background image

MONK SUE KIDD

SEKRETNE ŻYCIE PSZCZÓŁ

background image

Dla mojego syna Boba

oraz dla Ann i Sandy'ego

z wyrazami miłości

PODZIĘKOWANIA

Jestem   głęboko   wdzięczna   następującym   osobom:   mojej   agentce   Virginii 

Barber za jej olbrzymią mądrość, wsparcie i kompetencję. Mojemu wydawcy Pameli 

Dorman za trafne wskazówki i poprawki, bez których ta książka wyglądałaby zupełnie 
inaczej. Ludziom z wydawnictwa Viking, którzy wytrwale nad nią pracowali - Susan 

Peterson   Kennedy,   Clare   Ferraro,   Nancy   Sheppard,   Carolyn   Coleburn,   Paulowi 
Slovakowi,   Leighowi   Butlerowi,   Halowi   Fessendenowi,   Carli   Bolte,   Paulowi 

Buckleyowi, Roseanne Serra, Bruce'owi Giffordsowi, Maureen Sugden, Ann Mah oraz 
wszystkim   pracownikom   działu   sprzedaży,   którzy   byli   tacy   pomocni.   Dave'owi   i 

Janice   Greenom,   zapalonym   pszczelarzom   z   Pot   o'Gold   Honey   Company   w 
Hemingway w Karolinie Południowej; to oni wprowadzili mnie w swój pszczeli świat i 

stanowili bezcenne źródło informacji. Ludziom z Poets and Writers, Inc., za wspaniały 
program wymiany pisarzy; korzystałam z niego podczas pisania. Redakcji magazynu 

literackiego „Nimrod”, w którym opublikowano w numerze jesienno - zimowym w 
1993 roku moje opowiadanie  Sekretne życie pszczół  (oparty  jest na nim pierwszy 

rozdział), udzielając mi w ten sposób zachęty potrzebnej, by rozwinąć opowiadanie w 
powieść.   Debbie   Daniel,   pisarce   i   przyjaciółce,   która   przeczytała   początkowe 

fragmenty książki i podzieliła się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Ann Kidd Taylor, 
która czytała na bieżąco manuskrypt i której opinie oraz pomoc bardzo sobie ceniłam. 

Terry Helwig, Trishy Harreli, Carolyn Rivers, Susan Hull, Carol Graf, Donnie Farmer 
i   Lynne   Ravenel   -   niezwykłym   kobietom,   które   przejrzały   mnie   na   wskroś.   Mojej 

wspaniałej,   wspierającej   mnie   rodzinie   -   Bobowi,   Ann,   Scottowi,   Kellie,   moim 
rodzicom   (którzy   w   najmniejszym   stopniu   nie   przypominają   rodziców   przed-

stawionych   w   tej   książce).   A   przede   wszystkim   mojemu   mężowi   Sandy'emu,   z 
powodów, których jest zbyt wiele, bym zdołała je wymienić.

background image

Królowa, ze swojej strony, jest siłą jednoczącą społeczność; jeśli usunie się ją 

z ula, robotnice szybko wyczuwają jej nieobecność. Po kilku godzinach lub nawet 

jeszcze krótszym czasie zdradzają wyraźne symptomy bezkrólewia.

Man and Insects (Ludzie i owady)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W nocy leżałam w łóżku i oglądałam pszczoły przeciskające się przez szpary w 

ścianie   mojej   sypialni   i   zataczające   kręgi   w   powietrzu;   wydawały   ów   podobny   do 
wirującego   śmigła   dźwięk,   to   wysokie   zzzzzzz,   od   którego   wibrowała   mi   skóra. 

Patrzyłam, jak ich skrzydła lśnią w ciemności niczym kawałki chromu, i w mojej piersi 
rosła   tęsknota.   Widząc,   jak   latają,   nie   wypatrując   żadnego   kwiatka,   fruwając 

wyłącznie po to, by poczuć tchnienie wiatru, czułam, że pęka mi serce.

W   dzień   słyszałam,   jak   drążą   ściany   sypialni,   brzęcząc   niczym   stojący   w 

sąsiednim pokoju, nienastrojony radioodbiornik, i wyobrażałam sobie, że przerabiają 
je na plastry miodu, który sączy się, bym mogła go skosztować.

Pszczoły pojawiły się latem 1964 roku, gdy skończyłam czternaście lat i moje 

życie znalazło się w zupełnie nowej orbicie - mam na myśli  zupełnie nową orbitę. 

Spoglądając dziś wstecz, chciałabym powiedzieć, że pszczoły zostały do mnie posłane. 
Mam ochotę powiedzieć, że pojawiły się podobnie jak archanioł Gabriel objawił się 

Najświętszej   Dziewicy,   zapoczątkowując   wydarzenia,   których   się   w   ogóle   nie 
spodziewałam. Wiem, że porównywanie się z nią jest z mojej strony bezczelnością, ale 

mam powody wierzyć, że wcale by jej to nie przeszkadzało; jeszcze do tego wrócę. 
Teraz   powiem   jedynie,   że   mimo   wydarzeń   tamtego   lata,   wciąż   darzę   sympatią 

pszczoły.

*

Pierwszego lipca 1964 roku leżałam w łóżku, czekając, aż się pojawią, i dumając 

o tym, co powiedziała mi Rosaleen, gdy poinformowałam ją o tych nocnych wizytach.

- Pszczoły roją się przed śmiercią - oznajmiła.
Rosaleen   pracowała   u   nas   od   śmierci   mojej   matki.   Mój   tatuś   -   którego 

nazywałam T. Ray, ponieważ słowo „tatuś” nigdy do niego nie pasowało - zabrał ją z 
sadu,   gdzie   zbierała   brzoskwinie.   Miała   dużą   okrągłą   twarz   i   ciało,   które   opadało 

background image

niczym   namiot,   i   była   tak   czarna,   że   noc   wydawała   się   sączyć   z   porów  jej   skóry. 
Mieszkała   sama   w   małym   domku   w   lesie   niedaleko   naszej   farmy   i   przychodziła 

codziennie, żeby gotować, sprzątać i zastępować mi matkę. Rosaleen nigdy nie miała 
własnego dziecka, w związku z czym przez ostatnie dziesięć lat byłam jej królikiem do-

świadczalnym.

Pszczoły   roją   się   przed   śmiercią.  Zawsze   miała   szalone   pomysły,   które 

ignorowałam,   lecz   ten   mnie   zaintrygował.   Zastanawiałam   się,   czy   nie   chodzi   im 
przypadkiem o moją śmierć. Szczerze mówiąc, niewiele się tym przejęłam. Wszystkie 

te pszczoły mogły sfrunąć na mnie niczym stado aniołów i użądlić na śmierć, i nie 
byłaby to wcale najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. Ludzie, którym się wydaje, że 

umieranie to coś najgorszego pod słońcem, niewiele wiedzą o życiu.

Moja matka zmarła, gdy miałam cztery lata. Był to niezaprzeczalny fakt, ale za 

każdym razem, kiedy o tym napomykałam, ludzie zaczynali się interesować skórkami 
przy paznokciach albo odległymi punktami na niebie i udawali, że mnie nie słyszą. Od 

czasu do czasu jednak zdarzała się jakaś życzliwa dusza.

- Po prostu o tym nie myśl, Lily - mówił mi ktoś taki. - To był wypadek. Nie 

zrobiłaś tego umyślnie.

Tej   nocy   leżałam   w łóżku   i   myślałam   o  tym,   co   by   było,   gdybym   umarła   i 

spotkała się z moją matką w raju.

- Mamo,   przebacz.   Proszę,   przebacz   -   powiedziałabym   na   powitanie,   a   ona 

całowałaby mnie tak długo, aż spierzchłaby mi skóra, i powtarzała, żebym przestała 
się winić. Mówiłaby to przez pierwsze dziesięć tysięcy lat.

Przez następne dziesięć tysięcy lat szczotkowałaby mi włosy. Uczesałaby je tak 

pięknie, że z  wrażenia  ludziom w całym  niebie powypadałyby  z rąk  harfy.  Można 

łatwo poznać, że jakaś dziewczynka nie ma matki, po tym jak wyglądają jej włosy. 
Moje sterczały przez cały boży dzień w jedenastu różnych kierunkach, a T. Ray nie 

chciał mi oczywiście kupić lokówek, w związku z czym musiałam nawijać je na puszki 
po soku  winogronowym  Welcha,  przez  co o mało  nie nabawiłam  się  bezsenności. 

Zawsze musiałam wybierać między porządnymi włosami i porządnym snem.

Uznałam,  że przez następne czterysta albo pięćset lat będę jej opowiadać o 

paskudnym życiu z T. Rayem. Był wredny przez cały rok, ale najbardziej w lecie, kiedy 
od świtu do zmierzchu tyrał w swoim brzoskwiniowym sadzie. Starałam się schodzić 

mu z drogi. Był miły wyłącznie dla swojej myśliwskiej suki, Buźki, która spała w jego 
łóżku   i   którą   drapał   po   brzuchu   za   każdym   razem,   kiedy   odwróciła   się   na   swój 

background image

kościsty grzbiet. Widziałam, jak nasikała mu raz na but i w ogóle się nie przejął.

Wiele   razy   prosiłam   Pana   Boga,   żeby   uczynił   coś   z   T.   Rayem.   Chodzi   do 

kościoła od czterdziestu lat i robi się coraz gorszy. To powinno chyba mówić coś Panu 
Bogu.

Odsunęłam nogą prześcieradło. W pokoju panował absolutny bezruch, nie było 

ani jednej pszczoły. Co minuta patrzyłam na zegar na mojej toaletce i zastanawiałam 

się, co je zatrzymuje.

W końcu, koło północy, kiedy moje powieki chciały już dać za wygraną, w kącie 

rozległ się niski i wibrujący dźwięk, który można by niemal wziąć za mruczenie kota. 
Po kilku chwilach po ścianie przesunęły się podobne do plamek farby liczne cętki i 

kiedy   padło   na   nie   sączące   się   przez   okno   światło,   zobaczyłam   zarys   skrzydełek. 
Dźwięk potężniał w ciemności i w końcu zaczął pulsować cały pokój, a powietrze ożyło 

i   zgęstniało   od   pszczół,   które,   krążąc   wokół   mojego   ciała,   otoczyły   mnie   wirującą 
chmurą. Brzęczały tak głośno, że nie mogłam zebrać myśli.

Wbiłam paznokcie w dłonie, aż skóra na nich zmieniła się w jodełkę. W pokoju 

pełnym pszczół można zginąć od ukąszeń.

Mimo   to   widok   był   niesamowity.   Nagle   uznałam,   że   muszę   go   koniecznie 

komuś pokazać, nawet jeżeli jedyną osobą w pobliżu był T. Ray. Nawiasem mówiąc, 

gdyby zupełnie przypadkiem ukąsiło go kilkaset pszczół, to cóż, byłoby mi bardzo 
przykro.

Wyślizgnęłam się z łóżka i pobiegłam w chmurze pszczół do drzwi. Obudziłam 

T. Raya, dotykając palcem jego ramienia, z początku delikatnie, a potem dźgając coraz 

mocniej jego ciało i dziwiąc się, jakie jest twarde.

T. Ray wyskoczył z łóżka w samych szortach. Lepiej, żeby to było coś ważnego, 

żeby okazało się, że pali się cały cholerny dom, wrzeszczał, gdy wlokłam go do swojej 
sypialni. Buźka szczekała, jakbyśmy polowali na gołębie.

- Pszczoły! - krzyczałam. - W moim pokoju jest rój pszczół!
Ale   kiedy   tam   dotarliśmy,   schowały   się   w   ścianie,   jakby   wiedziały,   że 

nadchodzi, i nie chciały popisywać się przed nim swoimi powietrznymi akrobacjami.

- Niech   to   szlag,   Lily,   to   wcale   nie   jest   śmieszne!   Przyjrzałam   się   ścianom. 

Wlazłam pod łóżko i błagałam kłęby kurzu i sprężyny materaca, żeby wyłoniła się z 
nich choć jedna pszczoła.

- Były tutaj - upierałam się. - Fruwały po całym pokoju.
- Jasne, i wpadło tu także cholerne stado bawołów.

background image

- Posłuchaj - powiedziałam. - Słychać, jak bzyczą. T. Ray przystawił ucho do 

ściany z udawaną powagą.

- Nie słyszę żadnego bzyczenia - stwierdził, po czym zakręcił palcami młynka 

przy   skroni.   -   Musiały   wyfrunąć   z   tego   zegara   z   kukułką,   który   nazywasz   swoją 

mózgownicą.   Obudź   mnie   jeszcze   raz,   Lily,   to   w   robocie   będzie   Martha   Whites. 
Słyszysz?

Martha   Whites   była   rodzajem   kary,   który   wymyślić   mógł   tylko   T.   Ray. 

Natychmiast się przymknęłam.

Mimo to nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego - nie mogłam 

pozostawić   T.   Raya   w   przekonaniu,   że   jestem   taka   zdesperowana,   iż   wymyśliłam 

inwazję pszczół, aby tylko zwrócił na mnie uwagę. I to właśnie nasunęło mi genialny 
pomysł, żeby  nałapać pszczół  do słoika,  pokazać je T.  Rayowi  i zapytać,  kto tutaj 

zmyśla.

*

Moje   pierwsze   i   jedyne   wspomnienie   matki   pochodziło   z   dnia,   w   którym 

zmarła. Próbowałam długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch 

czegokolwiek: jak kładzie mnie do łóżka, jak czyta mi książeczkę o Wujku Wigglym 
albo wiesza moją bieliznę na piecyku w lodowato zimne poranki. W ostateczności 

nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie nią po łydkach.

Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, że matka ściągnęła 

sweter i stojąc w samej bluzce, mocowała się ze świeżo pomalowanym oknem, które 
przykleiło się do framugi.

- Cóż, wygląda na to, że się tutaj żywcem upieczemy - mruknęła w końcu, dając 

za wygraną.

Miała   czarne   włosy,   okalające   gęstymi   lokami   twarz,   której   obraz   w   mojej 

pamięci zawsze trochę się rozmywał, mimo że cała  reszta  odznaczała się wyborną 

ostrością.

Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, że jestem na to o 

wiele za duża. Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach.

Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jak cynamon. Chodziłam 

później   regularnie   do   drogerii   w   Sylvanie   i   wąchałam   wszystkie   buteleczki   z 
perfumami, które tam mieli, starając się go zidentyfikować.

- Patrzcie, kogo tu widzimy - mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za 

każdym   razem,   kiedy   się   tam   zjawiałam.   Tak   jakbym   nie   odwiedziła   jej   tydzień 

background image

wcześniej   i   nie   sprawdziła   całego   rzędu   buteleczek:   Shalimar,   Chanel   No.   5   oraz 
White Shoulders.

- Ma pani coś nowego? - pytałam. Nigdy nie miała.
Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u mojej 

nauczycielki z piątej klasy, która oznajmiła, że to zwyczajny odżywczy krem Pondsa.

Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy nie dającym 

się otworzyć oknie leżała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z 
niej różne rzeczy i wrzucała do walizki, nawet ich nie składając.

Zapuściłam   się   tam   w   ślad   za   nią   i   myszkowałam   pod   rąbkami   sukienek   i 

nogawkami spodni, w mroku, gdzie leżały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było 

stęchły zapach brzoskwiń, który przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe 
pantofelki na wysokich obcasach i zaczęłam klaskać ich podeszwami.

Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu 

zorientowałam   się,   że   zbliża   się   T.   Ray.   Nad   głową   słyszałam   ściągającą   rzeczy   z 

wieszaków matkę, szelest ubrań i szczękanie drutów.

- Pośpiesz się - powiedziała.

Słysząc, jak T. Ray wchodzi, tupiąc głośno, do pokoju, westchnęła. Powietrze 

uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam 

bardzo   wyraźnie   -   jej   oddech,   który   spłynął   ku   mnie   niczym   mały   spadochron   i 
zniknął bez śladu między stertami butów.

Nie pamiętam, co mówili - wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze 

spuchło od razów. Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, 

obijające się o okna i ściany, zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb 
szafy, wtykając palce do ust, czując w nich smak stóp i butów.

Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym momencie, kto mnie 

wyciągnął - dopiero po chwili zorientowałam się, że obejmuje mnie matka, i poczułam 

jej zapach.

- Nie   martw   się   -   powiedziała,   gładząc   mnie   po   włosach,   lecz   w   tej   samej 

sekundzie T. Ray wyrwał mnie z jej ramion i wyniósł na korytarz.

- Idź do siebie! - rozkazał.

- Nie chcę! - krzyknęłam, próbując przecisnąć się z powrotem do pokoju, tam 

gdzie była matka.

- Idź do siebie, do jasnej cholery! - ryknął i pchnął mnie tak mocno, że odbiłam 

się od ściany i wylądowałam na czworakach przy samych drzwiach. Podnosząc głowę, 

background image

ujrzałam, że matka biegnie przez pokój.

- ZOSTAW JĄ W SPOKOJU! - wołała, podbiegając do niego.

Leżąc   skulona   na   podłodze,   miałam   wrażenie,   że   widzę   wszystko   przez 

porysowaną szybę. T. Ray złapał ją za ramiona i głowa zaczęła jej latać na wszystkie 

strony. Zobaczyłam, że pobielały mu wargi.

A potem - i w tym momencie cały obraz zaczyna mi się zacierać przed oczyma - 

matka wyrwała mu się, podbiegła z powrotem do szafy i zaczęła szukać czegoś wysoko 
na półce.

Widząc,   jak   zaciska   w   dłoni   pistolet,   podbiegłam   do   niej,   potykając   się   i 

wywracając, pragnąc ją ocalić, pragnąc ocalić nas wszystkich.

Od   tej   chwili   czas   nałożył   się   na   siebie.   W   głowie   zostało   mi   tylko   kilka 

wyraźnych, lecz oderwanych fragmentów. Pistolet lśniący niczym zabawka w jej dłoni, 

T. Ray, który wyrywa go matce i wymachuje nim na wszystkie strony. Pistolet leżący 
na podłodze. Ja, która pochylam się, żeby go podnieść. Eksplodujący wokół nas hałas.

Tyle wiem. Matka była wszystkim, czego pragnęłam. I odebrałam ją sobie.

*

T.   Ray   i   ja   mieszkaliśmy   nieopodal   liczącego   trzy   tysiące   stu   mieszkańców 

miasteczka Sylvan w Karolinie Południowej. Cała miejscowość składała się z kilku 

straganów z brzoskwiniami i kilku kościołów baptystów.

Przy wjeździe na naszą farmę stała wielka drewniana tablica z napisem SADY 

BRZOSKWINIOWE   OWENSA,   wymalowanym   najpaskudniejszą   pomarańczową 
farbą, jaką kiedykolwiek zdarzyło wam się widzieć. Nie znosiłam jej. Ale tablica to 

było jeszcze nic w porównaniu z gigantyczną brzoskwinią, tkwiącą przy bramie na 
sześćdziesięciostopowym słupie. Wszyscy w szkole mówili, że to Wielki Zadek, a i tak 

przytaczam najłagodniejszą wersję tego określenia. Mięsisty kolor i biegnąca przez 
sam   środek   bruzda   w   wyraźny   sposób   upodobniały   ją   do   gołego   tyłka.   Rosaleen 

twierdziła, że w ten sposób T. Ray wypina się na cały świat. Taki już był.

Nie uznawał całonocnych prywatek ani skarpetówek, co akurat zbytnio mi nie 

przeszkadzało,   ponieważ   nikt   mnie   tam   nie   zapraszał.   Nie   chciał   jednak   także 
pojechać   ze   mną   do   miasta   na   mecz,   zbiórkę   kibiców   albo   zbiorowe   mycie 

samochodów, które urządzano w soboty w Beta Club. Nie obchodziło go, że nosiłam 
ubrania, które uszyłam sobie sama na pracach ręcznych, bawełniane szmizjerki oraz 

spódniczki  sięgające  za   kolana,   w jakich  chodziły  tylko  córki   zielonoświątkowców. 
Równie dobrze mogłam zawiesić sobie na plecach napis NIE JESTEM I NIGDY NIE 

background image

BĘDĘ POPULARNA.

Potrzebowałam   wszelkiej   pomocy,   jakiej   mogli   mi   udzielić   kreatorzy   mody, 

ponieważ   nikt   -   z   wyjątkiem   panny   Jennings   w   kościele,   zupełnie   ślepej   -   nie 
powiedział mi nigdy: „Lily, ależ z ciebie ładne dziecko”.

Przeglądałam się nie tylko w lustrze, lecz w sklepowych witrynach i w ekranie 

telewizora, kiedy był wyłączony, i stale starałam się poprawić swój wygląd. Włosy 

miałam   czarne   jak   matka,   ale   bardzo   skołtunione,   i   martwiło   mnie,   że   nie   mam 
dużego podbródka. Myślałam, że urośnie mi w tym samym czasie co piersi, jednak nic 

z tego nie wyszło. Miałam za to ładne oczy, które od biedy można by nazwać oczyma 
Sophii Loren. Mimo to nie startowali do mnie nawet ci chłopcy, którzy mieli włosy 

ociekające brylantyną, nosili grzebyki w kieszonkach na piersi i byli ponoć bardzo 
napaleni.

Pod szyją wyrosło mi to, co trzeba, ale i tak nie mogłam tego pokazywać. Moda 

wymagała, by nosić kaszmirowe bliźniaki i plisowane spódniczki do połowy uda, T. 

Ray oznajmił jednak, że prędzej w piekle założą lodowisko, niż on pozwoli mi się tak 
ubrać   -   czy   chcę   zajść   w   ciążę   tak   jak   Bitsy   Johnson,   której   spódniczka   ledwie 

zakrywała pośladki? Skąd wiedział o Bitsy, nie mieści mi się w głowie, ale się nie mylił 
co do jej spódniczki i co do dziecka. Był to istotnie niefortunny zbieg okoliczności.

Rosaleen znała się na modzie jeszcze mniej od T. Raya i kiedy było zimno, Jezu 

zmiłuj   się   nade   mną,   kazała   mi   chodzić   do   szkoły   w   długich   bryczesach,   które 

wkładałam pod moje zielonoświątkowe suknie.

Najbardziej   ze   wszystkiego   nienawidziłam   zbitych   w   gromadki   dziewczyn, 

które nabierały wody w usta, gdy koło nich przechodziłam. Zdrapywałam strupy z 
całego ciała, a kiedy ich zabrakło, obgryzałam paznokcie do żywego mięsa. Tak bardzo 

zamartwiałam się swoim wyglądem i tym, czy wszystko robię jak trzeba, że wydawało 
mi się, iż udaję tylko małą dziewczynkę, a nie że nią naprawdę jestem.

Kiedy zeszłej wiosny w Klubie Gospodyń prowadzono przez sześć tygodni w 

każdy piątek szkołę wdzięku, myślałam, że wyłania się przede mną wielka szansa, ale 

nie przyjęli mnie, ponieważ nie miałam matki, babki ani nawet marnej ciotki, która 
wręczyłaby mi białą różę na zakończenie. Rosaleen nie wolno było wystąpić w tej roli. 

Płakałam tak długo, aż wyrzygałam się do zlewu.

- I tak masz już dość wdzięku - oznajmiła Rosaleen, czyszcząc go. - Nie musisz 

chodzić do jakiejś frymuśnej szkoły, żeby się tego nauczyć.

- Muszę - odparłam. - Uczą tam wszystkiego. Jak masz chodzić i kręcić pirueta, 

background image

co robić z łydkami, kiedy siadasz  na krześle, jak wsiadać do samochodu, nalewać 
herbatę, zdejmować rękawiczki...

Rosaleen wypuściła powietrze z ust.
- Wielki Boże... - mruknęła.

- Jak układać kwiaty w wazonie, jak rozmawiać z chłopcami, jak skubać brwi, 

golić nogi, nakładać szminkę...

- A wymiotować do zlewu? Czy uczą tam, jak robić to z wdziękiem? - zapytała.
Czasami po prostu jej nienawidziłam.

*

Rano, po tym jak obudziłam w środku nocy T. Raya, Rosaleen stanęła w progu 

mojej sypialni i patrzyła, jak poluję na pszczoły ze słoikiem w ręku. Wydęła wargi tak 
mocno, że widziałam mały różowy wschód słońca w jej ustach.

- Co ty wyprawiasz z tym słoikiem? - zapytała.
- Łapię pszczoły, żeby pokazać T. Rayowi. Uważa, że je sobie wymyśliłam.

- Boże, daj mi cierpliwość.
Wcześniej łuskała fasolę na ganku i perełki potu lśniły we włosach okalających 

jej czoło. Pociągnęła za przód sukni, otwierając na prądy powietrzne swoje piersi, 
wielkie i miękkie niczym poduszki kanapy.

Pszczoła   wylądowała   na   mapie   stanu,   którą   sama   przypięłam   do   ściany. 

Patrzyłam,   jak   wędruje   malowniczą   drogą   numer   siedemnaście   wzdłuż   wybrzeża 

Karoliny   Południowej,   i   przycisnęłam   słoik,   łapiąc   ją   pomiędzy   Charlestonem   i 
Georgetown. Kiedy zakręciłam pokrywkę, wpadła w korkociąg i zaczęła obijać się o 

szkło. Odgłosy, które przy tym wydawała, przypominały grad walący o szybę.

Umaiłam   słoik,   jak   mogłam   najlepiej,   wykładając   go   obsypanymi   pyłkiem 

płatkami   kwiatów,   i   zrobiłam   gwoździem   w   pokrywce   więcej   dziur,   niż   to   było 
potrzebne,  żeby  pszczoły  się nie zadusiły,  ponieważ  z tego, co  wiem,  ludzie  mogą 

wrócić pewnego dnia na ziemię w ciele stworzenia, które zabili.

Przysunęłam słoik do nosa.

- Chodź zobacz, jak ta pszczoła się wścieka - powiedziałam do Rosaleen.
Gdy weszła do pokoju, owionął mnie jej zapach, mroczny i pikantny niczym 

tabaka, którą wypychała policzki. W ręku trzymała dzbanuszek z ustnikiem wielkości 
miedziaka   oraz   uszkiem,   o   które   zaczepiła   palec.   Patrzyłam,   jak   przyciska   go   do 

podbródka, ściąga usta w ciup i strzyka do środka pecyną czarnego soku.

Przyjrzała się pszczole i potrząsnęła głową.

background image

- Jeśli cię użądli, nie przychodź do mnie z płaczem - oświadczyła - bo wcale cię 

nie będę żałowała.

To było kłamstwo.
Ja jedna wiedziałam, że mimo pozorów surowości jej serce było delikatniejsze 

aniżeli skórka kwiatu i kochała mnie do szaleństwa.

Nie   zdawałam   sobie   z   tego   sprawy   do   chwili,   gdy   skończyłam   osiem   lat   i 

Rosaleen kupiła mi w domu towarowym wielkanocnego kurczaka. Znalazłam go w 
rogu klatki,  drżącego  i pomalowanego  na kolor różowych  winogron, ze smutnymi 

oczkami, które wypatrywały matki. Rosaleen pozwoliła mi go przynieść do domu i nie 
protestowała ani słowem, kiedy wysypałam na podłogę salonu całe pudełko płatków 

owsianych Quaker Oats, żeby sobie podjadł.

Kurczak zostawiał wszędzie cętkowane na fioletowo bobki, których kolor, jak 

sądziłam, musiał mieć coś wspólnego z barwnikiem wchłoniętym przez jego delikatny 
organizm. Właśnie zaczęliśmy je sprzątać, gdy do domu wpadł T. Ray, odgrażając się, 

że upiecze kurczaka na obiad i wyrzuci Rosaleen za to, że jest kretynką. Wyciągnął po 
niego swoje umazane smarem łapska, lecz Rosaleen stanęła mu na drodze.

- W   tym   domu   zdarzają   się   rzeczy   gorsze   od   kurzego   gówna   -   oznajmiła, 

mierząc go surowym wzrokiem. - Nie dotknie pan tego kurczaka.

Jego   buciory   zaskrzypiały  klin   -   klan,  kiedy   wychodził   do   sieni.  Ona   mnie 

kocha, pomyślałam i wówczas właśnie po raz pierwszy w życiu przyszedł mi do głowy 

tego rodzaju fantastyczny pomysł.

Jej wiek był zagadką, ponieważ nie miała aktu urodzenia. W zależności od tego, 

jak czuła się w danej chwili, mówiła mi, iż urodziła się w roku 1909 bądź też 1919. Nie 
miała za to wątpliwości co do miejsca - McClellanville w Karolinie Południowej, gdzie 

jej mama plotła kosze z turówki wonnej i sprzedawała je przy drodze.

- Tak jak ja sprzedaję brzoskwinie - mówiłam jej.

- Wcale nie tak jak ty sprzedajesz brzoskwinie - odpowiadała. - Ty nie masz 

siedmiorga bachorów, które musisz wyżywić.

- Masz sześcioro rodzeństwa? - zdziwiłam się. Myślałam, że nie ma na świecie 

nikogo oprócz mnie.

- Mam, ale nie wiem, gdzie mieszkają.
Rzuciła swojego męża trzy lata po ślubie za hulaszczy tryb życia.

- Gdyby ptak miał jego móżdżek, fruwałby do tyłu - powtarzała chętnie.
Często zastanawiałam się, co robiłby ptak z mózgiem Rosaleen. Uznałam, że 

background image

przez   połowę   czasu   srałby   ludziom   na   głowy,   a   przez   drugą   siedział   w   cudzych 
gniazdach z szeroko rozpostartymi skrzydłami.

Śniłam często na jawie, że Rosaleen jest biała, bierze ślub z T. Rayem i zostaje 

moją prawdziwą matką. Innym razem byłam murzyńską sierotką, którą znalazła  na 

kukurydzianym polu i zaadopotowała. Czasami mieszkałyśmy w obcym kraju, takim 
jak Nowy Jork, gdzie wolno jej było mnie zaadoptować i obie mogłyśmy zachować 

nasz kolor skóry.

*

Moja   matka   miała   na   imię   Deborah.   Moim   zdaniem   było   to   najpiękniejsze 

imię,   jakie   w   życiu   słyszałam,   chociaż   T.   Ray   nigdy   go   nie   wymawiał.   Jeśli 

wypowiadałam je na głos, zachowywał się tak, jakby miał ochotę pójść do kuchni i 
przebić  coś nożem.  Kiedy   zapytałam  go  raz   o dzień   jej  urodzin   i  ulubiony  rodzaj 

polewy na torcie, kazał mi się przymknąć, a gdy zapytałam ponownie, złapał słoik 
dżemu jagodowego i cisnął nim o kredens. Do dziś mamy tam niebieskie plamy.

Udało mi się jednak wydobyć z niego kilka strzępów informacji, na przykład o 

tym,   że   moja   matka   została   pochowana   w   Wirginii,   skąd   pochodzili   jej   rodzice. 

Bardzo się tym podnieciłam, mając nadzieję, że znalazłam babcię. Otóż nie, oznajmił 
mi, moja matka była jedynaczką, a jej mama zmarła wieki temu. Oczywiście. Kiedy 

rozdeptał   raz   karalucha   w   kuchni,   powiedział,   że   moja   matka   całymi   godzinami 
wywabiała je z domu, sypiąc na podłogę cukierki ślazowe i okruszki grahama, że miała 

fioła na punkcie robactwa.

Najdziwniejsze rzeczy mogły spowodować, że mi jej brakowało. Na przykład 

przymierzanie biustonoszy. Kogo miałam o to zapytać? I kto oprócz mojej matki mógł 
zrozumieć, dlaczego tak bardzo chciałam się zakwalifikować do drużyny klakierek? 

Mogę was zapewnić, że do T. Raya to nie docierało. Ale wiecie, kiedy najbardziej mi 
jej brakowało? W dniu, kiedy miałam dwanaście lat i obudziłam się z plamką koloru 

róży na majtkach. Byłam taka dumna z tego kwiatka i, z wyjątkiem Rosaleen, nie 
miałam nikogo, komu mogłabym go pokazać.

Niedługo potem natknęłam się na strychu na zszytą u góry papierową torbę. W 

środku znalazłam ostatnie pamiątki po matce.

Była tam fotografia kobiety, która uśmiechała się drwiąco, stojąc w pastelowej 

sukience z watowanymi ramionami przy starym samochodzie. „Nie waż się robić tego 

zdjęcia”,   mówiły   jej   oczy,   lecz   widać   było,   że   chce,   żeby   zostało   zrobione.   Nie 
uwierzylibyście w historie, które widziałam na tej fotografii - jak stojąc przy zderzaku 

background image

samochodu, czekała na wielką miłość i nie mogła się jej doczekać.

Przyłożyłam   raz   tę   fotografię   do   mojego   zdjęcia   z   ósmej   klasy   i   zbadałam 

wszelkie możliwe podobieństwa. Ona też nie miała zbyt wielkiego podbródka, ale jej 
uroda nie była przeciętna i dawało mi to autentyczną nadzieję na przyszłość.

W   torbie   była   także   para   białych   bawełnianych   rękawiczek,   które   zmieniły 

miejscami kolor ze starości. Tam wewnątrz były jej palce, pomyślałam, wyjmując je. 

Dziś jest mi z tego powodu głupio, ale wypychałam kiedyś te rękawiczki wacikami i 
trzymałam je na rękach przez całą noc.

Najbardziej tajemniczym przedmiotem w torbie był mały drewniany obrazek 

Marii, matki Jezusa. Rozpoznałam ją, mimo że miała czarną skórę, tylko o odcień 

jaśniejszą od skóry Rosaleen. Wyglądało na to, że ktoś wyciął obrazek czarnej Marii z 
książki, przykleił go do szerokiej na dwa cale, przetartej papierem ściernym listewki i 

polakierował. Z tyłu widniał napisany nieznaną ręką napis „Tiburon, Kar. Płd.”.

Przez dwa lata trzymałam jej rzeczy w blaszanej puszce, zakopanej w sadzie. 

Jest w nim takie specjalne, osłonięte drzewami miejsce, o którym nie wie nikt, nawet 
Rosaleen.   Zaczęłam   tam   chodzić,   zanim   nauczyłam   się   wiązać   sznurowadła.   Z 

początku   robiłam   to,   żeby   ukryć   się   przed   T.   Rayem   i   jego   podłością   albo   przed 
wspomnieniem owego dnia, gdy wypalił pistolet, lecz później wymykałam się tam - 

czasami nawet późną nocą, kiedy T. Ray położył się spać - żeby poleżeć po prostu pod 
drzewami   i   mieć   trochę   świętego   spokoju.   To   było   moje   miejsce   na   ziemi,   moja 

kryjówka.

Wsadziłam te rzeczy  do puszki i zakopałam ją tam którejś nocy przy świetle 

latarki, bojąc się przechowywać je w moim pokoju, nawet z tyłu szuflady. Bałam się, 
że T. Ray może pójść na strych, odkryć, że zniknęły, i wywrócić cały mój pokój do góry 

nogami. Wolałam nie myśleć, co by mi zrobił, gdyby znalazł je ukryte gdzieś w moich 
rzeczach.

Co jakiś czas chodziłam tam i odkopywałam puszkę. Kładłam się na ziemi pod 

wiszącymi gałęziami, nakładałam jej rękawiczki i uśmiechałam się do jej fotografii. 

Przyglądałam   się   śmiesznie   pochylonym   literom,   tworzącym   napis   „Tiburon,   Kar. 
Płd.” na odwrocie obrazka z Marią, i zastanawiałam się, co to za miejsce. Odszukałam 

je kiedyś na mapie i okazało się, że leży niecałe dwie godziny drogi z Sylvanu. Czy 
moja matka była tam i kupiła ten obrazek? Obiecywałam sobie, że pewnego dnia, 

kiedy   dorosnę,   pojadę   do   Tiburonu   autobusem.   Chciałam   odwiedzić   wszystkie 
miejsca, w których była.

background image

*

Po   porannym   łapaniu   pszczół   przez   całe   popołudnie   sprzedawałam 

brzoskwinie T. Raya przy skraju drogi. Była to najbardziej samotna wakacyjna praca, 
jaką może mieć dziewczyna, uwięziona w przydrożnym straganie z trzema ścianami i 

płaskim blaszanym dachem.

Siedziałam na skrzynce od coca - coli i patrzyłam na śmigające obok pikapy, 

czując,   że   lada   chwila   zatrują   mnie   spaliny   i   nuda.   W   czwartkowe   popołudnia 
brzoskwinie na ogół dobrze się sprzedawały, bo kobiety piekły niedzielny placek, tym 

razem jednak nie zatrzymała się żywa dusza.

T. Ray nie pozwalał mi zabierać tam książek i czytać, a gdybym przemyciła na 

przykład   pod   bluzką  Zaginiony   horyzont,  pani   Watson   z   sąsiedniej   farmy 
zagadnęłaby go zaraz w kościele, mówiąc: „Widziałam, jak pańska córeczka czytała 

książkę na straganie. Musi pan być z niej taki dumny”. A on zdarłby ze mnie pasy.

Jaki człowiek może mieć coś przeciwko czytaniu? Uważał pewnie, że książki 

natchną   mnie   myślą   o   studiach,   które   jego   zdaniem   były   w   wypadku   dziewcząt 
wyrzucaniem   pieniędzy   w   błoto,   nawet   jeśli   któraś   miała   tak   jak   ja   najwyższy 

osiągalny   wynik   w   teście   zdolności   werbalnych.   Zdolności   matematyczne   to   co 
innego, ale nie można przecież błyszczeć we wszystkich dziedzinach.

Jako jedyna w klasie nie jęczałam, kiedy pani Henry kazała nam przeczytać 

kolejną   sztukę   Szekspira.   To   znaczy,   udawałam,   że   jęczę,   w   głębi   duszy   jednak 

cieszyłam się tak, jakbym została Brzoskwiniową Królową Sylvanu.

Aż do pojawienia się pani Henry uważałam, że szczytem mojej kariery będzie 

szkoła dla fryzjerek. Przyglądając się jej bacznie, oznajmiłam pewnego razu, że gdyby 
była moją klientką, zrobiłabym jej francuskie loczki, z którymi byłoby jej nader do 

twarzy, a ona odparła - cytuję - „Proszę cię, Lily, to obraża twoją inteligencję. Czy ty 
zdajesz sobie sprawę, jaka jesteś zdolna? Mogłabyś zostać profesorką albo pisarką i 

pisać prawdziwe książki. Szkoła dla fryzjerek. Proszę”.

Dopiero   po   miesiącu   doszłam   do   siebie   po   szoku,   jakim   było   dla   mnie 

uświadomienie sobie życiowych możliwości. Wiecie, jak niektórzy lubią pytać, kim 
zostaniecie, kiedy będziecie dorośli. Nie umiem wyrazić, jak bardzo nienawidziłam 

takich pytań, lecz nagle zaczęłam sama z siebie informować różnych ludzi, również 
tych, którzy nie byli tym wcale zainteresowani, że planuję zostać profesorką i pisać 

prawdziwe książki.

Przechowywałam   swoje   wypracowania.   Przez   jakiś   czas   we   wszystkich 

background image

występował koń. Po przeczytaniu w klasie Ralpha Walda Emersona, zaczęłam pisać 
Moją   filozofią   życiową,  która   miała   być   początkiem   całej   książki,   lecz   nie 

przekroczyła   ostatecznie   trzech   stron   objętości.   Pani   Henry   stwierdziła,   że   muszę 
przeżyć więcej aniżeli czternaście lat, żeby mieć jakąś filozofię.

Oświadczyła także, że moją jedyną nadzieją na przyszłość jest stypendium, i 

pożyczyła mi na lato swoje własne książki.

- Za   kogo   ty   się   uważasz,   za   Juliusza   Szekspira?   -   pytał   T.   Ray   za   każdym 

razem, kiedy którąś z nich otwierałam.

Ten człowiek naprawdę myślał, że Szekspir miał na imię Juliusz, i jeśli sądzicie, 

że powinnam go poprawić, to nie znacie sztuki przetrwania. Mówił też na mnie Panna 

- Nos - W - Książce, a czasami Panna Emily - Mądrala - Dykcja. Miał na myśli Emily 
Dickinson, ale powtarzam, na pewne rzeczy trzeba po prostu przymknąć oko.

Stercząc w budce z brzoskwiniami, układałam czasami z braku książek wiersze, 

lecz tego popołudnia nie miałam cierpliwości do rymów. Po prostu tam siedziałam, 

rozmyślając,   jak   bardzo   nienawidzę   tego   straganu,   jak   nieubłaganie   i   dziko   go 
nienawidzę.

*

Dzień przed tym, nim poszłam do pierwszej klasy, T. Ray odnalazł mnie na 

straganie, gdy wbijałam gwóźdź w jedną z jego brzoskwiń.

Podszedł   do   mnie   z   kciukami   wciśniętymi   w   kieszenie,   mrużąc   oczy   przed 

słońcem. Patrząc, jak jego cień sunie po ziemi i chwastach, byłam przekonana, że 
spuści mi manto za to, że dziurawię brzoskwinię. Naprawdę nie wiedziałam, dlaczego 

to robię. On jednak miał inne plany.

- Idziesz jutro do szkoły, Lily - powiedział - i są pewne rzeczy, które powinnaś 

wiedzieć. O twojej matce.

Na chwilę wszystko znieruchomiało i zgasło, jakby ucichł wiatr i przestały latać 

ptaki. Kiedy przede mną ukucnął, poczułam, jak spowija mnie gorący mrok, z którego 
nie mogę się wyrwać.

- Czas, żebyś się dowiedziała, co jej się stało, i chcę, żebyś usłyszała to ode 

mnie. Nie od tych tam plotkarzy.

Nigdy   o   tym   nie   mówiliśmy   i   poczułam,   jak   przechodzi   mnie   dreszcz. 

Wspomnienie tego dnia wracało do mnie w najdziwniejszych chwilach. Nie dające się 

otworzyć okno. Jej zapach.

Klekot   wieszaków.   Walizka.   Jak   się   ze   sobą   kłócili   i   krzyczeli.   A   przede 

background image

wszystkim leżący na podłodze pistolet, to, jaki był ciężki, kiedy go podniosłam.

Wiedziałam, że strzał, który wówczas usłyszałam, zabił ją. Ten odgłos zakradał 

się co jakiś czas do mojej głowy i mnie zaskakiwał. Czasami wydawało mi się, że kiedy 
trzymałam pistolet, nie było żadnego hałasu, że rozległ się dopiero później, lecz innym 

razem, gdy siedziałam sama na tylnych schodkach werandy, nudząc się i nie mając co 
robić, albo zaszywałam się w moim pokoju w deszczowe dni, czułam, że to wszystko 

moja sprawka, że kiedy podniosłam pistolet, ten dźwięk przeszył pokój i wydarł z nas 
serca.

To była sekretna wiedza, która mnie czasami przytłaczała, i gdy tak się działo, 

puszczałam   się   biegiem   -   nawet   jeśli   padało   -   do   mojego   specjalnego   miejsca   w 

brzoskwiniowym sadzie. Kładłam się na ziemi i to mnie uspokajało.

T. Ray nabrał teraz garść ziemi i wysypał ją z dłoni.

- Tego dnia, kiedy umarła, robiła porządki w szafie - powiedział.
Nie wiedziałam, skąd wziął się dziwny, nienaturalny ton jego głosu, prawie, 

choć nie do końca, miły.

Robiła porządki w szafie. Nigdy nie zastanawiałam się, co robiła w ciągu tych 

ostatnich minut swojego życia, dlaczego zaglądała do szafy, o co się kłócili.

- Pamiętam - odparłam.

Własny głos wydał mi się cichy i odległy, jakby dobiegał z wydrążonej przez 

mrówki dziury w ziemi. T. Ray uniósł w górę brwi i przysunął do mnie twarz.

- Że co?
- Pamiętam - powtórzyłam. - Krzyczeliście na siebie. Stężała mu twarz.

- Naprawdę? - zapytał.
Zaczęły mu blednąc wargi, na co zawsze byłam wyczulona. Zrobiłam krok do 

tyłu.

- Miałaś   tylko   cztery   latka,   do   diabła!   -   wrzasnął.   -   Sama   nie   wiesz,   co 

pamiętasz.

W ciszy, która zapadła, zastanawiałam się, czy go nie okłamać i nie powiedzieć: 

„Cofam   to.   Nic   nie   pamiętam.   Powiedz   mi,   co   się   stało”.   Nie   mogłam   jednak 
powstrzymać długo tamowanej potrzeby, by o tym mówić, by wypowiedzieć w końcu 

te słowa.

Spojrzałam na swoje buty i na gwóźdź, który upuściłam na ziemię, widząc, jak 

się zbliża.

- Pamiętam pistolet - powiedziałam.

background image

- Chryste - jęknął.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, a potem podszedł do stojących z tyłu 

straganu koszy. Stał tam całą minutę z zaciśniętymi pięściami, po czym odwrócił się i 
podszedł do mnie z powrotem.

- Co jeszcze? - zapytał. - Mów mi zaraz, co wiesz.
- Pistolet leżał na podłodze...

- A ty go podniosłaś - dopowiedział. - Chyba to sobie przypominasz.
W mojej głowie znowu zabrzmiał odgłos wystrzału. Spojrzałam w stronę sadu, 

pragnąc tam pobiec.

- Pamiętam, jak go podniosłam - odparłam. - I to wszystko. T. Ray złapał mnie 

za ramiona i lekko potrząsnął.

- Nie pamiętasz nic więcej? Jesteś pewna? Pomyśl. Milczałam bardzo długo i w 

końcu przechylił głowę i zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.

- Nie, to wszystko.

- Posłuchaj mnie - oznajmił, ściskając palcami moje ramię. - Kłóciliśmy się, tak 

jak   mówiłaś.   Z   początku   cię   nie   zauważyliśmy.   A   potem   odwróciliśmy   się   i 

zobaczyliśmy, jak stoisz, trzymając w ręku pistolet. Podniosłaś go z podłogi. I nagle 
sam wystrzelił.

T. Ray puścił mnie i wsunął ręce do kieszeni. Słyszałam, jak dzwoni kluczami i 

miedziakami. Tak bardzo chciałam złapać go za nogę i poczuć, jak bierze mnie na ręce 

i przyciska do piersi, ale nie mogłam się poruszyć, podobnie jak on. Patrzył w jakieś 
miejsce nad moją głową. Miejsce, od którego nie mógł oderwać oczu.

- Policja zadawała mnóstwo pytań, lecz to był po prostu potworny wypadek. 

Nie chciałaś tego zrobić - powiedział cicho. - Ale jeśli ktoś będzie koniecznie chciał 

wiedzieć, tak to właśnie wyglądało - dodał, po czym ruszył w stronę domu. Już po 
kilku krokach obejrzał się. - I nie wbijaj już więcej tego gwoździa w moje brzoskwinie.

*

Minęła   już   szósta   po   południu,   kiedy,   nie   sprzedawszy   kompletnie   nic,   ani 

jednej brzoskwini, przywlokłam się do domu i zastałam Rosaleen w salonie. O tej 
porze była już na ogół u siebie, tym razem jednak zmagała się z anteną na telewizorze, 

próbując zrobić coś ze śniegiem na ekranie. Prezydent Johnson pojawiał się i znikał w 
tumanach śnieżycy. Nigdy nie widziałam Rosaleen do tego stopnia zainteresowanej 

programem telewizyjnym, żeby zdobyła się na fizyczny wysiłek.

- Co się stało? - zapytałam. - Zrzucili bombę atomową? Odkąd w szkole zaczęły 

background image

się   próbne   alarmy   przeciwatomowe,   stale   uważałam,   że   moje   dni   są   policzone. 
Wszyscy budowali schrony w ogródkach, przechowywali wodę w kanistrach i przy-

gotowywali się do końca świata. Trzynaście osób w mojej klasie zrobiło na pracach 
ręcznych  modele  schronów przeciwatomowych,  co najlepiej świadczy,  że nie tylko 

mnie spędzało to sen z powiek. Mieliśmy obsesję na punkcie pana Chruszczowa i jego 
rakiet.

- Nie, nie zrzucili bomby - odparła. - Chodź tutaj, może uda ci się nastawić 

telewizor.

Pięści wcisnęła tak głęboko w biodra, że zniknęły pod fałdami tłuszczu.
Obróciłam cynową folię wokół anteny i obraz wyklarował się na tyle, że można 

było   dostrzec   prezydenta   Johnsona,   siedzącego   przy   swoim   biurku   i   otoczonego 
ludźmi.   Nie   lubiłam   zbytnio   prezydenta,   bo   trzymał   swoje   beagle   za   uszy. 

Podziwiałam   jednak   jego   żonę,   Lady   Bird,   która   zawsze   wyglądała,   jakby   chciała 
rozpostrzeć skrzydełka i odlecieć [Lady bird (ang.) - biedronka].

Rosaleen przysunęła sobie stołek pod telewizor, po czym usiadła tak, że cały 

pod nią zniknął, nachyliła się do przodu, złapała skraj spódnicy i zaczęła go międlić w 

rękach.

- Co się dzieje? - zapytałam, ale była tak zaabsorbowana tym, co oglądała, że 

nawet mi nie odpowiedziała.

Na ekranie prezydent umieścił swoje nazwisko na kartce papieru, używając w 

tym celu co najmniej dziesięciu piór.

- Rosaleen...

- Cśśś - syknęła, machając ręką.
Musiałam poczekać, aż o wszystkim poinformuje mnie spiker.

- Dzisiaj, w dniu drugiego lipca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego 

roku   -   powiedział   -   prezydent   Stanów   Zjednoczonych   podpisał   we   Wschodnim 

Gabinecie Białego Domu ustawę o prawach obywatelskich...

Spojrzałam na Rosaleen, która siedziała na stołku, potrząsając głową.

- Panie, zmiłuj się - mamrotała z niedowierzaniem i radością niczym ludzie, 

którzy  odpowiedzieli   właśnie  w telewizji   na pytanie   za  sześćdziesiąt  cztery   tysiące 

dolarów.

Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy martwić. Po nabożeństwie ludzie gadali 

wyłącznie  o Murzynach  i o tym, czy  dostaną  prawa  obywatelskie.  Kto wygrywał  - 
drużyna   białych,   czy   drużyna   kolorowych?   Wyglądało   na   to,   że   zbliża   się 

background image

rozstrzygający mecz. Kiedy w poprzednim miesiącu aresztowano na Florydzie tego 
pastora   z   Alabamy,   wielebnego   Martina   Luthera   Kinga   za   to,   że   chciał   jeść   w 

restauracji, mężczyźni w kościele zachowywali się tak, jakby drużyna białych zdobyła 
mistrzostwo. Wiedziałam, że nie przyjmą tych wieści spokojnie nawet za milion lat.

- Alleluja,   Jezu   -   powtarzała   niepomna   na   nic   Rosaleen,   siedząc   na   swoim 

stołku.

*

Zostawiła nam obiad na kuchni. Nakładając T. Rayowi jej słynnego duszonego 

kurczaka,   zastanawiałam   się,   jak   poruszyć   delikatny   temat   moich   urodzin.   Nie 
zdarzyło się jeszcze, by T. Ray o nich pamiętał, lecz ja łudziłam się co rok jak kretynka, 

że tym razem będzie inaczej.

Obchodziłam urodziny w tym samym dniu co cały kraj i z tego powodu jeszcze 

trudniej było się zorientować, że je świętuję. Kiedy byłam mała, myślałam, że ludzie 
puszczają sztuczne ognie z mojego powodu - hurra, urodziła nam się Lily! Jak zwykle 

dopiero później dotarła do mnie smutna prawda.

Chciałam   poinformować   T.   Raya,   że   dziewczynki   uwielbiają   bransoletki   ze 

srebrnymi breloczkami, że od roku jestem jedyną uczennicą gimnazjum w Sylvanie, 
która nie ma takiej bransoletki, i że przerwa na lunch służy wyłącznie temu, by stojąc 

w kolejce do kafeterii, pobrzękiwać nadgarstkiem i pozwalać, żeby ludzie podziwiali 
kolekcję twoich breloczków.

- W tę sobotę są moje urodziny - powiedziałam, stawiając przed nim talerz.
Patrzyłam, jak oddziela widelcem mięso od kości.

- Pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała dostać taką srebrną bransoletkę z 

breloczkami. Mają je w domu towarowym.

Dom zaskrzypiał, jak mu się to czasami zdarzało. Za drzwiami szczeknęła cicho 

Buźka,  a potem zrobiło się tak  cicho, że słyszałam, jak T. Ray miażdży szczękami 

kurczaka.

Zjadł pierś i zabrał się do udka, od czasu do czasu rzucając mi to swoje ciężkie 

spojrzenie.

„Więc co będzie z tą bransoletką?”, miałam ochotę zapytać, ale zorientowałam 

się, że udzielił mi już odpowiedzi, i poczułam, jak rośnie we mnie smutek, który był 
nowy i bolesny i nie miał tak naprawdę nic wspólnego z bransoletką. Myślę dzisiaj, że 

smuciło  mnie  skrobanie   jego  widelca  po  talerzu,  skrobanie,   którego dźwięk   puchł 
między nami, jakby mnie tam w ogóle nie było.

background image

*

Tej nocy, leżąc w łóżku, słuchałam furkotania, bzyczenia i praskania w słoiku z 

pszczołami i czekałam, aż zrobi się dość późno, żebym mogła wymknąć się z domu i 
wykopać puszkę, w której były rzeczy mojej matki. Chciałam położyć się w sadzie i 

pozwolić, by mnie utulił.

Kiedy   ciemność   wywindowała   księżyc   na   szczyt   nieba,   wstałam   z   łóżka, 

włożyłam   szorty   i   bluzeczkę   bez   rękawów   i   prześlizgnęłam   się   bezszelestnie   obok 
pokoju T. Raya, poruszając rękoma i nogami niczym sunąca po lodzie łyżwiarką. Nie 

zauważyłam niestety jego buciorów, które zaparkował pośrodku korytarza, i upadłam, 
robiąc   przy   tym   mnóstwo   hałasu.   Chrapanie   T.   Raya   zmieniło   rytm.   Z   początku 

całkiem ustało, a potem zabrzmiało znowu po trzech świńskich chrząknięciach.

Zeszłam   chyłkiem   po   schodach   i   przemknęłam   przez   kuchnię.   Kiedy   noc 

uderzyła mnie w twarz, miałam ochotę się roześmiać. Księżyc był idealnie okrągły, tak 
pełen światła, że wszystkie rzeczy wydawały się obwiedzione bursztynową poświatą. 

Cykały świerszcze, a ja biegłam boso po trawie.

Żeby trafić do mojego miejsca, musiałam dotrzeć do ósmego rzędu za szopą, a 

potem iść wzdłuż niego, licząc pnie, aż do trzydziestego drugiego drzewka. Puszka 
zakopana była w miękkiej ziemi pod drzewem, dość płytko, żebym mogła ją wykopać 

gołymi rękoma.

Strzepnęłam ziemię z pokrywki i otworzyłam ją. Najpierw ujrzałam rękawiczki, 

potem   owiniętą   w   pergamin   fotografię,   a   na   końcu   śmieszny   obrazek   Marii   o 
ciemnym   obliczu.   Wyjęłam   wszystkie   przedmioty   i   kładąc   się   między   spadłymi   z 

drzew brzoskwiniami, położyłam je sobie na brzuchu.

Kiedy spojrzałam w górę przez plątaninę gałęzi, okryła mnie noc i na chwilę 

zatraciłam poczucie własnych granic. Miałam wrażenie, że niebo jest moją skórą, a 
księżyc   sercem   bijącym   tam   w   górze   w   ciemności.   Po   firmamencie   przeleciała 

błyskawica,   nie   zygzakiem,   lecz   miękkimi   złotymi   maźnięciami.   Rozpięłam   guziki 
bluzki, rozchyliłam ją szeroko, pragnąc, by noc dotknęła mojej skóry, i wtedy właśnie 

zasnęłam, leżąc tam z rzeczami mojej matki, ze skraplającą się na piersiach rosą, pod 
pęczniejącym jasnością niebem.

Obudził mnie jakiś hałas. Ktoś przedzierał się przez sad. T. Rayl Spanikowana 

usiadłam i zaczęłam zapinać bluzkę. Słyszałam jego kroki i ciężkie sapanie. Zerkając w 

dół, zobaczyłam rękawiczki matki, jej zdjęcie oraz obrazek. Przestałam się zapinać, 
podniosłam te rzeczy i zaczęłam obracać w rękach, nie bardzo wiedząc, co z nimi 

background image

zrobić,   gdzie   schować.   Puszka   leżała   w   dołku,   zbyt   daleko,   bym   mogła   jej   teraz 
dosięgnąć.

- Liliiiii! - wrzasnął i zobaczyłam, jak jego cień mknie ku mnie po ziemi.
Wcisnęłam   rękawiczki,   zdjęcie   i   obrazek   za   gumkę   szortów   i   sięgnęłam 

drżącymi palcami do guzików.

Nim zdążyłam je do końca zapiąć, zalało mnie światło i zobaczyłam go bez 

koszuli, z latarką w ręku. Snop światła omiótł mnie i oślepił, rażąc prosto w oczy.

- Z kim tutaj byłaś!? - zawołał, oświetlając latarką moją niedopiętą bluzkę.

- Z... z nikim - wyjąkałam, obejmując rękoma kolana, zaskoczona tym, co mu 

przyszło   do   głowy.   Nie   mogłam   długo   patrzeć   mu   w   twarz,   taka   była   wielka   i 

zagniewana niczym boskie oblicze.

- Jest tam kto! ? - ryknął, celując latarką w mrok.

- Proszę cię, T. Ray, nie ma tu nikogo oprócz mnie.
- Wstawaj! - wrzasnął.

Ruszyłam za nim z powrotem do domu. Jego stopy deptały czarną ziemię z 

taką nienawiścią, aż było mi jej żal. Nie odzywał się do chwili, kiedy weszliśmy do 

kuchni i wyjął ze spiżarki torbę kaszy kukurydzianej Martha White.

- Po chłopcach można się tego spodziewać, Lily... nie sposób ich winić... ale po 

tobie spodziewałem się czegoś więcej. Zachowujesz się jak ostatnia dziwka. Chodź 
tutaj   i   klękaj   -   powiedział,   sypiąc   na   sosnowej   podłodze   stos   kaszy   wielkości 

mrowiska.

Klęczałam na kaszy, odkąd skończyłam sześć lat, ale nigdy nie przyzwyczaiłam 

się do tego uczucia, jakby miało się pod skórą szklany pył. Podeszłam do kaszy tymi 
drobnymi,   lekkimi   kroczkami,   którymi   stąpają   podobno   dziewczynki   w   Japonii,   i 

uklękłam na podłodze, z silnym postanowieniem, żeby nie płakać, chociaż już teraz 
piekły mnie oczy.

T.  Ray  usiadł   na krześle   i zaczai   sobie  czyścić  paznokcie   scyzorykiem.  Prze 

stępowałam z kolana na kolano, z nadzieją, że doznam kilkusekundowej ulgi, lecz ból 

wdarł się już głęboko pod moją skórę. Przygryzając wargę, poczułam obrazek czarnej 
Marii   pod   gumką   szortów.   Czułam,   jak   rękawiczki   matki   i   bibułka,   w   którą   było 

zawinięte jej zdjęcie, przyklejają mi się do brzucha, i wyobraziłam sobie nagle, że ona 
tam jest i tuli się do mnie, że przylgnęła do mojej skóry niczym materiał izolacyjny i 

pomaga mi znieść całą jego podłość.

*

background image

Nazajutrz   obudziłam   się   późnym   rankiem.   Stawiając   stopy   na   podłodze, 

sprawdziłam, czy w tymczasowej kryjówce pod materacem są rzeczy mojej matki - 

musiały tam pozostać do chwili, kiedy będę mogła zakopać je z powrotem w sadzie.

Przekonawszy   się,   że   są   bezpieczne,   zeszłam   do   kuchni,   gdzie   Rosaleen 

zmiatała akurat z podłogi kaszę.

Posmarowałam sobie masłem kromkę chleba.

Rosaleen machnęła miotłą tak energicznie, aż powiało mi po nogach.
- Co się stało? - zapytała.

- Poszłam w nocy do sadu. T. Ray myśli, że spotkałam się z jakimś chłopakiem.
- A spotkałaś się? Przewróciłam oczyma.

- Nie.
- Jak długo trzymał cię na tej kaszy?

- Może godzinę - odparłam, wzruszając ramionami. Spojrzała na moje kolana i 

przestała zamiatać. Były spuchnięte i upstrzone setkami małych jak szpileczki kropek, 

które już rychło miały się zmienić w siną szczecinę.

- Popatrz na siebie, dziecko - powiedziała. - Popatrz, co on ci zrobił.

Moje kolana były torturowane w ten sposób dość długo, bym przestała widzieć 

w tym coś nadzwyczajnego; było to po prostu coś, z czym trzeba się od czasu do czasu 

pogodzić,   podobnie   jak   z   przeziębieniem.   Ale   mina   Rosaleen   nagle   przecięła   to 
wszystko. Popatrz, co on ci zrobił.

I to właśnie czyniłam - przyglądałam się uważnie moim kolanom, kiedy T. Ray 

wmaszerował przez tylne drzwi.

- Popatrzmy,  kto zdecydował  się w końcu wstać z łóżka  - zawołał,  po czym 

wyrwał mi z rąk kromkę i rzucił ją do miski z żarciem dla Buźki. - Czy nie będzie dla 

ciebie   zbytnią   fatygą,   jeśli   poproszę,   żebyś   sprzedała   trochę   brzoskwiń?   Wyobraź 
sobie, że nie jesteś Królową Balu.

Może to zabrzmieć głupio, ale aż do tej chwili uważałam, że T. Ray chyba mnie 

jednak trochę kocha. Nie mogłam zapomnieć, jak uśmiechnął się do mnie w kościele, 

kiedy śpiewałam hymny z odwróconego do góry nogami śpiewnika.

Teraz przyjrzałam się jego twarzy. Malowały się na niej pogarda i gniew.

- Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz robić, co ci każę! - wrzasnął.
W takim razie poszukam sobie innego dachu.

- Rozumiesz? - zapytał.
- Tak jest, rozumiem - odparłam i rzeczywiście go zrozumiałam. Zrozumiałam, 

background image

że pobyt pod nowym dachem świetnie mi zrobi.

*

Po   południu   tego   samego   dnia   złapałam   dwie   kolejne   pszczoły.   Leżąc   na 

brzuchu na łóżku, patrzyłam, jak kręcą się w kółko w słoiku, jakby nie mogły trafić do 

wyjścia.

- Dobrze się czujesz? - zapytała Rosaleen, zaglądając do mojego pokoju.

- Tak, nic mi nie jest.
- Już wychodzę. Powiedz twojemu tacie, że jutro nie przyjdę, bo wybieram się 

do miasta.

- Idziesz do miasta? Zabierz mnie ze sobą - poprosiłam.

- Po co chcesz ze mną iść?
- Proszę, Rosaleen.

- Będziesz musiała całą drogę drałować na piechotę.
- Nie szkodzi.

- Nic nie będzie otwarte oprócz straganu z fajerwerkami i sklepu spożywczego.
- Nie szkodzi. Chcę po prostu wyjść gdzieś na miasto w swoje urodziny.

Rosaleen przykucnęła na tych swoich wielkich łydach i wbiła we mnie wzrok.
- Dobrze, ale zapytaj  wpierw swego taty. Przyjdę po ciebie z samego rana - 

powiedziała i wyszła.

- A po co idziesz do miasta? - zawołałam za nią.

Przez  chwilę  stała  nieruchomo. Kiedy się odwróciła,  jej twarz  wydawała  się 

miękka i zmieniona - niczym u jakiejś zupełnie innej Rosaleen. Ręka powędrowała do 

kieszeni,   palce   zaczęły   czegoś   szukać.   Po   chwili   wyciągnęła   wyrwaną   z   zeszytu, 
złożoną   kartkę   i   usiadła   obok   mnie   na   łóżku.   Pomasowałam   sobie   kolana,   a   ona 

wygładziła kartkę na podołku.

Jej   imię   i   nazwisko,   Rosaleen   Daise,   wypisane   było   na   niej   co   najmniej 

dwadzieścia pięć razy, dużymi, pochylonymi literami, jak na pierwszej klasówce, którą 
pisze się na początku szkoły.

- Ćwiczę   tutaj   swój   podpis   -   powiedziała.   -   Czwartego   lipca   jest   zebranie 

wyborcze w kościele dla kolorowych. Zarejestruję się w spisie wyborców.

Poczułam, jak coś ściska mnie w żołądku. Poprzedniego wieczoru w telewizji 

powiedzieli, że jakiś facet w stanie Missisipi został zabity za to, że zarejestrował się w 

spisie wyborców, a wcześniej podsłuchałam, jak jeden z diakonów, pan Bussey, mówił 
do T. Raya: „Nie martw się, każą im napisać swoje nazwisko idealną kursywą i nie 

background image

dadzą im karty, jeśli zapomną postawić kropkę nad „i” albo ogonek przy „y”.

Przyglądałam się przez chwilę zakrętasom w napisanym przez Rosaleen „R”.

- Czy T. Ray wie, co ty robisz? - zapytałam.
- T. Ray? - parsknęła. - T. Ray o niczym nie wie.

*

O zachodzie słońca przywlókł się spocony z roboty. Przywitałam go w progu 

kuchni ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma.

- Jutro pójdę chyba z Rosaleen do miasta - powiedziałam. - Muszę kupić sobie 

środki higieniczne.

Zgodził się na to bez słowa. Nic nie wzbudzało w nim tak wielkiej odrazy jak 

kobiece intymne sprawy.

Wieczorem przyjrzałam się stojącemu na nocnej szafce słoikowi z pszczołami. 

Biedne   stworzenia   przycupnęły   na   dnie   i   prawie   się   nie   poruszały,   najwyraźniej 
marząc o tym, żeby odlecieć. Przypomniałam sobie, jak wyskakiwały ze szczelin w 

ścianach i fruwały dla czystej radości latania. Pomyślałam o tym, jak matka sypała 
okruszki grahama i kawałki cukierków ślazowych, żeby wywabić karaluchy z domu i 

przypadkiem nie nadepnąć na nie. Wątpię, czy spodobałoby jej się trzymanie pszczół 
w słoiku. Odkręciłam pokrywkę i położyłam ją obok słoika.

- Możecie odlecieć - powiedziałam.
Ale pszczoły zostały tam niczym stojące na pasie samoloty, które nie wiedzą, że 

dostały zgodę na start. Łaziły na sztywnych nóżkach wzdłuż tworzącego dno okręgu, 
jakby   cały   świat   skurczył   się   do   rozmiarów   słoika.   Postukałam   w   szkło,   a   potem 

położyłam słoik na boku, lecz te głupie stworzenia nie ruszyły się z miejsca.

*

Kiedy rano pojawiła się Rosaleen, pszczoły wciąż tam tkwiły. Przyniosła ze sobą 

biszkoptowy tort z czternastoma świeczkami.

- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin - powiedziała.
Usiadłyśmy   i   zjadłyśmy   każda   po   dwa   kawałki,   popijając   mlekiem,   które 

zostawiło na jej górnej wardze białe ślady. Nie chciało jej się ich zetrzeć i później to 
sobie przypomniałam: jak wyruszyła w drogę, naznaczona od samego początku.

Do   Sylvanu   miałyśmy   kawał   drogi.   Szłyśmy   skrajem   szosy,   Rosaleen   z 

szybkością   wrót   do   bankowego   skarbca,   ze   szklaną   spluwaczką   na   palcu.   Pod 

drzewami   wisiała   mgła   i   każda   cząsteczka   powietrza   pachniała   przejrzałymi 

background image

brzoskwiniami.

- Kulejesz? - zapytała Rosaleen.

Kolana bolały mnie tak bardzo, że z trudem dotrzymywałam jej kroku.
- Trochę.

- Może usiądziemy na chwilę przy skraju drogi? - zaproponowała.
- Nie trzeba - odparłam. - Dam sobie radę.

Przejechał  samochód,  bombardując  nas  żarem   i  tumanami  kurzu.  Rosaleen 

była śliska od potu. Ocierała twarz i ciężko sapała.

Zbliżałyśmy się do domu modlitwy Kościoła Baptystów Ebenezera, do którego 

należeliśmy ja i T. Ray. Dzwonnica wystawała ponad koronami rozłożystych drzew, 

czerwone cegły wydawały się ocienione i chłodne.

- Chodź - powiedziałam, skręcając w alejkę.

- Dokąd idziesz?
- Możemy odpocząć w kościele.

Panujący   wewnątrz   półmrok   przecinały   ukośne   smugi   światła,   padające   z 

bocznych okien - nie ładnych malowanych witraży, lecz zwykłych mlecznych szyb, 

przez które nie było nic widać.

Ruszyłam pierwsza do przodu i usiadłam w drugiej ławce, zostawiając miejsce 

dla Rosaleen, która ściągnęła papierowy wachlarz z podstawki do hymnów i przyjrzała 
się widniejącemu na nim obrazkowi, przedstawiającemu biały kościół i wychodzącą z 

niego białą damę.

Rosaleen wachlowała się, a ja słuchałam furkotania poruszanego wachlarzem 

powietrza. Normalnie nigdy nie chodziła do kościoła, ale kiedy T. Ray pozwolił mi 
czasem odprowadzić ją do domku w lesie, widziałam jej specjalny ołtarzyk z ogarkiem 

świecy, kamykami ze strumienia, czerwonawym ptasim piórem, kawałkiem korzenia 
Jana Zdobywcy oraz stojącym w samym środku zdjęciem kobiety bez ramki.

- To ty? - zapytałam Rosaleen, gdy je po raz pierwszy zobaczyłam, ponieważ 

kobieta wyglądała, przysięgam, kubek w kubek jak ona, z wełnistymi warkoczykami, 

granatowoczarną skórą, wąskimi oczyma i większą częścią ciała skupioną w dolnych 
partiach, zupełnie jak u oberżyny.

- To moja mama - odparła.
Po bokach, w miejscach, gdzie trzymała ją kciukami, fotografia była wytarta. 

Ołtarzyk poświęcony był religii, którą sama sobie wymyśliła, mieszance kultu natury i 
przodków.   Przestała   chodzić   do   domu   modlitwy   Kościoła   Przenajświętszej   Pełnej 

background image

Ewangelii już przed wielu laty, ponieważ modły zaczynały się tam o dziesiątej rano i 
kończyły dopiero o trzeciej po południu, a tyle religii, twierdziła, może zabić dorosłego 

człowieka.

T. Ray uważał, że religia Rosaleen to czyste wariactwo, i zakazał mi się nią 

interesować. Mnie jednak pociągało w niej to, że kocha omywane wodą kamienie i 
pióra dzięcioła i że ma tylko jedno zdjęcie swojej matki - zupełnie jak ja.

Jedno ze skrzydeł drzwi kościoła otworzyło się i do środka wszedł nasz pastor, 

brat Gerald.

- Na litość boską, Lily, co ty tutaj robisz? - zapytał.
A   potem   zobaczył   Rosaleen   i   zaczął   pocierać   łysinę   na   czubku   głowy   tak 

energicznie, że myślałam, że zetrze ją do gołej kości.

- Szłyśmy do miasta i zatrzymałyśmy się, żeby się ochłodzić. Jego usta ułożyły 

się, jakby chciał powiedzieć „aha”, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk, tak był 
zaabsorbowany widokiem Rosaleen w swoim kościele, Rosaleen, która wybrała akurat 

ten moment, żeby splunąć do swojej spluwaczki.

Zabawne, jak łatwo zapomina się reguł. Nie wolno było jej tutaj przebywać. Za 

każdym   razem,   kiedy   rozchodziły   się   wieści   o   grupie  Murzynów   mających   zamiar 
pomodlić się razem z nami w niedzielę, diakoni stawali na stopniach, trzymając się za 

ręce, żeby ich zawrócić. Miłujemy ich w Panu, oświadczył brat Gerald, ale mają swoje 
własne miejsca.

- Dzisiaj są moje urodziny - powiedziałam, żeby skierować jego myśli na inne 

tory.

- Naprawdę? No cóż, wszystkiego najlepszego, Lily. Ile to już masz lat?
- Czternaście.

- Zapytaj   go,   czy   może   nam   dać   takie   dwa   wachlarze   na   twój   urodzinowy 

prezent - powiedziała Rosaleen.

Pastor wydał z siebie piskliwy dźwięk, który miał być parsknięciem.
- Gdybyśmy darowali wachlarz każdemu, kto chciałby go wziąć, w kościele nie 

zostałby ani jeden.

- Ona tylko żartowała - zapewniłam go i wstałam.

Brat Gerald uśmiechnął się z zadowoloną miną i odprowadził mnie do samych 

drzwi.   Rosaleen   powlokła   się   za   nami.   Na   dworze   niebo   pobielało   od   chmur.   Od 

bijącego zewsząd blasku latały mi plamki przed oczyma. Kiedy zostawiłyśmy za sobą 
kościelny  dziedziniec   i   znalazłyśmy   się   z  powrotem   na   szosie,   Rosaleen   wydobyła 

background image

spomiędzy fałd sukni dwa wachlarze.

- Och,  bracie  Geraldzie,  ona tylko żartowała  - powiedziała,  naśladując moją 

słodką minkę i zwrócone ku niebu oczy.

*

Weszłyśmy do Sylvanu od najgorszej strony. Stare, wzniesione na pustakach 

domy. Wentylatory w oknach. Gliniane podwórka. Kobiety z czerwonymi lokówkami. 

Psy bez obroży.

Minąwszy kilka przecznic, zbliżyłyśmy się do stacji Esso na rogu West Market i 

Park Street, znanej powszechnie z tego, że gromadzili się tam faceci, którzy nie mieli 
co robić z czasem.

Zauważyłam, że nie tankował ani jeden samochód. Trzej mężczyźni siedzieli na 

krzesłach przy warsztacie, z kawałkiem dykty opartym na kolanach. Grali w karty.

- Niech mnie kule - mruknął jeden z nich.
Rozdający, który miał na głowie czapkę Seed & Feed, cisnął kartę na dyktę, 

podniósł wzrok i zobaczył mnie i Rosaleen, która sunęła do przodu, wachlując się i 
kołysząc z boku na bok.

- Patrzcie, kogo tutaj mamy - zawołał. - Dokąd idziesz, Murzynicho?
Gdzieś w oddali zaczęły trzaskać sztuczne ognie.

- Nie zatrzymuj się - szepnęłam. - Nie zwracaj na nich uwagi.
Rosaleen miała jednak mniej zdrowego rozsądku, niż sądziłam.

- Idę się zarejestrować, żeby móc wziąć udział w wyborach, oto dokąd idę - 

oznajmiła takim tonem, jakby wyjaśniała coś opóźnionemu w rozwoju chłopczykowi 

w przedszkolu.

- Powinnyśmy   się   pośpieszyć   -   powiedziałam,   lecz   ona   dalej   szła   swoim 

dostojnym krokiem.

Mężczyzna,  który siedział  obok rozdającego  i miał  zaczesane  do tyłu  włosy, 

odłożył karty.

- Słyszeliście?   Mamy   tutaj   wzorową   obywatelkę.   Usłyszałam   powolną   pieśń 

wiatru, który zerwał się za nami na ulicy i zagwizdał w rynsztoku. Dreptałyśmy dalej, 
a mężczyźni odsunęli swój prowizoryczny stolik, podeszli do krawężnika i czekali na 

nas, jakby byli widzami parady, a my jej główną atrakcją.

- Widzieliście w życiu kogoś tak czarnego? - zapytał rozdający.

- Nie. I nigdy nie widziałem kogoś tak wielkiego - odparł ten z zaczesanymi do 

tyłu włosami.

background image

Trzeci  mężczyzna poczuł się zobligowany również coś powiedzieć i zmierzył 

wzrokiem Rosaleen, która absolutnie niezrażona szła, kołysząc biodrami i trzymając 

wachlarz z białą damą.

- Skąd wzięłaś ten wachlarz, Murzynicho? - zapytał.

- Ukradłam z kościoła - odparła. Tak po prostu.
Razem z moją kościelną grupą płynęłam kiedyś tratwą po Chattooga River i 

ogarnęło   mnie   teraz   to   samo   uczucie   -   że   porwały   mnie   prądy   i   rzuciły   w   wir 
wydarzeń, których nie mogę cofnąć.

Kiedy   znalazłyśmy   się   na   wysokości   mężczyzn,   Rosaleen   podniosła   swój 

wypełniony czarną śliną dzbanuszek i spokojnie wylała ją na ich buty, zataczając przy 

tym malutkie kręgi dłonią, dokładnie tak, jakby ćwiczyła pisanie swojego nazwiska - 
Rosaleen Daise.

Przez  sekundę  patrzyli  na   ślinę  spływającą  niczym   samochodowy   olej  z  ich 

butów.   Mrugali   oczyma,   usiłując   przyjąć   ten   fakt   do   wiadomości.   Kiedy  podnieśli 

wzrok, zdumienie na ich twarzach ustąpiło miejsca złości, a potem furii. Rzucili się na 
nią i wszystko zaczęło wirować. Szarpana na wszystkie strony i chwiejąca się Rosaleen 

obracała mężczyznami, którzy zawiśli na jej ramionach niczym damskie torebki, oni 
zaś wrzeszczeli, że ma ich przeprosić i wyczyścić buty.

- Wyczyść to!
Słyszałam   tylko   to  jedno  zdanie,   powtarzane   bez  końca.   A  potem  ostry   jak 

igiełki krzyk ptaków, który dobiegał z niskich gałęzi i przywołał mi na myśl zapach 
sosny. Już wówczas wiedziałam, że ten zapach będzie mnie prześladował przez całe 

życie.

- Wezwij policję! - wrzasnął rozdający do człowieka na stacji.

Rosaleen leżała już wówczas przygwożdżona do ziemi, drapiąc palcami kępki 

trawy. Krew sączyła się jej z rozcięcia pod okiem i spływała niczym łzy po podbródku.

Kiedy   przyjechał   policjant,   dowiedziałyśmy   się,   że   mamy   usiąść   z   tyłu 

samochodu.

- Jesteś   aresztowana   -   poinformował   Rosaleen.   -   Za   napad,   kradzież   i 

zakłócanie porządku. Po przyjeździe na posterunek - zwrócił się do mnie - zadzwonię 

do twojego taty. Niech on się tobą zajmie.

Rosaleen wgramoliła się do samochodu i przesunęła na sąsiednie siedzenie. Ja 

wślizgnęłam się tam w ślad za nią i równocześnie z nią usiadłam.

Drzwi zamknęły się za nami z trzaskiem, który nie był głośniejszy od furkotu 

background image

powietrza, i to było w tym wszystkim najdziwniejsze: jak taki cichy odgłos mógł odbić 
się takim silnym echem.

background image

Po opuszczeniu starego gniazda rój przelatuje na ogół parę metrów i osiada. 

Pszczoły   zwiadowcy   szuka/ą   nowego   miejsca   na   założenie   kolonii.   Któraś   z 

lokalizacji zostaje w końcu wybrana i cały rój wzbija się w powietrze.

Bees of the World (Pszczoły świata)

ROZDZIAŁ DRUGI

Policjant, który wiózł nas do aresztu, nazywał się Avery Gaston, ale mężczyźni 

ze stacji Esso mówili na niego Bucior. Intrygujące przezwisko, zwłaszcza że jego buty, 
a   nawet   stopy   nie   odznaczały   się   niczym   szczególnym.   Jedyne,   co   w   nim   było 

niezwykłego, to wyjątkowo małe uszy, dziecinne uszka wielkości małych suszonych 
brzoskwinek.   Siedząc   z   tyłu   samochodu,   nie   mogłam   od   nich   oderwać   oczu. 

Zastanawiałam się, dlaczego nie nazywają go Uszatek.

Trzej mężczyźni jechali za nami zielonym pikapem z zamontowanym pośrodku 

stojakiem   na   strzelby.   Co   kilka   sekund   podjeżdżali   pod   nasz   zderzak   i   trąbili.   Za 
każdym  razem   podskakiwałam  na   siedzeniu,  a   Rosaleen  klepała  mnie  po kolanie. 

Przed salonem Western Auto wymyślili nową zabawę,  polegającą  na tym, że pod-
jeżdżali do nas z boku i wykrzykiwali przez okno różne rzeczy, których w większości 

nie   rozumiałyśmy,   ponieważ   miałyśmy   zasunięte   szyby.   Zauważyłam,   że   ludzie 
wiezieni na tylnym siedzeniu policyjnego samochodu nie mogą korzystać z klamek i z 

korbek do otwierania szyb, w związku z czym miałyśmy zaszczyt jechać do aresztu w 
dławiącym   skwarze   i   patrzeć,   jak   ci   faceci   wykrzykują   do   nas   rzeczy,   których   na 

szczęście nie słyszałyśmy.

Rosaleen patrzyła prosto przed siebie i zachowywała się tak, jakby ci mężczyźni 

byli w najgorszym wypadku muchami bzyczącymi u naszych drzwi. Tylko ja czułam, 
jak drżą jej uda i całe tylne siedzenie dygocze niczym wibrujące łóżko.

- Ci panowie nie jadą chyba z nami, panie Gaston? - zapytałam.
W tylnym lusterku pojawił się jego uśmiech.

- Nie wiem, do czego są zdolni ludzie, którzy wpadli w taką furię - odparł.
Zanim skręciliśmy na Main Street, znudziła im się zabawa i nas wyprzedzili. 

Odetchnęłam z ulgą, ale gdy wjechaliśmy na parking za posterunkiem, czekali już na 
nas na tylnych schodkach. Rozdający uderzał latarką w otwartą dłoń. Pozostali dwaj 

mieli nasze kościelne wachlarze i wymachiwali nimi na wszystkie strony.

Kiedy   wysiadłyśmy   z   samochodu,   pan   Gaston   założył   Rosaleen   kajdanki, 

unieruchamiając jej z tyłu ręce. Szłam za nią tak blisko, że czułam pot parujący z jej 

background image

skóry.

Rosaleen zatrzymała się dziesięć jardów przed mężczyznami i nie chciała iść 

dalej.

- Posłuchaj no, nie zmuszaj mnie, żebym wyjął broń - powiedział pan Gaston.

Normalnie   policjanci   w   Sylvanie   używali   broni,   kiedy   wzywano   ich,   żeby 

zastrzelili grzechotnika na czyimś podwórku.

- Chodź, Rosaleen - zachęciłam ją. - Co ci mogą zrobić, kiedy jest tu policjant?
W   tym   samym   momencie   rozdający   podniósł   latarkę   nad   głowę,   a   potem 

opuścił w dół, waląc ją w czoło. Rosaleen osunęła się na kolana.

Nie pamiętam, żebym krzyczała, ale ręka pana Gastona znalazła się nagle na 

moich ustach.

- Cicho - syknął.

- Może teraz będziesz chciała przeprosić - powiedział rozdający.
Rosaleen  usiłowała  wstać,  lecz  bez  użycia  rak  było to niemożliwe.  Ja i pan 

Gaston musieliśmy jej pomóc.

- Przeprosisz nas tak czy inaczej, ty czarna dupo - wycedził rozdający, robiąc 

krok w jej stronę.

- Uspokój się, Franklin - powiedział pan Gaston, popychając nas w kierunku 

drzwi. - To nie jest odpowiedni moment.

- Nie   spocznę,   dopóki   nie   przeprosi!   -   wrzasnął   Franklin   i   to   były   ostatnie 

słowa, jakie usłyszałam przed wejściem do środka, gdzie miałam nieodpartą ochotę 
uklęknąć i ucałować więzienną podłogę.

*

Jedyne   moje   wyobrażenie   o   aresztach   pochodziło   z   oglądanych   w   kinie 

westernów, a ten w ogóle ich nie przypominał. Przede wszystkim był pomalowany na 
różowo i miał kwieciste zasłonki w oknach. Okazało się, że weszliśmy do mieszkania 

więziennego strażnika. Jego żona wyjrzała z kuchni, smarując tłuszczem foremki do 
babeczek.

- Będziesz miała dwie gęby więcej do wyżywienia - powiedział pan Gaston i 

kobieta wróciła z ponurą miną do kuchni.

Z przodu budynku były dwa rzędy cel, wszystkie  puste. Pan Gaston rozpiął 

Rosaleen kajdanki i podał jej ręcznik z łazienki. Wtuliła w niego twarz, a pan Gaston 

wypełnił papiery przy biurku, po czym przez dłuższy czas szukał kluczy w szufladzie.

Cele śmierdziały niczym oddech pijaka. Pan Gaston wsadził nas do pierwszego 

background image

pomieszczenia   w   pierwszym   rzędzie,   gdzie   ktoś   napisał   „tron   do   srania”   na 
przymocowanej do ściany ławce. Nic nie wydawało się do końca realne. Jesteśmy w 

więzieniu, pomyślałam. Jesteśmy w więzieniu.

Kiedy   Rosaleen   odsunęła   ręcznik   od   twarzy,   zobaczyłam   długie   na   cal 

skaleczenie nad spuchniętą brwią.

- Bardzo cię boli? - zapytałam.

- Trochę - odparła.
Obeszła dwa albo trzy razy celę i osunęła się na ławkę.

- T. Ray nas stąd wyciągnie - powiedziałam.
- Uhum.

Nie odezwała się więcej ani słowem do chwili, kiedy pół godziny później pan 

Gaston otworzył drzwi.

- Chodź - powiedział.
W   Rosaleen   zbudziła   się   nadzieja.   Zaczęła   nawet   się   podnosić.   Pan   Gaston 

potrząsnął głową. - Ty nigdzie się nie wybierasz. Tylko dziewczynka.

Przy drzwiach złapałam za kratę, jakby to była ręka Rosaleen.

- Wrócę tutaj. Dobrze? Dobrze, Rosaleen?
- Idź, dam sobie radę.

Widząc jej zaszczuty wyraz twarzy, o mało nie zemdlałam.

*

Igła szybkościomierza w ciężarówce T. Raya podskakiwała tak wściekle, że nie 

mogłam   się   zorientować,   czy   wskazuje   siedemdziesiąt   czy   osiemdziesiąt   mil   na 

godzinę. Pochylając się nad kierownicą, wdepnął gaz do dechy, puścił go i ponownie 
wdepnął. W biednej ciężarówce wszystko grzechotało i w każdej chwili spodziewałam 

się, że jej maska oderwie się i zetnie kilka sosen.

Przypuszczałam,   że  T.  Ray  pędzi   na  farmę,   by  móc  jak  najszybciej  wznieść 

piramidy kaszy w całym domu - zmienić go w wyposażoną w próbki żywności izbę 
tortur,   gdzie   będę   przechodziła   od   jednego   stosu   do   drugiego   i   klęczała   na   nich 

godzinami,   co   najwyżej   z   przerwą   na   zrobienie   siku.   Nie   obchodziło   mnie   to. 
Myślałam tylko o Rosaleen, która została tam w areszcie.

Zerknęłam na niego z ukosa.
- Co będzie z Rosaleen? - zapytałam. - Musisz ją wydostać...

- Masz szczęście, że wydostałem ciebie! - wrzasnął.
- Ale ona nie może tam zostać...

background image

- Oblała  sokiem z tabaki  trzech  białych  mężczyzn!  Co ona  sobie, do diabła, 

wyobrażała?   I   musiała   to   zrobić   akurat   Franklinowi   Poseyowi.   Nie   mogła   sobie 

wybrać   kogoś   normalnego?   W   całym   Sylvanie   nie   znajdziesz   nikogo,   kto   by   tak 
nienawidził czarnuchów. Jeśli dorwie Rosaleen, zabije ją na miejscu.

- No nie - odparłam. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że ją naprawdę zabije?
- Chcę powiedzieć, że nie zdziwiłbym się, gdyby ją autentycznie ukatrupił.

Opadły   mi   ręce.   Franklin   Posey   był   facetem   z   latarką   i   miał   zamiar   zabić 

Rosaleen. Choć w głębi serca, czyż nie wiedziałam o tym, jeszcze zanim oświecił mnie 

T. Ray?

Ruszył za mną po schodach. Stąpałam umyślnie powoli, czując, jak rośnie we 

mnie gniew. Jak mógł wypiąć się w ten sposób na Rosaleen?

Kiedy weszłam do swojej sypialni, stanął w progu.

- Muszę przygotować wypłatę dla zbieraczy - powiedział. - Nie wychodź z tego 

pokoju. Zrozumiano? Siedź tutaj i myśl, co cię czeka, kiedy wrócę. Głęboko się nad 

tym zastanów.

- Nie boję się ciebie - odparłam, w większości szeptem. Odwracał się już do 

wyjścia, ale słysząc mnie, cofnął się.

- Coś ty powiedziała?

- Nie boję się ciebie - powtórzyłam, tym razem głośniej. Zbudziła się we mnie 

jakaś bezczelność, coś śmiałego, co było dotąd zamknięte na klucz.

T. Ray  podszedł do mnie i podniósł rękę, jakby miał zamiar  wymierzyć mi 

policzek.

- Lepiej uważaj, co mówisz.
- No chodź, spróbuj mnie uderzyć! - wrzasnęłam.

Kiedy się zamierzył, uchyliłam się i chybił. Skoczyłam na łóżko, ciężko dysząc.
- Matka nigdy nie pozwoliłaby ci mnie tknąć! - zawołałam.

- Twoja matka? - Jego twarz przybrała jaskrawoczerwony kolor. - Myślisz, że w 

ogóle obchodziłaś tę cholerną babę?

- Moja matka mnie kochała! - krzyknęłam.
T. Ray odrzucił do tyłu głowę i gorzko się roześmiał.

- To... to wcale nie jest śmieszne - wyjąkałam.
Słysząc to, skoczył w stronę łóżka, wbił pięści w materac i przysunął twarz tak 

blisko mnie, że widziałam małe dziurki, z których wyrastały mu wąsy. Przesunęłam 
się do tyłu w stronę poduszek i oparłam plecami o wezgłowie.

background image

- Nie   jest   śmieszne?!   -   wrzasnął.   -   Nie   jest   śmieszne?   Dlaczego   nie?   To 

najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałem: zdaje ci się, że matka jest twoim 

aniołem stróżem. - Znowu się roześmiał. - Nie mogło jej na tobie mniej zależeć.

- To nieprawda - powiedziałam. - Nieprawda.

- A co ty możesz wiedzieć? - zapytał, wciąż się nade mną pochylając. Na ustach 

pozostał mu ślad uśmiechu.

- Nienawidzę cię! - krzyknęłam.
To sprawiło, że natychmiast przestał się uśmiechać i cały zesztywniał.

- Ty mała dziwko - rzucił i pobielały mu usta.
Nagle ogarnął mnie lodowaty chłód, jakby coś niebezpiecznego wślizgnęło się 

do pokoju. Spojrzałam w stronę okna i poczułam, jak ciarki chodzą mi po plecach.

- Posłuchaj   mnie   -   powiedział   śmiertelnie   spokojnym   tonem.   -   Prawda   jest 

taka, że twoja żałosna matka uciekła i cię zostawiła. Tego dnia, kiedy zginęła, wróciła 
po prostu po swoje rzeczy. Możesz mnie nienawidzić, ile ci się podoba, ale to ona cię 

zostawiła.

W pokoju zapadła grobowa cisza.

T. Ray strzepnął jakiś pyłek z koszuli i ruszył ku drzwiom.
Po   jego   wyjściu   w   ogóle   się   nie   poruszyłam;   wodziłam   tylko   palcami   po 

smugach światła, które padało na łóżko. Stukanie jego buciorów po schodach oddaliło 
się,   a   ja   wyjęłam   poduszki   spod   narzuty   i   ułożyłam   je   wokół   siebie,   jakbym 

potrzebowała pontonu, który utrzyma mnie na powierzchni. Mogłam zrozumieć, że 
matka zostawiła jego. Ale mnie? To by mnie na zawsze pogrążyło.

Na nocnej szafce stał słoik po pszczołach, teraz pusty. W którymś momencie 

zdecydowały się jednak odlecieć. Wzięłam go w dłonie i z oczu popłynęły mi łzy, które, 

jak się zdawało, wstrzymywałam przez długie lata.

Twoja   żałosna   matka   uciekła   i   cię   zostawiła.   Tego   dnia,   kiedy   zginęła,  

wróciła po prostu po swoje rzeczy.

Słodki Jezu, każ mu to odwołać.

Opadły mnie wspomnienia. Walizka na podłodze. To, jak się kłócili. Ramiona 

zaczęły mi drżeć w dziwny, zupełnie niekontrolowany sposób. Trzymałam słoik przy 

piersiach, w nadziei, że to mnie uspokoi, a jednak nie mogłam przestać dygotać, nie 
mogłam przestać płakać, i to było przerażające. Miałam wrażenie, że potrącił mnie 

samochód, którego w ogóle nie widziałam, i że leżę na poboczu, próbując zrozumieć, 
co się stało.

background image

Usiadłam   na   skraju   łóżka   i   zaczęłam   powtarzać   w   myślach   jego   słowa.   Za 

każdym razem czułam ból w tym miejscu, gdzie było chyba moje serce.

Nie   wiem,   jak   długo   tam   siedziałam,   zupełnie   zdruzgotana.   W   końcu 

podeszłam do okna i spojrzałam na sad, który ciągnął się chyba do samej Karoliny 

Północnej. Brzoskwiniowe drzewka podnosiły swoje liściaste ramiona w błagalnym 
geście. Poza nimi było tylko niebo, powietrze i pusta przestrzeń.

Spoglądając na ściskany w ręku słoik, zobaczyłam na samym dnie mniej więcej 

łyżeczkę   łez.   Otworzyłam   okno   i   wylałam   je.   Wiatr   uniósł   je   na   swoich   połach   i 

strząsnął na spaloną trawę. Jak mogła mnie opuścić? Stałam tam przez kilka minut, 
spoglądając na świat i próbując zrozumieć. Małe ptaszki śpiewały tak czysto.

I wtedy mnie oświeciło: A może matka wcale mnie nie opuściła? Może T. Ray 

wymyślił to, żeby mnie ukarać?

Zakręciło  mi się prawie  w głowie,  tak  wielką  poczułam  ulgę. Tak było. Tak 

musiało   być.   Jeśli   chodziło   o   wymyślanie   kar,   mój   ojciec   bił   na   głowę   Thomasa 

Edisona.   Raz,   kiedy   mu   odszczekiwałam,   powiedział,   że   zdechła   moja   króliczka, 
Mademoiselle, i płakałam całą noc, a potem rano odkryłam, że siedzi cała i zdrowa w 

swojej zagrodzie. To też zmyślił. Pewne rzeczy są po prostu niemożliwe. Nie może się 
zdarzyć, żeby oboje rodzice nie kochali swojego dziecka. Jedno może nie kochać, ale, 

na litość boską, nie oboje.

Musiało być tak, jak mówił wcześniej: robiła porządki w szafie. Ludzie stale 

robią porządki w szafie.

Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić.

Można   powiedzieć,   że   nigdy   jeszcze   nie   doznałam   prawdziwie   religijnego 

objawienia, to znaczy chwili, gdy człowiek słyszy głos, który nie należy do niego, i to 

tak   wyraźnie,   że   widać   niemal   słowa   wypisane   ognistymi   literami   na   drzewach   i 
chmurach. Takie objawienie przytrafiło mi się właśnie teraz, kiedy stałam w mojej 

najzwyczajniejszej   w   świecie   sypialni.   Usłyszałam   głos,   który   mówił:  Lily   Melisso 
Owens, twój słoik jest otwarty.

W ciągu kilku sekund uświadomiłam sobie dokładnie, co mam robić: musiałam 

opuścić dom. Musiałam uciec przed T. Rayem, który wracał  już prawdopodobnie, 

żeby   zrobić   mi   Bóg   jeden   wie   co.   No   i   musiałam   poza   tym   wydobyć   Rosaleen   z 
więzienia.

Na   zegarze   była   za   dwadzieścia   trzecia.   Potrzebowałam   solidnego   planu, 

brakowało   mi   jednak   czasu,   żeby   usiąść   i   go   wymyślić.   Złapałam   moją   różową 

background image

płócienną torbę, która mogła mi się przydać, gdybym musiała u kogoś przenocować. 
Wzięłam   trzydzieści   osiem   dolarów,   które   zarobiłam,   sprzedając   brzoskwinie,   i 

wsadziłam   je   do   torby   razem   z   siedmioma   najlepszymi   parami   majtek,   z 
wydrukowanymi   z   tyłu   dniami   tygodnia.   Dorzuciłam   skarpetki,   pięć   par   szortów, 

bluzki, nocną koszulę, szampon, szczotkę i gumki do włosów, pastę i szczoteczkę do 
zębów, przez cały czas zerkając przez okno. Co jeszcze? Widząc przypiętą do ściany 

mapę, zerwałam ją, nie starając się nawet wydłubać pinesek.

Wyciągnęłam spod materaca zdjęcie matki, rękawiczki oraz obrazek z czarną 

Marią i wszystko to również wcisnęłam do torby.

A potem wydarłam kartkę z mojego zeszytu do angielskiego i napisałam na niej 

liścik, krótki i konkretny: „Drogi T. Rayu, nie staraj się mnie szukać. Lily. PS Ludzie, 
którzy opowiadają kłamstwa, powinni smażyć się w piekle”.

Kiedy znowu zerknęłam przez okno, T. Ray szedł z sadu w stronę domu, z 

zaciśniętymi pięściami i pochyloną głową niczym byk, który chce coś przebić rogami.

Położyłam   liścik   na   mojej   nocnej   szafce   i   przez   chwilę   stałam   pośrodku 

sypialni, zastanawiając się, czy ją jeszcze kiedyś zobaczę.

- Do   widzenia   -   powiedziałam   i   z   mojego   serca   wystrzeliła   mała   gałązka 

smutku.

Na dworze wypatrzyłam dziurę w otaczającej fundamenty domu kratownicy i 

wlazłam tam, znikając pośród oświetlonych fioletową poświatą pajęczyn.

Buciory T. Raya zastukały na werandzie.
- Lily! Liliiiii! - usłyszałam jego szybujący nad deskami podłogi głos.

Nagle zobaczyłam Buźkę, która węszyła w miejscu, w którym wcisnęłam się 

przez szparę. Cofnęłam się głębiej w mrok, lecz ona zwietrzyła mój zapach i zaczęła 

szczekać tak głośno, aż ślina pryskała jej z parszywego pyska.

T. Ray wypadł z domu, ściskając w dłoni mój list. Wrzasnął na Buźkę, żeby się, 

do diabła, przymknęła, po czym wskoczył do ciężarówki i odjechał, zostawiając na 
podjeździe chmurę spalin.

*

Idąc po raz drugi tego dnia zachwaszczonym poboczem drogi, rozmyślałam o 

tym, jak bardzo wydoroślałam, kończąc czternasty rok życia. W ciągu kilku godzin 
stałam się czterdziestolatką.

Droga, jak okiem sięgnąć, była pusta, powietrze falowało od upału. Nawet jeśli 

uda mi się wydostać z więzienia Rosaleen - a to Jeśli” było wielkie jak planeta Jowisz - 

background image

dokąd zamierzałam się z nią udać?

Nagle stanęłam jak wryta. Tiburon, Karolina Południowa. Oczywiście. Miasto, 

którego   nazwa   znajdowała   się   na   odwrocie   obrazka   z   czarną   Marią.   Czyż   nie 
planowałam tam pojechać któregoś dnia? To było takie logiczne: matka kiedyś tam 

była. Albo znała kogoś, kto lubił ją w wystarczającym stopniu, żeby wysłać jej śliczny 
obrazek matki Jezusa. Poza tym komu przyjdzie do głowy, żeby nas tam szukać?

Ukucnęłam przy rowie i rozłożyłam mapę. Tiburon był małą kropką przy dużej 

czerwonej   gwieździe   Columbii.   T.   Ray   na   pewno   sprawdzi   dworzec   autobusowy, 

zatem ja i Rosaleen musiałyśmy tam pojechać autostopem. To chyba nic trudnego? 
Stajesz przy drodze z podniesionym kciukiem i ktoś się w końcu nad tobą lituje.

Niedaleko kościoła przemknął obok mnie swoim białym fordem brat Gerald. 

Zobaczyłam, jak zapalają się jego światła stopu. Wrzucił wsteczny bieg i podjechał do 

mnie tyłem.

- Dokąd idziesz? - zapytał przez okno.

- Do miasta.
- Znowu? Co to za torba?

- Niosę... niosę parę rzeczy dla Rosaleen. Jest w więzieniu.
- Tak, wiem - odparł, otwierając drzwi od strony pasażera. - Wsiadaj, ja też tam 

jadę.

Nigdy   przedtem   nie   byłam   w   samochodzie   osoby   duchownej.   Choć   nie 

spodziewałam  się, że wozi  na tylnym siedzeniu  stos Biblii,  zaskoczyło  mnie,  że w 
środku nie różni się od czyjegokolwiek samochodu.

- Jedzie pan zobaczyć się z Rosaleen? - zapytałam.
- Zadzwonili do mnie z policji i poprosili, żebym wniósł przeciwko niej skargę o 

kradzież kościelnej własności. Wiesz coś na ten temat?

- To były tylko dwa wachlarze...

- W oczach Boga nie ma znaczenia, czy chodzi o dwa, czy o dwieście wachlarzy 

- oznajmił brat Gerald tonem, którym przemawiał z ambony. - Kradzież to kradzież. 

Zapytała, czy może wziąć wachlarze, a ja odparłem „nie”, krótko i węzłowato. Mimo to 
je wzięła. To jest grzech, Lily.

Pobożni ludzie zawsze działali mi na nerwy.
- Ale ona jest głucha na jedno ucho - powiedziałam. - Nie zrozumiała chyba 

dobrze, co pan mówił. Zawsze to robi. T. Ray mówi „wyprasuj mi dwie koszule”, a ona 
prasuje żółte koszule.

background image

- Ma kłopoty ze słuchem... Cóż, nic o tym nie wiedziałem - mruknął.
- Rosaleen niczego by nie ukradła.

- Mówią, że napadła na jakichś ludzi na stacji Esso.
- To nie było tak - oświadczyłam. - Widzi pan, Rosaleen śpiewała swój ulubiony 

hymn,  Gdzie byłeś, gdy ukrzyżowali mojego Pana?  Nie sądzę, żeby ci ludzie byli 
chrześcijanami,   bracie   Geraldzie,   bo   zaczęli   wrzeszczeć,   żeby   skończyła   wyć   do 

Jezusa.   „Możecie   mi   ubliżać,   ale   nie   wolno   wam   obrażać   naszego   Zbawiciela”, 
odparła. Oni jednak nie dawali jej spokoju, więc wylała im na buty sok z tabaki. Może 

i źle postąpiła, lecz była przekonana, że staje w obronie Jezusa.

Miałam mokrą od potu bluzkę i spociły  mi się uda. Brat Gerald przygryzał 

zębami dolną wargę i widziałam, że waży w swoim sumieniu to, co mu powiedziałam.

*

Kiedy ja i brat Gerald weszliśmy na posterunek, pan Gaston był sam i jadł przy 

biurku   prażone   fistaszki.   Poznawszy   go   trochę   bliżej,   nie   zdziwiłam   się   wcale,   że 

zaśmiecił skorupkami całą podłogę.

- Twojej Murzynki tu nie ma - oznajmił na mój widok. - 

Odwiozłem ją do szpitala, żeby założyli jej szwy. Upadła i uderzyła się w głowę.
Już to widzę, jak upadła. Miałam ochotę cisnąć jego fistaszkami o ścianę. Nie 

mogłam się powstrzymać, żeby nie krzyczeć.

- Co to znaczy „upadła i uderzyła się w głowę”?!

Pan   Gaston   posłał   bratu   Geraldowi   porozumiewawcze   spojrzenie,   które 

wymieniają między sobą mężczyźni, kiedy kobieta wpada w lekką histerię.

- No już, uspokój się - powiedział do mnie.
- Nie uspokoję się, dopóki się nie dowiem, że jest cała i zdrowa - oświadczyłam 

nieco spokojniejszym, lecz drżącym głosem.

- Nic jej nie jest. To tylko lekkie wstrząśnienie mózgu. Spodziewam się jej z 

powrotem   dzisiaj   wieczorem.   Doktor   chciał,   żeby   została   przez   kilka   godzin   na 
obserwacji.

Brat Gerald zaczął wyjaśniać, że nie może złożyć skargi, ponieważ nie wiedział, 

że Rosaleen jest prawie głucha. Ja tymczasem ruszyłam ku drzwiom.

Pan Gaston posłał mi ostrzegawcze spojrzenie.
- W szpitalu  pilnuje jej strażnik  i nie wolno nikomu z nią  rozmawiać,  więc 

lepiej wracaj od razu do domu. Rozumiesz?

- Tak, proszę pana. Wracam do domu.

background image

- Trzymam   cię   za   słowo.   Bo   jeśli   się   dowiem,   że   kręciłaś   się   koło   szpitala, 

zadzwonię znowu do twojego taty.

*

Szpital Memorial w Sylvanie mieścił się w niskim ceglanym budynku. Jedno 

skrzydło przeznaczone było dla białych, drugie dla czarnych.

Ruszyłam pustym korytarzem, który oblepiło zbyt wiele zapachów: goździków, 

starości, spirytusu, łazienkowych dezodorantów i czerwonej galaretki Jell - O. Z okien 
skrzydła dla białych wystawały klimatyzatory, ale tu były tylko elektryczne wiatraczki, 

przewalające z miejsca na miejsce gorące powietrze.

Przy stanowisku pielęgniarek sterczał policjant. Wyglądał, jak ktoś, kto dopiero 

skończył liceum, nie zaliczył wuefu i uciekał z dużej przerwy, żeby popalać papierosy z 
mechanikami.   Rozmawiał   z   dziewczyną   ubraną   na   biało.   Domyśliłam   się,   że   to 

pielęgniarka, chociaż nie wyglądała na dużo starszą ode mnie.

- Kończę   służbę   o   szóstej   -   usłyszałam   jego   głos.   Dziewczyna   szczerzyła   do 

niego zęby, kręcąc loczek za uchem. Po drugiej stronie korytarza przed jedną z sal 
stało puste krzesło, pod którym leżał policyjny kapelusz. Podchodząc bliżej, zobaczy-

łam na drzwiach napis: WIZYTY WZBRONIONE. Natychmiast weszłam do środka.

Stało tam sześć łóżek - wszystkie puste, z wyjątkiem tego przy samym oknie. 

Uniesione   wysoko   prześcieradło   z   trudem   okrywało   leżącą   pod   nim   pacjentkę. 
Postawiłam na podłodze moją torbę.

- Rosaleen?
Na głowie miała opatrunek z gazy wielkości dziecinnej pieluszki. Nadgarstki 

przywiązano jej do ramy łóżka.

Zobaczyła mnie i zaczęła płakać. W ciągu wszystkich tych lat, kiedy się mną 

opiekowała, nie widziałam na jej twarzy ani jednej łzy. Teraz puściły wszelkie tamy. 
Poklepałam ją po ramieniu, po nodze, po policzku i po dłoni.

- Co ci się stało? - zapytałam, kiedy wyschły w końcu jej gruczoły łzowe.
- Gdy wyszłaś, ten policjant, którego nazywają Buciorem, wpuścił tych trzech, 

żebym ich przeprosiła.

- Znowu cię pobili?

- Dwaj wykręcili mi ręce, a ten trzeci... ten z latarką... mnie bił. „Powiedz, że 

przepraszasz, czarnucho”, powtarzał, a kiedy tego nie zrobiłam, rzucił się na mnie. Bił 

mnie   i   bił,   aż   w   końcu   policjant   powiedział,   że   starczy.   Ale   nie   doczekali   się 
przeprosin.

background image

Modliłam się, żeby ci ludzi zdechli w piekle, błagając o szklankę zimnej wody, 

lecz   byłam   także   wściekła   na   Rosaleen.  Dlaczego   nie   mogłaś   ich   po   prostu 

przeprosić? Wtedy Franklinowi Poseyowi wystarczyłoby może, że spuścił ci lanie.  
Osiągnęła wyłącznie to, że jeszcze po nią wrócą.

- Musisz stąd wyjść - powiedziałam, rozwiązując jej ręce.
- Nie mogę tak po prostu wyjść - odparła. - Jestem aresztowana.

- Jeśli tu zostaniesz, ci ludzie wrócą i cię zabiją. Nie żartuję. Zginiesz tak, jak 

zginęli ci Murzyni w stanie Missisipi. Nawet T. Ray tak powiedział.

Kiedy usiadła, szpitalna koszula odsłoniła jej uda. Ściągnęła ją w dół, ale ona 

podjechała z powrotem w górę, jakby była uszyta z jakiegoś elastycznego materiału. 

Znalazłam w szafie suknię Rosaleen i podałam jej.

- To wariactwo - stwierdziła.

- Włóż tę sukienkę. Po prostu ją włóż, dobrze?
Rosaleen   włożyła   suknię   przez   głowę   i   stanęła   przy   łóżku   z   wielkim 

opatrunkiem na czole.

- Musisz zdjąć ten bandaż - powiedziałam, usuwając go. Pod spodem miała 

dwa rządki szwów. Dałam jej znak, żeby się nie odzywała, po czym uchyliłam drzwi, 
by sprawdzić, czy policjant siedzi na swoim krześle.

Siedział. Trudno było się spodziewać, że będzie flirtował dość długo, żebyśmy 

zdążyły się stamtąd zmyć. Stałam w miejscu przez kilka minut, usiłując wymyślić jakiś 

plan,   a   potem   otworzyłam   torbę,   wyjęłam   z   niej   swoje   pieniądze   ze   sprzedaży 
brzoskwiń i wyłuskałam kilka dziesięciocentówek.

- Spróbuję się go jakoś pozbyć - powiedziałam do Rosaleen. - Połóż się do łóżka 

na wypadek, gdyby tu zajrzał.

Wpatrywała się we mnie oczyma małymi jak lepki od szpilek.
- Słodki Jezu - jęknęła.

Kiedy wyszłam na korytarz, policjant zerwał się z krzesła.
- Nie wolno tam wchodzić!

- Jakbym nie wiedziała - odparłam. - Szukam swojej cioci. Powiedzieli mi „sala 

sto dwa”, słowo daję, ale tam leży jakaś Murzynka - dodałam, potrząsając głową i 

udając skonsternowaną.

- Po prostu się zgubiłaś. Musisz iść na drugi koniec budynku. Tutaj jest oddział 

dla kolorowych.

- Aha - mruknęłam i uśmiechnęłam się do niego.

background image

W przeznaczonej dla białych części szpitala dowiedziałam się w informacji, jaki 

jest telefon do szpitala, po czym znalazłam automat w poczekalni, wybrałam numer i 

poprosiłam,   żeby   połączono   mnie   ze   stanowiskiem   pielęgniarek   na   oddziale   dla 
kolorowych.

Czekając na połączenie, odchrząknęłam.
- Mówi żona strażnika z posterunku policji - przedstawiłam się dziewczynie, 

która podniosła słuchawkę. - Pan Gaston chce, żeby odesłała pani policjanta, którego 
tam macie, z powrotem na posterunek. Niech mu pani powie, że pastor jest w drodze, 

żeby złożyć skargę, a pan Gaston nie może na niego zaczekać, bo musi natychmiast 
wyjść. Więc gdyby mogła pani mu przekazać, żeby tu jak najprędzej wrócił...

Sama nie wierzyłam, że to wszystko wygaduję. Zastanawiałam się, czy powinni 

mnie zamknąć w poprawczaku, czy może raczej w przytułku dla upadłych dziewcząt.

Kobieta   powtórzyła   wszystko   co   do   słowa,   upewniając   się,   czy   dobrze 

zrozumiała. W słuchawce zabrzmiało jej westchnienie.

- Powiem mu - powiedziała.
Powie mu. Nie wierzyłam własnym uszom.

Zakradłam   się   z   powrotem   do   części   dla   kolorowych   i   czając   się   za 

wodotryskiem, patrzyłam,  jak ubrana  na biało  dziewczyna  powtarza  mu wszystko, 

obficie gestykulując. Policjant nasunął na głowę kapelusz, ruszył korytarzem i wyszedł 
na zewnątrz.

*

Kiedy Rosaleen i ja wymknęłyśmy się z sali, zerknęłam w lewo i w prawo. W 

drodze do wyjścia musiałyśmy minąć stanowisko pielęgniarek, ale ubrana na biało 
dziewczyna wydawała się bardzo zajęta. Siedziała z pochyloną głową i coś notowała.

- Zachowuj się tak, jakbyśmy przyszły do kogoś z wizytą - powiedziałam do 

Rosaleen.

Kiedy byłyśmy w połowie drogi, pielęgniarka przestała pisać i wstała.
- Jasny szlag! - zaklęłam.

Złapałam Rosaleen za rękę i wciągnęłam ją do innej sali.
Na   łóżku   siedziała   drobna,   podobna   do   ptaka   staruszka   o   twarzy   koloru 

czarnych jagód. Widząc nas, otworzyła usta i wystawiła język, który wyglądał jak źle 
postawiony przecinek.

- Chcę się napić trochę wody - oznajmiła.
Rosaleen podeszła do łóżka, nalała wody z dzbanka i podała jej szklankę, a ja 

background image

wyjrzałam przez drzwi, przyciskając do piersi swoją torbę.

Zobaczyłam,   że   pielęgniarka,   która   niosła   jakąś   butelkę,   znika   w   sali   kilka 

drzwi dalej.

- Chodź - powiedziałam do Rosaleen.

- Już wychodzicie? - zdziwiła się staruszka.
- Tak, ale przed wieczorem chyba tu wrócimy - odparła Rosaleen, bardziej na 

mój aniżeli na jej użytek.

Tym razem nie udawałyśmy już odwiedzających, lecz dałyśmy jak najszybciej 

drapaka. Na dworze wzięłam Rosaleen za rękę i pociągnęłam za sobą.

- Ponieważ wszystko sobie dokładnie zaplanowałaś, domyślam się, że wiesz, 

dokąd idziemy - powiedziała i w jej głosie zabrzmiał zgryźliwy ton.

- Idziemy do szosy numer czterdzieści i jedziemy autostopem do Tiburonu w 

Karolinie Południowej - odparłam. - A w każdym razie próbujemy tam dojechać.

Poprowadziłam ją opłotkami, przez miejski park, wąską alejką do Lancaster 

Street, a potem do May Pond Street trzy przecznice dalej, gdzie skręciłyśmy na pusty 
plac za sklepem spożywczym Glenna.

Przedzierałyśmy się przez kępy leśnej trybuli i purpurowe kwiaty o grubych 

łodygach. Wokół nas unosiły się ważki, a zapach karolińskiego jaśminu był tak silny, 

że wydawało się niemal, iż unosi się w powietrzu niczym złoty dym. Rosaleen nie 
zapytała, dlaczego jedziemy do Tiburonu, a ja jej tego nie powiedziałam. Zapytała za 

to, odkąd zaczęłam mówić Jasny szlag”?

Nigdy nie używałam brzydkich wyrazów, chociaż nasłuchałam się ich dosyć od 

T. Raya i naczytałam w publicznych toaletach.

- Skończyłam czternaście lat - oznajmiłam. - Wydaje mi się, że mogę zakląć, 

jeśli mam ochotę. - I miałam ochotę, dokładnie w tym momencie. - Jasny szlag!

- Jasny   szlag,   w   mordę,   cholera   i   kurwa   jego   mać   -   powiedziała   Rosaleen, 

smakując każde z tych słów, jakby to był słodki ziemniak.

*

Stanęłyśmy   na   poboczu   szosy   numer   czterdzieści   w   skrawku   cienia,   który 

zapewniał billboard z reklamą papierosów Lucky Strike. Trzymałam podniesiony w 

górę kciuk, a każdy jadący szosą kierowca wciskał gaz, kiedy tylko nas zobaczył.

W końcu ulitował się nad nami Murzyn prowadzący wyładowaną melonami, 

poobijaną ciężarówkę Chevrolet. Ja pierwsza wdrapałam się do szoferki i musiałam 
przesunąć się maksymalnie w lewo, gdy Rosaleen usadowiła się przy oknie.

background image

Kierowca powiedział, że jedzie do swojej siostry w Columbii i że wiezie melony 

na stanową giełdę owocowo - warzywną. Ja poinformowałam go, że wybieram się do 

Tiburonu z wizytą do mojej ciotki, u której Rosaleen będzie gosposią. Nie brzmiało to 
zbyt przekonująco, ale przyjął moje wyjaśnienia do wiadomości.

- Mogę   was   wysadzić   trzy   mile   od   Tiburonu   -   oświadczył.   Nie   ma 

smutniejszego światła niż to o zachodzie. Jechaliśmy dłuższy czas w jego lśnieniu, w 

kompletnej  ciszy,   jeśli  nie  liczyć  świerszczy  i  żab,  które  stroiły  instrumenty  przed 
zmierzchem.

Patrzyłam przez przednią szybę na ogniste smugi, które pojawiły się na niebie.
Farmer włączył radio i szoferkę wypełniło zawodzenie Supremes, którzy pytali 

„Dziecinko, dziecinko, gdzie odeszła nasza miłość?”. Nie ma nic lepszego od piosenki 
o utraconej miłości, kiedy trzeba człowiekowi przypomnieć, że wszystko, co cenne, 

może   wypaść   z   zawiasów,   na   których   zostało   tak   starannie   zawieszone.   Oparłam 
głowę o ramię Rosaleen, chcąc, by swoją dłonią tchnęła we mnie z powrotem życie, 

lecz ona trzymała ręce złożone na kolanach.

Dziewięćdziesiąt   mil   od   miejsca,   gdzie   wsiadłyśmy   do   ciężarówki,   farmer 

zjechał na pobocze przy drogowskazie, na którym widniał napis: TIBURON 3 MILE. 
Znak wskazywał  drogę, która  wiodła  w lewo w srebrzystą  ciemność. Wysiadając z 

ciężarówki,   Rosaleen   zapytała,  czy   możemy  wziąć   sobie   jeden  z   jego  melonów  na 
kolację.

- Weźcie dwa - odparł.
Nie ruszyłyśmy się z miejsca i nie odezwałyśmy ani słowem do chwili, gdy jego 

tylne światła zmniejszyły się do rozmiarów robaczków świętojańskich. Starałam się 
nie   myśleć,   jak   bardzo   jesteśmy   zagubione   i   w   jak   rozpaczliwej   znalazłyśmy   się 

sytuacji. Nie miałam pewności, czy była lepsza od życia z T. Rayem lub nawet od 
pobytu   w   więzieniu.   Nigdzie   nie   było   nikogo,   kto   mógłby   nam   pomóc.   Mimo   to 

czułam się niesamowicie ożywiona, jakby w każdej komórce mojego ciała palił się 
mały płomyk, i to tak jasnym ogniem, aż bolało.

- Przynajmniej księżyc jest w pełni - powiedziałem do Rosaleen.
Ruszyłyśmy w drogę. Jeśli wydaje się wam, że na wsi jest cicho, nigdy tam nie 

mieszkaliście. Same rzekotki wystarczą, żeby człowiek zaczął marzyć o zatyczkach do 
uszu.

Szłyśmy przed siebie, udając, że to zwyczajny dzień. Rosaleen powiedziała, że 

farmer, który nas wiózł, zebrał chyba w tym roku mnóstwo melonów. Ja uznałam za 

background image

dziwne, że jeszcze nas nie gryzą komary.

Zbliżając   się   do   mostka,   pod   którym   płynęła   woda,   postanowiłyśmy,   że 

zejdziemy na dół i spędzimy noc przy strumieniu. Tam niżej był zupełnie inny świat: 
po wodzie wędrowały lśniące plamki światła, a pędy kudzu wisiały między sosnami ni-

czym gigantyczne hamaki. Przypominało to las braci Grimm i ogarnęło mnie nerwowe 
uczucie, towarzyszące mi zawsze przy lekturze baśni, w których mogą się wydarzyć 

rzeczy nie do pomyślenia - nigdy nic nie wiadomo.

Rosaleen rozbiła melony, waląc nimi o kamień w strumieniu. Wyssałyśmy je do 

samej   skórki,   a   potem   nabrałyśmy   wody   w   ręce   i   popiłyśmy,   nie   przejmując   się 
algami, kijankami i tym, czy krowy nie używały przypadkiem tego strumienia jako 

toalety. Następnie usiadłyśmy na brzegu i popatrzyłyśmy sobie w oczy.

- Chciałabym   po   prostu   wiedzieć,   dlaczego   ze   wszystkich   miejsc   na   ziemi 

wybrałaś akurat Tiburon w Karolinie Południowej - powiedziała Rosaleen. - Nigdy o 
nim nie słyszałam.

Chociaż było ciemno, wyjęłam z torby obrazek z czarną Marią i podałam go jej.
- Należał do mojej matki. Z tyłu jest napis Tiburon, Karolina Południowa.

- Powiedzmy sobie jasno: wybrałaś Tiburon, bo twoja matka miała obrazek z 

nazwą tej miejscowości na odwrocie... i to wszystko?

- Pomyśl tylko - odparłam. - Skoro miała ten obrazek, w którymś momencie 

swojego życia musiała tam mieszkać. A skoro tam mieszkała, ktoś mógł ją zapamiętać, 

nigdy nie wiadomo.

Rosaleen podniosła obrazek do księżyca, żeby mu się lepiej przyjrzeć.

- Kto to ma być? - zapytała.
- Przenajświętsza Dziewica - odpowiedziałam.

- Może   tego   nie   zauważyłaś,   ale   ona   jest   czarna   -   stwierdziła   i   widząc,   jak 

wpatruje się w nią z otwartymi ustami, domyśliłam się, że wywarło to na niej pewne 

wrażenie.

Skoro   matka   Jezusa   jest   czarna,   jak   to   się   stało,   że   słyszeliśmy   dotąd  

wyłącznie o białej Marii?  - czytałam  w jej myślach.  Podobnie  zachowywałyby  się 
kobiety,   gdyby   wyszło   na   jaw,   że   Jezus   miał   siostrę   bliźniaczkę,   która   otrzymała 

połowę boskich genów, lecz ani trochę jego chwały.

- Teraz   mogę   już   umrzeć,   bo   widziałam   wszystko   -   mruknęła,   oddając   mi 

obrazek.

Wcisnęłam go do kieszeni.

background image

- Wiesz,   co   powiedział   T.   Ray   o   mojej   matce?   -   zapytałam,   pragnąc 

poinformować ją w końcu, co zaszło. - Powiedział, że zostawiła mnie i jego na długo 

przed swoją śmiercią. A tego dnia, kiedy zginęła, wróciła tylko po swoje rzeczy.

Oczekiwałam, że Rosaleen od razu powie, że to śmieszne, lecz ona zmrużyła 

oczy, jakby rozważała na serio taką możliwość.

- No więc to nieprawda - oznajmiłam, podnosząc głos i mając wrażenie, że ktoś 

złapał go od spodu i wpycha mi do gardła. - I jeśli on myśli, że uwierzę w tę bajeczkę, 
to ma wielką dziurę w tym, co nazywa swoim mózgiem. Powiedział to tylko po to, żeby 

mnie ukarać. Wiem o tym.

Mogłam dodać, że matki mają swój instynkt i hormony, które nie pozwalają im 

zostawiać   dzieci,   że   nawet   świnie   i   oposy   nie   porzucają   swojego   potomstwa,   lecz 
Rosaleen przemyślała tymczasem cały problem.

- Chyba masz rację - powiedziała. - Znając twojego tatę, nie można wykluczyć, 

że cię okłamał.

- A moja matka nigdy nie zrobiłaby tego, co jej zarzucał - dodałam.
- Nie znałam twojej mamy - odparła Rosaleen. - Czasami jednak widywałam ją 

z daleka, kiedy wracałam z sadu. Wieszała pranie na sznurze albo podlewała rośliny, a 
ty zawsze bawiłaś się tuż przy niej. Tylko raz widziałam ją samą, bez ciebie.

Nie   miałam   pojęcia,   że   Rosaleen   widziała   kiedykolwiek   moją   matkę.   Nagle 

zakręciło mi się w głowie, nie wiem, z głodu, ze zmęczenia czy też po usłyszeniu tej 

zaskakującej wiadomości.

- Co robiła, kiedy była sama? - zapytałam.

- Siedziała   na   ziemi   za   szopą   i   wpatrywała   się   prosto   przed   siebie.   Kiedy 

przechodziliśmy, nawet nas nie spostrzegła. Pamiętam, jak pomyślałam, że wydaje się 

trochę smutna.

- Kto nie byłby smutny, żyjąc z T. Rayem? - zauważyłam. W tym momencie 

zobaczyłam w oczach Rosaleen zapalającą się żarówkę - błysk zrozumienia.

- No   tak   -   mruknęła.   -   Teraz   rozumiem.   Uciekłaś   dlatego,   że   twój   tato 

powiedział to o twojej matce. To nie miało nic wspólnego z tym, że wsadzili mnie za 
kratki. Ja tu się zamartwiam na śmierć, że uciekłaś i wpadłaś przeze mnie w kłopoty, a 

ty i tak dałabyś nogę. No cóż, nieładnie, że mnie w to wplątałaś. - Wydęła wargi i 
spojrzała w stronę szosy, jakby miała zamiar wrócić tą samą drogą, którą przyszła. - 

No i jaki masz teraz plan? - zapytała. - Chodzić od miasteczka do miasteczka i pytać 
ludzi o swoją matkę? To jest ten twój świetny pomysł?

background image

- Gdybym   potrzebowała   kogoś,   kto   będzie   mnie   w   kółko   krytykował, 

zabrałabym   ze   sobą   T.   Raya!   -   zawołałam.   -   I   jeśli   chcesz   wiedzieć,   nie   mam 

dokładnego planu.

- Na  pewno miałaś  jakiś  plan w szpitalu,  kiedy mówiłaś,  że zrobimy  to  czy 

tamto,   a   ja   mam   chodzić   za   tobą   na   smyczy   jak   kundel.   Tak   jakbyś   była   moją 
opiekunką, a ja głupią Murzynką, którą trzeba ratować - powiedziała, mierząc mnie 

twardym wzrokiem.

Zerwałam się na nogi.

- To niesprawiedliwe!
- Miałaś dobre zamiary i cieszę się, że się stamtąd wyrwałam, ale czy choć raz 

pomyślałaś, żeby mnie zapytać?

Ze złości zabrakło mi powietrza w płucach.

- No więc dobrze, jesteś głupia! - wrzasnęłam. - Musisz być głupia, skoro lejesz 

sok z tabaki na buty takich ludzi. I jeszcze głupsza, nie chcąc ich przeprosić, chociaż 

mogłoby to ci ocalić życie. Mieli zamiar tam wrócić i cię zabić albo zrobić coś jeszcze 
gorszego. Wydostałam cię stamtąd, a ty tak mi dziękujesz. Bardzo dobrze.

Ściągnęłam z nóg tenisówki, złapałam swoją torbę i weszłam do wody. Chłód 

wrzynał się w moje kostki. Nie chciałam być z nią razem na tej samej planecie, cóż 

dopiero na tym samym brzegu strumienia.

- Odtąd sama szukaj sobie drogi! - wrzasnęłam przez ramię.

Po drugiej stronie klapnęłam na porośniętej mchem ziemi i patrzyłyśmy na 

siebie ponad wodą. W ciemności wyglądała jak głaz uformowany przez pięćsetletnie 

sztormy. Położyłam się na plecach i zamknęłam oczy.

We śnie znowu byłam na brzoskwiniowej farmie. Siedziałam za szopą i chociaż 

był jasny dzień, na niebie widziałam wielki okrągły księżyc. Tam na górze wydawał się 
taki doskonały. Przyglądałam mu się przez chwilę, a potem oparłam plecami o szopę i 

zamknęłam oczy. Nagle usłyszałam odgłos przypominający pękanie lodu i podnosząc 
wzrok, ujrzałam, że księżyc pęka na kawałki i zaczyna spadać. Musiałam w te pędy 

uciekać.

Obudziłam się z bólem w piersi. Poszukałam wzrokiem księżyca i przekonałam 

się, że jest cały i strumień skąpany jest w jego poświacie. Zerknęłam przez wodę w 
stronę Rosaleen. Nie było jej.

Serce zabiło mi szybciej.
Proszą cię, Boże. Nie chciałam traktować jej jak kundla. Próbowałam ją tylko 

background image

ratować. Nic więcej.

Wkładając nieporadnie buty, czułam ten sam stary smutek, który wypełniał 

mnie w kościele w każdy Dzień Matki. Mamo, przebacz.

Gdzie jesteś, Rosaleen? Złapałam torbę i pobiegłam brzegiem w stronę mostu, 

prawie nie zdając sobie sprawy, że płaczę. W końcu potknęłam się o leżącą kłodę i 
wywaliwszy się na ziemię, nie miałam ochoty wstać. Wyobrażałam sobie Rosaleen 

maszerującą   gdzieś   daleko   szosą   i   mruczącą   pod   nosem:  Jasny   szlag,   w   mordę, 
głupia dziewucha.

Podnosząc wzrok, zobaczyłam, że drzewo, pod którym leżę, jest praktycznie 

łyse.   Zwisały   zeń   girlandy   szarego   mchu   i   tylko   gdzieniegdzie   widać   było   resztki 

zieleni.   Nawet   w   ciemności   widziałam,   że   umiera,   kona   w   samotności   pośród 
wszystkich tych obojętnych sosen. Tak właśnie był urządzony świat. Wcześniej czy 

później wszystko próchnieje od środka i rozsypuje się w pył.

W   nocnym   powietrzu   rozbrzmiewała   jakaś   melodia.   Niezupełnie   w   stylu 

gospel, ale podobnym. Podążyłam za tym dźwiękiem i zobaczyłam Rosaleen siedzącą 
pośrodku strumienia,   bez  jednego  skrawka  ubrania.  Lśniąca   niczym  krople  mleka 

woda perliła się na jej ramionach, piersi kołysały się na wodzie. To był jeden z tych 
widoków,   których   nigdy   się   nie   zapomina.   Nie   mogłam   na   to   nic   poradzić   - 

zapragnęłam tam podejść i zlizać mleczne krople z jej ramion.

Otworzyłam usta. Czegoś chciałam. Nie wiedziałam, co to jest, ale strasznie 

tego chciałam. Mamo, wybacz. Nie czułam nic więcej . Stara tęsknota rozpostarła się 
pode mną niczym ogromne łono i przytuliła mocno do siebie.

Zdjęłam   buty,   szorty   i   bluzkę.   Chwilę   zastanawiałam   się   nad   majtkami,   a 

potem je także ściągnęłam.

Woda   była   niczym   roztapiający   się   przy   moich   nogach   lodowiec.   Musiałam 

jęknąć z zimna, bo Rosaleen podniosła wzrok i widząc, jak idę naga przez strumień, 

wybuchnęła śmiechem.

- Patrzcie, kto tutaj zasuwa. Ze stojącymi na baczność cycuszkami.

Usiadłam koło niej, czując, jak zapiera mi dech z zimna.
- Przepraszam - powiedziałam.

- Wiem. Ja też cię przepraszam - odparła, po czym poklepała mnie po okrągłym 

kolanie, jakby to było biszkoptowe ciasto.

Dzięki   księżycowi   widziałam   wyraźnie   usłane   kamykami   dno   strumienia. 

Podniosłam   jeden   z   nich   -   czerwonawy   i   okrągły   niczym   gładkie   serce   wody   -   i 

background image

wsadziłam do ust, usiłując wyssać z niego cały szpik.

A potem oparłam się na łokciach, nisko pochyliłam i nad moją głową zamknęło 

się   lustro   wody.   Wstrzymałam   oddech   i   słuchałam   skrzypiącej   w   uszach   rzeki, 
zanurzając się najgłębiej, jak to było możliwe w tym błyszczącym ciemnym świecie. 

Nie mogłam jednak przestać myśleć o leżącej na podłodze walizce, o twarzy, której nie 
udało mi się nigdy wyraźnie ujrzeć, i o słodkim zapachu odżywczego kremu.

background image

Nowym pszczelarzom mówi się, że najłatwiej odnaleźć nieuchwytną królową, 

lokalizując jej świtę.

The   Queen   Must   Die:   And   Other   Affairs   of   Bees   and   Men  (Królowa   musi 

umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi)

ROZDZIAŁ TRZECI

Poza Szekspirem najbardziej lubiłam Davida Thoreau. Pani Henry kazała nam 

przeczytać fragmenty Waldenu i fantazjowałam potem, że zaszywam się w prywatnym 
ogrodzie, gdzie T. Ray nigdy nie zdoła mnie znaleźć. Zaczęłam cenić Matkę Naturę, to 

co zrobiła ze światem. W moim wyobrażeniu wyglądała jak Eleanor Roosevelt.

Pomyślałam   o   niej   nazajutrz   rano,   budząc   się   na   posłaniu   z   kudzu   koło 

strumienia. Wodą sunęła utkana z mgły barka, opalizujące niebiesko ważki skakały w 
tę i z powrotem, jakby zszywały nitką powietrze. Widok był taki ładny, że na sekundę 

opuścił   mnie   smutek,   w   który   wpadłam,   kiedy   T.   Ray   opowiedział   mi   o   matce. 
Zamiast tego znalazłam się przy stawie Waldenu. Oto pierwszy dzień mojego nowego 

życia, powiedziałam sobie. Tak właśnie wygląda.

Rosaleen spała z otwartymi ustami; z dolnej wargi zwisała jej długa nitka śliny. 

Przewracała   gałkami   oczu   pod   powiekami   i   poznałam   po   tym,   że   wpatruje   się   w 
srebrny ekran, na którym wyświetlane są sny. Jej twarz nie była już taka spuchnięta, 

lecz w jasnym świetle dnia zauważyłam sińce również na nogach i rękach. Żadna z nas 
nie miała zegarka, ale sądząc po słońcu, przespałyśmy cały ranek.

Nie chcąc budzić Rosaleen, wyjęłam z torby obrazek Marii i oparłam go o pień 

drzewa, żeby mu się dokładnie przyjrzeć.

Na policzku Matki Boskiej usiadła biedronka, zdobiąc go najpiękniejszym na 

świecie   pieprzykiem.   Zastanawiałam   się,   czy   Maria   lubiła   przebywać   na   świeżym 

powietrzu   i   czy   wolała   drzewa   i  owady  od  tej   kościelnej   aureoli,   którą   miała   nad 
głową.

Położyłam   się   na   plecach   i   próbowałam   wymyślić   historię   o   tym,   jak   moja 

matka weszła w posiadanie obrazka z czarną Marią. Miałam w głowie pustkę, głównie 

dlatego, że niewiele wiedziałam o Marii, która w naszym Kościele nigdy nie cieszyła 
się dużym poważaniem. Według brata Geralda, w piekle smażyli się przede wszystkim 

katolicy. W Sylvanie nie było ani jednego katolika - mieszkali tam wyłącznie baptyści 
oraz   metodyści   -   zaopatrzono   nas   jednak   w   specjalne   instrukcje,   na   wypadek 

gdybyśmy spotkali jakiegoś w trakcie naszych wędrówek. Mieliśmy mu zaproponować 

background image

pięciopunktowy plan zbawienia, który mógł przyjąć bądź też odrzucić. W kościele dali 
nam   plastikową   rękawiczkę   z   punktami   wypisanymi   na   poszczególnych   palcach. 

Zaczynało   się   od   małego   i   kończyło   na   kciuku.   Niektóre   panie   nosiły   rękawiczkę 
zbawienia w torebce, w razie gdyby nieoczekiwanie trafiły na katolika.

Jedyną maryjną opowieścią, o której wspominaliśmy, była ta o weselu - o tym, 

jak przekonała  swojego syna, praktycznie  wbrew jego woli, żeby wyprodukował  w 

kuchni wino ze zwykłej wody. Był to dla mnie prawdziwy szok, ponieważ w naszym 
Kościele nie wierzyliśmy w wino, a tym bardziej,  jeśli mam być szczera,  w to, by 

kobiety miały coś do powiedzenia w jakiejkolwiek sprawie. W związku z czym mogłam 
się jedynie domyślać, że moja matka zadawała się z katolikami, i muszę przyznać, że w 

głębi serca bardzo mnie to ekscytowało.

Wcisnęłam   obrazek   do   kieszeni.   Rosaleen   spała,   wydmuchując   obłoczki 

oddechu, od których wibrowały jej wargi. Widząc, że może tak spać do jutra, zaczęłam 
potrząsać ją za ramię. W końcu otworzyła oczy.

- Boże, ale jestem sztywna - mruknęła. - Czuję się, jakby mnie obili kijem.
- Pobili cię, nie pamiętasz?

- Ale nie kijem - uściśliła.
Poczekałam, aż stanie na nogach, czemu towarzyszyły długie stękania, jęki i 

budzenie do życia zdrętwiałych kończyn.

- Co ci się śniło? - zapytałam, kiedy się wyprostowała. Rosaleen przyjrzała się 

koronom drzew i rozmasowała łokcie.

- Niech   no   sobie   przypomnę.   Śniło   mi   się,   że   klęczy   przede   mną   wielebny 

Martin Luther King junior i maluje mi paznokcie u nóg własną śliną. Każdy paznokieć 
był czerwony, jak gdyby wielebny ssał cukierki z cynamonem.

Myślałam   o   tym,   kiedy   w   drodze   do   Tiburonu   stąpała,   jakby   miała 

namaszczone stopy, jakby jej rubinowe paluszki obejmowały całą okolicę.

Mijałyśmy szare stodoły, kukurydziane pola, pilnie potrzebujące nawodnienia, 

oraz   stada   krów   rasy   Hereford,   które   żuły   powoli   trawę   i   wyglądały   na   bardzo 

zadowolone z siebie. Mrużąc oczy, widziałam w oddali domy z szerokimi werandami i 
zawieszone na drzewach huśtawki z opon do traktorów; obok nich wyrastały z ziemi 

wiatraki z olbrzymimi srebrnymi płatkami skrzydeł, które poskrzypywały lekko przy 
każdym podmuchu wiatru. Słońce spiekło wszystko na amen; nawet owoce agrestu 

przy płotach wyglądały niczym rodzynki.

Skończył się asfalt i zaczął szuter. Idąc, słuchałam, jak chrzęści pod naszymi 

background image

stopami. W zagłębieniu, gdzie stykały się obojczyki Rosaleen, rosła plama potu. Nie 
wiedziałam, w czyim brzuchu burczało bardziej z głodu, w moim czy jej. Już od rana 

zdawałam sobie sprawę, że jest niedziela i wszystkie sklepy są zamknięte. Bałam się, 
że zaczniemy w końcu żuć dmuchawce i wykopywać z ziemi dziką brukiew i robaki, 

żeby nie umrzeć z głodu.

Od pól doleciał zapach świeżego nawozu i na chwilę odebrał mi apetyt. Na 

Rosaleen nie wywarł jednak żadnego wrażenia.

- Mogłabym zjeść konia z kopytami - stwierdziła.

- Jeśli znajdziemy w mieście jakiś otwarty sklep - odparłam - pójdę i kupię 

trochę jedzenia.

- A gdzie będziemy nocować? - zapytała.
- Jeśli nie mają motelu, będziemy musiały wynająć pokój.

- Lily, dziecko - powiedziała z uśmiechem. - Nie znajdzie się ani jedno miejsce, 

w   którym   przyjęliby   Murzynkę.   Jeśli   jest   kolorowa,   nie   przyjmą   jej,   choćby   była 

Przenajświętszą Dziewicą.

- Więc   jaki   był   sens   ustawy   o   prawach   obywatelskich?   -   zapytałam,   stając 

pośrodku drogi. - Czy nie chodziło o to, żeby pozwolili ci nocować w ich hotelach i jeść 
w ich restauracjach, jeśli masz taką ochotę?

- O   to   właśnie   chodziło,   ale   po   dobroci   nikt   tego   nie   zrobi.   Następną   milę 

przeszłam pogrążona w czarnej rozpaczy.

Nie   miałam   żadnego   planu   ani   widoków   na   przyszłość.   Aż   do   tej   pory 

uważałam, że w pewnej chwili natkniemy się na jakieś okno, za którym będzie nas 

czekało zupełnie nowe życie. Rosaleen ze swojej strony przez cały czas czekała, aż nas 
złapią. Traktowała naszą wycieczkę jako przepustkę z więzienia.

Potrzebowałam znaku. Czekałam na głos, który przemówiłby do mnie tak, jak 

to zrobił wczoraj w moim pokoju, kiedy usłyszałam:  Lily Melisso Owens, twój słoik 

jest otwarty.

Przejdą dziewięć kroków i podniosę wzrok. Znakiem będzie to, co zobaczę.  

Kiedy podniosłam wzrok, ujrzałam mały rolniczy samolot, a za nim wyskakujące na 
spadochronach pestycydy. Nie wiedziałam, z kim mam się utożsamić: z roślinami, 

które   mają   zostać   uratowane   przed   szkodnikami,   czy   ze   szkodnikami,   które   mają 
zginąć   w   wyniku   oprysku.   Nie   mogłam   też   wykluczyć,   że   tak   naprawdę   jestem 

samolotem, który mknie nad ziemią i sieje ocalenie i zniszczenie wszędzie, gdzie się 
pojawi.

background image

Czułam się fatalnie.
W   miarę   jak   pokonywałyśmy   kolejną   milę,   robiło   się   coraz   upalniej   i   pot 

spływał po twarzy Rosaleen.

- Szkoda, że nie ma tu żadnego kościoła, z którego mogłybyśmy zwinąć kilka 

wachlarzy - powiedziała.

*

Stojący  na skraju miasta sklep wydawał  się z daleka  stuletni,  lecz kiedy do 

niego podeszłyśmy, zobaczyłam, że jest jeszcze starszy. Napis nad drzwiami głosił: 

FROGMORE STEW - DOM TOWAROWY I RESTAURACJA. ZAŁOŻONY W ROKU 
1854.

Przejeżdżający tędy zapewne generał Sherman postanowił oszczędzić budynek 

z powodu jego nazwy, bo - co do tego nie mam wątpliwości - nie z powodu wyglądu. 

Cała   frontowa   ściana   była   tablicą   zapomnianych   ogłoszeń:   Warsztat   Studebakera, 
Żywe   przynęty,   Zawody   wędkarskie   Buddy'ego,   Fabryka   lodu   braci   Rayfordów, 

Strzelby na jelenie za 45 $ oraz obrazek dziewczyny z czapeczką coca - coli na głowie. 
Jedno z ogłoszeń dotyczyło koncertu gospel w Kościele Baptystów Góry Syjonu, który, 

jeśli kogoś to interesowało, odbył się w roku 1957.

Najbardziej spodobała mi się jednak kolekcja znaków rejestracyjnych z różnych 

stanów. Gdybym miała więcej czasu, chętnie bym wszystkie obejrzała.

Na podwórku jakiś Murzyn uniósł pokrywę grilla zrobionego z blaszanej beczki 

i   zapach   namoczonej   w   occie   i   przyprószonej   pieprzem   karkówki   połechtał   moje 
podniebienie tak silnie, że krople śliny pociekły mi na bluzkę.

Przed sklepem stało kilka samochodów, należących prawdopodobnie do ludzi, 

którzy darowali sobie nabożeństwo i przyjechali tutaj prosto ze szkółki niedzielnej.

- Pójdę, może uda mi się kupić coś do jedzenia - powiedziałam.
- I tabakę.  Potrzebuję  tabaki  - mruknęła  Rosaleen.  Klapnęła  na  ławce  obok 

służącej   za   grill   beczki,   a   ja   otworzyłam   drzwi   z   siatki   i   w   nozdrza   wpadły   mi 
przemieszane ze sobą zapachy marynowanych jajek, trocin i wiszących pod sufitem 

kilkudziesięciu saletrowanych szynek. Restauracja mieściła się w głębi, przestrzeń od 
frontu zajmował sklep, w którym można było kupić wszystko, od trzciny cukrowej po 

terpentynę.

- Czym mogę służyć, panienko?

Za drewnianą ladą stał niewysoki mężczyzna w muszce, prawie niewidoczny za 

barykadą winogronowych galaretek i pikli Sweet Fire. Miał piskliwy głos i łagodną, 

background image

delikatną   powierzchowność.   Nie   mieściło   mi   się   w   głowie,   by   mógł   sprzedawać 
strzelby na jelenie.

- Chyba cię tu wcześniej nie widziałem - oświadczył.
- Nie jestem stąd. Przyjechałam z wizytą do babci.

- Lubię, kiedy dzieci spędzają czas z dziadkami - powiedział. - Od starszych 

ludzi można się wiele nauczyć.

- Owszem, proszę pana - przytaknęłam. - Nauczyłam się od mojej babci więcej 

niż w całej ósmej klasie.

Mężczyzna roześmiał się, jakby od lat nie słyszał tak przedniego dowcipu.
- Przyszłaś na lunch? Mamy specjalną ofertę niedzielną: karkówkę z grilla.

- Wezmę dwa kotlety na wynos - powiedziałam. - I dwie coca - cole, proszę.
Czekając   na   lunch,   włóczyłam   się   wzdłuż   półek,   robiąc   zapasy   na   kolację. 

Wzięłam   kilka   paczek   solonych   orzeszków,   herbatniki,   dwie   opakowane   w   plastik 
kanapki z serem, landrynki oraz puszkę tabaki Red Rose i położyłam to wszystko na 

ladzie.

Wróciwszy z talerzami i butelkami coli, mężczyzna potrząsnął głową.

- Przykro mi, ale jest niedziela. Nie mogę sprzedawać niczego ze sklepu, tylko z 

restauracji. Twoja babcia powinna o tym wiedzieć. Swoją drogą, jak się nazywa?

- Rose - odparłam, czytając imię widniejące na puszce z tabaką.
- Rose Campbell?

- Tak, proszę pana. Rose Campbell.
- Myślałam, że ma tylko wnuków.

- Nie,   proszę   pana,   ma   również   mnie.   Mężczyzna   dotknął   torebki   z 

landrynkami.

- Zostaw to tutaj. Sam odniosę na miejsce.
Kasa   brzdęknęła   i   wysunęła   się   z   niej   szufladka.   Wygrzebałam   z   torby 

pieniądze i zapłaciłam mu.

- Czy mógłby mi pan otworzyć butelki z colą? - zapytałam i kiedy poszedł do 

kuchni po otwieracz, wrzuciłam tabakę Red Rose do mojej torby i zasunęłam suwak.

Rosaleen ciężko oberwała, nie jadła nic od wczoraj, spała na gołej ziemi i nie 

wiadomo było, czy nie wyląduje z powrotem w więzieniu, a nawet nie straci życia. 
Zasługiwała na swoją tabakę.

Dumając o tym, jak pewnego dnia po wielu latach wyślę do sklepu w ramach 

rekompensaty   dolara   w   kopercie   i   wyjaśnię,   że   przez   cały   ten   czas   nękały   mnie 

background image

wyrzuty sumienia, zorientowałam się nagle, że patrzę na obraz czarnej Marii. Nie 
mam na myśli pierwszego lepszego obrazka czarnej Marii. Mam na myśli identyczny, 

taki   sam,   dokładnie   taki   sam   obrazek   jak   ten,   który   należał   do   mojej   matki. 
Wpatrywała się we mnie z nalepek kilkunastu słoików z miodem. MIÓD CZARNEJ 

MADONNY, głosił umieszczony na nich napis.

Drzwi otworzyły się i do sklepu weszły wracające prosto z kościoła matka i 

córka,   ubrane   w   identyczne   granatowe   bluzki   z   białymi   kołnierzykami   w   stylu 
Piotrusia Pana. Do środka wpadło zamglone, upstrzone żółtymi cętkami światło. Mała 

dziewczynka pociągała nosem.

- Chodź,   wytrzemy   ci   nosek   -   powiedziała   matka.   Spojrzałam   ponownie   na 

słoiki z miodem, w których migotały bursztynowe refleksy, i uspokoiłam oddech.

Uświadomiłam   to   sobie   po   raz   pierwszy   w   życiu:   świat   jest   jedną   wielką 

tajemnicą, która kryje się pod osnową naszych powszednich dni, świecąc jasno, choć 
wcale o tym nie wiemy.

Pomyślałam o pszczołach, które przyleciały w nocy do mojego pokoju i stały się 

częścią tej historii. Pomyślałam o głosie, który usłyszałam poprzedniego dnia i który 

powiedział:  Lily Melisso Owens, twój słoik jest otwarty,  tak samo jasno i wyraźnie 
jak kobieta w granatowej bluzce przemawiała teraz do swojej córki.

- Oto twoja coca - cola - powiedział mężczyzna w muszce.
- Skąd pan to ma? - zapytałam, wskazując słoiki z miodem. Mężczyzna uznał, 

że drżący ton mojego głosu wynika z konsternacji.

- Wiem,   o   co   ci   chodzi.   Wielu   ludzi   go   nie   kupuje,   bo   przedstawia   Marię 

Dziewicę   jako   Murzynkę,   ale   to   dlatego,   że   kobieta,   która   robi   miód,   sama   jest 
kolorowa.

- Jak się nazywa?
- August Boatwright - odparł. - Hoduje pszczoły w całym hrabstwie.

Oddychaj spokojnie, oddychaj spokojnie.
- Wie pan może, gdzie mieszka?

- Jasne, to najbardziej zwariowany dom, jaki w życiu widziałaś. Pomalowany 

na kolor peptobismołu. Twoja babcia na pewno go widziała. Trzeba iść Main Street 

przez całe miasto aż do miejsca, gdzie zaczyna się szosa do Florence.

- Dziękuję - powiedziałam, idąc do drzwi.

- Przekaż ode mnie pozdrowienia babci.
Od chrapania Rosaleen trzęsła się cała ławka. Potrząsnęłam ją za ramię.

background image

- Obudź się. Masz tu swoją tabakę, ale schowaj ją do kieszeni, bo za nią nie 

zapłaciłam.

- Ukradłaś?
- Musiałam, bo w niedzielę nie sprzedają nic ze sklepu.

- Pójdziesz prosto do piekła - stwierdziła.
Rozłożyłam nasz lunch niczym piknik na ławce, ale nie mogłam przełknąć kęsa, 

dopóki nie opowiedziałam jej o czarnej Marii na słoiku z miodem i o pszczelarce, 
która nazywa się August Boatwright.

- Nie wydaje ci się, że moja matka musiała ją znać? - zapytałam. - To nie może 

być zwykły zbieg okoliczności.

Rosaleen nie odpowiadała.
- Rosaleen? Nie wydaje ci się? - powtórzyłam głośniej.

- Nie wiem, co mi się wydaje - odparła.  - Nie chcę,  żebyś robiła sobie zbyt 

wielkie nadzieje, ot co. - Wyciągnęła rękę i dotknęła mojego policzka. - Och, Lily, co z 

nami będzie?

*

Tiburon   różnił   się   od   Sylvanu   tylko   tym,   że   nie   było   tu   brzoskwiń.   Przed 

zwieńczonym   kopułą   budynkiem   sądu   ktoś   zatknął   w   armatniej   lufie   flagę 

Konfederacji.   Karolina   Południowa   była   w   pierwszym   rzędzie   skonfederowana, 
dopiero potem amerykańska. Nie sposób wymazać z naszej pamięci chlubnej historii 

Fortu Sumter.

Idąc  Main   Street,   mijałyśmy  długie   niebieskie  cienie,   rzucane   przez   stojące 

jeden obok drugiego piętrowe budynki. Przechodząc obok drogerii, zerknęłam przez 
wielką szybę na chromowany saturator, przy którym sprzedawali wiśniową colę i lody 

bananowe, i uświadomiłam sobie, że niedługo już będą mogli je kupować nie tylko 
biali.

Minęłyśmy agencję ubezpieczeniową Wortha, okręgowy zakład energetyczny w 

Tiburonie oraz sklep Amen Dollar z obręczami hula - hoop, pływackimi okularami, 

pudełkami   zimnych   ogni   i   namalowanym   na   szybie   napisem:   LETNIE 
SZALEŃSTWO. W kilku miejscach, między innymi w banku rolniczym, widać było na 

szybach   hasła   GOLDWATER   NA   PREZYDENTA,   czasami   z   doklejonym   na   dole 
napisem: POPIERAMY AKCJĘ W WIETNAMIE.

Przy   poczcie   zostawiłam   Rosaleen   na   chodniku   i   weszłam   do   holu,   gdzie 

trzymano niedzielne gazety. Na tyle, na ile mogłam się zorientować, nie wydrukowano 

background image

w   nich   listów   gończych   za   mną   i   Rosaleen.   Na   pierwszej   stronie   wydawanej   w 
Columbii gazety  pisano o siostrze  Fidela  Castro,   która  szpiegowała  dla  CIA, i  ani 

słowa o białej dziewczynce, która wykradła Murzynką z więzienia w Sylvanie.

Wrzuciłam dziesięć centów do skarbonki i wzięłam jedną z gazet, nie mogłam 

bowiem wykluczyć,  że piszą  o nas gdzieś w środku. Rosaleen i ja ukucnęłyśmy w 
alejce, otworzyłyśmy gazetę i całą ją przekartkowałyśmy. Było tam dużo o Malcolmie 

X,   Sajgonie,   Beatlesach,   turnieju   tenisowym   w   Wimbledonie   oraz   o   właścicielach 
motelu   w   Jackson   w   Missisipi,   którzy   woleli   go   zamknąć,   aniżeli   przyjmować 

czarnych gości - ale nic a nic o mnie i Rosaleen.

Czasami ma się ochotę uklęknąć i podziękować Bogu w niebiosach za wszystkie 

złe wieści o tym, co się dzieje na szerokim świecie.

background image

Pszczoły miodne są owadami społecznymi i żyją w koloniach. Każda kolonia 

to rodzina obejmująca jedną, składającą jaja samicę, czyli królową, oraz jej wiele 

bezpłodnych córek, nabywanych robotnicami. Robotnice wspólnie zbierają pokarm, 
budują gniazdo i wychowują potomstwo. Samce są hodowane tylko w tych porach  

roku, kiedy ich obecność jest potrzebna.

Bees of the World (Pszczoły świata)

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kobieta szła wzdłuż rzędu białych skrzynek, które stały przy skraju lasu obok 

różowego domu - tak różowego, że kiedy odwróciłam wzrok, pozostawił wypalony 
obraz pod moimi powiekami. Wysoka i ubrana na biało, miała na głowie korkowy 

hełm z welonem, który spływał na jej twarz i opadał na ramiona i plecy. Wyglądała jak 
afrykańska panna młoda.

Kołysząc w tę i z powrotem blaszaną puszką z dymem, podnosiła pokrywki 

skrzynek i zaglądała do środka. Chmary pszczół wzbijały się w powietrze i wirowały 

wokół jej głowy. Dwa razy zniknęła w ich gęstym tumanie, a potem powoli pojawiła 
się z powrotem niczym sen wyłaniający się z głębin nocy.

Rosaleen i ja stałyśmy po drugiej stronie drogi, nie odzywając się ani słowem. 

Ja dlatego, że całe to misterium napawało mnie podziwem i grozą, Rosaleen dlatego, 

że usta miała zalepione tabaką Red Rose.

- To ona robi miód Czarnej Madonny - powiedziałam.

Nie mogłam oderwać od niej oczu, od tej Władczyni Pszczół, kobiety, która 

mogła odkryć przede mną tajemnice mojej matki. August.

Rosaleen, która opadała z sił, strzyknęła na ziemię czarną śliną, a potem otarła 

pot, który perlił się nad jej górną wargą.

- Mam   nadzieję,   że   zna   się   lepiej   na   robieniu   miodu   niż   na   kolorach   - 

mruknęła.

- Mnie się podoba - oświadczyłam.
Zaczekałyśmy,  aż kobieta  wejdzie  do domu, po czym  przeszłyśmy na drugą 

stronę drogi i otworzyłyśmy furtkę w płocie, który wyglądał tak, jakby lada chwila 
miał runąć pod ciężarem jaśminu. Kiedy dodało się do tego rosnący wokół ganku 

szczypiorek, koper i melisę, zapach był taki, że mógł zwalić z nóg.

Stanęłyśmy na ganku w odbijającym się od domu różowym świetle. Wszędzie 

dookoła śmigały żuki ogrodniczki, a z wnętrza dobiegały dźwięki muzyki, podobne do 

background image

skrzypiec, lecz o wiele smutniejsze.

Serce   podeszło   mi   do   gardła.   Waliło   w   piersiach   tak   głośno,   że   zapytałam 

Rosaleen, czy je słyszy.

- Słyszę tylko głos dobrego Pana Boga, który pyta, co ja tutaj robię - odparła, 

energicznie spluwając. Miałam nadzieję, że nie ma już w ustach więcej soku z tabaki. - 
Daj mi siłę... Słodki Jezu... Straciłyśmy  do reszty rozum - mamrotała pod nosem, 

kiedy zapukałam do drzwi.

Muzyka umilkła. Kątem oka dostrzegłam jakiś ruch za oknem. Żaluzje uchyliły 

się na krótką chwilę, a potem zamknęły.

Kiedy otworzyły się drzwi, nie stała za nimi kobieta w bieli, lecz inna, ubrana 

na  czerwono,  z  włosami   przystrzyżonymi  tak  krótko,  że  przypominały  naciągnięty 
ciasno   na   czaszkę   szary   pływacki   czepek.   Wpatrywała   się   w   nas   podejrzliwym   i 

surowym wzrokiem. Zauważyłam smyczek, który wetknęła pod pachę niczym szpicru-
tę. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby nas nim smagnęła.

- Słucham?
- Czy pani August Boatwright?

- Nie, nazywam się June Boatwright - odpowiedziała, wbijając wzrok w szwy na 

czole Rosaleen. - August Boatwright to moja siostra. Przyszłyście się z nią zobaczyć?

Kiwnęłam głową i w tej samej chwili pojawiła się kolejna kobieta, bosa, ubrana 

w zielono - białą kraciastą suknię bez rękawów, z mnóstwem sterczących na głowie 

krótkich warkoczyków.

- May Boatwright - przedstawiła się. - Ja też jestem siostrą August - dodała, 

posyłając   nam   ten   dziwny   uśmiech,   sygnalizujący,   że   osoba,   z   którą   mamy   do 
czynienia, nie jest zupełnie normalna.

Marzyłam,   żeby   uśmiechnęła   się   do   nas   także   June   ze   swoim   muzycznym 

biczem, lecz ona sprawiała wrażenie wyłącznie poirytowanej .

- Czy August się was spodziewa? - zapytała, zwracając się do Rosaleen.
Ta oczywiście nie mogła się doczekać, żeby wypaplać wszystko od początku do 

końca.

- Nie, bo widzi pani, Lily ma ten obrazek...

- Zobaczyłam   w   sklepie   słoik   z   miodem   -   przerwałam   jej   -   i   sprzedawca 

powiedział...

- Ach, przyszłyście po miód. Trzeba było mówić od razu. Wejdźcie do saloniku. 

Zawołam August.

background image

Posłałam Rosaleen spojrzenie, które mówiło: „Czyś ty zwariowała? Nie mów im 

nic o obrazku”. Nie mogłyśmy zbytnio komplikować naszej historii, to było pewne.

Niektórzy   ludzie   mają   szósty   zmysł,   inni   są   go   zupełnie   pozbawieni.   Ja   go 

chyba   miałam,   ponieważ   zaraz   po   wejściu   do   domu   poczułam   na   skórze   drżenie, 

dreszcz,   który   wędrował   wzdłuż   krzyża   i   ramion,   pulsując   z   opuszek   palców. 
Praktycznie promieniowałam. Ciało wyczuwa różne rzeczy na długo przed tym, zanim 

pojmie je umysł. Zastanawiałam się, co takiego wie moje ciało, czego ja jeszcze nie 
wiedziałam.

Wszędzie   czułam   zapach  wosku   do  mebli.   Ktoś   wypolerował   nim   wszystkie 

sprzęty w salonie, dużym pokoju z frędzlastymi kapami, starym pianinem nakrytym 

koronkową   serwetą   oraz   bujanymi   fotelami,   które   wyścielono   kobiercami.   Przy 
każdym fotelu stał taboret obity aksamitem.  Aksamitem.  Podeszłam i pogładziłam 

dłonią jeden z nich.

Następnie podeszłam do stołu z rozkładanym blatem i powąchałam świecę z 

pszczelego   wosku,   która   pachniała   dokładnie   tak   jak   pasta   do   mebli.   Stała   w 
świeczniku w kształcie gwiazdy. Leżąca obok układanka była już prawie rozwiązana, 

ale  nie  mogłam  zgadnąć,  jaki   tworzy  obraz.   Na  kolejnym stoliku  przy  oknie  stała 
wypełniona gladiolami butelka do mleka z szeroką szyjką. Zasłony były z organdyny, 

nie   tej   zwyczajnej   białej,   lecz   srebrzystoszarej,   wskutek   czego   padające   przez   nią 
migotliwe światło wydawało się lekko przydymione.

Wyobraźcie sobie ściany, na których nie ma nic oprócz luster. Naliczyłam ich 

pięć, każde w wielkich mosiężnych ramach.

A   potem   obróciłam   się   na   pięcie   i   spojrzałam   w   stronę   drzwi,   przez   które 

weszłam. W kącie stała wysoka na prawie trzy stopy rzeźba kobiety, jedna z tych figur, 

które   w   dawnych   czasach   sterczały   na   dziobie   statku,   tak   stara,   że   z   tego,   co 
wiedziałam, mogła pochodzić nawet z Santa Marii Kolumba.

Zupełnie czarna i powykręcana jak wyrzucony na brzeg korzeń, miała twarz, na 

której niczym na mapie widać było wszystkie przebyte sztormy i podróże. Uniesiona 

prawa ręka mogła sugerować, że wskazuje komuś drogę, tyle że zacisnęła ją w pięść. 
Nadawało jej to surowy wygląd, jakby mogła bez trudu przywołać kogoś do porządku, 

gdyby okazało się to konieczne.

Mimo że nie była wcale ubrana jak Maria i nie przypominała postaci z etykiety 

na   miodzie,   od   razu   domyśliłam   się,   że   to   ona.   Na   piersiach   miała   namalowane 
wyblakłe czerwone serce, a w miejscu, gdzie jej ciało łączyło się z dziobem statku, 

background image

zakrzywiony żółty półksiężyc. Stojąca w wysokiej szklance świeczka rzucała migotliwe 
refleksy na całą postać. Było w niej połączenie pokory i mocy. Nie wiedziałam, co o 

niej myśleć, lecz to, co czułam, było magnetyczne i tak potężne, że aż bolało - zupełnie 
jakby do moich piersi wcisnął się księżyc i całe je wypełnił.

Jedyną rzeczą, z którą mogłam porównać to uczucie, było to, czego doznałam, 

wracając raz późnym popołudniem ze straganu i widząc słońce rozniecające ogień w 

koronach   drzew,   podczas   gdy   niżej   gromadził   się   już   mrok.   Cisza   dzwoniła   mi   w 
uszach, piękno rosło w powietrzu, a drzewa były tak przezroczyste, że wydawało mi 

się,   iż   potrafię   dojrzeć   w   ich   wnętrzu   coś   czystego.   Pierś   bolała   mnie   wówczas 
dokładnie tak samo jak teraz.

Usta   rzeźby   rozchylone   były   w   pięknym   wyniosłym   uśmiechu,   na   widok 

którego   odruchowo   podniosłam   dłonie   do   gardła.  Przejrzałam   cię   na   wylot,   Lily 

Owens, mówił ten uśmiech.

Wiedziała,  jaką  jestem kłamliwą, siejącą śmierć i nienawidzącą  ludzi osobą. 

Wiedziała, jak bardzo nienawidzę T. Raya i koleżanek w szkole, lecz przede wszystkim 
samej siebie za to, że odebrałam sobie matkę.

Chciało mi się płakać, lecz już po chwili miałam ochotę się roześmiać, ponieważ 

dzięki rzeźbie poczułam się również jak Lily - Budząca - Uśmiech, tak jakby tkwiło we 

mnie także piękno i dobro. Jakbym naprawdę miała w sobie ten potencjał, o którym 
mówiła pani Henry.

Stojąc   tam,   kochałam   się   i   nienawidziłam.   Taki   właśnie   wywarła   na   mnie 

wpływ czarna Maria - byłam z siebie jednocześnie dumna i wypełniał mnie wstyd.

Podeszłam do niej bliżej i owionęła mnie unosząca się z drewna słaba  woń 

miodu. May stanęła obok mnie i teraz czułam tylko zapach pomady w jej włosach, 

cebuli   na   rękach   i   wanilii   w  oddechu.   Miała   różowe   dłonie   oraz   podeszwy   stóp   i 
ciemniejszą skórę na łokciach. Ich widok wypełniał mnie z jakiegoś powodu czułością.

Do salonu weszła tymczasem August Boatwright w okularach bez oprawek i z 

limonkowozieloną szyfonową szarfą na biodrach.

- Kogo tutaj mamy? - zapytała i sam dźwięk jej głosu sprawił, że wróciłam do 

rzeczywistości.

Jej lśniąca od potu i słońca marcepanowa twarz poprzecinana była tysiącem 

karmelowych  zmarszczek,  a włosy wyglądały  jakby przysypano je mąką, poza tym 

jednak wydawała się całkiem młoda.

- Mam na imię Lily, a to jest Rosaleen - oznajmiłam i nagle zobaczyłam, jak w 

background image

progu pojawia się za nią June. Stojąc z otwartymi ustami, nie miałam pojęcia, co 
jeszcze   powiedzieć.   To,   co   z   nich   w   końcu   padło,   było   dla   mnie   kompletnym 

zaskoczeniem. - Uciekłyśmy z domu i nie mamy dokąd pójść - wyznałam.

Każdego innego dnia mogłam wygrać z palcem w nosie w turnieju łgarzy i oto, 

oto, co im wyznałam: żałosną prawdę. Obserwowałam ich twarze, zwłaszcza August. 
Zdjęła okulary i pomasowała  wgłębienia po obu stronach nosa. Było tak cicho, że 

słyszałam tykanie zegara w sąsiednim pokoju.

August nałożyła z powrotem okulary, po czym podeszła do Rosaleen i obejrzała 

szwy na jej czole, skaleczenie pod okiem oraz sińce na skroni i ramionach.

- Wygląda na to, że ktoś cię pobił - powiedziała.

- Spadła z frontowych schodów, kiedy wyjeżdżałyśmy - wyjaśniłam, wracając 

do mego naturalnego nawyku opowiadania andronów.

August i June wymieniły ze sobą spojrzenia, a Rosaleen zmrużyła oczy, dając 

mi do zrozumienia, że znowu to zrobiłam: zachowałam się tak, jakby jej tu w ogóle nie 

było.

- No cóż, możecie tutaj zostać do czasu, gdy będziecie wiedziały, co robić dalej. 

Nie   możemy   pozwolić,   żebyście   mieszkały   w   przydrożnym   rowie   -   powiedziała 
August.

June wciągnęła w płuca prawie całe wypełniające salon powietrze.
- Ależ, August...

- Zostaną   tutaj   -   powtórzyła   August   w   sposób,   który   nie   pozostawiał 

wątpliwości, kto jest starszą, a kto młodszą siostrą. - Wszystko będzie dobrze. Mamy 

łóżka polowe w miodowni.

June wymaszerowała z pokoju, turkocząc czerwoną spódnicą.

- Dziękuję - powiedziałam do August.
- Nie ma za co. A teraz siadajcie. Przyniosę oranżady. Usiadłyśmy na bujanych 

fotelach z trzcinowymi siedziskami, a May stanęła na straży, szczerząc zęby w tym 
swoim szalonym uśmiechu.

Zauważyłam, że ma bardzo muskularne ramiona.
- Jak to się stało,  że nazywacie się jak miesiące z kalendarza?  - zapytała  ją 

Rosaleen.

- Nasza   matka   uwielbiała   wiosnę   i   lato   -   odpowiedziała   May.   -   Miałyśmy 

również April, ale... ale umarła, kiedy była mała. - Nagle spełzł jej z twarzy uśmiech i 
ni z tego, ni z owego zaczęła nucić  Oh! Susanna  tak zapamiętale, jakby zależało od 

background image

tego jej życie.

Nucenie przeszło w głośny płacz, a ja i Rosaleen wbiłyśmy w nią wzrok. May 

szlochała, jakby April umarła zaledwie przed chwilą.

W końcu wróciła August, niosąc tacę z czterema szklankami, na krawędziach 

których zatknięte były elegancko plasterki pomarańczy.

- Och, May, kochanie, idź do ściany i tam się wypłacz - powiedziała, wskazując 

siostrze drzwi i lekko popychając.

Zachowywała  się,  jakby  tego  rodzaju  sceny zdarzały  się w każdym domu w 

Karolinie Południowej.

- Proszę bardzo... wasza oranżada.

Pociągnęłam łyczek, ale Rosaleen wychyliła swoją szklankę jednym haustem i z 

jej   ust   wydarło   się   beknięcie,   którego   nie   powstydziliby   się   chłopcy   w   moim 

gimnazjum. To było niewiarygodne.

August udała,  że nic nie usłyszała, a ja wlepiłam wzrok w obity aksamitem 

taboret, żałując, że Rosaleen nie jest bardziej kulturalna.

- Więc ty jesteś Lily, a ty Rosaleen - powiedziała August. - Macie może jakieś 

nazwiska?

- Rosaleen... Smith i Lily... Williams - zmyśliłam na poczekaniu. - Widzi pani, 

moja matka zmarła, kiedy byłam mała, a ojciec zginął w zeszłym miesiącu w wypadku 
traktora na naszej farmie w hrabstwie Spartanburg. Nie mam tutaj żadnych krewnych 

i chcieli wysłać mnie do sierocińca.

August   potrząsnęła   głową.   Rosaleen   też   to   zrobiła,   choć   z   zupełnie   innego 

powodu.

- Rosaleen była naszą gospodynią - kontynuowałam. - Nie ma żadnej rodziny 

prócz mnie i postanowiłyśmy pojechać do Wirginii, żeby odnaleźć naszą ciotkę. Tyle 
że nie mamy grosza przy duszy,  więc jeśli  miałybyście  panie dla  nas jakąś  pracę, 

mogłybyśmy zarobić tutaj trochę pieniędzy, nim ruszymy dalej. Tak naprawdę nie 
śpieszy nam się zbytnio do Wirginii.

Rosaleen   spiorunowała   mnie   wzrokiem.   Przez   minutę   słychać   było   tylko 

brzęczenie lodu w naszych szklankach. Nie zdawałam sobie sprawy, jak duszno jest w 

tym pokoju i jak intensywnie pracują moje gruczoły potowe. Czułam własny zapach. 
Spojrzałam na stojącą w rogu czarną Marię, a potem ponownie na August.

Ta  odstawiła   swoją   szklankę.   Nigdy  nie   widziałam   oczu   takiego   koloru  -   w 

najczystszym rudawym odcieniu.

background image

- Sama  pochodzę  z Wirginii  - powiedziała  i z jakiegoś  powodu poczułam  w 

kończynach to samo mrowienie, które ogarnęło mnie zaraz po wejściu do tego pokoju. 

- No dobrze - podjęła August. - Rosaleen może pomagać May w domu, a ty pomożesz 
Zachowi i mnie przy pszczołach. Zach jest moim głównym pomocnikiem, więc nie 

mogę ci nic płacić, ale będziecie miały przynajmniej gdzie mieszkać i co jeść, dopóki 
nie zadzwonimy do twojej ciotki i nie poprosimy jej o pieniądze na autobus.

- Nie   pamiętam   dobrze   jej   nazwiska   -   bąknęłam.   -   Ojciec   mówił   o   niej   po 

prostu „ciocia Bernie”. Nigdy jej nie poznałam.

- No więc co masz zamiar robić, moje dziecko? Chodzić od drzwi do drzwi po 

całej Wirginii?

- Nie, proszę pani, tylko po Richmondzie.
- Rozumiem - odparła August.

I chodzi o to, że świetnie mnie zrozumiała. Przejrzała mnie na wylot.

*

Przez całe popołudnie na niebie nad Tiburonem gęstniał upał, który ustąpił w 

końcu miejsca burzy z piorunami. August, Rosaleen i ja stałyśmy na werandzie za 

kuchnią, patrząc, jak chmury siniaczą fioletem szczyty drzew, a wiatr smaga gałęzie. 
Czekałyśmy, aż przestanie lać, żeby August mogła nam pokazać nasze nowe kwatery w 

miodowni, która mieściła się w stojącym na tyłach podwórza garażu pomalowanym 
na taki sam jadowicie flamingowy kolor jak dom mieszkalny.

Co jakiś czas siekły nas po twarzach zabłąkane krople deszczu. Nie ścierałam 

ich. Dzięki nim świat wydawał się taki pełen życia. Trudno mi było nie zazdrościć 

burzy, tak się nią wszyscy przejmowali.

August weszła z powrotem do kuchni, po czym wróciła z trzema aluminiowymi 

patelniami, które nam wręczyła.

- Chodźcie, przebiegniemy się. Nie zmoczymy sobie przy najmniej głów.

Wybiegłyśmy   na   deszcz,   trzymając   patelnie   nad   głowami.   Zerkając   do   tyłu, 

zobaczyłam, że Rosaleen kroczy z opuszczoną patelnią, w ogóle nie łapiąc, o co chodzi.

Kiedy dotarłyśmy do warsztatu, musiałyśmy poczekać na nią przy drzwiach. 

Rosaleen sunęła przez podwórko, nabierając wody do patelni i chlapiąc nią na boki 

niczym dziecko. Stąpała po kałużach, jakby były perskimi dywanami, a kiedy gdzieś 
niedaleko zagrzmiało, zadarła głowę do góry, otworzyła usta i zaczęła łykać krople 

deszczu. Od czasu gdy pobili ją ci faceci, miała zmęczoną, ściągniętą twarz i wyblakłe 
oczy, jakby zgasili w niej całe światło. Teraz jednak widziałam, że wraca do siebie: 

background image

wyglądała niczym królowa wszechpogody, której nic nie może dotknąć.

Gdyby jeszcze nabrała lepszych manier.

Miodownia   była   jednym   wielkim   pomieszczeniem,   wypełnionym   dziwnymi 

urządzeniami   do   produkcji   miodu   -   dużymi   zbiornikami,   palnikami   gazowymi, 

korytkami, dźwigniami, białymi skrzynkami oraz regałami, na których leżały pszczele 
plastry. Nozdrza wypełnił mi po same dziurki zapach słodyczy.

Rosaleen zostawiała po sobie gigantyczne kałuże na podłodze. August pobiegła 

po ręczniki, a ja zaczęłam się gapić na stojące przy bocznej ścianie półki z wekami. 

Przy drzwiach wisiały na gwoździach korkowe hełmy z siatką, narzędzia oraz woskowe 
świece. Wszystko pokrywała cieniutka warstewka miodu.

August zaprowadziła nas do małego pokoiku na tyłach, ze zlewem, lustrem do 

samej   podłogi,   jednym   oknem   bez   zasłon   i   dwoma   łóżkami   polowymi   z   czystą 

pościelą. Położyłam swoją torbę na pierwszym z nich.

- May i ja śpimy tutaj czasami, kiedy zbieramy na okrągło miód - powiedziała 

August. - Może tu być gorąco. Będziecie musiały sobie wtedy włączyć wiatraczek.

Wiatraczek stał na półce przy tylnej ścianie. Rosaleen włączyła go i przyklejone 

do łopatek pajęczyny pofrunęły na wszystkie strony. Musiała je ściągnąć z policzków.

- Potrzebujesz suchego ubrania - stwierdziła August.

- Wyschnę na powietrzu - odparła Rosaleen, kładąc się na łóżku, pod którym 

natychmiast ugięły się nogi.

- Żeby skorzystać z toalety, będziecie musiały przychodzić do domu - dodała 

August. - Nie zamykamy drzwi na klucz, więc nie krępujcie się, wchodźcie.

Rosaleen miała zamknięte oczy. Zdążyła już zasnąć i oddychała głośno przez 

usta.

- Mówisz, że spadła ze schodów? - zapytała August, ściszając głos.
- Tak, proszę pani, poleciała głową prosto do przodu. Zaczepiła nogą o dywanik 

u szczytu schodów, ten, który przymocowała pineskami jeszcze moja matka.

Tajemnica   udanego   kłamstwa   polega   na   tym,  żeby   za   dużo   nie   wyjaśniać   i 

dorzucić jakiś wyrazisty szczegół.

- No cóż, panno Williams, możesz zacząć jutro - oświadczyła August.

Przez chwilę główkowałam, do kogo mówi, kim jest ta panna Williams, a potem 

sobie   przypomniałam:   to   ja   byłam   teraz   panną   Williams.   To   kolejna   tajemnica 

udanego kłamstwa: trzeba dobrze pamiętać, co mówiło się wcześniej.

- Zacha przez tydzień nie będzie - dodała. - Jego rodzina pojechała na Pawley's 

background image

Island z wizytą do siostry jego mamy.

- Co będę robić, jeśli wolno spytać?

- Będziesz pracowała z Zachem i ze mną przy produkcji miodu i robiła inne 

konieczne rzeczy. Chodź, oprowadzę cię.

Weszłyśmy z powrotem do dużego pomieszczenia ze wszystkimi urządzeniami. 

August podeszła do stosu poustawianych jedna na drugiej białych skrzynek.

- To są nadstawki - powiedziała, kładąc jedną z nich na podłodze i zdejmując 

pokrywkę.

Z zewnątrz skrzynka wyglądała jak zwykła, wyciągnięta z komody szuflada, ale 

w środku wisiały w niej ramki z pszczelimi plastrami. Każda wypełniona była miodem 

i oblepiona woskiem.

- Tam   jest   odsklepiacz   -   wyjaśniła   August,   wskazując   palcem   -   w   którym 

usuwamy wosk z plastrów. Potem przechodzi przez topiarkę do wosku.

Ruszyłam za nią, stąpając po kawałkach plastrów, które tutaj pełniły funkcję 

kotów   kurzu.   August   zatrzymała   się   przy   stojącym   pośrodku   dużym   metalowym 
zbiorniku.

- To jest wirówka - mówiła  dalej, klepiąc ją po boku, jakby była grzecznym 

psem. - Wejdź tam na górę i zobacz.

Wdrapałam się po dwuszczebelkowej drabince i zajrzałam do środka, a August 

przekręciła  przełącznik. Stojący na podłodze silnik zakaszlał i zaterkotał.  Wirówka 

zaczęła   się   powoli   obracać   i   nabierać   szybkości   niczym   jarmarczna   maszyna   z 
cukrową watą, aż w końcu powietrze wypełniło się niebiańskim zapachem.

- Ta maszyna segreguje miód - ciągnęła August. - Oddziela dobry materiał od 

złego.   Zawsze   uważałam,   że   przydałyby   się   takie   wirówki   dla   istot   ludzkich. 

Wrzucałoby się je do środka i wirówka robiłaby to, co do niej należy.

Zerknęłam na nią i spostrzegłam, że świdruje mnie tymi swoimi piernikowymi 

oczyma. Czy nie wpadałam w paranoję, sądząc, że kiedy mówiła o istotach ludzkich, 
tak naprawdę miała na myśli moją osobę?

August wyłączyła motor, który wydał z siebie serię tyknięć.
- Stąd   miód   leje   się   do   cedzidła,   następnie   do   podgrzewa   cza   -   wyjaśniła, 

pochylając się nad brązową rurą, wystającą z wirówki - i na koniec do odstojnika. Tam 
jest kran, z którego napełniamy wiadra. Szybko załapiesz, o co chodzi.

Bardzo w to wątpiłam. Jeszcze nigdy w życiu nie zetknęłam się z czymś tak 

skomplikowanym.

background image

- Domyślam   się,   że   podobnie   jak   Rosaleen   chcesz   teraz   trochę   odpocząć   - 

powiedziała.  - Kolacja będzie o szóstej. Lubisz placki ze słodkich ziemniaków?  To 

specjalność May.

Kiedy wyszła, położyłam się na wolnym łóżku. Deszcz bębnił o blaszany dach. 

Miałam wrażenie, że jestem w podróży od wielu tygodni, że umykając przed lwami i 
tygrysami,  przemierzałam  dżunglę i starałam  się odnaleźć Zagubione  Diamentowe 

Miasto gdzieś w samym sercu Konga - o czym opowiadał ostatni film, który oglądałam 
na   popołudniowym   seansie   w   Sylvanie,   jeszcze   przed   wyjazdem.   Byłam 

przeświadczona,   że   w   jakiś   sposób   tutaj   należę,   naprawdę   należę,   równie   dobrze 
jednak  mogłabym  być  w Kongu  -  tak  obco  się  czułam.   Nie  miałam   właściwie  nic 

przeciwko temu, by mieszkać w kolorowym domu z kolorowymi kobietami, jeść z ich 
talerzy i leżeć w ich pościeli, lecz było to dla mnie kompletnie nowe doświadczenie i 

moja skóra nigdy jeszcze nie wydawała mi się taka biała.

T. Ray nie wierzył, żeby Murzynki były mądre. Ponieważ pragnę opowiedzieć 

tutaj całą prawdę, a to oznacza również najgorsze, ja osobiście uważałam, iż mogą być 
mądre, lecz oczywiście nie tak mądre jak ja, gdyż byłam biała. Jednak leżąc teraz na 

łóżku   w   miodowni,   potrafiłam   myśleć   tylko   o   jednym:  jaka   ta   August   jest 
inteligentna, jaka kulturalna,  
i bardzo mnie to dziwiło. Dzięki temu uświadomiłam 

sobie, że drzemią we mnie uprzedzenia.

- Podoba ci się tutaj? - zapytałam, kiedy Rosaleen ocknęła się z drzemki, zanim 

jeszcze podniosła głowę z poduszki.

- Chyba tak - odparła, starając się zająć pozycję siedzącą. - Na razie.

- No więc mnie też się tutaj podoba - oświadczyłam. - I nie chcę, żebyś zepsuła 

to swoją paplaniną.

Rosaleen skrzyżowała ręce na piersiach i zmarszczyła czoło.
- Jaką paplaniną?

- Nie mów nic o obrazku czarnej Marii, który mam w torbie, dobrze? I o mojej 

matce.

Zaczęła zaplatać sobie na głowie warkoczyki.
- Dlaczego chcesz to zachować w sekrecie? - zapytała.

Nie miałam wcześniej czasu zastanowić się nad swoimi motywami. Ponieważ 

chcę być   przez  moment  kimś normalnym,  chciałam  powiedzieć.  Nie  uciekinierką 

szukającą   śladów   matki,   lecz   zwyczajną   dziewczyną,   która   przyjechała   z 
wakacyjną wizytą do Tiburonu w Karolinie Południowej. Chcę zdobyć przychylność  

background image

August,   żeby   nie   odesłała   mnie   z   powrotem,   kiedy   się   dowie,   co   takiego  
przeskrobałam.  
Wszystkie   te   rzeczy   były   prawdą,   ale   uświadamiając   je   sobie, 

wiedziałam, że nie tylko dlatego krępuję się rozmawiać z August o mojej matce.

Podeszłam do Rosaleen i pomogłam jej zaplatać warkoczyki. Zauważyłam, że 

trochę drżą mi ręce.

- Przyrzeknij po prostu, że nic nie powiesz - poprosiłam.

- To twój sekret - odparła. - Zrobisz z nim, co zechcesz.

*

Nazajutrz  rano obudziłam  się wcześnie  i wyszłam  na dwór. Deszcz  przestał 

padać   i   zza   chmur   świeciło   słońce.   Miodownię   otaczały   zewsząd   sosnowe   lasy. 

Naliczyłam około czternastu stojących pod drzewami uli, z daszkami, które lśniły w 
oddali niczym białe pocztowe znaczki.

Poprzedniego   wieczoru   August   powiedziała   przy   kolacji,   że   ma   dwadzieścia 

osiem akrów ziemi, które odziedziczyła po dziadku. W takim jak to małym miasteczku 

dziewczyna mogła się łatwo ukryć na dwudziestu ośmiu akrach ziemi. Otworzyć właz i 
zniknąć.

Przez   szczelinę   w   obwiedzionej   czerwienią   chmurze   sączyło   się   słoneczne 

światło.   Ruszyłam   ku   niemu   ścieżką   prowadzącą   z   miodowni   do   lasu.   Minęłam 

obładowany   narzędziami   dziecinny   wózek   stojący   przy   grządce   pomidorów,   które 
przywiązano   do   palików   fragmentami   nylonowych   pończoch.   Między   pomidorami 

rosły pomarańczowe cynie i obrócone kwiatkami ku ziemi lawendowe gladiole.

Siostry kochały ptaki, to było widać. Po drodze minęłam betonowe poidełko i 

mnóstwo   karmników   -   wydrążone   tykwy   i   ustawione   w   rzędzie   wielkie   sosnowe 
szyszki, każda wysmarowana masłem orzechowym.

W   miejscu,   gdzie   zaczynał   się   las,   natknęłam   się   na   prowizorycznie 

zacementowany   mur,   który   sięgał   najwyżej   do   kolan,   ale   ciągnął   się   na   długości 

prawie   pięćdziesięciu   jardów.   Biegł   wokół   posiadłości   i   nagle   się   urywał.   Nie 
wydawało się, żeby czemuś służył. Po chwili zobaczyłam małe karteluszki wsunięte w 

szczeliny   między   kamieniami.   Ruszyłam   wzdłuż   muru   i   przekonałam   się,   że   są 
wsunięte na całej jego długości - były ich setki.

Wyjęłam jedną z nich i rozłożyłam, ale słowa były zbyt zamazane przez deszcz, 

żeby coś odczytać. Wydłubałam następną. Birmingham, 15 września, zginęły cztery 

małe aniołki, głosił napis.

Złożyłam kartkę i wsunęłam ją z powrotem, czując, że zrobiłam coś złego.

background image

A   potem   przeskoczyłam   przez   mur   i   weszłam   do   lasu,   brnąc   przez   małe 

paprocie z niebieskawozielonymi liśćmi i uważając, żeby nie zniszczyć deseni, które 

tak   pracowicie   tkały   przez   cały   ranek   pająki.   Czułam   się   tak,   jakbyśmy   razem   z 
Rosaleen naprawdę odkryły Zagubione Diamentowe Miasto.

Idąc,   usłyszałam   szum   płynącej   wody.   Trudno   usłyszeć   ten   dźwięk   i   nie 

poszukać jego źródła. Przedzierając się przez coraz gęstsze zarośla, ruszyłam w głąb 

lasu.   Kolczaste   gałązki   drapały   mnie   po   nogach,   ale   w   końcu   znalazłam   niedużą 
rzeczkę, niewiele szerszą od strumienia, w którym ja i Rosaleen zażywałyśmy kąpieli. 

Patrzyłam   na   jej   kręty   nurt   i   leniwe   wiry,   które   co   jakiś   czas   pojawiały   się   na 
powierzchni.

W końcu zdjęłam buty i weszłam do wody. Zalegający na dnie muł oblepił mi 

palce stóp. Tuż przede mną żółw skoczył  z kamienia,  napędzając mi śmiertelnego 

stracha.   Nie   wiadomo,   z   iloma   jeszcze   niewidocznymi   stworzeniami   zawierałam 
właśnie bliższą znajomość - z wężami, żabami i całym wodnym światem kąśliwych 

robaków - lecz ja w ogóle się tym nie przejmowałam.

Kiedy   włożyłam   buty   i   ruszyłam   z   powrotem,   spomiędzy   chmur   padły 

promienie światła i zapragnęłam, żeby tak było zawsze - żeby nie było T. Raya, pana 
Gastona   i   ludzi,   którzy   chcieli   pobić   Rosaleen   do   utraty   zmysłów.   Tylko   obmyty 

deszczem las i wschodzące słońce.

background image

Wyobraźmy sobie przez chwilę że jesteśmy dość mali, by podążyć za pszczołą  

do wnętrza ula. Pierwszą rzeczą, do której powinniśmy się przyzwyczaić, jest na  

ogól ciemność...

Exploring the World of Social Insects (Odkrywanie świata owadów 

społecznych)

ROZDZIAŁ PIĄTY

Pierwszy   tydzień   u   August   był   balsamem,   czystym   wytchnieniem.   Świat 

ofiarowuje nam czasami coś takiego: krótką przerwę, kiedy nad ringiem rozbrzmiewa 

gong i idziemy do narożnika, gdzie ktoś opatruje nasze poobijane życie.

Przez cały tydzień nikt nie pytał mnie o ojca, który zginął ponoć w wypadku 

podczas   jazdy   traktorem,   ani   o   dawno   zaginioną   ciotkę   w   Wirginii.   Siostry   z 
kalendarza po prostu nas przyjęły.

W pierwszej kolejności zajęły się przyodziewkiem dla Rosaleen. August wsiadła 

do swojej ciężarówki i pojechała prosto do sklepu Amen Dollar, gdzie kupiła jej cztery 

pary majtek, jasnoniebieską bawełnianą nocną koszulę, trzy luźne hawajskie suknie i 
biustonosz, w którego miseczkach można było dźwigać głazy.

- To nie jest jałmużna - zastrzegła Rosaleen, gdy August położyła ubrania na 

kuchennym stole. - Za wszystko zapłacę.

- Możesz odpracować - odparła August. May zaczęła obmywać wacikami szwy 

Rosaleen.

- Ktoś nieźle cię urządził - powiedziała i chwilę później nuciła już Oh! Susanna, 

w tym samym szaleńczym tempie co poprzednio.

June uniosła wzrok znad stołu, na którym sprawdzała listę zakupów.
- Znowu nucisz tę piosenkę - powiedziała. - Czy nie musisz przypadkiem wyjść?

May upuściła wacik na stół i wybiegła z pokoju.
Spojrzałam na Rosaleen, która wzruszyła ramionami. June sama dokończyła 

przemywania szwów; robiła to z odrazą, co poznałam po jej ściągniętych ustach, które 
przypominały ciasną dziurkę od guzika.

Wymknęłam się, żeby poszukać May. Chciałam jej powiedzieć, że zaśpiewam z 

nią razem Oh! Susanna od początku do końca, ale nie udało mi się jej znaleźć.

*

To May nauczyła mnie miodowej piosenki:

Na moim grobie postaw ul

background image

I niechaj ścieka z niego miód.
Kiedy wyzionę ducha już,

To właśnie zrobić dla mnie masz.
Ulice w niebie złote są,

Lecz wolę miodu mego dzban.
Na moim grobie postaw ul,

I niechaj ścieka z niego miód.
Podobała   mi   się   jej   niedorzeczność.   Śpiewanie   tej   piosenki   sprawiało,   że 

czułam się znowu kimś zwyczajnym. May śpiewała ją, wyrabiając ciasto albo krojąc 
pomidory, August nuciła, naklejając etykiety na słoiki. Jej słowa mówiły wszystko o 

tutejszym życiu.

Żyłyśmy miodem. Łykałyśmy łyżkę rano, żeby się rozbudzić, i łyżkę wieczorem, 

żeby zasnąć. Używałyśmy go do każdego posiłku, żeby uspokoić umysł, nabrać sił i 
uchronić się przed śmiertelną chorobą. Smarowałyśmy się nim, żeby zdezynfekować 

skaleczenia   i   zapobiec   pierzchnięciu   warg.   Miód   wchodził   w   skład   naszej   kąpieli, 
naszego kremu do skóry, malinowej herbaty oraz biszkoptów.

Nic   nie   mogło   się   obyć   bez   miodu.   W   ciągu   jednego   tygodnia   moje   chude 

kończyny zaczęły nabierać ciała, a skołtunione kłaki zmieniły się w jedwabne loki. 

August twierdziła, że miód jest ambrozją bogów i szamponem bogiń.

W   dzień   pracowałam   z   August   w   miodowni,   a   Rosaleen   pomagała   May   w 

domu.   Nauczyłam   się,   jak   przesuwając   ogrzanym   parą   nożem   wzdłuż   nadstawki, 
odsklepiać wosk z plastrów i jak umieszczać je w wirówce. Ustawiałam odpowiedni 

płomień   pod   parownikiem   i   zmieniałam   nylonowe   pończochy,   których   August 
używała  do filtrowania  miodu w cedzidle.  Uczyłam się wszystkiego tak  szybko, że 

uznała mnie za cudowne dziecko. Tak dokładnie powiedziała: Lily, jesteś cudownym 
dzieckiem.

Moim ulubionym zajęciem było lanie pszczelego wosku do foremek na świece. 

August dawała funt wosku na każdą świecę i wprasowywała w nie małe fiołki, które 

zbierałam w lesie. Miała zamówienia ze sklepów w tak odległych miejscach jak Maine 
i Vermont. Mieszkający tam ludzie kupowali tyle świec i słoików miodu, że nie mogła 

im   nastarczyć.   Dla   specjalnych   klientów   były   puszki   z   Uniwersalnym   Pszczelim 
Woskiem Czarnej Madonny. August mówiła, że dzięki niemu żyłka wędkarska lepiej 

się   rozwija,   nici   są   mocniejsze,   meble   bardziej   lśnią,   okna   się   nie   zacinają,   a 
podrażniona   skóra   błyszczy   jak   pupa   niemowlęcia.   Pszczeli   wosk   był   cudownym 

background image

remedium na wszystko.

May i Rosaleen od razu przypadły sobie do gustu. May była prostoduszna. Nie 

chcę   przez   to   powiedzieć   „opóźniona   w   rozwoju”,   ponieważ   na   swój   sposób   była 
bardzo bystra i czytała mnóstwo książek kucharskich. Mam na myśli jej naiwność i 

bezpretensjonalność, to że była jednocześnie dzieckiem i osobą dorosłą, no i miała w 
sobie tę szczyptę szaleństwa. Rosaleen lubiła powtarzać, że May wyląduje w końcu w 

domu wariatów, lecz mimo to bardzo się do niej przywiązała. Kiedy zaglądałam do 
kuchni, stały ramię w ramię przy zlewie i trzymały kolby kukurydzy, których nie mo-

gły obrać, ponieważ nie zamykały im się usta. Albo smarowały masłem orzechowym 
szyszki dla ptaków.

To Rosaleen rozwikłała tajemnicę Oh! Susanna. Powiedziała, że kiedy wszystko 

układa się po myśli May, wtedy jest w świetnym nastroju, lecz wystarczy, że poruszy 

się   jakiś   nieprzyjemny   temat   -   na   przykład   szwy   na   głowie   Rosaleen   albo   to,   że 
pomidory zgniły w koszyku - zaraz zaczyna nucić Oh! Susanna. W ten sposób starała 

się powstrzymać łzy. Sposób był skuteczny w wypadku pomidorów, poza tym jednak 
raczej się nie sprawdzał.

Kilka razy popłakała się tak strasznie, wyrywając sobie przy tym włosy z głowy, 

że Rosaleen musiała pobiec do miodowni po August, która całkiem spokojnie posyłała 

siostrę do muru z kamienia. Chodzenie tam było chyba jedyną rzeczą, która pomagała 
jej się opanować.

May nie pozwalała stawiać w domu pułapek na szczury, ponieważ nie mogła 

znieść   myśli   o   cierpiącym   gryzoniu.   Rosaleen   najbardziej   jednak   irytowało   to,   że 

łapała   pająki   i   wynosiła   je   z   domu   na   śmietniczce.   Lubiłam   za   to   May,   bo 
przypominała   w   tym   moją   kochającą   robactwo   matkę.   Pomogłam   jej   raz   złapać 

kosarza nie tylko dlatego, że rozdeptany mógł ją doprowadzić do łez, lecz dlatego, że 
tak właśnie chciałaby, żebym się zachowała, moja matka.

Rano May musiała zawsze zjeść banana, i nie mógł mieć żadnej skazy. Pewnego 

ranka   byłam   świadkiem,   jak   obrała   pod   rząd   siedem,   zanim   znalazła   jeden   bez 

plamki. W kuchni trzymała tony bananów w wypełnionych po brzegi kamionkowych 
misach; była to druga po miodzie rzecz, której nigdy nie brakowało w tym domu. May 

potrafiła każdego ranka sprawdzić pięć albo więcej bananów, szukając tego idealnego, 
nieskazitelnego, który nie obtłukł się o inne.

Rosaleen robiła bananowe puddingi, bananowe placki z kremem i bananowe 

galaretki, podawała też plasterki banana na liściu sałaty, i August musiała jej w końcu 

background image

powiedzieć, żeby dała sobie spokój i po prostuje wyrzucała.

Najtrudniej było rozgryźć June. Uczyła historii i angielskiego w gimnazjum dla 

kolorowych,   najbardziej   jednak   kochała   muzykę.   Kiedy   udawało   mi   się   wcześniej 
skończyć   pracę   w   miodowni,   szłam   do   kuchni   i   patrzyłam,   jak   May   i   Rosaleen 

przyrządzają posiłki, ale w rzeczywistości siedziałam tam, żeby posłuchać, jak June 
gra na wiolonczeli.

Grała   muzykę   śmiertelnie   chorym   ludziom,   odwiedzając   ich   w   domach,   a 

nawet w szpitalach, by mogli odejść w zaświaty przy dźwiękach serenady. Nigdy o 

czymś takim wcześniej nie słyszałam; siedząc przy stole i popijając słodką mrożoną 
herbatę, zastanawiałam się, czy to nie dlatego June tak rzadko się uśmiecha. Może za 

dużo miała wokół siebie śmierci.

Widziałam, że nie podoba jej się, że ja i Rosaleen mieszkamy w ich domu; była 

to jedyna przykra strona naszego tam pobytu.

Któregoś wieczoru, idąc do łazienki w różowym domu, podsłuchałam, jak June 

rozmawia   z   August   na   tylnej   werandzie.   Słysząc   ich   głosy,   zatrzymałam   się   przy 
krzaku hortensji.

- Przecież wiesz, że ona kłamie - powiedziała June.
- Wiem - odparła August. - Ale obie wpadły w jakieś tarapaty i muszą się gdzieś 

podziać. Kto je przyjmie, jeśli my tego nie zrobimy? Białą dziewczynkę i Murzynkę? 
Nikt w całej okolicy.

Przez chwilę żadna z nich się nie odzywała. Słyszałam, jak ćmy zderzają się z 

żarówką na werandzie.

- Nie   możemy   udzielać   schronienia   uciekinierce,   nikogo   o   tym   nie 

zawiadamiając - upierała się June.

August odwróciła się w stronę okna z siatki i wyjrzała na zewnątrz. Cofnęłam 

się głębiej w cień, opierając się plecami o ścianę domu.

- A kogo mamy zawiadomić? - zapytała. - Policję? Najwyżej gdzieś ją wywiozą. 

Może jej ojciec naprawdę nie żyje. Jeśli tak, u kogo będzie jej lepiej niż u nas?

- A ta ciotka, o której wspominała?
- Nie ma żadnej ciotki, i dobrze o tym wiesz - odparła August.

- A jeśli jej ojciec wcale nie zginął w tym, jak to ona mówi, wypadku traktora? - 

zapytała June i w jej głosie zabrzmiała irytacja. - Czy nie będzie jej szukał?

Zapadła cisza. Zakradłam się bliżej werandy.
- Mam po prostu przeczucie, że powinna tu zostać, June. Coś mi mówi, żeby 

background image

nie odsyłać jej tam, gdzie nie chce być. Przynajmniej na razie.  Nie wyjechała  bez 
powodu. Może zleją traktował. Uważam, że możemy jej pomóc.

- Dlaczego nie zapytasz jej prosto z mostu, jakie ma kłopoty?
- Wszystko w swoim czasie - oznajmiła August. - Najmniej zależy mi na tym, 

żeby   wystraszyć   ją   gradem   pytań.   Powie   nam   sama,   kiedy   będzie   gotowa.   Trochę 
cierpliwości.

- Ale ona jest biała, August.
To   było   prawdziwe   objawienie   -   nie   to,   że   jestem   biała,   ale   że   June 

najwyraźniej nie lubiła mnie z powodu koloru mojej skóry. Nie miałam pojęcia, że to 
możliwe - odrzucanie ludzi dlatego, że byli  biali.  Poczułam, jak moje ciało przenika 

gorąca fala. Brat Gerald nazywał to „słusznym oburzeniem”. Jezus uniósł się słusznym 
oburzeniem, kiedy poprzewracał stoły w świątyni i wygnał z niej lichwiarzy. Chciałam 

wejść   na   werandę,   wywrócić   kilka   stolików   i   powiedzieć:   „Przepraszam   cię,   June 
Boatwright, ale nawet mnie nie znasz!”.

- Przekonajmy się, czy jesteśmy w stanie jej pomóc - zadecydowała August i w 

tym momencie June zniknęła mi z oczu. - Jesteśmy jej to winne.

- Nie sądzę, żebyśmy były jej cokolwiek winne - odparła June i rozległo się 

trzaśniecie drzwi. Z ust August wydarło się westchnienie i popłynęło w mrok.

Ruszyłam z powrotem w stronę miodowni, wstydząc się, ponieważ August nie 

dała się nabrać na moje bajeczki, równocześnie jednak z poczuciem ulgi, na razie 

bowiem nie miała zamiaru wzywać policji ani odsyłać mnie z powrotem.  Na razie, 
powiedziała.

Przede wszystkim jednak uraziło mnie nastawienie June.
Kucając w trawie przy skraju lasu, czułam między nogami gorącą strugę moczu. 

Patrzyłam na rosnącą na ziemi kałużę i czułam unoszący się z niej zapach. Nie było 
różnicy między sikami moimi i June. O tym właśnie myślałam, patrząc na ciemny 

krąg na ziemi. Siki to siki.

*

Co   wieczór   po  kolacji   siadałyśmy   w  małym   pokoiku   przed   telewizorem,   na 

którym   stała   gliniana   donica.   Trudno   było   zobaczyć   ekran   między   pędami 

rododendrona, oplatającymi pokazywane w wiadomościach obrazki.

Podobało mi się to, jak wyglądał Walter Cronkite - jego czarne okulary i głos, 

który sprawiał, że miało się wrażenie, iż wie wszystko, co warto było wiedzieć. Oto był 
człowiek,   który   nie   miał   nic   przeciwko   książkom,   to   nie   ulegało   kwestii.   Walter 

background image

Cronkite był uosobieniem wszystkiego, czego był pozbawiony T. Ray.

Poinformował   nas   o   paradzie   na   rzecz   integracji,   którą   zaatakował   w   St 

Augustine   tłum   białych,   a   także   o   oddziałach   białej   samoobrony,   o   strażackich 
sikawkach i o gazie łzawiącym. Podawał dokładne liczby. Trzech zabitych aktywistów 

praw   obywatelskich.   Dwa   wybuchy   bombowe.   Trzech   murzyńskich   studentów 
pobitych trzonkami od siekier.

Odkąd  pan Johnson podpisał tę ustawę,  wydawało  się, że ktoś spruł to, co 

stanowiło   podstawę   amerykańskiego   stylu   życia.   Widzieliśmy   defilujących   przed 

kamerami gubernatorów, którzy apelowali o „spokój i rozsądek”. August obawiała się, 
że wkrótce zobaczymy podobne sceny tutaj, w Tiburonie.

Siedząc tam, czułam się boleśnie biała i skrępowana, zwłaszcza gdy w pokoju 

była June. Skrępowana i zawstydzona.

May nie oglądała na ogół telewizji, lecz któregoś wieczoru przyłączyła się do 

nas i w połowie wiadomości zaczęła nucić  Oh! Susanna.  Zasmucił ją los pewnego 

Murzyna o nazwisku Raines, który został zastrzelony z dubeltówki z przejeżdżającego 
samochodu w Georgii. Na ekranie ukazała się wdowa obejmująca dzieci i May zaczęła 

nagle szlochać.  Zerwałyśmy  się wszystkie,  jakby  była odbezpieczonym granatem,  i 
próbowałyśmy ją uspokoić, ale było już oczywiście za późno.

May   kołysała  się   wte   i   wewte,   bijąc   się  po  ramionach   i   drapiąc  po  twarzy. 

Rozdarła   bluzkę   i   jasnożółte   guziki   poleciały   na   wszystkie   strony   niczym   prażona 

kukurydza. Nigdy nie widziałam jej w takim stanie i nie na żarty się wystraszyłam.

August i June wzięły ją pod łokcie i wyprowadziły z pokoju z taką łatwością, że 

nie ulegało kwestii, iż robiły to już wcześniej. Po kilku chwilach usłyszałam odgłos 
wody lejącej się do wanny, w której kąpałam się już dwa razy w miodowej wodzie. 

Jedna z sióstr założyła - nie wiadomo z jakiego powodu - czerwone skarpetki na dwie 
nóżki   wanny.   Przypuszczałam,   że   była   to   May,   która   nie   potrzebowała   żadnego 

powodu, żeby to zrobić.

Rosaleen i ja zakradłyśmy się pod uchylone drzwi łazienki i zobaczyłyśmy May, 

która siedziała w wannie w obłoku pary, trzymając się za kolana. June nabierała wody 
w  dłonie i  polewała   nią  powoli  jej plecy.   Płacz   May  przeszedł  w  ciche  pociąganie 

nosem.

- W porządku, May - dobiegł nas zza drzwi głos August. - Niech spłyną z ciebie 

wszystkie nieszczęścia. Niech spłyną.

*

background image

Każdego   wieczoru   po   wiadomościach   klękałyśmy   wszystkie   na   dywaniku   w 

salonie przed czarną Marią i modliłyśmy się do niej. Dokładniej biorąc, klękały trzy 

siostry i ja, a Rosaleen siadała na krześle. Z powodów, których nie umiałam dociec, 
August, June i May nazywały posąg „Naszą Panią w Łańcuchach”.

Zdrowaś   Mario,   łaski   pełna,   Pan   z   Tobą.   Błogosławionaś   Ty   między  

niewiastami...

Siostry   trzymały   nanizane   na   sznurki   drewniane   paciorki   i   przesuwały   je 

między palcami. Rosaleen nie chciała początkowo brać w tym udziału, ale wkrótce 

modliła   się   razem   z   nami.   Ja   nauczyłam   się   na   pamięć   słów   już   po   pierwszym 
wieczorze. Może dlatego, że powtarzaliśmy tę samą modlitwę setki razy, aż w końcu 

rozbrzmiewała w mojej głowie długo po tym, jak przestałam ją odmawiać.

Sprawiała wrażenie katolickiej i zapytałam August, czy są katoliczkami.

- Tak   i   nie   -   odparła.   -   Moja   matka   była   pobożną   katoliczką:   dwa   razy   w 

tygodniu chodziła na mszę do kościoła Najświętszej Marii Panny w Richmondzie, ale 

mój ojciec był eklektycznym prawosławnym.

Nie miałam  pojęcia,  co to takiego  eklektyczne prawosławie,  lecz pokiwałam 

głową, jakbyśmy w Sylvanie mieli sporo jego wyznawców.

- May, June i ja dodałyśmy do katolicyzmu matki nasze własne ingrediencje - 

kontynuowała August. - Nie wiem, jak to nazwać, ale nam to odpowiada.

Po odklepaniu mniej więcej trzystu zdrowasiek odmawiałyśmy po cichu nasze 

osobiste modlitwy, co trwało bardzo krótko, ponieważ w tym momencie bolały nas już 
porządnie kolana. Nie powinnam się jednak skarżyć - było to i tak nic w porównaniu z 

klęczeniem na kaszy Martha Whites. Na koniec siostry żegnały się, dotykając czoła 
oraz pępka, i było po wszystkim.

Pewnego wieczoru przeżegnały się i wyszły, zostawiając w pokoju tylko mnie i 

August.

- Jeśli poprosisz Marię o pomoc, Lily, ona ci pomoże - oświadczyła nagle.
Nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, wzruszyłam ramionami. August wskazała 

mi bujany fotel.

- Chciałabym   ci   opowiedzieć   pewną   historię   -   oznajmiła.   -   Nasza   matka 

opowiadała ją nam, kiedy znużył nas codzienny kierat albo coś nas gnębiło.

- Nie jestem wcale znużona codziennym kieratem - odparłam.

- Wiem, ale to fajna historia. Posłuchaj.
Rozsiadłam się w fotelu i zaczęłam kołysać wte i wewte, słuchając skrzypienia, 

background image

z którego słyną bujaki.

- Dawno   temu,   na   drugim   końcu   świata   w   Niemczech   żyła   sobie   młoda 

zakonnica  o  imieniu  Beatrix,  która  kochała   Marię.  Miała   jednak  serdecznie  dosyć 
bycia   zakonnicą,   wszystkich   tych   obowiązków   i   reguł,   których   trzeba   było 

przestrzegać.  I pewnej nocy, kiedy nie mogła tego dłużej znieść, zdjęła swój habit 
zakonny, zwinęła go, położyła na łóżku, a potem wyskoczyła przez okno i uciekła.

W porządku, wiedziałam już, dokąd zmierzamy.
- Myślała, że czeka ją wspaniałe życie - kontynuowała August - dla uciekinierki 

z klasztoru nie okazało się ono jednak zbyt szczęśliwe. Beatrix włóczyła się po okolicy, 
nie wiedząc, co ze sobą począć, i żebrząc. Po pewnym czasie chciała wrócić do klasz-

toru, ale wiedziała, że już jej tam nie przyjmą.

Nie mówiłyśmy o zakonnicy Beatrix, to było jasne jak słońce. Mówiłyśmy o 

mnie.

- I co się z nią stało? - zapytałam, udając, że bardzo mnie to ciekawi.

- Pewnego dnia, po latach włóczenia się i cierpień, wróciła pod przebraniem do 

swojego starego klasztoru, pragnąc po raz ostatni go zobaczyć. Weszła do kościoła i 

zapytała jedną z sióstr, czy pamiętają zakonnicę Beatrix, która uciekła. „Co ty mówisz? 
- odparła siostra. - Beatrix wcale nie uciekła. Stoi tam przy ołtarzu i zamiata podłogę”. 

Możesz   sobie   wyobrazić,   jakie   wrażenie   wywarły   te   słowa   na   prawdziwej   Beatrix. 
Podeszła do zamiatającej podłogę kobiety, żeby jej się przyjrzeć, i zobaczyła, że to 

Maria we własnej osobie. Madonna uśmiechnęła się do niej, a potem zaprowadziła do 
celi   i   oddała   jej   habit   zakonny.   Bo   widzisz,   Lily,   Maria   przez   cały   ten   czas   ją 

zastępowała.

Przestałam bujać się w fotelu i skrzypienie umilkło. Cóż takiego starała mi się 

przekazać August? Że Maria zastępuje mnie w Sylvanie, żeby T. Ray nie zauważył 
mojej nieobecności?

To byłoby zbyt dziwaczne, nawet jak na katolików. Mówiła mi chyba: Wiem, że 

uciekłaś...   wszyscy   mają   ochotę   to   czasami   zrobić...   ale   wcześniej   czy   później 

będziesz chciała wrócić do domu. Poproś tylko Marię o pomoc.

Przeprosiłam August i opuściłam salonik, ciesząc się, że zeszłam jej z oczu.

Po   tej   rozmowie   zaczęłam   prosić   Marię   o   szczególną   pomoc   -   w 

przeciwieństwie jednak do biednej zakonnicy Beatrix nie prosiłam, żeby pomogła mi 

wrócić   do   domu.   Prosiłam,   żebym   nie   musiała   tam   nigdy   wracać.   Prosiłam,   by 
otoczyła różowy dom zasłoną, za którą nikt nas nie znajdzie. Prosiłam o to codziennie 

background image

i ku memu zdziwieniu modlitwa  odniosła skutek. Nikt nie zapukał do drzwi i nie 
zawlókł nas do więzienia. Maria otoczyła nas ochronną zasłoną.

*

W pierwszy piątek naszego pobytu w Tiburonie, gdy skończyłyśmy wieczorne 

pacierze, a na niebie wciąż wisiały pomarańczowe i różowe zakrętasy, wybrałam się z 
August do pasieki.

Nigdy jeszcze nie byłam w pobliżu uli, na początek zatem dała mi lekcję tego, 

co nazwała „pszczelą etykietą”. Przypomniała, że tak naprawdę świat jest jedną wielką 

pasieką i w obu miejscach obowiązują te same zasady: nie bój się, ponieważ żadna 
miłująca życie pszczoła nie chce cię użądlić. Mimo to nie bądź idiotką: wkładaj długie 

spodnie i bluzkę z długimi rękawami. Nie oganiaj się. Nawet o tym nie myśl. Jeśli 
ogarnia cię złość, gwiżdż. Złość pobudza pszczoły, gwizd je uspokaja. Zachowuj się 

tak,   jakbyś   wiedziała,   co   robisz,   jeśli   nawet   tego   nie  wiesz.   Przede   wszystkim   zaś 
posyłaj pszczołom miłość. Każde małe stworzonko chce być kochane.

Pszczoły ugryzły August tyle razy, że się uodporniła. Użądlenia prawie jej nie 

bolały. W gruncie rzeczy były dobre na artretyzm, ponieważ jednak ja nie cierpiałam 

na artretyzm, powinnam była się okryć. Kazała mi włożyć jedną ze swoich białych 
koszul z długimi rękawami,  a potem wcisnęła  mi na głowę biały  kask i poprawiła 

ochronną siatkę.

Jeśli   przyjmiemy,   że   ten   świat   należy   do   mężczyzn,   welon   pozbawiał   go 

kłującego zarostu. Wszystko wydawało się bardziej miękkie, milsze. Idąc za August w 
moim pszczelim welonie, czułam się jak księżyc płynący za nocną chmurą.

Miała czterdzieści osiem uli w lesie otaczającym różowy dom i kolejne dwieście 

osiemdziesiąt na różnych farmach, w zakolach rzek i na bagnach na północy stanu. 

Farmerzy kochali jej pszczoły za to, że zapylały ich rośliny, sprawiały, że melony były 
bardziej czerwone, a ogórki bardziej wyrośnięte. Chętnie przyjęliby je za darmo, lecz 

August dawała każdemu w charakterze zapłaty po pięć galonów miodu.

Stale sprawdzała swoje ule, jeżdżąc starą odkrytą ciężarówką z jednego końca 

hrabstwa   na   drugi.   Nazywała   ją   „miodową   furgonetką”   i   odbywała   w   niej   swoje 
pszczele patrole.

Patrzyłam, jak ładuje na czerwony wózek małe drewniane ramki, które wsuwa 

się do uli, żeby pszczoły miały gdzie gromadzić miód.

- Musimy   się   upewnić,   czy   królowa   ma   dość   miejsca,   żeby   składać   jaja,   w 

przeciwnym razie pszczoły się wyroją - powiedziała.

background image

- Co to znaczy „się wyroją”?
- Pszczoły   roją   się,   kiedy   mamy   królową   oraz   grupkę   usposobionych 

niezależnie pszczół, które opuszczają ul i szukają nowego miejsca do zamieszkania. Na 
ogół budują gniazdo na jakiejś pobliskiej gałęzi.

Było jasne, że nie lubi, kiedy to robią.
- Musimy teraz wyjąć ramki wypełnione miodem i włożyć na ich miejsce puste 

- mówiła dalej, wracając do czekającego nas zadania.

August   ciągnęła   wózek,   a   ja   szłam   obok   z   podkurzaczem,   w   którym   były 

sosnowe   igły   i   liście   tytoniu.   Zach   położył   na   dachu   każdego   ula   cegłę,   która 
informowała   August,   co   ma   robić.   Jeśli   leżała   z   przodu,   oznaczało   to,   że   kolonia 

wypełniła prawie do końca plastry i potrzebuje nowej nadstawki. Jeśli leżała z tyłu, w 
ulu   były   mole   woskowe   albo   chora   królowa.   Postawiona   na   boku   cegła   oznaczała 

szczęśliwą   pszczelą   rodzinkę,   bez   Ozziego,   z   samą   Harriet   oraz   jej   dziesięcioma 
tysiącami   córek   [Aluzja   do   serialu  Ollie   i   Harriet,  opowiadającego   o   typowej 

amerykańskiej rodzinie].

August zapaliła trawę w podkurzaczu. Patrzyłam, jak jej twarz rozjaśnia się i po 

chwili ponownie tonie w mroku. Kołysząc podkurzaczem, kierowała dym w stronę ula. 
Dym, jak twierdziła, był skuteczniejszy od środków nasennych.

Mimo   to   gdy   podnosiła   pokrywki,   pszczoły   wypływały   gęstymi   czarnymi 

strumieniami, dzielącymi się na cieńsze odnogi, i tuman małych skrzydełek trzepotał 

wokół   naszych   twarzy.   Dookoła   siąpił   deszcz   pszczół,   a   ja   posyłałam   im   miłość, 
dokładnie tak jak mi radziła.

August wysunęła ramkę - płótno, na którym wirowały czarne i szare kropki i 

błyskało żywe srebro.

- Jest tam, Lily, widzisz ją? - zapytała. - To królowa, ta duża.
Słysząc to, dygnęłam tak, jak to czynią ludzie przed królową Anglii, i August 

roześmiała się.

Chciałam,   żeby   mnie   pokochała   i   zatrzymała   u   siebie.   Wiedziałam,   że   jeśli 

dopnę swego, być może zapomni o zakonnicy Beatrix i pozwoli mi zostać.

*

Kiedy   wracałyśmy   do   domu,   zapadł   zmierzch   i   nad   naszymi   ramionami 

migotały  świetliki.  Widziałam  przez okno Rosaleen  i May,  które kończyły zmywać 

naczynia.

August i ja usiadłyśmy na leżakach przy mirtowym drzewku, którego kwiaty 

background image

sypały się wszędzie dookoła. Z domu dochodziły dźwięki wiolonczeli, które płynęły 
coraz  wyżej  i wyżej,  aż w końcu oderwały  się od ziemi i pożeglowały  ku planecie 

Wenus.

Nie   dziwiło   mnie,   że   taka   muzyka   porywa   dusze   konających,   oferując   im 

przejażdżkę w zaświaty. Żałowałam, że moja matka nie odeszła przy jej dźwiękach.

Spojrzałam na kamienny mur, który otaczał podwórko.

- Tam są powtykane kartki - powiedziałam tak, jakby August nie miała o tym 

pojęcia.

- Tak, wiem. To mur May. Sama go zbudowała.
- Sama jedna?

Starałam się wyobrazić sobie, jak miesza cement i dźwiga głazy w fartuchu.
- Dużo kamieni przyniosła z rzeki, która płynie przez las za miodownią. Buduje 

ten mur od dziesięciu lat albo i dłużej.

A więc w ten sposób wyrobiła sobie muskuły: dźwigając głazy.

- Co to za kartki powtykane w szpary?
- Och, to długa historia - stwierdziła August. - Zauważyłaś chyba, że May nie 

jest zwyczajną osobą.

- Na pewno bardzo łatwo wpada w przygnębienie - odparłam.

- To dlatego, że May traktuje wiele rzeczy inaczej niż my wszyscy. - August 

wyciągnęła dłoń i położyła ją na moim ramieniu. - Widzisz, Lily,  kiedy ty albo ja 

słyszymy o jakimś nieszczęściu, może to nas na chwilę zasmucić, ale nie wali się od 
razu cały nasz świat. Jest tak, jakby nasze serca miały wbudowaną barierę ochronną, 

która nie pozwala, by ból nas przytłoczył. Ale May tego nie ma. Wszystko w nią wnika: 
całe cierpienie, które dotyka innych ludzi. May ma wrażenie, że to wszystko przytrafia 

się jej samej. Nie widzi różnicy.

Czy to oznaczało, że gdybym opowiedziała May o wysypywanych przez T. Raya 

stosach kaszy, o jego dziesiątkach drobnych złośliwości i o tym, że zabiłam  swoją 
matkę, May słysząc to, poczułaby to samo co ja? Chciałam wiedzieć, co się dzieje, 

kiedy   to   samo   czują   dwie   osoby.   Czy   ból   dzieli   się   wtedy   na   pół,   jest   lżejszy   do 
zniesienia,   podobnie   jak   radość,   która   odczuwana   przez   dwie   osoby,   zdaje   się 

podwajać?

Przez kuchenne okno dobiegł nas głos Rosaleen, a potem śmiech May. W tym 

momencie wydawała się taka normalna i szczęśliwa. Nie umiałam sobie wyobrazić, 
jak to się dzieje, że potrafi się tak szczerze śmiać, a zaraz potem przytłaczają cudze 

background image

nieszczęście. Za nic w świecie nie chciałabym być do niej podobna, choć z drugiej 
strony nie chciałabym być taka jak T. Ray, kompletnie nieczuła na wszystko prócz 

własnego samolubnego ja”. Nie wiedziałam, co jest gorsze.

- Czy taka się już urodziła? - zapytałam.

- Nie, początkowo była szczęśliwym dzieckiem.
- Więc co jej się stało?

August utkwiła wzrok w kamiennym murze.
- May miała bliźniaczkę. Naszą siostrę April. Były jak jedna dusza mieszkająca 

w dwóch ciałach. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Kiedy April bolały zęby, dziąsła 
May puchły i robiły się czerwone, zupełnie jak u siostry. Nasz ojciec tylko raz w życiu 

zlał pasem April i przysięgam ci, że pręgi po uderzeniach pojawiły się również na 
nogach May. Bliźniaczki były zupełnie nierozłączne.

- Pierwszego   dnia,   kiedy   tu   przyszłyśmy,   May   powiedziała   nam,   że   April 

umarła.

- I wtedy zaczęły się kłopoty z May - wyjaśniła August i spojrzała na mnie, 

jakby się zastanawiała, czy ma kontynuować. - To nie jest przyjemna historia.

- Moja historia też nie jest przyjemna - zapewniłam ją i na jej ustach pojawił się 

uśmiech.

- No więc, kiedy April i May miały jedenaście lat, poszły do sklepu kupić sobie 

lody. Widziały, jak białe dzieci liżą swoje wafle i oglądają komiksy. Sprzedawca dał im 

lody, ale powiedział, że muszą je zjeść na zewnątrz. April była uparta i odparła, że 
chce pooglądać komiksy. Kłóciła się z nim, chcąc postawić na swoim, tak jak to robiła 

zawsze z ojcem, i w końcu sprzedawca złapał ją za rękę, pociągnął do drzwi i lód upadł 
na podłogę.

April   wróciła   do   domu,   krzycząc,   że   to   niesprawiedliwe.   Nasz   ojciec   był 

jedynym kolorowym dentystą  w Richmondzie i naoglądał  się w swoim życiu dość 

niesprawiedliwości.   „Na   tym   świecie   nic  nie   jest   sprawiedliwe   -   odparł.   -   Równie 
dobrze mogę ci to powiedzieć już teraz”.

Przeszło   mi   przez   głowę,   że   ja   osobiście   przekonałam   się   o   tym   na   długo 

przedtem,   zanim   skończyłam   jedenaście   lat.   Wydmuchałam   z   ust   powietrze   i 

zadarłam głowę, żeby zobaczyć Wielki Wóz. Muzyka June sączyła się w nasze uszy.

- Większość dzieci pewnie nie wzięłaby sobie tego do serca, ale April bardzo to 

przybiło - podjęła August. - Można chyba powiedzieć, że uszła z niej para. Ta historia 
otworzyła jej oczy na rzeczy, których, być może, dotąd nie dostrzegała. Całymi dniami 

background image

nie chciała chodzić do szkoły i w ogóle cokolwiek robić. W wieku trzynastu lat wpadła 
w straszliwą depresję i oczywiście przez cały czas May czuła dokładnie to samo. A 

potem, kiedy miała piętnaście lat, April wzięła dubeltówkę ojca i zastrzeliła się.

Tego   się   nie   spodziewałam.   Wciągnęłam   w   płuca   powietrze   i   odruchowo 

zakryłam usta dłonią.

- Wiem - pokiwała głową August i na chwilę urwała. - Niełatwo jest słuchać 

czegoś takiego. Gdy April umarła, w May także coś umarło. Nigdy potem nie była już 
normalna. Można by odnieść wrażenie, że cały świat stał się jej siostrą bliźniaczką.

Twarz August zlewała się z cieniami drzew. Pochyliłam się do przodu, żeby ją 

widzieć.

- Nasza matka mówiła, że May jest jak Maria, że ma serce na samym wierzchu. 

Mama troskliwie się nią opiekowała, a po jej śmierci spadło to na mnie i June. Przez 

długie lata starałyśmy się jej jakoś pomóc. Chodziłyśmy z nią do lekarzy, lecz oni nie 
mieli pojęcia, co z nią zrobić... poza umieszczeniem w szpitalu. June i ja wpadłyśmy 

więc na pomysł ściany płaczu.

- Jakiej ściany?

- Ściany płaczu - powtórzyła August. - Takiej samej, jaką mają w Jerozolimie. 

Żydzi chodzą tam się wypłakać. To ich sposób na uporanie się z cierpieniem. Piszą 

modlitwy na karteczkach i wsuwają je w szpary w murze.

- I May robi właśnie coś takiego? August pokiwała głową.

- Wszystkie   te   karteluszki,   które   widziałaś   wsunięte   pomiędzy   kamieniami, 

zapisała May... to są wszystkie smutki, które w sobie nosi. Chyba tylko to może jej 

pomóc.

Spojrzałam w stronę niewidocznego teraz w ciemności muru. Birmingham, 15 

września, zginęły cztery małe aniołki.

- Biedna May - powiedziałam.

- Owszem - zgodziła się August. - Biedna May.
I   siedziałyśmy   tam   przygnębione   aż   do   chwili,   gdy   komary   zagnały   nas   do 

domu.

*

Rosaleen   leżała  w  miodowni  na   łóżku   polowym,  ze   zgaszonymi   światłami  i 

wiatrakiem puszczonym na cały regulator. Rozebrałam się do majtek i bluzki, ale było 

zbyt gorąco, żeby się poruszyć.

Serce bolało mnie od nadmiaru uczuć. Zastanawiałam się, czy T. Ray krąży po 

background image

domu, bolejąc nad tym, co się stało. Może uświadomił sobie w końcu, jakim żałosnym 
okazał   się   ojcem   i   jak   fatalnie   mnie   traktował?   Raczej   w   to   wątpiłam. 

Najprawdopodobniej myślał teraz, w jaki sposób pozbawić mnie życia.

Obracałam bez przerwy poduszkę, szukając chłodniejszej strony i rozmyślając o 

May i jej murze, o tym, co dzieje się ze światem, skoro komuś potrzebne jest coś 
takiego.   Przechodziły   mnie   ciarki   na   myśl,   co   jeszcze   może   tam   tkwić   między 

kamieniami. Mur przypominał mi kawały krwawiącego mięsa, które May przygoto-
wywała do pieczenia, nacinając je i szpikując ząbkami dzikiego gorzkiego czosnku.

Najgorsze było to, że leżąc tam, tęskniłam za matką. Tak to zawsze wyglądało: 

tęsknota   nachodziła   mnie   zawsze   późno   w  nocy,   kiedy   przestawałam   mieć  się   na 

baczności. Kokosiłam się w pościeli, pragnąc wślizgnąć się do niej do łóżka i poczuć 
zapach jej skóry. Ciekawiło mnie, czy kładła się spać w cienkiej nylonowej nocnej 

koszuli.   Czy   spinała   włosy?   Widziałam   niemal,   jak   leży   oparta   na   poduszkach. 
Krzywiąc   usta,   wyobrażałam   sobie,   jak   wchodzę   do   łóżka   i   kładę   głowę   na   jej 

piersiach. Położyłabym ją na jej bijącym sercu i słuchała. Mamo, powiedziałabym. A 
ona spojrzałaby na mnie i szepnęła: Jestem przy tobie, maleńka.

Słyszałam,   jak   Rosaleen   próbuje   obrócić   się   na   drugi   bok   na   swoim   łóżku 

polowym.

- Nie śpisz? - zapytałam.
- Kto mógłby spać w tym piecu?

Miałam   ochotę   powiedzieć   „ty   możesz”,   widziałam   bowiem,   jak   drzemała 

tamtego dnia przed restauracją i domem towarowym Frogmore Stew, a było wówczas 

co najmniej tak samo gorąco. Rosaleen miała na czole świeży plaster opatrunkowy. 
August wygotowała wcześniej swoje szczypczyki i nożyczki do paznokci i wyskubała 

nimi szwy.

- Jak twoja głowa?

- Moja głowa jest w porządku.
Jej słowa były niczym seria krótkich kuksańców.

- Jesteś zła czy co?
- Dlaczego miałabym być zła? Spędzasz cały czas z August, ale to jeszcze nie 

powód, żebym się przejmowała. Sama wybierasz, z kim chcesz rozmawiać, to nie mój 
interes.

Nie mogłam w to uwierzyć: Rosaleen była zazdrosna.
- Nie spędzam z nią całego czasu.

background image

- Prawie cały - odparła.
- A czego się spodziewałaś? Pracuję z nią w miodowni. Muszę być razem z nią.

- A dziś wieczorem? Nie pracowałaś przy miodzie, siedząc z nią na trawniku.
- Tylko rozmawiałyśmy.

- Tak, oczywiście - mruknęła i odwróciła się do ściany. Na jej plecach wyrósł 

wielki garb milczenia.

- Nie zachowuj się w ten sposób. August może coś wiedzieć o mojej matce.
Rosaleen uniosła się na łokciu i spojrzała na mnie.

- Twoja mama odeszła, Lily - powiedziała. - I nigdy nie wróci.
Usiadłam wyprostowana na łóżku.

- Skąd wiesz, że nie żyje w tym mieście? T. Ray mógł mnie okłamać, mówiąc, że 

zginęła, tak samo jak kłamał, mówiąc, że mnie zostawiła.

- Och, Lily. Dziecko. Musisz z tym skończyć.
- Wyczuwam jej obecność - dodałam. - Musiała tu być, wiem o tym.

- Może i była. Trudno powiedzieć. Wiem po prostu, że lepiej nie rozdrapywać 

pewnych spraw.

- O co ci chodzi? Że nie powinnam próbować dowiedzieć się tego, co mogę, o 

własnej matce?

- A co będzie, jeśli... - Rosaleen umilkła i pomasowała się po karku. - A co 

będzie, jeśli dowiesz się czegoś, o czym nie chciałabyś wiedzieć?

Twoja matka cię zostawiła, Lily. Daj temu spokój,  usłyszałam w jej głosie. 

Chciałam powiedzieć, że jest głupia, ale słowa uwięzły mi w krtani i dostałam czkawki.

- Myślisz, że T. Ray nie kłamał, mówiąc, że mnie zostawiła? Tak?
- Nie mam zielonego pojęcia - odparła Rosaleen. - Nie chcę po prostu, żebyś 

cierpiała.

Położyłam   się   na   wznak.   W   ciszy,   która   zapadła,   moje   czkanie   odbijało   się 

echem w całym pokoju.

- Wstrzymaj  oddech, poklep się po głowie i  pomasuj  brzuch  - poradziła  mi 

Rosaleen.

Zignorowałam   ją.   Po   jakimś   czasie   usłyszałam,   jak   jej   oddech   nabiera 

głębszego rytmu.

Włożyłam szorty i sandały i podeszłam do biurka, w którym August trzymała 

zamówienia na miód. Wydarłam kartkę z bloku i napisałam na niej nazwisko mojej 
matki. Deborah Owens.

background image

Wyjrzałam   na   zewnątrz   i  zorientowałam   się,   że   będę  musiała   iść  w świetle 

gwiazd. Ruszyłam chyłkiem po trawie w stronę lasu, do muru May. Przez cały czas 

czkając.   Kiedy   oparłam   w   końcu   dłonie   o   kamienie,   chciałam   jedynie,   by   ustąpił 
nękający mnie ból.

Chciałam pozbyć się na chwilę tych wszystkich uczuć, chciałam podnieść mój 

zwodzony most. Wcisnęłam kartkę z jej nazwiskiem w szparę, która wydawała się 

odpowiednia, i oddałam ją ścianie płaczu. W którymś momencie przestałam czkać.

Siadłam  na  ziemi,  opierając plecy  o kamienie   i zadzierając  głowę,   aby  móc 

widzieć gwiazdy oraz wszystkie okrążające ziemię satelity szpiegowskie. Może jeden z 
nich fotografował mnie właśnie w tej chwili. Mogli mnie spostrzec nawet w ciemności. 

Nikt nie był bezpieczny. Musiałam o tym pamiętać.

Przyszło mi na myśl, że może powinnam dowiedzieć się o matce tego, co mogę, 

zanim przyjedzie po nas T. Ray albo policja. Ale od czego miałam zacząć? Nie mogłam 
wyciągnąć po prostu obrazka z czarną Marią i pokazać go August, nie ryzykując, że 

wszystko popsuję i że ona uzna - może uznać, uzna, sama nie wiedziałam - że powinna 
zawiadomić T. Raya, żeby po mnie przyjechał. I czy dowiadując się, że Rosaleen jest 

prawdziwą uciekinierką, nie będzie musiała zawiadomić policji?

Noc była niczym plama atramentu, którą musiałam rozszyfrować. Siedziałam 

tam, studiując ciemność, próbując dojrzeć w niej jakiś rąbek światła.

background image

Królowa   musi   produkować   jakąś   substancją,   która   przyciąga   robotnice   i 

może być od niej uzyskana tylko w trakcie bezpośredniego kontaktu. Ta chemiczna 

substancja nabywana jest „substancją mateczną” i najwyraźniej stymuluje pszczoły 
do   normalnej   pracy   w   ulu.   Eksperymenty   wykazały,   że   pszczoły   uzyskują   ją 

bezpośrednio z ciała królowej.

Man and Insects (Ludzie i owady)

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nazajutrz   rano   obudził   mnie   w  miodowni   jakiś   łomot   na   podwórku.   Kiedy 

zwlokłam się z łóżka i wyjrzałam na dwór, zobaczyłam największego, jakiego w życiu 
widziałam, Murzyna, który pochylał się nad silnikiem ciężarówki. Wokół jego stóp 

leżały   porozrzucane   narzędzia,   a   June   podawała   mu   klucze   i   inne   przedmioty, 
przekrzywiając głowę i promiennie się do niego uśmiechając.

W   kuchni   May   i   Rosaleen   robiły   naleśnikowe   ciasto.   Nie   lubiłam   zbytnio 

naleśników, ale nic o tym nie mówiłam. Cieszyłam się, że nie gotują kaszy. Kiedy ktoś 

klęczy na niej przez pół życia, nie bardzo ma potem na nią smak.

W koszu na śmieci pełno było skórek od bananów, ekspres do kawy przyjemnie 

perkotał. Blup, blup. Uwielbiałam ten odgłos i ten zapach.

- Co to za facet tam na dworze? - zapytałam.

- To Neil - odparła May. - Czuje miętę do June.
- Wydaje mi się, że June też czuje do niego miętę.

- Tak,  ale nigdy się do tego nie przyzna.  Od lat już trzyma tego biedaka  w 

niepewności. Nie chce za niego wyjść i nie pozwala mu odejść - wyjaśniła May, po 

czym   wylała   na   blachę   ciasto,   układając   je   w   kształt   litery   L.   -   To   dla   ciebie   - 
powiedziała. L jak Lily.

Rosaleen nakryła do stołu i ogrzała miód w misce ciepłej wody. Ja nalałam sok 

pomarańczowy do szklanek.

- Dlaczego June nie chce za niego wyjść? - zapytałam.
- Dawno temu miała wyjść za kogoś innego - powiedziała May. - Ale facet nie 

przyszedł na ślub.

Spojrzałam na Rosaleen, bojąc się, że ta historia wzgardzonej miłości może 

wydać się May w wystarczającym stopniu smutna, by przyprawić ją o łzy, lecz ona 
była zbyt zaabsorbowana moim naleśnikiem. Po raz pierwszy uderzyło mnie, jakie to 

dziwne, że żadna z nich nie była mężatką. Trzy mieszkające razem niezamężne siostry.

background image

Rosaleen   znacząco   chrząknęła.   Wiedziałam,   że   myśli   o   własnym   mężu 

nicponiu, żałując, że on akurat pojawił się na ich ślubie.

- June wyrzekła się mężczyzn i oświadczyła, że nigdy za żadnego nie wyjdzie. A 

potem poznała Neila, który został nowym dyrektorem w jej szkole. Nie wiem, co się 

stało z jego żoną, ale kiedy tu przyjechał, już jej nie było. Próbuje na różne sposoby 
skłonić June, żeby go poślubiła, lecz ona za nic się nie zgodzi. Ja i August również nie 

potrafimy jej przekonać.

Z piersi May wydarło się łkanie, a potem usłyszeliśmy Oh! Susanna.

No to jesteśmy w domu.
- Boże, nie znowu - jęknęła Rosaleen.

- Przepraszam - powiedziała May. - To jest silniejsze ode mnie.
- Może   byś   tak   poszła   do   muru?   -   poradziłam,   zabierając   jej   łopatkę   do 

naleśników. - Damy sobie radę.

- Tak - poparła mnie Rosaleen. - Zrób to, co musisz zrobić. Patrzyłyśmy przez 

drzwi z siatki, jak May przebiega obok June i Neila. Kilka minut później June weszła 
ze swoim towarzyszem do kuchni. Był taki wysoki, iż bałam się, że zaczepi głową o 

framugę.

- Co takiego pobudziło May? - zapytała June i jej oczy pobiegły za karaluchem, 

który   schował   się   pod   lodówką.   -   Nie   próbowałyście   go   przypadkiem   przy   niej 
rozdeptać?

- Nie - odparłam. - Nawet go nie widziałyśmy.
June   otworzyła   szafkę   pod   zlewem   i   poszukała   pompki   ze   środkiem 

owadobójczym.   Zastanawiałam   się,   czy   nie   zdradzić   jej  genialnego   pomysłu  mojej 
matki na pozbywanie się robaków za pomocą okruszków i cukierków ślazowych, ale 

potem pomyślałam: To June, daj sobie spokój.

- Więc co ją tak zmartwiło? - chciała wiedzieć June. Krępowałam się mówić o 

tym w obecności stojącego tuż obok Neila, ale Rosaleen nie miała takich oporów.

- Ona martwi się, że nie chcesz poślubić Neila - powiedziała.

Nigdy dotąd nie myślałam, że kolorowi mogą się czerwienić ze wstydu - choć 

być może twarz i uszy June przybrały ciemnośliwkowy kolor nie ze wstydu, lecz z 

gniewu.

Neil głośno się roześmiał.

- Widzisz. Wyjdź za mnie, to przestaniesz przysparzać zmartwień siostrze.
- Och, wynoś się stąd - odparła, popychając go w stronę drzwi.

background image

- Obiecałaś mi naleśniki i mam zamiar je zjeść - oświadczył.
Miał na sobie niebieskie dżinsy, podkoszulek poplamiony smarem i okulary w 

rogowych oprawkach. Wyglądał na bardzo zdolnego mechanika. - Masz zamiar mnie 
przedstawić,   czy   wolisz,   żebym   nie   wiedział,   kim   są   wasi   goście?   -   zapytał, 

uśmiechając się do mnie i Rosaleen.

Zauważyłam   już   wcześniej,   że   obserwując   oczy   ludzi   przez   pierwsze   pięć 

sekund, gdy na ciebie  patrzą,  można  spostrzec ich prawdziwe  uczucia.  Oczy  June 
zrobiły się twarde i matowe, kiedy na mnie spojrzała.

- To Lily i Rosaleen - powiedziała. - Przyjechały z wizytą.
- Skąd pochodzisz? - zapytał mnie Neil.

To   najczęściej   zadawane   pytanie   w   całej   Karolinie   Południowej.   Chcemy 

wiedzieć, czy jesteś kimś z naszej paczki, czy wasz kuzyn zna naszą kuzynkę, czy wasza 

młodsza siostra chodziła do szkoły z naszym starszym bratem, czy chodzisz do tego 
samego kościoła baptystów co nasz były szef. Szukamy miejsc, w których zazębiają się 

nasze historie. Bardzo rzadko jednak zdarza się, by Murzyn pytał kogoś białego, skąd 
pochodzi, ponieważ nic z tego i tak nie wyniknie; ich historie raczej się ze sobą nie 

krzyżują.

- Z hrabstwa Spartanburg - odparłam i na chwilę umilkłam, żeby przypomnieć 

sobie, co mówiłam wcześniej.

- A ty? - zapytał, zwracając się do Rosaleen.

Rosaleen wbiła  wzrok  w miedziane foremki do galaretek,  które wisiały  nad 

zlewem po obu stronach okna.

- Z tego samego miejsca co Lily - odparła w końcu.
- Co tu się pali? - zapytała June.

Dym unosił się z blachy. Naleśnik w kształcie litery L spalił się na węgiel. June 

wyrwała mi łopatkę z dłoni, zdrapała resztki ciasta z blachy i wyrzuciła je do śmieci.

- Jak długo planujecie tu zostać? - zapytał Neil.
June utkwiła we mnie oczy. Jej usta zacisnęły się w wąską kreskę.

- Jeszcze jakiś czas - odparłam, zaglądając do kosza na śmieci. L jak Lily.
Czułam, jak cisną mu się na usta kolejne pytania, i nie miałam siły stawić im 

czoła.

- Nie jestem głodna - oznajmiłam i wyszłam przez tylne drzwi.

Schodząc z werandy, usłyszałam, jak Rosaleen pyta Neila, czy zarejestrował się 

już jako wyborca.

background image

*

W  niedzielę  myślałam,  że  pójdziemy   do  kościoła,  ale  nie,  siostry  odprawiły 

specjalne nabożeństwo w swoim różowym domu, i to inne osoby przyszły do nich - 
zorganizowana przez August grupa, która nosiła nazwę Córek Marii.

Zaczęły się pojawiać w saloniku jeszcze przed dziesiątą rano. Pierwsza przyszła 

starsza pani o imieniu Queenie i jej dorosła córka Violet. Obie ubrane były w takie 

same jasnożółte spódnice i białe bluzki, każda miała jednak inny kapelusz. Następne 
były Lunelle, Mabelee i Cressie, w najbardziej fikuśnych kapelusikach, jakie zdarzyło 

mi się w życiu oglądać.

Okazało   się,   że   Lunelle   jest   kapeluszniczką   pozbawioną   choćby   odrobiny 

wstydu.   Mówię   tu   o   purpurowym   filcowym   kapeluszu   wielkości   sombrera,   ze 
sztucznym owocem z tyłu. Ten należał do samej Lunelle.

Mabelee miała na głowie kreację z tygrysiego futra ze złotymi frędzelkami, ale 

wszystkich pobiła Cressie swoim szkarłatnym cylindrem z czarną woalką i strusimi 

piórami.

Jakby tego było mało, miały w uszach klipsy z różnokolorowych kryształów 

górskich i pokryte różem brązowe policzki.

Okazało się również, że oprócz wszystkich tych córek oraz Jezusa Maria miała 

również drugiego syna, niejakiego Otisa Hilla, faceta z wystającymi zębami, w zbyt 
dużej   na   niego   granatowej   marynarce,   więc   -   praktycznie   rzecz   biorąc   -   grupa 

powinna nosić nazwę Córki i Syn Marii. Otisowi Hillowi towarzyszyła jego żona, do 
której wszyscy mówili Cukiereczek i która miała na sobie białą suknię, turkusowe 

bawełniane rękawiczki oraz szamaragdowozielony turban.

Niewystrojone w kapelusze, kolczyki i rękawiczki August i June wyglądały przy 

nich   niczym   ubogie   krewne,   ale   May,   poczciwa   stara   May,   zawiązała   pod   brodą 
jasnoniebieski kapelusz z szerokim rondem, które z jednej strony było zadarte, a z 

drugiej opuszczone.

August   przyniosła   krzesła   i   ustawiła   je   w   półkolu   wokół   drewnianej   rzeźby 

Marii.   Kiedy   wszyscy   usiedli,   zapaliła   świeczkę,   a   June   zagrała   na   wiolonczeli. 
Odmówiliśmy razem Zdrowaś Mario. Queenie i Violet przesuwały  między palcami 

drewniane koraliki.

August wstała, oznajmiła, że cieszy się, iż ja i Rosaleen jesteśmy razem z nimi, 

po czym otworzyła Biblię.

- „Wtedy rzekła Maryja... Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie 

background image

pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny... rozprasza pyszniących się... 
strąca władców z tronów, a wywyższa pokornych. Głodnych syci dobrami, a bogaczy 

odprawia z niczym” [Biblia Tysiąclecia. Ewangelia według św. Łukasza, 1, 48 - 53] - 
przeczytała i położyła Biblię na krześle. - Minęło już sporo czasu, odkąd po raz ostatni 

opowiadałyśmy sobie historię Naszej Pani w Łańcuchach, a ponieważ mamy gości, 
którzy nigdy jej nie słyszeli, uznałam, że powinniśmy ją przypomnieć.

Jedno stało się dla mnie jasne: August uwielbiała opowiadać fajne historie.
- Naprawdę, wszystkim nam wyjdzie na zdrowie, jeśli znowu ją usłyszymy - 

stwierdziła. - Historie trzeba opowiadać, inaczej umrą, a kiedy umrą, nie będziemy 
pamiętać, kim jesteśmy i po co istniejemy.

Cressie   pokiwała   głową   i   strusie   pióra   zafalowały   w   powietrzu,   jakby   przez 

pokój przeleciał prawdziwy ptak.

- To prawda - przytaknęła. - Opowiedz tę historię. August przysunęła krzesło 

do rzeźby czarnej Marii i usiadła twarzą do nas. Kiedy zaczęła opowiadać, miało się 

wrażenie,   że   to   wcale   nie   ona,   lecz   ktoś   zupełnie   inny,   przemawiający   za   jej   po-
średnictwem  z innego czasu  i miejsca.  Wyglądała  przy tym przez okno, tak  jakby 

widziała cały dramat wystawiany na niebiańskiej scenie.

- Dawno temu - powiedziała - w czasach niewolników, ludzie, którzy byli bici 

do upadłego i stanowili cudzą własność, modlili się w dzień i w nocy o wybawienie. Na 
wyspach niedaleko Charlestonu chodzili do domu modlitwy, śpiewali tam, modlili się, 

i za każdym razem ktoś prosił Pana, żeby zesłał im ratunek. Żeby zesłał im pociechę. 
Żeby zesłał im wolność.

Nie   miałam   wątpliwości,   że   powtarzała   te   pierwsze   zdania   tysiąc   razy   i   że 

brzmiały   dokładnie   tak   samo,   jak   brzmiały   w   ustach   jakiejś   starej   kobiety,   która 

usłyszała je z ust jeszcze starszej kobiety, brzmiały niczym słowa pieśni i ich rytm 
kołysał   nas   wte   i   wewte,   tak   że   w   końcu   same   znalazłyśmy   się   na   otaczających 

Charleston wyspach i czekałyśmy na ratunek.

- Pewnego dnia - mówiła August - niewolnik imieniem Obadiah ładował cegły 

na łódź, która miała popłynąć w dół Ashley River, i nagle zobaczył, że woda wyrzuciła 
coś na brzeg. Podchodząc bliżej, ujrzał, że to drewniana figura kobiety. Z drewnianego 

bloku wystawało jej ciało, ciało czarnej kobiety z uniesioną ręką i zaciśniętą pięścią.

W tym momencie August wstała i sama przybrała tę pozę. Z podniesioną prawą 

ręką i dłonią zaciśniętą w pięść wyglądała dokładnie jak stojący obok posąg. Na kilka 
sekund zastygła w bezruchu, a my siedziałyśmy jak urzeczone.

background image

- Obadiah wyciągnął figurę z wody - podjęła - i próbował ją postawić. A potem 

przypomniał sobie, jak prosili Pana, żeby zesłał im ratunek. Żeby zesłał im pociechę. 

Żeby zesłał im wolność. Obadiah wiedział, że to Pan zesłał im tę figurę, nie miał jed-
nak   pojęcia,   kim   ona   jest...   Uklęknął   przed   nią   w   błocie   i   usłyszał,   jak   figura 

przemówiła do niego jasno i wyraźnie: „Wszystko będzie dobrze. Jestem tutaj. Teraz 
już się wami zaopiekuję”.

Ta   opowieść   była   dziesięć   razy   lepsza   od   historii   zakonnicy   Beatrix. 

Przedstawiając ją, August przechadzała się po pokoju.

- Obadiah próbował sam podnieść przesiąkniętą wodą figurę kobiety, którą Bóg 

przysłał, aby się nimi zaopiekowała, lecz była zbyt ciężka, poszedł więc i sprowadził 

dwóch innych niewolników. Razem zanieśli posąg do domu modlitwy i po stawili go 
na palenisku... Nim nadeszła niedziela, wszyscy słyszeli o posągu, który wyrzuciły na 

brzeg fale i który przemówił do Obadiaha. Dom modlitwy wypełnił się ludźmi, którzy 
nie mieścili się w środku i porozsiadali się na parapetach.

Obadiah powiedział im, że wie, iż zesłał ją Pan Bóg, ale nie ma pojęcia, kim ona 

jest.

- Nie miał pojęcia, kim ona jest! - zawołała Cukiereczek, przerywając opowieść i 

nagle ożywiły się wszystkie Córki Marii.

- Nikt nie miał pojęcia, kim ona jest! - powtarzały raz po raz. Zerknęłam na 

Rosaleen, która pochyliła się do przodu na krześle i nuciła wraz z innymi. Zupełnie jej 

nie poznawałam.

- Najstarszą   osobą   wśród   niewolników   była   kobieta,   którą   zwali   Pearl   - 

powiedziała August, kiedy w salonie z powrotem zapanował spokój. - Chodziła o lasce, 
a ludzie słuchali, gdy miała coś do powiedzenia. Pearl wstała z miejsca i oznajmiła: 

„Ta kobieta to matka Jezusa...”. Wszyscy wiedzieli, że matka Jezusa miała na imię 
Maria  i że wiele wycierpiała.  Że była  silna  i niezłomna i miała  serce matki.  I oto 

została im posłana, przybyła tym samym wodnym szlakiem, którym przypłynęli oni, 
zakuci w łańcuchy. Wydawało się, że wie o wszystkich ich cierpieniach.

Utkwiłam wzrok w posągu, czując, jak kraje mi się serce.
- Ludzie   płakali   -   kontynuowała   August   -   tańczyli   i   klaskali   w   dłonie. 

Podchodzili jeden po drugim do figury i dotykali rękoma jej piersi, pragnąc odnaleźć 
ukojenie   w   jej   sercu...   Robili   to   w   każdą   niedzielę   w   domu   modlitwy,   tańcząc   i 

dotykając jej, i w końcu namalowali na piersi Marii czerwone serce, żeby ludzie mogli 
go   dotykać...   Nasza   Pani   natchnęła   ich   odwagą   i   podszepnęła   plany   ucieczki.   Ci 

background image

najśmielsi   uciekli   i   dostali   się   na   północ,   ci   zaś,   którzy   tego   nie   zrobili,   żyli   z 
zaciśniętymi   pięściami.   A   gdy   ogarniała   ich   słabość,   wystarczyło,   że   dotknęli 

ponownie jej serca... Maria stała się w końcu tak potężna, że dowiedział się o niej sam 
pan. Któregoś dnia wywiózł ją furgonem i przykuł łańcuchami w stodole. Ona jednak 

bez żadnej ludzkiej pomocy uciekła stamtąd nocą i wróciła do domu modlitwy. Pan 
przykuwał ją w stodole pięćdziesiąt razy, a ona pięćdziesiąt razy zrywała łańcuchy i 

wracała do domu. W końcu dał za wygraną i pozwolił jej tam pozostać. W pokoju 
zapadła   cisza.   August   stała   bez   ruchu,   czekając,   aż   to   wszystko   wryje   nam   się   w 

pamięć.

- Ludzie   nazwali   ją   Naszą   Panią   w   Łańcuchach   -   powiedziała   w   końcu, 

rozkładając ręce. - Nazwali ją tak nie dlatego, że była skuta łańcuchami...

- Nie dlatego, że była skuta łańcuchami - zanuciły Córki.

- Nazwali ją Naszą Panią w Łańcuchach, dlatego że je zerwała.
June ustawiła wiolonczelę między nogami i zagrała  Amazing Grace,  a Córki 

Marii powstały z krzeseł i zaczęły się kołysać niczym wielobarwne wodorosty na dnie 
morza.

Myślałam, że to już wielki finał, lecz nie, June usiadła przy pianinie i zagrała 

jazzową  wersję  Go Tell It on the Mountain. A  potem August podeszła  tanecznym 

krokiem do Lunelle, która ujęła ją w pasie. Cressie złapała z tyłu Lunelle, a Mabelee 
objęła Cressie i ruszyły jedna za drugą przez pokój. Cressie musiała przytrzymywać 

swój szkarłatny kapelusz. Kiedy zawróciły, do korowodu dołączyły Queenie i Violet, a 
następnie Cukiereczek. Ja też chciałam się przyłączyć, lecz tylko im się przyglądałam, 

podobnie jak Rosaleen i Otis.

Miałam wrażenie, że June gra coraz szybciej. Wachlowałam twarz, starając się 

złapać trochę powietrza i czując, jak kręci mi się w głowie.

Taniec wreszcie się skończył i Córki stanęły, ciężko dysząc, wokół Naszej Pani 

w Łańcuchach. Kiedy zobaczyłam, co następnie zrobiły, zabrakło mi nagle tchu. Po 
kolei podchodziły do posągu i dotykały wyblakłego czerwonego serca.

Queenie   i   Violet   podeszły   razem   i   pogładziły   dłońmi   drewno.   Lunelle 

przycisnęła   palce   do   serca   Marii,   a   potem   ucałowała   każdy   z   nich   powoli   i   z 

rozmysłem, aż łzy napłynęły mi do oczu.

Otis dotknął serca czołem i stał tam najdłużej ze wszystkich, jakby tankował 

pusty zbiornik.

June   grała   przez   cały   czas,   gdy   podchodzili,   i   w   końcu   zostałyśmy   tylko 

background image

Rosaleen i ja. May dała June znak, żeby nie przestawała grać, po czym wzięła za rękę 
Rosaleen i zaprowadziła ją do posagu, żeby również ona mogła dotknąć serca Marii.

Ja   też   chciałam   dotknąć   jej   znikającego   czerwonego   serca,   chciałam   tego 

bardziej niż czegokolwiek na świecie. Kiedy wstałam z krzesła, wciąż kręciło mi się 

trochę w głowie. Ruszyłam w stronę czarnej Marii z podniesioną dłonią. I nagle, kiedy 
już jej dotykałam, June przestała grać. Zrobiła to w połowie melodii i zostawiła mnie 

w środku ciszy z wyciągniętą ręką.

Cofając ją, rozejrzałam się dookoła. Zdawało mi się, że widzę wszystko przez 

grubą   szybę   kolejowego   wagonu.   Przed   oczyma   miałam   rozmazaną   plamę. 
Przesuwającą się kolorową falę. Nie jestem jedną z was, pomyślałam.

Poczułam, jak drętwieję. Jak miło byłoby zmniejszyć się i skurczyć - tak bardzo, 

aż stałabym się małą kropką nicości.

- Co  w ciebie  wstąpiło,   June?  -  usłyszałam  dobiegający  skądś   z  daleka  głos 

August.

Wzywałam Panią w Łańcuchach, ale może nie wymówiłam wcale jej imienia, 

może słyszałam tylko, jak wołam ją w myśli. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam. Jej 

imię odbijające się echem w pustych przestrzeniach.

Kiedy się ocknęłam, leżałam w łóżku August po drugiej stronie korytarza, z 

lodowatą chustą na czole. August i Rosaleen bacznie mi się przyglądały. Rosaleen 
zadarła w górę spódnicę i wachlowała mnie nią, odsłaniając przy tym prawie całe uda.

- Odkąd to zaczęłaś mdleć? - zapytała, siadając na skraju łóżka, wskutek czego 

natychmiast stoczyłam się w jej stronę. Wzięła mnie w ramiona i z jakiegoś powodu 

wypełniło mnie to większym smutkiem, niż byłam w stanie znieść. Wyrwałam jej się, 
twierdząc, że muszę się napić wody.

- Może to ten upał - powiedziała August. - Powinnam była włączyć wiatraczki. 

Musiało tam być ponad trzydzieści stopni.

- Nic mi nie jest - stwierdziłam, ale prawdę mówiąc, sama nie wiedziałam, co o 

tym wszystkim sądzić.

Czułam,   że   odkryłam   jakiś   niezwykły   sekret   -   można   było   zamknąć   oczy   i 

przestać żyć, wcale przy tym nie umierając. Trzeba było jedynie zemdleć. Gdybym 

tylko wiedziała, jak to się robi, jak wyciągnąć korek, żebym mogła odpłynąć, kiedy 
tego potrzebuję.

Moje omdlenie wytrąciło z równowagi Córki Marii i pchnęło May ku ścianie 

płaczu. June pobiegła na górę i zamknęła się w swoim pokoju, a Córki schroniły się w 

background image

kuchni.

Zwaliłyśmy   całą   winę   na  upał.   To  wszystko   przez   ten   upał,   stwierdziłyśmy. 

Upał sprawia, że z człowiekiem dzieją się dziwne rzeczy.

*

Powinniście widzieć, jak August i Rosaleen pieściły się ze mną przez resztę 

wieczoru.   Chcesz   trochę   korzennego   piwa,   Lily?   Może   puchową   poduszkę?   Masz, 

łyknij łyżkę miodu.

Siedziałyśmy w gabinecie, gdzie zjadłam kolację z tacy, co samo w sobie było 

już przywilejem. June w dalszym ciągu przebywała w swoim pokoju i nie odpowiadała 
na pukanie August, a May, której nie wolno było oglądać telewizji, ponieważ i tak już 

za dużo czasu spędziła przy ścianie, siedziała w kuchni i wycinała przepisy kulinarne z 
magazynu „McCall's”.

W telewizji pan Cronkite oznajmił, że mają zamiar wysłać rakietę na Księżyc.
- Dwudziestego   ósmego   lipca   Stany   Zjednoczone   Ameryki   wystrzelą   sondę 

Ranger Seven z Przylądka Kennedy'ego na Florydzie - oznajmił.

Ranger miał przelecieć dwieście pięćdziesiąt trzy tysiące sześćset sześćdziesiąt 

pięć mil   i   rozbić   się  o  powierzchnię   Księżyca.   Chodziło  głównie  o   to,  żeby   zrobić 
zdjęcia i wysłać je na Ziemię.

- Słodki   Jezu   -   jęknęła   Rosaleen.   -   Rakieta   na   Księżyc.   August   potrząsnęła 

głową.

- Niedługo będą po nim chodzić.
Jeszcze niedawno myśleliśmy wszyscy, że prezydent Kennedy upadł na głowę, 

kiedy   ogłosił,   że   człowiek   wyląduje   na   Księżycu.   Gazeta   w   Sylvanie   nazwała   to 
„Lunatyczną wizją”. Zaniosłam artykuł do szkoły na przegląd prasy. Wszyscy byliśmy 

zgodni: człowiek na Księżycu. Akurat.

Nigdy jednak nie należy lekceważyć dopingu, jaki  daje zaciekła  rywalizacja. 

Chcieliśmy pokonać Rosjan - i tylko to się liczyło. Teraz wyglądało na to, że jednak 
nam się uda.

August wyłączyła telewizor.
- Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza - oznajmiła. Wyszłyśmy wszystkie trzy. 

Rosaleen   i   August   podtrzymywały   mnie   pod   łokcie   na   wypadek,   gdybym   znowu 
chciała stracić przytomność.

Była to ta szczególna pora przed końcem dnia i nastaniem nocy, pora, której 

nigdy   nie   byłam   entuzjastką,   z   powodu   smutku   wiszącego   w   powietrzu   między 

background image

odejściem   i   nadejściem.   August   spojrzała   na   niebo,   na   którym   wschodził   księżyc, 
wielki i upiornie srebrzysty.

- Przyjrzyj mu się dobrze, Lily - powiedziała - ponieważ widzisz, jak coś się 

kończy.

- Naprawdę?
- Tak,  bo odkąd  żyjemy  na  tej ziemi,  księżyc był dla  nas zawsze tajemnicą. 

Pomyśl   o   tym.   Jest   dość   silny,   by   unosić   oceany,   i   zawsze   zmartwychwstaje   po 
śmierci. Moja mama mówiła, że Nasza Pani żyje na księżycu i że powinnam tańczyć, 

gdy jego twarz jest jasna, i zapadać w sen zimowy, kiedy ciemnieje.

August przez dłuższą chwilę przyglądała się niebu, a potem odwróciła się ku 

domowi.

- Teraz, kiedy już tam wylądują i będą po nim chodzić, to już nie będzie to 

samo. Księżyc będzie co najwyżej kolejnym wielkim naukowym projektem.

Pomyślałam   o   rozpadającym   się   na   kawałki   księżycu,   który   przyśnił   mi   się 

tamtej nocy, kiedy Rosaleen i ja nocowałyśmy przy strumieniu.

August   zniknęła   w   domu,   a   Rosaleen   poszła   się   położyć   na   swoim   łóżku 

polowym w miodowni, lecz ja zostałam i wpatrywałam się w niebo, wyobrażając sobie 
mknącego przez nie Rangera 7.

Wiedziałam, że któregoś dnia wrócę do salonu, kiedy nikogo tam nie będzie, i 

dotknę serca Naszej Pani. A potem pokażę August zdjęcie mojej matki i przekonam 

się, czy Księżyc urwie się z orbity i spadnie z nieba.

background image

Jak to się stało, że pszczoły utożsamiono z seksem? One same nie prowadzą  

bynajmniej   rozpustnego   życia   płciowego.   Ul   przypomina   bardziej   klasztor   niż 

burdel.

The Queen Must Die: And Other Affairs Of Bee and Men (Królowa musi 

umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi)

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Podskakiwałam w miejscu za każdym razem, kiedy słyszałam syrenę. Mógł to 

być jadący gdzieś daleko ambulans albo policyjny pościg w telewizji - nieważne. W 

głębi duszy zawsze się bałam, że pod dom podjedzie T. Ray albo pan Gaston Bucior i 
moje zaczarowane życie dobiegnie końca. Spędziłyśmy już w domu August całe osiem 

dni. Nie wiedziałam, jak długo jeszcze Maria będzie otaczać mnie zasłoną.

W poniedziałek rano, trzynastego lipca, wracając do miodowni po śniadaniu, 

zauważyłam   zaparkowanego   na   podjeździe   obcego   czarnego   forda.   Na   moment 
zabrakło mi tchu; dopiero potem przypomniałam sobie, że tego dnia miał wrócić do 

pracy Zach.

Odtąd miało nas być troje: ja, August i Zach. Trochę mi wstyd, ale nie ucieszyła 

mnie jego obecność.

Nie tak go sobie wyobrażałam. Stał pośrodku miodowni, trzymając w ręku lejek 

od miodu i udając, że to mikrofon.

- „Poczułem dreszcz na Blueberry Hill” - śpiewał.

Obserwowałam go niewidoczna z progu, w ogóle się nie odzywając, ale kiedy 

zaczął   śpiewać  Viva   Las   Vegas,  kołysząc   biodrami   w   stylu   Elvisa,   Wybuchnęłam 

śmiechem.

Zach odwrócił się na pięcie, wywracając tackę z ramkami, które zabrudziły całą 

podłogę.

- Tylko śpiewałem - powiedział, jakby to było dla mnie coś nowego. - Swoją 

drogą, kim jesteś?

- Mam na imię Lily - odparłam. - Zatrzymałam się na jakiś czas u August i 

reszty.

- Jestem Zachary Taylor - przedstawił się.

- Zachary Taylor był prezydentem - poinformowałam go.
- Owszem, słyszałem o tym - odparł, po czym wyłowił zawieszoną na łańcuszku 

pod koszulą blaszkę i podetknął mija pod nos. - Popatrz tutaj. Zachary Lincoln Taylor.

background image

W tym momencie uśmiechnął się i zobaczyłam, że ma dołeczek w policzku. 

Zawsze miałam słabość do dołeczków. Zach wziął szmatę i wytarł nią podłogę.

- August   powiedziała,   że   tutaj   jesteś   i   nam   pomagasz,   ale   nie   mówiła,   że 

jesteś... biała.

- No więc jestem biała - odparłam. - Biała, jak to tylko możliwe.
W Zacharym Lincolnie Taylorze nie było nic białego. Nawet białka jego oczu 

nie były zupełnie białe. Szeroki w ramionach i wąski w pasie, miał krótko ostrzyżone 
włosy, jak większość murzyńskich chłopców, ale najbardziej zafascynowała mnie jego 

twarz. Nie mogłam od niej oderwać oczu. Jeśli nim wstrząsnęło to, że jestem biała, ja 
byłam wstrząśnięta tym, że jest taki przystojny.

W szkole robiliśmy sobie żarty  z ust i nosów kolorowych.  Ja też się z nich 

śmiałam, mając nadzieję, że przypodobam się reszcie. Teraz miałam ochotę napisać 

do   mojej   szkoły   list,   który   odczytano   by   na   rozpoczęciu   roku   i   w   którym 
wyjaśniłabym, jak bardzo wszyscy się myliliśmy. Powinniście zobaczyć Zachary'ego 

Taylora, napisałabym.

Ciekawe, dlaczego August zapomniała mu powiedzieć, że jestem biała. Sama 

bardzo dużo mi o nim mówiła. Wiedziałam, że jest jego matką chrzestną. Że jego tato 
zostawił go, kiedy Zach był mały, i że mama pracowała w stołówce szkoły, w której 

uczyła June. Na jesieni szedł do przedostatniej klasy szkoły średniej, w której miał 
same piątki i grał na pozycji pomocnika w drużynie futbolowej. Powiedziała, że jest 

szybki jak wiatr, co mogło się okazać biletem do college'u na północy. Zdałam sobie 
wtedy sprawę, że ma przed sobą lepszą przyszłość ode mnie - szczytem moich marzeń 

była teraz najwyżej szkoła dla fryzjerek.

- August   pojechała   na   farmę   Satterfieldów,   żeby   sprawdzić   kilka   uli   - 

poinformowałam go. - Powiedziała, że mam ci tu pomóc. Co chcesz, żebym zrobiła?

- Wyjmij ramki z tych uli i pomóż mi włożyć je do odsklepiarki.

- Kogo   lubisz   bardziej,   Fatsa   Domino   czy   Elvisa?   -   zapytałam,   wsuwając 

pierwszą ramkę do odsklepiarki.

- Milesa Davisa - odpowiedział.
- Nie wiem, kto to jest.

- Oczywiście, że nie wiesz. To najlepszy trębacz na świecie. Dałbym wszystko, 

żeby grać tak jak on.

- Zrezygnowałbyś z futbolu?
- Skąd wiesz, że gram w futbol?

background image

- Wiem różne rzeczy - powiedziałam, uśmiechając się do niego.
- Widzę - mruknął, próbując nie uśmiechnąć się w odpowiedzi.

Zostaniemy   przyjaciółmi,  pomyślałam.   Zach   włączył   przycisk   i   ekstraktor 

zaczął się obracać, najpierw powoli, potem coraz szybciej.

- Jak tutaj trafiłaś? - zapytał.
- Ja i Rosaleen jesteśmy w drodze do Wirginii, gdzie mieszka moja ciotka. Mój 

tato zginął w wypadku traktora, a mama zmarła, kiedy byłam mała, więc staram się 
odnaleźć   moją   rodzinę,   zanim   wsadzą   mnie   do   sierocińca   albo   w   inne   podobne 

miejsce.

- Ale jak trafiłaś tutaj?

- Ach, masz na myśli August. Jechałyśmy autostopem i facet wysadził nas w 

Tiburonie.   Zapukałyśmy   do   jej   drzwi,   a   ona   zgodziła   się   nas   przenocować.   To 

wszystko.

Zach pokiwał głową, jakby moja opowieść trzymała się kupy.

- Od jak dawna tu pracujesz? - zapytałam, chcąc jak najszybciej zmienić temat.
- Przez całą szkołę średnią. Jeśli nie ma akurat meczu, przychodzę tutaj po 

lekcjach w każdą sobotę i przez całe lato. Za pieniądze, które zarobiłem w zeszłym 
roku, kupiłem sobie samochód.

- Tego forda, który tam stoi?
- Tak,   to   ford   fairlane,   rocznik   pięćdziesiąt   dziewięć   -   powiedział.   Nacisnął 

ponownie przycisk ekstraktora i maszyna zatrzymała się ze skrzypieniem. - Chodź, 
pokażę ci.

Moja twarz odbijała się w karoserii. Domyśliłam się, że przez całą noc poleruje 

ją swoimi podkoszulkami. Obeszłam forda, szukając choćby jednego pyłku.

- Możesz nauczyć mnie jeździć - powiedziałam.
- Nie w tym samochodzie.

- A to dlaczego?
- Bo wyglądasz jak dziewczyna, która na pewno coś popsuje. Kiedy odwróciłam 

się, żeby zaprotestować, zobaczyłam, że szczerzy zęby w uśmiechu. Na jego policzku 
znowu pojawił się ten dołeczek.

- Na pewno - powtórzył. - Na pewno coś popsuje.

*

Zach   i   ja   codziennie   pracowaliśmy   w   miodowni.   August   i   Zach   zebrali   już 

większość   miodu   z   pasiek,   ale   na   paletach   w   dalszym   ciągu   stało   kilka   stosów 

background image

nadstawek.

Włączaliśmy   podgrzewacz   i   odsklepialiśmy   wosk   w   blaszanej   wanience,   a 

potem ładowaliśmy ramki do ekstraktora i filtrowaliśmy miód przez fabrycznie nowe 
nylonowe pończochy. August lubiła zostawiać trochę pyłku w swoim miodzie, bo był 

wtedy   zdrowszy,   i   o   to   też   dbaliśmy.   Czasami   odłamywaliśmy   kawałki   plastra   i 
kładliśmy je do słoika przed zamknięciem.

Trzeba było się jednak upewnić, czy to nowe plastry, bez złożonych w środku 

jajeczek, bo nikt nie chciał mieć pszczelich larw w swoim miodzie.

A jeśli nie trzeba było tego wszystkiego robić, napełnialiśmy foremki pszczelim 

woskiem   lub   myliśmy   słoje.   Od   detergentów   ręce   zrobiły   mi   się   szorstkie   jak 

kukurydziane łuski.

Jedyną   porą   dnia,   której   się   obawiałam,   była   pora   kolacji,   kiedy   musiałam 

przebywać w pobliżu June. Można by pomyśleć, że ktoś, kto przygrywa umierającym, 
powinien być milszą osobą. Nie rozumiałam, dlaczego mnie tak nie lubi. Nawet to, że 

jestem   biała   i   nadużywam   ich   gościnności,   nie   wydawało   się   wystarczającym 
powodem.

- Co   tam   u   ciebie,   Lily?   -   pytała   każdego   wieczoru   przy   stole.   Tak   jakby 

przećwiczyła to przed lustrem.

- Wszystko w porządku - odpowiadałam. - A co u ciebie, June?
- Świetnie - mówiła, zerkając na August, która śledziła tę wymianę zdań, jakby 

umierała z ciekawości.

Uporawszy się z tym, strzepywałyśmy serwetki i starałyśmy się, jak to tylko 

możliwe, ignorować wzajemnie przez resztę posiłku. Wiedziałam, że August pragnie, 
aby June przestała mnie szorstko traktować. Myślisz, że mnie albo June Boatwright 

obchodzi, co słychać u tej drugiej? chciałam ją zapytać. Po prostu odpuść sobie.

- Jeśli chcesz dotknąć serca Naszej Pani, Lily, nie krępuj się. Prawda, June? - 

powiedziała któregoś wieczoru August, kiedy już odmówiłyśmy zdrowaśki.

Zerknęłam na June, która uśmiechnęła się z przymusem.

- Może innym razem - odparłam.
Zaręczam   wam,   że   gdybym   leżała   złożona   niemocą   na   łóżku   polowym   w 

miodowni   i   uratować   mnie   mogła   tylko   odrobina   sympatii   ze   strony   June, 
skonałabym tam jak amen w pacierzu i poszła prosto do nieba. Albo do piekła. Nie 

byłam już pewna gdzie.

Najprzyjemniejszym   posiłkiem   było   drugie   śniadanie,   które   ja   i   Zach 

background image

spożywaliśmy   w   cieniu   sosen.   May   szykowała   nam   prawie   codziennie   kanapki   z 
kiełbasą.   Mogliśmy   także   liczyć   na   „świecznikową   sałatkę”,   czyli   połówkę   banana, 

wciśniętą w plasterek ananasa.

- Zapalę   wam   świeczkę   -   mówiła,   pocierając   wyimaginowaną   zapałkę   o 

wyimaginowane pudełko, po czym kładła wisienkę na szczycie banana i przebijała ją 
wykałaczką. Tak jakbyśmy ja i Zach chodzili do przedszkola. Lecz my braliśmy to 

wszystko za dobrą monetę i patrzyliśmy z zachwytem, jak zapala banana. Na deser 
chrupaliśmy kostki limonkowego Kool - Aid, które zamrażała w lodówce.

Pewnego   dnia   usiedliśmy   po   lunchu   na   trawie,   słuchając   łopotu   upranych 

prześcieradeł, które Rosaleen rozwiesiła.

- Jaki jest twój ulubiony przedmiot w szkole? - zapytał Zach.
- Angielski.

- Założę się, że lubisz pisać wypracowania - powiedział, przewracając oczyma.
- Tak   się   składa,   że   lubię.   W   wolnym   czasie   zamierzałam   zostać   pisarką   i 

nauczycielką angielskiego.

Zamierzałaś? - zdziwił się.

- Nie wydaje  mi się, żebym miała  przed sobą jakąkolwiek  przyszłość, będąc 

sierotą.

W rzeczywistości wątpiłam, żebym miała jakąkolwiek przyszłość, będąc osobą 

ściganą  przez prawo.  Biorąc pod uwagę  moją sytuację,  nie wiedziałam  nawet,  czy 

skończę szkołę średnią.

Zach przyglądał się swoim paznokciom. Czułam ostrą woń jego potu. Plamy 

miodu   na   koszuli   przyciągały   do   niego   pszczoły,   przed   którymi   bez   przerwy   się 
oganiał.

- Ja też - stwierdził po chwili.
- Co ty też?

- Ja też nie wiem, czy mam przed sobą jakąś przyszłość.
- Dlaczego? Nie jesteś sierotą.

- Nie - odparł. - Jestem Murzynem.
Poczułam, jak ogarnia mnie zakłopotanie.

- Możesz grać w futbol w college'u, a potem zostać zawodowym graczem.
- Dlaczego biali uważają, że możemy odnosić sukcesy wyłącznie w sporcie? Nie 

chcę grać w futbol - stwierdził. - Chcę zostać adwokatem.

- Nie   mam   nic   przeciwko   temu   -   odparłam,   lekko   zniecierpliwiona.   -   Nie 

background image

słyszałam po prostu nigdy o murzyńskim adwokacie, ot co. Trzeba o czymś słyszeć, 
zanim zacznie się o tym marzyć.

- Gówno prawda. Trzeba marzyć o rzeczach, o których nigdy się nie słyszało.
Zamknęłam oczy.

- No   dobrze,   wyobrażam   sobie   murzyńskiego   adwokata.   Jesteś   murzyńskim 

Perrym   Masonem.   Przyjeżdżają   do   ciebie   ludzie   z   całego   stanu,   ludzie,   których 

niesłusznie   oskarżono,   a   ty   w   ostatniej   chwili   odkrywasz   prawdę,   demaskując 
prawdziwego przestępcę za barierką dla świadków.

- Zgadza się. Wkopię im prawdę w dupę - mruknął i roześmiał się. Język miał 

zielony od Kool - Aid.

Zaczęłam nazywać go Zachem, w dupę kopanym adwokatem.
- Patrzcie, kogo tutaj mamy, Zacha, w dupę kopanego adwokata - powtarzałam.

*

Mniej więcej w tym czasie Rosaleen zaczęła mnie pytać, co ja sobie wyobrażam 

- czy chcę, żeby zaadoptowały mnie siostry z kalendarza? Uznała, że uciekam w świat 
marzeń. „Świat marzeń” to były teraz jej ulubione dwa słowa.

Ucieczką   w   świat   marzeń   było   udawanie,   że   prowadzimy   normalne   życie, 

podczas   gdy   trwało   na   nas   polowanie,   wiara,   że   będziemy   mogły   pozostać   tu   na 

zawsze i że dowiem się o mojej matce czegoś, co warto będzie wiedzieć.

Cóż  złego jest w tym, że żyję w świecie marzeń,  odpowiadałam za każdym 

razem. A ona mówiła: Musisz się obudzić.

Pewnego   popołudnia,   kiedy   byłam   sama   w   miodowni,   June   zajrzała   tam, 

szukając August. Tak przynajmniej utrzymywała.

- A więc jesteście tutaj już... jak długo... dwa tygodnie? - zapytała, krzyżując 

ręce na piersiach.

Nie można było chyba wyrazić się jaśniej.

- Słuchaj, jeśli chcesz, żebyśmy sobie poszły, ja i Rosaleen ruszymy w dalszą 

drogę   -  powiedziałam.   -   Napiszę   do   mojej   cioci,   a  ona  przyśle   nam   pieniądze   na 

autobus.

June podniosła brwi.

- Wydawało mi się, że nie pamiętasz nazwiska swojej ciotki, a teraz nagle znasz 

jej nazwisko i jej adres.

- Tak  naprawdę  znałam  je  przez  cały   czas   -  odparłam.  -  Miałam  po prostu 

nadzieję, że spędzę tu trochę czasu, zanim będziemy musiały wyjechać.

background image

Powiedziawszy to, odniosłam wrażenie, że jej rysy złagodniały, lecz może były 

to tylko moje pobożne życzenia.

- Na litość boską, co to za gadanie o wyjeździe? - odezwała się od progu August. 

Żadna z nas nie usłyszała jej kroków. August zmierzyła ostrym spojrzeniem siostrę. - 

Nikt nie chce, żebyś wyjeżdżała, Lily, dopóki nie będziesz do tego gotowa.

Stojąc przy jej biurku, przekładałam machinalnie papiery. June odchrząknęła.

- Muszę iść trochę poćwiczyć - mruknęła i wymknęła się na dwór.
August podeszła do mnie i usiadła przy biurku.

- Możesz   ze   mną   porozmawiać,   Lily,   chyba   o   tym   wiesz?   Kiedy   nie 

odpowiedziałam, wzięła mnie za rękę, przyciągnęła do siebie i posadziła na kolanach. 

Nie były miękkie i wygodne jak kolana Rosaleen, lecz chude i kanciaste.

Niczego nie pragnęłam bardziej, aniżeli móc się przed nią otworzyć. Wyciągnąć 

torbę spod łóżka  i wyjąć z niej rzeczy mojej matki. Chciałam  pokazać jej obrazek 
czarnej   Marii   i   powiedzieć:  To   obrazek,   który   należał   do   mojej   matki.   Jest 

identyczny, taki sam jak ten, który przyklejacie do swoich słoików z miodem. A z  
tyłu jest napis „ Tiburon, Karolina Południowa, więc wiem, że musiała tutaj być.  

Chciałam pokazać August fotografię matki i zapytać:  Czy widziałaś ją kiedyś? Nie 
śpiesz się. Dobrze się zastanów.

Nie dotknęłam jednak jeszcze dłonią serca czarnej Marii w salonie i bałam się 

to wszystko opowiedzieć, nie zrobiwszy przynajmniej tej rzeczy. Przytuliłam się do 

August,   odsuwając   na   bok   to   skryte   pragnienie,   bojąc   się,   że   odpowie:  Nie,   nie 
widziałam tej kobiety nigdy w życiu. 
I wtedy będzie po wszystkim. Lepiej było nic nie 

wiedzieć.

- Pójdę chyba pomóc w kuchni - powiedziałam i zeskoczyłam z jej kolan. Idąc 

przez podwórko, ani razu się nie obejrzałam.

Tej nocy, gdy mrok puchł od cykania świerszczy, a Rosaleen chrapała im do 

wtóru, porządnie się wypłakałam. Nie wiedziałam nawet, z jakiego powodu. Myślę, że 
złożyło się na to wszystko. Płakałam, bo okłamywałam August, która była dla mnie 

taka dobra. Bo Rosaleen miała chyba rację, mówiąc o świecie marzeń. Bo wiedziałam, 
że Dziewica Maria nie zastępuje mnie wcale tam na brzoskwiniowej farmie, tak jak to 

robiła w wypadku Beatrix.

*

Neil przychodził prawie co wieczór i siadywał z June w saloniku, podczas gdy 

my oglądaliśmy Ściganego w telewizji w gabinecie. August oświadczyła, że chciałaby, 

background image

żeby ścigany odnalazł w końcu jednorękiego mordercę i miał to już za sobą.

W   trakcie   przerw   na   reklamy   udawałam,   że   idę   po   wodę,   w  rzeczywistości 

jednak podkradałam się pod salonik i próbowałam podsłuchać, o czym rozmawiają 
June i Neil.

- Chciałbym,   żebyś   powiedziała   mi,   dlaczego   nie   -   usłyszałam,   jak   mówi 

pewnego wieczoru Neil.

- Bo nie mogę - odpowiedziała June.
- To nie jest powód.

- To jedyny powód, jaki mam.
- Słuchaj, nie mam zamiaru czekać w nieskończoność - oświadczył Neil.

Zastanawiałam się właśnie, co odpowie na to June, kiedy Neil wyszedł nagle 

bez ostrzeżenia z saloniku i zobaczył, jak czaję się przy drzwiach, podsłuchując ich 

intymną wymianę zdań. Przez sekundę miał taką minę, jakby chciał mnie wydać June, 
ale potem wyszedł z domu, trzaskając frontowymi drzwiami.

Biegnąc z powrotem do gabinetu, usłyszałam stłumione łkanie June.

*

Pewnego ranka August posłała Zacha i mnie w sześciomilową drogę po ostatnie 

nadstawki,   które   trzeba   było   wyjąć   z   uli.   Było   potwornie   gorąco   i   w   każdym 

sześciennym calu powietrza fruwało przynajmniej dziesięć insektów.

Zach   prowadził   miodową   furgonetkę   najszybciej,   jak   to   było   możliwe,   czyli 

trzydzieści mil na godzinę. Wiatr targał moje włosy i wypełniał szoferkę zapachem 
świeżo skoszonych traw.

Pobocza drogi pokrywała świeżo zebrana bawełna, którą zwiało z ciężarówek 

jadących   do   odziarniarki   w   Tiburonie.   Zach   powiedział,   że   w   tym   roku   farmerzy 

zasadzili  i zebrali  bawełnę  wcześniej z powodu kwieciaka  bawełnowca.  Rozsypana 
wzdłuż drogi wyglądała zupełnie jak śnieg i zaczęłam marzyć o śnieżycy, dzięki której 

zrobiłoby się zimniej.

Zaczęłam marzyć, że Zach zjeżdża na bok, ponieważ nic nie widzi w zadymce, i 

urządzamy   bitwę   na   śnieżki,   obrzucając   się   wzajemnie   miękkimi   białymi   kulkami 
śnieżnej bawełny. Wyobraziłam sobie, że budujemy igloo i zasypiamy w nim, tuląc się 

do siebie, żeby nie zmarznąć, ze splecionymi niczym białe i czarne warkoczyki rękoma 
i nogami. Ta ostatnia wizja tak mną wstrząsnęła, że dostałam dreszczy. Wetknęłam 

dłonie pod pachy i poczułam pod palcami lodowaty pot.

- Dobrze się czujesz? - zapytał Zach.

background image

- Tak, dlaczego pytasz?
- Strasznie się trzęsiesz.

- Nic mi nie jest. Czasami to mi się zdarza.
Odwróciłam się i wyjrzałam przez boczną szybę, za którą widać było tylko pola i 

od   czasu   do   czasu   popadające   w   ruinę   stodoły   porzuconych   murzyńskich 
gospodarstw.

- Daleko jeszcze? - zapytałam tonem, który sugerował, że wycieczka powinna 

się jak najszybciej skończyć.

- Czymś się denerwujesz?
Zamiast odpowiedzieć, wbiłam wzrok w brudną przednią szybę.

Kiedy   skręciliśmy   z   szosy   na   wyboistą   polną   drogę,   Zach   oświadczył,   że 

znajdujemy   się   na   terenie   posiadłości   należącej   do   pana   Claytona   Forresta,   który 

trzymał   miód   Czarnej   Madonny   i   świece   z   pszczelego   wosku   w  poczekalni   swojej 
kancelarii,   aby   mogli   je   kupić   jego   klienci.   Do   obowiązków   Zacha   należało   do-

starczanie miodu i świec do firm, w których prowadzono ich komisową sprzedaż.

- Pan Forrest pozwala mi myszkować w swojej kancelarii - oznajmił.

- Yhym.
- Opowiada mi o sprawach, które wygrał - dodał Zach.

W tym samym momencie wpadliśmy w koleinę i walnęliśmy oboje głowami o 

dach szoferki, co z jakiegoś powodu diametralnie odmieniło mój nastrój. Zaczęłam się 

zaśmiewać tak, jakby ktoś łaskotał mnie pod pachami. Im mocniej uderzałam głową o 
dach, tym głośniej się śmiałam, aż w końcu złapał mnie jeden wielki atak wesołości. 

Zanosiłam się śmiechem w podobny sposób, w jaki May zanosiła się płaczem.

Zach   wjeżdżał   z   początku   specjalnie   w   koleiny,   żeby   mnie   pobudzić,   lecz 

później się zirytował, bo za nic w świecie nie chciałam przestać. Chrząknął i zwolnił, 
aż przestaliśmy podskakiwać na wertepach.

W końcu mi przeszło, cokolwiek to było. Przypomniałam sobie, jak przyjemnie 

było zemdleć podczas spotkania Córek Marii. Bardzo chętnie zrobiłabym to ponownie 

tutaj,   w   szoferce.   Zazdrościłam   żółwiom   ich   skorupy,   tego,   że   mogą   się   pod   nią 
chować, kiedy tylko mają ochotę.

Urzekał   mnie   oddech   Zacha,   jego   opięta   na   piersi   koszula,   ręka   oparta   na 

kierownicy. To, jaka była twarda i ciemna. Tajemnica jego skóry.

Głupotą było myśleć, że pewne rzeczy nie mogą się zdarzyć - na przykład, że 

nigdy nie spodoba mi się żaden Murzyn. Naprawdę sądziłam, że coś takiego nie może 

background image

się przytrafić, podobnie jak woda nie może płynąć pod górę ani sól nie może być 
słodka. Takie jest prawo natury. Może pociągało mnie po prostu to, czego nie mogłam 

mieć. A może pragnienie budziło się, kiedy chciało, nie zważając na zasady, wedle 
których żyliśmy i umieraliśmy.  Trzeba marzyć o rzeczach, o których nigdy się nie 

słyszało, powiedział Zach.

Zatrzymał furgonetkę przy pasiece składającej się z dwudziestu uli, które stały 

w zagajniku zapewniającym im cień w lecie i osłonę przed wiatrem w zimie. Pszczoły 
były bardziej  wrażliwe,  niż to sobie wyobrażałam.  Jeśli nie niszczyły  ich roztocza, 

robiły to pestycydy albo paskudna pogoda.

Zach   wysiadł   i   wyładował   ze   skrzyni   cały   nasz   sprzęt   -   hełmy,   dodatkowe 

nadstawki, świeże ramki i podkurzacz, który kazał mi zapalić. Ruszyłam przez krzaki 
kamforowców   i   dzikiej   azalii,   omijając   kopce   ognistych   mrówek   i   kołysząc 

podkurzaczem,   a   Zach   podnosił   pokrywy   uli   i   zaglądał   do   środka,   szukając 
wypełnionych miodem ramek.

Zachowywał się jak ktoś, kto naprawdę kocha pszczoły. Nie mogłam uwierzyć, 

jaki potrafi być delikatny i gołębiego serca. Z jednej z wyjętych przez niego ramek 

ściekał miód śliwkowego koloru.

- Jest fioletowy - zawołałam.

- Kiedy jest wyjątkowy  upał i wysychają kwiaty, pszczoły pobierają nektar z 

dzikiego bzu. Miód robi się wtedy fioletowy. Jest bardzo drogi. Ludzie płacą po dwa 

dolary za słoik.

Zach uniósł mój welon, po czym zanurzył palec w plastrze i zbliżył do moich 

warg.   Pozwoliłam,   żeby   wsadził   mi   go   do   ust   i   oblizałam   do   czysta.   Jego   wargi 
wykrzywiły się w leciutkim uśmiechu i poczułam, jak zalewa mnie gorąca fala. Zach 

pochylił się ku mnie. Chciałam, żeby odsunął do końca mój welon i mnie pocałował. 
Po tym jak patrzył mi prosto w oczy, zorientowałam się, że on również tego pragnie. 

Staliśmy   bez   ruchu,   a   pszczoły   wirowały   wokół   naszych   głów   z   dźwiękiem,   który 
przypominał   skwierczenie   boczku   na   patelni   i   który   nie   kojarzył   się   już   z   niczym 

niebezpiecznym. Zdałam sobie sprawę, że niebezpieczeństwo to coś, do czego można 
przywyknąć.

Zamiast   mnie   pocałować,   Zach   odwrócił   się   jednak   do   następnego   ula   i 

kontynuował   pracę.   Podkurzacz   zgasł.   Ruszyłam   za   nim;   żadne   z   nas   nic   nie 

powiedziało.   Załadowaliśmy   pełne   nadstawki   na   furgonetkę,   jakby   odebrało   nam 
mowę, i nie odezwaliśmy się ani słowem aż do chwili, gdy furgonetka minęła znak z 

background image

nazwą miejscowości.

TIBURON, 6502 mieszkańców Rodzinne miasto Willifred Marchant

- Kto to jest Willifred Marchant? - zapytałam, pragnąc desperacko przerwać 

milczenie i sprawić, by wszystko wróciło do normy.

- Chcesz powiedzieć, że nigdy nie słyszałaś o Willifred Marchant? - odparł. - To 

słynna na całym świecie pisarka, która zdobyła trzy Nagrody Pulitzera za książki o 

liściastych drzewach Karoliny Południowej.

- Nie dostała żadnej Nagrody Pulitzera - zachichotałam.

- Lepiej się przymknij, ponieważ  w Tiburonie książki Willifred Marchant są 

cenione   o   wiele   bardziej   od   Biblii.   Obchodzimy   co   rok   oficjalny   Dzień   Willifred 

Marchant. W szkołach odbywa się wtedy uroczyste sadzenie drzewek. Przychodzi na 
nie zawsze w wielkim słomkowym kapeluszu, niosąc w koszyku płatki róż, którymi 

obsypuje dzieci.

- Nieprawda - powiedziałam.

- Prawda, prawda. Panna Willie jest bardzo dziwna.
- Drzewa   liściaste   to   na   pewno   bardzo   interesujący   temat,   ale   osobiście 

wolałabym pisać o ludziach.

- Ach, racja, zapomniałem - odparł. - Ty też masz zamiar zostać pisarką. Ty i 

panna Willie.

- Zachowujesz się, jakbyś nie wierzył, że potrafię to zrobić.

- Nic takiego nie powiedziałem.
- Ale sugerowałeś.

- Co ty opowiadasz? Nic nie sugerowałem.
Odwróciłam się i skupiłam całą swoją uwagę na tym, co było za szybą. Loża 

masońska, komis z używanymi samochodami, skład opon Firestone.

Zach zahamował przed znakiem stopu tuż obok kawiarni Dixie, która mieściła 

się   praktycznie   na   podwórku   międzyokręgowego   zakładu   hodowli   zwierząt,   co   z 
jakiegoś   powodu   bardzo   mnie   zezłościło.   Chciałam   wiedzieć,   jak   ludzie   mogli 

pałaszować śniadanie, lunch i obiad, podczas gdy ich receptory węchowe atakował 
zapach krów - albo coś jeszcze gorszego. Miałam ochotę zawołać do nich przez okno: 

Może byście tak zjedli swoją cholerną kaszkę gdzie indziej? W powietrzu unosi się 
smród krowiego gówna!

Robiło mi się niedobrze, kiedy pomyślałam, jak ludzie przeżywają swoje życie - 

zadowalając się kaszą i krowim gównem. Zapiekły mnie oczy.

background image

Zach przejechał przez skrzyżowanie. Czułam, jak świdruje wzrokiem tył mojej 

głowy.

- Jesteś na mnie zła? - zapytał.
Tak, oczywiście, że jestem, bo myślisz, że nigdy do niczego nie dojdę, miałam 

ochotę   powiedzieć.   Z   moich   ust   padły   jednak   zupełnie   inne   słowa,   beznadziejnie 
głupie.

- Nigdy nie będę obsypywać nikogo płatkami róż - oświadczyłam i poryczałam 

się. Był to płacz, w którym człowiek wciąga  powietrze do płuc i wydaje chrapliwe 

dźwięki, jakby tonął. Zach zjechał na pobocze.

- Rany   boskie.   Co   się   stało?   -   zapytał,   po   czym   objął   mnie   ramieniem   i 

przyciągnął do siebie.

Myślałam, że chodzi głównie o moją zmarnowaną przyszłość, tę, w którą pani 

Henry kazała mi wierzyć, zaopatrując mnie w książki oraz wakacyjne listy lektur i 
rozprawiając  o  stypendiach  w  Columbia  College,  lecz   siedząc obok Zacha,   zdałam 

sobie sprawę, że płaczę, ponieważ ma ten dołeczek, który tak pokochałam, ponieważ 
za każdym razem, gdy na niego spoglądam, czuję tę gorącą, dziwną falę przepływającą 

między   biodrami   i   kolanami,   ponieważ   jeszcze   przed   chwilą   byłam   normalną 
zwyczajną dziewczyną i nagle, nim się zorientowałam, znalazłam się w miejscu, w 

którym skazana byłam na czarną rozpacz. Zdałam sobie sprawę, że płaczę z powodu 
Zacha.

Kładąc głowę na jego ramieniu, zastanawiałam się, jak on mnie znosi. W ciągu 

jednego   krótkiego   poranka   dałam   mu   próbkę   wariackiego   śmiechu,   skrywanej 

namiętności,   szczeniackich   wygłupów,   użalania   się   nad   sobą   i   ataku   histerii.   Nie 
wiem, czy udałoby mi się to wszystko zaaranżować, gdybym celowo chciała mu się 

pokazać od jak najgorszej strony.

Zach uściskał mnie.

- Wszystko będzie dobrze - przemówił do moich włosów. - Zostaniesz kiedyś 

wielką pisarką. - Zobaczyłam, jak zerka za siebie i na drugą stronę ulicy. - A teraz 

wracaj na swoje miejsce i wytrzyj twarz - powiedział, dając mi szmatę śmierdzącą 
benzyną.

*

Kiedy  wróciliśmy   do  miodowni,  nie  było tam  nikogo prócz  Rosaleen,   która 

składała ubrania, żeby przenieść się do pokoju May.

Wystarczyło,  że  nie było  mnie  przez  dwie  godziny,  i  diabli   wzięli   cały  nasz 

background image

wspólny układ.

- Dlaczego idziesz tam nocować? - zapytałam.

- May boi się spać sama w nocy.
Rosaleen miała spać na podwójnym łóżku, dostać na swoje rzeczy najniższą 

szufladę w komodzie May i korzystać z łazienki, która była na wyciągnięcie ręki.

- Nie mogę uwierzyć, że zostawiasz mnie tu samą! - zawołałam, wybuchając 

płaczem.

Zach   złapał   ręczny   wózek   i   wytoczył   go   jak   najszybciej   z   miodowni,   żeby 

wyładować   nadstawki   z   furgonetki.   Przypuszczam,   że   chwilowo   miał   już   dosyć 
kobiecych emocji.

- Wcale cię nie zostawiam. Będę miała materac - odparła Rosaleen, chowając 

do kieszeni szczoteczkę do zębów i tabakę Red Rose.

Skrzyżowałam   ramiona   na   bluzce,   mokrej   od   wszystkich   tych   łez,   które 

wylałam wcześniej.

- No więc dobrze, idź. Nie obchodzi mnie to.
- Lily,   to   łóżko   polowe   nie   jest   dobre   na   mój   kręgosłup.   I   może   tego   nie 

zauważyłaś, ale ma powyginane nogi. Jeszcze tydzień i zupełnie się rozwali. Będzie ci 
dobrze beze mnie.

Poczułam,   jak   coś   się   we   mnie   zamyka.   Będzie   mi   dobrze   bez   niej?   Czy 

kompletnie odebrało jej rozum?

- Nie   chcę   budzić   się  ze   świata   marzeń   -  powiedziałam   i   w połowie   zdania 

załamał mi się głos, a słowa zaplątały i uwięzły w ustach.

Rosaleen usiadła na łóżku polowym, którego tak gorąco teraz nienawidziłam, 

ponieważ to przez nie przenosiła się do pokoju May. Usiadła i przyciągnęła mnie do 

siebie.

- Wiem, że nie chcesz, ale będę przy tobie, kiedy to się stanie. Mogę nocować w 

pokoju May, ale nigdzie się stąd nie wybieram.

Poklepała   mnie   po   kolanie   jak   za   dawnych   czasów   i   żadna   z   nas   nic   nie 

powiedziała.   Czułam   się   tak,   jakbyśmy   znowu   siedziały   w   jadącym   do   aresztu 
policyjnym samochodzie. Jakbym nie potrafiła egzystować bez tej ręki klepiącej mnie 

po kolanie.

*

Towarzyszyłam   Rosaleen   niosącej   swój   skąpy   dobytek   do   różowego   domu, 

mając zamiar obejrzeć jej nowy pokój. Kiedy weszłyśmy po schodkach na werandę, 

background image

August   siedziała   na   huśtawce   zawieszonej   na   dwóch   przymocowanych   do   sufitu 
łańcuchach. Kołysała się, popijając oranżadę i czytając książkę, którą wypożyczyła z 

objazdowej biblioteki. Przekręciłam głowę, żeby przeczytać tytuł. Jane Eyre.

May  stała   na  drugim  końcu  werandy  i  przepuszczała   pranie  przez  gumową 

wyżymaczkę, zamontowaną na fabrycznie nowej pralce marki Lady Kenmore, którą 
siostry   wystawiły   na   zewnątrz,   ponieważ   nie   było   na   nią   miejsca   w   kuchni.   W 

telewizyjnych reklamówkach kobieta, która prała w Lady Kenmore, miała na sobie 
wieczorową suknię i najwyraźniej świetnie się bawiła. May była po prostu zgrzana i 

zmęczona. Uśmiechnęła się, kiedy Rosaleen przeszła obok ze swoimi rzeczami.

- Nie przeszkadza ci, że Rosaleen tu się przeniesie? - zapytała August.

Oparła książkę o brzuch, wypiła łyk oranżady, po czym przesunęła palcami po 

zimnej mokrej szklance i przycisnęła je do szyi.

- Chyba nie - odparłam.
- May będzie się lepiej spało z Rosaleen - stwierdziła. - Prawda, May?

Zerknęłam na May, ale pralka pracowała tak głośno, że chyba nic nie słyszała.
Nagle przestało mi kompletnie zależeć na tym, żeby iść na górę z Rosaleen i 

patrzeć, jak wpycha swoje ubrania do komody May. Zerknęłam na książkę August.

- O czym czytasz? - zapytałam.

Sądziłam, że czeka mnie niezobowiązująca pogawędka, i bardzo się pomyliłam.
- O dziewczynce, której zmarła matka, kiedy była mała - odparła August, po 

czym spojrzała na mnie w taki sposób, że żołądek podszedł mi do gardła, zupełnie jak 
wówczas, gdy opowiedziała mi o Beatrix.

- I co się stało z tą dziewczynką? - zapytałam, starając się, żeby nie zadrżał mi 

głos.

- Dopiero   zaczęłam   czytać   -   powiedziała.   -   Na   razie   czuje   się   po   prostu 

zagubiona i smutna.

Odwróciłam się w stronę ogrodu, gdzie June i Neil zbierali pomidory. Gapiąc 

się na nich, słyszałam, jak skrzypi korba wyżymaczki. Słyszałam, jak ubrania wpadają 

do miski za wałkami. Ona wie, pomyślałam. Ona wie, kim jestem.

Rozpostarłam   ręce   na   boki,   tak   jakbym   odpychała   niewidoczne   ściany 

powietrza,   i   spoglądając   w   dół,   zobaczyłam   swój   cień   na   podłodze   -   cień   chudej 
dziewczynki   z   kręcącymi   się   niesfornymi   włosami,   wyciągniętymi   ramionami   i 

dłońmi,   które   sterczały   zadarte   w  górę,   jakbym   próbowała   zatrzymać   cały  uliczny 
ruch.   Miałam   ochotę   pochylić   się   i   ją   ucałować,   tak   bardzo   wydawała   się   mała   i 

background image

zdeterminowana.

Kiedy   podniosłam   wzrok,   August   wciąż   się   we   mnie   wpatrywała,   czekając 

najwyraźniej, że coś powiem.

- Pójdę chyba zobaczyć nowe łóżko Rosaleen - bąknęłam.

August wzięła do rąk książkę i na tym się to skończyło.
Moment minął, podobnie jak przeczucie, że ona wie, kim jestem. Nie miało to 

przecież sensu: skąd August Boatwright miałaby o mnie cokolwiek wiedzieć?

W tej  samej chwili  między zbierającymi  pomidory June i Neilem wybuchła 

prawdziwa awantura. June krzyknęła coś, Neil odpowiedział jej tym samym tonem.

- Oho - mruknęła August, po czym odłożyła książkę i wstała z huśtawki.

- Dlaczego nie zadowolisz się tym, co jest? - zawołała June. - Dlaczego zawsze 

do tego wracasz? Wbij to sobie wreszcie do głowy: nie wyjdę za mąż. Ani dzisiaj, ani 

jutro, ani w przyszłym roku!

- Czego ty się boisz? - zapytał Neil.

- Jeśli chcesz wiedzieć, nie boję się niczego.
- Cóż, w takim razie jesteś najbardziej samolubną dziwką, jaką kiedykolwiek 

spotkałem - odparł i ruszył w stronę swojego samochodu.

- O Boże - szepnęła cicho August.

- Jak śmiesz mnie tak nazywać! - zawołała June. - Wracaj tutaj! Nie odchodź, 

kiedy do ciebie mówię!

Neil   szedł   dalej,   ani   razu   się   nie   oglądając.   Zauważyłam,   że   Zach   przestał 

ładować nadstawki na wózek i obserwował ich, potrząsając głową, jakby nie mógł 

uwierzyć, że jest świadkiem kolejnej sceny, w której z ludzi wychodzi to, co w nich 
najgorsze.

- Jeśli teraz odejdziesz, nie waż się tutaj wracać! - wrzasnęła June.
Neil wsiadł do samochodu i June puściła się nagle biegiem, trzymając w rękach 

pomidory. Odchyliła się do tyłu i cisnęła jednym z nich - prask! - prosto w przednią 
szybę. Drugi wylądował na klamce drzwi.

- Nie wracaj tutaj! - krzyknęła, kiedy Neil odjechał. Ociekając pomidorowym 

sokiem.

May   osunęła   się   na   podłogę,   płacząc   i   sprawiając   wrażenie   tak   bardzo 

zranionej, że widziałam niemal miękkie czerwone miejsca pod jej żebrami. August i ja 

odprowadziłyśmy ją do muru, gdzie po raz któryś z rzędu napisała na kartce  June i 
Neil 
i wcisnęła ją między dwa kamienie.

background image

*

Przez   resztę   dnia   pracowaliśmy   z   Zachem   przy   nadstawkach,   które 

przywieźliśmy.   Poustawiane   w   miodowni   w   stosach   po   sześć   sztuk   wyglądały   jak 
miniaturowe wieżowce. August powiedziała, że przypominają Pszczele Miasto.

Dwanaście razy wypełnialiśmy ekstraktor - poddając miód pełnej obróbce od 

odsklepiania   plastrów   aż   po   zbiornik,   z   którego   napełniało   się   słoiki.   August   nie 

chciała, żeby stał zbyt długo, ponieważ tracił wtedy zapach. Zrobimy to w dwa dni, 
oznajmiła.   Koniec   i   kropka.   Nie  musieliśmy   przynajmniej   magazynować   miodu   w 

specjalnej   cieplarni,   żeby   uchronić   go   przed   krystalizacją,   bo   cieplarnię   mieliśmy 
teraz w każdym pomieszczeniu. Choć raz przydały się na coś karolińskie upały.

Wieczorem byłam przekonana, że narobiliśmy się już dosyć i możemy zjeść 

kolację i odmówić modlitwę, ale okazało się, że nie, że to dopiero początek. August 

kazała nam załadować puste nadstawki i wywieźć je do lasu, żeby pszczoły mogły 
przylecieć i urządzić wielkie sprzątanie. Nie chciała odkładać nadstawek na zimę, póki 

pszczoły nie wyssą ostatniej kropli miodu z plastrów. Twierdziła, że robi to, ponieważ 
resztki   miodu   przyciągają   karaluchy.   Jestem   jednak   pewna,   że   tak   naprawdę 

uwielbiała wyprawiać dla swoich pszczół małą pożegnalną ucztę na koniec sezonu, pa-
trzeć, jak sfruwają na nadstawki, jakby odkryły miodowy raj.

Pracując, przez cały czas dumałam o tym, jak bardzo miesza się ludziom w 

głowach, kiedy w grę wchodzi miłość. Weźmy na przykład mnie. Miałam wrażenie, że 

myślę   teraz   o   Zachu   przez   czterdzieści   minut   na   godzinę,   o   Zachu,   który   był 
niemożliwością.   Powtarzałam   to   sobie   pięćset   razy:   on   jest   niemożliwością.   Mogę 

wam powiedzieć tylko tyle: to słowo jest wielką szczapą, rzuconą w ognie miłości.

Tej nocy czułam się dziwnie, leżąc sama w miodowni. Brakowało mi chrapania 

Rosaleen   w   ten   sam   sposób,   w   jaki   człowiekowi   brakuje   szumu   oceanu,   kiedy 
przywykł   przy   nim   zasypiać.   Nie   zdawałam   sobie   wcześniej   sprawy,   jak   wielkiej 

dodawało mi otuchy. Cisza ma dziwny, gąbczasty podźwięk, od którego mogą popękać 
bębenki.

Nie wiedziałam, czy to wynikało z pustki, dławiącego upału, czy faktu, że była 

dopiero dziewiąta, ale mimo zmęczenia nie mogłam się ułożyć do snu. Ściągnęłam z 

siebie   bluzkę   i   bieliznę   i   położyłam   się   na   wilgotnym   prześcieradle.   Nagość   była 
całkiem miła. Miły był gładki i śliski dotyk prześcieradła i to poczucie wyzwolenia.

Wyobraziłam sobie, że słyszę podjeżdżający pod dom samochód. Wyobraziłam 

sobie, że to Zach, i myśl o tym, że chodzi tam w nocy koło ściany miodowni, sprawiła, 

background image

iż zabrakło mi tchu.

Wstałam i podeszłam po ciemku do ściennego lustra. Perliste światło sączyło 

się   przez   otwarte   okno   za   moimi   plecami,   lgnąc   do   mojej   skóry,   otaczając   mnie 
prawdziwą   aureolą,   nie   tylko   wokół   głowy,   lecz   wokół   ramion,   żeber,   ud.   Byłam 

ostatnią   osobą,   która   zasługiwałaby   na   aureolę,   ale   przyglądałam   jej   się   uważnie, 
ujmując swoje piersi w dłonie, studiując różowo - brązowe brodawki,  łuki  bioder, 

każdą miękką i lśniącą krągłość. Po raz pierwszy w życiu czułam się czymś więcej 
aniżeli tylko niezgrabnym dziewuszyskiem.

Zamknęłam oczy i w moich piersiach pękł w końcu balon pożądania, a kiedy to 

się stało - jakbyście nie wiedzieli - w jednej chwili marzyłam o Zachu, a w następnej 

tęskniłam   do   matki,   wyobrażając   sobie,   że   woła   mnie   po   imieniu.  Lily,   malutka, 
mówiła. Jesteś moim kwiatuszkiem.

Kiedy odwróciłam się do okna, nikogo tam nie było. Co wcale nie znaczy, że 

kogoś się spodziewałam.

*

Dwa dni później, kiedy padaliśmy z nóg, zbierając resztki miodu, Zach pojawił 

się z najpiękniejszym pod słońcem notesem - zielonym, z pączkami róż na okładce. 
Czekał na mnie, kiedy wychodziłam z miodowni.

- To dla ciebie - powiedział. - Żebyś wprawiała się w pisaniu.
Wtedy   właśnie   odkryłam,   że   nie   znajdę   nigdy   lepszego   przyjaciela   od 

Zachary'ego Taylora. Zarzuciłam mu ramiona na szyję i oparłam głowę o jego pierś. 
Wydał z siebie dźwięk podobny do „auu”, ale już po sekundzie objął mnie i przez 

chwilę trwaliśmy w prawdziwym uścisku. Zach gładził mnie rękoma po plecach i za-
kręciło mi się w głowie. W końcu wyzwolił się z moich objęć.

- Lubię cię bardziej niż jakąkolwiek inną dziewczynę, Lily - powiedział - ale 

musisz zrozumieć, że są ludzie, którzy zabiliby chłopców takich jak ja tylko za to, że 

oglądają się za dziewczynami takimi jak ty.

Nie mogłam się powstrzymać i dotknęłam jego twarzy w miejscu, gdzie tworzył 

się ten dołeczek.

- Przykro mi - powiedziałam.

- Jasne. Mnie też jest przykro - odparł.
Całymi   dniami   nosiłam   notes   przy   sobie.   I  bez   przerwy   pisałam.   Zmyśloną 

historię   o   tym,   jak   Rosaleen   traci   osiemdziesiąt   pięć   funtów   wagi   i   robi   się   taka 
szczupła, że nikt nie poznaje jej podczas policyjnej konfrontacji. Inną o August, która 

background image

kursuje po okolicy specjalnym autobusem podobnym do objazdowej biblioteki, tyle że 
zamiast   książek   można   w   nim   dostać   słoiki   miodu.   Ale   moim   ulubionym 

opowiadaniem było to o Zachu, który zostaje w dupę kopanym adwokatem i ma swój 
własny program telewizyjny, podobnie jak Perry Mason. Przeczytałam mu je kiedyś 

podczas lunchu i siedział zasłuchany niczym dziecko, któremu matka czyta bajkę na 
dobranoc.

- Tak trzymaj, Willifred Marchant - powiedział krótko.

background image

Pszczoły miodne potrzebują nie tylko fizycznego kontaktu z całą kolonią, ale 

równiej  wsparcia  w  jej  systemie  społecznym.  Kiedy odizoluje  się pszczoły   od  jej 

sióstr, wkrótce umiera.

The Queen Must Die: And Other Affairs of Bees and Men (Królowa musi 

umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi)

ROZDZIAŁ ÓSMY

August wydarła lipcową kartkę ze ściennego kalendarza, który wisiał przy jej 

biurku w miodowni. Miałam jej ochotę powiedzieć, że, formalnie rzecz biorąc, lipiec 

potrwa jeszcze pięć dni, ale doszłam do wniosku, że chyba sama o tym wie. Chciała po 
prostu, żeby się skończył, żeby mógł się zacząć sierpień, jej specjalny miesiąc. Tak jak 

czerwiec był miesiącem June, a maj należał do May.

August opowiedziała mi już wcześniej, że kiedy były dziećmi i nadchodził ich 

specjalny  miesiąc,   matka   zwalniała   je  z  codziennych   obowiązków   i  pozwalała  jeść 
ulubione frykasy, jeśli nawet psuły się od nich zęby, a także siedzieć godzinę dłużej 

wieczorem i robić, co im się żywnie podobało. August z całego serca pragnęła czytać 
książki i przez cały miesiąc, kiedy jej siostry szły spać, siedziała nie niepokojona przez 

nikogo na kanapie w salonie i czytała. Słuchając jej, miało się wrażenie, że te wieczory 
były najjaśniejszym momentem jej dzieciństwa.

Dowiedziawszy   się   o   tym,   bardzo   długo   namyślałam   się,   którego   miesiąca 

nazwę wybrać sobie na imię. Zdecydowałam się na październik, October, ponieważ to 

złoty miesiąc z ładniejszą niż kiedy indziej pogodą, a moje inicjały O.O. - October 
Owens   -   tworzyłyby   interesujący   monogram.   Wyobrażałam   sobie,   jak   przez   cały 

miesiąc jem na śniadanie składający się z trzech warstw tort czekoladowy i siedzę 
godzinę dłużej w salonie, pisząc ambitne opowiadania i wiersze.

Spojrzałam   na   August,   która   stała   przy   biurku,   trzymając   w   ręku   lipcową 

kartkę z kalendarza. Ubrana była w białą suknię przepasaną limonkowozieloną szarfą, 

tak samo jak pierwszego dnia, kiedy się tutaj pojawiłam. Szarfa nie miała żadnego 
praktycznego znaczenia, dodawała jej tylko szyku. August nuciła ich piosenkę:  Na 

moim grobie postaw ul i niechaj ścieka z niego miód. Pomyślałam, jaką musiała mieć 
wspaniałą matkę.

- Chodź, Lily - powiedziała. - Musimy ponaklejać etykiety na wszystkie słoiki, a 

jest nas tylko dwie.

Zach   jeździł   po   całym   mieście,   rozwożąc   miód   do   punktów,   w   których 

background image

prowadziła   jego   sprzedaż,   i   odbierając   pieniądze   za   ubiegły   miesiąc.   Nazywał   je 
„miodową   forsą”.   Chociaż   wielkie   miodowe   żniwa   już   się   skończyły,   pszczoły   w 

dalszym ciągu zbierały nektar, robiły to, co do nich należało. (Nie sposób zabronić 
pszczołom   pracować,   choćby   nawet   bardzo   się   tego   chciało).   Zach   powiedział,   że 

August ma pięćdziesiąt centów z każdego funta miodu. Obliczałam, że musi się pławić 
w miodowej forsie. Nie rozumiałam, dlaczego nie mieszka jeszcze w różowym pałacu.

Czekając,   aż   otworzy   pudełko   z   nową   dostawą   nalepek   z   Czarną   Madonną, 

przyglądałam się kawałkowi pszczelego plastra. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakie 

pszczoły   są   mądre,   mądrzejsze   nawet   od   delfinów.   Znają   się   w   wystarczającym 
stopniu na geometrii, żeby konstruować całe rzędy idealnych sześcioboków, o kątach 

tak równych, jakby używały linijki. Biorą zwykły kwiatowy sok i przerabiają go na coś, 
czym wszyscy na świecie uwielbiają polewać biszkopty. I widziałam na własne oczy, 

jak pięćdziesiąt tysięcy pszczół już po piętnastu minutach odnalazło puste nadstawki 
pozostawione   im   przez   August   do   wyczyszczenia,   przekazując   sobie   wiadomość   o 

odkryciu w jakimś zaawansowanym pszczelim języku. Najważniejsze jest jednak to, że 
harują   do   upadłego.   Czasami   ma   się   ochotę   im   powiedzieć:  Zrelaksujcie   się, 

odpocznijcie trochę, zasłużyłyście sobie na fajrant.

Kiedy August sięgnęła do pudełka po nalepki, przeczytałam adres nadawcy: 

Sklep pamiątkarski przy Klasztorze Przenajświętszej Dziewicy, skrytka pocztowa 45, 
St Paul, Minnesota. Następnie wyciągnęła grubą kopertę z szuflady biurka i wysypała 

kilkadziesiąt innych mniejszych nalepek z wydrukowanym napisem: MIÓD CZARNEJ 
MADONNY - Tiburon, Karolina Południowa.

Miałam przecierać od spodu obie nalepki mokrą gąbką i oddawać August, żeby 

umieściła  je na słoikach,  ja  jednak przez  całą  minutę przyglądałam  się obrazkowi 

Czarnej   Madonny,   którą   oglądałam   tyle   razy   na   małej   drewnianej   listewce   mojej 
matki. Podziwiałam piękną złotą chustę, którą miała na głowie i zdobiące ją czerwone 

gwiazdy.   Jej   oczy   były   tajemnicze   i   miłe,   a   skóra   połyskliwa   i   ciemnobrązowa, 
ciemniejsza niż grzanka i wyglądająca trochę tak, jakby ktoś posmarował ją masłem. 

Serce zawsze biło mi nieco szybciej, gdy pomyślałam, że moja matka patrzyła niegdyś 
na ten sam obrazek.

Wolałam nie wyobrażać sobie, co by się ze mną działo, gdybym nie spostrzegła 

obrazka   Czarnej   Madonny   w   domu   towarowym   i   restauracji   Frogmore   Stew. 

Nocowałabym   pewnie   przy   brzegach   strumieni,   włócząc   się   po   całej   Karolinie 
Południowej, chłepcząc wodę razem z krowami, sikając pod krzakami miodli i marząc 

background image

o papierze toaletowym.

- Mam nadzieję, że mnie źle nie zrozumiesz - powiedziałam - ale dopóki nie 

zobaczyłam   tego   obrazka,   nigdy   nie   sądziłam,   że   Najświętsza   Maria   Panna   jest 
kolorowa.

- Ciemnoskóra   Maria   nie   jest   wcale   taka   niezwykła,   jak   myślisz   -   odparła 

August. - W Europie są ich setki, w krajach takich jak Francja i Hiszpania. Ta, którą 

nalepiamy na nasz miód, jest stara jak świat. To Czarna Madonna z Breznicharu w 
Czechach.

- Skąd o tym wszystkim wiesz? - zapytałam.
August położyła ręce na kolanach i uśmiechnęła się, jakby to pytanie obudziło 

słodkie, dawno nieprzywoływane wspomnienie.

- To zaczęło się, jak sądzę, od kart modlitewnych mojej matki. Kolekcjonowała 

je,  jak   robiło  to  wówczas  wielu  katolików...  wiesz,  te  karty   z  obrazkami  świętych. 
Wymieniała   je   na   inne,   podobnie   jak   mali   chłopcy   wymieniają   się   kartami 

baseballowymi. - August zdrowo się z tego uśmiała. - Założę się, że miała tuzin kart z 
Czarną   Madonną.   Uwielbiałam   bawić   się   jej   kartami,   zwłaszcza   Czarnymi 

Madonnami. A potem, kiedy poszłam do szkoły, przeczytałam o nich wszystko, co się 
dało. W ten sposób dowiedziałam się o Czarnej Madonnie z Breznicharu w Czechach.

Próbowałam wymówić tę nazwę, ale nie wyszło mi najlepiej.
- Nie   potrafię   wypowiedzieć   jej   imienia,   ale   kocham   ten   obrazek   - 

powiedziałam, przecierając gąbką nalepkę i patrząc, jak August przykleja ją do słoika, 
a   potem   umieszcza   pod   spodem   drugą,   tak   jakby   robiła   to   już   wcześniej   dziesięć 

tysięcy razy.

- Co jeszcze kochasz, Lily?

Nikt do tej pory nie zadał mi tego pytania. Co kochałam? W pierwszej chwili 

chciałam   powiedzieć,   że  kocham   zdjęcie  swojej   matki,   to,  na   którym   opiera  się   o 

samochód   i   ma   włosy   zupełnie   takie   same   jak   moje,   a   także   jej   rękawiczki   oraz 
obrazek czarnej Marii o trudnym do wymówienia imieniu, musiałam jednak ugryźć 

się w język.

- No cóż - mruknęłam - kocham Rosaleen, no i kocham pisać opowiadania i 

wiersze... wystarczy, że da mi się coś do opisania i już to kocham. - Wymieniwszy te 
dwie   rzeczy,   musiałam   się   poważnie   zastanowić.   -   To   może   zabrzmieć   głupio   - 

dodałam po chwili - ale po lekcjach kocham coca - colę z solonymi orzeszkami w 
butelce. A kiedy już ją wypiję, kocham odwrócić butelkę i zobaczyć, skąd pochodzi. 

background image

Pewnego razu trafiłam na butelkę z Massachusetts, którą zatrzymałam jako dowód, 
jak daleko można w życiu zawędrować... I kocham kolor niebieski, prawdziwy jasno-

niebieski, taki jak ten kapelusz, który May miała na spotkaniu Córek Marii. A odkąd 
tu jestem, pokochałam pszczoły i miód.

Chciałam dodać i ciebie, pokochałam i ciebie, ale za bardzo się krępowałam.
- Czy   wiesz,   że   w   jednym   z   eskimoskich   języków   są   trzydzieści   dwa   słowa 

oznaczające miłość? - powiedziała August. - A my mamy tylko to jedno. Jesteśmy tacy 
ograniczeni. Musisz używać tego samego słowa, opisując miłość do Rosaleen i miłość 

do coca - coli z orzeszkami. Czy to nie wstyd, że nie mamy więcej określeń, żeby ją 
wyrazić?

Pokiwałam głową, zastanawiając się, czy jest jakaś dziedzina, na której się nie 

zna. Jedna z tych książek, które czytała po dobranocce w sierpniu, musiała być na 

pewno o Eskimosach.

- Musimy   chyba   po   prostu   wymyślić   więcej   sposobów   -   stwierdziła   i 

uśmiechnęła się. - Wiesz, że ja też uwielbiałam orzeszki w coca - coli? I że niebieski 
jest moim ulubionym kolorem?

Znacie to powiedzenie „ciągnie swój do swego”? Tak właśnie się czułam.
Nalepiałyśmy etykiety na miód z błotni leśnej, który Zach i ja zebraliśmy z uli 

stojących   u   Claytona   Forresta,   a   także   na   fioletowy   miód   z   ula,   którego   pszczoły 
upodobały sobie dziki bez. Złocisty miód w interesujący sposób podkreślał ciemną 

karnację czeskiej Madonny. Fioletowy pasował jej niestety nieco gorzej.

- Jak to się stało, że na waszych etykietach jest Czarna Madonna? - zapytałam.

Ciekawiło mnie to od pierwszego dnia. Ludzie umieszczają  na nich na ogół 

wyjadające miód misie.

August znieruchomiała,  trzymając w ręku słoik i spoglądając gdzieś daleko, 

jakby   udała   się   tam   kiedyś   po   odpowiedź   i   jej   odnalezienie   było   nie   lada 

przyjemnością.

- Żałuję, że nie widziałaś Córek Marii, kiedy pierwszy raz zobaczyły tę etykietę. 

Widząc ją, uświadomiły sobie po raz pierwszy w życiu, że to, co boskie, może mieć 
ciemną skórę.

Widzisz, Lily, wszyscy potrzebują Boga, który byłby podobny do nich.
Chciałabym   widzieć   Córki   Marii,   kiedy   dokonały   tego   wielkiego   odkrycia. 

Wyobraziłam sobie, jak skaczą z radości w tych swoich cudownych kapeluszach. I jak 
powiewają nad nimi pióra.

background image

Czasami łapałam się na tym, że podryguję stopą w takim tempie, że komuś z 

boku mogło się zdawać, iż mięśnie odpadną mi zaraz od kości - Rosaleen nazywała to 

„trzęsionką”. Zerkając w tym momencie w dół, spostrzegłam, że to robię. Na ogół 
dochodziło do tego wieczorem, kiedy odmawiałyśmy modlitwy przed Naszą Panią w 

Łańcuchach. Tak jakby moje stopy chciały zerwać się i zatańczyć w korowodzie.

- A jak posąg Marii znalazł się w waszym salonie? - zapytałam.

- Trudno mi dokładnie powiedzieć. Wiem tylko, że w którymś momencie trafił 

do naszej rodziny. Pamiętasz opowieść o tym, jak Obadiah zabrał posąg do domu 

modlitwy i jak niewolnicy uwierzyli, że to Maria, która przybyła, aby żyć wśród nich?

Pokiwałam  głową.  Pamiętałam  każdy szczegół.  Od czasu  kiedy pierwszy  raz 

usłyszałam tę historię, wyobrażałam ją sobie setki razy. Obadiah klęczący w błocie, 
pochylony   nad   wyrzuconym   na   brzeg   posągiem.   Posąg   stojący   dumnie   w   domu 

modlitwy, wzniesiona w górę pięść Naszej Pani i ludzie, którzy podchodzą do niej z 
nadzieją, iż znajdą siłę, by dźwigać dalej swoje brzemię.

- Wiesz chyba, że w rzeczywistości to zwykła dziobowa figura ze starego statku 

- kontynuowała August, przez cały czas nalepiając etykiety - ale ludzie potrzebowali 

otuchy i ratunku, więc kiedy na nią spojrzeli, zobaczyli Marię i duch Marii wstąpił w 
nią.   Tak   naprawdę,   Lily,   jej   duch   jest   wszędzie,   po   prostu   wszędzie.   W   skałach, 

drzewach   i   nawet   w   ludziach,   ale   czasami   skupia   się   w   pewnym   miejscach   i 
promieniuje na ciebie w szczególny sposób.

Nigdy tak  o tym nie myślałam i trochę mną to wstrząsnęło,  uświadomiłam 

sobie bowiem, że nie miałam dotąd pojęcia, na jakim żyję świecie. Nie wiedzieli tego 

również   moi   nauczyciele,   skoro   twierdzili,   że  wszystko   składa   się   z  węgla,   tlenu   i 
minerałów,   najnudniejszego   tworzywa,   jakie   można   sobie   wyobrazić.   Zaczęłam 

myśleć o świecie, gdzie pełno jest poprzebieranych Marii i ukrytych czerwonych serc, 
które ludzie mogliby pocierać i dotykać, gdyby tylko potrafili je rozpoznać.

August włożyła zaetykietowane słoiki do tekturowego pudła, postawiła je na 

podłodze i sięgnęła po następne.

- Próbuję ci tylko wyjaśnić, dlaczego ludzie tak troskliwie opiekowali się Naszą 

Panią w Łańcuchach, przekazując ją z pokolenia na pokolenie. Wszystko wskazuje na 

to, że w którymś momencie po wojnie secesyjnej weszła w posiadanie rodziców mojej 
babci... Kiedy byłam od ciebie młodsza, ja, June i May, a także April, która wtedy 

jeszcze   żyła,   przyjeżdżałyśmy   do   babci   na   całe   lato.   Siadałyśmy   na   dywaniku   w 
salonie,   a   Wielka   Mama...   tak   ją   nazywaliśmy...   opowiadała   nam   tę   historię.   Za 

background image

każdym razem, gdy skończyła, May mówiła, „Wielka Mamo, opowiedz nam jeszcze 
raz”. I Wielka Mama zaczynała wszystko od początku. Gdybyś przyłożyła mi do klatki 

piersiowej stetoskop, przysięgam, że usłyszałabyś tę właśnie historię opowiadaną bez 
końca głosem mojej babci.

Byłam tak urzeczona tym, co mówi August, że przestałam nawilżać nalepki. 

Chciałabym mieć podobną historię, historię, która żyłaby w moim wnętrzu i była dość 

głośna, by móc ją usłyszeć przez stetoskop - byle nie byłaby to historia o tym, jak 
odebrałam życie mojej matce i w pewnym sensie samej sobie.

- Możesz jednocześnie moczyć nalepki i słuchać - zwróciła mi uwagę August i 

uśmiechnęła się. - Tak więc po śmierci Wielkiej Mamy Nasza Pani w Łańcuchach 

przypadła w udziale mojej matce. Stała w jej sypialni. Mojemu ojcu bardzo się to nie 
podobało. Chciał się pozbyć posągu, ale matka powiedziała, że jeśli to zrobi, ona też 

odejdzie. Myślę, że właśnie z powodu posągu została katoliczką: żeby móc przed nią 
klękać   i   nie   mieć   poczucia,   że   robi   coś   dziwacznego.   Kiedy   do   niej   czasami 

zaglądałyśmy, rozmawiała z Naszą Panią, jakby były dwiema sąsiadkami popijającymi 
słodką mrożoną herbatę. Matka droczyła się z Naszą Panią. „Wiesz co? - mówiła. - 

Powinnaś była urodzić dziewczynkę”.

August odstawiła  słoik, przy którym pracowała,  i na jej twarzy  pojawiła  się 

mieszanina smutku, rozbawienia i tęsknoty. Tęskni za swoją matką, pomyślałam.

Przestałam zwilżać nalepki, nie chcąc jej zanadto wyprzedzać.

- Dorastałaś w tym domu? - zapytałam, kiedy wzięła w końcu słoik do ręki. 

Chciałam dowiedzieć się o niej wszystkiego, co można było wiedzieć.

August potrząsnęła głową.
- Nie, ale dorastała tu moja matka. Ja spędzałam tu tylko wakacje. Dom i cała 

posiadłość   należały   do   moich   dziadków.   Wielka   Mama   też   hodowała   pszczoły, 
dokładnie w tym samym miejscu, w którym są dzisiaj. Przedtem nie widziano w całej 

okolicy,   żeby   pszczołami   zajmowała   się   kobieta.   Lubiła   powtarzać   wszystkim,   że 
kobiety są najlepszymi pszczelarkami, ponieważ mają wrodzoną skłonność do tego, by 

kochać stworzenia, które je żądlą. „To przychodzi po latach kochania dzieci i mężów”, 
mówiła.

Roześmiałyśmy się obydwie.
- Czy to Wielka Mama nauczyła cię hodowli pszczół? - zapytałam.

August zdjęła okulary i wytarła je szarfą, którą miała na biodrach.
- Nauczyła mnie o pszczołach wielu więcej rzeczy, nie tylko jak je hodować. 

background image

Stale opowiadała mi o nich jakieś historie.

- Opowiedz - poprosiłam, ożywiając się.

August postukała się palcem w czoło, jakby próbowała wydobyć jedną opowieść 

z jakiejś tylnej półki w swojej głowie. Po chwili zabłysły jej oczy.

- Pewnego razu Wielka Mama opowiedziała mi, że poszła na pasiekę w Wigilię i 

usłyszała śpiew pszczół, które opowiadały o Bożym Narodzeniu dokładnie tak,  jak 

opisuje to w swojej ewangelii święty Łukasz. - W tym momencie August zaczęła nucić: 
- „Powiła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła W żłobie” 

[Ewangelia według św. Łukasza, 2,7].

- Myślisz, że to zdarzyło się naprawdę? - zapytałam, chichocząc.

- Tak i nie - odparła. - Pewne rzeczy wydarzają się w dosłowny sposób. A inne, 

takie jak ta, wydarzają się niedosłownie, ale jednak się wydarzają. Wiesz, o co mi 

chodzi?

Nie miałam bladego pojęcia.

- Niezupełnie - stwierdziłam.
- Chcę przez to powiedzieć, że tak naprawdę pszczoły nie śpiewały ewangelii 

świętego Łukasza, ale jeśli masz odpowiedniego rodzaju uszy, możesz podejść do ula i 
usłyszeć opowieść o Bożym Narodzeniu, która dobiega z twojego własnego wnętrza. 

Możesz usłyszeć rzeczy, które dzieją się po drugiej stronie widzialnego świata, rzeczy, 
których nikt inny nie słyszy. Wielka Mama miała takie uszy. Co się tyczy mojej matki, 

była chyba pozbawiona tego daru. Myślę, że ominął jedno pokolenie.

Bardzo chciałam się dowiedzieć czegoś więcej o jej matce.

- Założę się, że też hodowała pszczoły - powiedziałam. Strasznie ją to rozbawiło.
- Na   litość   boską,   nie,   w   ogóle   się   nimi   nie   interesowała.   Wyjechała   stąd 

najszybciej, jak się dało, i zamieszkała u swojej kuzynki w Richmondzie. Dostała pracę 
w hotelowej pralni. Pamiętasz, jak pierwszego dnia, kiedy tutaj przyszłyście, powie-

działam ci, że dorastałam w Richmondzie? Pochodził stamtąd mój ojciec. Był tam 
pierwszym   kolorowym   dentystą.   Poznał   moją   matkę,   kiedy   przyszła   do   niego   z 

bolącym zębem.

Siedziałam   przez   chwilę   bez   ruchu,   myśląc,   jak   dziwnie   czasami   układa   się 

życie. Gdyby nie ból zęba, August w ogóle by tutaj nie było. Nie byłoby May, June i 
miodu Czarnej Madonny, a ja nie siedziałabym tu i z nią nie rozmawiała.

- Kochałam   Richmond,   ale   moje   serce   zawsze   należało   do   tego   miejsca   - 

mówiła dalej August. - Dorastając, nie mogłam się doczekać, żeby przyjechać tu na 

background image

wakacje. Przed śmiercią Wielka Mama zapisała całą posiadłość mnie, June i May. 
Jestem tutaj i hoduję pszczoły od prawie osiemnastu lat.

Promienie   słońca   odbijały   się   od   okien   miodowni,   od   czasu   do   czasu 

przygasając, gdy zasłaniała je chmura. Przez chwilę siedziałyśmy w żółtawej ciszy i 

pracowałyśmy,   nie   odzywając   się   do   siebie.   Bałam   się,   że   zamęczę   ją   swoimi 
pytaniami, ale nie mogłam się powstrzymać.

- Więc co robiłaś w Wirginii, zanim tutaj przyjechałaś? - zapytałam w końcu.
August posłała mi żartobliwe spojrzenie, które mówiło: Mój Boże, ale ty jesteś 

ciekawska, lecz nie ociągała się z odpowiedzią. Jej palce ani na chwilę nie przestały 
nalepiać etykiet.

- Studiowałam w murzyńskim college'u pedagogicznym w Marylandzie. June 

też go skończyła, ale nie mogłyśmy dostać żadnej pracy, bo nie było zbyt wielu szkół, 

w których mogliby uczyć Murzyni. W rezultacie przepracowałam dziewięć lat jako 
gosposia.   Potem,   zanim   się   tu   przeniosłyśmy,   przez   sześć   lat   uczyłam   historii   w 

szkole.

- A June?

August roześmiała się.
- June...   za   żadne   skarby   nie   poprowadziłaby   domu   białym.   Znalazła   sobie 

pracę w domu pogrzebowym dla kolorowych. Ubierała tam i czesała zwłoki.

To   wydawało   się   dla   niej   idealnym   zajęciem.   Na   pewno   łatwo   jej   było 

zaprzyjaźnić się z nieboszczykami.

- May powiedziała, że June o mało nie wyszła kiedyś za mąż.

- Zgadza się. To było mniej więcej przed dziesięcioma laty.
- Zastanawiałam   się...   -   zaczęłam   i   przerwałam,   szukając   sposobu,   by   to 

najlepiej wyrazić.

- Zastanawiałaś się, czy był taki moment, kiedy ja też o mało nie wyszłam za 

mąż?

- Tak - przytaknęłam. - Chyba tak.

- Postanowiłam w ogóle nie brać ślubu. W moim życiu było dość restrykcji, 

żebym fundowała sobie kogoś, kto chciałby, abym służyła mu na dwóch łapkach. Nie 

żebym była przeciwko małżeństwu, Lily. Jestem przeciwko temu, jak jest urządzone.

Nie tylko małżeństwo jest urządzone w ten sposób,  pomyślałam. Czyż ja nie 

służyłam T. Ray owi na dwóch łapkach, a przecież byłam tylko jego córką.  Nalej mi 
jeszcze   trochę   herbaty,   Lily.   Wyczyść   mi   buty,   Lily.   Przynieś   mi   kluczyki   od  

background image

samochodu, Lily. Miałam szczerą nadzieję, że nie chciała przez to powiedzieć, iż takie 
rzeczy dzieją się w małżeństwie.

- Nie byłaś nigdy zakochana? - zapytałam.
- Zakochać   się   w   kimś   i   wyjść   za   mąż   to   dwie   różne   rzeczy.   Byłam   kiedyś 

zakochana, oczywiście, że byłam. Nikt nie powinien przejść przez życie, chociaż raz się 
nie zakochawszy.

- Ale nie kochałaś go aż tak mocno, żeby wyjść za niego za mąż?
August uśmiechnęła się do mnie.

- Kochałam go bardzo mocno - odparła. - Lecz jeszcze bardziej kochałam swoją 

wolność.

Naklejałyśmy etykiety, aż skończyły się słoiki. A potem, dla zgrywu, zwilżyłam 

jeszcze jedną i przylepiłam ją sobie do T - shirtu, w zagłębieniu między piersiami.

August   spojrzała   na   zegar   i   oświadczyła,   iż   uwinęłyśmy   się   tak   szybko,   że 

została nam jeszcze cała godzina do lunchu.

- Chodź - powiedziała. - Wybierzemy się na pszczeli patrol.

*

Jeździłam już na pszczeli patrol z Zachem, ale, z wyjątkiem pierwszego dnia, 

ani razu nie odwiedziłam pasieki razem z Au gust.

Włożyłam długie bawełniane spodnie, należące kiedyś do June, i białą koszulę 

August,   której   rękawy   musiałam   zawinąć   co   najmniej   dziesięć   razy.   Następnie 

nałożyłam na głowę tropikalny hełm z siatką, która opadła mi na twarz.

Kiedy   szłyśmy   do   lasku   za   różowym   domem,   wciąż   snuły   się   za   nami   jej 

opowieści. Czułam, jak dotykają moich ramion niczym prawdziwy szal.

- Jest jedna rzecz, której nie rozumiem - powiedziałam.

- Tak?
- Dlaczego, skoro twoim ulubionym kolorem jest niebieski, pomalowałaś dom 

na różowo?

August roześmiała się.

- To pomysł May. Była ze mną, kiedy poszłam do sklepu z farbami. Miałam 

ochotę na miły brązowy kolor, ale ona uparła się, żebyśmy wzięły tę farbę o nazwie 

karaibski róż. Stwierdziła, że czuje się przy niej, jakby tańczyła hiszpańskie flamenco. 
To   najbardziej   szmirowaty   kolor,   jaki   zdarzyło   mi   się   kiedykolwiek   widzieć, 

pomyślałam, i będzie o nas plotkowało pół miasta, ale jeśli to może podnieść May na 
duchu, powinna chyba zamieszkać w różowym domu.

background image

- A ja przez cały czas myślałam, że lubisz różowy - mruknęłam.
August znowu się roześmiała.

- Niektóre rzeczy nie są aż tak bardzo ważne, Lily. Na przykład kolor domu. 

Jakie to może mieć znaczenie w ogólnym życiowym planie? Ale podniesienie kogoś na 

duchu... to ma znaczenie. Cały problem z ludźmi polega na tym...

- Że nie wiedzą, co ma znaczenie, a co go nie ma - dokończyłam za nią, bardzo z 

tego powodu dumna.

- Chciałam powiedzieć, że problem polega na tym, że wiedzą, co ma znaczenie, 

lecz tego nie wybierają. Wiesz, jakie to trudne, Lily? Kocham May, lecz i tak bardzo 
trudno   było   mi   się   zgodzić   na   karaibski   róż.   Wybór   tego,   co   ma   znaczenie,   jest 

najtrudniejszą rzeczą pod słońcem.

Nie   widziałam   nigdzie   ani   jednej   pszczoły.   Ule   wyglądały   na   wymarłe, 

powietrze falowało od upału. Wydawało się, że pszczoły siedzą w środku i mają wielką 
sjestę. Może cała ta harówka dała im się w końcu we znaki.

- Gdzie one są? - zapytałam.
August przystawiła  palec do ust,  dając  mi sygnał,  żebym była  cicho.  Zdjęła 

hełm i przysunęła policzek do pokrywki ula.

- Chodź posłuchaj - szepnęła.

Ja też zdjęłam hełm, wsadziłam go pod pachę i przyłożyłam ucho do ula, tak że 

praktycznie dotykałyśmy się nosami.

- Słyszysz? - zapytała.
Usłyszałam   dźwięk,   idealne   brzęczenie   o   wysokim,   nabrzmiałym   tonie,   tak 

jakby ktoś postawił wodę na herbatę i właśnie się zagotowała.

- Chłodzą ul - wyjaśniła August i owionął mnie jej miętowy oddech. - To odgłos 

stu tysięcy pszczelich skrzydełek, którymi wachluj ą powietrze.

Zamknęła   oczy   i   delektowała   się   tym   dźwiękiem,   zupełnie   jak   ludzie   na 

koncercie eleganckiej orkiestry delektują się wykonywaną tam wykwintną muzyką. 
Mam nadzieję, że nie wyda się to zbyt prostackie, jeśli powiem, że w domu nigdy nie 

słyszałam   tak   wspaniale   brzmiącej   płyty.   Musielibyście   posłuchać   tego   sami,   żeby 
ocenić   idealny   ton,   harmonię,   to,   jak   brzęczenie   na   zmianę   cichło   i   potężniało. 

Przyciskałyśmy uszy do wielkiej grającej szafy.

A   potem   cały   policzek   zaczął   mi   wibrować   i   miałam   wrażenie,   że   muzyka 

dostała   się   przez   pory   do   mojego   wnętrza.   Widziałam,   jak   skóra   August   leciutko 
pulsuje. Kiedy obie się wyprostowałyśmy, policzek piekł mnie i swędział.

background image

- Słuchałaś pszczelej klimatyzacji - powiedziała August. - Większość ludzi nie 

ma pojęcia, jak skomplikowane rzeczy dzieją się wewnątrz ula. Pszczoły mają swoje 

sekretne życie, o którym nic nie wiemy.

Spodobała  mi się myśl,  że pszczoły  mają  sekretne życie  - takie  samo, jakie 

wiodłam ja.

- Jakie jeszcze mają sekrety? - chciałam wiedzieć.

- Na przykład taki, że każda pszczoła ma do odegrania swoją rolę.
Wyjaśniła mi wszystko od początku do końca. Osobną grupę stanowiły pszczoły 

robotnice, które lepiły plastry. Powiedziałam, że patrząc na to, jak budują sześcioboki, 
można uznać, że znają się na matematyce, a August uśmiechnęła się i odparła, że 

owszem, robotnice mają ją w małym palcu.

Pszczoły   zbieraczki   miały   dobrą   orientację   i   nieustraszone   serca   i   to   one 

właśnie   zbierały   nektar   i   pyłek.   Była   również   grupa,   którą   nazywano   pszczołami 
grabarzami i której niewdzięcznym zadaniem było usuwanie martwych pszczół z ula i 

ogólne utrzymywanie porządku. Pszczoły niańki, powiedziała August, miały predys-
pozycje do pielęgnowania innych; ich zadaniem było karmienie młodych. Stanowiły 

chyba najbardziej skłonną do poświęceń grupę, podobnie jak te panie, które mówią 
na   kościelnych   podwieczorkach:   „Nie,   proszę   wziąć   sobie   pierś   kurczaka,   mnie 

wystarczy szyja i żołądek, naprawdę”. Jedynymi samcami były trutnie, które siedziały 
i czekały, żeby kopulować z królową.

- No i oczywiście - dodała August - jest królowa i jej damy dworu.
- Ma damy dworu?

- Owszem, jak na każdym królewskim dworze. Karmią ją, kąpią, ogrzewają albo 

chłodzą... w zależności od potrzeb. Zawsze widać, jak się wokół niej kręcą, jak o nią 

dbają. Widziałam nawet, jak ją pieszczą.

August włożyła z powrotem hełm na głowę.

- Gdybym przez całe  dnie  i  tygodnie nie zajmowała  się niczym innym poza 

składaniem jajek, chyba też chciałabym mieć odrobinę komfortu - powiedziała.

- To wszystko, co robi... składa jaj a?
Sama nie wiedziałam, co chciałam usłyszeć, bo chyba nie to, że będzie nosiła 

koronę, siedziała na tronie i wydawała rozkazy.

- Składanie jaj to najważniejsza sprawa, Lily. Królowa jest matką wszystkich 

pszczół w ulu i wszystko od niej zależy. Bez względu na to, na czym polega ich praca, 
wiedzą, że królowa jest ich matką. Matką tysięcy.

background image

Matką tysięcy.
Nałożyłam  na  głowę  hełm,  a August  uniosła   pokrywę.   Widząc,   jak  pszczoły 

wyfruwają   na   zewnątrz,   wznosząc   się   nagle   w   spiralach   chaosu,   podskoczyłam   ze 
strachu.

- Nie   ruszaj   się   nawet   o   cal   -   przestrzegła   mnie   August.   -   Pamiętaj,   co   ci 

powiedziałam. Nie bądź wystraszona.

Jedna z pszczół frunęła prosto na mnie. Wpadła na siatkę i zderzyła się z moim 

czołem.

- Daje ci łagodne ostrzeżenie - wyjaśniła August. - Uderzając kogoś w czoło, 

mówią: Mam na ciebie oko, uważaj. Poślij im miłość i wszystko będzie dobrze.

Kocham   was,   kocham   was,  powtarzałam   w   myślach.  KOCHAM   WAS. 

Próbowałam to powiedzieć na trzydzieści dwa sposoby.

August   wyciągała   ramki,   nie   włożywszy   nawet   rękawic.   Pszczoły   wirowały 

wokół   nas,   nabierając   sił,   i   w   końcu   poczułam   na   twarzy   łagodny   podmuch   ich 

skrzydełek. Przypomniałam sobie, jak wyfrunęły ze ścian mojej sypialni i znalazłam 
się w samym środku wiru.

Obserwowałam   kładące   się   na   ziemi   cienie.   Kolumnę   pszczół.   Mnie   samą, 

nieruchomą niczym kołek w płocie. August pochyloną nad ulem, sprawdzającą ramki 

i szukającą wosku na plastrach. Podskakujący księżycowaty zarys jej hełmu.

Pszczoły zaczęły  siadać na moich ramionach, podobnie jak ptaki siadają na 

drutach telefonicznych. Siadały mi na rękach i na siatce ochronnej, tak że mało co 
przez nią widziałam. Kocham was. Kocham was. Pokryły całe moje ciało i wypełniły 

mankiety spodni.

Zaczęłam   szybciej   oddychać.   Coś   oplotło   moje   piersi   i   zaciskało   się   coraz 

mocniej   i   mocniej,   aż   nagle   poczułam,   że   cała   wiotczeję,   tak   jakby   ktoś   wyłączył 
przycisk, który wprawiał mnie w panikę. Ogarnął mnie nienaturalny spokój; miałam 

wrażenie, że wyzwoliłam się z własnego ciała i siedząc na drzewie, obserwuję cały 
spektakl   z   bezpiecznej   odległości.   Druga   moja   połowa   tańczyła   z   pszczołami.   To 

znaczy,   w   ogóle   się   nie   poruszałam,   lecz   w   myślach   wirowałam   razem   z   nimi   w 
powietrzu. Dołączyłam do pszczelego korowodu.

Zapomniałam, gdzie jestem. Z zamkniętymi oczyma podniosłam powoli ręce, 

przesuwając je między pszczołami, aż znalazłam się w końcu w jakimś miejscu ze snu, 

w którym nigdy wcześniej nie byłam. Zadarłam do góry głowę i otworzyłam usta. 
Unosiłam się w krainie, która nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością. Zupełnie 

background image

jakbym zbyt długo żuła korę krzewu pieprzowego i zakręciło mi się w głowie.

Zagubiona pośród pszczół, czułam, że ląduję na zaczarowanym polu koniczyny, 

która czyni mnie odporną na całe zło. Miałam wrażenie, że August okadziła mnie 
swoim podkurzaczem, okadziła i wyciszyła, i teraz mogę tylko stać z podniesionymi 

rękoma i kołysać się to w jedną, to w drugą stronę.

Nagle, bez ostrzeżenia, czary przestały działać i poczułam, jak zaczyna mnie 

boleć ta pusta, wydrążona przestrzeń między pępkiem i mostkiem. Puste miejsce po 
matce.   Widziałam   ją   stojącą   koło   szafy,   widziałam   zatrzaśnięte   okno,   widziałam 

walizkę na podłodze. Słyszałam krzyki, a potem wybuch. Prawie zgięłam się wpół. 
Opuściłam ręce, lecz nie otworzyłam oczu. Jak mogłam przeżyć resztę życia, wiedząc o 

tych rzeczach? Co mogłam uczynić, by je od siebie kiedykolwiek odsunąć? Dlaczego 
nie możemy wrócić i naprawić zła, które popełniliśmy?

Przypomniałam   sobie   plagi,   które   Pan   Bóg   tak   lubił   zsyłać   we   wczesnym 

okresie   swojej   działalności,   te,   które   miały   skłonić   faraona   do   zgody   na   to,   aby 

Mojżesz   wyprowadził   swój   naród   z   Egiptu.  Pozwól   odejść   mojemu   ludowi,  rzekł 
Mojżesz. Widziałam  plagę szarańczy  w kinie, niebo wypełnione hordami insektów 

wyglądających jak samoloty kamikaze. W mojej sypialni na brzoskwiniowej farmie, 
kiedy po raz pierwszy pojawiły się w nocy pszczoły, myślałam, że to jakaś specjalna 

plaga   wymierzona   w   T.   Raya.  Pozwól   odejść   mojej   córce,  rzekł   Bóg,   i   może   tym 
właśnie były - plagą, która mnie uwolniła.

Teraz jednak, okrążona ze wszystkich stron przez żądlące pszczoły, z obolałym 

pustym miejscem po matce, uświadomiłam sobie, że te  pszczoły  nie są wcale plagą. 

Miałam wrażenie, że damy dworu krążą dookoła w miłosnym szale, pieszcząc mnie w 
tysiącach miejsc. Patrzcie, kogo tutaj mamy, to Lily. Jest taka znużona i zagubiona.  

Chodźcie,   siostry   pszczoły.  Byłam   pręcikiem   w   wirującym   kwiecie.   Wszystkie 
dodawały mi otuchy.

- Lily... Lily. - Moje imię dobiegało z błękitnej oddali. - Lily!
Otworzyłam oczy. August przyglądała mi się badawczo przez swoje okulary. 

Pszczoły  strzepnęły pyłek  ze  swych stóp i wracały  do ula.  Widziałam  szybujące  w 
powietrzu drobiny.

- Dobrze się czujesz? - zapytała August.
Pokiwałam głową. Czy dobrze się czułam? Nie miałam pojęcia.

- Wiesz chyba, Lily, że musimy odbyć długą rozmowę. I tym razem nie na mój 

temat. Rozmowę o tobie.

background image

Chciałam zrobić to, co pszczoły, po prostu uderzyć ją ostrzegawczo w czoło, 

postukać w nie palcem. Mam na ciebie oko. Uważaj. Nie zbliżaj się.

- Chyba tak - mruknęłam.
- Może zrobimy to teraz?

- Nie, teraz nie.
- Ale, Lily...

- Konam   z   głodu.   Pójdę   chyba   do   domu   i   zobaczę,   czy   jest   już   lunch   - 

powiedziałam.

Nie czekałam, aż coś odpowie. Idąc do różowego domu, czułam,  że brnę w 

ślepą uliczkę. Dotknęłam mojego T - shirtu w miejscu, gdzie nalepiłam czarną Marię. 

Zaczynała się już odklejać.

*

W   całym   domu  pachniało   smażoną   okrą.  Rosaleen   nakrywała  w   kuchni  do 

stołu, a May zanurzała w tłuszczu złocistobrązowe ziarna i po chwili je wyjmowała. 

Nie wiedziałam, co nasunęło jej ten pomysł, ponieważ zwykle na lunch jedliśmy co 
najwyżej kanapki z kiełbasą, a do nich kanapki z kiełbasą.

May nie miała ataku płaczu od czasu, gdy June urządziła scenę z pomidorami, i 

wszyscy wstrzymywaliśmy oddech. Po tak długiej przerwie bałam się, że nawet coś tak 

banalnego jak przypalona okra może wytrącić ją z równowagi.

Kiedy   oświadczyłam,   że   konam   z   głodu,   Rosaleen   kazała   mi   wziąć   na 

wstrzymanie. W ustach, pod dolną wargą miała tabakę Red Rose. Jej zapach szedł za 
nią, jakby  trzymała  go na smyczy  - kombinacja  angielskiego ziela,  świeżej ziemi i 

zgniłych liści.

Osaczona przez okrę z jednej i tabakę z drugiej strony, nie mogłam porządnie 

zaczerpnąć   powietrza.   Rosaleen   wyszła   na   werandę,   wychyliła   się   przez   okno   i 
strzyknęła śliną na krzak hortensji.

Nikt nie potrafił pluć tak pięknie jak Rosaleen. Wyobrażałam sobie kiedyś, że 

wygrywa konkurs w pluciu na odległość i jedziemy obie do miłego motelu w Atlancie, 

gdzie szastamy pieniędzmi na lewo i prawo. Zawsze marzyłam o tym, żeby zatrzymać 
się w motelu, ale gdybyście zapytali mnie teraz, czy wolę różowy dom, czy luksusowy 

motel z podgrzewaną wodą w basenie i telewizorem w każdym pokoju, bez wahania 
wybrałabym to pierwsze.

Mimo to kilka razy, na ogół zaraz po przebudzeniu, myślałam o moim starym 

domu i nawet tęskniłam za nim przez sekundę albo dwie, dopóki nie przypomniałam 

background image

sobie, jak klęczałam w kuchni na wbijających się w kolana ziarnach kaszy lub jak 
starałam  się bezskutecznie  obchodzić z daleka  T.  Raya,  gdy wpadał  w zły  humor. 

Pamiętałam, jak łapał mnie, wrzeszcząc Jezu N. Chryste, Jezu N. Chryste! Najgorszy 
policzek, jaki pamiętam, wymierzył mi, kiedy przerwałam mu, pytając, co swoją drogą 

oznacza   to   „N”.   Jedna   krótka   wycieczka   szlakami   pamięci   pomagała   mi   na   ogół 
przezwyciężyć nostalgię. Różowy dom był bezkonkurencyjny.

August weszła do kuchni, a tuż za nią wsunął się, Zach.
- No, no... Okra  i kotlety  wieprzowe na lunch.  Cóż to za okazja?  - zapytała 

August.

May podeszła do niej.

- Minęło   pięć   dni,   odkąd   byłam   ostatnio   przy   murze   -   odparła   cicho,   i 

widziałam, jaka jest z tego dumna, jak bardzo chce, żeby jej histeryczne ataki odeszły 

w przeszłość, jak ważna jest ta dzisiejsza okra na lunch.

August uśmiechnęła się do niej.

- Pięć   dni,   naprawdę?   To   zasługuje   na   ucztę   -   powiedziała   i   May   cała   się 

rozpromieniła.

Zach klapnął na krzesło.
- Rozwiozłeś wszędzie miód? - zwróciła się do niego August.

- Wszędzie, z wyjątkiem kancelarii pana Claytona - odparł.
Siedząc, skubał wszystko, co było w zasięgu jego palców. Najpierw podkładkę 

pod   nakrycie,   potem   luźną   nitkę   przy   koszuli.   Jakby   nie   mógł   się   doczekać,   żeby 
złożyć ważne oświadczenie.

August bacznie mu się przyjrzała.
- Coś cię gnębi? - zapytała.

- Nie uwierzycie, co gadają ludzie w mieście - odparł. - Mówią, że pod koniec 

tygodnia   przyjedzie   do   Tiburonu   Jack   Palance   i   że   przywiezie   ze   sobą   kolorową 

kobietę.

Wszystkie   przestałyśmy   robić   to,   co   robiłyśmy,   i   przyjrzałyśmy   się   sobie 

wzajemnie.

- Kto to jest Jack Palance? - zapytała Rosaleen.

Chociaż  lunch  jeszcze  się nie zaczął,  wbiła  już zęby w swój kotlet i  jadła,  i 

mówiła jednoczę śnie. Chrząknęłam znacząco, dotykając palcami swoich zamkniętych 

ust, w nadziei, że zrozumie, o co chodzi.

- To gwiazdor filmowy - wyjaśnił Zach.

background image

- Co   to   za   głupoty?   -   parsknęła   June.   -   Po   cóż   gwiazdor   filmowy   miałby 

przyjeżdżać do Tiburonu?

Zach wzruszył ramionami.
- Mówią,  że mieszka tu jego siostra,  że przyjeżdża do niej z wizytą i że ma 

zamiar zabrać w piątek do kina tę kolorową kobietę. Nie na balkon, ale na parter, do 
sekcji dla białych.

August odwróciła się do May.
- Może   skoczysz   do   ogrodu   i   zerwiesz   trochę   świeżych   pomidorów?   - 

powiedziała   i   zaczekała,   aż   za   May   zamkną   się   drzwi.   Najwyraźniej   bała   się,   że 
próbujący   zintegrować   kinową   widownię   Jack   Palance   może   zepsuć  okrową   ucztę 

May. - Czy ludzie są tym poruszeni? - zapytała Zacha z poważnym wyrazem twarzy.

- Jasna   sprawa   -   odparł.   -   W   składzie   żelaznym   Garreta   biali   mówili   o 

postawieniu straży przed kinem.

- Boże, znowu się zaczyna - mruknęła Rosaleen.

June prychnęła pogardliwie, a August potrząsnęła głową i po raz pierwszy w 

życiu uświadomiłam sobie, jak wielką wagę przywiązuje się do pigmentu w ludzkiej 

skórze, jak bardzo ostatnimi czasy ten pigment stał się Słońcem, a wszystkie inne 
sprawy planetami, wokół którego się kręcą. Od początku tegorocznych wakacji bez 

przerwy słyszało się tylko o pigmencie w skórze. Robiło mi się od tego niedobrze.

W Sylvanie rozeszły się na początku lata plotki, że zmierza do nas cały autobus 

nowojorczyków,   którzy   chcą   integrować   miejski   basen.   Wybuchło   coś   w   rodzaju 
paniki.  W  całym  miasteczku  zapanował  stan  wyjątkowy,  ponieważ  w  wyobrażeniu 

południowców   nie   ma   gorszego   nieszczęścia   aniżeli   ludzie   z   północy,   którzy 
przybywają, aby mówić nam, jak mamy żyć. A potem była ta cała awantura przy stacji 

Esso. Miałam wrażenie, że byłoby lepiej, gdyby Bóg w ogóle zlikwidował pigment w 
ludzkiej skórze.

May wróciła do kuchni z trzema wielkimi pomidorami.
- Zajmijmy się jedzeniem - powiedziała August, co oznaczało, że nie będziemy 

rozmawiać o Jacku Palansie przy lunchu.

Rosaleen zaczęła kroić pomidory, a August wyszła do gabinetu i puściła płytę 

Nat   King   Cole'a   na   gramofonie   tak   starym,   że   nie   miał   nawet   opuszczanej 
automatycznie igły. Uwielbiała Nat King Cole'a i kiedy nastawiła go na cały regulator i 

pojawiła się z powrotem, na jej twarzy widniała mina, którą mają ludzie, gdy spróbują 
czegoś tak przepysznego, że z wrażenia przeszywa ich ból. June zaczęła kręcić nosem. 

background image

Dla niej liczył się tylko Beethoven i jemu podobni. Weszła do gabinetu i przyciszyła 
gramofon.

- Nie mogę myśleć - oznajmiła.
- Wiesz co? - powiedziała August. - Za dużo myślisz. Świetnie by ci zrobiło, 

gdybyś przestała myśleć i raz na sto lat posłuchała tego, co mówi ci serce.

June podziękowała jej i oświadczyła, że zje lunch w swoim pokoju.

Zbytnio   mnie   to   nie   ubodło,   ponieważ   patrząc,   jak   May   i   Rosaleen   kroją 

pomidory,   ćwiczyłam   już   w   myśli,   jak   powiedzieć:  Może   masz   ochotę   na   kilka 

plasterków   pomidora,   June?   Uwielbiasz   przecież   pomidory,   nieprawdaż?   Teraz  
miałam to przynajmniej z głowy.

Jedliśmy tak długo, aż zrobiło nam się niedobrze z przejedzenia, co w Karolinie 

Południowej jest normą na rodzinnych spędach. Zach odsunął się w końcu od stołu i 

powiedział, że jedzie do kancelarii Claytona Forresta, żeby zostawić mu tuzin słoików 
miodu.

- Mogę z tobą pojechać? - zapytałam.
Słysząc to, August rozlała słodką herbatę, co było do niej zupełnie niepodobne. 

August nigdy niczego nie rozlewała. May owszem, ale nie August. Herbata wylała się 
na stół i na podłogę. Myślałam, że to może wytrącić z równowagi May, ta tragedia roz-

lanego napoju. Lecz ona wstała tylko od stołu, nucąc bez większego pośpiechu  Oh! 
Susanna 
i złapała ścierkę.

- Sama nie wiem, Lily - mruknęła August.
- Och, proszę.

Tak   naprawdę   chciałam   po   prostu   spędzić   trochę   czasu   z   Zachem   oraz 

poszerzyć swoje horyzonty, składając wizytę w kancelarii adwokata z prawdziwego 

zdarzenia.

- No dobrze - zgodziła się w końcu August.

*

Kancelaria   mieściła   się   zaledwie   przecznicę   od   Main   Street,   którą 

przedefilowałyśmy z Rosaleen tamtej niedzieli ponad trzy tygodnie temu, i nie bardzo 
pasowała do tego, jak sobie wyobrażałam biuro adwokackie. Mieściła się w naprawdę 

dużym białym domu z czarnymi okiennicami i biegnącą dookoła werandą z wielkimi 
bujanymi fotelami, przeznaczonymi, jak zgadywałam, dla ludzi, którzy osuwali się na 

nie   z   ulgą   po   wygraniu   swoich   spraw.   CLAYTON   FORREST,   ADWOKAT,   głosiła 
tabliczka na trawniku.

background image

Jego sekretarką była biała starsza pani, wyglądająca na jakieś osiemdziesiąt lat. 

Siedziała przy biurku w recepcji, malując sobie usta ogniście czerwoną szminką. Miała 

ondulowane sztywne loczki w lekko niebieskawym odcieniu.

- Witam, panno Lacy - powiedział Zach. - Przywiozłem kolejną partię miodu.

Starsza pani wsadziła szminkę do tubki z nieco zniecierpliwioną miną.
- Kolejną partię miodu... - powtórzyła, potrząsając głową, po czym wydała z 

siebie przesadnie głośne westchnienie i sięgnęła do szuflady. - Tu są pieniądze za 
poprzednią   dostawę   -   powiedziała,   kładąc   na   biurku   kopertę.   -   Jesteś   nowa   - 

stwierdziła, bacznie mi się przyglądając.

- Mam na imię Lily - oznajmiłam.

- Ona mieszka u August - wyjaśnił Zach.
- Mieszka   w  jej   domu?   -   zdziwiła   się   panna   Lacy.   Chciałam   powiedzieć,   że 

szminka spływa w okalające jej usta zmarszczki.

- Tak proszę pani. Mieszkam u niej.

- Niech mnie kule - mruknęła, po czym wzięła torebkę i wstała. - Mam wizytę u 

stomatologa. Postawcie słoiki na tamtym stoliku.

Wyobraziłam sobie, jak przekazuje szeptem nowinę wszystkim, którzy czekają 

u dentysty na wypełnienie ubytków. Ta biała dziewczynka, Lily, mieszka u kolorowych 

sióstr Boatwright. Nie wydaje wam się to dziwne?

Kiedy wyszła, pan Forrest wyjrzał ze swojego gabinetu. Pierwszą rzeczą, jaka 

rzuciła mi się w oczy, były jego czerwone szelki. Nigdy nie widziałam, żeby chuda 
osoba nosiła szelki, ale wyglądał w nich całkiem fajnie, zwłaszcza że pasowały do jego 

czerwonej   muszki.   Miał   rudawe   włosy,   krzaczaste   brwi,   opadające   ku   niebieskim 
oczom,   oraz   kurze   łapki,   które   sygnalizowały,   że   jest   poczciwym   facetem.   Tak 

poczciwym, że najwyraźniej nie miał serca pozbyć się panny Lacy.

- Kim jest ta śliczna młoda dama? - zapytał, spoglądając na mnie.

- Lily eee... - Nie mogłam sobie przypomnieć, jakim posługuję się aktualnie 

nazwiskiem.   Chyba   dlatego,   że  nazwał   mnie   śliczną   damą,   co   stanowiło   dla   mnie 

prawdziwy szok. - Po prostu Lily. - Stałam tam z głupawą miną, przestępując z nogi 
na nogę.

- Zatrzymałam się u August w drodze do mojej ciotki w Wirginii - dodałam.
Zastanawiałam   się,   czy   jako   adwokat   nie   podda   mnie   badaniu   za   pomocą 

wykrywacza kłamstw.

- To miło. August jest moją dobrą przyjaciółką - poinformował mnie. - Mam 

background image

nadzieję, że jesteś zadowolona z pobytu?

- Tak, proszę pana. Bardzo.

- Nad jaką sprawą pan pracuje? - zapytał Zach, wpychając kopertę z pieniędzmi 

za miód do kieszeni i stawiając pudło ze słoikami na stoliku przy oknie. Stał już tam 

oprawiony w ramki napis MIÓD NA SPRZEDAŻ.

- Rutynowe rzeczy. Testamenty, akty własności. Ale coś dla ciebie mam. Chodź 

do gabinetu, to ci pokażę.

- Zostanę tutaj i poustawiam słoiki - powiedziałam, nie chcąc im przeszkadzać, 

przede wszystkim jednak czując się niezwykle skrępowana w obecności pana Forresta.

- Na pewno? Możesz pójść razem z nami.

- Na pewno. Podoba mi się tutaj.
Zniknęli   w   głębi   korytarza.   Usłyszałam   zatrzaskiwane   drzwi.   Dobiegający   z 

ulicy klakson. Szum z nadokiennego klimatyzatora, z którego kapała woda do psiej 
miski na podłodze. Ustawiłam słoiki w piramidę, siedem na dole, cztery w środku i 

jeden na górze, lecz nie wyglądało to najlepiej, w związku z czym rozebrałam piramidę 
i ustawiłam je w zwyczajnych rzędach.

Podeszłam do ściany i przyjrzałam się temu, co na niej wisiało. Na pierwszym 

miejscu  był  dyplom Uniwersytetu   Karoliny  Południowej,   a  tuż  obok  Uniwersytetu 

Duke'a. Następnie fotografia pana Forresta na łodzi, w przeciwsłonecznych okularach, 
trzymającego rybę mniej więcej  mojej wielkości.  Potem był pan Forrest ściskający 

dłoń Bobby'ego Kennedy'ego. Na koniec pan Forrest oraz mała dziewczynka z blond 
główką,   którzy   stali   w   oceanie.   Dziewczynka   podskakiwała   na   falach.   Wodny   pył 

tworzył za nią błękitny wachlarz, prawdziwy pawi ogon, a pan Forrest uśmiechał się 
do niej i trzymał za rękę. Założę się, że wiedział, jaki jest jej ulubiony kolor, co je na 

deser i co kocha.

Usiadłam   na   jednej   ze   stojących   w   pokoju   czerwonych   sof.   Williams. 

Przypomniałam   sobie   w   końcu   swoje   wymyślone   nazwisko.   Policzyłam   stojące   w 
pokoju roślinki. Cztery. Deski podłogi od biurka do drzwi. Piętnaście. Zamknęłam 

oczy i wyobraziłam sobie ocean koloru świeżo polerowanego srebra, strzępy białej 
piany, iskrzące się wszędzie światło. Wyobraziłam sobie, jak skaczę na falach, T. Ray 

trzyma mnie za rękę i podciąga w górę. Musiałam się bardzo skoncentrować, żeby to 
zobaczyć.

Trzydzieści dwa słowa na miłość.
Czy było kompletnie niemożliwe, by użył jednego z nich w stosunku do mnie, 

background image

nawet jeśli było zarezerwowane dla pomniejszych rzeczy, takich jak orzeszki w coli? 
Czy było absolutnie wykluczone, by T. Ray wiedział, że uwielbiam niebieski kolor? A 

może siedzi w domu, tęskniąc za mną i powtarzając: Dlaczego, och, dlaczego bardziej 
jej nie kochałem?

Na biurku stał telefon pani Lacy. Podniosłam słuchawkę i wybrałam zero, żeby 

połączyć się z centralą.

- Dzwonię na koszt rozmówcy - powiedziałam telefonistce, po czym podałam 

jej   numer   i   szybciej,   niż   mogłam   uwierzyć,   usłyszałam   dzwoniący   w   moim   domu 

telefon. Gapiąc się na prowadzące do gabinetu zamknięte drzwi, liczyłam dzwonki. 
Trzy, cztery, pięć, sześć.

- Halo.
Jego głos sprawił, że żołądek podszedł mi do gardła. Nie byłam przygotowana 

na to, że ugną się pode mną kolana. Musiałam usiąść na drżących nogach na fotelu 
panny Lacy.

- Dzwoni Lily Owens na koszt rozmówcy - powiedziała telefonistka. - Zgadza 

się pan pokryć koszt rozmowy?

- Żeby pani wiedziała, że się zgadzam, do cholery! - odparł. - Lily, gdzie jesteś, 

do diabła? - wypalił, nie czekając, aż się odezwę.

Musiałam odsunąć słuchawkę od ucha, żeby nie popękały mi bębenki.
- T. Ray, przepraszam, że musiałam wyjechać, ale...

- Natychmiast   mi   powiedz,   gdzie   jesteś,   słyszysz?   Masz   pojęcie,   w   co   się 

wkopałaś? Żeby wykraść w ten sposób Rosaleen ze szpitala... Rany boskie, co ty sobie 

wyobrażałaś?

- Chciałam tylko...

- Powiem ci, co chciałaś. Jesteś cholerną idiotką, która chciała napytać sobie 

biedy i napytała jej sobie. W Sylvanie nie mogę z twojego powodu przejść ulicą, bo 

wszyscy się na mnie gapią. Musiałem wszystko rzucić i zająć się szukaniem ciebie, a 
przez ten czas wszystkie brzoskwinie diabli wzięli.

- Przestań po prostu krzyczeć, dobrze? Powiedziałam przepraszam.
- Twoje gówniane przepraszam nie zwróci mi zmarnowanych brzoskwiń, Lily. 

Przysięgam na Boga...

- Zadzwoniłam, bo się nad czymś zastanawiałam.

- Gdzie jesteś? Odpowiadaj.
Zacisnęłam palce na poręczy fotela, aż zabolały mnie kłykcie.

background image

- Zastanawiałam się, czy wiesz, jaki jest mój ulubiony kolor.
- Jezu Chryste. Co ty pleciesz? Masz mi zaraz powiedzieć, gdzie jesteś.

- Pytałam, czy wiesz, jaki jest mój ulubiony kolor.
- Wiem tylko jedno, że cię znajdę, Lily, a kiedy to się stanie, rozedrę cię na 

strzępy.

Odłożyłam   słuchawkę   na   widełki   i   wróciłam   na   sofę.   Siedziałam   w   blasku 

popołudnia i obserwowałam padający spod żaluzji rąbek światła. Nie płacz, mówiłam 
sobie. Nie waż się płakać. I co z tego, że on nie zna twojego ulubionego koloru? I co z  

tego?

*

Zach   wrócił,   trzymając   wielką   brązową   księgę,   która   wydawała   się   na   pół 

zmurszała ze starości.

- Zobacz, co dał mi pan Clayton - powiedział i, słowo daję, był taki dumny, 

jakby to było urodzone przez niego osobiście sześciofuntowe maleństwo.

Obrócił księgę, żebym mogłam przeczytać to, co było napisane na jej grzbiecie. 

Akta   sądowe   Karoliny   Południowej,   1899.  Przetarł   dłonią   okładkę   i   na   podłogę 

posypał się kurz.

- Zakładam moją prawniczą bibliotekę - oznajmił.

- To wspaniale - odparłam.
Pan Forrest podszedł bliżej, przyglądając mi się tak badawczo, że pomyślałam, 

iż powinnam chyba wytrzeć nos.

- Zach mówi, że jesteś z hrabstwa Spartanburg i że oboje twoi rodzice nie żyją.

- Tak jest, proszę pana.
Za nic w świecie nie chciałam stanąć za barierką dla świadków i pozwolić, by 

zaczął mi zadawać te swoje adwokackie pytania. Już po godzinie trafiłybyśmy razem z 
Rosaleen do więzienia.

- A co cię sprowadza do...
- Naprawdę muszę już wracać - powiedziałam, kładąc rękę na podbrzuszu. - 

Mam drobne kobiece problemy.

Starałam się sprawiać wrażenie bardzo kobiecej i tajemniczej istoty, trapionej 

przez wewnętrzne  problemy, których oni nie mogą i nie mają nawet ochoty sobie 
wyobrażać.   Z   mojego   blisko   rocznego   doświadczenia   wynikało,   że   wypowiedzenie 

słów   „kobiece   problemy”   pomagało   dostać   się   tam,   gdzie   chciałam   się   dostać,   i 
wydostać z miejsc, z których chciałam się wydostać.

background image

- Och - mruknął Zach. - No to chodźmy.
- Miło   było   pana   poznać,   panie   Forrest   -   powiedziałam,   trzymając   się   za 

brzuch, lekko krzywiąc i ruszając powoli do drzwi.

- Wierz mi, Lily - zawołał za mną - cała przyjemność po mojej stronie.

*

Czy pisaliście kiedyś list, o którym wiedzieliście, że nigdy go nie wyślecie, lecz i 

tak   musicie  napisać?  Komponując  w  moim  pokoiku  w  miodowni  list  do  T.   Raya, 
złamałam trzy razy ołówek, a słowa... słowa wyglądały tak, jakbym wypalała je na 

papierze żelazem do znakowania bydła.

Drogi T. Rayu,

Mam powyżej dziurek w nosie Twoich wrzasków. Nie jestem głucha. Byłam 

po prostu głupia, że do Ciebie zadzwoniłam.

Gdybyś wpadł w ręce Marsjan i jedyną rzeczą, która mogłaby Cię ocalić, 

byłaby odpowiedź na pytanie, jaki jest mój ulubiony kolor, zginąłbyś jak amen w 

pacierzu. Co ja sobie ubzdurałam? Powinnam była sobie przypomnieć tę laurkę na 
Dzień Ojca, którą zrobiłam, kiedy miałam dziewięć lat i wciąż łudziłam się, że choć 

trochę mnie kochasz. Pamiętasz ją? Nie, skądże znowu. Nigdy Ci nie powiedziałam,  
że przez pół nocy szukałam w słowniku wyrazów zaczynających się od liter, które są 

w słowie TATUŚ. Pomysł podsunęła mi, choć pewnie mało Cię to obchodzi, pani  
Poole, która kazała nam to zrobić w szkółce niedzielnej z angielskim słowem JOY,  

RADOŚĆ.  „J” to był według niej Jezus,  „O” others,  czyli inni, „ Y”  yourself,  czyli ty 
sam. Oto właściwy porządek rzeczy, powiedziała. Jeżeli będziecie go przestrzegać,  

zaznacie po trzykroć RADOŚCI, RADOŚCI, RADOŚCI. Próbowałam trzymać się jej 
wskazówek, stawiając się zawsze na ostatnim miejscu, lecz ani razu nie udało mi się 

zaznać RADOŚCI. Całe ćwiczenie do niczego mi się zatem nie przydało poza tym, że  
wpadłam dzięki niemu na pomysł laurki dla Ciebie. Pomyślałam, że jeśli przeliteruję  

Ci, co znaczy  TATUŚ, może Cię to oświeci. Proszę, zobacz,  chciałam powiedzieć, 
spróbuj być taki, to będę ci bardzo wdzięczna. Użyłam takich słów, jak TAKTOWNY  

i UŚMIECHNIĘTY.

Miałam nadzieję, że położysz laurkę na swojej nocnej szafce, ale nazajutrz 

znalazłam ją na stoliku przy telefonie, gdzie obierałeś sobie brzoskwinię, i przylepiły  
się do niej skórki i pestka. Chciałam ci zawsze powiedzieć, że to było TRUDNE DO  

ZNIESIENIA.

Trudny do zniesienia

background image

Arogancki
T - Tępy

U - Upierdliwy
Ś - Świr

Pisząc to, nie kieruję się co prawda życiową filozofią RADOŚCI, lecz doznaję 

jej po trzykroć, mogąc Ci nareszcie powiedzieć wszystko w twarz.

Całuję, Lily
PS Ani przez pół sekundy nie wierzyłam, że opuściła mnie matka.

Przeczytałam ten list, po czym podarłam go na drobne kawałki. Wyrzucając to 

wszystko   z   siebie,   poczułam   ulgę,   ale   skłamałam,   pisząc,   że   doznałam   radości. 

Chciałam niemal napisać kolejny list, którego bym nie wysłała, i przyznać, że jest mi 
przykro.

*

Tej nocy, kiedy różowy dom zapadł w głęboki sen, zakradłam się do środka, 

chcąc skorzystać z toalety. Nie musiałam się martwić, czy odnajdę drogę, ponieważ 
August zostawiała zawsze zapalone nocne lampki między kuchnią i łazienką.

W drodze do domu stąpałam bosymi stopami po rosie. Siedząc na sedesie i 

starając się sikać jak najciszej, zobaczyłam, że do palców stóp przylepiły mi się płatki 

mirtu. Nad głową słyszałam sączące się przez sufit chrapanie Rosaleen. Opróżnianie 
pęcherza zawsze przynosi ulgę. Rosaleen mówiła, że jest lepsze od seksu, ale chociaż 

było całkiem miłe, szczerze wierzyłam, że się myli.

Ruszyłam z powrotem do kuchni, lecz potem coś kazało mi się odwrócić; wiecie 

równie   dobrze   jak   ja,   co   to   było.   Ruszyłam   w   przeciwnym   kierunku,   do   salonu. 
Wchodząc   do   środka,   usłyszałam   westchnienie,   które   było   tak   głębokie   i 

satysfakcjonujące,   iż   przez   chwilę   nie   zdawałam   sobie   sprawy,   że   wydobyło   się   z 
moich własnych płuc.

Przy posągu Marii paliła się świeczka w czerwonej szklance, wyglądająca jak 

małe czerwone serce w jaskini ciemności. August paliła ją bez przerwy, w dzień i w 

nocy.   Przypominało   mi   to   wieczne   światełko   przy   grobie   Johna   F.   Kennedy'ego, 
światełko, któremu nie wolno było zgasnąć, żeby nie wiem co.

Nasza Pani w Łańcuchach wydawała się w ciemności zupełnie inna; jej twarz 

była starsza i ciemniejsza, pięść większa, niż zapamiętałam. Myślałam o wszystkich 

tych miejscach, które odwiedziła, podróżując po morzach i oceanach, o wszystkich 
opowiadanych jej szeptem smutnych historiach, o wszystkich cierpieniach, których 

background image

zaznała.

Po odmówieniu naszych modlitw nie mogłam sobie czasami przypomnieć, jak 

mam się prawidłowo przeżegnać, co jest całkiem naturalne u kogoś, kto wychował się 
jako baptysta. Kiedy mi się to przytrafiało, przykładałam po prostu rękę do serca tak, 

jak   to   robiliśmy   w   szkole   podczas   składania   przysięgi   na   wierność   sztandarowi. 
Czułam, że każdy sposób jest dobry, i tak samo było teraz - moja ręka machinalnie 

dotknęła serca i tam już została.

Proszą, napraw mnie,  powiedziałam jej.  Spraw, żebym wiedziała, co robić. 

Czy moja matka dobrze się czuje tam u Pana Boga? Nie pozwól im nas znaleźć. Jeśli  
nas znajdą, nie pozwól, żeby zabrali mnie z powrotem. Jeśli nas znajdą, nie pozwól,  

żeby zabili Rosaleen. Spraw, żeby pokochała mnie June. Spraw, żeby pokochał mnie  
T. Ray. Spraw, żebym przestała kłamać. Uczyń świat lepszym. Zabierz nienawiść z 

ludzkich serc.

Przysunęłam się bliżej i widziałam teraz czerwone serce na jej piersiach. W 

głowie   słyszałam   pszczoły   trzepoczące   skrzydełkami   w   mrocznej   grającej   szafie. 
Widziałam August i siebie, jak przykładamy uszy do ula. Pamiętałam jej głos, kiedy po 

raz pierwszy opowiadała historię Naszej Pani w Łańcuchach. Ześlij im ratunek, ześlij 
im otuchą, ześlij im wolność.

Wyciągnęłam   rękę   i   dotknęłam   palcem   serca   czarnej   Marii.   Stałam   tam   z 

płatkami mirtu na stopach i przyciskałam płasko dłoń do jej serca.

background image

Żyją w ulu ciemności, a ty jesteś moją matką, powiedziałam jej. Jesteś matką 

tysięcy.

Funkcjonowanie   systemu   społecznego   pszczół   miodnych   oparte   jest   na 

komunikacji  -  na wrodzonej umiejętności wysyłania i otrzymywania wiadomości,  

na szyfrowaniu i deszyfrowaniu informacji.

The Honey Bee (Pszczoła miodna)

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Dwudziesty ósmy lipca był dniem, który nadawał się do księgi rekordów. Kiedy 

go wspominam, przychodzą mi na myśl ludzie, którzy pokonują Niagarę w beczce. Od 
samego początku, odkąd o nich usłyszałam, próbowałam sobie wyobrazić, jak siedzą 

skuleni   w   środku,   podskakując   spokojnie   niczym   gumowa   kaczka   w   dziecinnej 
wanience, aż tu nagle woda robi się spieniona, beczką miota na wszystkie strony, a z 

oddali dobiega coraz głośniejszy huk. Wiem, co wtedy myślą. Jasny szlag, co ja sobie 
wyobrażałem?

O   ósmej   rano   temperatura   sięgnęła   trzydziestu   pięciu   stopni,   z   ambitnym 

planem przekroczenia czterdziestu jeszcze przed południem. August obudziła mnie, 

potrząsając   za   ramię.   Wstawaj,   powiedziała,   szykuje   się   upał,   musimy   nawodnić 
pszczoły.

Wgramoliłam się do miodowej furgonetki, nie uczesawszy nawet włosów. May 

wcisnęła   mi   przez   okno   posmarowaną   masłem   grzankę   i   sok   pomarańczowy,   a 

Rosaleen termosy z wodą. Obie biegły praktycznie obok prowadzonej przez August 
furgonetki. Miałam wrażenie, że siedzę w karetce Czerwonego Krzyża, która wyrusza, 

aby ocalić pszczele królestwo.

Z tyłu mieliśmy galony słodzonej wody.

- Kiedy temperatura przekracza trzydzieści siedem stopni - powiedziała August 

- kwiaty schną i nie ma pożywienia dla pszczół, które zostają w ulach i go wentylują. A 

czasami po prostu smażą się żywcem.

Miałam   wrażenie,   że   same   zaraz   się   usmażymy.   Dotknięcie   klamki   groziło 

oparzeniem trzeciego stopnia. Pot spływał mi między piersiami i zmoczył gumkę od 
majtek. August włączyła radio, żeby złapać prognozę pogody, ale dowiedziałyśmy się 

tylko, że Ranger 7 wylądował ostatecznie na Księżycu w miejscu zwanym Morzem 
Chmur, że policja szuka zwłok trzech aktywistów praw obywatelskich z Missisipi, a 

także  o strasznych  rzeczach,  które wydarzyły  się w Zatoce  Tonkińskiej. Na koniec 

background image

podano   wiadomość   „bardziej   z   naszego   podwórka”,   o   czarnych   mieszkańcach 
Tiburonu,   Florence   i   Orangeburga,   którzy   maszerowali   tego   dnia   do   Columbii, 

apelując do gubernatora o wprowadzenie w życie ustawy o prawach obywatelskich.

August zgasiła radio. Co za dużo, to niezdrowo. Nie można naprawić całego 

świata.

- Nawodniłam  już ule wokół domu - powiedziała. - Zach zajął się ulami we 

wschodniej części hrabstwa. Zaopiekujemy się więc tymi w zachodniej.

Ratowanie pszczół zajęło nam cały ranek. Przemierzając odległe leśne ostępy, 

do  których  nie  prowadziły  prawie   żadne  drogi,  trafiłyśmy  na  dwadzieścia  pięć  uli 
wyglądających   niczym   małe   zagubione   miasto.   Unosiłyśmy   ich   pokrywy   i 

napełniałyśmy podkarmiaczki słodzoną wodą. W kieszeniach miałyśmy suchy cukier, 
którym posypywałyśmy dodatkowo brzegi podkarmiaczek.

Nakładając z powrotem pokrywę na ul, dałam się użądlić. August natychmiast 

wyciągnęła żądło.

- Posyłałam im miłość - powiedziałam, czując się zdradzona.
- Upał wytrąca pszczoły z równowagi i nie ma wtedy znaczenia, ile posyłasz im 

miłości - wyjaśniła.

Wyjęła   z   kieszeni   buteleczkę   z   oliwą   oraz   pszczelim   pyłkiem   -   jej 

patentowanym   remedium   na   wszystko   -   i   natarła   nim   ukąszone   miejsce.   Miałam 
nadzieję, że nie będę musiała sprawdzać skuteczności tej terapii.

- To   twój   chrzest   bojowy   -   stwierdziła.   -   Nie   możesz   zostać   prawdziwą 

pszczelarką, jeśli nie utnie cię pszczoła.

Prawdziwa pszczelarką. Te słowa sprawiły, że poczułam się osobą spełnioną, i 

dokładnie   w  tej   samej   chwili   z   pobliskiej   polany   wystrzeliło   w  górę   stado   kosów, 

zakrywając całusieńkie niebo.  Czy cuda nigdy nie przestaną się zdarzać?  Uznałam, 
że   dodam   to   do   listy   moich   profesji.   Pisarka,   nauczycielka   angielskiego,   a   teraz 

pszczelarką.

- Myślisz, że będę mogła kiedyś hodować pszczoły? - zapytałam.

- Czyż   nie   powiedziałaś   mi   w   zeszłym   tygodniu,   że   jedną   z   rzeczy,   które 

pokochałaś, są pszczoły i miód? Skoro tak, będziesz świetną pszczelarką. W gruncie 

rzeczy nie trzeba być w czymś najlepszym, Lily, wystarczy, że się to kocha.

Ból przeszywał mi rękę aż do łokcia i nie mogłam się nadziwić, ile cierpienia 

może zadać takie mikroskopijne stworzonko. Muszę jednak z dumą przyznać, że się 
nie skarżyłam. Kiedy zostaniesz użądlony, nic cię nie odżądli, choćbyś wylewał tysiące 

background image

łez. Zajęłam się po prostu dalszym ratowaniem pszczół.

Nawodniwszy   wszystkie   ule   w   Tiburonie   i   wysypawszy   wystarczającą   ilość 

cukru, by człowiek przybrał od niego na wadze pięćdziesiąt funtów, wróciłyśmy do 
domu, zgrzane, głodne i tonące niemal we własnym pocie.

*

Podjeżdżając alejką, zobaczyłyśmy Rosaleen i May popijające słodką herbatę 

na tylnej werandzie. May oznajmiła, że zostawiła nam lunch w lodówce: kanapki z 
wieprzowymi kotletami na zimno i kiszoną kapustę. Jedząc, słyszałyśmy June, która 

grała na wiolonczeli u siebie na górze, jakby coś w niej umarło.

Nie odzywając się ani słowem, wymiotłyśmy do czysta talerze i odsunęłyśmy 

się   od   stołu.   Zastanawiałyśmy   się   właśnie,   jak   zmusić   nasze   znużone   ciała   do 
przybrania pozycji stojącej, gdy dobiegły nas piski i śmiechy podobne do tych, które 

słychać podczas długiej przerwy w szkole. August i ja powlokłyśmy się na werandę, 
żeby zobaczyć, co się dzieje. I zobaczyłyśmy May i Rosaleen, które kompletnie ubrane, 

skakały boso przez zraszacz na trawniku. Zupełnie im odbiło.

Luźna   suknia   Rosaleen   całkiem   przemokła   i   przylepiła   się   do   ciała,   a   May 

nabierała wodę w spódnicę i ochlapywała sobie nią twarz. Jej warkoczyki lśniły w 
promieniach słońca.

- Czy to nie koniec świata? - mruknęła August.
Kiedy do nich zeszłyśmy, Rosaleen złapała zraszacz i wycelowała go w naszą 

stronę.

- Nie zbliżajcie się, bo was zmoczę - powiedziała i chlup! dostałyśmy prosto w 

piersi strumieniem lodowato zimnej wody.

Rosaleen opuściła zraszacz i napełniła wodą spódnicę May.

- Nie zbliżajcie się, bo was zmoczę - powtórzyła za nią May i wylała nam na 

plecy zawartość spódnicy.

Powiem   tylko,   że   żadna   z   nas   nie   protestowała   zbyt   głośno.   W   końcu 

stanęłyśmy w miejscu i pozwoliłyśmy się oblewać dwóm szurniętym Murzynkom.

Ostatecznie wszystkie cztery zmieniłyśmy się w nimfy wodne i tańczyłyśmy w 

zimnym   wodnym   pyle   w   podobny   sposób,   w   jaki   Indianie   skakali   niegdyś   wokół 

ogniska.   Co   odważniejsze   wiewiórki   i   karolińskie   strzyżyki   podbiegły   do   nas   i 
chłeptały wodę z kałuż i widać było niemal, jak prostują i zielenią się źdźbła trawy.

Nagle trzasnęły drzwi werandy i pojawiła się na niej poirytowana June. A ja 

upiłam się chyba wodą, powietrzem i tańcem, bo widząc ją, złapałam w obie ręce 

background image

zraszacz.

- Nie zbliżaj się, bo cię zmoczę - zawołałam. I oblałam ją wodą.

- Niech to wszyscy diabli! - zaczęła wrzeszczeć.
Wiedziałam, że to posuwa się w złą stronę, lecz nie mogłam się powstrzymać. 

Widziałam się w roli straży pożarnej; ona była szalejącym pożarem.

June wyrwała mi zraszacz z rąk i skierowała strumień na mnie. Trochę wody 

wpadło mi do nozdrzy i zapiekło.  Złapałam  zraszacz  i teraz  trzymałyśmy go obie, 
polewając sobie obficie brzuchy i twarze. Walcząc i nie zwracając uwagi na wijący się 

między nami gejzer, osunęłyśmy się na kolana. Widziałam jej wpatrzone we mnie 
lśniące oczy i kropelki wody na rzęsach. Usłyszałam, jak May nuci  Oh! Susanna,  

roześmiałam się, żeby dać jej do zrozumienia, że wszystko jest w porządku. Mimo to 
dalej nie puszczałam węża. Nie mogłam pozwolić June Boatwright wygrać.

- Powiadają, że jeśli poleje się wodą sczepione psy, te odbiegają od siebie, ale to 

chyba nieprawda - powiedziała Rosaleen.

August roześmiała się i zobaczyłam, jak June miękną rysy wokół oczu i jak 

stara się opanować śmiech. Przypominało to małego Holendra, który wyciągnął palec 

z tamy - w momencie gdy to zrobił, zawaliła się cała budowla. Widziałam niemal, jak 
June stuka się w duchu w czoło. Walczę z czternastoletnią dziewczynką o ogrodowy  

zraszacz, myślała. To śmieszne.

Puściła wąż i padła na trawę, wstrząsana konwulsjami śmiechu. Ja klapnęłam 

obok niej i też się roześmiałam. Nie mogłyśmy przestać. Nie wiedziałam dokładnie, z 
czego się śmiejemy, ale cieszyłam się, że robimy to razem.

- Boże, kręci mi się w głowie - powiedziała June, wstając. - Zupełnie, jakby ktoś 

wyciągnął mi zatyczki w nogach i spuścił całą wodę.

Rosaleen, May i August wróciły do zabawy w nimfy wodne, a ja spojrzałam na 

miejsce, gdzie leżałyśmy obok siebie - dwa idealne wgłębienia w wygniecionej mokrej 

trawie - i uważając, żeby nie postawić tam stopy, obeszłam je dookoła. Widząc, jaka 
jestem ostrożna, June też je ominęła, a potem - w tym momencie doznałam szoku - 

objęła   mnie.   June   Boatwright   uściskała   mnie   i   kiedy   to   robiła,   nasze   ubrania 
chlupotały słodko, ocierając się o ciała.

*

Kiedy   temperatura   w   Karolinie   Południowej   przekracza   czterdzieści   stopni, 

trzeba kłaść się do łóżka. W gruncie rzeczy tak mówi prawo. Ktoś może uznać to za 
przejaw   gnuśności,   w   rzeczywistości   jednak,   uciekając   do   łóżek   przed   skwarem, 

background image

dajemy   naszym   umysłom   czas,   aby   poszukały   nowych   idei,   zastanowiły   się   nad 
prawdziwym celem życia, i w ogóle pozwalamy wpaść do głowy różnym potrzebnym 

pomysłom. W szóstej klasie miałam kolegę, który twierdził, że ma stalową płytkę w 
głowie i skarżył się, że nie słyszy pytań na sprawdzianie. „Nie wygłupiaj się”, mówiła 

mu nauczycielka.

Na swój sposób ten kolega miał jednak rację. Każda istota ludzka ma w głowie 

stalową płytkę, lecz jeśli się od czasu do czasu położy i postara jak najmniej ruszać, 
płytka odsuwa się niczym drzwi windy i wpuszcza do środka utajone myśli, które 

czekają cierpliwie na podeście i naciskają przycisk, żeby pojechać na górę. Prawdziwe 
życiowe kłopoty zaczynają się, gdy te ukryte drzwi są za długo zamknięte. Ale to tylko 

moja opinia.

August, May, June i Rosaleen zgasiły zapewne światło, włączyły wentylatory i 

leżały w swoich pokojach w różowym domu. Ja wyciągnęłam się na łóżku polowym w 
miodowni   i   powiedziałam   sobie,   że   wolno   mi   myśleć   o   wszystkim,   co   zechcę,   z 

wyjątkiem mojej matki, w związku z czym to ona była, naturalnie, jedyną osobą, która 
chciała przejechać się windą.

Czułam,  jak  wszystko  się wokół mnie pruje.  Wszystkie  postrzępione frędzle 

świata marzeń. Wystarczyło pociągnąć za nieodpowiednią nitkę i stanę w sprutym po 

łokcie   ubraniu.   Po   rozmowie   z   T.   Rayem   strasznie   chciałam   o   niej   powiedzieć 
Rosaleen. Zapewnić ją, że jeśli zastanawia się, czy po moim odejściu T. Ray wejrzał w 

swoje serce albo zmienił sposób bycia, niech lepiej nie traci czasu. Nie mogłam się 
jednak przyznać, iż zależało mi na nim tak bardzo, że w ogóle zadzwoniłam na farmę.

Co się ze mną działo?  Dlaczego  mieszkałam  tu,  udając,  że nie mam nic do 

ukrycia?   Leżałam   wyczerpana   na   łóżku   polowym  i   wpatrywałam   się   w   rozjarzony 

kwadrat   okna.   Zapanowanie   nad   pewnymi   rzeczami   wymaga   tyle   energii.  Wpuść 
mnie, 
mówiła moja matka. Wpuść mnie do tej cholernej windy.

No dobrze. Wyciągnęłam torbę i przyjrzałam się jej zdjęciu. Zastanawiałam się, 

jak to było, gdy tkwiłam w jej wnętrzu - pływający w ciemności strzępek materii, ciche 

procesy, które między nami zachodziły.

Wciąż jej pragnęłam, ale to pragnienie nie było już takie gorące i gwałtowne jak 

przedtem. Nakładając jej rękawiczki, zauważyłam, że zrobiły się nagle ciasne. Zanim 
skończę   szesnaście   lat,   będą   sprawiały   wrażenie   dziecinnych.   Stanę   się   Alicją   w 

krainie czarów, która zjadła ciastko i zrobiła się dwa razy większa. Moje palce rozerwą 
szwy i nigdy już ich nie włożę.

background image

Zsunęłam   rękawiczki   ze   spoconych   dłoni   i   poczułam   ogarniającą   mnie   falę 

dreszczy,   stare   zębate   poczucie   winy,   uwierający   naszyjnik   kłamstw,   którego   nie 

mogłam przestać nosić, lęk przed tym, że zostanę wyrzucona z różowego domu.

- Nie - powiedziałam. To słowo bardzo długo nie chciało wyjść mi z gardła i 

wydobyło się w końcu wylęknionym szeptem. Nie, nie będę o tym myśleć. Nie będę 
tego czuć. Nie pozwolę, żeby to zniszczyło obecny stan rzeczy. Me.

Uznałam, że próba przeleżenia upału to marny pomysł. Wstałam i poszłam do 

różowego domu  czegoś  się napić.  Miałam  nadzieję,   że jeśli  po  tym wszystkim,  co 

zrobiłam, zdołam trafić do nieba, dadzą mi przez pięć minut prywatnie pokonferować 
z   Panem   Bogiem.  Słuchaj,  chciałam   mu   powiedzieć,  wiem,   że   stwarzając   świat, 

miałeś dobre chęci i w ogóle, ale jak mogłeś pozwolić, żeby tak się od ciebie oddalił?  
Dlaczego   nie   trzymałeś   się   swojej   pierwotnej   koncepcji   raju?  
Ludzie   zupełnie 

pochrzanili sobie życie.

Kiedy   weszłam   do   kuchni,   May   siedziała   na   podłodze   z   wyprostowanymi 

nogami   i   pudełkiem   grahamowych   krakersów   na   kolanach.   Można   się   było   tego 
spodziewać - że właśnie my dwie nie zdołamy spokojnie wytrzymać w łóżku przez pięć 

minut.

- Widziałam   karalucha   -   powiedziała,   sięgając   do   torby   z   cukierkami 

ślazowymi, której wcześniej nie zauważyłam. Wyciągnęła jeden z nich i pokruszyła go 
na drobne kawałki. Szalona May.

Otworzyłam lodówkę i przez chwilę gapiłam się na jej zawartość, tak jakbym 

czekała, że butelka z sokiem pomarańczowym wskoczy mi do ręki, mówiąc:  Masz, 

wypij mnie.  Nie bardzo rozumiałam, co takiego robi May. Czasami rzeczy wielkiej 
wagi docierają do świadomości w straszliwie wolnym tempie. Człowiek na przykład 

łamie sobie kostkę i zaczyna go boleć dopiero po minięciu następnej przecznicy.

Zdążyłam wypić prawie całą szklankę soku, zanim zdecydowałam się spojrzeć 

na małą autostradę z połamanych krakersów i kawałków cukierków ślazowych, którą 
May   wytyczyła   na   podłodze   od   zlewu   aż   do   drzwi,   znacząc   ją   gęsto   złocistymi 

okruszkami i smugami kleistej białej mazi.

- Karaluchy wyjdą tędy przez drzwi - wyjaśniła. - To działa za każdym razem.

Nie wiem, jak długo wpatrywałam się w linię na podłodze, a May patrzyła mi w 

twarz, czekając, że coś powiem. Nic nie przychodziło mi do głowy. Kuchnię wypełniał 

miarowy pomruk agregatu lodówki. Czułam w środku coś dziwnego i gęstego. Wspo-
mnienie.   Stałam   tam,   czekając,   aż   się   wyklaruje...  Twoja   matka   miała   fioła   na 

background image

punkcie robactwa,  mawiał T. Ray. Sypała na podłogę okruszki grahama i cukierki 
ślazowe, żeby wywabić z domu karaluchy.

Ponownie spojrzałam na May.  Matka nie mogła przecież nauczyć się od niej 

tej sztuczki, pomyślałam. A może?

Odkąd postawiłam stopę w różowym domu, coś wierzyło we mnie, że była tu 

wcześniej moja matka. Nie, nie tyle wierzyło, ile śniło o tym na jawie i przepuszczało 

ten sen przez labirynt pobożnych życzeń. Lecz teraz, gdy miałam przed sobą realny 
dowód,   ta   możliwość   wydała   się   zupełnie   nieprawdopodobna,   wariacka.  To 

niemożliwe, pomyślałam.

Usiadłam   przy   stole.   Do   kuchni   pchały   się   popołudniowe   cienie.   Były 

zabarwione   na   brzoskwiniowo   i   na   zmianę   rozjaśniały   się   i   ciemniały.   Panowała 
kompletna cisza. Umilkła nawet lodówka. May zajęła się z powrotem tym, co robiła. 

Nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi.

Moja   matka   mogła   się   tego   nauczyć   z   książki   albo   od   swojej   matki.   Skąd 

miałam   wiedzieć,   czy   nie   stosuje   się   wszędzie   tej   akurat   metody   pozbywania   się 
karaluchów? Wstałam i podeszłam do May. Czułam lekkie mrowienie z tyłu kolan. 

Położyłam jej dłoń na ramieniu. No już, pomyślałam, wykrztuś to z siebie.

- May,   czy   znałaś   kiedyś   Deborah?   -  zapytałam.   -  Deborah   Fontanel?   Białą 

kobietę z Wirginii? To musiało być dawno temu.

May   nie   miała   w   sobie   ani   odrobiny   przebiegłości   i   nigdy   się   długo   nie 

zastanawiała, gdy trzeba było odpowiedzieć na jakieś pytanie.

- O tak, Deborah Fontanel - odparła od razu, nie podnosząc nawet wzroku. - 

Mieszkała u nas w miodowni. Najsłodsza dziewczyna pod słońcem.

I tyle. Tylko tyle i aż tyle.

Zakręciło mi się w głowie i musiałam się oprzeć o blat, żeby się nie przewrócić. 

Leżące na podłodze okruszki i cukierki wydawały się ożywać w moich oczach.

Miałam na końcu języka milion innych pytań, lecz May zaczęła nagle nucić Oh! 

Susanna.  Odłożyła pudełko z krakersami i wstała, pociągając nosem. Coś, co miało 

związek z Deborah Fontanel, musiało j ą zasmucić.

- Pójdę chyba na chwilę do muru - powiedziała.

I tak mnie zostawiła, stojącą w kuchni, zgrzaną i zdyszaną, ze światem, który 

kołysał się pod moimi nogami.

Idąc do miodowni, stąpałam uważnie po ubitej glinie podjazdu, odsłoniętych 

korzeniach drzew i świeżo podlanej trawie, czując pod podeszwami ziemię - twardą, 

background image

żywą, starodawną, obecną za każdym razem, gdy dotykała jej moja stopa. Obecną w 
tym, tym i tym miejscu, zawsze. Tak jak powinna być obecna matka.

0  tak,   Deborah   Fontanel.   Mieszkała   u   nas   w   miodowni.   Najsłodsza 

dziewczyna pod słońcem.

W miodowni usiadłam na łóżku polowym, po czym podciągnęłam i objęłam 

rękoma kolana, robiąc z nich półeczkę, o którą mogłam oprzeć policzek. Przyglądałam 

się podłodze i ścianom zupełnie nowymi oczyma. Moja matka chodziła po tym pokoju. 
Prawdziwa matka. Nie ktoś, kogo wymyśliłam, ale żywa osoba z krwi i kości.

Ostatnią rzeczą, której bym się spodziewała, było to, że zapadnę w sen, ale 

kiedy organizm dozna szoku, człowiek ma ochotę zasnąć, ma ochotę, żeby coś mu się 

przyśniło.

Obudziłam   się   po   godzinie   w   aksamitnej   pustce,   w   której   nie   pamięta   się 

niczego. A potem nagle wrócił do mnie cały sen.

Wytyczam miodem spiralny szlak w pomieszczeniu, które raz jest wnętrzem 

miodowni, a chwilę później moim pokojem w Sykanie. Zaczynam przy drzwiach, 
których nigdy przedtem nie widziałam, i kończę przy moim łóżku. A potem siadam 

na materacu i czekam. Otwierają się drzwi. Do środka wchodzi matka. Idzie siadem 
miodu, zataczając kręgi, aż w końcu dociera do mojego łóżka. Uśmiecha się i jest 

prześliczna, lecz nagle widzę, że nie jest normalną osobą. Ma karalusze nogi, które  
wystają jej przez ubranie z klatki piersiowej, sześć nóg, po trzy z każdej strony.

Nie   miałam   pojęcia,   kto   siedzi   w   mojej   głowie   i   wymyśla   takie  rzeczy. 

Powietrze   miało   odcień   ciemnego   różu   i   zrobiło   się   wystarczająco   chłodno,   bym 

przykryła się prześcieradłem.

Okryłam nim nogi. Żołądek podchodził mi do gardła, tak jakbym miała zaraz 

zwymiotować.

Gdybym oznajmiła wam teraz, że nigdy nie zastanawiałam się nad tym snem, 

nigdy nie zamykałam oczu i nie wyobrażałam jej sobie z nogami karalucha, nigdy nie 
zachodziłam w głowę, dlaczego przyszła do mnie w tej postaci, eksponując to, co w 

niej   najgorsze,   wróciłabym   do   mojego   starego   nawyku   kłamania.   Karaluch   jest 
stworzeniem, którego nikt nie kocha, lecz nie sposób go zabić. Będzie wracał, wracał i 

wracał. Spróbujcie się go tylko pozbyć.

*

Przez kilka następnych dni byłam istnym kłębkiem nerwów. Podskakiwałam z 

wrażenia, kiedy ktoś upuścił miedziaka na podłogę. Przy stole dłubałam widelcem 

background image

jedzenie i wpatrywałam się w przestrzeń, jakbym była w transie. Czasami stawał mi 
przed oczyma obraz matki z nogami karalucha i musiałam łyknąć pełną łyżkę miodu, 

żeby uspokoić żołądek. Byłam taka rozkojarzona, że nawet kiedy nadawali American 
Bandstand 
[Amerykański program rozrywkowy nadawany w latach 1957 - 1959] , nie 

mogłam wysiedzieć pięciu minut przed telewizorem, podczas gdy normalnie spijałam 
każde słowo z ust Dicka Clarka.

Łaziłam bez przerwy po całym domu, przystając to tu, to tam, żeby wyobrazić 

sobie   matkę   w   różnych   miejscach.   Siedzącą   z   rozpostartą   spódnicą   przy   pianinie. 

Klęczącą   przed   Naszą   Panią.   Studiującą   przepisy   kulinarne,   które   May   wycięła   z 
czasopism i przykleiła do lodówki. Wpatrywałam się w te wizje szklanym wzrokiem, a 

kiedy podnosiłam oczy,  widziałam  obserwujące  mnie August, June albo Rosaleen, 
które cmokały z przejęciem i dotykały mojego czoła, żeby sprawdzić, czy nie mam 

przypadkiem gorączki.

- Co się stało? - pytały. - Co w ciebie wstąpiło?

- Nic   -   odpowiadałam,   kręcąc   głową.   -   Nic   -   kłamałam.   Prawdę   mówiąc, 

miałam   wrażenie,   że   skoczyłam   z   trampoliny   i   zaraz   zanurzę   się   w   nieznanych 

wodach.   Niebezpiecznych   wodach.   Chciałam   tylko   opóźnić   trochę   ten   moment, 
poczuć   obecność   matki   w   różowym   domu,   udać,   że   nie   boję   się   tego,   co   ją   tutaj 

sprowadziło, nie boję się, iż zaskoczy mnie tak, jak to zrobiła we śnie, ukazując mi się 
brzydka i z sześcioma nogami.

Chciałam podejść do August i zapytać, dlaczego moja matka tu mieszkała, lecz 

powstrzymywał mnie strach. Chciałam wiedzieć i nie chciałam wiedzieć. Tkwiłam w 

stanie zawieszenia.

*

W   piątek   późnym   popołudniem,   kiedy   skończyliśmy   czyścić   i   schowaliśmy 

ostatnie   nadstawki,   Zach   poszedł   zajrzeć   pod   maskę   miodowej   furgonetki.   Mimo 

wysiłków Neila jej silnik wciąż dziwnie pracował i przegrzewał się.

Wróciłam do mojego pokoiku i siadłam na łóżku polowym. Z okna bił skwar. 

Zastanawiałam   się,   czy   nie   wstać   i   nie   włączyć   wiatraczka,   ale   zamiast   to   zrobić, 
siedziałam i gapiłam się przez szybę na mlecznobłękitne niebo, czując, jak ogarnia 

mnie   kłujący   smutek.   Słyszałam   płynącą   z   samochodowego   radia   muzykę,   Sama 
Coke'a   śpiewającego  Another   Saturday   Night,  a   potem   May,   która   wołała   przez 

podwórko   do   Rosaleen,   że   trzeba   zdjąć   suszące   się   na   sznurach   prześcieradła. 
Uświadomiłam sobie nagle, że wszystko toczy się normalnym trybem, tylko ja jedna 

background image

utkwiłam   w   straszliwej   szczelinie   i   prowadzę   życie   na   niby.   Nie   mogłam   dłużej 
trwonić czasu, jakbym miała go pod dostatkiem, jakby to lato miało się nigdy nie 

skończyć. Cokolwiek się zdarzy... cóż, po prostu się zdarzy.

Podeszłam do zlewu i umyłam twarz.

A   potem   wzięłam   głęboki   oddech,   wsadziłam   do   kieszeni   obrazek   z   czarną 

Marią oraz fotografię mojej matki i ruszyłam w stronę różowego domu, żeby odnaleźć 

August.

Myślałam, że usiądziemy na skraju jej łóżka lub na ogrodowych leżakach, jeśli 

nie będą zanadto gryzły komary. „Co cię gnębi, Lily? - zapyta August. - Czy nadszedł w 
końcu czas na naszą rozmowę?”. Ja wyciągnę wówczas przyklejony do listewki obra-

zek i wszystko jej opowiem, a ona wyjaśni, co działo się z moją matką.

Niestety nic takiego się nie stało. Zdarzyło się coś kompletnie innego.

*

- Chcesz   przejechać   się   ze   mną   do   miasta?   -   zawołał   do   mnie   Zach,   gdy 

maszerowałam w stronę domu. - Muszę kupić nowy przewód do chłodnicy, zanim 
zamkną sklepy.

- Idę porozmawiać z August - odparłam.
Zach opuścił maskę furgonetki i wytarł ręce o przód i tył spodni.

- August jest z Cukiereczkiem w salonie. Przyszła cała zapłakana. Otis wydał, 

zdaje się, ich życiowe oszczędności na używaną rybacką łódź.

- Ale ja naprawdę mam z nią o czymś ważnym do pomówienia.
- Więc musisz  zaczekać  w  kolejce.  Chodź,  wrócimy  jeszcze  przed wyj  ściem 

Cukiereczka.

- Dobrze   -   powiedziałam   w   końcu   po   krótkim   wahaniu.   Skład   z   częściami 

samochodowymi mieścił się nieopodal kina.

Kiedy Zach zaparkował furgonetkę, zobaczyłam ich - pięciu albo sześciu białych 

mężczyzn   stojących   przy   kasie.   Przestępowali   z   nogi   na   nogę,   rzucając   szybkie 
spojrzenia w górę i w dół ulicy, jakby na kogoś czekali, wszyscy elegancko ubrani, w 

krawatach ze spinkami, zupełnie jak ekspedienci albo kasjerzy w banku. Jeden z nich 
trzymał coś, co mogło być trzonkiem od łopaty.

Zach   zgasił   silnik   i   popatrzył   na   nich   przez   przednią   szybę.   Ze   składu   z 

częściami wyszedł pies, stary beagle z siwym pyskiem, i zaczął obwąchiwać coś na 

chodniku. Zach zabębnił palcami po kierownicy i westchnął. I nagle wszystko sobie 
przypomniałam:   był   piątek   i   ci   mężczyźni   czekali   na   Jacka   Palance'a   i   kolorową 

background image

kobietę.

Siedzieliśmy   tak   przez   minutę,   w   ogóle   się   nie   odzywając.   Pudło   szoferki 

wzmacniało   wszystkie   dźwięki.   Skrzypienie   sprężyn   pod   siedzeniem.   Bębnienie 
palców Zacha. Mój chrapliwy oddech.

Wtem jeden z mężczyzn wrzasnął tak głośno, aż podskoczyłam z wrażenia i 

uderzyłam się kolanem o schowek na rękawiczki.

- Na co się tak gapicie?! - zawołał, patrząc na drugą stronę ulicy.
Zach i ja odwróciliśmy się i wyjrzeliśmy przez tylną szybę. Na chodniku stało 

trzech kolorowych chłopców, popijając R.C. colę z butelki i mierząc nieprzyjaznym 
spojrzeniem mężczyzn.

- Przyjedźmy tu innym razem - powiedziałam.
- Wszystko będzie dobrze - odparł Zach. - Zaczekaj tutaj.  Nie, nic nie będzie 

dobrze, pomyślałam.

Kiedy   wysiadł   z   furgonetki,   usłyszałam,   jak   chłopcy   wołają   go   po   imieniu. 

Przeszli przez ulicę, zbliżyli się do furgonetki i zerkając na mnie, wymierzyli mu kilka 
żartobliwych   kuksańców.   Jeden   z   nich   powachlował   twarz   ręką,   jakby   skosztował 

pikantnej meksykańskiej papryki.

- Kogo tam masz? - zapytał.

Spojrzałam   na   nich,   próbując   się   uśmiechnąć   i   przez   cały   czas   myśląc   o 

mężczyznach, którzy, z tego, co widziałam, nas obserwowali.

Chłopcy też to dostrzegli.
- Trzeba   być   głupim   jak   but,   żeby   uwierzyć,   że   Jack   Palance   przyjedzie   do 

Tiburonu - powiedział jeden z nich (który, jak się później dowiedziałam, nazywał się 
Jackson) i wszyscy się roześmiali. Nawet Zach.

Mężczyzna   trzymający   trzonek   od  łopaty   podszedł   do  zderzaka   furgonetki   i 

popatrzył na chłopców ze wzgardliwym uśmiechem, który widziałam tysiące razy na 

twarzy T. Raya, uśmiechem, który daje władza pozbawiona dobrodziejstwa miłości.

- Coś ty powiedział, chłopcze? - zawołał.

W moich uszach przycichł nagle uliczny gwar. Beagle spuścił uszy i wczołgał się 

pod   zaparkowany   samochód.   Zobaczyłam,   że   Jackson   przygryza   wargę   i   na   jego 

szczęce pojawia się niewielka zmarszczka. Zobaczyłam, jak podnosi nad głowę butelkę 
R.C. coli. I rzuca.

Kiedy wyfrunęła mu z ręki, zamknęłam oczy. Gdy je otworzyłam, na chodniku 

leżało potłuczone szkło. Mężczyzna z trzonkiem od łopaty upuścił go i trzymał się za 

background image

nos. Krew sączyła się spomiędzy jego palców.

- Ten czarnuch rozbił mi nos - powiedział do pozostałych, bardziej zaskoczony 

niż   wściekły.   Rozejrzał   się  dookoła   półprzytomnym  wzrokiem,   a   potem  wbiegł   do 
pobliskiego sklepu, znacząc drogę krwią.

Zach   i   chłopcy   zbili   się   w   ciasną   gromadkę   przy   drzwiach   furgonetki,   a 

pozostali mężczyźni podeszli bliżej i stanęli w półkolu, odcinając im drogę odwrotu.

- Który z was rzucił tę butelkę? - zapytał jeden z nich. Chłopcy zacisnęli usta.
- Banda   tchórzy   -   mruknął   inny   mężczyzna,   po   czym   podniósł   z   chodnika 

trzonek od łopaty i za każdym razem, gdy któryś z chłopców się poruszył, wymachiwał 
mu nim przed nosem. - Jeśli powiecie, który to zrobił, pozostali trzej mogą odejść - 

oznajmił.

Żadnej reakcji.

Ludzie zaczęli wychodzić ze sklepów i gromadzić się w grupkach. Wpatrywałam 

się w tył głowy Zacha. Miałam wrażenie, że z mojego serca wystaje niewielka półeczka, 

na której stoję, wychylając się możliwie jak najdalej i czekając na to, co zrobi Zach. 
Wiedziałam, że donosicielstwo jest godne pogardy, lecz mimo to chciałam, by wskazał 

palcem Jacksona i powiedział: To on. On to zrobił. Mógłby wtedy wsiąść z powrotem 
do miodowej furgonetki i wrócilibyśmy do domu.

No, śmiało.
Zach odwrócił głowę i spojrzał na mnie kątem oka. A potem wzruszył lekko 

ramionami i wiedziałam, że sprawa jest przesądzona. Nie puści pary z gęby. Przykro 
mi, ale to moi przyjaciele, 
próbował mi powiedzieć.

Postanowił, że zostanie tam razem z nimi.

*

Patrzyłam,   jak   policjant   ładuje   Zacha   i  trzech   innych   chłopców  do   swojego 

samochodu. Odjeżdżając, włączył syrenę i czerwone światło na dachu. Nie wydawało 

się to potrzebne, ale podejrzewałam, że nie chciał rozczarować swojej publiczności.

Siedziałam w furgonetce, jakbym przemarzła na kość i jakby świat wokół mnie 

skuło lodem. Tłum rozszedł się i wszystkie parkujące w pobliżu samochody odjechały 
do domów. Ludzie pozamykali  sklepy. Wbijałam wzrok  w przednią  szybę,  jakbym 

miała przed sobą obraz kontrolny, który pokazują w telewizji o północy.

Kiedy minął pierwszy szok, zaczęłam się zastanawiać, co robić, w jaki sposób 

dostać   się   do   domu.   Zach   zabrał   kluczyki   -   gdyby   nie   to,   spróbowałabym   sama 
poprowadzić furgonetkę, choć nie odróżniałam w zasadzie biegów od hamulców. Nie 

background image

było   żadnego   otwartego   sklepu,   w   którym   mogłabym   poprosić   o   skorzystanie   z 
telefonu,   a   widząc   budkę   telefoniczną   na   ulicy,   uświadomiłam   sobie,   że   nie   mam 

dziesięciu centów. Wysiadłam z furgonetki i ruszyłam na piechotę.

Kiedy po półgodzinie dotarłam do różowego domu, zobaczyłam August, June, 

Rosaleen,   Neila   oraz   Claytona   Forresta   stojących   koło   rzucających   długie   cienie 
hortensji.  W zapadającym  zmierzchu słychać było pomruk ich głosów. Usłyszałam 

imię Zacha. Usłyszałam padające z ust pana Forresta słowo „areszt”. Domyśliłam się, 
że   Zach   zadzwonił   do   niego,   korzystając   z   przysługującego   mu   prawa   do   jednego 

telefonu, i adwokat jako pierwszy pojawił się z nowiną.

Neil stał tuż przy June, co uprzytomniło mi, że wykrzykując „Nie waż się tutaj 

wracać!”   i   „Ty   samolubna   dziwko!”,   nie   mówili   wcale   serio.   Podeszłam   do   nich 
niepostrzeżenie. Na którejś z sąsiednich działek ktoś palił ściętą trawę. Całe niebo 

pachniało kwaśną zielenią; nad moją głową wirowały spopielone źdźbła.

- August? - powiedziałam, zachodząc ich od tyłu. August przyciągnęła mnie do 

siebie.

- Dzięki Bogu, jesteś. Już miałam zamiar jechać cię szukać. W drodze do domu 

opowiedziałam im, co się stało. August obejmowała mnie w pasie, jakby się bała, że 
znowu zemdleję, ja jednak, prawdę mówiąc, nigdy w życiu nie byłam taka przytomna. 

Rejestrowałam   wszystko:   błękitne   cienie,   które   rysowały   się   na   tle   domu   i 
przypominały pewne mało sympatyczne zwierzęta - krokodyla i niedźwiedzia grizzly - 

unoszący się nad czupryną Claytona Forresta zapach alka - seltzera, biały przedziałek 
na jego głowie, troskę, która pętała nam nogi, tak że z trudem szliśmy po schodach.

Usiedliśmy na drewnianych krzesłach przy kuchennym stole - wszyscy oprócz 

Rosaleen, która nalała herbaty do szklanek i podała na półmisku kanapki z serem i 

papryką,   tak   jakbyśmy   mogli   coś   przełknąć.   Rosaleen   miała   na   głowie   idealne 
warkoczyki, które, jak podejrzewałam, zaplotła jej po kolacji May.

- A co z kaucją? - zapytała August. Clayton odchrząknął.
- Sędzia Monroe wyjechał na wakacje i wygląda na to, że nikogo nie wypuszczą 

przed środą - odparł.

Neil wstał i podszedł do okna. Miał przycięte równo włosy na karku. Wbijałam 

w nie wzrok, żeby się nie rozpłakać. Do środy mieliśmy pięć dni. Pięć dni.

- Jak się czuje Zach? - zapytała June. - Nie był pobity?

- Pozwolili mi się z nim widzieć tylko przez minutę - odparł Clayton. - Ale czuł 

się chyba dobrze.

background image

Na   dworze   przesuwało   się   nad   nami   nocne   niebo.   Byłam   tego   świadoma, 

świadoma   tonu,   jakim   Clayton   powiedział:   „czuł   się   chyba   dobrze”   -   jakbyśmy 

wszyscy   rozumieli,   że   Zach   tylko   udawał,   że   w   rzeczywistości   wcale   nie   czuł   się 
dobrze.

August zamknęła oczy i wygładziła  palcami skórę na czole. Zauważyłam,  że 

oczy zaszkliły jej się łzami. Lecz spoglądając w nie głębiej, dostrzegłam ogień. To był 

ogień domowego ogniska, na którym można było polegać, przy którym można było się 
ogrzać,   gdyby   ktoś   przemarzł,   albo   coś   ugotować,   gdyby   trzeba   było   nakarmić 

głodnego. Czułam się tak, jakbyśmy wszyscy dryfowali przez świat i mieli tylko ten 
mokry ogień w oczach August. Mimo to nie trzeba nam było niczego więcej.

Rosaleen spojrzała na mnie i wiedziałam dobrze, co myśli. To, że wyciągnęłaś 

mnie   z   mamra,   nie   znaczy,   że   możesz   spróbować   czegoś   podobnego   z   Zachem.  

Zrozumiałam, jak to się dzieje, że ludzie stają się zawodowymi przestępcami. Pierwsza 
zbrodnia   jest   najtrudniejsza.  Co   szkodzi   znowu   spróbować,  myśli   się   potem. 

Najwyżej posiedzą kilka lat dłużej w kryminale. Wielkie mi rzeczy.

- Co pan ma zamiar zrobić w tej sprawie? - zapytała Rosaleen, stając przed 

Claytonem i spoglądając na niego z góry. Jej piersi opierały się o brzuch, a pięści o 
biodra. Zrobiła taką minę, jakby chciała, żebyśmy napchali sobie pełne usta tabaki, 

poszli prosto do aresztu w Tiburonie i napluli ludziom na buty.

Nie ulegało kwestii, że Rosaleen też ma w sobie ogień. Nie ogień domowego 

ogniska,   lecz   taki,   który,   jeśli   to   konieczne,   pochłania   cały   dom,   aby   zlikwidować 
panujący tam bałagan. Rosaleen przypominała mi posąg Naszej Pani w salonie. Jeśli 

August   jest   czerwonym   sercem   w   piersi   Marii,   to   Rosaleen   jest   jej   pięścią, 
pomyślałam.

- Zrobię,   co   w   mojej   mocy,   żeby   go   wyciągnąć   -   powiedział   Clayton   -   ale 

obawiam się, że będzie tam musiał jakiś czas zostać.

Sięgnęłam   do   kieszeni,   dotknęłam   palcami   obrazka   czarnej   Marii   i 

przypomniałam sobie wszystko, co miałam zamiar opowiedzieć August o matce. Ale 

jak mogłam to zrobić, gdy Zachowi przytrafiło się coś tak strasznego? Wszystko, co 
chciałam powiedzieć, musiało poczekać, a ja zmuszona byłam prowadzić tę samą grę 

co przedtem.

- Nie widzę powodu, dla którego May miałaby o tym wiedzieć - odezwała się 

June. - To ją pogrąży. Wiecie, jak kochała tego chłopca.

Wszyscy spojrzeliśmy wyczekująco na August.

background image

- Masz rację - przyznała. - To byłoby zbyt wiele dla May.
- Gdzie teraz jest? - zapytałam.

- W łóżku, śpi - odparła Rosaleen. - Była wykończona. Przypomniałam sobie, że 

widziałam ją po południu, jak ciągnęła wózek pełen kamieni, żeby wykorzystać je przy 

budowie muru. Jakby wyczuwała, że potrzebny jest nowy odcinek.

*

W więzieniu w Tiburonie nie było firanek tak jak w Sylvanie. Mieściło się w 

betonowym   szarym   budynku   z   metalowymi   oknami   i   marnym   oświetleniem. 

Powtarzałam   sobie,   że   głupotą   jest   tam   wchodzić.   Będąc   ścigana   przez   prawo, 
wchodziłam jak gdyby nigdy nic do miejsca, gdzie roiło się od policjantów, których 

szkolono, aby mnie rozpoznać. Ale August zapytała, czy chcę odwiedzić razem z nią 
Zacha. Jak mogłam odpowiedzieć „nie” na takie pytanie?

Policjant w środku miał krótko ostrzyżone włosy i był bardzo wysoki, wyższy od 

Neila, który był wzrostu Wilta Chamberlaina [Słynny amerykański koszykarz]. Nie 

ucieszył się specjalnie na nasz widok.

- Jesteś jego matką? - zapytał, zwracając się do August. Spojrzałam na tabliczkę 

z jego nazwiskiem. Eddie Hazelwurst.

- Jestem jego matką chrzestną - odparła August, prostując się, jakby szykowała 

się do pomiaru wzrostu. - A to jest przyjaciółka rodziny.

Policjant zmierzył mnie wzrokiem. Jedyną podejrzaną rzeczą wydawało mu się 

to, że jak ktoś tak biały jak ja może być przyjacielem rodziny. Wziął z biurka brązową 
podkładkę z klipsem i majstrując przy nim, dumał, co z nami zrobić.

- Dobrze, macie pięć minut - zgodził się w końcu i otworzył drzwi na korytarz, 

do którego przylegały z jednej strony cztery cele. W każdej z nich siedział jeden czarny 

chłopiec. Odór spoconych ciał i kwaśnego moczu o mało nie zbił mnie z nóg. Chciałam 
zatkać sobie nos palcami, lecz wiedziałam, że byłaby to najgorsza zniewaga. Nie mogli 

nic poradzić na to, że śmierdzieli.

Siedzieli   na   podobnych   do   ławek,   podwieszonych   przy   ścianach   pryczach, 

gapiąc się na nas, gdy przechodziliśmy. Jeden z chłopców rzucał guzikiem o ścianę, 
bawiąc się w jakąś grę. Kiedy go mijaliśmy, na chwilę przestał.

Pan Hazelwurst zaprowadził nas do ostatniej celi.
- Zach Taylor, masz gości - obwieścił, po czym spojrzał na zegarek.

Kiedy Taylor podszedł do nas, zastanawiałam się, czy zakuli go w kajdanki, 

pobrali odciski palców, sfotografowali i poszturchiwali. Tak bardzo chciałam sięgnąć 

background image

za kraty i dotknąć jego skóry - wydawało mi się, że tylko dotykając go, mogę upewnić 
się, że to dzieje się naprawdę.

Gdy stało się jasne, że pan Hazelwurst nie ma zamiaru nas opuścić, August 

zaczęła mówić. Opowiadała o jednym z uli, który mieliśmy na farmie Haneya i który 

się wyroił.

- Wiesz,  o którym  mówię  -  powiedziała.  -  O tym,  gdzie  mieliśmy kłopoty  z 

roztoczami.

Opisała dokładnie, jak przeszukiwała okolicę aż do zmierzchu, przeczesując las 

za plantacją arbuzów i znalazła w końcu pszczoły na młodym drzewku magnolii, cały 
rój, który wisiał tam niczym czarny balon zaplątany między gałęziami.

- Użyłam lejka, żeby wprowadzić je do rojnicy - wyjaśniła - a potem osadziłam z 

powrotem w ulu.

Moim zdaniem próbowała dać do zrozumienia Zachowi, że nie spocznie, póki 

nie sprowadzi go z powrotem do domu. Zach słuchał z lśniącymi szkliście piwnymi 

oczyma. To, że rozmowa dotyczyła pszczelich rojów, sprawiało mu chyba ulgę.

Ułożyłam sobie wcześniej, co chcę mu powiedzieć, ale teraz wszystko wyleciało 

mi z głowy. Stałam przy August, która  pytała  go, jak sobie radzi i czy czegoś nie 
potrzebuje.

Wpatrując się w niego i czując, jak wypełnia mnie czułość i ból, zastanawiałam 

się, co nas łączy. Czy tym, co zbliża ludzi i budzi w nich pewien rodzaj miłości, są rany, 

jakie wcześniej odnieśli?

- Czas minął, chodźmy - powiedział pan Hazelwurst i Zach spojrzał w moją 

stronę.

Nad jego skronią wystąpiła żyła. Patrzyłam, jak drży i jak pulsuje w niej krew. 

Chciałam   go   w   jakiś   sposób   wesprzeć,   zapewnić,   że   jesteśmy   do   siebie   bardziej 
podobni, niż mu się wydaje,  ale mówienie czegoś takiego  wydawało  się śmieszne. 

Chciałam dotknąć tej żyły, którą płynęła krew, lecz tego także nie zrobiłam.

- Piszesz w swoim notesie? - zapytał  i nagle  w jego głosie i na jego twarzy 

pojawiła się desperacja.

Popatrzyłam na niego i pokiwałam głową. Siedzący w sąsiedniej celi chłopak, 

Jackson,  wydał  z  siebie coś  w  rodzaju  gwizdu  i  to spowodowało,   że cała   sytuacja 
wydała się nagle głupia i pospolita. Zach posłał mu gniewne spojrzenie.

- Chodźcie, miałyście już swoje pięć minut - ponaglił nas policjant.
August  położyła  mi  rękę na  plecach  i  pchnęła   ku wyjściu.  Zach   zrobił  taką 

background image

minę, jakby chciał mnie o coś poprosić. Otworzył usta i zaraz je zamknął.

- Wszystko to dla ciebie opiszę - powiedziałam. - Umieszczę to w opowiadaniu.

Nie wiem, czy o to właśnie chciał mnie poprosić, ale to rzecz, której wszyscy 

pragną - żeby ktoś zobaczył, że dzieje im się krzywda, i gdzieś to odnotował.

*

Krzątałyśmy się po domu bez uśmiechu, nawet w obecności May. Kiedy była w 

pokoju, nie mówiłyśmy o Zachu, lecz nie zachowywałyśmy się również tak, jakby życie 
było usłane różami. June wróciła do swojej wiolonczeli, jak to robiła zawsze, gdy zda-

rzyło się coś smutnego. Idąc pewnego ranka do miodowni, August zatrzymała się i 
spojrzała na ślady opon, jakie zostawił na podjeździe samochód Zacha. Patrząc, jak 

tam stoi, myślałam, że zaraz się rozpłacze.

Wszystko,   co   robiłam,   wydawało   się   ciężkie   i   trudne   -   wycieranie   naczyń, 

klękanie do wieczornej modlitwy, nawet słanie łóżka przed pójściem spać.

Drugiego   sierpnia,   kiedy   naczynia   były   już   pozmywane,   a   zdrowaśki 

odmówione,   August   oznajmiła:   dosyć   zamartwiania   się,   dziś   wieczorem   oglądamy 
Eda Sullivana. I to właśnie robiłyśmy, kiedy zadzwonił telefon. Po dziś dzień August i 

June zastanawiają się, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby zamiast May któraś z nich 
podniosła słuchawkę.

Pamiętam,  że August uniosła się, jakby chciała  to zrobić,  ale May  siedziała 

najbliżej drzwi.

- Ja odbiorę - powiedziała. Nikt się tym nie przejął.
Wpatrywałyśmy się w telewizor i w pana Sullivana, zapowiadającego cyrkowy 

numer, w którym małpy jeździły na małych skuterach po wysoko zawieszonej linie.

Gdy   po   kilku   minutach   May   weszła   z   powrotem   do   pokoju,   jej   oczy 

przeskakiwały od twarzy do twarzy.

- Dzwoniła   matka   Zacha   -  oznajmiła.   -  Dlaczego   nie  powiedziałyście   mi,   że 

wsadzili go do więzienia?

Stojąc w progu, wydawała się taka normalna. Przez chwilę żadna z nas się nie 

poruszyła. Patrzyliśmy na nią, jakby sufit miał runąć jej na głowę. A ona stała po 
prostu w progu, spokojna jak nigdy.

Przyszło   mi   do   głowy,   że   może   wydarzył   się   cud   i   została   w   jakiś   sposób 

uleczona.

- Dobrze   się   czujesz?   -   zapytała   August,   wstając   z   fotela.   May   nie 

odpowiedziała.

background image

- May? - zagadnęła June.
Uśmiechnęłam się do Rosaleen i pokiwałam głową. „Potrafisz uwierzyć, jak ona 

to dobrze znosi?”, miałam ochotę powiedzieć.

August wyłączyła telewizor i przyjrzała się ze zmarszczonym czołem siostrze.

May   przechyliła   głowę   na   bok   i   utkwiła   wzrok   w   wiszącej   na   ścianie 

wyszywance przedstawiającej budkę dla ptaków. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie 

patrzy w ogóle na wyszywankę. Jej oczy były zasnute mgłą.

August podeszła do May.

- Odpowiedz mi. Dobrze się czujesz?
W   ciszy,   która   zapadła,   słyszałam   głośny,   trochę   nierówny   oddech   May. 

Przeszła kilka kroków, stanęła przed ścianą i osunęła się bezgłośnie na podłogę.

Nie jestem pewna, kiedy dotarło do nas, że odeszła w jakieś pozostające poza 

wszelkim zasięgiem miejsce we własnym wnętrzu. Nawet August i June nie od razu to 
sobie uświadomiły. Wołały ją po imieniu, jakby tylko straciła słuch.

Rosaleen pochyliła się nad May.
- Zachowi nic się nie stanie - powiedziała głośno, starając się do niej dotrzeć. - 

Nie musisz się nic a nic martwić. Pan Forrest wyciągnie go w środę z więzienia.

May patrzyła prosto przed siebie, jak gdyby Rosaleen w ogóle tam nie było.

- Co jej się stało? - zapytała June i usłyszałam w jej głosie nutę paniki. - Nigdy 

jej takiej nie widziałam.

May była z nami i nie była. Jej ręce leżały bezwładnie na kolanach, dłońmi do 

góry. Nie szlochała, nie zakrywała twarzy spódnicą. Nie kołysała się do przodu i tyłu. 

Nie wyrywała sobie włosów z głowy. Była taka cicha, taka inna.

Wlepiłam oczy w sufit. Nie mogłam po prostu na nią patrzeć.

August poszła do kuchni i wróciła z wypełnioną lodem ściereczką. Przysunęła 

jej głowę do swojego ramienia, trzymała ją tak przez minutę, po czym uniosła twarz 

siostry i przycisnęła ściereczkę do jej czoła, skroni i szyi. Robiła to przez kilka minut, a 
potem odłożyła ściereczkę i poklepała May po policzkach.

May   zamrugała   kilka   razy   oczyma   i   spojrzała   na   August,   następnie   na   nas 

wszystkie, zupełnie jakby wróciła z dalekiej podróży.

- Lepiej się czujesz? - zapytała August. May pokiwała głową.
- Nic mi nie będzie - odparła dziwnie bezbarwnym tonem.

- No cóż, cieszę się, że odzyskałaś mowę. Chodź, wykąpiemy cię w wannie - 

powiedziała June i razem z August podniosły ją z podłogi.

background image

- Idę do muru - oznajmiła May. June potrząsnęła głową.
- Robi się ciemno.

- Tylko na chwileczkę - odparła May i przeszła do kuchni. Ruszyłyśmy w ślad za 

nią. May otworzyła szafkę, wyjęła z niej latarkę, swój blok i ogryzek ołówka i wyszła na 

werandę. Wyobraziłam sobie, jak pisze na karteczce  Zach w więzieniu  i wciskają w 
szparę w murze.

Czułam, że ktoś powinien osobiście podziękować każdemu wmurowanemu tam 

kamieniowi za to, że wchłonął  tyle  ludzkiego nieszczęścia.  Powinnyśmy je kolejno 

całować   i   mówić:  Przepraszamy,   ale   coś   mocnego   i   trwałego   musiało   oddać   tę  
przysługę May i wy zostałyście wybrane. Niech Bóg błogosławi wasze kamienne 

serca.

- Pójdę z tobą - powiedziała August.

- Nie, proszę cię, ja sama - odparła przez ramię May.
- Ale... - zaczęła August.

- Ja sama - przerwała jej May, odwracając się do nas twarzą. - Ja sama.
Patrzyłyśmy, jak schodzi po schodkach z werandy i idzie w stronę drzew. W 

życiu są rzeczy, których nie można przekreślić, choćby nie wiem, jak się próbowało, i 
należy do nich ten widok. May wchodząca między drzewa z krążkiem światła, który 

podrygiwał przed nią i który rychło połknęła ciemność.

background image

Życie pszczoły jest bardzo krótkie. Wiosną i latem  -  kiedy najintensywniej 

zbiera się nektar pszczoła robotnica nie przeżywa z zasady dłużej niż cztery albo 

pięć   tygodni...   Narażone   na   wszelkiego   rodzaju   niebezpieczeństwa   podczas 
oblatywania roślin, robotnice giną często, nie osiągnąwszy nawet tego wieku.

The Dancing Bees (Tańczące pszczoły)

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Siedziałam w kuchni razem z August, June i Rosaleen. Na dworze zapadała 

noc. Już pięć minut po wyjściu May August wstała i zaczęła krążyć. Wychodziła na 

werandę, spoglądała w stronę muru i wracała z powrotem.

- Wystarczy - stwierdziła po dwudziestu minutach. - Idziemy po nią.

Wzięła latarkę z furgonetki i pomaszerowała do muru. June, Rosaleen i ja z 

trudem dotrzymywałyśmy jej kroku. Nocny ptak śpiewał na gałęzi drzewa, śpiewał z 

całego   serca,   gorączkowo   i   natarczywie,   jakby   posadzili   go   tam,   żeby   wyczarował 
księżyc wysoko na niebie.

- Maaaay - wołała August.
June   wołała   ją   także,   a   potem   dołączyłyśmy   Rosaleen   i   ja.   Idąc, 

wykrzykiwałyśmy jej imię, lecz nie odpowiadał nam żaden dźwięk. Słychać było tylko 
śpiewającego do księżyca nocnego ptaka.

Przeszedłszy   wzdłuż   całego   muru,   ruszyłyśmy   z   powrotem,   tak   jakby   tym 

razem   musiało   nam   się   udać.   Będziemy   szły   wolniej,   przyglądały   się   baczniej, 

krzyczały głośniej. Zobaczymy May klęczącą przy latarce z rozładowanymi bateriami i 
będziemy się dziwić, dlaczego nie zauważyłyśmy jej za pierwszym razem.

Nic   takiego   się   jednak   nie   wydarzyło,   weszłyśmy   zatem   między   drzewa, 

krzycząc jej imię coraz głośniej i głośniej, aż ochrypły nam gardła, lecz żadna z nas nie 

miała odwagi powiedzieć: Stało się coś bardzo złego.

Mimo   nocnej   pory   upał   wcale   nie   zelżał   i   czułam   wilgotny   gorący   zapach 

naszych ciał, gdy przeczesywałyśmy zarośla snopem światła o średnicy czterech cali.

- Idź do domu, June, i zadzwoń na policję - odezwała się w końcu August. - 

Powiedz   im,   że   potrzebujemy   pomocy,   żeby   odnaleźć   naszą   siostrę.   Kiedy   ich 
zawiadomisz, uklęknij przed Naszą Panią, poproś ją, żeby miała baczenie na May, i 

wracaj tutaj. Idziemy w stronę rzeki.

June oddaliła się biegiem. Zmierzając ku rzece, słyszałyśmy, jak przedziera się 

przez zarośla. August szła coraz szybciej. Rosaleen starała się dotrzymać jej kroku, 

background image

łapiąc ustami powietrze.

Przy brzegu na chwilę się zatrzymałyśmy. Podczas mojego pobytu w Tiburonie 

księżyc zdążył już przejść cały miesięczny cykl i znowu był w pełni. Wisiał nad rzeką, 
wyłaniając   się   i   chowając   za   chmurami.   Patrzyłam   na   odsłonięte   powykręcane 

korzenie na drugim brzegu, czując w głębi gardła metaliczny suchy posmak, który 
osiadał na języku.

Chciałam wziąć August za rękę, lecz ona odwróciła się w prawo i ruszyła wzdłuż 

brzegu, wołając siostrę.

- Maaaay!
Rosaleen i ja dreptałyśmy niezdarnie tuż za nią, tak blisko, że nocne stworzenia 

brały nas pewnie za jeden wielki sześcionożny organizm. Ze zdumieniem usłyszałam 
modlitwę, którą odmawiałyśmy zawsze po kolacji, przesuwając w palcach paciorki, i 

która teraz rozbrzmiewała gdzieś w zakamarkach mojego umysłu. Słyszałam wyraźnie 
każde słowo.  Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między 

niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko 
Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.

- Dobrze,   Lily,   powinnyśmy   się   wszystkie   pomodlić   -   powiedziała   August   i 

dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, że powtarzam te słowa na głos.

Nie potrafiłam powiedzieć, czy naprawdę się modlę, czy też mruczę pacierz 

wyłącznie po to, by odsunąć od siebie strach. August zaczęła się modlić razem ze mną, 

a   później   dołączyła   do   nas   Rosaleen.   Słowa   modlitwy   furkotały   za   nami   niczym 
wstążki w nocnym powietrzu.

Wracająca   June   trzymała   w   ręku   latarkę,   którą   znalazła   gdzieś   w   domu. 

Plamka światła przesuwała się po zaroślach, kiedy szła przez las.

- Tutaj! - zawołała August, kierując swoją latarkę w jej stronę, i zaczekałyśmy, 

aż June dotrze do brzegu.

- Policja jest już w drodze - powiedziała.
Czekała nas wizyta policji.  Spojrzałam na Rosaleen, na kąciki jej ust, które 

wygięły   się   w   dół.   Policja   nie   rozpoznała   mnie,   kiedy   byłam   w   areszcie;   miałam 
nadzieję, że z Rosaleen też im się nie poszczęści.

June zaczęła wołać May i razem z Rosaleen pobrnęła w górę rzeki, ale August 

posuwała się teraz powoli i ostrożnie. Szłam tuż za nią, odmawiając coraz szybciej 

zdrowaśki.

August   stanęła   nagle   jak   wryta.   Ja   też   się   zatrzymałam.   Nie   słyszałam   już 

background image

śpiewu nocnego ptaka.

Obserwowałam August, nie odrywając od niej wzroku. Stała spięta i czujna, 

wpatrując się w brzeg rzeki. Patrząc na coś, czego nie widziałam.

- June! - zawołała dziwnym zduszonym głosem, lecz June i Rosaleen zapuściły 

się daleko w górę rzeki i jej nie słyszały. Słyszałam j ą tylko j a.

Powietrze było gęste i naładowane, zbyt gęste, by nim oddychać. Stanęłam przy 

August, dotykając łokciem jej ręki, pragnąc ją mieć blisko siebie. Na mokrej ziemi 
leżała zgaszona latarka May.

Wydaje mi się teraz dziwne, że stałyśmy tam przez całą minutę. Czekałam, aż 

August   coś   powie,   lecz   ona   nie   odzywała   się,   po   prostu   stała,   przedłużając   w 

nieskończoność tę ostatnią chwilę. Powiał wiatr, hulając między gałęziami, dmąc nam 
w twarze niczym z otwartego pieca, niczym nagła piekielna bryza. August spojrzała na 

mnie, a potem omiotła latarką wodę.

Snop   światła   przesunął   się   po  rzece,   zostawiając   na   niej   złociste   refleksy,   i 

nagle   się   zatrzymał.   May   leżała   w   wodzie,   tuż   pod   powierzchnią.   Miała   szeroko 
otwarte, nieruchome oczy, a jej sukienka wydymała się i kołysała na fali.

Usłyszałam cichy jęk, który wydarł się z ust August.
Zacisnęłam kurczowo palce na jej ramieniu, lecz ona wyrwała się, rzuciła na 

ziemię latarkę i wbiegła do rzeki.

Skoczyłam   z   pluskiem   w   ślad   za   nią.   Woda   wezbrała   wokół   moich   nóg   i 

wywróciłam się na mulistym dnie. Próbowałam złapać się spódnicy August, ale nie 
udało mi się i, parskając wodą, podniosłam się sama.

Kiedy do niej dotarłam, August wpatrywała się w swoją młodszą siostrę.
- June! - zawołała. - June!

May   leżała   na   głębokości   dwóch   stóp   pod   powierzchnią   wody,   z   wielkim 

rzecznym głazem na piersiach, głazem, który obciążał jej ciało, dociskając je do dna. 

Ona zaraz wstanie,  pomyślałam.  August odsunie kamień i May wynurzy się, żeby  
zaczerpnąć powietrza, a potem wrócimy do domu i wytrzemy ją do sucha. 
Chciałam 

wyciągnąć   rękę   i   jej   dotknąć,   potrząsnąć   lekko   za   ramię.   Nie   mogła   przecież   tu 
umrzeć. To było niemożliwe.

Z rzeki wystawały tylko jej ręce. Podobne do poszczerbionych małych filiżanek 

dłonie, między palcami których przelewała się woda. I to jest obraz prześladujący 

mnie   w   nocy   do   dzisiaj   -   nie   jej   oczy,   otwarte   i   wytrzeszczone,   i   nie   kamień 
spoczywający niczym nagrobek na jej piersiach. Jej ręce.

background image

June weszła, chlupocząc, do wody. Kiedy doszła do May, stanęła przy August z 

opuszczonymi rękoma.

- Och, May - szepnęła i odwróciła głowę, zaciskając powieki.
Zerkając w stronę brzegu, zobaczyłam Rosaleen, która stała po kostki w wodzie 

i cała się trzęsła.

August   uklękła.   Zsunęła   kamień   z   piersi   May,   złapała   ją   pod   pachy   i 

podciągnęła w górę. Wynurzając się z wody, ciało wydało z siebie paskudny bulgot. 
Głowa odchyliła się do tyłu i zobaczyłam, że usta są częściowo otwarte, a zęby uwalane 

błotem. Wodorosty przylgnęły do warkoczyków. Uciekłam w bok wzrokiem. Wiedzia-
łam już. May nie żyła.

August też to wiedziała, lecz przystawiła ucho do jej piersi i nasłuchiwała. Po 

minucie odsunęła się i przystawiła głowę siostry do swoich piersi, jakby chciała, by 

May posłuchała teraz jej serca.

- Straciliśmy ją - powiedziała.

Zaczęłam się trząść. Słyszałam, jak zęby szczękają mi w ustach, obijając się o 

siebie.   August   i   June   wsunęły   ręce   pod   ciało   May   i   wyniosły   je   na   brzeg.   Było 

wypełnione wodą i nabrzmiałe. Złapałam ją za kostki, próbując je podtrzymać. Rzeka 
zabrała chyba jej buty.

Kiedy ułożyły May na brzegu, woda wypłynęła z ust i nozdrzy.  Tak właśnie 

Nasza Pani wypłynęła na brzeg koło Charlestonu, pomyślałam. Popatrz na jej pałce 

i ręce. Są takie drogocenne.

Wyobraziłam sobie, jak May zsuwa głaz do rzeki, a potem kładzie się i wtacza 

go na piersi. Przytuliła go do siebie niczym niemowlę i odczekała, aż napełnią się jej 
płuca. Zastanawiałam się, czy w ostatniej sekundzie zamachała rękoma i próbowała 

się wynurzyć, czy też odeszła bez walki, obejmując głaz, pragnąc, by wchłonął cały ból, 
który odczuwała. Myślałam o stworzeniach, które przepływały obok, kiedy umierała.

Ociekające wodą June i August pochyliły się nad nią z obu stron. W uszach 

śpiewały nam komary, a rzeka zajmowała się swoimi sprawami, odpływając w mrok. 

Nie miałam wątpliwości, że siostry też wyobrażają sobie ostatnie chwile May, lecz na 
ich twarzach nie było widać grozy, wyłącznie przepojone rozpaczą pogodzenie się z 

losem. To było coś, na co czekały całe swoje dorosłe życie, niekoniecznie zdając sobie z 
tego sprawę.

August próbowała zamknąć oczy May palcami, ale zdołała je tylko do połowy 

przymknąć.

background image

- Tak samo jak April - mruknęła June.
- Poświeć na May - powiedziała August. Miała spokojny cichy głos i ledwie ją 

usłyszałam, tak głośno biło mi serce.

W   słabym   świetle   latarki   August   wydłubała   małe   zielone   listki   spomiędzy 

warkoczyków May i schowała wszystkie do kieszeni.

August i June oczyściły ciało i ubranie siostry z wszystkiego, co zostawiła na 

niej rzeka. Rosaleen, biedna Rosaleen, która, z czego zdałam sobie sprawę, straciła 
właśnie swoją nową najlepszą przyjaciółkę, stała zupełnie bez słowa, tylko podbródek 

trząsł się jej tak bardzo, że chciałam wyciągnąć rękę i go przytrzymać.

A potem z ust May wydobył się dźwięk, którego nigdy nie zapomnę - długie 

bulgotliwe westchnienie - i wszystkie spojrzałyśmy zmieszane na siebie, z krótkim 
błyskiem nadziei, tak  jakby zdarzył  się jednak cud nad cudami, lecz to było tylko 

połknięte przez nią wcześniej powietrze, które wydostało się na zewnątrz. Owionęło 
mnie i poczułam zapach rzeki i starego nadgniłego drewna.

Spojrzałam   na   twarz   May   i   złapały   mnie   torsje.   Potykając   się,   pobiegłam 

między drzewa, nachyliłam się i zwymiotowałam.

Kiedy   wycierałam   usta   o   skraj   bluzki,   usłyszałam   dźwięk,   który   przeszył 

ciemność,   krzyk   tak   rozdzierający,   że   pękało   od   niego   serce.   Oglądając   się, 

zobaczyłam klęczącą w świetle latarki August. Krzyk wydobywał się z głębi jej gardła. 
Kiedy umilkł, położyła głowę na przemoczonej piersi May.

Złapałam gałąź małego cedru i zacisnęłam na niej palce, jakby wszystko, co 

kiedykolwiek miałam, wyślizgiwało mi się z rąk.

*

- Więc   jesteś   sierotą?   -   zapytał   policjant.   To   był   ten   sam   wysoki,   krótko 

ostrzyżony Eddie Hazelwurst, który zaprowadził mnie i August do zamkniętego w celi 
Zacha.

Rosaleen i ja siedziałyśmy w bujanych fotelach w salonie, a on stał przed nami, 

trzymając w ręku mały notes, gotów zapisać każde słowo. Drugi policjant poszedł do 

ściany płaczu, chociaż nie miałam pojęcia, czego tam szukał.

Mój   fotel   kołysał   się   tak   szybko,   że   bałam   się,   iż   z   niego   zlecę.   Rosaleen 

natomiast siedziała bez ruchu, z nieprzeniknioną twarzą.

Kiedy   wróciłyśmy   do   domu   po   odnalezieniu   May,   August   powitała   obu 

policjantów i posłała mnie i Rosaleen na górę.

- Idź i osusz się - powiedziała mi.

background image

Ściągnęłam buty i wytarłam się ręcznikiem, stojąc wraz z Rosaleen w oknie na 

górze. Patrzyłyśmy, jak mężczyźni z ambulansu przynoszą na noszach May, a potem 

słyszałyśmy, jak dwaj policjanci zadają August i June wszelkiego rodzaju pytania. Ich 
głosy rozbrzmiewały na schodach. Tak, była ostatnio w depresji. Właściwie bardzo 

często wpadała w depresją. Była chora. Nie potrafiła odróżnić własnego cierpienia 
od cierpień innych łudzi. Nie znalazłyśmy żadnego listu. Sekcja zwłok? W porządku,  

rozumiemy.

Pan   Hazelwurst   chciał   porozmawiać   ze   wszystkimi,   w   związku   z   czym 

zeszłyśmy na dół. Opowiedziałam mu dokładnie, co się działo od chwili, kiedy May 
odebrała telefon, do momentu gdy odnalazłyśmy ją w rzece. Potem zaczął mi zadawać 

osobiste pytania. Czy to ja jestem tą dziewczyną, która odwiedziła w zeszłym tygodniu 
zamkniętego w areszcie kolorowego chłopca? Co ja tutaj robię? Kim jest Rosaleen?

Trzymając się swojej starej historii, odparłam, że moja matka zmarła, kiedy 

byłam  mała,   a  ojciec  odszedł  na  łono Stwórcy  na  początku   tego lata  po wypadku 

traktom. Rosaleen, oznajmiłam, była moją nianią.

- Można chyba powiedzieć, że jestem sierotą - zgodziłam się. - Ale mam rodzinę 

w Wirginii. Wolą mojego umierającego ojca było, abym zamieszkała u mojej ciotki 
Bernie. Ciotka oczekuje nas obie, mnie i Rosaleen. Prześle nam pieniądze na autobus 

lub   sama   po   nas   przyjedzie.   „Nie   mogę   już   się   was   doczekać,   Lily”,   powtarza. 
„Przyjedziemy przed początkiem roku szkolnego”, zapewniłam ją. Trudno mi w to 

uwierzyć, ale zdałam już do drugiej klasy liceum.

Pan   Hazelwurst   mrużył   oczy,   jakby   próbował   za   tym   wszystkim   nadążyć. 

Łamałam   wszelkie   zasady   udanego   kłamstwa.  Nie   gadaj   tyle,  powtarzałam   sobie, 
najwyraźniej jednak nie mogłam się opanować.

- Tak   się   cieszę,   że   będę   tam   z   nią   mieszkać.   Jest   naprawdę   miła.   Nie 

uwierzyłby pan, ile przysłała mi rzeczy przez wszystkie te lata. Zwłaszcza biżuterię do 

kostiumu, a także pluszowe misie. Jeden pluszowy miś za drugim.

Cieszyłam   się,   że   August   i   June   nie   słyszą   tej   całej   paplaniny.   Pojechały 

miodową   furgonetką   za   ambulansem,   chcąc   dopilnować,   aby   ciało   May   dotarło 
bezpiecznie tam, dokąd je wieźli. Wystarczająco deprymujące było to, że w pokoju 

siedziała   Rosaleen.   Bałam   się,   że   zaraz   nas   zdradzi,   mówiąc   na   przykład:  Tak 
naprawdę   przyjechałyśmy   tutaj   zaraz   po   tym,   jak   Lily   pomogła   mi   uciec   z 

więzienia. Ale ona zamknęła się w sobie i w ogóle się nie odzywała.

- Możesz powtórzyć, jak się nazywasz? - poprosił pan Hazelwurst.

background image

- Williams - odparłam.
Podałam   mu   to   nazwisko   już   dwa   razy   i   zaczęłam   się   zastanawiać,   jakie 

wymogi, jeśli chodzi o wykształcenie, stawiają tutejszym policjantom. Wyglądało na 
to, że takie same jak w Sylvanie.

Pan Hazelwurst wyprostował się i wydał mi się jeszcze wyższy.
- Nie rozumiem tylko jednego: co robisz w tym miejscu, skoro masz zamiar 

zamieszkać u swojej ciotki w Wirginii?

Co   w   rzeczywistości   znaczyło:  Nie   mieści   mi   się   w   głowie,   co   taka   biała 

dziewczyna jak ty robi w domu kolorowych. Wzięłam głęboki oddech.

- Widzi pan, moja ciocia Bernie musiała pójść na operację. Chodziło o takie 

tam kobiece problemy. Więc tu obecna Rosaleen powiedziała: „Może do czasu, gdy 
ciocia Bernie wydobrzeje, ty i ja zamieszkamy u mojej przyjaciółki August Boatwright 

w Tiburonie?”. Nie było sensu jechać na północ, skoro ciocia leżała w szpitalu.

Pan Hazelwurst wszystko to zapisywał.  Ta sprawa nie dotyczy wcale mnie i 

Rosaleen ani operacji cioci Bernie,  miałam  ochotę wrzasnąć.  Ta sprawa dotyczy 
May. Jest martwa, a może tego nie zauważyliście?

Zamiast siedzieć w pokoiku, wypłakując oczy, prowadziłam najgłupszą w moim 

życiu rozmowę.

- Nie  miałaś   tam   w  Spartanburgu   żadnych   białych,   u   których   mogłabyś   się 

zatrzymać?

Czyli: Wszystko byłoby lepsze niż mieszkanie u kolorowych.
- Nie, proszę pana, naprawdę nie. Nie miałam aż tylu znajomych. Nie wiem 

dlaczego, ale nie jestem zbyt popularna. To chyba z powodu moich dobrych stopni. 
Pewna pani z kościoła powiedziała, że mogę się u niej zatrzymać, póki ciocia Bernie 

nie poczuje się lepiej, lecz potem dostała półpaśca i nic z tego nie wyszło.

Dobry Boże, niech ktoś mnie powstrzyma.

- Skąd znasz August? - zapytał pan Hazelwurst, zwracając się do Rosaleen.
Wstrzymałam   oddech,   uświadamiając   sobie   nagle,   że   mój   fotel   przestał   się 

bujać.

- Jest kuzynką mojego męża. Zaprzyjaźniłyśmy się, kiedy ode mnie odszedł. 

Ona   jedna   w   całej   rodzinie   wiedziała,   jaki   był   z   niego   żałosny   dupek   -   wyjaśniła 
Rosaleen, zerkając na mnie, jakby chciała powiedzieć:  Widzisz? Nie tylko ty jedna 

potrafisz kłamać jak z nut.

Pan Hazelwurst zatrzasnął swój notes i kiwając palcem, dał mi znak, żebym 

background image

wyszła razem z nim na ganek.

- Dobrze ci radzę - powiedział po wyjściu na zewnątrz - zadzwoń do swojej cioci 

i poproś, żeby po ciebie przyjechała, nawet jeśli nie jest jeszcze zupełnie zdrowa. Tu 
mieszkają kolorowi. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Nie, proszę pana, obawiam się, że nie rozumiem - odparłam, marszcząc czoło.
- Chodzi mi po prostu o to, że to nie jest normalne, że nie powinnaś... no, nie 

powinnaś się tak poniżać.

- Aha.

- Wkrótce tu wrócę i lepiej, żebym cię nie zastał. Jasne?
Powiedziawszy   to,   uśmiechnął   się   i   położył   mi   swoją   gigantyczną   dłoń   na 

głowie, jakbyśmy byli dwojgiem białych połączonych tajemną wiedzą.

- Jasne.

Zamknęłam za nim drzwi. Klej, dzięki któremu trzymałam się jakoś w trakcie 

tego   wszystkiego,   teraz   cały   popękał.   Wchodząc   z   powrotem   do   salonu,   zaczęłam 

szlochać. Rosaleen objęła mnie ramieniem i zobaczyłam, że po jej twarzy też płyną łzy.

We szłyśmy po schodach do pokoju, który zajmowała razem z May. Rosaleen 

ściągnęła wierzchnie prześcieradło ze swojego łóżka.

- Kładź się - powiedziała.

- A ty gdzie będziesz spała?
- Tutaj - odparła, po czym ściągnęła z sąsiedniego łóżka ozdobioną przez May 

paprotkowym ściegiem, różowo - brązową narzutę i zanurzyła twarz w fałdy poduszki. 
Domyśliłam się, że wdycha jej zapach.

Sądzicie pewnie, że tej nocy śniłam o May, ale kiedy zasnęłam, przyszedł do 

mnie Zach. Nie mogę wam nawet powiedzieć, co działo się w tym śnie. Obudziłam się 

lekko zdyszana i wiedziałam, że śniłam o nim. Był blisko mnie, zupełnie jak żywy; 
miałam   wrażenie,   że   mogę   usiąść   i   dotknąć   koniuszkami   palców   jego   policzka.   A 

potem   przypomniałam   sobie,   gdzie   się   teraz   znajduje,   i   poczułam   na   piersiach 
nieznośne brzemię. Wyobraziłam sobie jego pryczę, stojące pod nią buty i samego 

Zacha,   który  na  pewno  nie  spał,  lecz  wpatrywał  się  w tej   chwili  w sufit  i  słuchał 
oddechu innych chłopców.

Słysząc obok siebie jakiś szelest, wzdrygnęłam się; była to jedna z owych chwil, 

kiedy człowiek nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Na pół rozbudzona, myślałam przez 

chwilę, że jestem w miodowni, lecz potem dotarło do mnie, że to przecież Rosaleen 
przewraca się na łóżku. I przypomniałam sobie May. Przypomniałam ją sobie w rzece.

background image

Musiałam wstać, wyniknąć się do łazienki i spryskać sobie twarz wodą. Stojąc 

tam w przyćmionym świetle lampki nocnej, spojrzałam w dół i zobaczyłam czerwone 

skarpetki, które May nałożyła na nogi wanny. Nie mogłam się nie uśmiechnąć. To 
była ta strona jej osobowości, której nigdy nie chciałam zapomnieć.

Zamknęłam   oczy   i   wróciły   do   mnie   wszystkie   najlepsze   obrazy.   Zmoczone 

wodą   warkoczyki   May,   jej   palce,   układające   pracowicie   okruszki   grahama   na 

podłodze, tak bardzo starające się ocalić życie pojedynczego karalucha. I kapelusz, 
który miała na głowie tamtego dnia, kiedy tańczyła w korowodzie z Córkami Marii. 

Przede wszystkim jednak widziałam  płomień miłości i cierpienia,  który tak często 
pojawiał się na jej twarzy.

I który w końcu ją spalił.

*

Po   sekcji,   kiedy   policja   oficjalnie   potwierdziła   samobójstwo,   a   w   domu 

pogrzebowym wyszykowali ją najlepiej, jak potrafili, May wróciła do różowego domu. 

W środę, piątego sierpnia z samego rana, przyjechał do nas czarny karawan i czterej 
mężczyźni w ciemnych garniturach wynieśli trumnę z May i postawili ją w salonie.

- Będziemy   przy   niej   siedzieli   aż   do   pogrzebu   -   powiedziała   August,   gdy 

zapytałam ją, dlaczego wnoszą May frontowymi drzwiami.

Trochę   mnie   to   zaskoczyło,   ponieważ   wszyscy,   których   znałam   w   Sylvanie, 

wywozili od razu swoich bliskich z domu pogrzebowego na cmentarz.

- Posiedzimy przy niej, żeby móc się pożegnać - dodała August. - Nazywa się to 

czuwaniem. Czasami ludzie mają kłopot z uświadomieniem sobie czyjejś śmierci, nie 

potrafią się pożegnać. Czuwanie im w tym pomaga.

Jeśli   zmarły   przebywa   razem   z   tobą   w   salonie,   z   pewnością   łatwiej   ci 

uświadomić sobie różne rzeczy. Myśl o tym, że w domu jest ktoś martwy, była dziwna, 
ale jeśli miało to nam pomóc się pożegnać, w takim razie dobrze, widziałam w tym 

jakiś sens.

- May też to pomoże - powiedziała August.

- Pomoże May?
- Wiesz, że wszyscy mamy duszę, Lily, i kiedy umieramy, ta dusza idzie do Pana 

Boga,   nikt   jednak   tak   naprawdę   nie   wie,   jak   długo   to   trwa.   Może   tylko   ułamek 
sekundy, a może tydzień lub dwa. Tak czy inaczej, siedząc przy May, powtarzamy jej: 

„W porządku, May, wiemy, że to twój dom, ale możesz już odejść. Wszystko będzie 
dobrze”.

background image

August kazała im ustawić trumnę, która miała swój własny wózek, przed Naszą 

Panią w Łańcuchach, a potem ją otworzyć. Kiedy pracownicy domu pogrzebowego 

odjechali,   August   i   Rosaleen   podeszły   do   trumny   i   przyjrzały   się   May,   lecz   ja 
trzymałam się z tyłu, chodząc po pokoju i przeglądając się w różnych lustrach. June 

zeszła   w   końcu   na   dół   z   wiolonczelą   i   zagrała  Oh!   Susan   na.  Wszystkie   się 
uśmiechnęłyśmy. Podczas czuwania nic tak nie odpręża jak drobny żarcik. Podeszłam 

do trumny i stanęłam między August i Rosaleen.

To była ta sama stara May, tyle że skóra opięła ciasno jej kości policzkowe. 

Sączące się do trumny światło lampy spowijało ją w coś w rodzaju aureoli. Ubrali ją w 
szafirową   suknię,   której   nigdy   wcześniej   nie   widziałam,   z   perłowymi   guzikami   i 

dekoltem   w   łódkę.   Na   głowę   nałożyli   niebieski   kapelusz.   Wyglądała   tak,   jakby   w 
każdej chwili mogła otworzyć oczy i się do nas uśmiechnąć.

To   była   kobieta,   która   nauczyła   moją   matkę   wszystkiego,   co   trzeba   było 

wiedzieć o pozbywaniu się w łagodny sposób karaluchów. Policzyłam na palcach dni, 

które   upłynęły  od   chwili,   kiedy   May   powiedziała   mi   o   pobycie   matki   w  różowym 
domu.   Sześć.   Miałam   wrażenie,   że   to   sześć   miesięcy.   W   dalszym   ciągu   chciałam 

strasznie powiedzieć August o tym, co wiem. Mogłabym zwierzyć się także Rosaleen, 
ale tak naprawdę zależało mi na August. Ona jedna wiedziałaby, co to znaczy.

Stojąc   przy   trumnie   i   patrząc   na   August,   miałam   wielką   ochotę   wyznać   jej 

wszystko od razu. Po prostu wyrzucić to z siebie. Nie jestem Lily Williams, nazywam 

się Lily Owens i mieszkała tutaj moja matka.  Dowiedziałam się tego od May.  
wtedy wszystko się wyda. Cokolwiek strasznego ma się wydarzyć, niechaj się wydarzy. 

Ale kiedy na nią spojrzałam, August otarła łzy z twarzy i zaczęła szukać chusteczki w 
kieszeni. Wiedziałam, że byłoby samolubstwem zawracać jej teraz głowę, kiedy była 

taka zrozpaczona po stracie May.

June grała z zamkniętymi oczyma, jakby tylko od niej zależało, czy dusza May 

dostanie się do nieba. Nigdy nie słyszeliście takiej muzyki; słuchając jej, można było 
uwierzyć, że śmierć nie jest niczym więcej jak przejściem przez otwarte drzwi.

August i Rosaleen w końcu usiadły,  lecz ja zorientowałam się, że nie mogę 

odejść od trumny. May miała skrzyżowane na piersiach ręce w pozie, która nie była 

według mnie zbyt korzystna. Wyciągnęłam dłoń i wzięłam ją za rękę. Była chłodna jak 
wosk, lecz wcale mi to nie przeszkadzało. Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwsza w 

niebie, powiedziałam jej. Mam nadzieję, że nie będziesz tam potrzebowała żadnego 
muru.  A jeśli spotkasz  Marię,  Naszą Panią, powiedz jej, że wiemy,  iż Jezus jest 

background image

najważniejszą personą tu na dole, ale robimy, co w naszej mocy, żeby o niej nie  
zapomnieć. 
Coś kazało mi wierzyć, że dusza May unosi się w rogu pod sufitem i słyszy 

wszystkie moje słowa, mimo że nie wypowiadam ich na głos.

Chciałabym także, żebyś odwiedziła moją matkę,  dodałam.  Powiedz jej, że 

mnie widziałaś i że uwolniłam się w końcu od T. Raya. I powiedz, że Lily byłaby  
wdzięczna za jakiś znak, który świadczyłby o tym, że ją kocha. To nie musi być nic 

wielkiego, ale proszę, niech mi coś przyśle.

Wypuściłam z ust powietrze, wciąż trzymając martwą rękę i dziwiąc się, jak 

wielkie wydają się jej palce w moich. To jest chyba nasze pożegnanie, powiedziałam. 
Przeszedł   mnie   dreszcz   i   poczułam,   jak   pieką   mnie   oczy.   Łzy   popłynęły   mi   po 

policzkach i zmoczyły sukienkę May.

Zanim   odeszłam,   zmieniłam   nieco   jej   pozę.   Złożyłam   jej   razem   ręce   i 

przysunęłam je pod podbródek, jakby zastanawiała się poważnie nad przyszłością.

*

O   dziesiątej   rano,   kiedy   June   grała   kolejne   melodie   dla   May,   a   Rosaleen 

krzątała się w kuchni, usiadłam na schodkach werandy i próbowałam to wszystko 

opisać. Tak naprawdę jednak wypatrywałam August, która poszła do ściany płaczu. 
Wyobrażałam sobie, jak wciska swój ból w przestrzenie między kamieniami.

Kiedy   pojawiła   się   z   powrotem,   nie   pisałam   już,   lecz   bazgrałam   na 

marginesach.   August   stanęła   nagle   pośrodku   podwórka   i   popatrzyła   w   stronę 

podjazdu, osłaniając oczy przed słońcem.

- Patrzcie, kto przyjechał! - zawołała nagle.

Nigdy przedtem nie widziałam, żeby biegła, i nie wierzyłam własnym oczom, 

patrząc, jak sadzi długimi susami po trawniku, wyciągając okryte spódnicą nogi.

- To Zach! - krzyknęła, a ja rzuciłam notatnik i zbiegłam po stopniach.
Słyszałam za sobą Rosaleen, wołającą z kuchni do June, że przyjechał Zach, i 

muzykę, która urwała się nagle w pół nuty. Gdy dobiegłam do alejki, Zach wysiadał z 
samochodu Claytona. August złapała go w ramiona. Clayton uśmiechał się i patrzył w 

ziemię.

Kiedy August puściła w końcu Zacha, zobaczyłam, jak bardzo schudł. Stał w 

miejscu i przyglądał mi się. Nie potrafiłam odczytać wyrazu jego twarzy. Podeszłam 
do niego, żałując, że nie znam słów, które pasowałyby do tej sytuacji. Wiatr zwiał mi 

włosy na oczy, a on wyciągnął rękę i odgarnął je. A potem przytulił mnie do piersi i 
przez kilka chwil mocno trzymał.

background image

- Dobrze   się   czujesz?   -   zapytała   June,   podbiegając   do   niego   i   ujmując   pod 

brodę. - Strasznie się o ciebie martwiłyśmy.

- Teraz   już   dobrze   -   odparł,   ale   coś,   czego   nie   mogłam   dokładnie   określić, 

ulotniło się z jego twarzy.

- Dziewczyna,   która   sprzedawała   bilety   w   kinie,   widziała   najwyraźniej   całą 

scysję - wyjaśnił Clayton. - Trochę to trwało, ale w końcu powiedziała policji, który z 

chłopców rzucił butelką. Wycofali więc zarzuty przeciwko Zachowi.

- Dzięki Bogu - stwierdziła August i wszyscy jednocześnie odetchnęliśmy z ulgą.

- Chcieliśmy   tylko   wpaść   na   chwilę,   żeby   powiedzieć,   jak   nam   przykro   z 

powodu May - oznajmił Clayton, po czym uściskał August i June. Odwracając się do 

mnie, położył mi ręce na ramionach. Nie był to uścisk, ale coś zbliżonego. - Miło cię 
znowu widzieć, Lily - dodał, a potem spojrzał na Rosaleen, która stała z tyłu przy 

samochodzie. - Ciebie też, Rosaleen.

August   przyciągnęła   ją   do   siebie,   tak   jak   to   robiła   czasami   z   May,   i   przez 

dłuższy czas nie puszczała. Uświadomiłam sobie, że pokochała Rosaleen, że chciałaby 
zmienić jej imię na July i uczynić swoją siostrą.

- Nie mogłem uwierzyć, kiedy pan Forrest powiedział mi o May - wyznał Zach.
Wchodząc   z   powrotem   do   domu,   żeby   Clayton   i   Zach   mogli   stanąć   przy 

trumnie, żałowałam,  że nie nakręciłam  sobie  włosów na  wałki.  Żałowałam,  że nie 
ściągnęłam ich w wysoki kok w kształcie pszczelego ula.

Wszyscy   zgromadziliśmy   się   wokół   May.   Clayton   pochylił   głowę,   lecz   Zach 

spojrzał jej prosto w twarz.

Staliśmy tam i staliśmy. Rosaleen zaczęła cicho nucić, bo zrobiło jej się chyba 

nieswojo, ale po chwili umilkła.

Kiedy spojrzałam na Zacha, łzy płynęły mu po policzkach.
- Tak mi przykro - powiedział. - To wszystko moja wina. Gdybym wydał tego, 

który rzucił butelką, nie aresztowaliby mnie i nic złego by się nie wydarzyło.

Miałam nadzieję, że nigdy się nie dowie, iż to jego aresztowanie pchnęło May 

nad rzekę. Okazało się jednak, że oczekiwałam zbyt wiele.

- Kto ci powiedział? - zapytałam.

Zach machnął ręką, jakby nie miało to znaczenia.
- Moja matka usłyszała to od Otisa. Nie chciała mi nic mówić, ale wiedziała, że 

dowiem się wcześniej czy później - wyjaśnił i otarł twarz. - Żałuję tylko, że...

August dotknęła jego ramienia.

background image

- Ja też mogłabym powiedzieć, że gdybym od razu poinformowała May o twoim 

aresztowaniu, zamiast to przed nią kryć, nic złego by się nie wydarzyło. Gdybym nie 

pozwoliła jej wówczas pójść do muru, nic złego by się nie wydarzyło. Gdy bym nie 
zwlekała tak długo z udaniem się tam i sprowadzeniem jej... - August przerwała i 

spojrzała na ciało siostry. - To May zrobiła, Zach.

Bałam się jednak, że poczucie winy znajdzie sposób, żeby ich dręczyć. Takie już 

ono jest.

*

- Mógłbyś   nam   pomóc   udrapować   ule   -   powiedziała   August,   kiedy   Zach 

szykował się do wyjścia. - Pamiętasz, jak robiliśmy to, kiedy umarła Esther? Esther 

była jedną z Córek Marii. Umarła w zeszłym roku - wyjaśniła, zwracając się do mnie.

- Oczywiście, mogę zostać i pomóc - zgodził się Zach.

- Chcesz z nami iść, Lily? - zapytała August.
- Jasne.

Udrapować ule... nie miałam pojęcia, co to znaczy, ale nie przepuściłabym tej 

okazji nawet za pięćdziesiąt dolarów.

Kiedy Clayton powiedział nam do widzenia, nałożyliśmy kapelusze i ochronne 

siatki   i   poszliśmy   do   naszych   uli,   dźwigając   całe   naręcza   pociętej   na   gigantyczne 

kwadraty czarnej krepy. August pokazała nam, jak ułożyć materiał na każdym ulu, 
zabezpieczyć go cegłą i upewnić się, czy zostawiliśmy otwarty wlot.

Patrzyłam, jak przystaje na chwilę przed każdym ulem i splata palce pod brodą. 

Chciałam wiedzieć, po co właściwie to robimy, ale sprawiało to wrażenie świętego 

rytuału, którego nie powinnam przerywać.

Nakrywszy wszystkie ule, stanęliśmy pod sosnami i przyjrzeliśmy się małemu 

czarnemu miasteczku. Naszemu miastu żałoby. Pod czarną krepą nawet brzęczenie 
pszczół nabrało posępnego tonu - niskie i długie, brzmiało zupełnie tak, jak muszą 

brzmieć w nocy przeciwmgielne syreny na morzu.

August zdjęła kapelusz i ruszyła w stronę stojących za domem leżaków. Ja i 

Zach podążyliśmy w ślad za nią. Usiedliśmy tyłem do słońca, mając przed sobą ścianę 
płaczu.

- Dawno temu pszczelarze zawsze nakrywali ule, kiedy umarł ktoś z rodziny - 

powiedziała August.

- Dlaczego? - zapytałam.
- Nakrywając ule, starali się powstrzymać pszczoły przed odlotem. Kiedy ktoś 

background image

umierał, najgorszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć, było wyrojenie się pszczół. Ich 
obecność miała zagwarantować, że zmarły narodzi się na nowo.

- Naprawdę? - mruknęłam, robiąc wielkie oczy.
- Opowiedz jej o Arysteuszu - poprosił Zach.

- No tak, o Arysteuszu. Każdy pszczelarz powinien znać tę historię. - August 

uśmiechnęła się i domyśliłam się, że czeka mnie teraz drugi stopień wtajemniczenia; 

pierwszym było ukąszenie przez pszczołę. - Arysteusz był pierwszym pszczelarzem. 
Któregoś dnia wszystkie  jego pszczoły zginęły. Była to kara wymierzona mu przez 

bogów za jakiś zły uczynek. Bogowie kazali mu w dowód skruchy złożyć w ofierze 
byka, a potem wrócić po dziewięciu dniach do padliny i zajrzeć do środka. Arysteusz 

zrobił dokładnie, co mu kazali, i wróciwszy, zobaczył, że z martwego byka wyfruwa rój 
pszczół. Jego własnych nowo narodzonych pszczół. Zabrał je do domu, do swoich uli, i 

ludzie uwierzyli wtedy, że pszczoły mają władzę nad śmiercią. Z tego właśnie powodu 
królowie w Grecji budowali grobowce w kształcie pszczelich uli.

Zach  siedział  pochylony, opierając łokcie  o kolana  i wpatrując  się w trawę, 

bujną i szmaragdowozieloną po naszym tańcu w strugach wody.

- Kiedy   leci   pszczoła,   dusza   zmartwychwstaje   -   powiedział.   Popatrzyłam   na 

niego, nie bardzo rozumiejąc.

- To takie stare powiedzenie - wyjaśniła August. - Oznacza, że jeśli w okolicy są 

pszczoły, dusza człowieka odrodzi się w przyszłym życiu.

- Tak piszą w Biblii? - zapytałam. August roześmiała się.
- Nie, ale dawno temu, kiedy chrześcijanie ukrywali się przed Rzymianami w 

katakumbach,   rysowali   obrazki   pszczół   na   ścianach.   Żeby   pamiętać,   że 
zmartwychwstaną po śmierci.

Wsunęłam   dłonie   pod   uda   i   usiadłam   prosto,   próbując   wyobrazić   sobie 

katakumby, czymkolwiek były.

- Myślisz,   że   okrycie   uli   czarną   krepą   pomoże   May   dostać   się   do   nieba?   - 

zapytałam.

- Mój Boże, nie - odparła. - Zrobiliśmy to dla nas samych. Żeby pamiętać, że po 

życiu następuje śmierć, a śmierć daje początek życiu.

Odchyliłam się do tyłu na leżaku i popatrzyłam w niebo. Podziwiałam, jakie jest 

bezmierne   i   jak   szczelnie   nakrywa   świat   -   zupełnie   jak   pokrywka   ula.   Pragnęłam 

ponad wszystko, byśmy mogli pochować May w grobowcu o takim kształcie. Żebym 
mogła położyć się w nim sama i narodzić na nowo.

background image

*

Przybywając do nas, Córki Marii przytargały masę jedzenia. Kiedy ostatni raz je 

widziałam, Queenie i jej córka Violet miały najmniejsze kapelusze w całej grupie; tym 
razem w ogóle z nich zrezygnowały. Moim zdaniem dlatego, że Queenie nie chciała 

nakrywać swych siwych włosów, z których była bardzo dumna, a Violet, mająca na 
karku co najmniej czterdzieści lat, nie mogła w żadnym wypadku włożyć kapelusza, 

jeśli nie miała go na głowie matka. Gdyby Queenie poszła do kuchni i wsadziła głowę 
do pieca, Violet zrobiłaby dokładnie to samo.

Lunelle,   Mabelee,   Cressie   i   Cukiereczek   nałożyły   czarne   kapelusze,   nie   tak 

spektakularne   jak   poprzednio,   z   wyjątkiem   Lunelle,   której   nakrycie   głowy 

zaopatrzone było w czerwony welonik i czerwone piórko. Zaraz po wejściu zdjęły je 
jednak i położyły na pianinie, tak że miało się ochotę zapytać: Po co tyle zachodu?

Zabrały się natychmiast do krojenia szynki, wykładania pieczonych kurczaków 

i   posypywania   papryką   jajek   na   twardo.   Przygotowałyśmy   już   wcześniej   zieloną 

fasolkę, rzepę, makaron zapiekany z serem oraz tort karmelowy - wszystko, czego 
potrzeba   na   stypę.   Jadłyśmy   w   kuchni   z   tekturowych   talerzyków,   powtarzając   co 

chwila, jak bardzo wszystko to smakowałoby May.

Kiedy objadłyśmy się tak, że zachciało nam się spać, przeszłyśmy do salonu i 

usiadłyśmy z May. Córki Marii podawały sobie drewnianą misę z czymś, co nazywały 
manną.   Była   to   mieszanka   spryskanych   miodem,   idealnie   wyprażonych,   solonych 

ziaren słonecznika, sezamu, dyni oraz granatu. Córki chrupały ją całymi garściami, 
twierdząc,   że   nigdy   nie   usiadłyby   przy   nieboszczce,   gdyby   nie   mogły   posilić   się 

manną. Ziarna ratują żywych przed rozpaczą, wyjaśniły.

- Jak ona ślicznie wygląda - stwierdziła Mabelee. - Czyż nie wygląda ślicznie?

- Jeśli tak ślicznie wygląda - parsknęła Queenie - może powinnyśmy wystawić 

jej trumnę w oknie domu pogrzebowego dla zmotoryzowanych.

- Och, Queenie! - zawołała Mabelee.
Cressie zauważyła, że ja i Rosaleen nie wiemy, o co chodzi.

- Dom pogrzebowy w mieście ma okienko dla zmotoryzowanych - wyjaśniła. - 

Był tam kiedyś bank.

- Stawiają   teraz   otwartą   trumnę   w   tym   samym   okienku,   do   którego 

podjeżdżałyśmy, żeby wymienić czeki na gotówkę - dodała Queenie. - Ludzie mogą 

pożegnać zmarłego, w ogóle nie wysiadając z samochodu. Wysuwają nawet księgę 
kondolencyjną w specjalnej szufladzie, żeby można się było wpisać.

background image

- Chyba nie mówisz poważnie - mruknęła Rosaleen.
- Owszem   -   zapewniła   ją   Queenie.   -   Wcale   nie   żartujemy.   Może   i   mówiły 

prawdę, ale na pewno nie były poważne. Pokładały się ze śmiechu tuż przy leżącej 
obok martwej May.

- Podjechałam tam raz, żeby zobaczyć panią Lamar, gdy zmarła - powiedziała 

Lunelle - bo kiedyś u niej pracowałam. Kobieta, która siedziała w okienku przy jej 

trumnie, była  wcześniej  kasjerką  w banku  i kiedy odjeżdżałam,  życzyła  mi miłego 
dnia.

Odwróciłam   się   do   August,   która   popłakała   się   ze   śmiechu   i   ocierała   oczy 

wierzchem dłoni.

- Nie   pozwolicie   chyba,   żeby   wystawili   May   w   bankowym   okienku?   - 

zapytałam.

- Nie   martw   się,   skarbie   -   powiedziała   Cukiereczek.   -   Okienko   dla 

zmotoryzowanych jest w domu pogrzebowym dla białych. Tylko oni mają dość forsy, 

żeby urządzić coś tak śmiesznego.

Wszystkie   znowu   wybuchły   histerycznym   śmiechem   i   nie   mogłam   im   nie 

zawtórować, częściowo dlatego, że nie musiałam się bać, iż ludzie będą przejeżdżali z 
rykiem silników przez dom pogrzebowy, aby zobaczyć May, a częściowo dlatego, że 

nie sposób było się nie śmiać, kiedy widziało się roześmiane Córki Marii.

Zdradzę wam jednak pewną rzecz, o której nie wiedziała żadna z nich, nawet 

August, rzecz, która sprawiła mi największą radość. Chodziło o to, jak Cukiereczek 
powiedziała to, co powiedziała. Zupełnie jakbym była jedną z nich. Nikt w pokoju nie 

powiedział:  Cukiereczku,   jak   możesz   mówić   tak   o   białych,   naprawdę,   mamy  
przecież wśród nas białą osobą. 
Nie pomyślały nawet, że czymś się od nich różnię.

Do tej chwili myślałam, że zbliżenie białych i kolorowych to wielki cel, teraz 

jednak   uznałam,   że   lepszym   pomysłem   jest,   abyśmy   nie   mieli   w   ogóle   koloru. 

Pomyślałam o tym policjancie, Eddiem Hazelwurście, który twierdził, że poniżam się, 
mieszkając u kolorowych kobiet, i za żadne skarby nie mogłam zrozumieć, jak do tego 

doszło, jakim sposobem kolorowe kobiety znalazły się na samym dole totemicznego 
słupa.   Wystarczyło   na  nie  spojrzeć,   by   się   przekonać,   jakie   są   wyjątkowe,   niczym 

ukrywające się wśród nas księżniczki. Eddie Hazelwurst. Co za gnojek.

Darzyłam   je   tak   ciepłymi   uczuciami,   że   gdybym   musiała   umrzeć,   chętnie 

zgodziłabym się, aby wystawiono trumnę z moimi zwłokami w bankowym okienku i 
Córki Marii mogły się zdrowo pośmiać.

background image

*

Rankiem drugiego dnia czuwania,  na długo przedtem, nim przybyły do nas 

Córki   Marii   i   zanim   June   zeszła   na   dół,   August   znalazła   list   pożegnalny   May, 
wciśnięty pod korzenie wiecznie zielonego dębu, niecałe dziesięć jardów od miejsca, 

gdzie zginęła. Las zakrył go świeżymi liśćmi, które wyrastają w ciągu jednej nocy.

Rosaleen   piekła   właśnie   kremowo   -   bananowy   placek   ku   czci   May,   a   ja 

biedziłam   się   nad   swoimi   płatkami,   starając   się   złapać   coś   przyzwoitego   w 
tranzystorowym radiu, kiedy August wpadła do kuchni. Trzymała list w obu rękach, 

jakby bała się, że pogubi jego słowa, jeśli nie będzie naprawdę ostrożna.

- June, zejdź na dół - krzyknęła w górę schodów. - Znalazłam list od May!

Położyła kartkę na stole i stanęła nad nią ze złożonymi rękoma. Wyłączyłam 

plastikowe radio i spojrzałam na sztywny, pogięty papier i litery, które wyblakły od 

bycia na dworze.

Usłyszałyśmy plaskanie bosych stóp na schodach i do kuchni wpadła June.

- O Boże, August. Co napisała?
- To takie... takie do niej podobne - powiedziała August i przeczytała nam list.

Drogie August i June
Przepraszam, że tak Was zostawiam. Przykro mi, że będziecie się martwić, 

ale   pomyślcie,   jaka   będę   szczęśliwa   z   April,   Mamą,   Papą   i   Wielką   Mamą.  
Wyobraźcie nas sobie razem, to Wam trochę pomoże. Zmęczyło mnie dźwiganie na  

barkach brzemienia całego świata. Mam zamiar to sobie odpuścić. Nadeszła pora,  
żebym umarła. A dla Was pora, abyście odżyły. Nie przegapcie tego.

Kocham Was, May
August odłożyła list, odwróciła się do June i otworzyła szeroko ramiona. June 

podeszła do niej. Przywarły do siebie - starsza siostra do młodszej siostry, pierś do 
piersi, podbródek do szyi.

Obejmowały się tak długo, że zaczęłam się zastanawiać, czy ja i Rosaleen nie 

powinnyśmy przypadkiem wyjść, w końcu jednak odstąpiły od siebie i usiadłyśmy 

wszystkie, czując w nozdrzach zapach bananowego placka.

- Myślicie, że naprawdę nadszedł jej czas? - zapytała June.

- Nie wiem - odparła August. - Może i nadszedł. Ale w jednej sprawie May 

miała rację. Nadeszła pora, abyśmy odżyły. To było jej przedśmiertne życzenie, June, i 

musimy je spełnić. Zgadzasz się?

- O co ci chodzi? - mruknęła June.

background image

Patrzyłyśmy,   jak   August   podchodzi   do   okna,   kładzie   dłonie   na   parapecie   i 

spogląda   w  niebo.   Było   koloru   akwamaryny   i   błyszczało  jak   tafta.   Widać   było,   że 

podejmuje ważną decyzję.

June przysunęła sobie krzesło i usiadła.

- O co ci chodzi, August?
Kiedy August odwróciła się od okna, miała zaciśnięte szczęki.

- Mam zamiar coś ci powiedzieć, June - oświadczyła i podeszła do siostry. - Za 

długo już żyjesz na pół gwizdka. May miała na myśli, że kiedy nadchodzi pora śmierci, 

trzeba umrzeć, a kiedy nadchodzi pora życia, trzeba żyć. Nie udawać, że się żyje, ale 
żyć pełną piersią i nie bać się życia.

- Nie wiem, o czym mówisz - stwierdziła June.
- Mówię o tym, że powinnaś wyjść za Neila.

- Co takiego?
- Odkąd Melvin Edwards nie zjawił się przed wielu laty na twoim ślubie, boisz 

się miłości, nie chcesz podjąć ryzyka. Jak napisała May, nadeszła pora, żebyś odżyła. 
Nie zmarnuj tego.

June otworzyła szeroko usta i nie wydobyło się z nich ani jedno słowo.
Nagle w powietrzu rozszedł się swąd spalenizny. Rosaleen otworzyła piekarnik, 

wyciągnęła placek i zobaczyłyśmy, że spaliły się wszystkie bezy na górze.

- Zjemy   je   -   powiedziała   August.   -   Nikomu   jeszcze   nie   zaszkodziło   trochę 

przypieczonego ciasta.

*

Czuwanie trwało cztery dni bez przerwy. August przez cały czas nosiła przy 

sobie list May,  schowany w kieszeni albo wciśnięty  za pasek, jeśli miała  na sobie 

akurat suknię bez kieszeni. Obserwowałam June, która wyraźnie przycichła po tym, 
jak siostra wygarnęła jej, co myśli o związku z Neilem. Nie żeby się dąsała. Odpowied-

niejszym   słowem   będzie   chyba   kontemplacja.   Widziałam   czasami,   jak   siedzi   przy 
trumnie i opiera o nią czoło, i było jasne, że nie chodzi jej wyłącznie o pożegnanie z 

May. Próbowała znaleźć odpowiedź na własne pytania.

Któregoś popołudnia ja i Zach poszliśmy do pasieki i zdjęliśmy czarną krepę z 

uli. August powiedziała, że nie możemy jej trzymać zbyt długo, ponieważ pszczoły 
zapamiętują  kształt  swojego  ula   i  taka  zmiana  może  je  zdezorientować.   Mogą  nie 

odnaleźć drogi do domu, dodała. Nie musisz mi o tym mówić, pomyślałam.

Córki   Marii   odwiedzały   nas   codziennie   przed   lunchem   i   spędzały   całe 

background image

popołudnie w salonie, siedząc z May i opowiadając o niej różne historie. Dużo było 
przy   tym   płaczu,   widziałam   jednak,   że   coraz   łatwiej   nam   myśleć   o   pożegnaniu. 

Miałam nadzieję, że May też było łatwiej.

Neil   przesiadywał   w   domu   prawie   tak   samo   długo   jak   Córki   i   kompletnie 

zgłupiał,   widząc,   jak   June   wpatruje   się   w   jego   twarz.   Nie   mogła   prawie   grać   na 
wiolonczeli, ponieważ oznaczało to, że musiałaby puścić jego rękę. Prawdę mówiąc, 

obserwowanie June i Neila zabierało nam tyle samo czasu, co asystowanie May przy 
odejściu w zaświaty.

*

Kiedy ludzie z domu pogrzebowego przyjechali po południu po May, pszczoły 

brzęczały wokół siatki osłaniającej okna od frontu. Trumnę przeniesiono do karawanu 
i brzęczenie pszczół wzmogło się i zlało z późno popołudniowymi kolorami. Złotawą 

żółcią. Czerwienią. I cętkami brązu.

Słyszałam   je   przy   grobie,   chociaż   chowaliśmy   ją   daleko   od   domu,   pośród 

zarośniętych   chwastami,   popękanych   nagrobków   cmentarza   dla   kolorowych. 
Brzęczenie przyleciało na skrzydłach wiatru, gdy zbici w gromadkę patrzyliśmy, jak 

spuszczają trumnę May do ziemi. August dała nam papierową torbę z manną i sypali-
śmy z niej do grobu całe garście ziaren, a moje uszy wypełniało wyłącznie brzęczenie 

pszczół.

Tej nocy, kiedy zamknęłam oczy, leżąc na moim łóżku w miodowni, brzęczenie 

pszczół przeniknęło moje ciało. Przeniknęło całą ziemię. Był to najstarszy odgłos pod 
słońcem. Odgłos odtruwających dusz.

background image

Pszczoły   robotnice   muszą   wykonać   dziesięć   milionów   lotów,   żeby   zebrać  

nektar potrzebny do wytworzenia jednego funta miodu. 

Bees of the World (Pszczoły świata)

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Po pogrzebie August przestała zajmować się produkcją miodu i jego sprzedażą, 

nie jeździła nawet na pszczele patrole. Podobnie jak June, zabierała przygotowywane 

jej przez Rosaleen posiłki do swojego pokoju. Widywałam ją tylko czasem rano, kiedy 
przecinała   podwórko,   kierując   się   do   lasu.   Machała   do   mnie,   a   ja   podbiegałam   i 

pytałam, dokąd idzie i czy mogę z nią pójść. Ona jednak uśmiechała się i mówiła, że 
dzisiaj nie, że to czas żałoby. Nieraz wracała z lasu dopiero po lunchu.

Musiałam   się   powstrzymywać,   żeby   nie   zawołać:  Ale   ja   chcę   z   tobą 

porozmawiać! Życie jest takie zabawne. Przez cały miesiąc bujałam w obłokach, nie 

chcąc opowiedzieć August o swojej matce wtedy, gdy było to dziecinnie łatwe, a teraz, 
kiedy naprawdę mi na tym zależało, nijak nie mogłam tego zrobić. Nie zawraca się 

głowy własnymi problemami komuś, kto jest pogrążony w żałobie.

Pomagałam   trochę   Rosaleen   w   kuchni,   ale   przeważnie   leżałam   do   góry 

brzuchem i gryzmoliłam w moim notesie. Miałam tyle rzeczy do przelania na papier, 
że zapisałam wszystkie kartki.

To   dziwne,   jak   bardzo   brakowało   mi   zwykłej   codziennej   rutyny   -   prostych 

czynności nalewania wosku do foremek albo reperowania zepsutego ula. Klęczenia 

między August i June podczas wieczornej modlitwy do Naszej Pani.

Po   południu   chodziłam   do   lasu,   upewniwszy   się   najpierw,   że   nie   ma   tam 

August. Wybierałam jakieś drzewo i mówiłam sobie, że jeśli siądzie na nim ptak, nim 
doliczę do dziesięciu, będzie to oznaczać, że moja matka przesyła mi znak miłości. 

Dochodząc do siedmiu, zaczynałam liczyć naprawdę wolno, przeciągając, jak się dało, 
głoski. Czasami dochodziłam do pięćdziesięciu i nic: żadnego ptaka.

Wieczorem,   kiedy   wszyscy   spali,   studiowałam   mapę   Karoliny   Południowej, 

próbując znaleźć miejsce, do którego mogłabym się udać z Rosaleen. Zawsze chciałam 

zobaczyć   Charleston   z   jego   domami   we   wszystkich   kolorach   tęczy   i   ulicami,   po 
których jeżdżą prawdziwe bryczki zaprzężone w konie, lecz chociaż była to bardzo 

pociągająca perspektywa, serce krajało mi się na myśl o wyjeździe. I gdyby nawet 
jakimś cudownym zrządzeniem losu pojawiła się kolejna furgonetka z melonami i nas 

tam zawiozła, Rosaleen i ja musiałybyśmy przecież dostać jakąś pracę, znaleźć nocleg 

background image

i liczyć na to, że nikt nie będzie nas o nic wypytywać.

Czasami   nie   chciało   mi   się   nawet   wstać   z   łóżka.   Przestałam   nosić   majtki 

zgodnie   z   zaznaczonymi   na   nich   dniami   tygodnia.   Mógł   być   poniedziałek,   a   ja 
wkładałam majtki z napisem „czwartek”. Było mi wszystko jedno.

*

June widywałam jedynie wówczas, gdy odwiedzał nas Neil, czyli praktycznie 

codziennie.   Schodziła   na   dół   z   wielkimi  kolczykami   w  uszach   i   wybierali   się   jego 
samochodem na długie przejażdżki, które, jak twierdziła, świetnie jej robiły. Wiatr 

przewiewał  myśli w głowie June, a wiejskie  widoki pozwalały  dostrzec,  ile jeszcze 
zostało   jej   życia,   które   mogła   pięknie   przeżyć.   Neil   siadał   do   samochodu,   a   ona 

przysuwała się do niego tak blisko, że praktycznie leżała pod kierownicą. Naprawdę 
bałam się o ich bezpieczeństwo.

Zach złożył nam kilka razy wizytę i zastał mnie siedzącą po turecku na leżaku i 

czytającą   to,   co   zapisałam   wcześniej   w   notesie.   Kiedy   go   widziałam,   mój   żołądek 

wyprawiał czasami przedziwne akrobacje.

- Jesteś w jednej trzeciej moim przyjacielem, w jednej trzeciej bratem, w jednej 

trzeciej kolegą pszczelarzem, a w jednej trzeciej moim chłopakiem - powiedziałam 
mu.

Wyjaśnił, że w moim równaniu jest za dużo jednych trzecich, o czym oczywiście 

wiedziałam.   Matematyka   nie   należy   do   moich   ulubionych   przedmiotów,   ale   nie 

jestem  z  niej  aż  taka  denna.   Gapiąc się  na   niego,  zastanawiałam  się,   którą  jedną 
trzecią mam skreślić.

- Gdybym była Murzynką... - zaczęłam.
Zach przytknął mi palec do ust i poczułam, jaki jest słony.

- Nie możemy myśleć o tym, żeby zmienić kolor naszej skóry - oświadczył. - 

Powinniśmy myśleć o tym, żeby zmienić świat.

Pojawiło się w nim coś, czego nie było wcześniej. Coś gorącego, naładowanego, 

gniewnego. Miałam przy nim wrażenie, że zbliżam się do gazowego palnika, do rzędu 

błękitnych płomyczków, które płonęły w ciemnych, wilgotnych oczach.

Rozmawiał   ze   mną   wyłącznie   o   zamieszkach   rasowych   w   New   Jersey,   o 

policjantach, którzy okładali pałkami rzucających kamieniami murzyńskich chłopców, 
a koktajlach Mołotowa, strajkach okupacyjnych, jedynej słusznej sprawie, Malcolmie 

X oraz grupie Jedności Afroamerykańskiej, która dawała posmakować Ku - Klux - 
Klanowi jego własnego lekarstwa.

background image

Pamiętasz, jak jedliśmy lody Kool - Aid pod gałęziami sosen, miałam ochotę 

go spytać. Pamiętasz, jak śpiewałeś „Blueberry Hill”? Pamiętasz?

*

Po   trwającej   przez   cały   tydzień   żałobie,   kiedy   myślałam   już,   że   na   zawsze 

zamieszkamy   w   osobnych,   pogrążonych   w   smutku   światach   i   nigdy   nie   zjemy 
wspólnie posiłku ani nie staniemy razem do pracy w miodowni, zastałam Rosaleen w 

kuchni. Nakrywała stół dla czterech osób, stawiając na nim wykwintne porcelanowe 
talerze z różowymi kwiatuszkami i koronkową plecionką na brzegach. Serce wypełniła 

mi radość, ponieważ życie najwyraźniej wracało do normy.

Rosaleen postawiła pośrodku świecę z pszczelego wosku i był to chyba mój 

pierwszy w życiu posiłek przy świecach. A oto menu: duszone kurczaki, ryż z sosem, 
fasola limeńska, krojone pomidory, biszkopty oraz blask świecy.

Zdążyłyśmy   przełknąć   pierwsze   kęsy,   kiedy   Rosaleen   utkwiła   nagle   oczy   w 

June.

- Więc wyjdziesz w końcu za Neila, czy nie? - zapytała. August i ja przestałyśmy 

jeść i wyprostowałyśmy się na krzesłach.

- To moja sprawa, a wy dowiecie się o tym w swoim czasie - odparła June.
- Ale jak mamy się dowiedzieć, skoro nic nam nie mówisz? - odpaliła Rosaleen.

Gdy skończyłyśmy jeść, August wyjęła z lodówki cztery butelki lodowatej coca - 

coli i cztery małe opakowania solonych orzeszków. Patrzyłyśmy, jak zdejmuje kapsle z 

butelek.

- Co to ma, u licha, znaczyć? - zapytała June.

- To ulubiony deser mój i Lily - odparła August, uśmiechając się do mnie. - 

Lubimy wrzucać orzeszki prosto do butelki, ale wy możecie zjeść wasze oddzielnie, 

jeśli tak wolicie.

- Ja wolę chyba oddzielnie - stwierdziła June, przewracając oczyma.

- Chciałam zrobić placek z nadzieniem - wyjaśniła jej Rosaleen - ale August 

powiedziała, że będzie cola z orzeszkami.

„Cola z orzeszkami” zabrzmiało w jej ustach niczym „smarki z gilami”. August 

roześmiała się.

- Nie znają się na tym, co dobre, nawet kiedy podetknie się im to pod nos, 

prawda, Lily?

- Nie znają się - przytaknęłam, wrzucając orzeszki do mojej butelki, gdzie na 

chwilę zniknęły w spienionej brązowej cieczy, a potem wypłynęły na powierzchnię.

background image

Pijąc i chrupiąc orzeszki, rozkoszowałam się jednocześnie smakiem słodyczy i 

soli   i   cały   czas   patrzyłam   przez   okno   na   ptaki   lecące   do   swoich   gniazd   i   światło 

księżyca, które zaczynało spływać na równiny Karoliny Południowej, gdzie zaszyłam 
się u trzech kobiet o lśniących w blasku świecy twarzach.

Po wypiciu coli przeszłyśmy do salonu, żeby po raz pierwszy od śmierci May 

odmówić wspólnie zdrowaśki.

Uklękłam   na   dywaniku   przy   June,   a   Rosaleen   rozsiadła   się   jak   zwykle   na 

bujanym   fotelu.   August   stanęła   przy   rzeźbie,   złożyła   samobójczy   list   May   tak,   że 

przypominał   mały  papierowy  samolocik,  i  wcisnęła   go  w  głęboką   szczelinę   w szyi 
Naszej Pani.  A potem poklepała  Marię  po ramieniu  i wydała  z  siebie długie wes-

tchnienie, które sprawiło, że duszny pokój zbudził się z powrotem do życia.

- To by było na tyle - powiedziała.

*

Od śmierci May nocowałam razem z Rosaleen w jej sypialni, ale kiedy szłyśmy 

tego wieczoru na górę, zdałam sobie nagle sprawę, że brakuje mi własnego pokoju.

- Wiesz co? - powiedziałam. - Chyba przeniosę się z powrotem do miodowni.

Rosaleen podparła się pod boki.
- Dobry Boże, tyle było krzyku, że się przeniosłam i zostawiłam cię samą, a 

teraz to ty chcesz mnie zostawić. - W gruncie rzeczy jednak wcale się tym nie przejęła; 
nie mogła sobie po prostu odmówić okazji, żeby przypiąć mi łatkę. - Chodź, pomogę ci 

przenieść rzeczy - dodała.

- W tej chwili?

- Najlepiej mieć to już za sobą.
Przypuszczam, że ona także chciała mieć pokój tylko dla siebie.

Po jej wyjściu rozejrzałam się po moim starym pokoiku w miodowni - było tam 

tak cicho. Mogłam myśleć tylko o tym, że jutro o tej porze prawda wyjdzie na jaw i 

wszystko będzie wyglądało inaczej.

Wyjęłam z mojej torby fotografię matki i obrazek czarnej Marii i wsunęłam je 

pod poduszkę, lecz kiedy zgasiłam światło, w moim twardym wąskim łóżku zagościł 
strach.   Szeptał   mi   do   ucha,   że   wszystko   na   pewno   pójdzie   źle.   Przewidywał,   że 

wyląduję   w   dziewczęcym   obozie   karnym   na   bagnach   Everglades   na   Florydzie. 
Dlaczego   akurat   w   Everglades,   nie   miałam   pojęcia;   byłam   po   prostu   święcie 

przekonana,   że   nie   można   trafić   do   gorszego   więzienia.   Wystarczyło   pomyśleć   o 
wszystkich tych aligatorach i wężach, nie wspominając o skwarze gorszym od tego, 

background image

jaki mieliśmy tutaj, a wiadomo przecież, że w Karolinie Południowej można usmażyć 
na trotuarze nie tylko jajka, ale jajka z bekonem i kiełbasą. Na Florydzie nie będę 

mogła w ogóle oddychać. Będę się tam dusiła i nigdy już nie zobaczę August.

Lęk dręczył mnie przez całą noc. Oddałabym wszystko, żeby być w pokoju May 

i usłyszeć chrapanie Rosaleen.

*

Nazajutrz spałam do późna, co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę to, jak 

spędziłam noc. Poza tym obecnie, kiedy nie było pracy w miodowni, popadłam w 

lenistwo.   W   końcu   jednak   obudził   mnie   zapach   świeżo   pieczonego   ciasta,   który 
doleciał z różowego domu aż do mojego łóżka polowego i połechtał mile nozdrza.

Kiedy weszłam do kuchni, uwalane mąką August, June i Rosaleen piekły małe 

ciasteczka   wielkości   miodowych   bułeczek.   Piekąc   je,   śpiewały   niczym   Supremes, 

niczym Marvelettes i niczym Crystals, kręcąc pupami do Da Doo Ron Ron.

- Co   wy   robicie?   -   zapytałam,   uśmiechając   się   od   progu.   Wszystkie   trzy 

przestały śpiewać i zaczęły chichotać i trącać się po bokach.

- Patrzcie, kto wstał - powiedziała Rosaleen.

June   miała   na   sobie   ozdobione   guzikami   w   kształcie   stokrotek   lawendowe 

ogrodniczki, których nigdy wcześniej nie widziałam.

- Pieczemy ciastka na Święto Marii - wyjaśniła. - Czas już, żebyś nam pomogła. 

August nie mówiła ci, że mamy Święto Marii?

- Nie, skądże znowu, nie mówiła - odparłam, zerkając na August.
August, która włożyła jeden z fartuszków May, ten z koronkami na ramionach, 

wytarła o niego ręce.

- Chyba   zapomniałam   o   tym   wspomnieć   -   przyznała.   -   Od   piętnastu   lat 

obchodzimy tutaj w sierpniu Święto Marii. Zjedz śniadanie, a potem nam pomożesz. 
Mamy tyle rzeczy do zrobienia, że nie wiem, czy zdążymy.

Przygotowałam sobie płatki ryżowe na mleku i próbowałam zebrać myśli. Jak 

mogłam odbyć w tym rejwachu rozmowę, która miała odmienić moje życie?

- Tysiąc   lat   temu   kobiety   robiły   dokładnie  to  samo   -   powiedziała   August.  - 

Piekły ciastka dla Marii w dniu jej święta.

June zauważyła chyba moją głupią minę.
- Dziś świętujemy Wniebowzięcie - wyjaśniła. - Piętnasty sierpnia. Nie powiesz 

chyba, że nigdy o tym nie słyszałaś.

No jasne, Wniebowzięcie... brat Gerald wspominał o nim w każdą niedzielę. 

background image

Oczywiście, że nigdy o nim nie słyszałam.

- W   naszym   kościele   nie   zajmujemy   się   zbytnio   Marią   poza   Bożym 

Narodzeniem - odparłam.

August   uśmiechnęła   się   i   zanurzyła   drewnianą   chochlę   w   kadzi   z   miodem, 

która stała na blacie przy tosterze. Polewając nim leżące na blasze ciastka, wyjaśniła, 
że wniebowzięcia dostąpiła Maria we własnej osobie. Zasnęła, a potem się obudziła i 

anioły zaniosły ją do nieba na kłębiących się obłokach.

- To May zaczęła nazywać ten dzień Świętem Marii - dodała June.

- Ale   nie   chodzi   tylko   o   Wniebowzięcie   -   stwierdziła   August,   przekładając 

ciasteczka na drucianą siatkę. - Składamy w ten sposób specjalny hołd Naszej Pani w 

Łańcuchach. Odtwarzamy jej dzieje. I dziękujemy za obfite zbiory miodu. Przychodzą 
Córki Marii. To nasze dwa ulubione dni w roku.

- To trwa przez dwa dni?
- Zaczynamy dziś wieczorem i kończymy jutro po południu - odparła August. - 

Pośpiesz się z płatkami, bo musimy jeszcze zrobić proporczyki i girlandy, zawiesić 
bożonarodzeniowe   lampki,   poustawiać   świeczniki,   umyć   furgonetkę   i   wyciągnąć 

łańcuchy.

Zaraz,   chwileczką,

 pomyślałam.   Umyć   furgonetkę?   Zawiesić 

bożonarodzeniowe lampki? Wyciągnąć łańcuchy? Jakie łańcuchy? Kiedy odkładałam 
talerz do zlewu, rozległo się pukanie.

- Jeśli to nie jest najpiękniej pachnący dom w całym Tiburonie, możecie mnie 

nazwać małpim wujem - oświadczył Neil, wchodząc do środka.

- Nie   obawiaj   się,   nikt   cię   tak   nie   nazwie   -   odparła   June.   Poczęstowała   go 

miodowym ciastkiem, lecz on odmówił, co od razu powinno dać nam do myślenia. 

Neil nie odmawiał poczęstunku. Nigdy. Stał pośrodku kuchni, przestępując z nogi na 
nogę.

- Co cię sprowadza? - zapytała June. Neil odchrząknął i potarł bokobrody.
- Przyszedłem... przyszedłem z nadzieją, że uda mi się z tobą zamienić słówko.

Zabrzmiało to w jego ustach tak sztywno, że June zmrużyła oczy i przez chwilę 

mu się przyglądała.

- Dobrze się czujesz?
- Czuję   się   świetnie.   -   Neil   wsadził   ręce   do   kieszeni   i   po   chwili   je   wyjął.   - 

Chciałem po prostu zamienić z tobą słówko.

June stała w miejscu, czekając.

background image

- Proszę bardzo, słucham - powiedziała.
- Myślałem,   że   moglibyśmy   wybrać   się   na   przejażdżkę.   Rozejrzała   się   po 

kuchni.

- Może tego nie zauważyłeś, ale mam pełne ręce roboty, Neil.

- Widzę, lecz...
- Słuchaj, powiedz mi po prostu, o co chodzi - przerwała mu June, wpadając w 

typowe dla niej zniecierpliwienie. - Co jest takiego cholernie ważnego?

Zerknęłam   na   August,   która   zacisnęła   usta   i   próbowała   sprawiać   wrażenie 

bardzo   zajętej.   Rosaleen   ze  swojej   strony  przestała   w  ogóle  udawać,   że   pracuje,   i 
gapiła się na Neila. A potem ponownie na June.

- Niech   to   szlag   -   odpowiedział.   -   Przyszedłem,   żeby   po   raz   setny   z   rzędu 

poprosić cię o rękę.

Upuściłam   łyżkę   do   zlewu.   August   odłożyła   chochlę.   June   otworzyła   usta   i 

zamknęła   je,   zanim   zdążyły   z   nich   paść   jakieś   słowa.   Wszyscy   stali   jak   wryci   w 

miejscu.

No dalej. Nie przegap pory, żeby odżyć.

Dom zaskrzypiał, jak robią to czasami stare domy. Neil spojrzał w stronę drzwi. 

Poczułam, jak bluzka robi mi się wilgotna pod pachami. Miałam podobne uczucie w 

piątej klasie, kiedy nauczycielka pisała na tablicy pozbawiony sensu szereg liter, na 
przykład   „rzożesono”,   a   my   mieliśmy   dwie   minuty,   żeby   odszyfrować   go   i   odkryć 

ukryte w nim słowo „nosorożec”, zanim potrząśnie swoim dzwoneczkiem. Pociłam się 
wtedy, próbując wygrać wyścig z czasem. Teraz czułam to samo, bojąc się, że Neil 

wyjdzie, zanim June zdoła odszyfrować odpowiedź w swoim sercu.

- No nie stój tak z otwartymi ustami, June. Powiedz coś - ponagliła ją Rosaleen.

June wpatrywała się w Neila i widziałam, że toczy się w niej wewnętrzna walka. 

Musiała w końcu skapitulować. Nie tylko przed Neilem, ale przed życiem. Wreszcie z 

jej piersi wydobyło się długie westchnienie.

- No dobrze - powiedziała. - Weźmy ślub.

Rosaleen klepnęła się po udzie i wydała z siebie triumfalny okrzyk, a na twarzy 

August pojawił się najbardziej promienny uśmiech, jaki zdarzyło mi się u niej widzieć. 

Co do mnie, spoglądałam po prostu to na jedną, to na drugą osobę, starając się to 
wszystko ogarnąć.

Neil podszedł do June i pocałował ją w usta. Robił to bardzo długo i myślałam, 

że nigdy już nie zaczerpną oddechu.

background image

- Pojedziemy teraz do jubilera - powiedział, kiedy to zrobili - i wybierzemy jakiś 

pierścionek, zanim zdążysz zmienić zdanie.

- Przykro mi, że zostawiam was z całą robotą - powiedziała June, zerkając na 

siostrę, ale widziałam, że wcale tak nie myśli.

- Jedź - odparła August.
Kiedy oboje wyszli, August, Rosaleen i ja usiadłyśmy i jedząc miodowe ciastka, 

póki były gorące, rozmawiałyśmy o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Czekało nas 
mnóstwo   obowiązków,   ale   pewne   rzeczy   trzeba   po   prostu   rozważyć   i   przetrawić, 

zanim przyłoży się rękę do czegokolwiek innego.

- Widziałyście tę minę na twarzy Neila? - pytałyśmy jedna drugą. - Uwierzycie, 

jak się całowali?

W większości jednak gapiłyśmy się na siebie i powtarzałyśmy: „June wychodzi 

za mąż!”.

*

Przygotowania do Święta Marii szły pełną parą. August kazała mi zacząć od 

proporczyków.   Pocięłam   na   paski   grubą   niebiesko   -   białą   bibułkę   krepową,   aż 

wyskoczyły mi pęcherze na obu kciukach, pozaginałam ją palcami na brzegach, żeby 
się kręciła, po czym wyniosłam na podwórko drabinę i zawiesiłam proporczyki na 

mirtowych drzewkach.

Następnie ścięłam wszystkie mieczyki i zrobiłam z nich długą na sześć stóp 

girlandę,   przymocowując   każdy   kwiat   drucikiem   do   sznurka,   co   szło   mi   bardzo 
niesporo. Kiedy zapytałam August, co mam z nią teraz robić, kazała mi udekorować 

wózek. No jasne. Ciekawe, dlaczego sama na to nie wpadłam?

Potem przetrząsnęłam całą szafę, szukając bożonarodzeniowych lampek, które 

August   poleciła   mi   zawiesić   na   krzakach   rosnących   przy   stopniach   werandy. 
Musiałam oczywiście użyć mnóstwa przedłużaczy, żeby podłączyć je do prądu.

W tym czasie obnażony do pasa Zach kosił trawę kosiarką. Ustawiając stoliki 

pod drzewkami mirtowymi, żeby proporczyki powiewały nad nimi i łaskotały nas w 

twarze, kiedy będziemy jedli, starałam się nie patrzeć na jego lśniącą od potu, gładką 
skórę, na kołyszącą się na szyi blaszkę z nazwiskiem, na wiszące nisko na biodrach 

szorty i małą kępkę włosów, którą miał tuż pod pępkiem.

Po skoszeniu trawy Zach wykopał rosnące dziko rdesty, chociaż nikt go o to nie 

prosił. Machając motyką, wydawał z siebie serię gniewnych pomruków. Ja tymczasem 
siedziałam   na   schodkach   i   wydłubywałam   wosk   z   dwóch   tuzinów   szklanych 

background image

świeczników. Potem wsadziłam w nie nowe świeczki i ustawiłam na trawniku pod 
drzewami, w większości w małych dołkach po rdeście.

August siedziała na werandzie i kręciła lody. U jej stóp leżał zwój łańcuchów.
- Co to takiego? - zapytałam, mierząc je wzrokiem.

- Zobaczysz - odparła.

*

O szóstej po południu padałam z nóg, chociaż prawdziwe obchody Święta Marii 

nawet   się   nie   zaczęły.   Zrobiłam   wszystko,   co   miałam   zrobić,   i   szłam   właśnie   do 

miodowni, żeby się przebrać, kiedy pod dom podjechali June i Neil.

June wbiegła  tanecznym krokiem na werandę,  wystawiając do przodu rękę, 

żebym   mogła   podziwiać   jej   zaręczynowy   pierścionek.  Przyjrzałam  się   mu   i   muszę 
powiedzieć, że Neil przeszedł sam siebie.

Nie był taki duży, naprawdę, ale po prostu śliczny. Brylant tkwił w srebrnej 

muszelkowatej oprawie.

- To najpiękniejszy pierścionek, jaki w życiu widziałam - oznajmiłam.
June wyciągała przed siebie dłoń i obracała ją na wszystkie strony, żeby od 

brylantu odbijało się światło.

- Myślę, że May też by się spodobał - powiedziała.

W   tym   samym   momencie   podjechał   pierwszy   samochód   z   Córkami   i   June 

pomaszerowała ku nim z wyciągniętą ręką.

W miodowni podniosłam poduszkę, żeby sprawdzić, czy fotografia mojej matki 

i obrazek z czarną Marią leżą tam, gdzie je zostawiłam. Niezależnie od Święta Marii 

dziś wieczorem musiałam dowiedzieć się prawdy od August. Na myśl o tym przeszedł 
mnie nerwowy dreszcz. Siadając na łóżku polowym, czułam, jak ściska mnie w dołku z 

przejęcia.

Wracając  z  uczesanymi  włosami,   w czystych   szortach   i  bluzce  do  różowego 

domu,   przystanęłam,   by   objąć   wszystko  wzrokiem.   August,  June,   Rosaleen,   Zach, 
Neil,  Otis i Córki  Marii  stali  na przystrzyżonym  trawniku  i  słychać było ich  niski 

wibrujący śmiech. Stoły uginały się odjadła. Niebiesko - białe proporczyki furkotały 
na wietrze. Wokół werandy jarzyły się spiralami kolorów bożonarodzeniowe lampki i 

zapalone były wszystkie świece, chociaż nie zaszło jeszcze słońce. Każda cząsteczka 
powietrza jaśniała czerwonym ogniem.

Kocham to miejsce z całego serca, pomyślałam.
Córki   wzięły   mnie   od   razu   w   obroty,   wychwalając,   jak   ładnie   pachnę   i   jak 

background image

pięknie wyglądają moje włosy, kiedy je uczeszę.

- Chcesz, żebym zrobiła ci kapelusz, Lily? - zapytała Lunelle.

- Naprawdę? Zrobiłabyś mi kapelusz?
Choć nie miałam pojęcia, gdzie mogłabym nosić uszyty przez Lunelle kapelusz, 

bardzo chciałam go mieć. W najgorszym razie mogli mnie w nim pochować.

- Oczywiście, że ci zrobię. Zrobię ci taki kapelusz, że nie uwierzysz własnym 

oczom, kiedy go zobaczysz. Jaki lubisz kolor?

- Niebieski - odparła przysłuchująca się rozmowie August i puściła do mnie 

oko.

Najpierw się posililiśmy. Zdążyłam się już zorientować, że jedzenie miało dla 

Córek   olbrzymie   znaczenie.   Kiedy   skończyliśmy   jeść,   dzień   pozbył   się   czerwieni   i 
wokół nas rozgościła się noc, studząc powietrze i malując wieczór fioletem i granatem. 

Rosaleen wyniosła tacę miodowych ciastek i postawiła ją na jednym ze stołów.

August dała nam znak, abyśmy stanęli w kręgu. Zaczynała się ceremonia.

- To są miodowe ciastka Marii. Ciastka dla Niebieskiej Królowej - powiedziała, 

po czym wzięła jedno z nich, odłamała kawałek i podała Mabelee, która stała obok niej 

w kręgu. - To jest ciało Błogosławionej Matki - oznajmiła.

Mabelee   zamknęła   oczy   i   otworzyła   usta,   a   August   położyła   jej   ciastko   na 

języku.

Przełknąwszy ciastko, Mabelee zrobiła to samo co August - ułamała kawałek i 

podała go następnej osobie w kręgu, a był to akurat Neil. Mabelee, która nawet na 
wysokich obcasach nie miała więcej niż pięć stóp wzrostu, potrzebowała praktycznie 

drabiny, żeby dosięgnąć jego ust. Neil ukucnął i otworzył je szeroko.

- To jest ciało Matki - powiedziała Mabelee i wrzuciła ciastko do środka.

Chociaż tak naprawdę nie miałam bladego pojęcia o katolicyzmie, coś mówiło 

mi, że papież padłby z wrażenia, gdyby to wszystko zobaczył. Lecz nie brat Gerald. 

Brat   Gerald   nie   traciłby   czasu   na   takie   numery,   on   z   miejsca   zabrałby   się   do 
odprawiania egzorcyzmów.

Co   do   mnie,   nigdy   nie   widziałam   karmiących   się   wzajemnie   dorosłych   i 

obserwując to, miałam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. Nie wiem, co mnie w tym 

uderzyło, ale z jakiegoś powodu nabrałam lepszego mniemania o tym świecie.

Los   chciał,   że   osobą,   która   mnie   nakarmiła,   była   June.   Otworzyłam   usta, 

zamknęłam oczy i czekając na ciało Matki, usłyszałam tuż przy uchu jej szept.

- Przepraszam,   że   byłam   dla   ciebie   taka   niemiła   na   samym   początku   - 

background image

powiedziała, a potem poczułam rozpływającą się w ustach słodycz miodowego ciastka.

Żałowałam,   że   obok   mnie   nie   stoi   Zach   i   nie   mogę   mu   położyć   ciastka   na 

języku. Mam nadzieję, że to złagodzi twój stosunek do świata, powiedziałabym mu. 
Mam   nadzieję,   że   to   zbudzi   w   tobie   ciepłe   uczucia.  Zamiast   tego   musiałam   dać 

kawałek ciastka Cressie, która zjadła go z zamkniętymi oczyma.

Kiedy   wszyscy   się   nakarmiliśmy,   Zach   i   Neil   poszli   do   salonu   i   po   chwili 

wrócili, niosąc Naszą Panią. Otis szedł za nimi, taszcząc zwój łańcuchów. Postawili ją 
na czerwonym wózku.

- Odtworzymy   teraz   dzieje   Naszej   Pani   w   Łańcuchach   -   wyjaśniła   August, 

nachylając się do mnie. - Zabierzemy ją do miodowni i zakujemy na noc w łańcuchy.

Nasza Pani spędzi noc w miodowni, pomyślałam. Spędzi noc ze mną.
August pociągnęła powoli wózek przez podwórko, a Zach i Neil objęli Naszą 

Panią rękoma. Gdyby ktoś mnie pytał, zdobiąca wózek girlanda kwiatów znakomicie 
pasowała do całej sceny.

June niosła swoją wiolonczelę, a Córki szły gęsiego za wózkiem, trzymając w 

rękach zapalone świece.

- Mario,   gwiazdo   morza,   Mario,   najjaśniejszy   księżycu,   Mario,   miodowy 

plastrze - śpiewały.

Rosaleen i ja zamykałyśmy pochód, również niosąc świece i starając się nucić 

do wtóru, ponieważ nie znałyśmy słów. Idąc, osłaniałam dłonią płomyk mojej świecy, 

żeby przypadkiem nie zgasł.

Przy   drzwiach   miodowni   Neil   i   Zach   zdjęli   posąg   z   wózka   i   wnieśli   go   do 

środka. Cukiereczek trąciła łokciem Otisa, który pomógł im ustawić Marię między 
ekstraktorem i cedzidłem.

- Doskonale - stwierdziła August. - Teraz zaczniemy ostatnią część ceremonii. 

Stańcie, proszę, w półkolu przed Naszą Panią.

June zaczęła grać smętną melodię na wiolonczeli, a jej siostra opowiedziała 

nam   od   początku   do   końca   historię   czarnej   Marii.   Kiedy   doszła   do   tego,   jak 

niewolnicy  dotykali  serca  Naszej  Pani,  a ona natchnęła  ich odwagą  i  podszepnęła 
plany ucieczki, June zagrała głośniej.

- Nasza   Pani   tak   urosła   w   siłę   -   podjęła   August   -   że   pan   zmuszony   był 

zatrzymać ją w areszcie domowym i zakuć w kajdany w powozowni. Wrzucili ją tam i 

skrępowali.

- Błogosławioną, błogosławioną Matkę - zamruczała Violet. Neil i Otis wzięli 

background image

łańcuchy i zaczęli pętać nimi Naszą Panią.

Otis   wywijał   przy   tym   tak   energicznie   łańcuchem,   że   tylko   jej   cudownemu 

wstawiennictwu zawdzięczaliśmy to, iż nikogo nie zabił.

- Lecz   za   każdym   razem,   gdy   pan   zakuwał   Naszą   Panią   w   łańcuchy   w 

powozowni, ona zrywała je i wracała do swojego ludu - ciągnęła August, po czym 
obeszła nas wszystkich, spoglądając każdemu uważnie i bez pośpiechu w twarz. - To, 

co zostało skrępowane, będzie uwolnione - oznajmiła, podnosząc głos. - To, co zostało 
powalone, będzie wywyższone. Tak brzmi obietnica Naszej Pani.

- Amen - powiedział Otis.
June zaczęła znowu grać, tym razem, na szczęście, coś weselszego. Spojrzałam 

na   Marię   owiniętą   od   stóp   do   głów   zardzewiałymi   łańcuchami.   Niebo   na   dworze 
rozjaśniła błyskawica.

Wszyscy wydawali się pogrążeni w medytacjach, względnie w tym, czym się 

akurat zajmowali. I wszyscy mieli zamknięte oczy - wszyscy, z wyjątkiem Zacha, który 

patrzył prosto na mnie.

Spojrzałam na biedną, skutą Marię. Nie mogłam znieść tego widoku.

- To tylko odtworzenie jej historii - powiedziała wcześniej August. - Żebyśmy ją 

dobrze pamiętali. Pamięć jest wszystkim.

Mimo to cały ten pomysł z zakuwaniem w kajdany napełnił mnie smutkiem. 

Nienawidziłam pamięci.

Odwróciłam się i wyszłam z miodowni w ciepłą i cichą noc.

*

Zach dogonił mnie przy ogródku, w którym rosły pomidory. Wziął mnie za rękę 

i ruszyliśmy razem, przechodząc przez mur May i idąc dalej w milczeniu w las. Cykady 

zupełnie zwariowały i całe powietrze wibrowało od ich dziwnego śpiewu. Dwa razy 
wpadłam prosto na pajęczynę i spodobało mi się, gdy poczułam na twarzy delikatne 

przezroczyste nitki - utkany przez noc welon.

Pragnęłam   rzeki.   Jej  dzikości.   Chciałam   rozebrać  się   do   naga   i   poczuć,   jak 

woda liże moją skórę. Chciałam ssać rzeczne kamyki, tak jak to robiłam tamtej nocy, 
gdy razem z Rosaleen spałyśmy przy strumieniu. Nawet śmierć May nie zraziła mnie 

do rzeki. Byłam pewna, że robiła wszystko, by pozwolić jej spokojnie odejść z tego 
świata.   Można   umrzeć   w   rzece,   ale   można   również   narodzić   się   w  niej   na   nowo, 

podobnie jak w grobowcach w kształcie ula, o których opowiadała mi August.

Pod drzewami płożyło się światło księżyca, prowadząc nas w stronę rzeki.

background image

Woda niekiedy tak jasno lśni w ciemności. Stojąc na brzegu, obserwowaliśmy 

ruchome plamy światła i słuchaliśmy potężniejącego w naszych uszach plusku. Wciąż 

trzymaliśmy się za ręce i poczułam, jak jego palce zaciskają się na moich.

- Tam gdzie mieszkałam, był staw - powiedziałam. - Chodziłam tam czasem, 

żeby brodzić przy brzegu. Któregoś dnia łowili w nim ryby chłopcy z sąsiedniej farmy. 
Nawlekli te wszystkie złapane przez siebie rybki na sznurek. A potem przytrzymali 

mnie i zawiązali ten sznurek na mojej szyi. Był zbyt krótki, żebym mogła go sama 
ściągnąć   przez   głowę.   „Puśćcie   mnie,   ściągnijcie   to   ze   mnie”,   krzyczałam,   ale   oni 

śmieli się i mówili: „O co ci chodzi, nie podoba ci się twój rybny naszyjnik?”.

- Cholerni gówniarze - mruknął Zach.

- Kilka ryb było już martwych, ale większość trzepotała ogonkami i wpatrywała 

się we mnie przerażonymi oczyma. Zdałam sobie sprawę, że jeśli wypłynę na głębszą 

wodę, będą mogły oddychać. Weszłam do wody aż po kolana, ale potem zawróciłam. 
Bałam się wejść dalej. To było chyba najgorsze. Mogłam im pomóc, ale nie zrobiłam 

tego.

- Nie mogłaś siedzieć w tym stawie w nieskończoność - stwierdził Zach.

- Ale mogłam tam zostać dość długo. Lecz ja błagałam ich tylko, żeby zdjęli 

sznurek. Błagałam ich. Powiedzieli, żebym się zaniknęła i że jestem ich wiadrem na 

ryby, siedziałam więc tam, aż wszystkie zdechły mi na piersiach. Śniły mi się przez 
cały rok. Czasami ja też byłam nanizana na sznurek.

- Znam   to  uczucie   -   powiedział.  Spojrzałam   mu  w  oczy   tak   głęboko,   jak  to 

możliwe.

- To aresztowanie.... - zaczęłam i umilkłam. Nie wiedziałam, jak to ująć.
- Co takiego?

- Zmieniło cię, prawda? Zach wpatrywał się w wodę.
- Czasami, Lily, jestem taki wściekły, że chciałbym coś zabić.

- Ci chłopcy, którzy nałożyli mi na szyję naszyjnik z ryb... oni też byli wściekli. 

Byli   wściekli   na   świat   i   przez   to   stali  się   podli.   Musisz   mi  przyrzec,   Zach,   że  nie 

będziesz do nich podobny.

- Nie chcę być do nich podobny - odparł.

- Ja też nie.
Zach nachylił się i pocałował mnie. Z początku miałam wrażenie, że musnęły 

mnie skrzydła ćmy, a potem jego usta otworzyły się i nie broniłam im dostępu do 
moich. Całował mnie delikatnie i zarazem namiętnie i podobał mi się zapach jego 

background image

skóry, podobało mi się to, jak  smakował,  jak jego wargi  otwierały  się i zamykały, 
otwierały się i zamykały. Płynęłam rzeką światła. Eskortowana przez ryby. Ozdobiona 

rybami. Lecz mimo że wypełniało mnie tyle pięknego bólu, mimo że życie pulsowało 
pod moją skórą i porywał mnie wartki strumień miłości, czułam, jak ryby zdychają na 

moim sercu.

Kiedy   pocałunek   dobiegł   końca,   Zach   popatrzył   na   mnie   płomiennym 

wzrokiem.

- Nikt nie uwierzy, jak ciężko zamierzam się w tym roku uczyć. Dzięki temu 

pobytowi  w  celi   będę  miał   wyższe   oceny  niż   kiedykolwiek   wcześniej.   A  kiedy   rok 
szkolny się skończy, nic nie powstrzyma mnie przed wyjazdem na studia.

- Wiem, że to zrobisz - powiedziałam. - Uda ci się.
I nie  były  to  puste  słowa.  Potrafię   oceniać  ludzi  i byłam  pewna,   że dopnie 

swego i zostanie adwokatem. Szykowały się zmiany, nawet w Karolinie Południowej - 
czuć to było w powietrzu - i wiedziałam, że Zach pomoże je wprowadzić. Był jednym z 

tych  chorążych  wolności,  o których  mówił Martin  Luther King.  Tak  lubiłam  teraz 
myśleć o Zachu. Jako o chorążym wolności.

Stojąc naprzeciwko mnie, przestąpił z nogi na nogę.
- Chcę, żebyś wiedziała, że... - zaczął i spojrzał na szczyty drzew.

Podeszłam do niego bliżej.
- Co takiego mam wiedzieć?

- Że...   że   mi   na   tobie   zależy.   Bez   przerwy   o   tobie   myślę.   Miałam   ochotę 

powiedzieć, że są pewne rzeczy, których o mnie nie wie, i gdyby je znał, być może nie 

zależałoby mu na mnie tak bardzo, zamiast tego jednak po prostu się uśmiechnęłam.

- Mnie też na tobie zależy - przyznałam.

- Nie możemy być teraz razem, Lily, ale pewnego dnia, kiedy już stąd wyjadę i 

zostanę kimś, odnajdę cię. I wtedy będziemy razem.

- Obiecujesz?
- Obiecuję  -  odparł,   po  czym  zdjął  z  szyi   łańcuszek  ze  swoim  nazwiskiem  i 

nałożył mi przez głowę. - Żebyś nie zapomniała, dobrze?

Srebrny prostokącik wsunął się pod moją bluzkę i zawisł zimny i zdecydowany 

między piersiami. Zachary Lincoln Taylor spoczął tam tuż przy moim sercu.

Trzymając mnie za gardło.

background image

Gdyby   królowa   była   mądrzejsza,   nabawiłaby   się   pewnie   neurony.   W  

rzeczywistości  jest   nieśmiała   i  płochliwa,   ponieważ   nigdy  nie   opuszcza   ula,  lecz 

spędza   całe   życie   w   ciemności,   w   czymś   na   kształt   wiecznej   nocy,   bez   przerwy 
rodząc... Jej prawdziwa rola nie jest rolą królowej, lecę matki, jak zresztą często 

bywa nazywana. Mimo to w tym określeniu jest coś z ironii, ze względu na jej  
kompletny   brak   instynktu   macierzyńskiego   i   nieudolność   zadbania   o   swoje 

potomstwo.

The Queen Must Die: And Other Affairs of Bees and Men (Królowa musi 

umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi)

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Czekałam na August w jej pokoju. Czekanie było rzeczą, w której nabrałam 

kolosalnego doświadczenia.  Czekając, aż koleżanki w szkole gdzieś mnie zaproszą. 

Czekając, aż T. Ray zmieni swoje zachowanie. Czekając na policję, która w każdej 
chwili mogła się zjawić i zawlec nas do więzienia w Everglades. Czekając na znak 

miłości od mojej matki.

Zach   i   ja   zostaliśmy   na   dworze   do   chwili,   kiedy   Córki   wyszły   z   miodowni. 

Pomogliśmy   posprzątać   podwórko;   ja   zebrałam   talerze   i   filiżanki,   Zach   poskładał 
stoliki.

- Dlaczego   wyszliście   oboje,   zanim   skończyliśmy?   -   zapytała   z   uśmiechem 

Queenie.

- Za długo to trwało - mruknął Zach.
- Więc   to   był   ten   powód   -   odparła   z   namaszczeniem   Queenie   i   Cressie 

zachichotała.

Kiedy   Zach   odjechał,   pobiegłam   z   powrotem   do   miodowni   i   wyjęłam   spod 

poduszki fotografię matki i obrazek czarnej Marii.

Ściskając   je   w   rękach,   przemknęłam   obok   Córek,   które   kończyły   zmywać 

naczynia w kuchni.

- Dokąd idziesz, Lily? - wołały do mnie.

Nie chciałam być nieuprzejma, ale czułam, że nie mogę w ogóle reagować, nie 

mogę wdawać się w luźne pogawędki. Pragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej o mojej 

matce. Nie obchodziło mnie nic poza tym.

Pomaszerowałam   prosto  do  sypialni   August,  pomieszczenia,   w którym  czuć 

było zapach pszczelego wosku. Zapaliłam lampę, siadłam na cedrowej skrzyni przy jej 

background image

łóżku i osiem albo dziesięć razy splotłam i rozplotłam dłonie. Były zimne i wilgotne i 
wydawały  się obdarzone własnym  rozumem. Jedyne, czego chciały,  to majstrować 

przy czymś i wyłamywać kłykcie. Wetknęłam je pod uda.

Byłam wcześniej w sypialni August tylko raz, wtedy gdy zemdlałam w trakcie 

spotkania   Córek   Marii   i   ocknęłam   się   w   jej   łóżku.   Musiałam   wówczas   być   zbyt 
oszołomiona, żeby coś spostrzec, bo wszystko wydawało mi się teraz nowe. Można 

było całymi godzinami wałęsać się po tym pokoju i radować oczy tym, co się widziało.

Przede   wszystkim   wszystko   było   tam   niebieskie.   Narzuty,   zasłony,   dywan, 

obicia foteli, lampy. Nie sądźcie jednak, że było to nużące. August miała w swoim 
pokoju   dziesięć   różnych   odcieni   błękitu.   Błękit   niebiański,   błękit   jeziorny,   błękit 

granatowy, akwamaryna - jakie tylko chcecie. Czułam się tak, jakbym nurkowała w 
oceanie.

Na   toaletce,   tam   gdzie   mniej   interesująca   osoba   postawiłaby   szkatułkę   z 

biżuterią lub jakąś fotografię, August trzymała odwrócone do góry dnem akwarium, a 

w nim gigantyczny fragment pszczelego plastra. Sączący się z niego miód sformował 
kałuże na tacce, na której leżał.

Na   nocnych   szafkach   stały   osadzone   w   mosiężnych   świecznikach   świece   z 

pszczelego wosku. Zastanawiałam się, czy to nie ja przypadkiem je wyprodukowałam. 

Przechodził   mnie   dreszcz   na   myśl,   że   pomagam   oświetlić   sypialnię   August,   kiedy 
zapada mrok.

Podeszłam do półki i przyjrzałam się stojącym tam książkom. Zaawansowany 

język   pszczelarstwa,   Pszczelnictwo,   Zapylanie   przez   pszczoły,   Stulecie   baśni 

Bullfincha,   Mity   greckie,   Produkcja   miodu,   Legendy   o   pszczołach   na   szerokim 
świecie, Maria na przestrzeni wieków.  
Wyciągnęłam ostatnią z nich, otworzyłam i 

zaczęłam oglądać obrazki. Czasami Maria była brązowooka brunetką, innym razem 
niebieskooką blondynką, lecz za każdym razem była prześliczna. Wyglądała niczym 

uczestniczka konkursu na Miss Ameryki. Niczym Miss Missisipi. Dziewczyny ze stanu 
Missisipi   prawie   zawsze   wygrywają.   Żałowałam,   że   nie   mogę   obejrzeć   Marii   w 

kostiumie kąpielowym i na wysokich obcasach - oczywiście zanim jeszcze zaszła w 
ciążę.

Wielkim szokiem były jednak dla mnie wszystkie te obrazy, na których Maria 

dostaje lilię od archanioła Gabriela. Na każdym z nich, zjawiając się, żeby powiedzieć 

jej, że urodzi dzidziusia nad dzidziusiami, mimo że nie miała jeszcze męża, archanioł 
przynosił jej wielką białą lilię. Jakby to była nagroda pocieszenia za wszystkie plotki, 

background image

których miała paść ofiarą. Zamknęłam książkę i odłożyłam ją na półkę.

Wiatr   wpadał   do   pokoju   przez   otwarte   okno.   Podeszłam   do   parapetu   i 

spojrzałam na frędzlaste drzewa na skraju lasu i połówkę księżyca, przypominającą 
wetkniętą w otwór automatu złotą monetę, która zaraz spadnie z brzękiem z nieba. 

Przez siatkę słychać było świergotliwe głosy, które unosiły się i milkły. Córki wyjeż-
dżały. Przeczesałam palcami włosy i obeszłam kilka razy dywan, podobnie jak to robi 

pies, zanim ułoży się na podłodze.

Pomyślałam o filmach, na których mają wykonać wyrok śmierci na jakimś - 

oczywiście niesłusznie skazanym - więźniu i na których widać na zmianę pocącego się 
w celi biedaka i przesuwające się nieubłaganie wskazówki zegara.

Siadłam z powrotem na cedrowej skrzyni.
Na korytarzu rozległy się precyzyjne, niespieszne kroki.

Kroki August. Wyprostowałam się i serce zabiło mi tak głośno, że słyszałam je 

w uszach.

- Spodziewałam się, że cię tu zastanę - powiedziała, wchodząc do środka.
Miałam ochotę szurnąć obok niej na korytarz albo wyskoczyć przez okno. Nie 

musisz tego robić, powtarzałam sobie, lecz chęć dowiedzenia się czegoś o mojej matce 
była silniejsza.

- Pamiętasz, jak... - Głos, który wydobył się z moich ust, nie był głośniejszy od 

szeptu. Odchrząknęłam. - Pamiętasz, jak powiedziałaś, że powinnyśmy porozmawiać?

August zamknęła drzwi. Ten dźwięk miał w sobie coś ostatecznego. Nie ma już 

powrotu, mówił. To jest ta chwila.

- Pamiętam bardzo dobrze.
Położyłam na cedrowej skrzyni fotografię mojej matki. August podeszła i wzięła 

ją do ręki.

- Jesteście do siebie podobne jak dwie krople wody - stwierdziła i utkwiła we 

mnie te swoje błyszczące wielkie oczy, w których płonął miedziany ogień. Chciałabym 
choć raz spojrzeć na świat takimi oczyma.

- To moja matka - powiedziałam.
- Wiem, skarbie. Twoja matka nazywała się Deborah Fontanel Owens.

Zamrugałam powiekami, a ona podeszła bliżej i żółte światło lampy odbiło się 

od jej okularów, tak że nie widziałam już jej oczu. Przesunęłam się, żeby je zobaczyć.

August wzięła krzesło stojące przy toaletce, postawiła je obok cedrowej skrzyni 

i usiadła twarzą do mnie.

background image

- Cieszę się, że w końcu o tym pomówimy.
Czułam dotykające mnie lekko jej kolano. Przez całą minutę żadna z nas nie 

powiedziała ani słowa.

August   trzymała   w   ręku   fotografię   i   czułam,   że   czeka,   żebym   przerwała 

milczenie.

- Przez cały czas wiedziałaś, że to moja matka - stwierdziłam, nie wiedząc, czy 

czuję się zagniewana, zdradzona, czy po prostu zaskoczona.

August położyła swoją dłoń na mojej i przez chwilę wodziła po niej kciukiem.

- Już pierwszego dnia, kiedy tu się pojawiłaś i na ciebie spojrzałam, zobaczyłam 

Deborah,   kiedy   była   w   twoim   wieku.   Wiedziałam,   że   Deborah   miała   córkę,   ale 

pomyślałam:  nie,   to  niemożliwe;   nie  sposób  było   uwierzyć,  że   jej  córka   stanie  na 
moim progu. Potem jednak powiedziałaś, że masz na imię Lily, i w tym momencie 

wiedziałam już, kim jesteś.

Powinnam się chyba tego spodziewać. Czułam, jak łzy drapią mnie w gardle. 

Nie wiedziałam nawet, dlaczego chce mi się płakać.

- Ale... ale... nigdy nie powiedziałaś ani słowa. Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Bo nie byłaś gotowa, żeby się czegoś o niej dowiedzieć. Bałam się, że znowu 

uciekniesz.   Chciałam,   żebyś   wzmocniła   się   na   duchu,   nabrała   najpierw   pewności 

siebie. Trzeba dojrzeć do różnych rzeczy, Lily. Trzeba wiedzieć, kiedy drążyć, a kiedy 
siedzieć cicho i pozwolić, by życie toczyło się swoim trybem. Tak właśnie  próbuję 

sama postępować.

Zrobiło się tak cicho. Jak mogłam się na nią gniewać? Ja robiłam przecież to 

samo. Ukrywałam przed nią prawdę, a moje motywy nie były wcale tak szlachetne jak 
jej.

- May powiedziała mi - oznajmiłam.
- Co ci powiedziała?

- Zobaczyłam, jak sypie na podłogę okruszki grahama i cukierki ślazowe, żeby 

wywabić z domu karaluchy. Ojciec powiedział mi kiedyś, że matka stosowała tę samą 

metodę. Przyszło mi do głowy, że nauczyła się tego od May. Zapytałam ją więc, czy 
znała   kiedyś   Deborah   Fontanel,   a   May   odparła,   że   tak,   że   Deborah   mieszkała   w 

miodowni.

August potrząsnęła głową.

- Mój Boże, tyle mamy sobie do opowiedzenia. Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w 

Richmondzie, zanim dostałam etat w szkole, pracowałam jako gosposia? To było w 

background image

domu twojej matki.

W domu mojej matki. Dziwnie było pomyśleć, że miała kiedyś dach nad głową. 

Leżała w łóżku, jadła posiłki przy stole, brała kąpiel w wannie.

- Znałaś ją, kiedy była mała?

- Opiekowałam   się   nią   -   odparła   August.   -   Prasowałam   jej   sukienki   i 

pakowałam drugie śniadania do papierowych torebek. Uwielbiała masło orzechowe. 

Nie chciała nic więcej. Masło orzechowe od poniedziałku do piątku.

Wypuściłam   z   płuc   powietrze,   uświadamiając   sobie,   że   wstrzymywałam   od 

dłuższej chwili oddech.

- Co jeszcze uwielbiała? - zapytałam.

- Swoje lalki. Urządzała dla nich przyjęcia w ogrodzie, a ja robiłam malutkie 

kanapeczki, żeby zmieściły się na ich talerzykach. - August przerwała na chwilę, jakby 

sobie coś przypomniała. - Nie lubiła za to pracy domowej. Musiałam ją przez cały czas 
przymuszać do nauki. Gonić ją, żeby literowała słowa. Pewnego razu wlazła na drzewo 

i schowała się tam, żeby nie uczyć się na pamięć wiersza Roberta Frosta. Znalazłam ją, 
wdrapałam się tam z książką i nie dałam jej zejść na dół, dopóki nie nauczyła się 

całego wiersza na pamięć.

Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie matkę siedzącą na gałęzi razem z August 

i  powtarzającą   linijka   po  linijce   wiersz  Przystając  pod   lasem   w  śnieżny  wieczór, 
którego ja też musiałam się nauczyć kiedyś na pamięć. Nie otwierając oczu, opuściłam 

głowę na piersi.

- Zanim   porozmawiamy   dalej   o   twojej   matce,   Lily,   chciała   bym,   żebyś 

powiedziała mi, jak tutaj trafiłaś. Dobrze? - poprosiła August.

Otworzyłam oczy i pokiwałam głową.

- Powiedziałaś, że twój ojciec umarł.
Zerknęłam   na   jej  dłoń,   która   wciąż   leżała   na  mojej.   Bałam   się,   że   może   ją 

zabrać.

- Zmyśliłam to - przyznałam. - Tak naprawdę wcale nie umarł.

Zasługuje tylko, żeby umrzeć.
- Terrence Ray - powiedziała August.

- Znałaś także mojego ojca?
- Nie, nigdy go nie spotkałam, słyszałam o nim tylko od Deborah.

- Nazywam go T. Ray.
- Nie „tato”?

background image

- Nie jest w typie taty.
- To znaczy?

- Bez przerwy wrzeszczy.
- Na ciebie?

- Na wszystkich naokoło. Ale nie dlatego stamtąd wyjechałam.
- Więc o co chodziło, Lily?

- T. Ray... on powiedział,  że moja matka...  - Z oczu trysnęły mi łzy i słowa 

zmieniły się w piski, których nie poznawałam. - Powiedział, że ona mnie zostawiła, że 

zostawiła nas oboje i uciekła.

W moich piersiach pękł szklany mur, o którego istnieniu w ogóle nie miałam 

pojęcia.

August zsunęła się na skraj krzesła i otworzyła ramiona w ten sam sposób, w 

jaki   otworzyła   je   przed   June   tamtego   dnia,   gdy   znalazła   samobójczy   list   May. 
Pochyliłam się i poczułam, jak mnie obejmuje. To coś tak pięknego, że nie potrafię 

tego wyrazić słowami: kiedy jest się w ramionach August.

Przytuliłam się do niej tak mocno, że czułam jej bijące serce. Dłonie August 

masowały   mi   plecy.   Nie   pocieszała   mnie,   mówiąc:  Daj   spokój,   przestań   płakać, 
wszystko będzie dobrze, 
co jest standardową formułką, kiedy ktoś chce, żebyście się 

przymknęli.

- To boli - powiedziała. - Wiem, że to boli. Wyrzuć to z siebie. Po prostu wyrzuć 

to z siebie.

Więc   zrobiłam   to.   Przyciskając   wargi   do   jej   sukni,   mając   wrażenie,   że 

pozbywam się całego życiowego ładunku bólu, łkałam, ile miałam sił w piersiach, a 
ona nawet nie mrugnęła.

Była cała mokra od moich łez. Bawełniany materiał sukni przykleił się jej do 

szyi. Widziałam ciemną skórę, która prześwitywała w przemoczonych miejscach. Była 

niczym gąbka, wchłaniała to, czego nie mogłam już w sobie pomieścić.

Czułam na plecach jej ciepłe ręce i za każdym razem, kiedy przerywałam, by 

złapać trochę powietrza, słyszałam jej oddech. Równy i spokojny. Wdech i wydech. 
Cichnąc, pozwoliłam, by mnie ukołysał.

W   końcu   odsunęłam   się   i   spojrzałam   na   nią,   oszołomiona   siłą   własnego 

wybuchu. August przesunęła palcami po grzbiecie mojego nosa i na jej ustach pojawił 

się smutny uśmiech.

- Przepraszam - powiedziałam.

background image

- Nie ma za co przepraszać - odparła.
Podeszła   do   toaletki,   otworzyła   najwyższą   szufladę   i   wyjęła   z   niej   białą 

chusteczkę.   Była   złożona,   wyprasowana   i   opatrzona   wyszytym   srebrną   nitką 
monogramem „A.B.”. Wytarła nią delikatnie moją twarz.

- Chcę, żebyś wiedziała - oświadczyłam - że nie uwierzyłam T. Rayowi, kiedy to 

powiedział. Wiem, że nigdy by mnie nie zostawiła. Chciałam dowiedzieć się o niej 

czegoś więcej i udowodnić, jak bardzo się mylił.

Patrzyłam, jak August wsuwa palce pod okulary i ściska nos między oczyma.

- I dlatego wyjechałaś? Pokiwałam głową.
- Dlatego,  a także z tego powodu, że Rosaleen i ja wpadłyśmy w kłopoty w 

mieście. Wiedziałam, że jeśli nie wyjadę, T. Ray zrobi ze mnie mokrą plamę, a ja 
miałam już dosyć bycia mokrą plamą.

- Jakie to były kłopoty?
Nie bardzo miałam ochotę kontynuować. Wbiłam wzrok w podłogę.

- Czy  to  wiąże  się  jakoś  z sińcami  i  skaleczeniem,  które  Rosaleen miała  na 

głowie?

- Chciała  się  tylko   zarejestrować  w  spisie  wyborców.   August zmrużyła  oczy, 

jakby próbowała to zrozumieć.

- Dobrze, zacznijmy od początku. Zgoda? Nie śpiesz się i opowiedz mi, co się 

stało.

Opowiedziałam   jej   najlepiej,   jak   potrafiłam,   ze   wszystkimi   szczegółami, 

starając się niczego nie opuścić: jak Rosaleen ćwiczyła pisanie swojego nazwiska, jak 

zaczepili ją ci trzej mężczyźni i jak wylała im na buty sok z tabaki.

- Policjant zabrał nas do więzienia - powiedziałam, zdając sobie sprawę, jak 

dziwnie   brzmią   w   moich   uszach   te   słowa.   Mogłam   tylko   wyobrażać   sobie,   jakie 
wrażenie robią na August.

- Do więzienia? - zapytała i lekko oklapła, jakby obluzowały się w niej kości. - 

Wsadzili was do więzienia? Pod jakim zarzutem?

- Policjant   powiedział,   że   Rosaleen   zaatakowała   tych   mężczyzn,   ale   ja   tam 

byłam i widziałam, że tylko się broniła. Nic więcej.

August zacisnęła usta i wyprostowała się jak struna.
- Jak długo tam byłyście?

- Ja nie siedziałam długo. T. Ray przyjechał i wyciągnął mnie, ale Rosaleen 

została, a ci mężczyźni wrócili i pobili ją.

background image

- Matko Boska - jęknęła August i jej słowa zawisły nad nami.
Pomyślałam   o   kryjącym   się   wszędzie   duchu   Marii.   O   jej   sercu,   które   jest 

niczym czerwony puchar niezłomności, tkwiący pośród zwyczajnych rzeczy. Czyż nie 
tak właśnie mówiła August? Że jest tutaj i wszędzie, tylko jej nie widać.

- Jak w końcu się stamtąd wydostała?
Czasami trzeba wziąć głęboki oddech i nie owijać niczego w bawełnę.

- Poszłam do szpitala, gdzie zabrali ją, żeby założyć szwy, i... i... wyprowadziłam 

ją tuż pod nosem policjanta.

- Matko Boska - powiedziała po raz drugi August, po czym wstała i obeszła 

pokój dookoła.

- Nigdy bym tego nie zrobiła, ale T. Ray powiedział, że ten facet, który pobił 

Rosaleen, to najbardziej zaciekły murzynożerca na świecie i będzie zupełnie w jego 

stylu, jeśli tam wróci i ją zabije. Nie mogłam jej tam zostawić.

To straszne, jak wychodziły na jaw wszystkie  moje sekrety - zupełnie jakby 

podjechała   do   nas   tyłem   śmieciara   i   wywaliła   całą   swą   paskudną   zawartość   na 
podłogę,   żeby   August   mogła   ją   posortować.   Nie   to   jednak   mnie   najbardziej 

przerażało. Najgorsze było to, że August odchyliła się do tyłu na swoim krześle i w 
ogóle na mnie nie patrzyła. Wyglądała przez okno, wpatrywała się w lepkie powietrze i 

nie wiadomo co myślała.

Dreszcz przeszedł mi po karku.

- Naprawdę nie chcę być podła - powiedziałam, patrząc na swoje dłonie, które 

złożyły się jak do modlitwy. - Ale najwyraźniej nie mogę na to nic poradzić. - Ktoś 

mógłby   sądzić,   że   wypłakałam   już   wszystkie   łzy,   lecz   poczułam,   że   ponownie 
napływają mi do oczu. - Bez przerwy robię coś złego. Okłamuję ludzi. Nie ciebie. To 

znaczy, okłamałam cię, ale zrobiłam to w dobrej wierze. I nienawidzę ludzi. Nie tylko 
T. Raya, wielu innych. Nienawidzę koleżanek w szkole, chociaż nie zrobiły nic złego 

poza tym, że mnie ignorują. Nienawidzę Willifred Marchant, poetki z Tiburonu, mimo 
że jej w ogóle nie znam. Czasami nienawidzę Rosaleen, bo się za nią wstydzę. I kiedy 

tu przyjechałam, nienawidziłam June.

Jej milczenie wzbierało niczym powódź; słyszałam szum w głowie i deszcz w 

uszach.

Spójrz na mnie. Połóż swoją dłoń na mojej. Powiedz coś.

Z nosa leciało mi teraz tak samo obficie jak z oczu. Szlochałam i ocierałam 

policzki, nie mogąc się powstrzymać przed oskarżaniem się o najgorsze rzeczy, jakie 

background image

przychodziły mi do głowy, wiedząc, że jeśli po tym wszystkim nadal będzie w stanie 
mnie kochać, jeśli będzie w stanie powiedzieć: Lily, jesteś dla mnie najwspanialszym 

kwiatem na tej ziemi,  wtedy być może będę mogła spojrzeć w lustra w jej salonie i 
zobaczyć w moich oczach lśniącą rzekę, która toczy dalej swoje wody, mimo że tyle w 

niej umarło.

- Ale to wszystko jeszcze nic - powiedziałam.

Musiałam   gdzieś   dotrzeć,   lecz   nie   miałam   dokąd   iść.  Znalazłyśmy  się   na 

wyspie. Niebieskiej wyspie w różowym domu, gdzie wyrzuciłam z siebie wszystkie 

brudy i mogłam mieć tylko nadzieję, że za karę nie ześlą mnie na morze.

- Ja...

August  patrzyła   na   mnie   i   czekała.   Nie   wiedziałam,   czy   zdołam   to   z   siebie 

wykrztusić.

- To przeze mnie umarła. Ja... ja ją zabiłam.
Szlochając, padłam na kolana na dywan. Po raz pierwszy w życiu wymówiłam 

te słowa i ich dźwięk otworzył na oścież moje serce.

Być może raz lub dwa razy w całym waszym życiu usłyszycie mroczny szept, 

głos   dobiegający   z   samego   środka   wszechrzeczy.   Ma   ostrza   zamiast   warg   i   nie 
spocznie, póki nie wypowie tej jednej tajemnicy, która wyjaśnia wszystko. Klęcząc na 

podłodze i nie mogąc opanować drżenia, słyszałam go wyraźnie.  Nie jesteś godna 
miłości, Lily Owens. Nie sposób cię kochać. Któż mógłby cię pokochać? Któż na tym  

świecie mógłby cię kiedykolwiek pokochać?

Osunęłam się jeszcze niżej, siadając na piętach, nie zdając sobie sprawy, że 

mamroczę   na   głos   „Nie   jestem   godna   miłości”.   Spoglądając   w   górę,   zobaczyłam 
drobinki kurzu unoszące się w świetle lampy i stojącą nade mną i przyglądającą mi się 

August. Myślałam, że pomoże mi wstać, lecz ona uklękła obok mnie i zgarnęła mi 
włosy z twarzy.

- Och, Lily - wyszeptała. - Dziecko.
- Zabiłam ją przypadkiem - wyszeptałam, patrząc jej prosto w oczy.

- Posłuchaj teraz - powiedziała August, biorąc mnie pod brodę. - To straszna, 

okropna rzecz,  z którą  trudno żyć.  Ale nie jesteś niegodna miłości. Jeśli nawet ją 

nieumyślnie zabiłaś, jesteś najdroższą, najbardziej kochaną dziewczyną, jaką znam. 
Przecież  kocha  cię  Rosaleen.  May  cię  kochała.  Nie  trzeba  wróżki,  żeby  odkryć,  że 

kocha   cię   Zach.   Kochają   cię   wszystkie   Córki   Marii.   I   pokochała   cię   June   mimo 
wszystkich swoich fochów. U niej trwało to dłużej, ponieważ tak bardzo nie lubiła 

background image

twojej matki.

- Nie lubiła mojej matki? Ale dlaczego? - zapytałam, uświadamiając sobie, że 

June musiała także przez cały czas wiedzieć, kim jestem.

- Och, to skomplikowane tak jak cała June. Nie mogła się pogodzić z tym, że 

pracuję jako gosposia w domu twojej matki. - August potrząsnęła głową. - Wiem, że to 
niesprawiedliwe, ale miała o to żal do Deborah, a potem do ciebie. Lecz nawet June w 

końcu cię pokochała, czyż nie?

- Chyba tak - odpowiedziałam.

- Przede   wszystkim   chcę   jednak,   żebyś   wiedziała,   że   jacie   kocham.   Tak   jak 

kochałam twoją matkę.

August wstała, lecz ja klęczałam, ważąc w duchu jej słowa.
- Daj mi rękę - powiedziała, wyciągając dłoń. Podnosząc się z kolan, chwiałam 

się lekko jak ktoś, kto zbyt szybko zerwał się na nogi.

Cała ta spływająca na mnie miłość. Nie wiedziałam, co z nią począć.

Ja też cię kocham, chciałam powiedzieć. Kocham was wszystkich. To uczucie 

rosło w moim wnętrzu niczym słup wiatru, lecz docierając do ust, straciło głos, nie 

miało słów. Tylko mnóstwo powietrza i tęsknotę.

- Obu nam potrzebna jest chwila odpoczynku - stwierdziła August i podreptała 

do kuchni.

*

Nalała nam po szklance mrożonej wody z lodówki. Zabrałyśmy ją na werandę, 

siadłyśmy na huśtawce i pociągając małe łyczki, słuchałyśmy skrzypienia łańcuchów. 

To zaskakujące, jak bardzo może koić taki dźwięk. Nie chciało nam się zapalać lampy, 
i to, że siedziałyśmy po ciemku, też było kojące.

- Jest jedna rzecz, której nie rozumiem, Lily - powiedziała po kilku minutach 

August. - Skąd wiedziałaś, żeby tu przyjechać?

Wyciągnęłam z kieszeni obrazek czarnej Marii i podałam go jej.
- Należał do mojej matki - wyjaśniłam. - Znalazłam go na strychu tego samego 

dnia co fotografię.

- O mój Boże - westchnęła August i dłoń powędrowała jej do ust. - Dałam go 

twojej matce niedługo przed jej śmiercią.

Postawiła   szklankę   na   podłodze   i   przeszła   kilka   kroków   po   werandzie.   Nie 

wiedziałam, czy mam mówić dalej. Czekałam, że coś powie, a kiedy tego nie zrobiła, 
wstałam i podeszłam do niej. Miała zaciśnięte mocno wargi, jej oczy lustrowały noc. 

background image

Ściskała obrazek w palcach, ale miała opuszczoną rękę.

Dopiero po minucie uniosła dłoń i mogłyśmy mu się obie przyjrzeć.

- Z tyłu jest napisane „Tiburon, Kar. Płd.” - powiedziałam. August odwróciła 

obrazek.

- To   musiała   napisać   Deborah.   -   Na   jej   twarzy   pojawiło   się   coś   w   rodzaju 

uśmiechu. - To w jej stylu. Miała cały album zdjęć i na odwrocie każdego pisała, gdzie 

zostało zrobione, nawet jeśli to było w jej własnym domu. - Oddała mi obrazek, a ja 
przyjrzałam mu się, przesuwając palcami po słowie „Tiburon”. - Kto by pomyślał? - 

mruknęła August.

Usiadłyśmy   z   powrotem   na  huśtawce  i   bujałyśmy   się,   odpychając   się  lekko 

nogami.  August patrzyła  prosto przed siebie. Ramiączko  halki  zsunęło jej się pod 
łokieć, ale ona w ogóle tego nie zauważała.

June zawsze mówiła, że ludzie odgryzają więcej, niż są w stanie strawić, lecz jej 

starsza siostra trawi więcej, niż odgryza. Uwielbiała się z nią droczyć - o to, jak się nad 

wszystkim zastanawia, jak rozmawiając z kimś, przenosi się nagle w swój prywatny 
świat,   w   którym   obraca   każdą   myśl   na   wszystkie   strony,   trawiąc   rzeczy,   którymi 

większość   ludzi   dawno   by   się   udławiła.  Naucz   mnie,   jak   to   się   robi,  chciałam 
powiedzieć. Naucz mnie, jak to wszystko ogarnąć.

Nad drzewami zagrzmiał piorun. Pomyślałam o podwieczorkach mojej matki, o 

malutkich   kanapeczkach   dla   lalek,   i   ogarnął   mnie   smutek.   Może   dlatego,   że   tak 

bardzo cieszyłabym  się, mogąc w nich uczestniczyć.  A może dlatego,  że wszystkie 
kanapki posmarowane były ulubionym przez nią masłem orzechowym, a ja wcale za 

nim nie przepadałam. Myślałam o wierszu, którego kazała jej się nauczyć na pamięć 
August. Czy nie zapomniała go, wychodząc za mąż? Czy leżąc w łóżku i słuchając 

chrapania T. Raya, recytowała go przed zaśnięciem i marzyła, by uciec z Robertem 
Frostem?

Zerknęłam z ukosa na August i wróciłam myślami do owej chwili w jej sypialni, 

gdy   przyznałam   się   do   najgorszych   ludzkich   grzechów.   Po   wysłuchaniu   których 

powiedziała: Kocham cię. Tak jak kochałam twoją matkę.

- No   dobrze   -   mruknęła   August,   jakbyśmy   nawet   na   chwilę   nie   przerwały 

rozmowy. - Obrazek wyjaśnia, jak trafiłaś do Tiburonu, ale jak, na Boga, znalazłaś 
mnie?

- To akurat było łatwe - odparłam. - Zaraz po przyjeździe zobaczyłam miód 

Czarnej Madonny i był na nim ten sam obrazek, który miała moja matka. Obrazek 

background image

Czarnej Madonny z Breznicharu w Czechach.

- Bardzo ładnie to wymówiłaś - pochwaliła mnie.

- Ćwiczyłam trochę.
- Gdzie zobaczyłaś ten miód?

- W domu towarowym Frogmore Stew na skraju miasta. Zapytałam tego pana 

w muszce, skąd go ma. To on powiedział mi, gdzie mieszkasz.

- Mówisz pewnie o panu Gradym. - August potrząsnęła  głową. - Naprawdę, 

można powiedzieć, że przywiodło cię tutaj przeznaczenie.

Przywiodło mnie tu przeznaczenie, co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. 

Chciałam   tylko   wiedzieć,   dokąd   mnie   ostatecznie   zawiedzie.   Spojrzałam   na   nasze 

kolana,   na   to,   jak   obie  trzymamy   na   nich   otwarte   ku   górze   dłonie,   tak  jakbyśmy 
czekały, że coś w nie wpadnie.

- Może pomówimy jeszcze trochę o twojej matce - zaproponowała.
Pokiwałam głową. Czułam, jak strzyka mi w kościach, tak strasznie pragnęłam 

o niej mówić.

- Kiedy będziesz chciała  zrobić przerwę i odpocząć,  po prostu mi powiedz - 

uprzedziła mnie.

- Dobrze - odparłam.

Nie wyobrażałam sobie, po co to zastrzeżenie. Czy to, co chciała mi powiedzieć, 

wymagało przerw? Przerw na co? Żebym mogła zatańczyć z radości? Żeby mogła mnie 

ocucić po tym, jak padnę zemdlona? A może przerwy miały pomóc mi w przyswojeniu 
złych wieści?

Gdzieś daleko zaczął szczekać pies i August czekała przez chwilę, aż ucichnie.
- Zaczęłam   pracować   u   matki   Deborah   w   tysiąc   dziewięćset   trzydziestym 

pierwszym roku - powiedziała. - Deborah miała wtedy cztery latka. Najmilsze dziecko 
pod   słońcem,   ale   bez   przerwy   coś   broiła.   Naprawdę   trudno   ją   było   upilnować. 

Chodziła na przykład we śnie. Którejś nocy wyszła na dwór i wdrapała się po opartej o 
dom drabinie, którą zostawili dekarze. To chodzenie we śnie doprowadzało jej matkę 

do   obłędu.   -   August   roześmiała   się.   -   Twoja   matka   miała   także   wyimaginowaną 
przyjaciółkę.   Miałaś   kiedyś   kogoś   takiego?   -   zapytała,   a   ja   potrząsnęłam   głową.   - 

Nazywała ją Tica Tee. Rozmawiała z nią na głos, jakby stała tuż obok nas, i kiedy 
zapominałam   nakryć   jej   do   stołu,   Deborah   urządzała   awanturę.   Co   jakiś   czas 

stawiałam dla niej talerz, a wtedy ona mówiła: „Co ty robisz? Tica Tee poszła do kina”. 
Twoja matka uwielbiała Shirley Tempie.

background image

- Tica Tee - powtórzyłam, pragnąc poczuć to imię na języku.
- Tica Tee to był nie byle kto - ciągnęła August. - Wszystko to, co przychodziło z 

trudem   twojej   matce,   Tica   Tee   potrafiła   wykonać   z   palcem   w   nosie.   Tica   Tee 
dostawała sto punktów na szkolnych sprawdzianach, słała łóżko i zmywała po sobie 

naczynia.   Ludzie   powtarzali   twojej   babci...   miała   na   imię   Sarah...   że   powinna 
zaprowadzić   córkę   do   tego   doktora   w   Richmondzie,   który   zajmował   się   trudnymi 

dziećmi. Ale ja powiedziałam jej, żeby się nie martwiła. „Deborah chce się uporać z 
różnymi problemami na swój własny sposób. W swoim czasie wyrośnie z tego”, uspo-

koiłam ją. I wyrosła.

Dlaczego nie przyszło mi nigdy do głowy, że można mieć wyimaginowanych 

przyjaciół? To nie było takie głupie. Jakaś twoja zagubiona cząstka występowała do 
przodu i przypominała ci, co mógłbyś osiągnąć, gdybyś się odrobinę przyłożył.

- Nie wygląda na to, żebyśmy ja i moja matka były do siebie w czymkolwiek 

podobne - stwierdziłam.

- Ależ byłyście. Miała w sobie coś niezwykłego, zupełnie tak jak ty. Nagle robiła 

coś, o czym inne dziewczynki nie śmiały marzyć.

- Na przykład?
August spojrzała gdzieś nad moim ramieniem i uśmiechnęła się.

- Pewnego  razu uciekła  z domu.  Nie pamiętam nawet,  co ją tak  wzburzyło. 

Szukaliśmy   jej   długo   po   zapadnięciu   zmroku.   Znalazłam   ją   skuloną   w   rowie 

odpływowym, śpiącą jak suseł.

Pies   znowu   zaczął   szczekać   i   August   umilkła.   Słuchałyśmy   tego   szczekania, 

jakby   to   była   jakaś   serenada,   a   ja   siedziałam   z   zamkniętymi   oczyma,   próbując 
wyobrazić sobie moją matkę śpiącą w rowie.

- Jak długo pracowałaś u... u mojej babci? - zapytałam po chwili.
- Bardzo długo. Ponad dziewięć lat. Aż do czasu kiedy dostałam tę pracę w 

szkole, o której ci mówiłam. Ale potem utrzymywaliśmy ze sobą kontakt.

- Na   pewno   nie   podobało   im   się,   kiedy   przeniosłaś   się   do   Karoliny 

Południowej.

- Biedna Deborah płakała i płakała. Miała wtedy dziewiętnaście lat, ale płakała, 

jakby miała sześć.

Huśtawka   zatrzymała   się   i   żadna   z   nas   nie   pomyślała,   żeby   ją   ponownie 

rozbujać.

- Jak moja mama trafiła na południe?

background image

- Mieszkałam   tu   już   dwa   lata   -   odparła   August.   -   Założyłam   swoją   firmę 

pszczelarską, a June uczyła w szkole. Deborah zadzwoniła do mnie z Richmondu. 

Wypłakując   oczy,   powiedziała,   że   zmarła   jej   matka.   „Nie   mam   już   nikogo   oprócz 
ciebie”, powtarzała.

- A jej ojciec? Gdzie był jej ojciec?
- Och, pan Fontanel zmarł, kiedy była mała. Nigdy go nie poznałam.

- Więc przyjechała tu, żeby być z tobą?
- Deborah miała przyjaciółkę ze szkoły średniej, która przeniosła się wtedy do 

Sylvanu. To ona przekonała ją, że warto tam zamieszkać. Powiedziała, że jest tutaj 
praca i mężczyźni, którzy wrócili z wojny. I Deborah się przeniosła. Ale myślę, że w 

dużym stopniu zrobiła to z mojego powodu. Chciała być blisko mnie.

Kropki zaczynały się powoli łączyć.

- Moja   matka   przyjechała   do   Sylvanu   -   powiedziałam   -   poznała   T.   Raya   i 

pobrali się.

- Zgadza się - odparła August.
Kiedy wyszłyśmy na werandę, niebo było usiane gwiazdami. Droga Mleczna 

świeciła, jakby była prawdziwą drogą, którą można spacerować i spotkać u jej kresu 
własną matkę stojącą z rękoma na biodrach. Teraz jednak podwórko zasnuło się mgłą, 

która zawisła nad werandą. Chwilę później zaczęło mżyć.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego poślubiła właśnie jego - mruknęłam.

- Nie sądzę, żeby twój ojciec był zawsze taki jak teraz. Deborah opowiadała mi 

o nim. Podobało jej się, że został odznaczony podczas wojny. Uważała, że jest bardzo 

dzielny. Mówiła, że traktuje ją jak księżniczkę.

Miałam ochotę roześmiać się jej w twarz.

- Mogę ci od razu powiedzieć, że to jest jakiś zupełnie inny Terrence Ray.
- Wiesz, Lily, ludzie mogą być na początku mili, a kiedy życie weźmie ich ostro 

w obroty, stają się zupełnie inni. Nie wątpię, że w pierwszym okresie kochał twoją 
matkę. Właściwie chyba ją uwielbiał. A jej bardzo się to podobało. Jak wiele młodych 

kobiet   dała   się   porwać   romantycznym   złudzeniom.   Ale   po   mniej   więcej   sześciu 
miesiącach to wszystko minęło. Pamiętam, jak w jednym z listów pisała, że Terrence 

Ray ma żałobę za paznokciami. I zaraz potem napisała do mnie, że nie wie, czy może 
żyć na farmie, tego rodzaju rzeczy. Kiedy się jej oświadczył, odmówiła.

- Lecz w końcu za niego wyszła - powiedziałam, autentycznie skonsternowana.
- Później zmieniła zdanie i zgodziła się.

background image

- Dlaczego? Skoro miłość minęła, dlaczego za niego wyszła? August położyła mi 

dłoń na głowie i wygładziła włosy.

- Bardzo długo zastanawiałam się, czy powinnam ci o tym powiedzieć, ale może 

dzięki temu będziesz mogła lepiej zrozumieć wszystko, co się stało. Deborah była w 

ciąży, skarbie, oto dlaczego.

Wiedziałam, co od niej usłyszę, jeszcze nim to powiedziała, lecz jej słowa i tak 

spadły na mnie niczym uderzenie młotka.

- Była w ciąży ze mną?

W moim głosie zabrzmiało znużenie. Życie mojej matki okazało się dla mnie 

zbyt ciężkie.

- Owszem, była w ciąży z tobą. Ona i Terrence Ray wzięli ślub koło Bożego 

Narodzenia. Zadzwoniła, żeby mi o tym powiedzieć.

Niechciane dziecko, pomyślałam. Byłam niechcianym dzieckiem.
Nie koniec na tym. Moja matka wpadła w potrzask i związała się z T. Rayem 

wyłącznie z mojego powodu. Cieszyłam się, że jest ciemno i August nie widzi mojej 
twarzy,   nie   widzi,   jaka   jest   zmieniona.   Wydaje   nam   się,   że   chcemy   się   czegoś 

dowiedzieć, a kiedy już się dowiemy, myślimy tylko o tym, żeby wymazać to z pamięci. 
Od tej chwili,  gdy ludzie będą pytali  mnie, kim chcę zostać,  jak  dorosną, miałam 

zamiar odpowiadać: ofiarą amnezji.

Słuchałam   szumu  deszczu.  Kilka  kropel  osiadło  na  moich policzkach,  kiedy 

liczyłam na palcach.

- Urodziłam się siedem miesięcy po ich ślubie - mruknęłam.

- Deborah zadzwoniła do mnie zaraz po twoich narodzinach. Powiedziała, że 

jesteś taka śliczna, że oczy bolą, kiedy na ciebie się patrzy.

Coś w tym, o czym mówiła, sprawiło, że moje własne oczy zapiekły, jakby ktoś 

sypnął   w   nie   piaskiem.   Może   matka   jednak   do   mnie   czule   przemawiała.   Może 

gaworzyła   ze   mną,   tak   jak   gaworzy   się   z   niemowlakami.   Kręciła   w   palcach   moje 
dopiero co wyrosłe włosy. Wiązała na nich różowe kokardy. To, że nie zaplanowała 

moich urodzin, nie musiało znaczyć, że mnie nie kochała.

August mówiła dalej, a ja znowu stałam się bohaterką tej znajomej historii, 

którą   stale   sobie   powtarzałam   i   w   której   moja   matka   kochała   mnie   bez   pamięci. 
Żyłam w tej historii, podobnie jak złota rybka żyje w swoim akwarium - jakby to był 

jedyny świat, który istnieje. Opuszczenie go groziło mi śmiercią.

Siedziałam   tam   ze   zgarbionymi   ramionami,   wpatrując   się   w   podłogę. 

background image

Wykreśliłam słowo „niechciane” ze swojego słownika.

- Dobrze się czujesz? - zapytała August. - Może chcesz iść do łóżka i się z tym 

przespać, a o reszcie porozmawiamy jutro?

- Nie - wychrypiałam i zaczerpnęłam powietrza. - Czuję się dobrze, naprawdę - 

powiedziałam,   starając   się   sprawiać   wrażenie   spokojnej.   -   Muszę   się   tylko   napić 
trochę wody.

August wzięła moją pustą szklankę i poszła do kuchni, oglądając się na mnie 

dwa razy przez ramię. Kiedy wróciła z wodą, miała przewieszoną przez rękę czerwoną 

parasolkę.

- Niedługo odprowadzę cię do miodowni - wyjaśniła. Szklanka drżała w mojej 

dłoni i ciężko mi było trafić do ust.

Pijąc   wodę,   przełykałam   ją   tak   głośno,   że   przez   kilka   chwil   nie   słyszałam 

deszczu.

- Na pewno nie chcesz już iść do łóżka? - dopytywała się August.

- Na pewno. Muszę wiedzieć...
- Co musisz wiedzieć, Lily?

- Wszystko.
August usiadła zrezygnowana obok mnie na huśtawce.

- No dobrze - powiedziała. - W porządku.
- Wiem, że wyszła za niego wyłącznie z mojego powodu, ale czy twoim zdaniem 

nie była chociaż trochę szczęśliwa? - zapytałam.

- Przez   jakiś   czas   sądziłam,   że   była.   Wiem,   że   się   starała.   W   ciągu   tych 

pierwszych kilku lat dostałam od niej kilkanaście listów i co najmniej tyle samo razy 
telefonowała i widziałam, że bardzo się przykładała. W większości pisała o tobie: jak 

zaczynasz   siadać   i   chodzić,   jak   bawisz   się   w   koci   łapci.   Ale   potem   listy   zaczęły 
przychodzić   coraz   rzadziej,   a   kiedy   przychodziły,   widziałam,   że   jest   nieszczęśliwa. 

Któregoś   dnia   zadzwoniła   do   mnie.   To   było   pod   koniec   sierpnia   albo   pierwszego 
września... pamiętam, bo krótko przedtem obchodziłyśmy Święto Marii. Powiedziała, 

że opuszcza T. Raya, że musi opuścić dom. Pytała, czy może zamieszkać u nas przez 
kilka miesięcy, dopóki nie zdecyduje, dokąd dalej jechać. Odparłam, że oczywiście, 

będzie nam miło. Kiedy odebrałam ją na dworcu autobusowym, nie była w ogóle do 
siebie podobna. Strasznie wychudła i miała podkrążone oczy.

Żołądek   podszedł   mi   powoli   do   gardła.   Wiedziałam,   że   dobrnęłyśmy   w   tej 

historii do miejsca, którego najbardziej się bałam. Zaczęłam bardzo szybko oddychać.

background image

- Przywiozła   mnie,   kiedy   przyjechałaś   po   nią   na   dworzec?   Zabrała   mnie   ze 

sobą, prawda?

August pochyliła się do przodu.
- Nie, skarbie, przyjechała sama - wyszeptała nad moimi włosami.

Zdałam sobie sprawę, że ugryzłam się od środka w policzek. Poczułam w ustach 

krew i chciałam ją wypluć, lecz zamiast tego ją połknęłam.

- Dlaczego? - zapytałam. - Dlaczego mnie ze sobą nie zabrała?
- Wiem tylko, Lily, że była w depresji, zupełnie zdruzgotana. Tego dnia, kiedy 

wyjechała, nie zdarzyło się nic szczególnego. Obudziła się po prostu i uznała, że nie 
może już tam dłużej wytrzymać. Zadzwoniła do sąsiadki, żeby przypilnowała dziecka i 

pojechała   ciężarówką   Terrence'a   Raya   na   dworzec   autobusowy.   Dopóki   jej   nie 
zobaczyłam, myślałam, że przywiezie cię ze sobą.

Huśtawka   lekko   zaskrzypiała.   Siedziałyśmy   tam   obie,   wdychając   zapach 

ciepłego deszczu, mokrego drzewa, gnijącej trawy. Moja matka mnie porzuciła.

- Nienawidzę   jej   -   powiedziałam.   Chciałam   to   wykrzyczeć,   ale   mój   głos   był 

nienaturalnie spokojny, niski i ochrypły niczym chrzęst opon po żwirze.

- Poczekaj, Lily.
- Nienawidzę. Nienawidzę jej. Nie jest w ogóle taka, jak myślałam. - Przez całe 

życie wyobrażałam sobie, jak bardzo mnie kochała, jaką była idealną, wzorową matką. 
Wszystko to była nieprawda. Od początku do końca ją sobie wymyśliłam. - Zostawiła 

mnie bez większego żalu, bo od samego początku mnie nie chciała - powiedziałam.

August wyciągnęła do mnie rękę, lecz ja zerwałam się, pchnęłam wychodzące 

na schodki drzwi z siatki i zbiegłam na dół. Kiedy się za mną zatrzasnęły, usiadłam 
skulona pod okapem na zmoczonych deszczem stopniach.

Usłyszałam idącą przez werandę August i poczułam, jak gęstnieje powietrze, 

gdy stanęła za mną po drugiej stronie siatki.

- Nie mam zamiaru jej usprawiedliwiać, Lily - powiedziała.
- Twoja matka zrobiła to, co zrobiła.

- Niezła matka - mruknęłam.
Czułam, jak coś we mnie twardnieje. I rodzi się gniew.

- Wysłuchasz   mnie   przez   chwilę?   Kiedy   twoja   matka   przyjechała   tu   do 

Tiburonu, zostały z niej praktycznie skóra i kości. May nie mogła jej namówić, żeby 

cokolwiek   zjadła.   Przez   cały   tydzień   tylko   płakała.   Później   taki   stan   nazwano 
załamaniem nerwowym, ale wtedy nie wiedziałyśmy, jak to nazwać. Zabrałam ją do 

background image

tutejszego lekarza, który dał jej tranu i pytał o jej białą rodzinę. Powiedział, że być 
może powinna spędzić trochę czasu na Bull Street. Więcej już do niego nie poszłyśmy.

- Bull Street? W szpitalu dla nerwowo chorych? - To wszystko robiło się coraz 

bardziej ponure. - W domu wariatów?

- Lekarz   nie   wiedział   chyba,   co   jeszcze   może   poradzić,   ale   ona   nie   była 

wariatką. Była w depresji, lecz nie była wariatką.

- Powinnyście ją były tam oddać. Szkoda, że tam nie zgniła.
- Lily!

Zaszokowałam ją i cieszyłam się z tego.
Moja   matka   szukała   miłości,   lecz   zamiast   tego   znalazła   T.   Raya   i   farmę,   a 

potem mnie, i ja jej nie wystarczałam. Zostawiła mnie razem z T. Rayem Owensem.

Niebo   przecięła   błyskawica,   lecz   nawet   wówczas   się   nie   poruszyłam.   Wiatr 

targał mi włosy, które smużyły się niczym dym. Czułam, jak moje oczy twardnieją i 
robią   się   płaskie   i   wąskie   niczym   miedziaki.   Patrzyłam   na   leżące   na   najniższym 

schodku ptasie gówno, które deszcz wpłukiwał w szpary w drewnie.

- Słuchasz   mnie?   -   zapytała   przez   drucianą   siatkę   August.   Każde   jej   słowo 

najeżone było kolczastymi zadziorami. - Słuchasz mnie?

- Słucham.

- Ludzie w depresji robią rzeczy, których normalnie by nie zrobili.
- Na przykład jakie? - zapytałam. - Porzucają swoje dzieci? Nie potrafiłam się 

powstrzymać. Krople deszczu kapały mi na sandały, spływały między palcami.

August głośno westchnęła i usiadła z powrotem na huśtawce. Wyglądało na to, 

że chyba ją uraziłam, chyba rozczarowałam i nie dawało mi to spokoju. Nie byłam już 
z siebie taka dumna.

Wstałam ze schodka i wróciłam na osłoniętą siatką werandę. Kiedy usiadłam 

na huśtawce i August położyła mi rękę na dłoni, poczułam, jak moją skórę przenika 

ciepło. Zadrżałam.

- Chodź - powiedziała,  przygarniając mnie do siebie. Schowałam  się pod jej 

opiekuńcze ptasie skrzydło i przez jakiś czas nie wychylałam się na zewnątrz, kołysząc 
się z August to w jedną, to w drugą stronę.

- Co wpędziło ją w taką depresję? - zapytałam.
- Nie znam pełnej odpowiedzi, ale na pewno miało to jakiś związek z tym, że 

ugrzęzła na tej farmie, odizolowana od wszystkich, będąc żoną mężczyzny, którego tak 
naprawdę nie chciała w ogóle poślubić.

background image

Padało   coraz   mocniej,   przed   sobą   widziałam   tylko   srebrno   -   czarne   strugi 

deszczu.   Bezskutecznie   starałam   się   wejrzeć   we   własne   serce.   Jednocześnie 

nienawidziłam mojej matki i jej serdecznie żałowałam.

- No   dobrze,   miała   załamanie   nerwowe,   ale   jak   mogła   mnie   w   ten   sposób 

zostawić? - zapytałam.

- Kiedy spędziła tutaj trzy miesiące i poczuła się trochę lepiej, zaczęła mówić o 

tym, jak bardzo za tobą tęskni. W końcu pojechała po ciebie do Sylvanu.

Wyprostowałam się i spojrzałam na August, słysząc swój własny świszczący 

oddech.

- Wróciła po mnie?

- Miała   zamiar   przywieźć   cię   do   Tiburonu   i   zamieszkać   tutaj.   Rozmawiała 

nawet   z   Claytonem,   żeby   wystąpić   o   rozwód.   Kiedy   ją   po   raz   ostatni   widziałam, 

siedziała w autobusie i machała mi na pożegnanie przez szybę.

Oparłam   głowę   o   ramię   August,   wiedząc   dobrze,   co   się   później   wydarzyło. 

Zamknęłam   oczy   i   od   razu   to   zobaczyłam.   Dawno   miniony   dzień,   którego 
wspomnienie nigdy mnie nie opuściło - walizka na podłodze, to, jak wrzucała do niej 

ubrania, w ogóle ich nie składając. Pośpiesz się, powtarzała.

T. Ray powiedział, że wróciła po swoje  rzeczy.  Ale wróciła również po mnie. 

Chciała mnie tutaj zabrać, zabrać do Tiburonu, do August.

Dlaczego   nam   się   nie   udało?   Pamiętałam   skrzypienie   butów   T.   Raya   na 

schodach. Chciałam walnąć o coś pięściami, krzyczeć na matkę, że dała się zaskoczyć, 
że nie pakowała się szybciej, że nie przyjechała wcześniej.

W końcu spojrzałam na August.
- Pamiętam to. Pamiętam, jak po mnie wróciła - oznajmiłam, czując gorycz w 

ustach.

- Często o tym myślałam - przyznała.

- T. Ray zastał ją przy pakowaniu. Krzyczeli na siebie i kłócili się. Matka... - 

zaczęłam i przerwałam, słysząc ich głosy w mojej głowie.

- Mów dalej - powiedziała August. Spojrzałam na swoje dłonie, które całe się 

trzęsły.

- Matka wyjęła pistolet z szafy, ale on go jej wyrwał. To zdarzyło się tak szybko, 

że   wszystko   miesza   mi   się   w   głowie.   Zobaczyłam   leżący   na   podłodze   pistolet   i 

podniosłam go. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Chciałam... chciałam pomóc. Oddać 
go jej. Dlaczego to zrobiłam? Dlaczego go podniosłam?

background image

August przesunęła się na skraj huśtawki i odwróciła twarzą do mnie. W jej 

oczach płonął ogień.

- Pamiętasz,   co   zdarzyło   się   potem,   kiedy   go   już   podniosłaś?   Potrząsnęłam 

głową.

- Pamiętam tylko hałas. Huk eksplozji. Strasznie głośny. Łańcuch, na którym 

była   zawieszona   huśtawka,   drgnął.   Podniosłam   wzrok   i   zobaczyłam,   że   August 

zmarszczyła brwi.

- Jak odkryłaś, że... że moja matka nie żyje? - zapytałam.

- Kiedy Deborah nie wróciła, tak jak zapowiedziała... musiałam dowiedzieć się, 

co   się   stało,   więc   zadzwoniłam   do   waszego   domu.   Słuchawkę   podniosła   kobieta. 

Powiedziała, że jest sąsiadką.

- Dowiedziałaś się od naszej sąsiadki?

- Powiedziała, że Deborah zginęła w wypadku z bronią. To wszystko, czego się 

od niej dowiedziałam.

Odwróciłam   się   i   spojrzałam   w   noc,   na   cienie   przesuwające   się   po   słabo 

oświetlonej werandzie i ociekające wodą sosny.

- Nie wiedziałaś, że to ja... że to ja zrobiłam?
- Nie, nigdy mi to nie przyszło do głowy. I nie wiem, czy potrafię to sobie teraz 

wyobrazić.   -   August   splotła   razem   palce,   a   potem   położyła   je   na   kolanach.   - 
Próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej. Zadzwoniłam jeszcze raz i telefon odebrał 

Terrence Ray. Nie chciał o tym mówić. Ciągle pytał, kim jestem. Zadzwoniłam nawet 
na posterunek policji w Sylvanie, ale oni też nie chcieli udzielić żadnych informacji 

poza tym, że to był wypadek. Musiałam więc żyć w niewiedzy. Przez wszystkie te lata.

Siedziałyśmy w bezruchu. Deszcz przestał prawie padać i została nam tylko 

cisza i bezksiężycowe niebo.

- Chodź - powiedziała August. - Położę cię spać.

Wyszłyśmy w noc, słuchając bełkotliwej pieśni koników polnych i plaskania 

kropel   o   parasol,   wszystkich   tych   strasznych   rytmów,   które   odzywają   się   w   tobie 

echem,   kiedy   nie   masz   się   na   baczności.  Zostawiła   cię,  bębniły.  Zostawiła   cię. 
Zostawiła cię.

Wiedza może być przekleństwem. Zamieniłam bagaż kłamstw na bagaż prawdy 

i nie wiedziałam, który jest cięższy. Dźwiganie którego wymaga więcej siły? Było to 

jednak śmieszne pytanie, ponieważ, gdy ktoś pozna prawdę, nie może się już cofnąć 
po walizkę z kłamstwami. Cięższa czy nie, prawda przeszła na jego własność.

background image

W   miodowni   August   zaczekała,   aż   wsunę   się   pod   prześcieradło,   po   czym 

pochyliła się i pocałowała mnie w czoło.

- Wszyscy na tym świecie popełniamy błędy, Lily - powiedziała. - Każdy z nas. 

Jesteśmy   tylko   ludźmi.   Twoja   matka   popełniła   straszny   błąd,   ale   próbowała   go 

naprawić.

- Dobranoc - odparłam, przewracając się na drugi bok.

- Nic nie jest doskonałe - dodała od progu August. - Takie jest życie.

background image

Pszczela robotnica ma zaledwie trochę więcej niż centymetr długości i waży 

tylko sześćdziesiąt miligramów, lecz mimo to potrafi fruwać z ładunkiem niższym 

od samej siebie.

The Honey Bee (Pszczoła miodna)

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Było mi gorąco w zagięciach łokci i miękkich miejscach pod kolanami. Leżąc na 

prześcieradle, dotknęłam palcami powiek. Płakałam dziś tyle, że były spuchnięte i na 
pół   przymknięte.   Gdyby   nie   te   powieki,   mogłabym   nie   uwierzyć   w   nic,   co   zaszło 

między mną i August.

Od jej wyjścia w ogóle się nie poruszyłam. Leżałam, gapiąc się w płaski sufit i 

obserwując robaki, które wypełzają i łażą w kółko dla samej zabawy, gdy wydaje im 
się, że zasnąłeś. Kiedy zmęczyło mnie śledzenie ich wzrokiem, zasłoniłam ręką oczy i 

prosiłam samą siebie: Śpij. Lily. Proszę, po prostu zaśnij. Ale oczywiście nie mogłam 
zasnąć.

Usiadłam na łóżku, mając wrażenie, że moje ciało waży dwieście funtów. Tak 

jakby ktoś podjechał betoniarką do miodowni, przystawił rurę do mojej piersi i zaczął 

nalewać. Czułam się strasznie, leżąc niczym blok betonu pośrodku nocy.

Gapiąc się w ścianę, wracałam co jakiś czas myślami do Naszej Pani. Chciałam 

z   nią   porozmawiać,   zapytać,   dokąd   mam   się   udać.   Kiedy   weszłam   tu   z   August   i 
spojrzałam na nią, zakutą w te wszystkie łańcuchy, nie wydawała się jednak zdolna 

komukolwiek pomóc. Człowiek chce, by ten, do kogo się modli, robił przynajmniej 
wrażenie sprawnego.

Mimo to zwlokłam się z łóżka i poszłam jej się przyjrzeć. Uznałam, że Maria nie 

musi   być   stale   na   sto   procent   sprawna.   Chciałam   tylko,   żeby   mnie   zrozumiała. 

Chciałam   kogoś,   kto   głęboko   by   westchnął   i   powiedział:  Wiem,   jak   się   czujesz, 
biedactwo.  
Gdyby kazano mi wybierać, wolałabym raczej kogoś, kto nie potrafi mi 

pomóc, lecz rozumie moją sytuację, aniżeli kogoś, kto może pomóc, ale nie rozumie. 
Taka już jestem.

Od razu poczułam zapach łańcuchów, gęsty, rdzawy odór. Miałam ochotę je 

odwinąć, ale robiąc to, zepsułabym oczywiście całą odprawianą przez August i Córki 

ceremonię.

U stóp Marii paliła się czerwona świeczka. Usiadłam przed nią na podłodze, 

krzyżując nogi. Na dworze słyszałam szumiący wysoko w drzewach wiatr, melodyjny 

background image

odgłos, który przenosił mnie w dawne czasy, gdy budziłam się w nocy, wychwytując 
jakiś dźwięk, i otumaniona snem i tęsknotą, wyobrażałam sobie, że tam wśród drzew 

siedzi moja matka i śpiewa o swojej bezgranicznej miłości. Kiedyś wpadłam do pokoju 
T.   Raya,   wrzeszcząc,   że   za   oknem   jest   moja   matka.   Powiedział   tylko   trzy   słowa: 

„Gówno prawda, Lily”.

Nie znosiłam, gdy okazywało się, że ma rację. Nie było żadnego głosu, który 

niósł wiatr. Nie było śpiewającej matki. Nie było bezgranicznej miłości.

Najgorszy jednak, naprawdę najgorszy, był gniew, który czułam w sobie. Który 

ogarnął mnie tam na werandzie, kiedy historia mojej matki zawaliła się w gruzy i 
miałam wrażenie, że ziemia ustępuje mi spod nóg. Nie chciałam być taka wściekła. 

Nie   jesteś   wściekła,  powtarzałam   sobie.  Nie   masz   prawa   się   gniewać.   To,   co   ty 
zrobiłaś swojej matce, jest o wiele gorsze od tego, co ona zrobiła tobie. 
Ale człowiek 

nie może powiedzieć sobie, że nie jest wściekły. Albo jest wściekły, albo nie.

W   pokoju   było   duszno   i   gorąco.   Czułam,   że   za   minutę   nie   będę   w   stanie 

oddychać, tak wielki wypełniał mnie gniew. Moje płuca otwierały się, zderzały z nim i 
zaraz zamykały.

Wstałam  i przeszłam  kilka  kroków w ciemności.  Na  stole  za mną stało  pół 

tuzina słoików z miodem Czarnej Madonny, czekających, żeby Zach odwiózł je do 

miasta - do Claytona, do domu towarowego Frogmore Stew, do sklepów Amen Dollar 
i Divine Do's, a także do salonu piękności dla kolorowych.

Jak ona śmiała? Jak śmiała mnie zostawić? Byłam jej dzieckiem.
Spojrzałam   w   stronę   okna,   mając   ochotę   wytłuc   w   nim   wszystkie   szyby. 

Chciałam cisnąć coś, co doleciałoby aż do nieba i zwaliło Boga z jego tronu. Złapałam 
jeden ze słoików z miodem i rzuciłam go z całej siły przed siebie. Minął głowę czarnej 

Marii i rąbnął o tylną ścianę. Złapałam kolejny słoik i też go rzuciłam. Rozbił się na 
podłodze   przy   stosie   nadstawek.   Nie   oszczędziłam   żadnego   ze   słoików;   miód 

zachlapał wszystko, pryskając niczym rzadkie ciasto z elektrycznych ubijaczy. Stałam 
pośrodku zasłanej okruchami szkła miodowni i było mi wszystko jedno. Moja matka 

mnie porzuciła. Kto by się przejmował miodem na ścianach?

Złapałam   blaszane   wiadro   i   stęknąwszy   głucho,   cisnęłam   nim   w  ścianę   tak 

silnie,  że   zostawiło   wgniecenie.  Ramię   zaczynało   mi odmawiać   posłuszeństwa,   ale 
złapałam jeszcze tackę z foremkami do świeczek i też nią cisnęłam.

A potem stanęłam bez ruchu, obserwując miód, który ściekał po ścianach na 

podłogę. Strużka jasnej krwi płynęła po moim lewym ramieniu. Nie miałam pojęcia, 

background image

skąd się tam wzięła. Serce biło mi jak obłąkane. Miałam wrażenie, że wyszłam na 
chwilę ze skóry, zostawiając swoje ciało pod opieką szaleńca.

Całe pomieszczenie wirowało niczym karuzela. Żołądek pochodził mi do gardła 

i opadał w dół. Musiałam dotknąć oburącz ściany, aby przestała się kręcić. Podeszłam 

do stołu, na którym stały wcześniej słoiki, i oparłam się dłońmi o blat. Nie miałam 
pojęcia, co robić. Czułam w sobie ogromny smutek, nie z powodu tego, co zrobiłam, 

choć było to oczywiście paskudne, lecz dlatego, że wszystko wydawało się takie puste - 
uczucia, które do niej żywiłam, rzeczy, w które wierzyłam, wszystkie te opowieści, 

którymi   karmiłam   się,   jakby   były   pożywieniem,   wodą   i   powietrzem.   Byłam 
dziewczynką, którą porzuciła. Do tego to się sprowadzało.

Rozglądając się po pobojowisku, które było moim dziełem, zastanawiałam się, 

czy   ktoś   w   różowym   domu   usłyszał   rozbijające   się   o   ścianę   słoiki   z   miodem. 

Podeszłam  do okna i wbiłam  wzrok w ciemność. W sypialni August było ciemno. 
Czułam, jak bije mi serce. Tak bardzo mnie bolało. Zupełnie jakby ktoś je podeptał.

- Dlaczego   mnie   opuściłaś?   -   zapytałam,   widząc,   jak   mój   oddech   osiada 

kręgiem pary na szybie.

Przez jakiś czas stałam, przyciskając twarz do szyby, a potem odgarnęłam kilka 

okruchów szkła, które leżały na podłodze przed Naszą Panią, i położyłam się na boku, 

podciągając kolana pod brodę. Stojąca nade mną, pochlapana miodem czarna Maria 
nie wydawała się wcale zdziwiona. Leżałam w pustce i w znużeniu, czując, jak wycieka 

ze mnie wszystko - nawet nienawiść. Nie zostało już nic do zrobienia. Nie było dokąd 
pójść. Istniało tylko tu i teraz, i na tym kończyła się prawda.

Zakonotowałam sobie, żeby nie wstawać w nocy i nie chodzić po podłodze, 

jeżeli nie chcę pokroić sobie stóp na kawałki. Następnie zamknęłam oczy i zaczęłam 

układać sen, który miał mi się przyśnić. O tym, jak w posągu czarnej Marii otwierają 
się   tuż   nad   jej   brzuchem   małe   drzwiczki   i   jak   wpełzam   do   ukrytego   tam   po-

mieszczenia. Nie było to wyłącznie tworem mojej wyobraźni, ponieważ widziałam taki 
obrazek w książce August - posąg Marii z szeroko otwartymi drzwiczkami, a w środku 

wszystkich, którzy szukali pociechy w jej tajemnym świecie.

*

Obudziłam się, potrząsana wielkimi dłońmi Rosaleen. Kiedy otworzyłam oczy, 

poraziło mnie ostre światło. Jej twarz nachylała się nade mną, z ust płynął zapach 

kawy i galaretki winogronowej.

- Lily! - wrzeszczała. - Co się, u jasnej Anielki, tutaj działo?

background image

Zapomniałam,   że   mam   na   ręku   zaschniętą   krew.   Spojrzałam   na   nią   i 

zobaczyłam   okruch   szkła,   który   tkwił   niczym   mały   brylant   w  spuchniętej   oprawie 

skóry. Wokół mnie były poszczerbione szczątki słoików i kałuże miodu. Plamy krwi na 
podłodze.

Rosaleen wpatrywała się we mnie z ogłupiałą miną. Ja też wybałuszałam oczy, 

próbując skupić na niej wzrok. Promienie słońca padały ukosem na Naszą Panią i na 

podłogę.

- Odpowiedz mi - sapnęła Rosaleen.

Zmrużyłam oczy. Moje usta najwyraźniej nie chciały się otworzyć i przemówić.
- Popatrz na siebie. Zakrwawiłaś się.

Głowa kiwała mi się na szyi. Spojrzałam na zdewastowany pokój. Wstydziłam 

się, czułam się śmieszna i było mi głupio.

- Rzuciłam... rzuciłam parę słoików z miodem.
- To ty tak tu narozrabiałaś? - zapytała, jakby nie mogła w to uwierzyć, jakby 

spodziewała się, że zwalę wszystko na bandę wandali, która grasowała tu w nocy. 
Wypuściła z ust powietrze tak energicznie, że uniosły jej się włosy, co nie było takie 

łatwe, jeśli wziąć pod uwagę, ile miała na nich lakieru. - Dobry Boże w niebiesiech - 
mruknęła.

Podniosłam się, oczekując, że mnie zbeszta, lecz ona wyciągnęła ku mnie swoje 

grube paluchy i próbowała wydobyć mi szkło z ręki.

- Musimy posmarować to merkurochromem, zanim się zakazisz - powiedziała. 

- Chodź.

Miała poirytowany głos i widziałam, że ma ochotę złapać mnie za ramiona i 

potrząsać, aż powypadają mi wszystkie zęby.

*

Usiadłam   na   skraju   wanny,   a   Rosaleen   przetarła   mi   skaleczenie   piekącym 

wacikiem i zalepiła plastrem Band - Aid.

- Nie   umrzesz   przynajmniej   na   zakażenie   krwi   -   stwierdziła.   Zamknęła 

apteczkę nad umywalką, a potem zatrzasnęła drzwi łazienki. Patrzyłam, jak siada na 
sedesie i brzuch zwisa jej między udami. Kiedy Rosaleen sadowiła się na toalecie, całe 

urządzenie całkowicie pod nią znikało. Siedząc na skraju wanny, cieszyłam się, że 
August i June są w swoich pokojach.

- No dobrze - mruknęła Rosaleen. - Dlaczego rzucałaś całym tym miodem?
Spojrzałam na leżące na parapecie morskie muszle, zdając sobie sprawę, że 

background image

chociaż   do   oceanu   mamy   sto   mil,   naprawdę   pasują   do   tego   miejsca.   August 
twierdziła, że każdy powinien mieć muszle w łazience, aby przypominały mu, iż ocean 

jest   jego   domem.   Morskie   muszle,   mówiła,   to   ulubione   przedmioty   Naszej   Pani, 
podobnie jak księżyc.

Podeszłam do parapetu i wzięłam do ręki jedną z nich - ładną białą, płaską 

muszlę z żółtymi brzegami.

Rosaleen siedziała, obserwując mnie.
- Mów szybko - poleciła.

- T.   Ray   miał   rację   co   do   mojej   matki   -   odparłam,   czując,   jak   robi   mi   się 

niedobrze od własnych słów. - Porzuciła mnie. Było dokładnie tak, jak powiedział. 

Porzuciła mnie.

Przez   sekundę   zapłonął   we   mnie   gniew,   który   czułam   poprzedniej   nocy. 

Przyszło mi do głowy, żeby walnąć muszlą o wannę, lecz zamiast tego wzięłam głęboki 
oddech. Przekonałam się, że rzucanie różnymi rzeczami nie daje aż tyle satysfakcji.

Rosaleen przeczesała palcami włosy i poruszyła się na sedesie. Deska klozetowa 

zaskrzypiała i lekko się pod nią ugięła. Spojrzałam w bok, na rurę pod umywalką i 

smugę rdzy na linoleum.

- Więc twoja matka jednak cię zostawiła - mruknęła. - Boże, tego właśnie się 

bałam.

Uniosłam   głowę.   Pamiętałam   tę   pierwszą   noc   po   naszej   ucieczce,   kiedy 

powtórzyłam Rosaleen przy strumieniu, co powiedział mi T. Ray. Myślałam wówczas, 
że rozśmieszy ją sama myśl, że matka mogła mnie zostawić, lecz ona się zawahała.

- Wiedziałaś już wtedy, prawda? - zapytałam.
- Nie wiedziałam na pewno - odparła. - Słyszałam po prostu różne rzeczy.

- Jakie rzeczy?
Rosaleen westchnęła i tak naprawdę było to coś więcej niż westchnienie.

- Kiedy twoja mama umarła - powiedziała - słyszałam, jak T. Ray rozmawia 

przez   telefon   z   tą   sąsiadką,   panią   Watson.   Mówił,   że   ona   nie   musi   się   już   tobą 

opiekować, bo najął do tego jedną z kobiet z sadu. Miał na myśli mnie, dlatego nad 
stawiłam ucha.

Za oknem przeleciała wrona i w łazience rozległo się jej rozpaczliwe krakanie. 

Rosaleen przerwała i poczekała, aż umilknie.

Widywałam   panią   Watson   w   kościele,   i   wiele   razy   kupowała   u   mnie 

brzoskwinie. Była miła, lecz zawsze patrzyła na mnie, jakbym miała napisane na czole 

background image

coś niezmiernie smutnego, jakby chciała podejść i to zetrzeć.

Rosaleen zaczęła mówić dalej, a ja zacisnęłam palce na skraju wanny, nie będąc 

pewna, czy chcę tego słuchać.

- Słyszałam, jak twój tato mówi do pani Watson: „Janie, dałaś z siebie więcej, 

niż można od ciebie  wymagać,  opiekując się Lily przez te miesiące.  Nie wiem, co 
byśmy bez ciebie poczęli”. - Rosaleen spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. - Nie 

miałam wtedy pojęcia, o co mu chodzi. Ale kiedy powtórzyłaś mi, co mówił o twojej 
matce, chyba się domyśliłam.

- Nie mogę uwierzyć, że mi nie powiedziałaś - mruknęłam, krzyżując ręce na 

piersiach.

- Jak się o tym dowiedziałaś?
- Od August - odparłam.

Przypomniałam sobie, jak płakałam w jej sypialni. Jak zaciskałam palce na jej 

sukni, jak drapał mnie po policzku wyszyty na chusteczce monogram.

- Od August? - Na twarzy Rosaleen nieczęsto pojawiało się totalne osłupienie, 

lecz tak teraz właśnie wyglądała.

- August   znała   moją   matkę   w   czasach,   gdy   ta   była   małą   dziewczynką   w 

Wirginii. Niańczyła ją - wyjaśniłam i odczekałam kilka sekund, żeby to do niej dotarło. 

- Matka  przyjechała  tutaj,  kiedy opuściła  dom... Kiedy...  opiekowała  się mną pani 
Watson. Przyjechała właśnie tutaj.

Rosaleen otworzyła szerzej oczy, jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe.
- Twoja   matka...   -   zaczęła   i   urwała.   Widziałam,   że   jej   umysł   stara   się   to 

wszystko do siebie dopasować. Wyjazd mojej matki. Panią Watson, która się mną 
opiekuje. Moją matkę, która wraca po to, żeby zginąć.

- Mieszkała tutaj trzy miesiące, zanim wybrała się z powrotem do Sylvanu - 

mówiłam dalej. - Domyślam się, że pewnego dnia w końcu to sobie uświadomiła: No 

tak,  zgadza się,  zostawiłam w domu  małą córeczkę.  Jezu,  może tam  wrócę i  ją  
zabiorę.

W swoim głosie usłyszałam gorycz i przyszło mi do głowy, że tak już może być 

zawsze. Od tej pory za każdym razem, kiedy pomyślę o matce, będę mogła tak łatwo 

ześlizgnąć się w to chłodne miejsce, gdzie górę bierze złośliwość. Ścisnęłam w dłoni 
muszlę i poczułam, jak jej brzegi wbijają mi się w skórę.

Rosaleen wstała z sedesu. Wydawała się taka wielka w tej malutkiej łazience. Ja 

też wstałam i przez chwilę stałyśmy ściśnięte między wanną i sedesem, wpatrując się 

background image

w siebie.

- Żałuję, że nie powiedziałaś mi tego wcześniej - dodałam. - Dlaczego tego nie 

zrobiłaś?

- Och, Lily - odparła i jej słowa zabrzmiały tak łagodnie, jakby kołysała je długo 

w maleńkim hamaku w krtani. - Dlaczego miałabym ci wyrządzić taką krzywdę?

*

Rosaleen wróciła ze mną do miodowni ze szczotką na ramieniu i szpachelką w 

ręku. Ja niosłam wiadro, szmaty i płyn do czyszczenia.

Nie uwierzylibyście, z jakich miejsc musiałyśmy zdrapywać miód szpachelką. 

Kilka kropel dostało się nawet do sumatora August.

Wyszorowałyśmy  podłogę i ściany,  a potem zabrałyśmy się do Naszej Pani. 

Wysprzątałyśmy całą miodownię, przywracając ją do pierwotnego stanu, i przez cały 

ten czas nie odezwałyśmy się do siebie ani słowem.

Pracowałam wyprana ze wszystkich emocji, czując w środku nieznośny ciężar i 

z trudem oddychając. Obok siebie miałam spoconą Rosaleen, która gotowa była podać 
mi serce na dłoni. Miałam Naszą Panią, której oczy mówiły tak wiele, ale której nie 

mogłam ni w ząb zrozumieć. I to było wszystko - nie miałam nic poza tym.

*

Córki i Otis przybyły w samo południe, dźwigając wszelkiego rodzaju półmiski 

z wiktuałami, jakbyśmy nie pochorowały się z przejedzenia poprzedniego wieczoru. 

Wsadziły je zaraz do piekarnika, żeby nie ostygły, po czym stanęły w kuchni i zaczęły 
podkradać Rosaleen jabłka w cieście, powtarzając, że to najlepsze jabłka w cieście, 

jakie   kiedykolwiek   miały   przyjemność   jeść,   co   sprawiło,   że   Rosaleen   nadęła   się 
niczym paw.

- Przestańcie podjadać jej placki - powiedziała June. - Są na obiad.
- Och, niech jedzą - mruknęła Rosaleen, co wprawiło mnie w przygnębienie, 

ponieważ   pamiętałam,   jak   lała   mnie   po   łapach,   kiedy   próbowałam   zwędzić   mały 
okruszek placka przed obiadem. Kiedy pojawili się Neil i Zach, placków prawie już nie 

było, a Rosaleen groziło uniesienie się w powietrze.

Stałam w kącie kuchni, odrętwiała i sztywna jak cement. Chciałam popełznąć 

na czworakach do miodowni i zwinąć się w kłębek na łóżku. Chciałam, żeby wszyscy 
się przymknęli i poszli do domu.

Zach ruszył w moim kierunku, lecz ja odwróciłam się i wbiłam wzrok w rurę od 

background image

zlewu. Kątem oka widziałam, że August bacznie mnie obserwuje. Miała błyszczące 
usta, jakby posmarowała je wazeliną, i domyśliłam się, że również próbowała jabłek w 

cieście.  Podeszła  do mnie i dotknęła  dłonią mojego policzka.  Nie wiedziała  chyba 
jeszcze, że zmieniłam miodownię w strefę zniszczenia, ale miała swoje sposoby, żeby 

się dowiedzieć. Może dawała mi do zrozumienia, że wszystko jest w porządku.

- Chcę, żebyś powiedziała Zachowi - poprosiłam. - O tym, że uciekłam z domu, 

o mojej matce, o wszystkim.

- Nie chcesz mu tego powiedzieć sama? Łzy napłynęły mi do oczu.

- Nie mogę. Proszę, zrób to. August zerknęła w jego stronę.
- No dobrze. Powiem mu przy pierwszej nadarzającej się okazji - obiecała, po 

czym wyprowadziła  całą grupę na podwórko, gdzie miała  się odbyć ostatnia  część 
ceremonii.

Wychodząc na zewnątrz, wszystkie Córki miały lśniące od tłuszczu wargi. June 

czekała   już   tam   na   nas,   siedząc   na   kuchennym   krześle   bez   poręczy   i   grając   na 

wiolonczeli. Stanęłyśmy wokół niej w jasnym świetle dnia. Grana przez nią muzyka 
należała do tych, które przeszywają cię na wskroś, docierają do najtajniejszych za-

kamarków serca i uwalniają zalegający tam smutek. Słuchając jej, widziałam moją 
matkę jadącą autobusem Trailways do Sylvanu, podczas gdy ja, czteroletni berbeć, 

spałam w łóżku, nie wiedząc, kogo zobaczę po przebudzeniu.

Muzyka June zmieniła się w powietrze, a powietrze w ból. Kołysząc się w przód 

i w tył, starałam się nim nie oddychać.

Z ulgą spostrzegłam Neila i Zacha, którzy wynieśli Naszą Panią z miodowni - 

pozwoliło mi to zapomnieć na chwilę o autobusie Trailways. Nieśli ją pod pachami 
niczym zwinięty dywan, a łańcuchy obijały się i pobrzękiwały. Nie wiem, dlaczego nie 

wywieźli  jej na wózku; na pewno okazaliby  jej w ten sposób więcej  szacunku.  Na 
domiar   złego,   stawiając   ją   na   ziemi,   zrobili   to   pośrodku   mrowiska,   co   wprawiło 

mrówki  w bardzo zły  humor. Musieliśmy  wszyscy  podskakiwać i strzepywać je ze 
stóp.

Peruka Cukiereczka, którą z jakiegoś powodu uparła się nazywać „puklowym 

kapeluszem”, zsunęła się w trakcie tych podskoków na brwi i musieliśmy odesłać ją do 

domu, żeby doprowadziła się do porządku.

- Mówiłem, żebyś jej nie nakładała, jest za gorąco na perukę - zawołał za nią 

Otis. - Ślizga ci się po spoconej głowie.

- Nikt   nie   zabroni   mi   nosić   mojego   puklowego   kapelusza,   jeśli   będę   miała 

background image

ochotę go nosić - rzuciła przez ramię.

- To żadna nowina - odpalił Otis.

Spoglądał na nas, jakbyśmy byli po jego stronie, podczas gdy w rzeczywistości 

popieraliśmy w stu procentach jego żonę. Nie dlatego, że wzbudzała w nas zachwyt jej 

peruka - w życiu nie widzieliście czegoś tak paskudnego - lecz dlatego, że nie podobało 
nam się, iż wydaje jej rozkazy.

- Zebraliśmy się tutaj wszyscy przy Naszej Pani - powiedziała August, kiedy 

zapanował w końcu spokój.

Przyjrzałam   się   posągowi,   dumna   z   tego,   jaki   był   czysty.   August   otworzyła 

Biblię.

- „Oto   bowiem   błogosławić   mnie   będą   odtąd   wszystkie   pokolenia...”   - 

przeczytała słowa Marii.

- Błogosławiona Maria - przerwała jej Violet. - Błogosławiona, błogosławiona 

Maria. - Mówiąc to, wpatrywała się w niebo i wszyscy podnieśliśmy wzrok, myśląc, że 

spostrzegła Marię zstępującą z wysokości. - Błogosławiona Maria - powtórzyła jeszcze 
raz.

- Świętujemy dzisiaj Wniebowzięcie Marii - podjęła August.
- Świętujemy to, jak obudziła się ze snu i wstąpiła do nieba.

Zebraliśmy   się   tutaj   także,   aby   przypomnieć   opowieść   o   Naszej   Pani   w 

Łańcuchach, aby pamiętać, że wszystkie te łańcuchy nie mogły jej nigdy zniewolić. 

Nasza Pani za każdym razem się z nich wyzwalała.

Mówiąc   to,  złapała  łańcuch   krępujący   czarną  Marię,   odwinęła   jedną   pętlę  i 

podała   go   Cukiereczkowi,   która   rozwijała   dalej.   Każdy   z   nas   wziął   w   tym   udział, 
odwijając jedną pętlę łańcucha. Zapamiętałam brzęk, z jakim zwijał się u stóp Naszej 

Pani,   brzęk,   który   przypominał   litanię   Violet.  Błogosławiona,   błogosławiona, 
błogosławiona.

- Maria powstaje - mówiła dalej August i jej głos przeszedł w szept. - Powstaje, 

żeby zasiąść na wysokości. - Córki uniosły ręce w górę. Zrobił to nawet Otis. - Nasza 

Matka nie będzie obalona i nie będzie krępowana łańcuchami - kontynuowała August. 
- I nie będą krępowane jej córki. Powstaniemy, Córki Marii. Jeszcze powstaniemy.

June przesunęła smyczkiem po strunach wiolonczeli. Chciałam unieść ramiona 

wraz z innymi, chciałam usłyszeć głos z nieba, który powie mi, że powstanę, chciałam 

poczuć, że to możliwe, lecz ręce zwisały mi bezwładnie u boków. Czułam się mała, 
godna   pogardy,  porzucona.   Zamykając   oczy,  za  każdym   razem  widziałam  autobus 

background image

Trailways.

Córki stały z rękoma uniesionymi i można było odnieść wrażenie, że wstępują 

razem z Marią do nieba. A potem August wzięła słoik z miodem Czarnej Madonny, 
który stał za krzesłem June, i to, co zrobiła, sprawiło, że powróciliśmy wszyscy na 

ziemię. Odkręciła pokrywkę i wylała zawartość na głowę Naszej Pani.

Miód pociekł po twarzy Marii, po jej ramionach i fałdach jej sukni. Kawałek 

pszczelego plastra utkwił w zagięciu łokcia Naszej Pani.

No ładnie, miałam ochotę powiedzieć, zerkając na Rosaleen, przez cały ranek 

zmywałyśmy z niej miód, a teraz one znowu ją nim oblewają.

Doszłam do wniosku, że nie zaskoczy mnie nic, co zrobią te kobiety, a jednak 

już po sekundzie okazało się, że jestem w błędzie, ponieważ Córki zaczęły kręcić się 
wokół   Naszej   Pani   niczym   pszczoły   ze   świty   królowej,   rozsmarowując   miód   po 

drewnie, wcierając go w jej głowę, policzki, szyję, ramiona i ręce, pokrywając nim jej 
piersi i brzuch.

- Chodź, Lily, pomóż nam - zawołała Mabelee.
Rosaleen też się do nich przyłączyła i namaszczała miodem uda Naszej Pani. 

Trzymałam się z tyłu, lecz Cressie złapała mnie za ręce i przytknęła je do ogrzanej 
słońcem miodowej brei na czerwonym sercu Naszej Pani.

Przypomniałam sobie, że odwiedzając Marię w środku nocy, położyłam rękę w 

tym samym miejscu. Jesteś moją matką, powiedziałam wtedy. Jesteś matką tysięcy.

- Nie pojmuję, dlaczego to robimy - mruknęłam.
- Zawsze kąpiemy ją w miodzie - odparła Cressie. - Co rok.

- Ale po co?
August wcierała miód w twarz Naszej Pani.

- W kościołach kąpano najważniejsze posągi w święconej wodzie, żeby oddać 

im   cześć.   Zwłaszcza   posągi   Naszej   Pani.   Czasami   kąpano   ją   w   winie.   My 

zdecydowałyśmy się na miód - powiedziała i zaczęła wcierać go w szyję Naszej Pani. - 
Widzisz, Lily, miód to świetny środek konserwujący. Zasklepia plaster w ulu, żeby był 

bezpieczny i czysty i żeby pszczoły mogły przetrwać zimę. Kiedy kąpiemy w nim Naszą 
Panią,   można   powiedzieć,   że   konserwujemy   ją   na   następny   rok,   przynajmniej   w 

naszych sercach.

- Nie wiedziałam, że to środek konserwujący - powiedziałam.

Umazane miodem palce były śliskie, jakbym nasmarowała je oliwą, i zaczęło mi 

się to nawet podobać.

background image

- Ludzie nie myślą o nim w ten sposób, ale miód ma tak silne działanie, że 

używano   go   kiedyś  do   balsamowania   zwłok.   Matki   chowały   w   nim   swoje   martwe 

dzieci, dzięki czemu ciała w ogóle się nie psuły.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że miód można stosować również w tym celu. 

Wyobraziłam sobie domy pogrzebowe, w których zamiast trumien sprzedają wielkie 
słoje   miodu   dla   nieboszczyków.   Próbowałam   je   sobie   wyobrazić   w  okienku   domu 

pogrzebowego dla zmotoryzowanych.

Zaczęłam   namaszczać   drewno,   prawie   zawstydzona   intymnym   charakterem 

tego, co robiłyśmy.

Mabelee   pochyliła   za   bardzo   głowę   i   umazała   sobie   miodem   włosy,   lecz 

wszystkich   pobiła   Lunelle,  której  miód kapał   z łokci.  Próbowała  go zlizać,  ale  nie 
mogła oczywiście dosięgnąć tak daleko językiem.

Zwabione miodem mrówki zaczęły maszerować po boku Naszej Pani, a kilka 

pszczół   zwiadowców,   które   nie   chciały   być   gorsze,   wylądowało   na   jej   głowie. 

Wystarczy wynieść garniec miodu na dwór i natychmiast zjawi się tam całe królestwo 
owadów.

- Zaraz dołączą do nas spragnione misie - zawołała Queenie, a ja roześmiałam 

się   i   widząc   suche   miejsce   blisko   podstawy   posągu,   szybko   naprawiłam   to 

niedopatrzenie.

Całą   Naszą   Panią   okryły   poruszające   się   w   różnych   kierunkach   dłonie   w 

każdym   odcieniu   brązu   i   czerni.   I   nagle   zaczęło   się   dziać   coś   bardzo   dziwnego. 
Stopniowo wszystkie te dłonie podporządkowywały się temu samemu rytmowi, sunąc 

w górę i w dół posągu długimi powolnymi ruchami, a potem robiąc to samo z boku na 
bok,   niczym   stado   ptaków,   które   zmienia   jednocześnie   szyk   na   niebie,   a   my 

zachodzimy w głowę, który z nich wydaje komendę.

Trwało   to,   nie   wiem   jak   długo,   i   nie   popsułyśmy   tego   gadaniem. 

Konserwowałyśmy Naszą Panią, i po raz pierwszy, odkąd dowiedziałam się o swojej 
matce, byłam zadowolona, że robię to, co robię.

W końcu odstąpiłyśmy wszystkie  od posągu. Nasza  Pani stała  na trawniku, 

otoczona stosem łańcuchów i kompletnie złota od miodu.

Córki Marii zanurzyły jedna po drugiej dłonie w wiadrze z wodą i zmyły z nich 

miód. Czekałam do samego końca, pragnąc jak najdłużej zachować jego warstewkę na 

skórze.   Czułam   się,   jakbym   miała   na   dłoniach   rękawiczki   o   magicznych 
właściwościach. Jakbym mogła zakonserwować na wieki wszystko, czego się dotknę.

background image

*

Zostawiłyśmy   Naszą   Panią   na   podwórku   i   poszłyśmy   coś   zjeść,   a   potem 

wróciłyśmy i umyłyśmy ją w ten sam niespieszny sposób, w jaki namaściłyśmy ją 
miodem. Kiedy Neil i Zach postawili ją z powrotem w salonie, wszyscy goście wyszli. 

August, June i Rosaleen zaczęły zmywać naczynia, ale ja wymknęłam się do miodowni 
i położyłam się na łóżku polowym, starając się w ogóle nie myśleć.

Zauważyliście,   że   im   ktoś   usilniej   stara   się   nie   myśleć,   tym   bardziej 

rozbudowane   są   jego   „umysłowe”   przygody?   Starając   się   nie   myśleć,   przez 

dwadzieścia   minut   szukałam   odpowiedzi   na   takie   oto   fascynujące   pytanie:   gdyby 
można było przeżyć jeden cud z Biblii, co by to było? Odrzuciłam z miejsca ten z 

pomnożeniem chleba i ryb, ponieważ nie mogłam już patrzeć najedzenie. Uznałam 
chodzenie   po   wodzie   za   całkiem   ciekawe,   lecz   w   gruncie   rzeczy   bezsensowne.   To 

znaczy, chodzi się po wodzie, i co z tego? Zdecydowałam się na zmartwychwstanie, 
ponieważ w środku czułam się martwa jak głaz.

Wszystko to przeleciało mi przez głowę, zanim się zorientowałam, że myślę. 

Kiedy zaczęłam z powrotem starać się nie myśleć, do drzwi zapukała August.

- Mogę wejść, Lily?
- Jasne - odparłam, lecz nie pofatygowałam się, żeby wstać. To tyle jeśli chodzi 

o niemyślenie. Spróbujcie pobyć pięć sekund w towarzystwie August i nie myśleć.

Weszła do środka, trzymając złoto - białe  pudło na kapelusze. Przez chwilę 

spoglądała na mnie z góry i wydawała się niezwykle wysoka. Stojący na małej półce 
wiatraczek trzepotał jej kołnierzykiem, obijając go o szyję.

Przyniosła mi kapelusz, pomyślałam. Może pojechała do sklepu Amen Dollar i 

kupiła   słomkowy   kapelusz,   żeby   poprawić   mi   humor.   Ale   to   naprawdę   nie   miało 

sensu.   Dlaczego   słomkowy   kapelusz   miałby   poprawić   mi   humor?   Przyszło   mi   do 
głowy, że to kapelusz, który obiecała mi Lunelle, lecz to też nie trzymało się kupy. 

Lunelle nie zdążyłaby tak szybko uszyć mi kapelusza.

August usiadła na starym łóżku Rosaleen i położyła sobie pudło na kolanach.

- Przyniosłam ci trochę rzeczy twojej matki - powiedziała.
Wbiłam wzrok w idealnie okrągłe pudło, wzięłam głęboki oddech, a potem z 

trudem wypuściłam powietrze z płuc. Rzeczy mojej matki.

Nie   poruszyłam   się.   Czułam   zapach   wpadającego   przez   okno,   rozbełtanego 

wiatrakiem powietrza. Zbierało się na deszcz, ale na razie nie spadła ani jedna kropla.

- Nie chcesz zobaczyć? - zapytała.

background image

- Powiedz mi tylko, co tam jest. August poklepała pokrywkę pudła.
- Nie wiem, czy pamiętam. Aż do dzisiejszego ranka nie pamiętałam w ogóle, że 

mamy to pudło. Pomyślałam sobie, że otworzymy je razem. Ale jeśli nie chcesz, nie 
musisz tego oglądać. To po prostu kilka drobiazgów, które twoja matka zostawiła, 

kiedy   wyjechała   po   ciebie   do   Sylvanu.   Jej   ubrania   oddałam   w   końcu   do   Armii 
Zbawienia, ale pozostałe rzeczy, choć nie było ich dużo, zatrzymałam. Przeleżały w 

tym pudle chyba dziesięć lat.

Usiadłam na łóżku, czując, jak wali mi serce. Zastanawiałam się, czy August 

słyszy je w drugiej części pokoju. Bum, bum. Bum, bum. Jest coś znajomego i dziwnie 
krzepiącego w tym dźwięku mimo towarzyszącej mu zwykle paniki.

Położyła pudło na łóżku i uniosła pokrywkę. Wyciągnęłam szyję, żeby zobaczyć, 

co jest w środku, ale zdołałam tylko dojrzeć pożółkłą na brzegach białą bibułkę.

August wyjęła małe zawiniątko i rozwinęła bibułkę.
- Kieszonkowe lusterko twojej matki - oznajmiła, podnosząc je w górę. Owalne, 

w szylkretowej oprawce, nie było większe od mojej dłoni.

Zsunęłam   się   na   podłogę   i   pozostałam   tam,   opierając   się   plecami   o   łóżko. 

Trochę   bliżej   niż   poprzednio.   August   czekała   chyba,   że   odbiorę   od   niej   lusterko. 
Musiałam praktycznie usiąść na własnych dłoniach. W końcu podniosła je i przejrzała 

się sama. Na ścianie za nią zatańczyły zajączki.

- Jeśli w nie zajrzysz, zobaczysz twarz swojej matki - powiedziała.

Nigdy nie spojrzą w to lusterko, pomyślałam.
Położyła je na łóżku, po czym wyjęła z pudła szczotkę do włosów z drewnianą 

rączką   i   podała   mi   ją.   Wzięłam,   nim   zdążyłam   pomyśleć.   Rączka   była   dziwna   w 
dotyku, chłodna i gładka, jakby wytarła się od ciągłego trzymania. Zastanawiałam się, 

czy czesała się nią codziennie sto razy.

Chciałam ją oddać August, ale nagle zobaczyłam długi czarny falujący włos, 

który utkwił między drucikami. Przysunęłam szczotkę do oczu i spojrzałam na włos 
mojej matki, na autentyczną część jej ciała.

- Niech mnie kule - mruknęła August.
Nie mogłam od niego oderwać wzroku. Wyrósł z jej głowy i teraz sterczał tam 

niczym   myśl,   którą   zostawiła   na   szczotce.   Wiedziałam,   że   bez   względu   na   to,   jak 
bardzo człowiek się stara, bez względu na to, ile rozbije słoików miodu, ile razy wydaje 

mu się, że pożegnał się ze swoją matką, ona na zawsze pozostanie w jego tkliwych 
miejscach. Oparłam się mocniej plecami o łóżko i poczułam napływające łzy. Szczotka 

background image

i włos należący do Deborah Fontanel Owens rozmazywały mi się w oczach.

Oddałam szczotkę August, która położyła mi na dłoni złotą broszkę w kształcie 

wieloryba,   z   małym   czarnym   oczkiem   i   tryskającą   z   nozdrza   fontanną   górskiego 
kryształu.

- Miała ją przypiętą do swetra, kiedy tutaj przyjechała - wyjaśniła.
Zacisnęłam   wokół   niej   palce,   a   potem   podeszłam   na   kolanach   do   łóżka 

Rosaleen. Położyłam broszkę obok kieszonkowego lusterka oraz szczotki do włosów i 
zaczęłam przesuwać wszystkie trzy przedmioty, jakbym układała z nich kolaż.

Miałam   zwyczaj   układać   w   podobny   sposób   na   łóżku   moje   gwiazdkowe 

prezenty. Były to na ogół cztery rzeczy, o których wybranie T. Ray prosił ekspedientkę 

w domu towarowym - sweter, skarpetki, piżama oraz torba pomarańczy. Można było 
dać głowę, że co roku znajdą się na liście podarków. Układałam je od góry do dołu, w 

kwadracie i na ukos, w każdej konfiguracji, która pomogłaby mi ujrzeć w nich dowód 
miłości.

Kiedy podniosłam wzrok, August wyciągała właśnie z pudła czarną książkę.
- Dałam to twojej matce, kiedy tutaj była - powiedziała. - To angielska poezja.

Wzięłam książkę do ręki i kartkując ją, zauważyłam robione ołówkiem znaki na 

marginesach, nie słowa, lecz dziwne małe bazgrały, spiralne trąby powietrzne, stada 

ptaszków, gryzmoły z oczyma, dzbanki z pokrywkami, dzbanki z twarzami, dzbanki, z 
których kipiały różne rzeczy, małe kałuże, z których wzbierały nagle straszliwe fale. 

Patrzyłam   na   prywatne   koszmary   mojej   matki   i   miałam   ochotę   wyjść   na   dwór   i 
zakopać ten tomik w ziemi.

Strona   czterdziesta   druga.   Tam   właśnie   natknęłam   się   na   osiem   linijek 

Williama Blake'a, które podkreśliła, niektóre słowa dwa razy.

Różo, tyś chora: Czerw niewidoczny, Niesiony nocą Przez wicher mroczny,

Znalazł łoże w szczęśliwym Szkarłacie twego serca I ciemną, potajemną Miłością cię 

uśmierca *. [Przełożył Stanisław Barańczak]

Zamknęłam książkę. Chciałam, żeby te słowa odpłynęły, lecz one nie dawały mi 

spokoju. Moja matka była różą Williama Blake'a. Tak bardzo pragnęłam ją przeprosić 
za to, że stałam się jednym z niesionych przez mroczny wicher, niewidocznych czerwi.

Położyłam   książkę   na   łóżku   razem   z   innymi   rzeczami   i   odwróciłam   się   do 

August, która ponownie sięgnęła do pudła, szeleszcząc bibułką.

- Ostatnia   rzecz   -   powiedziała,   wyciągając   małe   zdjęcie   w   owalnej   ramce   z 

matowego srebra.

background image

Podając mi je, przytrzymała przez sekundę moje ręce. Zdjęcie przedstawiało 

profil kobiety zwróconej ku małej dziewczynce, która siedziała na wysokim krześle z 

ustami   ubrudzonymi   jedzeniem.   Włosy   kobiety   kręciły   się   w   czterdziestu   różnych 
kierunkach, jakby właśnie przeczesała je sto razy szczotką. W prawej ręce trzymała 

dziecinną łyżeczkę. Blask rozświetlał jej twarz. Mała dziewczynka miała śliniaczek z 
namalowanym misiem i kokardę we włosach. Unosiła jedną rączkę w stronę kobiety.

Ja i moja matka.
Przestało   mnie   obchodzić   cokolwiek   na   tej   ziemi,   z   wyjątkiem   tego,   jak   jej 

twarz   zwrócona   była   ku   mojej,   jak   stykałyśmy   się   niemal   nosami,   jak   szeroki   i 
promienny był jej uśmiech. Karmiła mnie małą łyżeczką. Pocierała mój nos swoim 

nosem i spływało na mnie światło z jej twarzy.

Przez   otwarte   okno   wpadał   do   środka   zapach   jaśminu,   prawdziwy   zapach 

Karoliny   Południowej.   Podeszłam   do   parapetu,   oparłam   o   niego   łokcie   i 
zaczerpnęłam, ile tylko zdołałam, powietrza. Słyszałam za plecami, jak August wierci 

się na łóżku polowym i jak skrzypią jego sprężyny.

Spojrzałam na zdjęcie, a potem zamknęłam oczy. May musiała chyba trafić do 

nieba i wspomniała mojej matce o znaku, na który czekałam. Znaku, który miał mi 
powiedzieć, że byłam kochana.

background image

Kolonia   pozbawiona   królowej   jest   żałosną   i   melancholijną   społecznością; 

dobiegają   z   niej   żałobne   pienia   i   lamenty...   Bez   interwencji   z   zewnątrz   kolonia 

umrze.   Ale   kiedy   wprowadzi   się   nową   królową,   w   ulu   zachodzą   najbardziej 
ekstrawaganckie Zmiany.

The Queen Must Die: And Other Affairs of bees and Men (Królowa musi 

umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi)

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Po obejrzeniu z August zawartości pudła na kapelusze zamknęłam się w sobie i 

przez  jakiś   czas   tam  pozostawałam.   August  i  Zach   zajmowali  się  pszczołami,  a  ja 
spędzałam całe godziny nad rzeką. Chciałam po prostu pobyć trochę sama.

Sierpień zmienił się w patelnię, na której skwierczały kolejne dni. Zrywałam 

liście   obrazkowca   i   wachlowałam   nimi   twarz,   moczyłam   bose   nogi   w   szemrzącej 

wodzie   i   czułam   na   twarzy   bryzę   wiejącą   od   rzeki,   ale   wszystko   było   we   mnie 
ogłuszone i stępione przez upał, wszystko, z wyjątkiem serca, które tkwiło niczym lo-

dowa rzeźba w moich piersiach. Nic nie mogło go dotknąć.

Ludzie generalnie wolą umrzeć, niż przebaczyć. Takie to trudne. Gdyby Bóg 

powiedział, nie owijając w bawełnę: „Daję wam wybór, przebaczcie albo gińcie”, wiele 
osób z miejsca zamówiłoby trumnę.

Zapakowałam   rzeczy   mojej   matki   w   kruszącą   się   bibułkę,   wsadziłam   je   z 

powrotem   do   pudła   na   kapelusze   i   przykryłam   pokrywką.   Leżąc   na   podłodze   i 

wpychając je pod łóżko polowe, odkryłam małą kupkę mysich kosteczek. Zabrałam je, 
umyłam w zlewie i codziennie nosiłam w kieszeni, nie mając zielonego pojęcia, dla-

czego to robię.

Pierwszą rzeczą, o której myślałam, budząc się rano, było pudło na kapelusze. 

Zupełnie jakby to nie rzeczy matki, lecz ona sama kryła się pod łóżkiem. Pewnej nocy 
musiałam wstać i przenieść je do innej części pokoju. Następnie zdjęłam poszewkę z 

poduszki, wsadziłam pudło do środka i zawiązałam jedną z moich wstążek do włosów. 
Wszystko po to, żeby móc zasnąć.

Idąc do różowego domu do toalety, myślałam:  Moja matka siedziała na tym 

samym sedesie, a potem łajałam się za te myśli. Kogo obchodziło, gdzie siadała, żeby 

się   wysikać?   Ona   z   całą   pewnością   nie   martwiła   się   o  moje   łazienkowe   zwyczaje, 
zostawiając mnie na łasce T. Raya i pani Watson.

Nie myśl o niej,  nakazywałam sobie surowo.  To skończone raz na zawsze.  

background image

chwilę później, daję słowo, wyobrażałam ją sobie w różowym domu albo przy ścianie 
płaczu,   powierzającą  swoje   smutki   kamieniom.   Mogłam   się   założyć   o  dwadzieścia 

dolców, że w pęknięciach i szparach w murze pojawiało się często nazwisko T. Raya. 
Może było tam także imię Lily. Żałowałam, że nie była dość mądra albo kochająca, 

żeby zdać sobie sprawę, że każdy ma swoje smutki, które go gryzą, lecz nie porzuca z 
tego powodu dzieci.

W jakiś niezdrowy sposób pokochałam chyba moją małą kolekcję ran i urazów. 

Zapewniały   mi   mnóstwo   naprawdę   miłego   współczucia,   kazały   wierzyć,   że   jestem 

kimś wyjątkowym. Byłam dziewczynką porzuconą przez matkę. Dziewczynką klęczącą 
na ziarnach kaszy. Szczególnym przypadkiem.

Zaczął się sezon wylęgu komarów, w związku z czym chodząc nad rzekę, bez 

przerwy się od nich oganiałam. Siedząc w purpurowych smugach cienia, wyjmowałam 

mysie kosteczki i międliłam je w palcach. Gapiłam się na różne rzeczy tak długo, aż 
wydawało mi się, że się z nimi stapiam. Czasami zapominałam o lunchu i Rosaleen 

odnajdywała mnie i dawała kanapkę z pomidorem.

Kiedy odchodziła, wyrzucałam ją do rzeki.

Czasami nie mogłam się powstrzymać, żeby nie położyć się płasko na ziemi i 

wyobrażać sobie, że pochowano mnie w jednym z tych grobów w kształcie ula. Czułam 

się tak samo jak zaraz po śmierci May, tyle że teraz było to sto razy gorsze.

- Potrzebujesz chyba trochę czasu, żeby pogrążyć się w żałobie - powiedziała 

August. Ale kiedy zaczęłam to robić, żałoba nie miała końca.

Wiedziałam,   że   August   musiała   wyjaśnić   wszystko   Zachowi   oraz   June, 

ponieważ chodzili wokół mnie na paluszkach, jakbym była chora psychicznie. Może i 
byłam.   Może   to   mnie,   a   nie   moją   matkę,   powinni   zamknąć   na   Buli   Street.   Ale 

przynajmniej nikt mnie nie ponaglał, nie zadawał pytań i nie mówił: „Na litość boską, 
daj sobie z tym spokój”.

Zastanawiałam się, ile minie czasu, nim August będzie musiała zareagować na 

to, co jej powiedziałam - że uciekłam z domu i pomogłam zwiać Rosaleen. Rosaleen 

była osobą ściganą. August dawała mi na razie trochę czasu, żebym posiedziała nad 
rzeką i zrobiła to, co musiałam zrobić, tak samo jak po śmierci May dała trochę czasu 

sobie. Ale to nie mogło trwać w nieskończoność.

*

Szczególną   cechą   świata   jest  to,   że   kręci   się   dalej   bez   względu   na   to,   jakie 

spotykają   nas   nieszczęścia.   June   wyznaczyła   datę   ślubu   na   sobotę,   dziesiątego 

background image

października. Miał go im udzielić na podwórku pod drzewami mirtowymi brat Neila, 
pastor   afrykańskiego   Kościoła   episkopalno   -   metodystycznego   z   Albany   w   stanie 

Georgia.  June  zaplanowała   dokładnie   całe   weselne  przyjęcie.  Miała  podejść alejką 
wysypaną   płatkami   róż,   ubrana   w   biały   kostium   z   rayonu   z   żabimi   zapinkami. 

Kostium szyła dla niej Mabelee. Nie bardzo wiedziałam, jak wyglądają żabie zapinki. 
June narysowała mi je na kartce, ale mimo to nie mogłam ich sobie wyobrazić.

U Lunelle został zamówiony weselny kapelusz, co moim zdaniem stanowiło ze 

strony June akt wielkiej odwagi. Nie wiadomo było, w czym koniec końców wystąpi 

na głowie.

Rosaleen oświadczyła, że upiecze weselny tort. Violet i Queenie miały ozdobić 

go „tęczowym wzorem”. Ponownie mogłam tylko podziwiać odwagę panny młodej.

Któregoś popołudnia, kiedy zajrzałam do domu, konając niemal z pragnienia i 

chcąc   nalać   sobie   dzbanek   wody   i   wrócić   z   nim   nad   rzekę,   June   i   August   stały, 
obejmując się kurczowo pośrodku kuchni.

Zatrzymałam się w progu i obserwowałam je, mimo że była to bardzo intymna 

scena. June zaciskała ręce na plecach August i drżały jej dłonie.

- May tak by się cieszyła z tego ślubu - mówiła. - Powtarzała mi chyba ze sto 

razy, że jestem zbyt uparta w stosunku do Neila. Och, Boże, August, dlaczego nie 

zrobiłam tego wcześniej, kiedy jeszcze żyła?

August odwróciła się lekko i spostrzegła mnie w progu. Trzymając June, która 

zaczęła płakać, patrzyła mi prosto w oczy.

- Nie ma sensu żałować tego, co się stało, chyba o tym wiesz - powiedziała.

*

Nazajutrz nabrałam ochoty, żeby coś przekąsić. Kiedy pojawiłam się w domu w 

porze lunchu, Rosaleen miała na sobie nową suknię i świeżo zaplecione warkoczyki. 
Wtykała właśnie chusteczki między piersi, żeby się lepiej trzymały.

- Skąd masz tę suknię? - zapytałam.
Rosaleen obróciła się na pięcie niczym modelka, a kiedy się uśmiechnęłam, 

obróciła się jeszcze raz. W kroju suknia przypominała namiot - całe jardy materiału 
opadające jej z ramion bez żadnego wcięcia w talii ani zaszewek. Na jasnoczerwonym 

tle namalowane były wielkie białe kwiaty. Widziałam, że jest w niej zakochana.

- August zabrała mnie wczoraj do miasta i kupiłam ją - wyjaśniła.

Zaskoczyło mnie, że tyle rzeczy dzieje się bez mojego udziału.
- Jest śliczna - skłamałam, dopiero teraz zauważając, że nie ma nic na lunch.

background image

Rosaleen wygładziła dłońmi suknię, spojrzała na zegar nad kuchenką i wzięła 

do ręki starą białą winylową torebkę, którą odziedziczyła po May.

- Wybierasz się gdzieś? - zapytałam.
- Żebyś wiedziała, że się wybiera - potwierdziła August, wchodząc do kuchni i 

uśmiechając się do Rosaleen.

- Mam zamiar doprowadzić do końca to, co zaczęłam - oznajmiła Rosaleen, 

zadzierając do góry podbródek. - To znaczy zarejestrować się w punkcie wyborczym.

Opadła mi szczęka.

- Ale co będzie... przecież jesteś... no wiesz...
- Niby co wiem? - odparła, świdrując mnie wzrokiem.

- Że jesteś ścigana przez prawo - wyjaśniłam. - Co będzie, jeśli rozpoznają twoje 

nazwisko? Co będzie, jeśli cię złapią?

- Och, nie sądzę, żeby wyłonił się jakiś problem - powiedziała August, biorąc 

kluczyki do furgonetki z miedzianego gwoździa przy drzwiach. - Jedziemy do punktu 

wyborczego w murzyńskiej szkole średniej.

- Ale...

- Na   litość   boską,   chcę   tylko   odebrać   moją   kartę   wyborczą   -   zaperzyła   się 

Rosaleen.

- To   samo   mówiłaś   ostatnim   razem   -   przypomniałam   jej.   Zignorowała   to   i 

przewiesiła przez ramię torebkę May. Od paska biegło na niej z boku pęknięcie.

- Chcesz z nami pojechać, Lily? - zapytała August. Chciałam i nie chciałam. 

Spojrzałam na swoje bose opalone stopy.

- Zostanę i zrobię sobie coś do jedzenia - odparłam. August uniosła brwi.
- Miło jest usłyszeć, że nareszcie trochę zgłodniałaś - zauważyła.

Wyszły na werandę i po schodkach na dół. Odprowadziłam je do furgonetki.
- Nie napluj nikomu na buty, dobrze? - powiedziałam, kiedy Rosaleen wsiadła 

do środka.

W odpowiedzi  zatrzęsła  się cała  ze śmiechu i wszystkie  kwiaty  na jej sukni 

zakołysały się jakby na wietrze.

Wróciłam do kuchni, ugotowałam sobie dwie parówki i zjadłam je bez bułek. A 

potem poszłam  do lasu,  zerwałam  kilka  chabrów,  które  rosły  w nasłonecznionych 
miejscach, i rychło się nimi znudziwszy, cisnęłam je na trawę.

Usiadłam   na   ziemi,   spodziewając   się,   że   zaraz   wpadnę   w   ponury   nastrój   i 

zacznę dumać o matce, lecz moje myśli wciąż biegły ku Rosaleen. Wyobrażałam sobie, 

background image

jak stoi w kolejce. Widziałam niemal, jak ćwiczy pisownię swojego nazwiska. Żeby nie 
zawieść   w  tej   wielkiej   chwili.   Nagle   zrobiło   mi  się   żal,   że  z   nimi  nie   pojechałam. 

Oddałabym   za   to   wszystko.   Chciałam   zobaczyć   jej   twarz,   kiedy   dadzą   jej   kartę 
wyborczą. Wiesz co, Rosaleen, chciałam powiedzieć. Jestem z ciebie dumna.

Co ja robiłam w tym lesie?

*

Wstałam z ziemi i wróciłam do domu. Mijając telefon w korytarzu, poczułam, 

że muszę zadzwonić do Zacha. Muszę powrócić do realnego świata. Wybrałam jego 

numer.

- Co słychać? - zapytałam, kiedy podniósł słuchawkę.

- Kto mówi? - odparł.
- Bardzo śmieszne - mruknęłam.

- Przykro mi z powodu... tego wszystkiego - powiedział. - August opowiedziała 

mi,   co   się   stało.   -   Na   chwilę   zapadło   między   nami   milczenie.   -   Będziesz   musiała 

wrócić? - zapytał w końcu.

- Masz na myśli, do mojego ojca?

- Tak - odparł po krótkim wahaniu.
Kiedy to powiedział, miałam przeczucie, że dokładnie tak się stanie. Czułam to 

wszystkimi fibrami ciała.

- Chyba tak - mruknęłam.

Okręcając   przewód   telefonu   wokół   palca,   popatrzyłam   na   frontowe   drzwi. 

Przez kilka sekund nie mogłam oderwać od nich wzroku. Wyobrażałam  sobie, jak 

przez nie wychodzę i nigdy nie wracam.

- Przyjadę do ciebie z wizytą - powiedział Zach i miałam ochotę się rozpłakać.

Zach pukający do drzwi T. Raya Owensa. To nie mogło się zdarzyć.
- Zapytałam cię „co słychać” - przypomniałam mu.

Nie spodziewałam się żadnych rewelacji, chciałam tylko zmienić temat.
- Na początek, od nowego roku będę chodził do szkoły dla białych - odparł i 

zupełnie mnie zatkało.

- Jesteś   pewien,   że   tego   chcesz?   -   zapytałam,   ściskając   mocniej   słuchawkę. 

Wiedziałam, jak wyglądają takie miejsca.

- Ktoś musi to zrobić - odparł. - Równie dobrze mogę to być ja.

Oboje, jak się wydawało, byliśmy skazani na klęskę.

background image

*

Rosaleen   wróciła   do   domu   jako   zarejestrowany   wyborca   Stanów 

Zjednoczonych Ameryki. Siedziałyśmy tego wieczoru przy stole, czekając na kolację, 
podczas gdy ona obdzwaniała osobiście wszystkie Córki Marii.

- Chciałam   tylko   powiedzieć,   że   jestem   zarejestrowanym   wyborcą   -   mówiła 

każdej z nich. - Na prezydenta Johnsona i na pana Huberta Humphreya, oto na kogo - 

dodawała po krótkiej przerwie. - Nie będę głosowała na pana Pisswatera [Pisswater 
(ang.)   - siki]   -  stwierdzała,  wybuchając   za   każdym  razem   śmiechem,  jakby  był  to 

najprzedniejszy żart. - Goldwater, Pisswater, kapujesz? Trwało to również po kolacji.

- Oddam mój głos na pana Johnsona - oznajmiła ni z gruszki, ni z pietruszki, 

gdy myślałyśmy, że dała już sobie z tym spokój.

Kiedy powiedziałyśmy sobie w końcu dobranoc, popatrzyłam, jak wspina się po 

schodach w swojej wyborczej czerwono - białej sukni i ponownie zrobiło mi się żal, że 
tam z nianie byłam.

Nie ma sensu żałować tego, co się stało, powiedziała August do June, chyba o 

tym wiesz.

Pobiegłam na górę i złapałam Rosaleen od tyłu, zatrzymując ją z zawieszoną w 

powietrzu, szukającą następnego schodka stopą.

- Kocham cię - wyjąkałam, obejmując ją rękoma w pasie, choć jeszcze przed 

chwilą nie miałam pojęcia, że to powiem.

*

Tego   wieczoru,   kiedy   koniki   polne,   rzekotki   i   wszelkie   inne   muzyczne 

stworzenia stroiły na całego instrumenty, obeszłam dookoła całą miodownię, czując 
się tak, jakbym dostała wiosennej gorączki. Była dziesiąta wieczór, a ja miałam ochotę 

wyszorować wszystkie podłogi i umyć okna.

Podeszłam   do   półek   i   poustawiałam   porządnie   wszystkie   weki,   a   potem 

złapałam szczotkę i zamiotłam podłogę, nawet pod odstojnikiem i generatorem, gdzie 
nikt, jak się zdawało, nie robił tego od pięćdziesięciu lat. Ponieważ w dalszym ciągu 

nie czułam się zmęczona, ściągnęłam pościel z mojego łóżka i poszłam do różowego 
domu po nowy  komplet,  stąpając  na palcach,  żeby  nikogo nie  obudzić.   Wracając, 

zabrałam na wszelki wypadek ściereczki i środek do czyszczenia.

Zanim się zorientowałam, wpadłam w istny szał sprzątania. Koło północy cała 

miodownia lśniła jak nowa.

background image

Przejrzałam również swoje rzeczy i kilka z nich wyrzuciłam: stare ołówki, parę 

opowiadań, które były zbyt krępujące, by ktokolwiek mógł je przeczytać, podartą parę 

szortów i grzebień z powyłamywanymi zębami.

Następnie   wyjęłam   z   kieszeni   mysie   kosteczki,   uświadamiając   sobie,   że   nie 

muszę ich już dłużej nosić. Wiedziałam jednak także, że nie mogę ich wyrzucić, wiec 
obwiązałam je wstążką i położyłam na półce przy wiatraczku. Przyglądając się im, 

pytałam sama siebie, jak człowiek może przywiązać się do mysich kości. W końcu 
uznałam, że musi mieć czasami coś, o co trzeba się zatroszczyć.

Dawało   mi   się   już   we   znaki   zmęczenie,   lecz   mimo   to   wyjęłam   z   pudła   na 

kapelusze rzeczy mojej matki - szylkretowe lusterko, szczotkę do włosów, tom poezji, 

broszkę w kształcie wieloryba oraz nasze zdjęcie ze zwróconymi ku sobie twarzami - i 
położyłam to wszystko na półce obok mysich kosteczek. Muszę przyznać, że pokój 

wydawał się teraz nieco odmieniony.

Zapadając w sen, pomyślałam o niej. A także o tym, że nikt nie jest doskonały. I 

że   czasami   trzeba   po   prostu   zamknąć   oczy,   głęboko   odetchnąć   i   nie   wnikać   zbyt 
głęboko w zagadkę ludzkiego serca.

*

Nazajutrz   rano   pojawiłam   się   w   kuchni   z   broszką   w   kształcie   wieloryba, 

przypiętą   do   mojej   ulubionej   bluzki.   Ktoś   puścił   płytę   Nat   King   Cole'a. 
Niezapomniana,   oto,   jaka   jesteś.  Przypuszczam,   że   chodziło   o   zagłuszenie   całego 

rabanu,   który   robiła   na   werandzie   różowa   pralka   marki   Lady   Kenmore.   Był   to 
cudowny wynalazek, ale hałasował jak betoniarka. August siedziała, opierając łokcie o 

blat stołu, dopijając kawę i czytając kolejną książkę z objazdowej biblioteki.

Kiedy   podniosła   wzrok,   oczy   przesunęły   się   po   mojej   twarzy   i   spoczęły   na 

broszce w kształcie wieloryba. Zobaczyłam, jak na jej ustach zaigrał uśmiech, a potem 
wróciła do lektury. Zrobiłam sobie tradycyjne płatki ryżowe z rodzynkami.

- Chodź ze mną do uli - powiedziała August, kiedy skończyłam jeść. - Chcę ci 

coś pokazać.

Włożyłyśmy ochronną odzież - to znaczy ja okryłam się nią od stóp do głów. 

August rzadko kiedy wkładała coś poza kapeluszem z siatką.

Idąc tam, wydłużyła nagle krok, żeby nie rozdeptać mrówki, i to sprawiło, że 

pomyślałam o jej siostrze.

- To   od   May   moja   matka   nauczyła   się   oszczędzać   karaluchy,   prawda?   - 

zapytałam.

background image

- A od kogóż by innego? - odparła z uśmiechem. - Twoja matka była wtedy 

nastolatką.   May   złapała   ją   na   zabijaniu   karaluchów   packą   na   muchy.   „Każde 

stworzenie na tej ziemi jest wyjątkowe, Deborah Fontanel - powiedziała jej. - Czy 
chcesz być tą, która kładzie kres życiu jednego z nich?”. A potem pokazała jej, jak 

wysypać na podłogę cukierki ślazowe i okruszki grahama i wywabić je z domu.

Ujęłam   w   palce   broszkę   w   kształcie   wieloryba   i   wyobraziłam   sobie   całą   tę 

scenę. A potem rozejrzałam się dookoła i zauważyłam świat. Dzień był tak piękny, że 
wydawało się niemożliwością, iż coś może go popsuć.

Według August, jeśli ktoś nie oglądał pasieki z samego rana, omijał go ósmy 

cud świata. Wyobraźcie sobie białe ule schowane pod sosnami. Słońce prześwituje 

przez gałęzie, rozświetlając kropelki rosy schnące na ich pokrywach. Kilkaset pszczół 
zatacza kręgi wokół uli, po prostu dla rozgrzewki, traktując to jako przerwę na toaletę, 

ponieważ pszczoły są tak czyste, że nigdy nie zabrudzą wnętrza swojego ula. Z daleka 
wygląda to jak wielki obraz, który można zobaczyć w muzeum, ale w muzeach nie 

potrafią oddać tego dźwięku. Słyszy się go z odległości pięćdziesięciu stóp, brzęczenie, 
które wydaje się dobiegać z innej planety. W odległości trzydziestu stóp zaczyna wam 

wibrować skóra. Włosy jeżą się na karku. Nie idź ani kroku dalej, ostrzega rozum, lecz 
serce posyła was prosto w ten brzęk i stajecie się jego częścią.  Stojąc tam,  macie 

wrażenie,   że   znajdujecie   się   w   środku   wszechświata,   gdzie   wszystko   budzi   się   ze 
śpiewem na ustach do życia. August uniosła pokrywę jednego z uli.

- Brakuje w nim królowej - powiedziała.
Znałam się już w wystarczającym stopniu na pszczelarstwie, żeby wiedzieć, że 

brak królowej w ulu oznacza wyrok śmierci dla pszczół. Prze stają pracować i kręcą się 
w kółko kompletnie zdemoralizowane.

- Co się stało? - zapytałam.
- Odkryłam  to  wczoraj.  Pszczoły  siedziały  smutne na  deseczce  przy  otworze 

wlotowym. Jeśli widzisz pszczoły, które się obijają i lamentują, możesz być pewna, że 
straciły   królową.   Przeszukałam   więc   plastry   i   rzeczywiście   nie   żyła.   Nie   wiem,   co 

spowodowało jej śmierć. Może po prostu nadszedł jej czas.

- Co teraz zrobisz?

- Zadzwoniłam   do   hrabstwa   i   skontaktowali   mnie   z   człowiekiem   w   Goose 

Creek, który powiedział, że przywiezie mi dzisiaj nową królową. Chcę ją wprowadzić 

do ula,  zanim  jedna z robotnic zacznie  składać  jajeczka.  Jeśli pozwolimy to robić 
robotnicom, będziemy mieli problemy.

background image

- Nie wiedziałam, że robotnica potrafi składać jaj a.
- Tak naprawdę potrafią składać tylko nie zapłodnione jaja trutowe. Zapełniają 

nimi plastry, a kiedy robotnice wymrą, nie ma ich kto zastąpić. Chciałam ci po prostu 
pokazać, jak wygląda pozbawiona królowej kolonia - dodała, nakładając z powrotem 

pokrywę na ul.

Uniosła siatkę  ochronną  z kapelusza,  a  potem zrobiła  to samo z moją.  Nie 

odwróciła wzroku, kiedy przyglądałam się złocistym cętkom w jej oczach.

- Pamiętasz, jak opowiadałam ci historię Beatrix? - zapytała. - Tej zakonnicy, 

która uciekła z klasztoru i którą zastępowała Przenajświętsza Panienka?

- Pamiętam - odparłam. - Domyślałaś się chyba, że podobnie jak Beatrix jestem 

uciekinierką. Chciałaś mi powiedzieć, że Maria zastępuje mnie w domu i wykonuje za 
mnie różne rzeczy, dopóki nie wrócę.

- Och, miałam na myśli zupełnie co innego - powiedziała. - To nie ty byłaś tą 

uciekinierką,   o   której   myślałam.   Myślałam   o   uciekającej   z   domu   twojej   matce. 

Chciałam ci podsunąć pewien pomysł.

- Jaki pomysł?

- Że Nasza Pani może przejąć obowiązki Deborah i stać się dla ciebie kimś w 

rodzaju zastępczej matki.

Światło  rysowało   wzory  na   trawie.   Obserwowałam   je,  wstydząc  się  tego,  co 

miałam jej zamiar wyznać.

- Którejś nocy powiedziałam Naszej Pani w różowym domu, że jest moją matką 

-   wyszeptałam.   -   Położyłam   jej   rękę   na   sercu,   tak   samo   jak   ty   i   Córki   robicie   to 

podczas waszych spotkań. Wiem, że próbowałam już raz wcześniej i zemdlałam, ale 
tym razem utrzymałam się na nogach i przez jakiś czas czułam się potem naprawdę 

silniejsza. Lecz później utraciłam tę siłę. Muszę tam chyba wrócić i dotknąć znowu jej 
serca.

- Posłuchaj mnie teraz, Lily - odezwała się August. - Pragnę ci coś powiedzieć i 

chciałabym, żebyś to na zawsze zapamiętała, dobrze?

Na jej twarzy malowała się powaga, oczy miała szeroko otwarte.
- Dobrze - odparłam, czując, jak prąd przechodzi mi po krzyżu.

- Nasza Pani nie jest magiczną istotą nie z tego świata, kimś w rodzaju dobrej 

wróżki. Nie jest posągiem, który stoi w salonie. To coś, co istnieje w twoim wnętrzu. 

Rozumiesz, co mówię?

- Nasza   Pani   jest   w   moim   wnętrzu   -   powtórzyłam,   nie   będąc   pewna,   czy 

background image

rzeczywiście rozumiem.

- Musisz odnaleźć matkę w swoim wnętrzu. Wszyscy musimy to zrobić. Nawet 

jeśli mamy matkę, musimy ją odnaleźć w nas samych.

Daj mi rękę - powiedziała, wyciągając do mnie dłoń. Zrobiłam to, a ona wzięła 

ją i przycisnęła płasko do moich piersi, do bijącego w nich serca. - Nie musisz kłaść 
ręki   na   sercu   Marii,   żeby   uzyskać   siłę,   pociechę,   ratunek   i   wszystkie   inne   rzeczy, 

których   potrzebujemy,   by   przejść   przez   życie.   Możesz   położyć   ją   tutaj,   na   swoim 
sercu. Swoim własnym sercu.

Podeszła do mnie bliżej. Wciąż przyciskała moją dłoń.
- Za każdym razem, kiedy twój ojciec źle cię traktował, Nasza Pani była tym 

głosem w twoim wnętrzu, który mówił: „Nie, nie ugnę się przed nim. Jestem Lily 
Melissa   Owens   i   się   nie   ugnę”.   Była   tam   i   mówiła   to   bez   względu   na   to,   czy   ją 

słyszałaś.

Położyłam drugą rękę na jej ręce, a ona zrobiła  to samo i teraz  miałam na 

piersiach prawdziwy czarno - biały przekładaniec.

- Kiedy tracisz wiarę w siebie - ciągnęła - kiedy zaczynasz mieć wątpliwości i 

żyjesz byle jak, to ona jest głosem, który mówi: „Podnieś się i żyj tak, jak powinna żyć 
wspaniała dziewczyna, jaką jesteś”. Ona jest ukrytą w tobie mocą, rozumiesz?

Jej dłonie pozostały tam, gdzie były, ale zelżał ich nacisk.
- I jeśli rośnie w tobie serce, to też zasługa Marii. Nie tylko tkwiącej w tobie 

mocy, ale miłości. Bo jeśli się temu dobrze przyjrzeć, Lily, to jedyny godny powód, dla 
którego warto żyć. Nie miłość sama w sobie... lecz wytrwanie w miłości - powiedziała i 

umilkła. Pszczoły wybijały w powietrzu swój rytm. August cofnęła ręce, ja jednak nie 
odjęłam swoich dłoni od piersi. - Ta Maria, o której mówię, siedzi w twoim sercu 

przez cały boży dzień i powtarza: „Jesteś moim wiecznym domem, Lily. Nigdy się nie 
bój. Wystarczę ci. Wystarczymy sobie”.

Zamknęłam   powieki   i   tam,   w   chłodzie   poranka,   pośród   pszczół,   poczułam 

przez krótki moment, że wiem, o czym mówi.

Kiedy otworzyłam oczy, August nie było nigdzie w pobliżu. Zerknęłam w stronę 

domu i zobaczyłam, że przechodzi przez podwórko w białej sukni, od której odbijało 

się światło.

*

Pukanie do drzwi rozległo się o drugiej po południu. Siedziałam w salonie i 

pisałam   w   nowym   notesie,   który   Zach   zostawił   przy   moich   drzwiach;   notowałam 

background image

wszystko, co mi się przytrafiło od Święta Marii. Słowa wypływały ze mnie tak szybko, 
że nie mogłam za nimi nadążyć i nie myślałam o niczym więcej. Nie zwróciłam uwagi 

na   pukanie.   Dopiero   później   przypomniałam   sobie,   że   nie   brzmiało   zwyczajnie. 
Przypominało raczej walenie pięścią do drzwi.

Pisałam dalej, oczekując, że drzwi otworzy August. Byłam pewna, że to ten 

facet z Goose Creek z nową pszczelą królową.

Walenie   rozległo   się   ponownie.   June   wyjechała   z   Neilem.   Rosaleen   była   w 

miodowni i myła słoje z nowej dostawy. Robiła to, co zwykle należało do mnie, ale 

sama się zgłosiła, widząc, jak bardzo zależy mi na tym, żeby wszystko zapisać. Nie 
wiedziałam, gdzie się podziała August. Chyba też była w miodowni i pomagała Rosa-

leen.

Patrząc wstecz, sama się sobie dziwię: jak mogłam się nie domyślić, kto to jest?

Kiedy pukanie rozległo się po raz trzeci, wstałam i otworzyłam drzwi.
Stał za nimi T. Ray, gładko ogolony, w białej koszuli z krótkimi rękawami i 

rozchylonym   kołnierzykiem,   spod   którego   wystawały   kręcące   się   na   piersi   włosy. 
Uśmiechał się. Spieszę dodać, że nie był to słodki uśmiech uwielbienia, lecz złowrogi 

uśmiech faceta, który przez cały dzień polował na króliki i dopadł właśnie swoją ofiarę 
w wydrążonej kłodzie bez wyjścia.

- No, no - mruknął. - Patrzcie, kogo tutaj mamy.
W   pierwszej   chwili   pomyślałam   przerażona,   że   zawlecze   mnie   od   razu   do 

swojej ciężarówki i wywiezie na brzoskwiniową farmę.

I nikt już o mnie nigdy nie usłyszy. Cofnęłam się w głąb holu.

- Nie wejdziesz? - zapytałam z wymuszoną grzecznością, która zaskoczyła mnie 

samą, a jego zbiła chyba trochę z tropu.

Co jeszcze mogłam zrobić? Odwróciłam się i weszłam spokojnie do salonu.
Jego buciory załomotały za moimi plecami.

- Dobrze, do diabła - odparł, przemawiając do mojej potylicy. - Jeśli chcesz 

udawać, że składam ci towarzyską wizytę, proszę bardzo, ale to nie jest towarzyska 

wizyta, słyszysz? Szukałem cię przez pół wakacji i mam zamiar zabrać cię stąd po 
dobroci albo wrzeszczącą i wierzgającą. Wszystko mi jedno.

- Usiądź, jeśli masz ochotę - powiedziałam, wskazując mu bujany fotel.
Starałam  się nadrabiać  miną, lecz  w środku  byłam  bliska  paniki.  Gdzie się 

podziewała August?  Łapałam powietrze krótkimi płytkimi haustami, ziając niczym 
pies.

background image

T. Ray klapnął na fotel i zaczął się na nim kołysać, z tym swoim przylepionym 

do twarzy uśmiechem, który mówił: „mam cię”.

- Więc   byłaś   tu   przez   cały   czas,   mieszkałaś   u   tych   kolorowych  kobiet.   Jezu 

Chryste - mruknął.

Nie zdając sobie z tego sprawy, podeszłam do posągu Naszej Pani i stanęłam 

przy niej bez ruchu.

- Co to takiego, do diabła? - zapytał, wbijając w nią wzrok.
- Posąg Marii - odparłam. - No wiesz, matki Jezusa. Miałam wrażenie, że w 

gardle trzepoczą mi ptasie skrzydła. Łamałam głowę, żeby coś wymyślić.

- Wygląda, jakby przywieźli ją z wysypiska - stwierdził.

- Jak mnie znalazłeś?
T. Ray zsunął się na skraj trzcinowego siedziska, wsadził rękę do kieszeni i 

wyjął z niej scyzoryk, którym zwykł czyścić paznokcie.

- To ty dałaś mi wskazówkę, gdzie cię szukać - odparł, a po tym jak się nadął, 

widać było, że udzielił mi tej informacji z niekłamaną radością.

- Nic takiego nie zrobiłam.

T. Ray otworzył scyzoryk, wbił ostrze w poręcz fotela i nie śpiesząc się, zaczął 

wydłubywać z niej strużki drewna.

- Owszem, to ty dałaś mi wskazówkę - powtórzył. - Wczoraj przyszedł rachunek 

za telefon i zgadnij, co tam zobaczyłem. Rozmowę na koszt rozmówcy z kancelarii 

adwokackiej   w  Tiburonie.   Od   pana   Claytona   Forresta.   Popełniłaś  duży   błąd,   Lily, 
dzwoniąc do mnie na mój koszt.

- Poszedłeś do pana Claytona i on ci powiedział, gdzie jestem?
- Nie,   ale   ma  sekretarkę,  starszą   panią,   która   chętnie  mnie   poinformowała. 

Powiedziała, że mogę cię tutaj znaleźć.

Głupia panna Lacy.

- Gdzie jest Rosaleen? - zapytał.
- Odeszła dawno temu - skłamałam.

Mógł mnie porwać z powrotem do Sylvanu, ale nie musiał wiedzieć, gdzie jest 

Rosaleen. Mogłam jej oszczędzić przynajmniej tego.

T. Ray w ogóle jednak tego nie skomentował. Wydawał się w pełni zadowolony, 

ryjąc nożem w poręczy fotela, jakby miał jedenaście lat i wycinał swoje inicjały na 

drzewie. Cieszył się chyba, że nie musi się z nią handryczyć. Zastanawiałam się, jak 
przeżyję w Sylvanie. Bez Rosaleen.

background image

Nagle przestał się bujać i z jego twarzy spełzł ten przyprawiający o mdłości 

uśmiech. Mrużąc oczy tak, że wydawały się niemal zamknięte, wpatrywał się w moją 

bluzkę. Zerknęłam w dół, żeby sprawdzić, co go tak zafascynowało, i zorientowałam 
się, że gapi się na broszkę w kształcie wieloryba.

W końcu wstał i podszedł do mnie, z rozmysłem zatrzymując się w odległości 

czterech albo pięciu stóp, jakby broszka miała nad nim jakąś magiczną moc.

- Skąd to masz? - zapytał.
Moja dłoń powędrowała mimowolnie do małego górskiego kryształu.

- Dała mi to August. Kobieta, która tutaj mieszka.
- Nie okłamuj mnie.

- Nie kłamię. Ona mi to dała. Powiedziała, że broszka należała do...
Bałam się mu to powiedzieć. T. Ray nie wiedział nic o August i o mojej matce.

Pobielała mu górna warga, jak zawsze, kiedy był czymś bardzo zdenerwowany.
- Dałem tę broszkę twojej matce na jej dwudzieste drugie urodziny - oznajmił. - 

Masz mi zaraz powiedzieć, skąd ją wzięła ta cała August.

- Ty dałeś tę broszkę matce? Ty?

- Odpowiadaj, do cholery.
- Tu właśnie przyjechała matka, kiedy od nas uciekła. August powiedziała, że 

miała tę broszkę w dniu, w którym się tutaj zjawiła.

T. Ray wrócił do fotela i usiadł na nim wyraźnie wstrząśnięty.

- Niech mnie wszyscy diabli - mruknął tak cicho, że ledwie go usłyszałam.
- August opiekowała się nią w Wirginii, kiedy matka była małą dziewczynką - 

dodałam w ramach wyjaśnienia.

T. Ray wpatrywał się nieruchomym wzrokiem w pustkę. Za oknem widziałam 

prażący się w upale dach jego ciężarówki i rozświetlone słońcem szczyty  sztachet, 
które zniknęły prawie pod jaśminami. Ciężarówka była cała zabłocona, jakby szukał 

mnie po wszystkich okolicznych bagnach.

- Powinienem był  wiedzieć.  - T.  Ray  potrząsał  głową  i mówił  do siebie,  jak 

gdyby nie było mnie wcale w pokoju. - Szukałem jej wszędzie, gdzie tylko można. A 
ona była tuż pod nosem. Jezu Chryste, była tuż pod nosem.

Ta myśl najwyraźniej nim wstrząsnęła. Pokręcił głową i rozejrzał się dookoła. 

Założę się, że siedziała na tym krześle, założę się, że chodziła po tym dywanie, myślał 

pewnie. Podbródek drżał mu lekko i uświadomiłam sobie po raz pierwszy, jak bardzo 
musiał ją kochać, jak mocno zabolało go, kiedy odeszła.

background image

Zanim   tu   przyjechałam,   całe   moje   życie   było   dziurą   ziejącą   w   miejscu,   w 

którym powinna się znajdować matka, i ta dziura sprawiała, że byłam inna, zawsze za 

czymś tęskniłam. Nigdy jednak nie pomyślałam o tym, że on również coś stracił, o 
tym, jak bardzo mogło go to zmienić.

Przypomniałam   sobie   słowa  August.  Ludzie  mogą  być   na  początku  mili,  a 

kiedy życie weźmie ich ostro w obroty, stają się zupełnie inni. Nie wątpię, że w  

pierwszym okresie kochał twoją matkę. Właściwie chyba ją uwielbiał.

Nigdy nie sądziłam, że T. Ray uwielbiał kogokolwiek oprócz Buźki, tej psiej 

miłości   swojego   życia,   lecz   widząc   go   teraz,   domyśliłam   się,   że   kochał   Deborah 
Fontanel i kiedy go opuściła, zatruła go gorycz.

W   końcu   wbił   ostrze   w   poręcz   i   wstał.   Popatrzyłam   na   kołyszący   się   w 

powietrzu trzonek scyzoryka, a potem na T. Raya, który chodził po pokoju, dotykając 

różnych   rzeczy   -   pianina,   wieszaka   na   kapelusze,   magazynu   „Look”,   leżącego   na 
stoliku z rozkładanym blatem.

- Wygląda na to, że jesteś tu sama? - powiedział.
Spodziewałam się tego. Czułam, że wszystko się kończy.

T. Ray podszedł bliżej i wyciągnął rękę, chcąc mnie złapać za ramię. Kiedy się 

uchyliłam, walnął mnie na odlew w twarz. Bił mnie wiele razy już przedtem, trafiając 

celnie otwartą dłonią w policzek, co sprawiało, że na krótką chwilę brakowało mi tchu, 
ale to było coś zupełnie innego, to nie był policzek. Tym razem uderzył mnie z całej 

siły. Kiedy jego pięść doszła celu, usłyszałam, jak stęka z wysiłku, zobaczyłam, jak 
wychodzą mu z orbit oczy. I poczułam na jego ręce zapach farmy, zapach brzoskwiń.

Siła uderzenia rzuciła mnie na Naszą Panią, która runęła na podłogę sekundę 

przede mną. Z początku nie czułam w ogóle bólu, ale kiedy usiadłam i podkurczyłam 

pod siebie nogi, przeszył mnie od ucha aż po podbródek i osunęłam się z powrotem na 
podłogę.  Patrzyłam  na  niego,   zaciskając  ręce  na  piersiach  i  zastanawiając  się,  czy 

złapie mnie teraz za nogę i powlecze do swojej ciężarówki.

- Jak śmiałaś mnie opuścić! - wrzeszczał. - Potrzebujesz nauczki, właśnie tego 

potrzebujesz!

Zaczerpnęłam w płuca powietrza, próbując się uspokoić. Czarna Maria leżała 

obok mnie na podłodze, wydzielając przemożny zapach miodu. Przypomniałam sobie, 
jak ją namaszczałyśmy, wcierając miód w każdą szczelinę i każdy słój drewna, aż się 

nim w pełni nasyciła. Leżałam tam, bojąc się poruszyć, pamiętając o nożu wbitym w 
poręcz  fotela.  T.  Ray  kopnął  mnie  swoim buciorem  w kostkę,  jakbym  była   leżącą 

background image

blaszaną puszką, którą mógł śmiało kopać, bo stanęła mu na drodze.

- Deborah - słyszałam, jak mruczy. - Nie opuścisz mnie znowu.

Miał   rozgorączkowane,   wystraszone   oczy.   Nie   byłam   pewna,   czy   dobrze   go 

słyszę.

Zorientowałam się, że wciąż zaciskam ręce na piersiach. Wbiłam je głębiej w 

ciało.

- Wstawaj! - ryknął. - Zabieram cię do domu.
Złapał mnie za ramię i jednym płynnym ruchem podniósł do góry. Stanąwszy 

na nogach, wyrwałam mu się i pobiegłam do drzwi. T. Ray rzucił się za mną w pogoń i 
złapał   za   włosy.   Odwracając   się   w   jego   stronę,   zobaczyłam,   że   trzyma   w   dłoni 

scyzoryk. Wymachiwał nim przed moją twarzą.

- Wracasz ze mną! - wrzeszczał. - Nie powinnaś była mnie nigdy opuszczać!

Uprzytomniłam sobie, że nie mówi już do mnie, ale do Deborah. Jego umysł 

przeskoczył o dziesięć lat w tył.

- T. Ray - szepnęłam. - To ja. Lily.
Nie słyszał mnie. Trzymał w garści moje włosy i nie miał zamiaru ich puszczać.

- Deborah   -   powiedział.   -   Ty   przeklęta   dziwko.   Wydawało   się,   że   szaleje   z 

udręki, że odżywa w nim na nowo ból, który tłumił w sobie przez tyle lat i który teraz, 

wydostawszy się na zewnątrz, całkowicie nim owładnął. Zastanawiałam się, jak daleko 
się posunął, próbując odzyskać Deborah. Z tego, co wiedziałam, mógł ją zabić.

Jestem twoim wiecznym domem. Wystarczę ci. Wystarczymy sobie.
Spojrzałam mu prosto w oczy. Zasnuła je dziwna mgła.

- Tatusiu - powiedziałam.
- Tatusiu! - krzyknęłam.

Wzdrygnął   się,   popatrzył   na   mnie,   chrapliwie   dysząc,   a   potem   puścił   moje 

włosy i rzucił nóż na dywan.

Zatoczyłam   się   do   tyłu   i   odzyskałam   równowagę.   Usłyszałam   swój   własny 

oddech.   Ciężkie   sapanie   wypełniało   cały   pokój.   Nie   chciałam,   żeby   spostrzegł,   że 

patrzę na nóż, ale nie mogłam się powstrzymać i zerknęłam tam, gdzie leżał. Kiedy 
podniosłam wzrok, wciąż się we mnie wpatrywał.

Przez chwilę żadne z nas się nie poruszyło. Nie mogłam nic odczytać z jego 

twarzy. Cała się trzęsłam, ale czułam, że muszę mówić dalej.

- Przepraszam... przepraszam, że opuściłam cię w ten sposób - powiedziałam, 

cofając się drobnymi kroczkami.

background image

Skóra  nad oczyma  opadała  mu na  powieki.  Odwrócił  wzrok  i wyjrzał  przez 

okno, jakby kontemplował drogę, która go tu przywiodła.

Usłyszałam   skrzypienie   klepek   w   holu   i   obejrzawszy   się,   zobaczyłam   przy 

drzwiach   August   i   Rosaleen.   Dałam   im   dyskretny   sygnał   ręką,   żeby   się   cofnęły. 

Musiałam  chyba  doprowadzić to do końca  sama, być z nim, kiedy oprzytomnieje. 
Stojąc tam teraz, wydawał się taki nieszkodliwy.

Przez chwilę myślałam, że mnie zignorują i wejdą do salonu, ale potem August 

położyła rękę na ramieniu Rosaleen i zniknęły z pola widzenia.

T.   Ray   odwrócił   się   ponownie   w   moją   stronę.   Utkwił   we   mnie   oczy   i   nie 

ujrzałam w nich nic poza oceanem urazy. Spojrzał na broszkę na mojej bluzce.

- Wyglądasz zupełnie jak ona - powiedział i słysząc to z jego ust, zorientowałam 

się, że powiedział wszystko.

Podniosłam jego scyzoryk z podłogi, złożyłam ostrze i oddałam mu.
- Nic się nie stało - mruknął.

Coś jednak się stało. Zajrzałam w głąb mrocznego korytarza, który w sobie krył, 

w   to   straszne   miejsce,   które   teraz   zapieczętuje   i   do   którego,   jeśli   zdoła   się 

powstrzymać,   już   nigdy   nie   wróci.   Sprawiał   nagle   wrażenie   zawstydzonego. 
Patrzyłam, jak wydyma wargi, jak próbuje odzyskać dumę i cały ten tupet, z którym 

tutaj wmaszerował. Wsuwał i wyjmował ręce z kieszeni.

- Jedziemy do domu - oznajmił.

Zamiast odpowiedzieć, podeszłam do Naszej Pani i podniosłam ją z podłogi. 

Czułam obecność czekających za drzwiami August i Rosaleen, słyszałam niemal ich 

oddech. Dotknęłam policzka, który spuchł w miejscu, gdzie mnie uderzył.

- Zostaję tutaj - oświadczyłam. - Nigdzie nie wyjeżdżam. Moje słowa zawisły w 

powietrzu, twarde i lśniące. Niczym perły, które od tygodni modelowałam w swoim 
wnętrzu.

- Co powiedziałaś?
- Powiedziałam, że nigdzie nie wyjeżdżam.

- Myślisz,   że  tak   po   prostu   stąd   wyjdę   i   cię   zostawię?   Nie   wiem   nawet,   do 

cholery, co to za ludzie.

Niełatwo było mu nadać słowom dawną moc. Gniew wypalił się w nim, kiedy 

upuścił nóż.

- Ja ich znam - odparłam. - August Boatwright to dobra kobieta.
- Skąd wiesz, że w ogóle chce, żebyś tu mieszkała?

background image

- Lily może tu mieszkać tak długo, jak zechce - oświadczyła August, wchodząc 

wraz   z   Rosaleen   do   pokoju.   Podeszłam   i   stanęłam   obok   nich.   Usłyszałam 

podjeżdżający  pod dom  samochód  Queenie.  Miał  tłumik,  którego  nie sposób było 
pomylić z żadnym innym. Najwyraźniej August wezwała Córki.

- Lily mówiła, że uciekłaś - odezwał się T. Ray do Rosaleen.
- Wygląda na to, że wróciłam - odparła.

- Gówno mnie obchodzi, gdzie będziesz mieszkać i gdzie w końcu wylądujesz - 

oznajmił. - Ale Lily jedzie ze mną.

Słysząc go, czułam, że mnie nie chce, nie chce, żebym wróciła z nim na farmę, 

nie chce, żebym mu ją przypominała. Jego druga połowa - dobra połowa, jeśli w ogóle 

taka istniała - zdawała sobie chyba nawet sprawę, że będzie mi tutaj lepiej.

To była teraz kwestia dumy, wyłącznie dumy. Jak mógł się wycofać?

Frontowe drzwi się otworzyły i do środka wtoczyły się Queenie, Violet, Lunelle 

i   Mabelee,   wszystkie   w   pełnej   gotowości   i   wyglądające,   jakby   włożyły   ubrania   na 

drugą stronę. Queenie spojrzała na mój policzek.

- Nic się nikomu nie stało? - spytała zdyszana.

- Wszystko jest w porządku - odparła August. - To jest pan Owens, ojciec Lily. 

Przyjechał z wizytą.

- Nie dodzwoniłam się do Cukiereczka i do Cressie - powiedziała Queenie.
Cała   czwórka   stanęła   za  nami,  ściskając   w  rękach   torebki,   jak   gdyby   miały 

zamiar stłuc nimi kogoś na kwaśne jabłko.

Ciekawe,  jakie to zrobiło na nim wrażenie.  Banda  kobiet - Mabelee mająca 

cztery stopy i dziesięć cali  wzrostu, Lunelle z nastroszonymi dziko włosami, które 
błagały, by zapleść je w warkoczyki, Violet mamrocząca pod nosem litanię do Marii, 

no i Queenie - stara, twarda Queenie - z rękoma na biodrach i wysuniętą do przodu 
wargą, całą swoją postawą mówiąca: Spróbuj tylko ruszyć tą dziewczynę.

T. Ray pociągnął ostro nosem i spojrzał w sufit. Jego determinacja sypała się w 

gruzy. Widać to było gołym okiem.

August też to zobaczyła i dała krok do przodu. Czasami zapominałam, jaka była 

wysoka.

- Wyświadczy pan Lily i wszystkim nam przysługę, zostawiając ją tutaj, panie 

Owens - powiedziała. - Przyuczam ją do zawodu pszczelarki, a ona ciężko pracuje i 

bardzo nam pomaga. Kochamy Lily i dobrze się nią zaopiekujemy, możemy to panu 
obiecać. Zapiszemy ją do tutejszej szkoły i dopilnujemy, żeby nie zeszła na złą drogę.

background image

„Jeśli czegoś od kogoś potrzebujesz - słyszałam nieraz od August - musisz dać 

tej osobie szansę na to, żeby ci tę rzecz sama ofiarowała”. Wyrzekając się mnie, T. Ray 

musiał jakoś ocalić twarz i August mu to umożliwiła.

Patrzyłam na niego, czując, jak wali mi serce. Spojrzał na mnie raz, a potem 

opuścił rękę.

- Krzyż   na   drogę   -   powiedział   i   ruszył   w  stronę   drzwi.  Musiałyśmy   uczynić 

wyłom w naszym kobiecym murze, żeby go przepuścić.

Frontowe   drzwi   walnęły   o   ścianę,   gdy   otworzył   je   na   oścież   i   wyszedł. 

Spojrzałyśmy   na   siebie   i   nie   powiedziałyśmy   ani   słowa.   Miałam   wrażenie,   że 
wciągnęłyśmy w płuca całe powietrze w salonie i czekałyśmy, kiedy będzie można je 

wypuścić.

Usłyszałam, jak zapala silnik ciężarówki, i zanim zdołał mnie powstrzymać głos 

rozsądku, puściłam się biegiem, goniąc go przez podwórko.

Rosaleen zawołała coś za mną, ale nie było czasu na tłumaczenia.

Ciężarówka cofała się alejką, wzniecając chmurę kurzu.
- Zatrzymaj się! Zatrzymaj! - wołałam, machając rękoma.

T. Ray zahamował i spojrzał na mnie spode łba przez przednią szybę. August, 

Rosaleen   i   Córki   wybiegły   na   ganek.   Podeszłam   do   drzwiczek   ciężarówki,   a   on 

wystawił głowę przez okno.

- Muszę cię o coś zapytać - powiedziałam.

- O co?
- Mówiłeś, że tego dnia, kiedy zginęła moja matka, podniosłam pistolet i on 

wypalił. - Patrzyłam mu prosto w oczy. - Muszę to wiedzieć. Czy to ja zrobiłam?

Kolory   na   podwórku   zmieniały   się   wraz   z   przepływającymi   po   niebie 

chmurami, z żółtego na jasnozielony. T. Ray przesunął dłonią po twarzy, spojrzał na 
swoje kolana, a potem z powrotem na mnie. Kiedy się odezwał, w jego głosie nie było 

szorstkiego tonu.

- Mógłbym   ci   powiedzieć,   że   to   ja   zrobiłem.   To   właśnie   chcesz   usłyszeć. 

Mógłbym   ci   powiedzieć,   że   zrobiła   to   sama,   a   jednak   w   obu   przypadkach   bym 
skłamał. To ty to zrobiłaś, Lily. Nie chciałaś tego zrobić, ale to byłaś ty.

Patrzył   na   mnie   jeszcze   przez   chwilę,   a   potem   wycofał   się   powoli   alejką, 

zostawiając w moich nozdrzach  zapach oleju napędowego. Pszczoły były wszędzie, 

unosiły się nad rosnącymi na podwórku hortensjami i drzewkami mirtowymi, nad 
jaśminem przy skraju lasu i krzakami melisy przy płocie. Może powiedział mi prawdę, 

background image

ale z T. Rayem nigdy nie można być na sto procent pewnym.

Odjechał   powoli,   nie   dociskając   gazu   do   dechy   tak,   jak   się   tego   po   nim 

spodziewałam. Patrzyłam za nim, aż zniknął mi z oczu, a potem odwróciłam się i 
spojrzałam na stojące na ganku August, Rosaleen i Córki. Ten moment pamiętam 

najwyraźniej ze wszystkich - jak zatrzymałam się na podjeździe i im się przyglądałam. 
Pamiętam, jak stały tam i na mnie czekały. Jak czekały na mnie wszystkie te kobiety, 

cała ta miłość.

Zerknęłam po raz ostatni na drogę. Pamiętam, że przyszło mi na myśl, że na 

swój własny małostkowy sposób może nawet mnie kochał. Przecież w końcu mnie 
oddał, nie?

Wciąż powtarzam sobie, że odjeżdżając tamtego dnia, nie powiedział mi „Krzyż 

na drogę”, że tak naprawdę chciał mi rzec: Och, Lily, będzie ci lepiej w tym domu z 

kolorowymi kobietami. Ze mną nigdy byś tak nie zakwitła, jak zakwitniesz z nimi.

Wiem,   że   to   absurd,   ale   wierzę   w   pożytki   płynące   z   wyobraźni.   Czasami 

wyobrażam  sobie, że  na  Gwiazdkę  przychodzi  od niego paczka  - nie standardowy 
zestaw składający się ze swetra, skarpet i piżamy, lecz coś naprawdę szalonego, na 

przykład   bransoletka   z   czternastokaratowego   złota   z   dołączonym   liścikiem   Z 
wyrazami   miłości,   T.   Ray.  Użyje   tego   słowa   „miłość”   i   świat   nie   zatrzyma   się   w 

miejscu,   lecz   będzie   toczył   się   dalej   swoim   torem,   podobnie   jak   rzeka,   pszczoły   i 
wszystko. Ludzie nie powinni za bardzo kręcić nosem na różne absurdy. Popatrzcie na 

mnie. Przeskakiwałam z jednego absurdu w drugi i oto mieszkam w różowym domu. 
Doświadczam cudu, codziennie się budząc.

Jesienią Karolina Południowa zmieniła kolory na rubinowoczerwony i złoty. 

Obserwuję je teraz z mojego pokoju na piętrze, pokoju, który zostawiła po sobie June, 

wychodząc w zeszłym miesiącu za mąż. Nie śmiałam marzyć o takiej sypialni. August 
kupiła mi nowe białe łóżko i toaletkę w stylu French Provincial z katalogu Searsa i 

Roebucka. Violet i Queenie ofiarowały mi dywan w kwiatki, który marnował się w ich 
gościnnym pokoju, a Mabelee obrębione frędzlami zasłonki w czarno - białe grochy. 

Cressie   zrobiła   na   drutach   cztery   ośmiornice   w   różnych   kolorach   przędzy,   do 
położenia na łóżku. Jedna ośmiornica w zupełności by mi wystarczyła, ale to jedyna 

rzecz, którą Cressie potrafi robić, w związku z czym produkuje je bez przerwy.

Lunelle wykonała dla mnie kapelusz, który przewyższył wszystko, co zrobiła do 

tej pory, wliczając w to weselny kapelusz June. Przypomina mi trochę biskupią mitrę. 
Jest wysoki aż do nieba, ale bardziej okrągły od biskupiej mitry. Spodziewałam się, że 

background image

będzie   niebieski,   ale   nie,   Lunelle   zrobiła   go   w   kolorze   brązowym   i   złotym. 
Przypuszczam, że miał przypominać kształtem staroświecki ul. Wkładam go wyłącznie 

na   spotkania   Córek   Marii,   ponieważ   wszędzie   indziej   powodowałby   zakłócenia   w 
ruchu ulicznym.

Clayton przychodzi do nas co tydzień, żeby opowiedzieć, jak posuwają się w 

Sylvanie nasze sprawy. Jego zdaniem, nie można pobić kogoś w areszcie i nie ponieść 

za to kary. Tak czy inaczej, twierdzi, że wszelkie zarzuty przeciwko mnie i Rosaleen 
wycofają koło Święta Dziękczynienia.

Przychodząc do nas, Clayton przyprowadza czasami swoją córkę Beccę. Jest 

ode mnie młodsza. Zawsze wyobrażałam ją sobie tak, jak wygląda na fotografii w jego 

gabinecie, gdzie trzyma go za rękę i skacze na falach. Przechowuję rzeczy mojej matki 
na specjalnej półce w moim pokoju. Becca może je oglądać, lecz nie wolno jej ich 

dotykać. Któregoś dnia pozwolę jej to zrobić, ponieważ powinno się na to pozwalać 
przyjaciółce. Już teraz słabnie we mnie przekonanie, że są to święte relikwie. Wkrótce 

będę jej dawać szczotkę mojej matki, mówiąc: „Może chcesz się uczesać?”. „Chcesz 
ponosić tę broszkę w kształcie wieloryba?”.

Becca i ja czekamy na Zacha w szkolnej stołówce i siadamy z nim, kiedy tylko 

mamy okazję. Mówią o nas, że jesteśmy „przyjaciółkami czarnuchów”, i kiedy głupcy 

zwijają w kule kartki z zeszytów i rzucają nimi w Zacha, co wydaje się ich ulubionym 
zajęciem między lekcjami, Becca i ja obrywamy w głowę równie często jak on. Zach 

mówi,   żebyśmy   odeszły   od   niego   na   drugą   stronę   korytarza.   „Wielkie   mi   co, 
papierowe kulki”, odpowiadamy.

Na fotografii przy łóżku matka wciąż się do mnie uśmiecha. Wydaje mi się, że 

chyba wybaczyłam nam, chociaż czasami nawiedzają mnie smutne sny i muszę się 

budzić i wybaczać nam ponownie.

Siedzę   w   moim   nowym   pokoju   i   wszystko   zapisuję.   Moje   serce   nigdy   nie 

milknie.   To  ja   jestem  teraz   strażnikiem  ściany.  Karmię  ją   modlitwami  i   świeżymi 
kamieniami. Nie zdziwiłabym się, gdyby ściana płaczu May przetrwała nas. U kresu 

czasu, kiedy zawalą się wszystkie ziemskie budowle, ona pozostanie.

Codziennie   odwiedzam   czarną   Marię,   która   zwraca   ku   mnie   swoją   mądrą 

twarz,  najstarszą  ze starych i w przepiękny sposób brzydką.  Mam wrażenie,  że za 
każdym razem, kiedy na nią spojrzę, pogłębiają się bruzdy na jej ciele, że jej skóra 

starzeje się na moich oczach. Mogę bez końca patrzeć na jej wyciągniętą rękę i pięść 
podobną do mającej zaraz wybuchnąć żarówki. Prawdziwy z niej gejzer miłości, z tej 

background image

Marii.

Czuję ją w najmniej spodziewanych momentach, jej wniebowzięcie odbywa się 

gdzieś   w  moim  wnętrzu.   Unosi   się   nagle   i   kiedy   to   robi,   nie   idzie   do   nieba,   lecz 
wypełnia mnie coraz szczelniej i szczelniej. August mówi, że wypełnia dziury, które 

wyżłobiło w nas życie.

Ta jesień jest jesienią cudów, lecz mimo to codziennie, każdego dnia, wracam 

myślami   do   owego   rozpalonego   sierpniowego   popołudnia,   kiedy   odjechał   T.   Ray. 
Wracam   myślami   do   tej   jednej   chwili,   gdy   stałam   na   środku   alejki,   czując   pod 

stopami grudy ziemi i małe kamyki i spoglądając na ganek. Na którym stały one. 
Wszystkie te matki. Mam więcej matek niż jakiekolwiek osiem dziewczynek z ulicy. Są 

świecącymi nade mną księżycami.

background image

BIBLIOGRAFIA

Oto książki, które nie tylko stały  się dla mnie źródłem informacji na temat 

pszczół,   pszczelarstwa   oraz   produkcji   miodu,   lecz   dostarczyły   epigrafów 
zamieszczonych   na   początku   każdego   rozdziału:  The   Dancing   Bees  (Tańczące 

pszczoły) Karla von Frischa,  The Honey Bee  (Pszczoła miodna) Jamesa L. i Carol 
Grant Gouldów, The Queen Must Die: And Other Affairs of Bees and Men (Królowa 

musi umrzeć, i inne sprawy pszczół i ludzi) Williama Longgooda,  Man and Insects 
(Ludzie i owady) L. H. Newmana, Bees of the World (Pszczoły świata) Christophera 

O'Toole'a i Anthony'ego Rawa,  Exploring the World of Social Insects  (Odkrywanie 
świata owadów społecznych) Hildy Simon.


Document Outline