background image

Adam Bahdaj

 

 

 

Order z księżyca

background image

 

-  Człowieku,  to  wy  nic  nie  wiecie?  -  Rotmistrz  Oksza  patrzał  na  Andrzeja  szeroko 

rozwartymi oczami. Twarz miał dziwnie zatroskaną. Kościstą dłonią gładził leżący przed sobą 

list, który przed chwilą przeczytał i położył na nie heblowanym stole. Przesuwał palcami jak 

niewidomy czytający książkę. 

Andrzej uniósł tylko ramiona. Był bardzo zmęczony. Zdawało mu się, że Oksza kpi z 

niego. 

Rotmistrz trzepnął palcami w biały arkusz papieru. 

- Kto wam wręczył ten list? 

- Major Smyga. 

- Zgadza się - szepnął do siebie. - Czy wiecie, o co jesteście oskarżeni? 

Andrzej pobladł. Końcami palców pocierał o mokrą wiatrówkę. 

- Nie - wyszeptał prawie bezdźwięcznie. Rotmistrz wbił wzrok w białą kartkę papieru. 

Mówił teraz wyraźnie, odrąbując jedno słowo od drugiego, jak szczapy twardego drzewa. 

- Jesteście oskarżeni o przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów... 

- To pomyłka! - Andrzej zerwał się, stanął przed rotmistrzem jakby gotowy do walki. 

Jego jasna głowa sięgała niemal powały, zbitej z nie ociosanych okrąglaków. 

- Siadajcie - rotmistrz skinął suchą, ruchliwą dłonią. - Siadajcie - powtórzył twardo. - 

Więc to wy sami przynieśliście ten list z Budapesztu? - zapytał nieco łagodniejszym głosem. 

- Tak. 

- Kiedy wyszliście stamtąd? 

- W piątek. 

- To znaczy tydzień temu? 

- Tak. Droga była trudna - dodał  jak gdyby  na usprawiedliwienie - Niemcy  już są na 

Węgrzech. 

- Wiem. A te dolary? Te dolary kiedyście przynieśli? 

Andrzej przygryzł wargę. 

- Nic nie wiem o dolarach. 

W  kącie  szałasu  poruszył  się  porucznik  Ornak.  Andrzej  znał  go  jeszcze  sprzed 

trzydziestego dziewiątego roku. Startował z nim kilkakrotnie w zawodach narciarskich. Był to 

Góral z Nowego Targu. Po gimnazjum poszedł do podchorążówki i ukończył ją przed wojną. 

Andrzej nie mógł sobie teraz przypomnieć, jak on się naprawdę nazywał. 

background image

-  Kiedy  byliście  poprzednio  w  Zakopanem?  -  zapytał  Ornak,  jak  gdyby  chciał  mu 

pomóc. 

- Dwa tygodnie temu... Ale nie w Zakopanem. Szedłem wtedy przez Pieniny  i Gorce 

prosto  do  Rabki.  To  mnie  właśnie  zastanowiło,  dlaczego  do  Rabki.  Do  tej  pory  chodziłem, 

zawsze na Zakopane... 

-  Więc  dwa  tygodnie  temu?  -  przerwał  mu  rotmistrz  i  z  niedowierzaniem  pokręcił 

gładko przyczesaną głową. - Nie mieliście wtedy dolarów? 

- Nie wiem, co niosłem - powiedział Andrzej podniesionym głosem. - Miałem pocztę i 

jakąś paczkę. 

- I nie wiedzieliście, co jest w tej paczce? 

-  Nie  wiedziałem.  Mieliśmy  rozkaz  nie  zaglądać  do  paczek.  To  zarządzenie  wydał 

jeszcze pułkownik Obertyński. 

-  Ciekawe  -  powiedział  rotmistrz  do  porucznika.  -  Okazało  się,  że  zamiast  dolarów 

przyniósł plik pociętych gazet. 

-  To  kłamstwo!  -  Andrzej  wyprostował  się.  Zapadnięte  ze  zmęczenia  oczy  płonęły 

gniewem. 

- Siadajcie - wycedził rotmistrz. - Mam tu w liście czarno na białym, że zabraliście w 

Budapeszcie dolary, a przynieśliście nam pociętą gazetę. 

- Kto pisał list? 

- Wasz bezpośredni zwierzchnik. 

- Major Smyga? 

- Tak. 

- Więc oświadczam, że kłamie. Przez całą drogę nie rozwijałem paczki. Wręczyłem ją 

taką, jaką dostałem. 

Rotmistrz uniósł gwałtownie rękę. 

- Czekajcie. Czy major mówił wam, że niesiecie jakieś pieniądze? 

- Nie. 

- Komu oddaliście pocztę w Rabce? 

- Siostrze Karpowicz z sanatorium dla dzieci. 

- Wręczyliście jej osobiście? 

- Tak. 

- Otrzymaliście pocztę powrotną? 

- Tak. 

- Co w niej było? 

background image

- Tylko poczta... To znaczy listy, papiery, nic więcej. 

- Kto był przy wręczaniu poczty w Budapeszcie? 

- Otrzymałem ją wprost z rąk majora Smygi. Nikogo przy tym nie było. 

Rotmistrz zmęczonym ruchem przetarł czoło. Naraz oczy jego ściemniały, zmatowiały. 

- Więc wy posądzacie waszego zwierzchnika, majora Smygę, o to, że zamiast dolarów 

wręczył wam plik pociętej gazety? - powiedział akcentując każde słowo. 

Andrzej żachnął się. 

-  Ja  nikogo  nie  posądzam.  Powinienem  wiedzieć,  co  niosę.  Wtedy  mógłbym  za  to 

odpowiadać. 

Nastała  długa  chwila  ciszy.  Andrzej  utkwił  tępy  wzrok  w  jaśniejącej  na  stole  kartce. 

Przypomniał sobie moment, kiedy major wręczał mu ten list. Było to na ławce w parku. Teraz 

widział dokładnie szeroką, płaską twarz majora, przyprószoną jasnym zarostem, szare, chłodne 

oczy wpatrujące się w niego z uporem i grube wargi lekko rozchylone w półuśmiechu. Cztery 

dni  temu  Smyga  ściskał  mu  dłoń,  życząc  dobrej  drogi,  a  jednocześnie  wręczał  mu 

własnoręcznie  napisany  wyrok.  Tego  Andrzej  nie  mógł  pojąć.  To  było  ponad  jego  siły. 

Zmęczenie otępiło go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, gdzie się znajduje. Dopiero 

ciężkie,  zniecierpliwione  westchnienie  rotmistrza  przywróciło  mu  jasność  myśli.  Patrzył  na 

jego smagłą rękę ze złotym nalotem tytoniu na kościstych palcach. Dłoń spoczywała na liście. 

-  Ja  od  trzydziestego  dziewiątego  jestem  kurierem  -  powiedział  jakby  do  własnych 

myśli. - Czy mógłbym to zrobić? 

Rotmistrz tarł wychudzony policzek. 

-  Będę  was  musiał  postawić  pod  sąd.  Pieniądze  były  przeznaczone  dla  organizacji  w 

kraju. Dwadzieścia tysięcy dolarów... - żachnął się zniecierpliwiony. 

Andrzej uśmiechnął się cierpko. 

- To ma być nagroda? 

- Co? - mruknął z kąta porucznik. 

- Ten sąd. 

-  Człowieku,  nić  innego  nie  da  się  zrobić  -  rzekł  rotmistrz.  -  Sami  przynieśliście  na 

siebie wyrok. 

Andrzej gwałtownym ruchem uniósł obie dłonie do skroni. 

- Przecież to straszne. 

- Rozumiem, ale nic innego zrobić nie mogę. 

- To draństwo - wycedził przez zaciśnięte zęby. 

- Pst!... - syknął rotmistrz i uniósł ostrzegawczo rękę. 

background image

Kurier  zwiesił  bezsilnie  ramiona.  Zdawało  mu  się,  że  jego  ręce  są  odlane  z  ołowiu. 

Poczuł mdłości. "To z głodu" - pomyślał. 

-  Cztery  lata  chodziłem  jak  głupi  -  wyszeptał,  a  potem  machnął  tylko  ręką. -  Jestem 

zmęczony, cholernie zmęczony. Od rana nic nie jadłem. 

 

background image

 

W  piątek  wyruszył  z  okupowanego  przez  Niemców  Budapesztu.  Warunki  trasy 

zmieniły  się  zupełnie.  Wszystkie  etapy  zostały  zerwane.  Musiał  więc  przejść  pieszo  całą 

Słowację. W Zakopanem łączniczka oznajmiła mu, że ma rozkaz zaprowadzić go do oddziału 

partyzanckiego pod Turbaczem.  Wiadomość ta zaskoczyła go. Do tej pory oddawał pocztę  i 

powracał. Był jednak tak zmęczony, że nie zastanawiał się nad tym. Chciał jak najszybciej zdać 

pocztę i odpocząć. Miał  nadzieję, że zostanie w Gorcach. Do Budapesztu nie było  już po co 

wracać. 

Po czterech latach kończył służbę kuriera. Gdy myślał o tym, doznawał uczucia żalu. 

Tyle lat wędrówki, tyle przebytych tras, tyle nieprzespanych nocy... Miał takie wrażenie, jakby 

nagle zdradzał te szlaki, przekreślił dni i noce spędzone na trasach - wśród słońca i pod mżącym 

blaskiem gwiazd, w zielonym puchu wiosny i w ślepych zamieciach śnieżnych, w spokojnych 

czasach  opadania  liści,  w  ulewach  i  we  mgłach.  Ileż  to  kilometrów  przemierzył  przez  te 

gorączkowe, pełne napięcia lata, ile ominął niebezpieczeństw, ile razy śmierć zaglądała mu w 

oczy. 

Ciężko  było  żegnać  te  chwile,  trudno  porzucać  szlak  wielkiej  przygody.  I  naraz  ten 

nieoczekiwany  cios,  jak  uderzenie  twardą  pięścią  między  oczy:  "Jesteście  posądzeni  o 

przywłaszczenie dwudziestu tysięcy dolarów... Będę was musiał postawić pod sąd... Pieniądze 

były przeznaczone dla organizacji w kraju..." 

Był  straszliwie  zmęczony,  nie  mógł  zasnąć.  Rzucał  się  w  śpiworze,  ciało  parzyło. 

Wolno,  piekielnie  wolno  wlókł  się  czas.  Sen  nie  chciał  przyjść.  Tylko  wspomnienia  coraz 

wyraźniejszymi falami napływały z głuchej czeluści nocy. 

 

Najczęściej stawała mu przed oczami postać majora Smygi. Widział dokładnie moment, 

w  którym  Smyga  wręczył  mu  tę  paczkę.  Było  to  dziewiętnastego  marca,  w  dzień  zajęcia 

Budapesztu przez Niemców. Ranek pogodny, pachnący  wiosną. Ulice Budy zalane słońcem. 

Niebo  gołębiosine,  rozpostarte  nad  koronkową  panoramą  Góry  Zamkowej,  a  w  dole  Dunaj 

sunący cicho, mętny od wiosennego przyboru. 

Smyga  mieszkał  na  ulicy  Uri  w  ekskluzywnej  dzielnicy  arystokratów,  dyplomatów, 

snobów, wielkoświatowych hochsztaplerów. Andrzej  bywał u  niego rzadko, ale  ilekroć miał 

tam  pójść,  ogarniał  go  niesmak  i  zakłopotanie.  Nie  znosił  majora  organicznie.  Nie  lubili  go 

zresztą wszyscy kurierzy. Traktował ich jak osobistych gońców, nie jak towarzyszy walki. Od 

background image

dawna przebąkiwano, że to niebezpieczny człowiek. Mówiono, że wygryzł Obertyńskiego, a 

potem  sam  został  mianowany  na  jego  miejsce.  Podejrzewano  go  o  spekulacje  pieniędzmi 

organizacji. Jako szef wywiadu na całe Węgry, miał nieograniczone możliwości. Nikt go nie 

kontrolował. Sam rozporządzał wielkimi sumami. Podejrzenia nie były bezpodstawne. Smyga 

prowadził  wystawny  tryb  życia.  Widywano  go  w  najwytworniejszych  lokalach  nocnych, 

wyjeżdżał  do  najmodniejszych  uzdrowisk,  zajmował  wykwintny  apartament,  nie  liczył  się  z 

pieniędzmi. Oszczędny stawał się dopiero wtedy, gdy miał do czynienia z kurierami. 

"Więc tak... - myślał Andrzej wiercąc się w śpiworze. - Ten drań poczuł pismo nosem. 

Zrozumiał, że nadarza się odpowiednia chwila, by zagarnąć okrągłą sumę dla zabezpieczenia 

sobie bytu. Niemcy w Budapeszcie, organizacja rozsypuje się, rwie się łączność z Londynem i 

z  krajem.  Można  skorzystać.  Dwadzieścia  tysięcy  dolarów  przyda  się  w  tych  niepewnych 

dniach  wojny.  Pakuje  więc  zamiast  pieniędzy  pociętą  gazetę.  Kurier  jest  pewny, 

zdyscyplinowany,  wypróbowano  go  przez  cztery  lata  służby.  Nawet  mu  przez  myśl  nie 

przejdzie  sprawdzić  zawartość  paczki.  Zalakowana,  może  spokojnie  wędrować  w  jego 

plecaku." 

Major golił się w łazience. 

- To pan, panie Andrzeju? - zawołał przez lustrzane drzwi. Potem w uchylonej szparce 

pokazał namydloną twarz. - Słyszał pan, co się dzieje? - zapytał z przejęciem. 

- Niemcy zajęli miasto. 

- Psiakrew - zaklął. - Tego tylko brakowało. Zdaje się, że kończymy naszą służbę. 

- Mam dzisiaj wyruszyć? 

- Oczywiście, oczywiście - rzekł pospiesznie. - Jest ważna poczta. Całe szczęście, że 

trafiłem na pana. Będę przynajmniej spokojny. Ja wieję z mieszkania. 

Mogą mnie tu capnąć. Zgłosi się pan w Rabce u siostry Karpowicz w sanatorium dla 

dzieci, Parkowa szesnaście. 

- W Rabce? - zdziwił się Andrzej. 

- Tak. Zmieniliśmy etap w kraju. W Zakopanem już śmierdzi. Pójdzie pan przez Pieniny 

i Gorce. Dawne etapy już niebezpieczne. Widzi pan, czegośmy się doczekali... 

- Czy mam wracać? - zapytał Andrzej. Smygą odwrócił się. 

- Oczywiście. Będzie pan musiał przeprowadzić mnie do kraju. Poczekam na pana. Z 

panem będę się czuł najbezpieczniej. Zdaje się, że cała nasza robota na Węgrzech traci już sens. 

Po prostu - kończy się. Zresztą, powiem panu, dość mam tego. W kraju przynajmniej walczą, a 

tu... Tutaj można skisnąć. Poczekam na dyspozycje, a potem pryskam. Mam nadzieję, że to nie 

potrwa długo - ręcznikiem skrupulatnie wycierał gładko wygolone policzki. 

background image

- Więc gdzie ta poczta? 

- Już daję. 

Przeszedł  do  przedpokoju,  wyjął  z  palta  kluczyk,  otworzył  nim  skrzynkę  zegara 

elektrycznego, wyjął kilka listów i sporą paczkę zawiniętą w gruby papier, starannie oplecioną, 

cienkim sznurkiem i zalakowaną w kilku miejscach. 

- Co w tej paczce? - zapytał Andrzej. 

Major spojrzał na niego z ukosa. Uśmiechnął się jakoś przekornie. 

-  A  jeśli  panu  powiem,  że  maszyna  piekielna  na  Hitlera,  czy  to  coś  panu  pomoże? - 

roześmiał się chrypliwie. Po chwili dorzucił: - Kurier raźniej się czuje, jeżeli nie wie, co niesie. 

Zresztą mamy instrukcje... 

- No, tak - skwitował Andrzej. 

- A więc powodzenia. Po powrocie zgłosi się pan do pani Asłanowicz z Komitetu. Tam 

zostawię wiadomość, gdzie ma mnie pan szukać. Następną turę przejdziemy już razem... 

 

"Wystrychnął  mnie  na  dudka  -  myślał  teraz  Andrzej  patrząc  w  szarą  taflę  małego 

okienka, za którą stała zbita ściana lasu. - Szubrawiec, wierzył w  moje poczucie obowiązku. 

Nie  zawiódł  się.  Dwadzieścia  tysięcy  dolarów  zostawił  sobie  na  czarną  godzinę.  A  potem 

jeszcze  asekurował  się  na  wszelki  wypadek,  żeby  kiedyś  nie  zarzucono  mu  kradzieży 

organizacyjnych pieniędzy. Zwalił wszystko na kuriera, rzucił nań podejrzenie, wydał wyrok. 

Przewidujący gracz. Kto wie, może kiedyś każą mu wyliczyć się z pieniędzy. Zawsze łatwiej 

jest  występować  w  roli  patrioty,  nieugiętego  rycerza  sprawy,  niż  w  szmatkach  zwykłego 

malwersanta, złodzieja. Przebiegły. Wolał nie wracać ze mną do kraju. Zadekował się w jakiejś 

węgierskiej dziurze. Ma nadzieję, że przetrwa razem z tymi dolarami  i doczeka się  lepszych 

czasów, a potem... Potem będzie się śmiał z naiwnego kuriera, któremu za sprzeniewierzenie 

organizacyjnych  pieniędzy  gdzieś  w  gęstym  zagajniku  pod  Turbaczem  wpakowano  kulę  w 

łeb..." 

 

background image

 

Musiało już świtać, bo za maleńkim okienkiem szałasu wyłaniały się z szarego mroku 

zarysy świerków. 

Zapadł nagle w sen ciężki, pełen niespokojnych zjaw i widziadeł. Wspinał się wąskim, 

spadzistym żlebem. Czarne skały, podobne do widmowych ptaków, wisiały nad nim, grożąc w 

każdej  chwili  zerwaniem.  A  dnem  żlebu,  niby  sypki,  zlodowaciały  śnieg,  sypał  się  popiół. 

Naraz jedna ze skał-ptaków oderwała się od calizny i runęła wprost na niego... Wtedy poczuł, 

że  ktoś  szarpie  go  za  ramię.  Z  trudem  otworzył  powieki.  Przecierał  oczy.  Nad  nim  stał 

porucznik Ornak. "Jak on się właściwie nazywa?  - zastanawiał  się. - Ornak to przecież  jego 

pseudonim konspiracyjny. Dawniej, kiedy startowałem z nim w zawodach zjazdowych, inaczej 

się nazywał..." 

Za oknem różowiły się blado pnie smreków. Ornak szarpnął go. 

- Wstawaj - szepnął. - Musisz wyrywać. 

Andrzej patrzał nań nieprzytomnymi oczami. 

- Słuchaj, jak ty się nazywasz? 

- Wstawaj! - przynaglał go porucznik. Miał na sobie góralski półkożuszek, przepasany 

starym koalicyjnym pasem. Z ramienia zwisał mu błyszczący od oliwy sten. 

- Będziecie mnie sądzić? - zapytał Andrzej ziewając. 

- Nie. To śmierdząca sprawa. 

- Dlaczego? 

- Wiesz dobrze. Rotmistrz posłał do Rabki, do tej siostry. Nie ma jej. Zabrało ją gestapo. 

- Mnie nie wierzycie? 

- Ja ci wierzę, ale sąd. 

- Chcę, żebyście mnie sądzili. 

- Nie mów głupstw. Wstawaj. Każdy sąd dałby ci "czapę". 

- Za co? 

Ornak schwycił za róg śpiwora, zaczął go ściągać z Andrzeja. 

-  Spiesz  się.  Już  widno.  Muszę  cię  wyprowadzić  z  obozu.  Rotmistrz  powiedział,  że 

najlepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Budapesztu. Ja na twoim miejscu znalazłbym tego majora i 

sprałbym mu mordę albo... 

- Albo co? 

-  Zresztą  -  rób  co  chcesz.  Rotmistrz  powiedział,  żebyś  się  nie  starał  przyczepić  do 

background image

jakiegoś oddziału, bo wtedy będzie cię musiał oddać pod sąd. 

- On myśli, że ja to zrobiłem? 

- Nie wiem, co on myśli. Wiem, że kazał cię wyprowadzić z obozu i radził, żebyś wrócił 

do Budapesztu. 

- Tam Niemcy. 

- Ale major też tam jest. 

- Nie wiem. 

- Ja bym go znalazł. Ja bym go poczęstował za ten kawał. 

Andrzej wygrzebał się ze śpiwora. Palcami wyczesywał z włosów zeschłe liście. 

- Ruszaj się, człowieku - poganiał zniecierpliwiony Ornak. 

Zaczął  zbierać  swoje  rzeczy.  Zwinął  śpiwór  i  wsadził  go  do  plecaka.  Potem  szybko 

sznurował ciężkie narciarskie buty. Ornak stał nad nim ciągle, przynaglał do pośpiechu. 

-  Po  co  ta  cała  heca?  -  zapytał  nagle  Andrzej.  I  zaraz  potem  pomyślał:  "Lepiej 

wpakowaliby mi kilka kuł... Co ja teraz będę robił?" 

Ornak wzruszył ramionami. 

- Jesteś gotowy? 

Andrzej,  jak  gdyby  chcąc  odwlec  chwilę  odejścia,  wyciągnął  paczkę  węgierskich 

symphonii. Poczęstował porucznika. Ten nie zapalił. Schował papierosa do kieszeni. 

- Chodźmy już. 

Wyszli  wprost  w  gęsty,  smreczynowy  młodnik.  Wierzchołki  drzew  żarzyły  się  w 

bladym blasku wschodzącego słońca. Powietrze było chłodne, wilgotne. 

Andrzej  drżał.  Nie  wiedział,  czy  z  zimna,  czy  ze  zdenerwowania.  W  dali,  między 

gałęzie  smreków, wdzierał  się siny, zamglony  łańcuch Tatr. Ciężka rosa wisiała  na trawach, 

skapywała  z  gałęzi.  W  gęstwinie  gwizdnęła  wilga.  A  dołem,  lasem,  aż  po  dolinę  Dunajca 

zaległa ciężka, cierpka cisza. 

Andrzej  zaciągnął  się  głębiej  dymem.  Gorzki  smak  papierosa  mdlił  go,  dym  gryzł  w 

piekące  od  niewyspania  oczy.  Szli  w  milczeniu,  rozgarniali  gęstwinę,  przemykali  między 

wykrotami  i  zasiekami  przylasków.  Andrzej  przypatrywał  się  zgiętym  nieco  plecom  swego 

przewodnika.  Podziwiał  jego  lekki,  elastyczny  krok.  Taki  krok  mają  jedynie  ludzie  obyci  z 

górami.  "Jak  on  się  nazywa?  Przecież  jeszcze  w  trzydziestym  dziewiątym  roku  podczas 

mistrzostw Polski startowałem z nim do biegu zjazdowego." 

- Słuchaj - zagadnął głośno - jak ty się nazywasz? 

Tamten odwrócił ku niemu smagłą, suchą twarz. 

- Ja... ano Ornak - rzucił przyjaźnie. 

background image

- Nie. Teraz... Teraz to wiem. Ale jakie twoje prawdziwe nazwisko? Śmieszne, co, ale 

zapomniałem. 

- Czy to ważne? 

-  Przecież  wiedziałem.  Jeszcze  w  trzydziestym  dziewiątym  startowaliśmy  razem. 

Męczy mnie to... 

- Rajski - rzucił tamten szybko. 

- No, właśnie - uśmiechnął się Andrzej. - Przecież w Nowym Targu co drugi to Rajski. 

Ty od dawna tu w lesie? 

- Od roku. A ty od (kiedy kursujesz? 

- Od samego początku. 

- Znasz Władka, gajowego z Krościenka? 

- Znam. Chodziłem z nim razem. 

- Co robi? 

- Nie wiem. Pewno został w Budapeszcie. 

- Pozdrów go, jak się z nim zobaczysz. 

- Prawdopodobnie go nie zobaczę. 

- A może... 

- Nie... Chyba że wrócę na Węgry. 

- Ja bym wrócił. Ja bym tego majora... - urwał nagle i przyśpieszył kroku. 

Andrzej  myślał,  że  ta  rozmowa  nie  miała  w ogóle  sensu.  Zaczął  ją  jedynie  po to,  by 

przerwać  przykre  milczenie.  Gdzieś  w  głębi  świadomości  nurtowały  go  inne  myśli. 

Przygnębienie ogarnęło go wielką, nienawistną, szarą jak mgła falą. "Parszywe życie... Cztery 

lata  na  kurierskich  szlakach  i  nagle  rozpacz...  Co  robić?"  Porucznik  jak  gdyby  odgadł  jego 

myśli. 

- Co ty właściwie chcesz robić? - zapytał nie odwracając głowy. 

- Nie wiem... Ale chyba pójdę na Węgry. 

- Kiedy? 

Andrzej  wzruszył  ramionami.  Zostawił  pytanie  bez  odpowiedzi.  Ale  po  chwili  rzekł 

jakby do własnych myśli: 

- Parszywe życie. Inaczej je sobie wyobrażałem. Myślałem, że inaczej to się skończy. 

- Rozumiem - Ornak zwolnił nieco. Przechodzili przez głęboki jar zarośnięty krzakami 

olchy.  Kamienie  usypywały  się  spod  ciężkich  butów.  W  dole  płynął  potok.  Bulgotał  wśród 

gęstych  zarośli.  -  Rozumiem  -  powtórzył  porucznik,  gdy  wspięli  się  na  drugi  brzeg  jaru.  - 

Paskudnie cię wpakował ten major. Ja bym mu nie darował. 

background image

Wyszli na małą polankę, obrzeżoną jasnym seledynem świeżych smreczynowych kiści. 

Młoda trawa srebrzyła się rosą. W górze błyszczało niebo jak kawał błękitnego szkła. 

- Musimy się pożegnać - powiedział Ornak stając na skraju polany. - Znasz chyba drogę. 

- Znam. 

- Omijaj Kowaniec, bo tam możesz się naciąć na żandarmów. 

- Dobrze. 

Ornak wyjął spod półkożuszka małe zawiniątko w przetłuszczonym, żółtym papierze. 

- Masz. Może ci się przyda. Kawałek góralskiej spyrki i pół oszczypka. 

- Dziękuję. Wsadź mi do kieszeni plecaka. 

- A forsę masz? 

- Mam trochę. Wystarczy... 

Porucznik  spoglądał  na  Andrzeja  przymrużonymi oczami.  Kurierowi  zdawało  się,  że 

patrzy nań jak na skazańca. Nie chciał przedłużać chwili pożegnania. Wyciągnął rękę. 

- To... cześć! Nie martw się, jakoś dam sobie radę. 

-  Cześć!  -  nieco  dłużej  zatrzymał  dłoń  Andrzeja  w  swej  ciężkiej  wilgotnej  dłoni.  - 

Słuchaj - powiedział przeciągle. - Nie staraj się dostać do partyzantki. Z rotmistrzem nie warto 

zadzierać.  Nie  ma  żartów.  Jeśli  się  dowie,  rozwalą  cię  na  amen.  Zresztą  on  morowy  chłop. 

Puścił cię przecież... 

- Dziękuję - wyszeptał Andrzej z sarkazmem. - Pozdrów go ode mnie. Powiedz, że mu 

się kłaniam. 

Uniósł rękę na pożegnanie i ruszył nie patrząc na Ornaka. Ten krzyknął za nim: 

- Ja bym poszedł do Budapesztu. Ja bym odnalazł tego drania... 

 

background image

 

Pociąg z Koszyc na Dworzec Zachodni przyjechał po północy. Andrzej znowu był w 

Budapeszcie. Tłum podróżnych wysypujących się z wagonów przelewał się ospale przez peron. 

Był to tłum zmęczony i dziwnie obcy. W każdym spojrzeniu, w każdym niemal ruchu Andrzej 

wyczuwał okupację. Mundury niemieckich żołnierzy gęsto przetykały szarą plazmę cywilnej 

ciżby. Pomalowane na niebiesko latarnie ćmiły szarawym światłem, nadając twarzom wygląd 

kamiennych  masek.  Nie  czuł  lęku  ani  podniecenia.  Był  tylko  zmęczony  i  przybity.  Dopiero 

widok kogucich piór na czaku żandarma podziałał jak alarmowy dzwonek: "Trzeba uważać!" 

Żandarm  spod  opuszczonego  na  czoło  czaka  lustrował  twarze  przeciekających  przez 

wąskie  przejście  ludzi.  Andrzej  zatrzymał  się  na  chwilę.  Machinalnym  ruchem  dotknął 

kieszeni, w której trzymał sfałszowane dokumenty węgierskie. Potem już zupełnie spokojnie 

wcisnął się w ciżbę. Gdy przechodził obok żandarma, poczuł lekki skurcz gardła. Nic więcej. 

Minął zielony mundur z miną tak obojętną, jakby wracał z turystycznej wycieczki. Odetchnął z 

ulgą i naraz krok jego stał się lżejszy, jak gdyby pozbył się przykrego balastu. Naraz poczuł na 

ramieniu czyjąś dłoń. Obejrzał się. Łysawy mężczyzna w źle skrojonym, granatowym ubraniu 

świdrował go małymi oczkami. "Szpicel" - pomyślał Andrzej i naraz wydało mu się, że to kres 

jego długotrwałej wędrówki. Zatrzymał się, posyłając nieznajomemu znużone spojrzenie. Był 

tak zmęczony, że nawet myśl o grożącym mu niebezpieczeństwie nie spłoszyła obojętności. 

- Dokumenty! - powiedział szpicel cichym głosem. 

Andrzej  wolnym  ruchem  wyjął  z  wiatrówki  legitymację  studenta  Politechniki 

Budapeszteńskiej.  Według  niej  był  młodym  Węgrem,  Antalem  Siposem,  urodzonym  w 

Szekesfehervarze,  studiującym  na  trzecim  roku  na  wydziale  mechanicznym.  Spoglądał  teraz 

tępo  na  człowieka  w  granatowym  ubraniu,  przeglądającego  sfałszowany  dokument. 

"Legitymacja jest dobrze zrobiona - myślał. - Nie powinien się skapować. Za tępy na to." 

- Skąd pan wraca? - usłyszał ostre pytanie. 

- Jak pan widzi, z wycieczki - odpowiedział spokojnie i wzruszył ramionami, jak gdyby 

chciał zwrócić uwagę, że ma plecak. 

Szpicel przymrużył oczy. 

- Skąd? 

- Z gór Bükk. 

- Aha... - szpicel podał mu legitymację i jeszcze raz spojrzał spod przymarszczonych, 

rzadkich brwi. 

background image

- A co pan ma w plecaku? 

- Ekwipunek i resztki żarcia. 

- Niech pan pokaże. 

Szpicel  grzebał  chwilę  w  rozwiązanym  plecaku,  ale  gdy  ze  spodu  wyciągnął  róg 

poplamionego śpiwora, uśmiechnął się z rezygnacją. 

- To pan taki prawdziwy turysta - powiedział jakby do siebie i skinąwszy łysawą głową 

odszedł. 

"Prawdziwy turysta!" - Andrzej uśmiechnął się do siebie, zawiązał plecak, zarzucił go 

na jedno ramię i wyszedł z dworca. 

Plac  Berliński  tonął  w  ciemnościach.  Przetoczyło  się  kilka  ciężarówek  z  ślepiami 

przygaszonych  latarni.  Ludzie  ginęli  w  mroku.  Zapanowała  pustka.  Andrzejem  wstrząsnął 

dreszcz. W skroniach poczuł przenikliwy chłód. "Jak w takim mieście znaleźć Smygę? Gdzie 

go szukać? Czy major pozostał jeszcze na Węgrzech? Do kogo się zwrócić? Przecież wszyscy 

kurierzy  rozpierzchli  się  po  świecie.  A  inni  Polacy?  Przeczesało  ich  gestapo.  Pozmieniali 

adresy. Pouciekali z okupowanego miasta..." 

Przez całą drogę myślał, że najpierw uda się do Marysi. Była to łączniczka pułkownika 

Obertyńskiego, poprzednika majora Smygi. Pracował z nią przez dłuższy okres swej służby  i 

miał  do  niej  zaufanie.  Ale  gdzie  jej  teraz  szukać?  Udać  się  na  ulicę  Stefanii  byłoby 

szaleństwem.  Dziewczyna  na  pewno  dawno  zmieniła  mieszkanie.  Nie  czekała,  aż  ją 

gestapowcy wyłuskają. 

Szedł  wolno  Wielkimi  Bulwarami  w  kierunku  ulicy  Rakoczego.  Jego  podkute  buty 

dzwoniły głucho w ciszy i pustce. Nad miastem wisiało niebo przepastne i groźne. Domy stały 

wymarłe.  Naraz  zajęczały  w  górze  syreny.  Ich  przeraźliwy  głos  rozniósł  się  potężnie  i 

natarczywie. Przetoczył się przez miasto raz i drugi. Ulica nagle ożyła, jak gdyby raził w nią 

piorun. Z kamienic, ciemnych plastrów gigantycznych uli, niby strwożone pszczoły wysypali 

się ludzie. Ktoś głośno krzyczał nawołując przechodniów, by szybciej kryli się w schronach. 

Kobiety obarczone dziećmi biegały wzdłuż chodników. Mężczyźni dźwigali ciężkie toboły z 

pościelą.  Kilku  wyrostków  wspięło  się  na  taras  kawiarni.  Pokazując  na  granatowe  niebo 

spierali  się,  z  której  strony  nadlatują  samoloty.  Pijany  włóczęga  stanął  na  środku  jezdni. 

Rozłożył szeroko ręce i śmiał się, bliski szaleństwa. 

Andrzej przystanął na chwilę. W skupieniu wyczekiwał jakiegoś odgłosu. Niebo było 

wciąż  puste.  Połyskiwało  bladą  łuną  rozgwieżdżonej  nocy.  Zbliżył  się  do  niego  człowiek  z 

opaską na ramieniu. 

- Do schronu! - zawołał drżącym głosem. - Do schronu. Tu nie macie czego szukać. 

background image

Andrzej wzruszył ramionami i powlókł się w kierunku bramy, nad którą widniała blado 

świecąca się lampa ze strzałką wskazującą wejście do schronu. Minął pustą bramę i zszedł do 

zatłoczonej piwnicy. Było duszno i parno. Zalatywało piwniczną stęchlizną i ludzkim potem. 

Wyszukał miejsce pod ścianą, zrzucił z ramion plecak, usiadł na nim i poczuł, że wali się na 

niego zmęczenie. Nie wiedział, kiedy usnął. 

Gdy się zbudził, schron był pusty. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje. 

Zdawało mu się, że jest w szałasie pod Turbaczem. Dopiero po chwili zobaczył smugę światła, 

sączącą  się  szaro  przez  uchylone  drzwi  piwnicy.  Podniósł  się,  ziewnął  głośno.  Pod  ścianą 

poruszył się jakiś cień. Andrzej wzdrygnął się instynktownie. 

-  Ale  pan  ma  mocny  sen  -  usłyszał  niski,  zachrypły  głos.  W  ciemności  zobaczył 

sylwetkę starego mężczyzny, opartego plecami o ścianę. Mężczyzna ćmił papierosa. Wionęło 

od niego tanim, kwaśnym winem. 

- Zaspałem - rzucił jakby na usprawiedliwienie. 

- Nie szkodzi, nie szkodzi - zaśmiał się tamten. - Jeszcze nas nie zasypało. 

- Czy bombardowali? - wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. 

-  To  pan  nic  nie  słyszał?  Szczęśliwy  z  pana  człowiek.  Tu  się  wszystko  huśtało  jak 

podczas trzęsienia ziemi. 

- Zaspałem. 

- Skończyła się zabawa - mówił tamten jakby do siebie. - Teraz Amerykańcy do nas się 

zabrali. Co noc przylatują. Walą, gdzie popadnie. Zachciało się nam wojny. Jak Amerykańcy 

skończą,  to  Ruscy  przylecą.  Będzie  zabawa...  -  czknął  głośno  i  splunął  pod  nogi.  Potem 

dorzucił intymnym tonem: - Ale mnie tam wszystko jedno. Nawet weselej. Jest towarzystwo i 

muzyka - zachłysnął się śmiechem. - A pan to co? 

- Ja? - mruknął Andrzej, nie rozumiejąc, o co tamtemu chodzi. 

- Pan też nie ma gdzie mieszkać? 

- Przyjechałem w nocy. Alarm zastał mnie na ulicy. Nie zdążyłem wrócić do domu. 

- I dlatego pan tu zasnął? - pokiwał tamten z niedowierzaniem kudłatą, rozczochraną 

głową. - Ej, mocny pan ma sen. Tu się wszystko trzęsło, a pan chrapał jak anioł. 

- Byłem zmęczony. 

Stary zbliżył się do Andrzeja. Teraz Andrzej mógł mu się lepiej przyjrzeć. Był to mały 

kościsty człowiek o wynędzniałej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie śmierdzące łachy. Bił 

od  niego  kwaśny  odór  alkoholu.  Andrzej  odsunął  się  z  obrzydzeniem.  Stary  tymczasem 

wyciągnął z worka pękatą butelkę. 

- Napij się, młody człowieku, nie wiemy, czy jutro gdzieś nas nie przysypie. 

background image

Andrzej zasłonił się ręką. 

- Dziękuję. Teraz nie mam ochoty. Stary wyszczerzył spróchniałe zęby. 

- W niobie będziesz miał ochotę. 

- Dziękuję - rzekł Andrzej ostro i szybkim ruchem zarzucił plecak na ramiona. Chciał 

minąć starego, ale tamten zagrodził mu drogę. 

- Tyś taki sam jak ja, tylko udajesz - powiedział. - Gdybyś miał mieszkanie, to byś tu nie 

chrapał do późnego rana. Napij się. 

Andrzej odtrącił wyciągniętą butelkę. 

- Powiedziałem, że nie piję. - Minął starego. Słyszał za plecami jego pijacki śmiech. 

- Lokator schronów. Ważny. Zobaczysz, że nas kiedyś razem przysypie... - wrzeszczał, 

a na pożegnanie posłał mu wiązankę soczystych, węgierskich przekleństw. 

Andrzej  wyszedł  na  ulicę.  Oślepiło  go  słońce.  Ulica  pulsowała  ruchem.  Dzwoniły 

tramwaje. Płynęły dwa strumienie  ludzi. Miasto żyło po swojemu,  jakby tej  nocy nic się nie 

wydarzyło. Andrzej dał się unieść prądowi przechodniów. Szedł zamyślony. Czuł się bardzo 

samotny w tym wielkim,  milionowym  mieście. Gdy  mijał ulicę Dob, naraz usłyszał  za sobą 

znajomy głos. Ktoś go wołał. Obejrzał się. Przez chwilę zdawało mu się, że majaczy, że jeszcze 

nie wyrwał się ze snu. A potem ogarnęła go nagła radość. Rozłożył szeroko ręce i nie zważając 

na przechodniów, zawołał wesoło: 

- Marysia! To chyba cud, że cię tutaj spotkałem! 

 

background image

 

-  Niestety,  nie  mam  pojęcia,  co  się  stało  z  majorem  Smygą  -  powiedziała  mu  w 

tramwaju, który wiózł ich na ulicę Telepes, gdzie mieszkała od czasu zajęcia Budapesztu przez 

Niemców. 

"Nikt nie ma pojęcia, gdzie się podział major Smyga - myślał z goryczą, zeskrobując 

niezbyt  ostrą  żyletką  dwudniowy  zarost.  W  małym  lusterku  odbijała  się  jego  twarz.  Była 

wychudzona i spalona słońcem. Niebieskie oczy zmatowiały od nadmiernego wysiłku ostatnich 

dni, zapadły głęboko. - Znowu daremny trud. Znowu rozczarowanie. Czy tym rozczarowaniom 

nie będzie końca? Może już nigdy nie uda mi się odnaleźć majora? Byłem naiwny, myśląc, że 

złapię go w Budapeszcie, tak jakbym przypuszczał, że on będzie tutaj czekał na mnie: »Dzień 

dobry, panie Andrzeju, jak to miło, że pana spotkałem. Bardzo pana przepraszam, że miał pan z 

mojego powodu drobne przykrości. To tylko nieporozumienie. Postaram się zrekompensować 

panu  tę  krzywdę...«"  -  ironizował,  zaciskając  z  wściekłością  zęby.  Po  chwili  pocieszył  się: 

"Może  jednak  Marysia  zdobędzie  jakieś  wiadomości.  Nie  przyrzekała.  Mówiła,  że  czasy  są 

niepewne i trudno dowiedzieć się czegoś o człowieku, który zniknął nagle i zapewne zależy mu 

na  zachowaniu  ostrożności.  Ale  Marysia  ma  rozgałęzione  znajomości  w  organizacjach  kon-

spiracyjnych. Może jej się uda..." 

Gdy  myślał  o  Marysi,  ogarniało  go  wzruszenie.  Była  dla  wszystkich  kurierów 

symbolem  poświęcenia  i  koleżeństwa.  To  ona  potrafiła  w  najcięższych  momentach  znaleźć 

radę  i  pokrzepienie.  Jednym  uśmiechem  umiała  rozpromienić  czyjąś  zgnębioną  twarz, 

pocieszyć  zrozpaczonego,  pokrzepić  słabego,  znękanego.  Napłynęły  wspomnienia:  Marysia 

czekająca  w  źle  opalanych  kawiarniach  na  kurierów;  Marysia  idąca  przez  zaśnieżone  drogi 

Słowacji  w  poszukiwaniu  zagubionych  ludzi;  Marysia  pochylona  nad  chorymi  kolegami; 

Marysia zawsze uśmiechnięta, zawsze gotowa nieść pomoc. 

Gdy przedstawił jej swą sytuację i opowiedział o Smydze, rzekła z uśmiechem: 

- Nie martw się, ja ci pomogę. 

Zagrzała trochę wody do golenia, rzuciła na krzesło czysty ręcznik i wyszła, prosząc go, 

by  zachował  ostrożność,  gdyż  mieszka  bez  zameldowania.  Był  pewny,  że  wyszła  w  jego 

sprawie. 

Mył się długo i starannie. Woda była chłodna, pachniała rdzą i chlorem. Zdawało mu 

się,  że  wraz  z  brudem  zmywa  z  ciała  zmęczenie.  Potem  podszedł  do  małej  komódki,  wziął 

wodę kolońską i skropił sobie włosy. 

background image

Pokoik mieścił się w suterenie, maleńkie okienko wychodziło na ulicę. Andrzej widział 

w  nim  nogi  przechodniów,  koła  przejeżdżających  samochodów.  Czasem  zaplątał  się  w 

prostokąt szyby pies, zaprzeczając wycinkowemu charakterowi tego zdeformowanego świata. 

Andrzej  położył  się  na  zaścielonym  kocem  łóżku.  Czuł,  że  znowu  zasypia,  ale  było  to 

złudzenie.  Sen  ocierał  się  tylko  ó  jego  powieki,  pierzchał  wraz  z  myślami,  które  napływały 

coraz natarczywiej. Wspomniał ciężką drogę przez Niżne Tatry. Ogarniał go niepokój na myśl, 

że  może  nie  odnaleźć  Smygi.  Zastanawiał  się,  co  zrobi  w  tym  wypadku.  Myśli  rwały  się, 

piętrzyły i nie mógł ułożyć ich w logiczną całość. Wziął więc z nocnego stolika starą gazetę i 

bezmyślnie odczytywał program wyścigów konnych. 

Po godzinie wróciła Marysia. 

-  Spij,  śpij  -  powiedziała  od  progu.  -  Ja  ci  nie  przeszkadzam.  Zaparzę  herbatę,  a  ty 

prześpij się trochę. Okropnie wyglądasz. 

- Próbowałem zasnąć, ale nie mogę. Jestem tak roztrzęsiony, że wszystko kołuje mi w 

głowie. 

- Spróbuj jednak, może ci się uda. - Podeszła do niego i chłodną dłonią pogładziła twarz. 

- Tak okropnie wyglądasz. 

- To głupstwo. Grunt, żebym złapał tego drania. Marysia usiadła na krawędzi łóżka. 

- Byłam u Tuli. Znasz ją. Ta druga łączniczka Obertyńskiego. Pytałam o Smygę. 

Andrzej uniósł się gwałtownie na łokciach. 

- I co? 

- Właściwie nic o Smydze nie wie. Podobno wyjechał z Budapesztu. 

- To niewiele. 

-  Zna  jedynie  adres  pewnej  Węgierki,  u  której  Smyga  ukrywał  się  jakiś  czas  po 

wkroczeniu  Niemców.  Jest  to  prawdopodobnie  jego  przyjaciółka.  Ale  to  wszystko  mgliste  i 

niepewne. 

- Skąd zna ten adres? 

- Zupełnie przypadkowo. Kiedyś spotkała Władka, Władek szedł właśnie do Smygi... 

- Czy Władek jest w Budapeszcie? - przerwał jej gwałtownie. 

- Nie. Władek znikł gdzieś bez wieści. Wiadomo tylko, że przez cały czas utrzymywał 

kontakt ze Smygą. Smyga zlikwidował wszystkie swoje sprawy... A może tylko tak udawał... 

Może zakładał nową siatkę. Mówię ci, teraz taki bałagan, że nikt nic nie wie. 

- Szkoda, że nie ma Władka. Zawsze mani takiego pecha. 

Marysia położyła dłoń na ramieniu Andrzeja. 

-  W  ogóle  jesteś  narwany.  Na  twoim  miejscu  splunęłabym  na  Smygę.  Czy  warto 

background image

narażać się dla takiego drania? 

- Ja go muszę złapać - powiedział z uporem. - Ty mnie może nie rozumiesz, ale ja go 

muszę  za  mordę  zawlec  pod Turbacz.  Gdybyś  tam  była,  gdybyś  widziała  spojrzenie  Okszy, 

gdybyś  słyszała  jego  głos, to  może  byś  mnie  zrozumiała.  Słuchaj -  zerwał  się  i  usiadł  obok 

Marysi - to przecież okropne. Ty mnie znasz. Od którego roku chodzę dla organizacji? 

- Od samego początku. Byłeś przecież pierwszym kurierem. Pamiętam doskonale, kiedy 

wyszedłeś  pierwszy  raz  do  Zakopanego.  Spotkaliśmy  się  wtedy  na  placu  Franciszkanów. 

Śmiałeś się, że idziesz zobaczyć, czy w Tatrach już można jeździć na nartach. 

- Tak. To było w październiku trzydziestego dziewiątego roku. Od tego czasu łażę bez 

przerwy. A ten sukinsyn wsadził mi zamiast dolarów pociętą gazetę. Ja go muszę złapać... 

- Myślisz, że on tylko z tobą tak zrobił. On zawsze kręcił. Przecież pamiętasz tę sprawę 

z Galianem. Nie wypłacił mu pieniędzy, a potem tłumaczył się, że dał tę forsę komu innemu. 

-  Pamiętam.  Dlatego  właśnie  muszę  porachować  się  z  nim  za  wszystkich.  Wierz  mi, 

jeśli  tego  nie  zrobię,  nie  będę  mógł  pokazać  się  wśród  swoich...  ani  tu,  ani  tam  w  kraju. 

Pomyślą, że rzeczywiście gwizdnąłem te dolary. 

- Ty zawsze byłeś ryzykantem. Ale w tym wypadku ryzyko nie opłaca się. Będziesz go 

szukał  w  Budapeszcie,  a  tymczasem  sam  wpadniesz.  Nie  masz  pojęcia,  jak  teraz  wyłapują. 

Musisz uważać na każdym kroku... 

Andrzej zrobił gest zniecierpliwienia. 

-  Zrozum,  dziewczyno,  ja  się  tak  czuję,  jakby  mi  ktoś  napluł  w  twarz.  Muszę  mieć 

świadomość, że ten drań zapłaci za swoje. Albo go zaciągnę na Turbacz, albo go ukatrupię... 

-  Przesadzasz.  Przecież  ten  Oksza  ułatwił  ci  ucieczkę.  Widać  z tego,  że  nie  uwierzył 

listowi Smygi. 

- Gdyby nie było tego faceta z Nowego Targu, to już dawno gniłbym pod Turbaczem. 

To tylko szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności. 

-  Tym  razem  znowu  liczysz  na  zbieg  okoliczności,  ale  zapewniam  cię,  że  teraz  o  to 

coraz  trudniej.  Świat  stanął  do  góry  nogami.  Polacy  rozprysnęli  się  na  wszystkie  strony. 

Będziesz miał cholernie trudną robotę. - Wstała, zaczęła krzątać się wokół małej kuchenki elek-

trycznej. - Tymczasem zrobię ci herbaty. Wiem, że lubisz mocną herbatę. To ci może rozjaśni 

w głowie - żartowała. - Mam jeszcze trochę prawdziwej. Nie lubię pić tych lipowych ziółek. 

Połóż się, kochanie, widać, że ledwo zipiesz. 

Andrzej opadł na poduszkę, ale z coraz większą uwagą przypatrywał się dziewczynie. 

Była smukła i zgrabna. Miała ładne dłonie. 

- Miałem cholernie trudną drogę - powiedział cicho. - Cholerną drogę... Myślałem, że 

background image

już  z  tego  nie  wylezę.  Pod  Dobszyną  wpadłem  w  kocioł.  Przeczesywali  lasy.  Mówię  ci,  nie 

byłem jeszcze w takim kotle. Żandarmi, hlinkowcy, wojsko... Na Słowacji już się rusza. Pod 

Dżumbirem  spotkałem  partyzantów.  Żebyś  wiedziała,  jaką  miałem  ochotę  przyłączyć  się  do 

nich... Ale wciąż myślałem o tym draniu. A potem pod Dobszyną. Mały odcinek, a szedłem trzy 

dni. Nie miałem żarcia. Myślałem, że tam zostanę... Szedłem tylko nocą... Ty wiesz, co to jest... 

Ale właściwie nie szedłem, tylko czołgałem się... Wszędzie patrole, wszędzie placówki, gęsto, 

psiakrew... A ja byłem już taki słaby, że czołgać się nie mogłem. Popatrz, jakie mam łokcie. - 

Odwinął rękaw koszuli, uniósł łokieć zdarty do krwi. Marysia ujęła delikatnie jego rękę. 

- Zrobię ci opatrunek. 

- Dziękuję, nie trzeba. Na mnie przysycha jak na psie. 

Marysia pokręciła głową. 

- Ej, Andrzej, Andrzej... I to wszystko przez tego... Udał, że nie słyszy. 

- Najgorsze to, że właściwie straciłem pewność siebie. Dziwne, prawda? Dawniej nigdy 

nie zastanawiałem się nad tym. Szedłem, jakby mnie ktoś za rączkę prowadził. A teraz... Teraz 

to już inaczej. Zdaje mi się, że mi się nic nie uda. A dlaczego? To proste. Nie mam właściwie 

celu. To tylko upór pcha mnie naprzód. Ale na jak długo starczy tego uporu? 

Marysia przykucnęła przed szafką. Wyciągnęła bochenek chleba. 

- Zjesz chleba z morelowym dżemem. Niczego więcej nie mam. Takie czasy. 

- Szkoda, żeśmy po drodze czegoś nie kupili. Mam jeszcze trochę pengö. 

- Niewiele mógłbyś kupić. Dżem i turo. Sklepy już puste... Wszystko na kartki. 

- Lubię bardzo chleb z morelowym dżemem... I herbatę oczywiście. Zresztą nie martw 

się o mnie. Właściwie to mi się nie chce jeść. Pójdziemy do jakiejś knajpy, wsadzimy kelnerowi 

w łapę, to nam poda coś solidnego. 

Z przyjemnością patrzył na czystą serwetkę, ładne filiżanki i na ręce Marysi. Pokoik był 

mały,  wilgotny.  W  kątach  zieleniały  plamy  pleśni.  Ale  biała  serwetka,  kilka  kwiatów 

sterczących  w  ładnym  wazoniku  i  subtelny  ruch  dłoni  Marysi  stwarzały  nastrój  domowego 

ciepła. 

Marysia smarowała chleb. 

-  Aleś  ty  głupi  -  powiedziała,  rzucając  mu  przelotne  spojrzenie.  -  Dlaczego  tak  się 

upierasz? Przecież to wszystko... - Machnęła ręką. - Tobie tego nie wytłumaczę. 

- Mówisz, że Władek kontaktował się ze Smygą? - zapytał wykrętnie. 

- Tak. Widocznie Smyga, nie mając ciebie pod ręką, chciał wykorzystać Władka. Może 

miał zamiar wrócić do kraju. 

- Szkoda, że nie ma Władka. Gdyby był, ułatwiłby mi zadanie. 

background image

- Całe twoje zadanie polega na szukaniu wiatru w polu - zakpiła. 

-  Spróbuję  poszukać  wiatru  w  polu  -  rzekł  sentencjonalnie.  -  Nie  będziemy  się  o  to 

spierać. 

Nalewała  herbatę  do  filiżanek.  W  jej  ruchach  było  wiele  uwagi,  jakby  starała  się  nie 

uronić ani jednej kropelki. To mu się bardzo podobało. Naraz zapytała: 

- Właściwie co ty chcesz robić? 

- Pójdę do Węgierki, u której mieszkał. 

- Tula zna tylko adres, poza tym nie wie, jak ona się nazywa i kto to w ogóle jest. 

-  Jeszcze  jedna  zagadka  do  rozwiązania.  Pamiętasz,  ile  takich  zagadek 

rozwiązywaliśmy razem w sprawie Olgi Sperling? 

- To były inne czasy i inne Okoliczności. Teraz mamy związane ręce. 

- Pozostają jeszcze nogi i rozum. Skłoniła się zabawnie. 

-  Mój  panie,  podane  do  stołu.  Herbata  jest  ciemna  jak  jodyna.  Na  twoją  cześć 

zaparzyłam pół paczki. - A gdy pierwsza usiadła, dodała: - Więc chcesz znaleźć tę Węgierkę. 

Kiedy się tam wybierasz? 

-  Dzisiaj  w  każdym  razie  nie.  Dzisiaj  odpoczywam.  Pójdę  jutro  rano.  Muszę  o  tym 

pomyśleć. A dlaczego o to pytasz? 

- Bo... - uśmiechnęła się pojednawczo - może mogłabym ci pomóc. 

Pocałował ją w rękę. 

- Marysiu, jesteś prawdziwym aniołem... Ale w tym wypadku będę musiał podziękować 

ci za pomoc. Nie mogę cię narażać. 

 

background image

 

Tallya utca 5. Zatrzymał  się na skraju wąskiej, asfaltowanej uliczki  i spojrzał w głąb 

gęsto  zarośniętego  ogrodu.  Za  żywopłotem  bieliła  się  ściana  willi.  Dalej  były  krzewy  bzu, 

jaśminu i złotego deszczu, osypane gęsto świeżym pachnącym kwieciem. Z prawej strony stary 

człowiek zamiatał kort tenisowy. "Pewno dozorca albo ogrodnik" - pomyślał. Chwilę wahał się, 

czy  zadzwonić,  ale  wnet  przezwyciężył  niepokój,  podszedł  do  niskiej  bramy  oplecionej 

listowiem dzikiego wina. Nacisnął guzik dzwonka. Na odgłos dzwonka człowiek zamiatający 

kort wychylił się, by ujrzeć ukrytego za bramą przechodnia. 

- Kto tam? - zawołał głośno. 

"Oczywiście  wszyscy  lokatorzy  mają  swe  klucze"  -  pomyślał  Andrzej  i  zamiast 

odpowiedzieć, zadzwonił jeszcze raz. 

Staruszek oparł miotłę o siatkę ogrodzenia i wolnym krokiem, mrucząc coś pod nosem, 

zbliżał się do bramy. 

- Czego sobie pan życzy? - zapytał przeciągle. Podejrzliwym spojrzeniem badał wygląd 

zewnętrzny nieznajomego. 

Andrzej  uśmiechnął  się  porozumiewawczo.  Myślał,  że  tym  uśmiechem  zjedna  sobie 

staruszka. 

- Czy w tej willi mieszka taka młoda, przystojna pani? 

Twarz staruszka stężała. Wzrok się wyostrzył. 

- O kogo panu chodzi? - zapytał ponurym, nic dobrego nie wróżącym głosem. 

- Taka elegancka dama - zmrużył cwaniacko oko. - Pan wybaczy, ale zapomniałem, jak 

się nazywa. Wczoraj odprowadziłem ją do domu. To moja nowa znajomość... Pan rozumie, nie 

zdążyłem jeszcze... 

- O kogo panu chodzi? - przerwał  mu staruszek. - Jeżeli pan  ją zna, to powinien pan 

wiedzieć, jak się nazywa. 

Andrzej zrozumiał, że wiele nie wskóra, ale z uporem odgrywał dalej rolę przygodnego 

znajomego. 

- Taka elegancka... Przecież tutaj wczoraj wchodziła. 

- Tu mieszkają sami eleganccy ludzie - uśmiechnął się kpiąco staruszek. - A pan niech 

lepiej dowie się, do kogo pan chce. - Posłał pogardliwe spojrzenie i pokazał mu przygarbione 

plecy. 

- Niech pan chwilę poczeka! - Andrzej chciał go zatrzymać i spróbował zjednać sutym 

background image

napiwkiem, ale staruszek wzruszył tylko ramionami i pokuśtykał w kierunku kortu. Gdy był już 

przy siatce ogrodzenia, odwrócił  się  nagle  i potrząsając głową, zawołał: - Pełno teraz takich 

włóczykijów. Czego pan tam jeszcze stoi? 

Andrzej chętnie pokazałby mu po sztubacku język, ale skwitował pytanie niemrawym 

uśmiechem,  odwrócił  się  i  odszedł.  "Trzeba  być  ostrożniejszym  -  myślał  oddalając  się  od 

bramy. - Ludzie teraz boją się. Prawdopodobnie ogrodnik wiedział o nielegalnym przebywaniu 

polskiego  uchodźcy  w  mieszkaniu  Węgierki  i  nie  miał  zamiaru  udzielać  jakichkolwiek 

informacji.  Nie  udało  się.  Popełniłem  nieostrożność,  która  może  utrudnić  dalsze 

poszukiwania." 

Tak rozmyślając doszedł do skrzyżowania ulic. Przecznica pięła się stromo na ubocza 

Martonhegy. Z jednej jej strony stały piękne wille, z drugiej ku stromemu jarowi opadały łąki. 

Był  to  jeden  z  najbardziej  uroczych  zakątków  Budy,  pełen  starych  drzew,  starannie 

utrzymanych  ogrodów,  barwnych  przylasków  i  pachnących  łąk.  Na  drogach  spotykało  się 

dobrze  ubranych  mężczyzn,  wypielęgnowane  kobiety,  dzieci  w  towarzystwie  pielęgniarek, 

najnowsze modele samochodów. Najbogatszy Budapeszt założył tutaj podmiejską rezydencję. 

Andrzej  spojrzał  na  zegarek.  Była  dopiero  siódma.  Dzielnica  tonęła  jeszcze  w 

porannym śnie. Tylko ogrodnicy, kierowcy samochodów i służące zakłócały beztroski spokój. 

Speszony  pierwszym  niepowodzeniem,  obmyślał  nowy  plan.  Obierze  sobie  dogodny  punkt 

obserwacyjny,  z  którego  będzie  mógł  widzieć  bramę  i  wychodzących  z  niej  ludzi.  Willa 

zapewne  nie  miała  wielu  mieszkańców,  nietrudno  więc  będzie  rozpoznać  młodą,  samotną 

kobietę,  przyjaciółkę  majora  Smygi.  Plan  ten  wydał  mu  się  realny.  Przeszedł  więc  na  drugą 

stronę jaru i ścieżką wijącą się wśród zarośli doszedł do punktu położonego naprzeciw willi na 

ulicy Tallya. Stała tam mała ławeczka. Usiadł na niej, zapalił papierosa. 

Jar  tonął  jeszcze  w  cieniu.  Tylko  najwyższe"  kępy  tarniny  i  głogu  jarzyły  się  w 

ukośnych  promieniach  słońca.  W  dole  szemrał  strumień,  a  górą  niósł  się  śpiew  ptaków. 

Błękitna  ważka  usiadła  na  dmuchawcu.  Pszczoły  bzykały  w  zroszonej  trawie.  Wiewiórka 

przemknęła  przez  gąszcz  listowia  i  przycupnęła  na  chwilę  na  gałęzi  rozłożystej  lipy.  Z  dali 

dochodził  szum  puszczonej  z  hydrantu  wody.  Andrzej  siedział  ze  wzrokiem  utkwionym  w 

małej bramie. Zdawało mu się, że jest gdzieś bardzo daleko od Budapesztu, w krainie spokoju i 

ciszy. 

Czekał może godzinę, zanim w bramie ukazała się pierwsza postać. Był to starszy pan w 

białym płóciennym ubraniu i słomkowym kapeluszu. Szedł raźnym krokiem, wywijając cienką 

laseczką.  Wybierał  się  widocznie  na  spacer,  skręcił  bowiem  w  boczną  ścieżkę  i  na  chwilę 

zatrzymał się, przypatrując się stadku sikorek buszujących w gęstwinie tarniny. Po upływie pół 

background image

godziny z bramy wyszła tęga kobieta w perkalowej sukni. Niosła spory koszyk. Nietrudno było 

odgadnąć, że to służąca. Trzecią osobą, którą Andrzej zauważył w bramie obserwowanej willi, 

był młody, elegancko ubrany mężczyzna. Przy pomocy ogrodnika otworzył szeroko bramę. Po 

chwili z głębi ogrodu wytoczył się wolno samochód. Andrzej przezornie ukrył się za krzewy, 

by bystre oko ogrodnika nie spostrzegło go na czatach. Ogrodnik tymczasem szybko zamknął 

bramę i znikł w cienistej głębi ogrodu. Po jakimś czasie starszy pan w słomkowym kapeluszu 

wrócił ze spaceru. 

Mijały  minuty,  kwadranse,  godziny.  Andrzej  z  coraz  większym  zniecierpliwieniem 

spoglądał na zegarek. Dochodziła już jedenasta. Miał zamiar porzucić swe stanowisko i ułożyć 

inny plan działania, ale nagle ujrzał w bramie różową suknię. Serce zabiło mu żywiej. 

"To  pewno  ona..."  Kobieta  wyszła  na  zacienioną  uliczkę.  Była  to  młoda,  wysoka, 

smukła  kobieta  o  ruchach  sprężystych  i  wdzięcznych,  jak  dobrze  wygimnastykowana 

sportsmenka. Jej suknia na tle soczystej zieleni przesuwała się jak różowy obłoczek. Andrzej 

zerwał się z ławeczki i szybkim krokiem skierował się w stronę skrzyżowania ulic. Tutaj ich 

drogi powinny się przeciąć. Istotnie, gdy zbliżył się do skrzyżowania, tuż przed sobą zobaczył 

kobietę w różowej sukni. Szła zamyślona. Nie zauważyła przechodnia. 

-  Przepraszam  panią  -  zagadnął  Andrzej  głosem  nieco  stłumionym.  -  Mam  ważne 

wiadomości dla majora Smygi. Czy mogłaby pani skontaktować mnie z majorem? To bardzo 

ważna sprawa. Wróciłem z Polski - wyszeptał jednym tchem. 

Kobieta  zatrzymała  się  gwałtownie.  Rozbieganym  spojrzeniem  ogarnęła  postać 

Andrzeja.  Stała  przez  chwilę  wpatrzona  w  niego  jak  w  złą  zjawę.  Wargi  jej  drżały,  jakby 

chciała coś powiedzieć, a nie mogła wydobyć głosu. 

Andrzej uśmiechnął się przyjaźnie. 

- Niech się pani nie obawia. 

Kobieta  cofnęła  się  o  pół  kroku,  starała  się  opanować  chwilowe  zdenerwowanie. 

Zmrużyła oczy, zacisnęła lekko wargi, potem powiedziała nienaturalnym głosem: 

- Bardzo pana przepraszam, ale właściwie o co panu chodzi? 

- O majora Smygę - szepnął konfidencjonalnie. 

- Nie znam żadnego majora Smygi... i bardzo proszę, żeby pan odszedł jak najszybciej. 

To chyba jakaś pomyłka. 

Andrzej  wiedział,  że  kłamie.  Zbyt  gwałtownie  wypierała  się  znajomości  ze  Smygą. 

Postanowił zagrać w otwarte karty. 

- Proszę się nie obawiać. Dowiedziałem się, że major mieszkał w tej willi. Jestem jego 

kurierem. Przyniosłem bardzo ważne wiadomości. Od pani w tej chwili zależy, czy potrafię go 

background image

odszukać.  -  Ujął  ją  lekko  pod  ramię.  -  Chodźmy.  Po  drodze  będziemy  mogli  rozmawiać.  I 

proszę,  niech  pani  tak  na  mnie  nie  patrzy.  Nie  jestem  ani  konfidentem  policji,  ani  agentem 

gestapo. Ryzykuję tak samo jak  i pani. Miałem do pani zaufanie, więc dlatego przyszedłem. 

Rozmawiamy przecież w cztery oczy. No, niechże się pani rozchmurzy... 

Z oczu jej znikł lęk, ale twarz wciąż jeszcze wyrażała zakłopotanie. 

- To chyba jakieś nieporozumienie - wyszeptała, ruszając wolnym krokiem. 

-  Dowiedziałem  się,  że  major  mieszkał  w  tej  willi  -  powiedział  Andrzej  szeptem.  - 

Mieszkał  u  pani.  Niechże  pani  zrozumie,  że  są  w  życiu  takie  sytuacje,  kiedy  trzeba  zaufać 

człowiekowi. W tym wypadku każda minuta jest ważna. Im szybciej odszukam majora, tym dla 

niego lepiej. Mam dla niego ważne wiadomości. Jeżeli pani zależy na jego życiu, to proszę... 

- Czy to ma być szantaż? - przerwała mu gwałtownie. - Proszę w tej chwili odejść, bo w 

przeciwnym razie zawołam... 

- O właśnie - podjął Andrzej - pani w każdej chwili może mnie oddać w ręce policji. A 

jednak  nie  odejdę.  Wiem,  że  pani  tego  nie  zrobi.  -  Ujął  ją  mocniej  pod  rękę.  -  Cały  tydzień 

przedzierałem się z Polski na Węgry, żeby spotkać majora. Mogę panią zapewnić, że nie była to 

łatwa droga. W tej chwili tylko pani może mi wskazać, gdzie on przebywa. Od pani wszystko 

zależy. 

Kobieta długą chwilę szła w milczeniu. Wzrok wlepiła w asfalt ulicy, głowę odwróciła 

od Andrzeja. Naraz zatrzymała się, jak gdyby powzięła decyzję. 

- Major Smyga wyjechał. Otrzymał paszport i wyjechał za granicę. 

- Dokąd? 

- Tego mi nie powiedział. 

- Skąd miał paszport? 

Kobieta wzruszyła tylko ramionami. 

- Tak mnie pan wypytuje, jakbym znała wszystkie tajemnice majora. Czy nie wystarczy 

panu to, co powiedziałam? Wykazałam maksimum dobrej woli. A teraz proszę pana, żeby pan 

odszedł  i  już  nigdy  więcej  mnie  nie  niepokoił.  Pan  doskonale  rozumie,  w  jakich  warunkach 

teraz żyjemy. Niech mnie pan już więcej nie naraża. - Skinęła głową i niemal biegiem ruszyła 

przed siebie. 

Andrzej  stał  długą  chwilę,  jakby  wrósł  w  twardą  skorupę  asfaltu.  Doznał  uczucia 

rozpaczy.  "A  jednak  cały  wysiłek  na  nic.  Major  ulotnił  się.  Szukaj  wiatru  w  polu."  Potem 

jednak napłynęły znowu wątpliwości: "A jeśli ta kobieta kłamie? Jeśli w ten sposób chciała się 

mnie pozbyć? Przecież dostać w obecnej chwili paszport to nie taka prosta sprawa. A wizy? 

Całe  Bałkany  okupowane  przez  Niemców.  Jak  przedostać  się  przez  Jugosławię,  Bułgarię, 

background image

Turcję?" 

Różowa  suknia  zniknęła  za  zakrętem  drogi.  Andrzej  postanowił  śledzić  przyjaciółkę 

Smygi.  Może  w  ten  sposób  odnajdzie  majora?  Może  dowie  się,  dokąd  wyjechał?  Ruszył 

żwawym  krokiem.  Ulica  skręcała  wśród  gęstego  szpaleru  starych  lip.  Dalej  biegła  między 

willami.  W  prawo  prowadziła  wąska  ścieżka  ku  ulicy  Böszörmenyi.  Na  niej  właśnie  ujrzał 

kobietę w różowej sukni. Kobieta kilka razy obejrzała się. Widocznie chciała sprawdzić, czy 

ktoś nie idzie za nią. Zboczył więc na jeszcze niniejszą, stromą ścieżynkę, która wiodła do jaru, 

a potem łączyła się ulicą Martonhegyi u jej wylotu przy Böszörmenyi. Przyspieszył kroku, by 

nie zgubić z oczu kobiety w różowej sukni. Gdy zbliżał się do skrzyżowania ulic, zobaczył ją na 

przystanku  autobusowym.  Zatrzymał  się  i  ukrył  za  załomem  muru.  Wnet  od  ulicy 

Nemethvölgyi nadjechał niebieski autobus. Różowa suknia znikła w nim szybko. Gdy autobus 

odjechał, podbiegł do stojących u wylotu ulicy taksówek. 

- Niech pan jedzie trasą "dwójki" - rzucił do zdumionego kierowcy, a gdy już ruszyli, 

wytłumaczył: - Mam tu ma oku pewną kobietę. Pan rozumie. 

Kierowca roześmiał się i porozumiewawczo zmrużył oko. 

- Małe polowanie, co? 

-  Czegóż  się  nie  robi  dla  kobiet  -  zaśmiał  się  Andrzej  i  poczęstował  kierowcę 

papierosem. - Najpierw musimy dogonić jadący przed nami autobus, a potem pojedziemy za 

nim. Jeżeli pan dobrze wywiąże się ze swego zadania, będzie większy napiwek. 

- Zrobi się - skinął głową kierowca. Przy ulicy Kekgolyo dopędzili autobus. 

- Teraz musimy uważać - tłumaczył Andrzej. - Niech pan nie wyprzedza autobusu. Przy 

każdym  przystanku  proszę  zatrzymać  wóz.  Byłbym  niepocieszony,  gdyby  wysiadła 

niepostrzeżenie. Jest w różowej jedwabnej sukni. 

- Może pan być spokojny. Nie przepuścimy jej tak łatwo... 

Kierowca  należał  do  ludzi  jowialnych  i  rozmownych.  Między  przystankami 

autobusowymi opowiadał  Andrzejowi  najnowsze  dowcipy o Niemcach  i Hitlerze. Przeklinał 

przy  tym  okupantów,  kartki  żywnościowe,  polityków  węgierskich,  a  z  rozrzewnieniem 

wspominał  dawne,  dobre  czasy  Franciszka  Józefa.  W  ten  sposób  przejechali  całą  Budę. 

Dopiero  za  mostem,  na  placu  Petöfiego,  Andrzej  zobaczył  kobietę  w  różowej  sukni, 

wysiadającą z autobusu. 

- Udało się! - powiedział zadowolony. Dał kierowcy dwudziestopengowy banknot i nie 

czekając na resztę, ostrożnie wysunął się z taksówki. 

Kobieta  przecięła  plac,  wmieszała  się  w  tłum  przeciekający  przez  wąziutką  uliczkę 

Regiposta.  Nie  tracąc  jej  z  oczu,  szedł  w  odległości  może  trzydziestu  kroków.  Widział,  jak 

background image

minęła  najruchliwszą ulicę Budapesztu, Vaci,  i potem skręciła w ulicę Petöfiego. Na chwilę 

utonęła  w  gęstym  tłumie.  Opanował  go  niepokój,  lecz  gdy  dobrnął  do  rogu,  znowu  wśród 

różnobarwnej ciżby przechodniów ujrzał różową suknię. I naraz spostrzegł, że jej właścicielka 

wchodzi do kawiarni, mieszczącej się na rogu Pilvax. 

Po  chwili  wszedł  za  nią.  Kawiarnia  była  nabita  ludźmi  i  przepełniona  błękitnawym 

dymem. Na kontuarze syczało połyskujące niklem espresso. Przystanął w drzwiach, rozejrzał 

się  po  sali.  O  jakieś  pięć  stolików  dalej,  w  głębi  kawiarni,  zobaczył  różową  suknię,  a  obok 

mężczyznę  w  sportowym  ubraniu.  Poznał  go  natychmiast.  Był  to  Smyga.  Chwilę  stał  jak 

skamieniały.  Czuł  jedynie,  że  wzburzona  fala  krwi  napływa  mu  do  głowy.  Potem  ruszył  w 

kierunku  stolika  Smygi.  W  tym  momencie  major  go  zobaczył.  Jego  oczy  stały  się  wielkie  i 

okrągłe.  Starli  się  spojrzeniami  ponad  głowami  pochylonych  nad  stolikami  ludzi.  Kobieta 

uczyniła gest zdumienia. Major spojrzał na nią, rzucił kilka słów i nagle uniósł się, jak gdyby 

chciał  wyjść  Andrzejowi  naprzeciw.  W  pewnej  chwili  gwałtownie  zawrócił.  Wtedy  Andrzej 

rzucił się za nim. 

Dzieliło  ich  może dziesięć kroków, ale tę przestrzeń wypełniało kilka  stolików gęsto 

otoczonych  ludźmi.  Zanim  Andrzej  przecisnął  się  wśród  ciżby,  major  był  już  w  drugich 

drzwiach,  prowadzących  na  Pilvax.  Andrzej  z  przerażeniem  zobaczył  jego  szerokie  plecy 

ginące  za  kotarą.  Przepychał  się  coraz  gwałtowniej.  Ludzie  usuwali  się  w  popłochu, 

odprowadzając go karcącymi spojrzeniami. Nie zwracał na nich uwagi. Pragnął jak najszybciej 

dobrnąć  do  drzwi.  Gdy  zrozpaczonym  ruchem  rozgarnął  kotarę,  ujrzał  jedynie  zatłoczoną 

ludźmi ulicę. Spojrzał w lewo i w prawo. Niestety, nigdzie nie zauważył majora. Przez ułamek 

sekundy wahał się: "Na plac Vörösmartyego czy w kierunku ulicy Eskü? Chyba na Eskü. Tam 

większy ruch." Ruszył więc w prawo. Zszedł na skraj jezdni i puścił się biegiem. Zdawało mu 

się,  że  wśród tłumu  mignęła  mu  łysina  Smygi.  Przyspieszył  kroku,  ale  gdy  dobiegł  do  rogu 

Eskü, zrozumiał, że w tym tłumie nie zdoła go złapać. Major mógł przecież skręcić w pasaż, 

który prowadził od ulicy Petöfiego, lub zboczyć w którąś przecznicę. Zdawało mu się, że stracił 

ostatnią szansę. 

"Może ta kobieta będzie jeszcze w kawiarni?" - pomyślał i zawrócił gwałtownie. Znowu 

puścił  się  biegiem.  Gdy  zdyszany  stanął  w  drzwiach  kawiarni  i  rozbieganym  wzrokiem 

przebiegł wzdłuż stolików, z przerażeniem spostrzegł, że jej już nie ma. Miał nadzieję, że może 

ją  spotka  na  którejś  z  ulic  śródmieścia.  Przypuszczał  bowiem,  że  wyszła  w  poszukiwaniu 

majora. Wyszedł więc z kawiarni i długo włóczył się między ulicami Petöfiego, Vaci, Eskü i 

placem Vörösmartyego, ale nie spotkał ani majora, ani jego przyjaciółki. Zmęczony i zły wrócił 

na ulicę Telepes do Marysi. 

background image

 

background image

 

Drzwi otworzyła mu Marysia. Stała w progu uśmiechnięta, z lekko przechyloną głową, 

jak gdyby chciała się przekomarzać. 

- Mam dla ciebie dobrą wiadomość - powiedziała wesoło. - A ty, dlaczego jesteś taki 

ponury? 

Zacisnął pięści i wykrztusił ze złością: 

- Wyobraź sobie, miałem go niemal w garści i znowu mi zwiał. 

- Kto? 

- Major. 

- Major? - uniosła ze zdumieniem ramiona. - To niemożliwe. 

-  Niestety  możliwe  -  rzekł  oschle  i  zaczął  szybko  opowiadać  przebieg  zdarzenia.  - 

Takiego pecha mam tylko ja - zakończył. - Nikt inny, tylko ja. Gdybym go wtedy złapał, to bym 

go chyba zadusił. 

- Ja ci powiem, mój Andrzejku - rzekła przekornie Marysia - że ty masz szczęście, nie 

pecha. Dowiedziałam się zupełnie przypadkowo, gdzie ukrywa się Smyga. 

Spojrzał na nią z niedowierzaniem. 

- Chyba w piekle. 

- Niedaleko piekła, w Nogradveröce - zakpiła. 

- Nie nabijaj się ze mnie. 

- Mówię zupełnie poważnie. 

- Skąd wiesz? 

-  Miałeś  wyjątkowe  szczęście.  Spotkałam  dzisiaj  na  placu  Kalwina  Stasia 

Surowieckiego.  Znasz  go,  syn  lekarza  z  Komitetu. Poszliśmy  na  kawę.  Wspomniał  zupełnie 

przypadkowo, że u jego ojca w Nogradveröce ukrywa się major Smyga... 

- To znaczy, że on nie mieszkał u tamtej na Martonhegyi? 

- To znaczy, że mieszkał tam jakiś czas, a potem przeniósł się z Budapesztu. 

- Mam nadzieję, że Stasiowi nie wspominałaś o mnie? 

- Roztrąbiłam na całe miasto, że pan Andrzej wrócił do Budapesztu. 

-  Wciąż  żartujesz,  a  to  przecież  cholernie  poważne  sprawy.  Boję  się,  żeby  go  nie 

spłoszyć.  Chociaż  to  dzisiejsze  spotkanie...  -  przygryzł  ze  złością  wargę.  Potem  machnął 

desperacko  ręką:  -  W  każdym  razie  jestem  już  na  jego tropie  i  nie  wypuszczę  go tak  łatwo. 

Mówisz, że on mieszka w Nogradveröce. Gdzie to jest? 

background image

- Dwadzieścia kilka kilometrów od Budapesztu, naprzeciw  Wyszogrodu. Jedzie się  z 

Dworca  Zachodniego.  Mam  dokładny  adres.  -  Wyciągnęła  z  leżącej  na  stoliku  torebki  mały 

notatnik  i  przeczytała  głośno:  -  Nogradveröce,  ulica  Szölö  pięć.  To  willa  położona  wśród 

winnic. Podobno jest tam bardzo ładnie. 

- Nie wybieram się na weekend. 

- Jesteś straszliwie rozdrażniony i zaczynasz być nieznośny - starała się żartować.  

- Trudno. Na moim miejscu nie miałabyś lepszego humoru. 

-  Zmieniłeś się bardzo...  

Andrzej westchnął. 

-  Przepraszam  cię.  To  nerwy.  Zdaje  mi  się,  że  tracę  grunt.  Coś  mnie  niepokoi,  coś 

drażni... 

- Nic dziwnego. Miałeś takie okropne przejścia. 

- Jakoś to minie. Żebym tylko go złapał. - Przetarł dłonią czoło i po chwili zapytał: - O 

której odjeżdża pociąg do Nogradveröce? 

-  To  linia  podmiejska.  Pociągi  kursują  dość  często.  Ale  chyba  nie  pojedziesz  tam 

dzisiaj? 

Andrzej uśmiechnął się przekornie. 

- Właśnie mam zamiar jechać zaraz na Dworzec Zachodni. 

 

background image

 

Stacja kolejowa leżała w dole. Tonęła w wielkich kasztanach i topolach, ginęła w ich 

głębokim cieniu. Wyżej były winnice. Całe zbocza winnic, soczystych o tej porze roku jasną 

zielenią, przetykanych drzewami  morw  i akacji. Droga pięła się  lekko w górę wśród małych 

domków,  starannie  utrzymanych  ogrodów  i  kęp  osypanych  białym  kwieciem  akacji. 

Napełniały  one  rozgrzane  powietrze  mdłą,  słodkawą  wonią.  W  dole,  w  promieniach 

zachodzącego  słońca,  jarzył  się  Dunaj.  Daleko,  za  Nagymaros,  mały  holownik,  pykając 

błękitnawym  dymkiem,  ciągnął  kilka  załadowanych  barek.  A  jeszcze  dalej,  na  wysokim 

wzniesieniu rysowały się ruiny wyszogrodzkiego zamku. 

- Gdzie tu ulica Szölö? - zapytał małego brzdąca, toczącego przed sobą żelazną obręcz. 

Chłopiec  miał  śniadą,  pucołowatą  gębę,  jak  z  obrazów  Murilla,  i  uśmiechnął  się 

łobuzersko. 

- To niedaleko. Druga ulica na prawo. O tam, gdzie ta wielka topola. 

Wysoka włoska topola pięła się ku niebu. Uliczka była wąska l niebrukowana. Wspinała 

się prosto na wzgórze, ku winnicom. Buty grzęzły miękko w nagrzanym pyle. A z topoli sypał 

się srebrzysty puch,  jak śnieg. Połyskiwał  na soczystej trawie. Dalej ciągnął się  mur - stary, 

omszały, wykruszony. Owinięty w bluszcz i dzikie wino, zdawał się wyrastać prosto z ziemi 

jak zielona ściana. A dalej stara brama z drewnianą tabliczką, na której widniał stary już napis: 

Szölö utca 5. 

- To tutaj! - Andrzej  zatrzymał się. Przez otwartą bramę widać  było  niski, parterowy 

budynek, który przypominał raczej solidny chłopski dom niż willę. Wrastał mocno w ziemię 

omszałą  podmurówką,  tonął  w  gąszczu  starych  morelowych  drzew.  Z  boku  stała,  nakryta 

daszkiem  z  gontów,  studnia.  Z  daleka  wyglądała  jak  olbrzymi  grzyb  wyrastający  na  skraju 

winnicy.  Bo  opodal,  aż  po  przechył  łagodnego  wzgórza,  ciągnęła  się  wielka  winnica.  W 

łagodnym  słońcu  bieliły  się  rzędy  palików,  podobnych  do  szpilek  powbijanych  w 

szmaragdowy jedwab. 

"Ładne miejsce znalazł sobie pan major - kpił w myślach. - Jeżeli go tutaj zastanę, to 

chyba  teraz  mi  nie  ucieknie."  Gdy  zbliżał  się  do  małej  werandy,  z  boku,  pod  rozłożystym 

drzewem  morelowym  ujrzał  mężczyznę  odpoczywającego  na  leżaku.  Po  siwej,  bujnej 

czuprynie i okrągłej, dobrodusznej twarzy poznał doktora Surowieckiego. Doktor, pogrążony 

w lekturze gazety, nie spostrzegł przybysza. 

- Dzień dobry, panie doktorze - przywitał go Andrzej z daleka. 

background image

Doktor  z  wolna  odłożył  gazetę  i  zsunął  okulary  na  czoło.  Chwilę  przypatrywał  się 

Andrzejowi, potem uniósł się z leżaka i witał Andrzeja wylewnie: 

- Dzień dobry panu. Skądże pan tutaj się zjawił? Słyszałem, że pan dawno już w kraju, a 

tymczasem... Jakże mi miło pana zobaczyć. - Ujął mocno dłoń Andrzeja i potrząsał nią długo i 

zamaszyście. 

Znali się od pierwszych miesięcy okupacji. Doktor, jako lekarz Komitetu, opiekował się 

również  kurierami.  Stąd  ta  jego  serdeczność  dla  Andrzeja.  Teraz,  trzymając  jego  rękę  w 

dużych, miękkich dłoniach, spoglądał na Andrzeja niemal z ojcowskim rozrzewnieniem. Ale 

po  chwili,  gdy  minęło  pierwsze  radosne  zdziwienie,  na  twarzy  doktora  pojawiła  się  troska. 

Rozejrzał się, jak człowiek niepewny, czy ktoś go nie śledzi. 

- No dobrze, panie Andrzeju - powiedział już chłodniej. - Naprawdę bardzo się cieszę, 

ale czy pan zdaje sobie sprawę, co się u nas teraz dzieje? 

- Niech się pan nie obawia, doktorze - uśmiechnął się Andrzej. - Nie mam zamiaru tu 

zostać. Przyszedłem jedynie w odwiedziny do majora Smygi. 

Twarz doktora wydłużyła się nieco, brwi uniosły się. 

- Do majora? 

- No tak... Przecież pan wie, że byłem jego kurierem. 

Doktor położył dłoń na jego ramieniu. 

-  Mam  do  pana  zaufanie.  Ale  niestety,  młodzieńcze,  spóźnił  się  pan.  Major  wczoraj 

zabrał wszystkie swoje rzeczy i wyjechał do Budapesztu. 

- Do Budapesztu - wyszeptał Andrzej bezwiednie i poczuł, że robi mu się słabo. 

- To znaczy - słyszał głos doktora, nikły i przytłumiony, jak gdyby dochodzący spoza 

grubej zasłony - wyjechał chwilowo do Budapesztu, ale wątpię, czy tam pan go zastanie. Major 

wybierał się dalej. Miał właśnie dzisiaj wieczorem wyruszyć w drogę. Wczoraj przyjechał do 

niego pana kolega, Władek. 

- Władek był tutaj... - przerwał mu Andrzej. Doktor spojrzał na niego z zakłopotaniem. 

- Co się panu stało, panie Andrzeju? 

- A nic... - zbył jego pytanie. - Jestem trochę wypompowany, niedawno wróciłem. Więc 

Władek był tutaj u majora? 

- Tak. On ma go zaprowadzić do Polski. Andrzejowi pociemniało w oczach. Zdawało 

mu się, że postać doktora oddala się gwałtownie od niego i niknie za zasłoną z mgły. Opanował 

się jednak. 

- Więc wybierali się do kraju? 

- Nie wypytywałem o to oczywiście, ale z rozmowy zorientowałem  się, że  major  ma 

background image

zamiar powrócić do kraju. Pan rozumie, że on tutaj był bardzo eksponowany. Nie należy mu się 

dziwić, że chciał opuścić Węgry. 

- Tak - wyszeptał z emfazą Andrzej - nie należy mu się dziwić. 

-  Panu  coś  jednak  dolega  -  doktor  ujął  go  za  rękę.  -  Czy  pan  przypadkowo  nie  ma 

gorączki? 

-  O  nie  -  uśmiechnął  się  blado.  -  Jestem  zupełnie  zdrów,  tylko  zmartwiłem  się  tą 

wiadomością. Myślałem, że jednak zastanę majora u pana. 

- Jaka szkoda, że pan nie przyjechał dzień wcześniej. 

- Jaka szkoda - powtórzył Andrzej. Zastanawiał się, czy powiedzieć doktorowi o tym, 

jak  major  z  nim  postąpił,  ale  pomyślał,  że  byłby  to  nierozważny  krok.  Cóż  tego  miłego, 

dobrodusznego człowieka może obchodzić sprawa majora Smygi. Skoro przechowywał go u 

siebie,  widocznie  łączą  go  z  nim  jakieś  bliższe  więzy  przyjaźni  czy  też  znajomości.  Trudno 

przypuszczać, by uwierzył zwykłemu kurierowi. Sprawa była tak drażliwa, że nie należało jej 

poruszać. 

-  Może  pan  chce  się  u  nas  zatrzymać?  -  zapytał  doktor. -  Jeśli  pan  tylko  ma  ochotę, 

proszę bardzo. Nasz dom jest teraz schroniskiem dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy. 

-  Bardzo  panu  dziękuję,  doktorze  -  powiedział  Andrzej  dość  cierpko.  -  Będę  musiał 

jeszcze dzisiaj wracać do Budapesztu. Czy pan nie wie przypadkiem, gdzie miał się zatrzymać 

major? 

- Powiedziałem panu, że prawdopodobnie dzisiaj wyruszył w drogę. 

- Mógł przełożyć termin. 

-  Mówili,  że  wieczorem  wyjeżdżają  z  Budapesztu.  Zresztą  nie  podał  mi  adresu. 

Żegnaliśmy się na długo... 

- Ach tak - Andrzej zamyślił się. Czuł, że dygoce w nim wszystko. W myślach zobaczył 

drogę przez Słowację. Przypomniał sobie o zdartych do krwi łokciach. Wydało mu się, że drugi 

raz  już  nie zdoła przebyć tej trasy. Ale  momentalnie zrodził się w  nim  sprzeciw. Nie wolno 

ustępować. Nie trzeba się poddawać. 

Doktor przygarnął go ramieniem. 

-  Napije  się  pan  z  nami  herbaty.  Zaraz  wróci  żona.  Poproszę,  by  nam  dała  coś  do 

zjedzenia... 

- Dziękuję, naprawdę serdecznie dziękuję. Doktor przyjrzał mu się dociekliwie. 

- Więc co pan ma zamiar robić? 

- Wracam do Budapesztu, a potem... 

- Chyba nie pójdzie pan za majorem? 

background image

- O właśnie - uśmiechnął się - mam zamiar iść za majorem. 

- To przecież szaleństwo. 

- Mam do niego bardzo ważną sprawę. 

 

background image

 

Kiedy  zbliżał się do Niewcyrki,  nie przypuszczał, że zostanie w kolibie. Chciał tylko 

odpocząć. Nic więcej, tylko odpocząć. Był straszliwie zmęczony. 

Drogę do koliby znał niemal na pamięć. Od siklawy skręcało się w lewo obok wielkiego 

maliniaka,  na  którym  jak  Stary  świecznik  sterczał  sietniaczy  świerczek.  Potem  długim 

trawersem przecinało się rzadki smrekowy las. Trzeba było brnąć po kolana w bujnym jaferze i 

mchu,  omijać  stare  wykroty,  «spróchniałe  łomy  i  wielkie  omszałe  maliniaki.  Gdy  las  się 

kończył, zaczynała się kosówka, dżungla kosówki. Można było w niej utonąć jak w zielonym 

morzu. Ale wprawne oko kuriera wśród tej nieprzebytej gęstwy odnalazło jaśniejszą fałdę. To 

woda spływała tędy ze śniegów  leżących  jeszcze grubą warstwą w żlebach pod Hrubym. Tą 

fałdą wiodła jedyna droga przez tę zieloną, falującą dżunglę. Wyżej leżało rumowisko skalne. 

Wśród  niego,  niby  półki,  jaśniały  płasienki.  Wreszcie  przed  samym  wejściem  do  koliby 

wznosiła się mała, może dwudziestometrowa ścianka. Wprawny wspinacz mógł ją pokonać bez 

trudu. Ścianka kończyła się trawiastym tarasem. Dalej była już koliba. 

Przedzierając  się  przez  kosówkę,  Andrzej  wspominał  dzień,  kiedy  po  raz  pierwszy 

przyszedł do koliby w Niewcyrce. Była jesień. Trawy na upłazach i płasienkach rudziały jak 

rdza.  Staszek,  towarzysz  tatrzańskich  włóczęg  i  wspinaczek,  rozpalał  przed  kolibą  ognisko, 

wyciągał  do  płomieni  chude,  zgrabiałe  z  zimna  dłonie.  Potem  zasypiając  w  śpiworach 

opowiadali sobie o dziewczynie, którą poznali w schronisku Tery'ego w Dolinie Pięciu Stawów 

Spiskich. Dziewczyna miała oczy zielone jak kotka i rwała się do wspinaczki. Po dwóch latach 

dowiedział się, że zginęła w ścianie Jaworowego. Staszek - pamięta to dokładnie - snuł wtedy 

plany. Mówił, że po skończeniu politechniki pojedzie do Szwajcarii, będzie się specjalizował w 

budowie  silników  elektrycznych.  Tymczasem  zginał  w  kampanii  wrześniowej  pod 

Tomaszowem  Lubelskim.  Ale  wtedy  w  oczach  jego  było  samo  życie.  Gdy  rano  patrzał  na 

kozice pasące się na zrębach Hrubego, miał wyraz twarzy małego chłopca... 

Potem  był  tutaj  z  Halszką.  W  deszczu  i  mgle  wracali  z  grani  Ostrej.  Halszka  drżała, 

szczękała zębami. Musiał jej oddać wszystkie swoje suche rzeczy. Pytała, czy mu nie będzie 

zimno. Zaprzeczył, mimo że całą noc trząsł się, nie mogąc doczekać świtu. 

Ostatni raz przywlókł się sam. Było to wiosną ubiegłego roku. W Podbańskiej naciął się 

na patrol żandarmów. Uciekał. Strzelali za nim. Kula drasnęła go w udo. Potem przez całą noc 

wlókł się do Niewcyrki, jak ranne zwierzę do swej nory. Przenocował. Na drugi dzień dobrnął 

do Zakopanego. 

background image

Teraz zdawało mu się, że ten sam instynkt rannego zwierzęcia prowadzi go do koliby. 

Był już pod ścianką. Chciał się wspinać, ale zawahał się. Usiadł na maliniaku, oparł się plecami 

o głaz i siedział tak chwilę bez ruchu. Patrzał przed siebie w wielką pustą przestrzeń. Nic nie 

widział. Od żlebów szedł chłodny powiew. Niósł zapach tającego śniegu. 

Ocknął się dopiero wtedy, gdy słońce znikło za granatowymi graniami, a mroźny cień 

ogarnął  go  jak  przypływ  morza.  Wstał  ociężale  i  zaczął  się  wspinać.  Pokonanie 

dwudziestometrowej  ścianki  wymagało  olbrzymiego  wysiłku.  Gdy  osiągnął  wreszcie  taras, 

położył się, twarzą przywarł do chłodnej trawy i dysząc ciężko, odpoczywał. Potem podniósł 

się na kolana, na czworakach dowlókł się do koliby. Z trudem ściągnął buty, nałożył jeszcze 

jedną parę skarpetek, wśliznął się do śpiwora i zasnął. 

Spał  długo,  spokojnie,  bez  snów.  Gdy  się  obudził,  nie  wiedział,  gdzie  się  znajduje. 

Zdawało  mu  się,  że  jest  w  swym  ostatnim  mieszkaniu  w  Ladany,  a  mrok  panujący  wokół 

przypisywał  zasuniętym  szczelnie  storom.  Przez  długą  chwilę  wyczekiwał  śpiewu  drozda, 

który co rano koncertował wśród akacji obrzeżających winnicę. A gdy go nie usłyszał, doznał 

przykrego zawodu. Naraz przypomniał sobie szałas pod Turbaczem i pełną dociekliwości twarz 

rotmistrza Okszy. Zrobiło mu się smutno. Zapragnął zasnąć choćby na chwilę, by zapomnieć o 

wszystkim, ale głód nie dał mu zmrużyć powiek. Nie wyłażąc ze śpiwora, przyciągnął do siebie 

plecak, z bocznej kieszeni wyjął góralską spyrkę. Odcinał cienkie plasterki l żuł je. Były twarde 

jak guma, zjełczałe  i  słone. "Tydzień temu  jadłem u Gundla w Varosliget sznycel  cielęcy" - 

pomyślał i roześmiał się cierpko. 

 

Zastanawiał  się,  co  teraz  zrobić.  Przypomniał  sobie  słowa  Ornaka:  "Ja  bym  mu  nie 

darował..." i opanował go nagły, bezsilny gniew. Zdawało mu się, że jest w kawiarni na Pilvax. 

Major stoi w kącie między szatnią a błyszczącym espresso i patrzy nań rozwartymi ze strachu 

oczami, a on zbliża się do niego z zaciśniętymi pięściami, syczy przez zęby: "Ty draniu! Ty 

złodzieju!  Kto  ukradł  dwadzieścia  tysięcy  dolarów?"  Obraz  ten  znikł  szybko.  Andrzej 

uśmiechnął  się  żałośnie.  "Marzenia,  marzenia...  Tymczasem  major  z  Władkiem  są  już 

prawdopodobnie  w  Zakopanem  albo  pod  Turbaczem,  jeżeli  oczywiście  obrali  drogę  przez 

Tatry.  Wyruszyli  przecież  dzień  przede  mną.  Ale  czy  major  będzie  chciał  iść  pod  Turbacz? 

Może ominie Tatry i Gorce i uda się wprost do Warszawy. Najpierw wybada sytuację, a do-

piero później nawiąże kontakt z oddziałami pod Turbaczem. Czy w ogóle udało im się przejść 

przez Słowację? Droga była bardzo trudna. Tym  razem  miałem szczęście. Ale czy  szczęście 

dopisało  również  Władkowi?  Iść  we  dwóch  to  nie  to  samo  co  w  pojedynkę.  Władek  jest 

świetnym kurierem, ale major mógł zasłabnąć po drodze..." 

background image

Był  tak  zajęty  myślami,  że  nie  spostrzegł,  jak  przez  wylot  koliby  napływa  coraz 

jaśniejsza fala błękitnawego światła. "Pójdę do Zakopanego. Zaczekam tam na majora i potem 

porachuję się z nim w górach. W górach jest pusto. Góry potrafią dotrzymać tajemnicy. 

Nie... to byłby  samosąd. Muszę tak zakończyć tę sprawę, żeby wszyscy wiedzieli, że 

major  Smyga  to  łotr  i  złodziej.  Zaprowadzę  go  pod  Turbacz,  do  Okszy.  Niech  go  sądzą. 

Partyzanckie sądy działają szybko i sprawnie." 

Tak  długo  podsycał  swój  gniew,  tak  jątrzył  wyobraźnię,  że  gdy  wygrzebał  się  ze 

śpiwora, był zdecydowany iść wprost do Zakopanego. Wyczołgał się z koliby. Oślepił go blask 

słonecznego dnia. Upłazy przysypane cienką warstwą świeżego śniegu żarzyły się jak odlane z 

metalu.  "Przez  noc  kurzyło  -  pomyślał  wyprostowując  zdrętwiałe  ciało.  Nabrał  w  dłonie 

krupiastego śniegu i przetarł nim twarz. - Tak, Ornak miał rację, nie można darować!" 

 

background image

10 

 

Nie  chciał  schodzić  wprost  do  Koprowej.  W  dzień  można  tam  było  spotkać  patrole. 

Obrał drogę okrężną, przez Szkaradny Żleb i Banie. Miał jeden cel: jak najszybciej dostać się 

do Zakopanego. 

Minął  już  wielkie  usypiska  Szkaradnego  Żlebu,  gdy  nagle  w  odległości  może  stu 

kroków,  wśród  bujnej  kosodrzewiny  ujrzał  idącego  naprzeciw  mężczyznę.  Ukrył  się  za 

wielkim głazem i obserwował go w napięciu. Ten szedł krokiem wolnym; raz wynurzał się ze 

skłębionej  gęstwiny,  to  znowu  ginął  w  niej,  niby  pływak  wśród  spiętrzonych  fal  zielonego 

morza. Naraz Andrzeja ogarnęła wielka radość. Poznał go po charakterystycznym kołyszącym 

się chodzie, po starym tyrolskim kapelusiku z borsuczą kitką i suchej orlej twarzy. Nie mógł się 

mylić - był to Józef Galian, przewodnik z Zakopanego, jeden ze starej gwardii kurierów. 

Nie  chcąc  go  zaskoczyć  zbyt  nagłym  pojawieniem  się,  wyszedł  ostrożnie  zza  głazu, 

uniósł  rękę  i  skinął  kilka  razy.  Góral  spostrzegł  go  natychmiast.  Zatrzymał  się  z  czujną 

przezornością.  Wpatrywał  się  weń  długą  chwilę.  Potem  odpowiedział  lekkim  skinieniem. 

Zbliżali  się  do  siebie  wolno,  jak  gdyby  wciąż  jeszcze  nie  wierzyli  w  to  niespodziewane 

spotkanie. Naraz Galian zatrzymał się i szeroko rozłożył ręce. 

- Andrzej, na mój dusiu! Z niebaś spod abo cie wiater przyniós! 

Padli sobie w objęcia i ściskali się długo i serdecznie. Potem Andrzej ujął Galiana za 

ramiona. Wpatrywał się ze łzami w oczach w jego grubo rzeźbioną, wychudłą twarz. 

- Skąd idziecie, Józefie? 

- Dyć z Peśtu. 

- Ja też. 

- Nie mogłeś mi wprzódzij powiedzieć, to by my pośli raze - żartował Góral. 

- Nie spotkaliście po drodze Władka z majorem Smygą? 

-  Diabła  haw  spotkołek.  Patrzyłek  ino,  coby  mnie  ziandary  nie  łapili.  Mówię  ci, 

Andrzej, takij drogi jesce nie miołek. 

- Wiem, bo ja już dwa razy szedłem. A w Budapeszcie nie widzieliście Smygi? 

- Gdziesi się zagrzeboł jako świstok. 

- A Władka? 

- Mówili, ze śnim raze. Mnie  juz posade wymówili. Gadali, co juz kurierów nie trza. 

Nawet  "całuj  psa  w  nos"  nie  powiedzieli.  To  jo  se  myślę:  "Po  co  jo  mom  na  Madziarach 

siedzieć?  Wrócę  do  chałupy.  Może  jako  do  końca  przecekom."  A  cóż  ty  sie  o  tego  majora 

background image

wypytujes? 

- Drań! - zaklął i usiadł obok ścieżki na kępie suchego jaferu. W milczeniu jął skubać 

kiść kosówki. Góral przypatrywał mu się z niepokojem. 

- Co sie stało? 

- Nic... - szepnął, ale za chwilę krótkimi, rwącymi  się zdaniami  jął opowiadać, co go 

spotkało. - Wracam do Zakopanego - zakończył. - Gdy go złapię, to go za uszy zawlokę pod 

Turbacz albo... Albo go na miejscu zarąbię, bo nie wiem, czy dłużej wytrzymam. Pomyślcie, 

Józefie, taki drań! Taki szubrawiec. 

Sucha twarz Górala stała się nagle posępna i groźna. Ciemne oczy błysnęły gniewnie. 

-  Jo  ci  nie  fcioł  mówić.  Ale  jo  o  tym  słysoł.  Spotkołek  w  Peście  Franka  Kurasia. 

Opowiedzioł mi o tym. Major niegłupi. Rozgłosił, coś te dulary zabroł. Gadoł, co cie juz pod 

Turbacem sąd polowy na śmierść skazoł. Kie cie dzisiok obacyłek, myślołek, co ducha widzę. 

Andrzej żachnął się: 

- Mówię wam, że ja go zarąbię. Galian cmoknął zniecierpliwiony. 

- Wprzódzij go trza łapić. 

- Złapię go. Żebym miał kamienie gryźć, to go złapię. 

Galian uśmiechnął się z politowaniem. 

- Jedno ci gadom, ty sie ino nie siep, bo z siepania nic nie będzie. Jo stary, jo wim, jak i 

co...  -  Zdjął  z  ramion  plecak,  usiadł  obok  Andrzeja  i  z  bocznej  kieszeni  plecaka  wyciągnął 

aluminiową manierkę. Jego czarne oczy błysnęły przebiegle. - Co sie bedzies trapił. Nic ci z 

tego. Napijemy sie. Mom jesce kapkę szürke-barata. Dobry. Spróbuj. 

- Nie będę pił - odsunął się gwałtownie. Galian pokiwał głową. 

- Na  frasunek dobry trunek. Napij sie, zaroz ci  lekcyj  będzie. Dobre winko, po śtyry 

pengö za liter. 

Andrzej łyknął skąpo. Wino było łagodne, pachnące. 

- Nie żałuj se. Łyknij sporzyj. 

Andrzej łyknął jeszcze raz. Galian wziął od niego manierkę. Pił długo i łapczywie, po 

czym wytarł dłonią wilgotne wargi i roześmiał się: 

- Gadom ci, nie siep sie. Cy to świot sie końcy? Pockoj, on som do cie przydzie. Ino sie 

nie siep. W życiu syćko piknie sie wyrównuje. Jo stary, jo wim, co gadom. - Przymrużył oczy i 

twarz jego nabrała nagle sępiej bystrości. - Jo wim, co gadom - powtórzył w zamyśleniu. - Roz 

my sie powadzili ze Staskiem Tomkowym. O jelenia nom posło. Kłusowali my raze, bo to beło 

jesce przed tamtą wojną, za austriackich casów. Poślimy w Brzeziny na jelenia. Zasadzili my 

sie pod łomami  i cekomy.  A tu na polanę  jeleń  wychodzi. Pikny  był  jeleń, stary. Stasek beł 

background image

krewki,  pirsy  strzelił,  ale  chybił...  Przysam  Panu  Bogu,  co  chybił...  Jeleń  się  ino  zwyrtnął, 

wspion sie i do lasa. Wte jo strzelił... Oko miołek dobre... Jeleń pod samą łopatkę dostoł! Zarył 

się  ino kufą,  fajtnął  bez rogi  i po nim... Ale kie przysło co do cego, to Stasek pedo: "Józuś, 

koligo, nie boc sie na mnie, alem jo go trefił". "Ba - gadom - dyś widzioł, com jo go trefił." I tak 

my sie zacyni wadzić. Mało co do bitki nie dosło. Ale jo se myślę: "Pockoj, Stasiu, :w życiu 

syćko sie piknie wyrównuje". 

Podał Andrzejowi manierkę. 

- Pij, bracie, gadom ci, co w życiu syćko sie piknie wyrównuje. Przyśli my na polanę 

jako bracia, łoześli my sie, jako by my byli kozdy z insego świata. Pote my sie juz na sie nie 

patrzyli.  Beło  jakie  wesele,  to Stasek  zaroz  broł  się  do  bitki.  Ale  jo  sie  nie  siqpoł.  "Pockoj, 

Stasiu, pockoj, przydzie na nos cas." I przyseł. Roz Stasek - trza ci wiedzieć, co my oba w góry 

z gośćmi chodzili - dostoł jakiegosi pana i poseł śnim robić Żabiego Konia. Poseł, to dobrze. 

Siedzimy  se  na Dworcu Tatrzańskim, a tu telefon z Morskiego. Jakisi pqn z przewodnikiem 

ugrzęźli w ścianie na Żabim Koniu. "Oj, Stasiu, przyseł na nos cas" - pomyślołek. Bieremy auto 

i w Morskie, aze sie kurzy. Idziemy pod Żabiego. Mgła, dysc, świata nie widać. A w górze ktosi 

ino pojękuje. Mówię do Jędrka Mrówcy: "Jędruś, jo póde pirsy, bo mi sie widzi, co haw mój 

koliga." No i posłek. W połowie ściany, patrzę, a tu pqd przewieską jakisi pon na linie dyndo, a 

mój Stasek wyżyj w sparzę zębiskami dzwoni. Gadom mu: "Stasiu, powidz, koligo, fto jelenia 

w Brzezinach pirsy trefił?" A on sie ino skrzywił. "Józuś, tyś pirsy..." No i my ich wyratowali. 

A pote... to my ze Staskiem do dziś dnia najlepsymi koligami... 

Pociągnął z manierki do dna. Krople wina potoczyły się po jego nie ogolonej brodzie i 

upadły na brudną wiatrówkę. 

- Dobre wino - odsapnął. - Po śtyry pengö za liter. A o Stasku Tomikowym to ci ino po 

to  gadom,  cobyś  wiedzioł,  ze  w  życiu  syćko  sie  piknie  wyrównuje,  cobyś  sie  nie  siepoł,  bo 

major som do cie przydzie. 

Z nie ukrywanym żalem zajrzał do pustej manierki. Potem zakręcił ją wolno, dokładnie. 

Andrzej nerwowo skubał kiść kosówki. 

-  To  nie  tak,  jak  wam  się  zdaje.  Złość  mi  minie  i  potem  zapomnę.  Ja  bym  go  chciał 

dostać zaraz. Galian drasnął go zniecierpliwionym spojrzeniem. 

- Jo ci ino telo radzę, cobyś sie nie siepoł. Ka go bedzies teroz sukoł? 

- Pójdę z wami do Zakopanego. Stary uśmiechnął się chytrze. 

- Po co momy chodzić we dwóch. Jo to co insego. Mnie nikt nie pedzioł, com dulary 

ukrod.  Jo  na  twoim  miejscu  zasyłbym  sie  kie  w  lasach,  kie  w  górach  i  bide  przecekoł.  Nie 

rezekuj,  telo  ci  ino  mówię.  Małoś  to  się  bidy  najod.  Styryś  roki  przetrzymoł,  to  i  piąty  ci 

background image

zeńdzie. 

Andrzej uniósł rękę ruchem niecierpliwym, jakby chciał przyciągnąć Górala do siebie. 

- Więc co, mam tu czekać, żeby mnie jeszcze bardziej oczernił? 

Galian zamigał w powietrzu palcami. 

- Ino pomalućku, ino pomalućku... Jo wprzódy pode w Zakopane, rozejrzę sie, popatrzę, 

popytom, ka jest major. A ty sie tu zadekujes. Kie juz będziemy wiedzieć co, gdzie i jak, przyde 

po cie. Stary świstok pod flintę nie wchodzi. Wis, ka major siedzi? Nie. Moze jesce z Władkie 

na Słowacji po lasach sie smykają. Moze pośli bez Musyne. Nie trza sie siepać. Trza spokojnie 

przecekać. Jo ci ino telo radzę, wej. 

Andrzej chwycił Górala za ramię. 

- Józefie, ja też o tym myślałem. 

- No dyć - powiedział Galian pojednawczo. - Jo się rozejrzę, popytom, a pote tu wrócę. 

Za dwa, trzy dni. Przyniese plecok z żarciem, cobyś mi tu nie umor. A pote to raze uradzimy, co 

dalyj robić. Dyć. 

 

background image

11 

 

Pracował  starannie.  Najpierw  wymiótł  całą  kolibę,  wyrzucił  grubszy  żwir,  wyczyścił 

skalny  strop.  "Musi  tu  być  czysto,  wygodnie"  -  myślał.  Potem  naciął  drobnych  gałązek 

kosówki, wymościł dno skalnej niecki, a gdy położył się i stwierdził, że ten zielony materac jest 

sprężysty i dostatecznie chroni go przed wilgocią, poszedł na płasienki rwać trawę. Naniósł jej 

kilka  plecaków.  Grubą  warstwą  ostrej  psiarki  przykrył  kosówkę  i  uśmiechnął  się  z 

zadowoleniem. "Nawet u »Gellerta« nie miałbym lepszego łoża..." 

Gdy był już gotów, usiadł na skalnym tarasie, zabrał się do sprawdzenia swego majątku: 

śpiwór; stary, bo stary, ale chyba przetrzyma  jeszcze kilka tygodni. Dalej gruby, ciepły koc, 

który  zostawił  mu  Galian,  granatowy  sweter,  zielona  brezentowa  wiatrówka,  pamiętająca 

przedwojenne czasy, spodnie z czeskiego welwetu, pękające nieco na pośladkach, dwie pary 

wełnianych skarpet, ciężkie narciarskie buty. 

Spojrzał  na  nie,  uśmiechnął  się  jak  do  dobrych  przyjaciół.  "Wysłużyłyście  się  - 

pomyślał. - Pękacie w szwach i na zgięciach, jakbyście były parciane, a nie z solidnej skóry. 

Gdy przyjdzie Galian, trzeba go będzie poprosić, żeby przyniósł z Zakopanego nową parę." 

Gorzej było z zapasami żywności. Oprócz kawałka spyrki i pół oszczypka miał trochę 

prowiantu od  Galiana.  Góral  wypróżnił  dla  niego  cały  swój  plecak,  ale  nie  było  tego  wiele: 

woreczek  kaszy  krakowskiej,  kawałek  węgierskiego  salami,  trochę  cukru,  herbaty,  kawałek 

paprykowanej  słoniny,  puszka  cielęcego  gulaszu  i  kawałek  czekolady.  "Niedługo  z  tym 

pociągnę" kręcił głową rozkładając te skarby na rozścielonym śpiworze. 

Był  tam  jeszcze  kocher  do  gotowania,  trochę  spirytusu  na  dnie  litrowej  banici,  dwie 

paczki  symphonii,  scyzoryk,  przybory  do  szycia,  nożyczki,  bandaż,  kilka  pastylek  aspiryny, 

kawałek konopnego sznurka, kłębek mocnych lnianych nici i kilka agrafek. 

"Aga Khan jest nieco bogatszy - żartował w myślach, patrząc na te drobiazgi - ale nie 

ma  tak  pięknego  bungalowu  pod  samym  Hrubym,  z  widokiem  na  Krywań  i  panoramą  na 

Krzyżne Liptowskie i Gołe Wierchy." 

Jako żelazny kapitał miał w portfelu dwadzieścia dolarów, sto pięćdziesiąt sześć koron 

słowackich, sto dwadzieścia pengö, sześćdziesiąt złotych, a na ręku solidną doxę. Stanowiło to 

cały majątek, jaki pozostał mu po czterech latach kurierskiej służby. Nigdy nie przywiązywał 

wielkiej wagi do pieniędzy, ale teraz, przeliczając zgniecione banknoty, zrozumiał, że nie na 

długo mu wystarczą. 

-  Niewiele  tego  -  powiedział  do  siebie  szeptem,  gdy  zaczął  wszystko  z  powrotem 

background image

pakować do plecaka. Postanowił bowiem, że będzie zawsze w pogotowiu, by w każdej chwili 

móc uciec lub zmienić kryjówkę. 

Wrzucił  plecak  do  koliby,  usiadł  na  skraju  tarasu,  rozejrzał  się  po  swoim  nowym 

gospodarstwie. Słońce grzało już mocno, spędzając z upłazów resztki świeżego śniegu. W dole 

kosówki falowały jak morze. A jemu wydało się nagle, że jest samotnym żeglarzem, płynącym 

skroś tego rozkołysanego pustkowia. Ogarnęło go uczucie samotności i zagubienia. Jak długo 

można tak płynąć i płynąć przez puste godziny? Dokąd go ten prąd zaniesie? 

Wtedy właśnie pomyślał o Galianie. Galian obiecał, że wróci do niego za dwa, trzy dni. 

W starym Góralu było coś krzepiącego. W jego słowach tkwiła nadzieja, w spojrzeniu - ufność. 

Jeżeli Galian wróci i przyniesie mu wszystko to, co w pośpiechu spisał na kartce, będzie mógł 

przetrwać najbliższe dni. 

Ile jeszcze tych dni? 

Przypomniał  sobie,  że  po  wrześniu  trzydziestego  dziewiątego  roku  czerwonym 

ołówkiem skreślił dni w kalendarzyku. Wszyscy wtedy mówili, że na Boże Narodzenie wrócą 

do  domu.  Wierzyli  w  to  jak  małe  dzieci.  Młodzi  oficerowie,  wyruszający  z  Budapesztu  do 

Francji,  sprzedawali  zegarki,  pili  na  umór  w  knajpach,  wznosząc  co  chwila  toasty  za 

zwycięstwo.  Żołnierze  pisali  w  listach:  "Na  święta  będziemy  razem."  A  czerwony  ołówek 

wciąż  przekreślał  dni  w  zielonym  kalendarzu.  Nie  szczędził  nawet tłustego  druku  dni  świą-

tecznych.  W  Wigilię  Bożego  Narodzenia,  w  trzydziestostopniowy  mróz,  Andrzej 

przeprowadzał  dwóch  oficerów  sztabowych  przez  Siwą  Przełęcz.  Słaniali  się  ze  zmęczenia. 

Pod  przełęczą  jeden  z  nich  upadł,  jęczał,  że  dalej  nie  pójdzie.  Jego  towarzysz  okładał  go 

bambusowym kijem... A potem w Wyhodnej, czekając na słowackiego przewodnika, mówili, 

że na Wielkanoc wrócą wraz z wojskiem do Warszawy. Dziewczęta będą ich witały kwiatami... 

Ileż to nadziei prysło od tego czasu? Teraz koniec wojny zbliżał się nieuchronnie. W 

Budapeszcie Andrzej czytał w węgierskich gazetach ostatnie komunikaty: wiosenna ofensywa 

wojsk radzieckich rozwija się na całym froncie. Armie Malinowskiego i Tołbuchina zbliżają się 

do granic Rumunii. Jak długo to jeszcze potrwa? 

Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, otworzył go. Palcami pogładził ostrze. Potem przygiął 

do  siebie  gibką  gałąź  kosówki  i  u  samej  nasady  naciął  pierwszy  karb.  "To  będzie  mój 

kalendarz" - pomyślał i przypomniał sobie, że jest 14 maja 1944 roku. 

 

background image

12 

 

Nazajutrz obudził  go  głośny  świst.  Zdawało  mu  się,  że  ktoś  gwizdnął  mu  wprost  do 

ucha.  Jeszcze  się  dobrze  nie  ocknął,  gdy  nowe  gwizdnięcie  rozległo  się  w  powietrzu.  Tym 

razem  dalej,  jakby  na  tarasie  koliby.  Zerwał  się  z  lękiem,  ale  gdy  uprzytomnił  sobie,  że  to 

świstak, wychodzący z swej nory na żer, roześmiał się głośno. 

W  kolibie  zalegał  mrok,  tylko  przez  niski  właz  sączyła  się  delikatna,  niebieskawa 

smuga światła. W śpiworze pod kocem było ciepło. Z zadowoleniem stwierdził, że legowisko 

jest wygodne, miękkie, i że przez całą noc nie doznał zimna. 

Leżał  jeszcze  chwilę.  Przywykł  do  myśli,  że  zostanie  tutaj.  Niepokoiła  go  jedynie 

sprawa  prowiantu.  Co  będzie,  jeśli  Galian  nie  wróci?  Wprawdzie  obiecał  solennie,  że 

przyniesie mu żywność, ale jakieś nieprzewidziane zdarzenia mogą pokrzyżować jego plany. 

Na wszelki wypadek należało zabezpieczyć się. Przyszedł mu na myśl Barton, gajowy z Trzech 

Studniczek. Znał go  jeszcze z przedwojennych czasów, kiedy to nieraz u niego nocował. Po 

wrześniu spotkał go raz, gdy wracał z Zakopanego przez Pawłową Polanę. Gajowy okazał mu 

dużo  serdeczności.  Wspomniał,  że  w  razie  potrzeby  może  liczyć  na  niego.  Był  to  człowiek 

życzliwy, zaprzyjaźniony z zakopiańskimi taternikami, godny zaufania. 

Postanowił więc, że jeszcze przed południem obróci do Trzech Studniczek i rozmówi 

się  z  Bartonem.  Poprosi  go,  żeby  mu  donosił  żywność.  Da  mu  dwadzieścia  dolarów.  To 

powinno starczyć na długo. 

Tak się zapalił do tego planu, tak wierzył w jego powodzenie, że pozwolił sobie zjeść 

obfitsze niż zwykle śniadanie. 

Bartona nie zastał jednak w gajówce. Zdziwiona i zaniepokojona wizytą nieznajomego 

żona gajowego powiedziała mu, że mąż wyjechał do Popradu i wróci dopiero na drugi dzień. 

- A wy skąd? - zapytała, gdy chciał już odejść, strapiony niepowodzeniem wyprawy. 

- Powiedzcie mężowi, że znajomy - odrzekł wymijająco. 

- Znajomy? - zdumiała się. - Ja was nie znam. Patrzyła podejrzliwie i badawczo. 

- Polowaliśmy razem. 

- Kiedy? 

- Przed wojną i teraz. 

- Wyście Słowak? 

- Orawiak - uśmiechnął się przekornie. Mierziła go jej podejrzliwość. 

- Mówicie jak z Liptowa - zauważyła. 

background image

"Ech,  babo  -  pomyślał  -  przebiegła  jesteś  i  spostrzegawcza."  Istotnie,  Andrzej 

najczęściej  spotykał się z Liptakami  i od nich nauczył  się słowackiego. W tej chwili wydało 

mu, się to nieistotne. 

- Macie może jajka na sprzedaż? - zapytał, jak gdyby nie usłyszał jej uwagi. Ale kobieta 

skrzyżowała ręce na piersiach i przyglądała mu się bacznie. Jej rumiana, pełna twarz nabrała 

surowego wyrazu. 

- Teraz to rozmaici się kręcą - powiedziała wyzywająco. - Nie przychodźcie lepiej, bo 

stary miał już przez takich kłopoty. 

- Znam dobrze Bartona - powiedział z naciskiem. 

- Na znajomych mu nie zbywa - zaśmiała się cierpko. 

Zrozumiał, że nie ma celu dłużej z nią rozmawiać. 

- Pozdrówcie go ode mnie - rzekł na pożegnanie. - Dziękuję. 

Odszedł  zawiedziony.  Odprowadzało  go  badawcze  spojrzenie  stojącej  na  progu 

kobiety.  "Ludzie  się  boją"  -  myślał,  skręcając  w  las.  Ominął  przezornie  drogę  i  bocznymi 

ścieżkami skierował się na Niżną Prehybę. Wiedział, że niełatwo będzie przebywać samotnie w 

górach. Ludzie stali się nieufni. Ciężkie doświadczenia lat wojennych nauczyły ich ostrożności. 

Pierwsze  niepowodzenie  zdeprymowało  go  nieco,  ale  po  drodze  tłumaczył  sobie,  że  na 

niejedno musi być przygotowany. Baby, jak baby, zawsze są podejrzliwe. Nic więc dziwnego, 

że Bartonowa przyjęła go tak niechętnie. Nie warto się tym przejmować. Za dwa, trzy dni, gdy 

przyjdzie z Zakopanego Galian, spróbuje jeszcze raz nawiązać kontakt z Bartonem. Może uda 

mu się zastać go w domu. 

Przy  Niżnej  Prehybie  wszedł  na  główną  ścieżkę,  wspinającą  się  łagodnie  wzdłuż 

zachodnich  zboczy  Krywania.  Szedł  nie  spiesząc  się,  bo  właściwie  dokąd  miał  się  spieszyć. 

Gdy był już przy siklawie w Niewcyrce, z przerażeniem spostrzegł, że przed jego kolibą pali się 

ogień. Wąska smużka sinego dymu strzelała prosto w górę, rozpływała się wśród rumowiska 

pod Hrubym. 

- Ki pieron! - zaklął cicho. Był tak zaskoczony, że początkowo chciał uciekać. Ale gdy 

uprzytomnił  sobie,  że  w  kolibie  zostawił  cały  swój  majątek,  postanowił  zbadać,  kto  rozpalił 

ognisko. Doszedł aż do ścianki przed kolibą. Gdy się zatrzymał, usłyszał cichy, przytłumiony 

głos  skrzypiec.  Płynął  z  góry  zmieszany  z  szumem  kosówki  i  pluskiem  małych,  ukrytych  w 

skałach  strumyków.  Początkowo  myślał,  że  uległ  halucynacji,  ale  wnet  rozpoznał  wyraźnie 

strzęp znanej melodii słowackiej piosenki. Za chwilę z góry stoczył się mały kamyk, odskoczył 

od zrębu ścianki i przeleciał Andrzejowi nad igłową. 

"Kto tam może być? - zapytał siebie coraz bardziej zdumiony. - Może jakiś słowacki 

background image

juhas, znający kolibę, przyszedł posiedzieć i odpocząć." Myśl ta wydała mu. się niedorzeczna. 

W najbliższej okolicy nie było hali, a wiosenny redyk jeszcze się nie odbył. Któż więc mógł 

zająć kolibę? 

Postanowił  obejść  ścianę  bokiem  i  od  strony  upłazu  przyjrzeć  się  nieznanemu 

intruzowi. Bardzo długo przedzierał się przez gąszcz kosówki. Gdy wreszcie dotarł na trawiastą 

płasienkę, zobaczył, że przed kolibą na skalnym występie pali się spory ogień, a przy ogniu, 

odwrócony do niego plecami, siedzi żołnierz. Sądząc po mundurze, był to żołnierz słowacki. 

Nieco  skulony,  grzebał  patykiem  w  żarze.  Był  bez  pasa  i  bez  czapki.  Wiatr  rozwiewał  mu 

kruczoczarne włosy. 

Widok  był  tak  zaskakujący,  że  Andrzej  nie  wiedział,  co  robić.  Dopiero  gdy  obok 

żołnierza  zobaczył  swój  związany  plecak,  postanowił  odzyskać  go  za  wszelką  cenę. 

Zastanawiał  się,  czy  żołnierz  ma  broń  przy  sobie.  W  każdym  razie  trzeba  było  działać 

niezwykle ostrożnie. 

Schował się za wielki maliniak, zwinął dłonie wokół ust i zawołał głośno po słowacku: 

- Hej, brate! 

Żołnierz drgnął, jak gdyby go ktoś dźgnął w siedzenie, potem zerwał się i odwrócił ku 

wołającemu. Andrzej zobaczył jego ciemną, oliwkową twarz, zakrzepłą w przerażeniu. 

- Hej! - zawołał. 

Tamten cofnął się o krok, a gdy zmiarkował, że ze strony ukrytego za skałą człowieka 

nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, skinął mu niemal przyjaźnie. 

- Czego chcesz? - odkrzyknął po słowacku. 

-  Jest  tam  mój  plecak?  -  zapytał  Andrzej.  Przyjrzawszy  się  oliwkowej  cerze, 

kruczoczarnym włosom  i ostrym rysom, Andrzej  wywnioskował, że  ma przed sobą Cygana. 

Twarz żołnierza znowu stężała. Schylił się nad plecakiem, zaczął go pospiesznie pakować. 

"Chce  z  nim  wyrywać  -  pomyślał  Andrzej.  -  Jednak  nie  ma  broni,  skoro rwie  się  do 

ucieczki." 

- Stój! - zawołał głośno, przerażony możliwością utraty plecaka. 

Żołnierz  nawet  nie  spojrzał  w  jego  stronę.  Gorączkowo  wrzucał  do  plecaka  drobne 

przedmioty, wśród których jak ryba błysnął aluminiowy kocher. 

-  Stój!  -  zawołał  jeszcze  głośniej.  okrzyk  przynaglił  Cygana  do  pośpiechu.  Uniósł  z 

ziemi zawinięte w szmatę skrzypce, wpakował je do plecaka... 

Dzieliło ich może pięćdziesiąt kroków. Gdyby przestrzeń była wolna, Andrzej dopadłby 

go natychmiast. 

Ale między nim a kolibą zalegała gęsta jak dżungla kosówka. Rzucił się więc w nią na 

background image

oślep.  W  jednej  chwili  zapadł  w  splątane  gałęzie  i  ugrzązł  w  nich  po  ramiona.  Piekielnym 

wysiłkiem  wydostał  się  na  powierzchnię.  Gdy  spojrzał  w  stronę  koliby,  zobaczył  już  tylko 

blade płomienie ogniska, targane podmuchem wiatru. Żołnierz wraz z plecakiem zapadł się jak 

pod  ziemię.  Andrzej  nie  spostrzegł  nawet,  czy  wybrał  drogę  przez  ściankę,  czy  uciekł  w 

rozległe pole kosodrzewiny, rozciągające się po drugiej stronie koliby. Nie zastanawiał się nad 

tym. Rzucił się znowu w żywiczną gęstwę. Tym razem trafił na żebro skalne, ciągnące się jak 

mielizna  pod  kożuchem  zieleni.  Teraz  droga  była  już  łatwiejsza,  rwał  coraz  szybciej  ku 

skalnemu  występowi.  Wreszcie  dotarł  do  ogniska.  Rozejrzał  się  za  uciekinierem.  Stok 

zarośnięty kosówką był pusty. Żołnierz wybrał prawdopodobnie drogę przez ściankę. 

Andrzej  zaczął  ześlizgiwać się wąskim korytem. Gdy dobrnął do połowy ścianki, tuż 

pod sobą zobaczył czarną, zmierzwioną głowę żołnierza. 

- Stój - zawołał - bo cię strącę! 

Tamten  znieruchomiał.  Przywarł  do  skały.  Jego  cienkie  palce,  wczepione  w  skalną 

szczelinę, drżały. Zdawało się, że za chwilę runie na piarg. 

- Poczekaj - powiedział już łagodniej. Żołnierz uniósł głowę. W płaczliwym grymasie 

wyszczerzył białe błyszczące zęby. 

- Czego chcesz ode mnie? 

- Oddaj plecak bo cię zrzucę. 

- To twój plecak? - zapytał mrużąc czarne oczy. 

-  Mój,  do  jasnej  cholery.  Właź  za  mną.  Wspinali  się  z  powrotem.  Andrzej  szedł 

przodem, obserwując bacznie żołnierza. Ten wolno pokonywał ściankę. Ruchy miał sztywne. 

Widać było, że nie jest zbyt tęgi we wspinaczce. Andrzej pierwszy stanął na tarasie, podał mu 

rękę  i  wciągnął  jak  worek.  Stali  naprzeciwko  siebie  dysząc  i  badając  się  nienawistnymi 

spojrzeniami. 

- Oddaj plecak, bo cię zrzucę. 

Tamten niechętnie ściągnął plecak z ramion, położył u swych stóp i chwilę patrzał nań z 

żalem. 

- To twój? - zapytał, łyskając żółtawymi białkami oczu. Rozwiązywał wolno sznurek, 

po czym wyjął owinięte w szmatę skrzypce. 

 

background image

13 

 

Wieczorem  przyszła  mgła.  Podpełzła  z  Doliny  Koprowej,  zatapiając  z  wolna  rdzawe 

upłazy,  szare  liszaje  rumowisk,  zielone  pola  kosówki.  Wypełniała  potężne  koryto  skalne 

między  zerwami  Krywania  i  spadzistymi  zboczami  Hrubego.  Wreszcie  dosięgła  koliby. 

Zrobiło się mroczno, wilgotno. 

-  Teraz  będzie  można  rozpalić  ognisko  -  powiedział  Andrzej  do  Cygana.  Ten  wstał, 

przeciągnął się. Bez słowa poszedł nałamać suchej kosówki. Andrzej patrzał, jak ginął w szarej 

masie  mgły.  Nie  był  pewny,  czy  wróci.  Wprawdzie  zostawił  w  kolibie  skrzypce,  ale  czego 

można się spodziewać po takim włóczędze? Może zaczaić się w kosówce, nocą podkraść się do 

koliby, wziąć plecak, a nawet zadusić śpiącego. W jego oczach były złe błyski. Taki zdolny jest 

do wszystkiego. 

Cygan wrócił z wielką wiązką suchej kosówki, przewiązaną paskiem. Zrzucił chrust na 

ziemię. W milczeniu zaczął rozpalać ognisko. Ruchy miał tak wprawne, jak stary koczownik. 

Nie patrzył na Andrzeja. Mruczał tylko pod nosem jakąś słowacką przyśpiewkę. Gdy płomień 

buchnął ze stosu suchych patyków, uklęknął, wyciągnął ręce i grzał chude, brudne dłonie. 

- Ja nie wiedział, że ten plecak twój - tłumaczył, nie odwracając oczu od ognia. Płomień 

odbijał  się  w  jego  żółtawych  białkach  i  nadawał  źrenicom  ostrości.  -  Ja  przyszedł,  patrzę, 

plecak leży. Ucieszył się ja, to prawda... - mówił gwarą słowackich Górali, kalecząc ją na swój 

cygański sposób. - Czy ja mógł wiedzieć, że to twój plecak? A ty zaraz oddaj, oddaj. A może to 

mógł być plecak innego. W górach nic nie wiadomo. No, to ja patrzę... W plecaku słonina. No, 

to ja ogień rozpalił... Słoninę na patyk. Mówię ci, dobra była ta twoja słonina. 

-  Dlaczegoś  ogień  rozpalał?  Mogli  cię  zobaczyć  -  Andrzej  usiadł  przy  ognisku, 

przyciągnął  plecak.  Wyjął  ostatni  kawałek  paprykowanej  słoniny.  Przeciął  go  na  pół.  Jedną 

część podał żołnierzowi. - Dlaczegoś rozpalał? - powtórzył. 

-  Ja  nie  myślał  o  tym  -  powiedział  tamten  przeciągle.  -  Czy  to  nie  można  rozpalać 

ogniska? 

- Mogłeś ściągnąć nam na kark strażników albo patrol. Ładnie byś wyglądał. 

Cygan skrzywił się. 

- Mnie to już wszystko jedno. Jak złapią, to dobrze, jak nie złapią, to też dobrze. 

- Głupiś. Jeżeli cię złapią, to cię rozstrzelają albo wyślą na front, na pierwszą linię i tam 

będziesz wykonywał najcięższe zadania, aż cię kiedyś podziurawią jak sito. 

Cygan wzruszył tylko ramionami. 

background image

- Czy to ja na froncie nie był? Ja był. Ja chciał przejść na drugą stronę, ale się nie dało. 

Potem nas rozbili... To nie takie straszne. Najgorzej, że na linii grać nie dali. 

- Miałeś tam skrzypce? 

- Jakże ja bym bez skrzypiec... 

- Te same? - pokazał wzrokiem owinięty w szmatę instrument. 

- Nie. Tamte były rumuńskie. Szef kompanii zalał raz  mordę. Poszedł do Rumunów, 

zrobił z plutonem  natarcie  i zabrał  skrzypce  jednemu podoficerowi. Ładne to były skrzypce. 

Potem kazał mi grać. Całą noc grałem. Mdlałem i grałem. Szef mówił, że jak przestanę grać, to 

mnie  zastrzeli  albo  odda  Niemcom.  A  Niemcy  Cyganów  zabijali.  No, to  ja  grał.  Co  miałem 

robić. Niech ja mdleję, ale do Niemców nie pójdę. 

Wyjął z kieszeni kozik, uciął kawałek cienkiego patyka, nadział nań słoninę i przypiekał 

nad ogniem. 

- Przydałby się kawałek chleba. - Andrzej patrzył na skwierczącą na patyku słoninę. 

- Chleb dobry. Słonina też dobra. 

- Mdli mnie, jak na nią patrzę. 

- To tyś jeszcze niegłodny. 

- Głodny jestem, ale mdli mnie. 

- Słonina dobra. - Złapał przyrumieniony kawałek w palce, zdjął go z patyka i przyjrzał 

mu się błyszczącymi oczami. - Dobra - powtórzył. Ugryzł kawałek. 

- Tyś kiedy zdezerterował? 

- Trzy dni mija. - Z warg ściekał mu tłuszcz. Oblizał się, wytarł dłonią usta. 

Andrzej strugał patyk. 

- Spróbuję, może mnie nie zemdli. Przydałby się kawałek chleba. 

- A tyś też może dezerter? - zapytał Cygan. 

- Ja nie... 

- To po co w góry uciekałeś? 

- Ja turysta - zaśmiał się. 

- Turysta? Na wojnie nie ma turystów. Ty po coś uciekał? - patrzył natarczywie, prosto 

w oczy. 

- Różnie bywa - zbył go Andrzej. - A ty skąd uciekłeś? 

- Z Mikulasza. 

- Źle ci tam było? 

- Czy ja wiem. Jeść dawali, spać było gdzie... 

- To po coś zdezerterował? 

background image

- Bom nie mógł wytrzymać. 

Andrzej roześmiał się. Cygan posłał mu złe spojrzenie. 

- Z czego się śmiejesz? 

- No, bo nie rozumiem; mówisz, że jeść ci dawali, miałeś gdzie spać... 

- To jeszcze nie wszystko. 

- Tak, to jeszcze nie wszystko - powiedział Andrzej w zamyśleniu. - A skrzypce skąd 

masz? 

Oczy Cygana rozżarzyły się jak popiół wygasającego ogniska pod podmuchem wiatru. 

2renice nabrały dziwnego blasku. 

- Skrzypce - wyszeptał - zabrałem. 

- Komu? 

- Jednemu księdzu. Jak szedłem już z Mikulasza, to ja wstąpił do takiej wsi. Tam była 

jedna rodzina cygańska. Ale ich tam już nie ma. Uciekli na Węgry. Ide sobie wedle plebanii. 

Słucham,  ktoś  gra.  Stanął  ja  pod oknem.  Dobrze grał  ten  ksiądz.  Dobre  były  jego  skrzypce. 

Wszedł ja tam i zabrał... - zaciął lekko wargi, przełknął ślinę i strzyknął w ognisko. 

- Jak to, tak po prostu zabrałeś? - Andrzej patrzył nań z lękiem w oczach. 

- Podobały mi się. 

- I ksiądz ci je dał? 

- Nie, ja zabrał. 

- A ksiądz pozwolił? 

- Ksiądz nic nie powiedział. 

Andrzej patrzył na oliwkową, dziką twarz z coraz większym strachem. 

- Słuchaj, co ty ze mnie robisz głupiego. Tyś wszedł tam, zabrałeś skrzypce, a ksiądz nic 

nie powiedział. 

Cygan uśmiechnął się kącikiem warg, ale nie był to ani uśmiech, ani grymas. Wyglądało 

to jak łyśnięcie kłami zgłodniałego wilka. 

- No, mów! - wyszeptał Andrzej. 

- Co mówić? 

- Coś zrobił z tym księdzem? Cygan machnął ręką. 

- Po co księdzu skrzypce, ma organy. 

Andrzej  czuł,  jak  na  ogrzane  przy  ognisku  czoło  występują  mu  zimne  krople  potu. 

Cygan znów się uśmiechnął. Tym razem pokazał cały rząd zdrowych, lśniąco białych zębów. 

- Co tak na mnie patrzysz? Ja nie wiedział, że to twój plecak. Ja myślał, że ktoś zostawił. 

Pomyśl, jakbyś ty znalazł taki plecak, nie zabrałbyś sobie? 

background image

Andrzej odsunął się od ognia. 

- Czy miałeś wtedy broń? 

- Kiedy? 

- Wtedy, gdyś wszedł do tego księdza? 

- Nie. Ja uciekł bez broni, bez pasa. Poszli my poić konie. Bez czapki nawet ja uciekł. 

Jak my poszli, to ja hop, przez potok, i mnie nie ma. - Ziewnął, przeciągnął się i łasym okiem 

zerknął na kawałek skwierczącej nad ogniem słoniny. 

Andrzej odsunął się jeszcze dalej. 

- Zemdliło mnie. Masz, jedz! - podał mu patyk takim ruchem, jak się podaje kość złemu 

psu. Żołnierz schwycił patyk, zdjął z niego słoninę. Cmoknął. 

- Dobra słonina. Głupiś, że nie jesz. Ja bym zjadł dużo takiej słoniny. Dobra słonina - 

kręcił z uznaniem głową. 

Andrzej patrząc na niego zrozumiał, że nie może z nim dłużej zostać. "On ze mną może 

zrobić to samo co z tym księdzem. Zabierze plecak..." 

- Słuchaj - rzekł ostrym głosem - musimy się rozstać. Jeszcze noc nie zapadła. Zejdziesz 

w Koprową i tam znajdziesz sobie nocleg. 

Cygan odjął od ust kawałek spieczonej słoniny. Patrzał na Andrzeja tępym, zdumionym 

wzrokiem. 

- We dwóch zawsze lepiej - uśmiechnął się dziwnie. 

- Ja pierwszy zająłem kolibę. 

- Czy to twoja? 

- Nie moja, ale pierwszy tu byłem. 

Oliwkowa twarz Cygana stężała nagle. Mięśnie wokół wydatnych ust drgnęły. 

- Przenocuję tylko, rano sobie pójdę. 

- Ciasno nam będzie. Lepiej, żebyś poszedł zaraz. Cygan się roześmiał. 

- Jak ciasno, to cieplej. 

- Dam ci coś na drogę. 

- Mnie niczego nie trzeba. 

Andrzeja  drażnił  jego  tępy  upór.  Wiedział,  że  niełatwo  pozbędzie  się  przygodnego 

towarzysza.  Żałował,  że  nie  odprawił  go  zaraz,  gdy  odebrał  mu  plecak.  Schwyciwszy  nie 

dopalony patyk, zaczął grzebać nim w ognisku. Sypnęły iskry, osiadając na butach i spodniach 

jak robaczki świętojańskie. 

- Musisz iść - powiedział i spojrzał wyzywająco w oczy Cygana. 

Ten uniósł tylko lekko głowę. 

background image

- Dokąd ja pójdę? 

- Zejdziesz w Koprową, tam znajdziesz jakieś miejsce. 

Po twarzy żołnierza przebiegł chytry uśmieszek, zaigrał w oczach i na wargach. 

- Zagram ci - powiedział szeptem. Nie czekając na najmniejszy gest Andrzeja, porwał z 

ziemi skrzypce, usiadł wygodniej, podwinął nogi i palcami trącił w struny. 

- Idź lepiej teraz, później noc zapadnie. 

-  Ja  mam  czas,  całe  życie  mam  czas.  -  Uśmiechnął  się  do  skrzypiec  i  smyczkiem 

przeciągnął po strunach. Dźwięk miały miękki, głęboki. 

- Słyszysz, co mówię - żachnął się Andrzej. - Idź już, bo noc zapada. 

Cygan nachylił się ku niemu. 

- Zagram ci coś na madziarską nutę. Ja z Madziarów. Mój ojciec był primaszem sławnej 

kapeli.  Słyszałeś  o  Janoszu  Rudnaim?  To  był  mój  ojciec.  Grał  w  wielkim  hotelu,  gdzie 

mieszkali wielcy panowie. Zagram ci... 

Uniósł smyczek, a potem przeciągnął lekko, tak lekko, że struna ledwo zadrgała i zaczął 

grać. 

- Przestań! - Andrzej zerwał się. Stanął z zaciśniętymi pięściami. - Nie rozumiesz, że 

mogą usłyszeć z dołu, przyjść tu i nas złapać. 

Smyczek drżał jeszcze chwilę w dłoni. 

- Boisz się? 

- Nie chcę, żeby mnie tu nakryli... Do tego z tobą. 

- W taką mgłę nikt tu nie przyjdzie. 

- Chcę, żebyś sobie poszedł. 

- Gdzie ja pójdę? 

- To mnie nie obchodzi. Zejdź w Koprową albo do diabła jasnego, gdzie chcesz... 

Dezerter dźwignął się z wolna. W oczach miał gniew 

- A jak nie pójdę? - powiedział wyzywająco. 

- To cię strącę - zawołał Andrzej gniewnie. Dezerter zląkł się widocznie, gdyż cofnął się 

o krok i nie patrząc na Andrzeja, owijał skrzypce w szmatę. 

- Taka mgła - mruczał do siebie. - Ciemno już... 

- Mówiłem ci, żebyś się spieszył. 

- Do czego tu się spieszyć? 

Pochylił się, jakby chciał zasznurować but i błyskawicznie sięgnął po leżący przed nim 

kamień.  Andrzej  spostrzegł  ten  ruch.  Chciał  się  rzucić,  by  wyrwać  kamień,  ale  Cygan  był 

szybszy.  Cisnął  celując  prosto  w  głowę.  Andrzej  poczuł  bolesne  draśnięcie  nad  skronią.  Z 

background image

nagłego rozmachu dezerter zachwiał się, zatoczył nad ogniskiem. Andrzej dopadł go jednym 

skokiem, złapał wpół i powalił na ziemię. Zaczęli się szamotać. Cygan, chcąc się wywinąć z 

uścisku,  kopał,  walił  pięściami  w  plecy.  W  ślepej  walce  staczali  się  na  sam  skraj  występu. 

Andrzej poczuł, że jeden niebaczny ruch, a obaj runą w przepaść. Wparł się mocno w jakieś 

zagłębienie, kolanem próbował przydusić leżącego pod nim Cygana. Ten wyczuł widocznie, że 

są na samym skraju tarasu. Gwałtownym skrętem wywinął się spod przygniatającego go ciała. 

Chciał zepchnąć przeciwnika w przepaść, lecz tamten wczepił się weń mocnym uściskiem. 

- Puść! - zawołał. - Puść, bo razem spadniemy. Ale Andrzej wyczuł, że dezerter słabnie. 

Jego oddech był coraz słabszy, uścisk rąk rozluźniał się. 

- Puść! - jęknął. 

Andrzej  jeszcze  mocniej  zacisnął  obręcz  splecionych  wokół  jego  piersi  rąk.  Cygan 

stęknął boleśnie. 

- Puść. 

Andrzej przewinął się szybkim ruchem. Znowu, był na wierzchu. Teraz podsunął wyżej 

kolano i przydusił nim brzuch dezertera. Ten słabnął coraz bardziej, zacharczał: 

- Puść... już pójdę. 

Andrzej schwycił go teraz za bluzę, poderwał, pociągnął bliżej koliby. 

- Ech, ty... - wyszeptał z wściekłością. - Chciałeś ze mną tak jak z tym księdzem. Nie 

udało ci się. Zabieraj skrzypce i uciekaj. 

Blask przygasającego ogniska lekko tylko rozżarzał gęstą mgłę. Twarz dezertera lśniła 

w  nim  jak  nasmarowana  oliwą.  Ze  skaleczonej  wargi  cienką  strugą  spływała  mu  krew.  W 

oczach kryła się rozpacz pokonanego. 

- Uciekaj! - powtórzył Andrzej. 

Dezerter schylił się po skrzypce. Zrobił pętlę ze sznurka, zawiesił skrzypce na ramieniu. 

Gdy odchodził, raz jeszcze spojrzał na stojącego przy wylocie koliby Andrzeja. 

- Wciąż tylko uciekać i uciekać - powiedział jakby do siebie. 

 

background image

14 

 

W nocy nie mógł zasnąć. Zdawało mu się, że dezerter powróci do koliby i zadusi go we 

śnie.  O  świcie  zabrał  plecak,  śpiwór,  koc.  Poszedł  w  kosówkę.  Wyszukał  małą  płasienkę 

osłoniętą od wiatru głazami i tam biwakował. 

Cały następny dzień czekał na Galiana. Przypuszczał, że Góral przyjdzie w południe. 

Dwa razy schodził do Niewcyrki, siadał ukryty przy drodze, wypatrywał. 

Dzień  był  ponury,  mglisty.  Siąpił  drobny,  zimny  deszcz.  Po  wierchach  musiało 

przykurzyć,  bo  wiatr  pachniał  śniegiem.  Wezbrany  potok  z  dudnieniem  przewalał  się  przez 

głazy. Smreki po czuby tonęły we mgle. Dobrze znał te mgliste dni w górach, kiedy najdotkli-

wiej odczuwa się samotność. Zatęsknił za słońcem, za dniem, w którym góry pachną żywicą 

kosówek i ziołami płasienek, a obłoki mienią się jak mydlana piana i ciągną po upłazach swe 

cienie. 

W  takie  dni  lubił  samotnie  wędrować  przez  słoneczne  upłazy  i  piargi.  Skakać  z 

maliniaka na maliniak, kłaść się na dywanie z jaferu i przyglądać się grze świateł i cieni wśród 

grani i szczytów. 

Pod wieczór po raz trzeci zszedł do doliny. Zatrzymał się poniżej siklawy. Niecierpliwie 

patrzał na drogę ginącą wśród kosówek i głazów, przyprószoną szarugą. Zachciało mu się pić. 

Zbiegł po głazach do potoku, położył się na kamieniach i zanurzył usta w lodowatej wodzie. 

Pociągnął kilka łyków. Nagle tuż nad sobą usłyszał spokojny głos: 

- Dobry weczer, pane! 

Drgnął. Przeraził się na samą myśl, że dał się tak nagle zaskoczyć. Gdy spojrzał w górę, 

zobaczył  nad  sobą  starego  słowackiego  Górala.  Stał  wsparty  na  wyciętym  z  leszczyny  kiju, 

przyglądał mu się z błyskiem zainteresowania w małych, ciemnych oczkach. Był przygarbiony 

i bardzo stary. Spod góralskiego, wysmarowanego tłuszczem kapelusza wymykały się kosmyki 

niemal białych włosów. Twarz miał pożółkłą, pokrytą gęstą siecią zmarszczek. 

- Dobry weczer - odpowiedział Andrzej. 

Stary zaczął się zbliżać. Gdy szedł, nogi pod nim drżały. 

-  Nie  macie,  pane,  kawałka  chleba?  -  zapytał  zatrzymując  się  przy  wielkim  głazie, 

sterczącym nad potokiem wśród kępy kosówki. 

-  Źleście  trafili,  dziadku  -  powiedział  Andrzej  przyjaźnie.  -  Sam  chętnie  zjadłbym 

kawałek chleba. 

Stary  ogarnął  go  nieco  zawiedzionym  spojrzeniem.  Ocenił  jego  ubiór,  zlustrował 

background image

zmęczoną twarz i pokiwał głową. 

- Myślałem, żeście turysta, a turyści z pełnymi plecakami chodzą. 

- Widzicie, dziadku, że nie mam plecaka. 

- A skądże ty, chłopcze, jesteś? - Słowak przeszedł na bardziej kordialny ton. - Co ty tu 

robisz? 

- Wodę piję - odrzekł wymijająco. 

- Widzę, że wodę pijesz, ale co tu robisz? 

-  Pstrągi  łapię  -  zaśmiał  się  żartobliwie  Andrzej,  Stary  podobał  mu  się.  Miał  jasną, 

dobroduszną twarz i ciepłe spojrzenie. - A wy, dziadku? - zapytał. 

Starzec zaśmiał się cienko. Zachrypiało mu w gardle. 

- Ja tam stary - machnął ręką. 

- Stary, ale po górach jeszcze chodzicie. 

- Ej, chodzę, chodzę - powtórzył w zamyśleniu. 

Andrzej wspiął się na brzeg potoku. Usiadł na kamieniu. Zachęcającym gestem wskazał 

na miejsce obok siebie. 

- Siadajcie, dziadku. Pewno nogi was bolą. Stary usiadł, dysząc ciężko. 

- Zakurzycie papierosa? Stary potrząsnął głową. 

- Nie. Papierosów ja nie kurzę. Fajkę to bym zapalił, ale teraz dobrego tabaku nie ma. 

Andrzej  zapalił  papierosa.  Z  wzrastającą  ciekawością  przypatrywał  się  Góralowi. 

Widział  w  nim  postać  niezwykle  dziwną  i  tajemniczą,  jakby  wskrzeszoną  ze  starych  gadek 

góralskich. 

- Wy skąd? - zapytał. 

- Z Podbańskiej. 

- Toście daleko uszli - powiedział z podziwem. Stary westchnął, odchrząknął, potem 

uniósł trzęsącą się dłoń i zatoczył nią krąg. 

-  Dyć  to  moja  dziedzina.  Wszystko  dokoła  moje  -  spojrzał  na  Andrzeja  szeroko 

rozwartymi oczami. Andrzeja coś zdławiło. W starczych, wyblakłych oczach zobaczył obłęd. 

- Toście bogaci, dziadku - rzekł wciąż jeszcze żartobliwym tonem. 

- Bogaty?... Dyć bogaty, ino jeść nie ma co... - Jeszcze raz powiódł trzęsącą się, okrytą 

żółtymi plamami ręką. - To wszystko moje, od Krywania aż po Czerwone Wierchy. Wierchy 

moje, doliny moje, potoki moje, hale moje... Ino jeść nie ma co. Słuchaj - złapał Andrzeja za 

rękaw  wiatrówki  -  pstrągi  możesz  łowić,  świstaki  możesz  łapać,  na  kozice  polować,  ino 

jednego nie wolno ci robić... - Urwał nagle i spojrzał na Andrzeja obłąkanymi oczami. 

-  Bądźcie  spokojni,  dziadku  -  powiedział  Andrzej  uciekając  od  jego  spojrzenia  -  ja 

background image

niczego wam nie zabiorę. 

- Nie wolno ci tego robić - powtórzył stary. - Czego, dziadku? 

Góral  nachylił  się  ku  niemu.  Jego  oddech  wionął  gorzkim  odorem  próchniejących 

zębów. 

- Nie wolno ci szukać skarbów - wyszeptał i zaniósł się suchym, starczym kaszlem. 

Andrzej  odsunął  się  od  niego.  Patrzał  w  siwe  oczy,  które  w  tej  chwili  nabrały 

chorobliwego blasku. 

- Nie bójcie się, dziadku. Mnie skarbów nie trzeba. 

- Nie wolno ci... - powtórzył stary. - To wszystko moje... Pod Krzyżnem Liptowskim 

jest cały kotliczek z talarami. Tyle złota, że tęgi chłop nie udźwignie. To moje... 

- To dlaczego go nie weźmiecie? 

- Jeszcze nie pora. Teraz ino pilnuję, żeby kto inny nie zabrał, Chodzą tu. Szukają. Ale 

oni nie znajdą. Ja tylko wiem, gdzie jest zakopany kotliczek. Pełno złota. Tyle złota, że jeden 

tęgi  chłop  nie  uniesie.  Same  terezjańskie  talary.  Żebyś  ty  ino  pod  Krzyżne  Liptowskie  nie 

chodził. 

- Nie bójcie się, dziadku, mnie talarów nie trzeba. 

- Słuchaj - chwycił go mocniej za rękaw - i tu w Niewcyrce są skarby. Tylko nikt nie wie 

gdzie. Ale ja wiem. Ja o wszystkich skarbach wiem. Ja pilnuję. Dlatego tu przychodzę. Ino ty 

nic  nie  szukaj.  Tu,  w  Niewcyrce,  jest  wielka  żelazna  skrzynia.  Pełno  w  niej  złota.  Taka 

skrzynia, że dziesięciu chłopów nie udźwignie. To wszystko moje... 

- Nie bójcie się - Andrzej uśmiechnął się wyrozumiale - ja nie potrzebuję. Gdybyście mi 

przynieśli bochenek chleba, trochę cukru i soli, to byłbym wam bardzo wdzięczny. 

Przyszło mu na myśl, żeby poprosić starego o tę przysługę. Może się zgodzi. Jeśli uda 

się pierwsza próba, to dziadek będzie mógł przynosić mu żywność z Podbańskiej. 

- Chleba? - zapytał stary. - A skąd ja ci chleba wezmę. Złota to bym ci dał pełną garść. 

Ale jeszcze nie pora. Miszko jeszcze do mnie nie przyszedł... 

- Miszko? - zdumiał się Andrzej. 

- Dyć Miszko - wyszeptał stary. - On mi te skarby zlecił. On mi powiedział: "Słuchaj, 

Ondrasz, daję ci to wszystko, com u  madziarskich grafów zrabował. Będziesz tych skarbów 

pilnował. A gdy przyjdzie czas, to ci powiem: «Ondrasz, bierz, ile chcesz, to wszystko twoje»." 

- Miszko to zbójnik? 

Stary uniósł do góry trzęsącą się dłoń. 

- Ej, zbójnik nad zbójniki. Ja ci mówię, że to był zbójnik nad Janosika. 

Andrzej położył mu dłoń na kościstym ramieniu. 

background image

-  Widzicie,  dziadku,  na  Miszka  musicie  czekać,  a  ja  wam  dam  pieniądze  od  razu. 

Kupicie dwa bochenki chleba. Jeden dla mnie, jeden dla siebie. Przyniesiecie mi trochę cukru i 

soli. Pogodzimy się jakoś. A jeśli zechcecie, to pomogę wam waszych skarbów pilnować. Stary 

zmarszczył  żółte  jak  pergamin  czoło.  Uniósł  dłoń  do  skroni.  Zastanawiał  się,  jak  gdyby  nie 

mógł zmiarkować, co Andrzej mówi do niego. Wreszcie puścił dłoń. 

- A ty kto jesteś? 

- Ja?... 

- Może ty też skarbów szukasz? 

- Mówiłem wam, że mnie skarbów nie trzeba. 

- To po coś tu przyszedł? 

Andrzej nachylił mu się do ucha i szeptem powiedział; 

-  Ja  dezerter,  z  wojska  zdezerterowałem.  Skłamał  jedynie  dlatego,  że  nie  chciał 

dziadkowi tłumaczyć swej zawiłej historii. 

- Dezerter?... - zdziwił się stary. - A gdzie mundur, a gdzie gwer? 

- Przebrałem się. - Przytknął palec do ust. - Tylko nikomu nie mówcie, żeby mnie nie 

złapali. Przyniesiecie mi chleba? Dam wam pieniądze. Jeden bochenek dla mnie, drugi dla was. 

Podzielimy się, dobrze? 

Stary kręcił głową. Nie mógł widocznie zrozumieć. - Chleba ci przynieść? A skąd ja ci 

wezmę chleba? Andrzej wyjął z portfelu dwudziestokoronowy banknot. 

- Słuchajcie dobrze, dziadku - wygładził banknot na kolanie. - Dam wam dwadzieścia 

koron. Kupicie dwa bochenki. Jeden zatrzymacie sobie, a drugi mnie przyniesiecie, tak żeby 

było sprawiedliwie. A jak wam zostanie reszta, to kupicie trochę soli i cukru. Rozumiecie? 

Na widok banknotu stary uśmiechnął się. 

-  Jużci,  teraz  rozumiem.  -  Wziął  banknot  w  drżące  palce  i  przyglądał  mu  się  chwilę. 

Potem zapytał: - A gdzie ci mam przynieść? 

- Tutaj. Przyjdziecie pojutrze w samo południe, kiedy słonko najmocniej przygrzewa. 

Siądziecie sobie na tym kamieniu, a ja tu was znajdę. 

- W południe, mówisz? 

- W południe. Tak sobie czas wymierzycie, żebyście tu na południe byli. 

- A ty będziesz? 

- Ja będę na was czekał. Ale nie tu, bo ja dezerter. Nie chcę, żeby mnie feto zobaczył. 

Skryję się w kosówce, a jak was ujrzę, to przyjdę. Dobrze? 

- Dobrze. 

Stary  zachichotał  cichutko,  złożył  banknot  i  wcisnął  go  w  kieszeń  portek.  Andrzej 

background image

wstał. Czuł, że skostniał z zimna. 

-  Idźcie  już,  dziadku,  bo  macie  daleko,  a  noc  się  zbliża  -  powiedział  ciepłym, 

serdecznym głosem. 

- Co mi tam noc - mruknął tamten. - Trzy nogi mam, pokuśtykam. 

- No, to z Bohom, dziadku! 

- Z Bohom - skinął mu stary. - Ino się pilnuj, żeby cię finance nie złapali. 

Andrzej odszedł. Kiedy był już wśród smreków, przystanął. Obejrzał się. Góral tkwił w 

tym samym miejscu. Z niepokojem patrzał za odchodzącym. "Boi się, żebym mu skarbów nie 

zabrał"  -  pomyślał  i  skinął  staremu  na  pożegnanie.  Tamten  pokiwał  tylko  głową,  jak  gdyby 

wciąż jeszcze nie mógł pojąć, skąd w jego dolinie wziął się młody człowiek. 

Wspinając  się  pod  zbocza  Hrubego  myślał  o  starym.  Nieraz  już  w  górach  spotykał 

poszukiwaczy  skarbów;  rozmaitych  dziwaków  i  obłąkańców  krążących  po  górskich 

pustkowiach, po lasach  i kosodrzewinach. Byli to przeważnie  ludzie starzy, opętani  myślą o 

cudownym  wzbogaceniu  się.  Szukali  skarbów  ukrytych  w  górach  przez  zbójników. 

Przypatrywali się każdemu smrekowi, każdej limbie, czy nie ma na nich jakiegoś tajemniczego 

znaku,  wskazującego,  gdzie  ukryto  skarb.  Po  nocach  śniły  im  się  kotliczki  pełne  jarzącego 

złota, talarów i dukatów. 

Raz na Brzezinach spotkał człowieka odzianego w czarną pelerynę. Chudy, zżarty przez 

opętańczą  żądzę  posiadania,  próbował  odwalić  wielki  głaz.  Był  przekonany,  że  pod  nim 

właśnie  znajduje  się  kotliczek.  Andrzej  obserwował  go  z  ukrycia.  Drobna  postać  człowieka, 

zmagającego się z potężnym granitowym głazem, miała w sobie wymowę jakiegoś żałosnego 

symbolu. 

 

background image

15 

 

Nazajutrz cały dzień czekał na Galiana. 

Rozpogodziło się. Strzępy mgieł opadały ze skał. Nad górami wznosiło się niebo czyste, 

przepastne, ogromne. Wiał chłodny wiatr. 

Rano  Andrzej  wlał  do  kochera  ostatnie  krople  spirytusu.  Nie  wystarczyło  nawet  na 

zagotowanie  wody  na  herbatę.  Do  podgrzanej  wody  wsypał  trochę  pokruszonych  listków. 

Czekał, aż naciągną, ale woda ledwo się zabarwiła. Pił ją małymi łykami, by zabić mdły smak 

zjełczałej słoniny. Obliczał, że jeżeli będzie bardzo skromnie wydzielał sobie jedzenie, starczy 

mu ono najwyżej na dwa dni. Czekał więc na Galiana z wzrastającą niecierpliwością. 

Przypomniał  sobie,  jak  kiedyś  wyskoczył  z  pędzącego  pociągu  i  przez  dwa  dni  bez 

jedzenia  przedzierał  się  przez  ginące  w  śnieżycy  góry  Słowacji.  Doznawał  wtedy  takiego 

uczucia, jak gdyby całą krew wypompowano mu z żył. Brnął przez śnieżne zaspy, przez pola 

szare i ślepe od zamieci, przez głuche lasy, a każdy krok był nadludzkim wysiłkiem. Padał na 

miękki śnieg i lizał go, jak spragniony pies zlizuje rosę z trawy. Bał się tego uczucia i z lękiem 

myślał, że Galian nie wróci z Zakopanego. Co wtedy będzie robił? Może jeszcze raz pójdzie do 

Bartona? A jeśli Barton nie udzieli mu pomocy? Może stary dziadek, poszukiwacz skarbów, 

przyniesie jutro bochenek chleba? A jeśli nie przyniesie? 

"Jutro będę się martwił" - pomyślał dopijając resztki cienkiej herbaty. Spakował plecak, 

ukrył go w skałach i ruszył w dół, ku Niewcyrce. 

Słońce  już  wzeszło  ponad  grań  Krywania.  W  miejscach  osłoniętych  od  wiatru 

przygrzewało łagodnie. Wyszukał małą kotlinkę wśród maliniaków i kosówki, wyciągnął się na 

trawie  i  patrzał  w  punkt,  gdzie  ścieżka  wyłaniała  się  z  lasu.  Czekał  na  Galiana.  Co  chwila 

zrywał  się,  zwiedziony  przez  nikły  ruch  poruszonej  wiatrem  gałęzi  lub  przez  cień 

przemykający  upłazem,  a  gdy  spostrzegł,  że  to  złudzenie,  kładł  się  znowu  i  było  mu  coraz 

smutniej, coraz markotniej. 

"Czyżby mu się coś stało? Tyle lat kursował na słowackich trasach, tyle dni przebywał 

w kurierskiej wędrówce ufając swemu instynktowi, sile swych mięśni i szczęściu. Czy teraz, 

gdy miał nieść pomoc towarzyszowi, zdradziłoby go to szczęście?" 

Pamiętał, była wiosna czterdziestego roku. Szli z Galianem przez Dolinę Jamnicką. Byli 

już pod Otargańcami, gdy nagle zza zakrętu wyłonił się patrol słowacki. Chciał wtedy uciekać, 

ale  jeden  spokojny  ruch  Galiana,  jedno  ostrzegawcze  spojrzenie  zatrzymało  go  w  miejscu  i 

prawdopodobnie uratowało mu życie. 

background image

Galian posiadał  instynkt starego odyńca. Był ostrożny, przewidujący, czujny, ale gdy 

groziło  mu  niebezpieczeństwo,  potrafił  być  okrutny.  Opowiadał  mu  kiedyś,  jak  jednym 

uderzeniem  zaciśniętego  w  dłoni  kamienia  rozłupał  czaszkę  hlinkowcowi,  który  chciał  go 

zaaresztować w Kissaku... 

Więc co się stało z Galianem? Mówił przecież, że wróci najpóźniej za trzy dni. Trzeci 

dzień  już  mija,  a  jego  jak  nie  ma,  tak  nie  ma.  Z  Zakopanego  wyszedł  zapewne  nocą  albo 

wieczorem. Powinien już być w Niewcyrce. 

Poczuł,  że  dokucza  mu  głód.  Z  niechęcią  myślał  o  kaszy  ugotowanej  na  skórce  ze 

słoniny. Samo wspomnienie smaku  miękkiej skórki wywoływało  mdłości. A  jednak czuł, że 

jeśli czegoś nie zje, zesłabnie. 

Wolnym  krokiem  zaczął  wspinać  się  przez  pole  kosówki.  Naraz  usłyszał,  że  ktoś  go 

woła. Czyjś znajomy głos szedł z dołu, od lasu, wraz z poświstem ostrego wiatru. Odwrócił się. 

Na tle siwych pni ujrzał skuloną postać. Widząc wiatrówkę z naciągniętym na głowę kapturem 

i duży, naładowany plecak, mógł sądzić, że to turysta. Jednak po chwili bystre oko spostrzegło 

pod pachą nieznajomego zawiniątko. "Skrzypce" - pomyślał i w tej samej chwili pojął, że to 

Cygan woła nań spod lasu. Zdumiony nagłą przemianą w ubiorze dezertera, stał nieruchomo i 

wpatrywał  się  w  maleńką  postać  ginącą  wśród  maliniaków  i  kosodrzewiny.  Nie  był 

zadowolony  z tego spotkania. Spodziewał  się, że dezerter nie zjawi  się  już więcej w okolicy 

koliby. Tymczasem tamten skinął mu ręką, żeby zaczekał i zaczął się wspinać w jego stronę. 

Gdy był już w odległości kilkunastu kroków, Andrzej zatrzymał go ostrym głosem. 

- Czego chcesz? 

Cygan uśmiechnął się, jak gdyby widok Andrzeja napawał go bezgraniczną radością. 

- Poczekaj, ja przyniósł coś dla ciebie. Ja nie zapomniał... Ja... 

- Wracaj, skądeś przyszedł - przerwał mu brutalnie. 

- Ej, ty głupi - zaśmiał się tamten. - Ja zjadł ci słoninę. Ja ci coś dobrego przyniósł. 

- Skąd masz tę wiatrówkę, ten plecak? 

Cygan roześmiał się jeszcze weselej. Jego ciemne oczy błyskały dziką radością. 

- Ja spotkał jednego pana... turystę... 

Andrzej przypomniał sobie zdarzenie na plebani. Poczuł nowy napad mdłości. 

- Pewnoś go ograbił. 

Cygan przymrużył oliwkowe powieki. 

- To dobry pan - powiedział przeciągle. - On mi to wszystko dał. 

- I te buty? - zapytał Andrzej, patrząc na solidne, turystyczne buty okute gwoździami. 

- Buty? Buty też dał. 

background image

- A sam poszedł boso. 

- Nie boso, w skarpetkach - zaśmiał się chytrze. Potem dorzucił szybko: - Po co takiemu 

bogatemu panu takie dobre buty? Kupi sobie nowe. Ty go nie żałuj. Ty siebie żałuj. Ja o tobie 

nie zapomniał. Ja przyszedł do ciebie. Ja ci przyniósł coś dobrego. 

- Powiedz, coś zrobił z tym turystą? Cygan pokręcił głową. 

- Taki dobry pan. Ja mu nic nie zrobił. Ja mu zagrał na skrzypcach i kazał wracać do 

domu. 

- Kłamiesz! Cygan skrzywił się. 

- Po co ja bym kłamał. Ja tobie nie muszę kłamać. Ja myślał, że ty się ucieszysz, a ty na 

mnie krzyczysz. 

Słuchaj, czy tobie tu się nie cni? Ty sam, ja sam. Dlaczego nie możemy być razem? 

Andrzej z podziwem patrzał na wypchany plecak. Był to solidny turystyczny plecak z 

dużymi  kieszeniami,  porządną  aluminiową  ramą  z  szerokimi,  filcem  wykładanymi 

rzemieniami.  Wnętrze  jego  musiało  być  równie  solidne.  Należał  zapewne  do  zasobnego 

turysty, który lubił wygodnie wędrować. "Warto by jednak zjeść smaczny obiad" - westchnął, 

walcząc ze sprzecznymi uczuciami. Bał się jednak towarzystwa dezertera. Powiedział więc bez 

przekonania: 

-  Słuchaj,  ograbiłeś  Bogu  ducha  winnego  gościa,  teraz  ściągniesz  ml  na  kark 

żandarmów. Lepiej wracaj, skądeś przyszedł. 

Cygan  patrzał  na  niego  zdumionym  wzrokiem,  chwilę  poruszał  bezdźwięcznie 

wargami, potem powiedział: 

- Głupiś. W tym plecaku dobre rzeczy. Mówię ci, że dobre rzeczy. 

- To sam jedz. 

- Ale ja chcę z tobą. Tyś mi dał słoniny. Dobra była ta twoja słonina, ale w tym plecaku 

jeszcze lepsze rzeczy. 

- Gdzieś złapał tego gościa? 

Cygan wyczuł, że opór Andrzeja słabnie. Zbliżył się na kilka kroków. 

- Ty się nie bój. Ja mu nic nie zrobił. To dobry pan. 

- Gdzieś go ograbił? 

- On mi sam dał. 

- Gdzie? 

- W Cichej, na Polanie Martonka. Daleko. 

- To po coś tu przyszedł? Nie mogłeś zostać w Cichej? 

Cygan skrzywił się. 

background image

- Ja do ciebie jak brat, a ty na mnie krzyczysz. Mnie się cni. Razem weselej nam będzie. 

- Ech - westchnął  Andrzej, a w tym westchnieniu Cygan od razu wyczuł kapitulację. 

Podszedł jeszcze bliżej, patrząc przyjaźnie. 

- Ty mówisz tylko i mówisz. Chodźmy. Zjemy coś. W plecaku dużo dobrych rzeczy. 

Andrzej  skinął  głową  i  przepuścił 

;

go  przed  siebie.  Idąc  za  nim,  wciąż  patrzał  na 

wypchany plecak. Gdy doszli pod ściankę, pogodził się zupełnie z myślą, że pozostaną razem. 

- Daj plecak, to ci pomogę. Ze skrzypcami nie wystyrmasz się do góry. 

- Mówię ci, dobre rzeczy - powtórzył Cygan przymrużywszy chytrze oko. 

Andrzej  zarzucił  plecak  na  ramiona.  Patrzył,  jak  Cygan  niezbyt  pewnie  pokonuje 

ściankę. Tamten zwrócił ku niemu oliwkową, promieniejącą zadowoleniem twarz. 

- Przecie tu nie wlezą. 

- Okrążą nas i złapią. 

- Nie bój się, brat! - odkrzyknął wesoło. 

Gdy byli na tarasie, Andrzej zdjął plecak i położył przed dezerterem. Ten zerwał kaptur 

z głowy. Czoło lśniło mu od potu. Dyszał ciężko. 

- Dobre rzeczy - wyszeptał. 

Andrzej  przypatrywał  się,  jak  Cygan  wyciąga  z  plecaka  i  układa  przed  sobą:  gruby 

sweter, dwie pary wełnianych skarpet, pantofle, woreczek z przyborami do szycia i golenia. 

Woreczek zadyndał mu w dłoni. Chciał go rzucić w kosówkę, ale Andrzej schwycił go 

za przegub ręki. 

- Daj mi to! 

Cygan roześmiał się głośno. 

- Po co ci? To dla panów. Nie będziesz się golił. 

- Przyda się - powiedział Andrzej grzebiąc w woreczku. - Jest mydło... 

- Mydło?... - mruknął Cygan z pogardą. - Masz. Ja ci dam. Ja nie taki. - Z głębi plecaka 

wyciągnął duże pudło aluminiowe, przepasane starannie gumową opaską. - To dobre! - uniósł 

je  i potrząsnął  jak  jarmarczny  sprzedawca. Potem wyjął pokaźną paczkę  zawiniętą w czysty 

pergaminowy papier. Już sam szelest papieru wywoływał przyjemne łaskotanie podniebienia. 

Cygan z uznaniem pokręcił głową. 

- Dobrze sobie żyją ci panowie. Dobre rzeczy... - wyciągnął brudnymi palcami kawałek 

pieczonej  cielęciny.  Przekroił  go  na  pół.  Jedną  część  podał  Andrzejowi.  -  Masz.  Tyś  mi  dał 

wtedy słoniny. Dobra słonina, ale to jeszcze lepsze. 

W  plecaku  znaleźli  bochenek  białego  chleba,  maselniczkę  pełną  masła,  kilka  puszek 

konserw, słoik morelowego dżemu, paczkę herbatników, woreczek cukru, puszkę prawdziwej 

background image

herbaty, kilka rumianych jabłek. 

-  Będzie  uczta!  Będzie  uczta!  -  cieszył  się  Cygan.  -  Dobrze  sobie  żyją  ci  panowie. 

Wojna, a oni wszystkiego mają po uszy... - W jednej dłoni trzymał kawał cielęciny i kromkę 

chleba, w drugiej kozik. Kozikiem odkrawał drobne skibki i pakował je do ust. Jadł mlaskając 

głośno i kręcąc z zadowoleniem głową. 

- Prawdziwe skarby - powiedział do siebie Andrzej. Myślał właśnie o starym Słowaku, 

którego wczoraj spotkał w Niewcyrce. – Prawdziwe skarby. 

Cygan czknął głośno. Wierzchem dłoni wytarł tłuste wargi. 

- Zapalimy ognisko, ugotujemy herbaty... 

- Nie - powiedział Andrzej - będziesz musiał zadowolić się wodą. 

- Głupiś - tamten czknął znowu - dobra herbata. Po takim jedzeniu chce się pić. 

- Nie można rozpalać ogniska. Zobaczą z dołu. 

- Boisz się? 

- Nie, ale chcę tu dłużej posiedzieć. Po co się zdradzać. 

- A wtedy my palili. 

- Wtedy to co innego. Mgła była. Cygan westchnął głęboko. 

- Dziwny z ciebie człowiek. Po takim żarciu chce się pić. 

Chwilę jedli w milczeniu nie patrząc na siebie. Pierwszy odezwał się Cygan. Wziął do 

ręki jabłko, podrzucił je kilka razy, uśmiechnął się. 

- Zupełnie jak w hotelu "Tatran" w Bańskiej Bystrzycy. 

- Co? - zapytał Andrzej. 

- A, grałem tam przed wojną. Pełno było panów i po obiedzie jedli jabłka. I były ładne 

kobiety... - Sposępniał. Jego oczy znieruchomiały, wpatrzone w nadgryzione jabłko. 

- Co ci przyszło do głowy? 

Cygan łypnął okiem na Andrzeja. Żółtawe białka błysnęły jakoś ponuro. 

- Ty tego nie pojmiesz. Mam już dość. Trzeba tylko uciekać i uciekać. 

- To po co zdezerterowałeś? 

- Nie  mogłem wytrzymać. Idziemy raz z kompanią, a  ja  słyszę,  jak  muzyka  gra.  Nie 

cygańska, ale gra... Tak mnie coś wzięło za serce, że ja  już nie  mógł wytrzymać. Ja poszedł 

wtedy poić konie i uciekł. 

- No to dlaczego narzekasz? 

- Ja nie mógł wytrzymać, ale teraz ja też nie mogę wytrzymać. Trzeba wciąż uciekać i 

uciekać... Niech mnie już wreszcie złapią, bo ja nie mogę... 

- To zgłoś się, może ci przebaczą... 

background image

Cygan machnął ręką. Umilkł. Zasępił się. Oczy utkwił w jakimś niewidzialnym punkcie 

i patrzał tak w pustkę. Wreszcie ziewnął. 

- Trza iść spać. Ja bym chciał, żeby tak można się położyć i spać. Nic, tylko spać... - 

Naciągnął  na  wiatrówkę  sweter,  wlazł  do  koliby,  zwinął  się  w  kłębek,  pod  głowę  podłożył 

plecak i wnet zachrapał. 

Andrzej patrzał na niego i naraz ogarnął go żal. Powtórzył w myśli za Cyganem: "Żeby 

tak można położyć się i spać. Nic, tylko spać..." 

Czekał na Galiana aż do nocy, ale przewodnik nie przyszedł. 

 

background image

16 

 

Bał się dezertera. "Nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy - myślał. - Spodoba mu się 

na  przykład  śpiwór  i  wtedy  człowiek  w  nim  drzemiący  nie  będzie  miał  dlań  żadnego 

znaczenia." Przykrył więc śpiącego kocem, sam zaś zabrał swoje rzeczy i poszedł w kosówkę, 

gdzie  spędził  poprzednią  noc.  Rano  obudził  go  gwizd  świstaka.  Zobaczył  nad  sobą  czyste 

niebo. Stoki Hrubego tonęły jeszcze w mroku, tylko na poszarpanej grani palił się jasny blask 

słońca. Kosówki, trawy na płasienkach, mchy na głazach siwiały od szronu. Od Krywania szedł 

chłodny, przejmujący powiew. 

Niechętnie  wygrzebał  się  ze  śpiwora.  Owionęło  go  powietrze  chłodne,  przenikliwe. 

Doznał takiego wrażenia, jak gdyby zanurzał się w lodowatej wodzie. Kiedy spojrzał w stronę 

koliby,  z  przerażeniem  i  gniewem  zobaczył,  że  na  tarasie  płonie  mała  waterka.  Przy  watrze 

siedział dezerter. Przygrzewał nad ogniem puszkę konserw. 

- Hej, ty! - zawołał z wściekłością. Cygan uniósł tylko lekko głowę. 

- Hej, słyszysz! Zgaś ogień! 

Tamten  wzruszył  ramionami.  Z  niezmąconym  spokojem  dorzucił  do  ognia  suchych 

patyków. 

Andrzej rzucił się na oślep przez plątaninę kosodrzewiny. Gdy dobrnął do tarasu, zaczął 

zadeptywać ognisko. Cygan odsunął się, iskry sypały się spod butów Andrzeja. 

- Co robisz? - zapytał przez zaciśnięte zęby. 

- Mówiłem ci, że mogą z dołu zobaczyć. 

- Konserwę chciałem sobie zagrzać. 

Andrzej potrząsnął bezsilnie zaciśniętymi pięściami. 

- Nic, chłopie, nie rozumiesz. Zobaczą z dołu dym i przyjdą... 

Cygan  patrzył  na  niego  z  takim  wyrazem,  jak  chłopiec,  któremu  przerwano  dobrą 

zabawę. 

- Ty się tylko boisz i boisz - powiedział przeciągle. 

- Nie mam ochoty siedzieć w Popradzie. A ciebie jak złapią, to rozstrzelają. 

- Nie będę jadł zimnych konserw. 

- Idź do diabła, bo tylko bigosu narobisz. 

Cygan dziobnął kozikiem, wyciągnął  z puszki kawałek włóknistego mięsa  i podał go 

Andrzejowi. 

- Spróbuj. Dobre. 

background image

- Wypchaj się! - wrzasnął Andrzej. 

- Nie chcesz? 

- Jedz sam. 

Cygan  z  niedowierzaniem  pokręcił  głową.  Zlizał  z  palców  ściekający  sos.  Białymi 

zębami złapał kawał dymiącego mięsa. Żuł go z rozkoszą. 

- No, jedz - podsunął Andrzejowi puszkę. 

Ten  ociągał  się.  Wnet  jednak  złapał  puszkę.  Była  jeszcze  gorąca.  Przyjemnie  grzała 

skostniałe palce. 

- Dobre? zapytał Cygan z odcieniem kpiny w głosie. 

- Niezłe. 

- Widzisz. Po co się tyle szarpać? Andrzej zaklął cicho. 

- My razem zostać nie możemy. Cygan uniósł brwi. 

- Dlaczego? 

- Człowieku, ciebie złapią. Nie chcę razem z tobą iść na łańcuszku do Popradu. 

- Dlategoś nie spał ze mną? 

- Nie. Bałem się, że masz pchły - skłamał. Cygan roześmiał się. 

- Moje konserwy dobre, a pchły niedobre? 

- Więc masz? 

- Rasowe - zachłysnął się. - Tresowane. Wiem, co ja zrobię. Ja pójdę do Mikulasza na 

jarmark. Ja założę pchli cyrk - śmiał się, łyskając białymi jak śnieg zębami. Oczy nabiegły mu 

łzami, węzły żył nabrzmiały na wolowatej szyi. - Będę miał cyrk... W Mikulaszu cyrk... 

- Przestań! - syknął Andrzej. 

Dezerter  roześmiał  się  jeszcze  głośniej.  Odchylił  do  tyłu  głowę,  przymknął  wypukłe 

powieki. Zdawało się, że za chwilę dostanie spazmów. 

- Przestań! - Andrzej podsunął się, złapał go za ramię. - Przestań, bo... - Rozejrzał się 

trwożnie  i  kiedy  wzrok  jego  padł  na  skraj  lasu,  w  miejscu  gdzie  ścieżka  wychodziła  na 

rumowisko skalne, zobaczył dwie małe postacie. Znieruchomiał. Dłonią zakrył Cyganowi usta, 

rzucił się na ziemię. - Widzisz! - wyszeptał. 

Oczy Cygana stały  się nagle okrągłe  i wielkie, Śmiech bulgotał  mu  jeszcze chwilę w 

gardle, ale wnet zamarł w jakimś nagłym, nieludzkim jęku. Andrzej wlepił oczy w linię lasu. 

Widział, jak dwie drobne postacie przystanęły. Jedna z nich uniosła rękę i wskazała w stronę 

koliby. 

- Zobaczyli nas - wyszeptał stłumionym głosem. Cygan pobladł. Jego rozchylone wargi 

drżały lekko. 

background image

Oczy biegały nerwowo. 

- Patrol - wykrztusił. 

- Szukają ciebie... 

Dezerter  zerwał  się.  Jednym  susem  dopadł  leżących  u  wylotu  koliby  skrzypiec, 

schwycił  je  jak  jastrząb  umykającą  ofiarę,  zastygł  na  chwilę  w  bezruchu,  a  potem  na  oślep 

rzucił się w kosodrzewinę. Ugrzęznął w niej jak niewprawny pływak w skłębionej fali, W tej 

chwili z dołu padł strzał, kula świsnęła jękliwie, plasnęła głucho o skały. Posypały się drobne 

odpryski. Na dole siny dymek poszybował z wiatrem. 

Andrzej leżał przylepiony do skały. Spostrzegł, że za dwoma żołnierzami pokazały się 

jeszcze trzy drobne  figurki. Poruszały się szybko, nerwowo rozpierzchły się  na rumowisku  i 

półkolem  zaczęły  okrążać  kolibę.  Andrzej  błyskawicznie  ocenił  położenie.  Dzieliła  ich 

odległość  może  czterystu  kroków.  Między  skrajem  lasu  a  kolibą  ciągnęło  się  gęste  pole 

kosodrzewiny, nad nim jak mur wyrastała skalna ścianka. Z lewej strony wznosił się upłaz, 2 

prawej ponad gąszcz kosówki wyginało się skalne żebro. Cygan uciekł w stronę upłazu. W tym 

kierunku  prawdopodobnie  ruszy  pościg.  Trzeba  więc  niepostrzeżenie  przedostać  się  poza 

skalne  żebro,  a  potem  wzdłuż  pól  kosodrzewia  uciekać  ku  Hlińskiej  Dolinie.  Wolno 

przeczołgał się przez taras. Po drodze złapał jeszcze puszkę konserw i wepchnął ją w kieszeń 

spodni. Potem jednym skokiem dopadł kosówki. 

W tej samej chwili padł drugi strzał. Z dołu dobiegł go zdławiony okrzyk. Widocznie 

spostrzegli  i  jego.  Teraz  czekało  go  najtrudniejsze  zadanie:  przedrzeć  się  przez  pas 

kosodrzewiny. Gdyby próbował przejść wśród gąszczu, żołnierze  mogliby go dopaść, zanim 

osiągnie skalne żebro. Należało więc przebyć tę przeszkodę krótkimi skokami. Kierował się ku 

miejscu, gdzie biwakował w nocy. "Bez plecaka nie ma co uciekać" - myślał. Po kilku skokach 

mógł już iść bezpieczniej, gdyż przechył terenu zasłaniał go od strony lasu. 

Wnet  dobrnął  do  swego  plecaka.  Zarzucił  go  na  ramiona  i  zaczął  przedzierać  się  ku 

skalnej grzędzie, rysującej  się szarym pasmem  na tle czystego nieba. Gwałtownymi ruchami 

rozgarniał  gąszcz,  przeciskał  się  przez  powykręcane  gałęzie,  bez  wytchnienia  pchał  się  do 

przodu. 

"Żeby  tylko  zdążyć,  zanim  żołnierze  dojdą  do  koliby.  Jeżeli  mnie  uprzedzą,  będę 

zgubiony. Okrążą pole kosodrzewiny  i kiedy wychylę tylko głowę, sprzątną  jednym  celnym 

strzałem." 

Pot  zalewał  mu  oczy,  ramiona  mdlały  od  stałej  szarpaniny  z  kosówką,  nogi  grzęzły 

wśród splecionych konarów. Do bólu zaciskał zęby. "Jeszcze chwilę. Jeszcze kawałek drogi." 

Grzęda była coraz bliżej. Obliczał każdy ruch, który zbliżał go do upragnionego celu. Wreszcie 

background image

dopadł pierwszych kamieni. Wśliznął się między dwa głazy i ostrożnie wychylił głowę. Taras 

pod  kolibą  był  jeszcze  pusty.  Poniżej  ścianki  kołysały  się  kiście  kosówki.  W  tym  miejscu 

przedzierał się któryś z żołnierzy. 

Teraz zdjął z ramion plecak i zaczai się czołgać. Wybierał miejsca osłonięte skałami. Po 

chwili  znalazł  się  na  samym  grzbiecie  grzędy.  Miał  przed  sobą  trawiaste  zbocze  szerokości 

może  dwudziestu  kroków.  Ten  odcinek  musiał  pokonać  jednym  skokiem.  Przyczaił  się, 

wyszukał  stopą  dogodnego  odbicia  i  nagłym  zrywem  rzucił  się  do  przodu.  Gdy  był  już  na 

drugiej stronie trawiastego zbocza, ukrył się wśród Skał. 

"Chyba  mnie  nie  zobaczyli  -  myślał.  -  Gdyby  mnie  spostrzegli,  strzelaliby  za  mną." 

Wytarł  rękawem  spoconą twarz  i  dysząc  ciężko odpoczywał.  Teraz  przed  sobą  miał  wielkie 

rumowisko skalne. Omszałe maliniaki piętrzyły się jak szczątki rozsypującej się świątyni. Ni-

żej na wietrze falowało wielkie pole kosówki. "Zejdę w dół, zaszyję się w kosówkę, chyba mnie 

nie znajdą." 

Chciał  już  ruszyć,  gdy  nagle  w  dole,  na  grzędzie,  w  odległości  może  pięćdziesięciu 

kroków  zobaczył  żołnierza.  Grzęda  schodziła  aż  do  skraju  lasu  i  żołnierz,  okrążając  kolibę, 

wspinał  się  wzdłuż  niej  ku  zboczom  Hrubego.  Andrzej  zamarł.  Czuł,  jak  nogi  i  ręce  mu 

drętwieją. Był to jednak tylko moment jakby chwilowego zamierania, gdy nagle wokół tworzy 

się próżnia i człowiek nie ma czym oddychać. Znał doskonale to uczucie, więc otrząsnął się zeń 

szybko.  Zdolność  trzeźwego,  jasnego  myślenia  wróciła,  zanim  żołnierz  wspiął  się  kilka 

kroków. 

Andrzej  przylgnął  silnie  do  skały,  zrzucił  z  ramion  plecak,  by  w  każdym  momencie 

mieć zupełną swobodę ruchów, wyszukał wzrokiem odpowiedni kamień, podniósł go ostrożnie 

i  teraz,  przyczajony  za  skałą,  kącikiem  oczu  obserwował  żołnierza.  Ten  zbliżał  się  już  na 

wysokość  głazu.  "Jeżeli  mnie  zauważy,  cisnę  w  niego  kamieniem...  Jeżeli  mnie  minie, 

przepuszczę go..." 

Żołnierz zatrzymał się na chwilę. Rozejrzał się i naraz zwrócił się w kierunku koliby. 

Andrzej odetchnął z ulgą. Widział, jak żołnierz uniósł do góry rękę i zawołał głośno: 

- Hej, Jarko! 

Ktoś odpowiedział mu od Strony koliby. 

- Nie ma go tam? 

- Nie. A ten drugi? - Złapali go. 

"Złapali  go"  -  powtórzył  w  myśli  Andrzej  i  naraz  z  jaskrawą  wyrazistością  zobaczył 

twarz  Cygana,  szeroko rozwarte  czarne  oczy,  rozchylone  drżące  wargi...  A  w  oczach  strach 

osaczonego zwierzęcia. "Złapali go... Już nie będzie musiał kryć się i uciekać..." I zdawało mu 

background image

się, że słyszy jego gardłowy głos: "Wciąż tylko uciekać i uciekać..." 

Żołnierz zarzucił karabin na ramię. 

- Hej, Jarko, gdzie ten drugi? 

- Poszukaj w kosówce - doleciał głos od koliby. 

Żołnierz  uczynił  gwałtowny  gest  wolną  ręką  i  szybko  ruszył  przed  siebie.  Po  chwili 

zginął za przechyłem grzędy. Andrzej czuł, że ogarnia go łagodna fala radości. Czekał chwilę. 

Nasłuchiwał,  czy  żołnierz  nie  zawróci  na  grzędę,  ale  prócz  cichego  poszumu  wiatru  nie 

dochodził doń żaden odgłos. Bez pośpiechu zarzucił na ramiona plecak i wciąż jeszcze czekał: 

niech  żołnierz  odejdzie  na  przyzwoitą  odległość,  niech  zaszyje  się  w  gąszcz  kosówki.  Gdy 

uznał,  że  czas  już  ruszyć,  wyjrzał  ostrożnie  zza  głazu.  Grzęda  była  pusta.  Tylko  wiatr 

przeczesywał  rzadkie  trawy  i  skowyczał  cicho  w  kamieniach.  Wolnym  krokiem  ruszył  ku 

falującym  ławom kosówki. Szedł ostrożnie, kryjąc się wśród głazów, a każdy krok wydawał 

mu  się  lżejszy,  bo  oddalał  go  od  niebezpieczeństwa.  Gdy  był  już  w  kosówce,  wyszukał 

najgęstsze  krzaki,  zaszył  się  w  nie  jak  świstak,  położył  się  wygodnie,  plecak  podsunął  pod 

głowę i patrzał, jak po czystej tafli wysokiego nieba suną obłoki. "Chyba mnie tu nie znajdą - 

myślał. - Tym razem udało mi się wymknąć z matni. Ale co będzie dalej? Jak długo można kryć 

się i uciekać... wciąż tylko uciekać..." 

 

background image

17 

 

Czekał aż do zmroku. Gdy góry pogrążyły się w nocy, wstał, wygrzebał się z zasieków 

kosówki. Szron gwiazd wysypał się na granatowe niebo. Połyskiwał mroźnie, złowrogo. Nad 

posępnymi  turniami  wisiał  chudy  sierp  księżyca.  W  jego  nikłym  blasku  góry  piętrzyły  się 

ogromne, niby z czarnej połyskliwej lawy. 

Wspiął  się  trawiastą  grzędą  aż  pod  piargi  Hrubego.  Stromymi  zboczami  okrążał 

przepastne  zerwy.  Oddalał  się  szybko  od  koliby,  jak  od  miejsca  dotkniętego  zarazą.  Był 

dziwnie  skupiony,  jak  gdyby  znowu  odnalazł  zagubiony  szlak,  który  doprowadzi  go  do 

zamierzonego celu. Myślał, że już Wkrótce porzuci góry. Nie będzie się ukrywał ani uciekał. 

Pójdzie pod Turbacz do partyzantów, stanie przed rotmistrzem Okszą i powie: "Teraz możecie 

mnie  sądzić.  Już  mi  nic  innego  nie  pozostało.  Przysięgam  wam  na  moją  służbę,  na  lata 

spędzone  wśród  stałej  wędrówki,  na  chwile,  w  których  zamierałem  ze  strachu,  na  noce,  w 

których  towarzyszyły  mi  gwiazdy,  na  honor  kuriera,  przysięgam,  że  z  organizacyjnych 

pieniędzy nie zabrałem ani jednego grosza. Nie wierzycie mi, to mnie rozstrzelajcie. Wierzycie, 

to przyjmijcie mnie do oddziału." 

Galian - choćby nawet przyszedł z Zakopanego - i tak nie zastanie go w kolibie. Stary 

Słowak, z którym umówił się w Niewcyrce, zjadł już zapewne zamówiony bochenek chleba, o 

ile  w  ogóle  przyniósł  go  z  sobą.  Do  Bartona  nie  warto  zachodzić.  Jego  żona  ostrzegła  go 

przecież. Trzeba wracać na Turbacz. 

Postanowił,  że  przenocuje  gdzieś  w  kosówkach  w  Hlińskiej,  a  rano  ruszy  do 

Zakopanego. Tam zajdzie do Galiana. Weźmie go jako świadka i pójdą do oddziału Okszy. Ta 

myśl uwolniła go od nękających wątpliwości. 

Szedł może godzinę, może dwie, gdy spostrzegł, że niebo zasnuwa się cienką warstwą 

chmur. Zrobiło się nagle ciemno. Gwiazdy wsiąkały w chmury. Sierp księżyca omotała wata 

mgły, potem znikł nagle. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Gdy tak szedł, natknął się w żlebie na 

język zlodowaciałego śniegu. Pośliznął się i upadł. Gdy się podniósł, poczuł dokuczliwy ból w 

kostce. "Dalej iść nie ma sensu - pomyślał. - Można zahaczyć nogą o wystający kamień i runąć 

w jakąś rozpadlinę." Postanowił więc zejść niżej i przenocować w kosówkach. Ześlizgiwał się 

ostrożnie  z  głazu  na  głaz,  w  stromych  miejscach  przysiadał  i  podpierając  się  rękami  szukał 

dogodnej drogi. Mrok zaklejał mu oczy. Brnął w nim jak w ciemnej masie. Wreszcie poczuł 

muśnięcie  kistki  kosówki  na  rozpalonej  ze  zmęczenia  twarzy.  W  ciemności  wymacał  kępę 

suchej trawy, rozwinął śpiwór, wlazł weń z ulgą i zapadł w sen. 

background image

Rano  ruszył  w  dalszą  drogę.  Postanowił  zejść  do  Hlińskiej,  a  później  przez  Ciemne 

Smreczyny, Czarną Ławkę dostać się do Pięciu Stawów. Wydało  mu się, że droga ta będzie 

najbezpieczniejsza. 

Dzień wstał chmurny i wietrzny. Szczyty ginęły we mgłach. Warunki przejścia zielonej 

granicy układały się pomyślnie. Pokrzepiony twardym snem i posiłkiem, szedł szybko. Chciał 

bowiem  jak  najprędzej  opuścić  zagrożony  teren.  Spodziewał  się,  że  patrol  wojskowy  po 

przesłuchaniu  dezertera  powróci  w  te  strony,  by  złapać  zbiega.  Pragnął  również  na  wieczór 

dojść do Zakopanego i rozmówić się z Galianem. 

W Hlińskiej przeciął szlak turystyczny i szerokim łukiem zaczął okrążać strome zbocza 

Pośredniego Wierchu. Gdy dobrnął nad Przedni Ciemnosmreczyński Staw i chciał już schodzić 

ku niemu, naraz usłyszał w rumowisku skalnym ciche pojękiwanie. Ukrył się w kępie kosówki, 

rozejrzał się, czy  nie grozi  mu zasadzka. W dole  połyskiwała przymglona tafla wody. Wiatr 

marszczył ją w sinawe fałdy. Nad ciemną rozsypką kosodrzewin kołował spłoszony jastrząb. 

Nie wzbijał się, tylko pętlami krążył wśród skał. Tuż pod kępą leżało wielkie rumowisko. Z 

tamtej strony dochodził ów żałosny głos. Andrzej nasłuchiwał jeszcze chwilę. Zdawało mu się, 

że pojękiwanie słabnie, przechodzi w cichy płacz. 

"Co mnie to obchodzi - pomyślał. - Trzeba ominąć rumowisko, żeby się na kogoś nie 

napatoczyć." Wydostał się z kępy i bokiem zaczął okrążać miejsce, skąd dochodził dziwny jęk. 

Gdy znalazł się na płasience, zatrzymał się gwałtownie: pod wielkim głazem siedział drobny, 

chudy chłopiec. Skuliwszy się, ukrył twarz w dłoniach, a cała  jego postać drżała wstrząsana 

atakami  spazmatycznego  płaczu.  Andrzej  ukrył  się  za  maliniakiem.  Z  wzrastającym 

zaciekawieniem  i  współczuciem  obserwował  malca.  Początkowo  przypuszczał,  że  chłopiec 

Oddalił się od starszych i zabłądził. Lecz gdy przyjrzał mu się dokładniej, zauważył, że mały 

nie był przygotowany do górskiej wycieczki. Miał na sobie tylko krótkie spodenki, koszulę  i 

lekki  sweter.  Był  boso.  To  zastanowiło  go  jeszcze  bardziej.  "Co,  u  licha,  robi  w  górach  ten 

malec w tak chłodny dzień?" 

W tej chwili chłopiec, nie przestając  łkać, ujął  bosą stopę w obie ręce  i zaczął  się  jej 

bacznie przypatrywać. 

"Pewno się zranił - pomyślał Andrzej, wychodząc z ukrycia. - Trzeba się spytać, co mu 

się  stało.  Nie  można  go  zostawić  bez  pomocy."  Nie  chcąc  przerazić  chłopca,  zawołał  z 

odległości kilkunastu kroków: 

- Hej, mały, co ci się stało? 

Chłopiec  drgnął,  rozejrzał  się  trwożnie,  a  gdy  przed  sobą  zobaczył  człowieka,  wydał 

zdławiony  okrzyk  i  z  przerażeniem  wcisnął  się  pod  skałę.  Jego  blada,  niemal  przezroczysta 

background image

twarz wykrzywiła się płaczliwie. 

- Nie bój się! - zawołał łagodnie Andrzej. Chłopiec jeszcze głębiej wtulił się pod skałę, 

bełkocąc coś niewyraźnie. 

- Nie bój się - powtórzył. - Powiedz, co ci się stało? 

Mały  wciąż  jeszcze  patrzył  na  niego  pełnym  panicznego  lęku  wzrokiem.  Nie  mógł 

wykrztusić ani słowa. Poruszał tylko wargami jak niemowa. Andrzej zbliżył się. 

- No, powiedz. Zgubiłeś może ojca?... - zapytał troskliwie. 

Pokręcił przecząco głową. Z błękitnych oczu pierzchał z wolna strach. 

- Boli cię? 

Wysunął  przed  siebie  bosą  nogę.  Duży  palec  przecięty  był  z  boku,  a  oderwany 

paznokieć zwisał z krwawiącej rany. Andrzej pochylił się nad chłopcem, ujął delikatnie stopę. 

Malec syknął z bólu. 

- Toś się szkaradnie urządził - powiedział Andrzej łagodnie. Wciąż jeszcze miał takie 

wrażenie, że chłopiec zerwie się nagle i ucieknie. - Gdzieś to sobie zrobił? - zapytał po chwili. 

Chłopiec cofnął gwałtownie nogę. Głowę wtulił w zgięte ramię i znowu spazmatyczne 

łkanie  wstrząsnęło  jego  drobnymi  ramionami.  Andrzej  usiadł  obok  niego.  Głaskał  go  po 

plecach. 

-  No,  przestań,  mały,  przestań...  Zaraz  zrobimy  opatrunek...  Przestanie  boleć...  No, 

przestań... 

Chłopiec, jakby nie zwracając na niego uwagi, odwrócił się, przylgnął do skały i teraz 

dopiero rozpłakał się na dobre. 

- Zimno ci pewnie? - zapytał Andrzej. Nie czekając na odpowiedź wyciągnął z plecaka 

śpiwór i okrył nim chłopca. Potem z kieszeni plecaka wyjął bandaż. - Trzeba opatrzyć nogę - 

powiedział cicho. Chłopiec nie zareagował, ale płacz jego słabnął, przycichał. Tylko od czasu 

do czasu całym ciałem wstrząsało ciche łkanie. Andrzej rozejrzał się, zaczerpnął trochę wody z 

małego  strumyczka,  wijącego  się  wśród  skał.  Scyzorykiem  uciął  kawałek  bandaża,  po  czym 

zamaczał go w wodzie. 

- Słuchaj, musimy zabandażować nogę. Przyrzekam ci, że nie będzie bolało. 

Chłopiec uniósł się lekko na łokciu i po raz pierwszy spojrzał na Andrzeja bez lęku. 

- Ten palec to głupstwo - rzekł po słowacku, 

- No, widzisz - podjął pogodnie Andrzej - dzielny z ciebie chłopiec. Skąd się tu wziąłeś? 

Malec patrzał nieufnie. Pełnymi łez oczami badał twarz Andrzeja. 

- Na wycieczce byłeś? 

- Nie. " 

background image

-  Toś  może  zabłądził?  -  uniósł  lekko  stopę  chłopca  i  delikatnie  zmywał  brud  z 

zakrwawionego palca. 

- Nie - potrząsnął igłową chłopiec. 

- Z nieba spadłeś? - zażartował Andrzej. Mały skrzywił się z bólu. 

- Uciekłem - wyszeptał. 

- OL. - zdziwił się Andrzej. - A coś ty, bracie, przeskrobał, żeś z domu upiekł? 

- Nic - rzekł ponuro. - Ja z domu nie uciekłem. Ja uciekłem ze stacji. 

-  Ze  stacji?  -  Andrzej  przerwał  obmywanie  palca.  -  A  dokąd  jechałeś?  -  zapytał  z 

wzrastającym zdumieniem. 

- Ja nie jechałem. Mnie wieźli. - Nie rozumiem. 

- Wieźli nas... Cały transport... 

Andrzej przeniósł z wolna swe spojrzenie z krwawiącego palca na twarz chłopca i długo 

w  nią  się  wpatrywał.  Widział  szeroko  rozwarte,  pełne  bólu  oczy,  wychudłe  policzki  ze 

strużkami  zasychających  łez,  zsiniałe  z  zimna  wargi,  wykrzywione  żałosnym  grymasem,  i 

naraz wszystko pojął i zrozumiał. Przed oczami niby stara, zdarta taśma filmowa przemknęły 

mu obrazy wspomnień. Dzień był wtedy marcowy. Padał mokry śnieg. Białe płatki ginęły w 

kałużach rozdeptywanych butami żandarmów i hlinkowców. Na boczny tor wjechał towarowy 

pociąg.  Hlinkowiec  z  wrzaskiem  spędzał  pasażerów  z  peronu.  "Nie  ma  tu  nic  do oglądania! 

Jazda!  Usuwać  się!"  -  krzyczał,  a  spoza  zakratowanych  okienek  bydlęcego  wagonu  patrzały 

oczy  umęczonych  ludzi,  oczy  straszne,  oczy  pełne  nieludzkiego  bólu.  Ktoś  z  boku  zawołał: 

"Żydów  wywożą  do  Niemiec."  Jakaś  kobiecina  w  nędznej  chuście  na  głowie  załamała 

powykręcane reumatyzmem palce: "Chryste Panie!" A śnieg padał coraz gęstszy... Białe płaty 

tonęły w rozbabranym przez żołnierskie buty błocie... 

- Wywozili ciebie do Niemiec? - zapytał szeptem. Chłopiec skinął tylko głową. 

- I uciekłeś? 

- Tak. 

Andrzej ścisnął mocno dłoń chłopca. 

- Dobrze zrobiłeś, bracie. Dobrze zrobiłeś... - głos ugrzązł mu w gardle ze wzruszenia. 

Był przecież twardy, zahartowany, a jednak poczuł, że pali go pod powiekami i dławi w gardle. 

- Dobrze zrobiłeś - powtórzył szybko, by powstrzymać cisnące się łzy. Gdy jeszcze raz spojrzał 

na chłopca, ten musiał to wyczuć, bo uśmiechnął się jakoś serdecznie i przyjaźnie, a z oczu jego 

zniknęła nieufność. 

- Sam byłeś? - zapytał po chwili Andrzej, zabierając się do bandażowania palca. 

- Nie, z mamą. 

background image

- A z mamą co się stało? 

- Mama została tam w wagonie, w Popradzie. 

- To ty sam uciekłeś? 

-  Nie.  Mnie  wyprowadził  jeden  kolejarz.  Mama  powiedziała:  "Niech  pan  ratuje 

przynajmniej  to  dziecko."  Ja  nie  chciałem  iść,  ale  mama  powiedziała:  "Razem  nam  będzie 

trudno.  Ja  później  przyjdę  do  ciebie..."  Ja  nie  chciałem,  ale  zjawił  się  żandarm,  a  kolejarz 

schował mnie do innego, pustego wagonu. Potem tamten pociąg odjechał, a kolejarz otworzył 

wagon, dał mi paczkę z jedzeniem i powiedział: "Ja ci nic nie mogę pomóc. Uciekaj." 

- I bez butów byłeś? 

-  Bez  butów.  Bo  jeden  hlinkowiec  mi  zabrał.  Powiedział,  że  tam,  dokąd  jedziemy, 

będzie ciepło i nie będą mi potrzebne... 

Andrzejowi wyrwało się z ust przekleństwo. 

-  Nie  martw  się  -  powiedział  po  chwili  -  znajdziemy  ci  jakieś  (buty...  -  Naraz 

uświadomił  sobie,  że  rozmawia  z  chłopcem  tak,  jakby  miał  z  nim  zostać.  Tymczasem  szedł 

przecież  do  Zakopanego.  Musiał  tam  pójść,  by  rozmówić  się  z  Galianem,  a  potem  odnaleźć 

oddział  Okszy.  Dodał  więc  pośpiesznie:  -  To  znaczy...  będziesz  miał  jeszcze  niejedną  parę 

butów. Widzisz, ja też uciekam. Jesteśmy jakby towarzyszami. 

- A mama?... - chłopiec spojrzał pytająco. - Czy mama wróci? 

Andrzej przygryzł wargi aż do bólu. Udał, że nie słyszy pytania. 

- Gdzieś sobie tak rozharatał nogę? 

- Czy mama... 

- Jeśli powiedziała - przerwał mu - to chyba wróci. 

- Ja się tak boję o mamę... 

Długą  chwilę  trwało  milczenie.  Andrzej  rozciął  koniec  bandaża  i  zawiązał  go  na 

kokardkę. Bał się spojrzeć chłopcu w oczy. 

- Już gotowe - powiedział. - Do wesela się zagoi. 

- Tak się boję o mamę - powtórzył chłopiec. 

- Zimno ci? - Andrzej patrzył  na zsiniałe  stopy chłopca. Nie czekając na odpowiedź, 

zdjął wiatrówkę i sweter. Sweter podał chłopcu. - Trochę za duży, ale to nic. Cieplej ci będzie. 

-  Żałował,  że  nie  zabrał  z  sobą  pantofli,  które  przyniósł  dezerter  w  zrabowanym  plecaku. 

Przywiązałby je jakoś sznurkiem do nóg malca. W tej chwili chłopiec był niezdolny do dalszej 

drogi. Miał obolałe i spuchnięte stopy. 

Andrzej patrzył na nie, tarł z roztargnieniem nie ogolony policzek. Po chwili powiedział 

jakby do siebie: 

background image

- Co ja z tobą teraz zrobię? 

Błękitne oczy chłopca znowu napełniły się łzami. 

- Pan już idzie? 

- Ech - westchnął - muszę. - To ja pójdę z panem. 

- Nie dasz rady. Daleko. 

- Spróbuję. Jak żył mój tata, to chodziłem z nim na wycieczki. Byłem na Dziumbirze i 

na Czetwernicy. 

- Widzę, że z ciebie dzielny turysta, ale boso daleko nie zajdziesz. 

- Pójdę... - wyszeptał chłopiec błagalnie. Andrzej pochylił się nad nim, położył mu dłoń 

na ramieniu. Starał się mówić spokojnie, rozważnie. 

- Słuchaj, ja też uciekam. Jeśli mnie złapią, to już po mnie. Tobie nic nie zrobią, tylko 

nie mów, skąd uciekłeś. Zostawię ci trochę pieniędzy... Pójdziesz w dół doliną. Gdy spotkasz 

kogoś, powiesz, że zabłądziłeś... 

- Nie chcę... nie chcę - żachnął się, a twarz jego znowu nabrała wyrazu zaszczutego, 

wystraszonego zwierzątka. 

- Słuchaj - wyszeptał Andrzej - jeśli cię ze mną złapią, będzie jeszcze gorzej. 

- Niech mnie złapią... ja chcę z panem. Andrzej zdjął z ręki zegarek i podał go chłopcu. 

- Jeżeli kogoś spotkasz, dasz mu ten zegarek. To drogi zegarek. 

Chłopiec odepchnął wyciągniętą rękę. Skulił się. 

- Nie chcę - załkał. - Ja się boję ludzi. Andrzej wstał, bezsilnym ruchem rozłożył ręce. 

Nie patrzał na chłopca, tylko utkwił wzrok w czubkach" swych starych, pękających w szwach 

butów. Myślał w tej chwili o rotmistrzu Okszy. Wyobrażał sobie, że stoi przed nim. Ścierają się 

ich spojrzenia. "A  jeśli Oksza  mi  nie uwierzy?  Jeśli  nie będzie chciał  ze  mną rozmawiać?" - 

rozważał wszystkie możliwości. Wreszcie położył zegarek obok chłopca. 

- Zrób tak, jak ci radzę - powiedział cicho. - Mówię ci, nic ci nie zrobią, tylko się nie 

przyznawaj... 

Słyszał  ciche  łkanie  malca.  Bał  się  spojrzeć  w  jego  stronę.  Było  mu  ciężko,  bardzo 

ciężko, ruszył jednak przed siebie. Gdy uszedł kilka kroków, usłyszał wołanie: 

- Niech pan poczeka! 

Obejrzał się. Malec biegł za nim, kuśtykając na zranionej nodze. Sweter sięgał mu do 

kolan. Mały plątał się w nim  jak w worku. Gdy dogonił  Andrzeja, objął  mocno jego kolana, 

przylgnął do nich dygocąc. 

-  Niech  pan  nie  idzie...  Niech  pan  nie  idzie...  Andrzej  otoczył  go  ramieniem.  Czuł 

gwałtowne  bicie  serca,  słyszał  przyśpieszony,  świszczący  oddech.  I  naraz,  jakby  ten  ciężar 

background image

przygniatający  go  od  chwili  opuszczenia  chłopca  opadł,  zrobiło  mu  się  lżej,  radośniej. 

Pomyślał, że jeżeli zostanie z chłopcem, nie będzie już samotny, walka o życie przynajmniej na 

jakiś czas nabierze sensu i treści. Przygarnął go jeszcze mocniej i powiedział: 

- No dobrze... już dobrze... zostanę. 

 

background image

18 

 

- Ile masz lat? - Jedenaście. 

- Jak ci na imię? 

- Szymon. 

Kiedy  postanowił,  że  zostanie  przy  chłopcu,  wziął  go  na  ramiona  i  poszedł  szukać 

chwilowego  schronienia.  Po  rumowisku  wspięli  się  pod  zbocze  Pośredniego  Wierchu.  Tam 

pomiędzy dwoma maliniakami znaleźli obszerną dziurę. Andrzej kazał chłopcu wejść do śpi-

wora, sam zabrał się do rozpalania małej waterki. 

- Cieplej ci? - zapytał. 

Chłopiec skinął głową. Zdziwionym wzrokiem śledził szybkie, wprawnie ruchy swego 

opiekuna. Drżał jeszcze i szczękał zębami. 

- Rozpalimy ognisko, to się rozgrzejesz - powiedział  Andrzej  na pocieszenie. - Tu w 

górach ciężkie  jest życie, ale  jakoś damy  sobie radę... - prowadził ten  monolog, by zapełnić 

głuchą  ciszę.  Chłopiec  był  bowiem  tak  zziębnięty  i  zmęczony,  iż  milczał  uparcie.  Andrzej 

wiedział,  że  gdy  tylko  się  rozgrzeje,  zaraz  zaśnie.  Zagotował  więc  w  menażce  trochę  wody, 

osłodził ją resztką cukru, podał malcowi. 

- Pij, to ci dobrze zrobi. 

Gdy ten małymi łykami opróżniał menażkę, Andrzej układał plam. Czynił to z myślą o 

chłopcu. Przede wszystkim musi wystarać się o pożywienie. W plecaku były już pustki. Jeżeli 

dzisiaj  nie  przyniesie  choćby  kawałka  chleba,  jutro  rano  nie  będzie  miał  co  dać  chłopcu. 

Jeszcze raz pójdzie do Bartona. Może go zastanie i potrafi wydębić od niego trochę jedzenia. W 

gajówce na pewno mają zapasy, a gajowy chyba mu nie odmówi. 

Chłopiec odłożył menażkę, ziewnął, skulił się w śpiworze jak mały psiak. Po chwili spał 

już twardym snem. Andrzej dołożył jeszcze do ognia, obłożył palenisko kamieniami. 

"Żeby tylko się nie obudził" - pomyślał, patrząc na śpiącego. Z radością stwierdził, że 

wiatr  dmie  w  stronę  dziury,  niosąc  w  jej  kierunku  fale  ogrzanego  powietrza.  Jeszcze  raz 

przyjrzał  się  chłopcu.  Spał  spokojnie,  wtuliwszy  głowę  pod  klapę  śpiwora.  Poruszył  go. 

Chłopiec ani nie drgnął. Krzyknął mu nad uchem, ale malec spał tak twardo, że nawet grzmot 

piorunów nie wyrwałby go z kojącego snu. 

"Spij,  mały"  -  pomyślał.  Opróżnił  plecak,  zarzucił  go  na  ramię  i  ruszył  w  drogę. 

Obliczał, że na wieczór będzie w Trzech Studniczkach. 

Nie  pomylił  się.  Ody  zbliżał  się  do  gajówki,  na  dnie  lasu  leżał  już  mrok.  Z  daleka 

background image

zobaczył  znajomy  budynek  z  wyrzeźbiona  lilią  na  szczycie.  Ostrożnie  okrążył  małą  obórkę, 

skrył  się  za  węgłem  i  bacznie  obserwował  gajówkę.  Było  cicho,  tylko  od  lasu  szedł  głuchy 

poszum  i  mały  potok  pluskał  gdzieś  w  olszynach.  Zasłonięte  okna  nie  przepuszczały  nawet 

smugi  światła. Naraz drzwi skrzypnęły  i w  ich ciemnej ramie ukazała się kobieta. Poznał  ją. 

Była to żona Bartona. 

Wsłuchiwał się w jej kroki przemierzające podwórze, a gdy znowu drzwi zaskrzypiały, 

pomyślał, że weszła do obory. Okrążył więc z drugiej strony budynek i śmiało wszedł do sieni. 

- Kto tam? - usłyszał silny, męski głos. 

- Niech będzie pochwalony - powiedział, żeby zwabić gajowego do sieni. 

Po chwili w drzwiach kuchni ukazała się zwalista postać Bartona. Stał i mrużąc oczy 

wpatrywał się w przybysza. 

- To ja, Andrzej - uprzedził go i jeszcze o krok postąpił naprzód, by znaleźć się w kręgu 

bijącego z kuchni światła. 

- Wszelki duch! - zawołał gajowy. - To wy byliście tu u mnie? 

- Ja, 

-  Żona  bała  się,  że  to  ktoś  obcy  -  wyjaśnił  pospiesznie  i  z  przyjaznym  uśmiechem 

wyciągnął wielką, mięsistą dłoń. 

Andrzeja ogarnęło bijące z kuchni ciepło. Poczuł cierpki zapach smażącej się cebuli  i 

słodkawą  woń  gotowanego  mleka.  Z  całego  otoczenia,  z  barczystej  postaci  gajowego 

promieniowało ciepło i błogi spokój. Zatęsknił nagle za jakimś cichym, spokojnym kątem, za 

tym wszystkim, co ogarnęło go tak gwałtownie, gdy przekroczył próg Bartonowego domu. Stał 

chwilę w milczeniu, a gdy uścisnął dłoń gajowego, znowu zdławił go nagły bolesny żal. 

- Wejdźcie dalej! - zapraszał gajowy. 

-  Poczekajcie  -  powiedział  nieswoim  głosem.  -  Nie  chciałbym,  żeby  mnie  tutaj  ktoś 

zobaczył. Moglibyście mieć przykrości... 

- Nie ma nikogo. 

- Wolałbym pogadać z wami na osobności. 

-  A  co?  -  Gajowy  zmarszczył  brwi.  Przez  jego  ogorzałą  twarz  przemknął  cień 

zakłopotania. 

- Chodźcie na dwór, pogadamy. Gajowy zapiął zieloną kurtkę. 

- Jak tak, to chodźmy... 

Na  podwórzu  natknęli  się  na  żonę  gajowego.  Na  widok  Andrzeja  położyła  pustą 

kobiałkę na ziemi. 

- To on był u ciebie - zwróciła się do męża. Ten kiwnął tylko głową. 

background image

- W porządku. 

- A gdzie to idziesz? - zapytała z obawą w głosie. 

- Zaraz wracam - odrzekł niechętnie. 

Oparła dłoń na biodrze i z kobiecą ciekawością przyglądała się odchodzącym. 

Zatrzymali się na skraju lasu. 

- Co z wami? - gajowy oparł się o pień i spojrzał dociekliwie. 

- Niedobrze - odrzekł Andrzej. - Przyszedłem do was po pomoc. 

- Na Węgry idziecie? 

- Nie. 

- Do Zakopanego? 

- Nie - rzucił  szybko i urywanymi  zdaniami  jął opowiadać o ostatnich zdarzeniach. - 

Gdyby nie ten chłopiec - zakończył - poszedłbym do Zakopanego, a tak... 

- Tak... - westchnął gajowy. - Narobiliście sobie biedy. W górach niełatwo wam będzie 

przetrzymać. 

- Dam sobie jakoś radę, tylko wy mi pomóżcie. 

Nie widział dokładnie twarzy Bartona, ale wyczuł, że sposępniała nagle i stężała. 

- A czego wy chcecie ode mnie? - zapytał gajowy stroskanym głosem. 

- Teraz trochę żarcia... Niewiele, żeby tylko pierwsze dni przetrzymać. 

- A potem? 

- Potem, gdy mały wydobrzeje, mógłby u was zostać. 

Barton zasępił się jeszcze bardziej. Wielką, spracowaną dłoń uniósł do czoła. 

- Tego nie da się zrobić. Dawniej tak, ale teraz... 

- Powiecie, że chłopiec przyjechał do was od krewnych, że słaby na płuca, trzeba mu 

górskiego powietrza. 

Gajowy zaśmiał się sucho. 

-  Mnie  tu  za  dobrze  znają.  Teraz  nie  da  się  zrobić  -  zniżył  głos,  nachylił  się  i  dodał 

prawie szeptem: - Na mnie też mają oko. 

- Niedługo to wszystko potrwa. 

- Przyjechali żandarmi. Powiedzieli, że partyzantom pomagam. 

- Partyzantom? 

- U nas też się rusza. Wczoraj w Jamnickiej była strzelanina. Dwóch żołnierzy rannych. 

Dezerterzy uciekają w góry. Był tu u mnie jeden... 

- Może Cygan? 

- Nie, chłopiec z Horehronia, drwal. Dałem mu, co miałem. Poszedł w góry. Ktoś go 

background image

zobaczył, że u mnie nocował, no i żandarmi przyszli. Baba mi głowę suszy, żebym się do tego 

nie  mieszał,  ale  ja...  No,  cóż...  chętnie  sam  poszedłbym  z  nimi...  A  teraz,  tego  chłopca  nie 

mogę... chyba rozumiecie? 

- Rozumiem. Może znacie kogoś, kto by go mógł przyjąć? 

Gajowy bezradnym gestem rozłożył ręce. 

-  Nie  da  rady.  Teraz  wszyscy  się  boją.  Przedtem  to  ja  sam  wziąłbym  go  do  siebie. 

Biedny chłopiec... - westchnął cicho. Wyciągnął paczkę papierosów. - Zapalicie? 

Andrzej z przyjemnością zaciągnął się dymem. Od dwóch dni nie palił. Teraz zakręciło 

mu się lekko w głowie. 

- Ale jedzenia to mi trochę dacie? - zapytał. 

- Sam nie mam dużo, ale coś się znajdzie. 

- Oczywiście zapłacę - dodał pospiesznie Andrzej. 

- Głupstwo. Gdybym był w potrzebie, to byście mi też pomogli. 

Andrzej ujął go za ramię. 

- Słuchajcie. Nie wiem, jak długo tam zostanę. Chłopiec jest słaby, musi jeść. Zostawię 

wam trochę koron i dwadzieścia dolarów... 

- Co ja z dolarami zrobię? - zapytał tamten z uśmiechem. 

- Zmienicie w mieście. 

- Za to karają. 

- Znajdziecie w Popradzie albo w Łomnicy faktora. Teraz ludzie kupują. Chodzi o to, 

żeby kupić trochę jedzenia na zapas. 

- Dobrze, spróbuję. 

- Umówimy się. Najlepiej by było, żebyście mi donieśli do Ciemnych Smreczyn. 

Gajowy skinął przytakująco. 

- Teraz dam wam niewiele, a jutro spróbuję zmienić dolary. 

Andrzej mocniej ścisnął ramię gajowego. 

- Dziękuję wam, Barton. Wiedziałem, że mi pomożecie, 

-  Głupstwo.  Dajcie  plecak,  zaraz  wam  coś  przyniosę.  Niedużo,  bo  sam  nie  mam.  - 

Chciał już odejść, ale Andrzej zatrzymał go. 

- Zdaje mi się, że macie w domu chłopca. 

- Mam. 

- Pewno zostało po nim trochę starych rzeczy. Ten  mój  jest bosy, prawie goły. Może 

byście coś znaleźli dla niego. Najważniejsze buty i coś ciepłego. 

- Poszukam... Tylko stara będzie jęczeć - powiedział zatroskany i ruszył w stronę domu. 

background image

Andrzej patrzał za odchodzącym. Jego mocna, zwalista postać ginęła w gęstniejącym 

mroku. "Morowy chłop" - pomyślał, a w tym krótkim określeniu kryło się ciepło i wzruszenie, 

podziw i wdzięczność. Potem zwrócił się myślami ku chłopcu. "Żeby się tylko nie przebudził, 

żeby dospał do mojego powrotu. Będzie się malec cieszył, gdy rano przyrządzę mu wspaniałe 

śniadanie.  Jakie  to  dziwne!  Gdy  się  człowiek  troszczy  o  kogoś,  zapomina  o  swoich 

zmartwieniach..." 

 

background image

19 

 

Wracał  z  pełnym  plecakiem  i  z  głęboką  wiarą,  że  teraz  lepiej  mu  się  powiedzie,  że 

odwróci się los, jak gdyby ten mizerny chłopiec przyniósł mu nagle szczęście: zastał przecie 

Bartona  w  gajówce,  dostał  od  niego  trochę  żywności,  która  powinna  starczyć  na  kilka 

najbliższych dni, otrzymał przyrzeczenie, że gajowy będzie mu dostarczał zapasów kupionych 

za dolary. Zdawało mu się, że wreszcie nadszedł spokojniejszy okres. Jeżeli tylko się ociepli, 

będzie  można  przetrwać  w  górach  aż  do  wyleczenia  chłopca.  A  potem?  Potem  postara  się 

umieścić malca, a sam powróci na Turbacz. 

Szedł pogrążony w tych  myślach, radośnie zatroskany. Zdawało  mu się, że wraca do 

Ciemnych Smreczyn jak posłaniec z dobrą nowiną. Obrał tę samą drogę przez Prehybę, Banie i 

Szkaradny Żleb. Wąska ścieżyna ginęła wśród skał i kosówek. Gęstniejący mrok zamazywał jej 

ledwo dostrzegalne zarysy. Chmury wisiały nisko, od żlebów szedł chłodny powiew, niosący 

zapach zleżałego śniegu. 

Był  już  bardzo  zmęczony.  Szedł  jednak  coraz  szybciej,  jak  spóźniony  pasterz  do 

dalekiego szałasu. Gdy wspiął się ponad skaliste grzędy opadające ze zboczy Krywania, utonął 

nagle w szarej, wilgotnej masie mgły. Zdawało mu się, że grzęźnie w mętnej wodzie ślepego, 

głuchego  świata.  Słabe  zarysy  ścieżki,  głazów,  kosodrzewiny  rozpłynęły  się  nagle,  znikły. 

Pozostała  jedynie  ciemna,  nieprzebyta  ściana  mroku.  W  którą  stronę  spojrzeć,  wyrastała 

zwielokrotniona. 

Andrzej  usiadł  na  kamieniu.  Myślał,  że  mgła  za  chwilę  ustąpi,  spłynie  w  dolinę  lub 

wzniesie się ku zboczom. Ale na próżno czekał. Zgęstniała tylko jak masło. Czuł drobniutkie 

kropelki osiadające na twarzy, brwiach i rzęsach. Gdy oddychał, zdawało mu się, że zamiast 

powietrza wchłania w siebie zimną masę. 

Doznał takiego uczucia, jak gdyby nagle został odcięty od otaczających gór i zawisł w 

pustce. Przejął go dreszcz. Wstał. Niby ślepiec próbował brnąć w poszukiwaniu niewidzialnej 

ścieżki,  lecz  gdy  kilka  razy  potknął  się  o  wystające  głazy,  usiadł  znowu  pełen  bezsilnej 

rozpaczy. Myślał o chłopcu: "Co będzie, jeśli obudzi się i znajdzie się nagle wśród tej ślepej 

nocy?"  Wyobraził  sobie  jego przerażenie. "Nie, nie  można go zostawić samego. Za wszelką 

cenę przed świtem trzeba dobrnąć do Ciemnych Smreczyn." 

Poderwał  się.  Szedł  z  wyciągniętymi  przed  siebie  rękami.  Gdy  jednak  znowu  się 

potknął i ugrzęznął w kępie kosówki, zrozumiał, że tą ścieżyną nie zajdzie daleko. Gdyby mógł 

dobrnąć do głównego szlaku, wiodącego dnem Koprawej, wtedy nawet w tej oślepiającej mgle 

background image

potrafiłby dojść do celu. Zaczął więc schodzić. 

Początkowo  ześlizgiwał  się  zboczem  porośniętym  kosówką.  Dziergał  się  wiotkich 

konarów  i  na  oślep  brnął  przez  zbity  gąszcz.  Potem  natrafił  na  trawiastą  grzędę.  Krok  za 

krokiem zsuwał się po śliskiej trawie. W miejscach stromych i bardziej niebezpiecznych siadał 

i podpierając się rękami spuszczał się bardzo ostrożnie. Wiedział, że jeden nierozważny krok 

może  spowodować  upadek,  a  na  drodze  czyhają  urwiska  i  zdradliwe  rozpadliny.  Można 

potoczyć się w dół i nie wstać już więcej. 

"Czy nie lepiej przeczekać noc i wyruszyć dopiero o świcie?" - zapytywał sam siebie. 

Ale  świadomość,  że  chłopiec  może  się  przebudzić,  pchała  go  wciąż  naprzód.  Nie  wiedział, 

dokąd  idzie  i  gdzie  się  znajduje.  Gdy  potarł  zapałkę  i  przybliżył  ją  do  tarczy  zegarka,  ze 

zdziwieniem spostrzegł, że minęła już północ. "Za dwie godziny będzie dniało. Może jednak 

przeczekać do świtu?" - postarzał w myśli, idąc wciąż dalej. 

Czuł,  że  siły  wykruszają  się  z  wolna  w  nieubłaganej  potyczce  z  czasem.  Doznawał 

nieraz  takiego  uczucia,  jak  gdyby  serce  zamierało  mu  w  piersi,  a  całe  ciało  omdlewało  w 

martwocie. Wtedy  mocniej zaciskał zęby  i powtarzał w  myśli: "Przecież  już nieraz  byłem  w 

gorszych tarapatach, a jednak przetrwałem." 

Po  jakimiś  czasie  w  dole,  jakby  pod  stopami,  usłyszał  głuchy,  przytłumiony  szum. 

"Potok  w  Koprowej!"  -  ucieszył  się  i  przyśpieszył  kroku.  Wtedy  właśnie  zahaczył  butem  o 

występ Skalny. Runął w mrok, jak w studnię, przekoziołkował... i upadł na sprężysty gąszcz 

kosówki. Porwany ciężarem plecaka toczył się długo, aż wreszcie zatrzymał się na piarżystym 

stoku. Był tak wyczerpany, że nie miał ani siły, ani ochoty podnieść się z piargu. Długą chwilę 

leżał z rozrzuconymi rękami, z głową zwisającą w dół. 

Gdy  się  podniósł,  poczuł,  że  noga,  którą  skręcił  podczas  ucieczki,  dokucza  mu  teraz 

dotkliwie.  "Pewno  lekko  zwichnięta  w  kostce  -  pomyślał  i  nagle  opanowało  go  uczucie 

zwątpienia. - Teraz chyba nie dowlokę się o własnych siłach." 

Próbował przejść kilka kroków, lecz pierwszy kamień na piargu okazał się przeszkodą 

nie  do  przebycia.  Usiadł  więc,  rozsznurował  but  i  długo  masował  skręconą  nogę.  Ból  nie 

ustawał, wokół kostki rosła spuchlizna. "Co za pech! - myślał. - Gdyby nie mgła, już dawno 

byłbym  w  Ciemnych  Smreczynach.  Rozpaliłbym  wielką  watrę.  Chłopiec,  czując  ciepło,  nie 

przebudziłby się tak szybko. Zdążyłbym ugotować  mu  herbaty  i usmażyć  jajka... Jaki dobry 

chłop z tego Bartona. Nie zapomniał wsadzić do plecaka kilku świeżych jajek. »To dla chłopca 

- powiedział. - To mu dobrze zrobi.« Z tych jajek teraz pewno jajecznica..." - Chciał sprawdzić, 

czy  jajka się potłukły w plecaku, ale zabrakło mu sił. "Ze skręconą nogą nie dowlokę się do 

Ciemnych  Smreczyn.  Trzeba  będzie  zaszyć  się  w  kosówkę  i  odpocząć..."  Ale  wnet 

background image

wytłumaczył  sobie: "Jeżeli  zasnę, noga spuchnie  jeszcze  bardziej  i  nie ujdę nawet dziesięciu 

metrów. Choćbym się miał czołgać, muszę dobrnąć do Ciemnych Smreczyn..." 

Zaczął  mocniej  masować  nogę,  a  gdy  ból  nie  ustępował,  rozebrał  się  szybko,  z  dołu 

koszuli oddarł dwa szerokie pasy płótna  i tym zaimprowizowanym  bandażem  bardzo mocno 

skrępował kostkę. Potem silnie zasznurował but i wstał. Unieruchomiona w stawie stopa była 

teraz  sztywna  jak  z  drewna,  bolała,  ale  mógł  już  oprzeć  się  na  niej.  Spróbował  schodzić 

piargiem.  Pierwsze  kroki  stawiał  ostrożnie.  "Nie  jest  tak  źle"  -  odsapnął  z  ulgą.  Po  kilku 

minutach był już nad potokiem. 

Wezbrany  potok  wydał  mu  się  nie  do  przebycia.  Woda  szumiała  głucho,  potężnie, 

rozbijając  się  o  wystające  głazy.  Miał  wrażenie,  że  cała  ta  lepka,  otaczająca  go  ciemność 

ruszyła  z  przeraźliwym  hukiem  jak  czarna  rzeka.  Parła  przed  siebie  z  wzmagającą  się  siłą, 

zalewała wszystko, zagarniała każdą myśl. 

Próbował znaleźć w ciemności przejście po sterczących z wody skałach, a gdy namacał 

wreszcie wielki głaz i chciał przeskoczyć potok, pośliznął się na wypolerowanej jak marmur 

gładziźnie i po kolana wpadł w lodowatą wodę. Trzęsąc się z zimna, przeklinając, wydostał się 

znowu na stromy brzeg. "W tym miejscu nie przejdę - wnioskował. - Jeżeli nawet spróbuję iść 

w  bród,  wezbrana  woda  zniesie  mnie  i  rozbije  o  najbliższe  skały.  Trzeba  szukać  innego 

przejścia..." Przypomniał sobie, że droga w kilku miejscach przecina potok. "Trzeba iść wzdłuż 

brzegu aż do pierwszego mostku" - postanowił. Przejście nie było jednak łatwe, zagradzały je 

zasieki gęstej smreczyny, piarżyste urwiska, piętrzące się skały, pola kosodrzewiny. Nawet w 

dzień przebycie tej drogi wymagałoby wielkiego wysiłku, a co dopiero w nocy, gdy mrok tak 

gęsty, że nie widać wyciągniętej przed siebie dłoni. 

Szedł jednak wytrwale. Z wielkim wysiłkiem pokonywał każdą przeszkodę. Z każdym 

krokiem ubywało mu sił. Przystawał, kładł się na wilgotną ziemię, jak gdyby z jej kamiennego 

łona  chciał  zaczerpnąć  siły  do  dalszego  marszu.  Wstawał  zlany  zimnym  potem,  zziębnięty, 

coraz słabszy. 

Gdy wreszcie dotarł do miejsca, gdzie droga przecinała potok i wspinała się na drugi 

brzeg, był już tak słaby, że zwątpił w celowość dalszego marszu. Zapomniał o wszystkim: o 

chłopcu  śpiącym  wśród  rumowiska  Ciemnych  Smreczyn,  o  jedzeniu,  które  z  takim  trudem 

niósł z Trzech Studniczek, o financach, żandarmach  i patrolach. Zapragnął  jedynie zamknąć 

oczy i zasnąć. Zapaść się w ten upiorny mrok wraz z myślami, całym sobą, bez reszty. 

Już miał się położyć w kępach przydrożnego jaferu, gdy naraz usłyszał, a raczej wyczuł, 

że ktoś się zbliża. W jednej chwili stał się czujny jak tropione zwierzę. 

Ten  ktoś  szedł  przeraźliwie  wolno,  jak  gdyby  z  trudem  przeciskał  się  przez  mroczną 

background image

przestrzeń.  Andrzej  wyraźnie  słyszał  kroki  i  cienkie  skrzypienie  żwiru  pod  jego  stopami. 

Wstrzymał  oddech,  wlepił  oczy  w  ciemność.  Kroki  były  coraz  bliżej,  coraz  bliżej.  Nie 

odczuwał ani lęku, ani radości. Odgłos ludzkich kroków w tej głuszy wywoływał w nim jedynie 

ciekawość. 

Naraz  kroki  ucichły  i  ciemność  jakby  zgęstniała.  Wiedział  już,  że  ten,  który  szedł, 

zatrzymał się nie dalej jak dwa kroki przed nim. I on zapewne też wyczuł obecność człowieka. 

Nastąpiła pełna napięcia cisza i nagle w tej ciszy rozległ się słaby, nabrzmiały lękiem głos: 

- Kto tam? 

Andrzejowi głos ten wydał się znajomy. Słyszał  go już z  bliska, brzmiał wyraźnie w 

jego uszach jak gdyby echo dawniej wypowiedzianych słów. 

- To wy, dziadku? - zapytał niemal szeptem. 

-  Ki  pieron!  -  odpowiedziano  w  ciemności.  Andrzej  był  już  pewien,  że  to  dziadek, 

poszukiwacz  skarbów.  Ukryty  w  ciemności  człowiek  stał  się  nagle  uosobieniem  wszystkich 

bliskich, serdecznych mu ludzi. Zbliżył się ostrożnie do starego. 

- To ja - powiedział. - To mnie mieliście przynieść chleb z Podbańskiej. 

- Wszelki duch!... - wyszeptał stary i cofnął się gwałtownie. 

- Nie bójcie się, dziadku. 

- To ty, com cie spotkał w Niewcyrce? 

- Ano ja. 

- Dlaczegoś wtedy nie przyszedł? 

- Nie mogłem, dziadku. Żołnierze mnie ścigali. Musiałem uciekać. 

- Jużci, spotkałem żołnierzy... Z gwerami szli... Cygana prowadzili... Pytali się, czy nie 

widziałem  tego  drugiego.  To  ciebie  ścigali?  -  Postąpił  krok  ku  Andrzejowi  i  dopiero  teraz 

zobaczyli się dokładniej. Andrzej chwycił zimną, kościstą dłoń spoczywającą na kiju. 

- Mnie, dziadku, ale, widzicie, nie złapali. 

- Ten Cygan też im uciekł... 

- Uciekł? 

- Jużci. Cygana niełatwo złapać. Cygana nogi same niosą. Oni głupi. Nie zakuli go, ino 

mu buty zdjęli. Cygan uciekł, bo Cygana nogi same niosą... A ty? - uniósł lekko głowę chcąc 

bliżej przyjrzeć się w mroku twarzy. - Ja wtedy byłem. Przyniosłem ci chleba... 

- Dziękuję wam, dziadku. 

- Nie ma za co. Widzę przecie, żeś w biedzie. Andrzej przybliżył się jeszcze bardziej. 

Czuł ciepły oddech na swej szyi. Ujął starego za łokieć. 

- Ej, dziadku - rzekł zdławionym ze wzruszenia głosem - wy w taką ciemną noc... 

background image

- Cicho - syknął starzec - mogą usłyszeć. Rozejrzał się trwożnie. 

- Kto? 

- Hajduki... Widziałem, że nocą szli ku Niewcyrce. Idę, coby im drogę zmylić... - głos 

jego brzmiał tajemniczo. - Pełno teraz takich, co mi chcą wszystko odebrać, ale ja nie dam... 

Nie dam - powtórzył z tępym uporem. - Miszko mi powiedział: "Słuchaj, 

Ondrasz, ja ci rozkazuję, żebyś moich skarbów strzegł jak oka w głowie. To wszystko 

będzie twoje... W Niewcyrce jest wielka skrzynia. Czterech chłopów nie udźwignie..." 

- Wiem, dziadku - przerwał mu Andrzej. 

- A ty Skąd wiesz? - zapytał stary z łękiem. 

- Przecież samiście mi o tym mówili. 

- Dyć mówiłem - uspokoił się. - Ino ty nikomu nie powiedz. Nie powiedz... 

- Bądźcie spokojni, dziadku, ja skarbów nie potrzebuję. 

- He... he... - zaśmiał się - Wszyscy tak mówicie. 

- Dziadku - Andrzej szarpnął starego za ramię - mnie skarbów nie trzeba. Ja mam inne 

kłopoty. 

- He... he... - zaskrzypiał starczy głos - ja już ten chleb, com ci nosił, zjadł. 

- Nie o to chodzi - niecierpliwił się Andrzej. - Dobrzeście zrobili. Ale teraz musicie mi 

pomóc. Pójdziecie ze mną do Ciemnych Smreczyn... 

- A co mnie do Ciemnych Smreczyn? - uniósł okryte starym kożuchem ramiona. 

- Pójdziecie, bo sam nie zajdę. Zesłabłem... 

- Takiś młody, a taki płony - zdziwił się stary. 

-  Zesłabłem.  Nogę  mam  zwichniętą,  a  tam  czeka  na  mnie  chłopiec.  Mały  chłopiec, 

rozumiecie? Beze mnie zginie w górach. Musimy iść razem. 

- Twój chłopiec? 

- Mój - skłamał. 

- A co on tam robi? 

- Śpi. Ale gdy się obudzi i zobaczy, że mnie nie ma... On zupełnie mały, nie da sobie 

rady. Słuchajcie, będzie płakał - coraz silniej  szarpał  jego kościste ramię. - Musimy tam  iść, 

ratować chłopca. Rozumiecie? 

Stary poruszał bezdźwięcznie wargami. 

- Rozumiecie, dziadku? 

- Rozumiem - wyszeptał przeciągle. - Rozumiem. Dyć trza chłopca ratować. 

- To chodźmy, nie ma czasu. - Andrzej ujął go pod rękę, wsparł się na nim. - Chodźmy! 

- przynaglał. - On sam. Gdy się obudzi, przestraszy się... 

background image

Stary odwrócił się wolno. Chwilę stał jeszcze, jakby się namyślał, ale wnet odetchnął 

głęboko i podtrzymując chwiejącego się Andrzeja, ruszył drobnym, starczym krokiem. 

Droga pięła się stromo, ginęła we mgle. Ze smreków skapywała woda. Potok szumiał 

głucho i przeciągle, a górą już szarzało, jak gdyby mrok nasiąkał zbliżającym się świtem. 

- Będzie dniało - powiedział stary. 

 

background image

20 

 

Kiedy Andrzej z dziadkiem, poszukiwaczem skarbów, dowlekli się rano do Ciemnych 

Smreczyn,  chłopiec  spał  jeszcze.  Leżał  jak  poczwarka  skulony  w  zielonym  śpiworze.  Jego 

drobne ciało poruszał lekki, równomierny oddech. Pochyleni nad nim patrzyli pełni radosnego 

zatroskania. 

Od tego czasu minął długi tydzień. Tydzień mgieł, deszczów, wichrów. Andrzej znalazł 

wygodniejsze  schronienie:  płytką  kolibę  wciśniętą  między  dwa  głazy,  osłoniętą  od  wiatru 

kępami  kosówki.  Była  tak  mała,  że  z  trudem  w  niej  się  mieścili.  Obok,  wśród  kosówki 

rozciągała się mała płasienka, niżej rumowisko skalne. Żeby dotrzeć od Ciemnych Smreczyn 

do koliby, trzeba było przedrzeć się przez pole kosodrzewiny, a potem rumowiskiem wspinać 

się w górę aż do płasienki. Droga była trudna, a dojście widoczne z wylotu koliby nie pozwalało 

nikomu zbliżyć się niepostrzeżenie. 

- Przeczekamy tutaj - powiedział do chłopca - a gdy się wypogodzi, poszukamy czegoś 

lepszego. 

Chłopiec  godził  się  na  wszystko.  Bał  się  tylko  chwili,  kiedy  Andrzej  oddalał  się  od 

koliby. 

- Czego się boisz? Przecież wiesz, że cię nie zostawię - tłumaczył Andrzej. 

- Nie chcę być sam - powtarzał. 

Przez  ten  tydzień  chłopiec  wzmocnił  się,  nabrał  rumieńców.  Z  jego  smutnych, 

zadumanych oczu znikł strach. Zraniona noga zagoiła się niemal zupełnie. "Jaki ładny chłopiec 

-  myślał  Andrzej  patrząc  na  niego.  -  Jakie  ma  rozumne  spojrzenie."  A  potem  uśmiechał  się. 

"Trzeba go tylko porządnie ubrać. W tym stroju wygląda jak strach na wróble." 

Rzeczy, które Barton ofiarował dla chłopca, były chyba z piętnastoletniego wyrostka. 

Stara wełniana czapka opadała malcowi na oczy, połatana kapota sięgała kolan, a welwetowe 

spodnie  trzeba  było  dwa  razy  podwinąć,  by  nie  utrudniały  chodzenia.  Spod  tych  spodni 

sterczały podwinięte czuby wielkich, zniszczonych butów. 

- Wyglądasz jak cygańskie dziecko - żartował Andrzej. - Ale to głupstwo, nikt cię tu nie 

widzi. Nie martw się. Przyjdą dla nas lepsze czasy. Ubierzemy cię jak małego eleganta... 

Chłopiec zmrużył błękitne oczy, zmarszczył kształtny nos i uśmiechał się do Andrzeja. 

- To głupstwo. Grunt, że mi ciepło. 

Andrzej starał się zająć mu każdą chwilę. Gdy w deszczowy dzień siedzieli skuleni w 

kolibie, wystrugał z kosówki małych narciarzy, z cienkich listewek drzewa dorobił im narty, 

background image

każdemu wyciął na piersiach numer. 

- Co pan robi? - zapytał mały Szymek. 

Andrzej pochylił głowę, z zadowoleniem przypatrywał się swemu dziełu. 

- Ładny narciarz, prawda? Czy widziałeś kiedy zawody narciarskie? 

- Widziałem! - zawołał chłopiec. - Ja sam startowałem u nas w Keżmarku. 

- Do biegu? 

- Do biegu i do skoków. Mieliśmy zawody dla dzieci. 

- To świetnie. Urządzimy teraz bieg narciarski. Wyznaczymy trasę, sporządzimy listę 

startową... 

- A jak będziemy mierzyli czas? 

- Bądź spokojny, wszystko da się zrobić. 

Chłopiec  patrzał  na  Andrzeja  z  rosnącym  zainteresowaniem.  Nie  mógł  się  doczekać, 

kiedy ten wystruga ostatniego narciarza. 

- Bądź cierpliwy - śmiał się Andrzej. - Zrobimy międzynarodowe zawody narciarskie. 

Ty będziesz miał drużynę słowacką, a ja polską. 

- Może ja będę miał norweską? - zaproponował Szymek. 

- Dlaczego właśnie norweską? 

- Bo Norwegowie są najlepszymi narciarzami na świecie... 

Wreszcie, gdy obie ekipy były gotowe, Andrzej ugniótł z chleba kostkę, wysuszył ją nad 

ogniem i postawił biegaczy na linii startowej. 

- Za chwilę start do biegu na osiemnaście kilometrów - zawołał tubalnym głosem. 

Szymonowi błysnęły radośnie oczy. 

-  Jak  pan  to  wszystko  dobrze  wymyślił.  Będziemy  rzucać  kostką  jak  w  "Wyścigach 

konnych". 

Wieczorem,  gdy  wciśnięci  w  ciasny  śpiwór,  wpatrywali  się  w  przygasające  ognisko, 

Andrzej żartował. 

- Dzisiaj Norwegowie dostali porządnego łupnia. Pierwszy z nich zajął dopiero trzecie 

miejsce... 

- Bo ten najlepszy złamał nartę - bronił się Szymon. 

- A ci dwaj pozostali? 

- Oni mieli pecha. 

- No, tak - zgodził się Andrzej. - Jutro na pewno pobiegną lepiej i pobiją Polaków na łeb, 

na szyję. 

Żar w ognisku, przygasał, stawał się czerwony, jak otwarta rana, wśród ślepej, głuchej 

background image

nocy. Ponad nim świetlistą czapą wisiała łuna odbita w gęstej mgle, a dalej była już tylko ściana 

mroku. Chłopiec zasypiał szybko, wtuliwszy głowę w ramię Andrzeja. Po chwili słychać było 

jedynie jego spokojny, równy oddech. 

Gdy po tygodniu mgieł i deszczu przywitał ich pogodny ranek, odtańczyli na płasience 

triumfalny taniec. Wzięli się za ręce i tak długo krążyli w pląsach, aż im brakło tchu. Wtedy 

upadli na zroszoną trawę, tarzali się, zanosząc się śmiechem. 

Nad nimi było niebo głębokie, przepastne, wesołe. Wysoko w górze unosił się obłok. 

Topniał,  kurczył  się  jak  gruda  wiosennego  śniegu,  rzucona  na  taflę  wody.  Już  go  nie  ma. 

Rozpłynął się cały. Wypił go niezmierzony, rozsłoneczniony błękit. 

Od  Ciemnych  Smreczyn  powiał  wiatr.  Ciepły  podmuch  gładził  czule,  jak  czyjaś 

kochająca  ręka.  Niósł  ostry  zapach  żywicy.  To  kosówka  pachnie  tak  na  wiosnę,  gdy  słońce 

wyciska zeń soki. Daleko, daleko grań, kryjąca w fałdach chłód poranka. Rude upłazy z lisza-

jem siwych piargów. Wiosna pulsuje w ziemi cichym szmerem strumieni. 

-  Chodź,  Szymek,  pójdziemy  pod  Wierszyczek  na  płasienki.  Wygrzejemy  się  za 

wszystkie czasy. 

Chłopiec podaje mu rękę z radosnym okrzykiem. 

- Jak tu ładnie dzisiaj! 

- Zrzuć z siebie starą kapotę i te portki. Ciepło. Będziemy leżeć, wygrzewać się jak na 

patelni. 

Wspinali się z głazu na głaz ku słonecznym progom, osypanym kępami kosodrzewiny. 

Andrzej kuśtykał jeszcze trochę. Mimo to wspinał się z wielką zręcznością. Szymek biegł za 

nim dysząc jak mały psiak. Przystanęli przy wielkim głazie. 

- Tu będzie wspaniała plaża! - zawołał Andrzej. Oczy przyzwyczajają się z wolna do 

oślepiającego  blasku.  Ta  granatowa  grań  to  Krzyżne  Liptowskie  i  Wielka  Kopa,  a  z  lewej 

Krywań. Stał jeszcze w pianach mgieł, jak gdyby dźwigał swe cielsko z rannej kąpieli. Piany 

skapują z jego ramion, słońce suszy mu zgarbiony grzbiet. 

Jeszcze  dalej,  nad  Dziumbirem,  kłębią  się  ciemne  chmury,  nabrzmiałe  ciepłym, 

wiosennym deszczem. Tam daleko, po madziarskiej stronie - ziemia oddycha pad natryskiem 

ciepłej ulewy... 

Zdjęli koszule, zrobili z nich wałki i podłożyli je pod głowy. Po raz pierwszy poczuli, że 

jest  prawdziwa  wiosna.  Słońce  kłuło  ich  skórę  tysiącami  złotych  szpilek,  bombardowało 

wiązkami  protonów.  Przymknęli  oczy.  Świat  zmatowiał,  ale  pod  powiekami  wciąż  jeszcze 

migotała srebrzysta panorama gór. 

Wtem coś zaszeleściło nad głowami, powiało chłodem i kilka grudek śniegu posypało 

background image

się na skałę, na twarze, nagie ramiona i wyprężone torsy. 

Brrr... Kto tu się pęta, do licha? Kto zakłóca spokój samotników? 

Andrzej z trudem wykręcił zdrętwiałą szyję i w tej samej chwili znieruchomiał. Jakieś 

sto,  sto  pięćdziesiąt  kroków  nad  nim,  na  skalnej  grzędzie  stała  kozica.  Wstrzymał  oddech, 

przylgnął do głazu. Na szczęście, nad nimi, niby zielony parawan, wisiała kępa kosówek. Przez 

prześwit w jej kiściach obserwował niespodziewane zjawisko. 

Trącił lekko chłopca i nakazując mu milczenie, ruchem głowy pokazał kozicę. Szymek 

wytrzeszczył oczy. Patrzył jak zaczarowany. 

Na  tle  szklistego  nieba  kozica  wyglądała  jak  wykuty  w  skale  posążek.  Jej  biała 

kamizelka  połyskiwała.  Naraz  kozica  drgnęła,  przysiadła  na  zadzie  i  jednym  sprężystym 

skokiem znikła za grzędą. 

- Zwiała - szepnął zawiedziony Szymek. Andrzej przytknął palec do ust. 

- Ciii... - syknął. 

Malcowi żal było, że tak szybko uciekła. Oko nawet dokładnie nie uchwyciło rysunku, 

myśl  nie  ogarnęła  radości,  cały  obraz  zginął  jak  z  taśmy  przyśpieszonego  filmu.  Miał  już 

wygodnie położyć się na maliniaku, gdy nagle spoza grzędy ukazały się cztery rogate główki. 

- Ho, ho, cała rodzinka... 

Kozioł,  jak  sprężony  kłąb  mięśni,  wskoczył  na  wielki  maliniak.  Stanął  na  straży. 

Wietrzył. Ale wiatr szedł od niego i strażnik nie mógł wyczuć leżących w dole ludzi. Potrząsnął 

zgrabnym łbem. Na ten znak dwie młode koziczki wyskoczyły na zrąb grzędy. Wietrzyły wraz 

z kozłem. 

Po  chwili  stara  kozica  tanecznym  krokiem  wybiegła  na  środek  żlebu.  Grudki 

wilgotnego  śniegu  potoczyły  się  po  stoku,  znacząc  go  cienkimi  pręgami.  Rosły,  rosły  i  z 

szelestem  rozbijały  się  na  suchym  piargu.  Wtem  kozica  sprężyła  się,  skoczyła  przed  siebie, 

błyskawicznie  zjechała  na  zadzie.  Śnieg  trysnął  spod  kopyt  srebrzystymi  fontannami.  W 

połowie  żlebu  spod  śniegu  Wystawał  płaski  kamień.  Kozica  zjeżdżała  prosto  na  niego.  Gdy 

dotknęła kamienia, całe jej ciało wystrzeliło w górę w karkołomnym skoku. 

"Brawo!  brawo!  -  pomyślał  Andrzej.  -  Nawet  Staszek  Marusarz  nie  wykonałby 

piękniejszego skoku." 

Szeroko rozwarte oczy Szymka zaśmiały się w zachwycie. 

Małe  koziczki  z  lękliwym  zainteresowaniem  przypatrywały  się,  co  też  ta  mama 

wyprawia. 

"A  teraz  na  was  kolej,  urwipołcie  -  myślał  Andrzej,  Oczarowany  tym  niezwykłym 

widokiem. - Hejże, nie bać się. Które z was odważniejsze." 

background image

Młoda koziczka niepewnie stanęła na płacie śniegu. Już miała puścić się w karkołomny 

zjazd, ale zabrakło jej odwagi. Wierzgnęła komicznie i jednym susem znalazła się na grzędzie. 

Druga, śmielsza, puściła się na łeb, na szyję. Mignęła w powietrzu jak ruda smuga. Skok 

wypadł znakomicie. 

Szymek był tak oczarowany, że miał ochotę zaklaskać. Brawo! To naprawdę wspaniały 

skok! A teraz kolej na ciebie, patałachu. Dlaczego kręcisz się na grzędzie i wierzgasz? Na co 

czekasz? 

"Nie, mój panie, to nie takie proste. Zjazd stromy, śnieg twardy, zlodowaciały. Kopytka 

mogą się pośliznąć, a na dole piarg... Ale trudno, trzeba spróbować..." 

Koziczka  niepewnie  stanęła  na  śniegu.  Zerknęła  w  dół,  wierzgnęła  i  znowu  jednym 

susem znalazła się na grzędzie. 

Matka  kilkoma  skokami  dopadła  jej,  otarła  się  o  jej  płowy  bok,  jakby  jej  chciała 

powiedzieć: "Poczekaj, to nie takie straszne, jeszcze raz ci pokażę." 

Zjeżdżała  w  dół,  aż  śnieg  chrzęścił.  A  potem  skok,  nie  skok,  poezja  ruchu,  pokaz 

zręczności i wdzięku. Nawet stary kozioł-strażnik zdawał się pochwalać niezwykły kunszt swej 

połowicy. 

"Na  co  się  gapisz?  Puść  mnie!"  -  odważniejsza  koziczka  odepchnęła  swą  siostrę, 

skoczyła  na  śnieg  i  pomknęła  w  dół.  Nabrała  takiego  rozpędu,  że  śnieg  zakipiał  pod  jej 

raciczkami. 

"Uważaj!..." - przeraził się Szymek. 

Ale  ona  mignęła  tylko  w  powietrzu,  a  potem  jak  piłka  odbiła  się  na  kamieniu  i 

wylądowała niemal na piargu. Hop! lekka chrystiania i już wracała na grzędę. 

"A ty, mały patałachu, co z tobą? Spróbuj, bo wstyd zastanawiać się tak długo." 

Stropiona  koziczka  zdobyła  się  na  czyn  desperacki.  "Raz  kozie  śmierć!"  Skoczyła  z 

grzędy prosto na płat śniegu. Pędzi na złamanie karku z komicznie rozstawionymi przednimi 

nóżkami.  Hop!...  Przednia  noga  podwinęła  się,  koziczka  zaryła  noskiem  i  fajtnęła  tęgiego 

kozła, a potem jak piłka podskoczyła na rozstawionych nogach i patrzy zdziwiona: "Co to się 

stało!" 

"Nie martw się, moja złota. Następny skok uda się na pewno." 

Naraz,  tuż  przed  nosem  Szymka,  trzasnęła  uwolniona  spod  ciężaru  śniegu  gałązka. 

Trrrach... - strzeliła bryzgami lodowatych grudek. 

Kozioł przysiadł  na zadzie, uskoczył,  już go nie było. Za nim rzuciło się całe stadko. 

Zniknęło tak szybko, jak gdyby wiatr je zdmuchnął. O tym, że było tu przed chwilą, świadczyły 

tylko toczące się żlebem grudki śniegu. 

background image

-  Szkoda  -  powiedział  Szymek  i  spojrzał  z  wyrzutem  na  gałązkę,  która  chwiała  się 

jeszcze tuż przed jego nosem. - To nie ja... to gałązka spłoszyła kozice. 

 

background image

21 

 

- Nareszcie będziemy mieli zapasy najmniej na dwa tygodnie - Andrzej powiedział to z 

dumą  i  radością.  Spojrzał  triumfalnie  na  Szymka,  odsapnął  i  z  ulgą  zrzucił  z  ramion 

naładowany plecak. 

Przed chwilą wrócił z Ciemnych Smreczyn, gdzie spotkał się z Bartonem. Ten, według 

umowy,  przyniósł  im  prowiant,  który  kupił  za  wymienione  dolary.  Andrzej  uklęknął  obok 

plecaka. Powoli, z namaszczeniem wydobywał jego zawartość. 

- Ho, ho - kręcił z zadowoleniem głową - kochany  Barton wiedział doskonale, czego 

nam  trzeba.  Złoty  człowiek.  Będziemy  teraz  żyli  jak  turyści  w  dobrze  zaopatrzonym 

schronisku. Patrz, Szymek - zawołał radośnie zdumiony - mamy nawet osełkę świeżego masła! 

- To wspaniale! - powiedział chłopiec, wąchając osełkę pokrytą drobnymi kropelkami. - 

Żeby pan wiedział, jak ja lubię masło. 

Andrzej poklepał go z zadowoleniem po plecach. 

-  Słuchaj,  po  pierwsze,  jesteśmy  starymi  przyjaciółmi  i  mów  mi  po  imieniu.  Jestem 

Andrzej, a nie żaden "pan". Po drugie, zaraz zrobimy sobie ucztę. Posmarujemy chleb masłem i 

posypiemy cukrem. Jak ci się to podoba? 

- Dobra rzecz - Szymek pokręcił głową. 

-  Wspaniała.  Gdy  byłem  małym  chłopcem,  ubóstwiałem  chleb  z  masłem  i  z  cukrem. 

Ten nasz Barton to genialny... po prostu genialny. Ciekawe, skąd wziął cukier? Przecież cukier 

na kartki. 

Usiedli  przed  kolibą.  Zajadali  z  wielkim  apetytem.  Od  kilku  dni  utrzymywała  się 

piękna,  wiosenna  pogoda.  Łagodny  wiatr  niósł  z  południa  falę  ciepłego  powietrza.  Pod  jej 

tchnieniem górska trawa puszczała nowe, soczyste pędy. Na upłazach pojawiały się pierwsze 

kwiaty.  Kosówka  stroiła  się  w  pachnące  żywicą  kistki.  Przyjemnie  było  usiąść  w  słońcu, 

patrzeć na góry, dalekie i czyste. 

- Mówiłem ci - rzekł Andrzej - że i dla nas przyjdą lepsze czasy. 

Szymek spojrzał na swego opiekuna wzrokiem pełnym podziwu. 

- Pan to wszystko tak dobrze umie urządzić. 

- Prosiłem cię, żebyś mi mówił "Andrzej". 

- Kiedy... nie mogę. 

- Spróbuj, zobaczysz, że to nie takie trudne. 

- No, dobrze - zaśmiał się cicho. Wargi, wysmarowane masłem, na brzegach bieliły się 

background image

kryształkami cukru. Chuda twarz wypełniła się nieco, a od słońca i wiatru nabrała złocistego 

połysku. - Czy pójdziemy popatrzeć na kozice? - zapytał po chwili. 

- Dobrze, ale dopiero wieczorem, gdy przyjdą paść się na płasienki. A zresztą, nie wiem, 

czy przyjdą. To bardzo płochliwe zwierzęta. 

- To pójdziemy do Niewcyrki, tam gdzie jastrzębie mają gniazda. 

- Chciałbyś zobaczyć młode? 

- Tak. I świstaka chciałbym zobaczyć. 

-  Widzę,  że  ci  się  tutaj  podoba?  Ale  podejść  świstaka  to  wielka  sztuka.  Te  nicponie 

gwiżdżą na nas. Ledwo taki wystawi głowę zza kamienia, już zapada pod ziemię. 

- A czy są w Tatrach niedźwiedzie? - zapytał Szymek robiąc poważną minę. 

- Jest kilka sztuk, ale nie w tych stronach. Przed wojną widziałem jednego w Dolinie 

Białej  Wody.  Teraz  pewno  wędrują  pod  Lodowy.  Szukają  w  żlebach  kozic  zasypanych 

lawinami. Na wiosnę są niebezpieczne, bo głodne. 

Po południu, gdy słońce przetoczyło się już nad siny garb Krzyżnego Liptowskiego, a 

północne stoki gór tonęły w głębokich cieniach, wyruszyli w stronę Niewcyrki. Szli stromymi 

upłazami, falującymi od bujnej trawy, wesołymi płasienkami, dzikim rumowiskiem. Powietrze 

pachniało  żywicą,  było  czyste,  przesłonecznione.  W  dole,  wśród  ciemnych  płatów  lasu, 

połyskliwym ściegiem przemykał potok i droga wąską tasiemką przecinała polany. 

Szymek zatrzymał się. Spojrzał ku dolinie. 

- Dlaczego my wciąż tędy idziemy? - zapytał nagle. - Dlaczego nie możemy iść tamtą 

drogą? 

- Tu lepsze powietrze - zażartował Andrzej. Myślał, że w ten sposób uniknie dalszych 

pytań, lecz chłopiec spojrzał na niego z niedowierzaniem. 

- Przecież tamtędy byłoby łatwiej. 

- Ale moglibyśmy kogoś spotkać - powiedział Andrzej poważnie. 

Chłopiec zamyślił się. Jego błękitne oczy błądziły po cienistych roztokach doliny. 

- Musimy się ukrywać - westchnął cicho i ruszył przed siebie. 

Przecięli głęboki żleb. Na dnie żlebu leżał zlodowaciały śnieg. Szymek wbiegł na płat 

śniegu i puścił się w dół jak na nartach. 

- Uważaj! - zawołał Andrzej. 

Chłopiec ze śmiechem zatrzymał się w połowie śnieżnego jęzora. Śmiał się. 

- Jaka morowa jazda! 

Andrzej patrzał na jego wielkie buciory, z których wyłaziły strzępy onucy. 

- Gdybyś miał lepsze buty... - pokręcił głową. - Te wnet ci się rozlecą. Będziesz chodził 

background image

boso. 

Szymek miał teraz minę jak skarcony uczniak. Kroczył ze spuszczoną głową. 

"Wariat  ze  mnie  -  pomyślał  Andrzej.  -  Mam  pretensje  do  chłopca.  Trzeba  będzie 

wystarać się o nowe buty. W tych może sobie obetrzeć stopy." 

Gdy  wspięli  się  na  stromą  grzędę,  zagrodził  im  drogę  wielki  głaz  obrzeżony  kępami 

kosodrzewiny.  Ominęli  go  dołem,  po  piargu.  Z  drugiej  strony  leżała  ukryta  w  kosówce 

płasienka. Andrzej wszedł na nią pierwszy. Odgiął kiść kosówki i naraz znieruchomiał z prze-

rażenia. Na trawie leżało dwóch żołnierzy. Wygrzewali się w słońcu. Na widok Andrzeja jeden 

z  nich  zerwał  się  jak  wyrzucony  sprężyną.  W  jego  gwałtownych  ruchach  było  więcej 

przerażenia niż bojowości. Złapał leżący obok karabin. Zawołał zdławionym głosem: 

- Stój! 

Andrzej  opuścił  bezradnie  ramiona.  Był  tak  zaskoczony,  że  nie  próbował  nawet 

uciekać. 

Żołnierz  badał  go  czujnym  spojrzeniem.  Jego  towarzysz  podniósł  się  leniwie.  Na 

żołnierską  bluzę  miał  narzucony  góralski  serdak.  Andrzej  odetchnął  z  ulgą.  Niezawodny 

instynkt mówił mu, że tym razem nie grozi mu niebezpieczeństwo. Jeden z żołnierzy, chudy, 

kościsty, zauważył na twarzy nieznajomego gwałtowne odprężenie. Opuścił lufę karabinu. 

- Ktoś ty? - zapytał przez zaciśnięte zęby. 

Andrzej odwrócił się. Przywołał Szymka ruchem ręki, jak gdyby jego obecnością chciał 

usprawiedliwić swe milczenie. 

Na widok chłopca czarne oczy chudego złagodniały. W kącikach warg zaigrał cień ni to 

zdziwienia, ni rozczarowania. 

- Co tu robicie? 

- Idziemy do Niewcyrki - odrzekł Andrzej opanowanym głosem. Z nagłego przerażenia, 

z zaniedbanego wyglądu żołnierzy wywnioskował, że nie są na służbie. 

-  To  tędy  musicie  chodzić?  -  mruknął  ten  drugi,  przysadkowaty,  z  grubym 

napęczniałym karkiem. 

Andrzej uśmiechnął się pojednawczo. 

-  Przeszkadzamy  wam?  -  Położył  rękę  na  ramieniu  chłopca.  Ten  przylgnął  do  niego 

mocniej. Drżał. 

Chudy Skrzywił się, ukazując w kącikach warg żółte, próchniejące przy dziąsłach zęby. 

-  Możecie  sobie  chodzić  -  powiedział  i  zamienił  z  towarzyszem  porozumiewawcze 

spojrzenie. Tamten wysunął się przed niego. Zapinał sukienną, wystrzępioną w szwach bluzę. 

Twarz miał nalaną, osypaną aż po małe, głęboko osadzone oczy rudym zarostem. 

background image

- Ktoś ty? - zapytał niemal przyjaźnie. 

Andrzej wzruszył ramionami. 

- Co wam z tego przyjdzie? Idziemy do Niewcyrki. 

- To twój chłopiec? 

- Mój. A wy co tu robicie? 

- Widzisz przecie. 

- Wygląd macie łazików. 

Rudy uśmiechnął się chytrze. W oczach jego pojawiły się złe błyski. 

- Co ci do tego? - mruknął jakby do siebie. Potem zbliżył się do Andrzeja na odległość 

kroku. - Macie co do jedzenia? - zapytał patrząc mu prosto w oczy. 

- Od dwóch dni  nie  jemy - rzucił  chudy spoza pleców towarzysza. Jego głos brzmiał 

słabo, niemal prosząco. 

Andrzej przyjrzał mu się dokładniej. Był bardzo wysoki i wynędzniały. Z przykrótkich 

rękawów sterczały mu kościste ręce, podarta bluza wisiała luźno na wąskich ramionach. 

- Wy dezerterzy - powiedział cicho Andrzej. Czarny skinął głową. Rudy żachnął się. 

- Ty siedź cicho, Gabor. 

- Może mają co do żarcia. Andrzej rozłożył ręce. 

- Widzicie, że nie... 

Czujne spojrzenie rudego przylgnęło do zegarka na przegubie ręki Andrzeja. Ten cofnął 

się instynktownie. Mocniej przygarnął do siebie chłopca. 

- Trzeba iść - powiedział, nie spuszczając oczu z rudego. 

Ten zastąpił mu drogę. 

- Stój. 

- Co chcesz ode mnie? 

- Zdejmuj zegarek - syknął rudy. 

- Daj mu spokój, Jożko! - powiedział cicho czarny. Chciał odciągnąć towarzysza, ale ten 

odtrącił go brutalnie. 

- Zdejmuj zegarek! - powtórzył. 

-  Nie  zabierzesz  mi  go  -  powiedział  Andrzej  cicho,  ale  pewnie,  jakby  mówił  do 

podwładnego. 

-  Zdejmuj,  bo...  -  Lufa  karabinu  podjechała  na  wysokość  piersi  Andrzeja.  Na  jej 

grzbiecie zadrgał matowy błysk, biegnący po metalu jak kulka rtęci. 

"Oni  dwa  dni  nic  nie  jedli"  -  pomyślał  Andrzej  i  zsunął  dłoń  z  ramienia  chłopca. 

Rtęciowa kulka błysku jak gdyby powróciła na muszkę karabinu. 

background image

- Daj spokój - usłyszał cichy głos chudego. Żołnierz na chwilę odwrócił oczy. Andrzej 

szybkim jak mgnienie ruchem złapał za lufę, odtrącił ją. W tej chwili padł strzał, głuchy łoskot 

wdarł  się  w  ciszę.  Andrzej  dobrze  wymierzonym  ciosem  ugodził  rudego  w  brzuch.  Jednym 

szarpnięciem wydarł mu karabin. Wtedy czarny doskoczył do niego z uniesioną kolbą. Chciał 

go  ugodzić  w  głowę,  ale  kolba  przecięła  tylko  powietrze.  Musiał  być  bardzo  słaby,  gdyż 

zachwiał się po niecelnym ciosie. Andrzej uderzył w zaciśnięte na lufie palce. Chudy wypuścił 

karabin. 

- Nie ruszaj się! - wrzasnął Andrzej. 

Tamten cofnął się chwiejnym krokiem. Rozwarte strachem oczy wbił w wylot karabinu. 

- Nie strzelaj! - wykrztusił. 

Rudy poruszył się w kosówce. Jęknął cicho. 

- Wstawaj! - rozkazał Andrzej. 

- Nie strzelaj - powtórzył czarny dezerter. 

- Nie bój się - powiedział Andrzej. - Pomóż mu wstać - pokazał na rudego. 

Ten niezdarnie gramolił się, sapał i pojękiwał. Czarny podał mu rękę, wyciągnął go z 

kosówki. Rudy nie mógł złapać tchu. Otwierał szeroko usta jak ryba wyrzucona z wody. Stękał. 

-  A  teraz  wyrywajcie  -  powiedział  dobitnie  Andrzej.  -  Uciekajcie,  żebym  was  w  tej 

okolicy nie spotkał, bo nie będę się bawił. Sprzątnę jak zające. 

Czarny  zbierał  pospiesznie  porzucone  na  płasience  rzeczy:  koc,  tornister,  manierkę. 

Rudy ociągał się. Uśmiechnął się przymilnie. 

- Może byś zostawił jeden karabin. Bez karabinu zginiemy z głodu. 

- Ech... - Andrzej zaklął przez zaciśnięte zęby. - Żebyś mógł rabować i napadać. 

- My tylko na kozice - powiedział czarny zza pleców towarzysza. 

- Szkoda gadać. Zmiatajcie mi z oczu. I ostrzegam, że sprzątnę, jak spotkam. 

Twarz rudego sposępniała. Patrzył spode łba. 

- Grozisz? 

- Nie grożę, tylko przestrzegam. 

- Może się jeszcze spotkamy. - Przymrużył małe oczka i uważnie spojrzał na Andrzeja, 

jak gdyby chciał zapamiętać go dokładnie. 

-  Chodź  już,  Jożko  -  powiedział  czarny.  Zarzucił  tornister  na  ramię,  a  drugi  podał 

rudemu. Ten zaklął cicho, lecz soczyście. Potem splunął i jęknął z wściekłości. 

Odeszli z płasienki. Dopiero teraz Andrzej obejrzał się za siebie. Szukał Szymka, ale nie 

spostrzegł go w polu widzenia. 

-  Szymek!  -  zawołał  głośno.  -  Szymek,  gdzie  jesteś?  -  Odpowiedziała  mu  cisza, 

background image

przerywana echem jego własnego głosu. - Szymek! 

Było pusto. "Pewno się chłopiec przestraszył" - pomyślał. Obejrzał się, by sprawdzić, 

czy dezerterzy odeszli. Zobaczył ich na piargu. Stali, kłócąc się ze sobą. 

- Hej! - zawołał. - Wyrywajcie, bo poczęstuję na pożegnanie. 

Rudy roześmiał się szyderczo. 

- Do zobaczenia! Uważaj, żeby ci jaki kamień nie spadł na głowę. 

- Nie ma obawy! - odkrzyknął Andrzej. 

Tamten wzruszył ramionami, położył dłoń na plecach towarzysza i ruszył, pchnąwszy 

go lekko. Schodzili stromym zboczem, zasypanym piargiem. Kamienie usypywały się spod ich 

nóg i z hukiem toczyły się dnem żlebu. Andrzej czekał, aż znikną za załomem skalnej grzędy. 

Dopiero  wtedy  wrócił  na  płasienkę.  Zagarnęła  ją  granica  cienia,  podnosząca  się  ku  skalnym 

zrębom niby tafla ciemnej wody. W górze jarzyło się jaskrawe światło. Andrzej podniósł drugi 

karabin. Rozejrzał się. 

- Szymek! - zawołał pełnym głosem. Echo potoczyło się po roztokach doliny. Nikt mu 

nie odpowiedział. Targnął nim lęk. "Co będzie, jeżeli chłopiec uciekł... jeżeli go nie znajdę." 

Ruszył  w  powrotną  drogę.  Nie  wołał  już  głośno.  Bał  się,  że  strzał  karabinowy  mógł 

zaalarmować kręcące się w tej okolicy patrole. 

Gdy już okrążył turniczkę i zbliżał się do żlebu, w którym Szymek zjeżdżał po śniegu, 

spostrzegł, że kosówka na grzędzie poruszyła się lekko. Przyspieszył kroku. Z daleka zobaczył 

chłopca leżącego na kępie jaferu. 

- Szymek! Szymek! Co ci się stało? - powiedział zdyszanym głosem. 

Chłopiec uniósł głowę. Patrzał na Andrzeja nieprzytomnym wzrokiem. 

- Jesteś?... - wyszeptał. 

Andrzej przypadł do niego. Przygarnął go ramieniem. Czuł drżenie drobnego ciała. 

- Jestem, chłopcze. Dlaczego uciekłeś? 

Mały poruszył bezdźwięcznie bladymi wargami. Potem z trudem wykrztusił: 

- Ja... ja... myślałem, że cię zastrzelili... 

- Widzisz, że jestem żywy i cały... Oj, głuptasie, mnie nie tak łatwo sprzątnąć. 

- Boję się. 

- Czego się boisz? 

- Tamtych dwóch. 

- Nie bój się. Już ich przegoniłem. Widzisz, odebrałem im karabiny. 

- To źli ludzie... 

- Łotry. 

background image

- Tacy zabrali mi mamę... - załkał sucho, jękliwie. Nowy atak spazmów wstrząsnął jego 

chudymi ramionami. 

Andrzej przygarnął go mocniej. 

-  Nie  płacz,  przecież  widzisz,  że  jestem  z  tobą.  Tamci  poszli  sobie.  Nie  wrócą  już 

więcej. 

 

background image

22 

 

Zbliżali się do swej koliby. Z daleka ujrzeli karłowatą skorusę. Stała niby wiecha nad 

krokwiami  ułożonymi  z  głazów.  Nadchodził  wieczór.  Doliny  i  żleby  wypełniał  mrok.  Nad 

Wielką Kopą niebo było jeszcze gorące, rozżarzone jak kawał blachy, a po wschodniej stronie, 

między granią Hrubego i Krywania, stygło już i matowiało. Tylko na najwyższych turniczkach, 

jak na połyskujących hełmach, leżał różowy poblask. Od południa szedł wieczorny podmuch. 

Zdawało się, że wznosi do góry balonik bladego księżyca. 

- Zgłodniałem już - powiedział Andrzej. - Będzie nam smakowała kolacja. 

Chłopiec  skinął  igłową. Od chwili gdy wyruszyli  ze żlebu,  nie powiedział ani słowa. 

Szedł ze spuszczoną głową, markotny. Andrzej chciał go rozweselić. 

-  Usmażymy  sobie  kiełbasy.  Mówię  ci,  pycha.  Skąd  ten  Barton  wytrzasnął  kiełbasę? 

Pewno we wsi było świniobicie. A na deser zjemy po kromce chleba z masłem i cukrem. Jak ci 

się podoba taka kolacja? - trącił chłopca łokciem i chrząknął, czekając na odpowiedź. Szymek 

wzruszył ramionami. 

- Dobra... 

- Dobra? - zdziwił się Andrzej. - To uczta, nie kolacja... 

Nagle zatrzymał się, położył karabiny na trawie i pociągnąwszy za sobą chłopca, ukrył 

się za kępą kosodrzewiny. Nasłuchiwał. Chłopiec spojrzał na niego pytająco. 

- Co to? 

-  Zdaje  mi  się,  że  psy.  -  Spokojnym  gestem  nakazał  chłopcu  milczenie.  W  uszach 

dzwoniła  mu wielka, daleka cisza. Naraz z dołu, od Ciemnych Smreczyn doleciał stłumiony 

odgłos szczekania. Słyszał je coraz wyraźniej, jak gdyby zgraja gończych psów zbliżała się do 

nich.  Wychylił  głowę  i  zamarł  z  nagłego  wrażenia.  Od  lasu  oderwał  się  mały,  zielonkawy 

punkt. Za nim drugi i trzeci. W gęstniejącej szarzyźnie wieczoru rozpoznał najpierw psa, a za 

nim człowieka. 

- Psiakrew! - zaklął cicho. Chłopiec uczepił się jego ramienia. 

- Co to? 

- Nic - odszepnął. Potem dodał: - Będziemy  musieli znowu uciekać. - I wytłumaczył 

szybko:  -  Ale  nie  bój  się,  oni  daleko.  -  Myślał  jednak  co  innego:  "Pewno  usłyszeli  strzał. 

Przyszli z psami. Psy idą za śladami. Wnet będą przy kolibie, a w kolibie plecak, śpiwór i całe 

bogactwo. Psy... okropna rzecz... wytropią..." 

Chwycił Szymka za rękę. Nie powiedziawszy ani słowa, zaczął ześlizgiwać się wzdłuż 

background image

kęp kosówki, kryjących ich przed dostrzeżeniem przez pościg. Szymek jęknął cicho: 

- Andrzej, my znowu uciekamy? 

- Nie bój się... To nie potrwa długo. 

Kierował się ku wielkiemu polu kosówek, myśląc, że tylko w  ich gąszczu psy  stracą 

ślad. Ujadanie było coraz bliższe, wyraźniejsze, jak gdyby cały gon szedł w kierunku upłazu. 

Dopadli kosodrzewiny. Andrzej schylił się. 

- Wejdź mi na plecy - rozkazał chłopcu. Ten bez słowa wykonał polecenie. Mocno objął 

za szyję, kolana zacisnął na żebrach Andrzeja. 

Ten  rzucił  się  w  gąszcz.  Szukał  największej  plątaniny,  przez  którą  nie  mogłyby 

przedrzeć się psy. Przepychał się  na oślep. Ostre szpilki kłuły go w twarz, gałęzie zdzierały 

skórę, lecz nie mogły powstrzymać tego desperackiego marszu. 

A psy ujadały coraz zacieklej. Zwęszyły ludzi. 

W pewnym momencie potknął się o wystający wśród kosówek kamień. Na szczęście, 

zdążył schwycić chłopca. Potoczyli się razem jak po śliskim, miękkim materacu. Zatrzymali się 

dopiero na skraju wielkiej płasienki. Andrzej podniósł chłopca. 

- Nic ci się nie stało? 

- Nic... 

- To dobrze. 

Rozejrzał  się. Tkwili  jak gdyby  na wyspie otoczonej  morzem.  W poświacie księżyca 

kosówka mieniła się. Blade światło osrebrzało jej bujne grzywy. W dole czarnymi połaciami 

leżał  las.  W  górze  piargi  podchodziły  pod  skaliste  zbocza.  Ogarnęła  ich  na  chwilę  ogromna 

cisza... Ale czujne ucho wnet uchwyciło dalekie szmery; odgłos usypującego się piargu, czyjeś 

głosy. A potem w nabrzmiałą ciszę wdarło się ujadanie psów... 

- Już są blisko - Andrzej przylgnął do ziemi jak człowiek oczekujący niespodziewanego 

ciosu.  Przygarnął  do  siebie  chłopca,  otoczył  go mocno  ramieniem.  Czuł  drżenie  jego  ciała  i 

słyszał gwałtowne bicie serca. 

- Nie bój się - szepnął mu do ucha, ale ta rada wydała mu się śmieszna, niepotrzebna. 

"Jeżeli  psy  przedrą  się  przez  kosówkę,  będziemy  zgubieni"  -  myślał.  Nie  bał  się  pojmania. 

Trwogą przejmowała go jedynie wizja chłopca uciekającego przed nacierającym psem. 

Przylgnął mocniej do ziemi, jak gdyby w jej kamiennym chłodzie szukał schronienia i 

pociechy. W górze, za polem kosówek coraz głośniej usypywał się piarg. Gruchotał jak zepsuta 

dziecięca  grzechotka.  Jakiś  kamień  potoczył  się  po  wełnistym  runie  kosówki.  A  potem  psy 

zaniosły się głośnym skowytem. Były już na Skraju kosodrzewiny. 

Chłopiec  jęknął.  Jego  plecami  wstrząsały  krótkie,  spazmatyczne  drgania.  Andrzej 

background image

zakrył mu dłonią usta. 

- Szymek, uspokój się!... - szepnął. Ale chłopiec, Ogarnięty panicznym strachem, zaczął 

się szarpać, wyrywać. Musiał go przydusić całym ciężarem swego ciała. 

Psy  ujadały  wściekłym  chórem.  Zdawało  się,  że  całą  sforą  wtargnęły  w  kosówkę. 

Przylgnął  jeszcze  gwałtowniej  do  ziemi  i  mocniej  przydusił  chłopca,  jakby  się  bał,  że  nie 

wytrzyma tej nawałnicy strachu i zerwie się do ucieczki. Wiedział, że to zgubiłoby ich niechyb-

nie. 

Naraz  w  górze  usłyszał  czyjś  głos,  jak  gdyby  ktoś  z  pogoni  zwoływał  rozsypanych 

wzdłuż upłazu. Psy zaskamlały cienko. Jeden z mich zaniósł się żałosnym 

skowytem. Potem na chwilę ucichło. Tylko po piargu toczyły się z łoskotem kamienie i 

grzechotało bez przerwy od kroków. 

- Odeszli - ucieszył się, lecz to wydało się tak złudne i nieprawdziwe, że nie uspokoił 

się,  dopóki  odgłosy  pogoni  nie  ucichły  zupełnie.  Wtedy  pomyślał,  że  pościg  ruszył  ich 

pierwszymi  śladami,  prowadzącymi  ku  płasience,  na  której  spotkali  dezerterów.  Jeżeli  psy 

dobrną do tego miejsca, część z nich pójdzie za śladami dezerterów, część zawróci śladami ich 

powrotu. Należało więc oddalić się jeszcze bardziej od zagrożonej strefy. 

- Odeszli już - powiedział radośnie i uwolnił chłopca od swego ciężaru. Mały zerwał się 

i zaczął uciekać. Andrzej rzucił się za nim, schwycił go w biegu za szeroką nogawkę. Runęli 

razem na trawę. 

-  Szymek,  błagam...  uspokój  się  -  szeptał  gorączkowo.  Chłopiec,  targany  panicznym 

strachem,  miotał  się  jak  złapane  w  potrzask  zwierzę.  Zwinął  się,  wydał  jakiś  nieludzki  jęk  i 

zębami wpił się w dłoń Andrzeja. Ten syknął z bólu. 

- Szymek! -  jęknął z przerażeniem  i  naraz ogarnął go gniew. Złapał chłopca za kark, 

poderwał go z ziemi jak szczeniaka i dał mu dwa mocne policzki. Chłopiec zamilkł, oniemiał. 

W  spojrzeniu  jego Andrzej  nie wyczytał ani wyrzutu, ani żalu, tylko wielkie zdumienie,  jak 

gdyby przed chwilą ocknął się z głębokiego snu i nie wiedział, co się z nim dzieje. 

- Szymek - powiedział cicho Andrzej - ja musiałem. Oni mogli tu wrócić... 

Chłopiec  milczał.  Przechyloną  lekko  głowę  wciągnął  w  uniesione  ramiona,  stał 

bezradnie, gotowy na wszystko. Andrzej ruchem nieporadnym pogładził go po policzku. 

-  Już  dobrze...  -  Chwycił  go  wpół  i  niby  wiązkę  chrustu  przerzucił  przez  ramię.  - 

Trzymaj  się  mocno  -  powiedział  ruszając  przed  siebie.  Niósł  małego  przez  wysrebrzone 

księżycem pole kosówki, jak topielca wyłowionego z głębiny. Posuwał się ostrożnie. Kosówka 

rzedła powoli. Coraz częściej napotykał nagie grzędy Skalne, płasienki i rumowiska. Zbliżał się 

do  lasu.  Na  skraju  odnalazł  dwa  głazy,  tworzące  ze  sobą  rodzaj  daszku,  chroniącego  przed 

background image

podmuchem wiatru. Postanowił przeczekać tutaj aż do świtu. Narwał suchego mchu i drobnych 

kistek kosodrzewiny, wymościł wgłębienie pod skałami. Położył tam chłopca. 

- Zimno ci będzie - tłumaczył - ale trudno, przetrzymamy jakoś tę noc. Całe szczęście, 

że nie ma deszczu... 

Usłyszał znowu szczekanie psów, ale tym razem wysoko, aż pod turniami. "Wracają - 

pomyślał. - To cud, że udało mi się wyrwać... Gdyby nie kosówka, złapaliby nas już dawno..." 

Chłopiec uniósł głowę. Nasłuchiwał. 

- Czy to ci sami, co zabrali nas z Keżmarku? - zapytał. 

- To inni - uspokajał go Andrzej. - Ci szukają dezerterów i partyzantów. 

- A ja myślałem, że oni mnie szukają... 

- Bądź spokojny. Tobie nic by nie zrobili. - To dlaczego uciekamy? 

-  Widzisz...  tym  razem  ja  uciekałem.  Gdyby  minie  złapali,  zamknęliby  minie  w 

więzieniu. 

- Ciebie?... Za co? Czyś ty komu zrobił coś złego? 

- Śpij już... 

- Kiedy nie mogę zasnąć. 

- Zimno ci? 

- Nie... 

- Zimno... Szczękasz już zębami. - Zdjął z siebie gruby sweter i okrył  nim chłopca. - 

Teraz będzie ci cieplej. 

- Czy oni już odeszli? 

- Zaraz pójdą. 

- A jeżeli nas znajdą? 

- Nie bój się. Teraz już nas nie znajdą. 

- A jutro? 

- Jutro?... - Andrzeja zaskoczyło to pytanie. "Co będzie jutro? Jeżeli nawet uda się nam 

przetrwać tę noc, to co będzie  jutro? Psy  na pewno doprowadziły  ludzi do koliby, zwęszyły 

plecak  z  jedzeniem  i  śpiwór.  Teraz  zostaniemy  bez  kromki  chleba..."  -  Jutro...  -  powiedział 

głośno - będziemy mieli czas zastanowić się. W każdym razie nie zostaniemy tutaj. 

- Gdzie masz karabiny? 

- Zostawiłem w kosówce. A dlaczego pytasz? 

- Bo gdybyśmy mieli karabiny, to moglibyśmy się bronić... 

-  Spij  już.  Spij,  chłopcze.  -  Zdjął  wiatrówkę, otulił  nią  nogi  Szymka.  Chłopiec  coraz 

głośniej szczękał zębami. 

background image

Po  zachodzie  słońca  oziębiło  się  gwałtownie.  Od  lasu  szedł  jeszcze  łagodniejszy 

powiew,  ale  ciężkie,  mroźne  powietrze,  spływające  żlebami,  spychało  go  w  głąb  doliny. 

Andrzej czuł, że kostnieje z zimna. Miał na sobie tylko koszulę. Przepocona, wilgotna, lgnęła 

do skóry jak zimny kompres. Zaczął dygotać. Zrazu lekko, a potem coraz gwałtowniej. 

Uspokoił się dopiero wtedy, gdy chłopiec usnął, skulony w mały kłębek. Wstał, zaczął 

wykonywać  ćwiczenia  gimnastyczne.  Zanim  jednak  zdążył  się  rozgrzać,  zmorzyło  go 

zmęczenie. Położył się obok chłopca. Jego ciało było niepokojąco gorące. Przesunął dłonią po 

czole.  Było  rozpalone,  wilgotne  od  potu.  "Ma  gorączkę!"  -  przeraził  się.  Naraz  poczuł 

obezwładniającą bezradność, jak gdyby nie było już dla nich ratunku. Przypomniał sobie noc 

mroźną, pełną gwiazd i głuchej ciszy, okutą w zaspy sypkiego śniegu. Prowadził wtedy ludzi na 

Słowację. Wspinali się pod Przełęcz pod Kopą... Pod samą przełęczą zesłabła  jedna kobieta. 

Położyła się na śniegu. Powiedziała, że dalej nie pójdzie. Ciągnęli ją wtedy jak ciężki wór, ale 

ona wolała umrzeć. Gdy weszli na przełęcz, niebo było czyste. A ona usiadła i powiedziała, że 

to już koniec. Pamiętał szklane spojrzenie. W jej oczach było już tylko przebaczenie i spokój... 

Musieli  ją  zostawić.  Skostniała  zapewne  jak  pomnik  i  patrzała  szklanymi  oczami  w 

wygwieżdżone niebo... 

Usnął  na  chwilę,  ogrzany  ciepłem  chłopięcego  ciała,  ale  gdy  się  obudził  i  ujrzał  nad 

sobą  gęstniejącą  rozsypkę  gwiazd,  zadrżał  cały.  Nie  wiedział:  z  zimna  czy  z  lęku.  Chłopiec 

majaczył...  Andrzej  zrozumiał,  że  jeżeli  go  tutaj  zostawi,  to  mały  umrze.  Zdał  sobie  z  tego 

sprawę tak dokładnie, jak gdyby mu to ktoś powiedział albo wydał okrutny wyrok. Poczuł mróz 

w kościach, a myśl ta stała się przerażająco jasna i oczywista. 

- Nie dam go - powiedział głośno. Głos rozległ się w mroźnej ciszy tak wyraźnie, jak 

słowa wypowiedziane w pustej nawie kościoła. "Nie dam go - powtórzył w myśli. - Nie chcę, 

żeby szklanymi oczami patrzał w otaczającą go pustkę." 

Uniósł  się  ostrożnie,  żeby  nie  zbudzić  chłopca.  Spojrzał  na  zegarek.  W  martwym 

świetle księżyca tarcza lśniła jak wielka kropla wody. Była godzina jedenasta piętnaście. "Do 

świtu jeszcze sporo czasu - pomyślał i wtedy postanowił, że zaniesie chłopca do Bartona. - 

Chyba  mi  nie  odmówi?  A  jeżeli  odmówi,  zaniosę  go  dalej,  do  szpitala.  Niech  mnie 

złapią..." 

Pochylił się nad chłopcem. Jeszcze raz położył rękę na rozpalonym czole. Zdawało mu 

się, że skóra parzy jak rozżarzona blacha. Długo wsłuchiwał się w przyśpieszony oddech. Ujął 

przegub wiotkiej ręki i badał puls. "On ma czterdzieści stopni..." Nie chciał dłużej tracić czasu. 

Podźwignął  chłopca,  z  trudem  wciągnął  mu  na  ramiona  gruby  sweter  i  wiatrówkę.  Szymek 

ocknął się na chwilę. 

background image

- Mamo!... - zawołał płaczliwie. Andrzej tulił go do siebie. 

- Cicho, Szymuś, cicho... Idziemy do mamy. 

- Mamo! mamo! - załkał i opadł bezwładnie na pierś Andrzeja. 

Andrzej  wziął  go  na  ręce.  Ciało  chłopca  było  teraz  niepomiernie  ciężkie.  Zarzucił  je 

ostrożnie  na  plecy,  jedną  ręką  uchwycił  ramię  Szymka,  a  drugą  jego  nogę.  Niósł  go,  jak 

troskliwy pasterz niesie przez góry ranną owcę. 

 

background image

23 

 

Nigdy nie mógł zrozumieć, jak przebył tę drogę. Pamiętał tylko, że nie przystanął ani 

razu i ani razu nie wypuścił z ramion chłopca. Wiedział wtedy, że jeśli zatrzyma się, nie będzie 

miał siły, by ruszyć dalej. Jakaż to moc doprowadziła go aż do Trzech Studniczek? Chyba ta 

sama,  nieprzeparta,  która  kazała  żołnierzom  iść  przeciw  nawale  pocisków,  nie  umiejącym 

pływać - rozkazywała rzucać się w topiel na ratunek tonącym, śmiertelnie rannym czołgać się 

do celu... 

Świtało, gdy z daleka zobaczył ukrytą w mroku świerków gajówkę. Zdawało mu się, że 

brnie przez niezmierzoną pustynię. Wokół pustka, tylko wiatr przenosi łachy piasku i układa je 

w zakrzepłe fale. A gdzieś daleko cel... Zbliża się do niego, a on oddala się i oddala. Każdy krok 

omdlałych  nóg  to  nadludzki  wysiłek,  jak  gdyby  na  barkach  ciążyło  całe  niebo,  sine  od 

zbliżającego się świtu. 

Gdy był już bardzo blisko, gdy zdawało mu się, że tylko wyciągnie ramię, a uwolni się 

od  przytłaczającego  ciężaru,  potknął  się  na  kabłąku  korzenia.  Runął  na  twarz.  Chłopiec 

krzyknął  przeraźliwie  jak  wyrwany  ze  snu  ptak. Andrzej  nie  miał  siły  przemówić  do  niego. 

Leżał  jak  martwy  z  twarzą  w  suchym  igliwiu.  Widział  szklany  wzrok  zamarzającej  na 

przełęczy kobiety... A potem jak gdyby sunąca łacha ni to śniegu, ni piachu zasypała go miękko 

i ciepło... 

 

Miał takie uczucie, jakby nagle wypłynął z mętnej, bezdennej głębiny. Zdawało mu się, 

że  jest  przy  kolibie  w  Niewcyrce.  Widział  wyraźnie  wielki,  opasły  grzbiet  Krzyżnego 

Liptowskiego z językami sinych piargów w żlebach. I naraz ktoś go przywołał  z daleka, jak 

gdyby z drugiej strony doliny. "Andrzej!... Andrzej..." - rozlegał się daleki głos w przesyconym 

słońcem powietrzu. 

Otworzył  oczy.  Ujrzał  nad  sobą  czyjąś  twarz.  Widział  wyraźnie  każdy  jej  szczegół: 

wielkie oko z błękitnawą tęczówką i białkiem utkanym drobnymi żyłkami, jasną pręgę brwi, 

skórę  lekko  łuszczącą  się  pod  rzadkim  zarostem,  siatkę  zmarszczek  wokół  górnej  powieki... 

Widział  dokładnie  każdy  szczegół  wyolbrzymiony  jak  pod  powiększającym  szkłem,  ale  nie 

łączący się z drugim, jak gdyby cała twarz odbijała się w rozbitym na kawałki lustrze. 

I  znowu  usłyszał  ten  sani  daleki  głos:  "Andrzej..."  Otworzył  szerzej  oczy,  przechylił 

głowę i wtedy dopiero poznał Bartona. 

- Gdzie chłopiec? - zapytał, unosząc się na łokciach. 

background image

- W szpitalu. 

- Co mu jest? 

- Zapalenie płuc... Ale uspokójcie się, wszystko będzie w porządku. 

- A ja?... - rozejrzał się. Leżał na sianie, przykryty góralską derką. Nad nim był dach z 

nieszczelnie przylegających gontów. Przez szpary przeciekało światło. 

Barton pokręcił głową. 

- Człowieku, myślałem, żeś nieżywy. 

- Gdzieście mnie znaleźli? 

- Blisko domu. Chłopiec leżał na was i płakał. Targał was, żebyście wstali. A wy nic. 

Leżeliście jak kłoda. Mówię wam, myślałem, że już koniec... 

- Chłopca zawieźliście do szpitala? 

- Zaprzęgnąłem konia  i zawiozłem do Smokowca, do sanatorium. Znam tam  jednego 

doktora... 

- Nie pytali, kto to? 

- Powiedziałem, że sierota... że go w lesie znalazłem. 

-  A  jak  on?...  -  Chciał  zapytać,  czy  wyżyje,  ale  urwał  w  połowie  zdania  i  tylko 

trwożliwie spojrzał na Bartona. Ten rozłożył ręce: 

- Był bardzo rozpalony. Mówił nieprzytomnie. 

- Co mówił? 

-  Trudno  było  zrozumieć...  Wołał:  "Mama!  mama!",  a  czasem  to  i  wasze  imię 

wypowiadał.  Wzięli  my  go  na  wóz,  dobrze okryli.  Po  drodze  zasnął.  Dopiero  w  sanatorium 

ocknął się znowu. 

- Bezpieczny tam będzie? 

Barton nieco dłużej zatrzymał spojrzenie na jego twarzy. 

- Ten doktor to porządny człowiek. 

-  To  dobrze  -  powiedział  z  ulgą  Andrzej.  Uniósł  dłonie  do  twarzy,  wolnym  ruchem 

przecierał oczy. - Gdzie ja jestem? - zapytał. 

-  Nie  mogłem  was  trzymać  w  domu.  W  południe  mieli  przyjść  chłopi  po  wypłatę  za 

zwózkę.  Przenieśli  my  was  do  szałasu.  Tu  jest  polana,  blisko  drogi.  Siano  dla  sarn  na  zimę 

trzymamy... 

-  Dobrze... -  westchnął  z  ulgą  i  naraz  chwycił  dłoń  Bartona. -  Tyle  kłopotu...  ale  nie 

mogłem inaczej. 

-  To  nic...  Całe  szczęście,  że  was  znalazłem.  Gdyby  was  spotkał  kto  inny,  gorzej  by 

było. - Wyciągnął z siana borenkę. - Przyniosłem wam mleka. Jeszcze gorące. Pijcie. 

background image

Ciepłe  mleko  zapachniało  mu  latami  dzieciństwa.  To  matka,  gdy  był  zmęczony, 

przynosiła mu garnuszek ciepłego, parującego mleka. Zdmuchiwał kożuchy, a matka stojąc nad 

nim pilnowała, by dopił do końca. 

Przechylił borenkę. Łykał chciwie. Ciepłe krople skapywały mu z brody na pierś. 

- A wy co teraz chcecie robić? - usłyszał poważny głos Bartona. 

Otarł dłonią usta. 

- Ja?... Ja chyba wrócę do Zakopanego, a potem na Turbacz... 

Barton uśmiechnął się z politowaniem. 

- Słabi jesteście. Nie dojdziecie... 

- Cztery lata chodziłem - westchnął głęboko - to i teraz zajdę. Wiecie co, przekonałem 

się,  że  człowiek  jest  twardy.  Trudno  go  złamać,  tak  jak  gdyby  był  z  gumy,  z  dobrej  gumy. 

Zegnie  się,  a  nie  puści...  Zresztą  -  dodał  z  nutą  goryczy  w  głosie  -  mam  pewną  sprawę  do 

załatwienia. Delikatną sprawę. Pilno mi. Teraz, gdy chłopiec bezpieczny, mogę już iść. Tylko 

wy  zajmijcie  się  nim.  Traktujcie  go  jak  mojego  młodszego  brata,  bo  wiecie...  bardzo  się  do 

niego przywiązałem... Żal mi go opuszczać. - Trudno, takie czasy - mruknął Barton. 

- Nie zapomnicie o tym? 

-  Mówiłem,  że  ten  doktor  porządny  człowiek...  A  ja?...  Ja  tu  długo  nie  posiedzę. 

Wczoraj przyszedł jeden chłopiec z Jamnickiej od partyzantów. Przyszedł po gwoździe. Ale jak 

odchodził, to mnie coś za gardło schwyciło... Ech, poszedłbym  z nim, bo mi  się zdaje, że tu 

kisnę. 

- Dobrze mu tam będzie?... - Andrzej wciąż myślał o Szymku. 

- Ten doktor to porządny człowiek - powtórzył Barton z naciskiem. 

Andrzej zdjął z ręki zegarek. 

- Dajcie to chłopcu. Może mu się przyda. Barton cofnął wyciągniętą przedtem rękę. 

- Ja bym ostatniego nie dawał - powiedział przeciągle. - Wy sami niczego nie macie. 

-  Dajcie,  niech  ma  po  mnie  pamiątkę  -  wepchnął  zegarek  siłą  w  chropowatą  dłoń 

gajowego i zawarł na nim jego duże, mięsiste palce. 

Barton pokręcił głową. 

- Ej, Andrzej, dziwny z was człowiek. Andrzej przymrużył oko. 

- Zapominacie, że cztery lata chodziłem... 

 

background image

24 

 

Już  kilka  godzin  był  w  drodze.  Pozostawił  za  sobą  gajówkę,  jak  cichą,  spokojną 

przystań, a teraz szedł w pełnym blasku księżyca, pod niebem wysokim, przepastnym. Osnute 

tajemniczym blaskiem, zakrzepłe w martwocie góry były niedostępne i obce. 

Przypomniał sobie: szedł kiedyś ze starym Józefem Galianem przez Niżne Tatry. Była 

taka sama noc, osnuta księżycową przędzą, i góry stały tak samo martwe i obce. Wtedy Galian 

powiedział do niego: "Słuchoj, bracie, żołnierze na wojnie dostają ordery. Ordery ze śrybła, ze 

złota,  z  brązu.  A  my,  Andrzeju,  dostaniemy  kiedyś  order  wycięty  z  księżyca..."  Potem 

powiedzenie Galiana przyjęło się wśród kurierów i żartowali, że są kawalerami księżycowego 

orderu.  Teraz  z  naciekającą  w  sercu  goryczą  kpił  sobie:  "Byłeś  kawalerem  księżycowego 

orderu,  ale  odarli  cię  nawet  z  tego.  Major  Smyga  zdegradował  cię  do  stopnia  pospolitych 

oszustów i złodziei. Teraz jego dekorują jako bohatera kurierskiej służby. A ty, jego żołnierz, 

wleczesz się, żeby żebrać i dopominać się o sprawiedliwość..." 

Księżyc toczył się po szklistym niebie jak kula po suknie bilardu. Gdy stanął w zenicie, 

omotał się w kokon mgły. "Koniec pogody - pomyślał Andrzej - jutro będzie lało." Przyśpieszył 

kroku, jakby pchnięty tą myślą. Zbliżał się do Ciemnych Smreczyn. 

Gdy  doszedł  do  pierwszego  stawu,  zboczył  w  maliniaki.  Postanowił  odnaleźć 

porzucone  podczas  ucieczki  karabiny.  Odnalazł  to  miejsce  bez  trudu  i  z  wielką  radością 

stwierdził, że broni nikt nie ruszył. Oba karabiny leżały w kosówce. Wyciągnął jeden z nich. 

Skrócił pas i ruszył dalej. 

Wybierał drogę osłoniętą cieniem, a gdy przecinał oświetloną przestrzeń, kulił się jak 

żołnierz przemierzający pole obstrzału. Minął właśnie polanę pod Siwarnami, płaską, podobną 

do tafli stojącej wody, gdy naraz wydało mu się, że ktoś siedzi wśród skał. Ukrył się w cieniu 

młodych smreków. Czekał chwilę. W uszach dzwoniła mu cisza. Droga w poświacie księżyca 

płynęła jak srebrzysta rzeka... 

Skradał się wolno ku skałom. Gdy wychylił się spoza smreczków, zobaczył wyraźnie 

człowieka. Siedział z podkurczonymi nogami, głowę oparł o zgięte ramię, w siwych włosach 

iskrzył  się  odblask  światła.  Andrzej  długo  wpatrywał  się  w  tę  dziwną  postać.  Naraz  coś  go 

tknęło. "To przecież stary poszukiwacz skarbów." 

Zbliżał się ostrożnie. Dziadek nawet nie drgnął. "Pewnie śpi" - pomyślał, a gdy stanął w 

odległości wyciągniętego ramienia, chrząknął cicho i wyszeptał: 

- Dziadku!... 

background image

Zobaczył chudą dłoń wspartą o chropowaty cios 

sikały,  seledynową  w  nocnym  blasku  i  tak  wyraźnie  zarysowaną,  jakby  była 

wyrzeźbiona  w  granicie.  Wtedy  coś  go  zdławiło  i  krew  odpłynęła  z  głowy,  a  nogi  stały  się 

drętwe, jak gdyby wrośnięte w ziemię. 

- Dziadku... - wykrztusił targnięty trwogą. 

I  naraz  wszystko  zrozumiał.  Od  skulonej  postaci  starca  bił  taki  spokój,  jak  od 

sterczących nad nim skał. Zdziwił się, dlaczego nagle pierzchła trwoga. Już bez obawy dotknął 

ramienia. Sztywne ciało osunęło się, ręka opadła ze skały, a stary przylgnął sinym jak ziemia 

policzkiem  do  kamienia.  I twarz  jego  była  taka  sama  jak  kamień,  a  uchylone  lekko  powieki 

odsłaniały  białka  martwych  oczu.  Patrzał  nimi  w  dal  i  niby  się  uśmiechał,  niby  żałował 

czegoś... 

Andrzej uklęknął przy nim. Zamknął mu powieki. 

- Dziadku - wyszeptał - nie doczekaliście się swoich skarbów. 

Wstał. Skrzyżował na piersi ręce jak do modlitwy, ale nie modlił się, tylko czuł żal, jak 

gdyby i w nim coś się skończyło, jakby zerwała się jedna z czarodziejskich nitek życia. Patem 

odszedł wolnym krokiem. Nie obejrzał się, tylko wyszeptał: 

- Żegnajcie, dziadku, już się nie spotkamy. - A gdy minął zakole zakrętu, uniósł dłoń do 

policzka, bo zdawało mu się, że z oka stoczyła się zbłąkana łza. 

 

background image

25 

 

O świcie był na Przełęczy pod Kopą. Usiadł na chwilę. Zmęczonymi oczami wodził po 

przymglonych  zarysach  Hrubego,  Krywania,  Wielkiej  Kopy.  Żegnał  te  strony,  gdzie  spędził 

ostatnie dwa tygodnie. Wydały mu się teraz obce, nieprzychylne. Dopiero gdy zwrócił się ku 

Kondratowej  i  zobaczył  w  dole  kierdel  owiec,  zbity  w  prostokącie  koszaru,  doznał  takiego 

wzruszenia, jak gdyby patrzył na coś bardzo bliskiego. 

Wspominał  lata  szkolne.  Tutaj  z  kolegami  przychodzili  na  pierwsze  wycieczki 

narciarskie. W marcowym słońcu cięli nartami jarzące się wiosennym słońcem stoki, wspinali 

się pod Łopatę, by później puszczać się w szalone zjazdy. Tutaj opadły go kiedyś trzy wielkie 

owczarka. Jeden z nich, kudłaty olbrzym, skoczył mu wtedy na ramiona i powalił na ziemię, by 

potem powalonego, drżącego lizać na pojednanie po twarzy... 

Gdy wyruszył w dalszą drogę, nie czuł już zmęczenia ani żalu, doznawał nieporównanej 

radości  człowieka  wracającego  do  domu.  Przeciął  stok  Kopy  Kondrackiej,  ominął  stary 

poczciwy  Giewont  i  Grzybowcem  zaczął  schodzić  na  Łysanki.  Tutaj  postanowił  przeczekać 

cały  dzień.  Zbyt  dużo  ludzi  go  znało,  by  mógł  się  pokazać  w  Zakopanem.  Wieczorem,  pod 

osłoną mroku zejdzie pod Regle i pójdzie na Krzeptówki do Galiana... 

Wieczorem zaczął siąpić drobny, ciepły deszcz. Góry utonęły w ciężkiej wacie chmur. 

Z daleka poznał dom Galiana. Stara góralska chałupa stała skulona pod trzema rozłożystymi 

jasieniami. Zachodni powiew niósł aż pod Regle gorzki zapach dymu. 

Był  przygotowany,  że  nie  zastanie  Galiana  w  domu.  Stary  przewodnik  nigdy  nie 

zatrzymywał  się u siebie.  Andrzej  miał  jednak  nadzieję, że domownicy powiedzą  mu, gdzie 

można go odnaleźć. 

Ostrożnie zbliżał się do domu. Stanął za pękatym pniem  jasienia  i długo obserwował 

uchylone drzwi. Z izby dolatywał rytmiczny stukot warsztatu tkackiego. "Pewno Brońcia robi 

kilim" - pomyślał. Ukrył karabin wśród sągów narąbanego drzewa, podszedł do Okna i zastukał 

cicho trzy razy. Miarowy stukot warsztatu urwał się nagle. Zaległa cisza. Potem czyjeś lekkie 

kroki przemknęły przez sień. 

- Kto tam? - usłyszał głos dziewczyny. 

- Brońcia, to ja... 

Dziewczyna  szerzej  uchyliła  drzwi.  Jasną  głowę  wsunęła  w  szparę  i  z  natężeniem 

patrzała w ciemność. 

- Pan Andrzej?... - powiedziała zdumiona. - Jest tata w domu? - zapytał. 

background image

-  Nie,  nie  ma.  -  Ukazała  się  zgrabna,  smukła,  pachnąca  ciepłem  izby  i  nieporadna  w 

nagłym zdumieniu. - Niech pan wejdzie - skinęła niepewnym ruchem ręki. 

- Nie ma nikogo? 

- Jest mama... tylko mama. 

Stara Galianka stała już w progu. Jej postać była pełna trwożliwego napięcia. Dopiero 

gdy Andrzej zbliżył się do niej, wyciągnęła ku niemu ręce. 

- Boze mój, dyć to pon Andrzej - schwyciła go za rękaw, pociągnęła w głąb izby. 

W kręgu bladego światła naftowej lampy izba wydała mu się mała i ciemna. W kącie 

warsztat tkacki z napiętym na ramę kilimem, obok kilka barwnych motków wełny, jak bukiet 

kwiatów,  na  ścianie  lina  i  dwa  czekany  skrzyżowane  jak  broń.  A  wszystko  bardzo  bliskie  i 

znajome. 

Stara Góralka drżącymi palcami gładziła ramię Andrzeja. 

-  Boze  wielgi,  co  sie  z  ponem  stało?  Józek  dwa  razy  ku  wom  chodził.  Przecie 

umówiliście sie... no nie? 

- Był Józef w Niewcyrce? 

- Dwa razy - potwierdziła Brońcia. - Tata mówił, że był w kolibie, ale pana nie znalazł. 

- To pech - powiedział Andrzej - czekałem na niego w ten dzień, kiedyśmy się umówili. 

- Stary nie mógł iść - wtrąciła Galianka - trza było wom syćko przyrychtować. Ni mieli 

my prowiantu w doma. 

- No, tak. A ja musiałem uciekać z koliby... A gdzie Józef teraz? - zapytał przynaglony 

ciekawością. 

-  Hej,  hej  -  machnęła  ręką  -  ka  ta  teroz  Józek!  Poseł  z  młodym  Carniökiem  do 

partyzantów. Mówiłak mu: "Dosyć juz bidyś sie najod. Co cie znowu korci", ale on... wicie, 

jaki mój Józuś... No wej, poseł w lasy pod Turbacz. 

- Pod Turbacz, mówicie? 

-  Dyć...  -  Fartuchem  wytarła  ławę.  -  Siadojcie,  ponie  Andrzeju,  siadojcie.  Jezusie 

Maryjo, aleście zmizerowani... Tako poniewierka, tako poniewierka... 

Brońcia oparła się plecami o drzwi. 

- Był tu Władek, gajowy z Krościenka - powiedziała. 

- Przyszedł z Budapesztu? 

- Tak... z jakimś majorem... 

Andrzejowi  pociemniało  w  oczach.  Zobaczył  czarne  i  czerwone  płaty,  krążące  w 

nieustannym wirze. "To niemożliwe" - pomyślał. 

- Kiedy przyszli? 

background image

- Pozawczoraj. 

- Gdzie ten major? 

- Jest u Chrobaków na Skibówkach. 

- Skąd wiesz? 

- Władek zanosił mu jedzenie. 

- Z tatą się nie widzieli? 

- Nie. Tata poszedł przed tygodniem. 

- A on jeszcze tam jest? 

- Chyba tak. 

Andrzej nerwowym ruchem naciągnął na głowę kaptur wiatrówki. 

- Muszę się z nim zobaczyć. 

Stara patrzyła na niego rozwartymi oczami. 

- Dyć siadojcie, ponie, zaroz wom co przyniese. Zbidzeni jesteście okrutnie... 

- Dziękuję - rzucił pośpiesznie. Potem zwrócił się do dziewczyny: - Brońciu, mam do 

ciebie prośbę. Pomożesz mi. Pójdziesz ze mną do Chrobaków, wywołasz tego majora... 

- Ja?... 

- Tak. To konieczne. 

-  Jak  trzeba...  -  powiedziała  niezdecydowanie  i  pytająco  spojrzała  na  matkę.  Ta 

wzruszyła ramionami. 

- Siadojcie, panie, dyć tyn major wom nie ucieknie. 

-  Muszę  się  z  nim  widzieć  natychmiast.  Więc  co,  Brońciu,  pójdziesz?  -  spojrzał  na 

dziewczynę. 

- Jak trzeba,.. 

- Jak trza, to idź - powiedziała stara. 

Brońcia narzuciła na ramiona gumowy płaszcz. Wyszli do sieni. 

- Przyjdziecie, ponie? - zapytała stara. 

- Nie wiem. 

-  Przyjdźcie,  przyrychtuje  wom  posłanie.  -  A  potem,  gdy  już  byli  na  podwórzu, 

dorzuciła: - Musicie się wyspać, tacy jesteście wymizerowani, co aze lutość biere. 

Andrzej podszedł do sągów drzewa. Wyciągnął karabin. 

Brońcia jęknęła cicho, jakby stłumiła okrzyk. Położył jej dłoń na ramieniu. 

- Nie bój się. Ty go tylko wywołasz. Zarzucił karabin na ramię. 

- A jak nas kto spotka? - zapytała. 

- Pójdziemy polami. 

background image

Ruszył  wydłużonym  krokiem.  Dziewczyna  drobiła  za  nim.  Milczeli.  Deszcz  siał 

drobnymi  kropelkami  prosto  w  ich  twarze.  Osypane  pierwszą  zielenią  drzewa  stały  ze 

zwieszonymi  gałęziami,  pola  osnuła  cienka  warstwa  mgły.  Unosił  się  gorzkawy  zapach 

wilgotnej ziemi. Gdzieś w opłotkach ujadał pies. A Regle stały czarne i wysokie jak mroczna 

ściana. 

Gdy zbliżali się do Skibówek, Brońcia złapała go za rękaw. 

- Co pan chce z nim zrobić? 

- Nic... porozmawiam tylko - powiedział dziwnie spokojnym głosem. 

- A ten karabin? 

- Potrzebny... 

Nie zapytała o nic więcej. Słyszał jej drobne kroki cmokające w rozmokłej glinie. 

Zatrzymali  się przed niskim, drewnianym domem z oszkloną werandą. Duży kudłaty 

kundel szamotał się, szarpiąc krótkim łańcuchem. 

- Cicho będziesz! - zawołała dziewczyna. 

Pies nie przestał ujadać. 

Andrzej pchnął lekko dziewczynę. 

- Nie bój się. Zaraz pójdziesz do domu. Wywołaj go tylko. 

Brońcia ociągała się. 

- A jak go nie ma? 

- To trudno. Zapytaj. 

Podeszła wolno do drzwi prowadzących do sieni. Zastukała. Po chwili ktoś odezwał się 

za drzwiami. 

- Ja od Galianów - powiedziała Brońcia. - Do tego pana. Zawołajcie go. Ważna sprawa. 

Andrzej  sprawdził zamek karabinu. Wprowadził  pocisk do lufy. Pies rzucał się coraz 

gwałtowniej. Zagłuszał wszelkie odgłosy. Naraz drzwi się uchyliły  i po zroszonej trawie, po 

drobnym żwirze pobiegła wąska smuga światła. Jakaś postać zamajaczyła w szparze. Andrzej 

podsunął się bliżej. Jednym szarpnięciem otworzył drzwi. W progu zobaczył majora Smygę. 

Stał wyprostowany i jak zwykle pewny siebie. 

- Cóż to? - zapytał twardo swym gardłowym, przykrym głosem. A gdy poznał Andrzeja, 

cofnął się gwałtownie jak bokser unikający ciosu. 

-  Dobry  wieczór,  majorze  -  głos  Andrzeja  zabrzmiał  lodowato.  -  Cóż  to,  pan  nie  w 

Turcji? - 

Wszedł  do  sieni.  Zamykając  drzwi,  zawołał  do  dziewczyny:  -  Dziękuję  ci,  Brońciu, 

możesz już odejść. Major cofnął się jeszcze o krok. 

background image

- Skąd się pan tu wziął? - wykrztusił. Andrzej uśmiechnął się cierpko. 

-  Zrobiłem  panu  miłą  niespodziankę,  prawda?  Wzrok  majora  prześliznął  się  po 

karabinie. 

- Niech pan to schowa. Tu obcy ludzie. 

Andrzej podrzucił karabin w dłoni. Ważył go chwilę. 

- To mój jedyny towarzysz w tej chwili. Pan wybaczy, ale nie mogę się z nim rozstać! 

Zresztą  -  cedził  -  mam  wrażenie,  że  zaprosi  mnie  pan  do  siebie.  Chciałbym  z  panem 

porozmawiać. 

Oczy majora stały się okrągłe i przejrzyste. 

- Pan mnie zgubi - wyszeptał i obejrzał się trwożnie. 

- Nie ma obawy - powiedział Andrzej przeciągle i pchnął lekko majora lufą. - Niechże 

pan nie będzie tak niegościnny. 

Major próbował opanować się. Chrząknął, wyprostował się, spojrzał nienawistnie. 

- Co to ma znaczyć? 

- Zaraz panu to wytłumaczę, tylko... niechże mnie pan nie trzyma w sieni - i drugi raz 

pchnął go lufą. Major żachnął się: 

- To napad. 

Andrzej zachichotał cicho. 

- Ja do pana uprzejmie, a pan... - urwał, bo ktoś wychylił się zza drzwi, umieszczonych 

w głębi. 

- Nic, nic, pani Chrobakowa - rzucił major pospiesznie. - To do mnie... 

Drzwi skrzypnęły  i znowu zostali sami.  Andrzej  pchnął go po raz trzeci. Tym razem 

końcem lufy. 

- Nie mam czasu. - Głos jego zabrzmiał sucho jak rozkaz. 

-  Więc  chodźmy  -  skinął  niechętnie  major.  Chciał  Andrzeja  przepuścić  przed  siebie, 

lecz ten zaprzeczył ruchem głowy. 

- O, nie. Pan tutaj jest gospodarzem. Pan prowadzi. 

Major  wszedł  na  strome  skrzypiące  schody.  Przegniłe  stopnie  uginały  się  pod  jego 

powolnymi krokami. Na podwórzu wciąż ujadał pies. Łańcuch pobrzękiwał jak na alarm. Na 

dole ktoś znowu uchylił drzwi i zapytał przerażonym głosem: 

- Kto to? 

- Swoi, swoi - odpowiedział uspokajająco Andrzej. 

Za  chwilę  znaleźli  się  na  poddaszu.  Pokoik  był  mały,  szalowany  deskami.  Słaba 

żarówka prószyła żółtawym  światłem  na nie zamiecioną podłogę. W  jej  świetle układały się 

background image

warstwy  gęstego,  zatęchłego  dymu  z  papierosów.  W  kącie  stało  nie  pościelone  łóżko  z 

wygniecioną  poduszką.  Na  krześle  wisiały  narciarskie  spodnie,  a  obok  na  podłodze  leżał 

rozwiązany  plecak.  Nieład,  jaki  tu  panował,  świadczył,  że  lokator  nie  ma  zamiaru  zagrzać 

miejsca. 

Major odwrócił się gwałtownie. 

- Niech pan wreszcie powie, czego pan chce ode mnie? 

-  Nie  tak  energicznie,  majorze  -  osadził  go  Andrzej  chłodnym,  aż  do  przesady 

przyciszonym głosem. - Czy może mnie pan poczęstować papierosem? Już dawno nie paliłem. 

- Ależ oczywiście - żachnął się major. Podsunął paczkę tulipanów. 

-  Węgierskie,  co?  -  uśmiechnął  się  cierpko  i  zapalił  papierosa.  Był  głodny,  więc  od 

pierwszego  dymu  zakręciło  mu  się  w  głowie.  Zdawało  mu  się,  że  pokój  zawirował,  a 

przysadzista sylwetka Smygi oddala się nagle od niego. - A teraz pozwoli pan, że na chwilę 

usiądę. Jestem trochę zmęczony. - Przysunął krzesło, zrzucił z poręczy spodnie, a gdy siadał, 

przygarnął mocniej karabin. - Teraz możemy porozmawiać. Nie przypuszczał pan zapewne, że 

się kiedyś znowu spotkamy. Przyznam, że ja również nie miałem nadziei. Miła niespodzianka, 

prawda? 

- Czego pan chce ode mnie? 

- Chciałem się zapytać, co pan włożył do tej paczki, którą wręczył mi pan, gdy ostatni 

raz wyruszałem z pocztą? 

Major pobladł. Jego płaska, nie ogolona twarz stężała. 

- Przecież pan wie - powiedział z trudem - że pewne sprawy są tajemnicą. Był  ścisły 

rozkaz, żeby nie ujawniać kurierom zawartości poczty... 

- Wiem - przerwał mu Andrzej i dłonią przejechał po nasadzie karabinu. - Może jednak 

pan sobie przypomni. Chciałbym dowiedzieć się od pana. 

Smyga żachnął się. 

-  Chyba  nie  mam  obowiązku  tłumaczyć  się.  Andrzej  jeszcze  raz  przejechał  ręką  po 

nasadzie karabinu. 

- W takim razie może pan pamięta, co pan napisał o tym w liście do rotmistrza Okszy? 

- To też nie pana sprawa. 

- W takim razie - cedził Andrzej - może ja mam panu przypomnieć? 

Major zerwał się. 

- Co oznacza ta cała zabawa? 

Andrzej uniósł się wolno. Jednym kopnięciem odtrącił zawadzające krzesło. Wysunął 

przed siebie karabin. Blade iskierki zamigotały na matowej muszce. 

background image

- Mów, gdzie masz te dolary - powiedział tak twardo, że Smyga cofnął się aż pod małe, 

czarnym papierem zalepione okno. Papier zaszeleścił. W pokoju pociemniało. 

- Jakie dolary?... - wyszeptał. 

- Te, które miały być w tej paczce. 

- To jakieś nieporozumienie. 

Andrzej uniósł nieco wyżej lufę, tak że na tle muszki widział teraz szary sweter Smygi. 

- Nie mam czasu na żarty. Dawaj dolary. Major rozłożył ręce. 

- Pan wybaczy, panie Andrzeju, ale ja naprawdę nic nie rozumiem. 

Muszka  karabinu  drgnęła,  podjechała  jeszcze  wyżej.  Przekreśliła  pobladłe  wargi 

majora, nasadę jego nosa i oparła się o płaski, zwiotczały policzek. 

- Mam pięć naboi w magazynku. Wpakuję panu w łeb co do jednego, jeżeli pan w tej 

chwili nie odda tych pieniędzy. 

Smyga wlepił swe oczy w wylot lufy. Dolna warga opadła mu lekko. Na czoło wysypały 

się drobne krople potu. 

- Liczę do trzech. Razzz... - wyszeptał świszczącym głosem. 

Major wysunął przed siebie rozwartą dłoń. 

-  Zaraz...  -  i  wolno  pochylił  się  nad  plecakiem.  Szperał  w  nim  nerwowo.  Potem 

wyciągnął dużą puszkę po "Ovomaltinie". 

Andrzej roześmiał się sarkastycznie. 

- Pożywka dla niedokrwistych dzieci... Ile tam jest? 

- Dwadzieścia trzy tysiące. 

-  Później  sprawdzimy,  a  teraz  niech  się  pan  szybko  ubiera.  Niech  pan  zabierze 

najpotrzebniejsze  rzeczy.  Idziemy  na  małą  przechadzkę.  -  Wyrwał  puszkę  z  ręki  majora  i 

Wsunął ją pod wiatrówkę. - Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Idziemy pod Turbacz wyjaśnić to 

nieporozumienie... 

- Teraz?... 

- Bardzo mi przykro, że takie niesprzyjające warunki atmosferyczne - powiedział tym 

samym  kpiącym  tonem  -  ale,  pan  wybaczy,  cztery  lata  chodziłem  po  trasach  i  nigdy  nie 

wybierałem sobie pogody. 

- Może jutro... Mam tutaj ważne sprawy do załatwienia. 

-  Przypuszczam,  że  ta  jest  najważniejsza.  No,  panie  majorze,  raźniej,  raźniej!  Rano 

chciałbym być u rotmistrza Okszy. 

Gdy  wychodzili,  deszcz  szumiał  w  czarnych  konarach  jasieni.  Gęsty  mrok  zatapiał 

ciche  chaty  góralskie  i  wille.  Drogą  przetoczył  się  ciężarowy  samochód  z  wygaszonymi 

background image

światłami. Szum motoru zlał się z szumem deszczu i przepadł w ciemnościach. Odprowadzało 

ich  wściekłe  ujadanie  psów.  Było  żałośnie,  ponuro,  a  ta  cierpka  żałość  tkwiła  w  Andrzeju, 

przenikała aż do dna każdej jego myśli. 

Westchnął: "To tak kończysz swą kurierską służbę, kawalerze księżycowego orderu..." 

A potem przypomniał sobie małego Szymka i coś ciepłego zatliło się w jego sercu, jak gdyby 

chłopiec położył mu na piersi swą małą, delikatną dłoń.