mi je
potrzymać, zanim tu wszedł, żeby dać lordowi MacCreigh…
- Tak, tak - przerwał mu James. Przeszedł przez salę, wziął swoje rzeczy z rąk chłopaka,
które, jak zauważył z pewną odrazą, były bardzo brudne. - Dziękuję ci, synu. Masz tu
suwerena za fatygę.
I trzymaj buzię na kłódkę, dodał w duchu. Nie musiał tego głośno powtarzać, ponieważ
chłopak, oszołomiony, bez słowa wpatrywał się w trzymaną w ręku monetę.
- Niech mnie - wyjąkał wreszcie, podnosząc suwerena do światła. - Czy to jest to, co mi się
wydaje, pani Chesterton?
- Tak, Fergus - powiedziała Emma. - To jest funt. Schowaj go dobrze, żeby ci go nie zabrali
duzi chłopcy. Pamiętasz, cośmy ostatnio czytali? Czy doszliśmy już do tego miejsca, kiedy
Rip Van Winkle się budzi?
James patrzył na nią z rozbawieniem.
- Chociaż rozumiem twój zapał, Emmo, w kwestii douczania tego, hm, obiecującego
młodzieńca, obawiam się, że mamy teraz pilniejsze sprawy do załatwienia. Nie uważasz?
Emma spojrzała na niego. Miała niefrasobliwy wyraz twarzy.
- To na pewno może poczekać, lordzie Denham. Fergus musi mieć lekcję czytania…
Znowu był lordem. Nie będzie się tym przejmował. Zawsze był dla niej lordem, to się
zmieniło tylko na kilka minut. Więc znowu może nim być. Tymczasem.
- Twoja ofiarność mnie wzrusza, Emmo - powiedział sucho James - jednak wydaje mi się, że
panicz Fergus powinien już iść do domu. Pani MacTavish przygotowała mi koszyk z
jedzeniem, odwiozę cię teraz do twojej chaty, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać
przy obiedzie. Może uda się nam wyjaśnić te drobne kłopoty, w które się wpakowałaś.
Dobrze? - Włożył cylinder i rękawiczki, zdjął z haczyka pelerynę Emmy i przytrzymał ją dla
niej. - Idziemy, pani Chesterton. Proszę się nie ociągać. Płacę Murphy'emu za godziny, a nie
za kurs. On czeka na nas przed gospodą.
Twarz Emmy straciła swój niefrasobliwy wyraz; teraz była zakłopotana.
- Pani MacTavish przygotowała koszyk z jedzeniem? - spytała cichym głosem.
- Tak, włożyła tam mnóstwo pysznych rzeczy.
James potrząsnął trzymaną w ręku peleryną, Emma wstała z ławki i podeszła do niego
wolnym krokiem. Odwróciła się, żeby mógł zarzucić jej na plecy bardzo już znoszone
okrycie.
- W koszyku jest śledź w śmietanie - mówił James, obracając ją, żeby zawiązać tasiemki
peleryny. - Jest tam też placek z mięsem, z jagnięcina, jeśli się nie mylę. Duszone ostrygi.
Świeżo upieczony chleb i butelka wina. - Zdjął kapelusz ze ściany i zgrabnie włożył na jej
gęste loki. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe, pomyślałem jednak, że po całym
dniu uczenia możesz nie mieć ochoty, żeby sobie coś ugotować. - Zawiązał jej kapelusz na
kokardkę pod brodą. - A na deser są bezy. Chociaż pani MacTavish twierdziła, że powietrze
jest zbyt wilgotne i bezy się nie udadzą, potrafiłem ją jednak przekonać.
James obrzucił Emmę, która nie odrywała od niego zdumionego wzroku, uważnym
spojrzeniem.
- Więc jesteśmy gotowi. Masz rękawiczki? - Sięgnął do kieszeni jej peleryny i wyjął stamtąd
grube skórzane rękawiczki. - No to świetnie - powiedział, podając jej ramię. - Pani
Chesterton, proszę mi pozwolić, żebym odprowadził panią do powozu pana Murphy'ego…
Emma ujęła go pod ramię, poruszając się jak we śnie. Oprzytomniała dopiero, kiedy znaleźli
się w drzwiach.
- Fergus! - zawołała, szybko się odwracając. - Zgaś lampę, dobrze? Wiesz, że pan
McGillicutty bardzo się złości, kiedy zostawiamy ją zapaloną.
- Zrobię to - zapewnił ją Fergus.
- Pamiętaj też o piecyku, sprawdź, czy ogień wygasł.
- Zrobię to. - James zauważył, że Fergus wznosi oczy do góry.
- I ławki! - wołała Emma, przytrzymując targany wiatrem kapelusz. - Kiedy przyjdzie pan
McGillicutty, poproś, żeby ci pomógł odsunąć ławki od pieca. Czasami, przy silnym wietrze,
zaczynają łatać iskry, nawet po wygaszeniu pieca, i ławki mogą się zapalić.
- Dosyć tego, pani Chesterton - przerwał jej James, wyprowadzając ją na zewnątrz. -
Zwlekałaś, jak tylko mogłaś. Nie przypuszczam, żebyś potrafiła cokolwiek jeszcze wymyślić,
żeby opóźnić wyjście.
Emma zarumieniła się.
- Nie wiem, o czym pan mówi, lordzie Denham - powiedziała z udawanym oburzeniem.
- Za to ja dobrze wiem. Pożegnaj się z chłopcem.
Emma pomachała mu ręką zza drzwi.
- Do widzenia Fergus. Jutro będziemy mieli lekcję. Obiecuję…
- Do widzenia pani! - zawołał wesoło chłopak.
Jeśli nawet zaniepokoił go fakt, że jego nauczycielka tak niechętnie opuszczała szkołę w
towarzystwie tego wysokiego dżentelmena, to ten niepokój nie trwał długo. Lord Denham, jak
stwierdził Fergus, był porządnym facetem. Najlepszym dowodem był ten funt w dłoni.
Jeszcze nigdy w życiu nie był taki bogaty, był nawet bogatszy niż jego własny ojciec,
ponieważ każda moneta, która trafiała do rąk pana MacPhersona, natychmiast znajdowała się
na ladzie gospody "Pod Morską Krową".
Fergus nie wiedział jeszcze, na co wyda swój ogromny majątek, wiedział natomiast jedno: to
źródło dochodów jeszcze dla niego nie wyschło. Będzie miał na oku lorda, przyjaciela pani
Chesterton. O tak, nie będzie go spuszczać z oka.
10
Emma siedziała sztywno wyprostowana na swojej rozkładanej, wyściełanej ławie. Nie mogła
i nie chciała się odprężyć. Kiedy były małe, ciotka pouczała ją i Penelope, że damom nie
wypada rozpierać się na krzesłach. Kręgosłup, tłumaczyła im Regina van Court, nie może
dotykać oparcia.
Emma już dawno doszła do wniosku, że większość tego, co mówiła ciotka, była
nieprawdziwa lub po prostu śmieszna. Dama, jak się przekonała Emma, może spoczywać, jak
się jej tylko podoba, i nadal pozostać damą. Sposób siedzenia nie był miernikiem dobrego
wychowania. Tu chodziło o coś zupełnie innego, o umiejętność nieokazywania słabości, o
hart ducha. Pod tym względem Emma niewątpliwie była damą.
Tkwiła sztywno na lawie nie dlatego, żeby udowodnić Jamesowi, że jest prawdziwą damą.
Ani to jej było w głowie. Nie mogła się odprężyć, ponieważ wiedziała, że James w każdej
chwili może spytać o Stuarta, o to, jak umarł, co z kolei sprowadzi rozmowę na pana
O'Malleya i jego okropny testament.
Sama nie wiedziała, który temat budził w niej większą odrazę - zamordowanie jej męża czy
majątek, który zostawił jej morderca. Oba były równie odpychające. Czy James tego nie
rozumie? Czy chociaż raz nie może się zdobyć na odrobinę litości i zostawić ją w spokoju?
Nie, Emma nie może sobie pozwolić na chwilę odprężenia. Nie da się zwieść fałszywemu
poczuciu bezpieczeństwa, chociaż grzeje się przy ogniu na swojej wygodnej ławie, a przed
sobą ma pyszne jedzenie. Musi być czujna, bo w każdej chwili James może zaskoczyć ją
jakimś pytaniem.
Mimo wszystko odczuwała wobec niego trochę wdzięczności. Uratował ją przed baronem
MacCreigh. Kiedy pytał ją wtedy w latarni, co mogłoby się zdarzyć, gdyby się w samą porę
nie zjawił, Emma powiedziała, że nic. Oczywiście, skłamała. Wcale nie była przekonana, że
nic by się nie wydarzyło.
Dobrze wiedziała, że pogłoski, jakoby lord MacCreigh zabił swoją narzeczoną, są
nieprawdziwe - wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek na całej wyspie z wyjątkiem samego
lorda MacCreigh.
Wiedziała jednak, że lord miał bardzo wybuchowy temperament. Jego narzeczona, Clara,
opowiadała kiedyś Emmie, jak podczas rodzinnej kolacji rzucił o ścianę talerzem pełnym
węgorzy, ponieważ nie były umarynowane tak, jak on lubił.
Poza tym baron desperacko potrzebował pieniędzy. Zamek pokryty był drewnianym dachem,
który już zaczął przeciekać. MacCreigh musiał albo całkowicie wymienić dach, co wiązało
się z położeniem nowej dachówki, albo stracić cenne pamiątki rodowe, między innymi
piękne, choć trochę uszkodzone przez mole, czternastowieczne gobeliny…
Emma wiedziała, że baron jej nie zabije, nie była jednak pewna, czy nie zechce zastosować
wobec niej przymusu. Nie miał jednak ku temu okazji, bo wszedł James i położył kres całej
sprawie.
Emma była mu szczerze wdzięczna i to nie tylko za to, że powstrzymał lorda MacCreigh.
Zadał sobie również dużo trudu, nie mówiąc już o wydatkach, żeby zaaranżować tę kolację,
która rzeczywiście była pyszna. Pani MacTavish była najlepszą kucharką na wyspie, a Emma
rzadko miała sposobność, żeby móc to stwierdzić. Co prawda, przez kilka dni po śmierci
Stuarta właścicielka gospody częstowała Emmę gorącymi posiłkami, ale nie mogła przecież
robić tego bez końca.
- Jeszcze trochę wina, Emmo? - spytał James.
Nie czekając na odpowiedź, dolał do jej kieliszka, chociaż Emma niewiele piła. Jeszcze by
tego brakowało, żeby teraz miało zacząć się jej kręcić w głowie.
James nie miał takich obaw. Sam wypił trzecią część butelki. Emma nigdy jeszcze nie
widziała go w tak dobrym humorze, co było o tyle dziwne, że już wczesnym rankiem zdołał
sobie uszkodzić nadgarstki na szczęce farmera. Wydawał się o tym nie pamiętać, pochłaniając
z glinianej miski duszone ostrygi. Emma nie miała innych naczyń, po tym kiedy hrabia stłukł
jej serwis z Limoges. Tę miskę trzymał zresztą na kolanach, porzuciwszy stół dla bliskości
ognia.
Bez względu na to, czego już mógł się dowiedzieć o okolicznościach zgonu swojego kuzyna,
James był w świetnym humorze od chwili, kiedy wsiedli do pojazdu pana Murphy'ego. Tym
razem posłuchał rady Emmy i usiadł obok niej, twarzą do kierunku jazdy. Nie narzekał, kiedy
karawan chwiał się na koleinach, bo chociaż deszcz już nie padał, droga była jeszcze bardziej
śliska i błotnista niż przedtem.
James nie robił jednak na ten temat żadnych uwag. Wypytywał Emmę z zainteresowaniem o
szkołę i ona, która początkowo zachowywała rezerwę, zaczęła opowiadać mu z zapałem o
Johnie McAdamsie, Florze i Fergusie, i o swoich kłopotach z piecykiem, o braku ławek i
książek, papieru i atramentu. James słuchał uważnie i nie zganił jej, jakby to zrobił przed
rokiem, za to, że marnuje czas na doskonalenie umysłów "niewartych uwagi". Emma
pamiętała, że tak zwykle mówił o dzieciach ludzi z niższych klas.
Raz tylko przybrał surowy wyraz twarzy, kiedy na jego uprzejme pytanie Emma wyjawiła mu
niewielką sumę, jaką płaciło jej miasteczko za pracę w szkole. Jednak kiedy zaczęła mu
szybko tłumaczyć, że po epidemii tyfusu zostało niewiele pieniędzy w miejskiej kasie, skinął
głową, jakby to rozumiał. Emma nie wspominała o lordzie MacCreigh, ale ku jej
niezadowoleniu, kiedy przejeżdżali koło Drzewa Życzeń, James spytał ją zdawkowym tonem,
czy po raz pierwszy baron złożył jej wizytę, kiedy była sama w latarni. Wyraźnie był
niezadowolony, kiedy mu powiedziała, że baron odwiedzał ją tam dwa lub trzy razy w
miesiącu, nigdy więcej, i że dzisiaj po raz pierwszy "stracił głowę", jak to dyplomatycznie - w
swoim przekonaniu - określiła.
Potem omal wszystkiego nie zepsuła, dodając lekkim tonem:
- Ale to się zdarzyło tylko dlatego, że sędzia Reardon przyjechał do miasteczka.
A przecież poprzysięgła sobie, że nie będzie poruszać tego tematu. Było całkiem możliwe, że
James, chociaż mógł się już dowiedzieć prawdy na temat śmierci swojego kuzyna, nie słyszał
jeszcze o testamencie pana O'Malleya.
Stwierdziła z ulgą, że nic o tym nie wiedział. Przynajmniej robił takie wrażenie. Nie poruszył
tego tematu podczas jazdy. Przez cały czas był dla niej niezwykle uprzejmy.
Zatrzymali się tylko przed farmą gadatliwej pani MacEwan, żeby zabrać od niej Unę. Matka
Cletusa na widok lorda Denhama natychmiast przerwała swój potok mowy. Emma była
pewna, że wkrótce całe Faires będzie wiedziało, że jadła? kolację w towarzystwie mężczyzny
- nieważne, że ten mężczyzna był jej krewnym, co prawda tylko przez małżeństwo, ale
jednak…
Kiedy pan Murphy zatrzymał się wreszcie przed jej chatą, James pierwszy wyskoczył z
pojazdu i podał Emmie rękę tak eleganckim gestem, jakby przybyli do St. James Palące, a nie
do skromnej chaty. Wykazał też ogromną cierpliwość, kiedy Emma zajmowała się
gospodarstwem, rozniecała ogień, zapalała lampy i karmiła zwierzęta - psa, kotkę z małymi,
kury i kozę. Trudno było uwierzyć, że ten James, który jest w jej chacie, i ten, którego
przedtem znała, to jedna i ta sama osoba.
Teraz częstował ją bezami i opowiadał o wspólnych znajomych, o ludziach poznanych zimą
ubiegłego roku. James potrafił być niesłychanie czarujący, jeśli tylko chciał. Emma czuła się
przy nim zupełnie swobodnie, kiedy siedzieli razem na szerokiej, przysuniętej blisko ognia
ławie. Wysokie oparcie chroniło ich przed wiatrem, który czasem przenikał do chaty przez
niezbyt szczelne drzwi, i dawało poczucie bezpieczeństwa. Emma obawiała się, że w tej
przyjemnej atmosferze może stracić czujność. Łatwo mogłaby zapomnieć, że znajdują się w
stojącej na urwistym wybrzeżu chacie, o której szyby bije wiatr od wzburzonego morza.
Równie dobrze mogliby być w Londynie, na późnej kolacji w domu Jamesa, jak to
wielokrotnie robili poprzedniego roku, po powrocie z tańców.
Była tylko jedna zasadnicza różnica: teraz zabrakło Stuarta.
Słuchając opowieści Jamesa o nowej sukni, którą Penelope miała ostatnio na sobie w operze -
jak się okazało, hrabia nie ożenił się z nią, nie byli nawet zaręczeni - Emma zastanawiała się,
czy James, podobnie jak ona, odczuwa brak Stuarta. Czy, zadała sobie w duchu pytanie,
brakuje mu kuzyna? Co prawda, od czasu wyjazdu Stuarta na Szetlandy nie zamienili ze sobą
ani słowa, ale mimo dzielących ich różnic byli sobie bliscy jak bracia.
Dopóki Emma w to nie wkroczyła, tamtego pamiętnego dnia w bibliotece Jamesa.
Tak bardzo chciałaby się trochę odprężyć! Może zachowuje się głupio. Hrabia nic przecież
nie wie o panu O'Malleyu. Skąd miałby o tym wiedzieć? To śmieszne z jej strony, że…
- A więc Emmo - odezwał się James swobodnym tonem, biorąc bezę z koszyczka.
Powiedział to jakby od niechcenia, zachowywał się tak naturalnie, że Emma była przekonana,
że zrobi jakąś uwagę o pogodzie, a w najgorszym wypadku o złym stanie zdrowia króla.
Była zupełnie nieprzygotowana na to, co usłyszała.
- Co się naprawdę stało Stuartowi?
Och, tylko nie to…
11
James wcale nie myślał o Stuarcie, kiedy Emma zastanawiała się, czy hrabia nie przeżywa
śmierci kuzyna.
Może powinien odczuwać tę stratę. To byłaby zupełnie naturalna reakcja. Siedział przecież na
ławie Stuarta w chacie, w której on mieszkał w ostatnich miesiącach swojego krótkiego życia.
Na gzymsie kominka leżała fajka kuzyna, na półkach stały jego książki, w sąsiednim pokoju
zaś była jego sypialnia. W powietrzu, którym oddychał James, unosiły się wspomnienia po
Stuarcie Chestertonie…
Ponadto siedziała przy Jamesie, wyglądając niezwykle powabnie ze swoimi jasnymi włosami,
niebieskimi oczami i zaróżowionymi policzkami, wdowa po Stuarcie Chestertonie.
Mimo to, w tym szczególnym momencie, hrabia zupełnie nie pamiętał o kuzynie. Może
dlatego, że w tej właśnie chwili mógł myśleć wyłącznie o Emmie, a ta Emma, która siedziała
obok niego, była całkowicie odmienna od tamtej, zauroczonej Stuartem dziewczyny. Tamta
Emma, podobnie jak Stuart, usiłowałaby uzmysłowić Jamesowi, jak bardzo niewłaściwe jest
jego rozrzutne wydawanie pieniędzy. Tamta starałaby się dać mu do zrozumienia, że potępia
jego niemoralny tryb życia, chociaż robiłaby to w czarujący sposób. Tamtą Emmę pokochał
Stuart i z tamtą się ożenił.
Ale to nie była ta dziewczyna, obok której siedział teraz James. Tamta Emma nie otworzyłaby
swojej własnej szkoły, chociaż mogłaby wpaść na taki pomysł, nie potrafiłaby wcielić go w
życie, a tym bardziej tak długo w nim wytrwać. Tamta bałaby się pozostać w tej maleńkiej
chatce, na odludnej wyspie, z dala od rodziny i przyjaciół, a ta Emma zbudowała tu swoje
własne, niezależne od nikogo życie, wydawała się z niego zadowolona i nie zamierzała
rezygnować, pomimo tylu piętrzących się przed nią trudności.
Kobieta, która obok niego siedziała, była zupełnie inna od tamtej sprzed roku… a zarazem
dziwnie do niej podobna. Chociaż teraz wydawała się silniejsza i bardziej pewna siebie, nadal
była krucha i delikatna - czy mógłby zapomnieć, jak kurczowo się go trzymała w latarni
morskiej? - miała również ten sam urok, była ciepła i bardzo kobieca.
Ciekaw był, czy Emma zmieniła się jeszcze przed śmiercią Stuarta, czy też później. A jeśli ta
metamorfoza nastąpiła wcześniej, to jak się na to zapatrywał Stuart? Czy ich małżeństwo było
szczęśliwe? James nie był tego pewien. Czy Emma odczuwała brak męża? Na pewno tak.
Kobieta, która była gotowa poświęcić tyle dla mężczyzny, musiała to zrobić z wielkiej
miłości.
Ale kiedy już wywalczyła Stuarta dla siebie, czy on potrafił ją uszczęśliwić? James był
ciekaw, czy się tego kiedykolwiek dowie. Nie mógł jej zadawać takich pytań. Nie wprost, tak
jak spytał o okoliczności śmierci jej męża.
Hrabia robił wszystko, żeby Emma poczuła się swobodnie.
Widział przecież, że jest niesłychanie spięta - wiedziała zapewne, że jej tajemnice, które tak
gorliwie przed nim ukrywała, muszą teraz zostać ujawnione. Nie miał pojęcia, dlaczego
chciała to wszystko utrzymać w sekrecie. Przecież to nie jej wina, że Stuart został
zamordowany, tak samo jak nie z jej winy sędzia Reardon postawił ten śmieszny warunek, że
musi wyjść za mąż, by otrzymać należny jej spadek.
Jednak teraz, kiedy podjął ten temat, przekonał się, że rozmowa będzie o wiele trudniejsza,
niż mógł się spodziewać. Emma miała już dość czasu, żeby opłakać śmierć męża - zresztą
James nie zauważył, żeby nadal boleśnie odczuwała jego brak. To znaczy, aż do tej chwili.
Teraz, kiedy zadał pytanie o okoliczności śmierci Stuarta, Emmę ogarnął ponury nastrój.
Opuściła głowę, a jej włosy, z których już dawno powypadały szpilki, połyskiwały złociście
w blasku ognia.
- Och, James - szepnęła. - Nie chcę o tym mówić. Nie zmuszaj mnie do tego, proszę.
- Emmo, ja muszę wiedzieć - powiedział stanowczo. - I na pewno zdajesz sobie z tego
sprawę. Jeśli nie chcesz, to nikomu w Londynie o tym nie powiem, ale muszę znać prawdę.
Chyba to rozumiesz?
Zakryła oczy dłonią, więc nie widział jej reakcji.
- Chyba rozumiem - powiedziała wreszcie.
- Więc - nalegał łagodnie James - jak umarł Stuart?
Emma westchnęła i opuściła głowę jeszcze niżej, wbijając wzrok w ogień.
- Został zabity. Rybak, O'Malley… oni się posprzeczali, on i Stuart. Wtedy O'Malley uderzył
go. Wcale nie chciał go zabić. Tylko Stuart… nie spodziewał się ciosu, upadł, uderzył głową
o kamień przy palenisku i…
- I umarł - dokończył cicho James.
- Tak. - Emma podniosła głowę, na jej długich, ciemnych rzęsach lśniły łzy. - Przykro mi,
James.
- To nie była twoja wina - powiedział. - Czy mi powiesz, czy możesz mi powiedzieć, o co się
posprzeczali?
Emma potrząsnęła głową. Jej oczy miały nieobecny wyraz.
- Nie jestem tego pewna. To się stało tak szybko - dodała po chwili. - James, jestem pewna, że
on nie cierpiał. Nie tak… nie tak jak pan O'Malley później.
- Emmo - powiedział tylko.
Zapragnął otoczyć ją ramieniem, pocieszyć, jak to robił, kiedy była dzieckiem. Ale teraz nie
ośmielił się tak postąpić. I to nie dlatego, że była wdową po jego kuzynie… Nie ośmielił się,
ponieważ byli tylko we dwoje, w samotnej chacie, i cóż by go powstrzymało, gdyby nie
wystarczył mu fakt, że mógł otoczyć ją ramieniem... Gdyby zapragnął, a dobrze wiedział, że
tak by się stało, przywrzeć wargami do jej gładkiego czoła albo jeszcze niżej, do jej słodkich
ust…
Nie. Nie wolno mu poddawać się takim myślom. Musi wykonać swoje zadanie. Musi się
wreszcie otrząsnąć, chociaż ona zawsze tak bardzo go pociągała…
- A co z pieniędzmi, Emmo? - spytał. - Z testamentem?
Podniosła głowę, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Było jasne, że ze wszystkich
pytań, jakie mógł jej zadać, to i było najmniej pożądane.
- Jak się o tym dowiedziałeś? - Emma była wstrząśnięta.
- Zadziwiasz mnie - powiedział James, obrzucając ją surowym spojrzeniem. - Przecież Faires
jest małą mieściną. Dziwię się tylko, że nikt nie zdążył mnie wcześniej o tym poinformować.
- Uśmiechnął się do niej. - Teraz pozostaje tylko pytanie, co masz zamiar z tym zrobić?
Emma potrząsnęła głową, jej długie loki opadły na ramiona.
- Zrobić? - powtórzyła słabym głosem.
- Tak. Ta klauzula, że musisz wyjść za mąż, żeby otrzymać ten… ten spadek, jest po prostu
śmieszna. Jeśli pozwolisz, przekonsultuję to z moim przyjacielem, który zajmuje się tego typu
sprawami w sądzie Izby Skarbowej. Wierzę, że istnieje duża szansa, żeby wygrać apelację od
tej groteskowej decyzji sędziego Reardona.
- Nie chcę tego - powiedziała stanowczo Emma, kręcąc głową.
- To mi nie sprawi najmniejszego kłopotu - zapewnił ją z uśmiechem. - Prawie żadnego
kłopotu. Mój adwokat złoży apelację, a ty będziesz musiała stawić się przed… - Emma tak
gwałtownie poruszyła się na ławie, nie przestając potrząsać głową, że poczuł zapach lawendy.
Był zdumiony jej reakcją. - Emmo, dlaczego ten pomysł budzi w tobie opór? Nie chcesz tych
pieniędzy?
- Oczywiście, że chcę! - Patrzyła teraz na niego takim wzrokiem, jakby był z lekka
niedorozwinięty. - Ale ja nie mogę opuścić Faires, żeby się stawić przed jakimś sądem.
- Nie możesz opuścić… - James nie wierzył własnym uszom. - Ależ Emmo…
Poczuła nagle, że już dłużej tego nie zniesie. Siedziała na tej ławie przez dwie godziny,
czekając na to, co właśnie nastąpiło. Teraz nie potrafiła usiedzieć ani minuty dłużej. Wstała,
odeszła od ognia i zaczęła przemierzać swoją izbę, która służyła jej za salon i jadalnię,
szybkimi krokami.
Dobry Boże, co ona teraz zrobi? Jej modlitwy nie zostały wysłuchane - to, co się nie miało
zdarzyć, właśnie się zdarzyło. James dowiedział się o pieniądzach, poznał prawdę o śmierci
Stuarta - przynajmniej większą część prawdy - czy zła passa już nigdy nie minie?
- Emmo. - James również wstał z ławy i patrzył na nią, jak się miota po izbie. - Emmo,
powinnaś zachować się rozsądnie. Rozumiem, że ta rozmowa nie jest dla ciebie przyjemna,
ale tu chodzi o dziesięć tysięcy funtów. Ta suma wystarczyłaby ci na całe życie, które
mogłabyś spędzać wygodnie i beztrosko.
- Wiem o tym - powiedziała, idąc w stronę umywalki, ale zaraz się odwróciła, żeby ruszyć w
przeciwnym kierunku. - Myślisz, że o tym nie wiem?
- Więc dlaczego nie chcesz złożyć apelacji od decyzji Reardona? - James potrząsnął głową. -
Chyba nie uważasz, że to jest w porządku, że musisz najpierw wyjść za mąż, żeby dostać te
pieniądze?
- Nie - odrzekła Emma. - Wcale tak nie uważam.
Nie przestawała krążyć po kuchni, ze skrzyżowanymi na piersi rękami, jakby zrobiło się jej
nagle chłodno.
- Bądź rozsądna, Emmo - nalegał. - To jest o wiele więcej pieniędzy, niż uda ci się
zgromadzić przez całe życie. Nie wyobrażam sobie, żeby Stuart mógł ci cokolwiek
zostawić…
- Zostawił. - Zatrzymała się na środku izby, patrząc na niego płonącym z oburzenia
wzrokiem. - Stoisz w tym, co mi zostawił.
- Więc dobrze. Ale ta chata to wszystko, co ci zostawił, Emmo. Stuart umarł bez grosza przy
duszy, a więc w takiej samej sytuacji, w jakiej był, kiedy się z tobą żenił. A przecież twoja
rodzina nie pomoże…
- Oczywiście, że nie. - Emma zaczęła znowu krążyć po kuchni, kiedy zawracała, jej długa
spódnica omiatała podłogę. - Pan najlepiej powinien o tym wiedzieć, milordzie.
James postanowił zignorować tę uwagę.
- Nie masz pieniędzy, Emmo - powiedział, siląc się na spokojny i serdeczny ton głosu. - Nie
przyjęłaś mojego zaproszenia, żeby zamieszkać w Londynie z moją matką. Pensja, którą
dostajesz za uczenie w szkole, nie wystarcza, żeby…
- Dam sobie radę - stwierdziła, nie patrząc na niego.
- Dasz sobie radę? Jak to sobie wyobrażasz?
Irytowało go, że Emma tak się miota, więc zastąpił jej drogę, gdy obok niego przechodziła,
kierując się znów w stronę umywalki.
- Czy coś jeszcze ukrywasz przede mną, Emmo? - Spojrzał jej w twarz - była zmieszana. -
Może jest ktoś…
Jej niebieskie oczy były szeroko otwarte i miały równie szczery wyraz jak przed rokiem,
kiedy informowała go, że jego kuzyn i ona chcą się pobrać.
- Ktoś? - powtórzyła.
- Tak. - James odchrząknął. - Ktoś, za kogo może chcesz wyjść za mąż, żeby móc dostać
pieniądze? Może to ten farmer, Cletus?
Emma wzniosła tylko oczy do nieba, żeby wyrazić swoją niechęć do tego projektu. Chciała
wyminąć hrabiego, ale chwycił ją za ramię.
- No więc? - spytał. - Jeśli nie on, to może jest ktoś inny, Emmo? Czy jest ktoś taki?
- Oczywiście, że nie! - Emma wyrwała się z jego uścisku. Stanęła z dala od niego,
wygładzając zgnieciony jego palcami bufiasty rękaw sukni i usiłując, bez widocznych
rezultatów, upiąć w węzeł swoje niesforne loki. - Ależ lordzie Denham, nie minęło jeszcze
sześć miesięcy od śmierci mojego męża. Za kogo mnie pan uważa?
James odetchnął głęboko. Miał uczucie, jakby jakiś ogromny ciężar spadł mu z piersi. Nie
zdawał sobie nawet sprawy, z jaką niecierpliwością oczekiwał jej odpowiedzi. Udało mu się
na szczęście nie okazać tych emocji.
- Przebacz mi, Emmo - powiedział. - Musisz jednak przyznać, że moja ciekawość była
usprawiedliwiona. Z jakiego innego powodu mogłabyś nie chcieć składać apelacji od decyzji
sędziego Reardona?
- Już ci mówiłam. Takie apelacje mogą trwać całymi latami. Ja nie mogę opuścić Faires na
tak długi czas.
- Na litość boską, Emmo, dlaczego nie? - James ściągnął brwi.
Popatrzyła na niego, jakby był niespełna rozumu.
- Dzieci - powiedziała tylko.
- Dzieci? - powtórzył. Po chwili przypomniał sobie rozmowę, jaką przeprowadził z sędzią
Reardonem. - Aha, chodzi o twoich uczniów.
- Tak, o moich uczniów. - Emma przeszła obok niego, aby wziąć szal wiszący na kołku obok
kominka. Zarzuciła go sobie na ramiona i popatrzyła na Jamesa wyzywającym wzrokiem. -
Nie mogę ich opuścić.
- Dlaczego nie? - dopytywał się James. - Prowadzisz szkołę czy sierociniec? Czy one nie mają
rodziców?
- Nie wszystkie. Wiele z nich straciło rodziny podczas epidemii tyfusu. Szkoła - moja szkoła -
jest dla nich jedynym miejscem na wyspie, gdzie czują, że są coś warte, gdzie mogą poczuć
się bezpieczne. Nie mogę jeździć do Londynu i tracić czasu na sądy, żądając pieniędzy, które
mi się nie należą, kiedy jestem potrzebna - i to bardzo - gdzie indziej.
- To prawda, ale, Emmo… - James nie rozumiał, dlaczego mówiła teraz zupełnie innym
tonem. - Przecież to nie jest twój obowiązek. Dlaczego właśnie ty miałabyś się starać, żeby
dzieci z Faires nauczyły się czytać?
- Och, to nie mój obowiązek? - Szczelniej okryła się szalem. - A więc czyj?
- Nie wiem - przyznał James. - Chyba pastora. Niech on je uczy. - James zdążył już poznać
pastora i niezbyt wierzył, żeby ten duchowny zechciał wykazać jakiekolwiek zainteresowanie
swoimi ubogimi braćmi. To należałoby raczej do obowiązków wikarego… gdyby on nadal
miał wikarego. Wielebny Peck napotkał zapewne trudności ze sprowadzeniem nowego
pomocnika, wieści o losie jego ostatniego wikarego dotarły już niewątpliwie do wszystkich
seminariów duchownych w Szkocji.
- To nie twoja sprawa, Emmo - stwierdził James. - Nie powinnaś się w to mieszać.
- To typowe dla pana, lordzie Denham - powiedziała z goryczą. - Żadna sprawa nigdy nie
była pana sprawą. Nigdy nie pomyślał pan o ludziach, którzy mieli tak niefortunny pomysł,
żeby się urodzić w biedzie? Chociaż mając tyle pieniędzy, że nawet ich drobnej części pan nie
potrzebuje, właśnie pan mógłby zrobić dla nich tak wiele.
James westchnął z rezygnacją. Nie tak to sobie wyobrażał. 1'rzewidywał co prawda, że Emma
nie będzie miała ochoty rozmawiać o sytuacji, w jakiej się znalazła, nie przypuszczał jednak,
że ożyje dawno zapomniany temat ich stałych dyskusji.
Patrzył teraz na nią i trudno mu było uwierzyć, że istota o tak anielskim wyglądzie może być
zdolna do równie irytującego zachowania. Pomimo ciężkich przejść i znojnej pracy Emma
van Court nadal była piękną kobietą. Każda dama w Londynie mogłaby jej pozazdrościć
wspaniałych włosów i pięknych oczu, ale przede wszystkim Emma wzbudzała podziw czymś
trudno uchwytnym w swoim wyglądzie. Czyżby to była kwestia, zastanawiał się w duchu
James, zdumiony własnym sentymentalizmem, wewnętrznego ognia, nieugiętego ducha?
Dobry Boże, pomyślał, muszę jak najszybciej wyjechać ze Szkocji. Staję się obrzydliwie
romantyczny.
- Zgoda, Emmo - powiedział, krzyżując ramiona na piersi i ostrożnie dobierając słowa.
Wiedział, że czujnie go obserwuje. - Rozumiem, że w tej kwestii nie zmienisz zdania.
Nie był tego pewien, ale wydawało mu się, że na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi.
- Nie zmienię, milordzie - odrzekła poważnie.
A zatem utknęli na martwym punkcie. Przynajmniej w tej kwestii. Ale była jeszcze inna
sprawa. James wzdragał się przed tym, ale musiał to zrobić. Nie miał wyboru.
- Emmo - powiedział. - Chodzi o Stuarta.
- Tak? - Zerknęła na niego z ciekawością. - Co ze Stuartem? - Po chwili przybrała chłodny
wyraz twarzy. - Powiedziałam panu, milordzie, tyle, ile…
- Nie. - James podniósł rękę, żeby ją powstrzymać. - Nie chodzi mi o okoliczności jego
śmierci. Chcę cię spytać… o jego pochówek.
- Jego pochówek? - Emma szeroko otworzyła oczy.
- Tak. Jego grób. Rozmawiałem z pastorem i on nie potrafił mi powiedzieć, gdzie Stuart
został pochowany. Byłem ciekaw…
- Wielebny Peck tego nie wie - powiedziała szybko Emma. Zbyt szybko. - W tym czasie,
kiedy umarł Stuart, umarło mnóstwo innych ludzi. Pastor nie mógł nawet odprawić modłów
na jego pogrzebie. Nie mogłam nawet…
- Pochować go na cmentarzu przy kościele - dokończył James. - Wiem o tym, Emmo. I jestem
ci za to wdzięczny, że nie zgodziłaś się na wspólną mogiłę. Wcale nie jestem na ciebie zły za
to, że pochowałaś go, jak przypuszczam, w nie poświęconej ziemi. To nie ma najmniejszego
znaczenia, bo uważam - i jestem pewny, że podzielasz moje zdanie - że on będzie
szczęśliwszy, kiedy powróci do opactwa Denham.
- Powróci do opactwa Denham? - nachmurzyła się Emma. - Nie wiem, o czym pan mówi.
- Mówię o tym - powiedział powoli - że chciałbym zabrać stąd Stuarta.
Emma ściągnęła brwi.
- Zabrać Stuarta? Co pan przez to rozumie?
- Chcę go ekshumować - wytłumaczył jej James. - Żeby pochować jego zwłoki w rodzinnym
grobowcu w opactwie Denham. Musisz zrozumieć, Emmo, że to jedyne właściwe dla niego
miejsce. Miejsce jego wiecznego spoczynku powinno się znajdować tam, gdzie są pochowani
jego rodzice. Oni na pewno by chcieli…
- Nie!
Ten dźwięk był raczej westchnieniem niż słowem, ale James łatwo go zrozumiał. Zauważył
również, że jej twarz pokryła się śmiertelną bladością.
- Emmo - spytał, zaszokowany jej wyglądem. - Czy źle się czujesz? Może ci coś podać? Napij
się wina…
Emma, która tak silnie uchwyciła oparcie krzesła, że zbielały jej nadgarstki, chyba nie
słyszała tego, co mówił.
- Nie możesz - powiedziała, potrząsając gwałtownie głową. - Nie możesz tego zrobić. Nie.
Nie.
- Emmo…
- Ja na to nie pozwolę - dodała z pewnością siebie, nieco sztuczną, jak zauważył James.
Trudno być pewnym siebie, pomyślał, kiedy jest się bliskim zemdlenia. Obawiał się, że
właśnie tak było z Emmą. - Słyszysz, ja na to nie pozwolę!
- Emmo - powiedział. - Jesteś bardzo zdenerwowana. Proszę cię, usiądź. Naleję ci wina…
- Nie chcę siadać. - James stwierdził z ulgą, że rumieńce powoli wracają na jej policzki. - Nie
chcę wina. Nie będziesz go wykopywał, James. Rozumiesz? On zostanie tam, gdzie jest.
- Emmo…
- On jest moim mężem - powiedziała drżącym głosem.
- Wcale tego nie kwestionuję. Chcę tylko powiedzieć, że w rodzinnym grobowcu czeka na
niego miejsce, tam gdzie spoczywa reszta jego rodziny, gdzie grób będzie otoczony opieką…
- On zostanie tutaj - stwierdziła Emma. - Razem ze mną, tutaj, na Faires. Rozumiesz? Nie
wolno ci go tykać!
12
Emma wstrząsnęła powygniataną poduszkę i przewróciła się na drugi bok. Nie mogła spać.
Nic zresztą dziwnego.
Powinna się była tego spodziewać. Była naiwna, że wcześniej o tym nie pomyślała. Przecież
to zrozumiałe, że hrabia chciał pochować swojego kuzyna w rodzinnym grobowcu. Chociaż
Stuart zawiódł oczekiwania rodziny, nie oznaczało to jednak, że przestał do niej należeć.
Pragną, żeby spoczął obok swoich rodziców - i prawdopodobnie, pomyślała ponuro Emma,
kiedy na nią przyjdzie czas, będą chcieli położyć ją obok Stuarta.
Jednak nie dojdzie do tego. Nie dojdzie, jeśli ona temu zapobiegnie.
A to akurat może zrobić; po prostu nie powie hrabiemu, gdzie jest pochowany jego kuzyn.
Była przekonana, że James uznał ją za okropnie sentymentalną osobę, a może nawet
przesądną, ponieważ nie chciała zdradzić miejsca wiecznego spoczynku Stuarta. Ale to nie
interesowało jej. To, co mógł pomyśleć hrabia, zupełnie jej nie obchodziło. On na pewno nie
przejmował się tym, o czym ona myślała. Gdyby miał jakiś wzgląd na jej uczucia, czy spałby
teraz na rozkładanej ławie w jej własnej chacie, zamiast w gospodzie "Pod Krową Morską",
gdzie sobie wynajął pokój? To prawda, że zaoferowała mu nocleg, kiedy byli w latarni, nie
przypuszczała jednak, że on potraktuje poważnie jej propozycję. Powiedziała to zresztą,
mając na uwadze przede wszystkim lorda MacCreigh.
Jeszcze nie zdołała dojść do siebie po szoku, jakiego doznała, gdy nagle zobaczyła go
stojącego na grządkach warzyw, kiedy się dowiedziała, że on jest dokładnie poinformowany o
testamencie O'Malleya. Chwilę potem oddał do niej następny strzał z biodra w sprawie
Stuarta… i zaraz wynikła kwestia nocowania w jej chacie. Jak kobieta mogła dać sobie z tym
wszystkim radę? Tego było za wiele. Tego już naprawdę było za wiele.
- Uważam, że powinniśmy udać się na spoczynek - stwierdził. - Z pewnością jesteś bardzo
zmęczona, ja zresztą też. Jeśli mi pokażesz, gdzie trzymasz zapasową pościel, nie będę ci
sprawiał więcej kłopotu.
Emma oniemiała. On chciał tu spać?! W jej chacie? Chyba oszalał!
- Może nie zauważyłaś - powiedział - ale pan Murphy już dawno odjechał. Nie mam żadnej
możliwości powrotu do miasteczka.
- Och! - Westchnęła głęboko. - Och, przecież możesz śmiało iść pieszo. Pójdę z tobą, żeby ci
pokazać drogę. Tam jest stromo…
James uniósł czarną brew.
- Emmo, zachowujesz się jak stara panna. Ja już na dzisiaj mam dosyć, to pewnie wpływ
morskiego powietrza. Spędzę noc na ławie.
- Ale co na to powie pani MacTavish?! - wykrzyknęła Emma. - Zauważy, że nie spałeś w
gospodzie. Będzie ciekawa, gdzie spędziłeś tę noc…
- Pani MacTavish w ogóle nie zwróci na to uwagi, Emmo. - James wykonał lekceważący gest.
Emma usiłowała go przekonać, jak bardzo się mylił. Kiedy mówiła, że jutro dowie się o tym
cała wyspa, James spojrzał na nią karcącym wzrokiem.
- Ależ Emmo, przecież nie jesteśmy sobie obcy. Jesteśmy rodziną.
Rodziną! Też pomysł! Przewracała się niespokojnie na łóżku, a Una patrzyła na nią, jakby się
zastanawiała, kiedy jej pani wreszcie się uspokoi i da jej spać.
Są rodziną! Co za bezczelność! Po tym, co zrobił…
Prawda, że to wszystko miało miejsce przed rokiem, tego okropnego dnia w jego bibliotece.
No i co z tego?! Rodzina! Co to za rodzina, kiedy jeden rzuca się z pięściami na drugiego,
tylko dlatego że ten drugi chce się ożenić?
Cóż jednak mogła zrobić? Nie wypadało przecież wyrzucić go z domu. A może powinna
powiedzieć mu, żeby poszedł spać do stodoły, razem z Tressidą, jej kozą?
Tego jednak Emma nie zrobiła. Podeszła bez słowa do kufra i wyjęła z niego pościel.
Zdziwiła się, kiedy James chwycił za róg kołdry, żeby pomóc jej ją rozprostować, i sam
ułożył ją na wyściełanej ławie. Zgłosił również chęć pomocy w sprzątaniu po kolacji i, ku
zdumieniu Emmy, przyjął na siebie niezbyt miłe zmywanie, jej zostawiając wycieranie
naczyń. Widok Jamesa zanurzającego dłonie w lodowatej wodzie wyzwolił w niej nawet
wiele przychylnych uczuć. Nie wyobrażała sobie, żeby hrabia Denham chciał komukolwiek
myć naczynia.
Szybko jednak przywołała się do porządku. Przy tym mężczyźnie należało stale zachowywać
czujność. Nie powinna zapominać o tym, co się wydarzyło, kiedy mu po raz ostatni zaufała…
Omal nie zabił Stuarta!
A teraz chciał zrobić coś, co nie tylko będzie przykre, ale doprowadzi do skandalu…
Nie. Nie pozwoli sobie na żadne ciepłe uczucia w stosunku do hrabiego. Gdyby tak się stało,
o wiele trudniej przyszłaby jej odmowa, kiedy znowu ją poprosi - a była przekonana, że tak
się stanie - o pozwolenie ekshumacji Stuarta. A na to nie mogła pozwolić.
Problem polegał na tym, że Emma nie była zdolna do nienawiści. Poza tym nie miała w tym
żadnej wprawy. Hrabia Denham był jedyną osobą, której nie cierpiała, ale to uczucie nie
trwało nigdy dłużej niż kilka minut i wybuchało raz na kilka tygodni, a nawet miesięcy.
Trudno jej było naprawdę kogoś nienawidzić. Będzie musiała się bardzo starać, żeby w tym
wytrwać, dopóki on nie opuści wyspy… kiedykolwiek to nastąpi.
A co się stanie, pomyślała, jeśli on nadal będzie dla niej dobry, tak jak był do tej pory, broniąc
jej przed lordem MacCreigh, przynosząc jedzenie z gospody, zmywając naczynia? Jak będzie
mogła go nienawidzić?
Jednak bez względu na wszystko, nie wolno jej wyzbyć się wrogich uczuć.
Emma leżała w łóżku, nadsłuchując, czy James już zasnął. A może, tak samo jak ona, leży,
patrząc w sufit? Z pierwszej izby nie dochodził żaden dźwięk. Słyszała oddech Uny, która
leżała obok niej na łóżku, i za oknami szum wiatru, który przedostawał się do środka i
wyziębiał sypialnię.
Chata Emmy miała zasadniczą wadę - był tam tylko jeden kominek, i to w pierwszej izbie,
zamiast w sypialni, gdzie by się bardzo przydał w nocy. Kiedy żył Stuart, nie odczuwała tego
zbyt dotkliwie. Teraz, kiedy go zabrakło, a do tego drzwi I były zamknięte - musiała je
zamknąć, żeby James nie zobaczył jej w nocnej koszuli - w sypialni Emmy było zimno jak w
grobowcu.
Myślała jeszcze przez chwilę o swojej wychłodzonej izbie, potem o tym, co ma powiedzieć
pani MacEwan następnego ranka, kiedy ją spyta - a na pewno to zrobi, na Faires niczego nie
dało się utrzymać w tajemnicy - o Jamesa, który spędził noc w jej chacie, kiedy usłyszała
jakiś dziwny dźwięk. To nie był wiatr ani też Una. Ktoś szarpał frontowymi drzwiami.
Emma nie wiedziała, która mogła być godzina. Wydawało się jej, że leżała w łóżku już od
wielu godzin, rozmyślając o Jamesie i jego nieoczekiwanej wizycie. Równie dobrze mogła lo
być północ, jak i świt - niebo i tak było pokryte ciemnymi chmurami. Nie mogła też liczyć na
swojego koguta, czasem zapominał budzić ją pianiem o świcie.
Uznała jednak, że jest bliżej północy niż świtu. Kto mógłby plątać się koło jej domku tak
późno? Za życia Stuarta często była wyrywana ze snu w środku nocy. Podczas epidemii
tyfusu musiała czasem wstawać dwa, a nawet trzy razy, budzona przez parafian, którzy
chcieli, żeby wikary odczytał modlitwy przy łożu umierających bliskich.
Ale Stuarta już nie było. Ktokolwiek to był, musiał mieć ważny powód, żeby niepokoić ją o
takiej godzinie.
Ważny albo bandycki powód…
Niewiele myśląc, Emma wyskoczyła z łóżka, otworzyła drzwi sypialni i podbiegła do
kominka. Słabo już żarzące się polana promieniowały na pokój dziwną poświatą. Nie miała
czasu tego podziwiać. Podwinęła rąbek koszuli, wspięła się na kamień kominka i zdjęła
strzelbę myśliwską ze ściany. Emma niezbyt dobrze umiała obchodzić się z bronią i nie
miałaby serca zastrzelić jakiegoś zwierzęcia. Gdyby nie hojność pani MacEwan, żywiłaby się
wyłącznie jarzynami i chlebem.
Jednak, chociaż Stuart byłby przerażony, gdyby o tym wiedział, Emma nie miała specjalnych
oporów w strzelaniu do ludzi, gdyby wynikła taka konieczność.
Wzięła strzelbę pod pachę i podeszła do drzwi. Wieczorem dobrze je zamknęła nie tyle z
obawy przed złodziejami, ale dlatego, że silny wiatr od morza często je otwierał. Kiedy drzwi
były zaryglowane, do chaty można było wejść jedynie sposobem. Należało odsunąć zasuwkę,
wkładając rękę przez jedno z wielu okienek, w których łatwo wypchnąć szybę. Wszystkie
okienka otwierały się na zewnątrz, przytrzymywane metalowymi haczykami.
Emma nie zauważyła żadnej ręki na szybie, drzwi nadal były zamknięte. Ktokolwiek to był,
nie udało mu się sforsować wejścia. Usłyszała jakiś hałas za plecami, odwróciła się szybko,
przykładając strzelbę do ramienia. Serce podeszło jej do gardła…
Nagle ktoś wytrącił jej broń z ręki.
- Na litość boską, Emmo! - krzyknął zduszonym szeptem lord Denham.
Z gardła Emmy wydobył się tylko niewyraźny dźwięk.
Przerażona, że ktoś się stara dostać do jej domu, zupełnie zapomniała o obecności Jamesa. Na
widok ogromnego mężczyzny, w samej tylko koszuli, całkowicie straciła panowanie nad sobą
i zaczęła przeraźliwie piszczeć. James szybko położył dłoń na jej ustach. Zorientowała się
dopiero po chwili, że on ją trzyma przy sobie, że wyczuwa jego muskuły przez cienki materiał
swej koszuli - pod którą niczego nie miała - i nie wiedząc, co robić, ugryzła go w palec.
- Och! - James odsunął dłoń od jej ust. - Co ty wyprawiasz?'
- Puść mnie - zażądała Emma, ale hrabia syknął tylko, żeby była cicho. On też usłyszał ten
łomot. Stał nieruchomo, nadsłuchując.
Emma była pewna, że właśnie na tej czynności skupia on całą swoją uwagę. Przecież nie
przyciskał jej tak mocno do siebie dlatego, że sprawiał mu przyjemność dotyk jej prawie
nagiego ciała. W żadnym wypadku! Nie zauważył pewnie nawet, że jego udo znalazło się w
jakiś dziwny sposób pomiędzy jej nogami. Oczywiście, że nie! Przecież nie tylko obejmował
ją w pasie, ale trzymał też strzelbę w ręku. Mężczyzna, który trzyma strzelbę, nie mógłby
myśleć o niczym innym, jak tylko tym, co będzie jego celem.
Ale Emma nie trzymała strzelby. Emma nie miała na czym skupić uwagi, czuła tylko dotyk
jego ciała, muskularne udo pomiędzy nogami i jego palce, które wpijały się w jej biodro. Co
więcej, czuła również jego zapach. Ten sam męski zapach, który tego ranka wypełniał pojazd
pana Murphy'ego, mydło i woń Londynu. A do tego był równie gorący jak Una, która z nią
spała w łóżku, tylko o wiele przyjemniej pachniał.
- Ja już niczego nie słyszę - szepnął. - A ty?
Emma nie odpowiedziała, myślała tylko o tym, żeby zapomnieć o jego zapachu, zapomnieć o
udzie między jej nogami.
Dopiero po chwili zaczęła nadsłuchiwać, ale wszędzie panowała cisza. I znowu ktoś zaczął
szarpać drzwiami…
James też to usłyszał. Wypuścił Emmę z objęć, położył dłoń na jej ramieniu i popchnął ją na
ławę.
- Zostań tu - polecił, nie patrząc na nią, i szybko okrył ją kołdrą. - Zobaczę, kto tam jest.
Emma, która znalazła się w pościeli nagrzanej ciepłem jego ciała, zaprotestowała.
- Ja powinnam pójść. To może być któreś z dzieci.
- Dzieci? - James obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.
- Albo ktoś z rodziców - powiedziała Emma. - Czasem przychodzą do mnie, żeby im coś
przeczytać…
- O pierwszej w nocy?!
- Obiecaj mi tylko, że ich nie zastrzelisz.
- Dlaczego miałbym to zrobić? - James usiadł obok niej na ławie, żeby wciągnąć buty. - To ty
miałaś ten zamiar.
- Ale najpierw chciałam zapytać, kto tam jest, i strzelać tylko gdyby to był…
- Gdyby to był kto?
- Nikt. - Emma spuściła wzrok.
- Hm. Tak podejrzewałem.
James podniósł się z ławy, złamał strzelbę i zajrzał do lufy.
- Emmo - rzucił gniewnym głosem. - Ta strzelba nawet nie jest nabita.
Emma podciągnęła kołdrę pod brodę. Powłoczka pachniała Jamesem.
- To byłoby głupie, żeby zawiesić nabitą strzelbę nad kominkiem, prawda? - odpowiedziała
szeptem.
James westchnął teatralnie.
- Gdzie Stuart trzymał naboje?
- W kredensie przy umywalce. To znaczy, w tym, co jeszcze zostało z kredensu. - Odrzuciła
kołdrę. - Pokażę ci…
- Nie ruszaj się z ławy, sam je znajdę.
- Ale…
- Na litość boską, Emmo. Zostań tam albo… - Nie mogąc widocznie znaleźć odpowiedniej
groźby, dodał tylko: - Albo się rozgniewam.
Emma, otulona w ciepłą pościel, zastanawiała się, kto mógłby składać jej wizytę o północy.
Niewykluczone, że był to ktoś zupełnie niegroźny. Emma miewała już takie wizyty… chociaż
dość dawno. Możliwe jednak, że za drzwiami stał ktoś, kto miał rzeczywisty powód, żeby się
tu zjawić.
A gdyby to był lord MacCreigh i James by go zastrzelił! Och, Boże, westchnęła.
Ta sama myśl przyszła hrabiemu do głowy w chwili, kiedy usłyszał ruch przy drzwiach.
Przecież tylko dlatego postanowił spędzić tę noc w domku Emmy, z czego ona, naturalnie, me
zdawała sobie sprawy. Bóg jeden wie, o co go mogła podejrzewać, kiedy się upierał, że
zostanie u niej na noc.
Chociaż James przypuszczał, że po baronie można się spodziewać prawie wszystkiego, nie
wierzył jednak, że MacCreigh mógłby być aż tak głupi albo tak podły. Hrabia nie wyobrażał
sobie, żeby jakikolwiek mężczyzna mógł w ten sposób terroryzować kobietę. Jaki łajdak
ośmieliłby się nachodzić niewinną wdowę w środku nocy?
Był jednak świadomy, że czasem trudno zrozumieć pokrętne zamysły niektórych osób.
Wiedział też, z czego Emma zupełnie nie zdawała sobie sprawy, że na świecie było więcej zła
niż dobra. Teraz miał tego najlepszy przykład. Mimo wszystko nie uważał barona MacCreigh
za wariata.
A to, co się działo, niewątpliwie było aktem szaleństwa.
Nie zapalał świecy, szukał naboi po omacku. Jeśli MacCreigh nie usłyszał pisku Emmy - a
mógł go nie usłyszeć z powodu wycia wiatru - to na pewno zobaczyłby światło i domyślił
się,, że jego obecność została zauważona. Należało go zaskoczyć. MacCreigh nie powinien
podejrzewać, że Emma nie jest sama. Miał myśleć, że nikt go nie usłyszał. Jamesowi zależało
tylko na jednym: żeby oddać celny strzał.
Wzrok hrabiego już się przyzwyczaił do ciemności panującej w chacie. Ciemność i chłód.
Przedtem jakoś tego nie zauważył, ale w tym domku było przeraźliwie zimno.
Znalazł naboje, nabił strzelbę, nie spuszczając z oczu okienek, rozmieszczonych po bokach
drzwi.
Najpierw widział tylko smugi deszczu. Znowu się rozpadało, i to na dobre. Po chwili jakiś
cień przesunął się obok jednego okienka. Za chwilę MacCreigh znowu zacznie szarpać
drzwiami.
Teraz albo nigdy, pomyślał James.
Szybko podszedł do drzwi. Odsunął drewniany skobel, podnosząc jednocześnie strzelbę do
ramienia. Podmuch wiatru otworzył drzwi na oścież.
Za drzwiami stała, patrząc smutnym wzrokiem w lufę wymierzonej w nią strzelby, bardzo
mokra i bardzo nieszczęśliwa krowa.
13
- Och - usłyszał za plecami okrzyk Emmy. - To Louise!
James wolno opuścił strzelbę. Nie dowierzał własnym oczom. To nie był Geoffrey Bain, to
była krowa. Biało-czarna krowa. Wpatrywał się w nią, a ona podniosła łeb i zaryczała
żałośnie.
Emma odepchnęła go i podeszła do bydlęcia.
- Biedna Louise - zaszczebiotała. Przytuliła policzek do krowiego pyska, przykrywając go
swoimi złotymi lokami. - Znowu uciekłaś? Pani MacEwan na pewno się martwi o ciebie.
Dobrze zrobiłaś, że do mnie przyszłaś.
Po chwili, ku zdumieniu Jamesa, Emma podniosła głowę, chwyciła krowę za sznur na szyi i
zaczęła ciągnąć ją do środka.
Wciągała ją do chaty.
- Emmo - odezwał się James. Nie był pewny, czy jego głos przebije się przez szum deszczu,
ale się nie poddawał. - Emmo, co ty robisz?
- Hm - mruknęła Emma.
Zwierzę początkowo się opierało, ale teraz już wchodziło do chaty, racice dudniły po
drewnianej podłodze.
- Nie możemy zostawić Louise na dworze. Leje jak z cebra. Przetrzymamy ją przez noc, a pan
MacEwan rano ją zabierze.
James patrzył z niedowierzaniem na przechodzącą obok niego krowę.
- Emmo - powiedział, kiedy zwierzę uderzyło go ogonem w nogę. - Czyś ty zwariowała?
Ale Emma nie zwracała na niego uwagi. Odsunęła ławę i zaczęła rozniecać ogień na
kominku, wydając jednocześnie jakieś uspokajające, skierowane do krowy, pomruki.
- Emmo! - James nie mógł już tego znieść. Ruszył do przodu, żeby złapać ją za ramiona i
mocno potrząsnąć. Niestety, na jego drodze stała krowa, zza której Emma patrzyła na niego
zdumionym wzrokiem.
- O co chodzi, milordzie? - spytała niewinnym tonem.
- Emmo. - James odłożył strzelbę. Był tak wściekły, że mógł jej użyć przeciwko Emmie…
albo krowie. - Emmo - powtórzył z wyduszonym spokojem. - Nie możesz trzymać krowy w
izbie.
Emma szturchała właśnie pogrzebaczem polano, które położyła na palenisku.
- Nie rozumiem dlaczego nie - powiedziała w głąb kominka.
- Dlatego, że ona może… ona może… - James nie potrafił dokończyć tego zdania.
- To ja wtedy posprzątam. - Potrząsnęła głową. - Doprawdy, lordzie Denham, ma pan o wiele
więcej wspólnych cech ze Stuartem, niż przypuszczałam. On też był niedobry dla biednej
Louise, kiedy się zgubiła, tak jak dzisiaj.
Słysząc to, James zmienił stosunek do nocnego gościa. Nie można było przecież zostawić
tego biednego zwierzęcia na dworze, w takim deszczu.
- Hm jeśli topiko na jedną noc… - powiedział z wahaniem, nie chcąc, by wyglądało na to, że
zbyt szybko się poddaje.
Dopiero teraz spostrzegł, że ciało stojącej przy kominku Emmy prześwituje w blasku ognia
przez jej cienką nocną koszulę. Widział wyraźnie każdą wypukłość, każde wgłębienie,
widział… wszystko. Zauważył, jak naprężone z zimna brodawki jej piersi unoszą materiał
koszuli.
James wiedział, że nie powinien na to wszystko patrzeć. Wiedział, że obowiązkiem
dżentelmena było odwrócić natychmiast wzrok. To żona jego kuzyna, która teraz jest
pozbawioną opieki wdową.
Nie potrafił jednak oderwać od niej oczu. Kiedy odwróciła się tyłem, prezentując mu równie
uroczy, mniej jednak urozmaicony widok, z trudem złapał oddech.
Tego już było za wiele. Został wyrwany z głębokiego snu, myśląc, że ktoś usiłuje się dostać
do domu. Okazało się, że ma spędzić resztę nocy w jednym pomieszczeniu z krową.
Jakby jeszcze tego było mało, musiał zobaczyć piersi swojej gospodyni. Nie prosił się o to.
Nie miał takiego zamiaru, kiedy się upierał, że spędzi noc w jej chacie.
Zresztą widział sutki Emmy nie po raz pierwszy. Widywał je już przedtem, i to o wiele
wyraźniej niż teraz. Poprzedniego roku Emma nosiła niesłychanie głęboko wycięte suknie
balowe i dzięki swojemu wzrostowi, przy wykonywaniu figur kadryla, James mógł oglądać
jej piersi do woli.
- Daj mi to - powiedział ze złością i wyrwał jej pogrzebacz z ręki. Emma spojrzała na niego
ze zdumieniem, a James uczynił wysiłek, żeby na nią nie patrzeć, gdyż z bliska jej nocna
koszula była jeszcze bardziej przezroczysta, i zabrał się do rozniecania ognia. - Wracaj do
łóżka, jeśli nie chcesz się przeziębić.
- Och! - wykrzyknęła wesoło. - Wcale nie muszę. Jeszcze nigdy nie byłam chora. Jestem
naprawdę bardzo wytrzymała.
- Emmo - powiedział, patrząc na nią surowym wzrokiem. - Zrób, jak ci mówiłem.
Mówił tak stanowczym tonem, że Emma pisnęła tylko:
- Tak, milordzie. - Odeszła od kominka i zniknęła w sypialni.
James, kiedy wreszcie został sam, popatrzył na stojące przy nim zwierzę. Nie miał żadnego
doświadczenia w tym względzie, uznał jednak, że Louise była dość przyjemną krową.
Musiała chyba się trochę rozgrzać, bo przestała się już trząść. Patrzyła na niego swoimi
wielkimi brązowymi oczami, poruszając jednocześnie pyskiem.
- Nie wejdzie ci to w zwyczaj, prawda, Louise? - odezwał się łagodnie James.
- Słucham? - Z sypialni wyszła Emma, usiłując wyciągnąć koronkowy mankiecik swojej
koszuli ze zbyt szerokiego rękawa bordowego szlafroka. - Mówił pan do mnie, milordzie?
- Nie - odrzekł James, przypatrując się uważnie jej szlafrokowi. - Słuchaj Emmo, czy to nie
szlafrok Stuarta?
- Oczywiście - przyznała, wiążąc bordowy pasek na kokardkę.|
- Wydawało mi się, że oddałaś wszystkie jego rzeczy. - James zmrużył oczy.
- No, niezupełnie wszystkie. - Słaby rumieniec wystąpił jej na twarz.
- Jak widać. - Widok Emmy w szlafroku kuzyna zrobił mu przykrość. I to nie taką przykrość,
jaką miałby prawo odczuwać. - Sama rozumiesz, że tak dalej być nie może - dodał
niespodziewanie.
- Co być nie może? - Emma zamrugała oczami.
- To, żebyś dalej mieszkała tu sama. Przypuśćmy, że pod drzwiami nie stałaby Louise.
Przypuśćmy, że byłby to MacCreigh.
- Och, on nigdy by… - Emma zaśmiała się sztucznie.
- Czyżby? - James potrząsnął głową. - Słyszałem, co mówią we wsi. Mówią, że on zabił
swoją narzeczoną…
- Przecież on tego nie zrobił - zaprotestowała Emma… i natychmiast zamilkła. James spojrzał
na nią z ciekawością.
- Jesteś tego bardzo pewna - zauważył James. - Słyszałem, że ta kobieta zniknęła bez śladu.
Skąd wiesz, że MacCreigh nie miał w tym żadnego udziału?
- Och! - wykrzyknęła Emma. Była znów zdenerwowana. - Ponieważ ja… po prostu znam
lorda MacCreigh. On by nigdy…
- Nigdy co? - spytał James. - Nie próbował wziąć kobiety siłą? Czy nie to właśnie robił, kiedy
zastałem was we dwoje w latarni morskiej?
- Ach, o to chodzi - powiedziała Emma. - On tylko chciał, żebym z nim poszła do sędziego
Reardona. To wcale nie znaczy, że chciał mnie zabić.
- Tak czy owak, zniknęła kobieta - stwierdził James. - Mówi się, że zabił ją MacCreigh…
- Doprawdy, lordzie Denham - oburzyła się Emma. - Baron nie miał nic wspólnego ze
zniknięciem Clary. Ona uciekła z lokajem lorda.
- Skąd o tym wiesz? - zdziwił się James. - Wszyscy mówią, że on ją zabił.
- Wiem, że tak mówią. - Emma nie patrzyła na niego, tylko na swoje stopy. - Nic na to nie
poradzę. Wiem jednak, że Clara uciekła, żeby wyjść za mąż za człowieka, którego kochała.
Jej ojciec nigdy by się nie zgodził na to małżeństwo, więc nie miała innego wyjścia…
- Podobnie jak ktoś, kogo znam - powiedział sucho James, kładąc pogrzebacz przy palenisku.
- Tak. - Emma zarumieniła się. - Tylko że ja nie byłam zaręczona z innym mężczyzną jak
Clara.
- Nie. Nie byłaś. Zrobiłem tylko to, co uznałem za najlepsze dla was dwojga - wyznał James. -
Dobrze wiesz, że Stuart nie był przygotowany do założenia rodziny. Nie zaczął jeszcze
pracować. Nie miał pieniędzy.
Emma patrzyła na niego równie tępym wzrokiem jak krowa. Tyle że krowa się nie rumieniła.
- Mówił, że nie potrzebujemy pieniędzy - powiedziała zdławionym głosem. - Że nie
potrzebujemy niczego poza miłością.
- To bardzo do niego podobne - zauważył James. - To musiało się wydawać bardzo
romantyczne… jego pierwszą praca i tak dalej. Co z tego, że musieliście zamieszkać w
dzikiej północnej Szkocji i znosić warunki, do jakich nie byłaś przyzwyczajona? Mieliście
przecież siebie nawzajem.
- Przyjechaliśmy tutaj - powiedziała Emma, oburzona jego sarkastycznym tonem - żeby
pomagać tym, którym było o wiele gorzej niż nam. Ale pan nie może mieć o tym pojęcia.
- To możliwe - przyznał James. - Jednak, jak widać, jeden z tych pokrzywdzonych biedaków
nie okazał zbyt wiele wdzięczności za tę pomoc. Biorąc pod uwagę fakt, jak potraktował
Stuarta…
- To nie była wina pana O'Malleya - przerwała Emma. Tak samo jak nie było winą lorda
MacCreigh, że Clara… Emma zamilkła nagle, jakby jakaś niewidzialna ręka zakryła jej usta.
Zapanowała długa cisza, słychać było tylko wycie wiatru.
- Nie było winą lorda MacCreigh, że Clara co? - spytał łagodnie James.
Wydawało mu się, że to, co Emma miała powiedzieć, było czymś niezwykle ważnym.
Świadczył o tym wyraz jej twarzy.
- Emmo, co się stało z narzeczoną lorda MacCreigh? - nalegał. Powiedziałaś, że uciekła z
jego lokajem. Czy to wszystko? Czy jest coś jeszcze?
Niewątpliwie było coś jeszcze. Widział, jak krew odpływa z jej twarzy. Emma doskonale
wiedziała, że to nie była tylko sprawa zwykłej ucieczki. Nie chciała jednak podzielić się z nim
tą wiedzą. Przynajmniej nie teraz. Emma już się nie rumieniła, była śmiertelnie blada.
Spojrzała na niego wyzywającym wzrokiem.
- Nie mam zamiaru teraz o tym mówić. Jestem zmęczona, pan pewnie też. Powinniśmy
wrócić do łóżek.
Zobaczyła, że uniósł brwi, jakby zdziwiony jej ripostą. Hrabia Denham nie był, oczywiście,
przyzwyczajony do tego, że ktoś go zbywa. Tym razem przyjął to ze zrozumieniem.
- Chyba masz rację, Emmo. Noc nie jest dobrą porą na zwierzenia. Może doprowadzić do… -
Emma zauważyła, że wbija wzrok w wycięcie jej koszuli, gdyż poły szlafroka Stuarta
rozsunęły się - różnych komplikacji.
- Tutaj nie musi się pan obawiać żadnych komplikacji, lordzie Denham - odparła sucho,
zbierając szlafrok na piersi. - Dobranoc panu.
- Emmo? - James patrzył zdumiony na zamknięte drzwi sypialni. Co on takiego zrobił? Czym
ją rozgniewał? Dobry Hoże, ta kobieta miała równie wybuchowy temperament jak on sam. -
Emmo?
Nie było odpowiedzi. Emma słyszała jego nawoływania, ale postanowiła je zignorować.
Komplikacje, prychnęła, wchodząc do swojego zimnego łóżka, nie zdejmując nawet szlafroka
Stuarta. Komplikacje, też coś! Jakby był przekonany, że ona… przecież nie mógł myśleć,
żeby ona…
Nie przypuszczała, żeby Jamesa Marbury'ego kiedykolwiek spotkały jakieś komplikacje w
związku z kobietą. Czy jest taka, która mogłaby być jego warta? Tak doskonała istota chyba
nie istnieje.
Emma mogła mieć tylko nadzieję, że James Marbury szybko opuści Faires. Zły los
prześladował ją przez cały rok. Chyba może liczyć, że jej nadzieje się spełnią. To przecież
tylko jedna drobna rzecz.
Emma nie tylko dlatego chciała się pozbyć Jamesa Marbury'ego, że irytowało ją jego
apodyktyczne zachowanie. Przede wszystkim chciała zapomnieć o tym, jak się czuła, kiedy
trzymał ją tak blisko siebie, kiedy nie mogła złapać tchu, jakby przebiegła całą milę i drżała
jak w gorączce. To okropne, że mężczyzna może być tak irytujący i jednocześnie tak bardzo
atrakcyjny!
Modlitwy Emmy nie miały zostać jednak wysłuchane. James nie miał najmniejszego zamiaru
wyjeżdżać z Faires. Przynajmniej do czasu, aż się upewni, że wdowa po jego kuzynie znalazła
się w odpowiednich warunkach.
To ciężka sprawa, pomyślał, kiedy człowiek chce się zaopiekować kimś, kto stanowczo
twierdzi, że tego nie potrzebuje. James westchnął i sprawdził, czy nie powinien dołożyć do
kominka. Nie chciał, żeby Louise zmarzła. Już i tak nie będzie mógł przez to zwierzę dobrze
się wyspać. A czeka go długi dzień.
Musi przecież jutro zabić barona.
14
Przy ładnej pogodzie zamek MacCreigh wyraźnie było widać z miasteczka. Nastał piękny,
ciepły poranek, tak bardzo różny od ponurego wczorajszego dnia. Zamek górował nad
okolicą, a jego wieże rysowały się ostro na tle błękitnego nieba. W słoneczny dzień Faires
było zupełnie inną wyspą. James, wyglądając przez okno chaty Emmy, patrzył ze zdumieniem
na pozieleniałą po deszczu bujną trawę, na której pasły się siada białych owiec.
Mogło się wydawać, że znalazł się nagle w jakiejś krainie baśni. Jedynie strome podejście do
zamku MacCreigh wcale nie wyglądało malowniczo.
Dzień dobrze się rozpoczął. Jamesa obudziły jasne promienie słońca i głos Emmy, która
nuciła cicho w swoim pokoju. Pomyślał, że to jest jeden z najmilszych poranków w jego
życiu.
Hrabia czuł się wspaniale, dopóki coś nie zaczęło łaskotać mu stóp. Uniósł się na ławie i
zobaczył, że krowa obwąchuje mu nogi.
Chyba jednak nie w ten sposób powinien zaczynać dzień. Kiedy otworzył drzwi, żeby
wyprowadzić Louise na podwórze, i zobaczył Cletusa MacEwana, który z jakiegoś powodu
trzymał pod pachą koguta, wiedział już, że ten dzień nie będzie należał do najlepszych.
Jednak z nich dwóch farmer doznał o wiele większego szoku. Na widok Jamesa na jego
twarzy pojawił się trudny do opisania wyraz.
MacEwan nawet nie spojrzał na swoją krowę. Widocznie fakt, że jego zwierzę spędziło noc w
izbie Emmy, nic dla niego nie znaczył. Ważne natomiast było to, że również James spędził
tam noc. Cletus wpatrywał się tylko w hrabiego. Nawet kiedy wybiegła Emma i zaczęła mu
pospiesznie tłumaczyć, że hrabia musiał spędzić noc na ławie, bo zrobiło się zbyt późno, żeby
mógł wrócić do miasteczka, MacEwan nie spuścił z niego wzroku. Nadal ściskał koguta pod
pachą, a drugą rękę trzymał na grzbiecie Louise. Jamesowi zrobiło się go nawet żal… chociaż
nie za bardzo. Zbyt dobrze pamiętał strwożoną twarz Emmy, gdy nagle wybiegła z sypialni,
chwytając ciężką strzelbę i z przerażenia zapominając nawet o jego obecności w chacie.
Dobrze wiedział, chociaż usiłowała temu zaprzeczyć, że była równie przekonana jak on sam,
że to baron usiłuje się wedrzeć do jej domku. Złościło go, że MacEwan, który najwyraźniej
rościł sobie pewne prawa do pani Chesterton, nie podjął żadnych kroków, żeby zapewnić jej
bezpieczeństwo.
Kiedy Emma poszła po kapelusz i pelerynę, James zapomniał o irytacji i spytał MacEwana
cichym głosem, czy nie zgodziłby się zostać jego sekundantem.
- Pana czym? - usłyszał w odpowiedzi.
James westchnął ciężko. Dokładnie przemyślał całą sprawę i postanowił, że przy pojedynku z
baronem MacCreigh jego lokaj będzie musiał wystąpić w roli chirurga, ponieważ w okolicy
nie było lekarza. Roberts był już świadkiem wielu pojedynków swojego pana i dobrze umiał
tamować krew i bandażować rany.
Oznaczało to jednak, że Jamesowi potrzebny będzie jeszcze ktoś, kto będzie pełnił rolę
sekundanta. Ten farmer, podobnie jak James, miał niechętny stosunek do barona, a James
zawsze uważał, że nieprzyjaciele jego nieprzyjaciół są jego przyjaciółmi.
- Nic ważnego - odpowiedział tylko na pytanie MacEwana. - Przyjdź do gospody o wpół do
dwunastej, potem pójdziesz ze mną do zamku MacCreigh i dostaniesz za to gwineę.
Tym razem MacEwan dobrze go zrozumiał, bo na jego i warzy pojawił się szeroki uśmiech -
pierwsza oznaka zadowolenia od chwili, kiedy zobaczył swoją drogocenną panią Chesterton
w towarzystwie mężczyzny, który go poprzedniego dnia uderzył.
- Dobrze, milordzie - powiedział stanowczym tonem.
Natomiast Emma, od kiedy James się obudził, była speszona i zażenowana. Wiedział, że ona
czuje do niego urazę, która się jeszcze zwiększyła, kiedy wyjawił jej prawdziwy powód
swojej podróży na Faires.
Potrafił to zrozumieć. Dla młodej wdowy miejsce wiecznego spoczynku męża mogło być
bardzo ważną sprawą. Emma kochała Stuarta i chciała być blisko jego grobu.
A jednak…
James nie do końca wierzył, że tylko z tego powodu nie chciała mu pozwolić na
przewiezienie zwłok Stuarta do opactwa Denham. Emma była przywiązana do Faires, to było
oczywiste. Wydawało mu się jednak, że to przywiązanie odnosiło się do żyjących
mieszkańców wyspy, do jej małych uczniów, a nie dotyczyło pamięci zmarłego męża. Nie
potrafił powiedzieć, dlaczego tak myślał. To była tylko hipoteza, a jednak…
Ta myśl nie opuszczała go w drodze do miasteczka. James umówił się z panem Murphym, że
ten przyjedzie po niego o ósmej rano, i karawan stawił się punktualnie. Emma przyjęła
zaproszenie hrabiego i pozwoliła się odwieźć do szkoły, ale przez całą drogę była milcząca i
zamyślona. James nie był pewien, czy drażniła ją jego bezustanna obecność, czy też
rozgniewało ją to, że przyjechał na Faires po ciało Stuarta. Wreszcie pan Murphy podjechał
pod latarnię morską, gdzie już po raz drugi w ciągu dwóch dni przywoził Emmę, co nie uszło
uwagi jej uczniów, którzy znacząco trącali się łokciami, kiedy James pomagał jej wysiąść z
pojazdu.
- Czy dzisiaj wraca pan do Anglii, lordzie Denham? - usłyszał i miał już gotową odpowiedź
na swoje pytania.
James patrzył na jej zaróżowione od morskiego wiatru policzki - wczorajsza wichura ustąpiła
łagodnym powiewom od morza - i dał jej grzeczną, wymijającą odpowiedź.
- Jeszcze nie wiem. Zobaczę, co przyniesie dzień - powiedział i natychmiast ujrzał wyraz
niezadowolenia na jej twarzy.
- Och - westchnęła tylko Emma, ale zaraz przywołała na usta z lekka drżący uśmiech. - Wie
pan, gdzie można mnie znaleźć. Do widzenia - dodała.
Skierowała się do latarni morskiej, a jej złote loki wymknęły się spod kapelusza i powiewały
na wietrze.
James postanowił zjeść śniadanie w gospodzie. To była rozsądna decyzja, ponieważ nawet
jego kucharz w Londynie nie potrafiłby zrobić takich kiełbas, jakie robiła pani MacTavish.
Jak słusznie przewidziała Emma, pani MacTavish nie omieszkała powiedzieć, że wieczorem,
kiedy wstąpiła do jego pokoju z butelką gorącej wody, żeby ogrzać mu łóżko, nikogo tam nie
zastała.
Właścicielka gospody była jednak świadoma jego pozycji i nie ośmieliła się zadać pytania,
gdzie był. James odparł tylko, że to był miły gest i przyjemnie jest mieć ogrzane łóżko
podczas deszczowej nocy. Poszedł zaraz do swojego pokoju, gdzie Roberts przygotował
gorącą kąpiel, spodziewając się nadejścia jego lordowskiej mości. Lokaj Jamesa wiadomość o
mającym nastąpić pojedynku przyjął ze stoickim spokojem.
- Szable czy pistolety, milordzie? - spytał tylko.
James rozwiązał zbyt silnie ściągnięty krawat - w chacie Emmy nie miał do pomocy lokaja.
Mruknął, że baron nie wybrał jeszcze rodzaju broni i najlepiej będzie na wszelki wypadek
zabrać wszystko. Roberts zapakował więc pistolety do skórzanych futerałów i włożył do
pochwy świeżo naoliwioną, błyszczącą szablę.
O wpół do dwunastej James opuścił gospodę, przed którą czekał już Cletus MacEwan. Kiedy
hrabia poinformował go, że nie pójdą pieszo do zamku, tylko pojadą karawanem pana
Murphy'ego, MacEwan był tym pomysłem bardzo ubawiony. James zrozumiał go dopiero,
kiedy karawan z trudem się wspinał na strome wzniesienie. Droga do zamku MacCreigh była
chyba w gorszym stanie niż ta, która prowadziła do chaty Emmy. W kilku miejscach musieli
wysiadać z pojazdu, żeby odciążyć konie. MacEwan pokonywał stromiznę bez najmniejszego
wysiłku i zręcznie jak kozica, a James i jego lokaj wlekli się z tyłu, nieprzyzwyczajeni do
takiej wspinaczki.
Dotarli wreszcie do rozwalającej się bramy wejściowej. Zamek MacCreigh okazał się
prawdziwą twierdzą, z wieżami, murami obronnymi i, jak domyślał się James, musiał również
mieć lochy. Zbudowany z kamienia przez przodka obecnego barona miał wygląd ponurej,
brzydkiej warowni. Hrabia wyobrażał sobie, że jego mieszkańcy muszą znosić wiele
niewygód. Nic dziwnego, że baron robił wszystko, żeby się ożenić z Emmą, za jej pieniądze
bowiem mógłby odnowić zamek.
Wprowadziwszy pojazd w głęboki cień, Murphy otworzył klapę w dachu i zerknął z góry na
Jamesa.
- Chyba ktoś powinien zastukać - powiedział.
- Ja pójdę, milordzie - odezwał się Roberts, wstając i usiłując przecisnąć się koło olbrzymich
stóp MacEwana, co nie było zadaniem łatwym.
- Zostań. Sam to zrobię - odrzekł James.
Wysiadł z pojazdu i zbliżył się do wrót zamku, zrobionych'} z grubego ciemnego drewna i
nabijanych metalowymi ćwiekami. Zaczął się rozglądać za sznurem od dzwonka, ale niczego
takiego nie było. Podnosił już rękę, żeby uderzyć w odrzwia, gdy te właśnie się otworzyły.
- Lord Denham? - usłyszał melodyjny kobiecy głos.
James zmrużył oczy. Trudno mu było cokolwiek zobaczyć w ciemnym przedsionku,
oświetlonym jedynie świecą, którą nieznajoma trzymała w ręku. Nie potrafił powiedzieć, czy
kobieta była młoda czy stara, gruba czy chuda, służąca czy też dama. Było na to zbyt ciemno.
- Nie wejdzie pan? - odezwał się znowu ten sam głos. Rozległ się cichy śmiech i James
wiedział już, że głos należał do młodej, atrakcyjnej kobiety.
- Hm - mruknął. Nie spodziewał się, że pierwszą osobą, jaką spotka w zamku, będzie młoda
kobieta. - Nie jestem sam…
- Och - usłyszał. - Czyżby towarzyszyła panu pani Chesterton? - Głos nagle przestał być
melodyjny.
- Nie - odrzekł zdumiony James. - Tylko mój lokaj, Roberts, który ma pewne doświadczenie
w opatrywaniu ran, i mój sekundant, Cletus MacEwan. Roberts! MacEwan! - zawołał James i
obaj mężczyźni wysiedli z pojazdu, który przechylił się znacznie, kiedy opuszczał go
olbrzym.
Kobieta roześmiała się znowu, tym razem z wyraźną ulgą.
- Och, pan MacEwan, jak mi miło! - wykrzyknęła. - Proszę, wchodźcie panowie. Pan też,
panie Murphy. Niech pan wejdzie, żeby się rozgrzać. Maura właśnie szykuje herbatę w
kuchni.
Oszołomiony James szedł za migotliwym płomykiem świecy przez labirynt ciemnych
korytarzy i nagle znalazł się w ogromnej, jasnej sali. Promienie słońca wpadały przez
wysokie, łukowato zwieńczone okna, które na każdej ze ścian sięgały aż do sklepionego
sufitu. Z belek zwieszały się podniszczone proporce z herbem rodziny MacCreigh, złotą kozą
na zielonym tle. Nieliczne meble były zupełnie przypadkowo poustawiane. Długi stół nakryty
do lunchu znajdował się tak blisko ogromnego kominka, jak tylko było możliwe bez obawy,
że się zapali.
Dopiero teraz James mógł się przyjrzeć kobiecie, która go tu przyprowadziła. Stwierdził z
zadowoleniem, że jego przypuszczenie było słuszne. Rzeczywiście była młoda i atrakcyjna.
Miała rude włosy, nie tak delikatną budowę ciała jak Emma, ale jej obfitsze kobiece kształty
były równie miłe dla oka. Była mniej więcej w wieku Emmy, mogła mieć osiemnaście albo
dziewiętnaście lat.
Zdmuchnęła płomień świecy, stawiając lichtarz na antycznym kredensie.
- Tak jest o wiele lepiej. Teraz wreszcie pana widzę.
Przesunęła po nim wzrokiem, a w jej niebieskich oczach, których kolor przypominał barwę
nieba za oknami, ukazał się wyraz aprobaty. Potrząsnęła długimi miedzianymi włosami.
- Jest pan podobny do pana Chestertona, milordzie. Ale nie za bardzo. Jest pan od niego
wyższy, lepiej zbudowany i, oczywiście, o wiele przystojniejszy.
- Dziękuję - odparł sucho James. To pochlebstwo nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. -
Jestem wdzięczny zarówno za komplement, jak i za gościnność. Czy mogę wiedzieć, komu je
zawdzięczam?
Dziewczyna, ubrana w białą muślinową sukienkę, która była zbyt dziecinnym strojem, jak na
jej wiek, i zbyt cienka, jak na tę porę roku, złożyła mu piękny ukłon.
- Szlachetnie urodzona panna Fiona Bain, milordzie. Jestem zaszczycona, że zechciał pan
złożyć wizytę w naszym odludnym zamku.
James zacisnął zęby. Niech to diabli! To siostra barona MacCreigh. Powinien był się tego
domyślić. Nie wolno mu bratać się z nieprzyjacielem i jego rodziną. Czyżby brat nie
powiedział jej, że James przychodzi tu tylko po to, żeby go zabić? A może zrobił to i dlatego
ta dziewczyna obsypywała go pochlebstwami? Tak czy inaczej, ta sytuacja mu się nie
podobała.
Jego towarzysze mieli na ten temat zupełnie odmienne zdanie. Murphy i MacEwan stali z
szeroko otwartymi ustami, trzymając kapelusze w rękach. Tam, gdzie James widział jedynie
minioną świetność i niedostatek, oni zobaczyli przepych, z jakim się jeszcze nigdy w swoim
życiu nie zetknęli.
- Niech mnie - westchnął MacEwan, patrząc na wystrzępione proporce, które się wolno
kołysały w pełnej przeciągów sali. - To jest nawet większe niż kościół.
- A to jest tylko jeden pokój - szepnął nabożnie Murphy. Obaj mężczyźni nie mogli wyjść z
podziwu.
Widząc, że jego sekundant zaczyna przechodzić na stronę nieprzyjaciela, James postanowił
przerwać tę scenę.
- Gdzie mogę znaleźć pani brata, madame? - zwrócił się do Fiony Bain. - Jesteśmy umówieni
i nie chciałbym sprawić mu zawodu…
- Ach, Denham, jak miło…
Ten głos, który rozlegał się wyraźnie w ogromnej sali, dochodził gdzieś z okolic kominka.
James zobaczył tam Geoffreya Baina, który właśnie podnosił się z krzesła z wysokim
oparciem. Był, jak zwykle, ubrany na czarno, trzymał w ręku szklankę z jakimś płynem
koloru bursztynu, którą wzniósł w kierunku Jamesa.
- Proszę tutaj, proszę tutaj, milordzie - wołał, wykonując zapraszające gesty. - Niech pan nie
stoi w przeciągu. Po wczorajszym deszczu jest tu okropnie wilgotno i zimno, właśnie dlatego
kazałem przysunąć stół do ognia. Nie bawmy się w ceremonie, proszę, proszę.
James był wściekły. Zerknął na siostrę barona, która obdarzyła go słodkim uśmiechem. Albo
nie wiedziała, po co tu przyszedł, albo dobrze udawała. James skłaniał się raczej ku tej drugiej
możliwości. Była pewnie równie przebiegła jak jej brat. Utwierdził się jeszcze w tym
przekonaniu, kiedy podeszła do niego, wzięła go pod ramię i zaczęła prowadzić w stronę
kominka, przytulając bez żenady swoją jędrną pierś do jego muskularnej ręki.
- Chodźmy, lordzie Denham - zaszczebiotała. - Ostatnio tak rzadko miewamy gości. Często
bywał u nas pana kuzyn ze swoją żoną, kiedy… kiedy narzeczona mojego brata była jeszcze z
nami, no i oczywiście przed tragiczną śmiercią pana Chestertona. Teraz prawie nikogo nie
widujemy. Bardzo jestem ciekawa, jak będzie panu smakować zupa grzybowa, którą Maura
zaczęła gotować już wczoraj wieczorem, kiedy Geoffrey powiedział nam, że zaprosił pana na
lunch. Ta zupa to specjalność jej rodziny. Maura tak bardzo się cieszy, że gość będzie mógł
ocenić jej smak. Przykro mi, że nie mogła również przyjść pani Chesterton. - Ta uwaga w
uszach hrabiego zabrzmiała fałszywie. - Ale ona zajmuje się przecież tą swoją szkółką,
prawda?
Zanim dotarli do kominka, wściekłość Jamesa zamieniła się w prawdziwą furię. Dorosły
mężczyzna chował się za spódnicą młodej dziewczyny! W gruncie rzeczy nie ma się czemu
dziwić. Ktoś, kto posuwa się do zastraszania kobiety, nie będzie się wahał szukać opieki u
innej przedstawicielki słabszej płci.
MacCreigh, jak zauważył James, pił whisky. Hrabia był przekonany, że pędzono ją w zamku.
- Ach, Denham. Tak się cieszę, że udało się panu do nas dotrzeć. - Na twarzy barona pojawił
się szeroki uśmiech. Chyba droga nie była zbyt straszna? Czasami, po takim deszczu jak
wczoraj, jest tak błotnista, że przez całe tygodnie nikt się tu nie pokazuje, prawda, Fiono?
Poznał pan już moją siostrę Fionę, Denham? Co panu podać? Whisky? A może porto?
James mógł zignorować poufałość barona. Mógł sobie nawet darować to, że MacCreigh
zwracał się do niego jak do przyjaciela, chociaż James na pewno nim nie był. Nie mógł
jednak zaakceptować faktu, że Geoffrey Bain zupełnie nie był przygotowany do walki. Nie
było przy nim pudła z pistoletami, szabli ani sekundanta, chyba że tę funkcję miałaby pełnić
jego siostra!
- Byliśmy umówieni na dwunastą, sir - warknął z wściekłością.
- Tak, tak. - MacCreigh machnął ręką. - Lunch zostanie podany w południe. Ja zawsze przed
posiłkiem lubię się napić whisky. Proszę się do mnie przyłączyć.
- Nie byliśmy umówieni na lunch - powiedział James cichym głosem, żeby nie mogła go
dosłyszeć siostra barona. - Dobrze pan o tym wie, MacCreigh. Niech pan będzie mężczyzną i
wyjmie szablę. Mam zamiar pana zabić i zaraz stąd wyjść. Lunch czeka na mnie w gospodzie.
- Aha, lunch pani MacTavish. - MacCreigh skinął głową z uznaniem. - Doskonale pana
rozumiem. Ona świetnie gotuje. Ale nasza Maura też się stara jak może. A co pan mówił o
zabijaniu mnie? - Baron nie zniżał głosu. Mówił bardzo głośno, z wyraźną brawurą. - Nie
mam pojęcia, o co panu chodzi.
- Dobrze pan wie, o co mi chodzi - wycedził James lodowatym tonem. - Wczoraj wieczorem
wyzwałem pana na pojedynek, kiedy zobaczyłem, że chce pan skompromitować wdowę po
moim kuzynie.
- Skompromitować ją? - roześmiał się MacCreigh. - Niech pan da spokój. Chciałem jej tylko
coś wyperswadować, nie miałem zamiaru jej kompromitować.
- Odniosłem zupełnie inne wrażenie. Wyglądało, jakby pan używał wobec niej siły. Niech pan
weźmie szablę i zacznie się zachowywać jak mężczyzna albo ja…
- Pan co? - spytał MacCreigh. - Przecież to czysta głupota, Denham. Możemy załatwić tę
sprawę, nie narażając się na rany lub utratę życia.
- Jest tylko jeden sposób - zapewnił go James. - Musi mi pan dać słowo honoru, że już nigdy
nie zbliży się pan do pani Chesterton. - Hrabia nie wierzył zresztą, że MacCreigh potrafiłby
dotrzymać takiej obietnicy.
- Dobrze pan wie, Denham - skrzywił się Geoffrey Bain - że nie mogę tego zrobić. Mówimy
przecież o dziesięciu tysiącach funtów.
- Mówimy - krzyknął James, nie panując już nad sobą - o żonie mojego kuzyna!
- O wdowie po pana kuzynie - poprawił baron, dopijając whisky i odstawiając szklankę. -
Dopóki jest osobą samotną, każdy mężczyzna ma prawo na nią polować, Denham. Musi się
pan z tym pogodzić. Może pan temu zapobiec tylko w jeden sposób: żeniąc się z nią samemu.
- MacCreigh wzruszył ramionami. - Gdyby ona w ogóle pana zechciała!
James nie mógł oczywiście wiedzieć, co Stuart mówił baronowi na temat relacji pomiędzy
nim a Emmą. Jeśli było prawdą, że kuzyn i jego żona często bywali w zamku, jak twierdziła
Fiona Bain, to oznaczałoby to, że ci dwaj mężczyźni byli w przyjaźni.
Może baron chciał tylko powiedzieć, że znana ze swoich idealistycznych poglądów Emma
mogłaby mieć opory przed związaniem się z mężczyzną, który hołdował bardziej
praktycznym celom.
To, co MacCreigh chciał wyrazić, wcale nie było istotne. Ważny był ton, w jakim to zostało
wypowiedziane, i drwiący wyraz jego twarzy. To tylko sprowokowało Jamesa do
wymierzenia silnego ciosu pięścią prosto w twarz barona.
MacCreigh, który się tego nie spodziewał, upadł plecami na stół, przewracając krzesła i
zrzucając talerze. James, widząc, że nie stracił on jeszcze przytomności, podszedł bliżej, żeby
wymierzyć następny cios.
- James, przestań, James! - usłyszał znajomy głos.
Dopiero wtedy zauważył, że siostra barona nie była jedyną kobietą w tym pomieszczeniu.
15
Emma nie wierzyła własnym oczom.
Bardzo sceptycznie potraktowała przyniesioną przez panią MacTavish nowinę - właścicielka
gospody przerwała Emmie lekcję historii - że hrabia Denham udał się do zamku MacCreigh,
żeby zabić Geoffreya Baina. Z jakiego powodu, spytała, miałby lord Denham coś takiego
robić? Przecież to absurd. Wiedziała, że on nie lubi barona, ale żeby go zaraz zabijać? Po co?
To po prostu śmieszne.
Kiedy jednak pani MacTavish odciągnęła ją na bok i zaznajomiła ze szczegółami tej sprawy -
że lokaj, którego hrabia zabrał ze sobą, miał szablę i pudło z pistoletami, że hrabia zamówił
lunch na pierwszą, a więc nie został zaproszony do zamku na posiłek, oraz że był również z
nimi Cletus MacEwan -Emma musiała przyznać, że to wyglądało podejrzanie.
Nie była jednak w pełni przekonana. Nie wierzyła, że istnieje prawdziwy powód do
zmartwienia, dopóki nie poszła z panią MacTavish, chociaż zrobiła to niezbyt chętnie, żeby
zasięgnąć porady sędziego Reardona. Sędzia, który korzystał właśnie z przerwy w osądzaniu
sporu o prawo własności, wysłuchał wszystkiego z poważną miną, odsunął z westchnieniem
talerz haggis i sięgnął po kapelusz. Dopiero wtedy Emma rzeczywiści się przestraszyła.
Sędzia Reardon nigdy by nie odszedł od stół podczas posiłku…
Gdyby czyjeś życie nie było w niebezpieczeństwie.
Teraz, stojąc w drzwiach wielkiej sali zamku, Emma wie działa już, że obawy pani
MacTavish wcale nie były bezpodstawne. Życie barona było w niebezpieczeństwie. James
uderzy go jeszcze mocniej niż Cletusa MacEwana poprzedniego ranka mocniej niż Stuarta
tamtego dnia w salonie lady Denham!
A hrabia stał, jakby nic się nie wydarzyło, z uniesiony rękami, próbując rozruszać swoje
nadwerężone nadgarstki.
- O, Emma - powiedział, kiedy zobaczył ją w progu razem z sędzią Reardonem, panią
MacTavish i jej synem Seanemi który ich tu wszystkich przywiózł. - Jak się masz, Emmo?
Podniosła dłoń do ust. Osłupiała. Jeszcze nigdy James Marbury tak dziwacznie się nie
zachowywał. Przestał być sobą od chwili, kiedy wylądował na Faires - zapraszał wdowy do
swego londyńskiego domu, mył naczynia, rzucał monety mały chłopcom…
A teraz broni jej honoru, już po raz drugi w ciągu dwóch dni! Ten sam lord Denham, który
zawsze traktował Emmę ja małą dziewczynkę, zachowuje się teraz tak, jakby dostrzegł, że
ona jest już kobietą.
Trudno było w to wszystko uwierzyć.
- Najwyraźniej pani obawy były uzasadnione, pani MacTavish - powiedział sędzia Reardon
beznamiętnym tonem. - Tu się szykuje pojedynek, chociaż pojedynkowanie się jest prawnie
zabronione. - Prychnął z dezaprobatą. -I to pomiędzy prawdziwymi dżentelmenami! Jestem
zdumiony. Naprawdę jestem zdumiony. Co ma pan do powiedzenia na ten temat, lordzie
Denham?
- Tylko to, że gdyby nie pana przedziwna decyzja, że pani Chesterton nie może podjąć
należnych jej pieniędzy, dopóki nie wyjdzie za mąż, do tego wszystkiego by nie doszło. -
Baines obrzucił sędziego chłodnym spojrzeniem.
- Ho, ho - powiedział tylko Reardon, na którym to oskarżenie nie zrobiło żadnego wrażenia. -
Więc o to idzie. - Podszedł do stołu, podniósł jedno z przewróconych krzeseł i usiadł na nim.
- Nie przeszkadzajcie sobie. Niech zwycięży najlepszy i tak dalej.
- Co?! - wykrzyknęła Emma.
- Przepraszam, pani Chesterton. - Sędzia Reardon odwrócił się, żeby spojrzeć na Emmę, i
szybko wstał z krzesła. - Powinienem to krzesło zaproponować pani. Proszę usiąść. Powinna
pani usiąść.
Emmie wydawało się, że znalazła się w domu wariatów.
- Nie - potrząsnęła gwałtownie głową. - Wasza Ekscelencjo, pan nie może na to pozwolić.
Oni się pozabijają!
- To się może zdarzyć - przyznał sędzia Reardon, siadając z powrotem na krześle. - To
rzeczywiście może się zdarzyć.
- Ale nie może pan im na to pozwolić! - Emma wysunęła się do przodu i stanęła pomiędzy
dwoma przeciwnikami, którzy patrzyli na nią z zainteresowaniem. James z miejsca, w którym
siał, i Geoffrey Bain z miejsca, na którym leżał, czyli ze stołu. - To absurdalne! Nie może pan
na to pozwolić. Ktoś musi ich powstrzymać!
Przewodniczący Ławy Królewskiej wyjął z kieszeni kapciuch z tytoniem i zaczął powoli
nabijać fajkę.
- Można by to zrobić, moja droga - powiedział - ale ja nie będę nawet próbować. Wiem z
doświadczenia, że nie ma sensu powstrzymywać mężczyzny, który chce kogoś zabić. Jeśli
ktoś naprawdę chce to zrobić, to nic i nikt nie jest w stanie mu w tym przeszkodzić.
Emma patrzyła na sędziego niepewna, czy go dobrze zrozumiała. Dopiero kiedy zobaczyła,
jak spokojnie zapala fajkę przeraziła się nie na żarty.
- To dlaczego zgodził się pan, żeby tu ze mną przyjść, jeśli nie po to, żeby ich powstrzymać?
- Po to, żeby popatrzeć na walkę. - Sędzia Reardon spojrzał na nią ze zdumieniem. - Ja
stawiam na hrabiego. A ty, MacTavish?
Sean MacTavish, który nadal stał w drzwiach wielkiej sali, zamyślony, pocierał brodę.
- Stawiam na barona - powiedział wreszcie. - Jest mniejszy, ale żeby to nadrobić, nie będzie
walczył czysto.
Emma potrząsnęła głową. Tego było już stanowczo za wiele.
- Doprawdy, James, dosyć tego! Co chcesz przez to osiągnąć?
- Co ja chcę przez to osiągnąć? - powtórzył ze zdziwieniem hrabia. - Emmo, ten człowiek
obrażał cię i zastraszał. Mam zamiar dać mu za to porządną nauczkę. Bądź grzeczna i wracaj
do miasteczka. - Rzucił niechętne spojrzenie sędziemu i mruknął: - Nie rozumiem, dlaczego
komuś przyszło do głowy, żeby cię tu przyprowadzić. Gdyby mnie ktoś spytał, to na tej
wyspie mieszkają sami wariaci. - Widząc, że Emma nie rusza się z miejsca, James podniósł
głos. - Odejdź, Emmo! Nie mam czasu na takie głupstwa. Odwlekasz tylko to, co jest
nieuniknione.
- Nieuniknione? Zobaczymy. - Baron uniósł się na łokciu wśród potłuczonych talerzy, patrząc
ze złością na Jamesa. - Dość już mam tych przewidywań, że zostanę pokonany w tej walce. A
tak przy okazji, nigdy pana kuzynki nie obraziłem. Mogłem ją zastraszać, to prawda, ale
nigdy jej nie obraziłem.
- Wystarczy, że taki typ jak pan z nią rozmawia. Dla mnie to jest obraza. - James popatrzył
obojętnym wzrokiem na leżącego na stole mężczyznę.
- Taki typ jak ja? - powtórzył baron. - Co pan przez to rozumie?
- Sam pan powinien wiedzieć. Wszyscy w okolicy mówią o pana narzeczonej.
- Clara? O nią chodzi? - Geoffrey Bain szeroko otworzył oczy.
- Ma pan inną narzeczoną? - spytał uprzejmie James.
- Do diabła! - Baron szybko podniósł się ze stołu. - Ile razy mam to powtarzać? Ja nie zabiłem
Clary!
James chwycił Emmę za ramiona i odsunął ją na bok, szykując się do starcia z baronem.
Jednak tym razem lord MacCreigh był przygotowany na atak hrabiego. Gdy tylko pięść
Jamesa wylądowała na żebrach barona, ten chwycił go w pasie i przewrócił na podłogę.
Fiona Bain zapiszczała przeraźliwie i dopiero teraz podbiegła do stołu, żeby się przekonać o
rozmiarach wyrządzonych szkód.
- Moja zastawa! - wykrzyknęła. - Podgrzewacz do potraw mojej matki! Jeśli któryś z was go
stłukł, to was zabiję!
Emma wydała zduszony okrzyk, kiedy obaj mężczyźni, którzy na nowo podjęli walkę,
uderzyli o antyczny kredens.
- Jest pan chyba szalony, że nie chce ich pan powstrzymać! - krzyknęła, patrząc błagalnym
wzrokiem na sędziego.
- Szalony? - Sędzia spokojnie pykał fajkę. - Nie przypuszczam. - Kiedy zobaczył, że hrabia
traci przewagę, a baron trzyma go za gardło, wyjął fajkę z ust i wychylił się do przodu. -
Denham! - huknął. - Mówię do pana, Denham. Niech pan teraz użyje pięści. Dobrze! - Oparł
się znowu wygodnie i popatrzył na Emmę. - Przepraszam cię, moja droga. Co mówiłaś?
- Jeśli pan nie przerwie tej walki, sama będę musiała to zrobić. - Emma popatrzyła na
sędziego z rozpaczą.
I po chwili, jak to często robiła w swojej szkole, weszła pomiędzy walczących, by ich
rozdzielić.
Zapomniała tylko, że tym razem nie ma do czynienia z małymi chłopcami. Kiedy zauważyła
skierowaną na siebie pięść, nie było już czasu na to, żeby się odsunąć czy też uchylić. A
baron, do którego należała ta pięść, włożył w swój cios zbyt wiele siły, żeby móc zatrzymać
rękę w powietrzu.
Na szczęście hrabia Denham miał niezwykle szybki refleks. Kiedy Emma zamknęła oczy,
oczekując uderzenia, ręka Jamesa wystrzeliła nagle w powietrze. Chwycił barona tak, że jego
pięść zatrzymała się tuż przy twarzy dziewczyny. Emma czuł teraz zapach obu mężczyzn -
woń drogiego mydła James i duszący zapach stajni, którym przesiąknięty był baron.
Kiedy ośmieliła się otworzyć oczy, zobaczyła hrabiego i barona, którzy stali jak wryci. Z
nieruchomymi, wzniesionym nad nią rękami, wyglądali jak zastygli w jakiejś figurze kadryla.
Tylko ich piersi wznosiły się ciężkim oddechem. Emma od mówiła w duchu modlitwę - po
raz pierwszy była wdzięczna losowi za to, że był na świecie James Marbury.
- Dość już tego - powiedziała. - Nie wstyd wam? To wszystko jest zabawne, dopóki komuś
nie stanie się krzywda. Wtedy śmiech zamienia się w łzy.
Taką przemowę wygłaszała zawsze do małych łobuziaków w swojej szkole. Tak samo
przemawiała jej stryjenka do niej i do Penelope, kiedy ich zabawy stawały się zbyt
gwałtowne. Wydawało się, że na dorosłych mężczyznach te słowa wywierają podobne
wrażenie jak na małych chłopcach i dziewczynkach. W każdym razie obaj opuścili ręce.
- Teraz - powiedziała surowo Emma - podajcie sobie ręce i powiedzcie "przepraszam".
Widząc upór na twarzy obu mężczyzn, ujęła ich prawe dłonie.
- Nie słyszeliście, co mówiłam? Podajcie sobie ręce i powiedzcie "przepraszam".
James wiedział, że Emma nie ustąpi, nie zważając więc na niebezpieczeństwo, chwycił dłoń
Geoffreya Baina i ścisnął ją.
- Przykro mi - powiedział bez cienia skruchy. - Nie chciałem stłuc naczynia pana matki do
podgrzewania potraw.
- A ja - stwierdził równie nieszczerze MacCreigh - nie chciałem pana udusić.
- No właśnie - podsumowała z zadowoleniem Emma.
Spojrzała na sędziego, który, wygodnie rozparty na krześle, sprawiał wrażenie niezwykle z
siebie zadowolonego.
- Widzi pan? - spytała z lekka ironicznym tonem. - Takie sprawy można rozwiązać bez…
W tej samej chwili MacCreigh chwycił hrabiego za szyję obiema rękami, unieruchamiając go
w tym uścisku.
- Ja się z nią ożenię! - krzyknął baron do ucha Jamesa. - I nikt mnie przed tym nie
powstrzyma.
Emma odwróciła się szybko w stronę sędziego.
- Musi pan położyć temu kres! - zażądała. - Na Faires i tak jest za dużo przemocy i rozlewu
krwi. Jeśli pan temu nie przeszkodzi, to oni się pozabijają, tak samo jak O'Malley zabił
mojego męża!
- Jeśli ja temu nie przeszkodzę? - Sędzia wyjął fajkę z ust i popatrzył na Emmę ze
zdziwieniem. - Wydaje mi się, że jedyną osobą, która może temu przeszkodzić, jesteś ty, moja
droga.
- Ja? - Emma była oszołomiona. - Jak ja mogę temu przeszkodzić?
- Poślubiając jednego z nich - powiedział spokojnie sędzia.
16
Mężczyźni natychmiast przerwali walkę. Dwie głowy - jedna ciemna, a druga koloru świeżo
wypolerowanej miedzi - obróciły się w kierunku Emmy.
Wpatrywali się w nią tak uporczywie, że zażenowana Emma cofnęła się o parę kroków.
- Och, nie - powiedziała stanowczym tonem. - Nie.
- Bardzo słusznie. - Cletus wysunął się do przodu, z dumnie wypiętą piersią. - Pani Chesterton
wyjdzie za mnie, a nie za żadnego z tych dwóch.
Sędzia Reardon obserwował tę scenę z zainteresowaniem.
- Widzisz - zwrócił się do Emmy, wyciągając fajkę w stronę Cłetusa - to się nigdy nie
skończy, dopóki nie dokonasz wyboru.
- Wyboru! - wykrzyknęła Emma, nie wierząc już nie tylko własnym uszom, ale i własnym
oczom. Hrabia i baron stali teraz sztywno wyprostowani, doprowadzając ubrania do
porządku. - Jaki ja mam wybór? Muszę wyjść za mąż, żeby nie dopuścić do morderstwa? To
jest całkowicie…
- Wyjdź za Geoffa. - Fiona Bain podeszła do Emmy. - On się dobrze tobą zaopiekuje - dodała
chytrze. - Już ja tego dopilnuję.
- Za lorda MacCreigh! - prychnęła pogardliwie pani MacTavish, która nie należała do
wielbicielek barona. - Człowieka, który zamordował własną narzeczoną?
- Po raz ostatni powtarzam - odezwał się baron ze znużeniem - że nie zamordowałem Clary.
Uciekła z moim lokajem i ślad po niej zaginął.
- To pan tak mówi, milordzie. - Pani MacTavish nie wyglądała na przekonaną. - I niech się
pan tego trzyma. A pani, Emmo, jeśli ma pani poślubić kogokolwiek poza moim Seanem, to
powinien to być lord Denham. - Właścicielka gospody zmrużyła znacząco oczy. - Czy on nie
spędził wczorajszej nocy w pani chacie?
Słysząc to, baron aż podskoczył.
- Emmo! To nie może być prawda! - wykrzyknął.
- Oczywiście, że to prawda - stwierdziła z zadowoleniem pani MacTavish. - A kiedy pastor
się o tym dowie, też będzie miał coś do powiedzenia. Zapamiętajcie moje słowa.
- Chyba pani oszalała - mruknęła Emma.
Potem zerknęła na Jamesa i na lorda MacCreigh. Zobaczyła, że wpatrują się w nią dwie pary
oczu, jedne koloru bursztynu, a drugie letniego nieba.
- Wszyscy oszaleli! - zawołała. - A jeśli myślicie, że pozwolę się wmanewrować w
małżeństwo z którymś z was, to jesteście w błędzie.
Szybko się odwróciła, żeby uciec z tej okropnej sali. Serce jej waliło jak oszalałe. Nie
wiedziała, gdzie iść, chciała tylko ukryć się przed tymi spojrzeniami… Szczególnie jedno z
nich wyprowadzało ją z równowagi, chociaż nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego. Było to
spojrzenie lorda Jamesa, którego kiedyś lak bardzo nienawidziła. Teraz to uczucie już w niej
osłabło.
Jak mogłaby go nienawidzić, pamiętając jednocześnie o tym jak trzymał ją w objęciach, a jej
zdradliwe ciało tak chętnie przyjmowało jego dotyk. Mimo to był on człowiekiem, który
zrobił wszystko, żeby rozdzielić ją z kimś, kogo kochała… albo też wydawało się jej, że
kocha.
Miała właśnie wyślizgnąć się z sali, kiedy poczuła czyjąś rękę na ramieniu.
- Emmo, zaczekaj!
Zanim zdołała zaprotestować, hrabia ciągnął ją już za sobą, ale nie z powrotem do sali, z
której uciekła, tylko do drzwi, w stronę których się kierowała.
- Milordzie - powiedziała, próbując się wyzwolić z jego rąk.
Ale on objął ją w pasie i dosłownie przeniósł przez drzwi, zamykając je za sobą kopnięciem.
Postawił ją pod ścianą, o którą oparł ręce, uniemożliwiając jej w ten sposób ucieczkę.
- Nie mam zamiaru rozmawiać… - Emma usiłowała zachować pozory godności.
- Zamilknij, Emmo - rzucił krótko James. - Słuchaj, co ci powiem.
Zamilkła, ale nie dlatego, że on tego żądał. Zamilkła, ponieważ osłupiała, słysząc te słowa.
Co się stało, pomyślała, z uprzejmym, sarkastycznym hrabią? Jeszcze nigdy tak do niej nie
mówił. Zawsze był spokojny i opanowany, gotów służyć jej pomocą i ocierać łzy. Teraz był
nawet bardziej wzburzony niż ona. To było szokujące!
- Reardon ma rację - usłyszała jego głęboki, ciepły głos.
Widziała teraz wyraźnie, co baron zrobił z jego twarzą: jedna z jego ciemnych brwi była
lekko skaleczona, na szczęce wystąpiła czerwona plama. Czy to możliwe, zastanawiała się
Emma, że ten sam mężczyzna uchodził w Londynie za wzór dżentelmena?
- To jest nieznośna sytuacja, Emmo - powiedział. - Można ją jednak łatwo zmienić, co
powinno mi było od razu przyjść do głowy, jeśli się zgodzisz, to takie rozwiązanie wszystkich
zadowoli.
Emma otworzyła usta, żeby mu powiedzieć, że jej na pewno nie zadowoli. Oczywiście, nie
miała zamiaru mu mówić, że miał rację, kiedy usiłował przeszkodzić jej małżeństwu ze
Stuartem, że ten związek okazał się katastrofą właściwie od samego początku. Chciała mu
tylko dać do zrozumienia, że już raz spróbowała małżeństwa i ten raz zupełnie jej wystarczy.
Nie mogła jednak tego zakomunikować, ponieważ James szybko mówił dalej.
- Pomyśl tylko, Emmo - przekonywał ją. - Dostaniesz swoje pieniądze i będziesz mogła
zrobić z nimi, co tylko zechcesz. Oddać je sierotom i bractwom misyjnym, jeśli będziesz
miała na to ochotę. Jedyna rzecz, o którą cię poproszę, to żebyś zachowała pewną sumę dla
siebie. Jeśli będziesz chciała, to zainwestuję ją, żebyś mogła żyć z procentów. W ten sposób
twoje pieniądze nie zostaną wydane na nowy dach w czyimś rodzinnym zamku…
Jakby na zawołanie, usłyszeli szczęk zasuwy i głos lorda MacCreigh.
- Emmo? Czy pani jest…
James błyskawicznie zasunął rygiel.
- Co u… - dotarło do nich przez grube, drewniane drzwi. - Kto to zamknął?! - krzyczał lord
MacCreigh. - Denham? Czy to pan? Niech pan natychmiast otwiera!
- Widzisz, Emmo? - W złocistych oczach Jamesa Emma dojrzała niemą prośbę. - Te
pieniądze zapewnią ci dostatnie życie na wiele, wiele lat, nawet jeśli rozdasz połowę, a jestem
pewny, że tak zrobisz. A jeśli poślubisz jednego z nich… - James zerknął na drzwi, do
których dobijał się baron, niewątpliwie z pomocą Cletusa… - to oni użyją twoich pieniędzy
do własnych celów. Nie będziesz miała tego problemu ze mną, ponieważ ja nie potrzebuję
twoich dziesięciu tysięcy.
Teraz dopiero Emma w pełni zrozumiała jego słowa. Nie mogła jednak w nie uwierzyć.
Hrabia Denham - kuzyn Stuarta - prosi, żeby wyszła za niego za mąż?!
Jej zdumienie musiało być widoczne, ponieważ hrabia szybko dodał:
- Oczywiście możemy rozwiązać nasze małżeństwo, kiedy już dostaniesz pieniądze, jeśli
będziesz tego chciała. Nie powinno być z tym żadnego problemu.
Teraz Emma od razu zrozumiała, co mówił.
- Rozwód?! - wybuchnęła.
Nie wiedziała już, co ją bardziej zaszokowało, czy fakt, że hrabia Denham chce ją poślubić,
czy też, że jednocześnie proponuje jej rozwód.
- Nie rozwód, Emmo - tłumaczył James - tylko unieważnienie małżeństwa. To znaczy
stwierdzenie, że małżeństwo w ogóle nie zaistniało. Oczywiście, nie będziemy o to
występować, dopóki nie dostaniesz swoich pieniędzy.
To z kolei jeszcze bardziej zdumiało Emmę. I to nie tylko dlatego, że hrabia był gotów
naznaczyć swoje nazwisko, z którego miał prawo być dumny, i swoją dobrą reputację piętnem
nieudanego małżeństwa. Zdumiała ją nonszalancja, z jaką to wszystko traktował, zupełnie
jakby mówił o jakiejś nieważnej transakcji w interesach!
Nie miał zresztą powodu, żeby inaczej o tym myśleć, tłumaczyła sobie w duchu Emma. Nie
przyszłoby jej nawet do głowy, że hrabia Denham mógłby być w niej zakochany. James nigdy
by nie zapałał miłością do takiej dziewczynie jak ona - sieroty bez grosza przy duszy, której
ocierał łzy, kiedy była małą dziewczynką; kimś, kto nawet nie miał tytułu i przez całe życie
był zależny od bogatych krewnych. Hrabia Denham przebywał tylko w towarzystwie
najpiękniejszych i najbogatszych dziewcząt w Londynie - i one wszystkie, jak zauważyła
Emma podczas sezonu towarzyskiego w minionym roku - miały proste, błyszczące włosy, a
nie ciasno skręcone loczki jak Emma.
James nigdy by się też nie wdawał w jakieś romantyczne historie z ubogą wdową po swoim
kuzynie. To wykluczone!
Ale jeśli nie był w niej zakochany, to…
- Dlaczego? - spytała. Była jeszcze zbyt oszołomiona, żeby sensownie sformułować pytanie.
- Dlaczego co? - zainteresował się James.
- Dlaczego… - Zdała sobie nagle sprawę z jego bliskości. Był o wiele wyższy od Stuarta i
bardziej muskularny. Czuła się przy nim bardzo mała.
- Dlaczego chcesz to zrobić? - spytała wreszcie.
"Dla mnie" chciała dodać, ale na te słowa już zabrakło jej odwagi. Jego bliskość, podobnie
jak poprzedniej nocy w chacie, działała na nią dziwnie oszałamiająco. Zaczęło się jej kręcić w
głowie. To tylko dlatego, tłumaczyła sobie w duchu, że już dawno nie stała tak blisko
mężczyzny - to znaczy mężczyzny, który się regularnie kąpał. Hrabia Denham, chociaż był
bardzo przystojny, nie mógł pociągać Emmy. Zbyt wiele rzeczy musiała przed nim zataić,
żeby sobie pozwolić na jakieś żywsze uczucia.
- Jak to, Emmo? - James spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Dlaczego miałbym tego nie zrobić?
Należysz przecież do rodziny. Opieka nad tobą jest moim obowiązkiem.
- Obowiązkiem? - wykrztusiła.
Łzy nabiegły jej do oczu, sama nie wiedziała dlaczego. Może to przez te słowa, te same
słowa, które wypowiedział poprzedniego wieczoru, że ona należy do rodziny. Do rodziny!
Nie słyszała zbyt często tego słowa. Do rodziny? Ona teraz już nie miała rodziny.
- Wydaje mi się, że poślubienie mnie daleko wykracza poza pana powinność, milordzie.
Nadszarpywanie swojej doskonałej reputacji przez unieważnienie małżeństwa na pewno może
źle wpłynąć na pana późniejsze plany matrymonialne.
- Specjalnie mnie to nie martwi - odparł z uśmiechem James. - Ty też nie powinnaś się tym
przejmować.
Emma potrząsnęła tylko głową. Wciąż nie mogła go zrozumieć. Chciał ją poślubić, nie
oczekując żadnego udziału w jej spadku, potem narażać się na kłopoty i koszty związane z
unieważnieniem małżeństwa, nie mając z tego żadnego pożytku - to wszystko było
bezsensowne, zwłaszcza że James miał świetną głowę do interesów. Dlaczego on chce to
zrobić?
- Emmo - powiedział, jakby czytając w jej myślach. - Bardzo cię kiedyś skrzywdziłem.
Pozwól mi teraz to naprawić.
Mówiąc to, ujął jej dłoń. Tylko tyle. Ujął jej dłoń i przytrzymał w swojej. Poczuł
niewątpliwie, że nie jest to już ta sama ręka, której rok wcześniej dotykał w kadrylu. Teraz
pokryta była odciskami, stwardniała od prania w lodowato zimnej wodzie z ługiem. Poza tym
Emma już od wielu miesięcy nie tańczyła kadryla.
Jeśli jednak James zauważył tę różnicę, nie dał tego po sobie poznać, stał, trzymając jej dłoń i
patrząc na Emmę nieprzeniknionymi, niepokojąco złotymi oczami, nie zwracając uwagi na
głośne okrzyki i walenie w drzwi.
Nagle Emmie przestało się kręcić w głowie. Minął sta oszołomienia, w jakim się znajdowała.
Doskonale teraz rozumiała, co robi hrabia. Było to zadziwiające - tak zadziwiające, że trudno
jej było w to uwierzyć. A jednak było prawdą.
Hrabia Denham prosił o wybaczenie.
Nie były to zdawkowe przeprosiny, jakimi ją zbył poprzedniego dnia przed szkołą. Tym
razem naprawdę prosił, żeby wybaczyła mu to, co przez rokiem uczynił jej… i Stuartowi.
To nie do wiary!
Był to również dowód - wbrew temu, co zawsze twierdził James, kiedy Emma przekonywała
go, że złodziei i pijaków można sprowadzić na prostą drogę - że ludzie naprawdę potrafią się
zmienić.
Zaskoczona tak niezwykłym odkryciem, nie słyszała już, jak baron i Cletus walą do drzwi, nie
czuła wilgoci, którą przesiąknięte były ściany zamku MacCreigh. Była tylko świadoma
bliskości Jamesa, zapachu jego czystej koszuli, dotyku jego palców i emanującego z jego
ciała ciepła, tak jak poprzedniej nocy.
Nagle, na ułamek sekundy, ogarnęła ją trwoga, choć nie mogła zrozumieć, czego się bała. To
prawda, że hrabia był silnym mężczyzną. Ale dlaczego to miałoby ją napawać lękiem?
Tego nie wiedziała. Ten niespodziewany napad strachu był śmieszny. James wreszcie
próbował naprawić to, co kiedyś zepsuł. Czyż Stuart jej nie pouczał, że należy wybaczać tym,
którzy uczynili nam krzywdę? Że błądzić jest rzeczą ludzką, a wybaczać rzeczą boską? Że
należy nadstawić drugi policzek?
Stuart na pewno chciałby, żeby tak postąpiła. Była to winna jego pamięci.
Emma nie potrafiła powiedzieć, w jakim stopniu na jej decyzję wpłynęła myśl o Stuarcie, a w
jakim wspomnienie muskularnego uda, które poprzedniej nocy znalazło się pomiędzy jej
nogami. Ale to na pewno był ten pierwszy powód, wmawiała sobie. Oczywiście, że tak. Z
trudem uświadomiła sobie, że w ogóle pomyślała o innej przyczynie.
Zdusiła wspomnienie tego dotyku i zacisnęła palce na dłoni Jamesa.
- Dobrze, James. Wyjdę za ciebie za mąż - powiedziała.
17
James, który stał teraz przed sędzią Reardonem, nie mógł jeszcze uwierzyć, że to wszystko
dzieje się naprawdę… również to, co się wydarzyło w ciągu ostatniej pół godziny, wydawało
mu się mało rzeczywiste. Przecież zaproponował Emmie, żeby wyszła za niego za mąż - tak
właśnie było.
A co jeszcze bardziej zdumiewające, ona wyraziła zgodę.
Najlepszym potwierdzeniem tego stanu rzeczy był fakt, że Emma stała teraz obok niego w
swojej szarej sukience z koronkowymi mankiecikami, wpatrując się w sędziego Reardona,
który odczytywał formułę przysięgi małżeńskiej.
W przeciwieństwie do Jamesa, wydawała się nie zauważać lorda MacCreigh i jego siostry,
którzy stali przy ogromnym, buchającym żarem kominku, wyraźnie zdegustowani. Nie
widziała też chyba pani MacTavish, znajdującej się po przeciwnej stronie kominka, która
zalewała się rzewnymi łzami, słuchając suchego tekstu cywilnej ceremonii. Sean, który został
wyznaczony na świadka, był wyraźnie znudzony. Pan Murphy również nie wykazywał
zbytniego zainteresowania tym wydarzeniem.
Natomiast Cletus MacEwan robił wrażenie, jakby za chwilę miał się rozpłakać. James jeszcze
nigdy nie widział tak żałosnej miny.
Rozumiał go. James nie wątpił, że Cletus szczerze uwielbiał Emmę i byłby dla niej może
niezbyt odpowiednim, ale za to bardzo oddanym mężem.
Obok Cletusa stał lokaj Jamesa, Roberts, z niewzruszonym wyrazem twarzy. Służył Jamesowi
wiernie, nigdy niczemu się nie dziwić. Równie spokojnie mógł odgrywać rolę chirurga
podczas pojedynku, jak i świadka na ślubie swojego pana. James zazdrościł mu tego spokoju,
którego sam zupełnie nie odczuwał. Jak mógł być teraz opanowany? Brał ślub z Emmą van
Court, najbardziej atrakcyjną debiutantką zeszłorocznego sezonu towarzyskiego, z kobietą,
którą wbrew wszelkim przewidywaniom poślubił jego kuzyn Stuart.
Teraz Emma należała do niego.
Przynajmniej na jakiś czas. Był zły na siebie, że wspomniał o unieważnieniu małżeństwa.
Jednak widząc wtedy wyraz jej twarzy był przekonany, że w innym wypadku nie
zaakceptowałaby jego planu. Jego propozycja musiała się wydawać Emmie niesłychanie
osobliwa. Hrabia sam się sobie dziwił.
Kiedy sędzia Reardon zrobił tę niekonwencjonalną uwagę, James wiedział już, że wreszcie
okoliczności zaczęły mu sprzyjać. Zrozumiał, jak ma postąpić, gdy tylko usłyszał słowa
sędziego - "Poślubiając jednego z nich". Może wiedział o tym już przedtem. Może dlatego
chciał spędzić ostatnią noc w chacie Emmy.
Wreszcie miał okazję, żeby udowodnić Emmie, że nie jest już takim zatwardziałym egoistą
jak niegdyś. Jego życie zmieniło się tego dnia, kiedy ona uciekła ze Stuartem. Emma nauczyła
Jamesa, że za żadne pieniądze nie kupi tego, czego naprawdę pragnie, i nie powstrzyma tego,
przed czym się wzdraga. Nastąpił sprzyjający moment, żeby naprawić to, co jej uczynił -
chociaż nadal uważał, że poślubienie jego kuzyna nie było dobrym pomysłem.
Żałował tylko, że wtedy dał jej to zbyt wyraźnie do zrozumienia, bo u takiej dziewczyny jak
Emma jego słowa musiały jedynie wzbudzić współczucie dla Stuarta. Biedny Stuart. Nawet
własna rodzina nie chce, żeby był szczęśliwy! - tak sobie mogła pomyśleć. Ale to przyszło mu
do głowy zbyt późno.
Teraz jednak był szczęśliwy, że Emma nie posłuchała jego rady. Gdyby rok temu
zaproponował jej małżeństwo, w żadnym wypadku nie zgodziłaby się zostać jego żoną.
Dopiero teraz widział, że nie potrafił zrozumieć nie tylko cudzych uczuć, ale nawet własnych.
Dla tak idealistycznie nastawionej dziewczyny, jaką była Emma, on był ucieleśnieniem
wszystkiego, czym ona w głębi duszy pogardzała: bogatym człowiekiem interesów, który
dbał jedynie o powiększanie swojego majątku i hołdował wyłącznie własnym
przyjemnościom.
Stał się innym człowiekiem. Dwanaście miesięcy to wystarczająco długi okres, żeby się
pozbyć dawnych fałszywych poglądów i przeobrazić w kogoś, kim był teraz - mężczyzną,
który chciał naprawić swoje błędy i udowodnić stojącej obok niego kobiecie, że całkowicie
się zmienił.
Nie znaczyło to, że zapomniał o złożonej jej obietnicy unieważnienia małżeństwa. Jeśli tylko
Emma będzie chciała, on na pewno tę sprawę przeprowadzi.
Na szczęście, to nie było takie proste. Proces unieważnienia małżeństwa był niezwykle
żmudny, a dodatkowo mogły się pojawić różne niespodziewane komplikacje.
Na przykład żona mogła się zakochać w swoim mężu.
Jednak widząc błękitne, świetliste oczy Emmy, ocienionej długimi rzęsami, czuł, że warto
podjąć to ryzyko. Nawet bardzo. Nagle usłyszał głos sędziego Reardona.
- Proszę się zdecydować, milordzie. Rozumiem, że to się stało zbyt pospiesznie i mężczyzna
mógłby chcieć mieć więcej czasu do namysłu, ale ja zostawiłem w gospodzie pyszny lunch i
chciałbym do niego powrócić jeszcze w tym tygodniu. Proszę powiedzieć "tak" albo "nie".
Dopiero teraz James zdał sobie sprawę, że zostało mu zadane to najważniejsze pytanie.
- Tak - powiedział szybko i zerknął na Emmę, która patrzyła na niego lekko zdziwiona.
Po ledwo dosłyszalnej odpowiedzi Emmy sędzia ogłosił ich z mocy swojego urzędu, mężem i
żoną. James był zdumiony faktem, jak szybko może nastąpić odmiana ludzkiego losu jeszcze
wczoraj nie pozwoliłby sobie na tak fantastyczną myśl, że mógłby ożenić się z Emmą, a
dzisiaj był już jej prawowitym mężem.
- Denham - usłyszał znowu głos sędziego. - Długo jeszcze będzie pan tak stał? Nie pocałuje
pan panny młodej?
Zaskoczony James odwrócił się do Emmy, która się zaraz cofnęła.
- To nie jest konieczne - powiedziała.
Jednak pani MacTavish, pozbawiona nadziei na ślub swojego syna z wdową po wikarym,
chciała być chociaż świadkiem pierwszego pocałunku państwa młodych - nie zdając sobie
pewnie sprawy, że to będzie ich pierwszy i prawdopodobnie ostatni pocałunek. Chwyciła
Emmę za ramiona i pchnęła ją w kierunku hrabiego.
- Musicie przypieczętować ten układ - powiedziała.
Zaskoczona Emma upadłaby na podłogę, gdyby James nie chwycił jej w ramiona.
Nowo poślubiona żona patrzyła teraz na niego szeroko otwartymi oczami. Hrabia widział, że
jest zażenowana. Z jakiegoś powodu Emma czuła się onieśmielona.
Z jego powodu.
- Milordzie, niechże pan pocałuje pannę młodą - nalegała pani MacTavish.
James nie wahał się ani chwili. Cóż miał robić? Nie mógł jej nie pocałować… kiedy Geoffrey
Bain patrzył na nich z taką nienawiścią w oczach. Baron mógłby pomyśleć, że dla niego
jeszcze nie wszystko stracone.
Pochylił głowę z zamiarem jedynie dotknięcia wargami jej ust. Sądząc po wyrazie jej oczu i
czując, jak sztywnieje w jego ramionach, uznał, że to będzie wystarczający wyraz
małżeńskich uczuć.
Kiedy jednak jego wargi dotknęły jej ust, stało się coś zupełnie nieoczekiwanego… coś, co
niewątpliwie jeszcze bardziej wstrząsnęło Emmą niż nim. On, ze swojej strony, zawsze
podejrzewał, że pocałunek złożony na ustach Emmy mógłby okazać się zupełnie niezwykłym
doświadczeniem.
Był pewien, że Emma nigdy nawet nie pomyślała, by się z nim całować. Dlaczego miałaby o
tym myśleć? Przecież to on sprawił, że rodzina się od niej odwróciła, i on uderzył jej
narzeczonego. Mało prawdopodobne, żeby Emma kiedykolwiek zastanawiała się nad tym, jak
mogą smakować pocałunki Jamesa.
Lord Denham był jednak przekonany, że kiedy ich usta się zetknęły, nie tylko on doznał
trudnych do wytłumaczenia uczuć. James mógł się zresztą tego spodziewać - tak często
myślał o ustach Emmy, że musiał coś odczuć, kiedy te marzenia stały się rzeczywistością. To
przeżycie było jednak o wiele silniejsze, niż mógł przewidzieć.
Natomiast dla Emmy, nie wyobrażającej sobie nigdy przedtem, że hrabia Denham mógłby ją
całować, iskra, która przebiegła pomiędzy nimi, była jak grom z jasnego nieba. Odczucie
okazało się aż tak nieoczekiwane, że kiedy hrabia uniósł głowę, kończąc ten delikatny,
stosowny do sytuacji pocałunek, Emma, której wargi jeszcze drżały, zarzuciła mu ręce na
szyję i przyciągnęła go do siebie… zupełnie nieświadoma wpatrujących się w nich
zdumionych zebranych.
Czy można się jej dziwić? Jeszcze nigdy w życiu Emma nie doznała takich emocji jak teraz.
Chociaż sześć miesięcy wdowieństwa mogło przytępić jej zmysły, była jednak przekonana, że
gdyby Stuart kiedykolwiek pocałował ją tak, jak przed chwilą zrobił to jego kuzyn, długo by o
tym pamiętała.
Uzyskała całkowitą pewność, kiedy wargi Jamesa znalazły się ponownie na jej ustach. Żaden
mężczyzna jeszcze jej tak nie całował. Nie znaczyło to, oczywiście, że Emma miała duże
doświadczenie w tej dziedzinie. Mogła jedynie porównywać z pocałunkami swego męża.
Jednak do całowania - jak również do wielu innych tego typu spraw - Stuart nigdy nie
przykładał wagi. Często mówił, że żonie wikarego nie wypada w ten sposób uzewnętrzniać
uczuć, do czego Emma miała skłonności. Starała się więc zwracać swoje myśli ku wyższym
rzeczom.
Teraz, w ramionach hrabiego, Emma odkryła, że niełatwo jest myśleć o wyższych sprawach,
kiedy jest się tak cudownie całowanym przez Jamesa Marbury'ego, prawdziwego mistrza w
tej dziedzinie. Co do tego nie można było mieć żadnych wątpliwości. Jego wargi przesuwały
się po jej ustach z nadspodziewaną zachłannością - były zadziwiająco zaborcze, jeśli wziąć
pod uwagę, że byli małżeństwem od jakichś trzydziestu sekund.
Pocałunki Stuarta nie były ani zaborcze, ani zachłanne. Ile razy Stuart całował Emmę, miała
wrażenie, że on jednocześnie myśli o czymś innym - o kazaniu, które ma wygłosić, o
błędnym wywodzie Williama Paleysa na temat bożej łaski, o tym, jak skłonić O'Malleyów,
którzy starym szkockim zwyczajem sami przed sobą składali małżeńską przysięgę, żeby
wzięli ślub w kościele.
Zupełnie inaczej było z kuzynem Stuarta. James całował Emmę, jakby myślał tylko… o
Emmie.
To było wspaniałe. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że przez ostatnie kilka miesięcy
nieliczne osoby myślały wyłącznie o niej. Poświęcano natomiast niesłychanie wiele uwagi
dziesięciu tysiącom funtów, które miała odziedziczyć w dniu swojego ślubu. Natomiast James
skupiał swoje zainteresowanie tylko na niej samej. Do tego stopnia, że prawie mogłaby
przysiąc, że coś do niej czuł…
Było to coś więcej niż zwykła chęć naprawienia krzywdy, jaką jej wyrządził. Czyż nie objął
jej mocno i nie przyciągnął do siebie, kiedy tylko zarzuciła mu ręce na szyję? Czyż nie czuła,
jak szybko bije mu serce? A ten zaborczy pocałunek, jak gdyby uważał, że ona jest jego
własnością. To było szalenie ekscytujące, jakby James był zwycięskim wodzem, a ona jego
branką…
Nie znaczyło to, że Emma dawała się ponosić wyobraźni i że miała skłonności do
fantazjowania. Tylko… tylko że wszystko mogłoby być inaczej, gdyby Stuart chociaż raz tak
ją pocałował!
Czar prysł, kiedy usłyszała głośne chrząknięcie i została nagle przywrócona do
rzeczywistości. Dobry Boże, była w zamku lorda MacCreigha i tyle osób na nią patrzyło! Jak
łatwo się zatracić w ramionach Jamesa! Jakie to cudowne uczucie, kiedy się jest w silnych
ramionach mężczyzny, czuje się bijące od niego ciepło i wdycha zapach świeżo wypranej
koszuli!
Emma oderwała wargi od ust Jamesa i zerknęła, zażenowana, na sędziego Reardona. Na
szczęście on nie patrzył na nią z wściekłością jak stojący obok lord MacCreigh. Wydawało
się, że sędzia Reardon świetnie się bawił.
- Załatwione - powiedział z zadowoleniem, zamykając zbiór tekstów używanych przy
cywilnych ceremoniach zaślubin. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Doskonale
dobrana para. On jej zapewni stabilizację, której ona potrzebuje, a jemu przydałoby się trochę
ciepła, którego ona, jak wierzę, mu nie poskąpi. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu,
wrócę, żeby dokończyć swój pudding.
James, ku wielkiemu niezadowoleniu Emmy, wyprostował się i wypuścił ją z objęć. Ale ten
nieoczekiwanie namiętny pocałunek dosłownie zwalił ją z nóg. Jeszcze nigdy w życiu nie
najadła się takiego wstydu. Kiedy się zachwiała, hrabia czule objął ją w pasie.
- Tak - powiedział całkowicie spokojnym, jak zauważyła Emma, głosem - nadużywamy
gościnności lorda MacCreigha.
- Nonsens! - zawołała Fiona Bain.
W jej słodkim głosiku zabrzmiała ledwie wyczuwalna ostra nuta, natomiast pogrążony w
smutku baron usiadł znowu przy kominku.
- Musicie zostać na lunch. Ślubny lunch.
Pani MacTavish i jej syn znacznie się ożywili. Nawet Cletus trochę się rozchmurzył. Ślubny
lunch? Taka okazja nie trafiała się często, a do tego na stole pojawią się jeszcze wina z piwnic
lorda.
Emma nie miała najmniejszej ochoty zostawać na takim poczęstunku, nawet jeśli miało być
podane wino. Przecież to nie był prawdziwy ślub… ale o tym wiedziała tylko ona i lord
Denham. Odczuła ulgę, kiedy usłyszała głos Jamesa.
- Bardzo dziękujemy, panno Bain, ale musimy to przełożyć na jakąś inną okazję. Roberts,
podaj mi pelerynę.
Zanim Emma zdążyła się zorientować, już siedziała w karawanie pana Murphy'ego, pomiędzy
swoim mężem - jej mężem! - a jego lokajem, odjeżdżając z zamku MacCreigh.
Teraz jednak było zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy przed niecałą godziną jechała przerażona,
spodziewając się, że zastanie tam scenę mordu. Opuszczała teraz siedzibę Geoffreya Baina z
zupełnie innym rodzajem niepokoju. Tym razem nie obawiała się morderstwa, ale czegoś
mniej przewidywalnego.
Jej niepokój stał się większy, kiedy dojechali do wioski.
- Do chaty lady Denham, proszę! - zawołał James do pana Murphy'ego.
Lady Denham? Czyżby ona tutaj się zjawiła? Emma nie wyobrażała sobie, co matka Jamesa
mogłaby robić na Faires. Elegancka lady Denham zaszczycała swoją obecnością jedynie
wytworne, modne miejscowości i była ostatnią osobą, którą Emma spodziewałaby się tutaj
ujrzeć.
Dopiero kiedy pan Murphy skręcił na drogę prowadzącą do jej własnej chaty, Emma zdała
sobie nagle sprawę, że James mówił nie o swojej matce, tylko o niej. Ona była lady
Denham… nową lady Denham.
Nie ślubna ceremonia, nie zwalający z nóg pocałunek, tylko te słowa dopiero jej
uświadomiły, co zrobiła.
Wyszła za mąż za hrabiego Denhama! Ona wyszła za mąż za hrabiego Denhama! To
nieważne, że ich ślub był tylko formalnością. To nieważne, że on się z nią ożenił tylko
dlatego, że chciał odkupić swoje winy wobec niej i Stuarta. Wyszła za mąż za hrabiego
Denhama, mężczyznę, całkowicie pozbawionego, jak była niegdyś przekonana, miłosierdzia i
sumienia.
Dobry Boże! Co ona zrobiła? Serce podeszło jej do gardła, wychyliła się do przodu.
- Panie Murphy! - zawołała. - Panie Murphy! Proszę się tu zatrzymać.
James popatrzył na nią jak na szaloną. Faktycznie, nie mogła być przy zdrowych zmysłach,
kiedy pomyślała, że małżeństwo z Jamesem jest niezłym pomysłem.
- Emmo - powiedział, gdy starała się przecisnąć koło Robertsa, żeby wyjść, bo James
zajmował zbyt dużo miejsca w karawanie. - Nic ci nie jest?
- Dobrze się czuję, milordzie - odparła sucho. - Ale już zbyt długo dzieci są same. Muszę do
nich wrócić.
Przecisnęła się wreszcie koło zdumionego lokaja, otworzyła drzwi pojazdu, zeskoczyła ze
stopnia i wreszcie znalazła się na powietrzu i w słońcu.
Z daleka od złotych oczu Jamesa Marbury'ego.
Emma spojrzała na siedzących w karawanie mężczyzn.
- Bardzo panu dziękuję za to, że mnie pan poślubił, milordzie - powiedziała, uznając, że
powinna to powiedzieć.
Po chwili, może dlatego, że James patrzył na nią oniemiały, szybko się odwróciła i pobiegła
w kierunku latarni morskiej.
Patrząc, jak biegnie, a słońce ozłaca jej jasne włosy, James zastanawiał się, za jakie grzechy,
które popełnił w swoim poprzednim wcieleniu, ma teraz ponosić karę. To nie było w
porządku, żeby natychmiast po ślubie małżonka dziewiątego hrabiego Denhama udała się do
szkoły. Mogła przynajmniej wypić z nim kieliszek szampana.
Jak się okazało, James nie był jedyną osobą, oczywiście poza Robertsem i panem Murphym,
która była świadkiem dziwacznego zachowania Emmy. W pobliżu pojazdu stał młody Fergus,
przechylając pod dziwnym kątem głowę, kiedy patrzył na Emmę biegnącą do szkoły, z której
on, co było oczywiste, zwagarował.
Chłopak skierował spojrzenie na Jamesa.
- Czy dobrze usłyszałem, że pani Chesterton dziękowała za to, że się pan z nią ożenił? - spytał
z niedowierzaniem w głosie.
James był zanadto zmęczony, a właściwie zbyt upokorzony, żeby zaprzeczać.
- Dobrze słyszałeś.
Chłopak przeciągle zagwizdał.
- To jest dobra metoda na lorda MacCreigh, żeby się jej nie narzucał - powiedział swobodnym
tonem. - To znaczy, jeśli uda się panu to zlepić.
James usiłował przybrać pogodniejszy wyraz twarzy, ale nie bardzo pojmował, o czym
chłopak mówi.
- Zlepić?
- Tak - odrzekł Fergus. - To znaczy tę całą sprawę małżeńską.
- Oczywiście, że mi się uda - odparł z oburzeniem James.
- W takim razie życzę panu powodzenia - powiedział Fergus ze zbyt znaczącym, jak na
takiego dzieciaka, uśmiechem.
Włożył ręce do kieszeni spodni i skierował się do latarni.
- Zaczekaj! - zawołał za nim James. - Co przez to rozumiesz?
Młody MacPherson spojrzał na niego ze zdumieniem. W każdym razie Jamesowi wydawało
się, że chłopak na niego patrzy, gdyż trudno było zgadnąć, w którym kierunku biegnie wzrok
Fergusa.
- To, co zawsze mówi moja mama. - Wzruszył ramionami. - Jeśli naprawdę chce ją pan
zdobyć, a myślę, że tak, to musi się pan starać o jej względy.
Odszedł nadspodziewanie szybkim krokiem jak na kogoś, kto niewiele widzi, zostawiając
zdumionego Jamesa, który nadał siedział w karawanie. Jakie to dziwne, pomyślał, że trzeba
było odbyć podróż na te dzikie wyspy, żeby usłyszeć jedyną dobrą radę, jaką kiedykolwiek
otrzymał w życiu.
18
Wystarczyło kilka minut, by wiadomość o ślubie Emmy obiegła całe miasteczko. Pani
MacTavish już się o to postarała, kiedy tylko zdążyła wrócić z zamku. Natychmiast zaczęła
się dzielić tym, co widziała, nie pomijając niesłychanie czułego pocałunku, z ludźmi
spotkanymi po drodze. Po krótkim czasie wszyscy wiedzieli, że wdowa Chesterton wyszła
wreszcie za mąż i że dziesięć tysięcy funtów, które miała z tej okazji otrzymać, nie znajdzie
się w kieszeni żadnego miejscowego mężczyzny, jak przewidywano, tylko weźmie je ktoś
obcy.
Czy rzeczywiście obcy? Niewątpliwie lord Denham był kimś; obcym na Faires, ale czy był
obcy dla Emmy? Mówiono, że jest krewnym zmarłego wikarego, męża pani Chesterton.
Chociaż widać było pewne rodzinne podobieństwo, byli całkowicie różnymi ludźmi. Stuart
Chesterton znany był ze swojej pobożności i ubóstwa. Lord Denham zdążył już zaszokować
całe miasteczko, wynajmując karawan pana Murphy'ego za oszałamiającą cenę dwóch
suwerenów dziennie i wyzywając barona MacCreigha na pojedynek.
Jakby tego było jeszcze mało, pani MacTavish przekazywała przyciszonym głosem, zerkając
na boki, czy ktoś jej nie podsłuchuje, jeszcze jedną niesłychaną wiadomość… Do wieczora
wszyscy na Faires już wiedzieli, że lord Denham nie spał ostatniej nocy w wynajętym pokoju
w gospodzie. Tamtego wieczoru Murphy zawiózł hrabiego do chaty wdowy Chesterton I
przyjechał po niego następnego ranka, jak mu polecono.
Innymi słowy, hrabia Denham i wdowa Chesterton spędzili razem noc. Jeszcze przed ślubem.
Mieszkanki Faires znalazły na to wytłumaczenie - hrabia Denham i Emma byli przez długi
czas kochankami, nim ona poślubiła jego kuzyna i przyjechała na wyspę.
Wszystko się zgadzało. Czyż Emma, jako żona wikarego, nie sprawiła im zawodu?
Naturalnie, wypełniała wszystkie związane z tą rolą obowiązki - odwiedzała starców i
chorych, piekła placki na kościelne kiermasze, pomagała żonie pastora dekorować kościół na
różne uroczystości.
Ale jak często słuchała kazań swojego męża? Tylko raz w ciągu dnia. Jej mąż przywiązywał
wielką wagę do rytuału, u ona wręcz przeciwnie, choć nazywała siebie osobą praktykującą.
Jednak największe zdumienie wywołał pomysł Emmy, żeby uczyć dzieci w szkole po śmierci
ich nauczyciela. Kobieta będzie uczyć? To byłoby zrozumiałe po śmierci męża - bezdzietna
wdowa rzuca się w wir pracy, żeby zapomnieć o swojej stracie. Ale Emma zaczęła snuć plany
założenia szkoły na długo przed jego śmiercią… a jak mówili niektórzy, te projekty spotykały
się ze zdecydowanym sprzeciwem wikarego. Poza tym w szkole Emmy chłopcy i
dziewczynki siedzieli razem, nawet nie po przeciwnych stronach klasy, tylko w grupach
łączonych według wieku i umiejętności - pan Chesterton nigdy by się na to nie zgodził.
Kiedy się o tym dowiedziano, większość mieszkańców Faires, a wśród nich, jak mówiono,
nawet pastorowa Peck, zaczęła odnosić się chłodno do Emmy. Pani Peck opiekowała się teraz
własnym maleństwem i nie miała czasu na spory z młodą żoną wikarego. Mimo to nikt nie
zabrał swojego dziecka ze szkoły pani Chesterton, a niektórzy głośno się nawet chwalili
szkolnymi postępami swoich pociech.
Wdowa Chesterton była ośrodkiem zainteresowania przed przyjazdem przystojnego i
niesłychanie bogatego hrabiego Denhama, który znał Emmę jeszcze z Londynu i miał
czelność sprzątnąć ją - i jej dziesięć tysięcy funtów - sprzed nosa uczciwych, poważnych
szkockich mężczyzn, którzy się o nie starali.
Ten fakt można było tłumaczyć tylko jednym - Emma i lord Denham byli kiedyś kochankami,
których rozdzielił zły los, a zrozpaczona Emma musiała poślubić biednego i bardzo
pobożnego kuzyna hrabiego. Natomiast sam hrabia -jak twierdziła Mary, pomocnica
kuchenna w gospodzie, gorąca wielbicielka romantycznych opowieści - szukał ukojenia w
ramionach paryskiej modelki. Teraz, kiedy hrabia się dowiedział, że Emma jest wolna -
informowała podekscytowana Mary - przyjechał na Faires, żeby zabrać ją do domu. Losy
paryskiej tancerki pozostały nieznane.
Zanim upłynął wieczór, wszyscy mieszkańcy Faires uznali rewelacje Mary za doskonałe
wytłumaczenie dziwnych wydarzeń dnia. Wszyscy, z wyjątkiem dwóch osób. Pierwszą z nich
był baron, który ani przez chwilę nie wierzył, że Emma mogłaby pokochać kogoś innego niż
on. A drugą - jego siostra, która nie wierzyła, że James mógłby pokochać kogoś innego niż
ona.
Fakt, że znajomość panny Bain z hrabią była bardzo krótka, nie stanowił żadnej przeszkody.
Wystarczyło, że Fiona uważała się za królową piękności na Faires. Jej jedynymi rywalkami
do tego tytułu były: narzeczona brata, która na szczęście zniknęła z horyzontu (i bardzo
dobrze, że już nie ma tej ladacznicy), oraz Emma, która, jak każdy widzi, jest zasuszoną starą
wdową. Zatem teraz Fiona była najpiękniejsza na Faires.
Byłoby więc naturalne, żeby tak bogaty i przystojny mężczyzna, jakim był lord Denham,
zakochał się właśnie w niej.
Fiona słuchała z niesmakiem opowieści Mary o rozdzielonych kochankach. Nie uwierzyła ani
jednemu słowu. Przecież była na tym ślubie i widziała na własne oczy, że wdowa Chesterton
niechętnie przystała na ten związek. Zresztą Fiona zawsze uważała Emmę za idiotkę. Fiona
przez całe życie czekała na takiego mężczyznę, jakim był James Marbury, wyobrażając sobie,
że któregoś dnia on przekroczy jej próg. A kiedy to się siało, właśnie tego ranka, serce
podskoczyło jej z radości. Minęło tylko kilka chwil od momentu, kiedy lord Denham wszedł
do jej domu, a ona już zdążyła ułożyć plany ich wspólnego szczęścia, z dala od tej nędznej
wyspy, na której się urodziła i której nie cierpiała.
Po wysłuchaniu od Mary krążących po miasteczku plotek Fionę ogarnęła wściekłość. Emma
Chesterton - teraz lady Denham - zawsze wydawała się jej dziwną osobą. Czyż pani
Chesterton, po swoim przyjeździe na Faires, nie wybrała Clary McLellen, zamiast Fiony, na
swoją najbliższą przyjaciółkę? Co prawda, to raczej Clara wybrała Emmę, ale ona wcale nie
próbowała unikać z nią kontaktu, jak to zawsze robiła panna Bain. Co z tego, że Clara była
narzeczoną jej brata, kiedy w jej żyłach nie płynęła ani kropla szlachetnej krwi, a Fiona
mogłaby przecież poszczycić się przodkami, począwszy od piętnastego wieku.
Ale czy to skłoniło Emmę Chesterton, żeby się choć trochę nią zainteresowała? Jak często
widywała w różnych miejscach zamku Clarę i Emmę, które konspiracyjnym szeptem
wymieniały zwierzenia? Ile razy, kiedy spacerowała samotnie, spotykała je, jak szły obok
siebie, prowadząc ożywioną rozmowę? Bóg jeden wie, co Clara mogła naopowiadać żonie
wikarego. Prawdopodobnie mówiła, że nie jest dobrze traktowana w zamku MacCreigh i że
nie cierpi Fiony.
No cóż, panna Bain była świadoma swojej pozycji w świecie, chociaż jej brat wydawał się o
tym zapominać. Przecież ojciec Clary zajmował się tylko handlem.
Fiona mogłaby się założyć, że Emma doskonale wiedziała, co się działo tej nocy, kiedy
zniknęła Clara. Było również bardzo prawdopodobne, że żona wikarego wiedziała, gdzie ona
uciekła. Można było także przypuszczać, że sama zachęcała tę ladacznicę do ucieczki ze
Stevensem, lokajem Geoffreya. A Stevens mógł się podobać, nawet Fiona była pod jego
urokiem. To prawda, że pochodził z gminu, ale te uwodzicielskie błyski w jego czarnych
oczach! Fiona nie dziwiła się, że Clara straciła dla niego głowę, chociaż jej zdrada tak bardzo
dotknęła Geoffreya.
Oczywiście, Fiona nie byłaby aż tak głupia, żeby poświęcić wszystko dla zwykłego lokaja. O
tym nie było nawet mowy. Ona czekała na kogoś takiego jak lord Denham.
A teraz jej jedyna szansa na dobre małżeństwo legła w gruzach… Tak samo Emma zniszczyła
jej jedyną szansę na prawdziwą przyjaźń, kiedy wybrała towarzystwo Clary, nie Fiony. Od
czasu swojego przyjazdu na Faires Emma nie robiła niczego innego poza przysparzaniem
kłopotów Fionie.
Oczywiście, było trochę głupich kobiet, jak pani MacTavish, a nawet pani Peck, które
usiłowały powiedzieć o niej coś dobrego: że pani Chesterton podczas epidemii tyfusu z
niesłychanym poświęceniem opiekowała się chorymi, nawet m stracie własnego męża; że
była bardzo dobra dla dzieci, zawsze chętnie wysłuchiwała cudzych kłopotów. I tak dalej, i
tak dalej.
Fiona nigdy nie miała okazji, żeby móc się zwierzyć ze swoich zmartwień pani Chesterton.
Co prawda, nigdy o to nie prosiła, ale jako jedyna arystokratka na wyspie mogła się
spodziewać, że Emma uczyni przynajmniej jakiś wysiłek, żeby mogły się lepiej poznać. Clara
uważała, że to ona ma wyniosły sposób bycia, ale to nieprawda. Ona była tylko nieśmiała.
Mężczyźni lubią, kiedy damy są nieśmiałe.
Ale tym razem, sprzątając Fionie hrabiego sprzed nosa, Emma posunęła się już za daleko. Ta
kropla przepełniła czarę i siostra barona postanowiła dłużej tego nie ukrywać. Jeśli chodzi o
Jamesa Marbury'ego, to Fiona nie miała już żadnego pola manewru. Na zawsze go utraciła,
ale za to potrafi strącić Emmę z piedestału. Na pewno to zrobi.
Panna Bain nie przejęła się faktem, że był już wieczór, kiedy ruszyła w stronę latarni
morskiej. Jej brat będzie musiał zaczekać z kolacją albo zjeść ją samotnie. Na pewno nie
będzie tym zachwycony, ale od chwili zniknięcia Clary i tak stale chodził zły. A teraz jej brat
był w tak strasznym humorze, w jakim go jeszcze nigdy nie widziała. Ogarnęła go
wściekłość, bo stracił coś, co od kilku miesięcy stanowiło jego ostatnią nadzieję, czyli wdowę
Chesterton i jej dziesięć tysięcy funtów.
Fiona dobrze rozumiała brata. Bądźmy sprawiedliwi, te pieniądze - i wdowa Chesterton -
należały się jemu. Tak samo jak przystojny, elegancki lord Denham należał się jej.
Zamierzała to wszystko powiedzieć Emmie, nie przebierając w słowach.
Jeśli jednak, przekraczając próg latarni morskiej, panna Bain spodziewała się zastać niedawną
pannę młodą w doskonałym nastroju, który by z przyjemnością zepsuła, spotkał ją srogi
zawód. Emma siedziała nad stosem uczniowskim tabliczek z twarzą zwróconą do okna,
chociaż zdawała się nie zauważać zaglądających tam złotych promieni zachodzącego słońca.
Na jej ślicznej twarzy - chociaż Fiona zawsze odmawiała Emmie prawa do wyjątkowej urody
- malowała się rozpacz. Zobaczywszy to, panna Bain odczuła nagłą satysfakcję.
- Pani Chesterton - odezwała się donośnym głosem, nic przytrzymując za sobą drzwi, które
zamknęły się z hukiem - a może powinnam powiedzieć lady Denham, całe miasteczko mówi
o pani. Nie przypuszczam, żeby się pani chciała dowiedzieć tego, co mówią?
Emma odwróciła głowę. Jej niebieskie, zwykle radosne oczy były pełne niepokoju.
- Nie - odrzekła. - Sądzę jednak, że i tak dowiem się tego od pani.
- Racja - roześmiała się Fiona. - Ma pani rację. Na pani miejscu pożegnałabym się już z tą
szkółką. Nie wydaje mi się, żeby dłużej pozwolono pani tu zostać po tym skandalu, jaki pani
wywołała.
Emma, ku wielkiemu niezadowoleniu Fiony, nawet nie drgnęła. Rozejrzała się tylko dokoła,
popatrzyła na ławki i stos leżących przed nią tabliczek.
- Myślę, że tak się stanie - przyznała.
Fiona, która nigdy nie lubiła Emmy i uważała, że kobieta, która z własnej woli wychodzi za
mąż za kogoś, kto chce zamieszkać w takim miejscu jak Faires i na dodatek jest wikarym, nie
może mieć dobrze w głowie, już zupełnie nic mogła niczego zrozumieć. Emma powinna teraz
triumfować i zachowywać się wyniośle. To przecież ona zwyciężył wyjedzie z tego
okropnego miejsca, a Fionie nie wiadomo kiedy się to uda.
A ona była taka… smutna. Niespokojna i smutna.
Fiona przeraziła się nagle, że mogłoby ją ogarnąć współczucie - i to dla kogo? - dla
zaprzysięgłego wroga.
- O co chodzi? Proszę mi tylko nie wmawiać, że obchodzą panią plotki, jakie rozsiewa pani
MacTavish i reszta tych starych wiedźm z miasteczka.
Emma opuściła nisko głowę. Dopiero po chwili panna Bain usłyszała jej cichy, pełen
rozpaczy głos.
- Co ja takiego zrobiłam?
To spotkanie nie przebiegało tak, jak sobie Fiona wyobrażała. Jakim sposobem mogłaby
zepsuć Emmie dobre samopoczucie, kiedy ta już była w rozpaczy? O co mogło jej chodzić?
Poślubiła przecież najprzystojniejszego - nie mówiąc już o tym, te również najbogatszego -
mężczyznę, jakiego Fiona kiedykolwiek spotkała.
Emma nie miała zamiaru nikogo informować o tym, że rzeczywiście poślubiła niezwykle
przystojnego i bogatego mężczyznę, ale to było tylko formalne małżeństwo. Wdowa
Chesterton dzięki temu będzie mogła otrzymać swoje dziesięć tysięcy funtów, a James
Marbury pozbyć się poczucia winy w stosunku do swojego nieżyjącego kuzyna.
Nie mogła tego powiedzieć Fionie, która natychmiast podzieliłaby się wiadomością o
planowanym unieważnieniu małżeństwa z sędzią Reardonem… co wcale by mu się nie
spodobało i nie wiadomo jak w świetle tych faktów potraktowałby sprawę udostępnienia
Emmie należnych jej pieniędzy.
A Emma bardzo ich potrzebowała. Teraz, kiedy były już w zasięgu jej ręki, wiedziała, jak
wspaniale mogłaby je wykorzystać. Posłać Johna MacAddamsa do college'u. Zbudować
prawdziwą szkołę - i wynająć prawdziwego nauczyciela - dla dzieci z Faires. Był jeszcze
Fergus, którego oczu, o ile Emma się orientowała, nigdy żaden lekarz nie badał. Może
udałoby się je wyleczyć?
Dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że była teraz na językach całego miasteczka - wątpliwe
więc, czy zezwolą jej na dalsze nauczanie. Poza tym palił ją jeszcze wstyd n wspomnienie
swojego zachowania, kiedy lord Denham j pocałował. Czy jakaś kobieta zareagowałaby na
pocałunek w bardziej wyuzdany sposób? Emma nie mogła sobie tego wyobrazić. Zachowała
się jak ladacznica, prawdziwa Maria Magdalena. Co sobie o niej pomyślał James? Była
przecie wdową po jego kuzynie… na dodatek wikarym… który umarł przed niespełna
sześcioma miesiącami!
Panna Fiona Bain nie miała, oczywiście, pojęcia o ty co dręczyło Emmę. Wiedziała tylko, że
dziesięć tysięcy funtów Emmy Chesterton, zamiast dostać się jej bratu, który mógłby
użyczyć jej cząstkę tej sumy na nowy kapelusz, a może nawet na dwa, dostaje się
człowiekowi, który tych pieniędzy nie potrzebuje i który będzie stale kupował Emmie nowe
kapelusze, nie mówiąc już o wachlarzach. A Fiona od lat nie miała nawet nowej wstążki do
włosów.
Siostra barona już otwierała usta, żeby powiedzieć Emmie coś szczególnie zjadliwego, na
przykład: "Mogła pani chociaż poczekać, aż ciało ostygnie", czy coś w tym rodzaju, kiedy
otworzyły się drzwi i do latarni wdarło się słone morskie powietrze.
Te okrutne słowa zamarły Fionie na ustach, kiedy się odwróciła. W drzwiach stał hrabia we
własnej osobie, równie przystojny jak wtedy, kiedy go widziała na zamku. Jego wysoka
sylwetka i szerokie ramiona rysowały się wyraźnie na tle promieni zachodzącego słońca.
- Panno Bain - powiedział dość suchym tonem i skinął jej głową.
Jego wzrok prześlizgnął się po niej obojętnie, zupełnie jakby nie była najładniejszą
dziewczyną w tym pomieszczeniu, i zatrzymał na Emmie.
- Emmo, przyjechałem, żeby cię zabrać do domu. Chyba już skończyłaś?
Jak wspaniale zabrzmiały te słowa w uszach Fiony! Tak bardzo pragnęła, żeby jakiś wysoki,
przystojny hrabia wszedł do jej pokoju i powiedział, że przyjechał, by zabrać ją do domu.
Fiona na pewno nie odpowiedziałaby mu tak jak Emma.
- Jeszcze nie skończyłam poprawiać wypracowań - powiedziała uprzejmym tonem świeżo
poślubiona żona hrabiego.
W jej głosie nie było już ani śladu niedawnej rozpaczy.
Lord Denham, zamiast rozbić kopniakiem kilka ławek, jakby to uczynił w tej sytuacji każdy
miejscowy mężczyzna, zamknął tylko drzwi i oparł się o nie, krzyżując ręce na piersi.
- W takim razie zaczekam - odparł lekko rozbawiony - dopóki nie skończysz.
Emma, zamiast zostawić te przeklęte wypracowania i rzucić mu się w ramiona, jakby to
zrobiła Fiona, podniosła kolejną tabliczkę i zaczęła ją poprawiać.
Panna Fiona Bain nie potrafiła już dłużej tego znieść. Przecież i tak uznała Emmę za głupią
przede wszystkim dlatego, że wyszła za mąż za Stuarta Chestertona. Stuart, choć niewątpliwie
był przystojnym mężczyzną, zbyt wiele, według Fiony, mówił o religii, poza tym był tylko
wikarym. Jaka kobieta przy zdrowych zmysłach wyszłaby za mąż za wikarego? Nawet
wielebny Peck poślubił panią Peck dopiero wtedy, kiedy miał własną parafię.
Teraz jednak szczęście uśmiechnęło się do Emmy. Wyszła za mąż za człowieka, który był nie
tylko arystokratą i pięknym mężczyzną, ale do tego nie wykazywał zainteresowania religią.
Ta kobieta już nigdy nie będzie musiała niczego haftować na kościelne kiermasze, jeśli nie
będzie miała na to ochoty.
A jak się ona zachowuje? Jakby jej mąż był jakimś potworem! To wyglądało prawie tak,
jakby… jakby coś z tej całej gadaniny Mary mogło być bliskie prawdy. Jakby ci dwoje znali
się jeszcze w swoich poprzednich wcieleniach. Ale nie byli wtedy kochankami, byli…
Nieprzyjaciółmi.
Fiona wiedziała jednak, że takie myśli były po prostu śmieszne. Przecież żadna kobieta nie
mogłaby czuć do hrabiego niczego innego poza uwielbieniem. Ten mężczyzna nosił piękne
kremowe bryczesy, wysokie kołnierzyki i nie akcentował tak silnie "r", jak to robili Szkoci,
tylko mówił z pięknym angielskie akcentem. Niestety, Fiona miała akcent szkocki, którego
nie cierpiała i którego starała się bezskutecznie pozbyć.
Panna Bain nie była już w stanie dłużej patrzeć na taką niesprawiedliwość losu. Serce pękało
jej z bólu. Emmie nie, powinno to wszystko ujść na sucho. Fiona nie potrafiła zapomnieć, że
pani Chesterton wolała spacerować z tą wredną Clarą McLellen niż z nią. Jeśli na świecie
istnieje sprawiedliwość to Emma na pewno za to wszystko musi odpokutować.
- Powiem już dobranoc, lordzie i lady Denham - pożegnał się Fiona, zawiązując pelerynę.
Trzeba przyznać, że ostatni dwa słowa wypowiedziała z pewną złośliwością.
Lord Denham otworzył i przytrzymał dla niej drzwi. Fion przeszła obok niego i doznała
nowej przykrości. Poczuła bowiem słaby, ale wyraźny zapach mydła.
On nawet się kąpie, pomyślała.
Emma van Court Chesterton Marbury wzbudzała w niej teraz jeszcze większą zawiść.
19
Szczęśliwie się złożyło, że panna Fiona Bain nie była świadkiem sceny w chacie Emmy,
zaledwie pół godziny po jej wyjściu z latarni. Gdyby zobaczyła to, co ujrzała Emma, kiedy
James otworzył drzwi, by przepuścić ją przed sobą, niechybnie zzieleniałaby z zazdrości.
Chata Emmy uległa przeobrażeniu, brakowało jedynie serwisu z Limoges. Ale nawet James
Marbury, którego rozkazy zawsze były wykonywane, nie mógł nakazać porcelanie, żeby się
sama posklejała.
Ale stół nakryty był tak śnieżnobiałym obrusem, że Emma natychmiast się domyśliła, że
nigdy przedtem nie był on używany, i zastawiony lśniącą porcelaną z insygniami hrabiego.
Talerze, filiżanki i spodki, półmiski i dzbanki do herbaty, cała zastawa z kremowej porcelany
oznaczona była czerwono-złotym herbem lorda Denhama. Kryształowe kieliszki migotały w
blasku ognia, przy dwóch nakryciach lśniły srebrne sztućce. W ozdobnej karafce czekało
ciemnoczerwone wino, na małym półmisku stały wiórki świeżego masła, a przyrumienione na
złoty kolor bułeczki były jeszcze gorące.
Ale to nie wszystko. Zawieszone na belce u sufitu miedziane garnki były tak błyszczące i
wypolerowane, że Emma nic wiedziała nawet, że mogą tak wyglądać, kiedy kupowała je od
pani Peck. Były wtedy okropnie brudne. Ogień wesoło trzaskał na palenisku i nie było nawet
śladu dymu. Emma domyśliły się, że ktoś - na pewno nie sam lord Denham - poradził sobie z
jej nieszczęsnym przewodem kominowym. Nad ogniem wisiał kociołek, w którym coś się
gotowało, i cała chata Emmy przesycona była wspaniałym zapachem.
Lokaj lorda Denhama, który uważnie mieszał zawartość kociołka, na widok Emmy odłożył
drewnianą łyżkę.
- Dobry wieczór, lady Denham - powiedział. - Czy mogę wziąć pani pelerynę?
Emma stała w drzwiach, nie wierząc własnym oczom. Właściwie nie powinna się temu
dziwić. Lord Denham był amatorem dobrego jedzenia i dobrego wina. W końcu to przecież
ich kolacja ślubna. Tego wieczoru nie mogli jeść osobno, jeśli chcieli, żeby sędzia Reardon i
mieszkańcy wyspy uwierzyli, że ich małżeństwo będzie trwało dużo dłużej niż czas, jaki
będzie potrzebny Emmie na odebranie swoich dziesięciu tysięcy funtów.
Ale błyszczące garnki? Odetkany przewód kominowy? Ta piękna porcelana, która
niewątpliwie stanowiła część składową podróżnego bagażu lorda, ale żeby zadał sobie trud
przewiezienia jej tutaj po wyboistej drodze?
Tego nie mogła się spodziewać.
- Ccco? - wyjąkała, nie wiedząc, jak powinna zareagować. Był tu Roberts, który gotował coś
na jej własnym palenisku, i był James, zamykający teraz za nią drzwi. Hrabia, który był na
dobre albo na złe - na dobre i na złe, jak powiedział sędzia Reardon - jej mężem.
- Głowa do góry, Emmo - odezwał się James. Rozwiązał wstążki jej kapelusza, zdjął go jej z
głowy i podał Robertsowi razem z peleryną. - Musisz być bardzo zmęczona. Usiądź i napij się
trochę wina.
Zaprowadził ją do stołu i podał kryształowy kieliszek z winem. Emma podniosła go do ust i
piła, nie czując nawet smaku. Znała hrabiego na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że jest to
niewątpliwe jakieś rzadkie i nieprzyzwoicie drogie wino. Jej myśli zaprzątnięte były innymi
sprawami. Miedziane garnki! Przewód kominowy! Ile czasu to im musiało zabrać! James
niewątpliwie też przyłożył do tego rękę, Roberts nie mógłby wszystkiego zrobić sam.
- Teraz, Emmo - powiedział James, kiedy lokaj nakładał Emmie na talerz zapiekane z serem
kartofle, które były specjalnością pani MacTavish - musimy znowu odbyć poważną rozmowę.
Emma patrzyła na górę kartofli na swoim talerzu. Wspaniale pachniały.
- Nie będzie ci się podobało to, co zaraz usłyszysz - mówił dalej James -jednak muszę ci to
powiedzieć. Wiem, że jesteś bardzo przywiązana do swoich… dzieci. Wydaje mi się jednak,
że przydałby ci się mały urlop od nauczycielskich obowiązków. Proszę, żebyś mnie
wysłuchała, zanim zaczniesz mówić.
Emma miała zamiar powiedzieć tylko "dziękuję", bo Roberts kładł właśnie na jej talerzu
pięknie upieczonego gołąbka, Emmie nigdy jeszcze się nie udało przygotować tak
smakowitego posiłku.
- Jeśli chcemy otrzymać unieważnienie - ciągnął James - będziemy musieli zrobić to w
Londynie. Mój prawnik będzie wiedział, jak tę sprawę załatwić. Będziesz musiała
podpisywać rożne dokumenty i zajmie to o wiele mniej czasu, jeśli będziesz tam osobiście,
niż gdyby musiał wysyłać je do ciebie pocztą, jeszcze mogłyby zaginąć po drodze. Nie mam
zbyt wielkiego zaufania do działania poczty pomiędzy wyspami a Anglia, Rozumiem, że przy
złej pogodzie prom nie kursuje przez długie tygodnie.
Emma skinęła głową, ale ledwo go słuchała. Działo się z nią coś dziwnego. Zamiast skupić
się na słowach Jamesa, myślała o tym, że kiedy razem ze Stuartem przyjechali na Faires, pani
Peck zaproponowała im usługi swojej sprzątaczki "do ciężkich robót", jak to określiła. Jednak
Emma nie mogła skorzystać z tej oferty - po prostu nie miała pieniędzy na opłacenie pomocy
domowej. Poza tym, jak mówił Stuart, dobrze było wyciągać samemu wodę ze studni i rąbać
drewno. Praca dawała bliższy kontakt z Bogiem.
Emma nie miała na ten temat własnego zdania. Wiedziała tylko, że przez tę pracę na jej
dłoniach pojawiły się odciski i pęcherze.
Dzisiaj po raz pierwszy od czasu, kiedy się tu wprowadziła jej chata została dokładnie
wysprzątana przez inne ręce niż jej.
- Proponuję - kontynuował James - żebyśmy natychmiast wyjechali do Londynu. To znaczy
jutro. Zaplanowałbym przynajmniej trzymiesięczny pobyt. Tyle czasu zajmie sprawa
odzyskania twoich funduszy i rozpoczęcie procedury unieważnienia małżeństwa. Nie musisz
martwić się o dzieci. Łatwo znajdziemy nauczyciela, który… Emmo?
Emma oderwała wzrok od talerza i spojrzała na Jamesa.
- Milordzie?
- Dobrze się czujesz?
Otrząsnęła się z zamyślenia, ale nadal wpatrywała się w Jamesa… swojego męża. On teraz
był jej mężem.
Ale nie tak naprawdę.
Jednak trudno było o tym pamiętać, kiedy patrzyła na jego twarz i widziała te same wargi,
które tak zaborczo ją całowały.
Kto by pomyślał, że James Marbury potrafi tak wspaniale całować? Oczywiście, nigdy nie
narzekał na brak kobiecego towarzystwa, ale Emma zawsze przypisywała ten fakt jego
wspaniałej prezencji i jeszcze wspanialszemu kontu w banku. Skąd mogła wiedzieć, że pod tą
pozornie chłodną powłoką kryje się namiętny kochanek?
Może dlatego to odczuła, że sama, jak to jej często wytykał Stuart, była skłonna do
uzewnętrzniania swoich emocji.
Wreszcie słowa, wypowiadane przez usta, których dotyk wywołał w Emmie tak szokujący
odzew, zaczęły powoli do niej docierać. Wyjechać do Londynu. On chce, żeby wyjechała do
Londynu.
Z nim.
Jutro.
- Nie ma mowy - wybuchnęła, zanim zdążyła się powstrzymać. Pochylony nad kociołkiem
Roberts, który właśnie chciał coś tam zamieszać, zatrzymał rękę z łyżką w połowie gestu,
James uniósł tylko brew.
- Posłuchaj, Emmo - powiedział spokojnym tonem. - Jeśli się nad tym chwilę zastanowisz,
zobaczysz, że jest to jedyne rozsądne wyjście…
- A kto będzie w tym czasie uczył dzieci? - spytała.
Sama nie wiedziała, czy wino rozjaśniło jej umysł, czy też otrząsnęła się już z wrażenia, jakie
wywarł na niej widok wysprzątanej chaty, w każdym razie odzyskała rozsądek. Nie wiedziała
tylko, jakie są prawdziwe zamiary Jamesa.
- Wiem, jak bardzo się troszczysz o… swoje dzieci, jak je nazywasz - tłumaczył cierpliwie. -
Proponuję, żeby wynająć nauczyciela, wykwalifikowanego nauczyciela, który się nimi zajmie
podczas twojej nieobecności.
- To może trwać miesiącami - odrzekła Emma. - Nie jesteśmy w takiej sytuacji, żeby
nauczyciele zasypywali nas podaniami o pracę. Faires nie przyciąga ludzi z kwalifikacjami. A
ja nie mogę wyjechać, dopóki nie znajdzie się odpowiednie zastępstwo.
Ogarnęło ją dziwne uczucie. Czy to był strach? Czego miałaby się bać? Na pewno nie
obawiała się hrabiego i nie obawiała się Londynu.
Nie, to nie był strach. To była tylko troska o dzieci, one jej potrzebowały. Oprócz niej nikogo
nie miały.
- Nie rozumiesz tego - powiedziała z rozpacza w głosie. - Dzieci potrzebują tej szkoły. Dla
wielu z nich jest to jedyne miejsce, gdzie czują, że ktoś się nimi naprawdę interesuje…
- Zdaję sobie z tego sprawę. Właśnie dlatego Roberts zaoferował swoje usługi, do czasu
znalezienia zastępstwa.
Lokaj upuścił łyżkę. Jeśli słowa jego pana zaskoczyły go, to poza tym incydentem nie dał
tego po sobie poznać
- Zrobię to z przyjemnością, milady - powiedział i poszedł po drugą łyżkę
Emma była oszołomiona. Teraz już nie musiała niczego udawać. Faktem było, że się bała i
wcale nie chodziło jej w tym wypadku o dzieci. Czy James zdawał sobie sprawę, czego od
niej żąda? Ona ma wrócić do Londynu? Nie wiedział nawet, co się z tym dla niej wiąże.
A może jednak wiedział? Może wskutek zmiany, jaka w nim nastąpiła, ten nowy James chciał
oddać jej przysługę. Na pewno tak było.
Ale jeśli tą przysługą miało być pogodzenie jej z rodziną, to mógł o tym od razu zapomnieć.
Emma nie mogłaby do tego dopuścić. Kiedy przed rokiem wyjeżdżali ze Stuartem z Londynu,
wiedzieli, że raczej tam nie powrócą. Przecież wyrzekły się ich obie rodziny. Emma
przysięgła sobie, że wróci tylko wtedy, kiedy potrafi udowodnić rodzinie, że ich ponure
przepowiednie na temat losów jej małżeństwa były całkowicie bezpodstawne. Obiecała sobie,
że może wrócić tylko jako szczęśliwa żona pastora… z całą gromadką dzieci, na dowód jej
udanego pożycia ze Stuartem.
Teraz wracałaby jako wdowa po wikarym - co gorsza, bezdzietna wdowa. A nawet jeszcze
gorzej - bezdzietna wdowa, która poślubiła kuzyna swojego męża… jego bardzo bogatego i
cieszącego się wysoką pozycją towarzyską kuzyna, człowieka, jakiego jej rodzina zawsze
pragnęła dla niej na męża. Emma nawet sobie nie wyobrażała, że mogłaby poślubić
mężczyznę tego typu, ponieważ upierała się, że wyjdzie za mąż jedynie z miłości i tylko za
kogoś podzielającego jej żarliwą chęć niesienia pomocy tym, dla których los nie był zbyt
łaskawy. Nie potrafiłaby więc wytłumaczyć bliskim, dlaczego wyszła za mąż za Jamesa.
Gdyby powiedziała, że zrobiła to w celu odzyskania należnych jej pieniędzy - które miała
zamiar przeznaczyć na cele dobroczynne - chcieliby się dowiedzieć o pochodzenie tych
funduszy. Później zapytaliby ją, dlaczego zabójca jej męża czuł się zobowiązany
pozostawić jej spadek, i zaraz padłoby pytanie o przyczynę śmierci Stuarta.
A Emma nie miała zamiaru z nikim na ten temat rozmawiać.
- Och! - zawołała. - Och, James. Nie mogę wrócić do Londynu. To byłoby straszne.
Hrabia Denham nie okazał zdziwienia, niewątpliwie spodziewając się oporu.
- Emmo, ja w żadnym wypadku nie mogę tu zostać. Mam w Londynie pilne interesy do
załatwienia.
Emma zmrużyła oczy. Ma pilne interesy, więc musi wrócić do Londynu, pomyślała. Przecież
przyjechał na Faires tylko po to, żeby ekshumować zwłoki swojego kuzyna. Ona
uniemożliwiła mu ten zamiar, więc nie miał powodu, żeby przedłużać pobyt.
- Naturalnie - odrzekła, opanowując niezrozumiałą przykrość. - To oczywiste, że musisz
jechać.
To było absurdalne, ale odczuła ogromne rozczarowanie. To dobrze, że jedzie! Nie będzie już
musiała dłużej się martwiej że on odkryje całą prawdę, dowie się o wydarzeniach tej okropnej
nocy, kiedy umarł Stuart…
Poza tym, kiedy odjedzie, ona nie będzie już widzieć jego ust i przypominać sobie, jak ją
całował w zamku MacCreigh. Przestanie się zastanawiać, czy wyzwoliłby w niej tę samą
reakcję, gdyby ją znowu pocałował…
Tak było o wiele lepiej. On powinien wrócić do Londynu, a ona do swego samotnego trybu
życia.
Ale to było lepsze, niż gdyby on miał dowiedzieć się wszystkiego, co niewątpliwie
nastąpiłoby, gdyby został tu dłużej.
- Nie musisz się o mnie troszczyć - powiedziała z udawaną brawurą, ponieważ James zwlekał
z odpowiedzią - Dam sobie radę.
- Nie bądź śmieszna - odezwał się wreszcie, zdumiony, że Emma tak bardzo chce się go
pozbyć. - Moja żona, bez względu na charakter tego związku, nie będzie mieszkać sama.
Jedziesz ze mną do Londynu i koniec dyskusji.
Emmę znowu ogarnął strach. Jechać z nim do Londynu?! Będą przez długie godziny sami w
powozie, a co gorsza, będą spędzać noce w przytulnych gospodach po drodze. Jak długo
potrafi poskromić swoją ciekawość, żeby nie powtórzyć eksperymentu z pocałunkiem?
- Ale…
- Poza tym - mówił dalej James, nie pozwalając sobie przerwać - gdybyś tu została, to sędzia
Reardon dowie się, że my… nie żyjemy jak prawdziwe małżeństwo. To mu się nie będzie
podobało. On może nawet…
- Nie wydać mi pieniędzy - dokończyła Emma. James miał rację. Sędzia Reardon na pewno
by tak zrobił. - Ale, James, gdzie miałabym się zatrzymać w Londynie? Moja rodzina…
obawiam się, że moja rodzina… Rozstaliśmy się…
- Rozumiem, że twoje stosunki ze stryjostwem są obecnie napięte - przyznał James, nie
wspominając taktownie, jak zauważyła Emma, swojego w tym udziału. - Przemyślałem tę
sprawę i doszedłem do wniosku, że powinniśmy zamieszkać w moim domu na Park Lane…
- Z lady Denham? - wybuchnęła Emma. - Och, nie! Ja bym tego nie zniosła!
Hrabia okazał zdziwienie. Emma stwierdziła, że było mu z tym do twarzy.
- Czy moja matka była niedobra dla ciebie? - spytał zdumiony. - Wydawało mi się, że się
raczej lubiłyście.
- No właśnie - przyznała Emma. - Lady Denham zawsze była dla mnie taka dobra. - Nawet
zbyt dobra, pomyślała. Przecież Emma właściwie nie zrobiła nic, żeby powstrzymać bratanka
hrabiny przed pomysłem zamieszkania na dzikich Szetlandach. - Nie potrafiłabym jej
oszukiwać co do… hm… rodzaju naszego…
- Związku - dokończył James. - Rozumiem cię. Jej radość na wieść, że się wreszcie ożeniłem,
może być nieco kłopotliwa. Poza tym ona zawsze bardzo cię lubiła…
Łzy napłynęły jej do oczu. Zbierało się jej na płacz, chociaż nie wiedziała dlaczego. Była
zawsze bardzo przywiązana do matki Jamesa, a ciotki Stuarta. Lady Denham, którą Emma
znała prawie od urodzenia, miała wielkie serce i była taka wielkoduszna…
Czy byłaby jednak na tyle wielkoduszna, żeby wybaczyć synowej zbrodnię, którą ta popełniła
przed sześcioma miesiącami?
- Może - zaczęła, szybko ocierając łzy i mając nadzieję, że James nie zauważył tej oznaki
słabości. - Może gdybyśmy nie powiedzieli jej o… małżeństwie. Nie chciałabym jej
oszukiwać, ale nie chciałabym też, żeby twoja matka źle mnie oceniła. - Już i tak ma prawo
źle o mnie myśleć, dodała w duchu.
- Oczywiście - powiedział James. Emma nie wysuwała już dalszych przeszkód, więc tylko
skinął energicznie głową. - A więc wszystko ustalone. Wyruszamy jutro rano.
Sięgnął po karafkę, żeby dolać jej wina. Zachowywał się tak, jakby właśnie ustalili, że zjedzą
na śniadanie jajka n bekonie zamiast jajek na szynce.
Oszołomiona Emma zerknęła na Robertsa. Lokaj stał przy kredensie, usuwając resztki
jedzenia z talerzy. Robił wrażenie, jakby nic nadzwyczajnego się tego dnia nie wydarzyło…
jakby poślubianie ubogich wdów było stałym zwyczajem jego pana.
Jakżeż Emma zazdrościła mu zimnej krwi! Gdyby ona potrafiła zdobyć się na taki chłodny
dystans! To było jednak niemożliwe. Jeszcze wczoraj jej największą troską było to, jak
oduczyć koguta od stałych ucieczek. Teraz jej zła passa przybrała takie rozmiary i namnożyło
się tyle problemów, że sama nie wiedziała, od czego zacząć. Fakt, że następnego ranka miała
wyjechać do Londynu, był jeszcze najmniejszym kłopotem.
Teraz ważna była inna sprawa - jak przebrnąć przez noc poślubną.
Zrobiło się już bardzo późno, a James nie wybierał się do gospody pani MacTavish. Emma
nie pamiętała też, czy zatrzymał pana Murphy'ego. Gdyby czekał na dworze, to powinni byli
poczęstować go filiżanką herbaty. Jak można było o tym zapomnieć?
A jeśli nie czekał na dworze, to co to miałoby oznaczać?
- Czy nie powinniśmy - spytała Emma sztucznie swobodnym tonem - zaprosić pana
Murphy'ego, żeby napił się herbaty, zanim odwiezie obu panów do gospody?
Pogratulowała sobie w duchu tego zdania. Było uprzejme, a zarazem znaczące.
Jednak odpowiedź, którą otrzymała, spowodowała gwałtowne przyspieszenie rytmu jej serca.
- Posłałem pana Murphy'ego na kolację do pani MacEwan - powiedział lord Denham,
wyjmując fajkę z kieszonki kamizelki i napełniając ją tytoniem z małego kapciucha. - Kiedy
Roberts upora się z pracą, obaj wrócą do miasteczka.
- Ale… - Emma spojrzała na niego przerażonym wzrokiem. - Chyba nie zamierzasz zostać tu
na noc, prawda, James?
Odchylił się na krześle i spokojnie zapalił fajkę. Było oczywiste, że właśnie ma taki zamiar.
- Chyba nie myślisz, że mógłbym wrócić do gospody, Emmo - powiedział rozbawiony. -
Sędzia Reardon ma tam pokój. Nie sądzisz, że mógłby się zdziwić, że państwo młodzi
oddzielnie spędzają noc poślubną? Nie przeszkadza ci, że palę?
W odpowiedzi na ostatnie pytanie Emma potrząsnęła szybko hłową, skupiona na czymś
innym. James zamierza znów nocować w jej chacie? Chyba nie myśli… nie sądzi, że…
Zerknęła na jego muskularną postać, rozciągniętą niezbyt wygodnie - był o wiele
masywniejszy od swojego kuzyna - w fotelu Stuarta, i stwierdziła, że jej obawy są śmieszne.
Na pewno James postanowił spać na rozkładanej ławie. Nic innego nie przyszłoby mu nawet
do głowy. Ich związek jest tylko zwykłą formalnością. Przecież sam zaproponował
unieważnienie małżeństwa, prawie jednocześnie ze złożeniem jej propozycji zaślubin.
Na pewno ma zamiar spać na ławie. Oczywiście, że tak.
Kiedy Emma już się całkowicie co do tego upewniła, przyszedł jej znowu na myśl ten
nieszczęsny pocałunek. Przypuśćmy, że on pocałuje ją na dobranoc? Przypuśćmy, że z
jakiegoś powodu pocałuje ją znowu w usta, nie w policzek? To jest możliwe. Przypuśćmy, że
to, co się zdarzyło w zamku, powtórzy się w jej chacie? Że ona się całkowicie zatraci w jego
ramionach? Że jego pocałunek wyzwoli w niej nagłe, nieodparte pragnienie, żeby… żeby…
Emma nie była pewna, jakie pragnienia wyzwolił w niej pocałunek Jamesa, a jeśli nawet
wiedziała, to wstydziła się do tego przyznać. Stuart miał rację, mówiąc, że jest rozwiązła.
Powinna zacząć myśleć o wyższych sprawach zamiast o przyjemnościach fizycznych.
To było przerażające, że na pocałunek mężczyzny - a tym bardziej takiego mężczyzny jak
James Marbury - tak gorąco odpowiedziała.
Przyszło jej do głowy, że najlepiej będzie, jeśli od razu uda się na spoczynek, dopóki jest
jeszcze Roberts. Przy lokaju nie mogło być mowy o niczym innym, jak tylko o zdawkowym
pocałunku na dobranoc. Emma nie pozwoli już sobie na to, żeby się zachować jak w zamku
MacCreigh… tego byłoby za wiele!
Wstała tak szybko, że omal nie przewróciła swojego kieliszku z winem, ale na szczęście
Roberts był obok i nie dopuścił do rozlania trunku.
- Ponieważ jutrzejszy dzień na pewno będzie męczący, chciałabym się już położyć. Dobranoc,
milordzie.
Wyciągnęła dłoń do hrabiego, który szybko zerwał się na nogi.
- Jest jeszcze dość wcześnie - powiedział.
- Tak, ale na wsi wstajemy razem z kurami - odrzekła. O ile kogut nie ucieknie, dodała w
duchu. - Dobranoc, milordzie. Dziękuję za wspaniałą kolację i za to… że się pan ze mną
ożenił.
Te słowa dziwnie brzmiały w jej uszach, chociaż wypowiedziała je z pełnym przekonaniem.
To był naprawdę piękny gest ze strony lorda Denhama, że zdecydował się z nią ożenić.
Narażał się przecież na utratę dobrego imienia przy unieważnianiu tego małżeństwa, więc
powinien wiedzieć, że ona to docenia… a jednocześnie pragnie utrzymać pewien dystans.
Musi go utrzymać, bo później trudno się jej będzie wyzwolić spod uroku, który już zaczyna
na nią działać. Dlaczego nie potrafi zwrócić myśli ku wyższym sprawom, co z taką łatwością
przychodziło Stuartowi?
James popatrzył ze zdziwieniem na wyciągniętą dłoń. Przytrzymał ją, ale zamiast potrząsnąć,
podniósł jej palce do ust. To dziwnie romantyczny gest, pomyślała Emma, u człowieka, który
zawsze kierował się rozumem, nigdy sercem. Tylko jej serce biło przyspieszonym rytmem,
kiedy poczuła dotyk jego ciepłych warg na swojej skórze.
- Dobranoc, Emmo - powiedział.
W świetle płomieni tańczących w palenisku kominka twarz Jamesa była jeszcze bardziej
urodziwa niż kiedykolwiek. Wydawało się, że coś złagodziło jego rysy, nadało miękkie
kontury jego zaciętym, twardym ustom i wyraz czułości surowemu przedtem spojrzeniu.
Teraz twarz hrabiego wyrażała tylko jedno - szczerą troskę, Emma nie potrafiła inaczej tego
określić - o nią.
- Śpij dobrze - powiedział, owiewając jej palce swoim ciepłym oddechem.
W tym świetle jego oczy miały kolor bursztynu jak oczy kota. A raczej… tygrysa. Emma
widziała kiedyś tygrysa w prywatnym zoo, do którego zabrał ją James. Była wtedy
zafascynowana, dziwnie zafascynowana jak teraz, kiedy dotykał jej dłoni.
- Przepraszam - wyjąkała, wyrywając mu rękę. Szybko wybiegła z izby, w której zrobiło się
nagle zbyt gorąco.
Jeśli jednak spodziewała się, że w swojej sypialni zazna rozkoszy samotności i spokoju, to
bardzo się myliła. Był tam spokój, ale nie można było mówić o samotności.
Na środku łóżka leżała Una, machając radośnie ogonem. Chciała pokazać Emmie ośmioro
świeżo narodzonych szczeniąt poruszających się niezdarnie po przemoczonej doszczętnie
pościeli Emmy.
Jednak Emma nie podzielała radości Uny. Z dłonią przyłożoną do ust patrzyła na swoje
zrujnowane łóżko, zastanawiając się gdzie będzie teraz spała.
20
James nie przypuszczał nawet, że sprawy przybiorą tak korzystny obrót.
Nie mógł oczywiście przewidzieć, że suczka oszczeni się akurat tej nocy, i do tego na łóżku
Emmy. To było zrządzenie losu.
Natomiast cała reszta była wyłącznie jego zasługą.
Kiedy Emma niespodziewanie pobiegła do szkoły, James usiadł w swoim pokoju w gospodzie
"Pod Krową Morską", rozmyślając nad słowami Fergusa: "Jeśli chce pan ją zdobyć, to musi
się pan starać o jej względy". To niebywałe - trzydziestoletni hrabia słucha rad chłopca, który
jest od niego więcej niż o połowę młodszy. Niewątpliwie jednak w tych słowach roś się kryło.
A rok temu, kiedy kierował się tylko własnym sądem, czy dobrze postąpił? Nie, skończyło się
to katastrofą. Wszystkie jego wysiłki, żeby wykazać Emmie, jak niemądre są jej pomysły na
zbawianie świata, utwierdziły ją tylko w tym zamiarze. Można było nawet powiedzieć, że on
sam w jakiś sposób popchnął Emmę do małżeństwa ze swoim kuzynem. Jego gwałtowny
sprzeciw odniósł tylko taki skutek, że szybciej padli sobie w ramiona.
Teraz nie popełni żadnego błędu. Tym razem będzie postępował właściwie.
Patrzył na jej delikatny profil w migotliwym blasku świecy, kiedy stała w jego pokoju w
gospodzie, przysięgając sobie, że już nie będzie powtarzał starych błędów. Emma van Court
Chesterton była zupełnie niepodobna do innych znanych mu kobiet.
Jak, na przykład, zareagowała na fakt, że jej łóżko nie nadaje się do użytku, i to nie tylko na tę
noc, ale na wszystkie, ponieważ materac jest całkowicie zniszczony?
- Nic wielkiego się nie stało - powiedziała. - Ty i pan Roberts możecie wrócić do gospody, a
ja się prześpię na ławie,
Upierała się, ale James stanowczo się na to nie zgodził, Kiedy jej przypomniał, że sędzia
Reardon będzie zdumiony, że spędzają oddzielnie swoją noc poślubną, między brwiami
Emmy ukazała się zmarszczka, która teraz też się tam pojawiła. Miała nowy powód do
zmartwienia. Patrzyła na białe łóżko, ze świeżą pościelą, według pani MacTavish lepszego
posłania nie było w całej gospodzie, i jak się wydawało, tylko jedno z nich miało z niego
skorzystać.
- Ja się prześpię na ławie - postanowiła Emma, trzymając się kurczowo oparcia małej ławy w
rogu pokoju. - Zupełnie mi to nie przeszkadza.
- Nie, Emmo - zaprotestował James już chyba setny raz, jak mu się wydawało. - Oboje
jesteśmy dorosłymi ludźmi, Uważam, że możemy spać na jednym łóżku bez żadnych
dodatkowych konsekwencji.
Emma, która zaraz po przybyciu do gospody (James wysłał Robertsa, żeby sprowadził pana
Murphy'ego od pani MacEwan) zniknęła w przebieralni hrabiego, skąd wyszła w nocnej
koszuli i tak grubym szlafroku, że mógłby stanowić zbroję, prychnęła tylko w odpowiedzi.
- Doskonale o tym wiem - oznajmiła po chwili. - Czy nie myślisz jednak, że byłoby lepiej…
- Nie, nie myślę - przerwał jej James, udając, że jest niecierpliwiony i bardzo zmęczony.
Co prawda, zniecierpliwienie nie było udawane, za to wcale nie był zmęczony.
- Twoja dziewicza skromność robi się męcząca - dodał - Szczególnie jeśli się weźmie pod
uwagę fakt, że jesteś wdową i powinnaś być przyzwyczajona do sypiania z mężczyzną w
jednym łóżku. A może się mylę?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała.
- Domniemywam tylko, że spaliście ze Stuartem razem.
- Tak - przyznała Emma, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. - Ale on był moim
mężem.
- Tak samo jak ja - zauważył James.
- Tak, ale… - Emma była speszona. - Wiesz, o co mi chodzi. Nie jesteś przecież…
- Ale nie chcemy też, żeby się o tym dowiedział sędzia Reardon, prawda?
Emma nie odzywała się, nie odrywając wzroku od wysoko ułożonych puchowych poduszek.
- Myślałem, że zawarliśmy partnerską umowę - dodał James.
- Tak. - Emma była niemile zaskoczona. - Nie przyszło mi jednak do głowy, że to będzie
oznaczać spanie w jednym łóżku.
- Jak widać, teraz oznacza. Mamy jeszcze inne wyjście. Możemy zejść na dół, zastukać do
drzwi sędziego Reardona i powiedzieć mu, że nasze małżeństwo było pomyłką. Wtedy ja sam
pojadę rano do Londynu, a ty możesz wrócić do swojej szkoły - pod warunkiem, że te kobiety
z miasteczka pozwolą ci nadal tam uczyć. One już wiedzą, że nocowałem w twojej chacie,
kiedy nie byliśmy jeszcze mężem i żoną. Będziesz mogła odrzucać zaloty lorda MacCreigha i
innych gorących wielbicieli. To wszystko zależy tylko od ciebie.
Emma zadrżała, mimo że w pokoju nie było bardzo zimno… Chociaż nie ulegało
wątpliwości, że byłoby jej o wiele cieplej w łóżku. Wydawało się jednak, że drżała nie z
zimna, tylko z powodu jego słów.
- Nie - powiedziała słabym głosem. - Wolałabym nie.
- Tak też myślałem - skwitował James.
Uznając, że był już najwyższy czas, żeby wykonać jakiś ruch, podszedł do łóżka, odsunął
kołdrę i położył się, zawiązując mocno pasek szlafroka. Miał złe przeczucie, iż pozostanie on
związany.
Emma nadal stała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Wyglądała jak jakaś istota ze
świata baśni, filigranowa z rozpuszczonymi złotymi lokami. Na ten widok James poczuł
dziwny ucisk w piersiach…
Dobrze znał to uczucie. Bez względu na to, czy tak jak teraz, stała obok łóżka w zniszczonym
szlafroku, czy kiedy schodziła ze schodów w swojej pierwszej sukni balowej (stryjenka
ubierała ją w muślinowe sukienki i zabawne pantalety - ozdobione falbankami nogawki, które
wystawały spod krótkiej spódniczki - aż do szesnastego roku życia), odczucie było podobne.
Nigdy nie zapomni szoku, jakiego doznał na widok schodzącej ze schodów Emmy, w sukni z
dekoltem, wysoko upiętymi włosami i z zadowolonym z wywołanego przez nią wrażenia
uśmiechem.
Ale to nie jego reakcja sprawiła jej przyjemność. Zależało jej, by wywrzeć wrażenie na
Stuarcie, który na jej widok omal nie wypuścił z ręki szklanki ponczu.
Stuart rzeczywiście ją podziwiał, chociaż James później słyszał, jak jego kuzyn przestrzegał
Emmę przed niebezpieczeństwem przywiązywania się do rzeczy materialnych, takich jak
głęboko wycięte suknie i koronkowe wachlarze. James zastanawiał się, dlaczego Emma
znosiła tak cierpliwie bezustanne kazania Stuarta. Tłumaczył to sobie tym, że wpatrzona w
niego od dzieciństwa, pewnie nic złego w tym nie widziała. A jeśli nawet zauważała, to fakt,
że on w ogóle zwraca na nią uwagę, musiał sprawiać jej ogromną przyjemność. Była przecież
w nim bardzo zakochana.
Patrząc teraz na nią w świetle świecy, James stwierdził, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy
Emmą w sukni balowej a Emmą w szlafroku. W barchanach czy w jedwabiach była
najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.
Nadal stała przy łóżku, zmarszczka między jej brwiami była dobrze widoczna nawet w
słabym świetle.
- To tylko kwestia jednej nocy, Emmo. W domu mojej matki będziemy mieli oddzielne
pokoje. Kładź się już do łóżka. Czeka nas długa, kilkudniowa podróż.
Przesunął się na bok i zdusił palcami jedyną palącą się w pokoju świecę.
Emma poruszyła się dopiero wtedy, kiedy było już całkowicie ciemno. Zbliżając się do łóżka
pod osłoną ciemności, nie zdjęła szlafroka, tylko wślizgnęła się pod kołdrę. Materac nawet się
pod nią nie ugiął, a kiedy złożyła głowę na poduszce, James poczuł słaby zapach lawendy.
I to wszystko, nawet jej oddech był ledwie dosłyszalny, James czuł tylko ciepło bijące od jej
ciała, które było tak blisko niego.
Emma leżała sztywno, nie bardzo jeszcze rozumiejąc, jak to się wszystko stało. Dlaczego
dzieli teraz łóżko z Jamesem Marburym? Nie mogła tego pojąć.
Jednak tak się stało i nie było na to żadnej rady. Emma nie miała zamiaru urządzać
histerycznych scen. Musi traktować tę sytuację, ich partnerski układ tak samo, jak to robił
James, Nie chciała też, żeby pomyślał, że jest jakąś pruderyjną bigotką. Należy się więc
zachowywać jak odpowiedzialna dorosła osoba.
Był tylko pewien kłopot. On niesłychanie atrakcyjnie wyglądał w jedwabnym szlafroku!
Emma poczuła ulgę, kiedy wreszcie zgasił świecę i nie musiała już dłużej patrzeć na jego
urodziwą twarz. Dlaczego hrabia nie mógł być przeciętnej urody albo nawet tak przystojny
jak Stuart? Dlaczego James musiał być najbardziej pociągającym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek widziała? Dlaczego nie mogła oderwać wzroku od wycięcia jego szlafroka,
który odsłaniał kawałek pokrytej ciemnymi włosami piersi? Dlaczego była ciekawa, czy on
ma pod szlafrokiem nocną koszulę?
Jednak najważniejsze było inne pytanie. Skąd ta nagła fascynacja Jamesem Marburym?
Czyżby z powodu pamiętnego pocałunku? Emma nigdy nie myślała o Jamesie w ten sposób
do czasu oszałamiającego pocałunku po ich ceremonii ślubnej. Przedtem był dla niej po
prostu… Jamesem, starszym kuzynem Stuarta, który co prawda prowadził naganny tryb
życia, ale dla niej zawsze miał czas i mogła mi niego liczyć.
Teraz jednak James stał się dla niej kimś o wiele ważniejszym, Przyjechał na Faires, żeby
odnaleźć grób kuzyna, a znalazł jedynie ubogą wdowę po nim.
Czy odwrócił się wtedy na pięcie i pojechał z powrotem do Londynu? Nie, wręcz przeciwnie.
Nie tylko wyratował ją z opresji, kiedy zaczął ją napastować lord MacCreigh, ale również
robił dla niej rzeczy, o których nigdy by nie pomyślał nie mający praktycznego zmysłu Stuart.
Emma nie potrzebowała pomocy Jamesa ani w ogóle pomocy mężczyzny… Może tylko
wtedy, kiedy chodziło o lorda MacCreigha, a jednak James postanowił się nią zaopiekować,
nie zważając na to, że przydarza sobie kłopotów. I była mu za to niesłychanie wdzięczna.
Dlaczego jednak nie potrafiła zastanawiać się nad tym wszystkim, co zrobił dla niej James, a
myślała tylko o dotyku jego warg na swoich ustach? Dlaczego nie wspominała niezwykłej
kolacji, jaką dla niej urządził, tylko to, jak wspaniale wyglądał w szlafroku? Może Stuart miał
rację? Może rzeczywiście była rozwiązła?
Gdyby tak nie było, to nie musiałaby zaciskać rąk pod kołdrą, żeby się powstrzymywać od
wsunięcia dłoni pod szlafrok Jamesa. Nie byłaby tak boleśnie świadoma ciepła
promieniującego z jego ciała. Dobry Boże! Co się z nią dzieje?
Ale czy to nie jest lepsze, perswadowała sobie w duchu, niż te samotne noce, kiedy leżała w
łóżku, słuchając wycia wiatru i ryku fal, kiedy czuła się tak bardzo opuszczona i przez
wszystkich zapomniana? Tak, to jest tysiąc razy lepsze.
Ogarnęło ją nagle przemożne uczucie wdzięczności dla leżącego obok niej mężczyzny.
- James? - szepnęła. Nie odezwał się, pewnie już spał. Jak to dobrze, pomyślała, móc tak
zasnąć, a nie leżeć w ciemnościach, jak to się jej zwykle zdarzało, rozmyślając o swoim braku
szczęścia i uciekającym stale kogucie. Była zaskoczona, słysząc jego głęboki głos. Jednak nie
spał.
- Tak, Emmo?
Natychmiast pożałowała tego, że w ogóle otworzyła usta. Chciała mu powiedzieć, jak bardzo
jest wdzięczna za to wszystko, co dla niej zrobił, ale noc nie była odpowiednią porą na
zwierzenia. Pod osłoną ciemności wszystko się może zdarzyć Co jej przyszło do głowy?
Ale już było za późno. Musiała jakoś z tego wybrnąć. Powinna mu coś powiedzieć.
- Dobranoc - szepnęła i lekko pocałowała go w policzek.
A on szybko obrócił głowę i przylgnął wargami do jej ust.
21
Emma zesztywniała nagle, kiedy poczuła usta Jamesa na swoich wargach. Odsunęłaby się od
niego, gdyby nie to, że…
Po pierwsze, otoczył ją ramieniem i jego uścisk był tak silny, że pewnie by jej nie wypuścił.
A po drugie…
Nie chciała tego zrobić.
To było szokujące, lecz prawdziwe. Doskonale zdawała sobie sprawę z konsekwencji
swojego postępowania. Znajdowała się w łóżku ze zdrowym, silnym mężczyzną, który w
przeciwieństwie do Stuarta, me miał żadnych zastrzeżeń moralnych co do fizycznego aspektu
wyrażania uczuć. Dobrze wiedziała do czego to wszystko może doprowadzić.
I zupełnie o to nie dbała…
Nie mogła go odepchnąć, bo jego pocałunki dostarczały jej niebiańskiej rozkoszy. Nie
potrafiłaby inaczej tego określić. Dotyk jego warg był równie cudowny jak w zamku
MacCreigh.
Kto by przypuszczał, że James Marbury potrafi tak całować? Gdyby Emma o tym wiedziała,
to sprawy mogłyby się potoczyć inaczej podczas tamtego sezonu towarzyskiego. Bez względu
na to, co mówił Stuart, fizyczne przejawy uczuć odgrywały bardzo ważną rolę. Nie
wyobrażała sobie, że James mógłby być w niej zakochany, wiedziała jednak, że ją lubi. Lubi
ją na tyle, że nawet ją poślubił, aby mogła dostać swoje pieniądze Na tyle, żeby całować tak
namiętnie, że dreszcz przenika jej ciało…
Może jednak Stuart miał trochę racji, kiedy mówił o fizycznych przejawach uczuć, ponieważ
Emma czuła coś grzesznego w tym, że James tak silnie przytula ją do siebie, iż węzeł paska
jego szlafroka uciska jej brzuch.
I jak zwykle to, co najbardziej grzeszne, było również najbardziej pożądane. Kiedy więc po
chwili James otoczył ją drugim ramieniem, odwrócił na plecy i przygniótł swoim torsem,
Emma wcale nie protestowała. Jego pocałunki pozbawiły ją zdolności myślenia.
Całował jej szyję, jego usta przesuwały się po jej skórze, jakby nie mógł się nią nasycić, a co
najdziwniejsze, jakby całował ją nie pierwszy, a tysięczny raz. Emma nie wiedziała, skąd taka
myśl przyszła jej do głowy, ale tak właśnie było. Czyżby całował ją tak kiedyś we śnie? Czy
to był jego sen? A może jej?
A jeszcze dziwniejsze było to, że reagowała na jego pocałunki tak, jakby dobrze je znała, a
przecież James Marbury i jeśli chodzi o ścisłość, żaden inny mężczyzna - nigdy nie przesuwał
wargami po jej obojczyku ani nie całował jej za uchem. Przecież pocałowali się po raz
pierwszy dopiero tego popołudnia!
Ale jej ciało, wyginając się bezwstydnie ku niemu, nic nie chciało o tym wiedzieć. Nawet
dłonie Emmy, bez udziału jej woli, jakby kierowała nimi jakaś obca siła, wykonywały różne
szokujące gesty… Rozwiązując pasek jego szlafroka i gładząc nagie ciało.
Nieprzyzwoite zachowanie! Mimo to wszystko wydawało się właściwe, słuszne i stosowne…
Jak dotyk jego warg na szyi. A jeśli nawet niezbyt stosowne, to na pewno właściwe. Jego
ręce, które przesuwały się wzdłuż jej ciała, również były na właściwym miejscu… Nawet
wtedy, kiedy zniknął gdzieś jej szlafrok i nocna koszula i poczuła jego nagie ciało na swoim.
To na pewno było słuszne, bo sprowokowało ich do tak głębokich pocałunków, że nie byli w
stanie się od siebie oderwać. Kiedy jego dłoń dotknęła jej obnażonej piersi, wiedziała, że to
również był właściwy gest. Więcej niż właściwy, to było boskie uczucie…
Nieporównywalne jednak z tym, kiedy usta Jamesa dotknęły jej wrażliwego sutka. Emma
zanurzyła dłonie w jego gęstych, czarnych włosach i wydawało się jej przez chwilę, że
znalazła się w niebie…
Dopóki silna dłoń Jamesa nie dotknęła jeszcze bardziej wrażliwego miejsca na jej ciele.
Emma otworzyła nagle oczy i patrząc w ciemność pomyślała, że to jest grzeszne zachowanie.
Cudownie grzeszne.
Jedna dłoń Emmy przesuwała się po jego karku, a druga drżała na jego ramieniu, jakby
chciała przyciągać go do siebie i zarazem odpychać. Nie mogła go widzieć, ale czuła dotyk
jego twardego, muskularnego ciała, piersi pokrytej czarnymi włosami. Był potężny, o wiele
większy niż Stuart… Pod każdym względem.
Ale to nie była jedyna różnica. James był o wiele odważniejszym kochankiem od swego
kuzyna. Może miał więcej doświadczenia z kobietami albo myślał również o tym, żeby dawać
rozkosz, a nie tylko ją otrzymywać. Zanim się zorientowała, do czego on zmierza, poczuła
jego palec w sobie i ogarnęła ją fala upojenia, jakiego istnienia nawet nie przeczuwała. Z
trudem łapała oddech, a kiedy James wsunął drugi palec w wąską szczelinę pomiędzy jej
udami, myślała, że serce wyskoczy jej z piersi… Szczególnie wtedy, kiedy zamiast palców
poczuła dotyk tego, czego najbardziej pragnęła i trochę się obawiała. Jego męskość była
gładka jak aksamit i twarda jak głaz. Emma wczepiła dłonie w jego silne ramiona i nie mając
najmniejszych wątpliwości, że jest wyuzdaną istotą, zaczęła ocierać się o jego napierającą
męskość i powoli przyjmować go w siebie.
Kiedy zaczął w nią wchodzić, bardzo ostrożnie i powoli pierwszą reakcją Emmy było
odsunąć się od niego, ponieważ coś wydawało się jej nie w porządku… Wiedziała jednak, że
wszystko jest w porządku. Ze Stuartem wyglądało to zupełnie inaczej. Stuart nigdy nie
wypełniał jej tak szczelnie, nie poruszał się tak pewnie i z taką finezją jak James. Wydawać
się mogło, że hrabia już tysiąc razy wyobrażał sobie tę scenę. Emma była o tym przekonana.
A przecież to niemożliwe. James nie mógł sobie wyobrażać, że oni kiedyś… Nigdy nie dał jej
do zrozumienia, że…
James poruszył się w niej, a ją znowu ogarnęła panika. Usiłowała się spod niego wydostać,
był przerażająco duży ciężki, pachniał inaczej…
Wystarczyła jednak chwila, żeby już nie chciała się od niego uwolnić. James wchodził w nią i
z wolna się wycofywał, a jej ciało wibrowało z trudną do opisania rozkoszą. Poddawała mu
się teraz tak skwapliwie, że pogrążał się w niej coraz głębiej.
Emma wygięła biodra i zadrżała konwulsyjnie. Oboje dążyli do spełnienia. James szeptał coś
do niej, ale ona niczego już nie rozumiała i chociaż nie stawiała żadnego oporu, chwycił jej
ręce i przytrzymał nad jej głową, jakby się bał, że mu się wymknie.
Emma wcale nie myślała o ucieczce. Skoncentrowana była wyłącznie na Jamesie, na dotyku
jego szorstkiej szczęki na swoim policzku, a przede wszystkim na jego twardym członku.
Jego ruchy były tak namiętne, że zaczęła się bać o całość łóżka. Przy jej pechu mogłoby się
nagle rozlecieć i cała gospoda dowiedziałaby się o ich nocnych wyczynach.
Kiedy osiągnęła orgazm, było to uczucie, jakiego jeszcze nigdy nie zaznała. Wydawało się
jej, że została wyzwolona z własnego ciała, otoczona morzem ognistych barw, które napawały
ją niesłychaną radością. Nie wiedząc nawet o tym, wydała głośny jęk, a wtedy James już
całkowicie się zatracił.
Nawet w najśmielszych snach, kiedy po tysiąc razy wyobrażał sobie, jak się kochają, nie
przypuszczał, że to mogłoby być aż tak doskonałe, tak naturalne…
Wbił się w nią tak głęboko, jak tylko zdołał, nie myśląc już o tym, że mógłby ją przestraszyć,
pragnąc tylko osiągnąć w niej spełnienie.
Wstrząsnął nim spazm rozkoszy tak silny, że nie mógł powstrzymać głośnego okrzyku, który,
jak się obawiała Emma, mógł postawić na nogi całą gospodę.
Kiedy opadł na nią, Emma czuła tylko przyspieszony rytm jego serca, jego ciężar na swoim
ciele i powiew z nieszczelnego okna, który chłodził jej rozgorączkowaną skórę. Dopiero po
kilku minutach dotarło do niej znaczenie tego, co się stało.
Zrozumiała wtedy, że buty, które przybiła do Drzewa Życzeń, nie przyniosły jej ani trochę
szczęścia. Nie przełamały złej passy.
Jak będą mogli teraz wystąpić o unieważnienie małżeństwa?
22
- Emmo! - Lady Denham rozłożyła ramiona. - Moja kochana!
Emma znalazła się w silnym uścisku starszej damy. Matka Jamesa lubiła wylewne powitania.
Ta korpulentna, nie wyróżniająca się urodą kobieta była zupełnie niepodobna do swojego
syna. Potrafiła jednak świetnie się ubierać, miała zmysł piękna, a jej przyjęcia należały do
najpopularniejszych w Londynie, nie tylko ze względu na doskonałe jedzenie, lecz również na
jej wspaniałe poczucie humoru.
Wypuściła wreszcie Emmę z uścisku i zlustrowała ją uważnym spojrzeniem.
- Jest za chuda - stwierdziła, obrzucając krytycznym wzrokiem drobną postać Emmy w
prostej sukience w kratkę i takim samym kapelusiku; taki strój już w zeszłym sezonie wyszedł
z mody. - James, nie uważasz, że ona jest za szczupła? Czym cię tam karmiono, Emmo?
Chyba samym powietrzem. Jesteś chuda jak patyk. Ale to nic. Mój kucharz postara się, żeby
przytyła. Pysznie gotuje. Na litość, a kto to jest? - Lad Denham dopiero teraz zauważyła
stojącego za Emmą chłopca.
Fergus zerkał nieśmiało na matkę Jamesa, trzymając czapkę w ręku.
- Fergus MacPherson, proszę pani.
Lady Denham nie wydawała się zdziwiona, że jej syn przywiózł ze Szkocji nie tylko wdowę
po swoim kuzynie, ale i na wpół ślepego małego obdartusa. Wyciągnęła do chłopca pulchną
dłoń.
- Miło mi pana poznać, panie MacPherson.
Zadowolony z tak sympatycznego powitania chłopiec znowu stanął za Emmą. Nie wynikało
to z nieśmiałości. Emma Wiedziała, że o Fergusie można wszystko powiedzieć, tylko nie to,
że jest nieśmiały. Był oszołomiony wspaniałością rezydencji na Park Lane - wysokimi
sufitami, lokajami w liberii, błyszczącymi podłogami z marmuru i obrazami w kunsztownych
ramach. W porównaniu z krytą słomą chatynką, w której Fergus mieszkał na Faires, dom
Jamesa i jego matki był królewskim pałacem. Nawet Emma, która przecież dobrze tę
rezydencję znała, była pod wrażeniem. Od dawna już nie mieszkała w takim domu, gdzie nie
ma przeciągów, a są czyste szyby, przez które wszystko było wyraźnie widać.
Emma nie dziwiła się Fergusowi. Sama chętnie by się za kogoś schowała… Chociaż
niekoniecznie z tego samego powodu. Od chwili, kiedy się przebudziła w gospodzie pani
MacTavish i przypomniała sobie, co się działo w nocy, miała ochotę naciągnąć kołdrę na
głowę i tak już pozostać.
Spała ze swoim mężem. Gdyby jakiś kronikarz obyczajów zajął się wyspą Faires, to pewnie
nie uznałby tego faktu za szczególny występek, jednak Emma uważała to za niesłychanie
gorszący czyn. Przecież James tak naprawdę nie był jej mężem. Mógł być jej mężem w
świetle prawa, ale oni, w myśl umowy pomiędzy sobą, zawarli tylko formalny związek. Co
się więc wydarzyło tamtej nocy w gospodzie? Nie potrafiła sobie te wytłumaczyć.
Nie miała również okazji, żeby porozmawiać o tym z Jamesem. Ani przez chwilę nie byli
później sami. Następnego ranka, po tej namiętnej nocy, Jamesa nie było już w pokoku, gdy
się obudziła. Kiedy zeszła do jadalni, znalazła tam swojego męża - męża! - siedzącego przy
stole w towarzystwie Fergusa MacPhersona, który, jak poinformował ją z uśmiechem James
nie czyniąc żadnych aluzji do ich nocnych szaleństw, jedzie z nimi do Londynu, żeby wybitny
okulista, znajomy Jamesa obejrzał jego oczy.
Emmę to oczywiście zdumiało, ale już nie tak bardzo, jak mogło zaskoczyć ją niegdyś. To już
nie był ten sam James Marbury, który w salonie swojej matki wymierzył kuzynowi zwalający
z nóg cios. To był zupełnie inny James Marbury pragnął nieść pomoc innym, nie robiąc
dokoła tego faktu niepotrzebnej wrzawy. Ta zmiana nastąpiła w nim podczas ostatniego roku
i była coraz bardziej widoczna.
Emma nie mogła tego zrozumieć. Tacy mężczyźni jak hrabia Denham niełatwo się zmieniali.
Z Jamesem stało się dziwnego, co spowodowało, że chciał poślubiać ubogie wdowy i
pomagać małym chłopcom, którzy mieli kłopoty z oczami.
Emma nie miała pojęcia, co to mogło być.
Podróż do Londynu odbyli we trójkę - Emma, James i Fergus, Emma nie miała okazji, żeby
zadać Jamesowi choć jedno pytanie, to najważniejsze: Co my teraz zrobimy?
Chyba nie wyobrażał sobie, że mogliby udawać, że nic się nie stało? Coś się wydarzyło, i to,
według Emmy, coś wielkiej wagi.
Może jednak dla światowca, jakim był James, ten fakt miał żadnego znaczenia. Zachowywał
się tak, jakby to była błahostka.
Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że to, co dla niego mogło być zwykłą, nic nie
znaczącą przygodą, dla Emmy było niesłychanie ważnym wydarzeniem. Typowo męskie
zachowanie.
Zaczynała podejrzewać, że coś musi być nie w porządku z Jamesem Marburym. To prawda,
że przez cały rok go nie widziała, ale przez ten czas stał się zupełnie inną osobą…
Ta osoba podnosiła właśnie Fergusa, żeby mógł obejrzeć szable, wiszące nad kominkiem we
wschodnim salonie, szable, które należały do dziadka Jamesa.
Co się z nim stało? - pomyślała znowu Emma. To nie był ten James, który uderzył jej
narzeczonego i poszedł do stryjostwa Emmy, żeby ich ostrzec przed planowaną ucieczką
młodej pary.
Będzie musiała spytać o to lady Denham. Kiedy będą same, natychmiast ją spyta, co się
przydarzyło jej synowi w ostatnim roku. Może doznał jakiegoś urazu głowy? A może spotkał
go poważny wypadek? Coś się musiało wydarzyć. Coś, co tłumaczyłoby jego niezwykłe
zachowanie.
Kiedy już się dowie, wtedy - jak miała nadzieję - zrozumie, co się wydarzyło pomiędzy nimi
tamtej nocy. Czasem się jej wydawało, że to wszystko było snem, dziwnym, cudownym
snem. Od tamtego czasu James nie dotknął jej ani razu - podawał jej tylko ramię, kiedy
wysiadała z powozu, albo wyciągał pomocną dłoń. Może tego miłosnego szaleństwa w ogóle
nie było. Może oni się nie kochali tak długo w noc, tak namiętnie, jakby byli stęsknieni za
sobą po zbyt długim rozstaniu…
Oczywiście! A jutro świnie będą miały skrzydła!
Ale Emma nawet temu by się nie dziwiła. Już nic nie było stanie jej zadziwić. Była teraz w
Londynie, a przysięgła sobie przecież, że jej noga nigdy tam nie postanie. Zatrzymała się w
rezydencji hrabiego Denhama, tuż obok domu, w którym się wychowywała - obok rodziny,
która wyrzekła się jej za to, że poślubiła człowieka uznanego za nieodpowiedniego męża dla
panny van Court. A do tego wyszła za mąż po rum drugi… Za człowieka, którego niegdyś
najbardziej nie cierpiała.
Pocieszał ją jedynie fakt, że to małżeństwo zostało zawarte w tajemnicy.
Jak się jednak wkrótce okazało, ta nadzieja także była złudna
- Emmo. - Matka Jamesa serdecznie uścisnęła jej dłoń.
Stały przed ogromnym lustrem w złoconych ramach, w pokoju, który Emma miała zajmować
podczas swojego pobytu w Londynie. - Tak się cieszę.
Emma, poprawiając swoje niesforne loki, które się rozsypały, kiedy zdejmowała kapelusz,
uśmiechnęła się do lady Denha,. Była przekonana, że matka Jamesa chce powiedzieć, że
cieszy się ze spotkania po tak długiej nieobecności Emmy w Londynie.
- Ja też się cieszę, że panią widzę, milady - powiedziała. Mówiła to zupełnie szczerze. Zawsze
bardzo lubiła ciotkę Stuarta. - Nie widziałyśmy się bardzo długo.
Lady Denham usiadła w jednym z głębokich, wybitych adamaszkiem foteli, które stały przy
ogromnym, marmurowym kominku w elegancko urządzonej sypialni. James poszedł do
biblioteki, żeby przejrzeć nagromadzoną w czasie jego nieobecności pocztę, a Fergus został
zaprowadzony do dziecinnego pokoju. Chłopca oszołomiły znajdujące się tam zabawki, które
dawniej należały do Jamesa.
- To dla moich wnuków - wyjaśniła lady Denham, rzucając
Emmie znaczące spojrzenie.
Teraz, kiedy znalazły się same, Emma miała doskonałą okazję, żeby dowiedzieć się od matki
Jamesa, czy on ostatnimi czasy zachowywał się jak zwykle, czy przypadkiem nie spadł z
konia…
Odwróciła się do lady Denham i stwierdziła ze zdziwieniem, że starsza dama trzyma
koronkową chusteczkę przy oczach. Matka Jamesa płakała.
- Lady Denham! - zawołała Emma, klękając przy fotelu. - Co się stało? Źle się pani czuje?
Czy mam zawołać pokojówkę?
- Och, nie - uśmiechnęła się starsza pani, chociaż łzy nadal pływały jej po policzkach. - Nie
jestem chora, moje dziecko, tylko… Tylko taka jestem szczęśliwa, że znowu cię widzę.
Wiem, że w zeszłym roku nie rozstałyśmy w zbyt serdecznej atmosferze, Musisz zrozumieć,
moja droga, że tak się stało tylko dlatego, że… Przecież ty byłaś taka młoda! Nie mogłam
nieść myśli, że będziecie mieszkać gdzieś daleko, na tych dalekich wyspach.
- Rozumiem to - pocieszała ją Emma. - Lady Denham, proszę, niech się pani nie denerwuje.
- Honoria. - Lady Denham pogładziła dłoń Emmy. - Musisz teraz mówić do mnie Honoria,
moja droga. Nie wolno ci też myśleć, że mogłabym cię winić za to, co spotkało Stuarta. Kiedy
on coś sobie postanowił, nikt nie był w stanie go od tego odwieść. I umarł… Ale umarł
szczęśliwy, prawda, Emmo? Byliście ze sobą szczęśliwi na Faires, jak myślę?
Emma przygryzła wargę, ale zaraz pospieszyła z odpowiedzią.
- Tak, oczywiście, byliśmy szczęśliwi.
- Byłam o tym przekonana. - Jasnoniebieskie oczy lady Denham, tak niepodobne do
zmieniających kolor oczu jej syna, wyrażały czułość. - Jak mogłoby być inaczej? Muszę
jednak przyznać, że bardzo się cieszę, iż jesteś już w domu.
- Ja też się cieszę. - Emma była wzruszona. - Nie przypuszczałam, że tak będzie, ale ja
również jestem szczęśliwa, że wróciłam. Proszę mi powiedzieć, lady Denham… - Widząc
karcące spojrzenie matki Jamesa, szybko się poprawiła: - Powiedz mi, Honorio, czy masz
jakieś wiadomości o mojej rodzinie? Czy Penelope wyszła już za mąż? A moi stryjostwo?
Czy są zdrowi?
- Świetnie się czują. - Lady Denham ocierała jeszcze łzy. - Chociaż mam wrażenie, że
spodziewali się, że nasza długoletnia zażyłość doprowadzi do skojarzenia zupełnie innej pary,
to teraz są niesłychanie szczęśliwi. Przychodzą dziś wieczór nu kolację. Kiedy usłyszeli tę
nowinę, nic ich nie mogło po wstrzymać.
- To znaczy… Powiedziałaś im, że tu jestem? - Emma nie bardzo rozumiała, o czym mówiła
starsza pani.
- Ja? O nie, moja droga. Nie ja…
Ktoś zastukał do drzwi. Emma wstała z klęczek.
- Proszę wejść! - zawołała. Pojawiło się dwóch służących oraz Burroughs, kamerdyner lady
Denham. Lokaje taszczyli ogromny kufer. Emma natychmiast rozpoznała monogram, którym
był oznaczony.
- To jest - powiedziała ze zdziwieniem - kufer lorda Denhama.
- Naturalnie, milady - odrzekł Burroughs.
Emma, zbita z tropu, słysząc "milady", szybko sobie wytłumaczyła, że Burroughs, który
służył jeszcze u dziadku Jamesa, robi się trochę nieprzytomny z wiekiem, więc po stanowiła
zaprotestować.
- Czy w takim razie nie powinien znaleźć się w pokoju lorda? - spytała.
- Och, naprawdę. - Matka Jamesa wstała z fotela i zerknęła na kamerdynera z widocznym
zażenowaniem. - Widzę, że oni to naprawdę chcieli utrzymać w tajemnicy, Burroughs.
- Na to wygląda, madame - odparł kamerdyner z ledwie powstrzymywanym uśmiechem.
Emma patrzyła na nich zdezorientowana i czuła, że narasta w niej podejrzenie.
- Co utrzymać w tajemnicy? - spytała, zanim usłyszała odpowiedź, w holu rozległy się
szybkie kroki i w drzwiach pojawił się James.
- Tu jesteś - zwrócił się do matki. Potrząsnął dużą, białą kopertą. - Przed chwilą otrzymałem
tę przedziwną przesyłkę. Mam nadzieję, że potrafisz mi to wytłumaczyć.
- Może to zaproszenie od lorda i lady Cartwright na bal, który wydają specjalnie dla ciebie?-
spytała lady Denham, promieniejąc z radości.
- Tak. - James zerknął na kartonik. - Ale nie tylko dla mnie.
- Nie - przyznała lady Denham. Nie mogąc się opanować, wykrzyknęła: - Nie, to jest bal na
twoją cześć… I twojej żony! - Obrzuciła Emmę i swojego syna promiennym spojrzeniem. -
Moi drodzy! My już wszystko wiemy! Znamy waszą tajemnicę! Sędzia Reardon powiadomił
nas o wszystkim. Najlepsze życzenia, moje dzieci. Wszyscy jesteśmy tacy szczęśliwi!
23
Emma czuła, że ziemia usuwa się jej spod stóp. Była o tym przekonana. Musiało tak być,
przecież kolana nie odmówiłby jej tak nagle posłuszeństwa.
Opadła na fotel, zwolniony przez lady Denham. Nie potrafiła utrzymać się na nogach.
- Sędzia Reardon napisał do ciebie? - James był rów zaszokowany jak Emma. - Kiedy?
- Otrzymaliśmy jego list przed kilkoma dniami. - Uśmiech lady Denham już nieco przygasł. -
Nie powinieneś się złościć, James. Sędzia pisał, że chcecie, żeby to była niespodzianka.
Rozumiem, że w tych okolicznościach należy zachować pewną dyskrecję. Przecież nie
będziemy tego rozgłaszać. Może damy tylko kilka wierszy do kroniki towarzyskiej. Na
przykład: W ostatnich dniach dziewiąty hrabia Denham i pani Stuartowa Chesterton… Coś w
tym rodzaju. Prawie nikt nie będzie się orientował, mój drogi. Stuart nie był… - Lady
Denham zerknęła na Emmę. - Chciałam powiedzieć, że znało go niewiele osób z naszego
towarzystwa. Cały czas siedział w książkach.
Wydawało się, że James nie słyszał tego, co mówiła matka, wpatrywał się niezbyt
przytomnym wzrokiem w trzymane ręku zaproszenie.
- To stary wścibski… - powiedział tylko. Było oczywiste, przynajmniej dla Emmy, że te
słowa odnoszą się do sędziego Reardona, ale lady Denham inaczej je zrozumiała.
- Nie wolno ci oskarżać Cartwrighta, mój kochany. To jest mój stary przyjaciel. Wszyscy tak
bardzo się cieszą. Trzeba było słyszeć van Courtów, kiedy tu byli któregoś wieczoru.
Przybiegli natychmiast po otrzymaniu listu…
- Moi stryjostwo? On też do nich napisał?! - wykrzyknęła Huna, zaciskając dłonie na
poręczach fotela.
- Oczywiście - odpowiedziała speszona lady Denham, zerkając na Emmę, żeby po chwili
przenieść wzrok na syna. - Nie jesteście chyba o to źli? Ja uważam, że to było niezwykle miłe
z jego strony. To znaczy sędziego Reardona. Wydaje mi się, że jest on bardzo sumiennym i
serdecznym człowiekiem.
W odpowiedzi na to stwierdzenie James roześmiał się tylko. Emma również pragnęłaby
dojrzeć coś śmiesznego w tej sytuacji. Teraz jednak jej piękne marzenie senne - co z tego, że
było tylko snem, jeśli w tym śnie, chociaż przez jedną noc Emma czuła, po raz pierwszy w
życiu, że jest kochana i pożądana - zamieniło się w przerażający koszmar.
A poranek po nocy poślubnej, czy również nie był koszmarem? Mężczyzna, który w nocy tak
namiętnie ją kochał, ledwie zauważał jej istnienie w świetle dnia.
- To nieładnie z waszej strony - mówiła dalej lady Denham - nawet bardzo nieładnie
utrzymywać taką rzecz w tajemnicy. Potajemne małżeństwo! Rozumiem, że nie chcecie, żeby
wszyscy się dowiedzieli, że pobraliście się tak szybko po śmierci biednego Stuarta, ale żeby
nawet mnie nie powiedzieć słowa! Wiedzieliście przecież, że ja bym was zrozumiała.
- Mamo… - zaczął James, ale lady Denham mówiła dalej, z wielkim ożywieniem.
- Przecież każdy, kto widział, jak skakaliście sobie do oczu podczas zeszłorocznego sezonu
towarzyskiego, mógł przewidzieć, że pewnego dnia staniecie przed ołtarzem…
- Mamo! - Emma zauważyła, że twarz Jamesa pokrywa ciemny rumieniec. Zresztą to się jej
mogło tylko wydawać, to był pewnie tylko odblask wiosennego słońca. Dlaczego miałby się
czerwienić?
- No i co? - Niezadowolenie syna nie zrobiło na lady Denham najmniejszego wrażenia. -
Widziałam, jak rzucaliście sobie wymowne spojrzenia na sali balowej…
Emma zapragnęła nagle zapaść się pod ziemię. To prawdo, że często jej sprzeczki z Jamesem
odbywały się publicznie, nie zdawała sobie jednak sprawy, żeby ktokolwiek, poza Stuartem -
nie mówiąc już o jej nowej teściowej - zwracał mi to uwagę. A już na pewno nie oznaczały
niczego innego, jak to sobie wyobrażała lady Denham, poza ostrą wymianą poglądów
pomiędzy dwiema tak bardzo odmiennymi osobami Nie było również żadnej wymiany
tęsknych spojrzeń na salach balowych… Przynajmniej z jej strony.
Również James nie wykazywał żadnych oznak, że żywi dla niej jakieś inne uczucia poza
braterskim pobłażaniem…
… To znaczy do niedawna.
Emma była przekonana, że to, co się pomiędzy nimi wydarzyło, wynikło wyłącznie z jej
winy. To ona dała wszystkiemu początek tym swoim pocałunkiem na dobranoc. Zwykłym
pocałunkiem. Widocznie była zbyt zmysłową istotą, żeby oprzeć się swoim prymitywnym
popędom, a tamtej nocy tak bardzo chciała zobaczyć, co się kryje pod jedwabnym szlaflokiem
Jamesa Marbury'ego.
No i zobaczyła - nic dziwnego, że teraz on na nią prawie nie patrzy. Co też musi o niej
myśleć!
- Mamy zostawić tu kufer, milordzie? - To było pytanie, ale w tonie głosu kamerdynera
brzmiała pewność, że otrzyma twierdzącą odpowiedź. I rzeczywiście tak się stało - ku
zdziwieniu Emmy.
- Oczywiście - powiedział James i dodał, nie patrząc nawet na Emmę: - Muszę teraz napisać
list, by załatwić chłopcu wizytę u doktora Stonelettera… - Odwrócił się i wyszedł i pokoju,
nie mówiąc już ani słowa.
Emma nie mogła tak tego zostawić. Bez względu na to, czy James był zaszokowany jej
rozwiązłością, czy też nie, musi nią porozmawiać. Zerwała się z fotela.
- Przepraszam na chwilę, milady - powiedziała i pobiegła za Jamesem. A służących, którzy
patrzyli na nią ze zdumieniem, niech diabli porwą!
Słysząc stukot jej obcasów na parkiecie, James zatrzymał się na szczycie schodów i przybrał
surową minę.
- Posłuchaj, Emmo - zaczął, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Ale Emma nie miała
zamiaru słuchać. Chwyciła go za ramię wepchnęła do najbliższego pokoju - który okazał się
salonikiem lady Denham, ale to nie miało żadnego znaczenia. Można było tu zamknąć za
sobą drzwi, co Emma natychmiast zrobiła.
- Nie, to ty posłuchaj, James - powiedziała, z trudem panując nad głosem. - Nie możemy
przejść nad tym do porządku. Musimy porozmawiać. Wiem, że masz mi wiele do zarzucenia.
Jeden Bóg wie, że ja też dużo sobie wyrzucam, ale nie wyjdziesz z tego pokoju, dopóki nie
postanowimy, co mamy teraz robić.
James skrzyżował ręce na piersi, na twarzy miał wyraz lekkiego rozbawienia. Emma starała
się nie patrzeć na naprężone muskuły jego ramion, które uwydatnił ten gest, chociaż był to
bardzo pociągający widok. Jednak wdowa po wikarym nie powinna na takie rzeczy zwracać
uwagi, nawet jeśli to muskuły należały do mężczyzny, który przypadkiem był jej mężem.
- A cóż takiego zrobiłaś, Emmo - spytał James swoim niemiłym, ironicznym tonem - żeby
myśleć, że mam ci coś do zarzucenia?
- Chcesz mnie zmusić, żebym to powiedziała? - zarumieniła się ze wstydu. - Sam dobrze o
tym wiesz. Przyznaję, że to była moja wina. Nie powinnam była cię pocałować. Ale ty nie
możesz winić tylko mnie.
- Emmo, ja cię o nic nie obwiniam - powiedział James tym samym suchym tonem. - Wręcz
przeciwnie.
Była tak zażenowana, że nie rozumiała, co chciał przez tu powiedzieć. Potrząsnęła tylko
głową.
- Co my teraz zrobimy? - spytała.
- Nie mam pojęcia. - James uniósł brew. - A co ty proponujesz, Emmo?
- Co ja proponuję? To był wyłącznie twój pomysł. A więc jaka jest twoja propozycja?
- Ja myślę - James zerknął na zegarek, który wyjął z kieszonki kamizelki - że możemy teraz
zjeść podwieczorek Jestem bardzo głodny. Po podwieczorku powinniśmy trochę odpocząć.
Rozumiem, że cała twoja rodzina przychodzi dzisiaj na kolację z okazji naszych zaślubin.
Emma tupnęła nogą tak energicznie, że zabrzęczały stojące na półkach szklane bibeloty.
- Jak możesz z tego żartować?! - wykrzyknęła. - Nie rozumiesz, że sędzia Reardon wszystko
zepsuł? To małżeństwo miało być utrzymane przed nimi w tajemnicy, a oni wszystko już
wiedzą!
- Tak - przyznał James, chowając zegarek i pocierając w zamyśleniu brodę. - Rzeczywiście,
wiedzą.
Nie wykazywał jednak wściekłości, jaką według Emmy powinny wywołać zdradzieckie
działania sędziego.
- Jak my teraz dostaniemy unieważnienie małżeństwa? Twoja matka wszystkim rozpowiada,
że się pobraliśmy! Jest niezwykle podekscytowana. Prosiła, żebym nazywała ją Honorią!
Wspominała nawet o wnukach!
James odjął dłoń od twarzy. Wydawał się zdziwiony, ale, jak się okazało, nie z powodu
nadziei jego matki na posiadanie wnuków.
- Och - powiedział. - Ty nadal chcesz występować o unieważnienie małżeństwa?
Miał opuszczone oczy, więc Emma nic nie mogła z nich wyczytać. Oniemiała.
- James, czyś ty oszalał? Oczywiście, że chcę! - Zerknęła na niego spod oka. - A ty nie? Taki
był nasz plan, prawda?
- Musisz mi wybaczyć, ale wydawało mi się, że ten plan uległ zmianie. - James mówił takim
tonem, jakby się zastanawiał, jakim powozem pojechać na spacer. - Wydawało mi się tamtej
nocy, że… podobało ci się, że jestem twoim mężem.
Emma czuła, że znów oblewa się rumieńcem. Jak on może mówić o tym, co się między nimi
wydarzyło, tak nonszalanckim tonem… Nic dziwnego, że ma już trzydzieści lat i jeszcze się
nie ożenił!
Tyle że, oczywiście, był już żonaty. I na tym polegał cały problem.
- To, co się wydarzyło tamtej nocy - wykrztusiła Emma, która była tak zażenowana, że
zaczynało brakować jej tchu - było pomyłką. Już ci to tłumaczyłam. Nie miałam zamiaru…
Nie myślałam, że…
James nie robił wrażenia, że jest zakłopotany. Jak zwykle, zachowywał chłodny dystans,
który opuszczał go tylko wtedy, o czym Emma miała okazję się przekonać, kiedy ogarniało
go pożądanie.
- Przykro mi, że tak uważasz. Wydawało mi się… Widzę jednak, że musiałem się mylić.
Emma poczuła, że jej serce zabiło szybszym rytmem (zupełnie nie wiedziała, dlaczego się tak
dzieje).
- Co ci się wydawało? - spytała.
Ale James nie odpowiedział na to pytanie - w każdym razie nie na temat swoich osobistych
odczuć.
- List sędziego Reardona - powiedział - rzeczywiście wprowadził pewne zamieszanie, ale to
jeszcze nie powód, żeby wpadać w panikę, Emmo. Nie wiem, dlaczego nie mielibyśmy
przeprowadzić naszego planu, jeśli tak sobie życzysz. Moju matka będzie, oczywiście, bardzo
rozczarowana, ale w końcu się z tym pogodzi, tak samo jak twoja rodzina. Jeśli jesteś
przekonana, że nasz związek nie przyniesie… hm… żadnych nieoczekiwanych owoców…
Emma gwałtownie nabrała powietrza. Chociaż nie przypuszczała, żeby to było możliwe, ale
poczuła się jeszcze bardziej zażenowana.
- Rozumiem. - James obserwował ją z uniesionymi brwiami, ale nie okazując żadnych
szczególnych emocji. - Może poczekamy z decyzją do czasu, kiedy ta kwestia zostanie
rozwiązana.
- Ja… - Emma nie wiedziała, co powiedzieć, chociaż uważała, że powinna to zrobić. - Nie
chcę, żebyś czuł, że powinieneś…
Dopiero teraz James stracił zimną krew. Popatrzył na nią z dezaprobatą.
- Emmo - powiedział surowym tonem. - Czy ty naprawdę myślisz, że gdybyś nosiła moje
dziecko w łonie, to ja bym nie…
- Nie chciałabym, żebyś czuł się zobowiązany - przerwała mu. - Ja…
- Nie musisz się o to troszczyć - przerwał jej. - Zawsze pociągała mnie myśl, żeby zostać
ojcem. Jeśli okaże się jednak, że tak się nie stanie, będziesz miała unieważnienie małżeństwa,
o ile nie przeraża cię myśl, że obarczysz krzywoprzysięstwem swoją nieśmiertelną duszę.
To było typowe dla Jamesa - lekkim tonem podkreślał, że to, co miało miejsce w gospodzie
pani MacTavish, czyni przysięgę o nieskonsumowanym małżeństwie wierutnym kłamstwem.
- Ja, osobiście - ciągnął James - nigdy się specjalnie nie martwiłem, dokąd trafi moja
nieśmiertelna dusza. Czy to już wszystko, Emmo? Muszę jeszcze dokończyć list w sprawie
młodego Fergusa, trzeba się też porozumieć z twoim bankiem, by sędzia Reardon mógł
przekazać ci pieniądze…
Emma stała na dywanie w kwiaty w saloniku lady Denham, czując rozczarowanie. Dlaczego
tak było, otrzymała przecież wszystko, czego tylko chciała? Nie mogła tego zrozumieć.
Pzecież nie oburzał jej fakt, że James nie sprzeciwiał się unieważnieniu małżeństwa.
Jednak… Jednak on był teraz zupełnie innym człowiekiem. Tak bardzo się zmienił od tego
fatalnego dnia, kiedy mu powiedziała, że ona i Stuart planują ucieczkę…
Emma otrząsnęła się z tych myśli. Co ona sobie wyobraża? Całkowicie zmienia swoją opinię
o mężczyźnie tylko dlatego, że załatwił wizytę u lekarza dla jednego z jej uczniów? A może
jej stosunek do niego uległ tak gwałtownej zmianie, ponieważ wykazał się sprawnością w
innej dziedzinie?
Tak dalej być nie może. Tego była pewna. Powiedział jej żeby się zachowywała jak dorosła
osoba. Będzie więc dorosła, będzie równie chłodna i wyrachowana jak on.
- To wszystko, lordzie Denham. Dziękuję - powiedziała prostując ramiona.
Kiedy James skinął jej uprzejmie głową i wyszedł z pokoju, mimo wszystko Emma musiała
usiąść, żeby się opanować. Powtarzała sobie, że to wszystko nie będzie trwało dług
zakładając, czego dowiodło jej poprzednie małżeństwo, że na nie zachodzi w ciążę. Wkrótce
będzie mogła powrócić do swojego spokojnego życia na Faires i nigdy, jeśli nie będzie miała
na to ochoty, nie zobaczy już Jamesa Marbury'ego.
Przynajmniej tak sobie powtarzała.
I przez chwilę udało się jej nawet w to uwierzyć.
24
James doszedł do wniosku, że wszystko jest na dobrej drodze.
Sędzia Reardon, prawdopodobnie nic o tym nie wiedząc, okazał się szalenie pomocny. Im
więcej osób będzie wiedziało o ich małżeństwie, tym trudniej będzie je rozwiązać.
A ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył James, było… rozwiązanie jego małżeństwa z Emmą
van Court.
Nawet teraz, siedząc w salonie matki i obserwując swoją świeżo poślubioną małżonkę, która
witała się z rodziną, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie wyszła za mąż wbrew ich woli -
nie mógł do końca uwierzyć swojemu szczęściu. Pojechał do Szkocji w poszukiwaniu zwłok,
a przywiózł do domu młodą żonę.
Tą żoną była kobieta, która przez długie miesiące nawiedzała go w snach i do której
wyrywało się jego serce. Sam nie wiedział, czym sobie zasłużył na tak wspaniałą nagrodę.
Wiedział tylko, że ją zdobył i musi utrzymać.
Nawet wbrew Emmie, która, jak podejrzewał, nie znała tak dobrze własnego serca, jak się jej
wydawało.
Emma rozmawiała właśnie z Penelope. Jakaś jej uwagi i wywołała wybuch śmiechu kuzynki.
James widział wyraźnie, że Penelope robi wszystko, żeby nikt nie zauważył, jak przygnębia ją
fakt, że jej młodsza kuzynka już dwukrotnie wyszła za mąż, a ona nie znalazła jeszcze męża.
Zastanawiał się też, zresztą nie pierwszy raz, jak to było możliwe, że van Courtowie, którzy
należeli do kulturalnej elity Londynu i byli bardzo bogatymi ludźmi, chociaż nie mieli
skłonności do filantropii, mogli wychować taką dziewczynę, jaką była Emma. Emma i
Penelope były tak różne, jak dzień różni się od nocy.
Nie tylko dlatego, że zwykłą, szarą sukienkę Emmy - jutro James sprowadzi krawcową matki
i zamówi wyprawę dla żony, chociaż i w tej starej sukience była najpiękniejszą kobiet w
salonie - przyćmiewał blask złocistych jedwabi i biżuterii Penelope.
Nie o to chodziło. Emma zawsze była inna niż reszta jej rodziny. Może dlatego, że wcześnie
straciła rodziców, a może po prostu taka była - okazywała wyjątkową wrażliwość na cudze
troski i kłopoty - począwszy od piskląt, które wypadły z gniazda (zawsze błagała Jamesa,
żeby je tam włożył), a skończywszy na głodujących tubylcach w Papui-Nowej Gwinei, dla
których również wypraszała u Jamesa pieniądze. Nic więc dziwnego, że uwielbiała Stuarta.
Emmie nie tylko podobała się jego blada, melancholijna twarz - James wiedział, że taki
wygląd przyciąga młodziutkie dziewczyny. Stuart, podobnie jak Emma, pragnął pomagać
wszystkim, dla których los nie był zbyt łaskawy.
Jednak James, podobnie jak jej stryjostwo, nie traktował poważnie zadurzenia Emmy w
swoim kuzynie. Sądził, że ta fascynacja umrze śmiercią naturalną, kiedy dziewczyna odkryje,
że Stuarta bardziej interesują duchowe niż cielesne związki
Niestety, jak się wydaje, to odkrycie nigdy nie nastąpiło.
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy James spodziewał się, że będzie zajęty ocieraniem łez
Emmy, którą Stuart porzuci dla kościoła i zostawi ze złamanym sercem, został
poinformowany o planach ucieczki kochanków.
Jak on mógł sobie wyobrażać, że Emma w pewnym momencie dojdzie do wniosku, że jest on
bardziej odpowiednim kandydatem na męża niż Stuart? Kiedy przekonywał ją, że ubodzy
powinni sami o siebie zadbać, jego kuzyn zdobywał jej serce niewzruszoną wiarą w Boga i
działalnością charytatywną. Nic więc dziwnego, że wybrała Stuarta. Dla takiej dziewczyny
jak Emma o wiele bardziej pociągające było życie w niedostatku na Szetlandach niż wygodna
egzystencja hrabiowskiej żony!
Jednak hrabiowie, co postanowił udowodnić jej James, mają o wiele większe możliwości,
żeby nieść pomoc ubogim, niż niewiele zarabiający wikarzy.
Osiągnął już pierwszy sukces - a przynajmniej taką miał nadzieję - udowadniając jej, że
hrabiowie są lepszymi kochankami. Chociaż nie wiedział, co o tej sprawie myślała Emma, nie
sądził, żeby w tej dziedzinie miała powody do narzekań - pomimo jej stałych nalegań na
unieważnienie małżeństwa. James żałował teraz, że podsunął jej taką możliwość.
Ale jak inaczej miał ją przekonać, żeby za niego wyszła? Obawiał się, że Emma jeszcze mu
nie przebaczyła tego, co zrobił jej narzeczonemu. Nie miała również pojęcia, że darzył ją
potajemną miłością. Ona wzdychała do jego kuzyna, a James skrycie wzdychał do niej…
Ale Stuarta już nie było, a Emma potrzebowała miłości, do której miała prawo. Jak się
przekonał, całując ją w zamku MacCreigh - zresztą zawsze to przeczuwał - była niezwykle
namiętną dziewczyną, która uwielbiała pocałunki i… inne zabawy. Lubiła je tak bardzo, że
bez trudu można ją było nakłonić do tego, żeby zapomniała o wszystkim innym, tak bardzo
pragnęła być… zabawiana. Ta cecha, jak wynikało z doświadczenia Jamesa, była niezwykle
rzadka u eleganckich dam, chociaż tak bardzo pożądana. Fakt, że Emma była obdarzona tą
zaletą, wcale go nie zdziwił, spowodował tylko, że miał do siebie jeszcze większą pretensję o
to, jak się kiedyś w stosunku do niej zachowywał. Niewybaczalne, że pozwolił takiej kobiecie
zniknąć ze swojego życia. Ale to się już nie powtórzy.
James wiedział, że droga do szczęścia małżeńskiego z Emmą van Court Chesterton nie będzie
łatwa. Przekonał się o tym ponownie po uroczystej kolacji z rodziną van Courtów, chociaż dla
nich nie było to zbyt radosne spotkanie. Stryjostwo Emmy chętnie przyjęli zaproszenie matki
Jamesa, jednak nadal wydawali się zaskoczeni faktem, że to Emma została lady Denham, a
nie Penelope, którą podsuwali Jamesowi od chwili, kiedy ta opuściła mury szkoły. Kiedy
młodzi małżonkowie wreszcie znaleźli się sami, Emma wyszła z garderoby w swoim grubym
szlafroku i wskazała hrabiemu stojące przy kominku fotele.
- Ty je zajmiesz czy ja?
James rzucił tęskne spojrzenie w kierunku łóżka, co Emma zauważyła.
- James, co ci przychodzi do głowy?! - zawołała. - Nie możemy razem spać w tym łóżku.
Wiesz, co się zdarzyło ostatnim razem. Jeśli mamy dostać unieważnienie małżeństwa, to nie
możemy… nie możemy tego dalej ciągnąć.
James, który również miał na sobie szlafrok - teraz sam musiał zajmować się swoją
garderobą, ponieważ Roberts był na Faires, sprawując opiekę nad szkołą Emmy i
potomstwem jej suczki - usiadł na brzegu łóżka, zdejmując ranne pantofle.
- Nie widzę powodu, dla którego miałbym się nabawić bólu karku, śpiąc na fotelach -
powiedział - kiedy obok stoi wygodne łóżko.
Wiedział, że prowadząc taką grę, podejmuje ryzyko, ale mężczyzna powinien walczyć o to,
co chce zdobyć.
- Poza tym co to za różnica? Już raz popełniliśmy ten grzech. Kilka następnych razy nie
wtrąci nas do bardziej gorącego piekła.
Emma nie roześmiała się. Wyglądała na zmęczoną. Na pewno wyczerpało ją przybieranie
radosnej miny szczęśliwej mężatki i beztroska rozmowa o wspólnych znajomych, która
zaczęła się już przy zupie i trwała aż do podania serów.
James nie wątpił, że Emma czuła się zobowiązana do zademonstrowania stryjostwu radosnej
miny. Po raz ostatni widziała Arthura i Reginę van Court w ich bibliotece, gdzie wuj ostrzegał
ją przed nieodpowiednim małżeństwem, a stryjenka zamartwiała się tym, co hrabia Denham o
niej pomyślał, kiedy powiedziała mu o swoich szalonych zamiarach. Jeśli któreś z nich
dostrzegło ironię faktu, że po upływie roku ich marnotrawna bratanica została żoną tego
samego hrabiego, to nie wspomnieli o tym ani słowa. Byli niesłychanie serdeczni. i chociaż
James nie dał się na to nabrać i wiedział, że Emma również nie. Gdyby zjawiła się w
Londynie jako wdowa po Stuarcie, a nie żona hrabiego Denhama, rodzina nie okazałaby
radości z jej powrotu.
Wylewne powitanie, jakie jej zgotowali, trochę nadszarpnęło siły Emmy, nadwątlone długą
podróżą ze Szkocji. James zauważył cienie pod jej błękitnymi oczami. Miała bardzo ciężki
dzień.
Mimo to nie wycofywała się z pola walki.
- To nie jest w porządku. Sam o tym wiesz. Ale jeśli tak się na to zapatrujesz, to ja będę spać
na fotelach.
Podeszła do łóżka i chwyciła jedwabną kołdrę. James patrzył, jak usiłowała z dwóch foteli
zrobić posłanie.
- Twoje zachowanie jest śmieszne, Emmo - powiedział. - Jesteśmy dorosłymi ludźmi i chyba
potrafimy spać w jednym łóżku… bez żadnych nieprzewidzianych zdarzeń.
- Gdzie ja to już słyszałam? - mruknęła.
- Wtedy ty sama zaczęłaś - przypomniał jej James.
Zauważył z satysfakcją, że oblała się nagłym rumieńcem.
- Teraz nie musisz się martwić, że to się znowu zdarzy - powiedziała sucho, kładąc się na
swoim małym, wyraźnie niewygodnym łóżku. - Dzisiaj będę się od ciebie trzymać z daleka.
- Doceniam twoją troskę o los mojej nieśmiertelnej duszy - zauważył James. - Myślę jednak,
że jest już na to za późno, Emmo. Ryzyko zostało podjęte. Wszystko więc jedno, jeśli i tak
mamy się smażyć w piekle, czy zgrzeszymy raz, czy też tysiąc razy.
Od strony foteli nie dobiegał żaden dźwięk. Emma naciągnęła kołdrę na głowę niewątpliwie
w celu zakończenia tej rozmowy. James wzruszył ramionami i położył się na łóżku.
- Może masz rację - przyznał.
Znowu brak odpowiedzi. Hrabia podłożył ręce pod głowę i patrzył na kobaltowy błękit
baldachimu.
- Rzeczywiście - powiedział - istnieją szanse, że im dłużej będziemy… jak to określiłaś? Aha,
dalej to ciągnąć… tym większe jest prawdopodobieństwo, że wreszcie zostaniemy złapani.
Potomstwo byłoby niepodważalnym dowodem naszego grzechu.
Tym razem spod kołdry wydobył się nikły pomruk. James patrzył na to prowizoryczne łóżko,
nie mając pewności, gdzie jest jej głowa.
- Co mówiłaś, kochanie?
Emma odrzuciła kołdrę. W świetle padającym z kominku jej blond włosy tworzyły
prawdziwą aureolę.
- To nie ma nic do rzeczy - oświadczyła surowym tonem.
- Jesteś tego pewna? - spytał, unosząc brwi.
- Absolutnie pewna - odrzekła.
James bawił się tą sytuacją, chociaż wiedział, że nie powinien. Ale jej oburzenie - a Emma
bardzo często się im niego gniewała - ogromnie go bawiło. Było tak różne od pochlebstw,
jakimi obsypywały go różne Fiony i Penelopy.
- Rozumiem twoje święte oburzenie - powiedział - istnieje jednak możliwość, że szkoda już
została wyrządzona. Jestem zmuszony ci uświadomić, że spanie na fotelach wcale nie jest
dobre dla niego.
- Dobre dla kogo? - Emma ściągnęła brwi.
- Mojego syna i następcy - stwierdził James. - Wiesz o tym, Emmo, że możesz już nosić w
łonie dziecko.
Zarumieniła się, ale wyraz jej twarzy - świadczący o tym, że zbyt wysoko Jamesa nie ceni -
pozostał bez zmian.
- Twoja troska zasługuje na uwagę - odrzekła. - Ale gdybym była zdolna do posiadania dzieci,
to nie uważasz, że dałabym już tego dowody? Nie zapominaj, że jestem wdową.
- Ale byłaś ze Stuartem tylko przez krótki czas - zauważył.
Jakaś nuta w tonie jej głosu ostrzegła go, że na tym terytorium należy poruszać się bardzo
ostrożnie. James dostrzegł też reakcję Emmy na uwagę Penelope van Court, kiedy ta
zobaczyła w jadalni Fergusa.
- On nie może być twój, prawda, Emmo? - roześmiała się. - Jest na to o wiele za duży.
Emma, która podczas kolacji często się śmiała - chociaż niezbyt szczerze - tym razem miała
poważną minę. Hrabia wyczuł, że jest to temat, na który żona nie potrafi żartować.
- Ty i Stuart mieliście dla siebie niecałe pół roku - dodał. - Oczywiście, będąc od niedawna
żonaty, nie jestem biegły w takich sprawach, wiem jednak, że czasem to zajmuje niektórym
kobietom cały rok, a nawet jeszcze dłużej. To nie są rzadkie przypadki.
- Tym bardziej - odparła Emma - powinnam zostać na fotelach i trzymać się od ciebie z
daleka.
James zorientował się poniewczasie, że zamiast zabliźniać jej ranę, której istnienia dopiero
zaczął się domyślać, sprawił jej jeszcze większy ból. Leżał w półmroku, słuchając trzaskania
ognia na kominku, a jego myśli skierowały się na niebezpieczna, ścieżkę, której unikał przez
ostatnie dwanaście miesięcy. Zaczął się zastanawiać nad tym, co się działo w sypialni
pomiędzy Stuartem a Emmą.
Emma nie była, o czym już dobrze wiedział, bierną kochanka. Miała, jak mu się wydawało,
naturalny, zrozumiały pociąg do grzechu.
A Stuart? James nie posądzał o to swojego kuzyna. Nie potrafił nawet wyobrazić ich sobie w
łóżku - i to nie tylko dlatego, że nie miał na to chęci, co było oczywiste, ale Stuart i Emma…
Wiedząc, że Emma wykazuje ogromne zainteresowanie tą dziedziną i znając również Stuarta,
James nie przypuszczał, żeby ich związek mógł być szczęśliwy i udany.
Nie dziwił się jednak Emmie, że była zafascynowana jego kuzynem. Nie mogła przecież
wiedzieć, co ją czekało pod tym względem. Ledwie wtedy wyszła ze szkoły, w stanie
błogosławionej nieświadomości na temat małżeńskiego łoża, jak większość dziewcząt w jej
wieku. Obowiązkiem stryjostwa było uchronić ją przed niefortunnym związkiem. A oni,
mimo wysiłków Jamesa, nie stanęli na wysokości zadania.
Położenie, w jakim się teraz znalazła ich bratanica, było wyłącznie ich winą.
Jednak ta sytuacja, w odczuciu Jamesa, nie była tak ponura, jak się mogło wydawać Emmie.
Ona pewnie uważała, że jej położenie jest żałosne - musiała pozostawać w formalnym
związku z mężczyzną, który niegdyś zawiódł jej zaufanie, żeby otrzymać spadek po mordercy
swojego męża - jednak James miał inną opinię na ten temat. Emma nie zdawała sobie nawet
sprawy z tego, jak bardzo jest kochana. Niedługo James uświadomi jej to, ponieważ, jak się
wydaje, jego czyny jej u tym nie przekonały.
Ale jeszcze nie teraz. Wiedział już, że ona nosi w sercu otwartą ranę, którą do tej pory
skrzętnie skrywała. Musi jeszcze upłynąć trochę czasu, zanim będzie mogła spojrzeć na świat
radosnym wzrokiem. Ostatni rok nie przyniósł jej niczego oprócz bólu. James był pewien, że
Emma nie chciałaby słyszeć żadnych miłosnych deklaracji ani od niego, ani od nikogo
innego, dopóki nie nabierze wiary w siebie. Do tej pory nosiła tylko maskę na użytek swojej
rodziny i tych wszystkich, od których mogłaby usłyszeć te okropne słowa: A nie mówiłem!
James zaczeka… tym razem. Co prawda, rok wcześniej też postanowił zaczekać, i oto do
czego to doprowadziło: wielka miłość jego życia poślubiła innego mężczyznę.
Sytuacja nie była jednak tak ponura. Po dwunastu miesiącach Emma wyszła za mąż za niego.
James może sobie pozwolić na przeczekanie. Jego cierpliwość na pewno zostanie
wynagrodzona. Nie minie wiele czasu, a ona zrozumie, że się diametralnie zmienił.
Wtedy, miał nadzieję, połączy ich coś więcej niż przyjaźń, już teraz łączyła ich przyjaźń i
wzajemny pociąg. James wiedział, chociaż Emma usiłowała temu zaprzeczać, że ona go
pragnie. Jej wargi mogły kłamać, ale ciało mówiło prawdę. Nie minie wiele czasu, a ona
wszystko zrozumie.
Tymczasem znajdowała się kilka metrów od niego, a nie na drugim końcu kraju.
Jednak ten fakt, wraz z upływem czasu, coraz bardziej gnębił Jamesa. To było zupełnie bez
sensu, że ona spała na tych fotelach. On nie położyłby się tam za żadne skarby, ale co mógł
zrobić poza przeniesieniem się do innego pokoju, co w ogóle nie wchodziło w grę? Co by na
to powiedziała jego matka?
Dochodziła już północ, kiedy wstał z łóżka i podszedł do stojących przed kominkiem foteli.
Emma spała, hrabia nie miał pojęcia, jak się jej udało zasnąć na tym niewygodnym posłaniu.
Pewnie była bardzo wyczerpana. Jej głowa była przekrzywiona pod tak dziwnym kątem, że
gdyby pozostała dłużej w tej pozycji, bolałby ją rano kark.
James pochylił się i wziął ją na ręce, razem z jedwabną kołdrą.
Emma natychmiast się obudziła.
- Połóż mnie - zażądała z lekka ochrypłym głosem.
- Położę cię - powiedział - ale do łóżka, gdzie jest twoje miejsce.
- James… - zaczęła, ale on ją uciszył.
- Bądź cicho - przerwał jej - bo obudzisz moją matkę, która zaraz tu wpadnie z całą czeredą
służby. Odkryją całą prawdę, poinformują o tym sędziego Reardona i już nigdy nie zobaczysz
ani swoich dziesięciu tysięcy funtów, ani tej pięknej szkoły, którą masz zamiar zbudować.
To ją otrzeźwiło.
- Skąd wiesz o szkole? - spytała.
- Mówisz przez sen.
- To nieprawda!
- Prawda - powiedział. - Ale mimo to nadal chcę dzielić z tobą moje łóżko.
Emma obdarzyła go nieufnym spojrzeniem.
- Dobrze - powiedziała wreszcie. - Ale bez całowania…
To była myśl nie do pogardzenia i już po chwili James całował ją tak zapamiętale, jak tylko
potrafił - a zważywszy na jego długie i różnorodne doświadczenie w tej dziedzinie - jego
pocałunki nie mogły być bardziej żarliwe. Emma zareagowała tak, jak mógł się tego
spodziewać. Początkowo zesztywniała w jego ramionach, ale po chwili zarzuciła mu ręce na
szyję i rozchyliła wargi. Wtedy łatwo już było położyć ją na łóżku, odrzucić kołdrę i przykryć
ją własnym ciałem.
Trochę oprzytomniała, kiedy poczuła na sobie jego ciężar i zaczęła coś szeptać. Ale wtedy
jego dłoń znalazła się pod jej koszulą, palce odnalazły jej gładką, pełną pierś i cokolwiek
Emma miała do powiedzenia rozpłynęło się w cichym westchnieniu rozkoszy. A kiedy
kolanem rozchylił jej nogi i jego twarde udo dotknęło wilgotnego zagłębienia jej łona, Emmą
zawładnęła fala pożądania i nie zdołała powstrzymać jęku.
Już się nie broniła. Wydawało się jej, że James ma jakiś magiczny dotyk, który czyni ją
powolną wszystkim jego zachciankom. Było jej wszystko jedno, czy pozostaną małżeństwem,
czy też nie, dopóki jej dotykał, a jej ciało przenikały rozkoszne dreszcze.
James czuł, że mu się całkowicie poddała, i w pełni to wykorzystał. Może to nie było w
porządku, robić użytek z władzy, jaką nad nią posiadał, ale nie miał żadnego poczucia winy…
kiedy była tam, gdzie pragnął ją mieć. Uniósł jej koszulę, pieszcząc teraz ręką to miejsce,
którego przedtem dotykał udem. Emma jęczała z rozkoszy, chociaż przeszło jej przez myśl,
że nie powinna się kochać z innym mężczyzną w domu, który niegdyś był domem jej męża.
Przypomniała sobie jednak, że teraz jej mężem jest James. Poza tym było jej wszystko jedno,
gdzie byli, dopóki James jej pragnął. A hrabia zawsze potrafił sprawić, żeby również ona go
pragnęła.
James zdążył już zrzucić szlafrok i poczuła nagle, że jej uda dotyka już inna część jego ciała -
ta, która początkowo przerażała ją swoim rozmiarem, a później zdobyła jej ogromne uznanie.
Ze śmiałością, o którą się nawet nie podejrzewała, ujęła w dłoń jego męskość i wprowadziła
ją w siebie, gwałtownie łapiąc oddech.
Ich intymny kontakt odznaczał się niezwykłą harmonia z czego Emma, nie mając takiego
doświadczenia jak James, nie zdawała sobie w pełni sprawy. On wiedział, że to jest niezwykle
rzadkie zjawisko.
Emma z kolei w pełni doceniała rozkosz, jaką sobie wzajemnie dawali. Oddawała mu się z
pełnym zapamiętaniem, dopóki nie doprowadził jej tam, gdzie mogła się znaleźć tylko z nim.
James również doznał zaspokojenia i opadł na nią, ciężko oddychając. Ogień już wygasł na
kominku, prawie się nie widzieli, słyszeli tylko swoje urywane oddechy. Ześlizgnął się z niej
wreszcie i udało mu się dostrzec jej rozpaloną twarz.
- Czy teraz będziesz już grzeczna i zostaniesz w łóżku? - spytał.
W odpowiedzi Emma ukryła twarz na jego ramieniu.
To go całkowicie zadowoliło.
25
- W niebieskim jest ci do twarzy - stwierdziła Regina van Court. - To był zawsze odpowiedni
kolor dla Emmy, prawda, Penny?
Penelope van Court zerknęła na stos sukienek, które leżały mi sofie, i zacisnęła usta. Emma,
która stała na niskim stołeczku pośrodku pokoju, wiedziała, że jej nowe suknie nie mogą
sprawiać kuzynce żadnej przyjemności. Penelope zawsze interesowała się modą i chociaż
rodzice niczego jej nie odmawiali, nie mogli dać jej tego, czego najbardziej pragnęła.
To znaczy męża. Penelope marzyła tylko o jednym - żeby już nie musiała występować na
balach w białych i jasnoróżowych muślinowych sukienkach, obowiązkowym stroju młodych,
niezamężnych kobiet. Widok o dwa lata młodszej Emmy, która mierzyła szafirową suknię
wieczorową, nie poprawiał nastroju panny van Court.
- Chyba tak - mruknęła Penelope, wstając z krzesła.
Podeszła do okna, odwracając się plecami od rozrzuconych po całym pokoju czerwonych,
szafirowych i złocistych strojów.
Emma rzuciła kuzynce zatroskane spojrzenie. Nie mogła przecież powiedzieć Penelope, która
tak wiele uwagi poświęcała ubraniu i podobnym błahostkom, że to jest tylko gra pozorów. Że
jej małżeństwo jest fikcją, że jest nierzeczywiste pozorowane.
Chociaż czy rzeczywiście tak? Wszystko zaczęło się przecież dobrze układać i jej stosunki z
Jamesem nabierały cech normalnego małżeństwa - przynajmniej wydawało się jej, że na tym
polega normalne małżeństwo, gdyż jej pierwszy związek był całkowicie odmienny.
Emma nie przypuszczała jednak, że udałoby się jej po prawić humor Penelope. Zbyt trudno
byłoby zmienić jej ponury nastrój, zresztą nie monża się temu dziwić. Emma nigdy nie
widziała tylu sukien, kapeluszy, gorsetów, halek i pantofelków, które krawcowa lady Denham
nagromadziła w tym pokoju. Wyglądało to tak, jakby hrabia wykupił cały sklep.
Pewnie zresztą tak było. Kiedy Emma weszła rano do pokoju, spodziewając się zastać tam
jedynie swoją stryjenkę i kuzynkę, które obiecały ją odwiedzić, oraz matkę Jamesa, stanęła w
progu, osłupiała.
- No, nie - powiedział James, kładąc jej dłoń na ramieniu i popychając delikatnie do środka. -
Jesteś moją żoną, Emmo, i nie mogę na to pozwolić, żebyś nosiła sukienki z zeszłego sezonu,
mimo że wyglądasz w nich czarująco. Wszyscy uznaliby mnie za skąpca.
Emma, doskonale wiedząc, ile kosztuje rozłożona w pokoju garderoba, nie potrafiła
powstrzymać się od uwagi.
- Gdybyś pieniądze, które wydałeś na te stroje, przekazał biednym, nikt nie mógłby nazwać
cię skąpcem.
- Gdybyś tylko przez jeden poranek zachowywała się jak żona hrabiego, mógłbym ci to
wynagrodzić, wystawiając czek na rzecz Stowarzyszenia dla Polepszenia Jakości Życia
Tubylców na Hawajach czy też na inne organizacje, które popierasz.
Emma spojrzała na niego zdumiona.
- Nie mam nic przeciwko temu, żeby pomagać biednym - dodał. - Zresztą sama o tym wiesz.
Wolałbym tylko dopomóc im, żeby potem sami sobie radzili. Daj ludziom palec… na pewno
znasz to powiedzenie.
Pocałował ją w czoło, zostawiając w towarzystwie madame Delanges i swojej matki,
ponieważ sam miał zaprowadzić młodego Fergusa na pierwszą wizytę do słynnego doktora
Stonelettera.
Biorąc pod uwagę tę wymianę informacji - oraz tamtą, o wiele gorętszą (i bardziej cielesną) z
ostatniej nocy - Emma stwierdziła, że James zachowuje się w zdumiewający sposób… jakby
był zakochany. Trudno to było inaczej określić.
Ale taka myśl była absurdalna. James Marbury nie był w niej zakochany. Okazywał jej, przez
cały czas, kiedy się znali, jedynie dezaprobatę. Co prawda, nie potrafiła sobie wytłumaczyć
tego, co się działo, kiedy się całowali. Ale to na pewno nie była miłość. To musiała być
namiętność, ale namiętność nie ma nic wspólnego z miłością.
Nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego był taki dobry dla niej, jak również dla Fergusa. Nie
mogła już dłużej zaprzeczać faktom. James Marbury, którego niegdyś uważała za człowieka o
wyjątkowo nieczułym sercu, bardzo się zmienił w ciągu ostatniego roku.
Jak to się stało i dlaczego, pozostawało dla niej tajemnicą. Ona na pewno się do tego nie
przyczyniła. Od momentu, kiedy wyjrzała przez okno i zobaczyła go na swojej warzywnej
grządce, ciągle mu się przeciwstawiała. Nie robiła tego tylko wtedy, kiedy byli razem w
łóżku. Ale, jak się szybko przekonała, trudno jej było oponować, kiedy James był tylko w
szlafroku… albo i bez szlafroka.
- Och! - wykrzyknęła lady Denham, klaszcząc w dłonie i odrywając Emmę od jej myśli. -
Właśnie ta! Musisz ją dziś włożyć na bal u Cartwrightów!
- Tak, ta suknia pięknie podkreśla kolor jej oczu - przyznała stryjenka Emmy. - Czy zdąży
pani ją wykończyć do ósmej? zwróciła się do madame Delanges.
- Naturalnie - powiedziała pulchna Francuzka. - Agnes, Mary. Allez, allez.
Do Emmy podbiegły dwie szwaczki, żeby wyswobodzić ją z sukni, która była ledwie
sfastrygowana.
- Znowu coś przywieźli, lady Denham - wykrzyknęła nagle stojąca przy oknie Penelope.
- Coś takiego - roześmiała się matka Jamesa. - Nie wiedziałam, że mój syn jest aż tak
popularny. Nie daliśmy jeszcze żadnego oficjalnego zawiadomienia, a już napływają prezenty
ślubne. Wręcz nie wiem, gdzie je ustawiać.
Emma, która dostała tylko jeden prezent na swój pierwszy ślub - serwis z Limoges,
doszczętnie rozbity przez Jamesa nie mogła powstrzymać odruchu radości. Jednak czy będzie
musiała zwrócić wszystkie prezenty ofiarodawcom, kiedy uzyska unieważnienie małżeństwa?
Pewnie tak.
Przypomniała sobie nagle zdziwienie Jamesa, kiedy podjęła ten temat poprzedniego dnia.
"Nadal chcesz się starać o unieważnienie małżeństwa?" - spytał. Emma zastanawiała się,
dlaczego w ogóle o tym wspominała. Nie chciała unieważniać ich małżeństwa. Teraz była już
tego pewna.
Co nie oznaczało, że nie musiała tego zrobić. Gdyby wyszła na jaw cała prawda o Stuarcie…
Gdyby James się tego dowiedział, na pewno nie chciałby nadal być jej mężem. To było zbyt
okropne.
Poza tym hrabiowie potrzebowali potomstwa. A w tej dziedzinie Emma zawiodła na całej
linii - to znaczy w sprowadzaniu na świat potomków. James starał się ją pocieszać, ale ona
wiedziała swoje. Trzeba będzie przeprowadzić unieważnienie małżeństwa. Nie byłoby w
porządku wobec Jamesa, gdyby go nie zrobiła.
- Chwileczkę - zawołała Penelope. - To nie posłaniec. To… sama nie wiem, co to jest.
- Odejdź od okna, kochanie - powiedziała stryjenka Emmy. - Stoisz w przeciągu. Chyba nie
chcesz się znowu nabawić bólu gardła i nie móc pójść na bal.
- Emmo - zawołała Penelope, nie zważając na słowa maki. - To chyba do ciebie. Ty zawsze
miałaś przedziwnych znajomych. Idzie tu jakiś wysoki rudzielec w szkockiej spódniczce i
czarnej pelerynie.
Emma, która wkładała swoją starą szarą sukienkę, zatrzymała się w pół gestu, nie włożywszy
jeszcze ręki do rękawa.
- Co?
- Znasz kogoś takiego? Właśnie wysiedli z powozu, on i ruda kobieta. Jest też z nimi jakiś
niechlujnie wyglądający chłopak. Zaraz będą dzwonić.
Rzeczywiście, po chwili rozległ się przytłumiony dźwięk dzwonka.
- Na litość! Emmo, czy to twoi przyjaciele? - wykrzyknęła lady Denham. - Czy mamy ich
przyjąć?
- Nie możecie ich trzymać na progu - zawołała Penelope, która odzyskała już trochę dawnego
humoru. Była tak ożywiona po raz pierwszy od czasu, kiedy Emma popełniła ten
niewybaczalny grzech, wychodząc za mąż, zanim ona zdążyła to zrobić. - Nigdy nie
widziałam mężczyzny, który potrafi nosić szkocką spódniczkę, a ten na takiego wygląda. -
Można było łatwo się domyślić, że spódniczka Geoffreya Baina nie była głównym punktem
jej zainteresowania. Chodziło raczej o to, że był wysoki i muskularny. Penelope wiedziała, że
w poważnym wieku dwudziestu jeden lat nie może być wybredna, kiedy w grę wchodzą
potencjalni mężowie. - Niech pani pozwoli go wpuścić, lady Denham. To będzie niesłychanie
zabawne.
Emma wcale tak nie uważała. Wręcz przeciwnie. Skąd lord MacCreigh wziął się nagle w
Londynie? Jego przyjazd mógł oznaczać jedynie dalsze kłopoty. A tego Emma wcale nie
potrzebowała.
Lady Denham, zauważywszy, że na twarzy Emmy pojawił się wyraz przykrości i
zakłopotania, przyłożyła dłoń do policzka,
- Naprawdę, nie wydaje mi się…
Jednak kiedy Burroughs otworzył drzwi i zaanonsował przybycie barona MacCreigha i jego
siostry, panny Fiony Bain, Penelope natychmiast powiedziała, że z przyjemnością spotkają się
z baronem i jego siostrą i poleciła kamerdynerowi, żeby wprowadził gości do salonu, gdzie
wszystkie przyjdą, jak tylko Emma się przebierze.
I już nic nie można było zrobić. Emma nie mogła odmówić spotkania, kiedy rodzeństwo Bain
wiedziało, że ona jest w domu.
Miała dziwne uczucie, widząc tu swoich starych znajomy z Faires - czy odważyłaby się
nazwać ich przyjaciółmi? - a zdumiała się jeszcze bardziej, kiedy zauważyła stojącego w
kącie salonu Johna McAddamsa. Chłopiec, który należał do jej najlepszych uczniów i którego
pragnęła posłać do college'u, miął nerwowo trzymaną w ręku czapkę.
Kiedy wymieniono wymuszone słowa powitania, Emma dowiedziała się wreszcie, dlaczego
John znalazł się niespodzianie w salonie hrabiego.
- Przyjechałem na polecenie lorda Denham, proszę pani odezwał się nieśmiało chłopiec. - To
znaczy, chciałem powiedzieć, milady. Przysłał wiadomość, że załatwił dla mnie egzamin w
Oksfordzie i zapłacił za przejazd.
Emma nie zdążyła jeszcze ochłonąć z wrażenia, kiedy usłyszała aksamitny głos Fiony.
- A my nie mogliśmy przecież pozwolić na to, żeby samotnie wyruszył w podróż, więc
postanowiliśmy mu towarzyszyć. Już od bardzo dawna nie byliśmy w Londynie.
Niebieskie oczy Fiony przesuwały się po pokrytych jedwabiem ścianach i aksamitnych
zasłonach. Emma nie miała najmniejszych wątpliwości, że ten salon był najwspanialszym
pokojem, jaki kiedykolwiek widziała Fiona Bain - chociaż nigdy by się do tego nie przyznała,
tak samo jak do prawdziwego celu ich wizyty. Emma dobrze wiedziała, że Fiona przyjechała
do Londynu wyłącznie dla Jamesa, tak jak baron MacCreigh przyjechał tu dla niej.
Jacy oni byli męczący! Emma była ciekawa, co baron zaniósł do lombardu, żeby zapłacić za
przejazd. Niewątpliwie jedną z rodzinnych pamiątek. Zrobił to wszystko w nadziei, że jej
małżeństwo okaże się nieudane i że będą mogli coś na tym skorzystać.
- Przyjechaliśmy zrobić zakupy - powiedziała Fiona zdawkowym tonem.
Emma nie uwierzyła, nie czuła jednak dawnej niechęci do siostry barona. Myślała tylko o
Johnie McAddamsie, który tak nieoczekiwanie pojawił się na Park Lane. To zasługa Jamesa.
On to wszystko zaaranżował. A przecież Emma nigdy nie wspominała mu o tym chłopcu.
Skąd on wiedział?
A co ważniejsze, dlaczego to zrobił? Emma czuła, że ogarnia ją dziwnie ciepłe uczucie do
męża - człowieka, którego kiedyś podejrzewała, że tam, gdzie powinien mieć serce, znajdują
się tylko liczydła.
Zastanawiała się też w głębi duszy, czy to było możliwe - czy istniało jakieś małe
prawdopodobieństwo - że on zrobił to dla niej. Fiona szybko wytrąciła ją z zamyślenia.
- Przyjechaliśmy również, żeby zobaczyć - powiedziała - jak życie małżeńskie służy nowej
lady Denham.
- Trudno mi powiedzieć, wyszłam za mąż dopiero niedawno - odrzekła wymijająco Emma.
- Ja wam powiem - odezwała się lady Denham ze swoim zwykłym entuzjazmem. - Młodzi
małżonkowie są w sobie nieprzytomnie zakochani. Jeszcze nigdy czegoś podobnego nie
widziałam. Lordzie MacCreigh, czy mogę zaproponować panu kieliszek sherry?
Geoffrey Bain, który prawdopodobnie nigdy jeszcze nie pił sherry, był oszołomiony, chociaż
z zupełnie innego powodu niż Emma. Oni są nieprzytomnie w sobie zakochani?! Lady
Denham widziała tylko to, co pragnęła zobaczyć… albo też chciała, żeby goście Emmy
poczuli się swobodnie. To byłoby zrozumiałe, ponieważ zarówno lord MacCreigh, jak i jego
siostra - nie mówiąc już o biednym Johnie McAddamsie - wydawali się okropnie skrępowani.
James jest w niej zakochany? Oczywiście, że nie. Na pewno nie.
Ale w takim razie, jak wytłumaczyć sprawę Fergusa? A teraz Johna? Nie mówiąc już o ich
małżeństwie, które niczego, oprócz problemów, Jamesowi nie przysporzyło.
"Nadal chcesz się starać o unieważnienie małżeństwa?" Emma była tak pogrążona w swoich
myślach, że z trudem podtrzymywała rozmowę, w czym Penelope chętnie ją wyręczała. Jej
zainteresowanie Geoffreyem Bainem wyraźnie wzrosło, kiedy mu się bliżej przyjrzała.
Uznała go za o wiele bardziej interesującego mężczyznę, jak przypuszczała Emma, od
cherlawych, anemicznych wielbicieli, którzy ją otaczali. Penelope zainteresowała się ciężkim
nożem w bogato zdobionej pochwie, który wisiał u pasa barona, i zaczęła zadawać mu tyle
pytań, że się trochę rozchmurzył. Lord MacCreigh popadł w widoczne przygnębienie, kiedy
dowiedział się od lady Denham, że małżeństwo Emmy nie okazało się totalną katastrofą, z
której mógłby ją wyratować, na co zresztą liczył.
Emma, ze swojej strony, podziwiała nawet to rodzeństwo. Niełatwo rezygnowali z raz
powziętego zamiaru. Chociaż była żoną innego, istniała jeszcze szansa, żeby się przekonała
do barona. Dlaczego nie mieliby próbować? Dziesięć tysięcy funtów, z czego Emma
doskonale zdawała sobie sprawę, pozostawało sumą nie do pogardzenia.
Jej mężowi, czemu się wcale nie dziwiła, nagłe przybycie barona i jego siostry do Londynu
nie sprawiło żadnej przyjemności. Kiedy wrócił do domu i zobaczył tych szacownych gości w
swoim salonie, jego twarz przybrała ponury wyraz. Miło powitał młodego McAddamsa, ale
nie odnosił się przyjacielsko do panny Fiony Bain, która tak mu się narzucała, aż Emma
poczuła się zakłopotana.
Brat panny Bain nie usłyszał od Jamesa ani jednego względnie uprzejmego słowa. Kiedy
nadarzyła się okazja, że zostali przez chwilę sami, James natychmiast zwrócił się do Emmy
ściszonym głosem:
- Co oni tu robią? Chyba ty ich nie zaprosiłaś?
Emma, zaszokowana sugestią, że mogłaby podsycać nadzieje lorda MacCreigha, natychmiast
zapewniła Jamesa, że nie tylko ich nie zapraszała, ale również się nie spodziewała, że on
weźmie Johna McAddamsa pod swoją opiekę. Ale to nie ułagodziło męża. Nie odniosły także
skutku podziękowania Emmy za to, że zechciał zająć się chłopcem. Jej serce przepełniała
głęboka wdzięczność i pragnęła ją wyrazić. Jego gniew wzrósł jeszcze, kiedy Penelope, pod
wrażeniem męskiej powierzchowności barona, który nie recytował Byrona, jak to robili jej
znajomi, a także nie wyglądał na mężczyznę cytującego poetów, zwróciła się do niego z
propozycją.
- A jakie plany na wieczór ma pan i panna Bain, mi lordzie? - spytała niewinnym głosem. -
Proszę tylko nie mówić, że jest pan gdzieś już umówiony. Ponieważ idziemy dziś wszyscy na
bal, wydawany na cześć młodej pary, myślę, że byłoby wspaniale, gdyby państwo mogli nam
towarzyszyć.
Zarówno Regina van Court, jak i lady Denham były przerażone, ale kiedy padły te słowa, już
nic nie mogły zrobić, poza wysłaniem bileciku do Cartwrightów z przeprosinami za
zwiększoną liczbę gości. Natomiast James wpadł w taką furię, że musiał wyjść z salonu.
Emma, nie mogąc patrzeć na chełpliwy uśmieszek barona, chętnie poszłaby w ślady męża,
choćby tylko po to, żeby go powstrzymać, gdyby chciał wyładować złość na przedmiotach,
ale wtedy do salonu wpadł Fergus MacPherson w swoich nowych okularach, z których był
niesłychanie dumny. Doktor Stoneletter, poinformował chłopi zebranych, nie miał wielkiej
nadziei, że Fergusowi uda się w pełni odzyskać dobry wzrok, ale obecny stan da się utrzymać
jeśli będzie wykonywał
"ćwiczenia" i nosił stale okulary.
To była dobra wiadomość, którą należało uczcić. Pojawiły się grubo lukrowane ciasteczka -
jak widać Fergus zaprzyjaźnił się na dobre z kucharzem lady Denham. James wrócił do
salonu i był pozornie spokojny, chociaż Emma nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerkać
na niego z niepokojem, zastanawiając się jednocześnie, czy nie ma przy sobie pistoletów.
Przecież już raz wyzwał lorda MacCreigha na pojedynek. Co mogłoby go powstrzymać przed
powtórzeniem tej propozycji?
Szczęśliwie wizyta przybyszy z Faires dobiegła końca bez rozlewu krwi. Lord MacCreigh i
jego siostra zorientowali się wreszcie, że powinni wrócić do hotelu i przebrać się na bal. John
McAddams nie miał zamiaru skorzystać z zaproszenia Cartwrightów, uznając bibliotekę
hrabiego za bardziej interesujące miejsce niż sala balowa.
Jeśli lord MacCreigh miał nadzieję, że uda mu się przy pożegnaniu przytrzymać dłoń Emmy o
ułamek sekundy dłużej czy też podać jej liścik miłosny - chociaż to było mało
prawdopodobne, ponieważ baron miał wstręt do pisania, to James, który stał przy Emmie,
obejmując ją ramieniem i zachowując się jak typowo zaborczy mąż, rozwiał te nadzieje.
Gdyby nie to, że ostatnie wypadki całkowicie wytrąciły ją z równowagi, Emma
zażartowałaby, że stał się nagle szalenie zazdrosny.
Ale to nie był czas na żarty. Miała zbyt wiele rzeczy do przemyślenia. Chętnie poszłaby na
spacer, szybki spacer morskim brzegiem, jak to robiła na Faires.
Ale nie była na tej małej wyspie. W Londynie nie było morskiego brzegu. A żony hrabiów nie
spacerowały samotnie.
Została więc w domu i stanęła przy oknie na pustej klatce schodowej z tyłu domu, żeby się
spokojnie nad wszystkim zastanowić.
Wiele czasu minęło, od kiedy ostatnio stała przy oknie i wyglądała na Park Lane, ulicę, na
której się wychowała. Prawie nic się tu nie zmieniło. Tak samo jak wtedy, z eleganckich
powozów wysiadali równie eleganccy ludzie. Konie, które je ciągnęły, były lepiej odżywione
- i pewnie lepiej traktowane - niż większość jej uczniów na Faires. Niegdyś taka myśl
przepełniłaby ją rozpaczą. Teraz zastanawiała się tylko, dlaczego mieszkańcy Faires nie
starają się poprawić swojego losu. Ignorancja była prawdopodobnie główną przyczyną ich
ciężkiego losu. Na przykład tak wiele osób sprzeciwiało się jej szkole tylko dlatego, że była
koedukacyjna. Upierali się też, że Biblia jest jedyną książką wartą czytania, więc jeśli idą w
niedzielę do kościoła, gdzie mogą wysłuchać ewangelii, to po co sami mają uczyć się czytać?
Nie mówiąc już o ich przekonaniu, że whisky to lekarstwo na wszystko. Dobry Boże, Emma
bywała przy porodach, gdzie matka piła więcej niż ojciec dziecka!
Czy udało się jej, zastanawiała się Emma, choć trochę zmienić życie tych ludzi, o co tak
usilnie walczyli ze Stuartem? Niewątpliwie John McAddams miał zapewniony lepszy start -
ale to było zasługa Jamesa. A Fergus? Podobnie.
Nie, jedynym wynikiem ich decyzji wyjazdu na Faires była śmierć Stuarta. To smutne, ale
taka jest prawda. Jako misjonarka Emma zawiodła całkowicie.
Nawet gdyby podjęła dziesięć tysięcy funtów i utopiła je w budowie szkoły, a może nawet i
szpitala na Faires, czy to przyniosłoby jakiś efekt? Czy wieśniacy mogliby się wtedy zmienić?
Nie wierzyła już w to. Na pewno nie ci starsi. Ale młodzi… dla młodych mogła jeszcze być
nadzieja.
Jakby czytając jej myśli, pojawił się obok niej jeden z tych młodych.
- Pani Chesterton? Co pani robi?
Emma zobaczyła Fergusa, który spoglądał na nią pytającym wzrokiem przez swoje nowe
okulary.
- Rozmyślam - powiedziała.
- O lordzie Denham? - spytał chłopak.
Emma roześmiała się nerwowo. Ostatnio James ciągle zaprzątał jej myśli. To dziwne, że
Fergus o nim wspomniał.
- Nie, nie o lordzie Denham. - Emma starała się mówić wesołym tonem. - Czy powinnam
myśleć o lordzie Denham?
- Jestem pewny, że on ma taką nadzieję - poinformował ją chłopak obojętnym tonem. - Po
tym, jak starał się o pani względy.
- Starał się o moje względy? - Emma popatrzyła na niego ze zdumieniem. - O czym ty
mówisz?
- Powiedziałem mu, że jeśli chce panią zdobyć, to musi się starać o pani względy. - Fergus nie
odrywał wzroku od stopni schodów. Tak długo nie potrafił niczego wyraźnie zobaczyć, że
teraz nawet klatka schodowa miała dla niego urok. Zeskoczył na niższy stopień na jednej
nodze. - Jeśli chce tę całą sprawę małżeńską zlepić.
- Ty i lord Denham rozmawialiście na mój temat?
- Naturalnie. - Fergus wzruszył ramionami. - Powiedziałem mu: jeśli naprawdę chce ją pan
zdobyć, to musi się pan starać o jej względy.
Emma czuła, że ciarki przechodzą jej po skórze.
- A czy on chce? Czy chce to zlepić? - spytała ochrypłym głosem.
Fergus tylko westchnął wymownie.
- Pani Chesterton, chyba pani potrzebuje okularów. Pożyczyłbym pani swoich, ale doktor
Stoneletter nie pozwolił mi ich zdejmować. Mogę je zdjąć dopiero wtedy, kiedy kładę się
spać.
Emma patrzyła na niego, nie mogąc wymówić słowa.
- Myślę, że starał się jak mógł. - Fergus stwierdził, że ta sprawa wymaga wyjaśnienia. - To
znaczy sprowadził tu Johna, załatwił mi okulary i tak dalej. - Znowu zeskoczył o jeden
stopień. - Wiem, że pani kochała pana Chestertona. -Kolejny skok. - Ale on zawsze na nas
wrzeszczał, że gramy w piłkę za blisko kościoła. - Skok. - Nie myślę, żeby on panią naprawdę
kochał, tak jak trzeba. A na pewno nie tak, jak jego lordowska mość. - Ostatni skok i Fergus,
który wydawał się teraz bardzo mały, a jednocześnie dziwnie dojrzały, odwrócił się jeszcze
do Emmy.
- Nigdy jeszcze nie widziałam tak zakochanego mężczyzny, powiedziała moja mama - dodał.
- A ona się na tym zna. Miała trzech mężów. Idę do kucharza po ciastka. Do widzenia.
I już go nie było.
A co miała zrobić Emma po tej niezwykłej rozmowie?
Usiadła i wypłakiwała sobie oczy przez całe pół godziny.
26
To nieprawda. To nie mogła być prawda. James Marbury jest w niej zakochany?
Nie. To niemożliwe. Fergus źle go zrozumiał.
A jednak…
A jednak tyle zrobił dla Fergusa. Dla Johna. Zmusił własnego lokaja, żeby zajął się jej szkołą
oraz Uną. A nawet… Emma zarumieniła się na to wspomnienie. James zniósł nawet
towarzystwo tej nieszczęsnej krowy!
Robił to wszystko, a ona nawet przez chwilę nie pomyślała dlaczego. Przyjmowała to, jakby
się jej wszystko należało. Przecież ją skrzywdził. Powinien jej to wynagrodzić.
Ale co właściwie miał jej wynagrodzić? Jaką krzywdę jej wyrządził? Zawiadomił jej rodzinę,
kiedy miała podjąć decyzję, która okazała się w efekcie pochopna i nieprzemyślana. Stuart
umarł na Faires.
James, co teraz już wiedziała, miał prawo iść do jej stryja. Miał prawo ją powstrzymać.
Gdyby została w Londynie - gdyby zaczekała - może Stuart by jeszcze żył.
A już na pewno nie znalazłaby się w takiej sytuacji jak teraz - nie byłaby jedyną
spadkobierczynią mordercy jej męża.
Ale czy James robił to wszystko dlatego, że ją kochał? Nie. James nigdy nie zdradzał innych
uczuć dla niej poza żartobliwą tolerancją. Nigdy nie usłyszała od niego żadnego czułego
słowa. Wręcz przeciwnie. Zawsze się z nią sprzeczał, a nawet często ją krytykował.
Z wyjątkiem łóżka. Ta myśl zadźwięczała jak dzwonek alarmowy. Z wyjątkiem łóżka.
Dlaczego, kiedy ją całował, potrafił natychmiast pozbawić ją oddechu i zdolności myślenia?
Dlaczego, kiedy się do niej zbliżał, jej serce zamierało w piersi? Czy chciał wyrazić jej
miłość, posługując się swym ciałem, bo nie mógł z jakiegoś powodu zdobyć się na to, żeby
wyrazić ją słowami?
A może był tak zręcznym i doświadczonym kochankiem, że potrafił to wszystko w niej
wzbudzić, sam niczego nie odczuwając? Emma nie uważała się za kobietę światową - dawne
kochanki Jamesa na pewno były o wiele bardziej biegłe w sztuce miłosnej niż ona - ale nawet
niewinna kobieta zobaczy różnicę pomiędzy kochaniem… a udawaniem.
A w tym, co się między nimi działo w sypialni, nie było nic udawanego.
Czy ona rzeczywiście była tak głupia - takim zakutym łbem, jak jej to często powtarzała
stryjenka Regina - że dopiero dziecko musiało jej wytłumaczyć, dlaczego się tak działo?
Niestety, odpowiedź na to pytanie brzmiała: tak, była aż tak głupia.
Co ma teraz zrobić? Nie była zdolna do żadnych odczuć poza ogromnym zdziwieniem
wywołanym nie tylko rewelacjami Fergusa, ale jej własną reakcją. James Marbury, dziewiąty
hrabia Denham kocha ją… kochał ją zapewne już od dłuższego czasu. Niczym innym nie
można wytłumaczyć, co dopiero teraz spostrzegła, jego zachowania.
Ale dlaczego nic nie mówił?
Pewnie dlatego, że myślał, że ona go nie cierpi.
To wszystko było niesłychane. Mogło doprowadzić do szaleństwa. Nie będzie już o tym
myśleć. Fergus sam nie wiedział, co mówi.
Tyle tylko że Emma już dawno się przekonała, że Fergus zawsze doskonale wiedział, co
mówi - był jedną z niewielu znanych jej osób, o których można to było powiedzieć, drugi
był…
James.
"Nadal chcesz się starać o unieważnienie małżeństwa?" Te słowa znowu zadźwięczały jej w
uszach. Może to pytanie nie odnosiło się do tego, co zrobili, ale do jego uczuć?
Emma siedziała zamyślona przy toaletce. Pokojówka lady Denham układała jej włosy, kiedy
otworzyły się drzwi i wszedł James.
Miał na sobie czarny frak, jego włosy były wilgotne po kąpieli. Był zabójczo przystojny.
Nie mogła już dłużej się okłamywać.
Kochała go.
On z niej żartował, często ją irytował, a nawet czasami doprowadzał do wściekłości. Ale
zawsze mogła na niego liczyć. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło - poza tym jednym wypadkiem,
kiedy oświadczyła mu, że chce poślubić innego - żeby James nie zrobił wszystkiego, co było
w jego mocy, żeby ją uszczęśliwić.
- Już kończę, milordzie. - Pamela, pokojówka lady Denham, wsuwała ostatnie szpilki w bujne
włosy Emmy. Popatrzyła w ogromne lustro w złotych ramach i uśmiechnęła się z
zadowoleniem. - Pięknie pani wygląda, milady. - Po chwili na jej twarzy pojawił się wyraz
troski. - Ale jest pani bardzo blada. Może się pani zaziębiła?
To pytanie nie było pozbawione podstaw. Madame Delanges dołożyła starań, żeby odsłonić
ramiona i biust Emmy na tyle, na ile pozwalał dobry smak. Dekolt był tak śmiały, że trudno
było uwierzyć, że niebieska suknia Emmy może się utrzymać na ramionach.
Jednak głęboko wycięta suknia nie miała nic wspólnego z faktem, że Emma nagle zbladła.
Spowodował to widok jej męża, mężczyzny, w którym, jak sobie wreszcie uświadomiła, była
beznadziejnie zakochana.
- Przyniosę pani szal - powiedziała pokojówka. Po chwili dodała konspiracyjnym szeptem: -
Jej lordowska mość ma słoik różu, on przywróci kolor pani policzkom.
Ale James miał tak dobry słuch, że potrafił usłyszeć nawet najcichszy szept.
- To nie będzie potrzebne - powiedział sucho. - Moja żona nie będzie się malować.
- Oczywiście, milordzie. - Pamela dygnęła, zerknęła na Emmę i wyszła z pokoju. Widać była,
że miała wielką ochotę się roześmiać.
Natomiast Emmie daleko było do śmiechu. Jeszcze nigdy w życiu nie była tak śmiertelnie
poważna.
- Miejmy nadzieję, że to przywróci rumieniec na twoje policzki - powiedział James równie
neutralnym tonem, jakim zwracał się do służby. Podszedł do toaletki i położył na kolanach
Emmy długie, czarne puzderko.
Była tak zaabsorbowana swoimi myślami, że nie zauważyła nawet, że na jej kolanach leży
kasetka z biżuterią. Patrzyła na Jamesa uważnym wzrokiem, szukając na jego twarzy dowodu
na to, że słowa Fergusa były prawdziwe.
- Nie jesteś zaziębiona, Emmo? - James uniósł brew, zdumiony jej badawczym wzrokiem. -
Wyglądasz nieswojo.
Co mogła zrobić? Co powiedzieć? Przecież nie mogła zapytać go wprost: "James, czy to
prawda, że mnie kochasz?"
Byłaby zdruzgotana, gdyby roześmiał się w odpowiedzi lub kategorycznie zaprzeczył.
Otrząsnęła się i spojrzała na puzderko.
- Nie. Czuję się dobrze - powiedziała, nie podnosząc wzroku.
Dopiero teraz otworzyła kasetkę.
Zobaczyła lśniące szafiry, które były równie intensywnie niebieskie, jak jej suknia i, chociaż
o tym nie wiedziała, odzwierciedlały kolor jej oczu. Ta kolia i należące do kompletu kolczyki
były najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziała.
- Zanim zaczniesz mnie pouczać - powiedział James, wyjmując naszyjnik z puzderka i
wkładając go jej na szyję - że te pieniądze można byłoby o wiele lepiej wykorzystać,
posyłając je jakiemuś biednemu misjonarzowi z afrykańskiej wioski, pozwól zauważyć, że te
klejnoty należały do mojej rodziny już wtedy, kiedy ani mnie, ani ciebie nie było na świecie.
Nie miałem więc nic wspólnego z ich zakupem. Muszę jednak przyznać - dodał, patrząc na
odbicie Emmy w lustrze - że ja, ze swojej strony, popieram ten wydatek.
Emma nie rozumiała, jak on mógł się tak beztrosko zachowywać, jeśli czuł to samo co ona.
Jeśli to, co mówił Fergus było prawdą, to James już od dawna, świadomy swoich uczuć,
nauczył się je ukrywać.
Zarumieniona ponownie Emma opuściła wzrok, dotykając końcami palców gładkich,
chłodnym kamieni kolii.
- Dziękuję ci, James. - To było wszystko, co zdołała z siebie wydobyć.
- Ślicznie wyglądasz - zapewnił ją mąż, sięgając po jej nowe wieczorowe okrycie, białą
pelerynkę, lamowaną gronostajami. - Podobnie jak ty, nie mam ochoty uczestniczyć w tym
upiornym balu, ale poza udawaniem choroby, nie widzę innego wyjścia, by się z tego
wyplątać. Tylko się tam pokażemy i jak najszybciej wrócimy do domu.
Emma wstała od toaletki, a on narzucił jej pelerynkę na ramiona, muskając końcami palców
jej nagą skórę. Czy to jest miłość? - pomyślała. To, czego teraz doświadczała, było dla niej
zupełnie nowe, niepodobne do tego, co czuła do Stuarta. Były nawet takie okresy, że unikała
pocałunków Stuarta, którymi i tak bardzo rzadko ją obdarowywał. A teraz była pewna, że
przeszłaby boso przez ogień, żeby poczuć usta Jamesa na swoich wargach.
- Cudownie wyglądasz! - Okrzyk lady Denham wytrącił Emmę z zamyślenia. James
sprowadził ją już ze schodów, a w holu czekała na nich jego matka. - Moja droga, jesteś
niezwykle urodziwą kobietą. James, w całym Londynie nie mógłbyś znaleźć piękniejszej
żony.
- To prawda - odrzekł James suchym tonem. - Musiałem pojechać aż na Szetlandy, żeby ją
znaleźć.
Lady Denham serdecznie się roześmiała. Była we wspaniałym humorze. Bawiło ją nawet to,
że lokaj, który pomagał jej wsiąść do powozu, omal nie wepchnął jej w kałużę. Śmiała się z
pokojówki Cartwrightów, która nastąpiła na brzeg jej sukni, kiedy pomagała jej zdjąć
pelerynkę. Śmiała się też z Emmy, której policzki były tak czerwone, że nie musiała stać w
damskiej garderobie i szczypaniem przywracać im rumieńce, jak to właśnie robiły Penelope
van Court i Fiona Bain. Lady Denham żartowała nawet z własnego syna, który nie mógł
służyć ramieniem czterem damom naraz, kiedy wszystkie wyszły z garderoby.
Na szczęście panna Bain, ubrana w prostą białą suknię, która, chociaż już od dawna
niemodna, podkreślała jej zgrabną figurę i płomiennorude włosy, została natychmiast
porwana do tańca, i to przez syna i dziedzica księcia Rutherforda. Fiona, co jej zapewne
wyszło na dobre, nie miała pojęcia, że jej partner pochodzi z tak wielkiego rodu. Chociaż
rozczarowana, że tak szybko pozbawiono ją towarzystwa Jamesa, zachwycała się salą balową,
z której sufitu nie kapała woda jak w jej rodzinnym zamku.
Z kolei Penelope van Court, kiedy się tylko pojawiła na sali balowej, dostała się zaraz pod
opiekę Geoffreya Baina, który nie spuszczał co prawda wzroku z Emmy, nie był jednak na
tyle głupi, żeby tracić czas dla kobiety, której ręka - nie mówiąc już o pieniądzach - należała
do innego.
Emma patrzyła na tańczące pary nieobecnym wzrokiem. Nie potrafiła jeszcze ogarnąć
umysłem tych wszystkich przemian, które dokonały się w niej w ciągu ostatnich godzin.
Podawała dłoń i uśmiechała się automatycznie, słysząc, jak życzono jej szczęścia. Ale jej
uwaga skupiona była wyłącznie na stojącym obok mężczyźnie, który również stale ściskał
dłonie. Co on teraz myśli? - zastanawiała się w duchu. Jeśli to, co mówił Fergus, było prawdą,
to musiał wysłuchiwać tych gratulacji z goryczą w sercu, wiedząc, że unieważnienie
małżeństwa szybko położy kres rzekomemu szczęściu.
A co gorsza, jeśli jej nie kochał, to te życzenia mogły w nim budzić tylko śmiech!
Chociaż Emma nie potrafiła wzbudzić w sobie wesołości i nie przypuszczała, żeby James czuł
się tak swobodnie, jak udawał, nie ulegało wątpliwości, że lady Denham była w swoim
żywiole. Jeszcze nigdy Emma nie widziała matki Jamesa w tak radosnym nastroju. Podając
dłoń gościom Cartwrightów, którzy kolejno do nich podchodzili, matka Jamesa udzielała im
coraz bardziej wylewnych odpowiedzi. "Nie mógłby być bardziej szczęśliwy", tym zwrotem
lady Denham opisywała stan ducha swojego syna. Nie mógłby być bardziej szczęśliwy, bo
wreszcie poślubił kobietę, którą kochał? - zastanawia się Emma. Czy też nie mógłby być
bardziej szczęśliwy, bo chciał, żeby tak myślała jego matka? James świetnie odgrywał rolę
dumnego męża, otaczał ramieniem kibić Emmy i uśmiechał się tak radośnie jak nigdy.
Tylko raz, jak zauważyła Emma, ten uśmiech z lekka przygasł. Było to wtedy, gdy usłyszał
odpowiedź matki na czyjeś pytanie, w jaki sposób ta szczęśliwa para została parą.
- To niesłychana historia! - wykrzyknęła lady Denham. - James pojechał do Szkocji, żeby
przywieźć zwłoki Stuarta, ale zamiast tego wrócił z żoną. To była niewesoła podróż, ale miała
szczęśliwe zakończenie. - Nieoczekiwanie matka Jamesa odwróciła się do młodej pary. - Moi
drodzy, kiedy mamy się spodziewać sprowadzenia Stuarta? Czy Roberts się tym zajmuje?
Emma poczuła, że serce podchodzi jej do gardła. Była znowu bardzo blada. Nie mogąc
wykrztusić ani słowa, patrzyła tylko na matkę Jamesa przerażonym wzrokiem.
- Mamo - usłyszała szept Jamesa. - Nie teraz!
Ale lady Denham była tak ożywiona, że nie zdawała sobie sprawy, że ten temat może być
niemiły dla jej syna i nowej synowej.
- Kazałam Billingsowi zrobić napis - ciągnęła. - Niewielki, ale bardzo znaczący.
Wydawało się Emmie, że cała sala balowa dziwnie się przechyliła - jak pokład statku.
Zastanawiało ją tylko, że wszyscy utrzymują równowagę, którą ona coraz bardziej traciła.
- Mamo - powiedział James, tym razem nie był to szept. - Dosyć tego!
Lady Denham, która była niesłychanie poczciwą istotą i nie zamierzała nikomu sprawiać
bólu, przeniosła wzrok z syna na synową i uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Och, tak mi przykro. To rzeczywiście nie jest odpowiedni temat do rozmowy na sali
balowej. Ja się tylko martwię, że Stuart jest tak daleko. Wiem, że byłby bardzo
usatysfakcjonowany, że wy dwoje - którzy byliście mu tak drodzy, jesteście ze sobą
szczęśliwi. Czy nie sądzicie, że chciałby być blisko was?
Jeśli lady Denham zamierzała pocieszyć Emmę, to jej wysiłki odniosły odwrotny skutek. Sala
balowa nadal się kołysała, a teraz jeszcze Emma nie mogła złapać oddechu. Łzy błyszczały w
jej oczach, chociaż starała się je powstrzymać.
James zauważył to. Już prawie wszyscy zdążyli złożyć im gratulacje, tańczyli albo gromadzili
się przy stołach z przekąskami. Widział jej bladą twarz i, jak przypuszczała Emma, nieładnie
zaczerwienione oczy.
- Emmo - powiedział tylko, mocniej podtrzymując ją ramieniem.
On nie mógł tego zrozumieć. Emma wiedziała, co myślał… że ona płacze z powodu Stuarta,
że nadal go kocha i dlatego każda wzmianka o nim albo o jego grobie doprowadzają do łez.
Gdyby znał prawdę! Prawdę, której nigdy nie ośmieliła się mu wyjawić…
- Muszę - odezwała się Emma, siląc się na beztroski ton i mając nadzieję, że za chwilę nie
rozpłacze się w głos - iść na chwilę do garderoby. Rozwiązały mi się tasiemki przy
pantofelku.
Szczęśliwie udało się jej wymknąć. Było to możliwe, ponieważ właśnie jakiś spóźniony gość,
który okazał się partnerem Jamesa w interesach, podszedł do niego z gratulacjami. Emma
wyślizgnęła się z objęć hrabiego i wybiegła z sali balowej do holu, w którym nie było nikogo.
Usiadła na najbliżej stojącej kanapce i ukryła twarz w dłoniach, modląc się, żeby podłoga
przestała się kołysać i, kiedy odejmie ręce od twarzy, mogła zobaczyć, że jest z powrotem na
Faires… gdzie co prawda była najbardziej nieszczęśliwą istotą na ziemi, ale przynajmniej tam
nie musiałaby wyznać człowiekowi, którego kocha, tego, co teraz będzie musiała wyznać
Jamesowi.
27
Kiedy Emma powtarzała to sobie w duchu, usłyszała jakiś okrzyk i uniósłszy głowę
zobaczyła ciemnowłosą dziewczynę w pięknej aksamitnej sukni, która przebiegła obok niej i
zniknęła w głębi korytarza. Po chwili rozległy się szybkie kroki i oczom zaszokowanej Emmy
ukazał się baron MacCreigh, który biegł za dziewczyną.
Na widok Emmy zatrzymał się gwałtownie. Na jego twarzy malował się niepokój; ustąpił z
niej wyraz wyższości, którą Geoffrey Bain bezustannie demonstrował.
- To była Clara - powiedział nieswoim głosem.
Zdumiona Emma zapomniała tymczasem o własnych kłopotach i spojrzała w kierunku, w
którym uciekła dziewczyna. Ale tamta zdążyła już się ukryć w damskiej garderobie.
- Milordzie - powiedziało cicho Emma, żeby go uspokoić.
Szczęśliwie podłoga się już wyprostowała i nie wydawało się jej, że stoi na pokładzie
miotanego wichrem statku. Teraz, z kolei, odczuła nagły ucisk w żołądku.
- Proszę mi tylko nie mówić, że to nie ona - powiedział gwałtownie lord MacCreigh. - Wiem,
że to ona! Wszędzie rozpoznałbym jej włosy.
- Widział pan jej włosy, ale czy widział pan twarz, milordzie? - spytała Emma.
- Nie muszę oglądać jej twarzy. To figura Clary, jej chód, jej włosy… Niech pan tam idzie,
Emmo. Wyprowadzi ją z garderoby. Ona panią lubiła. Posłucha pani. Niech jej pani powie, że
nie powinna się mnie obawiać. Proszę jej powiedzieć, że chcę się tylko upewnić, że żyje i
dobrze się czuje…
- Milordzie - powiedziała Emma cichym głosem, nie ruszając się z miejsca. - To nie była
Clara.
- Oczywiście, że tak - upierał się lord MacCreigh. - Gdyby to nie była ona, to dlaczego by
przede mną uciekała?
Emma już mu chciała powiedzieć, że nie powinien się dziwić, że dziewczyna przed nim
uciekła. Na pewno przeraziła się rudego mężczyzny, który biegł do niej, wykrzykując
nieznane jej imię. Emma lepiej niż ktokolwiek inny wiedziała że Clary już nikt nie zobaczy.
- Traci pani czas, Emmo - powiedział baron, podchodząc do kanapki, na której siedziała. - To
była ona, mówię pani. Zawsze wiedziałem, że ona i ten łajdak Stevens pojechali do Londynu.
W tak dużym mieście łatwo jest zniknąć bez śladu. Niech pani idzie i spyta, dlaczego ona nie
chce ze mną rozmawiać. Ona pani powie. Zawsze pani wszystko mówiła…
- Lordzie MacCreigh - powiedziała Emma, nadal nie ruszając się z miejsca. - Nie wydaje mi
się…
- To ona! - Baron zaczął krążyć nerwowo po holu,, nie odrywając wzroku od drzwi damskiej
garderoby. - Emmo dlaczego pani mi nie wierzy? To była Clara, przysięgam.
- Nie - stwierdziła Emma ze smutkiem w głosie. - Przykro mi, milordzie, ale to nie ona.
Lord MacCreigh westchnął tylko i odwrócił się, żeby udać się do sali balowej.
- Dobrze - powiedział. - Jeśli pani nie chce jej stamtąd wyprowadzić, zrobi to Fiona. Proszę
tylko zostać na miejscu i patrzeć, czy nie wyjdzie stamtąd, zanim wrócę…
- Lordzie MacCreigh - zawołała Emma. - Geoffreyu - dodała po chwili.
To go powstrzymało. Odwrócił się do niej nie tyle zaciekawiony, co zdumiony, że po raz
pierwszy usłyszał swoje imię z jej ust.
- Proszę koło mnie usiąść - powiedziała. - Muszę panu coś powiedzieć. Powinnam była już to
zrobić dawno temu, ale… musiałam przyrzec, że tego nie wyjawię. Lepiej jednak będzie…
uważam, że powinien pan poznać prawdę.
Baron, którego piegowata twarz była i tak dość blada, teraz zbladł jeszcze bardziej.
- Zaskoczyła mnie pani, Emmo - powiedział niespokojnym głosem, siadając obok niej. -
Wygląda pani… niezbyt dobrze pani wygląda.
Pan też nie, przemknęło jej przez głowę. A kiedy już mu wszystko powie, baron MacCreigh
będzie wyglądał jeszcze gorzej. Ale nic na to nie mogła poradzić.
- Lordzie MacCreigh - powiedziała poważnym tonem. - Nie mógł pan widzieć Clary,
ponieważ ona nie żyje.
Baron wydawał się zaszokowany, ale natychmiast spochmurniał.
- Emmo! - wykrzyknął. - Nie wyobrażałem sobie, że pani da posłuch wiejskim plotkom!
Proszę mi nie mówić, że pani' wierzy w to, że ich oboje zabiłem i wrzuciłem ciała…
- Nie - zapewniła go Emma. - Nie wierzę w to, milordzie, i nigdy nie wierzyłam, ponieważ
znam prawdę. A prawdą jest, że biedna Clara naprawdę umarła…
- Emmo! - Lord MacCreigh potrząsnął tylko głową. - To zupełnie do pani niepodobne! Wiem,
że chce mnie pani powstrzymać przed wywołaniem skandalu na przyjęciu, które zostało
wydane na pani cześć, ale żeby posuwać się do opowiadania takich historyjek…
- To nie jest historyjka - przerwała mu Emma. Mówiła do niego tak samo łagodnym głosem,
jakim przemawiała do swoich uczniów, kiedy miała im przekazać złe nowiny. - Clara,
milordzie, zmarła sześć miesięcy temu, podczas epidemii tyfusu. Przykro mi, ale prosiła, żeby
pana o tym nie zawiadamiać. Nie chciała, żeby pan…
Lord MacCreigh zerwał się na nogi, omal nie przewracając sofy, na której siedzieli. Stanął
przed Emmą, szary na twarzy.
- Pani kłamie - powiedział.
Miał taki wyraz twarzy, że nadchodząca para natychmiast zawróciła na jego widok. Baron
nawet ich nie zauważył.
- Nie mogła jej pani widzieć przed sześcioma miesiącami - powiedział. - Ona uciekła o wiele
wcześniej…
- Wiem - przyznała Emma. - Ale potem wróciła.
- To niemożliwe! - krzyknął baron. - Gdyby wróciła, ja bym o tym wiedział!
- Miała powód, żeby swój powrót utrzymać w tajemnicy. - W oczach Emmy zaszkliły się łzy.
- Och, Geoffreyu, tak mi przykro. Ale ona nie chciała, żeby pan się dowiedział…
Kiedy zamilkła, lord MacCreigh obrzucił ją smutnym spojrzeniem.
- Czego?
- Nie mogę panu powiedzieć. - Emma potrząsnęła głową. - Przysięgłam jej, że nie powiem…
ona tak bardzo chciała utrzymać to przed panem w tajemnicy.
Lord MacCreigh przeczesał drżącymi palcami swoje rude włosy.
- Czy chce mi pani powiedzieć… - Nie zdawał sobie chyba nawet sprawy, że jak szaleniec
krąży wokół Emmy. - Emmo, czy chce mi pani powiedzieć, że przez cały czas - przez tyle
miesięcy - wiedziała pani, że Clara nie żyje, że nie zginęła z mojej ręki, jak wszyscy
mówili… i zachowała pani tę wiadomość dla siebie?
Mogła tylko skinąć potakująco głową. To, co mówił, było prawdą.
- Mogła pani - powiedział baron, zatrzymując się przed nią - jednym słowem oczyścić mnie z
zarzutów i wybrała pani milczenie?
- Nie wybrałam - powiedziała szybko. - Mówiłam panu, że kazała mi przysiąc…
- Wiedziała pani i niczego nie powiedziała? - krzyknął głośno baron.
Nieszczęśliwym trafem lord Denham, który wyruszył na poszukiwanie żony, wyszedł w tym
momencie zza rogu. Akurat wtedy, kiedy baron pochylał się w groźnej pozie nad jego żoną, a
przed chwilą krzyczał wręcz na nią w sposób niegodny dżentelmena.
Na widok hrabiego Geoffrey Bain szybko odsunął się od Emmy.
- To nie to, co pan sobie wyobraża - wymamrotał.
Emma zerwała się z sofy.
- Och, James, nie! - krzyknęła. Ale już było za późno.
28
- Nie powinieneś był tak mocno go uderzyć - powiedziała Emma, siadając przy toaletce.
- On ci groził - upierał się James. - Wyglądało na to, że chciał cię zaatakować.
- Lord MacCreigh? - Emma potrząsnęła głową. - Na balu u Cartwrightów?
- Nadal uważam, że to było możliwe. Mówiono już o nim o wiele gorsze rzeczy.
- On był tylko wytrącony z równowagi. - Emma zaczęła wyjmować szpilki z włosów. -
Właśnie dowiedział się o czymś strasznym.
- Skąd miałem o tym wiedzieć? Widziałem tylko, że Geoffrey Bain, mężczyzna, który kiedyś
chciał cię poślubić, wyraźnie ci groził. - James oparł się łokciem o gzyms kominka, starając
się nie zwracać uwagi na ból prawej ręki i nie odrywając wzroku od żony. - A co to były za
złe nowiny?
Emma zerknęła na jego odbicie w lustrze i szybko odwróciła wzrok.
- Wydawało mu się, że widział Clarę - powiedziała. Wzięła szczotkę do włosów, mocno
zaciskając na niej palce.
- Clarę? - James ściągnął brwi. - Swoją narzeczoną?
- Tak - przyznała Emma, nie odrywając wzroku od trzymanej w ręku szczotki.
- Jak to możliwe? Przecież ona uciekła z jego lokajem, a on ją potem zamordował. Czy tak
nie było? - James zaczął okazywać zniecierpliwienie.
- Nie - odrzekła Emma. - Nie zamordował jej. To fałszywa, od początku do końca zmyślona
plotka. To znaczy, ta część, która dotyczy morderstwa.
- Rzeczywiście? - James uniósł brwi.
Niezbyt interesowała go rozmowa o miłosnych perypetiach Geoffreya Baina. Wolałby mówić
o własnych. Nie sądził jednak, żeby Emma zechciała teraz na ten temat dyskutować.
Nie dziwił się temu. Widział wyraz jej twarzy, kiedy jego matka wspomniała o sprowadzeniu
ciała Stuarta. Żałował, że nie uprzedził matki, żeby nie poruszała tego tematu. Ale od ich
przyjazdu do Londynu tyle rzeczy się wydarzyło, że wszyscy chwilowo zapomnieli o jego
prawdziwej przyczynie wyjazdu na Faires.
Fatalna pomyłka! Było oczywiste, że temat śmierci Stuarta nadal sprawiał Emmie ból…
Siedziała teraz z opuszczoną głową, trzymając w ręce oprawną w srebro szczotkę. Zegar
wybił godzinę. Było jeszcze wcześnie. Wyszli od Cartwrightów natychmiast po awanturze
Jamesa z baronem, nie żegnając się z nikim. Nawet matka Jamesa, nieświadoma tego, co
wydarzyło się w holu, była jeszcze na balu. Baron znalazł pociechę w ramionach Penelope,
która była przypadkowym świadkiem tej sceny. Kuzynka była przerażona i pełna współczucia
dla, jak uważał James, niewłaściwej osoby.
Dla lorda Denham tego już było trochę za wiele. Musiał walczyć o uczucie Emmy nie tylko z
duchem jej pierwszego męża, ale jak się okazało, również z jakimiś rudym baronem.
- Czy to w końcu była Clara - spytał - ta osoba, którą zobaczył MacCreigh?
- Nie - powiedziała cicho Emma, nadal nie patrząc mu w oczy. - Clara nie żyje.
- Wydawało mi się, że mówiłaś… - James był zdumiony.
- Nie zabił jej lord MacCreigh - powiedziała Emma. - Zabił ją tyfus.
- Tak? To dlaczego wszyscy…
- Bo ja nikomu tego nie powiedziałam. - Emma nie odrywała wzroku od szczotki. - Tego, co
się stało z Clarą. Prosiła mnie o to. Zmusiła mnie, żebym przysięgła, że tego nie zrobię. Ale
teraz… Teraz muszę to powiedzieć, ponieważ… Och, James. - Spojrzała na niego
błyszczącymi od łez oczami. - Muszę ci powiedzieć o Stuarcie i Clarze.
James osłupiał. Ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać, była wiadomość o powiązaniach
jego kuzyna z narzeczoną lorda. Był tak zaskoczony, że zaczął podejrzewać, że się
przesłyszał.
- Co mówiłaś?
- Musimy porozmawiać o Stuarcie - stwierdziła Emma, odkładając szczotkę. - To ładnie z
twojej strony, że mnie o to nie pytałeś, ale uważam że… że teraz należy o tym mówić.
- Wydawało mi się - powiedział James, który nagle zapragnął wziąć ją w ramiona i scałować
wyraz troski z jej twarzy - że nie chciałaś rozmawiać o Stuarcie.
- To prawda. Ale teraz chcę.
James zdjął łokieć z gzymsu. Chętnie zadzwoniłby teraz po kamerdynera. Przydałaby mu się
szklaneczka whisky. Nie miał odwagi wysłuchać na trzeźwo tego, co zaraz usłyszy.
Narzeczona MacCreigha i jego kuzyn Stuart? To niemożliwe. Absolutnie niemożliwe. Ale z
drugiej strony, to mogłoby… wyjaśnić kilka spraw.
- Słucham cię, Emmo.
Siedziała na stołeczku przed toaletką z nisko opuszczoną głową. Jej ciemnoniebieskie oczy,
koloru kolii, którą miała na szyi, były wpatrzone w niewidzialne dla Jamesa obrazy.
- Został zabity - powiedziała.
Jej matowy głos, tak różny od piskliwych głosików innych kobiet, z lekka drżał. James
wiedział, że cokolwiek Emma miała do powiedzenia, będzie ją to wiele kosztować. O wiele
więcej niż dziesięć tysięcy funtów.
- Wiem o tym - powiedział łagodnie. - Przez tego faceta, O'Malleya.
- Wiesz jak zginął, ale nie wiesz dlaczego. To się zdarzyło podczas szczytu epidemii tyfusu. -
Emma nie odrywała wzroku od swoich rąk. - Pani O'Malley - bo tak o niej mówiliśmy, oni
nie mieli prawdziwego ślubu - była umierająca. Tom O'Malley przyszedł do nas, ponieważ
wielebny Peck był wtedy w innym domu - nie pamiętam już gdzie - bo czuł, że już nadszedł
czas na ostatnie namaszczenie. Pan O'Malley był wprost nieprzytomny z rozpaczy. Chociaż
on i Ginnie, tak miała na imię, nie wzięli nigdy ślubu, jednak przez wiele lat byli ze sobą i on
ją szczerze kochał, na swój sposób. Ale Ginnie… ona zawsze była dziwna. Rzadko chodziła
do kościoła. Stuart prosił ją, żeby robiła to częściej - albo przynajmniej zgodziła się, żeby
wielebny Peck udzielił jej i Tomowi ślubu. Ale ona tylko się śmiała. Po prostu była dziwna.
Bardzo kochała przyrodę. Zawsze pytała Stuarta, dlaczego Bóg nie mógłby usłyszeć jej
modlitwy, kiedy ona jest z owcami na łące, równie wyraźnie, jakby była w kościele. Przecież
sam stworzył ziemię i to wszystko, co na niej jest.
Emma zamilkła i odwróciła głowę w kierunku Jamesa.
- Kiedy dotarliśmy do domu O'Malleyów - ja też poszłam, żeby w czymś pomóc, jeśli będzie
potrzeba - Ginnie była całkowicie przytomna. Ledwie ją poznałam, taka była szara i
wychudzona, ale jej umysł był równie bystry jak zawsze. Stuart zaczął mówić o żalu za
grzechy, ale ona powiedziała, że nie odczuwa żadnego żalu, ponieważ nie przypomina sobie,
żeby kiedykolwiek grzeszyła. Kiedy powiedział, że jej życie z panem O'Malleyem było
grzechem, roześmiała się tylko…
Łzy spływały Emmie po policzkach, ale wydawało się, że nawet o tym nie wie.
- Stuart powiedział wtedy, że jeśli ona nie będzie prosić Boga o wybaczenie, to on nie może
dać jej rozgrzeszenia. Zaczął… zaczął pakować swoje rzeczy. Był bardzo zmęczony.
Wszyscy mieli umierających w rodzinie. To było… to było okropne. Ale mimo to… Mimo to
powinien był starać się zrozumieć panią O'Malley. Powinien był… ale tego nie zrobił. Kiedy
pan 0'Malley zobaczył, że Stuart naprawdę zamierza wyjść, on… on…
Emma urwała. James zrobił krok do przodu, chcąc powstrzymać, jeśli mu się uda, płynące jej
z oczu łzy.
- Emmo - powiedział, wyciągając do niej ręce.
- Nie - powstrzymała go gestem. - Nie. Muszę to powiedzieć. - Jej głos był nabrzmiały łzami.
- Pan O'Malley uderzył go. Tylko raz. Ale Stuart walnął głową o palenisko i… stracił życie. A
najgorsze jest to, James, że kiedy pan O'Malley to zrobił, ja byłam zadowolona. - Emma
roześmiała się przez łzy. - Byłam naprawdę zadowolona. Lubiłam Ginnie i chętnie bym
Stuarta sama uderzyła za to, że był taki świętoszkowaty.
Emma już nie płakała. Łzy błyszczały jej jeszcze na policzkach, ale jej oczy były już jasne, a
głos czysty.
- Nigdy nie chciałam, żeby umarł. To było… straszne. Pan O'Malley od razu oddał się w ręce
sprawiedliwości. To on sprowadził pomoc. Kiedy już zabrakło Ginnie - umarła kilka minut po
Stuarcie - on sam też już nie chciał dłużej żyć, Mieszkańcy Faires, pani MacTavish z synem i
MacEwanowie, zaraz się zjawili i zabrali mnie oraz Stuarta do naszej chaty. Następnego
dnia… następnego dnia dowiedziałam się, że były kłopoty ze znalezieniem miejsca na grób
Stuarta. Pan Pect powiedział, że na parafialnym cmentarzu zostało tylko miejsc i na groby
zbiorowe, tak wiele osób umarło na tyfus. Ja… ja nie wiedziałam, co robić. Byłam zresztą na
wpół przytomna, Wiedziałam, że Stuart chciałby być pochowany w poświęconej ziemi, ale…
- Emmo - powiedział James, ale znowu powstrzymała go gestem.
- Ona wróciła tej samej nocy, kiedy zginął Stuart. - Wzrok Emmy skierowany był w
przestrzeń, James wiedział, że ona ma przed oczami obrazy z przeszłości. - To znaczy Clara.
Zniknęła kilka miesięcy wcześniej, wiedziałam, gdzie pojechała, ponieważ mi się zwierzyła.
Byłyśmy przyjaciółkami. Ona… ona była moją jedyną przyjaciółką na wyspie. Sprawy ze
Stuartem… nie były łatwe, jak możesz sobie wyobrazić. Nie mieliśmy niczego poza tym, co
dostaliśmy od państwa Peck. Ja… nie byłam dobrze przygotowana do życia małżeńskiego.
Nie, nic nie mów. - James zamknął usta. - To było… to nie było to, czego oczekiwałam. To
znaczy, małżeństwo ze Stuartem. - Przerwała na chwilę. - Ale miałam chociaż Clarę. Zawsze
mogłam na nią liczyć. To od niej dostaliśmy serwis z Limoges. Clara nie miała kłopotów z
pieniędzmi, ale jej ojciec na nic jej nie pozwalał. Kiedy lord MacCreigh zaczął się o nią
starać, to było wielkie wydarzenie jej życia. Oczywiście, że zgodziła się zostać jego żoną.
Zrobiłaby wszystko, żeby się wydostać spod kurateli ojca. Ale w zamku MacCreigh spotkała
Seana Stevensa, lokaja barona. Był bardzo przystojny i czarujący. Przypuszczam, że podobnie
jak lord MacCreigh, zapragnął bogatej żony. Chciałabym wierzyć, że Stevenś choć trochę
lubił Clarę… Ona na pewno go kochała. Kiedy poprosił ją, żeby z nim uciekła, zgodziła się.
Powiedziała mi, gdzie jadą, ale musiałam jej przysiąc, że nikomu tego nie zdradzę, nawet
Stuartowi. Nie mogli dłużej czekać, bo ona spodziewała się dziecka. Kiedy się pobiorą,
mówiła Clara, wrócą do domu jej ojca jak przykładna para małżeńska…
James wiedział już, co dalej nastąpi. Była to banalna historia…
- Później nie miałam już od niej żadnych wiadomości. - ciągnęła Emma. - Tej nocy, kiedy
zginął Stuart, siedziałam w mojej chacie… przy jego trumnie. Był sztorm… padał ulewny
deszcz. Następnego dnia miałam go pochować w oddzielnym grobie, za zgodą pastora Pecka
lub bez jego zgody. Omówiłam już wszystko z panem MacEwanem i panem Murphym,
którzy obiecali mi pomoc.
Emma głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Usłyszałam stukanie do drzwi i pomyślałam, że to pewnie przyszedł pan MacEwan albo
jego matka, żeby dotrzymać mi towarzystwa. Byłam zaszokowana, kiedy zobaczyłam
kompletnie przemoczoną Clarę, bladą jak śmierć i z wielkim brzuchem. Była chora. Nie
dlatego, że dziecko się miało urodzić, ale dlatego, że miała tyfus. Wiedziałam to od razu.
- Emmo - powiedział przerażony James - ty nie…
- Co mogłam zrobić? - spytała, patrząc na niego załzawionymi oczami. - Ona była moją
przyjaciółką. Moją jedyną przyjaciółką. Oczywiście, że wzięłam ją do chaty. Stevens, ten
niegodziwiec, porzucił ją. Clara się wstydziła wrócić do domu. Jak żyła, tego mi nie
powiedziała, ale mogłam łatwo zgadnąć, że wiodło się jej bardzo źle. Położyłam ją do
swojego łóżka, do naszego małżeńskiego łóżka. Urodziła tam dziecko… dziewczynkę, z
takimi samymi czarnymi włosami, jakie miała Clara. Dziecko było zdrowe, ale ona… - Oczy
jej pociemniały. - Ona wiedziała, że umrze. Walczyła z chorobą, żeby doczekać chwili, kiedy
będzie mogła urodzić dziecko. Nic miała już siły na dalszą walkę. Była zbyt wyczerpana.
Prosiła mnie tylko o to, żebym znalazła dobry dom dla jej dziecka i utrzymała w tajemnicy to,
co się stało. Sądziła, że gdyby jej ojciec poznał prawdę, sprawiłoby mu to - jak również
lordowi MacCreigh - zbyt wielki ból. Nie mogła przewidzieć, że ludzie będą myśleli, że baron
ją zamordował.
James usiadł na skraju łóżka. Nie był w stanie utrzymać się na nogach po tej przerażającej
opowieści Emmy. Huczało mu w głowie.
- A co z dzieckiem? - spytał.
- Och - powiedziała Emma z ożywieniem. - Zawinęłam je w koc i zaniosłam do państwa
Peck. Położyłam maleństwo na progu, mocno zastukałam do drzwi i uciekłam. Schowałam się
w stodole, żeby zobaczyć, co się stanie. Wielebny Peck otworzył drzwi i znalazł zawiniątko.
Pani Peck wzięła niemowlę pod opiekę. Marzyła o własnym dziecku. Wszyscy uwierzyli, że
Olivia - oni nazwali ją Olivią - jest ich dzieckiem. - Emma uśmiechnęła się smutno. - Tylko ja
znam prawdę. - Oczywiście, państwo Peck nic o tym nie wiedzą - nie zdają sobie równico
sprawy, kim była matka Olivii.
James z trudem przełknął ślinę. Nie miał ochoty zadawać tego pytania, ale musiał to zrobić.
Powiązanie jego kuzyna z Clarą McLellen zaczęło się powoli wyjaśniać.
- A co z jej ciałem, Emmo? - spytał łagodnym tonem. - Co zrobiłaś z jej ciałem?
Emma spojrzała na niego z niepokojem.
- Co mogłam zrobić? Była zima. Ziemia była całkowicie zamarznięta. Sama nie mogłabym jej
pochować. - Emma była tak przygnębiona, że jej widok wzbudzał litość. - Ona nie żądała zbyt
wiele. Chciała mieć tylko moje słowo honoru, że nie zdradzę jej tajemnicy, dom dla swojej
córeczki… i przyzwoity grób.
James starał się powstrzymać uśmiech, jednak kąciki jego ust zadrgały. Zrozpaczona Emma
obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
- Och, James, jak możesz - powiedziała. - Przecież ja zrobiłam okropną rzecz. Ale co innego
mogłam zrobić? Pomyślałam, że dla Stuarta to już nie ma żadnego znaczenia…
- Że musi zrobić miejsce w swojej trumnie dla niezamężnej matki? - James już nie krył
uśmiechu. - Też powiedziałbym, że nie. Czy Murphy albo MacEwan coś podejrzewali?
W przeciwieństwie do Jamesa, Emma nie widziała w tym nic zabawnego.
- Nie. Nie wyglądało na to, żeby poczuli dodatkowy ciężar.
- Emmo - powiedział tylko James.
Po wysłuchaniu takiej historii jego serca nie powinno przepełniać uczucie radości. Jednak tak
było. Odczuł ogromną ulgę, kiedy poznał prawdziwy powód oporu Emmy przed ekshumacją
zwłok jej męża. Wyobrażał sobie przecież, że Emma tak bardzo kochała Stuarta, że nie mogła
znieść myśli o zakłóceniu jego wiecznego odpoczynku.
Miał ochotę śpiewać na całe gardło, co w tej sytuacji byłoby wysoce niestosownym
zachowaniem.
- To prawda - powiedział - że przedsiębiorca pogrzebowy mógłby doznać szoku na widok
dwóch ciał w jednej trumnie. Ale, na litość boską, Emmo, dlaczego mi po prostu nie
powiedziałaś?
- Obiecałam, że tego nie zrobię. To znaczy obiecałam Clarze. Poza tym… nie potraktowałam
Stuarta z należnym szacunkiem. Myślałam… naprawdę myślałam, że będziesz bardzo zły.
Tak, jak tamtego dnia, kiedy ci powiedział…
- Aha - mruknął James, kiedy Emma nie dokończyła zdania.- Tamtego dnia. To chyba nie był
mój najlepszy dzień.
- To nie tak było. - Emma popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Nie, to ty miałeś rację. Tylko
nie powinien uderzyć Stuarta. To nie było potrzebne. Ale słusznie chciałeś powstrzymać nas
przed ucieczką. Potem cię za to nienawidziłam. Teraz widzę, że miałeś całkowitą rację.
Gdybyśmy cię posłuchali, Stuart mógłby nadał żyć.
- Myślisz, że ja to zrobiłem dla Stuarta? - James popatrzył na nią z niedowierzaniem.
Te słowa znalazły natychmiastowy oddźwięk. Emma spojrzała na niego, mrugając powiekami
jak zbudzona ze snu.
- Nnnie dla niego? - wyjąkała. - To znaczy…
- Kochałem Stuarta - przyznał James. - Kochałem jak brata, ale widziałem jego wady. Miał
szczęście, że udało mu się przeżyć ten wieczór, kiedy powiedziałaś mi, że planujecie
ucieczkę. Ale to nie jego bałem się utracić. Nie jego.
Niebieskie jak niezapominajki, rozszerzone ze zdumienia oczy Emmy uporczywie się w niego
wpatrywały.
- To dlaczego… Nie rozumiem. W takim razie dlaczego…
James podszedł do niej i ukląkł przy jej taboreciku. Ujął jej lewą dłoń, na której nosiła jego
sygnet, nie mając jeszcze obrączki.
- Czy tak trudno jest ci w to uwierzyć? - spytał, usiłując mówić lekkim tonem, chociaż serce
waliło mu jak oszalałe. Teraz nie mógł się cofnąć. Musi zachować się jak mężczyzna.
- Bałem się stracić ciebie, Emmo - powiedział, zaciskając rękę na jej dłoni, jakby jeszcze
teraz mogła mu się wyślizgnąć. - Dlatego to zrobiłem.
- To niemożliwe! - Emma wyszarpnęła rękę, zerwała się z taborecika i popatrzyła na niego z
oburzeniem. - Teraz ty jesteś… sama nie wiem co. Ale ty mnie nie kochałeś, James, ja to
wiem.
- Nic nie wiesz - powiedział. Nie był zły ani rozgoryczony, tylko bardzo zmęczony. Myślał,
że odczuje ulgę, wyjawiając jej najgłębszą tajemnicę swojego serca. Ale teraz odczuwał tylko
znużenie.
- Kochałem cię od chwili, kiedy skończyłaś szkołę. Ale Stuart był pierwszy.
- To jest… to jest… Sama nie wiem, co to jest - stwierdziła Emma. - Ale ty nie mogłeś mnie
kochać, James. Gdyby tak było, to przyjechałbyś po mnie, a nie po Stuarta, kiedy dostałeś już
wiadomość o jego śmierci.
James wstał z klęczek i podszedł do niej.
- Jak mógłbym po tym wszystkim spojrzeć ci w oczy? Myślałem, że jesteś w Londynie.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabyś jeszcze być na Faires. Chciałem spokojnie
zastanowić się nad tym, w jaki sposób mam się do ciebie zbliżyć.
- Więc było ci tak bardzo trudno przyznać, że masz dla mnie trochę uczucia? - spytała Emma
łamiącym się głosem.
- Przyznać, że jestem zakochany w żonie mężczyzny, którego traktowałem jak własnego
brata? Poza tym, Emmo - James mówił łagodnym tonem, chociaż coś go ściskało za gardło -
nigdy nie dałaś mi choćby cienia nadziei. Nie ukrywałaś, jakie budzę w tobie uczucia.
- Ty też - odparowała Emma.
- Naprawdę? - Na twarzy Jamesa pojawił się smutny uśmiech. - Kiedy mężczyzna, który
przez całe życie miał wszystko, co tylko zechciał, dowiaduje się, że nie może mieć tego,
czego najbardziej pragnie, powie wszystko, żeby tylko przekonać siebie samego, iż wcale mu
na tym nie zależy, Uwierz mi jednak, że zawsze pragnąłem, abyś była moją żoną.
Emma uniosła rękę, żeby zetrzeć łzy, które znowu zabłysły na jej długich rzęsach.
- To niemożliwe - powiedziała, wcale nie łzawym, a raczej wzgardliwym tonem. - Gdyby to
była prawda, to dlaczego mówiłeś o unieważnieniu małżeństwa na zamku MacCreigh?
- Czy wyszłabyś za mnie, Emmo, gdybym tego nie zrobił?
Zmrużyła oczy. Robiła wrażenie zamyślonej.
Po chwili spojrzała na niego, jednak z jej oczu nie można było niczego wyczytać. Ale jej
twarz miała zdecydowany wyraz.
- A co teraz? - spytała. - Czy chcesz dostać to unieważnienie?
- Nigdy tego nie chciałem - powiedział James, zbliżaj, się do niej, ale powstrzymała go
gestem. Nadal miała zdecydowany wyraz twarzy, ale jej oczy wyrażały ból.
- Chcesz nadal być moim mężem - spytała łamiącym się głosem - po tym wszystkim, co ci
powiedziałam? Sprofanowałam trumnę twojego kuzyna. Nie powstrzymałam człowieku,
który go zabił. Stuart zginął z mojej winy.
- Stuart zginął - oświadczył zdecydowanie James - bo nie miał za grosz rozumu. Przestań
płakać i chodź tu do mnie.
- Ja będę okropną żoną - zapewniła go Emma, cofając się na widok jego wyciągniętej dłoni. -
Nie umiem być prawdziwą żoną. Nawet nie jestem w stanie wydać na świat dzieci. Nie
będziesz miał dziedzica.
- Zawsze można ustanowić innego sukcesora. A teraz chodź.
Chwycił ją za rękę i z wolna przyciągał ją do siebie.
- James - powiedziała ostrzegawczo Emma.
Przed czym go ostrzegam? - pomyślała. Wiedział już o niej wszystko, co najgorsze, i nadal jej
pragnął. A ona też go pożądała. Fergus miał rację - James, jak się okazało, zawsze ją kochał i
kocha ją nadal - ta świadomość sprawiła, że serce trzepotało jej w piersiach i nie mogła złapać
tchu. I to na pewno nie była wina zbyt ciasno zasznurowanego gorsetu.
Kiedy James, nie odrywając od niej wzroku, poniósł jej dłoń do ust, jej kłopoty z
oddychaniem jeszcze bardziej się nasiliły.
- James - wyszeptała.
Jego wargi przesunęły się teraz w wygięcie jej łokcia. Emma patrzyła na jego pochyloną
głowę, na rozwichrzone czarne włosy, czując, jak jego rozpalona twarz przesuwa się coraz
wyżej, a kiedy była już przekonana, że za chwilę serce wyskoczy jej z piersi, ich usta
połączyły się w pocałunku.
Całowali się w blasku padającym z kominka. Język Jamesa błądził we wnętrzu jej ust. Ich
wargi nie odrywały się od siebie. Wreszcie Emma odsunęła się trochę i ujęła jego twarz w
dłonie.
- Czy to nie sen? - spytała, znając doskonale odpowiedź. Czuła przecież pod palcami zarys
jego policzków i ślad zarostu.
- Właśnie o to samo chciałem cię spytać - powiedział James. - Musimy to dokładnie zbadać,
żeby się upewnić, że to nie jest sen.
Już po chwili niebieska balowa suknia i elegancki frak Jamesa leżały na podłodze. Emma
napawała się widokiem jego muskularnego torsu, szerokich ramion i płaskiego brzucha. On
ma ciało anioła, stwierdziła w duchu.
Po chwili poczuła to ciało przy swoim ciele, czuła, jak jego palce szarpały sznurówki jej
gorsetu.
Ciało anioła, a umysł diabła, dodała w duchu.
- Jak to się zdejmuje? - spytał James, walcząc ze stawiającą opór sznurówką. Zanim Emma
zdążyła odpowiedzieć, zerwał ją i odsłonił jej piersi. Pochylił głowę, drażniąc jej sutki
językiem, dopóki nie stały się napięte i stwardniałe, popychając ją jednocześnie w stronę
łóżka.
Emma z westchnieniem opadła na miękką kołdrę. To na tym polega małżeństwo, pomyślała.
James był zbyt delikatny, żeby ją o to pytać, ale na pewno się domyślał, że jej związek ze
Stuartem wyglądał zupełnie inaczej. Stuart nigdy, jak to teraz robił James - jego zarost drażnił
jej delikatną skórę - nie przesuwał wargami po jej brzuchu. Emma nie wiedziała, do czego on
zmierza, dopóki nie poczuła, że jego język dotyka intymnego wgłębienia między jej nogami.
Jej ciało wygięło się tak gwałtownie, że omal nie spadła z łóżka.
- Co ty robisz? - wyjąkała.
Odpowiedziało jej milczenie. To, co robił, było oczywiste. Sposób, w jaki ją pieścił, na
pewno nie uzyskałby aprobaty kościoła. Emma była o tym przekonana.
Kiedy wydawało się jej, że już dłużej nie zniesie tej rozkosznej męki, James uniósł głowę.
Po chwili był już w niej, szczelnie ją wypełniając. Chociaż nie zdawała sobie z tego sprawy,
tak żarliwie się do niego tuliła, że James zapragnął natychmiast się w niej zatracić. Opanował
się jednak i dopiero kiedy Emma ze zduszonym okrzykiem uniosła biodra i poczuł, jak
pulsuje wokół jego męskości, on też osiągnął zaspokojenie.
Ostatnią myślą Emmy, zanim porwała ją ta wszechogarniająca fala, było, że powinna zakryć
Jamesowi dłonią usta, żeby zdusić jego głośny okrzyk rozkoszy. Nie wiedziała nawet, czy to
się jej udało, tak się zatraciła we własnej ekstazie.
Upłynęło kilka minut i usłyszeli stukanie do drzwi.
- James? Emmo? - rozległ się głos lady Denham. - Jesteście tam? Słyszałam jakiś głos. Czy to
nie był cudowny bal? - Emma wiedziała już, że próba uciszenia Jamesa się nie powiodła.
James, który jeszcze na tyle nie doszedł do siebie, żeby móc odpowiedzieć matce normalnym
głosem, rzucił Emmie błagalne spojrzenie.
- Tak, lady Denham - zawołała Emma, z trudem powstrzymując się od śmiechu. - To było
naprawdę cudowne.
29
- Witam was wszystkich - zaczął przewodniczący Ławy Królewskiej Sądu Najwyższego,
Reardon, który przy tej okazji wystąpił w okazałej peruce - w szkole imienia Stuarta
Chestertona. Z wielką radością ogłaszam, że szkoła jest już oficjalnie otwarta.
Sędzia uderzył butelką szampana o ceglaną ścianę. Grube, zielone szkło rozprysło się
natychmiast na kawałki i biała piana zaczęła spływać po budynku. James nie był jedyną osobą
wśród zgromadzonych, która uznała ten gest za marnotrawienie dobrego trunku. Jednak
klaskał razem ze wszystkimi - to znaczy zaczął klaskać, kiedy trąciła go żona.
Natychmiast otoczyli ich mieszkańcy wioski, którzy chcieli im podziękować za tak hojny dar
(ta szkoła będzie dostępna dla każdego dziecka na wyspie), życzyć im szczęścia albo tylko na
nich popatrzeć. Mieszkańcy Faires nieczęsto mieli okazję zobaczyć prawdziwego hrabiego i
jego żonę. Za to bardzo często widywali baronów z żonami. Lord i lady MacCreigh spędzali
teraz sporo czasu w wiosce - trwały właśnie prace na zamkowym dachu, a lady MacCreigh -
dawna Penelope van Court - nie mogła znieść tego hałasu.
Widywano również często pannę Fionę Bain - obecnie lady Harold, żonę dziedzica księcia
Rutheforda - ponieważ największą przyjemność sprawiało jej paradowanie po uliczkach
miasteczka w nowych strojach z Londynu.
Jednak lord i lady Denham rzadko tu bywali, chociaż stale przysyłali pieniądze. Szkoła była
dopiero pierwszą placówką imienia Stuarta Chestertona. Miał powstać jeszcze szpital, w
którym znajdzie pracę jedyny absolwent Oxfordu z wyspy Faires, John McAddams, jak
również izba położnicza, której otwarcie dziwnym zbiegiem okoliczności miało nastąpić w
tym samym okresie, kiedy lady Denham sama spodziewała się rozwiązania.
Jednak nie wszyscy byli zadowoleni z ulepszeń, które lord i lady Denham zaprowadzali na tej
ubogiej wyspie rybackiej. Pan Murphy był poważnie zaniepokojony, ponieważ w związku z
prowadzonymi pracami pojawiło się wiele nowych pojazdów i jego karawan stał się
bezużyteczny - służył teraz tylko swojemu pierwotnemu przeznaczeniu. Ponieważ w okolicy
nie wybuchła żadna nowa epidemia, jego interesy stały źle. Nic się nie działo od czasu, kiedy
lord i lady Denham poprosili go o wydobycie trumny młodego pana Chestertona, którą on i
Cletus MacEwan zakopali przed wieloma miesiącami pod Drzewem Życzeń, gdy zabrakło
miejsca na cmentarzu.
Lord i lady Denham hojnie go wtedy wynagrodzili - za wydobycie trumny i za przewiezienie
jej do przedsiębiorcy pogrzebowego. Jednak do dzisiaj nie mógł zrozumieć, dlaczego, kiedy
zgłosił się po pewnym czasie do tego przedsiębiorcy, żeby się zorientować, czy nie ma
jakiegoś ciała do przewiezienia, zobaczył aż dwie nowe trumny - bardziej odpowiednie dla
księcia niż dla wikarego - a powinna być tylko jedna.
Obie trumny zostały załadowane na prom i, jak przypuszczał Murphy, dotarły szczęśliwie do
opactwa Denham. Wydawało mu się to niesłychanym trwonieniem pieniędzy, zamawianie
dwóch trumien, kiedy wystarczyłaby jedna, ale w końcu to nie było jego sprawa. Bogacze
byli zupełnie innym gatunkiem ludzi i nie próbował nawet ich zrozumieć.
Pan Murphy nie był tego dnia jedynym mieszkańcem Faires, którego dziwiły ekstrawagancje
hrabiego Denham. Młody Fergus MacPherson uważał, że budowanie nowej szkoły było
skandaliczną rozrzutnością. Teraz, kiedy miał okulary i widział wszystko, czego przedtem nie
dostrzegał, nikt by go nie zwabił do żadnej szkolnej klasy, choćby nowej i pięknej. Miał zbyt
wiele rzeczy do zbadania na okolicznych pagórkach, po których stale wędrował z brązowym
kundelkiem, szczeniakiem Uny, którego nazwał Roberts Drugi, na cześć lokaja, który przejął
po Emmie nauczycielskie obowiązki. Roberts z ogromną ulgą przyjął wiadomość, że lord
Denham zatrudnił stałego nauczyciela, i z radością wrócił do Londynu.
Podczas jednej z takich wędrówek z Robertsem Drugim, Fergus zobaczył lorda i lady
Denham, którzy stali pod Drzewem Życzeń i wieszali na nim swoje buty. Zachowywali się
tak, jakby nie byli członkami angielskiej arystokracji, ale zwykłą młodą parą, która ma zacząć
nowe życie i chciałaby zaznać trochę szczęścia. To wszystko, jak uznał Fergus, było tylko
marnowaniem dobrego obuwia, ponieważ sądząc po tym, jak hrabia całował swoją żonę,
myśląc, że nikt tego nie widzi, los już wystarczająco hojnie obdarzył tę parę.