MAI SIOWALL
PER WAHLOO
MORDERSTWO W SAVOYU
Przekład
HALINA THYLWE
AMBER
Rozdział 1
Był upalny parny dzień, ani śladu wiatru, w powietrzu wisiała słoneczna mgiełka.
Pogodne niebo mieniło się różem i zgaszonym błękitem. Wkrótce czerwona tarcza
słońca schowa się gdzieś za Ven. Lustro wód Sundu już marszczyła wieczorna bryza,
której podmuchy zaczynały przyjemnie orzeźwiać ulice Malmó. Towarzyszył im
zapach rozkładających się morszczynów, wodorostów i ścieków spuszczanych do
kąpieliska Ribersborgsstranden, skąd wejściem do portu wpływały do kanałów.
Miasto raczej nie sprawia wrażenia szwedzkiego, na co przede wszystkim ma wpływ
położenie geograficzne. Bliżej stąd do Rzymu niż do dnia polarnego, na horyzoncie
majaczą światełka duńskiego wybrzeża i choć to prawda, że zimy często bywają
pluchowate i jadowicie wietrzne, prawdą jest również to, że lata są równie często
długie, ciepłe, przesycone słowiczymi trelami i wonią bujnej zieleni parków.
Właśnie tak było tego ślicznego wieczoru na początku lipca 1969 roku. Wszędzie
cicho, spokojnie i pustawo. Międzynarodowa turystyka jeszcze nie dawała się
zanadto we znaki - co zresztą rzadko tutaj robi. Pierwsze grupy niedomytych,
palących haszysz, młodocianych włóczęgów z różnych stron świata już przyjechały i
pewnie dużo więcej ich nie przybędzie, bo główne siły nie docierają dalej niż do
Kopenhagi.
W hotelu naprzeciwko dworca opodal portu też było spokojnie. W recepcji kilku
zagranicznych biznesmenów odbierało klucze do zarezerwowanych pokoi, przez
nikogo nienękany szatniarz czytał jakiegoś klasyka, w barze spowitym mrokiem było
tylko paru cichych stałych bywalców i barman w śnieżnobiałej marynarce.
W przestronnej klasycznej sali restauracyjnej na prawo od lobby też niewiele się
działo. Przy stolikach siedzieli nieliczni goście, najczęściej samotnie. Pianista zrobił
sobie przerwę. Przed wahadłowymi drzwiami do kuchni stał kelner z założonymi na
plecach dłońmi i patrzył przez duże otwarte okna, przypuszczalnie zatopiony w
myślach o niezbyt odległej piaszczystej plaży.
Wgłębi sali restauracyjnej spożywało kolację siedem osób: elegancko ubrane
towarzystwo obojga płci i w różnym wieku. Ich stół był zastawiony kieliszkami i
smakołykami, w kubełkach z lodem chłodził się szampan. Obsługa dyskretnie się
usunęła, ponieważ najważniejszy gość wstał z krzesła i przystąpił do wygłaszania
mowy.
Był rosłym mężczyzną w zaawansowanym średnim wieku, popielatowłosy, mocno
opalony, w granatowym garniturze z szantungu. Mówił spokojnie i wprawnie,
modulował głos, używał humorystycznych zwrotów. Sześcioro biesiadników
przyglądało mu się w milczeniu; jedna osoba paliła.
Zza uchylonych okien dobiegał szum przejeżdżających samochodów i stukot
pociągów na dworcu przetokowym po drugiej stronie kanału, notabene największym
takim dworcu w Europie Północnej, u wejścia do portu krótko i ochryple zawyła
syrena na statku płynącym z Kopenhagi, gdzieś nad kanałem zachichotała
dziewczyna.
Tak się przedstawiała sytuacja owej pogodnej ciepłej lipcowej środy mniej więcej o
wpół do dziewiątej wieczorem.
Wyrażenie „mniej więcej" jest tu niezbędne, ponieważ nikomu nie udało się
precyzyjnie określić czasu, kiedy to się stało. Bez porównania łatwiej można było
powiedzieć, co się stało.
Do hotelu wszedł mężczyzna, obrzucił spojrzeniem recepcję, gdzie stali zagraniczni
biznesmeni i recepcjonista w liberii, bez wahania skręcił w prawo, minął szatnię i
wąskie długie lobby przed barem, po czym spokojnie wkroczył do restauracji. Na
razie nie zwrócił na siebie uwagi, nikt mu się nie przyglądał, on sam nie popatrywał
na boki.
Minął organy Hammonda, fortepian, stół serwisowy, zastawiony lśniącymi jak
kryształ bajerami, i dwa filary podtrzymujące sklepienie restauracji. Znów bez
wahania podszedł do towarzystwa w głębi sali, gdzie przemawiał najważniejszy gość,
zwrócony do niego plecami. Kiedy zbliżył się na odległość około pięciu kroków i
wsunął prawą dłoń pod marynarkę, i kiedy jedna z kobiet przy stole spojrzała na
niego, mówca lekko odwrócił głowę, chcąc sprawdzić, co ją rozprasza. Obojętnie
zerknął na mężczyznę, po czym błyskawicznie zwrócił się w stronę gości, ani na
sekundę nie przerywając swojego wywodu. W tym momencie przybysz wyciągnął
stalowobłękitny przedmiot z rowkowaną kolbą i długą lufą, dokładnie wycelował i
strzelił mówcy w głowę. Strzał nie był porażająco głośny, przywoływał na pamięć
stłumione pif-paf, jakie wydaje małokalibrowy karabin na jarmarcznej strzelnicy.
Pocisk trafił tuż obok lewego ucha. Mówca padł na stół, lądując lewym policzkiem w
wykwintnej rybie pod beszamelem a la Frans Suell, okolonej krenelażem z puree
ziemniaczanego.
Strzelec schował broń, odwrócił się w prawo, przeszedł kilka kroków do najbliższego
otwartego okna, postawił lewą stopę na futrynie, wdepnął w korytko z kwiatami na
zewnątrz, zeskoczył na chodnik i zniknął.
Gość około pięćdziesiątki, siedzący pod oknem trzy stoliki dalej, znieruchomiał i
wpatrywał się w osłupieniu, ze szklaneczką whisky w pół drogi do ust. Na blacie
leżała książka, którą przed sekundą pilnie czytał.
Mężczyzna z opalenizną, w granatowym garniturze z szantungu nie był martwy.
Poruszył się i rzekł:
- Aj. To boli.
Martwi nie zwykli narzekać. Poza tym nie było widać ani jednej kropli krwi.
Rozdział 2
Per Mansson siedział w kawalerce na Regementsgatan i rozmawiał przez telefon ze
swoją ślubną. Inspektor policji w Malmó mimo stanu małżeńskiego przez pięć dni w
tygodniu żył jak kawaler. Za obopólnym porozumieniem od przeszło dziesięciu lat
spędzał z żoną każdy wolny weekend, z czego oboje byli zadowoleni.
Przycisnął słuchawkę do lewego ramienia i prawą ręką przyrządzał gripenberga,
ulubionego drinka, którego robi się z ośmiu centylitrów dżinu, jednej trzeciej butelki
toniku grejpfrutowego i pokruszonego lodu.
Żona była w kinie i streszczała mu Przeminęło z wiatrem. Trochę to trwało, ale
Mansson uzbroił się w cierpliwość i nie przerywał, bo zamierzał odwołać jej
weekendową wizytę, zasłaniając się pracą.
Było dwadzieścia po dziewiątej wieczorem.
Mansson pocił się mimo skąpego stroju, czyli siatkowego podkoszulka i pasiastych
slipów. Tuż przed rozmową zamknął drzwi balkonowe, żeby mu nie przeszkadzał
hałas uliczny Choć słońce dawno temu skryło się za dachami naprzeciwległych
kamienic, w pokoju było potwornie gorąco.
Zamieszał drinka widelcem, który - wstyd to przyznać -podwędził lub przypadkiem
wyniósł z restauracji Pułkownik.
Czy można przypadkiem wynieść widelec? - pomyślał.
-
Jasne, rozumiem. Leslie Howard... Aha. Clark Gable? Tak, tak...
Pięć minut później dobrnęła do końca, poczęstował ją swoim kłamstwem i się
rozłączył.
Zadzwonił telefon. Mansson nie odebrał od razu. Miał wolne i chciał, żeby tak
zostało. Zanim podniósł słuchawkę, powoli dopił gripenberga i popatrzył na
ciemniejące wieczorne niebo.
-
Mansson, słucham.
-
Cześć, tu Nilsson. Cholernie długo gadałeś. Dzwonię do ciebie od pół godziny.
Policjant śledczy Nilsson miał tej nocy dyżur w komendzie na Davidshallstorg.
Mansson westchnął.
-
O co chodzi?
-
W sali restauracyjnej Hotelu Savoy strzelano do jakiegoś gościa. Chyba będę
cię musiał prosić, żebyś tam pojechał.
Mansson podniósł opróżnioną, wciąż chłodną szklaneczkę i potarł nią czoło.
-
Nie żyje?
-
Nie wiem - odparł Nilsson.
-
Nie możesz tam posłać Skackego?
-
Ma wolne. Jest nieosiągalny. Próbuję go zlokalizować. Backlund tam jest, ale
chyba powinieneś...
Mansson drgnął i odstawił szklaneczkę.
-
Backlund? Okej, już jadę.
Natychmiast wybrał numer taxi, położył słuchawkę na stole i ubierając się, słuchał
nagranego głosu, powtarzającego mechanicznie: „Taxi, proszę czekać", dopóki nie
odezwała się telefonistka.
Przed Hotelem Savoy stało kilka byle jak zaparkowanych radiowozów i dwóch
policjantów powstrzymujących przed wejściem rosnącą grupę ciekawskich
przechodniów, którzy gromadzili się przy schodach.
Mansson obserwował tę scenę, płacąc za taksówkę i chowając rachunek. Jeden z
policjantów poczynał sobie dość obcesowo i Mansson pomyślał ze smutkiem, że to
nieodległa przyszłość, kiedy policja w Malmó będzie miała równie złą opinię jak
koledzy ze Sztokholmu.
Nic jednak nie powiedział. Mijając dwóch mundurowych, skinął im tylko głową i
wszedł do lobby. Teraz było tu gwarno. Pracownicy hotelu i część gości z grill baru
mówili jeden przez drugiego, a kilku policjantów, bezradnych i nieprzywykłych do
takich sytuacji, najwyraźniej nie miało pojęcia, jak się zachować ani czego się po
nich spodziewano.
Mansson, duży pięćdziesięcioletni mężczyzna w luźnej koszuli, terylenowych
spodniach i sandałach, wyjął z kieszonki na piersi wykałaczkę, usunął z niej
papierową osłonkę i wetknął do ust. Żuł przez chwilę, zastanawiając się, co teraz.
Wykałaczka była amerykańska o smaku mentolowym, zaopatrzył się w nią na promie
kolejowym „Malmóhus", gdzie były dostępne dla wszystkich pasażerów.
Przy drzwiach do sali restauracyjnej stał policjant Elofs-son, który w mniemaniu
Manssona wyglądał na bardziej rozgarniętego niż inni.
Podszedł do niego.
-
Co się właściwie dzieje? - spytał.
-
Podobno kogoś postrzelono.
-
Jakie dostaliście instrukcje?
-
Żadnych.
-
Co robi Backlund?
-
Przesłuchuje świadków.
-
Gdzie jest ten postrzelony?
-
Chyba w szpitalu. - Elofsson lekko się zaczerwienił. -Karetka przyjechała
wcześniej niż policja.
Mansson westchnął i wszedł do restauracji.
Backlund, starszy pan w okularach, o pospolitym wyglądzie, stał przy stole
zastawionym lśniącymi srebrnymi wazami i przesłuchiwał kelnera. Jakimś cudem
udało mu się zostać policjantem śledczym. Odpytując świadka, wszystko skrzętnie
zapisywał w notesie. Mansson zatrzymał się w stosownej odległości i słuchał.
-
O której to się stało?
-
E, około wpół do dziewiątej.
-
Około?
-
No, tak dokładnie to nie wiem.
-
Czyli nie wie pan, o której godzinie?
-
Uhm.
-
Bardzo dziwne.
-
Że co?
-
Mówię, że to dziwne. Przecież nosi pan zegarek, prawda?
-
Jasne.
-
I, jeśli się nie mylę, na tamtej ścianie wisi zegar.
-
Tak, ale...
-
Ale co?
-
Jeden i drugi źle chodzą. Poza tym nie myślałem o patrzeniu na zegarek.
Backlund wydawał się oszołomiony odpowiedzią. Odłożył notes i długopis i zaczął
przecierać okulary. Potem głęboko odetchnął, wziął notes i podjął kolejną próbę.
-
Mimo że miał pan do dyspozycji dwa czasomierze, nie wie pan, która była
godzina?
-
No, tak jakby.
-
Nic nam nie da pańskie „tak jakby".
-
Zresztą oba źle chodzą. Mój się śpieszy, a tamten się późni.
Backlund zerknął na swój zegarek.
-
Dziwne - rzekł i coś zanotował. Mansson był ciekaw, co.
-
A więc stał pan w tym miejscu, kiedy sprawca przeszedł obok pana?
-
Tak.
-
Mógłby pan podać wyczerpujący rysopis?
-
Właściwie to na niego nie patrzyłem.
-
Nie widział pan sprawcy? - ze zdumieniem spytał Backlund.
-
Widziałem, jak wychodził przez okno.
-
Jak wyglądał?
-
Nie wiem. To dość daleko stąd, poza tym filar przesłaniał stół.
-
Czy chce pan powiedzieć, że nie wie pan, jak on wyglądał?
-
Uhm .
-
A w co był ubrany?
-
Miał chyba brązową marynarkę.
-
Chyba?
-
Widziałem go tylko przez chwilę.
-
I co jeszcze? Spodnie na przykład?
-
Tak, miał spodnie.
-
Na pewno?
-
No tak, inaczej... dziwacznie by to wyglądało. To znaczy gdyby nie miał
spodni.
Backlund notował jak oszalały.
Mansson obrócił wykałaczkę w ustach i odezwał się spokojnie:
-
Posłuchaj no, Backlund...
Backlund odwrócił się i łypnął poirytowany.
-
Prowadzę ważne przesłuchanie... - Urwał i sposępniał. - A, to ty.
-
Co się właściwie stało?
-
Postrzelono tu mężczyznę. Zgadniesz, kogo?
-
Nie.
-
Dyrektora Viktora Palmgrena - z emfazą obwieścił Backlund.
-
Ach, tak. - Czysta przyjemność, pomyślał. - Jak rozumiem, doszło do tego
ponad godzinę temu i człowiek, który strzelał, wyskoczył przez okno.
-
Na to wygląda.
Backlund nigdy niczego nie przyjmował za pewnik.
-
Dlaczego przed hotelem stoi sześć radiowozów?
-
Zarządziłem blokadę.
-
Czego? Kwartału?
-
Miejsca przestępstwa.
-
Odpraw wszystkich funkcjonariuszy - zaordynował zniesmaczony Mansson. -
Dla hotelu to średnia przyjemność, kiedy w foyer i na ulicy roi się od policjantów.
Poza tym na pewno są bardziej potrzebni gdzie indziej. Potem postaraj się zebrać
dane do rysopisu. Bez wątpienia znajdą się lepsi świadkowie od tego tutaj.
-
Naturalnie, przesłuchamy wszystkich.
-
Tak, w swoim czasie. Nie zatrzymuj tych, którzy nie mają nic ważnego do
powiedzenia. Ogranicz się do spisania nazwisk i adresów.
Backlund obrzucił go nieufnym spojrzeniem.
-
A ty co będziesz robił?
-
Podzwonię tu i tam.
-
Na przykład gdzie?
-
Na przykład do gazet, żeby się dowiedzieć, co się stało.
-
To ma być żart?
-
Oczywiście - odparł rozkojarzony Mansson i rozejrzał się.
Po sali restauracyjnej kręcili się dziennikarze i fotografowie. Niektórzy na pewno
byli tutaj przed przybyciem policji,
może któryś siedział w barze, kiedy padł strzał. Jeśli Mansson znał się na
dziennikarzach.
-
Systematyka rządzi się swoimi prawami... - zaczął Backlund.
W tym momencie do restauracji wpadł Benny Skacke, zaledwie trzydziestoletni
policjant śledczy. Wcześniej pracował w głównym wydziale zabójstw w
Sztokholmie, ale po nieco dwuznacznej akcji, która o mały włos kosztowałaby życie
jednego z jego przełożonych, złożył podanie o przeniesienie. Był obowiązkowy,
sumienny i ciut naiwny, ale Mansson go lubił.
-
Weź Skackego do pomocy.
Backlund miał wątpliwości.
-
Sztokholmczyka?
-
Tak - potwierdził Mansson. - I nie zapomnij o rysopisie1. Teraz tylko to się
liczy
Wyrzucił przeżutą wykałaczkę do popielniczki, wyszedł do lobby i skierował się do
telefonu naprzeciwko recepcji. Odbył pięć rozmów, potrząsnął głową i wszedł do
baru.
-
O, kogo ja widzę, dzień dobry, dzień dobry - odezwał się barman.
-
Cześć! - przywitał się Mansson i usiadł.
-
Czym możemy dzisiaj służyć? To co zwykle?
-
Nie. Tylko tonik. Muszę się zastanowić.
Czasami wszystko idzie jak po grudzie, pomyślał. Teraz nie mogło być gorzej. Viktor
Palmgren to bardzo znana i ważna persona. Choć trudno powiedzieć, dlaczego, jedno
nie ulegało wątpliwości: miał mnóstwo pieniędzy. Fakt, że strzelano do niego w
jednej z najpopularniejszych restauracji w Europie, niczego nie ułatwiał. Wręcz
przeciwnie. Sprawa nabierze rozgłosu, skutkując niemożliwymi do przewidzenia
konsekwencjami. Natychmiast po zajściu pracownicy hotelu przenieśli rannego do
salki telewizyjnej, zadbali o prowizoryczne posłanie i wezwali policję i karetkę.
Karetka przyjechała błyskawicznie i zabrała Viktora Palmgrena do szpitala
publicznego, a policja nie przyjechała wcale, mimo że jeden radiowóz znajdował się
koło dworca głównego, niespełna dwieście metrów od miejsca przestępstwa.
Dlaczego? Teraz już wiedział, ale wytłumaczenie nie przysparzało policji
szczególnego splendoru. Pierwsze zgłoszenie źle zinterpretowano, uznając sprawę za
niezbyt naglącą. W związku z tym funkcjonariusze operujący koło dworca poświęcili
całą energię na okiełznanie kompletnie niegroźnego pijaczka. Dopiero drugie
zgłoszenie postawiło wszystkich na nogi i w trybie arcypilnym skierowano do hotelu
mnóstwo radiowozów i mundurowych z Bacldundem na czele. Następnie
przystąpiono do chaotycznych działań. W tym czasie Mansson przez ponad
czterdzieści minut wałkował z żoną Przeminęło z wiatrem. Poza tym wypił dwa
drinki i musiał czekać na taksówkę. Kiedy pierwszy policjant dotarł na miejsce, od
oddania strzału upłynęło pół godziny. Stan Viktora Palmgrena był pod znakiem
zapytania. Po badaniach na oddziale powypadkowym w Malmó został odesłany na
neurochirurgię w Lundzie. Odległość między miastami wynosiła około dwudziestu
kilometrów i karetka jeszcze była w drodze. W karetce znajdował się jeden z
najważniejszych świadków, mianowicie żona Palmgrena. Przypuszczalnie siedziała
przy stole naprzeciwko męża, dzięki czemu mogła się najlepiej przyjrzeć sprawcy.
Teraz od zdarzenia minęła prawie godzina. Godzina stracona, a każda sekunda była
na wagę złota.
Mansson potrząsnął głową i spojrzał na barowy zegar. Wpół do dziesiątej.
Do baru wkroczył Backlund, a tuż za nim Skacke.
-
Jesteś tutaj?
Krótkowzroczny Backlund wpatrywał się w Manssona z najwyższym zdumieniem.
-
Co z rysopisem? - spytał Mansson. - Czas ucieka.
Backlund guzdrał się z notesem, w końcu położył go na kontuarze, zdjął okulary i
zaczął je czyścić.
-
Się robi - szybko zareagował Skacke. - Na razie wiemy tyle, że gość jest
średniego wzrostu, ma szczupłą twarz i rzadkie, sczesane do tyłu, ciemnobrązowe
włosy. Miał na sobie brązową marynarkę, pastelową koszulę, żółtą albo zieloną,
ciemny krawat, ciemnoszare spodnie, czarne albo brązowe półbuty. Wiek: około
czterdziestki.
-
Dobrze. Roześlij to. Natychmiast. Zarządź blokadę wszystkich wylotówek,
sprawdź dworce, lotniska i porty.
-
Tak jest - powiedział Skacke.
-
Nie może wyjechać z miasta.
Skacke wyszedł.
Backlund włożył okulary, wlepił wzrok w Manssona i powtórzył bezsensowne
pytanie:
-
Jesteś tutaj? - Popatrzył na szklaneczkę i zdumiał się jeszcze bardziej. - I
pijesz?
Mansson puścił to mimo uszu.
Backlund skupił się teraz na barowym zegarze, po czym porównał czas ze swoim
zegarkiem.
-
Ten zegar też źle chodzi.
-
Owszem - potwierdził barman. - Śpieszy się. To taki ukłon w stronę gości,
żeby się nie spóźnili na pociąg albo na statek.
-
Ojojoj! - jęknął Backlund. - Nigdy tego nie wyjaśnimy. Jak mamy ustalić czas,
skoro nie można polegać na zegarach?
-
Tak, to trudne - odruchowo przyznał Mansson.
Wrócił Skacke.
-
Załatwione.
-
Pewnie za późno - skwitował Mansson.
-
O czym wy do licha mówicie?! - Backlund chwycił notes. - Jeśli chodzi o tego
kelnera...
Mansson przerwał mu, podnosząc dłoń.
-
Chwila moment. Benny, zadzwoń na komendę w Lundzie i poproś, żeby
wysłali kogoś do szpitala na neurochirurgię. Niech weźmie magnetofon, nagra
Palmgrena, jak tylko -jeśli w ogóle - odzyska przytomność, i niech przesłucha panią
Palmgren.
Skacke od razu się ulotnił.
-
O tym kelnerze - odezwał się barman - mogę powiedzieć tyle, że niczego by
nie zauważył, nawet gdyby do restauracji wleciał Dracula.
Backlund, poirytowany, przezornie milczał. Mansson nic nie mówił, dopóki nie
wrócił Skacke.
Backlund, przełożony Skackego, zdecydował się na liczbę mnogą:
-
Kto, waszym zdaniem, jest najlepszym świadkiem?
-
Niejaki Edvardsson - odparł Skacke. - Siedział trzy stoliki dalej. Ale...
-
Ale?
-
Jest nietrzeźwy.
-
Alkohol to przekleństwo.
-
Wobec tego porozmawiamy z nim jutro - skonstatował Mansson. - Kto mógłby
mnie podrzucić do komendy?
-
Ja - powiedział Skacke.
-
A ja się stąd nie ruszę - wypalił Backlund. - Bo, formalnie rzecz biorąc, to ja
prowadzę dochodzenie.
-
Jasne - odparł Mansson. - Cześć!
A siedząc w samochodzie, mruknął:
-
Pociągi i statki...
-
Myślisz, że dał nogę? - spytał z wahaniem w głosie Skacke.
-
Myślę, że mógł. Tak czy inaczej, bez względu na porę musimy obdzwonić
tabuny ludzi.
Skacke zerknął na Manssona, który zmienił wykałaczkę, i skręcił na dziedziniec
komendy.
-
Samolot - mruknął pod nosem Mansson. - Zapowiada się ciężka noc.
O tej porze komenda wydawała się wielka, posępna i wyludniona. Kiedy wchodzili
po szerokich kamiennych schodach, ich kroki niosły się samotnym echem.
Duży Mansson był z natury flegmatyczny. Nie cierpiał ciężkich nocy, poza tym
karierę miał już praktycznie za sobą.
Co innego Skacke. Dwadzieścia lat młodszy, gorliwy i ambitny, był wyjątkowo
zainteresowany pięciem się w górę. Jego wcześniejsze policyjne doświadczenia
sprawiły, że spokorniał i starał się przypodobać innym.
Na dobrą sprawę nieźle się uzupełniali.
Mansson natychmiast otworzył okno w swoim pokoju, wychodzące na asfaltowy
dziedziniec komendy, usiadł na obrotowym krześle i przez kilka minut milczał,
obracając w zamyśleniu wałek w swojej starej maszynie Underwood.
W końcu się odezwał:
-
Załatw przekierowywanie do nas wszystkich wiadomości radiowych i
ewentualnych rozmów. Na twój numer.
Skacke urzędował w pokoju po drugiej stronie korytarza, naprzeciwko Manssona.
-
Nie zamykaj drzwi - polecił Mansson, a po chwili dorzucił z łagodną ironią: -
W ten sposób stworzymy coś na kształt głównej kwatery śledczej.
Skacke poszedł do siebie i zaczął dzwonić. Po krótkiej chwili Mansson ruszył za nim
i z wykałaczką w kąciku ust oparł się o futrynę.
-
Myślałeś, Benny?
-
Nie za dużo - przezornie odparł Skacke. - To w pewnym sensie niezrozumiałe.
-
No właśnie. Niezrozumiałe.
-
Na przykład jaki może być motyw?
-
Zostawmy motyw w spokoju i skoncentrujmy się na samym zdarzeniu.
Zadzwonił telefon. Skacke odebrał i coś zanotował.
-
Człowiek, który strzelał do Palmgrena, miał zaledwie parę procent szans, że po
fakcie uda mu się wydostać z hotelowej restauracji. Do momentu oddania strzału jego
zachowanie wskazywałoby na fanatyzm.
-
Mniej więcej jak przy zamachu na tle politycznym?
-
Tak. Ale potem? Co się dzieje potem? Cudownym zrządzeniem losu wychodzi
z tego cało i już nie zachowuje się jak fanatyk, tylko działa w panice.
-
Dlatego podejrzewasz, że chce opuścić miasto?
-
Między innymi. Wchodzi, strzela, nie przejmuje się tym, co będzie potem. Ale,
jak to bywa u większości przestępców, ogarnia go panika. Całkiem zwyczajnie
oblatuje go strach i za wszelką cenę chce uciec jak najdalej i jak najszybciej.
To teoria, pomyślał Skacke. I oparta na dosyć kruchych podstawach.
-
Oczywiście, to tylko tak zwana teoria - powiedział Mansson. - Dobry
kryminalny nie kieruje się teoriami. Nie widzę jednak innej możliwości.
Zadzwonił telefon.
Robota, pomyślał Mansson. Na dokładkę cholernie dziwna robota.
Przecież miał wolne.
Na razie ciężka noc polegała na tym, że nic się nie działo. Przy wylotówkach i na
dworcu głównym zatrzymano trochę ludzi, którzy mniej więcej odpowiadali
rysopisowi. Raczej nikt nie miał ze sprawą nic wspólnego, ale zostali spisani.
Za dwadzieścia pierwsza odszedł ostatni pociąg.
Za kwadrans druga policja w Lundzie przekazała wiadomość, że Palmgren żyje.
O trzeciej przyszła wiadomość z tego samego źródła. Pani Palmgren jest w szoku i
nie ma mowy o przesłuchaniu. W każdym razie wyraźnie widziała tego, kto strzelał, i
z całą pewnością go nie zna.
-
Gość w Lundzie nie zasypia gruszek w popiele - zauważył Mansson i ziewnął.
Tuż po czwartej policja z Lundu znów się odezwała. Zespół lekarzy kurujących
Palmgrena postanowił odłożyć operację. Pocisk utkwił za lewym uchem i nie można
było stwierdzić, jakie spowodował szkody. Biorąc pod uwagę okoliczności, ogólny
stan pacjenta uznano za dobry.
Ogólny stan Manssona nie był dobry. Był zmęczony, zasychało mu w ustach i co
chwila chodził do toalety, żeby się napić wody.
-
Czy można żyć z kulą w głowie? - spytał Skacke.
-
Tak. Są na to przykłady. W niektórych przypadkach pocisk się otorbia i pacjent
wraca do zdrowia. Gdyby lekarze próbowali go wyjąć, mógłby umrzeć.
Backlund najwyraźniej przyspawał się do Hotelu Savoy. Zadzwonił stamtąd o wpół
do piątej z informacją, że odgrodził i zaplombował określony obszar i czeka na
techników, którzy zbadają miejsce przestępstwa, co powinno nastąpić najwcześniej
za parę godzin.
-
Pyta, czy będzie tam jeszcze potrzebny - powiedział Skacke, zasłaniając
słuchawkę dłonią.
-
Jedyne miejsce, gdzie ewentualnie jest potrzebny, to łóżko we własnym domu,
u boku żony.
Skacke przekazał słowa Manssona w nieco zmodyfikowanej formie.
-
Wydaje mi się - powiedział po chwili - że możemy skreślić Bulltoftę. Ostatni
samolot odleciał pięć po jedenastej. Na pokładzie nie było nikogo odpowiadającego
rysopisowi. Najbliższy samolot startuje o wpół do siódmej rano, wszystkie
miejsca są zabukowane od przedwczoraj i nie ma ani jednej osoby na liście
rezerwowej.
Mansson myślał.
-
Hm... Chyba zadzwonię do kogoś, kto zdecydowanie nie lubi być budzony.
-
Do kogo? Do komendanta?
-
Nie, komendant też się pewnie nie wyspał. Gdzie się podziewałeś wczoraj
wieczorem?
-
Byłem w kinie. Przecież nie mogę dzień w dzień zakuwać.
-
Ja nigdy nie zakuwałem. O dziewiątej odpłynął jakiś wodolot z Malmó do
Kopenhagi. Dowiedz się, który.
To zadanie okazało się nadspodziewanie trudne i zajęło Skackemu pół godziny.
-
„Springeren". Teraz cumuje w Kopenhadze. Niesamowite, jak się niektórzy
wkurzają, kiedy się ich obudzi.
-
Powiem ci na pocieszenie, że mnie się zaraz gorzej oberwie.
Mansson poszedł do swojego pokoju, podniósł słuchawkę, wybrał dwa zera i
czterdzieści pięć, a potem numer domowy inspektora Mogensena z kopenhaskiej
policji kryminalnej. Zanim się dodzwonił, doliczył się siedemnastu sygnałów.
-
Mogensen, słucham.
-
Cześć, tu Per Mansson z Malmó.
-
Pocałuj mnie w dupę! Wiesz, która godzina?!
-
Wiem. Ale to może być bardzo ważne, wielkiej wagi.
-
Musi być cholernie wielkiej wagi - groźnie warknął Duńczyk.
-
Wczoraj wieczorem był u nas w Malmó zamach. Istnieje cień szansy, że
zamachowiec uciekł do Kopenhagi. Mamy jego rysopis.
Po czym opowiedział, co i jak.
-
Do jasnej cholery, myślisz, że jestem cudotwórcą?
-
Tak właśnie myślę - odparł Mansson. - Odezwij się, jak będziesz coś wiedział.
-
Odwal się - rzekł Mogensen najczystszą szwedczyzną i rzucił słuchawkę.
Mansson otrząsnął się i ziewnął.
-
W jakim języku mówiłeś? - zainteresował się Skacke.
-
Po skandynawsku.
Potem nic się nie wydarzyło.
Potem zadzwonił Backlund. Technicy przystąpili do pracy. Była ósma.
-
Ale ma szwung - mruknął Mansson.
-
Co robimy? - spytał Skacke.
-
Nic. Czekamy
Za dwadzieścia dziewiąta odezwał się telefon Manssona. Odebrał, słuchał przez
minutę, zakończył rozmowę krótkim „dzięki!" albo „cześć!" i zawołał do Skackego:
-
Dzwoń do Sztokholmu! Natychmiast!
-
Co mam powiedzieć?
Mansson spojrzał na zegarek.
-
Dzwonił Mogensen. W nocy jakiś Szwed podający się za Bengta Svenssona
kupił bilet z Kastrup do Sztokholmu. Liczył na okazję i w końcu załapał się na
samolot SAS-u, który wystartował dwadzieścia pięć po siódmej. Powinien
wylądować na Arlandzie góra dziesięć minut temu. Podobno rysopis się zgadza.
Niech go znajdą i zgarną na pierwszym przystanku autobusu jadącego z lotniska.
Skacke rzucił się do telefonu.
-
Załatwione - wydyszał pół minuty później.
-
Z kim?
-
Z Gunvaldem Larssonem.
-
A, z nim.
Czekali.
Po półgodzinie telefon Skackego zadzwonił. Skacke chwycił słuchawkę i
znieruchomiał.
-
Nici.
-
Uhm - skwitował Mansson.
Przecież mieli dwadzieścia minut, pomyślał.
Rozdział 3
Identyczny komentarz padł w sztokholmskiej komendzie policji na
Kungsholmsgatan.
-
Nici - zakomunikował Einar Rónn, wsuwając swoją czerwoną, spoconą facjatę
w uchylone drzwi do pokoju Gunvalda Larssona.
-
Jakie nici? - spytał lekko rozkojarzony Gunvald Larsson.
Myślał o trzech wyjątkowo brutalnych rozbojach w metrze ostatniej nocy. I o dwóch
gwałtach. I szesnastu bójkach. W końcu to był Sztokholm. Na szczęście obyło się bez
umyślnego i nieumyślnego zabójstwa. Nie wiedział, ilu dokonano włamań i
kradzieży. Ani ilu zwinięto narkomanów, melinia-rzy i nietrzeźwych. Ani ilu bogu
ducha winnych sponiewierali funkcjonariusze, pakując ich do radiowozów i
komisariatów. Pewnie mnóstwo. Ale to nie jego broszka.
Jasnowłosy i niebieskooki Gunvald Larsson, starszy policjant śledczy w wydziale do
spraw przemocy fizycznej, miał sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry wzrostu, był
silny jak byk i, biorąc pod uwagę jego zawód, wyjątkowo snobistyczny. Na przykład
tego ranka włożył lekki, szarawy garnitur, takiż krawat, buty i skarpety. Jego dość
specyficzne usposobienie nie przysparzało mu nadmiaru przyjaciół.
-
No, z tym autobusem z Arlandy na przystanku Haga -uściślił Rónn.
-
Nici?
-
Chłopcy z patrolu, którzy mieli sprawdzić pasażerów, nie zdążyli na czas.
Kiedy tam przyjechali, wszyscy już wysiedli.
Gunvald Larsson wrócił na ziemię i wbił wzrok w Rónna.
-
Co? Nie, to niemożliwe.
-
A jednak. Po prostu nie zdążyli.
-
Odbiło ci?
-
W rzeczy samej to nie ja miałem się tym zająć. W rzeczy samej nie ja.
Rónn, spokojny, dobroduszny Norrlandczyk z Arjeplog, mimo lat pracy w
Sztokholmie nie do końca wyzbył się swojego dialektu.
Gunvald Larsson przypadkiem odebrał telefon od Skackego i uznał kontrolę
pasażerów autobusu za najzwyklejsze, rutynowe czynności.
-
Przecież od razu zadzwoniłem na Solną i dowiedziałem się od oficera
dyżurnego, że ich wóz patrolowy jest na Karolińskiej - warknął, ściągając brwi. -
Stamtąd do przystanku jest góra trzy minuty. Co się takiego stało?
-
Podobno ktoś ich napastował.
-
Napastował?!
-
No, musieli interweniować. A kiedy przyjechali na miejsce, autobusu już nie
było.
-
Interweniować?!
Rónn włożył okulary i spojrzał na kartkę, którą trzymał w dłoni.
-
Tak. Autobus Beata. Zazwyczaj obsługuje lotnisko w Brommie.
-
Beata? Co za patentowany idiota nadaje autobusom imiona?
-
Nie ja - odparł Rónn.
-
Czy te orły z radiowozu jakoś się nazywają?
-
Zapewne. Ale nie wiem jak.
-
To się dowiedz. Skoro nawet autobusy mają imiona, policjanci też powinni.
Chociaż wystarczyłyby im numery.
-
Albo symbole.
-
Symbole?
-
No, jak u przedszkolaków Stateczki, autka, ptaszki, grzybki, muszki, pieski i
takie tam.
-
W życiu nie byłem w przedszkolu - z niesmakiem odparował Gunvald Larsson.
- Sprawdź to. Mansson pęknie ze śmiechu, jeśli nie usłyszy jakiegoś sensownego
wytłumaczenia.
Rónn wyszedł.
-
Pieski i takie tam - mruknął Gunvald Larsson. - Wszyscy mają nie po kolei w
głowie.
I zajął się rozbojami w metrze, dłubiąc w zębach nożem do papieru.
Rónn był z powrotem po dziesięciu minutach. W okularach na czerwonym nochalu i
z kartką w garści.
-
Mam - oznajmił. - Trójka z komisariatu na Solnej. Obsada: Karl Kristiansson i
Kurt Kvant.
Gunvald Larsson aż podskoczył z wrażenia, o mały włos nie zabijając się nożem.
-
Co?! Mogłem się, cholera, tego domyślić. Ci dwaj idioci najwyraźniej mnie
prześladują. Na dokładkę są ze Skanii. Ściągnij ich tutaj lotem błyskawicy. Trzeba to
natychmiast wyjaśnić.
Kristiansson i Kvant mieli co wyjaśniać. Rzecz była zagmatwana i nie wyglądała
najlepiej. A ponieważ panicznie się bali Gunvalda Larssona, stawili się w komendzie
na Kung-sholmsgatan z blisko dwugodzinnym spóźnieniem. Na własną zgubę, bo w
tym czasie Gunvald zdążył przeprowadzić swoje małe owocne śledztwo.
Wreszcie dotarli. W schludnych mundurach, z furażerkami w dłoniach. Jasnowłosi,
niebieskoocy, barczyści, mierzący sto osiemdziesiąt sześć centymetrów, patrzyli na
Gunvalda Larsso-na otępiałym spojrzeniem. Zastanawiali się, dlaczego właśnie on
stanowi wyjątek od niepisanej złotej reguły obowiązującej w ich środowisku, wedle
której policjanci nie powinni się nawzajem krytykować ani świadczyć przeciwko
sobie.
-
Dzień dobry! - przywitał ich uprzejmie Gunvald Larsson. - Miło, że
wpadliście.
-
Dzień dobry - odparł z wahaniem Kristiansson.
-
Cześć! - rzekł przekornie Kvant.
Gunvald Larsson zerknął na niego i westchnął.
-
To wy mieliście sprawdzić pasażerów autobusu na przystanku Haga, prawda?
-
No. - Kristiansson myślał przez chwilę. - Ale przyjechaliśmy za późno.
-
Nie zdążyliśmy - poprawił kolegę Kvant.
-
Załapałem. Jak rozumiem, odebraliście zgłoszenie, kiedy parkowaliście na
Karolińskiej. Przejazd stamtąd na przystanek zajmuje około dwóch minut, góra trzy.
Jaki macie wóz?
Kristiansson przestąpił z nogi na nogę.
-
Plymoutha.
-
Okoń przepływa dwa kilometry na godzinę. To najpowolniejsza ryba na
świecie. Ale nawet ona z łatwością pokonałaby tę odległość szybciej od was. -
Gunvald Larsson zawiesił głos. - Dlaczego, do ka nędzy, nie zdążyliście?!
-
Bo musieliśmy interweniować - odparował Kvant.
-
Podejrzewam, że okoń znalazłby lepszą wymówkę... Dlaczego musieliście
interweniować?
-
Bo... zostaliśmy znieważeni - szepnął Kristiansson.
-
Zniewaga urzędnika na służbie - wyrecytował Kvant.
-
Co się konkretnie stało?
-
Rowerzysta obrzucił nas obelgami.
Podczas gdy Kvant trzymał fason, Kristiansson wydawał się coraz bardziej
niespokojny.
-
I to wam przeszkodziło w wykonaniu zdania?
Kvant miał gotową odpowiedź:
-
Komendant główny policji powiedział publicznie, że należy bezwarunkowo
zwalczać każdą formę zniewagi urzędnika, zwłaszcza funkcjonariusza w mundurze.
Policjant nie może być wystawiany na pośmiewisko.
-
Nie może?
Chłopcy z patrolu wpatrywali się w niego tępym wzrokiem.
Gunvald Larsson wzruszył ramionami i kontynuował:
-
Wprawdzie wspomniany potentat słynie z publicznych wystąpień, wątpię, żeby
wyrwało mu się coś tak kretyńskiego. No, co to były za obelgi?
-
„Glina, glina, kartoflana wieprzowina" - wyrecytował Kvant.
-
I to jest waszym zdaniem obelżywe?
-
Bezwarunkowo - potwierdził Kvant.
Gunvald Larsson obrzucił Kristianssona inkwizytorskim spojrzeniem. Ten przestąpił
z nogi na nogę i wymruczał:
-
No, tak uważam.
-
No - dorzucił Kvant. - Nawet gdyby Siv...
-
Co za Siv? - zapytał Gunvald Larsson. - Znowu jakiś autobus?
-
Nie, moja żona.
Gunvald Larsson rozczapierzył palce i położył swoje ogromne owłosione dłonie na
blacie biurka.
-
A więc wyglądało to następująco: parkujecie na Karolińskiej, przed chwilą
odebraliście zgłoszenie. Wtedy obok przejeżdża mężczyzna na rowerze i woła do
was: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!". Musieliście interweniować i dlatego nie
zdążyliście na czas dotrzeć na przystanek.
-
No właśnie - odparł Kvant.
-
Taaak - dodał Kristiansson.
Gunvald Larsson długo im się przyglądał.
-
Czy to prawda? - spytał spokojnie.
Odpowiedziała mu cisza. Kvantowi nieco zrzedła mina.
Kristiansson przebierał nerwowo palcami jednej ręki po kaburze pistoletu, a drugą
ocierał furażerką pot z czoła.
Gunvald Larsson długo siedział w milczeniu. W końcu nagle uniósł ramiona i
grzmotnął dłońmi w biurko, wprawiając w drgania cały pokój.
-
To kłamstwo! - wrzasnął. - Każde słowo to kłamstwo, o czym dobrze wiecie.
Zatrzymaliście się przed kioskiem z kiełbaskami. Jeden z was stał przy radiowozie i
jadł hot doga. Wtedy rzeczywiście przejechał koło was mężczyzna na rowerze i ktoś
coś do was zawołał. Ale nie ten mężczyzna, tylko jego synek, który siedział z tyłu w
foteliku. I nie krzyknął: „Glina, glina, kartoflana wieprzowina!", tylko: „Glina, glina,
kartoflana papka!". Ma dopiero trzy lata i jeszcze się nie nauczył poprawnie mówić.
Gunvald Larsson umilkł.
Twarze Kristianssona i Kvanta przybrały buraczaną barwę.
-
Jakim cudem... Skąd pan może to wiedzieć? - niewyraźnie wymruczał
Kristiansson.
Gunvald Larsson lustrował ich miażdżącym spojrzeniem.
-
No, który wcinał parówkę?
-
Nie ja - powiedział Kristiansson.
-
Ty tchórzliwy, tępy bydlaku - wycedził kącikiem ust Kvant.
-
A teraz odpowiem na pytanie - rzekł zniechęcony Gunvald Larsson. - Wiem o
tym, bo mężczyzna na rowerze nie zamierzał puścić płazem tego, że dwóch
ordynusów w mundurach wyzywa go na ulicy za coś, co przypadkiem powiedział
jego trzyletni syn. Zadzwonił na komisariat i złożył skargę.
Bardzo słusznie. Tym bardziej że nie brakowało świadków Parówka była z puree
ziemniaczanym? Kristiansson ponuro kiwnął głową. Kvant po raz ostatni próbował
się bronić.
-
Łatwo się przesłyszeć, jak się ma usta pełne je... Gunvald Larsson przerwał
mu, podnosząc prawą rękę.
Potem przysunął do siebie notatnik, wyjął długopis z wewnętrznej kieszonki i napisał
drukowanymi literami: „Spierdalać!"
Wyrwał kartkę i przesunął po biurku. Kristiansson wziął, przeczytał, poczerwieniał
jeszcze bardziej i przekazał ją Kvantowi.
-
Nie mam siły powtarzać tego głośno - oznajmił Gun-vald Larsson.
Kristiansson i Kvant zabrali z sobą kartkę i wyszli.
Rozdział 4
Martin Beck o niczym nie miał pojęcia.
Siedział w swoim pokoju służbowym w komendzie południowej* przy Vastberga
Alle, pochłonięty innymi problemami. Odsunął się z krzesłem od biurka i położył
nogi na dolnej, półotwartej szufladzie. Przygryzając tekturowy ustnik dopiero co
przypalonej florydy, wbił dłonie w kieszenie spodni, zmrużył oczy i patrzył w okno.
Myślał.
* Potoczna nazwa komendy policji w okręgu Sóderort, obejmującym południowe
przedmieścia Sztokholmu (wszystkie przypisy tłumaczki).
Ponieważ był komisarzem w głównym wydziale zabójstw, można byłoby
przypuszczać, że roztrząsa na przykład sprawę niewyjaśnionego morderstwa na
Sódermalmie, gdzie przeszło tydzień temu oprawca posłużył się siekierą, albo duma
o zwłokach niezidentyfikowanej kobiety, wyłowionej poprzedniego dnia z
Riddarfjarden.
Nic podobnego.
Martin Beck zastanawiał się, co kupić na proszoną kolację.
Pod koniec maja przeprowadził się do dwupokojowego mieszkania na Kópmangatan,
na Starym Mieście. On i Inga byli małżeństwem od osiemnastu lat, ale już dawno ich
drogi się rozeszły W styczniu, kiedy ich córka Ingrid spakowała manatki i
zamieszkała z koleżanką, odbył z żoną rozmowę o separacji. Początkowo
protestowała, ale kiedy podpisał umowę najmu, stawiając ją przed faktem
dokonanym, zaakceptowała jego decyzję. Rolf, jej beniaminek, miał zaledwie
czternaście lat i Martin Beck podejrzewał, że Ingi wcale nie martwi samotne
wychowywanie syna.
Mieszkanie było przytulne i wystarczająco przestronne i kiedy wreszcie poustawiał
nieliczne sprzęty, jakie zabrał z małżeńskiego gniazdka na koszmarnym przedmieściu
Ba-garmossen, i dokupił to, czego mu brakowało, w przypływie megalomanii
zaprosił na kolację troje przyjaciół. Jako że jego zdolności kulinarne ograniczały się
w najlepszym razie do ugotowania jajek i zaparzenia herbaty, musiał przyznać, że go
poniosło. Próbował sobie przypomnieć, co Inga zwykle podawała gościom, ale udało
mu się przywołać jedynie mętne wspomnienia skomplikowanych dań, o których
przyrządzeniu i składnikach nie miał bladego pojęcia.
Martin Beck zapalił następnego papierosa i skołowany, pomyślał o soli a la
Walewska, filecie z cielęciny a la Oscar i Coeur de Filet Provenęale. Poza tym,
wyskakując ze swoim nieprzemyślanym zaproszeniem, nie wziął pod uwagę jeszcze
jednej okoliczności. Otóż w życiu nie widział większych żarłoków od trojga swoich
przyszłych gości.
Lennart Kollberg, przyjaciel i najbliższy współpracownik, był łakomczuchem i
smakoszem, co Martin Beck mógł stwierdzić, ilekroć zdobywał się na odwagę, żeby
zejść do stołówki. Poza tym jego powłoka cielesna świadczyła o silnym pociągu do
oddawania się rozkoszom stołu, którego nie zmąciła głęboka rana w brzuchu po
pchnięciu nożem, jaką odniósł rok temu. Gun Kollberg nie miała wprawdzie postury
męża, ale dorównywała mu apetytem. A Asa Torell, również jego koleżanka z pracy,
odkąd po ukończeniu szkoły policyjnej trafiła do oby-czajówki, w niczym nie
ustępowała Gargantui.
Dobrze pamiętał tę drobną chudzinę sprzed półtora roku, kiedy jej życiowy partner,
najmłodszy policjant śledczy w zespole Martina Becka, zginął w autobusie,
zastrzelony przez seryjnego mordercę*. Teraz, po traumie, odzyskała apetyt i
ociupinkę się zaokrągliła. Najprawdopodobniej miała wspaniałą przemianę materii.
* M. Sjówall, P. Wahlóó Śmiejący się policjant, Amber 2010.
Martin Beck zastanawiał się, czyby nie poprosić Asy, żeby przyszła trochę wcześniej
i pomogła mu w pichceniu. Nie. Odrzucił tę myśl.
Mięsista pięść walnęła w drzwi, które w ułamku sekundy się otworzyły, i do pokoju
wparował Kollberg.
-
Nad czym główkujesz? - spytał, opadając na fotel dla gości, który niepokojąco
zaskrzypiał pod jego ciężarem.
Nikt by nie przypuszczał, że Kollberg zna o niebo więcej złodziejskich sztuczek niż
ktokolwiek w ich branży i jest rewelacyjnie sprawny fizycznie.
Martin Beck zdjął nogi z szuflady i przysunął krzesło bliżej biurka.
Zanim się odezwał, starannie zgasił papierosa i zełgał:
-
Nad tym od siekiery na Sódermalmie. Jest coś nowego?
-
Nie czytałeś protokołu obdukcyjnego? Gość zszedł po pierwszym ciosie. Miał
wyjątkowo kruche kości czaszki.
-
Czytałem.
-
Zobaczymy, kiedy się uda porozmawiać z żoną. Dzisiaj rano powiedzieli w
szpitalu, że ciągle jest w szoku. Kto wie, może to ona go zabiła.
Kollberg dźwignął się z fotela i otworzył okno.
-
Zamknij - poprosił Martin Beck.
Kollberg zamknął.
-
Jak ty to wytrzymujesz - burknął z wymówką w głosie. - Gorąco tu jak w
piekle.
-
Lepiej się usmażyć, niż zatruć - odparł filozoficznie Martin Beck.
Komenda południowa mieściła się tuż przy Essingeleden i kiedy sunęło mnóstwo
samochodów, jak teraz, na początku sezonu urlopowego, powietrze było gęste od
spalin.
-
Miej pretensję do siebie - rzekł Kollberg, człapiąc do drzwi. - Postaraj się
przynajmniej dożyć do dzisiejszego wieczoru. O siódmej, tak?
-
Tak, o siódmej.
-
Już jestem głodny - prowokacyjnie skwitował Kollberg.
-
Zapraszam - powiedział Martin Beck do zatrzaśniętych drzwi.
Chwilę później rozdzwoniły się telefony, wpadali ludzie z papierami do podpisu,
raportami do przeczytania i najróżniejszymi pytaniami i nie miał czasu na zaprzątanie
sobie głowy wieczornym menu.
Za kwadrans czwarta opuścił komendę i pojechał metrem do Hótorgshallen. Krąży!
między stoiskami tak długo, że kiedy wreszcie zrobił zakupy, musiał wrócić do domu
taksówką, żeby zdążyć wszystko przygotować.
Za pięć siódma nakrył do stołu i obrzucił go bacznym spojrzeniem. Matiasy na
pierzynce z koperku, kwaśnej śmietany i szczypiorku, ikra z sielawy z wianuszkiem
drobniutko posiekanej cebuli, koperku i cząstek cytryny. Cienkie plastry wędzonego
łososia na kruchych liściach sałaty. Pokrojone jaja na twardo. Pikling. Wędzona
flądra. Węgierskie salami, polska kiełbasa, fińska kiełbasa i skańska wątrobiana.
Micha sałatki z mnóstwem krewetek, z której był szczególnie dumny, bo nie dość, że
sam ją sprokurował, o dziwo była smaczna. Sześć gatunków żółtego sera.
Rzodkiewki i oliwki. Pumpernikiel, węgierski chleb wiejski i chrupiąca ciepła
bagietka. Faska
wiejskiego masła. Na kuchence dochodziły młode ziemniaki, rozsiewając obłoczki
koperkowej woni. W lodówce chłodziły się cztery butelki rieslinga Piesporter
Falkenberg i puszki carlsberga, a w zamrażarce butelka norweskiej kminkówki
Loitens akvavit.
Martin Beck był bardzo zadowolony z efektów swoich starań. Teraz brakowało tylko
gości.
Pierwsza zjawiła się Asa Torell. Zrobił dla nich po campa-ri z wodą sodową i z
drinkiem w dłoni obejrzała jego mieszkanie.
Składało się z sypialni, pokoju dziennego, łazienki i przedpokoju. Pomieszczenia
były małe, ale dzięki temu przytulne i niewymagające żmudnego sprzątania.
-
Chyba nie muszę pytać, jak się tutaj czujesz - powiedziała Asa Torell.
-
Jak większość rodowitych sztokholmczyków, od zawsze marzyłem o
mieszkaniu na Starym Mieście. Poza tym to wspaniała rzecz być panem samego
siebie.
Asa kiwnęła głową. Oparta o parapet, ze skrzyżowanymi stopami, trzymała kieliszek
w obu dłoniach. Niska, delikatna, o dużych brązowych oczach, ciemnych krótkich
włosach, opalona, wyglądała na zdrową, spokojną i rozluźnioną. Jej widok sprawił
Martinowi Beckowi niekłamaną przyjemność. Pamiętał, jak długo nie mogła się
pozbierać po śmierci Akego Stenstróma.
-
A co u ciebie? - spytał. - Też nie tak dawno się przeprowadziłaś.
-
Wpadnij, to się przekonasz.
Po śmierci Stenstróma Asa zatrzymała się na jakiś czas u Gun i Lennarta Kollbergów,
ponieważ nie chciała zostać w tamtym mieszkaniu, a potem przeniosła się do
jednopokojowego lokum na Kungsholmsstrand. Rzuciła pracę w biurze podróży i
podjęła naukę w szkole policyjnej.
Kolacja się udała. Mimo że Martin Beck nie zjadł dużo, bo jadał rzadko albo wcale,
wszystko, co przygotował, w mig zniknęło. Trochę się niepokoił, czy aby
poczęstunek nie był zbyt skromny, ale kiedy goście wstali od stołu, sprawiali
wrażenie najedzonych i zadowolonych, a Kollberg dyskretnie odpiął guzik u spodni.
Asa i Gun od wina wolały wódkę i piwo i tym sposobem opróżnili butelkę
kminkówki.
Do kawy Martin Beck podał koniak, podniósł kieliszek i obwieścił:
-
Zafundujmy sobie porządnego kaca. Jutro wszyscy mamy wolne.
-
Ja nie mam - przyznała Gun. - Bodil wstaje o piątej rano, skacze mi po brzuchu
i domaga się śniadania.
Niespełna dwuletnia Bodil była córeczką Gun i Lennarta.
-
Nie zawracaj sobie tym głowy - powiedział Kollberg. -Na kacu czy nie na kacu
ja się nią jutro zajmę. I nie mówmy o pracy. Gdybym mógł znaleźć jakąś uczciwą
robotę, wypisałbym się z policji po tej aferze sprzed roku.
-
Nie myśl o tym - poprosił Martin Beck.
-
Marzenie ściętej głowy. Prędzej czy później nasza firma zawali się od środka.
Popatrz tylko na tych nierozgarniętych wieśniaków. Snują się w mundurach i nie
mają pojęcia, co robić. Albo na nasze szefostwo.
-
Tak, tak - przytaknął Martin Beck i sięgnął po koniak.
Też był poważnie zaniepokojony, zwłaszcza upolitycznieniem i centralizacją po
ostatniej reorganizacji. Coraz niższy poziom służb patrolowych pogarszał sprawę.
Ale nie był to najwłaściwszy moment, żeby o tym rozmawiać.
-
Tak, tak - powtórzył smętnie i podniósł kieliszek.
Potem Asa i Gun chciały pozmywać, a kiedy Martin Beck
zaprotestował, wyjaśniły, że uwielbiają zmywanie wszędzie, byle nie u siebie.
Przestał protestować i przyniósł whisky plus wodę.
Zadzwonił telefon.
Kollberg spojrzał na zegarek.
-
Kwadrans po dziesiątej. Niech mnie szlag, jeśli to nie Malm, który każe nam
się jutro stawić do roboty. Gdyby co, mnie tu nie ma.
Malm był nowym zastępcą komendanta po Hammarze, ich poprzednim przełożonym,
który niedawno przeszedł na emeryturę. Wziął się znikąd, czyli z Głównego Zarządu
Policji, i miał bodaj wyłącznie polityczne kwalifikacje. Trochę to było podejrzane.
Martn Beck podniósł słuchawkę i wymownie się skrzywił. Nie dzwonił Malm, tylko
sam komendant główny.
-
Coś się wydarzyło - rzekł skrzekliwie - i muszę cię poprosić, żebyś jutro rano
udał się do Malmó. Przepraszam, jeśli przeszkadzam - dodał poniewczasie.
-
Do Malmó? - Martin Beck nie zareagował na ostatnie zdanie. - Co się stało?
Kollberg, który właśnie przyrządzał sobie whisky z wodą, podniósł wzrok i pokręcił
głową. Martin Beck obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem i pokazał na swoją
szklanecz-kę.
-
Znasz Viktora Palmgrena? - spytał komendant główny.
-
Dyrektora? Tę szychę?
-
Tak.
-
Jasne, że znam, ale praktycznie wiem o nim tylko tyle, że ma mnóstwo różnych
firm i że jest krezusem. Aha, i ma młodą piękna żonę, która była modelką albo kimś
takim. Co mu się stało?
-
Nie żyje. Zmarł dzisiaj wieczorem na oddziale neurochirurgii w Lundzie w
wyniku postrzału w głowę w sali restauracyjnej Hotelu Savoy w Malmó. Sprawca na
razie nieznany. Doszło do tego wczoraj wieczorem. Nie macie gazet w Yastberdze?
Martin Beck puścił tę złośliwość mimo uszu.
-
Nie mogą się tym zająć miejscowi? - Wziął od Kollberga szklaneczkę whisky i
upił łyczek. - Przecież jest Per Mansson. Powinien...
-
Tak, tak - przerwał mu zniecierpliwiony komendant główny. - Jest Mansson,
ale chcę, żebyś mu pomógł. A dokładniej, żebyś przejął dochodzenie. I żebyś tam
pojechał najszybciej, jak się da.
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck. Za kwadrans pierwsza w nocy odlatywał
samolot z Brommy, ale nie zamierzał do niego wsiadać.
-
Chcę, żebyś się tam udał jutro z samego rana. - Komendant główny
najwyraźniej nie znał godzin odlotów. - To kłopotliwa i niezwykle delikatna sprawa,
którą musimy błyskawicznie rozwikłać.
Na chwilę zapadła cisza. Martin Beck sączył whisky i czekał.
-
Poza tym - podjął komendant główny - wyższa instancja zażyczyła sobie,
żebyś ty się tym zajął.
Martin Beck zmarszczył brwi i napotkał pytające spojrzenie Kollberga.
-
Czy ten Palmgren był taki ważny?
-
Ewidentnie. Pewne aspekty jego działalności znajdują się w centrum
ogromnego zainteresowania.
Nie możesz sobie podarować tych klisz i powiedzieć po ludzku? - pomyślał Martin
Beck. Jakiego „zainteresowania"? Jakie „pewne aspekty"? Jakiej „działalności"?
Widocznie chciał zgrywać tajemniczego.
-
Nie mam, niestety, pojęcia o jego działalności.
-
W swoim czasie zostaniesz o tym poinformowany. Najważniejsze, żebyś
piorunem znalazł się w Malmó. Rozmawiałem z Malmem, zgodził się na tę
delegację. Musimy dać z siebie wszystko i za wszelką cenę schwytać sprawcę. I bądź
ostrożny w wypowiedziach dla prasy. Sam rozumiesz, że będę się rozpisywać. No, to
kiedy jedziesz?
-
Wydaje mi się, że jest jakiś samolot jutro o dziewiątej pięćdziesiąt.
-
Dobrze - rzekł komendant główny i odłożył słuchawkę.
Rozdział 5
Wiktor Palmgren zmarł w czwartek o dziewiętnastej trzydzieści trzy. Pół godziny
przed oficjalnym uznaniem go za zmarłego opiekujący się nim lekarze stwierdzili, że
ma silny organizm i jego stan ogólny nie jest najgorszy.
Z grubsza rzecz biorąc, jego jedyny defekt polegał na tym, że miał kulę w głowie.
W momencie jego śmierci obecni byli: żona, dwóch neurochirurgów, dwie
pielęgniarki i policjant śledczy z Lundu.
Uznano, że operacja wiązałaby się ze zbyt dużym ryzykiem, co nawet laikowi
wydawało się sensowne.
Fakty bowiem tak się miały, że Palmgren czasami odzyskiwał świadomość i jeden raz
był na tyle przytomny, że można się z nim było porozumieć.
Policjant śledczy, który sam czuł się raczej martwy niż żywy, zadał mu dwa pytania:
„Czy widział pan mężczyznę, który do pana strzelał, i czy pan go rozpoznał?".
Odpowiedzi były jednoznaczne. Twierdząca na pierwsze pytanie i przecząca na
drugie. Owszem, Palmgren widział napastnika, ale po raz pierwszy i ostatni w swoim
życiu.
Niewiele to wniosło do sprawy. W Malmó Mansson głęboko zmarszczył czoło i
marzył o łóżku albo przynajmniej o czystej koszuli.
Panował nieznośny upał, w komendzie nie było klimatyzacji.
Jedyny trop, na jaki wpadł, diabli wzięli. Panowie ze Sztokholmu, pomyślał. Nie
powiedział tego głośno przez wzgląd na Skackego, drażliwego z natury. Ciekawe, ile
ten trop był wart? Możliwe, że nic.
Ale kto wie. Duńska policja przesłuchała personel wodolotu „Springeren". Jedna ze
stewardes obsługująca rejs z Malmó do Kopenhagi o dziewiątej wieczorem zwróciła
uwagę na pewnego mężczyznę przede wszystkim dlatego, że początek
trzydziestopięciominutowej podróży postanowił spędzić na otwartym deku rufowym.
Jego wygląd - a właściwie ubranie -mniej więcej odpowiadał skąpemu rysopisowi.
Przynajmniej coś się zgadzało.
Na wodolotach, które pod wieloma względami bardziej przypominają samolot niż
statek, nie sterczy się na otwartym pokładzie. Ba, to chyba nawet niewskazane. W
końcu stamtąd zszedł i usiadł w fotelu. Ponieważ nie kupował wolnocłowej
czekolady, alkoholu ani papierosów, nie musiał wypełniać druku zamówienia.
Dlaczego tak długo stał na rufie?
Żeby coś wyrzucić do wody.
Co?
Broń.
Gdyby to był ten mężczyzna. I gdyby chciał się pozbyć broni.
Chyba że ktoś obawiał się choroby morskiej i dlatego wolał pobyć na świeżym
powietrzu.
- Gdyby, gdyby, gdyby babcia... - mruknął do siebie Mansson, miażdżąc zębami
ostatnią wykałaczkę.
Okropny dzień. Po pierwsze, nieznośny upał w pokoju. Na dokładkę siedział przy
oknie, wystawiony na palące popołudniowe słońce. Po drugie, biernie czekał: na
wiadomość, na świadków, którzy na pewno są, ale się nie zgłaszają.
Wizja lokalna miejsca przestępstwa nic nie przyniosła. Zabezpieczono setki odcisków
palców, nie było jednak żadnych powodów do przypuszczeń, by którekolwiek
zostawił zabójca Viktora Palmgrena. Największe nadzieje wiązano z oknem, ale
nieliczne odciski na szybie były rozmazane i nie udało się ich zdjąć.
Backlunda najbardziej irytowało to, że nie znaleziono łuski.
Kilka razy dzwonił w tej sprawie.
-
Nie rozumiem, gdzie się podziała.
Dla Manssona odpowiedź była tak oczywista, że nawet Backlund powinien
uruchomić szare komórki.
-
Daj znać, jak będziesz miał jakąś teorię - rzekł z lekką ironią.
Nie znaleziono również odcisków butów. Co całkiem naturalne, bo po restauracji
kręciło się mnóstwo ludzi, a poza tym wytropienie jakichkolwiek przydatnych śladów
na wykładzinie graniczyłoby z cudem. Za oknem mężczyzna wdepnął w korytko z
kwiatami i zeskoczył na chodnik. Z uszczerbkiem dla roślin i miernym skutkiem dla
techników.
-
Kolacja - powiedział Skacke.
-
Co „kolacja"?
-
To było raczej spotkanie biznesowe niż czysto towarzyskie.
-
Możliwe - przyznał Mansson. - Masz listę osób siedzących przy stole?
-
Jasne.
Wspólnie ją studiowali.
„Viktor Palmgren, dyrektor, Malmó, 56
Charlotte Palmgren, żona, Malmó, 32
Hampus Broberg, kierownik działu, Sztokholm, 43
Helena Hansson, sekretarka Broberga, Sztokholm, 26
Ole Hoff-Jensen, kierownik działu, Kopenhaga, 48
Birthe Hoff-Jensen, żona, Kopenhaga, 30
Mats Linder, asystent dyrektora, Malmó, 30"
-
I wszyscy pracują w koncernie Palmgrena - powiedział Mansson.
-
Na to wygląda. Oczywiście trzeba ich jeszcze raz porządnie przesłuchać.
Mansson z westchnieniem pomyślał o rozrzucie geograficznym. Jensenowie już
poprzedniego wieczoru wrócili do Danii. Hampus Broberg i Helena Hansson
odlecieli porannym samolotem do Sztokholmu, a Charlotte Palmgren czuwała przy
mężu na oddziale neurochirurgii w Lundzie. W Malmó był tylko Mats Linder. Ale nie
wiedzieli tego na pewno. Był najbliższym współpracownikiem Palmgrena i często
wyjeżdżał.
Za kwadrans ósma przyszła wiadomość o śmierci Vikto-ra Palmgrena, czyli mieli
teraz do czynienia z morderstwem. Wydawało się, że nic gorszego ich tego
potwornego dnia nie spotka.
Spotkało.
Kiedy o wpół do jedenastej pili kawę, niewyspani, z zapadniętymi oczami, zadzwonił
telefon.
-
Inspektor Mansson, słucham.
A po chwili:
-
Rozumiem.
Powtórzył „rozumiem" trzy razy, pożegnał się, odłożył słuchawkę i popatrzył na
Skackego:
-
Już nie prowadzimy tej sprawy. Przyślą tutaj gościa z głównego wydziału
zabójstw.
-
Ale nie Kollberga - zaniepokoił się Skacke.
-
Nie. Samego Becka. Będzie u nas jutro przed południem.
-
To co robimy?
-
Jedziemy do domu i śpimy - odparł Mansson, wstając.
Rozdział 6
Kiedy samolot ze Sztokholmu wylądował na bulltofcie, Martin Beck nie czuł się
dobrze.
Nie dość, że zdecydowanie nie lubił latać, tego piątkowego przedpołudnia dotkliwie
odczuwał skutki parapetówki, więc podróż była wyjątkowo nieprzyjemna.
Ledwie opuścił względnie chłodną kabinę, poraziło go upalne, stojące powietrze i
zaczął się pocić, zanim zdążył zejść na płytę. Maszerując do hali przylotów, czuł pod
butami miękki asfalt.
W taksówce, mimo opuszczonych szyb, było jak w saunie, a brezentowy pokrowiec
na tylnym siedzeniu prażył mu plecy.
Wiedział, że Mansson czeka na niego w komendzie, ale postanowił najpierw
pojechać do hotelu, żeby wziąć prysznic i zmienić ubranie. Tym razem nie
zarezerwował pokoju w S:t Jórgen, tylko w Savoyu.
Recepcjonista przywitał go niezwykle serdecznie i wylewnie. Przez chwilę Martin
Beck podejrzewał, że go pomylił z dawno niewidzianym, wypatrywanym z
utęsknieniem, ważnym gościem.
Okna wysokiego, przestronnego pokoju wychodziły na północ. Miał stąd widok na
kanał i dworzec główny. Za portem i stocznią Kockums niknął w gołębiej mgiełce
biały wodolot, biorąc kurs via Sund na Kopenhagę.
Martin Beck rozebrał się do naga, rozpakował walizkę i zafundował sobie długi
zimny prysznic.
Włożył czyste slipy i koszulę i gotowy do wyjścia, spojrzał na dworcowy zegar.
Dwunasta. Pojechał do komendy taksówką i udał się do pokoju Manssona.
Mansson otworzył na oścież okno wychodzące na dziedziniec, który o tej porze dnia
był w cieniu, popijał piwo i coś studiował.
Kiedy się przywitali i Martin Beck zdjął marynarkę, usiadł w fotelu dla gości i zapalił
florydę, Mansson wręczył mu stertę papierów.
-
Najpierw rzuć okiem na ten raport. Jak sam się zorientujesz, od początku
wszystko było do bani.
Martin Beck uważnie czytał, od czasu do czasu podpy-tując Manssona, który sypał
brakującymi szczegółami. Poza tym Mansson przytoczył nieco udoskonaloną przez
Rón-na wersję poczynań Kristianssona i Kvanta na Karolińskiej. Gunvald Larsson
odmówił zajmowania się tą sprawą.
Martin Beck doczytał do ostatniej kropki i odłożył raport.
-
Przede wszystkim powinniśmy się skupić na rzetelnym przesłuchaniu
świadków. Ich pierwsze zeznania niewiele wnoszą. Aha, i nie bardzo rozumiem, co
znaczy to dziwaczne... - Zajrzał do papierów. - „Rozbieżności czasowe pomiędzy
obecnymi zegarami w momencie popełnienia przestępstwa. ..". Czy to ma jakieś
znaczenie?
Mansson wzruszył ramionami.
-
To Backlund. Chyba go poznałeś?
-
A, ten. Wszystko jasne.
Spotkał się Backlundem kilka lat temu. Jeden jedyny raz. I ten jeden raz za dużo.
Na dziedziniec wjechał samochód i zatrzymał się pod oknami ich pokoju. Usłyszeli
trzask zamykanych drzwi, szybkie kroki i jakieś okrzyki, bodaj po niemiecku.
Mansson niespiesznie się dźwignął i wyjrzał.
-
Pewnie zrobili obławę na placu Gustawa Adolfa. Albo na przystani.
Wzmogliśmy działania prewencyjne, ale najczęściej zgarniamy młodych ludzi,
którzy mają trochę haszu na własny użytek. Rzadko udaje się przechwycić większe
partie towaru i schwytać naprawdę groźnych dilerów.
-
Tak jak u nas.
Mansson zamknął okno i usiadł.
-
Jak sobie radzi Skacke? - spyta! Martin Beck.
-
Dobrze. To ambitny chłopak. Wieczorami siedzi w domu i zakuwa. Jest zdolny,
bardzo sumienny i niczego nie robi pochopnie. Dostał niezgorszą nauczkę. Wyraźnie
mu ulżyło, kiedy się dowiedział, że to nie Kollberg do nas przyjedzie, tylko ty.
Niespełna rok temu Benny Skacke w mniejszym lub większym stopniu przyczynił się
do tego, że Kollberg został pchnięty nożem w brzuch przez człowieka, którego mieli
zatrzymać na Arlandzie.
-
Podobno jest dobrym wzmocnieniem dla drużyny piłkarskiej - dodał Mansson.
-
Aha. - Martin Beck nie wydawał się tym zainteresowany. - A nad czym teraz
pracuje?
-
Próbuje się skontaktować z mężczyzną, który siedział samotnie kilka stolików
dalej od towarzystwa Palmgrena. Nazywa się Edvardsson, jest korektorem w
„Arbetet". W środę nie mogliśmy go przesłuchać, bo był zbyt pijany, wczoraj też się
nie udało. Pewnie leczył kaca i nie chciał z nami gadać.
-
Jeżeli był pod gazem, to może na niewiele nam się przyda. A kiedy możemy
przesłuchać żonę Palmgrena?
Mansson łyknął piwa i otarł usta grzbietem dłoni.
-
Mam nadzieję, że dzisiaj po południu. Albo jutro. Chcesz się tym zająć?
-
Chyba będzie lepiej, jeśli ty z nią porozmawiasz. Na pewno wiesz o
Palmgrenie więcej ode mnie.
-
Nie sądzę. Ale okej, ty tutaj decydujesz. Możesz przesłuchać Edvardssona, jak
tylko Skacke go namierzy. Mam wrażenie, że przynajmniej na razie to nasz
najważniejszy świadek. Napijesz się piwa? Jest ciepławe.
Martin Beck pokręcił głową. Mimo że okropnie go suszyło, nie uśmiechało mu się
ciepłe piwo.
-
Chodźmy lepiej do kantyny na wodę mineralną. - zaproponował.
Wypili przy ladzie po butelce ramlósy i wrócili do pokoju Manssona. Na fotelu dla
gości siedział Skacke i przeglądał notatki. Kiedy weszli, szybko się podniósł i
przywitał z Martinem Beckiem, ściskając mu dłoń.
-
No i co? - spytał Mansson. - Znalazłeś Edvardssona?
-
Tak, wreszcie. Teraz jest w redakcji, będzie w domu koło trzeciej. - Skacke
zajrzał do notatek. - Mieszka na Kam-rergatan dwa.
-
Zadzwoń do niego i powiedz, że przyjdę o trzeciej - powiedział Martin Beck.
Dom przy Kamrergatan był bodaj pierwszym zasiedlonym blokiem z szeregu tych,
które dopiero miały powstać. Niskie stare i opuszczone kamienice po drugiej stronie
ulicy pewnie niebawem padną ofiarą koparek, żeby ustąpić miejsca nowym,
większym czynszówkom.
Edvardsson mieszkał na ostatnim piętrze. Natychmiast uchylił drzwi, ledwie Martin
Beck zadzwonił. Pięćdziesięcioletni, o inteligentnej twarzy, wydatnym nosie i
głębokich bruzdach wokół ust. Zanim otworzył drzwi na oścież, przyglądał się
Martinowi Beckowi spod zmrużonych powiek.
-
Komisarz Beck? Proszę wejść.
Ruszył przodem do skromnie umeblowanego pokoju. Pod ścianami stały regały, a na
biurku pod oknem maszyna do pisania z do połowy zapisaną stroną.
Edvardsson usunął plik gazet z jedynego fotela.
-
Proszę usiąść, zaraz podam coś do picia. Mam zimne piwo w lodówce.
-
Niech będzie piwo - zgodził się Martin Beck.
Mężczyzna przyniósł z kuchenki szklanki i dwie butelki
piwa.
-
Beck's Bier. Dobrze nam zrobi.
Nalał piwo do szklanek, usiadł na kanapie i położył rękę na oparciu.
Martin Beck pociągnął tęgi łyk mocno schłodzonego trunku, świetnego na
dokuczliwy skwar.
-
Wie pan, o co chodzi?
Edvardsson pokiwał głową i zapalił papierosa.
-
Tak. Palmgren... Nie powiedziałbym, że jestem w nieutulonym żalu.
-
Znał go pan?
-
Osobiście? Nie. Ale trudno było się na niego nie napatoczyć przy
najróżniejszych okazjach. Sprawiał wrażenie antypatycznego bufona. Nie znoszę
ludzi tego pokroju.
-
Tego pokroju, czyli jakich?
-
Takich, dla których liczą się tylko pieniądze i każdy sposób jest dobry, żeby je
zdobyć.
-
Chętnie wysłucham pańskiej opinii o Palmgrenie, ale najpierw chciałbym się
dowiedzieć, czy widział pan mężczyznę, który do niego strzelał.
Edvardsson przesunął dłonią po lekko szpakowatych włosach, faliście opadających
na czoło.
-
Obawiam się, że nie będę zbyt pomocny. Czytałem i zareagowałem dopiero
wtedy, kiedy facet wychodził przez okno.
Zarejestrowałem go kącikiem oka, bo skoncentrowałem się na Palmgrenie.
Błyskawicznie zniknął i kiedy wyjrzałem przez okno, już go nie było.
Martin Beck wysupłał z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów marki Floryda i
zapalił.
-
Nic pan nie zapamiętał?
-
Chyba miał na sobie coś ciemnego, przypuszczalnie garnitur albo marynarkę i
spodnie z innej parafii, i nie był młody. Ale to tylko moje subiektywne odczucie.
Dałbym mu nie mniej niż trzydzieści lat i nie więcej niż pięćdziesiąt.
-
Czy kiedy pan wszedł do restauracji, Palmgren i reszta już biesiadowali?
-
Nie. Byłem przed nimi, zdążyłem zjeść i wypić jedną whisky. Mieszkam sam,
lubię czasem gdzieś posiedzieć i poczytać, bywa, że się zasiedzę. - Edvarsson umilkł
na chwilę. -Chociaż to cholernie droga przyjemność.
-
Czy rozpoznał pan kogoś jeszcze prócz Palmgrena?
-
Jego żonę i tego młodego mężczyznę, ponoć prawą... byłą prawą rękę
Palmgrena. Innych gości nie znam, ale wyglądali na pracowników koncernu. Dwie
osoby mówiły po duń-sku.
Edvardsson wyjął chusteczkę z kieszeni jasnych teryleno-wych spodni i otarł pot z
czoła. Poza tym był w mokrej od potu, białej koszuli, pod krawatem i w czarnych
butach.
-
Czy przypadkiem nie słyszał pan, o czym rozmawiali? -spytał Martin Beck,
czując, że jego koszula też przesiąka potem.
-
Prawdę mówiąc, słyszałem. Jestem ciekawski z natury, bawi mnie
obserwowanie innych i nie ukrywam, że trochę ich podsłuchiwałem. Palmgren i
Duńczyk rozmawiali o sprawach służbowych, nie mam pojęcia, o co chodziło, w
każdym razie kilka razy wspomnieli o Rodezji. Palmgren trzymał dużo srok za ogon,
sam to powiedział, i podobno prowadził mnóstwo szemranych interesów. Panie, jak
to panie, rozprawiały o ciuchach, podróżach, wspólnych znajomych, przyjęciach i tak
dalej. Pani Palmgren i najmłodsza z kobiet mówiły o kimś, kto zoperował sobie
wiszące piersi, które wyglądały potem jak piłki tenisowe i były tuż pod brodą.
Charlotte Palmgren opowiadała o imprezie w Twenty One Club w Nowym Jorku, na
której był Frank Sinatra i jakiś Mackan przez całą noc stawiał wszystkim szampana. I
o tysiącu podobnych dupereli. O szałowym biustonoszu, który kupiła w Twilficie za
siedemdziesiąt pięć koron. Ze latem za gorąco na perukę i trzeba codziennie układać
włosy i tak dalej.
Martin Beck pomyślał, że tego wieczoru Edvardsson niewiele przeczytał.
-
Czy inni mężczyźni też rozmawiali o interesach?
-
Niewiele. Ten czwarty, to znaczy nie-Duńczyk ani ten najmłodszy, wspomniał
coś o tym, że przed kolacją mieli jakieś zebranie. Nie toczyli żadnych dysput na
wyższym poziomie. Na przykład długo zajmowali się krawatem dyrektora
Palmgrena, którego niestety nie widziałem, ponieważ Palmgren siedział plecami do
mnie. Musiał być wystrzałowy, bo wszyscy się nim zachwycali. Palmgren
powiedział, że kupił go za dziewięćdziesiąt pięć franków na Polach Elizejskich w
Paryżu. A ten czwarty wspomniał o problemie, który spędza mu sen z powiek.
Mianowicie jego córka związała się z Murzynem. Palmgren poradził mu, żeby wysłał
ją do Szwajcarii, gdzie Murzyni to rzadkość.
Edvardsson wstał, wyniósł puste butelki do kuchenki i wrócił z dwiema pełnymi.
Oszronione, wyglądały bardzo kusząco.
-
No tak - podjął Edvardsson. - Tyle z grubsza zapamiętałem z ich rozmów przy
stole. Nie na wiele się to zda, prawda?
-
Prawda - przyznał Martin Beck. - Co pan właściwie wie o Palmgrenie?
-
Niezbyt dużo. Mieszkał w jednej z największych i najstarszych
arystokratycznych willi pod Limhamn. Zarabiał masę forsy i masę wydawał, między
innymi na żonę i chałupę. - Edvarsson umilkł na chwilę. - A co pan wie o
Palmgrenie?
-
Niewiele więcej.
-
Jeśli policja wie o takich typach tyle co ja, to niech Bóg ma nas w swojej
opiece - skonstatował Edvardsson i pociągnął ze szklanki.
-
Palmgren akurat wygłaszał jakąś mowę, kiedy do niego strzelono. Czy tak?
-
Owszem. To pamiętam. Wstał i zaczął truć. Wszystkich powitał, podziękował
za owocne wysiłki i dokonania, oddał hołd damom, puszył się i szpanował. Pewnie
miał wprawę, bo wyglądało to niesamowicie serdecznie. Obsługa się usunęła, żeby
nie przeszkadzać, wyłączono muzykę. Kelnerów jakby wymiotło, musiałem się
zadowolić jedną whisky. Naprawdę pan nie wie, czym się zajmował Palmgren, czy
policja trzyma to w tajemnicy?
Martin Beck zerknął na szklankę. Podniósł ją. Upił łyczek piwa.
-
Naprawdę nie wiem zbyt dużo. Mnóstwo transakcji zagranicznych, spółka
budowlana w Sztokholmie... Ale na pewno są tacy, co wiedzą.
-
Uhm. - Edvardsson zatopił się w myślach. - To, co miałem do powiedzenia o
mordercy, powiedziałem już przedwczoraj. Dwóm policjantom. Jeden bez przerwy
się dopytywał, która była wtedy godzina, drugi, młodszy, wydawał się trochę
bystrzejszy.
-
Kiedy to się stało, nie był pan całkiem trzeźwy.
-
Nie byłem, Bóg mi świadkiem. Wczoraj poprawiłem z nawiązką i wciąż męczy
mnie kac. To pewnie przez ten cholerny gorąc.
Wspaniale, pomyślał Martin Beck. Skacowany detektyw przesłuchuje skacowanego
świadka, który niczego nie widział. Bardzo konstruktywne.
-
Może pan zna to uczucie? - powiedział Edvarsson.
-
Tak. Znam. - Martin Beck jednym haustem opróżnił szklankę i wstał. -
Dziękuję. Może się jeszcze do pana odezwę. Aha, czy nie widział pan przypadkiem
broni, z której strzelał morderca?
Edvardsson zawahał się.
-
Hm, wydaje mi się, że przelotnie widziałem. Akurat kiedy ją chował.
Oczywiście nie znam się na broni palnej, wiem, że była długa, dość wąska i miała coś
w rodzaju krążka czy jak mu tam.
-
Bębenek nabojowy - uściślił Martin Beck. - Do widzenia i dziękuję za piwo.
-
Zapraszam ponownie. Muszę wypić porządnego klina, żeby dojść z sobą do
ładu.
Mansson siedział przy biurku mniej więcej w tej samej pozycji co ostatnio.
-
Mam cię spytać, jak poszło? - zagaił, kiedy Martin Beck wszedł do pokoju. -
No, jak poszło?
-
Dobre pytanie. Kiepsko. Tak myślę. A co u ciebie?
-
Nic.
-
A wdowa?
-
Jutro się tym zajmę. Nie ma się co śpieszyć. Przecież jest w żałobie.
Rozdział 7
Per Mansson urodził się i dorastał na osiedlu robotniczym koło Móllevangstorget w
Malmó. Przepracował w policji ponad dwadzieścia pięć lat, znał miasto lepiej niż
większość mieszkańców, żył jego życiem i dobrze się w nim czuł.
Tak naprawdę nie poznał tylko jednej dzielnicy, Vastra Fórstaden - obejmującej
Fridhem, Vastervang i Belleuve – o której wciąż myślał z pełną frustracji niechęcią i
gdzie od zawsze mieszkało wielu bogaczy. Pamiętał, jak w chudych latach
dwudziestych i trzydziestych często mijał tamtejsze wille, człapiąc w drewniakach do
Limnhamn, żeby jakimś cudem zdobyć śledzie na obiad. Pamiętał luksusowe
samochody, prywatnych szoferów w liberiach, służące w czarnych sukienkach,
fartuszkach i wykrochmalonych białych czepkach, i dzieci z lepszych sfer w
tiulowych sukieneczkach i marynarskich ubrankach. Czuł się kompletnie
wyobcowany, wszystko wyglądało tam inaczej, jak w bajce. I w pewnym sensie nic
się od tamtej pory nie zmieniło, mimo że nie było już prywatnych szoferów, zniknęła
większość służących, a dzieci z lepszych sfer prawie się nie wyróżniały strojem
wśród innych rówieśników.
Koniec końców śledzie i kartofle wcale nie były najgorszym pożywieniem, bo mimo
biedy i braku ojca Per Mansson wyrósł na silnego, dużego mężczyznę, przebył - jak
to się mówi - długą drogę i z czasem wszystko dobrze się ułożyło. Przynajmniej jego
zdaniem.
Właśnie w tej dzielnicy mieszkał Viktor Palmgren i tutaj wciąż powinna mieszkać
wdowa po nim.
Na razie widział osoby uczestniczące w tej fatalnej kolacji tylko na zdjęciach i
niewiele o nich wiedział. Charlotte Palmgren uchodziła za zjawiskową piękność,
kiedyś zdobyła tytuł Miss Czegoś, może Szwecji, a może nawet Univer-sum. Potem
dała się poznać jako modelka, a potem, w wieku dwudziestu siedmiu lat, u szczytu
sławy, została panią Palmgren. Teraz miała trzydzieści dwa lata i zewnętrznie prawie
się nie zmieniła, co się zdarza wyłącznie w wypadku kobiet, które nie rodziły i które
stać na poświęcenie swojemu wyglądowi mnóstwa czasu i pieniędzy. Viktor
Palmgren był od niej dwadzieścia cztery lata starszy. To sugerowało wzajemne
korzyści wynikające z ich związku. On chciał mieć u swego boku atrakcyjną
małżonkę, którą mógłby się pochwalić biznesowym partnerom, a ona chciała mieć
wystarczająco dużo pieniędzy, żeby nigdy więcej nie zaprzątać sobie głowy czymś,
co można byłoby uznać za pracę.
Tak czy inaczej, Charlotte Palmgren została wdową i Mansson przynajmniej w
pewnym zakresie starał się przestrzegać konwencji. Dlatego zanim wsiadł do
samochodu, żeby przejechać stosunkowo krótki odcinek z Regementsga-tan do
Bellevue, włożył ciemny garnitur, białą koszulę i krawat. Z wielką niechęcią.
Rezydencja Palmgrenów ani na jotę nie zaburzyła jego wspomnień z dzieciństwa,
które z upływem lat pokryły się patyną leciutkiej przesady. Z ulicy można było
zobaczyć tylko kawałek dachu i wiatrowskaz, bo nienagannie przycięty, soczyście
zielony żywopłot był bardzo wysoki i gęsty Jeśli się nie mylił, kryło się za nim kute
ogrodzenie. Posesja wydawała się ogromna. Ogród przypominał raczej dorodny park.
Brama była równie nieprzenikniona jak żywopłot, miedziana, zielona od śniedzi,
zwieńczona spiralnymi blankami. Na jednym skrzydle widniały przesadnie duże
mosiężne litery, układające się w nazwisko Palmgren, na drugim - wlot do wrzucania
korespondencji, guzik elektrycznego dzwonka, a tuż nad nim kwadratowe okienko,
przez które można się było przyjrzeć ewentualnym gościom, zanim łaskawie ich
wpuszczono. Mansson nie mógł wejść ot tak. Kiedy ostrożnie nacisnął klamkę,
spodziewał się, że nagle gdzieś w środku odezwie się alarm. Brama była oczywiście
zamknięta, okienko też. Przez wlot do wrzucania korespondencji nic nie zobaczył;
przypuszczalnie po drugiej stronie była szczelna metalowa skrzynka.
Podniósł dłoń do dzwonka, ale się rozmyślił.
Przy krawężniku oprócz jego starego wartburga parkowały dwa inne samochody:
czerwony jaguar i żółty mg. Czy to możliwe, żeby Charlotte Palmgren trzymała na
ulicy dwa sportowe wozy? Znieruchomiał i nasłuchiwał. Przez ułamek sekundy
usłyszał głosy dobiegające z parku. Błyskawicznie ucichły, być może zduszone
upałem i stojącym powietrzem.
Co za pogoda, pomyślał. Zdarza się raz na dziesięć lat. A on sterczy jak głupi w
garniturze i krawacie, zamiast wylegiwać się na plaży w Falsterbo albo siedzieć w
domu w samych slipach, z zimnym drinkiem w garści.
Potem pomyślał o czym innym. Willa była stara, przypuszczalnie z przełomu XIX i
XX wieku albo z początku XX, i na pewno za milion lub dwa przebudowano ją i
poddano modernizacji. Na takich posesjach były zazwyczaj furtki na tyłach domu,
którędy wchodzili ogrodnicy, kucharki, służące, posłańcy i opiekunki do dzieci, żeby
państwa niepotrzebnie nie irytował ich widok.
Mansson ruszył wzdłuż żywopłotu i skręcił w prawo. Działka zajmowała bodaj cały
kwartał, bo jak okiem sięgnąć żywopłot był tej samej wysokości i tak samo
nieprzenikniony. Jeszcze raz skręcił w prawo i na tyłach willi zobaczył to, czego
szukał. Podwójną kutą bramę. Wysokie drzewa i bujna gęsta zieleń zasłaniały tylko
dom. Bez trudu dostrzegł duży garaż, stosunkowo niedawno zbudowany, i starszy,
mniejszy budynek z przeznaczeniem na narzędzia. Na tylnym wejściu nie było żadnej
tabliczki.
Położył dłonie na skrzydłach bramy, naparł na nie i otworzył. Dzięki temu nie musiał
się zastanawiać, czy była zamknięta. Teraz, stojąc w cieniu drzew, poczuł, jak jest
gorąco. Pot spływał pod kołnierz i ciurkał łaskoczącym strumyczkiem między
łopatkami. Zamknął bramę.
Na żwirowym podjeździe do garażu widniały ślady opon. Alejki wijące się w
ogrodzie były wyłożone płytkami łupkowymi.
Mansson ruszył w kierunku domu po trawie, pod drzewami i minąwszy rzędy
kwitnących złotokapów i jaśminów, znalazł się tam, gdzie przypuszczał, na tyłach
willi. Okiennice zamknięte, pusto na kuchennych i piwnicznych schodkach, nikogo w
rozmaitych przybudówkach, wszędzie cicho i głucho. Spojrzał w górę, ale niewiele
zobaczył, bo stał zbyt blisko. Poszedł pod ścianą z lewej, przesadził rabatkę, wyjrzał
zza węgła i zamarł pośród przecudnych peonii.
Widok był pod wieloma względami uroczy. Ogromny gazon, trawa przycięta jak na
angielskim polu golfowym, pośrodku nerkowaty basen wyłożony błękitnymi
kafelkami, z zielonkawą połyskliwą wodą. Tuż za nim była sauna i przyrząd
gimnastyczny z poręczami i obręczami. Koło sauny stał rower stacjonarny. To
prawdopodobnie tutaj Viktor Palmgren budował swój osławiony dobry stan ogólny.
Nad basenem na czymś, co przypominało leżankę Brunona Mathssona, leżała
Charlotte Palmgren, nago, z zamkniętymi oczami. Miała intensywną opaleniznę na
całym ciele i wszędzie jasne włosy. Gdyby ktoś podejrzewał, że nie jest prawdziwą
blondynką, przeczył temu skromny trójkąt między pachwinami. Na tle opalenizny
wydawał się niemal biały. Miała drobne rysy twarzy, regularny profil, wargi proste.
Bardzo szczupła, o niemal nienaturalnie chudych biodrach, wąskiej talii i
dziewczęcych piersiach. Skóra wokół małych jasnobrązowych sutek była jaśniejsza
od reszty. Nie miała w sobie nic, co by mu przypadło do gustu. Równie dobrze
mogłaby być manekinem na wystawie sklepowej.
No, ładnie, goła wdówka.
Chociaż czemu nie. Wdowy też muszą czasami być gołe.
Mansson stał w peoniach i czuł się jak podglądacz. Bo był podglądaczem.
Do pozostania na miejscu nie skłoniło go to, co widział, ale to, co słyszał. Gdzieś z
bardzo bliska, acz poza zasięgiem jego wzroku, dochodziły pobrzękiwania i odgłosy
czyjejś krzątaniny.
W końcu dały się słyszeć kroki i w cieniu rzucanym przez dom pojawił się
mężczyzna. Też był opalony, ale nie tak gruntownie jak Charlotte Palmgren. Miał na
sobie kwieciste bermudy i niósł dwie wysokie szklanki z jasnoczerwonym płynem,
kostkami lodu i rurkami. Niegłupio.
Mansson od razu rozpoznał go z fotografii. Mats Linder, asystent dyrektora, jeszcze
niespełna dwie doby temu najbliższy współpracownik i faworyt zmarłego Viktora
Palmgrena.
Mats Linder ruszył po trawie do basenu. Kobieta na leżance podniosła lewą nogę,
podrapała się po kostce, po czym nie otwierając oczu, wyciągnęła prawą rękę i wzięła
szklankę z jego dłoni.
Mansson wycofał się za węgieł i podsłuchiwał.
Pierwszy odezwał się Linder:
-
Nie za kwaśne?
-
Nie, w porządku - odpowiedziała kobieta.
Usłyszał, jak odstawia szklankę na kafelkach.
-
Czy nie jesteśmy okropni? - zapytała apatycznie.
-
W każdym razie jest cholernie pięknie.
-
Uhm, można tak powiedzieć - przytaknęła obojętnie i na chwilę zamilkła. -
Dlaczego nie zdejmiesz tych śmiesznych spodenek? - dodała z pieszczotliwą
afektacją.
Mansson nie dowiedział się, jak zareagował Linder, bo natychmiast opuścił
stanowisko w peoniach, żwawo i cicho wrócił tą samą drogą, zamknął za sobą bramę,
obszedł posesję, zatrzymał się przed zieloną miedzianą bramą od frontu i bez
namysłu nacisnął guzik dzwonka.
Gdzieś daleko rozbrzmiało coś w rodzaju gongu. Po niecałej minucie usłyszał odgłos
zbliżających się, lekkich kroków. Okienko się otworzyło i wpatrywało się w niego
zielono-niebieskie oko. Dostrzegł również pasemko jasnych włosów i przesadnie
długą, technicznie udoskonaloną rzęsę.
Wyjął legitymację i podniósł na wysokość okienka.
-
Przykro mi, że muszę zakłócić pani spokój. Nazywam się Mansson. Jestem
inspektorem kryminalnym.
-
Och! - powiedziała jak dziecko. - Oczywiście. Policja. Czy mógłby pan
poczekać kilka minut?
-
Naturalnie. Przychodzę nie w porę?
-
Słucham? Nie, ani trochę. Tylko kilka minut, żeby...
Nie potrafiła znaleźć stosownego argumentu, okienko się
zatrzasnęło i odeszła lekkim krokiem znacznie szybciej, niż przyszła.
Spojrzał na zegarek.
Rzeczywiście, wróciła już po trzech minutach i trzydziestu sekundach i otworzyła
bramę. Miała na sobie srebrne sandałki na obcasie i dyskretną szarą sukienkę z
jakiegoś cienkiego materiału.
Wątpię, żeby zdążyła coś włożyć pod spód, pomyślał Mansson. Ale nie było takiej
potrzeby. Nie miała nic nadzwyczajnego ani do pokazania, ani do ukrycia.
-
Proszę wejść - powiedziała Charlotte Palmgren. - Przepraszam, że musiał pan
czekać.
Zamknęła bramę i poszła przodem. Na ulicy ruszył samochód. Najwyraźniej nie tylko
wdowa miała szybki refleks.
Mansson po raz pierwszy mógł zobaczyć willę w całej okazałości i... osłupiał. To
wcale nie była willa, tylko mini-zamek, z wieżyczkami, basztami i przedziwnymi
występami. Przypuszczalnie pierwszy inwestor cierpiał na manię wielkości i architekt
sporządził projekt na podstawie jakiejś widokówki. Późniejsze modernizacje, nowe
tarasy i przeszklone werandy nie wpłynęły na poprawę ogólnego wrażenia. Powstało
coś tak koszmarnego, że Mansson nie bardzo wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać,
czy wezwać ekipę wybu-rzeniową, która wysadziłaby to cudo w powietrze. Budowla
wydawała się niesamowicie masywna, więc prawdopodobnie tylko dynamit dalby jej
radę. Wzdłuż alei dojazdowej stały ohydne rzeźby, podobne do tych z okresu
cesarstwa niemieckiego.
-
Tak, to ładna willa - odezwała się Charlotte Palmgren. -Ale jej
unowocześnienie nie było tanie. Teraz wszystko jest tip-top.
Manssonowi udało się oderwać wzrok od domiszcza i zaczął oglądać otoczenie. Park,
co zdążył już wcześniej zauważyć, był zadbany w każdym calu.
Charlotte Palmgren pochwyciła jego spojrzenie.
-
Ogrodnik przychodzi trzy razy w tygodniu.
-
Aha.
-
Wejdziemy do środka, czy wolałby pan siedzieć na dworze?
-
Wszystko jedno.
Ślady bytności Matsa Lindera zniknęły, szklanki też, tylko na barku na kółkach przed
dużą werandą stał syfon, kubełek lodu i kilka butelek.
-
Mój teść kupił ten dom - wyjaśniła Charlotte Palmgren. - Umarł na długo,
zanim poznałam Viktora.
-
A gdzie się poznaliście? - od rzeczy spytał Mansson.
-
W Nicei, sześć lat temu. Brałam udział w pokazie mody. -Zastanawiała się
przez chwilę. - Może jednak wejdziemy do środka.
-
Dobrze.
-
Nie bardzo mam czym pana poczęstować. Naturalnie prócz drinka.
-
Nie, nie, dziękuję.
-
Widzi pan, jestem sama. Służbę odprawiłam.
Mansson milczał.
-
Po tym, co się stało, uznałam, że najlepiej będzie mi samej. Zupełnie samej.
-
Rozumiem. Moje kondolencje.
Lekko skłoniła głowę, nie była jednak w stanie wykrzesać nic prócz znudzenia i
obojętności.
Pewnie nie dostaje jej talentu, żeby zagrać smutek, pomyślał Mansson.
-
Tak... - powiedziała. - Wejdźmy.
Wszedł za nią po kamiennych schodach koło werandy, przecięli duży ponury hol i
znaleźli się w nieprawdopodobnie przeładowanym meblami salonie. Mieszanka
stylów była wręcz groteskowa. Supernowoczesne meble kłóciły się z fotelami
konfesjonałami i na poły antycznymi stołami. Podeszła do zestawu
wypoczynkowego, który składał się z czterech foteli, kanapy i ogromnego stołu z
grubym szklanym blatem. Wyglądał na nowy i drogi.
-
Proszę, niech pan siada - rzekła konwencjonalnie.
Mansson usiadł. W życiu nie widział większego fotela. Zapadł się w nim potwornie
głęboko i nabrał podejrzeń, że nigdy nie wstanie.
-
Na pewno niczego się pan nie napije?
-
Na pewno. Nie zajmę pani dużo czasu. Niestety, muszę zadać pani kilka pytań.
Sama pani rozumie, że zależy nam na jak najszybszym ujęciu zabójcy dyrektora
Palmgrena.
-
Oczywiście, przecież jest pan policjantem. Hm, co ja mogę powiedzieć? To
było okropnie przykre. Tragiczne.
-
Widziała pani tego, kto strzelał, prawda?
-
Oczywiście, ale to się potoczyło błyskawicznie. Reakcja przyszła dopiero po
fakcie. I przerażająca myśl, że przecież mnie też mógł zastrzelić. Nas wszystkich.
-
Czy wcześniej widziała pani tego mężczyznę?
-
Nie. Na sto procent. Mam dobrą pamięć do twarzy, ale nigdy nie zapamiętuję
nazwisk. Policja w Lundzie pytała mnie o to samo.
-
Wiem, ale wtedy była pani bardzo roztrzęsiona.
-
Tak, tak, to było okropne - potwierdziła mało przekonująco.
-
Na pewno dużo pani o tym myślała przez te ostatnie dni.
-
Oczywiście.
-
I wyraźnie widziała pani tego mężczyznę. Siedziała pani zwrócona do niego
twarzą w odległości zaledwie kilku metrów. Proszę powiedzieć, jak on wyglądał.
-
Hm. Całkiem zwyczajnie.
-
Jakie zrobił na pani wrażenie? Był zdesperowany? Albo jakoś szczególnie
pobudzony?
-
Nie, wyglądał całkiem zwyczajnie. Prostacko.
-
Prostacko?
-
No, nikt taki, z kim warto się zadawać.
-
A co pani czuła na jego widok?
-
Nic, dopóki nie wyciągnął pistoletu. Wtedy się przestraszyłam.
-
Widziała pani jego broń?
-
Oczywiście. To był pistolet.
-
Potrafi pani to uściślić? Typ, model?
-
Nie znam się na broni palnej. Ale to był pistolet. Dość długi. Taki, jakie się
ogląda w westernach.
-
Co może pani powiedzieć o jego wyrazie twarzy?
-
Nic. Wyglądał całkiem zwyczajnie. Lepiej zapamiętałam, w co był ubrany, ale
to już wiecie.
Mansson dał sobie spokój z rysopisem. Nie chciała mówić albo nie wiedziała i nie
miała nic więcej do dodania. Rozejrzał się po tym salonie osobliwości.
Śledziła jego spojrzenie.
-
W dechę jest ten zestaw wypoczynkowy, co nie?
Mansson pokiwał głową i pomyślał o bajońskich sumach.
-
To ja go kupiłam - powiedziała nie bez dumy. - W Asko Finncenter.
-
Zawsze tutaj mieszkaliście?
-
A niby gdzie mielibyśmy mieszkać w Malmó?
Rozmawiała gęś z prosięciem.
-
A kiedy nie byliście w Malmó?
-
Mamy dom w Estorilu. Spędzaliśmy tam zimy. Viktor często prowadził
interesy w Portugalii. I, co oczywiste, mamy reprezentacyjny apartament w
Sztokholmie. Na Gardet. - Namyślała się chwilę. - Tam mieszkaliśmy tylko wtedy,
kiedy byliśmy w Sztokholmie.
-
Rozumiem. Towarzyszyła pani mężowi podczas podróży służbowych?
-
Tak, w celach reprezentacyjnych. Ale nie brałam udziału w zebraniach.
-
Rozumiem - powtórzył Mansson.
Co rozumiał? Że praktycznie służyła jako żywy manekin, lalka do ubierania w
kosztowne kreacje, nieprzydatne dla zwyczajnych ludzi. Że dla osób pokroju Viktora
Palmgrena żona budząca powszechny podziw stanowiła jeden z jego rekwizytów.
-
Czy kochała pani męża? - zapytał nagle.
Nie była zdziwiona, ale zwlekała z odpowiedzią.
-
„Kochać" to beznadziejne słowo.
Mansson wyjął wykałaczkę i żuł ją w zadumie.
Popatrzyła na niego zaskoczona. Po raz pierwszy okazała
coś w rodzaju autentycznych emocji.
-
Dlaczego pan to robi?
-
Zły nawyk, jakiego się nabawiłem, kiedy rzuciłem palenie.
-
Aha, dlatego. Gdyby pan miał ochotę, papierosy i cygara są w szkatułkach na
stoliku tytoniowym.
Mansson przyglądał się jej przez moment i podjął nowy wątek.
-
Środowa kolacja była raczej spotkaniem służbowym, prawda?
-
Oczywiście. Po południu mieli zebranie. Ale beze mnie. Przebierałam się w
domu. Wcześniej byłam na lunchu pracowniczym.
-
Czy wie pani, czego dotyczyło zebranie?
-
Interesów. Nie wiem dokładnie, jakich. Viktor trzymał dużo srok za ogon. Tak
mówił. „Trzymam dużo srok za ogon".
-
Znała pani wszystkich uczestników kolacji, prawda?
-
Widywałam ich od czasu do czasu. Chociaż nie sekretarkę, z którą był Hampus
Broberg. Jej nigdy przedtem nie widziałam.
-
Czy z którąś z tych osób jest pani zaprzyjaźniona?
-
Raczej nie.
-
Nawet z panem Linderem? Przecież mieszka w Malmó.
-
Też widuję go od czasu do czasu. Przy okazjach reprezentacyjnych.
-
Prywatnie się nie spotykacie?
-
Nie. Tylko poprzez męża.
Odpowiadała monotonnie i całkowicie pasywnie.
-
Kiedy padł strzał, mąż wygłaszał mowę. O czym mówił?
-
Nie słuchałam zbyt uważnie. Wszystkich przywitał, podziękował za dobrą
współpracę i tak dalej. Byli tylko jego podwładni. Poza tym na jakiś czas mieliśmy
wyjechać.
-
Wyjechać?
-
Tak, na kilka tygodni, żeby pożeglować na zachodnim wybrzeżu.
Zapomniałam powiedzieć, że mamy domek w Bo-huslan. A potem chcieliśmy
pojechać do Portugalii.
-
Czyli mąż przez pewien czas nie widywałby swoich współpracowników?
-
Tak.
-
Pani też nie?
-
Ja? Nie, miałam towarzyszyć Viktorowi. Zamierzaliśmy pograć w golfa w
Portugalii. W Algarve.
Mansson uznał bitwę za przegraną. Indolencja Charlotte Palmgren sprawiła, że nie
potrafił ocenić, kiedy kłamie, a kiedy mówi prawdę. Starannie skrywała uczucia, jeśli
w ogóle jakieś miała.
Sformułował ostatnie pytanie, rutynowe, które uważał za idiotyczne i pod każdym
względem pozbawione sensu:
-
Czy jest ktoś, kto pragnął śmierci pani męża?
-
Nie. Niby kto?
Mansson dźwignął się z fińskiego superfotela.
-
Dziękuję, nie będę już dłużej zajmował pani czasu.
-
To miłe.
Odprowadziła go do bramy. Pilnował się, żeby nie odwrócić głowy i nie patrzeć na
ten dom żałoby.
Uścisnęli sobie dłonie. Podała mu swoją dosyć dziwacznie. Dopiero siedząc w
samochodzie, dociekł przyczyny. Spodziewała się, że ją pocałuje.
Miała szczupłe dłonie o smukłych palcach.
Ze sportowych samochodów został żółty mg. Czerwony jaguar zniknął.
Było nieznośnie gorąco.
- Jasna cholera - mruknął Mansson i włączył zapłon.
Rozdział 8
Martin Beck spał mocno, bez snów i obudził się w sobotę dopiero pięć po dziewiątej.
Poprzedniego dnia wieczorem zjadł z Manssonem kolację w hotelu, porządny skański
posiłek, i wciąż był lekko oszołomiony tym, co miała do zaoferowania najlepsza
restauracyjna kuchnia w Skandynawii.
Otworzył oczy z uczuciem zadowolenia i wylegując się przez parę minut, rozmyślał o
tym, że odkąd jest w separacji z żoną, poprawił mu się apetyt i żołądek zachowuje się
nad wyraz przyzwoicie. Tak więc dolegliwości, jakie odczuwał przez wiele lat, miały
podłoże psychosomatyczne, co właściwie od zawsze podejrzewał.
Wieczór był miły i długi. Mansson już na wstępie zaproponował, żeby nie wałkowali
sprawy Palmgrena, ponieważ na razie mają za mało konkretów. Bardzo słusznie.
Obaj chcieli się posilić w ciszy i spokoju, po czym zakończyć dzień zasłużonym
snem. Musieli mieć kilka godzin wolnego, żeby zebrać siły przed dalszą pracą
dochodzeniową. Materiał był skąpy, przeczuwali, że sprawa jest skomplikowana i kto
wie, czy nie piekielnie trudna.
Martin Beck zrzucił prześcieradło i wstał z łóżka. Rozsunął zasłony, podciągnął
roletę i z przyjemnością wyjrzał przez otwarte okno. Było już ciepło, świeciło słońce.
Za okazałym budynkiem poczty z roku 1906 autorstwa Ferdinanda Boberga widział
Sund, niebieski i kuszący mimo zanieczyszczeń, i olśniewająco biały kadłub statku.
Prom kolejowy „Malmóhus" właśnie zatoczył szeroki łuk i obrócił się przed
wejściem do portu. Piękny statek, zbudowany w Kockums w 1945 roku,
skonstruowano w zgodzie ze starymi, porządnymi zasadami.
Statki wyglądały jak statki, pomyślał Martin Beck.
Potem zdjął piżamę i pomaszerował do łazienki.
Kiedy brał prysznic, zadzwonił telefon.
Rozbrzmiało wiele sygnałów, zanim zakręcił zimną wodę, owinął się ręcznikiem
kąpielowym, doszedł do nocnej szafki i podniósł słuchawkę.
-
Beck, słucham.
-
Malm z tej strony. Jak idzie?
„Jak idzie". Sakramentalne pytanie.
Zmarszczył czoło.
-
Trudno coś powiedzieć na tym etapie. Dochodzenie ledwie się zaczęło.
-
Szukałem cię w komendzie, ale zastałem tylko Skacke-go - biadolił zastępca
komendanta.
-
Aha.
-
Spałeś?
W głosie Malma zdumienie mieszało się z insynuacją.
-
Nie - zgodnie z prawdą odparł Martin Beck. - Nie spałem.
-
Musisz złapać mordercę. Piorunem.
-
Aha.
-
Jestem przyparty do muru. Naciskają mnie szef i minister. A teraz włączyło się
Ministerstwo Spraw Zagranicznych. - Malm jak zwykle mówił piskliwie i nerwowo. -
Dlatego trzeba to szybko załatwić. Piorunem.
-
To znaczy jak?
Zastępca komendanta nie odpowiedział na pytanie, co łatwo było przewidzieć,
ponieważ o pracy w policji wiedział tyle, co nic. Poza tym nie zaliczał się do
najlepszych administratorów.
-
Rozmawiamy poprzez hotelową centralkę, prawda?
-
Przypuszczalnie.
-
Musisz do mnie zadzwonić z innego aparatu. Na mój domowy numer. Byle
szybko.
-
Myślę, że możesz mówić bez obaw - rzekł Martin Beck. - W naszym kraju
tylko policja ma czas na podsłuchiwanie rozmów telefonicznych swoich obywateli.
-
Nie, nie, wykluczone. To, co mam ci do przekazania, jest w najwyższym
stopniu poufne i ważne. To sprawa priorytetowa.
-
Dlaczego?
-
Właśnie o tym chcę ci powiedzieć, ale musisz się ze mną połączyć bez
pośredników. Na przykład z komendy. Tylko szybko. Mam nóż na gardle. Bóg mi
świadkiem, że wolałbym zostać zwolniony z odpowiedzialności za tę sprawę.
-
Dupek - mruknął pod nosem Martin Beck.
-
Nie słyszę. Co mówisz?
-
Nic. Niedługo zadzwonię.
Odłożył słuchawkę, wytarł się i bez pośpiechu ubrał. Po stosownej chwili podniósł
słuchawkę, poprosił o udostępnienie linii i wybrał numer Malma w Sztokholmie.
Przełożony chyba warował przy aparacie, bo odebrał w połowie pierwszego sygnału.
-
Zastępca komendanta Malm.
-
Beck.
-
Nareszcie. Słuchaj uważnie. Przekażę ci trochę danych o Palmgrenie i jego
działalności.
-
W samą porę.
-
To nie moja wina. Dostałem te informacje dopiero wczoraj.
Malm zamilkł i wściekle szeleścił.
-
No? - spytał Martin Beck.
-
To nie jest zwykłe morderstwo.
-
Nie ma zwykłych morderstw
Malm chyba się zmieszał i odparł po krótkim namyśle:
-
Tak, to oczywiście na swój sposób słuszne. Nie mam takich doświadczeń z
pracy w terenie jak ty...
Żebyś wiedział, że nie masz, pomyślał Martin Beck.
-
...ponieważ najczęściej zajmowałem się poważnymi problemami natury
administracyjnej.
Martin Beck zaczął się niecierpliwić.
-
A czym się zajmował Palmgren?
-
Robił interesy. Wielkie interesy. Jak wiesz, z niektórymi krajami mamy bardzo
delikatne kontakty.
-
Na przykład z jakimi?
-
Z Rodezją, Afryką Południową, Biafrą, Nigerią i Mozambikiem, by poprzestać
na kilku. Rząd ma trudności z nawiązaniem normalnych stosunków z tymi
państwami.
-
Angola i Mozambik nie są suwerennymi państwami.
-
Nie czepiaj się szczegółów. W każdym razie Palmgren robił z nimi interesy.
Sporą część działalności ulokował w Portugalii. Mimo że oficjalnie rezydował w
Malmó, podobno najbardziej intratne transakcje przeprowadzał w Lizbonie.
-
Czym handlował?
-
Między innymi bronią.
-
Między innymi?
-
Tak. Na dobrą sprawę zajmował się wszystkim, czym się dało. Miał na
przykład spółkę budowlaną. Jest właścicielem mnóstwa domów w Sztokholmie.
Firma w Malmó to raczej jedna wielka fasada, chociaż niezwykle imponująca.
-
Czyli zarabiał ciężkie pieniądze.
-
Oględnie mówiąc. Ile dokładnie, nie wiadomo.
-
A co ma do powiedzenia urząd podatkowy?
-
Niejedno. Ale nie wiedzą nic na pewno. Kilka firm Palmgrena jest
zarejestrowanych w Liechtensteinie i przypuszczalnie główna część dochodów
spływa na konta w bankach szwajcarskich. Mimo że perfekcyjnie prowadzi swoje
interesy w Malmó, zdają sobie sprawę, że lwia część jego pieniędzy jest poza
zasięgiem szwedzkiej skarbówki.
-
Skąd pochodzą te informacje?
-
Z ministerstwa i z urzędu podatkowego. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego
ludzie na najwyższym szczeblu są tak zaniepokojeni tą sprawą.
-
Nie. Dlaczego?
-
Naprawdę nie rozumiesz implikacji?
-
Powiedzmy, że nie bardzo wiem, do czego zmierzasz.
-
No to słuchaj - z irytacją syknął Malm. - Jest w naszym kraju mała, ale
niezwykle bojowa grupa polityczna, która ostro oponuje przeciwko zadawaniu się
Szwecji z tymi krajami,
0
których wspomniałem. Poza tym znacznie liczniejsza grupa ludzi wierzy w
oficjalne zapewnienia, że Szwecja nie ma żadnych interesów na przykład w Rodezji
czy Mozambiku. Działalność Palmgrena była i jest utrzymywana w tajemnicy, ale
przypadkiem uzyskaliśmy informację z pewnych źródeł, że nasze rodzime grupy
ekstremistów świetnie o tym wiedziały
1
Palmgren był na ich czarnej liście. Trywialnie rzecz ujmując.
-
Lepiej trywialnie niż mętnie - skwitował krzepiąco Martin Beck. - Z jakiego
źródła wiemy o czarnej liście?
-
Wydział Bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji badał sprawę. Liczące się
siły nalegają, żeby wydział bezpieczeństwa przejął śledztwo.
-
Poczekaj chwilę.
Martin Beck odłożył słuchawkę i zaczął szukać papierosów. W końcu znalazł
pogniecioną paczkę w prawej kieszeni spodni. Intensywnie myślał. Przez wielu
znienawidzony Wydział Bezpieczeństwa Głównego Zarządu Policji, Sapo*, był
powszechnie znany z kompromitujących akcji i wyjątkowej nieudolności. Parę razy
agentom udało się coś wyjaśnić i, o dziwo, zatrzymać szpiega, jedynie dzięki pomocy
obywateli, którzy podali im wszystko na tacy, niczym pieczonego indyka, z
kompletem materiałów dowodowych włącznie. Nawet kontrwywiad wojskowy był
bardziej przydatny. Przynajmniej rzadko się o nim mówiło.
* Sapo = Sakerhetspolisen = Policja Bezpieczeństwa.
Martin Beck zapalił papierosa i wrócił do telefonu.
-
Co ty, u licha, robisz? - podejrzliwie spytał Malm.
-
Palę.
Zastępca komendanta czknął albo westchnął zdziwiony.
-
No co z tym Sapo? - zapytał Martin Beck.
-
Z wydziałem bezpieczeństwa? Padła propozycja, żeby to oni przejęli śledztwo.
Wydają się tym osobiście zainteresowani.
-
Mogę o coś spytać? Dlaczego policja bezpieczeństwa miałaby się tym
interesować?
-
A zastanawiałeś się nad modus operandi mordercy? -zauważył ważniak Malm.
Modus operandi. Ciekawe, gdzie to przeczytał, pomyślał Martin Beck.
-
Tak, zastanawiałem się.
-
Nasuwa się tu podobieństwo do klasycznego zamachu. Fanatykowi tylko jedno
w głowie: dopiąć swego bez względu na konsekwencje.
-
Tak, coś w tym jest - zgodził się Martin Beck.
-
Sporo osób uważa, że dużo więcej niż coś. Między innymi ludzie z wydziału
bezpieczeństwa. - Malm zrobił pauzę, chyba gwoli stopniowania napięcia. - Jak
wiesz, nie komenderuję wydziałem bezpieczeństwa i nie mam wglądu w ich
działania, ale dostałem cynk, że wyślą do Malmó jednego ze swoich specjalistów.
Pewnie już to zrobili. Poza tym mają tam ludzi na stałe.
Martin Beck, wyraźnie zniesmaczony, zgasił do połowy wypalonego papierosa.
-
Oficjalnie to my odpowiadamy za operację - kontynuował Malm. -
Powinniśmy się jednak liczyć z tym, że wydział bezpieczeństwa będzie prowadził
równoległe dochodzenie.
-
Aha.
-
I chodzi o to, żeby unikać konfliktów.
-
Jasne.
-
Ale przede wszystkim chodzi o to, żebyś natychmiast zgarnął mordercę.
Zanim zrobi to bezpieka, pomyślał Martin Beck. Czyli nie ma większego pośpiechu.
-
Natychmiast - powtórzył Malm. - Nie ominie cię wisienka na torcie.
-
Nie lubię wisienek.
-
To nie są żarty.
-
A tym bardziej tortów.
-
To nie są żarty. Poza tym czas nas goni.
Martin Beck obrzucił zrezygnowanym spojrzeniem zalaną słońcem panoramę za
oknem. Hammar, choć na swój sposób uciążliwy, zwłaszcza w ostatnich latach, był
jednak policjantem.
-
Czy masz jakieś uwagi dotyczące działań operacyjnych? - zapytał przymilnie.
Malm miał nietęgą myślówę.
-
To szczegół - odrzekł w końcu - który z pełnym zaufaniem powierzam tobie i
twoim współpracownikom. Macie przecież niemałe doświadczenie.
Pięknie powiedziane.
-
Wobec tego ruszamy pełną parą! - z niekłamanym zadowoleniem dodał
zastępca komendanta.
-
Jasne - automatycznie zareagował Martin Beck, błądząc myślami gdzie indziej.
- Czyli firma Palmgrena w Malmó jest czymś w rodzaju przykrywki.
-
Tego bym nie powiedział. Przeciwnie, działa bez zarzutu.
-
A czym się zajmuje?
-
Importem i eksportem.
-
Czego?
-
Śledzi.
-
Śledzi?
-
Śledzi. - Malm osłupiał. - Nie wiedziałeś?! Kupują śledzie w Norwegii i
Islandii i potem gdzieś eksportują. O ile wiem, wszystko odbywa się legalnie.
-
A firma sztokholmska?
-
To zasadniczo spółka budowlana...
-
Ale?
-
Zdaniem ekspertów Palmgren zbił fortunę na czymś innym, czego nie jesteśmy
w stanie skontrolować.
-
Okej.
-
Chciałbym, żebyś wziął sobie do serca jeszcze dwie sprawy.
-
Tak?
-
Po pierwsze, niezależnie od afrykańskich i innych, zagranicznych interesów
Palmgren miał mocną pozycję w kraju i wielu wpływowych przyjaciół.
-
Zrozumiałem.
-
Czyli trzeba zachować ostrożność.
-
Jasne. A po drugie?
-
Powinieneś wziąć pod uwagę polityczny aspekt zabójstwa.
-
Tak. - Martin Beck spoważniał. - Biorę to pod uwagę.
Na tym zakończyli rozmowę.
Martin Beck zadzwonił do komendy. Mansson jeszcze nie dał znaku życia, Skacke
był zajęty, a Backlund wyszedł.
Wyszedł. Dobry pomysł.
Było ciepłe sobotnie przedpołudnie.
Kilka minut później w foyer, przed recepcją, zobaczył hałaśliwą gromadkę
wielojęzycznych gości. Niektórzy właśnie przyjechali, inni wyjeżdżali, a spośród
tłumu wyróżniał się jeden osobnik. Dość młody i dość korpulentny, w dość modnym,
młodzieżowym garniturze w pepitkę, w pasiastej koszuli, żółtych butach i wściekle
żółtych skarpetkach. Miał faliste lśniące włosy i cienkie wąsiki, zapewne podkręcone
na wosk i odpowiednio dopieszczone. Nonszalancko oparty o kontuar recepcji, z
kwiatem w butonierce, trzymał pod pachą zrolowany egzemplarz „Esquire'a".
Wyglądał jak z reklamy dyskoteki.
Nazywał się Paulsson i był policjantem śledczym w Sztokholmie. Martin Beck go
znał. Kiedy oddał klucz do pokoju, Paulsson spojrzał na niego tak wyszukanie
pustym i obojętnym wzrokiem, że wlepiły w niego oczy trzy przypadkowe osoby.
Bezpieczniak był na posterunku.
Martin Beck z trudem powstrzymał się od śmiechu. Nie patrząc na kolegę tajniaka,
wykonał w tył zwrot i wyszedł na słońce.
Pośrodku Malarbron odwrócił się, żeby się przyjrzeć hotelowi. Budynek był całkiem,
całkiem, w szczególnym stylu. Imponująca fasada z wysoką secesyjną wieżą
stanowiła swoisty wyróżnik tego miasta. Wiedział nawet, kto go zaprojektował -
Frans Ekelund.
Paulsson stał na schodach przed hotelem i bacznie się rozglądał. Wskutek aparycji
graniczącej z przebraniem rozpoznałby go niemal każdy wróg ludu. Poza tym posiadł
zdu-
miewającą umiejętność pokazywania się w telewizji podczas demonstracji i innych
publicznych bijatyk.
Martin Beck uśmiechnął się pod nosem i spacerowym krokiem ruszył do portu.
Rozdział 9
Pokój, który wynajmował Benny Skacke, mieścił się przy Karleksgatan, zaledwie
jedną przecznicę od komendy. Był duży i przytulny, wyposażony wprawdzie w nieco
wysłużone meble, ale wygodne i funkcjonalne. Przejął go po policjancie, którego
przeniesiono do Landskrony. Właścicielka, sympatyczna, matkująca wszystkim,
starsza pani, wdowa po policjancie, zgodziła się gościć w swoim domu wyłącznie
policjantów.
Z pokoju było blisko do łazienki i kuchni, z których mógł korzystać bez ograniczeń.
Benny Skacke miał swoje nawyki, a ściśle rzecz biorąc, chciał je mieć. Choć
planowanie nie leżało w jego naturze, uznał, że łatwiej zrealizuje określone zadania i
osiągnie cel, stosując się do ustalonego zawczasu rozkładu dnia. Jego celem była
posada szefa policji.
Dzień w dzień wstawał o wpół do siódmej rano, gimnastykował się, wyciskał
sztangę, brał lodowaty prysznic i zanim się ubrał, długo wycierał się do sucha. Zjadał
pożywne śniadanie, które przeważnie składało się z jogurtu z płatkami zbożowymi,
jajka na miękko, grahamki z płatkami owsianymi i szklanki soku owocowego.
Ponieważ miał ruchome godziny pracy, ćwiczył wtedy, kiedy miał wolne. Co
najmniej trzy razy w tygodniu pływał, wypuszczał się na długie wycieczki rowerowe,
czasami uprawiał jogging na boisku w Limhamn i pilnie trenował piłkę nożną w
policyjnej drużynie*, gdzie był bardzo przydatny i grał we wszystkich meczach na
Mariedalsplanen. Wieczorami studiował prawo, miał za sobą dwa semestry, jesienią
przypuszczalnie zaliczy trzeci.
* Malmó Polismans GIF.
Codziennie o jedenastej rano i o dziewiątej wieczorem dzwonił do swojej
narzeczonej Moniki. Zaręczyli się w Sztokholmie tydzień przed objęciem przez niego
służby w Malmó. Monica też starała się o pracę w Malmó jako świeżo upieczona
fizjoterapeutka, ale bez powodzenia. W końcu udało jej się zatrudnić w
Helsingborgu. Był to jakiś plus, ponieważ mogli się spotykać, ilekroć pokrywały się
ich wolne dni.
Tego ciepłego, słonecznego sobotniego poranka Benny Skacke odstąpił od grafiku.
Wstał godzinę później i zrezygnował ze śniadania. Napełnił termos zimnym mlekiem
czekoladowym i razem z kąpielówkami i frotowym ręcznikiem włożył go do torby z
płótna żaglowego. Idąc do komendy, zajrzał do cukierni przy Davidshallstorg i kupił
dwa ciastka z cynamonem i jedno serduszko waniliowe. Przekroczył wielkie
miedziane drzwi wejściowe, skręcił w Verkstadsgatan i wszedł na policyjny
dziedziniec, gdzie stał jego rower. Duński, czarny, z białym słowem „Policja" na
ramie, które własnoręcznie namalował. Miał nadzieję, że to odstraszy ewentualnych
złodziei jednośladów.
Z torbą na bagażniku popedałował przez soczyście zielony Slottsparken do kąpieliska
Ribersborg. Mimo dość wczesnej pory żar lał się z nieba. Mniej więcej godzinę
pływał i opalał się, potem usiadł na trawie i zjadł nietypowe śniadanie.
Kiedy o wpół do dziesiątej przekroczył próg swojego służbowego pokoju, biurko
zdobiła wiadomość od Backlunda:
„Mansson u wdowy, Beck na razie w Savoyu. Odbieraj telefony Będę o 12.00".
Telefon milczał. Skacke usiadł za biurkiem i myślał o zabójstwie Victora Palmgrena.
Jaki mógł być motyw? Ponieważ Palmgren miał forsy jak lodu - pieniądze albo
władza. Kto skorzystałby na jego śmierci? Charlotte Palmgren, jedyna
spadkobierczyni. Mats Linder miał władzę w zasięgu ręki. Biorąc pod uwagę
niekwestionowaną urodę i stosunkowo młody wiek pani Palmgren, motywem
mogłaby być zazdrość. Niewykluczone, że miała kochanka, któremu obmierzła rola
drugich skrzypiec. Ale czy wybrałby taki dziwaczny sposób pozbycia się
prawowitego małżonka? Bez względu na motyw sprawca działał chaotycznie.
Owszem, uciekł, ale nawet jeśli to zawczasu zaplanował, jego szanse były bliskie
zeru. Poza tym ofiara zmarła dopiero następnego dnia. Teoretycznie mogła przeżyć.
Zabójca musiał wiedzieć, że zastanie Palmgrena w restauracji w Savoyu. Chyba że
zrobił to kompletny szaleniec, wparował tam przypadkiem i strzelił do pierwszej
lepszej osoby, jaka się napatoczyła.
Zadzwonił telefon. Malm, zastępca komendanta ze Sztokholmu, poszukiwał Martina
Becka. Skacke poinformował go, że Martin Beck przypuszczalnie nadal jest w
hotelu. W odpowiedzi usłyszał trzask odkładanej słuchawki. Żadnego „dziękuję" ani
„do widzenia", nic.
Benny Skacke zgubił wątek i zaczął bujać w obłokach. Wpada na trop mordercy, sam
go zgarnia, dostaje awans i pnie się po szczeblach kariery. Już miał zostać szefem
policji, kiedy jego świetlaną przyszłość zakłócił dzwonek telefonu.
Kobieta. Początkowo nic nie zrozumiał, jej skański był dla kogoś ze Sztokholmu
wyjątkowo mętny. Zanim przeniósł się do Malmó, ani razu nie był w Skanii i wcale
się nie dziwił, że może mieć pewne kłopoty z niektórymi odmianami południowego
dialektu. Ale nie byt w stanie pojąć, dlaczego jego nienaganny szwedzki czasami
trafiał w próżnię.
-
Chodzi o morderstwo, o którym pisały gazety.
-
Tak, słucham.
-
Rozmawiam z policjantem kryminalnym? - spytała podejrzliwie.
-
Młodszy policjant śledczy Skacke.
-
Młodszy? - odezwała się po chwili wahania. - A nie ma tam jakiegoś szefa?
-
Chwilowo nie ma, ale może mi pani o wszystkim powiedzieć. Zajmuję się tą
sprawą. Co leży pani na sercu?
Powinien zyskać jej zaufanie, ale kobieta nie była przekonana do jego kompetencji.
-
Wolałabym porozmawiać w cztery oczy. Mieszkam niedaleko.
-
Zapraszam. Proszę pytać o młod...
-
Może szef już wróci - przerwała mu i odłożyła słuchawkę.
Po dwunastu minutach zapukała do jego pokoju. Sceptyczna podczas rozmowy
telefonicznej, na widok Skackego wydawała się jeszcze bardziej nieufna.
-
Myślałam o kimś starszym - przyznała, jakby chodziło o wybór towaru w
sklepie.
-
Przykro mi - odparł chłodno. - Tak się składa, że chwilowo to ja jestem na
służbie. Nie usiądzie pani?
Przysunął krzesło bliżej biurka. Ostrożnie usiadła na brzeżku. Mała, pękata, w
jasnozielonym płaszczu i białym słomkowym kapeluszu.
Skacke wrócił za biurko.
-
No dobrze, pani...
-
Gróngren.
Istnieje takie nazwisko? - pomyślał Skacke.
-
No dobrze, pani Gróngren. Co takiego chciała pani powiedzieć o tym
środowym zdarzeniu?
-
O morderstwie? Mianowicie to, że widziałam mordercę. To znaczy wtedy
jeszcze nie wiedziałam, że to on, dopiero dzisiaj rano, kiedy przeczytałam w gazecie.
Skacke pochylił się, splatając dłonie na podkładce do pisania.
-
Proszę mówić.
-
No więc pojechałam do Kopenhagi na zakupy, potem spotkałam się z
przyjaciółką, wypiłyśmy kawę w Bronnum i dość późno wracałam do domu. Jak
doszłam do skrzyżowania z Malarbron, naprzeciwko Hotelu Savoy, zapaliło się
czerwone światło i musiałam poczekać. Wtedy zobaczyłam mężczyznę, który
wyskakiwał przez okno z hotelowej restauracji. Byłam tam kilka razy na obiedzie z
siostrzeńcem, dlatego wiem, że to jedno z okien restauracji. Najpierw pomyślałam, że
usieka stamtąd jakiś gagatek, żeby nie płacić rachunku. Ale nie mogłam nic zrobić,
bo paliło się czerwone światło, a w pobliżu nie było żywej duszy.
-
Widziała pani, dokąd poszedł?
-
Tak. Do stojaków na rowery, po lewej stronie hotelu, wziął rower i odjechał w
kierunku Drottningtorget. Jak się zapaliło zielone światło, już go nie widziałam i
pomyślałam, że dyrektora restauracji na pewno stać na pokrycie tego rachunku, i
przestałam się tym przejmować. - Zrobiła krótką pauzę. - Potem, kiedy przeszłam
przez ulicę, z hotelu wyszli ludzie i się rozglądali, ale jego już nie było.
-
Może pani opisać tego mężczyznę? - spytał Skacke ze źle skrywanym zapałem
i przysunął notatnik.
-
Chyba tak... Trzydzieści-czterdzieści lat. Może bliżej czterdziestki, bo był
łysawy, to znaczy miał rzadkie włosy. Ciemne. Brązowy garnitur, żółtawa koszula i
krawat, nie
wiem, jakiego koloru. Buty chyba czarne albo brązowe, pewnie brązowe, bo miał
brązowy garnitur.
-
Jak wyglądał? Budowa, rysy twarzy, jakieś znaki szczególne?
Zastanawiała się.
-
Był chudy. Na twarzy też. Wyglądał jak pierwszy lepszy mężczyzna, w miarę
wysoki. Oczywiście niższy od pana, ale raczej wysoki. Nie wiem, co jeszcze
mogłabym powiedzieć.
Skacke przyglądał się jej przez chwilę.
-
Gdzie był, kiedy straciła go pani z oczu?
-
Najpierw stał na światłach, na skrzyżowaniu z Bruksgatan. Potem zapaliło się
zielone, przeszłam przez ulicę i już go nie było.
-
Hm. A jak wyglądał rower?
-
Rower? Myślę, że jak zwyczajny rower.
-
Nie zauważyła pani koloru?
-
Nie. - Pani Gróngren pokręciła głową. - Obok przejeżdżały samochody i cały
czas go zasłaniały.
-
Aha. Czy nie przypomina pani sobie nic więcej?
-
Nie. Nic mi teraz nie przychodzi do głowy. Dostanę jakąś nagrodę?
-
Nie sądzę. Pomaganie policji to moralna powinność społeczeństwa. Poproszę o
pani adres i numer telefonu, żebyśmy się w razie potrzeby mogli z panią
skontaktować.
Kobieta podała adres i numer telefonu i wstała.
-
Do widzenia. Myśli pan, że trafię do gazet?
-
Całkiem możliwe - odrzekł Skacke na pocieszenie i odprowadził ją do drzwi. -
Do widzenia! Wielkie dzięki za pomoc i fatygę.
Ledwie wrócił za biurko, drzwi się uchyliły i zobaczył panią Gróngren.
-
Jeszcze coś - powiedziała. - Zanim wsiadł na rower, wyjął coś spod marynarki i
włożył do pudełka na bagażniku. Zupełnie o tym zapomniałam.
-
Czy przypadkiem nie zauważyła pani, co takiego trzymał pod marynarką?
-
Nie, bo stał do mnie plecami. Pudełko było mnie więcej tej wielkości. Prawie
jak bagażnik i wysokie na jakieś dziesięć centymetrów. Widziałam je potem od tyłu,
kiedy wsiadł na rower i odjechał.
Skacke ponownie podziękował i pani Gróngren odeszła, tym razem na dobre.
Wybrał numer terminalu promowego.
Czekając na połączenie, na okładce notatnika przed słowami „Policjant śledczy B.
Skacke" napisał: „Pierwszy".
Rozdział 10
Tuż po pierwszej w sobotnie popołudnie Martin Beck i Per Mansson wpadli na siebie
w drzwiach policyjnej stołówki.
Rano Martin Beck włóczył się po porcie przemysłowym, wymarłym w okresie letniej
kanikuły. Doszedł do terminalu naftowego, gdzie chwilowo przerwano pracę, i
patrzył na przedziwny krajobraz rodem z science fiction: baseny mlecznej wody
poprzecinane wałami, na których ciężarówki i koparki zostawiły głębokie ślady. Był
zdziwiony, jak bardzo się rozrósł teren portowy, od kiedy widział go po raz pierwszy
mniej więcej piętnaście lat temu. Nagle poczuł głód; coś nowego i przyjemnego w
dzień po solidnym posiłku. Człowiek szybko się przyzwyczaja, pomyślał z
zadowoleniem i maszerując do centrum najżwawszym krokiem, na jaki pozwalała
spiekota, zastanawiał się nad menu w policyjnej stołówce.
Mansson był nie tyle głodny, co spragniony. Wprawdzie zrezygnował z drinka
Charlotte Palmgren, marzyły mu się wysokie szklanki jasnoczerwonego trunku z
kostkami lodu, które widział w dłoniach Matsa Lindera. Naszła go chętka, żeby
wpaść do domu na jednego gripenberga, ale uznał, że pora jest zbyt wczesna, i
zredukował swoje wymagania. Musi poprzestać na zimnej wodzie sodowej w
kantynie.
Martinowi Beckowi głód trochę ustąpił, kiedy wszedł do stołówki, a ponieważ nie do
końca był pewien swojego żołądka, zamówił omlet z szynką, pomidora i butelkę
ramlósy. Mansson zamówił to samo.
Usiedli z tacami przy stole i zobaczyli Skackego, który rzucał w ich stronę
rozpaczliwe spojrzenia. Naprzeciwko niego, plecami do nich, siedział Backlund.
Odsunął talerz i groził Benny'emu palcem. Nie słyszeli, co mówi, ale sądząc z miny
młodszego kolegi, wygłaszał coś w rodzaju reprymendy.
Martin Beck szybko zjadł omlet, podszedł do Backlunda i położył mu rękę na
ramieniu.
-
Pozwolisz, że na chwilę pożyczę Skackego? - zapytał uprzejmie. - Muszę z
nim omówić parę spraw Backlund, zirytowany sytuacją, nie bardzo mógł
protestować. Główny Zarząd Policji przysłał tego bubka ze Sztokholmu, żeby
poprowadził śledztwo. Jakby sami nie potrafili się z tym uporać.
Skacke z wyraźną ulgą wstał od stołu. Mansson zakończył posiłek i opuścili
stołówkę, odprowadzani urażonym wzrokiem Backlunda.
Poszli do pokoju Manssona, w miarę chłodnego i przewietrzonego. Mansson zasiadł
na obrotowym krześle, wziął wykałaczkę z podstawki na pióra i ołówki, wyłuskał z
papierowej osłonki i wetknął do ust. Martin Beck zapalił papierosa. Skacke przyniósł
z pokoju naprzeciwko notatnik i usiadł z nim na kolanach obok Martina Becka.
Martin Beck dostrzegł napis na okładce i lekko się uśmiechnął. Skacke pochwycił
jego spojrzenie, zaczerwienił się, szybko otworzył notatnik i zaczął referować
zeznania nowego świadka.
-
Jesteś pewien, że nazywa się Gróngren? - z powątpiewaniem w glosie spytał
Mansson.
-
Skonfrontuj to z załogą wodolotu - powiedział Martin Beck, kiedy Skacke zdał
relację. - Jeśli to tego mężczyznę widzieli na pokładzie rufowym, powinni zauważyć
pudełko. Jeśli jeszcze je miał.
-
Już dzwoniłem - odparł Skacke. - Stewardesa, która zwróciła na niego uwagę,
dzisiaj ma wolne. Będzie jutro przed południem i pojadę z nią porozmawiać.
-
Dobrze.
-
A rozumiesz po duńsku? - zapytał po raz drugi z powątpiewaniem Mansson.
Skacke zrobił wielkie oczy.
-
To takie trudne?
Martin Beck przytoczył treść rozmowy telefonicznej z Malmem i wspomniał o nowo
przybyłym koledze.
-
Aha, Paulsson - powiedział Mansson. - Chyba widziałem go w telewizji. Poza
tym bardzo mi przypomina naszego bezpieczniaka. Mówią o nim Tajniak Persson.
Też nosi takie garniturki i dziwacznie się ubiera. Wydawało mi się, że wiesz o
eksporcie śledzi, ale o handlu bronią nie miałem pojęcia.
-
Wcale mnie to nie dziwi. Nikomu nie zależy na rozgłosie.
Mansson złamał wykałaczkę i wyrzucił do popielniczki.
-
Coś takiego mi zaświtało, kiedy naga wdówka mówiła, że Palmgren prowadzi
różne interesy w Portugalii.
-
Naga wdówka? - chórem powtórzyli Martin Beck i Skacke.
Mansson sięgnął po następną wykałaczkę.
-
Miałem na myśli wesołą wdówkę. Ale nie była ani wesoła, ani smutna, tylko
całkowicie obojętna.
-
I naga - dodał Martin Beck.
Mansson zrelacjonował przebieg wizyty w willi Palmgrenów.
-
Ładna ta wdówka, prawda? - raczej stwierdził, niż spytał Skacke.
-
Nie - lakonicznie skwitował Mansson i zwrócił się do Martina Becka: - Czy
zgodzisz się, żebym przesłuchał Lindera?
-
Nie, ale chętnie bym się z nim spotkał. Może, że razem z nim pogdamy. Co ty
nas to?
Mansson pokiwał głową.
-
Wierzysz w motyw polityczny?
-
Why not? Ale najpierw chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o
zagranicznych interesach Palmgrena. Mats Lin-der chyba nie ma o tym pojęcia, jego
praca ogranicza się do firmy śledziowej. A czym się zajmuje ten Duńczyk?
-
Nie wiem, ale się dowiem. Ja albo Mogensen.
Milczeli.
-
Jeśli gość, który strzelał, faktycznie poleciał z Kastrup do Sztokholmu, na
pewno jest Szwedem - odezwał się Skacke. - I jeśli zabił z pobudek politycznych, na
pewno był przeciwny interesom Palmgrena w Rodezji, Angoli, Mozambiku i gdzie
tam jeszcze. Jeśli tak się sprawy miały, to na pewno jest fanatycznym lewicowym
ekstremistą.
-
Mówisz jak Tajniak Persson - powiedział Mansson. -On widzi fanatycznych
lewicowych ekstremistów za każdym krzakiem. Ale oczywiście coś w tym jest.
-
Prawdę mówiąc, też mi to przyszło do głowy, kiedy rozmawiałem z Malmem.
Uderzające podobieństwo do zamachów politycznych. Jakiś przedziwny modus
operandi...
Martin Beck przerwał. Użył identycznego zwrotu co Malm i się wkurzył.
-
Może tak, może nie - stwierdził Mansson. - Największe skupisko grup
ekstremistycznych w naszym regionie jest w Lundzie. Znam je, na ogół są
wyjątkowo spokojni. Ale Sapo, oczywiście, ma inne zdanie.
Skacke obstawał przy swoim.
-
Nic nie przemawia za tym, że to ktoś stąd.
Mansson pokręcił głową.
-
A znajomość miasta? Jeśli faktycznie przyjechał na rowerze.
-
Gdybyśmy go odnaleźli... - z nutą optymizmu zauważył Skacke.
Mansson długo mu się przyglądał.
-
Synku, odnaleźć rower...?
Do pokoju zapukał Backlund, wszedł, nie czekając na zaproszenie, i pracowicie
czyścił okulary.
-
Aha, burza mózgów. Świetnie. Może panowie zdołali ustalić, gdzie się
podziała łuska. Wszystko przepatrzyliśmy. Nie wyłączając potraw. Osobiście
przeszukałem puree ziemniaczane. Nie ma łuski.
Mansson był wyraźnie zniechęcony.
-
Jest.
-
Przecież strzelał z rewolweru - odpowiedzieli chórem Martin Beck i Benny
Skacke.
Backlund znieruchomiał, jak rażony piorunem.
Kiedy w niedzielne przedpołudnie Benny Skacke zsiadł z roweru na przystani
wodolotów, „Springeren" wpływał do portu. Chwilę później przycumował do
nabrzeża.
Pogoda była wspaniała, niewiele osób wybrało przeprawę przez Sund w czymś, co do
złudzenia przypominało kabinę samolotu. Garstka pasażerów szybkim krokiem
zeszła z pokładu, żeby się załapać na jedyną taksówkę czekającą przed dworcem
promowym.
Skacke zajął pozycję przy pomoście. Po pięciu minutach pojawiła się jasnowłosa
dziewczyna w mundurze stewardesy. Podszedł do niej, przedstawił się i
wylegitymował.
-
Kopenhaska policja już mnie pytała o tego mężczyznę - powiedziała.
Ku miłemu zaskoczeniu Skackego, mówiła po szwedzku, acz z duńskim akcentem.
-
Tak, wiem. Ale nie zadano pani jednego pytania. Czy mężczyzna, który stał na
otwartym pokładzie w środę wieczorem, miał coś przy sobie?
Stewardesa przygryzła dolną wargę i zmarszczyła brwi.
-
W ogóle o tym nie myślałam, ale... wydaje mi się... Tak, chyba miał jakieś
pudełko, czarny karton, mniej więcej tej wielkości.
Pokazała gabaryty rękami.
-
Czy widziała pani to pudełko, kiedy zszedł pod pokład? Albo kiedy opuszczał
wodolot?
Zastanawiała się przez chwilę, po czym zdecydowanie pokręciła głową.
-
Nie, tego nie pamiętam. Naprawdę nie wiem. Wiem tylko tyle, że trzymał
pudełko pod pachą, kiedy był na otwartym pokładzie.
-
Dziękuję. To cenna informacja. Czy przypomina pani sobie coś jeszcze, o
czym pani nie powiedziała kopenhaskiej policji?
Pokręciła głową.
-
Nic a nic.
-
Nic a nic?
Obdarzyła go profesjonalnym służbowym uśmiechem.
-
Nic. Przepraszam, ale muszę się przygotować do kolejnego rejsu.
Skacke popedałował na Davidshallstorg i wszedł do swojego pokoju w komendzie.
Właściwie miał wolne, ale dochodziła jedenasta, o której zawsze dzwonił do Moniki.
Wolał to robić z pracy niż z domu. Ze względu na koszty i wścibską właścicielkę.
Kiedy rozmawiał z Moniką, nie chciał, żeby ktokolwiek mu w tym przeszkadzał.
Monica miała wolne, sama siedziała w mieszkaniu, które wynajęła z drugiej ręki do
spółki z koleżanką z pracy. Rozmawiali blisko godzinę, ale co tam.
Zapłaci policja. Czyli podatnicy.
Po odłożeniu słuchawki Skackemu nie w głowie było zabójstwo Victora Palmgrena.
Rozdział 11
Martin Beck i Mansson spotkali się w komendzie o ósmej rano w poniedziałek. Nie
byli w najlepszych humorach. Pierwszy -ponury i zamyślony, drugi - apatyczny,
ociężały, niemrawy.
W milczeniu przeglądali papiery, które nie zionęły nadmiarem optymizmu. W
niedzielę wydarzyło się tylko tyle, że jeszcze większe upały skuteczniej wyludniły
miasto, co znalazło swoje potwierdzenie w wyświechtanym sformułowaniu,
zamieszczonym w popołudniówkach, że „postępy w śledztwie bez zmian". Jedynym
plusem były mętnawe informacje Skackego, jakie uzyskał od stewardesy.
Lipiec nie sprzyja policyjnym dochodzeniom. A jeśli przypadkiem trafi się piękna
pogoda, nie sprzyja niczemu ani nikomu, nie licząc szczęśliwych urlopowiczów.
Królestwo Szwecji jest praktycznie nieczynne, wszystko pozamykane, z nikim nie
ma kontaktu, bo większość wyjechała za granicę albo zaszyła się w domach
letniskowych. Począwszy od rodzimych kryminalistów po urzędników organów
państwowych. Stosunkowo nieliczna grupa funkcjonariuszy na służbie najczęściej
zajmuje się barwnym tłumem cudzoziemców albo usiłuje zapanować nad ruchem
kołowym na drogach przelotowych.
Martin Beck dużo by dał za chwilę rozmowy ze swoim wieloletnim
współpracownikiem Fredrikiem Melanderem, obecnie inspektorem kryminalnym ze
sztokholmskiego wydziału do spraw przemocy fizycznej, lat czterdzieści dziewięć,
jedynym w policji, który pamiętał nazwiska, dochodzenia, śledztwa, sytuacje,
wszystko, co kiedykolwiek przeczytał albo o czym usłyszał podczas swojej
trzydziestoletniej służby. Nigdy nic mu nie umknęło i może mógłby coś wnieść do tej
przedziwnej sprawy Palmgrena. Ale Melander był niedostępny. Miał urlop i jak
zwykle, ilekroć miał wolne, izolował się od świata w swoim domu letniskowym na
Varmdó. Nie było tam telefonu, nikt z kolegów nie znał adresu. Jego hobby polegało
na rąbaniu drewna, a ten miesięczny urlop postanowił poświęcić na zbudowanie
dwuosobowej wygódki, o czym wiedział tylko on i jego zdumiewająco brzydka duża
żona.
Martin Beck i Mansson w tym tygodniu też mieli się udać na urlop i świadomość, że
wypoczynek na pewno się przesunie na bliżej nieokreśloną przyszłość, znalazła
swoje odbicie w ich posępnych humorach.
W ten poniedziałek trzeba było jakoś odbębić przesłuchania. Martin Beck zadzwonił
do Sztokholmu i po wielu „ale" udało mu się namówić Kollberga do zajęcia się
Hampusem Brobergiem i Heleną Hansson.
-
O co mam ich pytać? - zgnębionym głosem zapytał Kollberg.
-
Nie bardzo wiem.
-
A kto prowadzi śledztwo?
-
Ja.
-
I ty nie wiesz? To niby jakim cudem ja mam to wiedzieć?
-
Zależy mi na ogólnym obrazie sytuacji.
-
Na ogólnym obrazie sytuacji? Jest nieciekawy. Grozi mi udar cieplny.
-
Brakuje nam motywu. A raczej cierpimy na ich nadmiar. Może atmosfera
panująca w koncernie Palmgrena naprowadzi nas na konkretny trop.
-
Aha - bez przekonania mruknął Kollberg. - Czy ta sekretarka Hansson jest
ładna?
-
Podobno.
-
Hm, zawsze coś. No to cześć!
Martin już miał na końcu języka „odezwij się", ale w ostatniej chwili się
powstrzymał.
-
Cześć! - rzekł lakonicznie, odłożył słuchawkę i spojrzał na Manssona. -
Kollberg zajmie się odnogą sztokholmską.
Mansson pokiwał głową.
-
Jest niezły.
Kollberg był więcej niż niezły. Mansson nie znał go tak dobrze jak Martin Beck.
W gruncie rzeczy Martin Beck miał do Kollberga bezgraniczne zaufanie, cenił go za
zdrowy rozsądek, samodzielność w działaniu, wyobraźnię, systematyczność i żelazną
logikę. Pracowali razem od wielu lat i rozumieli się bez słów.
Mansson i Martin Beck siedzieli w milczeniu, niemrawo przeglądając papiery.
Tuż po dziewiątej wsiedli do samochodu Manssona, który stał na dziedzińcu
komendy.
Choć w poniedziałkowe przedpołudnie na ulicach panował nieco większy ruch,
Mansson w dziesięć minut był pod wieżowcem na terenie portowym, gdzie
znajdowała się szwedzka siedziba koncernu Viktora Palmgrena i gdzie w obecnej
sytuacji powinien prezydować Mats Linder.
Mansson zaparkował nieprzepisowo i opuścił osłonę przeciwsłoneczną, którą od
zewnątrz zdobiła tekturowa tabliczka z elegancko skreślonym słowem „Policja".
Wjechali windą na siódme piętro i weszli do dużego pomieszczenia, którego podłogę
pokrywała jasnoczerwona wykładzina, a ściany - jedwabna tapeta. Pośrodku stała
ława i wygodne fotele. Na blacie leżał plik czasopism, głównie zagranicznych, ale nie
zabrakło numerów „Svensk Tidskrift*" i „Veckans Affarer**".
* Wychodzący od 1911 r. niezależny periodyk polityczno-społeczno-kulturalny (8-10
numerów rocznie).
** Bodaj największy w Szwecji tygodnik ekonomiczno-finansowy, obecny na rynku
od 1965 r.
Były także dwie kryształowe popielnice, tekowa szkatułka z cygarami i papierosami,
stołowa zapalniczka z kości słoniowej i ciężki wazon z Orrefors z czerwonymi
różami. Po lewej, za podłużnym stołem siedziała mniej więcej dwudziestoletnia,
jasnowłosa recepcjonistka i lustrowała swoje lśniące paznokcie. Przed nią były trzy
telefony, w tym jeden wewnętrzny, na podstawce do pisania stał notatnik na
metalowym stelażu, obok leżało pozłacane wieczne pióro.
Miała figurę modelki. Była w czarno-białej minisukien-ce, pończochach z czarnym
ażurowym wzorem i eleganckich czarnych bucikach ze srebrnymi klamerkami. Wargi
pociągnięte niemal białą pomadką, na powiekach jasne, gołębionie-bieskie cienie, w
uszach długie srebrne kolczyki. Kredowo-białe równe zęby, błękitne oczy o mało
inteligentnym wyrazie i długie ciemne sztuczne rzęsy. Bez zarzutu, pomyślał Martin
Beck.
Popatrzyła na nich z lekką pogardą i odrobiną niechęci. Popukała w notatnik długim
spiczastym paznokciem palca wskazującego i odezwała się z niesamowicie głębokim,
skań-skim akcentem:
- Z policji, jak sądzę? - Zerknęła na tyci zegarek. - Prawie dziesięć minut za
wcześnie. Pan Linder rozmawia przez telefon.
„Pan", pomyślał Martin Beck. Nie „dyrektor". Czyli Mats Linder uznał tytułomanię
za zbyteczną.
-
Rozmawia z Johannesburgiem - dodała. - Proszę spocząć. Jak skończy,
zaanonsuję panów. Mansson i Back, prawda?
-
Beck.
-
Aha.
Pozłacanym piórem postawiła malutki ptaszek w notatniku. Przyjrzała się im od stóp
do głów, nadal ze źle skrywanym niesmakiem, i wskazała na ławę z różami,
kryształowymi popielnicami, tekową szkatułką i zapalniczką.
-
Można palić.
Mniej więcej jak u dentysty: „Proszę wypłukać".
Martin Beck czuł się nieswojo. Spojrzał na Manssona: był w pogniecionej koszuli,
niewyprasowanych szarych spodniach i sandałach. Też nie grzeszył elegancją, ale w
nocy włożył spodnie pod materac. Mansson chyba niczym się nie przejmował.
Rozwalił się w fotelu, wyjął wykałaczkę z kieszonki koszuli, przez pół minuty
kartkował „Veckans Affarer", po czym wzruszył ramionami i rzucił pismo na ławę.
Martin Beck uważnie przejrzał asortyment drogich wyrobów tytoniowych w tekowej
szkatułce. W końcu zdecydował się na swoją fłorydę, spłaszczył tekturowy ustnik i
przypalił ją zapałką.
Rozejrzał się. Dziewczyna znów zajęła się podziwianiem swoich paznokci. W
pomieszczeniu panowała absolutna cisza. Coś go niesamowicie irytowało. Po chwili
wiedział, co. Brakowało mu drzwi. Tak się zlewały z tapetami, że ich zauważenie
wymagało pewnego wysiłku.
Mijały minuty. Mansson beznamiętnie żuł wykałaczkę. Martin Beck zgasił papierosa
i zapalił następnego. Potem wstał i podszedł do dłuższej ściany, z akwarium. W
połyskliwie zielonej wodzie pływały pstrokate rybki. Patrzył na nie, dopóki nie
rozległ się cichy brzęczyk telefonu wewnętrznego.
-
Pan Linder może panów przyjąć - oznajmiła recepcjonistka.
Sekundę później otworzyły się jedne z dobrze zakamuflowanych drzwi i zaprosiła ich
do środka ciemnowłosa kobieta. Trzydziestopięcioletnia, szybka w ruchach,
precyzyjna, o skupionym spojrzeniu. Typowa sekretarka, pomyślał Martin Beck.
Przypuszczalnie wszystko było na jej głowie, oczywiście w ramach jawnej
działalności, jaką prowadzono w tych ścianach. Mansson dźwignął się z fotela i
flegmatycznie przestąpił próg niedużego pokoju: biurko, elektryczna maszyna do
pisania, szafa na dokumenty i rzędy segregatorów na półkach.
Sekretarka bez słowa otworzyła im następne drzwi. Kiedy weszli, Martin Beck
dobitniej zdał sobie sprawę, że są słoniowaci, nieokrzesani i nie na miejscu.
Mansson od razu podszedł do biurka, zza którego Mats Linder podniósł się z fotela ze
smutnym, acz życzliwym uśmiechem.
Martin Beck lustrował gabinet, umeblowanie i świadka. Ponieważ znał swoją
najmocniejszą stronę, jego uwadze nie umknęło wiele istotnych szczegółów.
Mansson wyjął wykałaczkę z ust, odłożył ją do mosiężnej popielniczki i przywitał się
uściskiem dłoni.
Z dużych jednodzielnych okien roztaczał się imponujący widok. Poniżej był port, a
raczej porty, buzujące życiem, gdzie roiło się od statków towarowych, statków
pasażerskich, holowników, dźwigów, ciężarówek, przetaczanych wagonów
kolejowych i sznurów kontenerów. Dalej był Sund i Dania. Dzięki doskonałej
widoczności Martin Beck mógł zobaczyć co najmniej dwadzieścia statków, w tym
promy kursujące między Malmó i Kopenhagą. Takiej panoramy nie miał nawet z
okna hotelowego pokoju. Taką panoramę chciałoby się oglądać przez porządną
lornetkę.
Wypatrzył taką porządną lornetkę w gabinecie. Marynarską, Carla Zeissa, z Jeny. Po
prawej od dużego stalowego biurka, stojącego pod krótszą, ślepą ścianą, której całą
powierzchnię pokrywała ogromna, powiększona fotografia trałowca na wzburzonym
morzu, z pianą na wolnej burcie i spadającą kaskadą falą dziobową. Przy relingu
sterburty kilku mężczyzn w zydwestkach i nieprzemakalnych kombinezonach
wyciągało trał. Porażający kontrast. Harówa, mierne połowy i błogi spokój w
luksusowym biurze. Kokosy kosztem cudzej, znojnej pracy. Porażające, ale pewnie
bez złych intencji. Cynizm ma swoje granice. Na dłuższej ścianie, naprzeciwko
okien, wisiały trzy litografie: Matisse'a, Chagalla i Salvadora Dale-go. W gabinecie
były także dwa skórzane fotele dla gości i stół konferencyjny z sześcioma krzesłami z
palisandru.
Mats Linder miał wedle wstępnych ustaleń trzydzieści lat i na tyle wyglądał. Wysoki,
szczupły, wy trenowany, piwnooki, nienaganna fryzura z przedziałkiem, twarz
pociągła, profil charakterny, wyraźnie zarysowana broda. Ubiór wyjątkowo
stonowany.
Martin Beck spojrzał na Manssona i poczuł się bardziej niż kiedykolwiek
zmiętoszony i spocony. Przedstawił się i przywitał z Linderem uściskiem dłoni.
Usiedli w skórzanych fotelach.
Gospodarz oparł się łokciami o blat biurka, podniósł dłonie i złączył je opuszkami
palców.
-
No tak. Ujęliście mordercę?
Mansson i Martin Beck przecząco pokręcili głowami.
-
Jak mogę panom pomóc?
-
Czy dyrektor Palmgren miał wrogów? - spytał Martin Beck.
Pytanie było głupie, ale od czegoś musieli zacząć. Linder potraktował je z przesadną
powagą i zastanawiał się nad wyważoną odpowiedzią.
-
Prowadząc działalność na taką skalę jak Viktor Palmgren, to raczej
nieuniknione.
-
Czy myśli pan o jakiejś konkretnej osobie?
-
O wielu. - Linder lekko się uśmiechnął. - Dzisiaj w świecie biznesu naprawdę
nie jest łatwo. Biorąc pod uwagę obecne warunki kredytowe, nie ma miejsca na
dobroczynność ani sentymenty. Po wielekroć obowiązuje zasada: śmierć albo życie.
Z ekonomicznego punktu widzenia. Ale...
-
Tak?
-
Ale w naszym biznesowym świecie nie strzelamy do siebie, stosujemy inne
metody. Dlatego uważam, że należy odrzucić hipotezę o zdeklasowym konkurencie,
który wtargnął do pierwszorzędnej restauracji z pistoletem w ręku, żeby wyrównać
rachunki.
Mansson się ożywił. Coś przyszło mu do głowy, ale się nie odezwał.
Martin Beck kontynuował:
-
Co może pan powiedzieć o zabójcy?
-
Nie widziałem go, bo siedziałem obok Vika, tak się zwracaliśmy do dyrektora
Palmgrena w węższym gronie, i nie od razu się zorientowałem, co się stało.
Usłyszałem huk, niezbyt głośny i niegroźny, Vik upadł głową na stół, natychmiast
wstałem i pochyliłem się nad nim. Dopiero po paru sekundach dotarło do mnie, że
jest poważnie ranny. Kiedy się rozejrzałem, zabójcy już nie było i zewsząd nadbiegał
personel, chętny do pomocy. Tego samego wieczoru powiedziałem o tym policji.
-
Wiem - skonstatował Martin Beck. - Może nie wyraziłem się zbyt jasno.
Chodziło mi o to, czy nie wyrobił pan sobie jakiejś opinii, co to za typ człowieka.
-
Wariat - bez wahania odparł Mats Linder. - Tak się zachowuje tylko ktoś chory
na umyśle.
-
Czyli dyrektor Palmgren był przypadkową ofiarą.
Mansson niemrawo się uśmiechnął.
-
Od tego jest policja.
-
Jeśli dobrze zrozumiałem, dyrektor Palmgren prowadził szeroko zakrojoną
działalność również za granicą?
-
Owszem, prowadzimy rozliczne interesy. Ale w kraju zajmujemy się przede
wszystkim importem i eksportem ryb i częściowo przetwórstwem. Firmę założył
ojciec Vika. Nie miałem sposobności go poznać, bo jestem za młody. O biznesach za
granicą mało wiem. - Zawiesił głos. - Ale najprawdopodobniej będę musiał się z nimi
bliżej zapoznać.
-
Kto przejmie odpowiedzialność za... koncern?
-
Chyba Charlotte. Jako jedyna spadkobierczyni. Nie ma dzieci ani innych
krewnych. Ale to zadanie dla prawników. Adwokat firmy musiał przerwać urlop.
Wrócił w piątek wieczorem i razem z asystentami przegląda dokumenty. My na razie
pracujemy jak zwykle.
Pracujecie, pomyślał Martin Beck.
-
Czy liczy pan na sukcesję po dyrektorze Palmgrenie? -spytał znienacka
Mansson.
-
Nie. Naprawdę nie. Nie mam doświadczenia ani umiejętności, niezbędnych do
prowadzenia biznesowego impe...
Linder przerwał, Mansson nie dopytywał, Martin Beck milczał.
-
Nie narzekam na dotychczasowe stanowisko - podjął Linder. - Zapewniam
panów, że tylko ta część działalności wymaga wytężonej pracy.
-
Czy handel śledziami jest intratny? - spytał Martin Beck.
Linder uśmiechnął się pobłażliwie.
-
Nie zajmujemy się wyłącznie śledziami. Tak czy inaczej, zapewniam panów, że
przedsiębiorstwo jest w najwyższym stopniu wypłacalne.
Martin Beck podjął inny wątek.
-
Zakładam, że znał pan wszystkich uczestników kolacji.
-
Tak, oprócz sekretarki dyrektora Broberga.
Czyżby na twarzy Lindera nie pojawił się odcień niechęci? Martin Beck wyczuł, że
coś jest na rzeczy, i kuł żelazo póki gorące.
-
Dyrektor Broberg jest od pana dużo starszy, wiekiem i stażem w koncernie
Palmgrena, prawda?
-
Tak, ma czterdzieści pięć lat.
-
Czterdzieści trzy - uściślił Martin Beck. - Jak długo pracował dla Palmgrena?
-
Od połowy lat pięćdziesiątych. Około piętnastu lat.
Matsowi Linderowi wyraźnie się nie podobał temat rozmowy.
-
A mimo to cieszył się pan większymi przywilejami.
-
To zależy, co się rozumie pod słowem „przywileje". Hampus Broberg jest
naczelnym sztokholmskiej spółki budowlanej. Poza tym zawiaduje akcjami firmy.
Mina Lindera mówiła sama za siebie. Teraz nie można popuścić, pomyślał Martin
Beck. Prędzej czy później może pęknie.
-
Wydaje się dość oczywiste, że dyrektor Palmgren miał większe zaufanie do
pana niż do Broberga. Mimo że Broberg pracował dla niego od piętnastu lat, a pan
zaledwie od... przepraszam, od ilu?
-
Blisko pięciu.
-
Czy dyrektor Palmgren nie ufał Brobergowi?
-
Aż za bardzo.
Linder zacisnął wargi, jakby chciał anulować to zdanie i usunąć je z protokołu.
-
Sądzi pan, że na Brobergu nie można polegać? - błyskawicznie zapytał Martin
Beck.
-
Nie odpowiem na to pytanie.
-
Czy między panem a Brobergiem dochodziło do kontrowersji?
Linder milczał przez chwilę, jakby rozważał wszystkie za i przeciw.
-
Tak - wydusił w końcu.
-
Czego dotyczyły?
-
Ściśle wewnętrznych spraw firmy.
-
Czy pana zdaniem Broberg był nielojalny wobec koncernu?
Cisza. Nie miało to większego znaczenia, bo Linder już udzielił odpowiedzi na to
pytanie.
-
No dobrze - rzekł lekkim tonem Martin Beck. - Porozmawiamy z dyrektorem
Brobergiem.
Mats Linder wyłowił z wewnętrznej kieszeni długą cienką cygaretkę, zdjął
celofanową osłonkę i starannie przypalił.
-
Nie bardzo rozumiem, co to ma wspólnego z zabójstwem mojego szefa.
-
Może nic - powiedział Martin Beck. - Przekonamy się.
Linder zaciągnął się cygaretką.
-
Czy mają panowie jeszcze jakieś pytania?
-
W środę po południu mieliście zebranie, prawda?
-
Tak.
-
Gdzie?
-
Tutaj.
-
W tym pokoju?
-
Nie, w sali konferencyjnej.
-
Czego dotyczyło?
-
Wewnętrznych spraw. Nie mogę ani nie będę wchodzić w szczegóły. Dyrektor
Palmgren zamierzał się na pewien czas wycofać z bezpośredniej aktywności
zawodowej i chciał dokonać podsumowania działalności w Skandynawii.
-
Czy na tej odprawie padły jakieś reprymendy? Czy dyrektor Palmgren był z
kogoś niezadowolony?
-
Nie - odparł Linder po krótkim wahaniu.
-
Może pana zdaniem reprymendy byłyby uzasadnione?
Linder milczał.
-
Czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy porozmawiali z Hampusem
Brobergiem?
-
Nie, przeciwnie - wymamrotał Linder.
-
Przepraszam, nie dosłyszałem.
-
Nie.
Milczenie. Martin Beck uznał, że ciągnięcie tego wątku nie na wiele się zda.
Wprawdzie coś tu śmierdziało, ale nic nie przemawiało za tym, że ma to cokolwiek
wspólnego z morderstwem.
Mansson był bierny, Linder przyjął postawę wyczekującą.
-
W każdym razie dyrektor Palmgren miał większe zaufanie do pana niż do
Broberga. To jasne jak słońce - skonstatował Martin Beck.
-
Możliwe - oschle przyznał Linder. - Tak czy inaczej, nie ma to nic wspólnego z
jego śmiercią.
-
Zobaczymy.
W oczach Lindera pojawiły się wrogie błyski. Z trudem tłumił wściekłość.
-
Zajęliśmy już wystarczająco dużo pańskiego bezcennego czasu - powiedział
Martin Beck.
-
Tak, to prawda. Im szybciej zakończymy tę rozmowę, tym lepiej. Dla mnie i
dla panów. Nie widzę w niej nic konstruktywnego.
-
Uhm.
Martin Beck zaczął się podnosić.
-
Dziękuję - sarkastycznie, z rezerwą powiedział Linder.
-
Jeśli można, chciałbym zadać panu parę pytań - wolno i wyraźnie wtrącił
Mansson, który się nieoczekiwanie ożywił i wyprostował w fotelu.
-
Tak?
-
Co pana łączy z Charlotte Palmgren?
-
Znam ją.
-
Jak dobrze pan ją zna?
-
To moja prywatna sprawa.
-
Z pewnością. Chciałbym, żeby pan mimo wszystko odpowiedział na moje
pytanie.
-
Jakie pytanie?
-
Czy ma pan romans z panią Palmgren?
Linder popatrzył na Manssona chłodno i nieprzychylnie. Milczał przez minutę, po
czym rozgniótł cygaretkę w popielniczce.
-
Tak. Łączy nas seks. Mówiąc prostym językiem, który nawet policja zrozumie,
sypiam z nią.
-
Jak długo trwa ten związek?
-
Dwa lata.
-
Czy dyrektor Palmgren wiedział o tym?
-
Nie.
-
A gdyby się dowiedział, jak by zareagował?
-
Nie wiem.
-
Może nie byłby zachwycony?
-
Nie jestem tego taki pewien. Charlotte i ja nie jesteśmy zaściankowi. Viktor
Palmgren też taki był. Pobrali się raczej z pobudek praktycznych, a nie uczuciowych.
-
Kiedy widział się pan z nią ostatnio?
-
Z Charlotte? Dwie godziny temu.
Mansson wygrzebał wykałaczkę z kieszonki na piersi i popatrzył na nią.
-
Dobra jest w łóżku?
Matsowi Linderowi chwilowo odjęło mowę.
-
Czy pan ma nie po kolei w głowie?
Wstali i pożegnali się, nie słysząc w odpowiedzi ani jednego słowa. Wprawna
ciemnowłosa sekretarka wskazała im drzwi do recepcji, gdzie młoda blondynka
szczebiotała do telefonu.
Wsiedli do samochodu.
-
Bystry chłopak - stwierdził Mansson.
-
Tak.
-
Na tyle bystry, żeby mówić prawdę, kiedy kłamstwo mogłoby wyjść na jaw.
Palmgren na pewno miał z niego pożytek.
-
Mats Linder najwyraźniej zaliczył dobrą szkołę.
-
Ciekawe, czy nie był na tyle bystry, żeby zlecić zabójstwo.
Martin Beck z powątpiewaniem wzruszył ramionami.
Rozdział 12
Łlennart Kollberg był w kropce.
Zadanie, jakie na niego spadło, uważał za pozbawione sensu i odstręczające, nigdy
jednak nie przyszłoby mu do głowy, że okaże się wyjątkowo trudne.
Miał odszukać dwoje ludzi, porozmawiać z nimi i tyle.
Tuż przed dziesiątą opuścił komendę południową w Vastberdze, gdzie głównie z
braku personelu było cicho i spokojnie. Ale pracy nie brakowało. Na żyznej glebie
państwa dobrobytu coraz bujniej pieniły się najróżniejsze odmiany przestępczości.
Powody tego stanu rzeczy spowijała mgła tajemnicy, nieprzenikniona dla rządzących
i ekspertów, których delikatna misja miała zapewnić w miarę niezakłócone
funkcjonowanie społeczeństwa.
Sztokholm - za efektowną topograficzną fasadą i pod wypolerowaną, po części
nowoczesną powierzchnią - stał się wielkomiejską dżunglą, gdzie w stopniu dotąd
niespotykanym szalała narkomania i patologie, gdzie bezwzględni lichwiarze
całkowicie legalnie ciągnęli przeogromne zyski z twardej pornografii, gdzie coraz
liczniejsza rzesza zawodowych przestępców była coraz lepiej zorganizowana i gdzie
zwłaszcza ludzie starsi stawali się najuboższą grupą społeczną. Inflacja doprowadziła
do jednego z najwyższych na świecie poziomu cen. Według najnowszych badań
wielu emerytów, żeby związać koniec z końcem, musiało się żywić karmą dla psów i
kotów.
Nasilający się odwieczny problem alkoholizmu i wzrost przestępczości wśród
nieletnich dziwiły wyłącznie uprawnione do działania, właściwe urzędy i osoby na
szczeblu rządowym.
Sztokholm.
Niewiele się ostało z rodzinnego miasta Kollberga. Za zgodą urbanistów koparki
spekulantów budowlanych i buldożery tak zwanych ekspertów drogownictwa
zrównały z ziemią większość starej solidnej zabudowy, zostawiając nieliczne
enklawy zabytkowej architektury, które obecnie budziły jedynie litość. Miasto
straciło swój specyficzny charakter, klimat i styl życia, czemu trudno było zaradzić.
Jednocześnie przeciążona machina policyjna coraz częściej się zacinała, na co brak
personelu miał nieznaczny wpływ.
Nie chodziło o pozyskanie większej liczby policjantów, tylko o lepszych policjantów,
o czym chyba nikt nie myślał.
Dojazd do osiedla administrowanego przez Hampusa Bro-berga wymagał czasu.
Znajdowało się na południu, tam gdzie kiedyś była wieś i gdzie Kollberg często
wyprawiał się z klasą na szkolne wycieczki. Niczym się nie różniło od innych,
równie intratnych inwestycji. Skupisko naprędce skleconych wieżowców, które
właścicielowi przynosiły maksymalne zyski, a lokatorom mniej niż średnią
przyjemność. Ponieważ od lat sztucznie podtrzymywano głód mieszkaniowy,
również takie przybytki, mimo astronomicznych czynszów, były łakomym kąskiem.
Biuro spółki mieściło się przypuszczalnie w najlepszych i najstaranniej
wykończonych pomieszczeniach, ale nawet tutaj wilgoć dawała się we znaki i
futryny odchodziły od ścian.
Kollbergowi najbardziej doskwierała absencja Hampusa Broberga.
Oprócz jego gabinetu, w dobrym stanie i względnie luksusowo urządzonego, była
także sala konferencyjna i dwa mniejsze pokoje, w których urzędował dozorca i dwie
panie: jedna około pięćdziesiątki, druga zaledwie dziewiętnastoletnia.
Starsza wyglądała na raszplę. Kollberg podejrzewał, że jej rola sprowadza się do
grożenia eksmisją i niewyrażania zgody na jakiekolwiek remonty. Młodsza -
kluchowata, brzydka i obsypana pryszczami - robiła za popychadło. Dozorca
sprawiał wrażenie zrezygnowanego. To na nim spoczywał niewdzięczny obowiązek
doglądania spraw wodno-kanalizacyjnych, żeby można było korzystać z toalety.
Kollberg uznał, że powinien porozmawiać z raszplą.
Nie, nie ma dyrektora Broberga. Ostatnio był w piątek po południu. Mniej więcej
dziesięć minut później wyszedł z gabinetu z aktówką.
Nie, dyrektor Broberg nie powiedział, kiedy przyjdzie.
Nie, nic nie wie o Helenie Hansson, pierwszy raz słyszy to nazwisko.
Dyrektor Broberg ma drugie biuro, w centrum, na Kungsgatan, gdzie z pewnością
można zastać i jego, i panią Hansson.
Nie, dyrektor Palmgren nie zwykł nadzorować ich spółki. Od czterech lat, kiedy
wybudowano osiedle, pojawił się zaledwie dwukrotnie, zawsze z dyrektorem
Brobergiem.
Na czym polega ich praca? Naturalnie na ściąganiu czynszu i dyscyplinowaniu
lokatorów.
-
To wcale nie takie proste - powiedziała raszpla ostrym tonem.
-
Jasne, mogę to sobie wyobrazić - odrzekł Kollberg i wyszedł.
Wsiadł do samochodu i ruszył na północ, do centrum. Przejeżdżał nęcąco blisko
swojego domu w Skarmarbrink.
Mieszkała tam jego rodzina: córeczka Bodil, która niebawem skończy dwa latka, i
Gun, z każdym dniem piękniejsza i ponętniej sza. Kollberg był sensualistą i starannie
wybrał sobie żonę odpowiadającą jego wysokim wymaganiom.
Zdołał się opanować, westchnął głęboko, otarł pot z czoła rękawem koszuli i dotarł
do śródmieścia. Zaparkował na Kungsgatan i wszedł do bramy, żeby sprawdzić, czy
trafił pod właściwy adres.
W kamienicy, sądząc z listy lokatorów, mieściły się głównie spółki filmowe, biura
adwokackie i to, czego szukał.
Na czwartym piętrze oprócz „Hampus Broberg SA" była również „Firma bankierska
Viktor Palmgren".
Kollberg wjechał na górę starą skrzypiącą windą i zobaczył dwie tabliczki na
tabaczkowych drzwiach. Chwycił za klamkę. Zamknięte. Był wprawdzie dzwonek,
ale starym zwyczajem użył pięści.
Otworzyła mu brązowooka kobieta.
-
O co, u licha, chodzi?
-
Szukam dyrektora Broberga.
-
Nie ma go.
-
Czy pani Helena Hansson?
-
Nie. A kto pyta?
Kollberg wziął się w garść i wyjął legitymację.
-
Przepraszam. To chyba przez ten upał.
-
Aha. Policja.
-
Tak. Nazywam się Kollberg. Czy mogę na chwilę wejść?
-
Oczywiście - odparła kobieta, usuwając się na bok.
Pomieszczenie, do którego wszedł, wyglądało jak najpospolitsze biuro: segregatory,
maszyna do pisania, szafa na dokumenty i inne typowe akcesoria. Przez na wpół
otwarte drzwi zapuścił żurawia do sąsiedniego pokoju, przypuszczalnie gabinetu
Hampusa Broberga. Mniejszy od sekretariatu i bardziej przytulny, mieścił biurko i
pokaźną kasę pancerną.
Kiedy Kollberg się rozglądał, kobieta zamknęła drzwi na zasuwę i popatrzyła na
niego wyczekująco.
-
Dlaczego spytał pan, czy nazywam się Hansson?
Ciemna i szczupła, mniej więcej trzydziestopięcioletnia,
miała krótkie włosy i gęste brwi.
-
Sądziłem, że jest pani sekretarką dyrektora Broberga -z lekkim roztargnieniem
powiedział Kollberg.
-
Jestem sekretarką dyrektora Broberga.
-
Wobec tego...
-
Ale nie nazywam się Hansson. Nigdy się tak nie nazywałam.
Zerknął na nią i zobaczył dwie szerokie złote obrączki na palcu serdecznym lewej
dłoni.
-
A jak się pani nazywa?
-
Sara Moberg.
-
I nie było pani w środę w Malmó, kiedy został zastrzelony dyrektor Palmgren?
-
Nie.
-
Mamy informacje, że dyrektor Broberg był tego dnia w Malmó w towarzystwie
sekretarki.
-
Ale nie w moim. Nigdy nie jeżdżę w delegacje.
-
I sekretarka nazywała się Hansson. - Nie dając za wygraną, Kollberg wyciągnął
z kieszeni spodni kartkę z oślim uchem. - Panna Helena Hansson. Tak tu jest
napisane.
-
Nie znam nikogo o tym nazwisku. Poza tym jestem mężatką. Mam dwoje
dzieci. I, jak wspomniałam, nigdy nie jeżdżę w delegacje.
-
To kim może być ta panna Hansson?
-
Nie mam pojęcia.
-
Może pracuje w innej filii koncernu?
-
Ja w każdym razie nigdy o niej nie słyszałam. - Spojrzała na niego
przenikliwie. - Aż do teraz. Są oczywiście tak zwane delegacyjne sekretarki.
Kollberg zmieni! temat.
-
Kiedy ostatnio widziała pani dyrektora Broberga?
-
Dzisiaj przed południem. Przyszedł chwilę po dziesiątej, był u siebie ze
dwadzieścia minut i wyszedł. Chyba wybierał się do banku.
-
A gdzie może być teraz?
Zerknęła na zegarek.
-
Prawdopodobnie w domu.
Kollberg spojrzał na kartkę.
-
Mieszka na Lidingó, prawda?
-
Tak, na Tjadervagen.
-
Ma rodzinę?
-
Tak. Żonę i siedemnastoletnią córkę. Są na wakacjach w Szwajcarii.
-
To pewna wiadomość?
-
Rezerwowałam im bilety lotnicze. W piątek. Wszystko odbyło się bardzo
szybko, wyjechały tego samego dnia.
-
Czy po tym, co się w środę stało w Malmó, dyrektor Broberg pracował jak
zwykle?
-
Nie... nie powiedziałabym. Czwartek był bardzo nerwowy. Wtedy nikt jeszcze
nic nie wiedział na pewno. O śmierci dyrektora Palmgrena usłyszeliśmy dopiero w
piątek. W piątek dyrektor Broberg był w biurze może z godzinę. A dzisiaj, jak już
mówiłam, około dwudziestu minut.
-
Powiedział, kiedy wróci?
Kobieta pokręciła głową.
-
Czy zwykle jest tak krótko?
-
O, nie. W biurze spędza większość czasu.
Kollberg podszedł do drzwi gabinetu i dokładniej mu się przyjrzał. Na biurku
zauważył trzy czarne telefony. Pod kasą pancerną stała elegancka walizka. Nieduża,
ze świńskiej skóry, ściągnięta dwoma rzemieniami. Wyglądała na nowiuteńką.
-
Czy dyrektor Broberg był tutaj w sobotę albo w niedzielę?
-
Ktoś tu był. W soboty nie pracujemy i jak zwykle w weekend miałam wolne.
Ale kiedy przyszłam dzisiaj rano, od razu się zorientowałam, że ktoś poprzestawiał
różne rzeczy.
-
Czy tym kimś mógł być kto inny niż Broberg?
-
Wątpię. Tylko on i ja mamy klucze do biura.
-
Myśli pani, że dyrektor tu dzisiaj wróci?
-
Nie wiem. Może pojechał do banku, a stamtąd do domu. To dość
prawdopodobne.
-
Lidingó - mruknął Kollberg. - Tjadervagen.
Coraz bardziej oddalał się od swojego domu.
-
Do widzenia! - rzucił niespodziewanie i wyszedł.
W samochodzie był wściekły upał i Kollberg potwornie się pocił, jadąc na Lidingó.
Kiedy przejechał przez most nad Vartan, zobaczył wielkie statki w Frihamnen i setki
łódek z półnagimi opalonymi urlopowiczami, pomyślał, że ta jego krzątanina jest
idiotyczna. Powinien zostać w komendzie, podzwonić i wezwać tych ludzi do
Vastbergi. Ale naturalnie by nie przyszli i tylko by się wkurzył. Poza tym Martin
Beck powiedział, że to pilne.
Na Tjadervagen może nie było superluksusowej zabudowy, ale i tak dzieliły ją lata
świetlne od ohydnego osiedla, które oglądał wcześniej. Tutaj nie mieszkali biedacy,
bezlitośnie wyzyskiwani przez typki pokroju Palmgrena i Broberga. Po obu stronach
ulicy stały duże, drogie jednopoziomowe wille w stylu bungalowowym z przesadnie
zadbanymi ogródkami.
Willa Hampusa Broberga wyglądała na opuszczoną i zamkniętą na głucho. Ślady
opon prowadziły do drzwi garażu. Kiedy tam zerknął przez boczne okienko, okazało
się, że garaż jest pusty. Wszystko wskazywało na to, że całkiem niedawno parkowały
tam dwa samochody. Nikt nie zareagował na dzwonek ani łomotanie pięścią.
Opuszczone żaluzje uniemożliwiały zajrzenie do środka.
Kollberg odsapnął i poszedł do sąsiedniej willi. Była większa i okazalsza od willi
Broberga, na drzwiach wisiała tabliczka z jakimś szlacheckim nazwiskiem.
Przynajmniej na takie wyglądało.
Zadzwonił, otworzyła mu wysoka blondyna o chłodnym obliczu i arystokratycznych
manierach.
Kiedy się wylegitymował, popatrzyła na niego z niepozbawioną pogardy
wyniosłością i najwyraźniej nie zamierzała go zaprosić do domu. Wyjaśnił, co go
sprowadza.
-
Nie mamy zwyczaju szpiegować sąsiadów - rzekła lodowatym tonem. - Nie
znam dyrektora Broberga i nie mogę panu pomóc.
-
Szkoda.
-
Może dla pana, ja nie żałuję.
-
Wobec tego przepraszam.
Popatrzyła na niego taksująco i wyskoczyła z zaskakującym pytaniem:
-
Proszę powiedzieć, kto pana tutaj przysłał?
W jej głosie i błękitnych oczach było coś dziwnie znajomego. Mogła mieć trzydzieści
pięć-czterdzieści lat. Bardzo zadbana. Kogoś mu przypominała, ale kogo?
-
Żegnam - powiedział osowiale i wzruszył ramionami.
-
Żegnam! - odparła z naciskiem.
Kollberg wsiadł do samochodu i zajrzał do kartki. Helena Hansson podała adres na
Vasterasgatan na Vasastaden i numer telefonu. Podjechał na komisariat przy
Lejonvagen na Lidingó. Kilku niemundurowych kolegów siedziało nad kuponem
totalizatora piłkarskiego i popijało lorangę* z kartonowych kubków.
* Szwedzka oranżada o smaku pomarańczowym.
-
Wiesz, co to za jedni Go Ahead Deventer? - spytał go jeden z nich.
-
Nie mam pojęcia.
-
A Young Boys?
-
Co?
-
Go Ahead Deventer i Young Boys. Drużyny piłkarskie. Biorą udział w
rozgrywkach. Ale nie wiemy, skąd są. No wiesz, totek.
Kollberg wzruszył grubymi ramionami. Czym jak czym, ale piłką nożną w ogóle się
nie interesował.
-
Go Ahead Deventer pewnie jest z Deventer - powiedział. - To miasto w
Holandii.
-
O cholera! Tylko główny wydział zabójstw wie takie rzeczy. Myślisz, że są
dobrzy?
-
Chciałem tylko skorzystać z telefonu.
-
Korzystaj, z którego chcesz.
Kollberg wybrał numer Heleny Hansson i usłyszał trzy charakterystyczne dźwięki.
No tak, ten numer nie miał abonenta. W urzędzie telefoniczno-telegraficznym
dowiedział się, że numer wyłączono.
-
Znacie dyrektora Hampusa Broberga? - zwrócił się do obstawiających
policjantów. - Mieszka na Tjadervagen. Jak się tak mieszka, to ma się mnóstwo
pieniędzy.
-
W naszym rewirze są tylko porządni ludzie - powiedział pierwszy.
-
Czy mieliście z nim kiedyś do czynienia?
-
Nie - odparł drugi i otworzył następną butelkę lorangi. - Utrzymujemy tu ład i
porządek.
-
To nie Sztokholm - jadowicie dodał pierwszy.
-
A jeśli już coś się zdarzy, to zawsze drobiazgi. Nikt tu nikogo nie wali siekierą
w głowę i nie leżą pod każdym krzakiem stare ochlapusy ani naćpane małolaty.
Chyba jednak postawimy na Go Ahead Deventer.
Kompletnie przestali się interesować Kollbergiem.
-
Cześć! - rzucił ponuro na pożegnanie i wyszedł.
Pokonując długą trasę na Vasastaden, pomyślał, że również na Lidingó, za gładką
fasadą, nie brakowało pieniącej się przestępczości. Różnica polegała na tym, że
mieszkali tam ludzie bogaci, którzy mogli ukrywać swoje grzeszne uczynki za
eleganckimi kulisami.
W budynku na Vasterasgatan nie było windy i musiał się wdrapywać na piąte piętro
pięć razy, bo tyle było klatek. Zapuszczony dom, oczywiście wskutek zaniedbań
właściciela. Po asfaltowym podwórku, między pojemnikami na śmieci, biegały
szczury.
Dzwonił, gdzie popadło, kilka razy drzwi się otworzyły i rozmaici ludzie wbijali w
niego przerażone spojrzenia. Bali się policji. Może nie bez powodu.
Heleny Hansson nie znalazł.
Nikt nie potrafił powiedzieć, czy mieszkała tu lub mieszka osoba o tym nazwisku.
Przekazywanie informacji policjantom nie cieszyło się popularnością, poza tym w
takich domach lokatorzy prawie nic o sobie nie wiedzieli.
Kollberg wyszedł na ulicę i otarł twarz chusteczką mokrą od potu.
Zastanawiał się przez kilka minut.
W końcu machnął ręką i pojechał do domu.
-
Dlaczego tak smętnie wyglądasz? - godzinę później spytała żona.
Wykąpał się, posilił, kochał się z nią, znów się wykąpał i okręcony ręcznikiem
kąpielowym sączył zimne piwo.
-
Bo tak się czuję. Cholerna praca...
-
Powinieneś odejść.
-
To nie takie proste.
Policjant Kollberg nic nie mógł poradzić, że zawsze dawał z siebie wszystko. Nie
potrafił inaczej i nawet gdyby nie chciał, był na to skazany.
Martin Beck zlecił mu rutynowe zadanie, a on je zawalił.
-
Gun, kto to taki delegacyjna sekretarka? - spytał z zafrasowaną miną.
-
Najczęściej ktoś w rodzaju cali girl, kto nosi w aktówce koszulkę nocną,
szczoteczkę do zębów i pigułki antykoncepcyjne.
-
Czyli dziwka?
-
Tak. Są do dyspozycji biznesmenów i im podobnych, którym podczas podróży
służbowych nie chce się uganiać za panienkami.
Kollberg uznał po namyśle, że będzie potrzebował wsparcia. W Vastberdze nie mógł
jednak na nie liczyć, bo urlopy zdziesiątkowały personel.
Chwilę później westchnął, podszedł do telefonu i zadzwonił do kryminalnych z
Kungsholmsgatan.
Odebrał osobnik, z którym miałby ochotę rozmawiać tylko w ostateczności.
Gunvald Larsson.
-
Co u mnie? - burknął cierpko. - A jak myślisz? Jestem po uszy zawalony
nożownikami, rozbojami, złodziejami i obłąkanymi cudzoziemcami nawalonymi
LSD. I prawie nikogo do pomocy. Melander siedzi na Varmdó, Rónn w piątek
wieczorem pojechał do Arjeplog, Strómgren byczy się na Majorce. Na domiar złego
upał padł ludziom na mózg. Są agresywniejsi, jakby postradali rozum. Czego chcesz?
Kollberg nie znosił Gunvalda Larssona. Uważał go za tępego chama o snobistycznym
zadęciu. O jego rozumie niewiele mógł powiedzieć, bo kolega z Kungsholmsgatan
postradał go jeszcze w kołysce.
-
Chodzi o sprawę Palmgrena.
-
Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - natychmiast odparował Gunvald Larsson.
- Już miałem i wystarczy.
Mimo to Kollberg opowiedział mu o swojej drodze przez mękę.
Gunvald Larsson słuchał, wściekle pomrukiwał, wreszcie nie wytrzymał:
-
Nie wysilaj się. To nie moja broszka.
Kiedy niezrażony Kollberg dobrnął do końca, coś go jednak zainteresowało.
-
Tjadervagen na Lidingó? Jaki numer?
Kollberg powtórzył numer.
-
Hm - wymamrotał Gunvald Larsson. - Może mógłbym się włączyć.
-
Byłoby miło - wykrztusił Kollberg.
-
Tylko się nie łudź, że robię to dla ciebie.
Rzeczywiście, nie robił.
Kollberga zastanowiło to nagłe zainteresowanie, bo Gunvalda Larssona trudno było
podejrzewać o uczynność.
-
A o tej kurewce Hansson - dorzucił ponuro Gunvald Larsson - powinieneś
pogadać z obyczajówką.
-
Myślałem o tym.
-
Na przesłuchaniu w Malmó musiała pokazać dowód i oczywiście podała
fałszywy adres. Ale prawdopodobnie nazywa się Helena Hansson.
Kollberg też na to wpadł, darował sobie jednak wdawanie się w dyskusję.
Rozłączył się i od razu podniósł słuchawkę.
Tym razem poprosił o połączenie z Asą Torell z obyczajówki.
Rozdział 13
Natychmiast po rozmowie z Kollbergiem Gunvald Larsson wsiadł do samochodu i
pojechał na Lidingó.
Z zaciętą twarzą, której wyraz mógłby świadczyć o wisielczym humorze.
Patrzył na swoje wielkie owłosione dłonie spoczywające na kierownicy i rechotał.
Na Tjadervagen przelotnie zerknął na szczelnie zamkniętą willę Brobergów,
zaparkował, udał się do sąsiadów i zadzwonił. Otworzyła mu blondyna o chłodnym
obliczu, która kilka godzin wcześniej obrzydliwie potraktowała Kollberga.
Na widok olbrzyma zareagowała inaczej.
-
Gunvald?! Że też masz czelność...
-
Stara miłość nie rdzewieje.
-
Nie widzieliśmy się od co najmniej dziesięciu lat. I całe szczęście.
-
Milutka jesteś.
-
Zeszłej zimy było twoje zdjęcie w gazetach. Paliłam nimi w kominku.
-
Ach, jak przyjemnie.
Zmarszczyła podejrzliwie swoje jasne brwi.
-
Czy to ty nasłałeś tu dzisiaj tego grubasa?
-
Nie. Ale tak się składa, że przychodzę w tej samej sprawie.
-
Chyba zwariowałeś.
-
Tak myślisz?
-
Mogę ci powiedzieć to samo co jemu. Nie szpieguję sąsiadów.
-
Naprawdę? Wpuścisz mnie czy mam kopniakiem rozwalić te pieprzone drzwi z
palisandru, z alabastrową szybką i całą resztą?
-
Właściwie powinieneś się spalić ze wstydu. Ale do tego trzeba bystrości
umysłu, której ci brakuje.
-
Wyrabiam się, jest coraz lepiej.
-
Teraz będzie lepiej, jak wejdziesz, zamiast sterczeć pod drzwiami i wystawiać
mnie na pośmiewisko.
Otworzyła drzwi. Gunvald Larsson przestąpił próg.
-
Gdzie ten wymoczek, z którym się chajtnęłaś?
-
Hugold jest w sztabie. Spoczywa na nim ogromna odpowiedzialność, ma teraz
mnóstwo pracy. Generał wyjechał na urlop.
-
Pocałuj mnie w dupę. Nawet mu się nie udało cię zapłodnić. Przez ile lat?
Trzynaście?
-
Jedenaście. Licz się ze słowami. Poza tym nie jestem sama.
-
Aha, masz kochanków? Kadecików?
-
Zaoszczędź mi tych wulgarności. Przyjaciółka z dzieciństwa wpadła na
herbatę. Sonja. Może ją pamiętasz?
-
Bogu dzięki, nie.
-
Nie najlepiej jej się powiodło. - Kobieta leciutko poprawiła fryzurę. - Ale
przynajmniej zdobyła szanowany zawód. Ma prywatny gabinet dentystyczny.
Gunvald Larsson nic nie powiedział. Poszedł za nią do eleganckiego dużego salonu.
Na ławie stał srebrny serwis do herbaty, a na kanapie siedziała wysoka szczupła
szatynka i chrupała krakersa.
-
To mój najstarszy brat - przedstawiła go blondyna. -Niestety. Ma na imię
Gunvald. Jest... policjantem. Przedtem tylko chuliganił. Nie widziałam go od
przeszło dziesięciu lat, wcześniej też bardzo rzadko się widywaliśmy.
-
Zachowuj się przyzwoicie - skarcił ją Gunvald Larsson.
-
I kto to mówi? A gdzie się podziewałeś przez ostatnie sześć lat, kiedy żył tata?
-
Byłem na morzu. Pracowałem. Czego nie można powiedzieć o nikim innym w
tej rodzinie.
-
Na nas spadła odpowiedzialność - oświadczyła z goryczą.
-
A kto zacharapczył wszystkie pieniądze i całą resztę?
-
Roztrwoniłeś swoją część spadku, jeszcze zanim zostałeś karnie wyrzucony z
marynarki - rzekła lodowatym tonem.
Gunvald Larsson rozejrzał się po salonie.
-
Niech to szlag.
-
Co masz na myśli?
-
To, co mówię. Niech to szlag. Skąd na przykład pochodzi ten półmetrowy
srebrny kogut?
-
Z Portugalii. Kupiliśmy go w Lizbonie podczas rejsu dookoła świata.
-
Ile kosztował?
-
Kilka tysięcy - odparła obojętnie. - Dokładnie nie pamiętam. Kim teraz jesteś?
Posterunkowym?
-
Policjantem śledczym.
-
Tata przewraca się w grobie. Nawet nie udało ci się zostać komisarzem, czy jak
to się tam nazywa. Ile zarabiasz?
-
Nic ci do tego.
-
Co tutaj robisz? Chcesz pożyczyć pieniądze? Wcale bym się nie zdziwiła. -
Popatrzyła na przyjaciółkę, która w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie, i
dorzuciła rzeczowo: - Zawsze był wyjątkowo bezczelny.
-
Tak, tak - burknął Gunvald Larsson i usiadł. - Przynieś filiżankę.
Wyszła z pokoju. Gunvald Larsson z błyskiem zainteresowania spojrzał na
przyjaciółkę z dzieciństwa. Nie odwzajemniła spojrzenia. Milczeli.
Siostra wróciła ze szklanką w srebrnym uchwycie na malutkiej cyzelowanej srebrnej
tacce.
-
Co tutaj robisz? - powtórzyła pytanie.
-
Przecież mówiłem. Powiesz mi wszyściutko, co wiesz, o Brobergu i jego szefie
Palmgrenie, który zmarł w czwartek.
-
Zmarł?
-
Tak. Nie czytasz gazet?
-
Może nie. Nie twoja sprawa.
-
Został zamordowany. Zastrzelony.
-
Zamordowany? Zastrzelony? Jakimi ty się właściwie potwornościami
zajmujesz?
Gunvald Larsson z niewzruszoną miną nalał sobie herbaty.
-
Poza tym już ci powiedziałam, że nie szpieguję sąsiadów. To samo
powiedziałam temu gamoniowi, którego napuściłeś na mnie dzisiaj rano.
Gunvald Larsson wypił łyk herbaty i z hukiem odstawił szklankę.
-
Przestań się droczyć, Lilian. Jesteś wścibska jak mało kto, zawsze taka byłaś,
odkąd nauczyłaś się chodzić. Wiem, że wiesz mnóstwo rzeczy o Brobergu. O
Palmgrenie na pewno też. Jestem przekonany, że ty i twój myszowaty małżonek
znacie ich obu. Nie najgorzej się orientuję, jak to wygląda w waszych wytwornych
kręgach.
-
Daruj sobie impertynencje. I tak nic nie powiem. Zwłaszcza tobie.
-
Oczywiście, że powiesz, bo...
Urwał. Popatrzyła na niego drwiąco.
-
Bo co?
-
Bo wezmę od was z komisariatu mundurowego policjanta, będziemy pukać do
każdego domu w promieniu jedne-
go kilometra, będę się przedstawiał i mówił, że kretynizm mojej siostry zmusza mnie
do proszenia innych ludzi o pomoc.
Na moment kompletnie ją zatkało.
-
Miałbyś czelność... - wydusiła zdławionym głosem.
-
A żebyś wiedziała. Więc lepiej się nie ociągaj, tylko nawijaj.
Przyjaciółka z dzieciństwa śledziła ich wymianę zdań z dyskretnym, acz wyraźnym
zainteresowaniem.
-
Tak - odezwała się siostra po długiej stresującej ciszy. -Podejrzewam, że byłbyś
do tego zdolny. Co chcesz wiedzieć?
-
Znasz Broberga?
-
Tak.
-
A Palmgrena?
-
Powierzchownie. Spotkaliśmy się raz czy dwa na jakimś przyjęciu. Ale...
-
Ale co?
-
Nic, nieważne.
-
Co porabiał Broberg przez ostatnie dni?
-
To nie jest moja sprawa.
-
Masz rację. Ale jestem bankowo pewny, że sterczałaś w oknie i podglądałaś za
każdym razem, kiedy ktoś tam wchodził albo stamtąd wychodził. No?
-
Jego rodzina wyjechała w piątek.
-
To już wiem. Dalej!
-
Tego samego dnia sprzedał samochód żony, białe ferrari.
-
Skąd wiesz?
-
Bo przyjechał kupiec. Stali przed domem i dobijali targu.
-
No proszę. Dalej!
-
Nie wydaje mi się, żeby dyrektor Broberg ostatnio tu nocował.
-
A to skąd wiesz? Byłaś u niego i sprawdzałaś?
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.
-
Jesteś okropniejszy niż kiedykolwiek.
-
Odpowiadaj, do cholery!
-
Trudno nie zauważyć, co się dzieje u sąsiadów.
-
Zwłaszcza jak się ma wścibstwo we krwi. Chcesz powiedzieć, że nie bywa w
domu?
-
Bywa. Był wielokrotnie. Jeśli się nie mylę, wywiózł część rzeczy.
-
Czy odwiedził go ktoś jeszcze poza tym gościem od samochodu?
-
Tak...
-
Kiedy i kto?
-
W sobotę przyjechał z jasnowłosą dziewczyną. Spędzili w domu kilka godzin.
Potem wynieśli trochę rzeczy do samochodu. Walizki i takie tam.
-
Aha. Mów dalej.
-
Wczoraj były trzy osoby. Bardzo dystyngowana para i mężczyzna wyglądający
na adwokata. Oglądali willę, wszystko obeszli, a adwokat cały czas robił notatki.
-
Jak to tłumaczysz?
-
Wydaje mi się, że chciał sprzedać dom. I że mu się udało.
-
Słyszałaś, co mówili?
-
To i owo obiło mi się o uszy. Trudno byłoby nie usłyszeć.
-
Nie wątpię - oschle skwitował Gunvald Larsson. -I obiło ci się, że sprzedał
willę?
-
Tak.
-
Z meblami i tym całym barachłem?
-
Ale ty się wyrażasz!
-
Pilnuj swego nosa i odpowiadaj. Dlaczego myślisz, że udało mu się sprzedać
dom?
-
Dlatego, że słyszałam strzępy rozmowy. Że na przykład szybkie transakcje są
zawsze najlepsze i że w tym wypadku zyskują na tym obie strony.
-
Dalej!
-
Pożegnali się ogromnie serdecznie. Uścisnęli sobie dłonie i poklepali po
plecach. Broberg przekazał im część rzeczy. Chyba między innymi klucze.
-
Co było potem?
-
Potem odjechali czarnym bentleyem.
-
A Broberg?
-
Został na kilka godzin.
-
Co robił?
-
Palił w kominkach. Długo leciał dym z obu kominów. Pomyślałam...
Urwała.
-
Co pomyślałaś?
-
Że to dziwne przy takiej pogodzie. Przecież jest upał.
-
A potem?
-
Opuścił żaluzje we wszystkich oknach i odjechał. Od tamtej pory go nie
widziałam.
-
Lilian... - uprzejmie zaczął Gunvald Larsson.
-
Tak?
-
Mogłabyś być dobrą policjantką. Zrobiła nieokreślony grymas.
-
Zamierzasz mnie dalej męczyć?
-
No jasne. Jak dobrze znasz Broberga?
-
Widywaliśmy się od czasu do czasu. To praktycznie nieuniknione, kiedy się
mieszka po sąsiedzku.
-
A Palmgrena?
-
Powierzchownie. Już to mówiłam. Spotkaliśmy się na kilku przyjęciach u
Brobergów. Raz przyszedł do nas na garden party. W takich sytuacjach zawsze
zaprasza się sąsiadów. Palmgren był wtedy u Broberga, więc...
-
Był sam?
-
Nie, z żoną. Młodą i niesamowicie szykowną.
-
Aha.
Siostra milczała.
-
Jakie masz zdanie o tych ludziach? - spytał Gunvald Larsson.
-
Są bardzo zamożni - odrzekła obojętnie.
-
Wy też, ty i ten twój napuszony baron.
-
Owszem.
-
Ciągnie swój do swego - filozoficznie zauważył Gunvald Larsson.
Długo się w niego wpatrywała.
-
Chcę, żebyś wiedział jedno, Gunvaldzie - powiedziała ostrym tonem.
-
Co takiego?
-
Że ludzie pokroju Broberga i Palmgrena nie należą do naszej sfery. Mają
wprawdzie dużo pieniędzy, zwłaszcza Palmgren, to znaczy miał, ale brak im klasy i
finezji. To bezwzględni biznesmeni, którzy niszczą wszystko i wszystkich na swojej
drodze. Podobno Broberg jest kimś w rodzaju lichwiarza, a Palmgren robił
podejrzane interesy za granicą. Takim ludziom pieniądze otwierają drzwi do
najznamienitszych kręgów, ale mimo to są czegoś pozbawieni. I nigdy nie będą w
pełni akceptowani.
-
Ho-ho, to mi dopiero coś. Czyli nie akceptujesz Broberga?
-
Akceptuję, ale wyłącznie z powodu jego pieniędzy. Podobnie jak
akceptowałam Palmgrena. Dzięki majątkowi zyskał wpływy tu i tam. Społeczeństwo
stało się na swój sposób zależne od takich osób jak Palmgren czy Broberg. Są często
ważniejszymi trybami w naszej państwowej machinie niż rząd i parlament razem
wzięci. Dlatego nawet my musimy ich akceptować.
Gunvald Larsson popatrzył na nią z niesmakiem.
-
Ach, tak. A ja myślę, że w niezbyt odległej przyszłości stanie się coś, co ciebie
i całą tę pieprzoną arystokrację cholernie zdziwi.
-
Cóż się takiego stanie?
-
Czy naprawdę jesteś tak potwornie głupia, że nie widzisz, co się wokół nas
dzieje?! Na całym świecie?!
-
Nie wrzeszcz na mnie - odparła chłodno. - Nie jesteśmy dziećmi. Myślę, że
teraz możesz się wynieść gdzie pieprz rośnie.
-
Już tam byłem. Zapominasz o moim marynarskim fachu.
-
Lada chwila przyjdzie Hugold i nie chcę, żeby cię tu zastał.
-
Jak rozumiem, ma krótki czas pracy.
-
Owszem. To częste w wypadku osób piastujących wysokie urzędy. Żegnam,
Gunvaldzie.
Podniósł się.
-
No, w każdym razie byłaś pomocna.
-
Nie powiedziałabym ani słowa, gdybyś się nie posunął do gróźb i szantażu.
-
Tak, rozumiem.
-
Jeśli o mnie chodzi, możemy się zobaczyć nie wcześniej niż za kolejnych
dziesięć lat.
-
Nawzajem. Cześć!
Nie odpowiedziała.
Przyjaciółka wstała z kanapy.
-
Ja też już pójdę.
Gunvald Larsson popatrzył na nią. Sięgała mu do ramienia. Smukła, ubrana z
dyskretną elegancją, stonowany makijaż. Żadnej przesady. Przed willą nie zauważył
parkującego samochodu.
-
Może panią podwieźć?
-
Dziękuję, chętnie skorzystam.
Wyszli.
Gunvald Larsson obrzucił spojrzeniem najwyraźniej byłą willę Brobergów i wzruszył
ramionami.
Kiedy wsiedli do samochodu, upewnił się, czy dziewczyna nie nosi obrączki. Nie.
-
Przepraszam, nie dosłyszałem pani nazwiska - zagaił.
-
Lindberg. Sonja Lindberg. Pamiętam cię z dzieciństwa.
-
Ach, tak.
-
Oczywiście byłeś dużo większy. Wtedy też.
Pociągała go. Może ją gdzieś zaprosić? Nie, to może poczekać. Nie ma pośpiechu.
Zadzwoni do niej któregoś dnia.
-
Gdzie chciałabyś wysiąść?
-
Przy Stureplan. Mam gabinet na Birger Jarlsgatan. I mieszkam tam.
Dobrze, pomyślał. Nie muszę pytać.
Podczas jazdy nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.
Kiedy zatrzymał się przy Stureplan, wyciągnęła dłoń.
-
Do widzenia i dziękuję.
Uścisnął ją. Była szczupła i przyjemnie chłodna.
-
Dowidzenia.
W swoim służbowym pokoju na Kungsholmsgatan czekało na niego plus minus
piętnaście wiadomości, w tym jedna od Kollberga, który prosił o telefon.
Gunvald Larsson najpierw uporał się z najpilniejszymi, po czym wybrał numer
komendy południowej.
-
Kollberg, słucham.
Gunvald Larsson przekazał mu wszystko, czego się dowiedział, starannie unikając
podania źródła.
-
Dobrze, Larsson - skwitował Kollberg. - Wygląda na to, że gość chce prysnąć.
-
Przypuszczalnie już to zrobił.
-
Nie sądzę. Walizka, o której ci wspominałem, wciąż stoi w gabinecie na
Kungsgatan. Przed chwilą rozmawiałem z jego sekretarką. Powiedziała, że dzwonił
do niej pół godziny temu i że będzie w biurze przed piątą.
-
Pewnie zatrzymał się w jakimś hotelu.
-
Chyba tak. Postaram się to sprawdzić. Ale wątpię, żeby się zameldował pod
prawdziwym nazwiskiem.
-
Małe szanse - przyznał Gunvald Larsson. - A co z tą dziewczyną? Namierzyłeś
ją?
-
Jeszcze nie. Czekam na wiadomość z obyczajówki. Wszystko się spiętrzyło.
Słuchaj, gdybym nie zdążył przed piątą na Kungsgatan, czy mógłbyś wziąć pod
obserwację tę lichwiarską melinę albo kogoś tam wysłać?
W pierwszym odruchu Gunvald Larsson oczywiście chciał powiedzieć „nie". Wziął
nożyk do papieru i rozkojarzony, dłubał nim w zębach.
-
Dobrze - odparł w końcu. - Załatwię to.
-
Dzięki!
Podziękuj mojej ukochanej siostruni, pomyślał Gunvald Larsson.
-
Chwila moment.
-
Co?
-
Ten typek Broberg siedział przy stole, kiedy Palmgren oberwał kulkę, prawda?
-
No.
-
To co, do cholery, może mieć wspólnego z morderstwem?
-
Nie do mnie z tym pytaniem. Wszystko jest piekielnie zagmatwane. Może
Martin coś wie.
-
Beck - z niesmakiem powiedział Gunvald Larsson.
I na tym zakończyli rozmowę.
Rozdział 14
Lennart Kollberg przeszło godzinę czekał na wiadomość z obyczajówki. Pocił się i
bezczynnie siedział za biurkiem w Vastberdze. To, co rano wydawało się śmiesznie
proste, czyli przesłuchanie dwojga świadków, teraz przypominało regularny pościg.
Hampus Broberg i tajemnicza Helena Hansson stali się nagle poszukiwani, a on
wylądował pośrodku zarzuconej sieci i zamarł jak pająk krzyżak, czyhający na
zdobycz. Co dziwniejsze, nadal nie miał pojęcia, dlaczego szuka tych osób.
Przeciwko żadnej nie wniesiono oskarżenia. Policja w Malmó już ich przesłuchała w
charakterze świadków i na zdrowy rozum nic nie przemawiało za tym, że mają
jakikolwiek związek z morderstwem Viktora Palmgrena.
Mimo to Kollberg nie mógł się wyzbyć uczucia, że trzeba ich jak najszybciej
zlokalizować.
Dlaczego?
Rojenia policjanta, pomyślał ponuro. Jestem na służbie od dwudziestu trzech lat i już
nie potrafię reagować jak normalny człowiek.
Dwadzieścia trzy lata wśród policjantów pozbawiły go umiejętności wchodzenia w
sensowne relacje z otoczeniem.
Nawet będąc z rodziną, nigdy nie czuł się naprawdę wyluzo-wany. Bez przerwy coś
nie dawało mu spokoju. Długo zwlekał z założeniem rodziny właśnie dlatego, że
zawód policjanta nie był zwyczajnym zajęciem, jakich wiele, tylko czymś w rodzaju
zaprzedania się. Codzienne kontakty z ludźmi w nienormalnych sytuacjach musiały
doprowadzić do tego, że sam znienormalniał. Kto z kim przestaje...
W odróżnieniu od przytłaczającej większości kolegów Kollberg zdawał sobie z tego
sprawę i trzeźwo oceniał sytuację. Niestety, zbyt trzeźwo. Sensualność nie szła w
parze z obowiązkowością na służbie, gdzie uczuciowość i osobiste zaangażowanie
było luksusem, na który w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie mógł sobie
pozwolić.
Dlaczego policjanci niemal bez wyjątku kumplują się tylko z innymi policjantami?
Naturalnie dlatego, że tak jest prościej. Łatwiej zachować niezbędny dystans. I
łatwiej o pobłażliwość wobec panoszącej się od lat sitwy. Policja sama oddaliła się od
społeczeństwa, które powinna ochraniać i z którym przede wszystkim powinna się
integrować.
Nie licząc bardzo rzadkich wypadków, policjanci nie krytykowali kolegów.
Według aktualnych badań socjologicznych funkcjonariusze przebywający na urlopie,
mniej lub bardziej skazani na towarzystwo niepolicjatów, najczęściej wstydzili się
przyznać do swojego zawodu. Brało się to z zafiksowanej roli w społeczeństwie i
mitologizacji tej profesji.
Bycie obiektem czyjegoś strachu, nieufności albo nieskrywanej pogardy każdego
mogło przyprawić o paranoję.
Kollberg się wzdrygnął.
On nie chciał budzić strachu, nieufności ani pogardy. Nie chciał być paranoikiem.
Chciał natomiast odszukać dwoje ludzi: Hampusa Broberga i Helenę Hansson. I
wciąż nie wiedział po co.
Wyszedł do toalety, żeby się napić. Odkręcił kran i mimo że odczekał kilka minut,
woda była letnia i stęchła.
Sapiąc, usiadł za biurkiem. Rozkojarzony, narysował na bibule pięcioramienną
gwiazdkę. Potem następną. I jeszcze jedną. Kiedy skończył siedemdziesiątą piątą,
zadzwonił telefon.
-
Kollberg, słucham.
-
Cześć, tu Asa.
-
Macie coś?
-
Chyba tak.
-
Co?
-
Zlokalizowaliśmy tę Hansson. - Asa Torell milczała przez chwilę. - Jestem
prawie pewna, że to ona.
-
I?
-
Figuruje w naszym rejestrze.
-
Jako kurewka?
-
Tak, z nieco wyższej półki. Można by ją nazwać cali girl.
-
Gdzie mieszka?
-
Na Banergatan. Tamten adres był fałszywy. O ile mi wiadomo, nigdy nie
mieszkała na Vasterasgatan. Ale numer telefonu nie był wzięty z powietrza.
Korzystała z niego wcześniej.
-
A imię i nazwisko? Rzeczywiście nazywa się Helena Hansson?
-
Tak, nie mamy większych wątpliwości. W środę w Malmó musiała się
wylegitymować i w tej kwestii nie podejrzewamy jej o kanciarstwo.
-
Czy jest w rejestrze karnym?
-
Tak, zaczęła się prostytuować, kiedy byłą nastolatką. Nasz wydział często miał
z nią do czynienia, ale w ostatnich latach coraz rzadziej.
Asa Torell zamilkła. Kollberg świetnie mógł ją sobie wyobrazić. Przypuszczalnie
siedziała zgarbiona przy biurku i w zamyśleniu obgryzała paznokieć kciuka.
-
Zaczynała jak prawie wszystkie, mniej lub bardziej za darmo. Potem pracowała
na ulicy i chyba była dość bystra, bo trafiła do bardziej dochodowej kategorii. W tym
środowisku przynależność do grupy cali girl uważa się za nobilitację.
-
Uhm, jasne.
-
Cali girl to śmietanka w świecie prostytutek. Nie biorą wszystkiego, jak leci,
przyjmują wyłącznie te zlecenia, które gwarantują godziwe zarobki. Już samo
podanie się za delegacyjną sekretarkę albo sekretarkę szefa, jak w Malmó, świadczy
o jej klasie i umiejętności przystosowania się do środowiska na wyższym poziomie.
Jest duża różnica między łapaniem klientów na Regeringsgatan a czekaniem na
telefon w eleganckim mieszkanku na Óstermalmie. Prawdopodobnie ma mniej lub
bardziej stały krąg klientów i podejmuje się góra jednego zadania, czy jak to nazwać,
tygodniowo. Coś w tym rodzaju.
-
Czy twój wydział jakoś szczególnie się nią teraz interesuje?
-
Można tak powiedzieć. Jeśli ma na sumieniu jakieś machlojki i boi się
więzienia, niewykluczone, że pomoże nam zwinąć całą siatkę cali girl.
-
Możemy ją postraszyć. Wyślij kogoś po nią. - Kollberg zastanawiał się. -
Chociaż wolałbym się z nią spotkać u niej w domu. W tej sprawie jest coś dziwnego,
jeszcze nie wiem co.
-
To znaczy?
-
Mam wrażenie, że jest bardziej zamieszana w tę aferę z Brobergiem i
Palmgrenem, niż nam się zdaje. Znasz ją?
-
Tylko ze zdjęć, które mamy. Wygląda bardzo porządnie, co w tym zawodzie
jest oczywiście podstawą sukcesu.
-
Jasne, muszą grać. Żeby nie wypaść z roli w sytuacjach reprezentacyjnych.
-
Właśnie. Część tych dziewcząt podobno umie stenografować albo świetnie
udaje, że umie.
-
Masz jej numer telefonu?
-
Nie.
-
Szkoda.
-
Tak i nie. Dziewczęta z tej branży często zmieniają numery, oczywiście są
zastrzeżone i przeważnie zarejestrowane pod innym nazwiskiem. Co...
-
... co świadczy o ich profesjonalizmie i wielkiej klasie.
Asa Torell milczała przez chwilę.
-
Dlaczego tak ci diabelnie zależy na jej odszukaniu?
-
Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem - przyznał Kollberg.
-
Nie wiesz?
-
Nie. Martin chciał, żebym ją rutynowo odpytał, co widziała albo czego nie
widziała tamtego wieczoru w Malmó.
-
Niegłupi punkt zaczepienia. Po nitce do kłębka.
-
Taką mam nadzieję. Według Larssona w sobotę była w willi Hampusa
Broberga na Lidingó. A Broberg z całą pewnością coś knuje.
-
Trudno mi sobie wyobrazić jej współudział w zabójstwie Palmgrena, ale teraz
przynajmniej z grubsza rozumiem, o czym w ostatnich dniach pisały gazety.
-
Też nie widzę bezpośredniego związku z tym strzałem. Jest jednak kilka
wątków pobocznych i myślę, że powinno się je sprawdzić, mimo że nie podpadają
pod mój wydział.
-
Co twoim zdaniem szykuje Broberg?
-
Jakiś finansowy przekręt na dużą skalę. W błyskawicznym tempie wyprzedaje
swój majątek. Podejrzewam, że jeszcze dzisiaj zamierza wyjechać z kraju.
-
Dlaczego nie włączysz w to wydziału do spraw malwersacji?
-
Bo nie ma czasu. Zanim chłopcy zdążą się z tym zapoznać, Broberg
przypuszczalnie będzie nieosiągalny. Może ta Hansson też. Zabójstwo Palmgrena
daje nam dobry pretekst. Oboje byli naocznymi świadkami, dzięki czemu mogę
spokojnie interweniować.
-
Jestem tylko nowicjuszką z obyczajówki... ale czy Martin nie myśli, że ktoś z
uczestników tej kolacji sprzątnął Palmgrena dla forsy?
-
To chyba jedna z teorii.
-
I posłużył się wynajętym mordercą?
-
Uhm.
-
Wydaje mi się to naciągane.
-
Mnie też. Ale były takie przypadki.
-
Wiem. Jakie inne możliwości biorą pod uwagę?
-
Zamach na tle politycznym. Sapo już się włączyło. Podobno wysłali do Malmó
swojego człowieka.
-
Martin i inni na pewno są zachwyceni.
-
Tak, są w siódmym niebie. Sapo prowadzi rzecz jasna własne śledztwo. Jak
zwykle. Pewnie skończą za rok, a potem odłożą ad acta.
-
W dodatku Martin nie może żyć bez polityki.
Oboje wiedzieli, że Martina Becka mierziło wszystko, co miało jakikolwiek związek
z polityką, i że natychmiast zamykał się w swojej skorupie, ilekroć była mowa o
demonstracjach, zamachach i komplikacjach natury politycznej.
-
Fakt - przyznał Kollberg. - Zdaje się, że Palmgren zarobił te swoje miliony
głównie na tym, co jest dokładnym przeciwieństwem pomocy krajom Trzeciego
Świata. Międzynarodowy handel bronią przynosi nieziemskie profity. Dlatego Martin
i inni nie wykluczają takiej ewentualności, że Palmgren mógł zostać sprzątnięty z
przyczyn politycznych. Takie memento dla ludzi z branży.
-
Biedny Martin.
W jej głosie pobrzmiewało ciepło.
Kollberg uśmiechnął się pod nosem. Bardzo dobrze poznał Asę Torell po śmierci
Akego Stenstróma. Podobała mu się i wysoko ją cenił za otwarty umysł.
-
No dobrze. Proponuję, żebyśmy jak najszybciej odwiedzili tę uroczą damę i
sprawdzili, czy uda nam się coś z niej wycisnąć. Podjadę po ciebie. Miejmy nadzieję,
że będzie w domu.
-
Okej, tylko...
-
Tylko co?
-
Uprzedzam, że niełatwo ją złamać i przynajmniej na początku powinniśmy się
z nią obchodzić jak z jajkiem. Stawiam pierwsze kroki i głupio się czuję, dając ci
rady, ale zdążyłam się trochę przyjrzeć tej klienteli. Osoba pokroju Heleny Hansson
zna prawie wszystkie sztuczki w kontaktach z policją. Ma za sobą lata treningu.
Myślę, że nie opłaci się taktyka buldożera.
-
Na pewno masz rację.
-
A kto namierza Broberga?
-
Jeśli dopisze nam szczęście, może zastaniemy go w objęciach tej damy. Jeśli
nie, o dziwo zgodził się tego podjąć Gunvald Larsson.
-
Czyli bez taktyki buldożera się nie obejdzie - oschle skwitowała Asa Torell.
-
Raczej nie. To co, mogę po ciebie przyjechać za jakieś dwadzieścia minut?
-
Tak, w porządku. Na razie!
-
Cześć!
Kollberg siedział przez chwilę z dłonią na słuchawce, po czym zadzwonił do
Gunvalda Larssona.
-
No? - warknął Gunvald Larsson. - O co znowu chodzi?
-
Zlokalizowaliśmy dziewczynę.
-
Aha.
-
Jadę do niej z Asą Torell.
-
Aha.
-
Jesteś chyba w podlejszym humorku niż zwykle.
-
Bo mam powody. Dwadzieścia minut temu na Hótorget jakiś Turek oberwał w
brzuch sztyletem. Cholera wie, czy z tego wyjdzie. Jak go widziałem, miał wszystkie
flaki na wierzchu.
-
Schwytaliście sprawcę?
-
Nie, ale wiemy, kto to jest.
-
Inny Turek?
-
Pudło! Prima sort, czystej krwi sztokholmczyk. Siedemnastolatek na haju.
Ścigamy go.
-
Dlaczego to zrobił?
-
Dlaczego? Genialne pytanie. Pewnie sobie ubrdał, że na własną rękę rozwiąże
problem cudzoziemców w naszym kraju. Z każdym dniem jest coraz gorzej.
-
Tak, to prawda - przyznał Kollberg. - Słuchaj, chyba nie uda mi się dojechać na
czas do biura Broberga.
-
Spokojna głowa. Załatwi się. Ten gość zaczyna mnie interesować.
Jednocześnie się rozłączyli.
Kollberg wciąż się zastanawiał nad przyczyną tej osobliwej uczynności Gunvalda
Larssona.
Wybrał numer firmy bankierskiej na Kungsgatan.
-
Nie, dyrektor Broberg jeszcze się nie odezwał - poinformowała Sara Moberg.
-
Czy walizka nadal stoi w jego gabinecie?
-
Tak, już to mówiłam, kiedy dzwonił pan poprzednim razem.
-
Przepraszam, chciałem się tylko upewnić.
Zadzwonił jeszcze do biura spółki, w którym był rano.
Hampus Broberg tam też się nie pokazał i nie odezwał.
Kollberg umył ręce, zostawił wiadomość na biurku i zszedł
do samochodu.
Asa Torell już czekała przed komendą na Kungsholmsgatan.
Zatrzymał się przy krawężniku i patrzył na nią z przyjemnością, kiedy schodziła po
szerokich schodach. Uważał, że jest wyjątkowo pociągająca. Krótkie ciemne włosy,
duże brązowe oczy, niska, ale obiecująco zbudowana, z obiecującym rozstawieniem
pachwin, szczupła i mocna zarazem.
Zmysłowa w każdym calu. Po śmierci swojego partnera nie myślała o seksie.
Ciekawe, jak długo wytrzyma, pomyślał Kollberg. Gdybym nie miał pierwszorzędnej
żony...
Otworzył jej drzwi.
-
Wskakuj, dziewczyno!
Usiadła obok niego i położyła torbę na kolanach.
-
Załatwimy to spokojnie - rzekła napominającym tonem.
Kollberg pokiwał głową i ruszył.
Pięć minut później byli przed bramą starszej czynszówki na Banergatan.
-
Nie powinieneś tak na wariata wyskakiwać na jezdnię.
Kollberg znów pokiwał głową.
-
Masz rację.
Marzył o czystej koszuli.
Rozdział 15
Mieszkanie było na trzecim piętrze, na drzwiach rzeczywiście widniała tabliczka z
nazwiskiem Hansson.
Kollberg podniósł prawą pięść, żeby załomotać, ale Asa Torell położyła mu dłoń na
ramieniu i przycisnęła guzik dzwonka.
Cisza. Pół minuty później zadzwoniła ponownie.
Tym razem drzwi się otworzyły i patrzyła na nich z pytająco młoda niebieskooka
blondynka.
W rozkosznych kapciuszkach i białej podomce. Widocznie przed sekundą się kąpała
albo myła włosy, bo na głowie miała turban z frotowego ręcznika.
Kollberg wyciągnął legitymację.
-
Policja.
Asa Torell wyciągnęła swoją i milczała.
-
Pani Helena Hansson?
-
Tak.
-
Chodzi o tę historię w Malmó z zeszłego tygodnia. Chcielibyśmy zadać pani
kilka pytań.
-
Wszystko, co wiedziałam, powiedziałam tamtejszej policji. Tego samego
wieczoru.
-
Pierwsza rozmowa nie wyczerpała tematu. To całkiem zrozumiałe, była pani
wtedy wstrząśnięta, zeznania składane
w tak stresujących okolicznościach często są lakoniczne. Dlatego przesłuchujemy
naocznych świadków jeszcze raz, kiedy ochłoną i mają kilka dni, żeby spokojnie
pomyśleć. Czy możemy wejść na chwilkę?
Kobieta się wahała. Najwyraźniej zamierzała odmówić.
-
To nie potrwa długo - zapewnił Kollberg. - Czysto rutynowe czynności.
-
Wprawdzie trochę mi się śpieszy, ale...
Helena Hansson urwała. Pozwolili jej dokończyć zdanie.
-
Czy moglibyście momencik poczekać, tylko coś na siebie narzucę...
Kollberg skinął głową.
-
Właśnie myłam włosy - dodała. - To zajmie minutę.
Nie wdając się w dalsze szczegóły, zamknęła im drzwi
przed nosem.
Kollberg ostrzegawczo położył palec na ustach. Asa Torell błyskawicznie przyklękła i
uchyliła klapkę otworu na listy.
Z mieszkania dochodziły jakieś dźwięki. Najpierw odgłos tarczy telefonu. Helena
Hansson gdzieś dzwoniła. Spytała o kogoś półszeptem i została przełączona. Potem
nie powiedziała ani słowa. Do uszu Asy Torell, która miała niesamowicie ostry słuch,
dotarły długie sygnały. Nikt nie odbierał. W końcu Helena Hansson powiedziała:
„Aha, nie ma. Dziękuję" - i odłożyła słuchawkę.
-
Dzwoniła do kogoś, ale go nie zastała - szepnęła Asa Torell. - Chyba łączyła
się przez centralę.
Kollberg bezgłośnie wymówił nazwisko:
-
Broberg.
-
Nie powiedziała „Broberg". Usłyszałabym.
Kollberg wskazał na otwór na listy.
Asa Torell przytknęła do drzwi prawe ucho. To lepsze. Ze środka dobiegały różne
dźwięki. Zmarszczyła gęste czarne brwi. Dwie minuty później się wyprostowała.
-
Bardzo się z czymś śpieszyła - wyszeptała. - Chyba pakowała walizkę, bo
usłyszałam, jak zamyka pokrywę. Potem coś wyniosła albo ciągnęła po podłodze, a
potem otworzyła i zamknęła jakieś drzwi. Teraz się ubiera.
Kollberg w zamyśleniu pokiwał głową.
Chwilę później Helena Hansson znów im otworzyła. Była w sukience i miała
podejrzanie dopieszczoną fryzurę. Kollberg i Asa Torell natychmiast się zorientowali,
że na wilgotne włosy włożyła perukę.
Oboje najniewinniej w świecie stali bardzo daleko od drzwi. Asa Torell z obojętną
miną paliła papierosa.
-
Wejdźcie, proszę - zaskakująco uprzejmie powiedziała Helena Hansson.
Weszli i się rozejrzeli.
Mieszkanie składało się z przedpokoju, pokoju i kuchni. Było w miarę przestronne i
schludne, ale bezosobowo urządzone. Meble wyglądały na nowe, dużo drobiazgów
świadczyło o zasobności portfela lokatorki. Ład i porządek.
Na grubej narzucie przykrywającej szerokie łoże Kollberg zauważył prostokątne
wgniecenie. Jakby całkiem niedawno leżała tutaj walizka.
W pokoju był również zestaw wypoczynkowy z wygodnymi fotelami.
Helena Hansson wskazała je oszczędnym gestem.
-
Siadajcie, proszę.
Usiedli.
-
Może chcecie się czegoś napić?
-
Nie, dziękuję - odparł Kollberg.
Asa Torell odmownie pokręciła głową.
Helena Hansson też usiadła, wyjęła papierosa z cynowego kielicha, który stał na
ławie, i zapaliła.
-
W czym mogę pomóc?
-
Już pani wie, o co chodzi - zaczął Kollberg.
-
Tak, o tę straszną historię w Malmó. Niewiele mogę powiedzieć. To straszne.
-
W którym miejscu siedziała pani przy stole?
-
Z samego brzegu, obok mnie siedział duński biznesmen. Jensen.
-
Dyrektor Hoff-Jensen.
-
Tak, tak się nazywał.
-
A dyrektor Palmgren?
-
Siedział po przeciwnej stronie, na ukos ode mnie. Na wprost mnie siedziała
żona tego Duńczyka.
-
Czyli była pani zwrócona twarzą do mężczyzny, który zastrzelił dyrektora
Palmgrena?
-
Zgadza się. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Zanim zdążyłam się
połapać, co się stało. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek się połapał. Dopiero
później.
-
Ale widziała pani mordercę?
-
Tak. Tyle że nie myślałam o nim jak o mordercy.
-
Jak wyglądał?
-
Już to mówiłam. Mam powtórzyć?
-
Tak, proszę.
-
Został mi w pamięci jedynie ogólny obraz. Jak wspomniałam, wszystko
rozegrało się bardzo szybko. Poza tym nie koncentrowałam się zanadto na ludziach
wokół mnie. Siedziałam zatopiona we własnych myślach.
Mówiła spokojnie i sprawiała wrażenie absolutnie szczerej.
-
Dlaczego się pani zanadto nie koncentrowała?
-
Dyrektor Palmgren wygłaszał mowę. Ponieważ mnie nie dotyczyła, słuchałam
jednym uchem. Właściwie nie rozumiałam, o czym mówi, paliłam i myślałam o
innych rzeczach.
-
Wróćmy do mężczyzny, który oddał strzał. Znała go pani?
-
Nie, skąd. Był mi kompletnie obcy.
-
Czy gdyby go pani znów zobaczyła, potrafiłaby go pani rozpoznać?
-
Może. Ale nie mam pewności.
-
Jak go pani zapamiętała?
-
Miał mniej więcej trzydzieści pięć lat albo czterdzieści, pociągłą twarz i
rzadkie ciemne włosy.
-
Jakiego był wzrostu?
-
Wydaje mi się, że średniego.
-
A jak był ubrany?
-
Dosyć schludnie. Miał na sobie chyba brązową marynarkę, krawat i jasną
koszulę.
-
Czy może pani powiedzieć o nim coś więcej?
-
Niewiele. Wyglądał pospolicie.
-
Do jakiej grupy społecznej by go pani zaliczyła?
-
Grupy społecznej?
-
Czy na przykład wyglądał jak ktoś na wysokim stanowisku albo osoba
zamożna?
-
Nie, dosyć skromnie, raczej jak pracownik biurowy albo robotnik. - Wzruszyła
ramionami. - Ale nie polegajcie na mojej ocenie. Widziałam go przelotnie. Dopiero
później próbowałam jakoś poukładać swoje wrażenia i niczego nie jestem pewna. To,
co mi się wydaje, że widziałam, może być czystą... nie fantazją, tylko...
Urwała, szukając właściwego słowa.
-
Racjonalizacją? - podsuflował Kollberg.
-
No właśnie. Racjonalizacją. Widzi się kogoś albo coś tylko przelotnie, a potem,
kiedy próbuje się odtworzyć w pamięci szczegóły, łatwo o pomyłkę.
-
Widziała pani jego broń?
-
Przebłysk broni, jeśli można tak powiedzieć. To był jakiś pistolet, dość długi.
-
Zna się pani na broni?
Pokręciła głową.
-
Ani trochę.
Kollberg podjął inny wątek.
-
Czy spotkała pani dyrektora Palmgrena już wcześniej?
-
Nie.
-
A pozostałe osoby? Znała je pani?
-
Nie. Tylko dyrektora Broberga. Innych nigdy przedtem nie spotkałam.
-
Tylko dyrektora Broberga?
-
Tak. Wcześniej kilka razy korzystał z moich usług.
-
W jakim charakterze była pani w Malmó?
Spojrzała na niego zdziwiona.
-
Oczywiście sekretarki. Dyrektor Broberg ma wprawdzie sekretarkę na pełnym
etacie, ale ona nie towarzyszy mu w podróżach służbowych.
Mówiła swobodnie i pewnie. Jakby się wszystkiego wyuczyła na pamięć.
-
Czy sporządzała pani jakieś stenogramy albo protokoły?
-
Naturalnie. Wcześniej tego dnia było zebranie. Robiłam notatki.
-
Co omawiano na zebraniu?
-
Różne sprawy handlowe. Szczerze mówiąc, niewiele z tego rozumiałam,
ograniczyłam się do robienia notatek.
-
Czy ma pani te stenogramy?
-
Nie, przepisałam je po powrocie do domu, w czwartek, protokoły przekazałam
dyrektorowi Brobergowi, a stenogramy wyrzuciłam.
-
Aha. Ile pani dostała za tę pracę?
-
Otrzymałam honorarium w wysokości dwustu koron plus podróż i oczywiście
hotel.
-
Czy to była trudna praca?
Wzruszyła ramionami.
-
Nieszczególnie.
Kollberg wymienił spojrzenia z Asą Torell, która na razie słowem się nie odezwała.
-
Jeśli o mnie chodzi, to chyba wszystko.
Helena Hansson spuściła głowę.
-
Została tylko jedna kwestia. Kiedy policja w Malmó przesłuchiwała panią
zaraz po morderstwie, jako miejsce zamieszkania podała pani Vasterasgatan.
-
Naprawdę? W ogóle się nad tym nie zastawiałam. Nic nie pamiętam. Byłam
oszołomiona. Kiedyś faktycznie mieszkałam na Vasterasgatan. Po prostu się
pomyliłam w tym całym zamieszaniu.
-
Hm. Każdemu może się zdarzyć. - Kollberg wstał. -Dziękuję za pomoc. To
wszystko. Do widzenia!
Skierował się do drzwi i opuścił mieszkanie.
Helena Hansson popatrzyła pytająco na Asę Torell, która nie ruszyła się z fotela.
-
Jeszcze coś? - zapytała z wahaniem w głosie.
Asa Torell długo się jej przyglądała. Siedziały naprzeciwko siebie. Były mniej więcej
w tym samym wieku, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa.
Asa Torell odczekała, aż milczenie stało się wymowne i uciążliwe, rozgniotła
papierosa w popielniczce i powiedziała bez pośpiechu:
-
Taka z ciebie sekretarka, jak ze mnie królowa Saby.
-
Jak pani śmie mówić coś podobnego! - obruszyła się Helena Hansson.
-
Mój kolega, ten, który przed chwilą wyszedł, pracuje w głównym wydziale
zabójstw.
Helena Hansson posłała jej speszone spojrzenie.
-
Ale nie ja - powiedziała Asa Torell. - Ja jestem z obyczajówki.
-
Oj.
Helena Hansson ściągnęła ramiona.
-
Chyba rozumiesz, co to oznacza?
Helena Hansson z rezygnacją pokiwała głową.
-
Mamy twoje opasłe dossier - kontynuowała Asa Torell jednostajnie i
bezlitośnie. - Z dziesięciu lat. Byłaś zatrzymana piętnaście razy. To dużo.
-
Ale teraz nie możesz mnie wsadzić, pieprzona suko.
-
Co za niedopatrzenie, żeby w domu nie było maszyny do pisania. Ani bloku
stenograficznego. Chyba że jest w tamtej aktówce.
-
Ani się waż grzebać w moich rzeczach bez nakazu, zdziro! Znam swoje prawa.
-
Nie zamierzam niczego ruszać bez nakazu.
-
To co tu jeszcze robisz, do cholery?! W życiu mnie za to nie zamkniecie.
Asa Torell milczała.
-
Poza tym mogę jeździć, gdzie chcę i z kim chcę.
-
I spać z kim chcesz? Jasne, że możesz. Ale nie wolno ci za to brać pieniędzy.
Jakie naprawdę było to honorarium?
-
Myślisz, że jestem głupia i ci powiem?
-
Nie musisz. Znam taksę. Dostałaś tysiąc koron i wszystko inne wolne od
podatku.
-
Coś takiego! Dużo wiesz.
-
Wiemy o tym prawie wszystko.
-
Tylko sobie nie wyobrażaj, że możesz mnie wsadzić, cholerna porąbana...
-
Mogę. Bądź spokojna. To da się załatwić.
Nagle Helena Hansson poderwała się z fotela i przez ławę rzuciła się na Asę z
rozcapierzonymi palcami.
Asa Torell podniosła się zwinnie jak kot i odpowiedziała prawym prostym, usadzając
napastniczkę w fotelu.
Wazon z goździkami wylądował na podłodze, ale żadna się nie pofatygowała, żeby
go podnieść.
-
Tylko bez drapania - syknęła Asa Torell. - Opanuj się.
Helena Hansson wpatrywała się w nią uważnie. W jej wodnistych niebieskich oczach
pojawiły się łzy. Peruka się przekrzywiła.
-
Chcesz się bić, parszywa jędzo? - Przez chwilę siedziała z żałosną miną, po
czym przystąpiła do kontrofensywy. - Wynoś się! Won stąd! Zostaw mnie w spokoju.
I nie wracaj, dopóki nic nie będziecie na mnie mieli.
Asa Torell wygrzebała z torby długopis i notatnik.
-
Interesuje mnie coś zupełnie innego. Nigdy nie pracowałaś na własną rękę i na
pewno nic się w tym względzie nie zmieniło. Kto teraz pociąga za sznurki?
-
Zwariowałaś? Myślisz, że ci powiem?
Asa Torell podeszła do toaletki, na której stał jasnoszary aparat telefoniczny typu
Dialog, opatrzony numerem przez Urząd Telekomunikacyjny. Spisała go, podniosła
słuchawkę i wybrała numer. Krótkie sygnały. Zajęty.
-
Nie usunęłaś prawdziwego numeru? Błąd. Możesz się na tym przejechać bez
względu na nazwisko abonenta.
Helena Hansson przygarbiła się, obrzuciła Asę Torell nienawistnym, zrezygnowanym
spojrzeniem i zerknęła na zegarek.
-
Nie mogłabyś się wreszcie ulotnić? Już udowodniłaś, jaki z ciebie bystrzak.
-
Jeszcze nie. Moment.
Helena Hansson czuła się nieswojo. Niczego takiego się nie spodziewała. Wypadła z
roli, szlag trafił wykute na blachę teksty. Zresztą już nie musiała udawać, bo
policjantka dobrze znała jej przeszłość.
Mimo to była dziwnie zdenerwowana i raz po raz spoglądała na zegarek.
Domyśliła się, że Asa Torell na coś czeka. Na co?
-
Długo będziesz tu sterczeć? - spytała poirytowana.
-
Nie.
Asa Torell popatrzyła na kobietę w fotelu. Nie powodowały nią żadne emocje, nie
żywiła do niej niechęci i ani trochę jej nie współczuła.
Zadzwonił telefon.
Helena Hansson nie wykonała żadnego ruchu, żeby wstać i odebrać. Asa Torell
została na swoim miejscu.
W pokoju wybrzmiał szósty sygnał.
Asa Torell stała przy toaletce z luźno opuszczonymi rękami, w lekkim rozkroku.
Helena Hansson siedziała skulona w fotelu i patrzyła przed siebie pustym wzrokiem.
-
Nie dałabyś mi jeszcze jednej szansy? - wymamrotała. -Cholera, żeby
dziewczyna była gliniarą...
Asa Torell mogła odpowiedzieć pięknym za nadobne, ale się powstrzymała.
Dziesięć minut później - łomot do drzwi.
Asa Torell otworzyła. Do mieszkania wparował Kollberg z papierem w garści.
Czerwony na twarzy, spocony, zdyszany.
Stanął pośrodku pokoju, chłonąc złowrogą atmosferę, po czym rzucił okiem na
przewrócony wazon z kwiatami.
-
Panie się biły?
Helena Hansson popatrzyła na niego bez cienia nadziei i zdziwienia. Po jej ogładzie
nie było śladu.
-
A pan tu czego, do jasnej cholery?!
Kollberg pokazał jej papier.
-
Mam nakaz rewizji pani mieszkania. Z pieczątką i podpisem. Osobiście o to
wystąpiłem i uzyskałem zgodę prokuratora.
-
Spierdalać mi stąd - wychrypiała Helena Hansson.
-
Nic podobnego - odrzekł uprzejmie Kollberg. - Troszkę się rozejrzymy.
Asa Torell wskazała głową na szafę.
-
Chyba tam.
Wzięła z toaletki torebkę Heleny Hansson i zajrzała do środka.
Kobieta nie zareagowała.
Kollberg otworzył szafę i wyjął walizkę.
-
Nieduża, ale zdumiewająco ciężka - mruknął, położył ją na łóżku i rozpiął
rzemienie. - Znalazłaś coś ciekawego?
-
Bilet do Zurychu i voucher hotelowy. Wylot z Arłandy dzisiaj wieczorem za
kwadrans dziesiąta. Powrót z Zurychu jutro o siódmej czterdzieści rano. Pokój w
hotelu zarezerwowany na jedną noc.
Kollberg wyjął z walizki ubrania i inne bambetle i zaczął przeglądać schowane na
dnie papiery.
-
Akcje - stwierdził. - Cała masa.
-
Nie są moje - bezdźwięcznie powiedziała Helena Hansson.
-
Nie wątpię.
Sekundę później otworzył czarną aktówkę, w której było to, co wymieniła jego żona:
koszulka nocna, kilka par fig, kosmetyki, szczoteczka do zębów i pigułki.
Śmieszne.
Spojrzał na zegarek. Wpół do szóstej. Miał nadzieję, że Gunvald Larsson dotrzymał
słowa.
-
To nam na razie wystarczy. A teraz pójdzie pani z nami.
-
Dlaczego?
-
Jest pani podejrzana o możliwość popełnienia oszustwa walutowego. Proszę
się liczyć z aresztowaniem. Ale to już nie moja sprawa. - Kollberg rozejrzał się po
pokoju i wzruszył ramionami. - Asa, dopilnuj, żeby wzięła wszystko, czego może
potrzebować w takich okolicznościach.
Asa Torell skinęła głową.
-
Pieprzone psy - skomentowała panna Hansson.
Rozdział 16
Tego poniedziałku wszystko się spiętrzyło.
Gunvald Larsson stał przy oknie w służbowym pokoju i patrzył na swoje miasto.
Choć na pierwszy rzut oka prezentowało się całkiem, całkiem, był aż nadto
świadomy pieniącej się wokół, infernalnej przestępczości. Wprawdzie stykał się
wyłącznie z przypadkami przemocy fizycznej, nie narzekał na brak zajęć. Na domiar
złego nie należały do najprzyjemniejszych. Miał na głowie sześć rozbojów, jeden
brutalniejszy od drugiego, i jak dotąd żadnego punktu zaczepienia. Cztery przypadki
maltretowania żon przez mężów, wszystkie poważne. I jeden - znęcania się żony nad
mężem: kobieta potraktowała swojego ślubnego żelazkiem. Sam musiał tam
pojechać, na Bastugatan na Sódermalmie. Zapuszczone mieszkanie wyglądało jak
rzeźnia. Wszystko zbryzgane krwią, którą sobie przy okazji pobrudził nowe spodnie.
Na Starym Mieście niezamężna matka wyrzuciła z drugiego piętra roczne dziecko.
Odniosło poważne obrażenia, ale zdaniem lekarzy powinno przeżyć. Miała
siedemnaście lat i była w histerii. Swój postępek motywowała tym, że bachor
krzyczał i nie chciał jej słuchać.
Tylko w centrum doszło do co najmniej dwudziestu mniej lub bardziej krwawych
bójek. Wolał nie myśleć, jak wyglądają raporty z „nowoczesnych" slumsów na
przedmieściach.
Zadzwonił telefon. Nie śpieszył się z odebraniem.
-
Larsson, słucham.
Posępne chrząknięcie.
Turek z rozpłatanym brzuchem zmarł w szpitalu na Sódermalmie.
-
Aha - mruknął obojętnie.
Zastanawiał się, czy rzeczywiście musiał umrzeć. Szpitale były przeciążone, całe
oddziały zamknięte z powodu urlopów i powszechnego niedoboru personelu. O braku
krwiodawców nie wspominając.
Napastnika ujęto. Patrol zatrzymał go w melinie ćpunów w Birkastan, w budynku do
rozbiórki. Totalnie odurzony, nie był w stanie odpowiadać na pytania, ale miał przy
sobie zakrwawiony sztylet. Gunvald Larsson przyglądał mu się przez pół minuty, po
czym wezwał policyjnego lekarza.
Nie licząc rozbojów, które wyglądały na starannie zaplanowane, wszystkie
przestępstwa można było uznać za spontaniczne, w pewnym stopniu porównywalne
do nieszczęśliwych wypadków. Biedni, wyniszczeni stresem ludzie, w desperacji,
wbrew własnej woli wikłali się w ekstremalne sytuacje. Niemal zawsze wchodziły w
grę narkotyki albo alkohol. W jakiejś mierze mogły mieć na to wpływ upały, ale
głównym winowajcą był system, bezduszny mechanizm wielkiego miasta, który
niszczył słabych i nieprzystosowanych, popychając ich do niepoczytalnych czynów.
I samotność. Zastanawiał się, ile popełniono samobójstw w ciągu ostatniej doby, i
odczuł ulgę, że jeszcze upłynie trochę czasu, zanim się dowie. Te dane były na razie
dostępne w komisariatach, gdzie je opracowywano i sporządzano raporty.
Teraz była za dwadzieścia piąta i ktoś powinien go zmienić.
Najchętniej pojechaliby do swojej kawalerki w Bollmorze, wziął prysznic, włożył
kapcie i czysty szlafrok, napił się schłodzonej lemoniady (Gunvald Larsson był
abstynentem), wyłączył telefon i spędził wieczór na lekturze jakiejś eskapistycznej
powieści.
Niestety, podjął się załatwienia czegoś, co praktycznie go nie dotyczyło. Sprawa
Broberga. Ale cóż, słowo się rzekło. Pluł sobie w brodę i jednocześnie się cieszył.
Jeśli Broberg naprawdę ma coś za uszami - w co nie wątpił - to właśnie takie kreatury
z niekłamaną rozkoszą widziałby za kratkami. Krwiopijca i spekulant. Zbyt rzadko
dobierano się im do skóry, mimo że wszyscy wiedzieli, kim są. Pławili się w
dobrobycie i formalnie poruszali w granicach prawa.
Uznał, że nie pojedzie tam sam. Po pierwsze dlatego, że ilekroć działał na własną
rękę, kierując się własnym rozumem, często dostawał reprymendy. Prawdę mówiąc,
uzbierało się ich tyle, że widoki na awans były bliskie zera. Po drugie, wolał nie
ryzykować i chciał, żeby akcja przebiegła bez zarzutu.
Ponieważ tym razem postanowił postąpić zgodnie z regulaminem, oczywiście
powinien był przewidzieć, że wszystko szlag trafi.
Skąd mógłby ściągnąć ewentualnego pomocnika?
W jego wydziale nikogo nie było pod ręką, a z tego, co mówił Kollberg, w
Vastberdze sytuacja była podobna.
Nie mając innego wyjścia, zadzwonił do czwartego dystryktu i po wielu „ale" i
„jeśli" dopiął swego.
-
Jeśli to takie ważne - powiedział komisarz - to może będę mógł kogoś
podesłać.
-
Wspaniale.
-
Myślisz, że łatwo mi wam podrzucać ludzi? Chyba powinno być na odwrót.
-
Tak, tak, tak. Wiem.
Od groma funkcjonariuszy wystawało pod ambasadami i biurami podróży. Nie
wiadomo po co, bo i tak guzik by zrobili, gdyby doszło do demonstracji albo
dywersji. Komendant zakazał im nawet wymachiwania pałkami, ich jedynej,
skromnej rozrywki w tej niedorzecznej, śmiertelnie jednostajnej robocie.
-
No? - zniecierpliwił się Gunvałd Larsson. - Co to za jeden?
-
Zachrisson. Zwykle służy w patrolach niemundurowych.
Gunvald Larsson zmarszczył jasne brwi.
-
Uhm, znam go - odparł bez entuzjazmu.
-
Aha. To chyba do...
-
Tylko dopilnuj, żeby nie przylazł w mundurze. I żeby był za pięć piąta. -
Zastanawiał się chwilę. - I żeby nie warował pod bramą ze skrzyżowanymi rękami
jak wykidajło.
-
Rozumiem.
-
Świetnie.
Gunvald Larsson był pod domem na Kungsgatan punktualnie za pięć piąta i od razu
zauważył Zachrissona. Gapił się jak sroka w gnat w witrynę sklepu z damską
bielizną.
Z posępną miną zlustrował go od stóp do głów. Zachrisson cywilną miał tylko
marynarkę klubową. Stroju dopełniały spodnie mundurowe, koszula mundurowa i
krawat mundurowy. Pierwszy lepszy idiota rozpoznałby w nim policjanta z
odległości kilkuset metrów. Poza tym stał w rozkroku, z rękami z tyłu i kołysał się na
stopach. Brakowało mu tylko papierowej torby z czapką i pałką.
Na widok Gunvalda Larssona drgnął, jakby zamierzał stanąć na baczność. Zachrisson
miał przykre doświadczenia z ich wcześniejszej współpracy*.
* M. Sjowall, P. Wahlóó Wóz strażacki, który zniknął, Amber 2010.
-
Wyluzuj - odezwał się Gunvald Larsson. - Co masz w prawej kieszeni
marynarki?
-
Pistolet.
-
Nie starczyło ci rozumu, żeby wziąć kaburę z szelkami?
-
Nie znalazłem - nieprzekonująco odparł Zachrisson.
-
To wsuń go, do cholery, za pasek.
Zachrisson natychmiast włożył rękę do kieszeni.
-
Nie tutaj, na litość boską! Wejdź do bramy i zrób to dyskretnie.
Zachrisson wykonał polecenie. Kiedy wrócił, wyglądał lepiej. Ciut lepiej.
-
A teraz słuchaj - powiedział Gunvald Larsson. - Po piątej przypuszczalnie
wejdzie do tego domu ten mężczyzna.
Gunvald Larsson pokazał mu zdjęcie, ledwie widoczne w jego ogromnej prawej
dłoni. Było kiepskiej jakości, ale tylko takie udało mu się zdobyć.
Zachrisson pokiwał głową.
-
Wejdzie do budynku - kontynuował Gunvald Larsson -i pewnie po kilku
minutach wydzie z czarną walizką ze świńskiej skóry, ściągniętą dwoma
rzemieniami.
-
Złodziej?
-
Tak jakby. Chcę, żebyś był przed domem, blisko bramy.
Zachrisson znów pokiwał głową.
-
Ja będę na ldatce. Może go zatrzymam, a może nie. Prawdopodobnie
przyjedzie samochodem, prawdopodobnie czarnym mercedesem, i zaparkuje przed
bramą. Będzie się śpieszył, więc niewykluczone, że nie wyłączy silnika. Gdyby
wyszedł z walizką w ręku, a mnie nie będzie, za wszelką cenę musisz go
powstrzymać, żeby nie odjechał, dopóki nie przyjdę.
Na twarzy Zachrissona malowała się stanowczość.
-
I, na Boga, postaraj się wyglądać normalnie, a nie tak, jakbyś trzymał wartę
przed World Trade Center.
Zachrisson lekko poczerwieniał i trochę się speszył.
-
Okej... - wymamrotał. - Czy on jest niebezpieczny?
-
Całkiem możliwe - nonszalancko odparł Gunvald Larsson, choć uważał, że
Broberg jest równie niebezpieczny jak stonoga. - Zapamiętaj, co powiedziałem.
Zachrisson kiwnął głową z wysiloną godnością.
Gunvald Larsson wszedł na klatkę. Duży pusty hol. W większości biur chyba już nie
pracowano. Ruszył po schodach i kiedy mijał drzwi z tabliczkami „Hampus Broberg
S.A." i „Firma bankierska Viktor Palmgren", właśnie je zamykała plus minus
trzydziestopięcioletnia, ciemnowłosa kobieta. Chyba sekretarka.
Jego zegarek wskazywał piątą zero zero. Punktualność jest cnotą.
Nie zwracając na niego uwagi, domniemana sekretarka nacisnęła guzik windy.
Wszedł pół piętra wyżej, znieruchomiał i czekał.
Nic się nie działo. W ciągu najbliższych piętnastu minut trzy razy ktoś korzystał z
windy, dwa razy zeszły po schodach osoby postronne, które z różnych powodów
musiały zostać po godzinach. Gunvald Larsson wchodził wtedy pół piętra wyżej, po
czym wracał na upatrzoną pozycję. Za trzy szósta znów usłyszał skrzypienie windy i
odgłos ciężkich kroków. Z windy wysiadł mężczyzna z pękiem kluczy w ręku.
Hampus Broberg? Mimo gorąca miał na sobie płaszcz i kapelusz. Otworzył drzwi do
biura i zniknął w środku.
Jednocześnie ktoś wchodził po schodach, minął drzwi biura Broberga i piął się dalej.
Mocno zbudowany mężczyzna w roboczym kombinezonie i flanelowej koszuli.
Na widok Gunvalda Larssona stanął jak wryty.
-
A pan tu czego?!
-
Nie pańska sprawa - wyszeptał Gunvald Larsson.
Od mężczyzny zalatywało piwem albo wódką, albo jednym i drugim.
-
Nie moja sprawa?! Jestem dozorcą.
Jedną ręką oparł się o ścianę, drugą położył na poręczy, jakby chciał zablokować
przejście.
-
Policja - cicho odparł Gunvald Larsson.
W tym momencie otworzyły się drzwi do biura i wyszedł Broberg, czy jak mu tam, z
czarną walizką w garści.
-
Policja?! - wydarł się dozorca chrapliwym głosem. - Legitymacja!
Mężczyzna z walizką nie wahał się ani sekundy, darował sobie niemrawą windę i
puścił się po schodach.
Gunvald Larsson nie miał czasu na pogaduszki. Gdyby przyłożył mięśniakowi w
roboczym kombinezonie, niechybnie złamałby mu kark. Po krótkim namyśle
postanowił go odsunąć. Poszło całkiem łatwo, ale ten nie dał za wygraną i chwycił go
za marynarkę. Próbując się uwolnić, Gunvald Larsson usłyszał trzask rozrywanego
materiału. Rozeźlony uszczerbkiem na odzieży, z półobrotu uderzył dozorcę w
nadgarstek. Kiedy napastnik jęknął i wreszcie go puścił, Broberg zdążył zyskać sporą
przewagę.
Gunvald Larsson rzucił się schodami w dół. Za plecami słyszał siarczyste
przekleństwa i ciężkie, niepewne kroki.
Sytuacja w holu na parterze wydawała się kompletnie absurdalna.
Zachrisson oczywiście wszedł na klatkę i stał w rozkroku przy drzwiach
wyjściowych. Rozpiął marynarkę i niezdarnie wyciągnął pistolet.
-
Stać! - wrzasnął. - Policja!
Broberg znieruchomiał. Nie wypuszczając walizki, wsunął lewą dłoń do kieszeni
płaszcza, wyjął broń, wycelował w sufit i strzelił. Gunvald Larsson nie usłyszał
rykoszetu, więc był niemal pewien, że Broberg użył pistoletu startowego, zabawki
albo atrapy.
Zachrisson padł na marmurową posadzkę i oddał strzał. Pudło. Gunvald Larsson
rozpłaszczył się na ścianie. Broberg
wycofywał się w głąb holu. Chyba do tylnych drzwi. Zachrisson strzelił drugi raz.
Znów pudło. Mężczyzna z walizką był teraz w odległości trzech metrów od Gunvalda
Larssona i wciąż kierował się w głąb holu.
Zachrisson oddał trzy strzały jeden po drugim. Pudło, pudło, pudło.
Czego ich, do cholery, uczą? - z desperacją pomyślał Gunvald Larsson.
Pociski ze świstem odbijały się rykoszetem, jeden trafił w obcas jego prawego buta,
niszcząc bezpowrotnie pierwszorzędne włoskie rękodzieło.
-
Przerwać ogień!
Zachrisson jeszcze raz nacisnął spust, ale pistolet nie wypalił. Pewnie zapomniał
doładować magazynek.
Gunvald Larsson w trzech susach dopadł Hampusa Broberga i zdzielił go w szczękę.
Bez namysłu, z całych sił. Usłyszał chrzęst i pan dyrektor wylądował tyłkiem na
posadzce.
Klnąc pod nosem, na parterze pojawił się zdyszany dozorca.
-
Co to, kurde, ma być?! - wychrypiał zdumiony.
Hol spowijała błękitna mgiełka dymu z prochu strzelniczego i dojmująco pachniało
kordytem.
Zachrisson podniósł się z głupawą miną.
-
W coś ty celował? - zapytał rozjuszony Gunvald Larsson.
-
W nogi...
-
W moje nogi?
Gunvald Larsson podniósł broń, która wypadła Brobergowi z dłoni. No tak, pistolet
startowy.
Na ulicy tłoczyli się ludzie zaalarmowani odgłosem strzałów.
-
Odbiło wam?! - warknął dozorca. - Przecież to dyrektor Broberg.
-
Modra w kubeł! - zareplikował Gunvald Larsson, dźwignął dyrektora do pionu
i zwrócił się do Zachrissona: - Weź walizkę. Jeśli dasz radę.
Potem chwycił Broberga za prawe ramię, który lewą dłonią trzymał się za brodę,
tamując krew, i przebijał się przez hałaśliwy tłum ciekawskich. Zachrisson truchtał za
nim z walizką.
Wepchnął zatrzymanego na tylne siedzenie i usadowił się obok.
-
Trafisz do komendy?
Zachrisson kiwnął głową i siadł za kierownicą.
-
Co się dzieje? - zapytał, sądząc z wyglądu, zacny obywatel w szarym
garniturze i berecie.
-
Kręcimy film - wyjaśnił Gunvald Larsson i zatrzasnął drzwi. - Ruszaj, do
cholery! - warknął na Zachrissona, który niezdarnie majdrował przy stacyjce.
W końcu mu się udało. Kiedy jechali na Kungsholmen, Zachrisson zadał jedno
pytanie, które najwyraźniej nie dawało mu spokoju:
-
Nie nosisz broni?
-
Idiota! - odparował Gunvald Larsson.
Miał przy sobie służbowy pistolet, który najczęściej nosił na pasku na klipsie.
Hampus Broberg milczał.
Rozdział 17
Hampus Broberg milczał, bo nie chciał mówić i nie mógł. Stracił dwa zęby i miał
złamaną żuchwę.
O wpół do dziesiątej wieczorem Gunvald Larsson i Kollberg wciąż nie dawali mu
spokoju, zasypując bezsensownymi pytaniami:
-
Kto zastrzelił Viktora Palmgrena?
-
Dlaczego próbował pan uciec?
-
Wynajął pan mordercę, prawda?
-
Zaprzeczanie nic nie da.
-
Proszę powiedzieć wszystko, co pan wie.
-
No?! Kto strzelał?
-
Dlaczego pan milczy?
-
Gra skończona, niech pan mówi.
Od czasu do czasu Broberg kręcił głową, a kiedy skupili się na morderstwie
Palmgrena, jego wykrzywiona twarz wykrzywiała się jeszcze bardziej,
przypuszczalnie w sardonicznym uśmiechu.
Kollberg domyślał się, co znaczy ten grymas.
Na wstępie, gwoli formalności, spytali, czy nie chciałby zadzwonić do swojego
adwokata. Pokręcił głową.
-
Chciał się pan pozbyć Palmgrena i uciec z jego pieniędzmi, prawda?
-
Gdzie jest człowiek, który strzelał?
-
Kto jeszcze brał udział w spisku?
-
Niech pan odpowiada, do cholery!
-
Jest pan aresztowany.
-
Kiepsko to wygląda.
-
Dlaczego próbuje pan chronić innych?
-
Inni mają pana za nic.
-
No?!
-
Przyznając się, może pan tylko zyskać.
-
Postąpiłby pan rozsądnie, decydując się na współpracę z nami.
Tak mówił Kollberg, który czasami silił się na łagodniejszy ton.
-
Data i miejsce urodzenia?
Tak mówił Gunvald Larsson, który jak zwykle obstawał przy swoim ab ovo.
-
No to jeszcze raz. Kiedy podjął pan decyzję o usunięciu Viktora Palmgrena?
Grymas. Potrząśnięcie głową.
Kollberg odniósł wrażenie, że wargi mężczyzny ułożyły się w słowo „idioci", i
przemknęło mu przez myśl, że to adekwatny epitet.
-
Jeśli nie chce się panu otwierać ust, proszę to napisać.
-
Tu jest długopis.
-
Interesuje nas tylko morderstwo. Resztą zajmą się inni.
-
Czy zdaje pan sobie sprawę, że jest pan podejrzany o udział w spisku?
-
Który miał na celu morderstwo z premedytacją.
-
Przyznaje się pan czy nie?
-
Byłoby najlepiej dla wszystkich, gdyby pan się przyznał. Tu i teraz.
-
Zacznijmy od początku. Kiedy podjął pan decyzję o usunięciu Palmgrena?
-
No?!
-
Chyba pan wie, że mamy dostateczne dowody, żeby pana osadzić w areszcie?
Już pan jest tymczasowo aresztowany.
Owszem, w walizce znaleźli akcje i inne papiery wartościowe za blisko pół miliona
koron. Wprawdzie nie byli ekspertami finansowymi, ale co nieco wiedzieli o szmuglu
walut i akcji.
W folderze, w wewnętrznej kieszeni marynarki, Broberg miał bilet lotniczy ze
Sztokholmu przez Kopenhagę i Genewę do Zurychu, wystawiony na inżyniera
Rogera Franka, a w drugiej wewnętrznej kieszeni - fałszywy paszport, opatrzony
zdjęciem Broberga na to samo nazwisko.
-
To jak będzie?
-
Nie chce pan odciążyć sumienia?
W końcu Broberg napisał kilka słów na bloku stenograficznym.
Pochylili się nad stołem i przeczytali: „Wezwijcie lekarza". Kollberg odciągnął
Gunvalda Larssona na stronę.
-
To chyba najlepsze wyjście - powiedział półgłosem. -Przecież nie możemy
tego ciągnąć w nieskończoność.
Guiwald Larsson zmarszczył czoło.
-
Chyba masz rację. Czy cokolwiek świadczyłoby o tym, że to on zaaranżował to
pieprzone morderstwo? Nie sądzę.
-
Uhm.
Obaj byli zmęczeni i marzyli o powrocie do domu. Na zakończenie powtórzyli
jeszcze kilka pytań:
-
Kto zastrzelił Palmgrena?
-
Wiemy, że nie pan, ale wiemy, że zna pan jego nazwisko. Jak on się nazywa?
-
I gdzie jest?
-
Kiedy pan się urodził? - Gunvald Larsson już nie panował nad tym, co mówi. -
I gdzie?
Potem dali sobie spokój, wezwali policyjnego lekarza dyżurnego i przekazali
Broberga strażnikom aresztu.
Potem pojechali do siebie. Kollberg do żony, która już zasnęła, Gunvald Larsson do
pustej kawalerki, w której mógł porozpaczać nad zniszczonymi częściami garderoby.
Zanim Kollberg padł na łóżko, próbował się dodzwonić do Martina Becka. Bez
skutku.
Gunvald Larsson nie zamierzał do nikogo dzwonić. Długo stał pod prysznicem i
myślał o krwi na spodniach, podartej marynarce i zniszczonym bucie. Przed snem
przeczytał dwie strony kryminału Steina Rivertona*.
* Pseudonim Svena Elvestada (1884-1934), norweskiego autora popularnych
powieści detektywistycznych.
Bardziej obiecująco wypadło inne przesłuchanie, do którego doszło wcześniej tego
dnia.
Gdy tylko Kollberg i Asa Torell mogli porozmawiać z Heleną Hansson w neutralnym,
bezosobowym pokoju w obycza-jówce, delikwentka kompletnie się załamała i
przyznała do wszystkiego, zalewając ich potokiem słów i łez. Musieli włączyć
magnetofon, żeby nie uronić ani kropli.
Tak, jest cali girl.
Tak, Hampus Broberg często korzystał z jej usług.
Tak, to on dał jej walizkę i bilet lotniczy. Miała polecieć do Zurychu i zostawić
walizkę w hotelowej przechowalni rzeczy wartościowych. On miał przylecieć z
Genewy dzień później i odebrać walizkę.
Ona miała dostać za fatygę dziesięć tysięcy koron, gdyby wszystko dobrze poszło.
Nie wiedziała, co jest w walizce.
Hampus Broberg powiedział, że nie mogą ryzykować wspólnej podróży samolotem.
Kiedy do niej przyszli, próbowała się skontaktować z Brobergiem, dzwoniła do
hotelu Carlton, gdzie się zatrzymał pod nazwiskiem Frank, ale go nie zastała.
Wynagrodzenie za przysługę w Malmó nie opiewało na tysiąc koron, tylko na tysiąc
pięćset.
Z rozpędu podała numery kontaktowe cali girl.
Powiedziała, że jest niewinna, bo nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi.
Tak, jest prostytutką, ale nie ona jedna, poza tym nigdy nie zajmowała się niczym
innym.
O morderstwie nie wie absolutnie nic.
W każdym razie nic nadto, co już powiedziała.
Kollberg był skłonny jej uwierzyć.
Rozdział 18
W Malmó operował Paulsson.
W sobotę i niedzielę skoncentrował się na personelu hotelowym, żeby - jak to się
mówi - okrążyć obiekt. Wiedział z doświadczenia, że dużo łatwiej wykonać zadanie,
kiedy się wie, kogo się ściga.
Jadał posiłki w hotelowej restauracji i resztę czasu spędzał w westybule. Dosyć
szybko uznał, że ukrywanie się za gazetą w restauracji i strzyżenie uszami przynosi
mierne rezultaty. Większość gości rozmawiała w obcych, niezrozumiałych językach,
a w jego obecności personel nie pisnął słowa o środowym wydarzeniu.
Paulsson postanowił udawać ciekawskiego gościa, który dowiedział się o tym
dramacie z gazety. Przywołał kelnera, apatycznego młodzieńca z baczkami, w kilka
numerów za dużej lśniąco białej marynarce.
Usiłował nawiązać z nim rozmowę o strzelaninie, ten odpowiadał monosylabami,
popatrując przez otwarte okno.
Czy widział mordercę?
Uhm...
Czy nie był to jeden z tych długowłosych typków?
Nie...
Czy na pewno nie miał długich włosów ani nie był niechlujnie ubrany?
Może trochę nieostrzyżony. Nie widział dokładnie. Ale był w marynarce.
Potem wymówił się jakimś kuchennym zajęciem i odszedł.
Paulsson myślał.
Dla kogoś, kto zwykle nosi długie włosy i brodę i chodzi w dżinsach i workowatych
kurtkach, przebranie się to najprostsza rzecz pod słońcem. Wystarczy się ostrzyc,
ogolić, włożyć garnitur i gotowe. Nikt go nie rozpozna. Ale był pewien szkopuł.
Powrót do poprzedniego wyglądu wymaga czasu. Dlatego powinno się go łatwo
wytropić.
Paulssona zadowalał ten wniosek.
Choć z drugiej strony wielu lewicowych socjalistów wyglądało całkiem zwyczajnie.
Nie jeden raz mógł to stwierdzić, obserwując demonstracje w Sztokholmie.
Natychmiast rozpoznawał ludzi w mundurkach, z dużymi czerwonymi odznakami
Mao na piersi, nawet kiedy nie pojawiali się w grupach, ale bruździli mu ci, którzy
najbezczelniej w świecie byli gładko wygoleni, ostrzyżeni, w dyskretnych,
schludnych garniturach, z ulotkami w aktówkach. Wprawdzie dzięki nim nie musiał
się przebierać w skrajnie niehigieniczne ciuchy, ale uważał to za irytujące.
Do jego stolika podszedł kierownik sali.
-
Smakowało panu? - spytał.
Niskiego wzrostu, ostrzyżony na jeża, z figlikami w oczach. Na pewno jest bardziej
spostrzegawczy i rozmowniej szy od młodego kelnera.
-
Tak, bardzo - odparł Paulsson i szybko zmienił temat. -Właśnie myślałem o
tym, co się wydarzyło w środę. Był pan wtedy?
-
Tak, pracowałem tamtego wieczoru. Niesamowita historia. Jeszcze nie złapali
zabójcy.
-
Widział go pan?
-
Nie, wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jak wszedł, nie było mnie na sali,
dopiero kiedy strzelił. Można powiedzieć, że widziałem go przelotnie.
Paulsson doznał olśnienia.
-
Czy przypadkiem nie był kolorowy?
-
Słucham?
-
No, mówiąc otwartym tekstem, czy nie był Murzynem?
-
Dlaczego miałby być Murzynem? - z niekłamanym zdumieniem odparł
kierownik sali.
-
Jak pan zapewne wie, są Murzyni o jaśniejszej skórze, którzy na pierwszy rzut
oka nie wyglądają na Murzynów.
-
Pierwsze słyszę. Ci, co widzieli go dużo lepiej ode mnie, chybaby to
zauważyli. Nie, nie był Murzynem.
-
Aha. Tak tylko przyszło mi na myśl...
Sobotni wieczór Paulsson spędził w barze, gdzie spożył dużą liczbę różnych napojów
bezalkoholowych. Kiedy zamawiał szóstą colę z cytryną i sokiem pomarańczowym,
nawet barman się zdumiał, mimo że mało co go dziwiło.
W niedzielę wieczorem bar był zamknięty i Paulsson nie opuszczał foyer. Zapuścił
korzenie przy recepcji, ale recepcjonista miał ręce pełne roboty. Rozmawiał przez
telefon, zaglądał do księgi hotelowej, pomagał gościom, czasami szybko się oddalał
w jakiejś pilnej sprawie, podnosząc łokcie i turkocząc połami liberyjnej marynarki.
Kiedy wreszcie nadarzyła się okazja, żeby zamienić z nim kilka słów, nie uzyskał
potwierdzenia swojej teorii. Recepcjonista kategorycznie zaprzeczył, jakoby zabójca
był Murzynem.
Paulsson zakończył dzień w grill barze, gdzie zamówił sznycel pusztański. Klientela
była tu znacznie liczniejsza i młodsza niż w restauracji. Udało mu się podsłuchać to i
owo. Przy stoliku tuż obok dwóch mężczyzn i dziewczyna dyskutowali o czymś,
czego - wielce rozeźlony - ni w ząb
nie rozumiał, ale jeden raz poruszyli także sprawę zabójstwa Palmgrena.
Młodszy mężczyzna, długowłosy rudzielec z gęstą brodą, wyraził pogardę dla
zmarłego i podziw dla sprawcy. Paulsson uważnie go zlustrował i dobrze sobie
zakarbował w głowie jego wygląd.
Następnego dnia, w poniedziałek, Paulsson postanowił rozszerzyć zasięg poszukiwań
o Lund. W Lundzie byli studenci, a tam gdzie są studenci, nie brakuje lewicowych
ekstremistów. Na górze, w pokoju, miał długą listę nazwisk osób z Lundu, których
można było podejrzewać o wywrotowe poglądy.
Po południu pojechał pociągiem do tego uniwersyteckiego miasta, w którym nigdy
wcześniej nie był, i udał się na poszukiwanie studentów.
Upał się wzmógł, Paulsson pocił się w swoim pepitkowym garniturze.
Wymarły uniwersytet, ani śladu rewolucyjnej działalności. Przypomniał mu się obraz
Mao pływającego w Jangcy. Może tutejsi maoiści, biorąc przykład z
przewodniczącego, kąpią się w Hóje.
Zdjął marynarkę i poszedł zwiedzić katedrę. Zdziwił się, że osławiona Jatten Finn
jest taka mała. Kupił pocztówkę z jej zdjęciem, żeby wysłać żonie.
Wracając z katedry, zwrócił uwagę na ogłoszenie Związku Akademickiego,
informujące o dyskotece tego wieczoru. Postanowił się tam wybrać, a ponieważ do
imprezy zostało dużo czasu, musiał coś ze sobą zrobić.
Włóczył się po wyludnionym mieście, spacerował pod wysokimi drzewami Parku
Miejskiego, długo krążył żwirowymi alejkami ogrodu botanicznego, aż zgłodniał.
Zjadł prosty posiłek w Storkallaren i, popijając kawę, obserwował skromny ruch na
pobliskim placu.
Nie bardzo wiedział, jak powinien zaplanować poszukiwania zabójcy Viktora
Palmgrena. W Szwecji zamachy na tle politycznym należały do rzadkości. Nie
pamiętał, żeby w czasach współczesnych kiedykolwiek doszło do mordu
politycznego. Życzyłby sobie, żeby przesłanki nie były tak mętne i żeby miał większą
wiedzę, gdzie szukać.
Kiedy zapadły ciemności i zapłonęły uliczne latarnie, zapłacił rachunek i wyruszył na
poszukiwanie dyskoteki.
Ta wizyta też nie przyniosła żadnego rezultatu. Około dwudziestu młodych ludzi piło
piwo i tańczyło do ogłuszającej muzyki pop. Paulsson zaczepił kilku, ale okazało się,
że nie są studentami. Wychylił mały kufel piwa i wrócił pociągiem do Malmó.
W hotelowej windzie natknął się na Martina Becka. Mimo że jechali sami, Martin
Beck wpatrywał się w jakiś punkt nad jego głową i cicho pogwizdywał. Kiedy winda
się zatrzymała, puścił do niego oko, położył palec na ustach i wyszedł na korytarz.
Rozdział 19
W poniedziałek po południu Mansson zadzwonił do swojego duńskiego kolegi.
-
Niech mnie kule - zdziwił się Mogensem. - Dzwonisz w godzinach pracy? A
może myślisz, że na służbie też śpię?
-
Cha, cha, bardzo śmieszne.
-
A, rozumiem, tak ci się śpieszy, że nie możesz z tym czekać do nocy. No,
dawaj, przecież nic tu nie robię, tylko siedzę z założonymi rękami.
-
Ole Hoff-Jensen jest dyrektorem jakiejś firmy, która wchodzi w skład
międzynarodowego koncernu Viktora Palmgrena. No wiesz, tego, który został u nas
zastrzelony w zeszłym tygodniu. Chciałbym się dowiedzieć, co to za firma i gdzie ma
biuro. Jak najszybciej.
-
Okej, zrozumiałem. Oddzwonię.
Zajęło mu to pół godziny.
-
To nie było trudne - zakomunikował Mogensem. - Słuchasz?
-
Tak, wal - odparł Mansson i chwycił za długopis.
-
Dyrektor Ole Hoff-Jensen ma czterdzieści osiem lat, żonę i dwie córki. Żona
Birthe jest pięć lat młodsza. Mieszkają na Richelieu Alle w Hellerup, na
przedmieściach Kopenhagi.
Jest dyrektorem lotniczej spółki przewozowej Aero-fragt, która oprócz siedziby przy
Kultorvet ma kilka innych lokali koło portu lotniczego Kastrup. Spółka dysponuje
pięcioma samolotami typu DC-6. Coś jeszcze chcesz wiedzieć?
-
Nie, dzięki, tyle mi na razie wystarczy Co u ciebie?
-
Do bani. I gorąco. Ten upał chyba wszystkich otumania. W mieście kłębią się
tłumy cudaków. Głównie Szwedów. Żegnam.
Ledwie Mansson odłożył słuchawkę, przypomniał sobie, że nie zapytał o numer
telefonu spółki lotniczej.
Poprosił o to centralę i czekał. Kiedy wreszcie zadzwonił do Aero-fragt, uzyskał
wiadomość, że Hoff-Jensen będzie uchwytny następnego dnia i „zapraszamy po
godzinie jedenastej".
Bardzo dobrze, pomyślał Mansson. Nie starczyłoby mi dzisiaj sił na jeszcze jednego
dyrektora.
Resztę poniedziałkowego popołudnia poświęcił na rutynowe czynności, których nie
mógł zaniedbywać.
We wtorek przed południem przyszedł po Martina Becka przed hotel. Myślał, że
popłyną do Kopenhagi wodolotem, ale Martin Beck powiedział, że chciałby popłynąć
prawdziwym statkiem i że mogą połączyć przyjemne z pożytecznym, jedząc lunch na
pokładzie. Prom kolejowy „Malmóhus" odpływał za dwadzieścia minut.
Na pokładzie było niewielu pasażerów, w sali restauracyjnej goście siedzieli tylko
przy dwóch stolikach. Skorzystali z bufetu śledziowego, zjedli po sznyclu
wiedeńskim i udali się na kawę do salonu na dziobie.
Choć Sund lśnił jak lustro, widoczność nie była najlepsza. Ze słonecznej mgiełki
wyłoniła się Ven, ale nie można było rozróżnić ani nisz abrazyjnych, ani białego
kościółka. Martin Beck z zainteresowaniem obserwował ożywiony ruch na wodach
cieśniny i z autentycznym zachwytem podziwiał frachtowiec parowy o pięknej linii
kadłuba i z prostym, równie pięknym kominem.
Przy kawie Martin Beck opowiedział o wynikach działań Kollberga i Gunvalda
Larssona dotyczących Broberga i Heleny Hansson, które, acz godne uwagi, nie
posuwały naprzód ich śledztwa w sprawie morderstwa.
Z portu pojechali kolejką do Hovedbanegarden, a stamtąd - przez Radhuspladsen i
wąskimi uliczkami - dotarli do Kultorvet. Biuro Aero-fragt mieściło się na ostatnim
piętrze starej kamienicy, gdzie z braku windy musieli pokonać strome wąskie schody.
W porównaniu z wiekiem budynku wystrój biura zaskakiwał nowoczesnością. Weszli
do długiego korytarza z mnogością drzwi obitych zielonym skajem. Ściany
pokrywały fotokopie starszych modeli samolotów, pod każdą stał skórzany fotelik i
mosiężna popielniczka na nóżce. Korytarz kończył się dużym pomieszczeniem o
dwóch oknach wychodzących na Kultorvet.
Sekretarka siedząca plecami do okien przy białym metalowym biurku nie była ani
zbyt młoda, ani ładna. Miała za to przyjemny głos, który Mansson rozpoznał z
wczorajszej rozmowy telefonicznej, i wspaniałe rudawe włosy.
Rozmawiała przez telefon i zaprosiła ich gestem, by usiedli. Mansson opadł na jeden
z foteli pod krótszą ścianą i wyjął wykałaczkę. Uzupełnił swoje zasoby, zabierając
stosowną porcję z sali restauracyjnej na promie kolejowym. Martin Beck nie
skorzystał z zaproszenia i przyglądał się staremu kaflowemu piecowi w kącie pokoju.
Sekretarka rozmawiała po hiszpańsku. Martin Beck i Mansson go nie znali, więc
szybko dali sobie spokój z nadstawianiem ucha.
W końcu się rozłączyła i z uśmiechem wstała od biurka.
- Domyślam się, że panowie są ze szwedzkiej policji. Momencik, już powiadamiam
dyrektora Hoff-Jensena.
Zniknęła za podwójnymi drzwiami, które też były obite skajem, tyle że
tabaczkowym, i zdobiły je duże mosiężne nity. Mimo że Martin Beck wytężał słuch,
nic nie udało mu się usłyszeć. Po niespełna minucie drzwi się otworzyły i wyszedł do
nich Hoff-Jensen, wyciągając dłoń na powitanie.
Gibki i opalony, odsłonił w uśmiechu garnitur białych nieskazitelnych zębów. Ubrany
był niekonwencjonalnie, z wysmakowaną elegancją: oliwkowa koszula z cienkiego
surowego jedwabiu, ciemniejsza zielona marynarka z miękkiego irlandzkiego
tweedu, nugatowe spodnie i beżowe mokasyny. W rozpięciu koszuli na brązowawej
opaleniżnie połyskiwały srebrzyste gęste kręcone włosy. Miał szeroką klatkę
piersiową, dużą głowę, mocne, wyraziste rysy twarzy, platynowe włosy ostrzyżone
na jeża i platynowe, wypielęgnowane wąsy. Biodra w porównaniu z potężnym torsem
sprawiały wrażenie nienaturalnie wąskich.
Uścisnął dłoń Martinowi Beckowi i Manssonowi, po czym przytrzymał im drzwi i
zanim je zamknął, powiedział do sekretarki:
-
Proszę nikogo ze mną nie łączyć.
Hoff-Jensen odczekał, dopóki policjanci nie spoczęli w fotelach, usiadł za biurkiem i
podniósł palące się cygaro z popielniczki, którą miał w zasięgu ręki.
-
Cóż, moi panowie, zapewne chodzi o biednego Viktora. Nie znaleźliście
winnego?
-
Nie, jeszcze nie - odarł Martin Beck.
-
Nie mam raczej nic więcej do dodania ponad to, co już powiedziałem podczas
przesłuchania tamtego tragicznego wieczoru w Malmó. Wszystko odbyło się w kilka
sekund.
-
Ale zdążył pan zobaczyć napastnika, prawda? - włączył się Mansson. - Siedział
pan twarzą do niego.
-
Owszem. - Hoff-Jansen zaciągnął się cygarem. - Ale zanim padł strzał, w ogóle
nie zwróciłem na niego uwagi, a potem upłynęło trochę czasu, dopóki dotarło do
mnie, co się wydarzyło. Widziałem, jak Viktor osuwa się na stół, nie od razu jednak
zrozumiałem, że został postrzelony, mimo że naturalnie słyszałem strzał. Potem
zobaczyłem mężczyznę z rewolwerem. Wydaje mi się, że to był rewolwer. Podbiegł
do okna i zniknął. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie zdążyłem zanotować w
pamięci jego wyglądu. Jak więc panowie słyszą, nie będę mógł pomóc.
Rozłożył ramiona w przepraszającym geście, po czym oparł je na wyściełanych
poręczach krzesła.
-
Ale mimo wszystko widział go pan. - Mansson nie dawał za wygraną. - Musiał
na panu wywrzeć jakieś wrażenie.
-
Jeśli miałbym coś powiedzieć o tym mężczyźnie, to chyba tyle, że był w
średnim wieku, może nieco wyniszczony. Nie widziałem twarzy. Kiedy popatrzyłem
w jego stronę, zobaczyłem plecy. Z pewnością był zwinny, skoro tak szybko
wyskoczył przez okno.
Hoff-Jansen pochylił się i zgasił cygaro w popielniczce.
-
A czy pana żona zauważyła coś szczególnego? - zapytał Mansson.
-
Nic a nic. Moja żona jest bardzo wrażliwa i delikatna. Przeżyła szok, z którego
się otrząsnęła dopiero po paru dniach. Poza tym siedziała obok Viktora, czyli tyłem
do sprawcy. Chyba nie będą panowie nalegać na przesłuchanie jej?
-
Nie, to raczej nie będzie konieczne - powiedział Martin Beck.
-
Jestem wdzięczny - odrzekł z uśmiechem Hoff-Jansen. -Wobec tego...
Hoff-Jensen uniósł łokcie na poręczach krzesła, żeby się podnieść, ale Mansson go
powstrzymał.
-
Jeśli pan dyrektor pozwoli, chcielibyśmy jeszcze zadać kilka pytań.
-
Tak?
-
Jak długo jest pan szefem tej spółki?
-
Od chwili jej założenia, to znaczy od jedenastu lat. Zanim Viktor powierzył mi
posadę dyrektora Aero-fragt w Kopenhadze, byłem pilotem, potem studiowałem
reklamę w Stanach Zjednoczonych i pracowałem jako szef reklamy w firmie
lotniczej.
-
A co teraz? Czy mimo śmierci Viktora Palmgrena pracuje pan jak zwykle?
Hoff-Jensen rozłożył ręce i pokazał swoją piękną sztuczną szczękę.
-
The shozo must go on.
Zapadła cisza. Martin Beck zerknął na Manssona, który zapadł w fotel i z odrazą
wpatrywał się w worek golfowy z kijami, oparty o piec kaflowy.
-
Kto zostanie nowym szefem koncernu? - zapytał Martin Beck.
-
Dobre pytanie - odrzekł Hoff-Jensen. - Młody Linder jest jeszcze zielony. A
Broberg, cóż, pewnie tak jak ja ma ręce pełne roboty.
-
Jak wyglądały pańskie relacje z dyrektorem Palmgre-nem?
-
Powiedziałbym, że bardzo dobrze. Miał pełne zaufanie do mnie i mojego
sposobu prowadzenia spółki.
-
Czym dokładnie zajmuje się Aero-fragt? - spytał Martin Beck, przewidując
odpowiedź.
-
Przewozami lotniczymi.
Hoff-Jensen przysunął pudełko cygar bliżej Manssona i Martina Becka, a kiedy obaj
przecząco pokręcili głowami, sam się poczęstował.
Martin Beck zapalił florydę.
-
Rozumiem, ale jakiego rodzaju przewozami? Macie pięć samolotów, prawda?
Hoff-Jensen przytaknął i przyglądał się żarowi cygara.
-
Frachtujemy głównie produkty koncernu, przede wszystkim konserwy rybne.
Poza tym jeden samolot jest wyposażony w chłodnię. Czasami czarterujemy nasze
maszyny. Niektóre firmy kopenhaskie zlecają nam różnoraki transport, inni
interesanci również.
-
Do jakich krajów latacie?
-
Najczęściej europejskich, wyłączając państwa bloku wschodniego. Czasem do
Afryki.
-
Do Afryki?
-
Przeważnie czarterujemy. Zależnie od sezonu.
Hoff-Jensen demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
Mansson wyprostował się, wyjął wykałaczkę z ust i wycelował nią w Hoff-Jensena.
-
Czy dobrze zna pan Hampusa Broberga?
Duńczyk wzruszył ramionami.
-
Nieszczególnie. Widujemy się na zebraniach zarządu. Tak jak w ubiegłą środę.
Od czasu do czasu kontaktujemy się telefonicznie. To wszystko.
-
Czy wie pan, gdzie on teraz jest?
-
Przypuszczam, że w Sztokholmie. Tam ma dom i biuro.
Hoff-Jensen wydawał się zaskoczony pytaniem.
-
Jak układały się stosunki między Palmgrenem i Brobergiem? - spytał Martin
Beck.
-
Z tego, co mi wiadomo, dobrze. Ale nie łączyły ich takie relacje towarzyskie
jak Viktora i mnie. Często graliśmy razem w golfa i spotykaliśmy się prywatnie,
niesłużbowo. Stosunki między Viktorem i Hampusem Brobergiem były raczej takie
jak między szefem i podwładnym.
Coś w tonie jego głosu sugerowało pewną pogardę dla Hampusa Broberga.
-
Czy spotkał pan już wcześniej sekretarkę dyrektora Broberga? - zapytał
Mansson.
-
Tę jasnowłosą panienkę? Nie, widziałem ją pierwszy raz. Ładna dziewczyna.
-
Ile osób pan zatrudnia? - zapytał Martin Beck.
Hoff-Jensen zastanawiał się przez chwilę.
-
Obecnie dwadzieścia dwie. To się zmienia zależnie od... - Urwał i wzruszył
ramionami. - Od sezonu, charakteru zleceń i tak dalej.
-
Gdzie są teraz pańskie samoloty?
-
Dwa na Kastrup, jeden w Rzymie, jeden w naprawie w Sao Tome z powodu
usterki silnika, a piąty w Portugalii.
Martin Beck wstał.
-
Dziękuję. Czy możemy być w kontakcie? Czy w najbliższym czasie będzie pan
w Kopenhadze?
-
Naturalnie.
Hoff-Jensen odłożył cygaro i nie ruszył się z krzesła.
Mansson odwrócił się w drzwiach.
-
Czy nie wie pan przypadkiem, kto mógłby pragnąć śmierci Viktora Palmgrena?
Hoff-Jensen podniósł cygaro i popatrzył na Manssona.
-
Nie, nie wiem. Zapewne ten, kto go zastrzelił. Żegnam panów.
Poszli Kobmagergade do Amagertorv. Mansson zerknął na Lasderstrasde. Miał na tej
ulicy znajomą, rzeźbiarkę ze Skanii, która wolała mieszkać w Kopenhadze. Poznał ją
rok temu w związku z prowadzonym śledztwem*.
* M. Sjowall, P. Wahlóó Wóz strażacki, który zniknął, Amber 2010.
Miała na imię Nadja i bardzo ją lubił. Od czasu do czasu się spotykali, najczęściej u
niej, spali ze sobą i świetnie się czuli w swoim towarzystwie. Nie chcieli się wiązać,
wystrzegali się wzajemnego naruszania granic swojej prywatności i ten rok upłynął
im bez problemów. Jedyny szkopuł w tym, że Mansson nie odczuwał już takiej samej
przyjemności podczas weekendowych spotkań z żoną, chętniej spędzałby soboty i
niedziele z Nadją.
Na Stroget roiło się od ludzi. Większość stanowili turyści. Martin Beck, który nie
znosił tłumów, przebił się z Manssonem przez kłębowisko ludzi przed wejściem do
domu towarowego Magasin du Nord i zaciągnął go na Lille Kongensgade, gdzie w
restauracji Skindbuksen wypili po schłodzonym tuborgu. Wprawdzie i tam było
tłoczno, ale przyjemniej niż na ulicy.
Mansson namówił Martina Becka do powrotu wodolotem. Na pokładzie „Svalan"
Martin Beck miał mdłości. W czterdzieści minut od opuszczenia duńskiego lądu
przekroczyli próg pokoju służbowego Manssona.
Na biurku zastali wiadomość z wydziału technicznego: „Badanie balistyczne
zakończone. Wall".
Rozdział 20
Martin Beck i Mansson patrzyli na kulę, która zabita Vik-tora Palmgrena. Lekko
zdeformowana, leżała przed nimi na białej kartce papieru. Obaj byli zgodni, że
wygląda całkiem niewinnie.
Eksperci w kilka sekund ustalili kaliber broni. Na dobrą sprawę nawet nie trzeba było
być ekspertem.
-
Dwudziestkadwójka - powiedział w zadumie Mansson -Dziwne.
Martin Beck pokiwał głową.
-
Kto, u diabła, zabija ludzi z dwudziestkidwójki? -Mansson zlustrował mały
pocisk w niklowym płaszczu i pokręcił głową. - Nikt. Zwłaszcza z premedytacją.
Martin Beck odchrząknął. Jak zwykle złapał przeziębienie, mimo apogeum
najbardziej upalnego lata, jakie pamiętał. A co będzie jesienią, kiedy w kraju zawita
wilgoć i zimne, dżdżyste mgły, przemieszane z wirusami z całego świata?
-
W Ameryce traktują to niemal jak dowód, że strzelający jest prawdziwym
zawodowcem. Taki rodzaj snobizmu. Świadczy o tym, że morderca jest
arcyprofesjonalny i ogranicza się do tego, co absolutnie konieczne.
-
Malmó to nie Chicago - lakonicznie skwitował Mansson.
-
Sirhan Sirhan zabił Roberta Kennedy'ego z ivera johnsona, z
dwudziestkidwójki - odezwał się Skacke, zaglądając na moment do pokoju.
-
Owszem - przyznał Martin Beck. - Ale kierowała nim desperacja i opróżnił
cały magazynek. Strzelał na oślep.
-
W każdym razie był amatorem.
-
Tak. I Kennedy'ego postrzelił śmiertelnie przez przypadek. Pozostałe kule
trafiły inne osoby w tłumie.
-
A ten gość dokładnie wycelował i oddał tylko jeden strzał - powiedział
Mansson. - Podobno zanim nacisnął spust, odwiódł kurek kciukiem.
-
I jest praworęczny - dodał Martin Beck. - Jak większość.
-
Hm. Coś mi tu nie pasuje.
-
Myślisz o czymś konkretnym? - spytał Martin Beck.
Skacke wrócił do siebie.
Mansson przez chwilę mruczał coś pod nosem.
-
Zastanawiam się nad jego profesjonalizmem. Zwłaszcza w obchodzeniu się z
bronią. Doskonale wiedział, kogo chce zabić.
-
Tak...
-
I oddał tylko jeden strzał. A gdyby pocisk odbił się rykoszetem od kości
ciemieniowej? Poszedł trochę po skosie, to nieco osłabiło jego siłę.
Martin Beck też się nad tym zastanawiał, ale nie znalazł żadnego logicznego
wytłumaczenia.
W milczeniu studiowali raport technika, który badał kulę.
Balistyka poczyniła duży krok naprzód, odkąd w roku 1927 zyskała międzynarodowe
uznanie w związku z procesem przeciwko Sacco i Vanzettiemu w Dedham w
Massachusetts, ale zasady praktycznie się nie zmieniły. To wtedy Całvin Goddard
zaprezentował heliksometr, mikrometr i mikroskop porównawczy, dzięki czemu
mnóstwo późniejszych wyroków
w sprawach karnych wydawano w oparciu o ekspertyzy balistyczne.
Mając do dyspozycji kulę, łuskę i broń, każdy fachowy kryminolog z dziecinną
łatwością ustali, czy dany pocisk został wystrzelony z danej broni, czy nie. Jeśli
dysponuje dwoma elementami, najczęściej kulą i łuską, bez większego trudu określi
typ broni.
Broń pochodząca od różnych producentów ma różne charakterystyki łuski i kuli w
momencie, w którym iglica trafia w spłonkę i pocisk wylatuje z lufy. Od kiedy na
początku lat trzydziestych Harry Sóderman - po terminowaniu u Locarda w Lionie -
skonstruował pierwszy szwedzki mikroskop porównawczy, stopniowo i z dobrym
skutkiem stworzono coś w rodzaju poradnika, składającego się z niezliczonych tabel,
dzięki którym można było sprawdzić zależność między typem broni a wystrzelonym
z niej nabojem.
W tym konkretnym wypadku wyniki badań naukowych, mimo ich powszechnie
uznawanej ścisłości, były średnio przydatne, ponieważ dysponowali tylko kulą; na
dokładkę odkształconą.
Niemniej jednak balistyk sporządził listę ewentualnych typów broni.
Posiłkując się zdrowym rozsądkiem, Martin Beck i Mansson sami mogli kilka
wykluczyć.
Przede wszystkim wszystkie pistolety automatyczne, bo wyrzucają łuskę po pocisku,
a żadnej łuski nigdzie nie znaleziono. To oczywiście prawda, że łuski mogą się
zaszyć w najmniej prawdopodobnych miejscach, choćby w puree ziemniaczanym, jak
podejrzewał Backlund, w odzieży, gdziekolwiek. Zdarzało się, że po latach
odnajdowano je w kieszeniach i mankietach spodni.
Ale tutaj rozstrzygające były relacje świadków. Wynikało z nich niezbicie, choć nie
należeli do znawców broni, że morderca użył rewolweru. A rewolwer, jak wiadomo,
nie wyrzuca pustych łusek; leżą spokojnie w bębenku, dopóki się ich stamtąd nie
wyjmie.
Lista była bardzo długa. Po zmarnotrawieniu nad nią bezcennej godziny Martin Beck
i Mansson tylko nieznacznie ją odchudzili.
-
No tak. - Mansson podrapał się w głowę. - Niewiele nam to da, dopóki nie
będziemy mieli broni albo jakiegoś sensownego tropu.
-
Na przykład?
-
Nie wiem.
Martin Beck otarł pot z czoła złożoną chusteczką. Potem ją rozłożył, wydmuchał nos
i spojrzał na wykaz rewolwerów.
-
Colt Cobra, Smith & Wesson model 34, Firearms International, Harrington &
Richardson 900, Harrington & Richardson 622, Harrington & Richardson 926,
Harrington & Richardson Side-Kick, Harrington & Richardson Forty--Niner,
Harrington & Richardson Sportsman...
-
Sportsman - powtórzył cicho Mansson.
-
Chętnie zamieniłbym parę słów z tym Harringtonem i Richardsonem. Dlaczego
nie mogą poprzestać na jednym modelu?
-
Albo w ogóle sobie odpuścić.
Martin Beck odwrócił stronę.
-
Iver Johnson Sidewinder, Iver Johnson Cadet, Iver Johnson Viking, Iver
Johnson Viking Snub... Ten możemy wykreślić. Wszyscy mówią, że miał długą lufę.
Mansson podszedł do okna i patrzył w zamyśleniu na dziedziniec komendy. Już nie
słuchał. Głos Martina Becka był tylko czymś w rodzaju akustycznego tła.
-
Herters 22, Llama, Astra Cadix, Arminius, Rossi, Hawes Texas Marshal,
Hawes Montana Marshal, Pic Big Se-ven... O Chryste, czy to się nigdy nie skończy?
Mansson nie zareagował. Myślał o czym innym.
-
Ciekawe, ile rewolwerów jest w Malmó - powiedział Martin Beck.
Nikt tego nie wiedział. Na pewno bez liku. Odziedziczone, skradzione, ze szmuglu.
Schowane w szafach, szufladach biurek i starych kufrach. Oczywiście trzymane
nielegalnie, ale kto by się tym przejmował.
Zdarzali się i tacy, nieliczni, którzy, rzecz jasna, mieli pozwolenie.
Tylko o policjantach można było z całą pewnością powiedzieć, że nie mają
rewolwerów, a przynajmniej ich nie noszą. Szwedzcy policjanci byli bowiem
wyposażeni w pistolety typu Walther, kaliber 7,65 milimetra. Nie najlepszy pomysł,
bo mimo że w pistoletach automatycznych łatwiej zmienić magazynek, często więzną
w odzieży, kiedy czas nagli i trzeba je szybko wyciągnąć.
Ich rozmyślania przerwał Skacke.
-
Jeden z was musi porozmawiać z Kołlbergiem. Nie ma pojęcia, co dalej z tymi
ludźmi w Sztokholmie.
Rozdział 21
Na pytanie, co dalej z Hampusem Brobergiem i Heleną Hansson, nie było, oględnie
mówiąc, jednoznacznej odpowiedzi.
Martin Beck i Kollberg musieli w dodatku uporać się z tym przez telefon, co
wymagało czasu.
-
Gdzie oni teraz są? - spytał Martin Beck.
-
Na Kungsholmsgatan.
-
Zatrzymani?
-
Tak.
-
Możemy ich tymczasowo aresztować?
-
Zdaniem prokuratora chyba tak.
-
Chyba?
Kollberg głęboko westchnął.
-
Co właściwie masz na myśli? - zapytał Martin Beck.
-
Są zatrzymani pod zarzutem przygotowań do popełnienia przestępstwa
walutowego. Ale na razie nie mamy w ich sprawie żadnego zgłoszenia. - Kollberg
zastanawiał się przez chwilę. - Mam na myśli, co następuje: Podczas zatrzymania
przez Larssona i tego oszalałego policjanta Broberg miał w kieszeni fałszywy
paszport i oddał strzał z pistoletu startowego. A panienka przyznała się do nierządu.
Poza tym znaleźliśmy u niej walizkę z kupą papierów wartościowych.
Powiedziała, że walizkę, papiery, bilet i całą resztę dostała od Broberga, który
zaoferował jej dziesięć tysięcy za przewiezienie tego wszystkiego do Szwajcarii.
-
Co pewnie jest prawdą.
-
Na mur. Problem polega na tym, że nie zdążyli zrobić żadnego ruchu.
Gdybyśmy mieli z Larssonem trochę oleju w głowie, pozwolilibyśmy im rozwinąć
skrzydła. Mogliśmy dać cynk celnikom i policji paszportowej, żeby ich zatrzymali na
Arlandzie.
-
Chodzi o to, że nie mamy dostatecznych dowodów?
-
Jakbyś zgadł. Prokurator obawia się, że sędzia może odrzucić wniosek o areszt
tymczasowy i skończy się na zakazie opuszczania kraju.
-
I wypuści ich?
-
Tak. Chyba że...
-
Że co?
-
Chyba że uda ci się przekonać prokuratora w Malmó, że ci dwoje mają
bezcenne informacje o zabójstwie Palmgrena. Wtedy będziemy mogli ich aresztować
i odesłać do ciebie. Tak to widzą prawnicy.
-
A ty co o tym myślisz?
-
Sam nie wiem. Bez dwóch zdań Broberg chciał prysnąć z niewiarygodną masą
szmalu. Ale jeśli na tym poprzestaniemy, trzeba będzie przekazać sprawę wydziałowi
oszustw finansowych.
-
Czy Broberg ma cokolwiek wspólnego z morderstwem?
-
Powiedzmy, że jego posunięcia od piątku były podyktowane tym, że Palmgren
zmarł w czwartek wieczorem. To jasne jak słońce, prawda?
-
Tak, każde inne wytłumaczenie byłoby bez sensu.
-
Z drugiej strony Broberg ma niezbite alibi co do samego morderstwa. Tak jak
Helena Hansson i reszta towarzystwa siedzącego przy stole.
-
A co mówi Broberg?
-
Podobno powiedział „aj", kiedy lekarz opatrywał mu szczękę. Poza tym milczy
jak grób.
-
Poczekaj chwilę.
Słuchawka była mokra od potu i Martin Beck wytarł ją chusteczką.
-
Co ty robisz? - podejrzliwie spytał Kollberg.
-
Pocę się.
-
Szkoda, że mnie nie widzisz. Wracając do tego cholernego Broberga, gość nie
wydaje się szczególnie chętny do współpracy. Z tego, co wiem, i pieniądze, i akcje
mogą być rzeczywiście jego.
-
Hm. Jeśli tak, to skąd je ma?
-
Nie do mnie z tym pytaniem. Wiem o pieniądzach tylko tyle, że ich nie mam. -
Kollberg zadumał się chwilę nad tą smutną konstatacją. - Tak czy inaczej, muszę coś
powiedzieć prokuratorowi.
-
A co z dziewczyną?
-
Dużo łatwiej. Gada jak nakręcona. Obyczajówka namierza siatkę cali girl,
która najwyraźniej obejmuje cały kraj. Dopiero co rozmawiałem z Sylvią Granberg i
jej zdaniem mogą natychmiast aresztować Helenę Hansson, przynajmniej do czasu
zakończenia śledztwa.
Sylvia Granberg była policjantką śledczą w sekcji obyczajowej i szefową Asy Torell.
-
Poza tym zależy im na nadzorowaniu czegoś tam w Malmó. Więc jeśli
będziesz chciał pogadać z Heleną Hansson, nie napotkasz żadnych trudności.
Martin Beck milczał.
-
No? - przynaglił go Kollberg. - To co mam zrobić?
-
Przydałyby się konfrontacje... - wymamrotał Martin Beck.
-
W ogóle cię nie słyszę.
-
Muszę pomyśleć. Zadzwonię za jakieś pół godziny.
-
Byle nie później. Lada moment wszyscy na mnie naskoczą i zaczną ujadać.
Malm, komendant główny i cała banda.
-
Pół godziny. Słowo.
-
Okej. Cześć!
-
Cześć.
Martin Beck rozłączył się i długo siedział z łokciami na biurku i głową wspartą na
dłoniach. Nie od razu coś mu się przejaśniło.
Hampus Broberg uregulował wszystkie swoje sprawy majątkowe w Szwecji i
zamierzał uciec z kraju. Najpierw zadbał o ulokowanie rodziny w bezpiecznym
miejscu. Świadczyłoby to o tym, że z chwilą śmierci Palmgrena stracił grunt pod
nogami.
Dlaczego?
Najprawdopodobniej dlatego, że przez długie lata przywłaszczał sobie pokaźne
sumki z koncernu Palmgrena w tych branżach, nad którymi sprawował pieczę,
głównie w spółce budowlanej, w obrocie akcjami i firmie lichwiarskiej.
Viktor Palmgren ufał Brobergowi, dzięki czemu ten czuł się w miarę pewnie, dopóki
pryncypał był cały i zdrowy. Kiedy odszedł, nie miał odwagi zostać dłużej niż to
absolutnie konieczne. Zawisła nad nim groźba nie tyle utraty życia, co finansowej
katastrofy i być może długiej odsiadki w więzieniu.
Kto mu zagrażał?
Raczej nie instytucje państwowe, bo wydawało się mało prawdopodobne, żeby
policji czy urzędowi podatkowemu udało się prześwietlić operacje biznesowe
Palmgrena. Jeśli to w ogóle było możliwe, rzecz ciągnęłaby się latami.
Pierwszą taką osobą był naturalnie Mats Linder.
Albo Hoff-Jensen.
Linder żywił do Broberga tak silną awersję, że nawet nie potrafił jej ukryć podczas
przesłuchania.
Czy wręcz nie napomknął, że Broberg to oszust? I że Palmgren darzył swojego
człowieka w Sztokholmie zbyt dużym zaufaniem?
Tak czy inaczej, Linder miał najlepszą pozycję w ewentualnej rozgrywce o władzę po
Palmgrenie i o jego miliony.
Jeśli Broberg sprzeniewierzył ogromne sumy, Linder mógłby natychmiast zażądać
rewizji dokumentacji finansowej poszczególnych spółek i zawiadomić policję.
Ale Linder jeszcze tego nie zrobił, mimo że wiedział albo się domyślał, że czas nagli.
Koniec końców Broberga zatrzymała policja. Dzięki czystemu przypadkowi.
Mogłoby to świadczyć o tym, że Linder też znalazł się w kłopotliwej sytuacji i wolał
się nie narażać na kontroskarżenia.
W każdym razie Broberg nic nie zyskiwał na śmierci Palmgrena i na pewno się jej
nie spodziewał. Jak trafnie zauważył Kollberg, jego posunięcia od piątku były
podyktowane nagłym zgonem Palmgrena. Działał szybko, niemal w panice,
kompletnie zaskoczony.
Czy to nie uwalniało Broberga od podejrzeń o udział w morderstwie?
Martin Beck wiedział jedno: Jeśli to spisek leżał u podłoża zabójstwa, nie był on
natury politycznej, tylko finansowej.
Kto zatem mógłby zyskać na pozbyciu się Palmgrena?
Kto był najlepiej poinformowany i na tyle niebezpieczny, żeby napędzić strachu
notorycznemu oszustowi Brobergowi i zmusić go do ucieczki z kraju?
Mats Linder.
Zawczasu zapewnił sobie przychylność żony Palmgrena, która miała szlema w
garści.
Charlotte Palmgren powodziło się zbyt dobrze, by wdawać się w jakiekolwiek spiski.
Poza tym całkiem zwyczajnie była na to za głupia.
A Hoff-Jensenowi brakowało rozeznania w zasadach funkcjonowania imperium
Palmgrena.
Ale czy Linder rzeczywiście byłby skłonny do takiego ryzyka?
Czemu nie?
Cel uświęca środki.
Warto doprowadzić do konfrontacji Hampusa Broberga z Matsem Linderem, żeby
usłyszeć, co ci panowie mają sobie do powiedzenia.
A co z dziewczyną?
Czy Helena Hansson posłużyła za narzędzie? Przydatne w charakterze sekretarki,
kurierki i w łóżku?
Przemawiały za tym jej prostolinijne, niebudzące wątpliwości zeznania.
Martin Beck wiedział z doświadczenia, że w sytuacjach intymnych mówi się różne
rzeczy. A Broberg był jej stałym klientem.
Chyba dojrzał do powzięcia decyzji. Wyszedł z pokoju i zjechał windą na parter,
gdzie urzędował prokurator.
Dziesięć minut później znów siedział w użyczonym mu pokoju i wybrał numer
komendy w Vastberdze.
-
Super! - Kollberg nie krył zadowolenia. - Dotrzymałeś słowa.
-
Uhm.
-
I?
-
Załatw areszt.
-
Dla obojga?
-
Tak. Potrzebujemy ich jako świadków. Ważnych świadków.
-
Naprawdę?
Martin Beck był niewzruszony.
-
I jak najszybciej ich nam przekażcie.
-
Okej. Jeszcze jedno.
-
Tak?
-
Czy potem będę miał to z głowy?
-
Nie sądzę.
Po rozmowie Martin Beck siedział zatopiony w myślach. Tym razem zastanawiał się
nad mniej lub bardziej zawoalo-wanymi wątpliwościami Kollberga.
Czy ci ludzie rzeczywiście byli ważni dla wyjaśnienia sprawy morderstwa?
Może i nie, ale podjął tę decyzję z innego, osobistego powodu. Broberga i Helenę
Hansson widział tylko na zdjęciach i po prostu był ciekawy, jak wyglądają na żywo.
Chciał z nimi porozmawiać, nawiązać coś w rodzaju normalnego kontaktu i poznać
własne reakcje.
Następnego dnia, w środę dziewiątego lipca, pięć po dziewiątej rano Hampus
Broberg i Helena Hansson wyrokiem sztokholmskiego sądu pierwszej instancji
zostali skazani na karę aresztu. W południe wylecieli do Malmó. Brobergowi
towarzyszył ochroniarz, a Helenie Hansson strażniczka więzienna i Asa Torell, która
miała omówić z kolegami wspólne działania wymierzone w siatkę cali girl.
Za kwadrans druga wylądowali na Bulltofcie.
Rozdział 22
Na krańcu Amager, na południe od lotniska Kastrup, leży Dragor. To jedno z
duńskich miasteczek, liczące około czterech-pięciu tysięcy dusz, jest obecnie bodaj
najbardziej znane z nowej dużej przystani promowej. Latem promy kursują
wahadłowo między Dragorem a Limhamn, obsługując szwedzkich automobilistów
udających się ze stałego lądu na stały ląd i z powrotem. Również zimą cieszą się
sporym wzięciem, przewożąc głównie cięższe pojazdy: tiry, autobusy i ciężarówki. A
przez cały rok gospodynie domowe jeżdżą z Malmó do Dragoru, żeby kupić na
pokładzie towary bezcłowe i zaopatrzyć się na wyspie w artykuły spożywcze, które w
Danii są tańsze.
Jeszcze nie tak dawno temu Dragor było popularną miejscowością kąpieliskową, a w
porcie rybackim, gdzie kutry stały reling w reling, panował ożywiony ruch.
Jako miejscowość wypoczynkowa miało i tę zaletę, że było położone w dogodnej
odległości od Kopenhagi. Teraz ta bliskość stanowiła poważny mankament. Woda u
nabrzeży Dragoru była tak zanieczyszczona, że nie było mowy ani o kąpieli, ani o
połowach na większą skalę.
Ale samo miasteczko z jego zabudową niewiele się zmieniło od czasów, kiedy
niewiasty nieśpiesznie przechadzały się plażą, z parasolkami, starannie chroniąc
alabastrową cerę przed zgubnymi promieniami słońca, a panowie ostrożnie brodzili
po wodzie tuż przy brzegu, przyodziani w mało ponętne trykoty, które opinały ich
piwne brzuchy.
Domy są tu niskie i malownicze, mienią się wesołymi kolorami, cieniste ogrody
pachną jagodami, kwiatami i bujną zielenią, wąskie kręte uliczki często są wyłożone
kocimi łbami. Cuchnący i hałaśliwy ruch samochodowy z promów i z powrotem
odbywa się na obrzeżach miasteczka, dzięki czemu w starych osiedlach
usytuowanych pomiędzy portem a autostradą panuje względny spokój.
Mimo złych warunków do kąpieli letnicy wciąż przyjeżdżają do Dragoru. We wtorek
na początku lipca w Strandho-tellet nie było ani jednego wolnego pokoju. O trzeciej
po południu trzyosobowa rodzina właśnie spożyła na hotelowej werandzie późny
lunch. Mama i tata jeszcze siedzieli przy kawie i ciastkach, ale ich sześcioletni synek
ani myślał tkwić bez ruchu.
Biegał między stołami i zamęczał rodziców.
- Kiedy pójdziemy? Chcę popatrzeć na statki. Pijcie kawę. Szybko! Kiedy
pójdziemy? Nie możemy popatrzeć na statki?
I tak w kółko, dopóki mu w końcu nie ulegli.
Ręka w rękę poszli w stronę starego pawilonu portowego, w którym obecnie mieściło
się muzeum. W porcie rybackim cumowały tylko dwa kutry. Zwykle było ich więcej.
Zapewne udały się na połów zatrutych rtęcią gładzic.
Chłopczyk stanął na nabrzeżu i wrzucał do mętnej wody kamienie i patyki. Zauważył
sporo ciekawych przedmiotów kołyszących się przy odbojnicy, ale były za daleko,
żeby mógł je dosięgnąć.
Trochę dalej była przystań promowa. Na dużej asfaltowej płycie sznur samochodów
czekał na prom, który już nadpływał, sunąc po połyskującej w słońcu wodzie.
Troje letników zawróciło i spacerkiem powędrowało wzdłuż nabrzeża, mijając domy
i wille. Na Nordre Strandvej zamienili kilka słów ze znajomym, który wyszedł z
psem.
Dotarli do końca drogi i willowej zabudowy, graniczącej z terenem portu lotniczego
Kastrup, skręcili w prawo i zeszli na brzeg.
Jens znalazł popsuty statek z zielonego plastiku i bawił się nim, a rodzice usiedli w
trawie i nie spuszczali z niego oka. Kiedy mu się znudziło, ruszył na poszukiwanie
resztek wraków. Znalazł karton po mleku, puszkę po piwie i prezerwatywę i bardzo
żałował, że pokazał swoje skarby rodzicom, bo kazali mu je natychmiast wyrzucić.
Kiedy ojciec się podniósł i zawołał na niego, tuż przy brzegu zobaczył coś
fascynującego. Chyba pudełko. A może to skrzynka ze skarbami? Natychmiast ją
podniósł.
Ojciec oczywiście mu ją zabrał. Jens z krzykiem zaprotestował, ale szybko umilkł, bo
wiedział, że to nic nie da.
Rodzice oglądali pudełko. Przesiąkło wodą, czarny ziarnisty papier tu i ówdzie
odkleił się od kartonu. Ale się nie wybrzuszyło i niedokładnie zamknięta pokrywka
była cała. Kiedy się jej uważniej przyjrzeli, zobaczyli drukowany tekst: „Arminus
22", a pod spodem, mniejszymi literami: „Made in Germany".
Pudełko do pewnego stopnia ich zaciekawiło. Ostrożnie, żeby nie uszkodzić
przemokniętej pokrywki, otworzyli je.
Środek wypełniało porowate tworzywo sztuczne, składające się ze sprasowanych
kulek, lekkich jak piórko, takich, jakie chmarami wirują nad szwedzkimi i duńskimi
plażami, obierając kurs na Sund, Bałtyk i Morze Północne.
W białym styropianie były wycięte dwa profile o głębokości dwóch i pół centymetra.
Jeden w kształcie rewolweru z długą lufą, drugi w kształcie bliżej nieokreślonym.
- Pudełko na pistolet zabawkę - stwierdziła kobieta i wzruszyła ramionami.
-
Akurat! Tu był prawdziwy rewolwer - odparł mężczyzna.
-
Skąd wiesz?
-
Bo na pokrywce jest marka. Arminus dwudziestka-dwójka. Spójrz tutaj, w tym
wycięciu była dodatkowa kolba, masywniej sza, z większą powierzchnią chwytną.
-
Okropne! Broń to coś strasznego.
Mężczyzna się roześmiał. Nie wyrzucił pudelka, nadal trzymał je w ręku, kiedy
wyszli na drogę.
-
To tylko opakowanie - powiedział. - Nie ma się czego bać.
-
Pomyśl, gdyby rewolwer albo pistolet ciągle tam był, w dodatku naładowany, i
gdyby Jens go znalazł i...
Mężczyzna znowu się roześmiał i pogłaskał żonę po policzku, próbując zatuszować
swoją bezmyślność.
-
Ty i ta twoja wyobraźnia. Gdyby rewolwer był w środku, pudełko nie
dopłynęłoby do brzegu. Taka dwudziestkadwójka jest ciężka. Poza tym nikt nie
wyrzuca do wody czegoś tak drogiego jak rewolwer...
-
...chyba że zrobił to jakiś gangster, który chciał się pozbyć narzędzia zbrodni -
dokończyła kobieta. - Słuchaj, a jeśli... - Raptownie się zatrzymała i szarpnęła męża
za rękaw. -A jeśli rzeczywiście tak jest? Według mnie powinniśmy to zanieść na
policję.
-
Zwariowałaś? Żeby nas wyśmiali?
Ruszyli dalej. Jens biegł przodem, już zapomniał o swojej skrzynce skarbów.
-
Choćby nawet - powiedziała. - Nigdy nic nie wiadomo. Nie zaszkodzi się
przekonać. Idziemy na policję.
Nie dawała za wygraną. Mąż, który od dziesięciu lat znał jej upór, wiedział, że lepiej
się nie sprzeciwiać.
Piętnaście minut później mokre na wylot pudełko po rewolwerze kompletnie
zniszczyło podkładkę do pisania aspiranta Larsena z Dragoru.
Rozdział 23
W poniedziałek wydarzyło się wszystko naraz, we wtorek też co nieco, a w środę -
dla odmiany - nic. W każdym razie nic, co popchnęłoby śledztwo naprzód.
Martin Beck zaraz po przebudzeniu miał uczucie, że zapowiada się dziwny dzień.
Położył się zniechęcony i niezadowolony, zasnął późno i wstał wcześnie, z
posmakiem ołowiu w ustach i głową pełną niedokończonych myśli.
W komendzie panował apatyczny nastrój. Mansson siedział zadumany, raz po raz
przerzucał papiery i systematycznie przeżuwał wykałaczki. Skacke był przygnębiony,
a Back-lund przecierał okulary ze zbolałą miną.
Martin Beck wiedział z doświadczenia, że takie załamania zdarzają się w każdym
trudnym śledztwie. Mogły trwać kilka dni lub tygodni i coraz rzadziej udawało się je
pokonywać. Wkrótce nie będą mieli nad czym pracować, wszystkie furtki wydawały
się zamknięte, wszystkie ślady prowadziły donikąd.
Gdyby kierował się instynktem, rzuciłby to w diabły, pojechał pociągiem do
Falsterbo, położył się na plaży i oddał całkowicie urokom rzadkiego w Szwecji
upalnego lata. Poranne
dzienniki donosiły o temperaturze wody przekraczającej dwadzieścia stopni, co jak
na Bałtyk naprawdę było ewenementem.
Ale komisarz kryminalny oczywiście tak się nie zachowuje, zwłaszcza w trakcie
pościgu za mordercą.
Wszystko było niesamowicie irytujące. Łaknął aktywności fizycznej i psychicznej,
ale nie wiedział, co robić. Tym bardziej nie miał pojęcia, co komu może zlecić.
-
Co mam robić? - prosto z mostu zapytał Skacke po dwugodzinnym
nieróbstwie.
-
Spytaj Manssona.
-
Już pytałem.
Martin Beck potrząsnął głową i poszedł do siebie.
Spojrzał na zegarek. Dopiero jedenasta.
Do przylotu Broberga i Heleny Hansson zostały przeszło trzy godziny.
Z braku laku zadzwonił do biura Palmgrena i poprosił o połączenie go z Matsem
Linderem.
-
Pan Lindera nie ma - poinformowała ospale jasnowłosa recepcjonistka. - Ale...
-
Ale co?
-
Mogę połączyć z jego sekretarką.
Mats Linder był nieosiągalny. We wtorek po południu poleciał z Kastrup do
Johannesburga.
W pilnych sprawach.
W tej chwili nie był również osiągalny w Johannesburgu, gdyby komuś wpadł do
głowy niedorzeczny pomysł, żeby tam dzwonić.
Samolot bowiem nadal był w powietrzu.
Termin powrotu nie był jeszcze do końca znany.
Czy podróż została wcześniej zaplanowana?
Pan Linder zawsze starannie się przygotowuje do podróży.
Tyle zakomunikowała sekretarka tonem wyroczni.
Martin Beck odłożył słuchawkę i z wyrzutem popatrzył na telefon.
Konfrontację Broberga z Linderem szlag trafił.
Coś go tknęło i natychmiast wybrał numer Aero-fragtu przy Kultorvet w
Kopenhadze.
Miał rację.
Dzisiaj rano dyrektor Hoff-Jensen musiał się bezzwłocznie udać do Lizbony.
Możliwe, że później będzie uchwytny w Hotelu Tivoli na Avenida da Liberdade.
Ale w tej chwili samolot nadal jest w powietrzu.
Nie wiadomo, kiedy będzie z powrotem w Danii.
Martin Beck przekazał te nowiny Manssonowi, który obojętnie wzruszył ramionami.
O wpół do trzeciej nareszcie wylądował samolot z Brober-giem i Heleną Hansson.
Z Brobergiem, nie licząc ochroniarza i wielkiego plastra, przyleciał także jego
adwokat.
Broberg milczał, adwokat nie przebierał w słowach.
Dyrektor Broberg nie może mówić, ponieważ padł ofiarą wyjątkowej brutalności
policji. Nawet gdyby był w stanie coś powiedzieć, nie ma nic do dodania ponad to, co
zeznał tydzień temu.
Adwokat perorował jak najęty, od czasu do czasu piorunując wzrokiem Skackego,
który obsługiwał magnetofon. Skacke spąsowiał.
Ale nie Martin Beck. Wsparł brodę na lewej dłoni i nie odrywał oczu od mężczyzny z
plastrem.
Broberg był zupełnie innym typem biologicznym niż na przykład Linder czy Hoff-
Jensen. Przysadzisty, rudy, o grubych, prostackich rysach twarzy. Bladoniebieskie
przymrużone oczy, brzuch i kształt głowy kwalifikowałyby go do natychmia-
stowego zamknięcia w celi śmierci, gdyby teoria kryminolo-giczna Lambrosa
trzymała się kupy.
Nie dość, że wyglądał odrażająco, miał na sobie krzykliwe, niegustowne ubranie.
Prawie mi go żal, pomyślał Martin Beck.
Bardziej profesjonalnie współczuł Brobergowi jego adwokat. Mówił bez przerwy.
Martin Beck mu nie przerywał. Z pewnością powtarzał wszystko to, co sobie a
muzom wygłaszał na rozprawie o zastosowaniu aresztu tymczasowego. Ale musiał
sobie przecież zasłużyć na sowite wynagrodzenie, które go nie ominie, jeśli uda mu
się w mniejszym lub większym stopniu oczyścić Broberga z zarzutów i wypunktować
Gunvalda Larssona i Zachrissona za przewinienie służbowe.
W ostatniej kwestii Martin Beck nie byłby przeciwny. Od dawna deprymowały go
metody Gunvalda Larssona, ale w imię lojalności milczał.
Kiedy adwokat zakończył opowieść o cierpieniach Broberga, Martin Beck, nie
odrywając oczu od aresztanta, zapytał:
-
A więc pan dyrektor nie może mówić?
Przeczący ruch głową.
-
Co pan myśli o Matsie Linderze?
Wzruszenie ramion.
-
Czy pana zdaniem jest w stanie przejąć główną odpowiedzialność za koncern?
Wzruszenie ramion.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywał się w Broberga, usiłując pochwycić wyraz
jego rozbieganych bladych oczu. Mimo strachu był gotów walczyć.
Martin Beck zwrócił się do adwokata:
-
Rozumiem, że pański klient jest wstrząśnięty wydarzeniami z ostatniego
tygodnia. Na tym na razie zakończymy.
Wszyscy byli zaskoczeni: Broberg, adwokat, Skacke i strażnik.
Martin Beck wstał i wyszedł, żeby się dowiedzieć, jak Mansson i Backlund radzą
sobie z Heleną Hansson.
Na korytarzu spotkał Asę Torell.
-
Co mówi? - spytał.
-
Mnóstwo rzeczy. Ale nic takiego, z czego miałbyś jakiś pożytek.
-
W którym hotelu się zatrzymasz?
-
W tym samym co ty. W Savoyu.
-
Może razem zjemy kolację?
Przynajmniej coś miłego na zakończenie tego koszmarnego dnia.
-
Raczej nie - odparła wymijająco Asa Torell. - Mam dzisiaj mnóstwo pracy.
Nie patrzyła mu w oczy. Nie było to zresztą takie dziwne, bo nie sięgała mu nawet do
ramienia.
Helena Hansson mówiła bez opamiętania. Mansson tkwił nieruchomo za biurkiem.
Szumiał magnetofon. Backlund chodził od ściany do ściany, z osłupiałą miną.
Zapewne jego wiara w życie w czystości boleśnie się zachwiała i nadwątliła.
Martin Beck stał przez chwilę przy drzwiach, z łokciem na metalowej szafce, i
przyglądał się kobiecie, która słowo w słowo powtarzała to, co wcześniej mówiła
Kollbergowi.
Ale teraz nic już nie zostało z budzącej szacunek maski ani z udawanej ogłady.
Sflaczała i zużyta, wyglądała jak dziwka, która wpakowała się w coś, czego nie
rozumiała, i była śmiertelnie przerażona. Zalewając się łzami, szybko zaczęła sypać
wszystkich z branży w nadziei, że sama się z tego wywinie tanim kosztem.
Żenujące. Martin Beck dyskretnie się ulotnił.
Wrócił do swojego pokoju, pustego i jeszcze bardziej nagrzanego. Zauważył, że
krzesło, na którym siedział Hampus Broberg, było mokre od potu. Siedzisko i
oparcie.
Zadzwonił telefon.
Oczywiście Malm.
Bo któżby inny?
-
Co wy do chole... co wy wyprawiacie?!
-
Prowadzimy śledztwo.
-
Chwila moment! Czy to nie było dostatecznie jasne, że działania operacyjne
wymagają najwyższej dyskrecji i maksimum skuteczności?
-
Było.
-
Uważasz za dyskretną tę dziką strzelaninę i bijatykę w Sztokholmie?
-
Nie.
-
Czytałeś gazety?
-
Czytałem.
-
Jak myślisz, co w nich będzie jutro rano?
-
Nie wiem.
-
Czy to przypadkiem nie przegięcie, że policja wymusza aresztowanie dwóch
osób, które są najprawdopodobniej całkowicie niewinne?
Bez dwóch zdań zastępca komendanta trafił w dziesiątkę i Martin nie od razu
odpowiedział.
-
No, może to trochę dziwnie wygląda.
-
Dziwnie? Czy nie dociera do was, że to mnie się za to dostanie?
-
To przykre.
-
Musisz wiedzieć, że komendant główny jest równie wzburzony jak ja. Właśnie
odbyliśmy u niego godzinną rozmowę...
Osioł skrobie osła, pomyślał Martin Beck. Łacińskie przysłowie*.
-
Jak się do niego dostałeś? - spytał niewinnie.
-
Jak się dostałem? O co ci chodzi? Czy to jakiś poroniony żart?
* Asinus asinum fricat.
Było rzeczą powszechnie znaną, że komendant główny policji niechętnie rozmawiał z
ludźmi. Chodziły słuchy, że pewien wyższy urzędnik państwowy zagroził, że jeśli nie
zostanie przyjęty, sforsuje drzwi do sanktuarium Głównego Zarządu Policji wózkiem
widłowym. Rzeczony potentat miał natomiast wielką słabość do wygłaszania
przemówień, zarówno do całego narodu, jak i bezbronnych grup swojej prywatnej
armii.
-
No? - przynaglił go Malm. - Czy można przynajmniej powiedzieć, że
zatrzymanie sprawcy to kwestia dni?
-
Nie.
-
Wiesz, kto zabił, ale nie masz dowodów?
-
Nie.
-
Wiesz, w jakich kręgach go szukać?
-
Nie mam pojęcia.
-
To jakiś absurd.
-
Tak myślisz?
-
Co twoim zdaniem mam powiedzieć zainteresowanym stronom?
-
Prawdę.
-
Jaką prawdę?
-
Żadnych postępów w śledztwie.
-
Żadnych? Po tygodniu pracy? Z udziałem naszych absolutnie najlepszych
ludzi?!
Martin Beck głęboko wciągnął powietrze.
-
Nie wiem, w ilu sprawach kryminalnych brałem udział, w każdym razie było
ich dużo, i mogę cię zapewnić, że robimy, co możemy.
-
Nie wątpię - przyznał nieco udobruchany Malm.
-
Nie na to jednak chciałem przede wszystkim zwrócić twoją uwagę. Raczej na
fakt, że tydzień to bardzo krótki okres. W tym wypadku, jak zapewne wiesz, nie
minął nawet tydzień. Przyjechałem do Malmó w piątek, a dzisiaj jest śro-
da. Dwa lata temu, zanim zacząłeś u nas pracować, ujęliśmy mężczyznę, który
popełnił morderstwo szesnaście lat wcześniej.
-
Tak, tak, wiem, ale to nie jest zwyczajne morderstwo.
-
Mówiłeś o tym poprzednim razem.
-
Może dojść do międzynarodowych komplikacji - powiedział Malm z nutą
bezsilności w głosie. - Już doszło.
-
To znaczy?
-
Naciskają na nas rożne przedstawicielstwa dyplomatyczne. Podejrzewam, że są
już u nas zagraniczni agenci służb specjalnych. Pewnie niedługo pojawią się w
Malmó albo w Kopenhadze. - Głos mu się załamał. - Albo u mnie.
-
Spokojnie. Na pewno nie narobią tyle zamieszania, co Sapo.
-
Wydział Bezpieczeństwa? Mają swojego człowieka w Malmó.
Współpracujecie?
-
Tego bym nie powiedział.
-
Nie spotkaliście się?
-
Widziałem go.
-
To wszystko?
-
Tak. Trudno byłoby go przeoczyć.
-
Od nich też nie mamy pozytywnych wiadomości - przyznał przygnębiony
Malm.
-
A czego się spodziewałeś?
-
Nic na to nie poradzę, że w mojej ocenie traktujesz to zbyt lekko.
-
Tu się mylisz. Nigdy lekko nie traktuję morderstw.
-
Ale to nie jest zwyczajne morderstwo.
Martin Beck już to słyszał.
-
Nie wolno działać ślamazarnie, jak się komu podoba. -W głosie Malma
pobrzmiewała stanowczość. - Viktor Palmgren był jedną z najbardziej znanych osób
w kraju i za granicą.
-
Jasne. Podobno rozpisywały się o nim tygodniki.
-
Hampus Broberg i Mats Linder to również wybitni obywatele.
-
Ach, tak?
-
Nie można ich traktować jak byle kogo.
-
Naturalnie, że nie.
-
Jednocześnie musicie bardzo uważać na to, co przekazujecie prasie.
-
Osobiście niczego nie przekazuję.
-
Jak ci już mówiłem poprzednim razem, mogłoby to spowodować
niepowetowane szkody, gdyby opinia publiczna poznała niektóre sektory działalności
Palmgrena.
-
Kto poniósłby niepowetowane szkody?
-
A jak ci się zdaje? Oczywiście społeczeństwo. Nasze społeczeństwo. Gdyby
wyszło na jaw, że na szczeblu rządowym wiedziano o pewnych transakcjach, to...
-
To?
-
To konsekwencje polityczne mogłyby się okazać wręcz katastrofalne.
Martin Beck nie cierpiał polityki. Nawet jeśli miał jakieś poglądy, nigdy i z nikim się
nimi nie dzielił. Zawsze próbował się wykręcać od zadań, które mogłyby mieć
polityczny posmak. W ogóle nie zabierał głosu, ilekroć była mowa o przestępczości
na tle politycznym.
Ale teraz nie mógł się powstrzymać.
-
Dla kogo?
Malm jęknął, jakby dostał nożem w plecy
-
Zrób, co w twojej mocy, Martin.
-
Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy... Stig.
Pierwszy raz zwrócił się do zastępcy komendanta po imieniu. I pewnie ostatni.
Reszta popołudnia upłynęła pod znakiem nudy.
Śledztwo w sprawie Palmgrena utknęło w martwym punkcie.
Poza tym komenda tętniła życiem. Policja zrobiła nalot na dwa burdele w centrum
miasta, co bardzo rozzłościło zatrudnione tam osoby, a jeszcze bardziej zawstydziło
zgarniętych przy okazji klientów.
Asa Torell miała rację, mówiąc, że czeka ją mnóstwo pracy.
Wyszedł z komendy o ósmej, niezadowolony i dziwnie niespokojny.
Apetyt odmówił posłuszeństwa, o porządnej skańskiej kolacji nie było mowy.
Wmusił w siebie kanapkę i szklankę mleka w kafeterii przy placu Gustawa Adolfa.
Długo i starannie przeżuwał, patrząc przez szybę na nastolatków, którzy palili
haszysz albo wymieniali go na kradzione płyty gramofonowe przy basenie na placu.
Policjantów jakby wymiotło, a pracownicy komisji opieki nad dzieckiem mieli
pewnie co innego do roboty.
Powędrował Sódergatan, przeciął Stortorget i poszedł w stronę portu. Kiedy wrócił
do hotelu, było wpół do jedenastej.
W lobby natychmiast zauważył dwóch mężczyzn siedzących w fotelach po prawej od
wejścia do restauracji. Jeden był duży, łysy, miał gęste czarne wąsy i mocną
opaleniznę. Drugi był garbaty, karlego wzrostu, o bladej wyrazistej twarzy i
inteligentnych czarnych oczach. Obaj nienagannie ubrani: wąsacz w
ciemnoniebieskim garniturze z szantungu, garbus w jasnoszarym z kamizelką. Obaj
mieli wypolerowane czarne buty i obaj siedzieli bez ruchu, i patrzyli przed siebie. Na
stoliku między nimi stała butelka Chivas Regal i dwa kieliszki.
Obcokrajowcy, pomyślał Martin Beck. W hotelu było ich pełno, na masztach przed
wejściem widział co najmniej dwie flagi nieznanych mu państw.
Odbierając klucz do pokoju, zobaczył Paulssona, który prosto z windy ruszył do ich
stolika.
Rozdział 24
Sprzątaczka przygotowała mu pokój na noc, pościeliła, rozłożyła dywanik przy
łóżku, zamknęła okno i zaciągnęła zasłony
Martin Beck zapalił lampkę i spojrzał na telewizor. Nie miał ochoty go włączać, poza
tym o tej porze pewnie już zakończono emisję.
Zdjął buty, skarpetki i koszulę, rozsunął zasłony i otworzył okno. Ledwie
odczuwalny podmuch rześkiego powietrza.
Oparł ręce na parapecie i patrzył na kanał, dworzec kolejowy i port.
Długo tak stał, w spodniach i siatkowym podkoszulku, i właściwie nie myślał o
niczym.
Ciepłe stojące powietrze, rozgwieżdżone niebo.
Przepływały oświetlone statki pasażerskie, u wejścia do portu ryczał prom kolejowy.
Na ulicach było mało samochodów, przed dworcem czekał sznur taksówek z
zapalonymi tabliczkami „Wolny" i otwartymi przednimi drzwiami. Kierowcy
gawędzili w grupkach, ich wozy lśniły mniej lub bardziej żywymi kolorami, nie były
czarne jak w Sztokholmie.
Nie chciało mu się kłaść. Popołudniówki już przeczytał, a żadnej książki nie zabrał.
Mógł wprawdzie zejść na dół i coś kupić, ale musiałby się ubrać. Zresztą nie miał
ochoty na lek-
turę, a gdyby nawet, w pokoju była Biblia i książka telefoniczna. I protokół
obdukcyjny, który prawie znał na pamięć.
Stał więc w oknie i czuł się w szczególny sposób samotny, poza nawiasem. Z
własnego wyboru, bo przecież mógłby siedzieć w barze, u Manssona w domu,
gdziekolwiek.
Czegoś mu brakowało, ale nie potrafił tego nazwać.
Leciutkie pukanie do drzwi. Gdyby spał albo brał prysznic, na pewno by nie usłyszał.
-
Proszę! - powiedział, nie odwracając głowy.
Odgłos otwieranych drzwi.
Może to morderca z rewolwerem gotowym do strzału? Gdyby teraz wycelował w
potylicę, wypadłby przez okno i w najgorszym wypadku już nie żył, roztrzaskując się
o chodnik.
Uśmiechnął się i odwrócił.
W drzwiach stał Paulsson w garniturku w pepitkę i jaskra-wożółtych butach.
Wyglądał żałośnie. Nawet wąsy straciły sznyt.
-
Cześć!
-
Cześć!
-
Mogę wejść?
-
Jasne. Siadaj.
Martin Beck przysiadł na brzegu łóżka.
Paulsson wiercił się w fotelu. Jego czoło i policzki lśniły od potu.
-
Zdejmij marynarkę - zaproponował Martin Beck. - Tu nie musisz być taki
akuratny.
Paulsson długo się wahał, w końcu rozpiął guziki swojej dwurzędówki, wyswobodził
się z niej, starannie złożył i przewiesił przez poręcz fotela.
Pod marynarką miał koszulę w szerokie jasnozielone i pomarańczowe paski. Plus
pistolet w kaburze na szelkach.
Martin Beck zastanawiał się, ile czasu zajęłoby mu wyciągnięcie broni, skoro
najpierw musiałby się uporać ze skomplikowaną procedurą rozpinania guzików.
-
Co ci leży na sercu? - zagaił flegmatycznie.
-
E... chciałem cię o coś spytać.
-
Jasne. O co?
-
Naturalnie nie musisz odpowiadać.
-
Przestań się zgrywać. O co chodzi?
W końcu to z siebie wydusił po ciężkiej walce z samym sobą:
-
No... Masz coś?
-
Nie. A ty? - spytał przez uprzejmość.
Paulsson smętnie pokręcił głową, po czym czule pogłaskał wąsy, jakby z nich czerpał
nowe siły.
-
To bardzo skomplikowane.
-
Albo bardzo proste.
Paulsson popatrzył na Martina z niedowierzaniem.
-
Proste?
Martin Beck wzruszył ramionami.
-
Nie - powiedział Paulsson. - Nie sądzę. A najgorsze, że... - urwał i dodał z
błyskiem nadziei w oczach: - Ciebie też ochrzaniają?
-
Kto?
-
No, szefostwo w Sztokholmie.
-
Trochę się denerwują - przyznał Martin Beck. - Co jest najgorsze?
-
Że zanosi się na wielkie międzynarodowe śledztwo, skomplikowane
politycznie. Rozgałęzione we wszystkie strony. Dzisiaj wieczorem przyjechało
dwóch zagraniczników z bezpieki. Są w hotelu.
-
Ci, którzy jakiś czas temu siedzieli w lobby?
Paulsson pokiwał głową.
-
Skąd oni są?
-
Ten mały z Lizbony, a drugi z Afryki. Z Lorangi Marcu-se albo jakoś tak.
-
Lourenęo Marques*. Stolica Mozambiku. Są tu oficjalnie?
* Od 1975 roku Maputo.
-
Nie wiem.
-
Czy to w ogóle policjanci?
-
Wydaje mi się, że funkcjonariusze służby bezpieczeństwa. Podają się za
handlowców. Ale...
-
Tak?
-
Ale od razu mnie zidentyfikowali. Wiedzieli, kim jestem. Dziwne.
Uhm, bardzo dziwne, pomyślał Martin Beck.
-
Rozmawiałeś z nimi?
-
Tak. Świetnie mówią po angielsku.
Martin Beck przypadkiem wiedział, że angielszczyzna Paulssona jest kulawa. Może
lepiej sobie radził z chińskim albo ukraińskim, albo innym językiem nieodzownym
dla bezpieczeństwa państwa.
-
Czego chcieli?
-
Pytali o różne rzeczy, ale nie bardzo mogłem się w tym połapać. Dlatego ci
zawracam głowę. Najpierw chcieli zobaczyć listę podejrzanych.
-
Uhm.
-
Prawdę mówiąc, nie mam takiej listy. Może ty masz?
Martin Beck pokręcił głową.
-
Oczywiście im tego nie powiedziałem - rzekł szczwany Paulsson. - A potem
zapytali o coś, czego ni w ząb nie zrozumiałem.
-
To znaczy?
-
To znaczy zrozumiałem, ale na pewno źle, że chcą poznać nazwiska
podejrzanych z zamorskich prowincji. Powtórzyli to kilka razy w różnych językach.
Zamorskie prowincje...
-
Dobrze zrozumiałeś - życzliwie odparł Martin Beck. -Portugalczycy utrzymują,
że ich kolonie w Afryce i nie tylko mają taki sam status jak ich prowincje w
Portugalii. Chodziło im o ludzi, zwłaszcza uchodźców politycznych, z takich miejsc
jak Angola, Mozambik, Makau, Cabo Verde, Gwinea i tak dalej.
Paulsson się rozpromienił.
-
Do diaska. Dobrze usłyszałem.
-
Co im powiedziałeś?
-
Właściwie nic. Wyglądali na zawiedzionych.
Łatwo było to sobie wyobrazić.
-
Zamierzają tu zostać?
-
Nie. Lecą do Sztokholmu, żeby się skontaktować ze swoja ambasadą. Ja też
lecę. Jutro. Muszę złożyć raport i przestudiować materiały archiwalne. - Paulsson
ziewnął. - No, trzeba się wyspać. Miałem ciężki tydzień. Dziękuję za pomoc.
-
W czym?
-
W tych... zamorskich sprawach. - Wstał, włożył marynarkę i starannie ją zapiął
na wszystkie guziki. - Cześć!
-
Dobranoc.
Odwrócił się w drzwiach i rzucił złowieszczo:
-
To może się ciągnąć latami.
Martin Beck siedział nieruchomo przez dwie minuty. Potem zarechotał, rozebrał się
do naga i poszedł do łazienki.
Wziął długi zimny prysznic, owinął się ręcznikiem kąpielowym i wrócił do okna.
Za oknem było cicho i ciemno. Jakby ustał wszelki ruch w porcie i na dworcu.
Wolno przetoczył się radiowóz. Większość taksówkarzy dała za wygraną.
Martin Beck patrzył w cichą letnią noc. Nadal było ciepło, po kąpieli czuł się świeżo
i rześko.
Po chwili pomyślał, że powinien się położyć. Będzie musiał prędzej czy później,
mimo że sen nie nadchodził.
Marszcząc czoło, spojrzał na piżamę na poduszce. Teraz wyglądała kusząco, ale
kiedy się zbudzi, na pewno będzie lepka od potu. Schował ją do szafy, porządnie
złożył koc i wsunął pod łóżko. Duży frotowy ręcznik powiesił na suszarce w
łazience.
Potem położył się na łóżku na plecach, zsunął prześcieradło do pasa i splótł dłonie na
karku. Patrzył w sufit, na który lampka rzucała blade rozproszone światło.
Myślał. Nieracjonalnie i chaotycznie.
Piętnaście albo dwadzieścia minut później rozległo się pukanie do drzwi. Lekkie.
Jasny gwint! Czy znowu będzie musiał wysłuchiwać jakichś bredni o szpiegach i
tajnych agentach? Najprościej byłoby oczywiście udawać, że śpi. A może to brak
poczucia obowiązku?
-
No dobra, wejdź! - odezwał się z lodem w sercu.
Drzwi cicho się otworzyły i na progu stanęła Asa Torell,
w kapciach i krótkiej nylonowej podomce, przepasanej w talii.
-
Chyba nie spałeś, co?
-
Nie. Ty też nie? - spytał głupkowato.
Z uśmiechem pokręciła głową. Błyszczały jej krótkie włosy.
-
Nie. Dopiero co wróciłam. Ledwie wzięłam prysznic.
-
Słyszałem, że mieliście dzisiaj ciężki dzień.
Przytaknęła.
-
Jak diabli. Nawet nie zdążyłam nic zjeść. Prócz paru kanapek.
-
Wejdź i usiądź.
-
Dzięki. Może jesteś zmęczony?
-
Nicnierobienie nie męczy.
Wahała się, z ręką na klamce.
-
Tylko wezmę papierosy. Mój pokój jest prawie po sąsiedzku.
Zostawiła uchylone drzwi. Leżał z dłońmi pod głową i czekał.
Po dwudziestu sekundach była z powrotem, bezszelestnie zamknęła drzwi i usiadła w
fotelu, gdzie mniej więcej przed godziną Paulsson przeżywał katusze. Zrzuciła kapcie
i podciągnęła nogi.
Zapaliła i kilka razy głęboko się zaciągnęła.
-
Wspaniale. To był naprawdę koszmarny dzień.
-
Zaczynasz żałować, że jesteś policjantką?
-
Tak i nie. Widzi się całą masę nieszczęść, o których kiedyś tylko się słyszało. -
W zamyśleniu spojrzała na papierosa. - Ale czasami czuję, że robimy coś
pożytecznego.
-
Uhm. Zdarza się.
-
Mieliście dzisiaj kiepski dzień?
-
Bardzo. Nic nowego, nic dobrego. Często tak jest.
Pokiwała głową.
-
Masz jakiś pogląd na tę sprawę? - spytał.
-
Nie, skąd. Ale z Palmgrena był kawał drania. Na pewno dużo ludzi miało
powody, żeby go nienawidzić. Myślę, że to nie musi być aż tak wyspekulowane, jak
się niektórym wydaje. Po prostu zemsta.
-
Też o tym myślałem.
Milczała.
Ledwie zgasiła papierosa, zapaliła następnego. Paliła duńskie cecil w zielono-biało-
czerwonym opakowaniu.
Martin Beck odwrócił głowę i spojrzał na jej stopy: szczupłe, ładnie sklepione, o
długich prostych palcach. Potem spojrzał na jej twarz. Miała nieobecny wzrok,
utkwiony w jakiś odległy punkt.
Po chwili się rozluźniła, lekko uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
Jej oczy były duże, brązowe i poważne.
Jakby nagle powróciła z dalekiej podróży.
Patrzyli na siebie.
Zgasiła papierosa, ale tym razem nie sięgnęła po kolejnego. Zwilżyła wargi i
przygryzła koniuszek języka. Białe, ciut nierówne zęby. Gęste ciemne brwi.
-
Tak - powiedział.
Wolno skinęła głową.
-
Tak - powiedziała bardzo cicho. - Prędzej czy później. Dlaczego nie teraz.
Wstała z fotela i usiadła na brzegu łóżka.
Wciąż patrzyli sobie w oczy.
Martin Beck wysunął prawą rękę spod głowy, musnął smukłe palce jej dłoni i lekko
chwycił za pasek podomki.
-
Nie ma pośpiechu.
Głęboko spojrzała mu w oczy.
-
Są szare.
-
A twoje brązowe.
Asa Torell uśmiechnęła się, nie rozchylając warg, prawą dłonią powoli rozsupłała
pasek, lekko się dźwignęła i podomka opadła na podłogę.
Kiedy odsunął prześcieradło, usiadła z prawą nogą na łóżku, dotykając stopą jego
lewego boku.
-
Myślałeś o tym wcześniej? - spytała.
-
Tak. A ty?
-
Czasami. Przez ostatni rok.
Zamienili jeszcze kilka zdań.
-
Jak dawno...?
-
Wieki temu. Od... - urwała. - A ty?
-
Też.
-
Jesteś super.
-
Ty też.
To prawda. Od dawna wiedział, że Asa Torell jest super.
Była niska, ale masywna, miała małe piersi o dużych, sztywnych, ciemnobrązowych
sutkach, jędrną skórę na brzuchu, a poniżej bujne, kręcone, kruczoczarne włosy.
Położyła mu dłoń na lewej nodze i powolutku przesuwała ją do góry. Smukłe silne
palce świadome celu.
Była bardzo otwarta.
Kiedy przeniósł ręce na jej barki, zmieniła pozycję, położyła się na nim, przylgnęła
całym ciałem - gotowa, zaspokojona.
Słyszał jej przyśpieszony oddech na ramieniu, a chwilę później na wargach.
Leżąc na plecach, czuła się pewnie i bezpiecznie, mocno oplatając nogami jego
biodra.
Kiedy wyszła, od paru godzin było już jasno.
Włożyła podomkę i kapcie i powiedziała:
-
Cześć i dzięki!
-
Wzajemnie.
Tak więc stało się i pewnie nigdy się nie powtórzy. Chociaż kto wie...
On nie wiedział.
Wiedział natomiast, że mógłby być jej ojcem, gdyby nim już nie był od dwudziestu
siedmiu lat.
Pomyślał, że środa mimo wszystko minęła całkiem, całkiem. Albo to czwartek
dobrze się zaczął?
I zasnął.
Kilka godzin później spotkali się w komendzie.
-
Kto ci zarezerwował pokój w Savoyu? - spytał mimochodem Martin Beck.
-
Ja. Ale tak mi poradził Lennart.
Martin Beck uśmiechnął się pod nosem.
No jasne. Kollberg intrygant. Jednak tym razem na pewno się nie dowie, czy mu się
udało, czy nie.
Rozdział 25
W czwartek o dziewiątej rano w głównej kwaterze śledczej panował zastój. Martin
Beck i Mansson siedzieli naprzeciwko siebie przy dużym biurku i milczeli. Martin
Beck palił, a Mansson nie robił kompletnie nic. Wykałaczki mu się skończyły.
Dwanaście po dziewiątej Benny Skacke dokonał pierwszego wyłomu w
bezczynności, wchodząc do pokoju z potwornie długą taśmą teleksu. Zatrzymał się
przy drzwiach i zaczął pobieżnie przeglądać tekst.
-
Co to? - spytał Martin Beck.
-
Wykaz z Kopenhagi - odpowiedział ospale Mansson. -Dostajemy je każdego
dnia. Kto zaginął, za kim rozesłano listy gończe, jakich samochodów szukają, co
znaleźli i tak dalej.
-
Dużo dziewcząt zaginęło - powiedział Skacke. - Dziewięć... nie, dziesięć.
-
Uhm, taka pora roku.
-
Lisbeth Molier, dwanaście lat - wymruczał Skacke. -Od poniedziałku nie
wróciła do domu. Narkomanka. Dwanaście lat!
-
Czasami pojawiają się u nas - wyjaśnił Mansson. -Oczywiście bardzo rzadko.
-
Skradzione samochody - kontynuował Skacke. - Jeden szwedzki paszport,
wystawiony na Svena Olofa Gustafssona ze Svedali, lat pięćdziesiąt sześć.
Zarekwirowany prostytutce w Nyhavn. Razem z portfelem.
-
Pijana świnia - lakonicznie skomentował Mansson.
-
Koparka z placu budowy tunelu. Jak można podpylić koparkę?
-
Zdarza się - powiedział Martin Beck.
-
Pijana świnia - powtórzył Mansson. - Czy jest coś o broni? Przeważnie podają
to na końcu.
Skacke przeglądał taśmę.
-
Tak. Kilka sztuk. Szwedzki pistolet wojskowy, 9 milimetrów, Husqvarna, na
pewno stary, beretta jaguar... pudełko po arminiusie dwudziestcedwójce, pięć paczek
amunicji 7,65 milimetra...
-
Stop! - przerwał mu Mansson.
-
Co napisali o tym pudełku? - zapytał Martin Beck.
-
Oryginalne pudełko do arminiusa kaliber 22.
-
Gdzie znalezione?
-
Wypłynęło na brzeg między Dragorem a Kastrup. Znalezione przez osobę
prywatną i przekazane tamtejszej policji. We wtorek.
-
Czy na naszej liście nie ma arminiusa dwudziestkidwój-ki? - spytał Martin
Beck.
-
Jasne, że jest.
Mansson nagle się ożywił i chwycił za słuchawkę.
-
No pewnie - powiedział Skacke. - Pudełko. Pudełko na bagażniku roweru...
Mansson przebił się przez centralę kopenhaskiej policji i po dłuższej chwili uzyskał
połączenie z Mogensenem.
Mogensen nic nie słyszał o żadnym pudełku.
-
Rozumiem, że nie możesz mieć wszystkiego na głowie -powiedział Mansson. -
Ale tak się składa, że sami umieści-
liście to pudełko na waszym pieprzonym wykazie. Poczekaj chwilę... - Spojrzał na
Skackego. - Który numer na liście?
-
Trzydziesty ósmy.
-
Numer trzydziesty ósmy - powtórzył Mansson do słuchawki. - To może być dla
nas ważne...
Słuchał przez minutę.
-
Może wiesz coś więcej o Aero-fragt i Olem Hoff-Jensenie?
Pauza.
-
W porządku. - Mansson rozłączył się i popatrzył na kolegów. - Sprawdzą i się
odezwą.
-
Kiedy? - spytał Martin Beck.
-
Mogensen nie zasypia gruszek w popiele - odrzekł Mansson i zatopił się w
myślach.
Odezwali się po niespełna godzinie.
Mansson głównie słuchał. I miał coraz weselszą minę.
-
Wspaniale - skwitował na zakończenie.
-
No i? - zapytał Martin Beck.
-
Pudełko obejrzeli dokładnie ich technicy. Chłopak z Dragoru chciał je
wyrzucić, ale się rozmyślił i wczoraj włożył je do foliowej torby i wysłał do
Kopenhagi. Przypłynie do nas wodolotem, który odbija z Nyhavn o jedenastej. -
Zerknął na zegarek. - Benny, dopilnuj, żeby radiowóz czekał na przystani.
-
A czego się dowiedział o Hoff-Jensenie? - spytał Martin Beck.
-
Prawie wszystkiego. Dobrze go tam znają. Szemrany typ. Ale nie do ruszenia.
W Danii nie prowadzi żadnych lewych interesów. Wszystko, co robi, jest zgodne z
prawem.
-
Żadnych lewych interesów Palmgrena.
-
Tak. Najwyraźniej chodzi o grubsze sprawy. Mogensen powiedział, że
nazwiska Palmgrena i Hoff-Jensena są wymieniane w związku z przemytem broni i
samolotów do krajów
obłożonych embargo na dostawę broni. Dowiedział się o tym przez Interpol. Ale oni
też nic nie mogą zrobić.
-
Albo nie chcą.
-
To całkiem prawdopodobne.
Mansson ziewnął.
Czekali. Nic innego im nie pozostało.
Za dziesięć dwunasta pudełko leżało na biurku.
Zdjęli foliową osłonę. Starym zwyczajem obchodzili się z nim bardzo ostrożnie,
mimo że zdążyło przejść przez niejedne ręce.
Martin Beck podniósł pokrywkę, chwycił się za brodę i patrzył na wycięcia na
rewolwer i dodatkową kolbę.
-
Tak. Chyba masz rację.
Mansson pokiwał głową. Kilka razy zamykał i otwierał pudełko.
-
Dosyć łatwo się otwiera.
Obejrzeli je ze wszystkich stron. Już wyschło i było w nie najgorszym stanie.
-
Nie leżało w wodzie zbyt długo - powiedział Martin Beck.
-
Pięć dni.
-
Patrz!
Martin Beck lekko przesunął dłonią po dnie kartonu. Papier, którym był oklejony,
przesiąkł wodą i gdzieniegdzie odpadł.
-
Aha. Coś tu było napisane. Chyba długopisem. Moment.
Mansson wyjął z szuflady lupę i podał Martinowi Beckowi.
-
Hm. Widać odciski. Całkiem wyraźne „B" i „S". Może coś jeszcze.
-
Dobrze. Mamy ludzi z lepszymi instrumentami niż moje stare szkło
powiększające. Niech się temu przyjrzą.
-
To jest, a raczej był, rewolwer sportowy - powiedział Martin Beck.
-
Też mi coś takiego chodziło po głowie. Poza tym rzadkiej marki. - Mansson
zabębnił palcami w blat biurka. -Przekażemy to technikom i zlecimy Skackemu
sprawdzenie klubów strzeleckich. A sami pójdziemy na lunch. Niegłupi podział
pracy, co?
-
Uhm.
-
Przy okazji pokażę ci Malmó. Byłeś w Pułkowniku?
-
Nie.
-
Najwyższy czas.
Restauracja Pułkownik* mieści się na dwudziestym szóstym piętrze Kronprinshuset.
Panorama z barowego okna zrobiła na Martinie Becku piorunujące wrażenie,
przebijając wszystko, co podziwiał w poprzednich dniach.
* Restaurang Óversten, w latach 1964-2005 najwyższy wieżowiec w Malmó.
Poniżej było całe miasto, jakby je oglądali z samolotu, Sund, Saltholm, duńskie
wybrzeże, a dalej na północ: Land-skrona, Ven i Helsingborg. Zdumiewająco dobra
widoczność.
Jasnowłosy barman w niebieskiej marynarce podał im po befsztyku i schłodzonym
amstelu. Mansson jadł łapczywie. Potem zgarnął z tacki na przyprawy wszystkie
wykałaczki, jedną wetknął między zęby, resztę schował do kieszeni.
-
No, tak - powiedział. - Na razie wszystko się zgadza.
Martin Beck, bardziej zainteresowany panoramą niż lunchem, niechętnie oderwał
wzrok od okna.
-
Na to wygląda. Od początku mogłeś mieć rację. Ale zgadywałeś.
-
Kto zgadywał, ten zgadywał.
-
Teraz wystarczy zgadnąć, gdzie on jest.
-
Gdzieś tutaj. - Mansson szerokim gestem wskazał na miasto. - Ale kto aż tak
mógł nienawidzić Palmgrena?
-
Tysiące ludzi. Palmgren ze swoimi kompanami niszczył wszystko i
wszystkich. Miewał, dłużej lub krócej, rozmaite firmy. Dopóki przynosiły
nieprzyzwoicie wysokie zyski. A kiedy nie przynosiły, po prostu zamykał interes i
zostawiał pracowników na lodzie. Poza tym, jak myślisz, ilu osobom zrujnowały
życie same firmy lichwiarskie w rodzaju tej, jaką prowadził Broberg?
Mansson milczał.
-
Wydaje mi się, że masz rację. Powinien być gdzieś tutaj. Jeśli nie uciekł.
-
Uciekł i wrócił.
-
Możliwe. To nie mogło być zaplanowane. Ktoś, kto planuje morderstwo,
zwłaszcza ktoś, komu się je zleca, nie przyjeżdża w letni wieczór na rowerze, wioząc
na bagażniku pudełko z rewolwerem sportowym. W dodatku pudełko większe od
pudełka do butów.
Wysoki jasnowłosy barman podszedł do ich stolika.
-
Telefon do pana inspektora - poinformował Manssona. -Czy podać kawę?
-
Gość od mikroskopów - wyjaśnił Mansson. - Kawę? Tak, chętnie. Dwie
calypso.
Martin Beck przyłapał się na tym, że nurtuje go fakt popularności Manssona w barze.
Czy on też zostałby rozpoznany w jakiejś sztokholmskiej restauracji? Może tak.
Dzięki telewizji i zdjęciom w gazetach. Potem pomyślał o tych wszystkich nabitych
w butelkę i fatalnie traktowanych w marnych mieszkaniach spółki budowlanej
Palmgrena. Oczywiście powinien mieć listę lokatorów z ostatnich lat.
-
Na dnie kartonu było nazwisko - powiedział Mansson. -„B" i „S" sami
zobaczyliśmy. Pozostałe litery były niewyraźne. Laborant nie wyklucza, że to
nazwisko właściciela.
-
Co mu wyszło?
-
B. Svensson.
Kierownik strzelnicy w skupieniu popatrzył na Benny'ego Skackego.
-
Arminius dwudziestkadwójka? Tak, używają tej marki dwie-trzy osoby. Ale
które, tego panu tak od ręki nie powiem. A kto tu był w zeszłą środę? Naprawdę nie
wiem, kto kiedy strzela. Proszę spytać tamtego mężczyznę. Od dziesięciu dni, kiedy
zaczęły się urlopy, przychodzi codziennie. Niech go pan przy okazji spyta, skąd ma
tyle pieniądzy na amunicję.
Mężczyzna skończył serię, policzył punkty i przyklejał na tablicy białe i czarne
kartki.
-
Arminius dwudziestkadwójka? Tak, znam przynajmniej jednego gościa. Ale
nie widziałem go od połowy ubiegłego tygodnia. Jest dobry. Gdyby używał czegoś
takiego...
Mężczyzna trzymał w ręku automatyczną berettę jetfire.
-
Czy wie pan, jak on się nazywa? - spytał Skacke.
-
Bertil coś tam... Olsson albo Svensson, nie pamiętam. W każdym razie pracuje
w Kockums.
-
Na pewno?
-
Tak. Gówniana robota. Chyba jest śmieciarzem.
-
Dziękuję. A skąd ma pan tyle pieniędzy na amunicję?
-
To moje jedyne hobby - odparł mężczyzna, wsuwając do pistoletu załadowany
magazynek.
Przy pawilonie strzeleckim Skacke dostał od kierownika kartkę z trzema nazwiskami.
-
To wszyscy, których sobie przypomniałem.
Skacke wrócił do radiowozu. Zanim go uruchomił, spojrzał na listę: „Tommy Lind,
Kenneth Axelsson, Bertil Svensson".
W komendzie Mansson zapytał Martina Becka:
-
Co teraz z panem Brobergiem i panią Hansson?
-
Odeślemy ich do Sztokholmu. Oczywiście jeśli Asa zrobiła swoje.
-
Tak, w Malmó zrobiłam swoje - odpowiedziała Asa Torell, zwracając ku niemu
duże brązowe oczy.
Dochodzenie rutynowo toczyło się dalej. W dwie godziny od ich telefonu do kolegów
w Handen teleks wypluł spis lokatorów odnajmujących mieszkania w blokach
będących własnością Palmgrena.
Sporządzono go w porządku alfabetycznym i Martin Beck od razu wskazał palcem
właściwą linijkę: „Svensson Bertil Olof Emanuel, wyeksmitowany 15 września
1968".
-
Inaczej mówiąc, wywalony na zbity pysk - skomentował Mansson.
Martin Beck odszukał numer telefonu biura Broberga w Sztokholmie i zadzwonił.
Odebrała kobieta, przypuszczalnie sekretarka, ale wolał się upewnić:
-
Czy rozmawiam z panią Moberg?
-
Tak.
Przedstawił się.
-
Czym mogę służyć?
-
Czy dyrektor Palmgren nie zlikwidował ostatnio albo nie zakończył
działalności jednej ze swoich firm?
-
To zależy, co pan rozumie przez „ostatnio". Dwa lata temu zamknął zakład na
Solnej, jeśli o to panu chodzi.
-
Czym się zajmował?
-
To był taki nieduży zakład mechaniki precyzyjnej, produkujący specjalistyczne
części do maszyn. Bodaj sprężyny i takie rzeczy.
-
Dlaczego został zamknięty?
-
Bo przestał być opłacalny Branże przemysłowe, które kupowały te
mechaniczne detale, wdrożyły nowe konstrukcje albo pozyskały nowe maszyny.
Dokładnie nie wiem, w każdym razie nie było już na to zbytu i zamiast zmienić
profil, zaniechano działalności i firma została sprzedana.
-
I to się stało dwa lata temu?
-
Tak. Jesienią sześćdziesiątego siódmego. Wydaje mi się, że kilka lat wcześniej
miał podobny zakład, który też zamknął, ale wtedy jeszcze tu nie pracowałam. O tym
na Solnej wiem, bo dyrektor Broberg zajmował się jego likwidacją.
-
Co się stało z pracownikami?
-
Musieli odejść - powiedziała Sara Moberg.
-
Jak liczny był personel?
-
Nie pamiętam. Ale gdzieś tu są dokumenty. Mogę sprawdzić, jeśli pan sobie
życzy.
-
Byłbym wdzięczny. Chciałbym poznać nazwiska zatrudnionych.
-
Chwileczkę.
Martin Beck czekał.
-
Przepraszam - odezwała się po kilkunastu minutach. -Nie bardzo wiedziałam,
gdzie tego szukać. Czy mam przeczytać nazwiska?
-
Ile ich jest?
-
Dwadzieścia osiem.
-
Wszyscy stracili pracę? Nie można ich było przenieść do innych firm?
-
Wszyscy. Prócz jednej osoby. Byłego brygadzisty, który dostał posadę dozorcy
w spółce, ale przepracował tam tylko pół roku. Pewnie znalazł lepsze zajęcie.
Martin Beck sięgnął po papier i długopis.
-
Dobrze. Proszę przeczytać nazwiska.
Zapisywał je, a kiedy doszła do dziewiątego, przestał.
-
Moment. Proszę powtórzyć ostatnie nazwisko.
-
Svensson. Bertil Svensson, pracownik biurowy.
-
Czy jest o nim coś więcej?
-
Nie, tylko tyle.
-
Dziękuję, to mi wystarczy. Do widzenia pani i dziękuję za pomoc.
Od razu poszedł do Manssona.
-
Znów go mamy - zakomunikował. - Bertil Svensson. Zwolniony z firmy
Palmgrena dwa lata temu. Pracownik biurowy.
Mansson obrócił wykałaczkę językiem.
-
Nie. Pomocnik, pracownik fizyczny. Rozmawiałem z działem kadr w
Kockums.
-
Masz jego adres?
-
Tak. Mieszka na Vattenverksvagen.
Martin Beck pytająco uniósł brwi.
-
W Kirsebergu.
Martin Beck pokręcił głową.
-
Na Óster.
Martin Beck wzruszył ramionami.
-
Sztokholmczyk! - fuknął Mansson. - W każdym razie tam mieszka. Teraz ma
urlop. Podjął pracę w Kockums w styczniu tego roku. Ma trzydzieści siedem lat. Jest
rozwiedziony. Jego eks... - Mansson wyłuskał z pliku papierów za-bazgrany
karteluszek. - Jego eksżona mieszka w Sztokholmie. Co miesiąc potrącają mu z
pensji alimenty i wysyłają do Evy Svensson. Na Nortullsgatan 23.
-
Hm. Jeśli wziął urlop, to może go tu nie ma.
-
Przekonamy się. Może powinniśmy porozmawiać z jego byłą. Myślisz, że
Kollberg...
Martin Beck spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do szóstej. Kollberg pewnie jest
w drodze do domu, do Gun i Bodil.
-
Tak - odparł. - Jutro.
Rozdział 26
Lennart Kollberg miał złe przeczucia, kiedy w piątek przed południem usłyszał w
słuchawce głos Martina Becka.
-
Tylko mi nie mów, że znowu chodzi o Palmgrena.
Martin Beck chrząknął.
-
Przykro mi, Lennart, ale muszę cię prosić o drobną przysługę. Domyślam się,
że masz dużo na głowie...
-
Dużo na głowie! - przerwał mu Kollberg. - Mam wszystko na głowie z
wyjątkiem personelu, na przykład ciebie i innych, którzy powinni tu być. Jestem
zawalony robotą. Nie ma nawet Rónna ani Melandera.
-
Rozumiem, Lennart. Wypłynęło jednak kilka istotnych kwestii. Musisz zdobyć
trochę informacji o kimś, kto mógł zastrzelić Palmgrena. W najgorszym razie poproś
Gunval-da...
-
Larssona? Sam minister nic by nie wskórał, nawet gdyby go błagał klęczkach. -
Kollberg umilkł na chwilę i westchnął. - Co to za jeden?
-
Przypuszczalnie ten, którego mogliśmy zatrzymać tydzień temu na przystanku
Haga, gdyby nie ten blamaż. Nazywa się Bertil Svensson...
-
Jak plus minus dziesięć tysięcy ludzi w kraju.
-
Możliwe - zgodził się uprzejmie Martin Beck. - Już ci mówię, co wiemy o
naszym Bertilu Svenssonie. Pracował w firmie Palmgrena na Solnej, w małym
zakładzie mechaniki precyzyjnej, który zamknięto jesienią w sześćdziesiątym
siódmym. Mieszkał w jednym z bloków Palmgrena, skąd mniej więcej rok temu
został wyrzucony. Jest członkiem klubu strzeleckiego i zdaniem świadków używa
broni, z której mógł być zabity Palmgren. Zeszłej jesieni się rozwiódł, była żona i
dwoje dzieci nadal mieszkają w Sztokholmie. On przeniósł się do Malmó i pracuje w
Kockums.
-
Hm.
-
Nazywa się Bertil Olof Emanuel Svensson, urodził się w parafii Zofii w
Sztokholmie szóstego maja trzydziestego drugiego.
-
Dlaczego go nie zgarniecie w Malmó?
-
Zgarniemy, ale najpierw chcielibyśmy się o nim dowiedzieć czegoś więcej. I
pomyśleliśmy, że ty się tym zajmiesz.
Kollberg jęknął.
-
Okej, co mam robić?
-
Nie figuruje w rejestrze karnym, ale podpytaj, czy nie był kiedyś zatrzymany. I
czy czegoś o nim nie wie komisja socjalna. I zorientuj się w spółce budowlanej,
dlaczego został wyeksmitowany z mieszkania. I, co równie ważne, porozmawiaj z
jego byłą żoną.
-
Wiesz, gdzie jej szukać, czy tym też mam się zająć? Znalezienie właściwej
pani Svensson potrwa zaledwie kilka tygodni.
-
Mieszka na Norrtullsgatan 23. Nie zapomnij jej zapytać, kiedy ostatnio
widziała się z eksmężem. Nie znam układów między nimi, ale nie można wykluczyć,
że dzwonił do niej albo się z nią spotkał w ubiegły czwartek. Czy mógłbyś to zrobić
jak najszybciej?
-
Zejdzie mi pewnie cały dzień - pożalił się Kollberg. - Ale chyba nie mam
wyboru. Oddzwonię, jak się z tym uporam.
Kollberg odłożył słuchawkę i posępnie wpatrywał się w blat biurka, zawalony
skoroszytami, segregatorami i kopiami raportów. Po chwili westchnął, odszukał
skorowidz telefoniczny i zabrał się do pracy.
Parę godzin później wstał zza biurka, włożył marynarkę, zamknął notatnik, schował
go do kieszeni i zszedł do samochodu.
Jadąc na Norrtulłsgatan, zastanawiał się, jakie zebrał wiadomości.
Bertil Olof Emanuel Svensson stał się znany policji dopiero w październiku
sześćdziesiątego siódmego roku. Trafił na komisariat w Bollmorze za pijaństwo.
Zabrano go z bramy domu, w którym mieszkał, i jedną noc spędził w areszcie. Do
lipca sześćdziesiątego ósmego w tym samym komisariacie był jeszcze pięć razy, raz
znowu za pijaństwo, a cztery razy za tak zwane awantury domowe. To wszystko. Od
sierpnia nienotowany.
Komisja do walki z alkoholizmem też nie próżnowała. Kilka razy jej pracownicy byli
wzywani do mieszkania Svens-sonów przez gospodarza domu i sąsiadów, którym
zakłócał spokój pijackimi ekscesami. Był pod kontrolą, ale nie licząc dwóch
zatrzymań przez policję za pijaństwo, nie było powodów do interwencji.
Przed październikiem sześćdziesiątego siódmego roku nie dopuścił się żadnych
alkoholowych wykroczeń i nie było go w papierach komisji do walki z
alkoholizmem. Prócz upomnień nie podjęto żadnych innych kroków.
Rodzina Svenssonów była również znana komisji opieki nad dzieckiem. Skargi
dotyczące wychowywania dzieci pochodziły od mieszkańców bloku.
Jeśli Kollberg się nie mylił, wszystkie zgłoszenia do różnych komisji były sprawką
tego samego sąsiada.
Dzieci, siedmiolatka i pięciolatek, były rzekomo zostawiane samopas, chodziły źle
ubrane i z mieszkania Svenssonów dobiegały ich krzyki. Komisja opieki nad
dzieckiem zbadała sprawę: pierwszy raz w grudniu sześćdziesiątego siódmego, drugi
- w maju sześćdziesiątego ósmego. Pracownicy złożyli kilka wizyt, ale nie dostrzegli
poważniejszych uchybień. Owszem, stan higieny pozostawiał to i owo do życzenia,
matka była leniwa i niechlujna, ojciec bezrobotny, a sytuacja finansowa fatalna, nic
jednak nie wskazywało na zaniedbywanie dzieci. Córka dobrze sobie radziła w
szkole, była zdrowa i przeciętnie uzdolniona, może tylko trochę nieśmiała i mało
komunikatywna. Synek siedział w domu z matką, a kiedy ta podejmowała dorywcze
prace, chodził do prywatnego przedszkola. W ocenie opiekunki był żywy,
harmonijny, chłonny i towarzyski, bez najmniejszych oznak fizycznych dolegliwości.
W listopadzie sześćdziesiątego ósmego doszło do separacji rodziców. Dzieci nadal
były pod kuratelą.
Komisja do spraw bezrobocia wypłacała rodzinie zapomogę w okresie od
października sześćdziesiątego siódmego do kwietnia sześćdziesiątego ósmego. Bertil
Svensson zgłosił się na przeszkolenie zawodowe i jesienią sześćdziesiątego ósmego
roku otrzymał zasadnicze wykształcenie w szkole mechanicznej w ośrodku
rehabilitacji zawodowej. W styczniu sześćdziesiątego dziewiątego zatrudnił się jako
pomocnik w zakładach mechanicznych Kockums w Malmó, dokąd się przeprowadził.
Komisja ochrony zdrowia przeprowadziła pomiary hałasu w mieszkaniu Svenssonów
w związku z nakazem eksmisji złożonym przez spółkę. Natężenie hałasu - czyli
dziecięce krzyki, tupot szybkich kroków i odgłosy spuszczanej wody -przekraczało
dopuszczalne normy.
Co prawda przekraczało je na całym osiedlu, ale nikt się tym nie zainteresował.
W czerwcu 1968 roku komisja mieszkaniowa przychyliła się do decyzji spółki o
rozwiązaniu umowy najmu ze Svenssonem. Pierwszego września rodzina zwolniła
lokal. Zastępczego im nie przydzielono.
Kollberg rozmawiał z raszplą ze spółki budowlanej. Ubolewała nad tym, że musieli
się, niestety, posunąć do wyeksmitowania rodziny, ale wpłynęło na nią zbyt dużo
skarg.
-
Sądzę, że dla nich samych to było najlepsze wyjście -powiedziała. - Nie
pasowali tutaj.
-
Dlaczego? - spytał Kollberg.
-
Nasi lokatorzy reprezentują inny poziom, jeśli pan rozumie, co mam na myśli.
Nie przywykliśmy dzień w dzień wzywać pracowników komisji do walki z
alkoholizmem, policji, komisji opieki nad dzieckiem i Bóg wie, kogo jeszcze...
-
A więc to nie sąsiedzi zwrócili uwagę odpowiednich służb na rodzinę
Svenssonów, tylko wy?
-
Naturalnie. Jeśli coś nie jest w porządku, do naszych obowiązków należy
zbadanie sprawy. Poza tym jeden z sąsiadów okazał się bardzo chętny do współpracy.
Na tym zakończył rozmowę, bezradny i zniesmaczony.
Nie wierzył własnym uszom.
Zaparkował na Norrtullsgatan, ale nie wysiadł od razu. Wyjął notatnik i długopis i,
korzystając z wcześniejszych zapisków, sporządził zestawienie:
„1967 wrzes.
Bez pracy
paźdz.
Pijaństwo (komisariat Bollmora)
list. Komisja do walki z alkoholizmem
grudz.Awantura domowa, komisja opieki nad dzieckiem
1968 stycz. Awantura domowa (kom. Bollm.)
luty Komisja do walki z alkoholizmem
marzec
Pijaństwo (kom. Bollm.)
kwieć.
Awantura domowa (kom. Bollm.), komisja do walki z alkoholizmem
maj Komisja opieki nad dzieckiem
czer. Decyzja komisji mieszkaniowej o wypowiedzeniu umowy najmu
lip.
Decyzja o eksmisji, awantura domowa (kom. Bollm.)
sierp. - wrzes. Eksmisja
paźdz. - list. Separacja
grudz. -„
Przez chwilę studiował to przygnębiające zestawienie i pomyślał, że można by je
opatrzyć nagłówkiem: „Nieszczęścia rzadko chodzą w pojedynkę".
Rozdział 27
Pod dwudziestym trzecim na Norrtullsgatan stał stary obskurny budynek. Z
nieznośnego upału Kollberg wszedł na zdumiewająco chłodną klatką schodową.
Jakby za murami z odpadającym tynkiem magazynowano wilgoć i zimowe
powietrze.
Pani Svensson mieszkała na pierwszym piętrze. Tabliczka „Eva Svensson" wisiała
przypuszczalnie na drzwiach do służbówki.
Kollberg załomotał. Po chwili rozległy się kroki, potem szczęk odsuwanego łańcucha
i drzwi się uchyliły. Pokazał przez szparę legitymację. Nie widział, kto mu otworzył,
usłyszał tylko głębokie westchnienie.
Za drzwiami znajdowała się duża kuchnia. Kobieta, która zamknęła za nim drzwi,
była niska, szczupła, o udręczonej twarzy. Strąkowate włosy farbowała chyba dość
dawno temu, bo końcówki były niemal białe, pośrodku ciemniejsze, a u nasady
brązowe. Miała na sobie pasiastą szmizjerkę z porozciąganej bawełny, z ciemnymi
plamami potu pod pachami. Sądząc po zapaszku, nie prała jej zbyt często. Na stopach
frotowe kapcie nieokreślonego koloru. Kollberg wiedział, że ma dwadzieścia
dziewięć lat, ale dałby jej co najmniej trzydzieści pięć.
-
Policja? Co się tym razem stało? Jeśli szuka pan Bertila, to go tu nie ma.
-
Tak, wiem. Jeśli wolno, chciałbym zamienić z panią kilka słów. Czy mogę?
Kobieta skinęła głową i podeszła do kuchennego stołu pod oknem. Na kwiecistej
ceracie leżał rozłożony tygodnik i napoczęta kanapka, na pełnym petów spodku w
niebieskie kwiatki dopalał się papieros z filtrem. Przy stole stały trzy krzesła.
Usiadła, wzięła papierosa i wskazała krzesło naprzeciwko.
-
Proszę siadać.
Kollberg usiadł i zerknął przez okno na ponure podwórko. Trzepak i pojemniki na
śmieci. Bardzo dekoracyjne.
-
O czym chce pan porozmawiać? - nieuprzejmym tonem spytała Eva Svensson.
- Mam mało czasu, muszę odebrać To-masa z placu zabaw.
-
Tomas to pani młodsze dziecko?
-
Tak. Ma sześć lat. Kiedy robię zakupy i sprzątam, zostawiam go pod opieką na
placu zabaw, na tyłach Handelshóg-skolan*.
Kollberg rozejrzał się po kuchni.
-
Ma pani jeszcze jedno dziecko, prawda?
-
Tak. Ursulę. Jest na koloniach.
-
Jak długo pani tu mieszka?
-
Od kwietnia. - Zaciągnęła się, wypalając papierosa aż po filtr. - Ale będę tu
tylko do jesieni, bo staruszka nie lubi dzieci. Nie wiem, gdzie się podziejemy.
-
Ma pani pracę?
Kobieta odłożyła tlący się filtr na spodek.
-
Tak, u staruszki. To znaczy, mieszkam u niej w zamian za sprzątanie,
gotowanie, robienie zakupów, pranie i opiekę nad nią. Na przykład sama nie zejdzie
po schodach, to jej pomagam. Między innymi.
* Wyższa Szkoła Ekonomiczna.
Kollberg wskazał głową drzwi naprzeciwko wejściowych.
-
Tam śpicie?
-
Tak.
Wstał i otworzył drzwi. Pokój miał około piętnastu metrów kwadratowych. Okno
wychodziło na ponure podwórko. Pod ścianami stały dwa łóżka, jedno rozsuwane.
Umeblowania dopełniały: komoda, dwa krzesła, kulawy stolik i szma-ciak.
-
Nie jest duży - powiedziała Eva Svensson - ale mamy stały dostęp do kuchni i
dzieci mogą się bawić na podwórku.
Kollberg usiadł przy stole. Kobieta wodziła palcem po ceracie.
-
Chciałbym się dowiedzieć, jak się państwu wiodło w ostatnich latach. Wiem,
że się rozwiedliście, ale interesuje mnie to, co było przedtem. Mąż przez dłuższy czas
nie miał pracy, prawda?
-
Tak. Wyleciał prawie dwa lata temu. Nie, żeby coś zrobił, wszyscy wylecieli,
bo zamknęli firmę. Nie była opłacalna. Potem nie mógł znaleźć żadnej pracy. Nie
było. To znaczy, nie było odpowiedniej. Przedtem nieźle zarabiał. Pracował w biurze,
ale nie miał porządnego wykształcenia, i te posady, o które się starał, dostali lepiej
wykształceni.
Kollberg pokiwał głową.
-
Jak długo pracował w tej firmie, zanim została zamknięta?
-
Dwanaście lat. Wcześniej był w innej firmie u tego samego szefa. Dyrektora
Palmgrena. No może nie był jej szefem, tylko właścicielem. Bertil pracował tam w
magazynie i jeździł motorowerem, a potem, jak firmę zlikwidowali, przenieśli go do
biura, do drugiej firmy, która też została zlikwidowana.
-
Długo byli państwo małżeństwem?
-
Pobraliśmy się w przeddzień Zielonych Świątek w pięćdziesiątym dziewiątym.
- Ugryzła kęs napoczętej kanapki,
popatrzyła na nią, wstała i wyrzuciła do zlewu. - Byliśmy małżeństwem osiem i pół
roku.
-
Kiedy się przeprowadziliście do Bollmory?
Kobieta wciąż stała przy zlewie i dłubała w zębach paznokciem małego palca.
-
Na jesieni w sześćdziesiątym szóstym. Przedtem mieszkaliśmy na
Vastmannagatan. To było mieszkanie służbowe, właścicielem tego domu też był
dyrektor Palmgren. Zdaje się, że chciał go wyremontować i przerobić mieszkania na
biuro, dlatego przeprowadziliśmy się do nowego bloku. Oczywiście wyglądał o wiele
ładniej, tylko był daleko od miasta i komorne było bardzo wysokie. Kiedy Bertil
stracił pracę, myślałam, że będziemy musieli zwolnić mieszkanie, ale nie musieliśmy.
Dopiero później, tyle że z innych powodów.
-
Z jakich?
-
No, bo Bertil pił i takie tam. I sąsiad pod nami narzekał, że robimy za dużo
hałasu. A my nie hałasowaliśmy bardziej niż inni lokatorzy. Tam było wszystko
słychać, nawet kilka pięter niżej, krzyki dzieci, szczekanie psów, muzykę z
gramofonów. Myśleliśmy, że sąsiedzi nad nami mają pianino, dopóki się nie
dowiedzieliśmy, że mieszkają trzy piętra nad nami. I dzieci nie mogły się bawić w
domu. W każdym razie wyrzucili nas zeszłej jesieni.
Do kuchni zajrzało słońce. Kollberg otarł chusteczką pot z czoła.
-
Czy mąż dużo pił? - spytał.
-
Czasami tak.
-
A jak się zachowywał po alkoholu? Był agresywny?
Nie odpowiedziała od razu. Usiadła przy stole.
-
Czasami się złościł. Bo stracił pracę, bo ludzie byli źli i takie tam. Miałam
dosyć wysłuchiwania tego za każdym razem, kiedy wychylił parę głębszych.
-
Podobno dochodziło między wami do awantur.
-
Niezupełnie do awantur. Rzadko się kłóciliśmy. Którejś nocy, kiedy spaliśmy,
dzieci się obudziły i zaczęły bawić. I wtedy przyjechała policja. Jasne, że raz czy dwa
mówiliśmy podniesionym głosem, ale nigdy się nie biliśmy, nic z tych rzeczy.
-
Czy zwróciliście się do zrzeszenia lokatorów, kiedy groziła wam eksmisja?
Pokręciła głową.
-
Nie, nie należeliśmy do takiego zrzeszenia. Nie mogliśmy nic zrobić,
musieliśmy się wyprowadzić.
-
I gdzie zamieszkaliście?
-
Wynajęłam pokój z kuchnią, z drugiej ręki. Potem przeniosłam się tutaj. Po
rozwodzie Bertil wyprowadził się do hotelu kawalerskiego. Teraz mieszka w Malmó.
-
Hm. Kiedy się pani z nim ostatnio widziała?
Eva Svensson przeczesała palcami włosy na karku i zastanawiała się chwilę.
-
Chyba w zeszły czwartek. Przyszedł ni z gruszki, ni z pietruszki. Mniej więcej
po godzinie pokazałam mu drzwi, bo przecież muszę pracować. Powiedział, że ma
urlop i że kilka dni będzie w Sztokholmie. Dał mi nawet trochę pieniędzy.
-
A potem już się nie odezwał?
-
Nie, pewnie wrócił do Malmó. W każdym razie więcej go nie widziałam. -
Odwróciła się i spojrzała na budzik, który stał na lodówce. - Muszę odebrać Tomasa.
Opiekunki nie są zadowolene, kiedy zostawia się dzieci na tyle godzin.
Wstała i wyszła do pokoju.
-
Dlaczego się rozwiedliście? - spytał Kollberg, podnosząc się z krzesła.
-
Bo mieliśmy siebie dosyć. Wszystko poszło nie tak. Ostatnio ciągle się
kłóciliśmy. Bertil snuł się po mieszkaniu i użalał nad sobą. W końcu tego nie
wytrzymałam. - Wróciła do kuchni uczesana i w sandałkach. - Naprawdę muszę już
iść.
-
Ostatnie pytanie: Czy pani mąż znał dyrektora Palmgrena?
-
Skądże znowu. Chyba ani razu go nie widział. Pan dyrektor urzędował w
jakimś biurze i stamtąd wszystko nadzorował. Wydaje mi się, że jego noga nie
postała w jego firmach, prowadzili je zastępcy, wicedyrektorzy.
Z haczyka nad kuchenką zdjęła siatkę i otworzyła drzwi. Kollberg je przytrzymał,
puścił ją przodem i zamknął.
-
Jakie gazety pani czyta?
-
„Expressen". Najczęściej niedzielne wydanie. A co tydzień „Hennes" i „Min
Varld*". Tygodniki są bardzo drogie. Dlaczego pan o to pyta?
-
Z ciekawości.
Pożegnali się na ulicy. Patrzył, jak idzie w stronę Oden-plan. Szczupła kobieta w
porozciąganej sukience.
Dopiero po południu Kollberg zadzwonił do Malmó, żeby poinformować o
rezultatach dochodzenia. Ostatnie pół godziny Martin Beck spędził na przechadzkach
po korytarzu, czekając na telefon. Kiedy się w końcu odezwał, podniósł słuchawkę,
zanim wybrzmiał pierwszy dzwonek.
Uruchomił magnetofon, podłączony do aparatu, i słuchał relacji Kollberga, nie
przerywając jej pytaniami ani komentarzami.
-
Dobra robota - skwitował. - Nie będę ci już zawracał głowy.
-
Oby. Chyba macie, kogo szukacie - zrymował Kollberg. - Wracam do moich
baranów. Daj znać, co i jak. Pozdrów tych, którzy na to zasługują. Cześć!
Martin Beck wziął magnetofon pod pachę i poszedł do Manssona. Wspólnie
przesłuchali taśmę.
* „Hennes" i „Min Varld" - szwedzkie czasopisma plotkarskie.
-
I co powiesz? - spytał Martin Beck.
-
No tak. Jest motyw. Najpierw zwolniony po przeszło dwunastu latach pracy w
firmach Palmgrena, potem wyeksmitowany przez Palmgrena, a w końcu rozwód. I
musiał się wyprowadzić ze Sztokholmu, żeby dostać dużo gorszą pracę. Wszystko
przez Palmgrena.
Martin Beck pokiwał głową, a Mansson mówił dalej:
-
Poza tym był w Sztokholmie w zeszły czwartek. Wciąż nie rozumiem,
dlaczego nie zdążyli go zatrzymać na przystanku Haga. Gdyby zdążyli, mielibyśmy
mordercę, zanim Palmgren zmarł w szpitalu. Jestem wkurzony, jak o tym pomyślę.
-
Ja wiem dlaczego nie zdążyli. Ale powiem ci innym razem. Jeszcze bardziej się
wkurzysz, jak to usłyszysz.
-
Okej, zostawmy to na potem.
Martin Beck zapalił papierosa.
-
Z tą eksmisją coś śmierdzi. Autorem donosów na rodzinę Svenssonów była
spółka budowlana.
-
I życzliwy sąsiad.
-
Na pewno na etacie u Palmgrena albo Broberga, albo u jednego i drugiego. To
jasne, że Palmgren chciał się pozbyć byłego pracownika. W Sztokholmie takie
mieszkanie jest warte duże pieniądze. Lewe pieniądze.
-
Myślisz, że Palmgren polecił sprokurować zarzuty, żeby mieć podkładkę na
eksmisję?
-
Nie myślę, jestem o tym przekonany. Oczywiście za pośrednictwem Broberga.
Bertil Svensson musiał się w tym połapać. Wcale mnie nie dziwi, że nienawidził
Palmgrena.
Mansson podrapał się po karku i skrzywił.
-
Tak, jasne, ale żeby się posunąć do morderstwa...
-
Nie zapominaj, że od dłuższego czasu spotykały go same porażki. Kiedy zdał
sobie sprawę, że to nie wina fatum, tylko jednego człowieka, a raczej jednej grupy
społecznej, zapiekł się w nienawiści. Przecież niczego mu nie oszczędzono.
-
APalmgren... Martin Beck wstał.
-
Chyba trzeba posłać kogoś do pilnowania Svenssona, żebyśmy go znowu nie
stracili z oczu. Kogoś, kto nie opycha się na służbie puree ziemniaczanym.
Mansson spojrzał na niego dziwnie.
Rozdział 28
Bertil Svensson mieszkał w Kirsebergsstaden, tuż przy wschodniej granicy miasta.
Teren ten nazywa się także Bull-tofta Górki ałbo tyłko Górki, bo topograficznie są
tam wyjątkowe w Malmó wzniesienia.
Mieszkanie „na Górkach" miejscowa burżuazja zawsze uznawała za mało
pociągające, ale wielu mieszkańców Kirsebergsstaden szczyciło się swoją dzielnicą i
dobrze się w niej czuło, mimo że w domach nierzadko brakowało wygód i ogólnie
były w kiepskim stanie, ponieważ nikomu nie zależało na ich konserwacji i
remontach. Do najgorzej urządzonych mieszkań trafiali ludzie niemile widziani w
ele-gantszych dzielnicach i tacy, którzy nie marzyli o wyższym standardzie. Nie
przez przypadek osiadło tutaj wielu cudzoziemskich robotników, którzy w ostatnich
latach przyjechali do Malmó.
To była proletariacka dzielnica i rdzenni mieszkańcy Malmó - na przykład pokroju
Viktora Palmgrena - nigdy tam nie zaglądali, ba, może w ogóle nie mieli pojęcia o jej
istnieniu.
Benny Skacke wybrał się na Górki na rowerze w późne piątkowe popołudnie. Martin
Beck zlecił mu dyskretną obserwację Bertila Svenssona, oczywiście jeśli obiekt
będzie w domu. Co godzina miał się kontaktować albo z nim, albo z Manssonem.
Niewykluczone, że zatrzymają Svenssona jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Brakowało jedynie kilku drobiazgów. Tak powiedział Martin Beck.
Zgodnie z danymi, jakie mężczyzna podał pracodawcy i do wiadomości klubu
strzeleckiego, Bertil Svensson mieszkał przy Vattenverksvagen, między Lundavagen
i Simri-shamnsjanwagen. Od Lundavagen Vattenverksvagen biegła stromo w górę i
Skacke wolał zawczasu zsiąść z roweru. Minął starą okrągłą wieżę ciśnień, którą lata
temu przerobiono na czynszówkę. Zastawiał się, czy mieszkania wyglądają jak
kawałki tortu. Czytał kiedyś o skandalicznych warunkach sanitarnych, jakie tam
panują, i o jugosłowiańskich lokatorach.
Zostawił rower na Kirsebergstorg. Miał nadzieję, że nikt go nie ukradnie. Zakleił
czarną taśmą słowo „Policja" na ramie, co zwykle robił, kiedy operował anonimowo.
Miał obserwować stary piętrowy budynek. Przyglądał mu się przez chwilę z
przeciwległego chodnika. Na ulicę wychodziło dziewięć okien, po dwa po obu
stronach drzwi i pięć na piętrze. Były jeszcze trzy mansardowe, ale strych wydawał
się niezamieszkany. Szyby zarosły brudem, brakowało zasłon.
Raźnym krokiem przeszedł przez ulicę i wszedł do domu. Na drzwiach, po prawej od
schodów, zobaczył kartonik z odręcznym napisem „B. Svensson".
Wrócił na plac, usiadł na ławce, skąd mógł obserwować dom, wyjął popołudniówkę,
którą kupił po opuszczeniu komendy, rozłożył ją i udawał, że czyta.
Czekał zaledwie dwadzieścia minut. Z domu wyszedł mężczyzna, którego wygląd
odpowiadał rysopisowi strzelca z Hotelu Savoy. No, może był trochę niższy, niż
Skacke sobie
wyobrażał. Ubiór też się zgadzał: ciemnobrązowa marynarka, jaśniejsze, brązowe
spodnie, beżowa koszula i krawat w czer-wono-brązowe paski.
Skacke nie spuszczał go z oczu. Spokojnie złożył popołu-dniówkę, wstał, wsunął
gazetę do kieszeni i wolno ruszył za mężczyzną. Ten skręcił w pierwszą przecznicę i
żwawym krokiem szedł w stronę zakładu karnego znajdującego się u podnóża
pagórka.
Skackemu nagle zrobiło się go żal. Nie miał pojęcia, jak szybko tam trafi. Może
zaczynał nabierać pewności, że zgładzenie Palmgrena ujdzie mu na sucho?
Za więzieniem skręcił w prawo, potem w lewo, w Geval-digergatan, i zatrzymał się
przed siatką boiska, naprzeciwko więziennego muru.
Skacke też się zatrzymał. Na murawie rozgrywano mecz. W czerwonych koszulkach
B.K. Flagg, w niebieskich F.K. Bałkan. Zanosiło się na niezłe widowisko. Skacke
chętnie by je obejrzał, ale mężczyzna prawie od razu ruszył dalej.
Wyszli na Lundavagen i kiedy minęli Dalhemsplanen, ubrany na brązowo obiekt
zniknął w sklepie z kanapkami. Skacke zajrzał do środka przez witrynę. Bertil
Svensson stał przy kontuarze. Skacke czekał w sąsiedniej bramie. Po chwili
mężczyzna wyszedł z kartonowym pudełkiem w jednym ręku i torbą w drugim.
Wracał tą samą drogą.
Skacke mógł sobie pozwolić na większą odległość, bo zakładał, że obserwowany
idzie do domu. Kiedy mijał boisko piłkarskie, Bałkan strzelił gola i publiczność, czyli
kibice tej drużyny, wydała z siebie okrzyk radości. Jakiś człowiek z małym
dzieckiem na ramionach wywrzaskiwał jakąś rymowankę, ale Skacke nic nie
zrozumiał, bo była po serbsko-chorwacku.
Beril Svensson rzeczywiście wrócił do domu.
Skacke, idąc przeciwległym chodnikiem, zobaczył przez okno, że wyjmuje z torby
puszkę piwa.
Skorzystał z okazji i zadzwonił z budki telefonicznej na komendę. Odebrał Martin
Beck.
-
No?
-
Jest w domu. Przed chwilą wrócił. Kupił piwo i kanapki.
-
Dobrze. Zostań tam i zadzwoń, jeśli znowu wyjdzie.
Skacke usiadł na ławce. Pół godziny później kupił w pobliskim kiosku inne
popołudniówki i czekoladę. I znów usiadł na ławce.
Od czasu do czasu krążył po chodniku, ale nie miał odwagi zbyt często mijać
obserwowanego okna. Ściemniło się, mężczyzna zapalił światło. Zdjął marynarkę,
zjadł kanapki, wypił dwa piwa i chodził po pokoju. Czasami siadał przy stole pod
oknem.
Dwadzieścia po dziesiątej Skacke zdążył kilka razy przeczytać gazety, zjadł cztery
tabliczki czekolady, wypił dwie butelki soku jabłkowego i miał ochotę zawyć z
nudów.
Wtedy zgasło światło w pokoju po prawej od drzwi wejściowych. Skacke odczekał
pięć minut, po czym zadzwonił na komendę. Nie zastał ani Manssona, ani Martina
Becka. Zadzwonił do Hotelu Savoy. Komisarza Becka nie było w pokoju. Zadzwonił
do Manssona. Bingo.
-
O, ciągle tam jesteś? - powiedział Mansson.
-
Oczywiście, że jestem. Dlaczego nie przyjeżdżacie?
Skackemu zbierało się na płacz.
-
Hm, myślałem, że wiesz - flegmatycznie odparł Mansson. - Czekamy do jutra.
Co on teraz robi?
Skacke zazgrzytał zębami.
-
Zgasił światło, pewnie szykuje się do snu.
Mansson nie odezwał się od razu. Skacke usłyszał podejrzany bulgot, cichy brzęk i
czyjeś „och!".
-
Tobie radzę to samo. Jedź do domu i się prześpij. Mam nadzieję, że cię nie
widział?
-
Nie.
Skacke odwiesił słuchawkę, wskoczył na rower, niemal sfrunął z pagórka do
Lundavagen i dziesieć minut później stał w przedpokoju na Karleksgatan i dzwonił
do Moniki.
Pięć po ósmej w sobotę rano Martin Beck i Mansson zapukali do drzwi Bertila
Svenssona.
Otworzył im w piżamie. Kiedy zobaczył legitymacje, skinął głową i poszedł się
ubrać.
W mieszkaniu, składającym się z pokoju z kuchnią, nie znaleźli broni.
Bertil Svensson bez słowa wsiadł z nimi do samochodu. Przez całą drogę do
Davidshallstorg milczał.
W pokoju Manssona popatrzył na telefon i po raz pierwszy otworzył usta:
-
Czy mógłbym zadzwonić do żony?
-
Później - odpowiedział Martin Beck. - Najpierw sobie porozmawiamy.
Rozdział 29
Całe przedpołudnie i kawał popołudnia Martin Beck i Mansson słuchali Bertila
Svenssona. Chyba mu ulżyło, że nareszcie będzie mógł się wygadać, zależało mu na
tym, żeby go dobrze zrozumieli, i wyraźnie się zdenerwował, kiedy postanowili
zrobić przerwę na lunch. Jego zeznania w dużej części potwierdzały ich teorię
dotyczącą motywu.
Kiedy eksmisja, wymuszona przeprowadzka, zwolnienie z pracy i rozwód stały się
faktem, Bertil Svensson nabierał w swojej samotni w Malmó coraz większego
przekonania, że wszystkim nieszczęściom, jakie go dotknęły, jest winien jeden
człowiek: Viktor Palmgren, krwiopijca, który bogacił się cudzym kosztem, magnat,
mający za nic być albo nie być pracowników i lokatorów.
I zapałał do niego nienawiścią, o jaką nigdy wcześniej się nie podejrzewał.
Kilka razy podczas przesłuchania zawiodły go nerwy i wybuchnął płaczem, szybko
się jednak opanowywał i zapewniał o swojej wdzięczności za możliwość złożenia
wyczerpujących wyjaśnień. Kilka razy powtarzał, jak się cieszy, że po niego przyszli
i że gdyby go nie odnaleźli, przypuszczalnie długo by nie wytrzymał i sam się do
nich zgłosił.
Nie żałował tego, co zrobił.
To bez znaczenia, że będzie siedział w więzieniu, jego życie legło w gruzach, nie
byłby w stanie zaczynać wszystkiego od nowa.
Zanim odprowadzono go do aresztu, kiedy skończyli i nie było już nic do dodania,
uścisnął dłoń Martinowi Beckowi i Manssonowi i podziękował.
Po jego wyjściu dłuższą chwilę milczeli.
Mansson wstał, podszedł do okna i spojrzał na dziedziniec.
-
Żeby to jasna cholera...
-
Miejmy nadzieję, że dostanie łagodny wyrok.
Do drzwi zapukał Skacke.
-
No i jak?
-
Mniej więcej tak, jak myśleliśmy - nie od razu odparł Mansson.
-
Zimnokrwisty skurczybyk. Wparadował jakby nigdy nic i zabił. Dlaczego? To
tak jak ja bym poszedł pod jego dom i zastrzelił go przez płot, kiedy by się na
przykład opalał na leżaku...
-
Niezupełnie. Zaraz sam usłyszysz. - Martin Beck cofnął taśmę, na której
nagrywali przesłuchanie. - O, chyba tutaj.
Nacisnął klawisz odtwarzania.
„Skąd pan wiedział, że Palmgren jest w Hotelu Savoy?".
To był głos Manssona.
„Nie wiedziałem. Akurat tamtędy przejeżdżałem".
To był Bertil Svensson.
„Zacznijmy od początku. Proszę powiedzieć, co pan robił tamtej środy?".
To był Martin Beck.
„Bertil Svensson: Od poniedziałku byłem na urlopie, miałem wolne. Przed
południem nie robiłem nic szczególnego, obijałem się. Uprałem trochę koszul i
slipów, bo w takie upały trzeba je często zmieniać. Potem zjadłem na lunch sadzone
jajka, napiłem się kawy, pozmywałem i wyszedłem na zakupy. Byłem w Tempo przy
Yarnhemstorget, to nie jest najbliższy sldep,
ale chciałem jakoś zabić czas. Prawie nikogo nie znam w Malmó, tylko paru kolegów
z pracy, ale też mieli urlop i wyjechali z miasta z rodzinami. Zrobiłem zakupy i
wróciłem do domu. Było strasznie gorąco, więc nie chciało mi się nigdzie wychodzić.
Położyłem się i czytałem książkę, którą kupiłem w Tempo. Nienawiść Eda McBaina.
Wieczorem zrobiło się trochę chłodniej i o wpół do siódmej pojechałem na rowerze
na strzelnicę.
Martin Beck: Na którą strzelnicę?
Bertil Svensson: Tam, gdzie zwykle strzelam. W Limhamn.
Per Mansson: Miał pan rewolwer?
Bertil Svensson: Tak. Oczywiście, można zostawiać broń w klubie, ale ja zawsze
zabieram ją do domu.
Per Mansson: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Potem strzelałem około godziny. Właściwie mnie na to nie stać, bo
amunicja jest droga i jeszcze składki członkowskie, ale przecież trzeba mieć jakąś
przyjemność.
Per Mansson: Od jak dawna ma pan rewolwer?
Bertil Svensson: O, od dość dawna. Kupiłem go z dziesieć lat temu, kiedy wygrałem
trochę pieniędzy w totalizatorze piłkarskim. Strzelanie zawsze mnie interesowało. Już
w młodości marzyłem o wiatrówce, ale rodzice, nawet gdyby chcieli, nie mogli mi jej
kupić, bo byli biedni. Zresztą pewnie nie chcieli. Największą przyjemność sprawiało
mi strzelanie do blaszanych łosi.
Martin Beck: Dobrze pan strzela?
Bertil Svensson: Myślę, że tak. Kilka razy wygrałem zawody.
Martin Beck: I co było dalej, kiedy pan skończył strzelać?
Bertil Svensson: Wsiadłem na rower i wróciłem do miasta.
Per Mansson: A rewolwer?
Bertil Svensson: Leżał w pudełku na bagażniku. Jechałem ścieżką rowerową wzdłuż
Limhamnsfaltet, potem koło Turbi-nen, obok muzeum i sądu. Na skrzyżowaniu Norra
Vallgatan z Hamngatan zatrzymałem się na czerwonym świetle i wtedy go
zobaczyłem.
Per Mansson: Viktora Palmgrena?
Bertil Svensson: Tak. Przez okno w Savoyu. Stal, a przy stole siedzieli jacyś ludzie.
Per Mansson: Wspomniał pan wcześniej, że nigdy nie spotkał pan Palmgrena. Skąd
pan wiedział, że to on?
Bertil Svensson: Często widziałem jego zdjęcia w gazetach. A raz, kiedy
przechodziłem koło jego willi, akurat wychodził i wsiadł do taksówki. Tak,
wiedziałem, że to on.
Martin Beck: I co pan zrobił?
Bertil Svensson: Nie myślałem, co robię, ale bardzo dobrze wiedziałem, co
powinienem zrobić. Trudno to wytłumaczyć. Przejechałem obok wejścia do hotelu i
ustawiłem rower w stojaku. Pamiętam, że go nie zamknąłem, bo to już nie miało
żadnego znaczenia. Potem wyjąłem rewolwer z pudełka i schowałem go pod
marynarką. Oczywiście najpierw go naładowałem. W pobliżu nie było ludzi,
stanąłem plecami do ulicy, włożyłem parę naboi, wszedłem do restauracji i strzeliłem
mu w głowę. Upadł na stół. Potem zobaczyłem otwarte okno, wyskoczyłem i
wsiadłem na rower.
Per Mansson: Nie bał się pan, że ktoś pana zatrzyma? Przeciez w restauracji byli inni
ludzie.
Bertil Svensson: Nie zastanawiałem się nad tym, myślałem tylko o jednym: zabić
sukinsyna.
Martin Beck: Czy zanim pan wszedł, nie zauważył pan otwartego okna?
Bertil Svensson: Nie. Nie liczyłem na to, że uda mi się uciec. Dopiero kiedy upadł i
nikt się mną nie przejmował, zaczęło do mnie docierać, że mogę się ratować.
Per Mansson: Co było potem?
Bertil Svensson: Włożyłem rewolwer do pudełka i pojechałem przez Petribron, obok
dworca. Nie znam rozkładu jazdy wszystkich statków, ale wiedziałem, że wodoloty
odpływają równo z wybiciem każdej godziny. Na dworcowym zegarze
była za dwadzieścia dziewiąta. Zostawiłem rower i kupiłem bilet na wodolot.
Pudełko z rewolwerem wziąłem ze sobą. Byłem zdziwiony, że nikt mnie nie ściga.
Kiedy odbiliśmy od brzegu, stałem na otwartym pokładzie. Stewardessa powiedziała,
żebym wszedł do środka, ale udawałem głuchego. Mniej więcej pośrodku Sundu
wyrzuciłem pudełko, rewolwer i naboje za burtę, zszedłem pod pokład i usiadłem.
Martin Beck: Wiedział pan, dokąd się udać w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Nie bardzo. Niczego nie planowałem. Myślałem... krok po kroku.
Martin Beck: Co pan robił w Kopenhadze?
Bertil Svensson: Chodziłem bez celu. W jednym miejscu napiłem się piwa. Potem
pomyślałem, że pojadę do Sztokholmu odwiedzić żonę.
Martin Beck: Miał pan pieniądze?
Bertil Svensson: Tak, przeszło tysiąc koron, bo wypłacili mi za dwa miesiące.
Martin Beck: Proszę kontynuować.
Bertil Svensson: Pojechałem autobusem do Kastrup i kupiłem otwarty bilet w jedną
stronę do Sztokholmu. Mieli mi powiedzieć, którym samolotem polecę. Oczywiście
nie podałem prawdziwego nazwiska.
Martin Beck: Która była wtedy godzina?
Bertil Svensson: Chyba dochodziła północ. Siedziałem do rana, samolot odlatywał o
siódmej dwadzieścia pięć. Z Arlan-dy dojechałem lotniskowym autobusem do
przystanku Haga i poszedłem pieszo do żony i dzieci. Mieszkają na Norrtulls-gatan.
Per Mansson: Ile czasu pan tam był?
Bertil Svensson: Godzinę. Może dwie.
Per Mansson: Kiedy wrócił pan do Malmó?
Bertil Svensson: W poniedziałek wieczorem.
Per Mansson: Gdzie się pan zatrzymał w Sztokholmie?
Bertil Svensson: W jakimś pensjonacie na Odengatan. Nie pamiętam nazwy.
Martin Beck: Co pan robił po przyjeździe do Malmó?
Bertil Svensson: Nic szczególnego. Nie mogłem chodzić na strzelnicę, bo nie miałem
rewolweru.
Martin Beck: Czy rower stał na swoim miejscu?
Bertil Svensson: Tak. Zabrałem go po wyjściu z pociągu.
Per Mansson: Jedno mnie zastanawia. Czy zanim zobaczył pan Viktora Palmgrena w
Savoyu, kiedykolwiek myślał pan o tym, żeby go zabić, czy to był impuls?
Bertil Svensson: Poniekąd musiało mi coś takiego chodzić po głowie już wcześniej,
ale nie w tym sensie, że robiłem jakieś plany. Ale kiedy go tam zobaczyłem i miałem
przy sobie rewolwer, spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, że najzwyczajniej w
świecie go zastrzelę. I nic mnie nie obchodziło, co się stanie potem. Miałem takie
uczucie, jakbym pierwszy raz w życiu wpadł na ten pomysł. Ale podświadomie
pewnie dużo razy chciałem jego śmierci.
Martin Beck: A co pan czuł, czytając w gazecie... Chyba czytał pan gazety
następnego dnia?
Bertil Svensson: Tak.
Martin Beck: Co pan czuł, wiedząc, że Palmgren może przeżyć?
Bertil Svensson: Byłem na siebie zły za taki kiepski strzał. Pomyślałem, że może
powinienem był oddać kilka strzałów, chociaż z drugiej strony nie chciałem zranić
nikogo innego, a poza tym wyglądało na to, że zginął na miejscu.
Martin Beck: A co pan czuje teraz?
Bertil Svensson: Cieszę się, że nie żyje.
Per Mansson: Może zrobimy przerwę. Powinien pan coś zjeść".
Martin Beck wyłączył magnetofon i zwrócił się do Skackego:
- Resztę odsłuchasz później. Po moim wyjeździe.
Rozdział 30
Późnym wieczorem w sobotę dwunastego lipca Martin Beck siedział sam w
hotelowej restauracji.
Godzinę wcześniej spakował walizkę i zniósł ją do recepcji. Nic go nie nagliło,
zamierzał wrócić do Sztokholmu nocnym pociągiem.
Rozmawiał telefonicznie z Malmem, który sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego i
raz po raz powtarzał:
- Czyli żadnych komplikacji? Wspaniale, fantastycznie!
Fantastycznie, pomyślał Martin Beck.
Przyjemna restauracja, przytulna i okazała zarazem. Płomyki świec na stołach
przeglądały się w dużych srebrnych wazach. Gości było w sam raz. Nie za dużo, więc
nie mącili jego spokoju, i nie za mało, dzięki czemu nie czuł się samotnie.
Kelnerzy w białych marynarkach, kierownik sali w ukłonach: drobny, nerwowo
poprawiający mankiety.
Martin Beck zaczął od whisky w barze, w restauracji zamówił solę a la Walewska i
wódkę, specjalność zakładu, przyprawioną trzymanymi w tajemnicy składnikami i
bardzo smaczną.
Teraz popijał kawę i likier Seve Fournier.
Wszystko było oczywiście wyśmienite. Jedzenie, trunki, obsługa i cudownie ciepły,
letni wieczór.
I zamknięta sprawa.
Powinien być w doskonałym humorze. Ale nie był.
W gruncie rzeczy nie do końca rejestrował, co się wokół niego dzieje. Pytanie, czy w
ogóle wiedział, co je i pije.
Viktor Palmgren wyzionął ducha.
Odszedł na zawsze i nikt nie przeżywał tej straty, z wyjątkiem nielicznych rekinów
finansowych i reprezentantów szemranych reżimów w zamorskich krajach. Ale
szybko się nauczą dobijać targu z Matsem Linderem i nie zauważą różnicy.
Charlotte Palmgren była teraz bardzo bogata i praktycznie od nikogo ani niczego
niezależna, a Lindera i Hoff-Jensena czekała zapewne świetlana przyszłość.
Hampus Broberg przypuszczalnie opuści areszt i sztab sowicie opłacanych jurystów
udowodni, że niczego nie zde-fraudował, nie zamierzał wywozić z kraju żadnych
akcji i nie naruszył prawa. Jego żona i córka były już bezpieczne w Szwajcarii albo
Księstwie Liechtensteinu i mogły bez ograniczeń korzystać z pokaźnych kont
bankowych. Helenę Hansson prawdopodobnie spotka jakaś kara, nie na tyle jednak
dolegliwa, żeby stosunkowo szybko nie nie wróciła do zawodu.
Tylko śmieciarz ze stoczni Kockums zostanie oskarżony o zabójstwo lub morderstwo
i spędzi swoje najlepsze lata, gnijąc w więziennej celi.
Komisarz Martin Beck nie był w doskonałym humorze. Przeciwnie, czuł się podle.
Uregulował rachunek, odebrał walizkę i poszedł przez Malarbron na dworzec.
Zastanawiał się, czy uda mu się zasnąć w pociągu.