McClure Ken Kryzys

background image

Ken McClure

Kryzys

Przełożył:

WŁADYSŁAW MASIUŁANIS

W

background image

Na tej ciemnej równinie stoimy we dwoje
W szturmów, odwrotów dzikim, zmieszanym alarmie,
Gdy ścierają się wokół ślepe, wrogie armie
Wybrzeże w Dover” MATTHEW ARNOLD (1822-1888)

Prolog

Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnętrzne. 19 stycznia 1992.
Czuł, że zaczyna mu brakować powietrza; jego płuca rozpaczliwie łaknęły tlenu, biegł

jednak, dopóki całkiem bez tchu nie osunął się na mokry żwir. Klęczał, bezwładnie oparty na
rękach i dysząc ciężko, czekał, aż powróci mu normalny oddech. Wtedy podniósł się z trudem
i próbował biec dalej, a żwir usuwał mu się spod stóp, jakby złośliwie odmawiając im
oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagał mu twarz lodowatymi bryzgami.
Natura jakby sprzysięgła się przeciw niemu, próbując wdeptać go w ten jałowy, kamienisty
brzeg, nienawistny wszelkim przejawom życia.

Wyczerpany, z krwawiącymi dłońmi, doktor Lawrence Gili dotarł do szczytu urwiska i

ruszył w kierunku starego domu. To tutaj zamierzał się ukryć. Prymitywny budynek z
surowego kamienia stał opuszczony od ponad dwóch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnował z
nierównej walki z żywiołami i wrócił na stały ląd. Gili miał nadzieję, że posłuży mu za
schronienie do czasu, aż myśliwi stracą jego trop. W plecaku miał dość konserw i sprzętu
turystycznego, by w razie potrzeby przetrwać nawet dwa tygodnie.

W strugach deszczu na skraju cypla majaczył już zarys domu. Wciąż jeszcze miał dach,

co - zważywszy jego usytuowanie - należało uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Gili spytał
kiedyś Shonę, co skłoniło jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym
jakiejkolwiek osłony. Odparła, że czuł się tu bliżej Boga.

To prawda, że kiedy morze było spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widziało

się, jak za odległy o pięćdziesiąt kilometrów horyzont zachodzi olbrzymia kula płonącego
pomarańczowym ogniem słońca; lecz morze prawie nigdy nie było spokojne, a niebo rzadko
bywało czyste. Najczęściej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzał wściekle, śląc
olbrzymie bałwany, które tłukły o podnóże klifu wyrzucając w powietrze smugi piany. Jej
białe, lepkie palce sięgały ku domowi, jak gdyby próbując oderwać go od podłoża.

Osłonięty od wiatru tylną ścianą budynku, Gili odpoczywał przez chwilę, wsparty

ramieniem o kamienny mur. Oddychał chrapliwie, czując, jak strugi deszczu spływają mu po
plecach. Tuż obok znajdowało się tylne wejście do domu. Podszedł ku niemu, z nadzieją, że
nie będzie musiał walczyć z wiatrem, by dostać się do drzwi frontowych. Zardzewiała klamka
niechętnie ustąpiła pod naciskiem dłoni; musiał pomóc sobie ramieniem, aby przezwyciężyć
opór zawiasów.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, służyło kiedyś za kuchnię, ale brak szyb w oknach

uczynił z niego siedlisko wilgoci i morskich ptaków. Po kątach bez przeszkód hulał wiatr. Z
ciężkim sercem Gili uświadomił sobie, że reszta domu może być w nie lepszym stanie.
Otworzył drzwi wiodące do dawnej bawialni i znieruchomiał z ręką na klamce. Na środku

background image

pokoju stali dwaj mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach. Ich spojrzenie powiedziało mu,
że czekali tu właśnie na niego. Nie padło ani jedno słowo, ale broń w rękach nieznajomych
była dostatecznie wymowna.

Gili czuł, że ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednocześnie, choć

mogło to wydawać się absurdalne, doznał czegoś w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostat-
nich dni zmieniły jego życie w senny koszmar, z niego samego czyniąc zaszczute, ścigane
zwierzę. Wystarczyły te cztery dni, by wszystko, do czego dążył, wszystko, na czym budował
swoją nadzieję na szczęśliwą przyszłość - kariera, małżeństwo, wiara w sukces - zostało prze-
kreślone z łatwością, która teraz wydawała mu się oburzająca i niesprawiedliwa.

Jeden z mężczyzn przeszukał jego plecak. W tym czasie drugi trzymał go w szachu

wycelowanym pistoletem. Klęczący nad plecakiem podniósł w końcu wzrok i pokręcił głową.

-Gdzie one są? - zapytał ten z pistoletem.
- Spóźniliście się - odrzekł Gili. - Już dawno leżą na poczcie. Obcy w milczeniu wymie-

nili porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna z bronią gestem nakazał Gillowi wyjść na ze-
wnątrz.

Wiatr i deszcz stały się nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysł Gilla przepełniały obrazy

rzeczy, których nigdy miał już nie zobaczyć. Nie chciał umierać. Na Boga, jeszcze nie był
gotów na śmierć! Ogarnęła go panika. Skręcił w prawo i pobiegł pod wiatr, licząc na to, że
deszcz zacinający w twarz utrudni celowanie ścigającym.

Zdawało mu się, że przypomina sobie ścieżkę wiodącą ze szczytu urwiska na plażę. Już

wyobrażał sobie, jak popychany wiejącym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do
łódki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegł do skraju klifu, nie było tam żadnej
ścieżki, a tylko ściana opadająca niemal pionowo ku skałom daleko w dole. Osunął się na
ziemię i ściskając w dłoniach kępy trawy wpatrywał się w przepaść. Poczuł, że opuszcza go
resztka nadziei; jej miejsce zajęło uczucie przeraźliwej pustki. Rozluźnił zaciśnięte na trawie
ręce i powoli przekręcił się na plecy. Leżał bez ruchu, czekając na swoich prześladowców.

Kazali mu wstać; usłuchał, musiał jednak pochylić się pod wiatr, aby utrzymać

równowagę. Schowali broń i chwycili go pod ramiona. Przez chwilę zastanawiał się po co,
skoro i tak nie miał dokąd uciekać. Wreszcie zrozumiał. Nie zdążył jednak zaprotestować,
kiedy poderwali go z ziemi i pchnęli do tyłu, poza krawędź urwiska. Na ułamek sekundy jego
sylwetka z rękami bezradnie młócącymi powietrze zarysowała się na tle ciemnego nieba.
Potem głową naprzód runął ku śmierci czekającej nań na poszarpanych skałach w dole. Wiatr
porwał jego ostatni krzyk.


- Zechcą mi panowie wybaczyć niewygody wynikłe ze zwołania niniejszej sesji w tak

nagłym trybie, ale zostałem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rządu z wynikami
naszych badań nad sytuacją epidemiczną chorób mózgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC,
Sir John Flowers, przerwał i znad okularów spojrzał na zgromadzonych wokół stołu członków
Rady.

- Przecież wie pan, że daleko nam jeszcze do końcowych wniosków - odezwał się

mężczyzna w średnim wieku, w którego wymowie pobrzmiewał szkocki akcent.

Flowers pokręcił głową.
- To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, że wszelkie dane wymagają najpierw

odpowiedniego opracowania. Ale panowie ministrowie widzą w takiej postawie zwykłe
asekuranctwo. Chcieliby usłyszeć zapewnienie, że nie grożą nam żadne poważniejsze
problemy

- Tak naprawdę chodzi im po prostu o stwierdzenie, że człowiek nie może zarazić się

chorobą mózgu od chorego zwierzęcia! - Wydatny brzuch mówiącego te słowa z trudem mie-
ścił się w brunatnej jedwabnej kamizelce harmonizującej barwą z kolorem jego nosa.

Flowers nieznacznie skinął głową.

background image

- Skąd ten nagły pośpiech? - zapytał Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii

MRC w Edynburgu.

- Od kiedy rok temu krowia wścieklizna stała się tematem sensacyjnych artykułów w

prasie, opozycja tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrać się rządowi do skóry. Eksport
mięsa i jego przetworów na kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawdę mó-
wiąc, w ciągu ostatniego miesiąca znowu gwałtownie spadł i lobby rolnicze zaczyna podnosić
krzyk. Zamierza wystąpić z zapytaniem, w jaki sposób rząd przeciwdziała obecnej sytuacji.
Żąda gwarancji, że angielskie produkty mięsne są zdrowe. Nasz udział w całej sprawie wyni-
ka stąd, że to my prowadzimy krajową statystykę zapadalności na choroby mózgu i nadzoru-
jemy prace Rady Badań Naukowych Rolnictwa (ARC).

- Dane liczbowe świadczą o tym, że osiągnięto pewien postęp - wtrącił szczupły

mężczyzna o ostrych rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchowności nazwisku Lark.

- Wartość statystyczna tych danych jest raczej wątpliwa - odrzekł Flowers.
- Za wcześnie mówić o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwają jeszcze badania do-

świadczalne. Na razie moglibyśmy co najwyżej wydać oświadczenie, iż obecnie brak dowo-
dów na to, że kontakt z zarażonymi zwierzętami grozi ludziom chorobą mózgu - zapropono-
wał Munro.

- Obawiam się, że nie możemy zrobić nawet tego - powiedział Flowers.
Przy stole zapadło milczenie.
- Złe wieści? - zapytał wreszcie Lark.
Flowers powiódł wzrokiem po zebranych, starając się kolejno pochwycić spojrzenie

każdego z nich.

- Bardzo złe - powiedział cicho. - Otrzymałem właśnie pewien raport. Jego treść jest

przerażająca.

- Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucił Munro.
- Raport, o którym mowa, nadszedł z północnej Szkocji, z miejscowości

Achnagelloch...

Munro wzruszył ramionami i pokręcił głową. Ta nazwa z niczym mu się nie kojarzyła.
-...a zawiera informację o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mózgu.
- Ilu zachorowań dotyczy ta informacja? - zapytał Munro.
- Trzech. Wszystkie ze skutkiem śmiertelnym. Odpowiedź Flowersa spowodowała

wyraźną zmianę atmosfery.

- To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwał się Lark.
- Niestety, nie powiedziałem wszystkiego. Zmarli byli ludźmi stosunkowo młodymi.

Wszyscy trzej pracowali na farmie dotkniętej niedawno epizootią scrapie, trzęsawki, choroby
mózgu owiec.

- Ach tak - wycedził Munro.
- Może to przypadkowy zbieg okoliczności - bez przekonania podsunął Lark.
- Co gorsza - ciągnął Flowers - opis wstępnego badania patologicznego zawiera

sugestię, że ci ludzie zmarli w wyniku choroby mózgu identycznej ze scrapie.

- Ale między ludźmi a owcami istnieje bariera gatunkowa!
- W każdym razie zawsze byliśmy o tym przekonani. W tym właśnie rzecz, panowie -

rzekł Flowers.


Munro podniósł rękę do czoła, jakby podświadomie bronił się przed konsekwencjami

stwierdzenia Flowersa.

- Sądziliśmy również, że bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydło, a przecież

wiecie, co się stało - powiedział.

- Czyżby w tej kwestii nie było już żadnych wątpliwości? - zapytał Lark.
Flowers pokręcił głową.

background image

- Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazały, że krowy zapadają na BSE

po zjedzeniu mięsa zakażonego wirusem scrapie.

- Dlaczego więc nie zdarzało się to wcześniej? - nie ustępował Lark. - Scrapie jako cho-

roba owiec znana jest od lat.

- Zakłady utylizacyjne zmieniły technologię pozyskiwania tłuszczu z padłych owiec.

Stary sposób likwidował czynnik zakaźny. Nowy - nie. To wszystko.

- A więc między owcami a bydłem bariera gatunkowa nie funkcjonuje?
- Nie.
- Dobry Boże - westchnął Lark. - Ale przecież niemożliwe jest zarażenie trzęsawką

człowieka!

- To - Flowers podniósł leżącą przed nim kartkę - sugeruje coś wręcz przeciwnego.
- Zawsze uważałem, że przypadki scrapie powinny podlegać obowiązkowi zgłoszenia;

tak samo jak BSE - oświadczył Munro.

- Cóż, myślę, że jest za późno na tego rodzaju rozważania - powiedział Flowers. - Rzecz

w tym, że nie tylko nie możemy rozwiać obaw rządu przed wzrostem zapadalności na choro-
by mózgu, ale musimy zawiadomić go o powstaniu zagrożenia o trudnych do przewidzenia
skutkach.

- Jak rozumiem, jagnięta także mogą być zarażone tą chorobą? - zapytał nagle Lark.
- Owszem - odpowiedział Munro. - Uprzedzając pańskie następne pytanie powiem, że

podczas pieczenia mięsa czynnik zakaźny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych
wirusów. Wytrzymuje temperaturę szpitalnego sterylizatora parowego.

- W takim razie pozostaje tylko modlić się, by ten raport okazał się nieprawdziwy -

westchnął Lark.

- Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytał Munro.
- George Stoddart.
- Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdził ruchem głowy.
- Rozmawiał pan z nim?
- Tak.
- I?
- Twierdzi, że jego człowiek jest przekonany, iż ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak

zwykle będą kłopoty z precyzyjnym ustaleniem przyczyny śmierci.

- Nie bardzo rozumiem - bąknął Lark. - Jakie kłopoty?
Flowers spojrzał na Munro.
- To pańska specjalność. Może zechciałby pan wyjaśnić.
- Oczywiście. - Munro chrząknął, jakby szykował się do dłuższego wykładu. - Bardzo

niewiele wiemy na temat czynnika zakaźnego, który wywołuje scrapie u owiec czy BSE u
bydła. Jedynym pewnym sposobem wykrycia jego obecności jest wstrzyknięcie zakażonej
tkanki pobranej od chorego zwierzęcia - innemu. Tylko w ten sposób możemy dowieść, że
mamy do czynienia z chorobą zakaźną o ustalonej patogenezie.

- Mówi pan: zakażoną tkankę. Jakiego rodzaju? - spytał Lark.
- Standardowy test polega na wstrzyknięciu myszom próbki maceratu mózgu

pochodzącego z sekcji dla stwierdzenia, czy rozwinie się u nich zwyrodnieniowa choroba
mózgu.

- Czy tę chorobę stwierdzono także u człowieka?
- Tak. U ludzi nazywa się ją chorobą Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego.

Jest stosunkowo rzadka i, dzięki Bogu, ma bardzo długi okres inkubacji. - Munro przerwał i
spojrzał w stronę Flowersa. - Jaki był okres inkubacji w tym przypadku?

- Stoddart twierdzi, że choroba rozwinęła się niemal z dnia na dzień. Po trzech

tygodniach wszyscy pacjenci nie żyli. Patologia mózgu była identyczna jak w przypadku
scrapie czy choroby Creutzfelda-Jakoba. Pod względem histopatologicznym praktycznie nie

background image

do odróżnienia.

- Bodaj to wszyscy diabli! - stęknął Lark. - Trzy przypadki to nie tak dużo. Nadal mam

wrażenie, że zbytnio śpieszymy się z wyciąganiem wniosków.

- Chciałbym się z panem zgodzić - odrzekł Flowers - ale trzej ludzie, którzy zetknęli się

w pracy z chorymi owcami, zmarli na chorobę mózgu identyczną ze scrapie. Nie możemy
tego zignorować.

Przez chwilę panowało milczenie, jakby zebrani zastanawiali się nad sensem słów

Flowersa. Pierwszy odezwał się Lark.

- Trudno uwierzyć, że choroba owiec, znana od lat jako całkowicie niegroźna dla

człowieka, ni stąd, ni zowąd przeskoczyła barierę gatunkową i zaczęła zabijać ludzi.

- To oczywiste, że musiał zadziałać jakiś dodatkowy czynnik, jakaś zmiana wirusa,

mutacja, zmienność czy to spontaniczna, czy też indukowana przez wpływ środowiska.

- Miejmy nadzieję, że chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i że jest to

odosobniony przypadek.

- W tej sytuacji najważniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumował Munro.
- Zgadzam się.
- Czy mamy jakiś trop? - zapytał Lark.
- Mamy nawet głównego podejrzanego - odparł Flowers.
- Kogo?
- W pobliżu wzmiankowanej farmy znajduje się elektrownia jądrowa Invermaddoch.
- Promieniowanie! - wykrzyknął Lark.
- Czy może być bardziej oczywista przyczyna mutacji?
- Nie muszę chyba mówić, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cała ta sprawa - rzekł

Munro. - Jeśli nagle rozgłosimy, że ludzie mieszkający w pobliżu pewnej szkockiej elektro-
wni jądrowej zapadają na zakaźną chorobę mózgu pod każdym względem przypominającą
trzęsawkę owiec, możemy spodziewać się wybuchu paniki i burzy protestów. Pomijając wrza-
wę w środkach masowego przekazu, będziemy musieli stawić czoło naciskom lobby rolnicze-
go, upierającego się, że nie ma żadnego związku między zachorowaniami zwierząt a choroba-
mi mózgu u ludzi; z drugiej zaś strony będziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnienia-
mi, że energia jądrowa jest bezpieczna i czysta.

- Co więc robimy? I co powiemy rządowi Jej Królewskiej Mości?
- Myślę, że na razie musimy uznać tę sprawę za pojedynczy przypadek bez ogólnego

znaczenia - powiedział Lark. – Nadal nie dysponujemy niepodważalnymi dowodami, że
choroby mózgu zwierząt mogą przenosić się na ludzi. Uważam, że powinniśmy przyznać, iż
nastąpił pewien wzrost zapadalności na choroby mózgu, zastrzegając, że za wcześnie jeszcze
na mówienie o przyczynach czy też ocenę wagi problemu. Zostawmy to rządowym statysty-
kom.

- Ale rząd musi być świadom powagi sytuacji w Szkocji. Choćby na wypadek jakichś

przecieków do prasy - zaoponował Munro.

- Ten obszar nigdy nie był obiektem szczególnego zainteresowania dziennikarzy. Na

razie nic nam nie przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu własnego wywiadu - rzekł
Flowers.

- Z całym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sądzę, że powinniśmy obejrzeć

dowody - próbki pochodzące z autopsji tych trzech zmarłych - podsunął Lark.

- Już o nie prosiłem - odrzekł Flowers.
- Czy Stoddart powiedział, kto tam na miejscu przeprowadzał badania? - zapytał Munro.
- Owszem. - Flowers zajrzał do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence

Gili.

background image

Rozdział 1

Doktor Ian Bannerman rozłożył na pulpicie notatki i czekając, aż ucichnie szmer roz-

mów, obrzucił wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypełnionej studentami medycyny
wydał mu się nagle przygnębiająco znajomy. Znajomy aż do znudzenia, pomyślał cynicznie i
zaraz skarcił się w duchu za tę myśl. Cóż, kiedy czasami granica między cynizmem a
realizmem wydaje się odrobinę zatarta...

Mimo przywiązania do chrześcijańskiego systemu wartości, wyniesionego z solidnego

mieszczańskiego domu, doktor Bannerman zawsze miał trudności z postrzeganiem swoich
bliźnich jako „autonomicznych jednostek”. Ludzie, jak zauważył, wyraźnie dzielili się na
pewne „typy”. Był typ duchownego, żołnierza, policjanta i tak dalej. Po pięciu latach wykła-
dania patologii w szpitalu św. Łukasza doszedł do wniosku, że także studenci medycyny
rekrutowali się spośród ludzi określonego typu.

Zawód lekarza cieszył się w społeczeństwie wielkim prestiżem, uważany był wręcz za

gwarancję sukcesu życiowego. Dlatego też szkoły medyczne mogły sobie pozwolić na
stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagań. Zachęcano wręcz najzdolniejszych ucz-
niów do próbowania swych sił w egzaminach na medycynę. Wygrana w tego rodzaju współ-
zawodnictwie miała dowodzić ich wartości. Pod presją rodziców i nauczycieli decydowali się
na wybór drogi życiowej nie mającej często nic wspólnego z ich prawdziwymi zainteresowa-
niami.

Tak więc młody człowiek, wyposażony przez dumnych rodziców w nowiutki stetoskop,

a przez poczciwą ciocię Mabel w zestaw narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, wkraczał
w mury św. Łukasza, pewien, że i tu świetnie da sobie radę. Bo czyż zdawanie egzaminów
nie było jego specjalnością? „Czy ktoś zapytał tych smarkaczy, czy obchodzi ich los
chorych?” - grzmiał Bannerman na ostatnim zebraniu ciała pedagogicznego. Jego wystąpienie
przyjęto z dobroduszną wyrozumiałością. Nie zadowoliło to Bannermana, chociaż
potwierdzało jego teorię „typów ludzkich”. Musiał przyjąć do wiadomości, że on sam został
zakwalifikowany do kategorii „nieznośnych znakomitości” - ludzi, którzy mówią, co myślą, a
mimo to są akceptowani jako wybitni specjaliści w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog
nie miał sobie równych.

Spojrzał teraz na rzędy zwróconych ku sobie twarzy, zastanawiając się, ilu z tych

młodych ludzi ma szansę zostać prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich było w praktyce
niemożliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawał prób. Już łatwiej byłoby wydzielić
tych, którzy lekarzami na pewno nie zostaną: zarozumialców, święcie przekonanych o swoich
nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiów, pilnie notujących każde słowo wykłado-
wcy i wierzących, że systematyczne „kucie” i dobra pamięć to najlepsza gwarancja powodze-
nia na egzaminach. Oczywiście, niektórzy z nich odpadną, i to niekoniecznie ci najgorsi.
Studia medyczne były niewątpliwie trudne i wymagały dużego wysiłku intelektualnego, ale
dzięki starannej selekcji kandydatów ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili
rzadkość. Wielu natomiast rezygnowało odkrywszy, że „wsiedli do niewłaściwego pociągu”;
po prostu źle wybrali przedmiot studiów.

Bannerman zawsze przekonywał swoich studentów, że lepiej zrezygnować od razu, niż

uświadomić sobie brak powołania w chwili, gdy ma się w ręku życie innego człowieka.
Najwięcej kłopotów sprawiali mu studenci, którzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a
mimo to wyraźnie nie nadawali się do zawodu lekarza. Najgorsze, że w takich sytuacjach
niewiele mógł zrobić. Starał się wpoić im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyć właści-
wego podejścia do chorych, lecz podejrzewał, że dla wielu z nich pacjent zawsze będzie tylko
„przypadkiem”, kolejnym równaniem do rozwiązania na drodze kariery.

background image

Bannerman zdawał sobie jednak sprawę, iż z faktu, że nie potrafi wśród swoich

studentów wypatrzyć „prawdziwych” lekarzy, wcale nie wynika, że ich tam nie ma. To z
myślą o nich starał się, by jego wykłady były jak najlepsze.

- Będziemy dziś kontynuować nasze rozważania na temat chorób centralnego systemu

nerwowego - zaczął. - Jestem przekonany, że zagadnienie to wyda się państwu szczególnie
bliskie. Przeglądając bowiem wasze prace poświęcone problematyce ostatniego wykładu,
doszedłem do wniosku, że wielu z was cierpi na jedną z owych chorób...

Sala przyjęła słowa wykładowcy z hałaśliwie manifestowaną wesołością. Mimo ostrego

języka Bannerman był lubiany przez studentów. Jako nauczyciel cieszył się prawdziwym
autorytetem; doskonała znajomość wykładanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzała mu
przyznać się do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na które nie znał odpowiedzi, nie kręcił,
lecz prosił studentów o samodzielne sięgnięcie do źródeł i podzielenie się z nim wynikami
poszukiwań. Taka postawa budziła szacunek młodych ludzi, a przy tym oszczędzała czas
przeznaczony na naukę. Zbyt często wykładowcy marnowali go na maskowanie luk we wła-
snym wykształceniu. Słowa „nie wiem” nie zadomowiły się jeszcze w akademickiej rzeczy-
wistości.

- Zajmiemy się dzisiaj chorobami Creutzfelda-Jakoba i kuru. Obie objawiają się rozle-

głą degeneracją neuronów, ataksją i postępującą demencją. Obie nieodmiennie kończą się
śmiercią. - Bannerman włączył rzutnik i pstryknął trzymanym w dłoni pilotem. Na ekranie
pojawił się obraz z pierwszego slajdu. - Po lewej widzimy wycinek mózgu pacjenta zmarłego
na chorobę Creutzfelda-Jakoba. Po prawej mózg bez zmian patologicznych. Proszę zauważyć
wyraźną gąbczastość szarej istoty chorego mózgu. - Bannerman zmienił slajd i poprawił nieco
ostrość obrazu. - Oto zdjęcie pacjenta, który nabył chorobę Creutzfelda-Jakoba w wyniku
operacji przeszczepu rogówki. Zwróćcie uwagę na pozbawione wyrazu spojrzenie chorego i
brak napięcia mięśni twarzy.

- Czy to znaczy, że pacjent zachorował, bo przeszczepiono mu zarażoną rogówkę? -

dobiegł z ciemności głos któregoś ze studentów.

- Prawie na pewno - odparł Bannerman.
- A więc jest to choroba zakaźna?
- Tak, ale bardzo specyficzna.
Po sali przebiegł szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewać, że w końcu

udało im się przyłapać Bannermana na skrywaniu niekompetencji.

- To jest, czy nie jest? - padło zaczepnym tonem rzucone pytanie.
- O takich chorobach mówi się, że wywołują je nietypowe, tak zwane powolne wirusy.
- Dlaczego nietypowe?
- Otóż, jak dotąd, nie udało się wyizolować z zakażonego mózgu żadnego konkretnego

wirusa. Ale wszystko wskazuje na obecność w nim jakiegoś czynnika zakaźnego.

- Czyli jest to jednak choroba zakaźna?
- Tak.
- Czy znane są inne podobne choroby?
- Kilka chorób zwierząt.
- Na przykład? - uparty student najwyraźniej zdecydowany był wycisnąć z Bannermana

przyznanie się do ignorancji.

- Scrapie, trzęsawka owiec; encefalopatia gąbczasta bydła.
- „Krowia wścieklizna”?
- Owszem. Także zakaźna encefalopatia norek.
- Czy nie sądzi pan, że wystarczyłoby przyłożyć się do roboty, żeby określić przyczynę

tych chorób?

Bannerman osłupiał. Arogancja tego młodzika przekraczała wszelkie granice.
- Panie...?

background image

- Marsh - podpowiedział student.
- Panie Marsh, kilku naprawdę wybitnych naukowców pogrzebało swoje kariery tylko

dlatego, że uparli się odkryć przyczynę tych chorób. A może tak pan przyłożyłby się do
roboty i zechciał w formie rozprawki ustosunkować się do popełnionych przez nich błędów?
Powiedzmy, że zrobi pan to na przyszłą środę. Zgoda?

- Tak jest - wymamrotał student, już zdecydowanie pokornym tonem.
- A co z barierą gatunkową? - padło następne pytanie, tym razem wypowiedziane

dziewczęcym głosem.

- Dobre pytanie, panno...
- Lindsay.
- Dobre pytanie, panno Lindsay. Do chwili wystąpienia epidemii „krowiej wścieklizny”

wszyscy wierzyliśmy w istnienie bariery gatunkowej. Ostatnie badania dowodzą, że encefalo-
patia gąbczasta atakuje bydło karmione paszą zawierającą resztki mózgu owiec zarażonych
wirusem scrapie.

- W takim razie nie jest wykluczone, że po zjedzeniu chorego zwierzęcia człowiek

również może zapaść na chorobę mózgu?

- Nie, ale też nie istnieją żadne dowody na poparcie tego poglądu.
- Na razie.
- Na razie - zgodził się Bannerman.
- A gdyby okazało się, że chorobę Creutzfelda-Jakoba wywołuje właśnie spożywanie

zakażonego mięsa?

- Powtarzam: nic nie uprawnia nas do takiego twierdzenia.
- Ale na wszelki wypadek doradzałby pan przejście na wegetarianizm - podpowiedział

ktoś z końca sali.

Bannerman śmiał się razem z innymi.
- Ja przynajmniej nie zamierzam zostać wegetarianinem - powiedział.
- Na razie - dodała panna Lindsay, wzbudzając kolejną falę rozbawienia.
- A choroba Alzheimera? Czy ją też przypisuje się działaniu podobnych wirusów?
- Nie. Istnieją wyraźne różnice w obrazie anatomopatologicznym.
- Czy wiadomo, co powoduje chorobę Alzheimera?
- Jedna z jej postaci ma niewątpliwie podłoże genetyczne. Na temat częściej występują-

cych form nie wiemy właściwie nic, poza domniemaniem, że w grę wchodzi pewien czynnik
chemiczny.

- Aluminium?
- W kilku opracowaniach pojawiły się takie sugestie - przyznał Bannerman.
- Czy zgodziłby się pan z twierdzeniem, że badania nad chorobami w rodzaju choroby

Alzheimera są skandalicznie zaniedbane? - oskarżycielski ton w głosie pytającego przeczył
uprzejmej formie pytania.

Bannerman spojrzał na studenta wpatrzonego weń spod szopy rudych włosów kontra-

stujących z szalikiem w barwach szkoły medycznej. Na dobrą sprawę jego zachowanie można
było uznać za bezczelne, ale Bannerman zbyt często miał do czynienia z podobnym
zuchwalstwem, by się nim teraz przejmować. Należało je chyba złożyć na karb młodzieńczej
przekory i równie młodzieńczego przekonania o czystości własnych intencji.

- Owszem - odparł zdawkowo.
- Dlaczego tak się dzieje? - nie ustępował rudzielec.
- Każde społeczeństwo dysponuje ograniczonym zasobem środków, które może prze-

znaczyć na badania naukowe - powiedział Bannerman. - Schorzenia w rodzaju choroby
Alzheimera są typowe dla wieku starczego. Tymczasem pieniędzy z trudem starcza na bada-
nie chorób zagrażających ludziom młodym. To wszystko.

- Uważam, że to świństwo - oświadczył student. Bannerman czuł, że sympatia grupy w

background image

tej chwili nie jest po jego stronie.

- Być może powinien pan studiować nauki społeczne, a nie medycynę - powiedział.
- Albo nauki polityczne - dorzucił ktoś. Po sali przeleciał szmer śmiechu.
- Cele, jakie stawia sobie medycyna, są czysto pragmatyczne - powiedział Bannerman. -

Lekarz dysponuje określonymi środkami i zgodnie z tym podejmuje takie, a nie inne decyzje.
Kiedy ma się dwóch pacjentów z niewydolnością nerek, a do dyspozycji tylko jedną sztuczną
nerkę, nie pora krzyczeć, że to świństwo. Trzeba zdecydować kto ma żyć, a kto umrzeć.

Bannerman zamilkł, czekając, aż jego słowa zapadną w umysły słuchaczy. Wreszcie

powiedział:

- Być może zainteresuje państwa porównanie patologii najważniejszych chorób zwyro-

dnieniowych mózgu. Proszę o zapoznanie się z tym tematem, a na najbliższych zajęciach
spróbujemy przedyskutować państwa wątpliwości...

Po wykładzie Bannerman wrócił do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalił papierosa, a

chwilę później jego sekretarka, Olive Meldrum, przyniosła filiżankę mocnej, czarnej kawy.

- Jak poszło?
- Nieźle - odparł Bannerman. - Całkiem nieźle. To dobra grupa. Co słychać?
- Dzwoniła Stella. Po południu operuje, ale o ósmej spodziewa się pana na kolacji.

Pytała, czy nie kupiłby pan wina.

- Czy...
- Będzie kurczak - powiedziała Olive uprzedzając pytanie Bannermana.
- Coś jeszcze?
- Doktor Vernon prosił, żeby zadzwonił pan do niego w wolnej chwili. Poza tym spo-

kój.

- Dzięki, Olive. Bądź tak dobra i połącz mnie z Vernonem.
Olive wyszła, zamykając za sobą drzwi, a kilka minut później odezwał się brzęczyk

telefonu na biurku Bannermana.

- Cześć, George. Miałeś do mnie jakąś sprawę?
Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie, doktor Vernon przystąpił

do rzeczy.

- Mam tutaj czterdziestosiedmioletniego mężczyznę z poparzeniami ręki. Oblał się

niechcący wrzątkiem z czajnika.

- Poparzenia to raczej nie moja specjalność - wtrącił Bannerman.
- Nie o to chodzi. Podejrzewam, że dolega mu coś poważniejszego.
- Na jakiej podstawie?
- Kilkakrotnie z nim rozmawiałem. I odniosłem wrażenie, że nie pamiętał, co powie-

działem dosłownie kilka minut wcześniej. Początkowo nie zwróciłem na to uwagi, ale sytua-
cja zaczęła się powtarzać. Znasz się na chorobach mózgu; nie zechciałbyś go obejrzeć?

- Jasne - odpowiedział Bannerman. Spojrzał na zegarek. - Może teraz?
- Świetnie. - Doktor Vernon dodał, że byłby mu bardzo zobowiązany. Umówili się za

pięć minut w sali numer siedemnaście.

Przed wyjściem Bannerman wypłukał usta odświeżającym płynem, którego buteleczkę

trzymał na umywalce w gabinecie; nie chciał, żeby pacjenci czuli, że palił papierosy. Włożył
świeży fartuch i pomaszerował na oddział. Laboratorium patologiczne mieściło się w sutery-
nie, toteż musiał pokonać dwa piętra schodów, a następnie długi korytarz, o tej porze pełen
wózków z naczyniami i pielęgniarek kursujących między salami chorych a kuchnią. Vernon
czekał u wejścia do siedemnastki. Razem weszli do środka.

- Dzwoniłem do siostry. Powiedziałem, że już idziemy.
W tym momencie jak na zamówienie otworzyły się boczne drzwi i stanęła w nich tęga

kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i białym plisowanym czepku na siwych wło-
sach.

background image

- Pan Green jest gotów - powiedziała z uśmiechem. - Pielęgniarka rozstawi panom

parawan.

Młoda praktykantka ze szkoły pielęgniarskiej zaprowadziła lekarzy do łóżka pacjenta, a

następnie odgrodziła je od reszty sali zielonym płóciennym parawanem. Jak zwykle w porze
posiłków pomieszczenie wypełniał charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i
środków dezynfekujących.

- Panie Green, to doktor Bannerman. Chciałby zadać panu kilka pytań.
Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mężczyzna, uśmiechnął się pokazując zdrowe zę-

by.

- Co pan chce wiedzieć, doktorze? Dzięki doktorowi Vernonowi moja ręka goi się bez

zarzutu. Podobno niedługo będę mógł wrócić do domu.

- Miło mi to słyszeć - odparł Bannerman. - Proszę mi opowiedzieć, co się panu stało?
- Z lekarzami to jak z policją - wesoło powiedział chory. - W kółko zadają te same

pytania.

- Mam nadzieję, że nie mówi pan tego na podstawie własnych doświadczeń - zażartował

Bannerman.

- Owszem - odparł Green, a widząc, że lekarz robi nieco głupią minę, dorzucił - jestem

policjantem, doktorze. Sierżantem w wydziale śledczym Scotland Yardu.

- Ach tak - zaśmiał się Bannerman. - Nie wiedziałem. A więc, co się panu przytrafiło?
- Co się przytrafiło?
Bannerman zorientował się, że Green najwyraźniej zapomniał już o jego wcześniejszym

pytaniu. Zerknął na Vernona, a ten odpowiedział mu dyskretnym ruchem głowy.

- Chodzi o pański wypadek.
- Byłem po prostu nieostrożny. Złapałem czajnik, sądząc, że jest pusty. Chciałem wsta-

wić wodę na herbatę, ale okazało się, że jest pełen wrzątku. Oblałem sobie całą rękę.

- Okropne - skrzywił się Bannerman. - Kto jeszcze był wtedy w domu?
- Nikt - odparł Green.
Bannerman uważnie przyjrzał się choremu, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z

wymowy własnych słów; wyglądało na to, że nie.

- Co działo się potem? - zapytał.
- Próbowałem zdjąć koszulę i włożyć rękę pod zimną wodę, ale bolało jak wszyscy dia-

bli. Ręka wyglądała paskudnie, więc wezwałem karetkę i czekałem, aż przyjadą.

- Długo pan czekał?
- Osiem minut. Przez cały czas patrzyłem na zegar.
- Czy pan wie, ile czasu trwała jazda do szpitala? - zapytał Bannerman.
- Dziesięć minut. Bylibyśmy szybciej, ale na Graham Road, tam gdzie reperują gazo-

ciąg, trafiliśmy na korek. Mimo że kierowca włączył syrenę i migające światło, musieliśmy
czekać przez kilka minut.

- Jaki dziś mamy dzień?
Green uśmiechnął się, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Patrząc jednak na

Bannermana stwierdził, że ten przygląda mu się uważnie, najwyraźniej czekając na odpo-
wiedź.

- Dzisiaj? Dzisiaj jest... no...
- Wtorek - podpowiedział Bannerman. - Dwudziesty trzeci stycznia.
- No właśnie - rozpromienił się Green. - Nie mogłem sobie przypomnieć. To przez to,

że w szpitalu wszystkie dni są takie podobne.

Bannerman ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Chciałbym, żeby spróbował pan policzyć od trzystu wstecz, odejmując za każdym

razem siedem - powiedział.

Green wzruszył ramionami i zaczął liczyć:

background image

- Trzysta, dwieście dziewięćdziesiąt trzy, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście

siedemdziesiąt dziewięć, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście osiemdziesiąt sześć...

- Wystarczy - powiedział Bannerman.
- I jak? - z uśmiechem spytał Green.
- Doskonale - odparł Bannerman. Spojrzał na kolegę i skinął głową.
Vernon podziękował Greenowi za współpracę i ruszył za Bannermanem do dyżurki.

Pielęgniarka złożyła parawan i odjechała z nim w kierunku wyjścia.

- Co o tym sądzisz? - zapytał Vernon.
- Twój niepokój wydaje mi się uzasadniony - odrzekł Bannerman. - Ten człowiek ma

wszelkie objawy wczesnej choroby Alzheimera.

- Tego się właśnie obawiałem.
- Jego stara pamięć jest w porządku, ale świeża praktycznie nie istnieje. Przypuszczam,

że to właśnie było przyczyną wypadku. Sam postawił czajnik na gazie, a potem o nim zapo-
mniał. Chciał to zrobić jeszcze raz i oblał się wrzątkiem. Twierdzi, że w domu był sam, więc
nikt inny nie mógł wstawić czajnika.

- Nie ma nawet pięćdziesiątki. - Vernon ze smutkiem pokręcił głową.
- Może być z nim już tylko gorzej - cicho powiedział Bannerman. - Jego aktywne życie,

zwłaszcza zawodowe, jest właściwie skończone.

- Ma żonę i dwóch nastoletnich synów. Jeden z nich to czarny chłopiec, adoptowany

przez Greenów, gdy miał trzy lata. Czasami zastanawiam się, czy to wszystko ma jakiś sens.

- Od pewnego czasu mam podobne wątpliwości - przyznał Bannerman. Nie zamierzał

jednak rozwijać tego tematu. Pożegnał się z Vernonem i wrócił na oddział patologii.

Olive Meldrum musiała wyjść na lunch; jej pokój był pusty. Bannerman zaparzył sobie

następną kawę, zaniósł do gabinetu i z papierosem w dłoni zasiadł przy biurku. Zdecydował,
że nie będzie dziś jadł lunchu. Poranne ważenie dało wynik siedemdziesięciu dziewięciu
kilogramów. Bannerman wiedział, że nie ma nic na swoją obronę. Rosnąca warstwa sadełka
w okolicy pasa była wynikiem pobłażania sobie przy bożonarodzeniowym stole. Waga nie
kłamała. Coś trzeba będzie z tym zrobić.

Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Nagle uświadomił sobie, że za osiem dni

będzie obchodzić trzydzieste ósme urodziny. Trzydziesto ośmioletni kawaler! Zdawało mu
się, że słyszy głos matki, podczas świąt odwiedził rodziców i, jak co roku, musiał wysłuchać
odpowiedniej porcji wyrzutów i namawiania, żeby się wreszcie ożenił. Całe szczęście, że miał
jeszcze siostrę. Kate z mężem zadbali o to, by dostarczyć staruszkom pary udanych wnuków,
co odrobinę zmniejszyło presję wywieraną na Bannermana. Matka nie zamierzała jednak
ustąpić. „Kiedy wreszcie pobierzecie się ze Stellą?” - to pytanie stanowiło refren jej rozmów z
synem.

Nie pomagały tłumaczenia Bannermana, że Stella jest tylko jego starą przyjaciółką. To

była prawda, ale z drugiej strony Stella była jedyną kobietą, o której kiedykolwiek rozmawiał
w domu. Owszem, przed mniej więcej pięcioma laty istniało między nimi coś w rodzaju
uczucia. Do niczego jednak nie doszło i od tej pory łączyła ich jedynie trwała przyjaźń.
Związki Bannermana z innymi kobietami, głównie z pielęgniarkami, miały charakter
przypadkowy. Temat ten oczywiście nie nadawał się do rozmów z rodzicami. Bannerman
starał się w ogóle nie wspominać o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym
przesłuchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpańskiej inkwizycji.

Zaciągnął się głęboko dymem papierosa i złożywszy głowę na oparciu fotela pogrążył

się w rozmyślaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubił kobiety i wszystko
wskazywało na to, że ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodził moment, kiedy
wycofywał się, jakby niezdolny uczynić ostatni krok. Zamknął oczy rozmyślając o swojej
słabości w podejmowaniu decyzji dotyczących własnego życia, co było dość śmieszne u

background image

kogoś, kto na co dzień musiał decydować o życiu innych ludzi.

Musiał uczciwie przyznać, że w jego życiu było kilka kobiet, z którymi łączyły go więzi

emocjonalne, ale też nic poza tym. Stella wytknęła mu kiedyś, że chyba nie widzi różnicy
między pożądaniem a głęboką potrzebą bycia z kimś. Kobiety lubią czuć się potrzebne. Może
o to chodzi? Czyżby był tak dalece samowystarczalny, że w gruncie rzeczy nikogo nie potrze-
bował? Może jednak był „samotną wyspą”?

Bannerman zdusił papierosa w popielniczce i wyprostował się. Na dzisiaj dość tej

autoanalizy. Przejrzał rozkład zajęć popołudniowych i stwierdził, że czeka go jeszcze sekcja
zwłok pacjenta zmarłego na raka mózgu. Obiecał także, że w razie konieczności wykonania
pilnej biopsji będzie do dyspozycji zespołu operującego dziś nowotwór piersi. Operację prze-
prowadzić miał John Thorn, chirurg darzony przez Stellę szczególnym szacunkiem. „Guz
znajduje się w wyjątkowo paskudnym miejscu - powiedział Thorn. - Jeśli coś pójdzie nie tak,
pacjentka nie będzie miała drugiej szansy”.

Była za pięć druga. Operacja miała się rozpocząć o trzeciej trzydzieści. Bannerman

uznał, że czas wziąć się do roboty. Zostawił wiadomość, by wezwano go, gdyby Thorn
zażądał przeprowadzenia jakiejś analizy, przypiął beeper do kieszeni fartucha i ruszył do pro-
sektorium.

Jego przybycie najwyraźniej zaskoczyło dyżurnego sanitariusza. Siedział przy stole z

gazetą w dłoni, przed nim na kawałku papieru śniadaniowego leżała nadgryziona kanapka i
stał termos z odkręconym kubkiem.

- Nie zdążyłem wyjść na lunch - wyjaśnił. - Doktor Leeman strasznie się dziś grzebał.
- Zaczekam, aż pan skończy - powiedział Bannerman.
- Kogo bierze pan na warsztat? - Sanitariusz podniósł się od stołu i zapakował nie

dojedzoną kanapkę.

- Pacjenta z ósemki. Thomas George Baines, zmarł w niedzielę wieczorem.
Sanitariusz spojrzał na wiszący na ścianie plan chłodni. Nazwiska zmarłych wypisywa-

no na nim ołówkiem, tak że można było je ścierać gumką, której brudny ogryzek leżał na
stole.

- Baines, numer pięć - mruknął sanitariusz kierując się do wyjścia z dyżurki.
Chłodnia było to długie, pomalowane na biało pomieszczenie. Wzdłuż jednej z jego

ścian widniał rząd wysokich, zamykanych na ciężkie zasuwy drzwi. Były one ponumerowane
od jednego do ośmiu. Sanitariusz otworzył drzwi oznaczone cyfrą pięć, odsłaniając trzy
ułożone poziomo, jedna nad drugą, szuflady. Odczytał napis na kartce przytwierdzonej do
środkowej szuflady i oznajmił:

- Proszę bardzo. Pan Thomas Baines.
Przyciągnął wózek do drzwi komory chłodniczej, zablokował kółka i podniósł jego

ruchomy blat do wysokości półki. Następnie z widoczną wprawą zsunął nań ciało Thomasa
Bainesa. Odblokował kółka i szerokim łukiem odstawił wózek na bok. Zatrzasnął drzwi ko-
mory i skierował pytające spojrzenie na lekarza.

- Stół numer jeden. Pasuje?
- Oczywiście - odparł Bannerman.
Sanitariusz umieścił zwłoki na stole sekcyjnym, zdjął całun i włączył spłukiwanie blatu.

Zimna woda zabulgotała w rowkach odpływowych. Bannerman zapalił górne światło i uru-
chomił wyciąg.

- Dać trochę odświeżacza? - zapytał sanitariusz.
Bannerman pokręcił głową.
- Robimy tylko czaszkę - powiedział. Nie mniej niż inni nie znosił odoru sekcji, ale

wdychanie odświeżacza powietrza było jeszcze gorsze, bo skóra i ubranie na długie godziny
nasiąkały jego przenikliwą wonią. Nie było potrzeby otwierania jamy brzusznej Thomasa
Bainesa. Badanie miało dotyczyć wyłącznie głowy, toteż można się było obyć bez odświeża-

background image

cza.

- Chce pan, żebym otworzył czaszkę? - pytał sanitariusz.
- Nie trzeba - odpowiedział Bannerman. - Niech pan kończy śniadanie.
- Wesołej zabawy, szefie.
Bannerman włożył gumowce wybrane z rzędu obuwia ochronnego stojącego pod ścianą

i sięgnął do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchów. Zawiązał wstążki na
plecach i wciągnął na dłonie rękawice chirurgiczne wyjęte z pudełka opatrzonego napisem
„duże”. Elektryczną piłą przeciął dokoła czaszkę denata, kilkakrotnie przerywając piłowanie,
by spłukać gromadzące się pod ostrzem okruchy i pozwolić rozwiać się swądowi przypala-
nych kości. Następnie usunął pokrywę czaszki Thomasa Bainesa i odłożył ją na bok. Posługu-
jąc się narzędziami chirurgicznymi wydobył mózg z jamy czaszki i przeniósł na przygotowa-
ną do tego celu tacę na bocznym stoliku.

Zważył mózg i dokładnie go obejrzał ze wszystkich stron.
- Nietrudno zauważyć, co cię zabiło, przyjacielu - mruknął do siebie. Z lewej półkuli

odsłoniętego mózgu wystawał duży guz.

Jaskrawa czerwień rakowatej tkanki kontrastowała z szarością zdrowych zwojów.

Bannerman wyłuskał guz i włożył go do słoja na próbki, w którym trafić miał do laborato-
rium. Resztę mózgu umieścił z powrotem w czaszce i zawołał sanitariusza oznajmiając, że
skończył.

- Dobra jest, szefie. Założyć mu z powrotem czapeczkę? - sanitariusz zaniósł się zdu-

szonym chichotem.

Bannerman nawet się nie uśmiechnął. Tego rodzaju humor nie był w jego guście.
- Proszę to zrobić, z szacunkiem należnym zmarłemu, jeśli łaska - powiedział.
- Oczywiście, panie doktorze - skwapliwie odparł sanitariusz, a jego twarz przybrała

wyraz powagi. Uświadomił sobie, że popełnił błąd oceniając tego lekarza.

Bannerman ściągnął rękawice i wrzucił je do plastikowego pojemnika na śmiecie. Pod-

szedł do dużej porcelanowej umywalki, przycisnął łokciem dźwignie kranu i dozownika i z
przyjemnością zanurzył dłonie w strumieniu gorącej wody z płynnym mydłem. Wycierając
ręce przyglądał się, jak sanitariusz pogwizdując pod nosem przykrywa głowę zmarłego odcię-
tym fragmentem czaszki, pieczołowicie ustawia ją we właściwej pozycji, sprawdza z jednej, z
drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniający uszczelkę.

Bannerman musiał przyznać, że daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu

prosektorium wymiotował zamknięty w łazience. Nie tak często jak niegdyś, ale zdarzało się.
Nikomu o tym nie mówił, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze sobą naprawdę blisko, ani ojcu,
który także był lekarzem. Zresztą nie lubił zbytnio się nad tym zastanawiać. Piszczenie
beepera w kieszeni sprawiło, że i teraz przestał myśleć o swoich problemach.

- Już idę - rzucił w słuchawkę usłyszawszy, że z sali operacyjnej przysłano próbkę z

prośbą o wykonanie pilnej biopsji. Drzwi prosektorium z hukiem zatrzasnęły się za
Bannermanem, gdy biegł wyłożonym kafelkami korytarzem w kierunku schodów wiodących
do laboratorium. Zanim dotarł na miejsce, laboranci zdążyli już przygotować preparat i
właśnie jeden z nich ustawiał go pod obiektywem zeissowskiego mikroskopu.

- Co tam widzisz, Charlie? - zapytał Bannerman.
- Nie bardzo mogę się w tym połapać.
- Słaby preparat?
- Możliwe - odparł laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien być goto-

wy.

Laborant odsunął się, ustępując lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwię-

kszył nieco odległość między okularami, dostosowując ją do rozstawu swoich oczu, i nastawił
maksymalną ostrość. Operując śrubami przesuwu mógł milimetr po milimetrze badać prepa-
rat, pewien, że nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce.

background image

- Cholera - mruknął przez zaciśnięte zęby.
- Znalazł pan coś? - zapytał laborant.
- Nie wygląda to dobrze. - Bannerman obracał pokrętłem regulacji ostrości, jakby spo-

dziewał się znaleźć lepsze, doskonalsze ustawienie. - Proszę spojrzeć. Dokładnie na godzinie
jedenastej.

Laborant pochylił się nad okularem.
- Taak - powiedział. - Coś tam jest, ale nie widzę tego dość wyraźnie, żeby... - urwał,

nie chcąc chyba ryzykować wygłaszania zdecydowanej opinii.

- Dzwonili z chirurgii - rozległ się za ich plecami głos młodej laborantki. - Chcą

natychmiast znać wyniki badania.

- Sprawdzę, czy ten drugi preparat jest już gotowy - powiedział laborant wstając od

mikroskopu. Wrócił po minucie, a na jego twarzy widniał wyraz zakłopotania. - Obawiam się,
że trzeba zaczekać jeszcze dziesięć minut. Coś nie wyszło.

Bannerman spojrzał na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedział. Wstał i zwrócił

się do dziewczyny.

- Porozmawiam z chirurgią. - Poszedł za nią do głównego laboratorium, gdzie stał tele-

fon.

- Tu Bannerman. Możecie dać nam jeszcze dziesięć minut?
- Wykluczone - zabrzmiał w słuchawce głos chirurga. - Muszę wiedzieć natychmiast.
Bannerman przymknął oczy. Zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział:
- Złośliwy.
- Zrozumiałem - rzucił chirurg i rozłączył się.
W laboratorium zapanowało przygniatające milczenie. Przerwał je Bannerman.
- Będę u siebie. Dajcie mi znać, jak przyniosą drugi preparat. Stał przy oknie w swoim

gabinecie i drżącymi dłońmi próbował zapalić papierosa. Widok za szybą nie nastrajał zbyt
pogodnie: odległa o raptem trzy metry betonowa ściana, po której spływała woda z pękniętej
rynny. Zresztą Bannerman i tak jej nie widział. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie.

Z zadumy wyrwało go lekkie pukanie do drzwi.
- Proszę.
- Preparat gotowy.
Bannerman skinął głową i odwrócił się do wyjścia. Laborant przytrzymał mu drzwi.
- Miał pan rację - odezwał się. - Rzuciłem okiem na tę nową próbkę. Nowotwór złośli-

wy.

Bannerman przystanął i odetchnął głęboko. Poczuł, że wewnętrzne drżenie powoli go

opuszcza.

- Ani przez chwilę w to nie wątpiłem, Charlie - powiedział.
- Jasne, że nie - w spojrzeniu laboranta pojawiło się coś, jak zapowiedź uśmiechu. Przez

chwilę patrzyli sobie z lekarzem w oczy. - Drugi preparat jest doskonale czytelny... Biedna
kobieta...

background image

Rozdział 2

Bannerman wyszedł ze szpitala o szóstej trzydzieści. Wsiadając do swojego rovera

zauważył, że biały golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadził wóz z ciasnego
stanowiska w części zarezerwowanej dla personelu medycznego. Miał nadzieję, że ruch na
ulicach po szaleństwie popołudniowego szczytu będzie znośny, ale przy wjeździe na ulicę
musiał czekać dobrą minutę, nim wypatrzył lukę w szeregu wolno sunących pojazdów.
Zaklął, po raz kolejny wycierając rękawiczką zaparowaną przednią szybę.

- Ciemna, mokra dziura - mruknął, myśląc o urokach mieszkania w Londynie. Włączył

wentylator i podgrzewacz tylnej szyby.

Chwilę później musiał zahamować z powodu niewidocznego korka gdzieś w przodzie;

to też nie poprawiło mu humoru. Włożył do odtwarzacza kasetę z koncertami Vivaldiego i
spróbował skoncentrować się na muzyce. Kasety w samochodzie to był pomysł Stelli. W
pewnym momencie miała dość źle skrywanej frustracji, jaka ogarniała Bannermana, ilekroć
siadał za kierownicą, i postanowiła poddać go „muzykoterapii”. Uparła się, by wypróbował
na sobie prawdziwość twierdzenia o relaksującym działaniu muzyki.

Jak dotąd, najskuteczniejsza okazała się taśma z chorałami gregoriańskimi w nagraniu

chóru francuskich mnichów z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonów i
modlitewny ton pieśni pozwalały zapomnieć o własnych niepokojach, kierując myśli ku
sprawom ostatecznym. Jak na ironię okazało się, że kościelna atmosfera w samochodzie
irytowała Stellę nie mniej niż humory Bannermana. Nalegała, by spróbował czegoś innego. W
ubiegłym tygodniu zaaplikowała mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszła kolej
na Vivaldiego i jego Cztery pory roku.

Rząd samochodów drgnął i ruszył, by znieruchomieć po przejechaniu pięćdziesięciu

metrów. Bannerman przesunął dźwignię biegów na luz i westchnął ze złością. Zima
Vivaldiego najwyraźniej na niego nie działała. Dojazd do domu zabrał mu w sumie trzydzie-
ści pięć minut. Jeszcze kilka zakrętów i nareszcie zatrzymał się w cichej przystani Redholm
Court.

Zamykając samochód przypomniał sobie, że nie kupił wina. Zastanawiał się, czy nie

zrobić tego w drodze do Stelli, ale wtedy doniósłby je ciepłe. Do sklepu, gdzie sprzedawano
alkohole, miał nie więcej niż czterysta metrów. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył szybkim
krokiem. Po piętnastu minutach był z powrotem.

Wstawiwszy wino do lodówki zdjął płaszcz i z butelki stojącej na tacy przy oknie nalał

sobie solidną porcję dżinu. Zaciągnął zasłony i włączył telewizor, w samą porę, by obejrzeć
końcowy fragment popołudniowych wiadomości na kanale czwartym.

Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowało się na drugim piętrze. Opłata za

komorne obejmowała także wszelkie usługi. Bannerman mieszkał tu od dwóch lat i nie
zamierzał szukać niczego innego. Lokal był cichy, ciepły zimą, latem słoneczny, lecz nie
przegrzany dzięki dużemu, południowemu balkonowi i obfitości zieleni. W otaczających dom
prywatnych ogrodach rosło sporo drzew, w tym kilka dorodnych buków. Na ładnie utrzyma-
nych klombach i trawnikach jak rok długi krzątali się ogrodnicy. Mieszkańcy kamienicy mieli
nawet garaż do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystał. Wolał zostawiać
samochód na asfaltowym podjeździe naprzeciwko wejścia.

Samo mieszkanie było niemal puste, co wynikało nie tyle z hołdowania „minimalistycz-

nej” modzie panującej we wnętrzarstwie, co z obojętności właściciela na wygląd otoczenia.
Podstawowym elementem wyposażenia były tu półki na książki, które i tak nie mieściły
wszystkich zbiorów Bannermana. Zawsze jakieś tomy poniewierały się po podłodze, co
stanowiło wieczne utrapienie sprzątaczki. Utrzymywała, że tarasują drogę jej elektroluksowi.

Nie wiedziała, biedaczka, że fakt ten był dla Bannermana źródłem perwersyjnej przy-

jemności. Każdy sposób powstrzymania pochodu hałaśliwego monstrum zasługiwał na uwa-

background image

gę. Odkurzacz budził w nim irracjonalne obrzydzenie, był jego znienawidzonym wrogiem,
symbolem „udomowienia”. Przebrzydły jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: „mam na-
dzieję, że to panu nie przeszkodzi” sprzątaczki, w jednej chwili wyganiał go z domu. Wkładał
strój sportowy i biegał, dopóki sprzątanie się nie skończyło.

Dopił drinka, zrzucił buty i na bosaka powlókł się pod prysznic. W przedpokoju zauwa-

żył adresowaną do siebie kartkę i zatrzymał się, by ją odczytać. Była to wiadomość od
sprzątaczki, która donosiła, że jedna z jego koszul nie wróciła z pralni. Już „im na to zwróciła
uwagę”, a „tak przy okazji”, powinien sobie kupić kilka nowych. Stare są już „sfatygowane”.
Bannerman nie mógł zaprzeczyć, że była to uzasadniona krytyka. Był chyba najlepszym
klientem pobliskiej pralni.

Jeszcze jako student medycyny zauważył, że pojawieniu się lekarza patologa, na przy-

kład na przyjęciu, towarzyszy charakterystyczny smrodek, woń formaliny albo innych środ-
ków do konserwacji preparatów, którą przesiąka ubranie. Kiedy więc sam został patologiem,
postanowił przeciwdziałać tej niemiłej, poniekąd zawodowej, przypadłości. Sprawił sobie
dwa zestawy ubrań, przy czym jeden służył mu w pracy, drugi - w sytuacjach towarzyskich.
Pilnował, żeby mu się nie myliły. Wróciwszy z pracy rozbierał się, brał prysznic i przebierał
w świeże ubranie, robocze odkładając do kosza na brudy - „kosza Ali Baby”, jak mawiała
sprzątaczka. Bannermanowi podobała się ta przenośnia. To właśnie jedna z jego „roboczych”
koszul zginęła w pralni; pozostałe z tego kompletu sprzątaczka uznała za sfatygowane. Był
dopiero wtorek. Do końca tygodnia zrobi z tym porządek.

Dłużej niż zwykle marudził pod prysznicem, czekając, aż strumień gorącej wody masu-

jący mu kark uwolni go od przykrego napięcia mięśni. Zastanawiał się nad tym, co spotkało
go w ciągu dnia. Wciąż miał w pamięci tę chwilę, kiedy musiał postawić diagnozę na podsta-
wie niepewnej biopsji. Wszystko skończyło się dobrze, ale przeżył wtedy kilka nieprzyjem-
nych chwil. Najbardziej niepokoiło go to drżenie rąk, które zauważył u siebie czekając na
drugi preparat. W jego pracy stres był zjawiskiem powszednim, dotąd jednak nie zdarzyło mu
się reagować w taki sposób.

Wycierał się stojąc przed dużym lustrem wiszącym nad umywalką i krytycznym wzro-

kiem przyglądał się swemu odbiciu. Rzadko to robił. Być może powodował nim nastrój, jaki
ogarnął go na myśl o zbliżających się urodzinach; tak czy inaczej, dawno się sobie nie przy-
glądał. Pochylił się, by zbadać włosy nad czołem, jakby odrobinę rzadsze niż kiedyś. Były co
prawda mokre, ale mimo wszystko... Końcami palców zaczesał je do przodu.

Jego gładko ogolona twarz nie nosiła śladów otyłości, kontur brody był wciąż wyraźnie

zarysowany... No, dość wyraźnie. Może i dałoby się wypatrzyć coś w rodzaju zapowiedzi
podwójnego podbródka, ale to wrażenie znikało, gdy wysuwał nieco dolną szczękę, co też
natychmiast uczynił. Brązowe oczy, a zbadał je bardzo skrupulatnie, odciągając palcami do-
lne powieki, wyglądały na czyste; zęby zdrowe i nawet całkiem białe. Górna połowa ciała
muskularna, choć mięśnie nie tak sprężyste jak dziesięć lat temu. A ta odrobina brzuszka to
oczywiście chwilowe, jak to po świętach.

Przy wzroście około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów zbudowany był dość

masywnie; uda, nieco za grube i mięsiste, mogłyby być ciut dłuższe i szczuplejsze, ale w
czasach, gdy grywał w rugby, taka sylwetka była raczej zaletą. Podczas studiów występował
w drużynie Glasgow University i radził sobie całkiem nieźle. „Szczerze mówiąc, Bannerman
- pomyślał - nie masz wielkich szans na rolę amanta w serialu filmowym... ale właściwie
nigdy ich nie miałeś”.

Opasał się ręcznikiem i poczłapał do sypialni w poszukiwaniu ubrania.
Domofon zatrzeszczał i z głośnika popłynął głos Stelli Lansing:
- Wejdź, Ianie.
Szczęknął wyłącznik zamka i oto drzwi stały otworem - zanim Bannerman zdążył się

przedstawić.

background image

- Nie jestem żadnym Ianem - powiedział. - Jestem okrutnym gwałcicielem i właśnie idę

do ciebie. - Z butelką wina w dłoni wspiął się po schodach na piętro Stelli. Drzwi od mieszka-
nia były uchylone. Wszedł do środka i zamknął je głośno, sygnalizując swoje przybycie.

- Za chwilę do ciebie przyjdę - dobiegł go z kuchni głos Stelli. - Jak zwykle, nie zdąży-

łam. Zrób sobie coś do picia.

Bannerman nie posłuchał. Pomaszerował prosto do kuchni, podszedł do stojącej tyłem

Stelli i pocałował ją w policzek.

- Cześć.
- Zdaje się, że rozgotowałam ziemniaki - rzuciła przez ramię.
- Świetnie - odparł Bannerman. - Jestem na diecie.
- Od kiedy?
- Od dzisiaj.
- To do ciebie niepodobne - powiedziała Stella - troszczyć się o takie rzeczy.
Bannerman nie odpowiedział. Jej uwaga wydała mu się jednak zastanawiająca.
- Może przygotowałbyś nam po szklaneczce? - Stella mieszała coś w stojącym na

kuchence garnku.

Tym razem Bannerman zrobił to, o co prosiła. Kilka minut później weszła do salonu. W

drzwiach rozwiązała fartuch i niedbale rzuciła go na krzesło. Bannerman uśmiechnął się. Do
twarzy jej było z tą nonszalancją. We wszystkim, co robiła, był wdzięk i odrobina ostentacji.
Patrząc na nią przypomniał sobie, co słyszał kiedyś o Fredzie Astaire. Podobno idąc przez
scenę potrafił odrzucić papierosa i przydeptać go, nie gubiąc przy tym kroku.

Stella odgarnęła z twarzy kasztanowe włosy i zanim usiadła, wygładziła sukienkę. Ani

jej fryzura, ani ubiór nie wymagały poprawienia. Zawsze twierdziła, że jest niezorganizowana
i „zaganiana”, ale nie było w tym wiele prawdy. Jeśli rozgotowała ziemniaki, znaczyło to, że
Bóg chciał, by zostały rozgotowane.

- Jak minął dzień? - zapytała z uśmiechem, siadając obok gościa. Swojska uroda jej

dość pełnej twarzy łagodziła nieco wrażenie chłodu, jakim przejmował widok jej eleganckiej,
szczupłej sylwetki; odrobinę ostrzejsze rysy czyniłyby ją odpychająco doskonałą. Apetycznie
szerokie, rozchylone w uśmiechu usta nadawały jej wygląd zdziwionej i trochę nieobecnej.
Tak to widział Bannerman. Ktoś wrogo nastawiony do Stelli nazwałby taki wyraz twarzy pro-
tekcjonalnym.

- Bywało gorzej. A tobie?
- W porządku. Rutynowe usunięcie torbieli jajnika. Co stało się z pacjentką Johna

Thorna?

- Niestety musiałem stwierdzić nowotwór złośliwy. Nawiasem mówiąc, nie wiem, na

czym polegał problem.

- Wykryto u niej mnogie guzy w piersi. Na podstawie wyników prześwietlenia John

podejrzewał obecność głęboko usadowionego ogniska nowotworowego, ale nie udało im się
zlokalizować go igłą aspiracyjną. Chodziło mu o to, żebyś zrobił badanie, jeśli trafią na
ognisko podczas operacji. Wszyscy ufają twoim opiniom.

Bannerman uświadomił sobie, że nerwowym gestem pociera czoło, i cofnął rękę.
- Stało się coś złego? - zapytała Stella kładąc dłoń na jego ręce.
- Nie, nie - Bannerman uśmiechnął się. - Jestem trochę zmęczony. To wszystko.
- Musisz się bardziej oszczędzać.
Uwaga Stelli wypływała ze szczerego współczucia, ale Bannerman poczuł się winny.

Zdawał sobie sprawę, że to raczej ona miała prawo być zmęczona.

- Zobaczę, co z moim sosem - powiedziała znikając w drzwiach kuchni. - Możesz otwo-

rzyć wino.

Bannerman otworzył butelkę, a potem wolno, w zamyśleniu kręcił korkiem tkwiącym

na ostrzu korkociągu.

background image

- Stella? - powiedział.
- Tak? - odezwała się z kuchni.
- Jak myślisz, dlaczego zostaliśmy tak dobrymi przyjaciółmi?
- Nie wiem. - Stella wniosła do pokoju parujące danie. - Czy to dla ciebie ważne?
- Może - odparł Bannerman.
- Dlaczego? - Postawiła naczynie na stole i spojrzała mu w oczy. - Skąd ci to przyszło

do głowy?

- Tak sobie myślałem...
- O czym?
- O życiu.
- I co?
- Sam już nie wiem.
- Aha. - Uśmiechnęła się z przekąsem. - A co chciałbyś wiedzieć?
- Dlaczego nie wyszłaś za mąż? Dlaczego ja się nie ożeniłem? Czy sądzisz, że to wina

naszych charakterów? Jakichś ukrytych wad?

- Ja tam czuję się całkiem szczęśliwa - oświadczyła Stella. - Może po prostu lubimy

spokój? Oboje mamy absorbujący zawód i mnóstwo pracy. Może nam to wystarcza?

- Tak, ale...
- Ale co? Coś cię gryzie? A może to napad melancholii pana w średnim wieku?
Na wzmiankę o „średnim wieku” Bannerman skrzywił się, co nie uszło uwagi Stelli.

Nic nie uchodziło jej uwagi.

- A więc to o to chodzi - powiedziała zadowolona ze swojej domyślności.
- Pleciesz jakieś głupstwa - zaprotestował pośpiesznie.
- Kryzys wieku średniego. Oto, co cię gryzie! Nurzasz się w orgii autoanalizy! Czy

chcesz położyć się na kanapie i opowiedzieć mi o swoich najskrytszych lękach?

- Ani mi to w głowie - oburzył się Bannerman. Czuł się bezbronny wobec jej sarkazmu.

Żałował już, że w ogóle wdał się w tę rozmowę. Powinien wiedzieć, że Stella od razu go
przejrzy. - Tak się tylko zastanawiałem - mruknął.

- Rozumiem - skinęła głową. - I przy okazji postanowiłeś zadbać o linię...
- Ale z ciebie jędza - zaśmiał się Bannerman.
- Bierz się do jedzenia - powiedziała. - Wracając do domu zawsze możesz wpaść na

dyskotekę i wypocić te parę kilo nadwagi.

Po kolacji, kiedy siedzieli na kanapie popijając kawę, Bannerman powiedział:
- O mało się dzisiaj nie zbłaźniłem.
- A co się stało?
- Straciłem panowanie nad sytuacją. Dostałem nieczytelny preparat, a z sali operacyjnej

naciskali, żebym stawiał diagnozę nie czekając na drugi wycinek.

- To rzeczywiście sytuacja nie do pozazdroszczenia.
- Jasne, ale za to mi właśnie płacą.
- Jak do tego doszło?
Bannerman szczegółowo opowiedział swoje perypetie z popołudniową biopsją. Stella

patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- I ty to nazywasz brakiem panowania nad sytuacją? Przecież to był prawdziwy kosz-

mar. A mimo to spisałeś się wspaniale.

- Tak wyszło. Ale równie dobrze wszystko mogło skończyć się inaczej - odparł

Bannerman. - Ta kobieta mogła bez potrzeby stracić pierś.

- Bzdura! - zawołała Stella. - Dostała najlepszego histopatologa w kraju.
- Dziękuję - powiedział Bannerman bez przekonania.
- Naprawdę wyglądasz na przygnębionego. Skąd się to bierze?
- Sam nie wiem. Dziś rano miałem zajęcia ze studentami. I nagle przyłapałem się na

background image

myśleniu, że wszystko, co robię, to zwykła strata czasu.

- Wszyscy miewamy czasem takie myśli - łagodnie powiedziała Stella. - Wystarczy, że

człowiek trafi na kiepską grupę.

- Kiedy okazało się, że wcale nie są tacy źli. Omawialiśmy choroby mózgu wywołane

przez powolne wirusy i wyglądało na to, że są autentycznie poruszeni. Pod koniec miałem
wyrzuty sumienia, że źle ich oceniłem.

- Potrzeba ci odmiany, ot co - oświadczyła Stella. - Zrób sobie urlop, odpocznij, naładuj

baterie.

- Nie mogę, mam mnóstwo roboty.
- Nikt nie jest niezastąpiony, Ianie. Nawet ty. Jestem pewna, że szpital nie zawali się

przez te kilka tygodni. Leeman da sobie radę w laboratorium, prawda?

- Owszem - zgodził się Bannerman.
- A Charlie Simmons jest doskonałym starszym laborantem.
- Tak.
- Więc w czym problem?
- W tym semestrze mam jeszcze dwa wykłady na temat chorób mózgu.
- No tak. To jest problem. Kiedy kończysz?
- W przyszły piątek mam ostatnie zajęcia.
- To już niedługo. Zaraz potem weź sobie urlop.
- Pomyślę o tym - powiedział Bannerman.
- Nie myśl! Zrób to!
Bannerman zamyślił się.
- Od dawna chodzi mi po głowie pewien pomysł - powiedział. - Dotąd nie mogłem go

jakoś zrealizować, ale może teraz to zrobię.

- Jaki pomysł?
- Wyjazdu zimą w góry. Do Szkocji.
- Poważnie?
- Jak najbardziej. Podczas studiów w Glasgow często chodziłem w góry. Obiecałem

sobie wtedy, że jeszcze kiedyś tam wrócę.

Stella wyglądała na zaskoczoną.
- Muszę przyznać – stwierdziła - że wyobrażałam sobie ciebie raczej wygrzewającego

się na plaży, rozglądającego się za dziewczynami i popijającego zimne piwko, ale jeśli napra-
wdę chcesz jechać w góry...

- Zobaczymy - powiedział Bannerman, próbując zamknąć temat. Nie udało mu się to

jednak, dopóki nie obiecał, że poważnie pomyśli o urlopie. - No dobrze, obiecuję - mruknął w
końcu. - Pomóc przy zmywaniu?

Oferta została odrzucona. Stella zamierzała posprzątać rano. Do szpitala szła dopiero na

jedenastą.

- A ty? - zapytała.
- Obiecałem zrobić sekcję małego Bryanta. Umarł w niedzielę. A o dziesiątej trzydzie-

ści mam zebranie, tak że będę musiał zacząć wcześnie.

- Słyszałam o tym chłopcu - powiedziała Stella. - Przykra sprawa. Rak mózgu, tak?
- Wszystko na to wskazuje - odparł Bannerman. - Jutro będę wiedział na pewno. Jeśli to

rak mózgu, muszę zrobić sprawozdanie dla MRC, do ich programu badawczego.

- Jakiego programu?
- Gromadzą informacje o przypadkach chorób mózgu na terenie Wielkiej Brytanii. Cho-

dzi o ustalenie, jaka jest sytuacja epidemiologiczna kraju w tym zakresie.

- Czy to rutynowe badania, czy coś ich przypiliło?
- Twierdzą, że rutynowe, ale kryje się za tym zamieszanie wywołane ubiegłoroczną

epidemią BSE. Ludzie nagle uświadomili sobie, że nikt na dobrą sprawę nie wie, co się dzie-

background image

je, gdyż choroby mózgu sprawiają wiele kłopotów diagnostyce i klasyfikacji. Zawsze ulega
się pokusie stosowania nic nie mówiących określeń w rodzaju „demencji”.

- Mam wrażenie, że ostatnio choroby takie, jak choroba Alzheimera, występują częściej.

Mam rację?

- Obawiam się, że tak - odparł Bannerman. - Ale dopiero ten program MRC da odpo-

wiedź na wszystkie pytania.

Stella spojrzała na zegarek.
- Już późno. Jeśli masz wstać rano...
Bannerman skinął głową i podniósł się z kanapy. Podziękował za kolację i ujmując obie

dłonie Stelli powiedział:

- Jestem ci wdzięczny za twoją przyjaźń.
- Zaczekaj - zaśmiała się. - I pamiętaj...
- Tak?
- Nie siedź za długo na tej dyskotece.

O trzeciej nad ranem Bannerman obudził się zlany potem. Uciekł z sennego koszmaru

w chwili, gdy naga kobieta podniosła nóż nad głową, celując ostrzem w jego serce. Ten ruch
sprawił, że w miejscu, gdzie powinny być jej piersi, otworzyły się rany pooperacyjne zalewa-
jąc go strumieniem krwi.

Usiadł gwałtownie, bez tchu, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Opuścił nogi na po-

dłogę i nie wstając z łóżka sięgnął po papierosy. Głęboko zaciągał się dymem, masując czoło
końcami palców.

Koszmar był zbyt realistyczny, by ryzykować powtórne zaśnięcie. Kobieta z nożem

mogła się czaić tuż za krawędzią snu. Włożył szlafrok i poszedł do salonu. W telewizji nie
było nic ciekawego - jakiś amerykański film, najprawdopodobniej z lat sześćdziesiątych - ale
przynajmniej miał czym zająć myśli. Szurając kapciami poszedł do kuchni wstawić wodę na
herbatę. Telewizor szemrał uspokajająco.

James Stewart i jego partnerka zdążyli pokonać wszystkie przeciwności w drodze do

szczęścia, a w popielniczce przybyły jeszcze dwa niedopałki, zanim Bannerman zdecydował
się wrócić do łóżka.

O dziesiątej piętnaście Bannerman wrócił z prosektorium z gotowym opisem sekcji

zwłok dziewięcioletniego Paula Bryanta.


- Daj mi druk sprawozdania dla MRC - rzucił w stronę sekretarki, idąc do swojego

gabinetu. - Chłopak miał raka mózgu.

- Pamięta pan o posiedzeniu Komisji Zdrowia, prawda? - zapytała Olive.
- Tak. - W głosie Bannermana nie słychać było entuzjazmu. Olive Meldrum uśmiechnę-

ła się. Znała niechęć szefa do nasiadówek.

Bannerman ulokował się za biurkiem i sięgnął po telefon. Miniona noc okropnie dała

mu się we znaki. Zdecydował, że pora coś z sobą zrobić. Wybrał czterocyfrowy numer i za-
czekał na połączenie.

- Drysdale - rozległo się w słuchawce.
- Cześć, Dave. Mówi Ian Bannerman. Czy moglibyśmy się spotkać?
- Co sądzisz o wspólnym drinku podczas lunchu?
- Chodzi mi o spotkanie na gruncie, że tak powiem, zawodowym - powiedział

Bannerman.

- Ach tak. Muszę cię jednak ostrzec, że porada psychiatry raczej już nie pomoże twoim

„pacjentom”.

Mimo najlepszych chęci Bannermanowi nie udało się wykrzesać z siebie właściwej

reakcji na żart kolegi. Drysdale musiał to wyczuć.

background image

- Może o wpół do trzeciej? - zapytał.
- Dobrze. U ciebie czy u mnie?
- Wpadnij raczej do mnie.
Zamawiając wizytę u psychiatry, Bannerman nie spodziewał się po niej zbyt wiele. Po

prostu nie miał czasu na solidną psychoterapię. Z drugiej strony bardzo szanował Davida
Drysdale’a; znał go i lubił od ponad pięciu lat. Drysdale był świadom niedostatków swojej
specjalności i nigdy nie starał się ich ukrywać. Nie chował się za psychiatryczny żargon, jak -
zdaniem Bannermana - robili często jego koledzy. Mówiąc o terapii elektrowstrząsami
określił ją kiedyś jako „podłączenie pacjenta do prądu dla sprawdzenia, co z tego wyniknie”.
Słysząc to, Bannerman poczuł, że znalazł psychiatrę, który da się lubić. Przy bliższym pozna-
niu Drysdale okazał się lekarzem autentycznie i głęboko zaangażowanym w swoją pracę.
Żałował tylko, że na ogół tak niewiele można zrobić, by pomóc człowiekowi dotkniętemu
chorobą psychiczną.


Gabinet Drysdale’a znajdował się na drugim piętrze. Ściany były ozdobione rysunkami

chorych na schizofrenię; między nimi znajdowała się niewielka reprodukcja Krzyku Edvarda
Muncha. Witając się, Drysdale - blady brunet w okularach o grubej oprawie, co nadawało mu
wygląd studenta z Europy Wschodniej - wskazał Bannermanowi krzesło.

- Cóż cię do mnie sprowadza, drogi kolego? - zapytał.
- Zdaje się, że potrzebuję twojej pomocy - ostrożnie odparł Bannerman.
„Tylko nie licz na żadne cuda” - miał już na końcu języka Drysdale, ale powstrzymał

się, widząc, że Bannerman wygląda na szczerze zatroskanego.

- Co się dzieje? - spytał.
Bannerman opowiedział, co przytrafiło mu się wczoraj w laboratorium.
- Po prostu zaczęły mi się trząść ręce - powiedział na koniec - a w nocy śniłem o tym

koszmarny sen.

Drysdale skinął głową.
- Opowiedz mi ten sen.
Bannerman zrelacjonował zapamiętane urywki nocnego koszmaru, a potem zapytał:
- Pozwolisz, że zapalę?
Drysdale wykonał dłońmi gest ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, ale na pewno nie

aprobaty.

- Powinieneś to rzucić - powiedział.
Bannerman pominął tę uwagę milczeniem.
- Czy coś jeszcze powinienem wiedzieć? - zapytał Drysdale.
- Zdarza mi się chorować po zrobieniu sekcji.
Drysdale ponownie skinął głową. Zaczął robić notatki.
- Ile masz lat, Ianie?
- Niedługo skończę trzydzieści osiem.
- I jak się z tym czujesz?
- Podle.
- Ja też - westchnął Drysdale. - Kończę trzydzieści dziewięć. Co jeszcze ci dolega?
- Bezsenność.
- Budzisz się około trzeciej nad ranem. Czujesz się zupełnie rześki i przez prawie godzi-

nę nie możesz zasnąć. Zdarza się to średnio co drugą noc.

- Skąd wiesz?
- Zawsze byłem zdolny - uśmiechnął się Drysdale. - A poza tym znam te objawy.

Powiedziałbym, że są podręcznikowe. To depresja, nie bezsenność.

- A zatem widzisz we mnie kliniczny przypadek depresji - powiedział Bannerman.
- Poniekąd - przytaknął Drysdale. - Ale twoim głównym problemem jest stres.

background image

- Stella uważa, że to kryzys wieku średniego.
- I ma rację. Ale jest tu jeszcze coś innego, choć nie bardzo wiem, co. Muszę się zasta-

nowić.

- A ja, co ja mam robić w tym czasie? - zapytał Bannerman.
- Mógłbym ci przepisać jakieś proszki, ale wiesz równie dobrze jak ja, że za złago-

dzenie napięcia zapłacisz ospałością i przytępieniem zmysłów. Nie sądzę, żeby to był dobry
pomysł. Może szklaneczka przed snem?

- Obawiam się, że już nadużyłem tego środka.
- Ja też - mruknął Drysdale. - A co powiesz na urlop? Solidne wakacje? Może tego ci

trzeba?

- To samo radzi mi Stella. Zastanawiam się, czy nie pojechać do Szkocji, pochodzić po

górach.

- W styczniu? - zawołał Drysdale. - Jesteś bardziej chory, niż przypuszczałem!
- Każdy ma jakiegoś fioła, panie doktorze - zaśmiał się Bannerman. Wstał, szykując się

do wyjścia.

- Przykro mi, że niewiele ci pomogłem - sumitował się Drysdale - ale bądźmy w kon-

takcie. To chyba nic poważnego. Zapewne Stella ma rację: nie chcesz zaakceptować faktu, że
niedługo stuknie ci czterdziestka. Gdybyś jednak poczuł się gorzej - dzwoń o każdej porze, w
dzień czy w nocy.

Bannerman podziękował, obiecując niebawem zaprosić Drysdale’a na drinka. Potem

wrócił na oddział patologii.

Na biurku znalazł zostawioną przez Olive przesyłkę. Opatrzona nagłówkiem „Służba

Jej Królewskiej Mości”, nadeszła specjalną pocztą z Medical Research Council. Wewnątrz
znajdowały się trzy preparaty mikroskopowe i list podpisany przez koordynatora programu
badania chorób zwyrodnieniowych mózgu MRC - doktora Hugha Milne’a. Prosił w nim o
zbadanie załączonych preparatów i możliwie szybkie przekazanie wyników. Poza przesyłką z
MRC na biurku leżała kartka od Olive z wiadomością, że dzwoniła Stella: chciała tylko
przypomnieć, żeby nie próbował się z nią kontaktować, gdyż całe popołudnie spędzi dzisiaj
na sali operacyjnej.

Bannerman zdjął pokrowiec ze swojego gabinetowego mikroskopu i sięgnął po pierw-

sze szkiełko. Umocował je na stoliku, włączył podświetlanie i ustawił ostrość. List doktora
Milne’a nie zawierał żadnych bliższych informacji na temat pochodzenia preparatów, z wyjąt-
kiem stwierdzenia, że były to skrawki mózgu. Z tym większą ciekawością Bannerman obracał
stolikiem, poszukując możliwie najbardziej czytelnych pól. Dość szybko znalazł to, czego
szukał - nie budzący wątpliwości obraz zwyrodniałej tkanki mózgowej.

Był on na tyle typowy, że Bannerman poczuł się zbity z tropu i wręcz urażony, że prosi

się go o opinię w tak oczywistej sprawie. Rzadko widywał preparaty z równie wyraźnie za-
znaczoną degeneracją gąbczastą. Ten tutaj wprost się nadawał do podręcznika. Drugi i trzeci
były niemal identyczne.

- O co im, do diabła, chodzi? - mruczał Bannerman wyjmując z mikroskopu ostatnie

szkiełko. Zgasił lampę i poprosił Olive o połączenie go z koordynatorem z MRC.

- Doktor Bannerman? Dobrze, że pan zadzwonił - powiedział Milne. - Jak rozumiem,

otrzymał pan nasze preparaty?

- Właśnie je oglądałem - odrzekł Bannerman.
- I co pan o nich sądzi?
- Myślę, że to trzy doskonale zrobione preparaty mózgu tego samego pacjenta. Osoba ta

miała ponad siedemdziesiąt lat i zmarła na chorobę Creutzfelda-Jakoba.

- Nie ma pan racji - powiedział Milne.
- Nie? - zdziwił się Bannerman.
- A co pan na to, jeśli powiem, że każdy z tych skrawków pochodzi od innego pacjenta,

background image

że żaden z nich nie ukończył trzydziestego roku życia, a wszyscy chorowali nie dłużej niż
trzy tygodnie?

- W takim razie musiała zajść jakaś pomyłka. Może zamieniono preparaty?
- Zapewniam pana, że nie było żadnej pomyłki.
- Nie mogę w to uwierzyć.
- Czy to coś wniesie, jeśli dodam, że zmarli mieli w pracy kontakt z chorymi owcami?
- Co takiego? - zawołał Bannerman. - Chyba nie sugeruje pan, że ich śmierć była

skutkiem zarażenia scrapie? To niemożliwe!

- Chciałbym się z panem zgodzić. Czy moglibyśmy szerzej omówić tę sprawę?
- Kiedy? - zapytał Bannerman.
- Myślę, że dobrze byłoby zrobić to jak najszybciej - oznajmił koordynator.
- Jeszcze jedno: dlaczego ja?
- To kwestia pańskiej zawodowej reputacji, panie kolego. Jest pan najlepszym specjali-

stą w dziedzinie zwyrodnieniowych chorób mózgu, a my potrzebujemy najlepszych. Więcej
panu powiem, gdy się spotkamy. Czy jutro o jedenastej będzie pan wolny?

Zanim zgodził się na zaproponowany termin, Bannerman zerknął do swojego termina-

rza. Tak, będzie wolny.

- Postanowiłeś coś w sprawie urlopu? - zapytała Stella, kiedy spotkali się wieczorem.
Bannerman udał, że nie dosłyszał pytania, zaczął natomiast opowiadać o telefonie z

MRC.

- Widziałem te preparaty! Były najzupełniej typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba.

Ale Milne twierdzi, że pochodzą od ludzi, którzy pracowali przy owcach zarażonych scrapie!

- To znaczy, że umarli na scrapie, a nie na chorobę Creutzfelda-Jakoba?
- Zdaje się, że Milne to właśnie chciał powiedzieć.
- Ale to przecież niemożliwe. Scrapie to choroba owiec, prawda? Nie atakuje człowie-

ka. Istnieje w końcu coś takiego, jak bariera gatunkowa.

- Taak - mruknął Bannerman. - W zeszłym roku krowy, w tym roku ludzie...
- O co ci chodzi?
- Właśnie pomyślałem, że w zeszłym roku okazało się, iż scrapie za pośrednictwem

łańcucha pokarmowego przechodzi z owiec na bydło...

- Chyba nie myślisz poważnie, że to samo możliwe jest w przypadku ludzi?
- Do dzisiaj powiedziałbym, że taki pogląd jest całkowicie nie do przyjęcia - odparł

Bannerman.

- Więc co tu się dzieje?
- Początkowo pomyślałem, że ktoś coś pomylił, że na przykład w laboratorium patolo-

gicznym zamieniono próbki lub coś w tym rodzaju. Ale Milne twierdzi, że nie.

- Może powinnam się zastanowić nad zmianą jadłospisu niedzielnego obiadu? Planowa-

łam pieczeń jagnięcą.

- Trochę na to za wcześnie - uśmiechnął się Bannerman. - Po jutrzejszym spotkaniu w

MRC będę mądrzejszy.

background image

Rozdział 3

Lało, kiedy taksówka Bannermana zatrzymała się przed siedzibą Medical Research

Council na Park Crescent. Marznący deszcz, przechodząc stopniowo w grad, dudnił ogłusza-
jąco o dach wozu. Bannerman zapłacił za kurs, wysiadł i puścił się biegiem ku wejściu do
budynku.

- Co za dzień! - Portierka uśmiechnęła się do przemoczonego gościa. - Deszcz, śnieg,

grad, wszystko naraz.

Bannerman strzepnął z ramion kryształki lodu i przedstawił się.
- Jestem umówiony z doktorem Milne’em - dodał.
- Proszę spocząć, panie doktorze - powiedziała, sięgając po słuchawkę. Po kilku

minutach do portierni wkroczył młody człowiek i zwrócił się do Bannermana:

- Doktor Milne pyta, czy nie zechciałby pan poczekać w bibliotece, aż wszyscy się

zbiorą.

- Oczywiście - odruchowo odparł Bannerman, chociaż zdziwiło go to „wszyscy”. Miał

wrażenie, że umówił się tylko z Milne’em. Młody człowiek poprowadził go do biblioteki i
posadził przy stoliku zawalonym stosem kolorowych magazynów. Bannerman wziął jeden z
nich, z parą uśmiechniętych Murzynów na okładce, i jął kartkować bez wgłębiania się w treść.
Na zawartość numeru składała się seria artykułów poświęconych osiągnięciom w dziedzinie
poprawy opieki zdrowotnej w krajach trzeciego świata.

Młoda bibliotekarka układała książki na półkach, ciekawie zerkając w stronę nieznajo-

mego. Widząc magazyn w ręku Bannermana, odezwała się:

- To wspaniałe, co robi się dla tych łudzi w Afryce, prawda?
Bannerman spojrzał na jej rozjaśnioną niewinnym uśmiechem twarz i złożył usta w

uprzejmy grymas.

- A owszem - odparł.
W rzeczywistości przeglądane artykuły raziły go naiwnością i prymitywnym europo-

centryzmem w ujmowaniu tematu. To było dokładnie to, co Zachód życzył sobie czytać o
Afryce. Bajania o sukcesach, śmiesznych, w porównaniu z ogromem problemu głodu i chorób
pustoszących kontynent. Tylko czy poznanie prawdy zmieniłoby nastawienie Zachodu?
Bannerman miał wątpliwości. Może, przeciwnie, posłużyłoby usprawiedliwieniu bierności?

- Proszę za mną, panie doktorze. - W drzwiach biblioteki pojawił się ten sam co

poprzednio młody człowiek, kładąc kres rozważaniom Bannermana.

Odłożył magazyn, uśmiechnął się do bibliotekarki i podążył schodami za posłańcem, aż

do dużej sali ze stojącym pośrodku długim stołem. Siedziało przy nim czterech mężczyzn;
jeden z nich podniósł się i wyszedł na spotkanie przybyłych.

- Doktor Bannerman? Nazywam się Hugh Milne. Jesteśmy wdzięczni za tak szybkie

przybycie. Pozwoli pan, że przedstawię: Sir John Flowers, sekretarz MRC; doktor Hector
Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu i pan Cecil Allison z gabinetu
premiera.

Bannerman przywitał każdego z wymienionych skinieniem głowy i zajął miejsce przy

stole. Odezwał się Flowers:

- Dowiedziałem się od doktora Milne, że był pan uprzejmy zbadać dostarczone przez

nas skrawki mózgu.

- Nie zajęło mi to wiele czasu-odparł Bannerman. - Preparaty były doskonale czytelne.

Typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba.

- Tak słyszałem. Hugh wyjaśnił panu ich pochodzenie?
- Powiedziano mi, że próbki pobrano z mózgu trzech młodych ludzi zmarłych po

krótkiej chorobie, wcześniej zatrudnionych na owczej farmie.

background image

- Zgadza się - powiedział Flowers. - Jaka była pańska reakcja?
- Pomyślałem, że musiała zajść jakaś pomyłka, może zamieniono preparaty.
- Zapewniono nas, że żadna pomyłka nie miała miejsca - odparł Flowers.
- Wiem.
- Cała ta sprawa stawia nas w bardzo trudnej sytuacji. - Flowers spojrzał na wysłannika

premiera. - Może pan zechce ją przedstawić?

Allison skinął głową, chrząknął.
- Rządowi Jej Królewskiej Mości bardzo zależy na przekonaniu naszych europejskich

partnerów, że brytyjskie produkty mięsne są bez zarzutu. Najlepszym wyjściem byłoby poda-
nie do publicznej wiadomości dowodów na to, że choroby zwierząt powodowane przez po-
wolne wirusy nie mogą być przenoszone na ludzi za pośrednictwem łańcucha pokarmowego.

- To oczywiste - przytaknął Bannerman.
- Mamy powody obawiać się, że opozycja Jej Królewskiej Mości zamierza wymusić na

nas wydanie oświadczenia o tej treści. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli nie będziemy w stanie
odwołać się do autorytetu Medical Research Council, dojść może do katastrofalnych zaburzeń
na rynku produktów rolnych.

- Wyniki dotychczasowych badań wskazywały na istnienie efektywnej bariery gatun-

kowej między zwierzętami a człowiekiem. Ten raport ze Szkocji był dla nas przykrym
zaskoczeniem - powiedział Flowers.

- Tak. Zdaję sobie sprawę z wagi problemu - rzekł Bannerman.
- Pozostaje jeszcze nadzieja, że autorzy raportu mimo wszystko się mylą - wtrącił

Allison.

- Jeśli nawet się mylą, co daj Boże, faktem jest, że zapadalność na choroby zwyrodnie-

niowe mózgu ostatnio wzrosła. Chyba się nie mylę? - zapytał Bannerman.

Allison poprawił się na krześle, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie.
- Nasi statystycy twierdzą, że można uniknąć aż tak jednoznacznych wniosków. Dane

dotyczące przeszłości są niekompletne, często trudno dostępne. Tak więc trudno ustalić, czy
istotnie mamy do czynienia ze wzrostem...

Bannerman spojrzał na Flowersa, ale ten wyraźnie unikał jego wzroku.
- Rozumiem - mruknął.
- Jeśli wspomniany raport jest jednak zgodny z prawdą - odezwał się sekretarz - i

zwierzęce choroby mózgu są groźne dla człowieka, stajemy w obliczu całkiem odmiennej
sytuacji.

- Niewątpliwie - zgodził się Allison.
Flowers zwrócił się do Bannermana.
- Pozwoli pan, że zapytam, jakie jest pańskie zdanie, doktorze?
- Jeśli raport jest prawdziwy, to sądzę, że w grę musi wchodzić jakiś dodatkowy czyn-

nik.

- Jakiego rodzaju? - zapytał Allison.
- Wirus scrapie, który spowodował śmierć tych ludzi, musiał ulec jakiejś zmianie; coś

spowodowało mutację, umożliwiającą przekroczenie bariery gatunkowej.

- Doszliśmy do podobnych wniosków i oczywiście niepokoi nas możliwość, że chodzi o

spontaniczną mutację dokonującą się w organizmie zwierzęcym, bo to oznaczałoby, że
podobne przypadki mogą zdarzyć się wszędzie i w każdej chwili. Gdyby jednak chodziło o
mutację wywołaną jakimś czynnikiem zewnętrznym, istnieje szansa, że potrafimy go zidenty-
fikować. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy wówczas zapobiec takim wypadkom w przy-
szłości.

- Mam wrażenie, że ów czynnik już został zidentyfikowany - powiedział Bannerman.
- To możliwe - odrzekł Flowers. - W pobliżu farmy, gdzie pracowali ci trzej mężczyźni,

znajduje się elektrownia Invermaddoch.

background image

- Elektrownia jądrowa Invermaddoch - uzupełnił Allison.
- Ach tak. - Bannerman zamyślił się na chwilę, starając się ogarnąć możliwe konse-

kwencje zasłyszanej informacji. Promieniowanie jest najbardziej oczywistą przyczyną mutacji
żywych organizmów. - Sądzę, że trudno o lepszego podejrzanego - powiedział. - Pod warun-
kiem, że doszło tam ostatnio do jakiegoś wycieku. Tylko, czy doszło?

- Oficjalnie, nie - odrzekł Allison.
- Co pan chce przez to powiedzieć?
Allison zdjął okulary i bez wyraźnej potrzeby zaczął je starannie wycierać.
- Mniej więcej sześć miesięcy temu w elektrowni zdarzył się pewien wypadek – powie-

dział z wahaniem.

- Który nie został podany do publicznej wiadomości, czy tak?
- Zapewniano nas, że to nic groźnego. Nie chcieliśmy wszczynać niepotrzebnego alar-

mu.

- Fakt pozostaje jednak faktem - odparł Bannerman.
Sytuację rozładował Flowers.
- Sądzę, że pora przystąpić do rzeczy - powiedział zwracając się Bannermana. - Mamy

nadzieję na pańską pomoc w tej sprawie.

- Bardzo chętnie. Jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju badania laboratoryjne, jestem do

panów dyspozycji - odparł Bannerman.

- Prawdę mówiąc, myślałem o czymś innym - powiedział Flowers. - Chcielibyśmy, by

zbadał pan całą tę sprawę.

Bannerman zaniemówił na chwilę. Zupełnie nie spodziewał się takiej propozycji.
- Potrzebujemy pierwszorzędnego patologa - ciągnął Flowers - aby udał się do Szkocji i

tam na miejscu ustalił, czy, po pierwsze, śmierć tych ludzi istotnie spowodowana była scrapie,
następnie, co sprawiło, że choroba pokonała barierę gatunkową i, wreszcie, czy możemy za-
kładać, że chodzi o odosobniony przypadek.

- I wszystko to musi być zrobione dyskretnie - dorzucił Allison.
- Rozumiem, że w świadectwach zgonu tej trójki pojawiła się wzmianka o scrapie? -

zapytał Bannerman.

- Nie. Jako przyczynę śmierci podano zapalenie opon mózgowych.
- Co ze zwierzętami z owej farmy?
- Owce zarażone scrapie zostały oczywiście zlikwidowane - odparł Allison - ale nie by-

ło mowy o epidemii. Nie chcieliśmy wzbudzać sensacji.

- I wszczynać niepotrzebnego alarmu - kwaśno dokończył Bannerman.
- Musi pan zrozumieć, doktorze, że sytuacja jest bardzo delikatna - powiedział Allison.
Aczkolwiek niechętnie, Bannerman zgodził się z tym stwierdzeniem, ale coś jeszcze

przyszło mu do głowy:

- Tam na miejscu macie już przecież jednego patologa. Tego, który sporządził ten ra-

port.

- Obawiam się, że to kolejny problem - mruknął Flowers. - Doktor Gili zniknął.
- Zniknął? - zdziwił się Bannerman.
- Przed dziewięcioma dniami wyszedł z domu i wszelki ślad po nim zaginął.
- Podobno chodzi o jakieś kłopoty natury rodzinnej - wtrącił Munro.
Bannerman nie bardzo wiedział, co na to wszystko powiedzieć. Z niedowierzaniem po-

kręcił głową.

- Kto wykonywał badania laboratoryjne? - zapytał.
- Oddział patologii kliniki akademii medycznej w Edynburgu. Kierowany przez

George’a Stoddarta.

- W Edynburgu jest mnóstwo specjalistów od scrapie i powolnych wirusów. -

Bannerman spojrzał na Munro.

background image

- Moi ludzie są naukowcami, panie doktorze. Udzielimy panu najdalej idącego wspar-

cia, ale ta sprawa wymaga lekarza.

- Zależy nam na skuteczności i na dyskrecji - oświadczył Allison. - Chyba nie muszę

panu mówić, co z tej sprawy zrobiłaby prasa.

Bannerman westchnął i wlepił wzrok w lśniącą powierzchnię stołu.
- Zdajemy sobie sprawę, że potrzebuje pan nieco czasu do namysłu - powiedział

Flowers. - Ale sam pan rozumie, że konieczny jest pośpiech. Chcielibyśmy poznać pańską
decyzję do, powiedzmy, jutra, do dziesiątej rano.

- Zgoda - odparł Bannerman.
- Oczywiście usprawiedliwienie pańskiej nieobecności w szpitalu i zorganizowanie za-

stępstwa bierzemy na siebie - dodał Flowers.

Bannerman już miał powiedzieć, że i tak zamierzał wziąć urlop, ale rozmyślił się. To,

co usłyszał na temat swojej zawodowej reputacji, bardzo podniosło go na duchu. Nie chciał
psuć efektu opowiadaniem o swoich kłopotach.

- Wezwać taksówkę, panie doktorze? - zapytała portierka widząc Bannermana gotowe-

go do wyjścia.

Wyjrzał na zewnątrz i stwierdziwszy, że deszcz ustał, pokręcił głową.
- Dziękuję, chyba się przejdę.
Po cieple sali konferencyjnej wilgoć i przenikliwy chłód wydawały mu się szczególnie

przy-kre; lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu. Doktor skrzywił się, podniósł kołnierz płaszcza
i ruszył wzdłuż Park Crescent. Przeciął Marylebone Road i znalazł się w Regens Park; pod
ołowianym niebem rozciągała się zielona pustynia trawników. W co ja się, do diabła, pakuję?
- myślał.

Prowadzenie dochodzenia w sprawie tej wagi nie było zajęciem dla kogoś dręczonego

kryzysem wewnętrznym. Z drugiej jednak strony cała ta sprawa bardzo go intrygowała. Na
pewno nie będzie to wycieczka na piknik, ale jeśli podejmie się tego zadania, uwolni się na
jakiś czas od szpitalnego kołowrotu. Przecież tam nie każą mu robić biopsji na poczekaniu.
Może nawet uda się wyskoczyć w góry?

Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Przed nim stała kobieta okutana w luźny

płaszcz, z głową owiniętą szalikiem; drugi szalik osłaniał dolną połowę jej twarzy, tak że
trudno było zorientować się, ile może mieć lat. Dźwigała dwa węzełki zawinięte w coś, co
przypominało stare prześcieradła. Zsunęła szalik z ust i wymamrotała:

- Nie ma pan na jaką herbatę?
Bannerman wyjął portfel i podał jej pięć funtów.
- Niech Bóg pana błogosławi - szepnęła, ściskając banknot w pozbawionej palców

rękawiczce.

- I panią - łagodnie odparł Bannerman.
Odwróciła się i odeszła powłócząc nogami. Patrząc w ślad za nią doznał dziwnego

uczucia, że jego własne kłopoty jawią mu się w całkiem innym świetle. Jeszcze przed chwilą
zastanawiał się, czy jutrzejszej decyzji nie byłoby warto przedyskutować ze Stellą. Teraz
nagle się zdecydował: przyjmie propozycję MRC.

W piątek po południu Olive Meldrum wręczyła Bannermanowi kopertę z biletem na

miejsce pierwszej klasy w wagonie sypialnym do Szkocji. Podziękował i pożegnał się, wspo-
minając, że niebawem będzie z powrotem.

- Powodzenia-powiedziała Olive.- Niech mi pan przywiezie haggisu, czy jak oni to tam

nazywają.

- Obiecuję - uśmiechnął się Bannerman.
Spojrzał na zegarek i zdecydował, że pora ruszać. Chciał jeszcze wpaść do domu i przed

background image

przybyciem Stelli dokończyć pakowania. Umówili się na kolację w swojej ulubionej restaura-
cji, a potem Stella miała go odwieźć na dworzec. W ostatniej chwili Bannerman postanowił
dopisać jeszcze kilka zdań do listu, który przygotował dla Nigela Leemana. Pod jego nieobec-
ność miał on kierować laboratorium. Co prawda rozmawiali przed południem, ale
Bannermanowi przypomniało się jeszcze kilka rzeczy, o których, jak sądził, jego zastępca po-
winien wiedzieć. Skończył pisać, spiął złożoną kartkę i umieściwszy na niej nazwisko
Leemana położył na biurku Olive. Ostatnim spojrzeniem ogarnął gabinet, zgasił światło i za-
mknął drzwi.

- Możesz sobie pozwolić na jeszcze jedną brandy - powiedziała Stella. - Nie prowa-

dzisz.

- W razie czego będzie na ciebie - uśmiechnął się Bannerman i skinął na kelnera.
- To wszystko stało się tak szybko, że nie wiem, co powiedzieć - mówiła Stella. - Jesteś

absolutnie pewien, że dobrze robisz przyjmując to zlecenie od MRC?

- Nie - przyznał Bannerman - ale to poważna sprawa. Trzeba wreszcie poznać prawdę.
- Przyślesz mi pocztówkę?
- Jasne.
- Mam tu coś dla ciebie na wypadek, gdybyś znalazł czas, aby zrealizować ten swój

zwariowany pomysł chodzenia zimą po górach. - Stella sięgnęła do torebki. - Wiem, że nie
lubisz wykładów na temat konieczności dbania o siebie, ale to tylko prezent. - Wyjęła nie-
wielką paczuszkę i wręczyła Bannermanowi.

Otworzył ją; w środku znajdowała się para rękawic.
- Prawdziwe gortexy! - zawołał. - Będę najlepiej wyposażonym turystą w Szkocji.
- O tej porze roku będziesz jedynym turystą w Szkocji.
- Dzięki za pamięć - powiedział Bannerman.
- Powinniśmy już iść, jeśli mamy zdążyć na pociąg. - Stella spojrzała na zegarek.
Dotarli na dworzec na dziesięć minut przed odjazdem. Bannerman chciał, żeby poże-

gnali się natychmiast, w poczekalni. Wiedział, że Stella nie należy do osób wystających na
wietrznych peronach, by pomachać chusteczką odjeżdżającemu pociągowi. On zresztą też.
Przyglądał się, jak idzie w stronę wyjścia, przystaje i odwraca się; skinął jej dłonią i ruszył ku
wyjściu na perony. Chwilę później wsiadł do pociągu.

Obudził się około szóstej. Pociąg zwolnił; kołysał się na rozjazdach, dudnił mijając

zwrotnice i ta zmiana w miarowym stukocie kół wyrwała go ze snu. Podniósł roletę. Był
mglisty, szary poranek, drzewa i płoty stojące wzdłuż toru ociekały deszczem. Może wakacje
na południu to nie byłby taki zły pomysł? - przemknęło mu przez głowę. Czym prędzej stłu-
mił w sobie te heretyckie ciągoty i wrócił na swoją pryczę. Ułożył się tak, by móc wyglądać
przez okno. Jeśli pociąg jechał zgodnie z rozkładem, niedługo powinni minąć Berwick i gra-
nicę Szkocji.

Stał na peronie Dworca Waverley w Edynburgu i zastanawiał się nad kolejnym kro-

kiem. W akademii medycznej oczekiwano go po dziewiątej. Miał jeszcze trochę czasu. Był
głodny, ale nie aż tak, by jeść w dworcowym bufecie. Ruszył ku schodom i przez halę kasową
wyszedł na Princes Street. Natychmiast zauważył majaczącą w porannej mgle imponującą
sylwetkę zamku edynburskiego. Śniadanie w porządnej hotelowej restauracji wydawało mu
się najlepszym sposobem spędzenia wolnego czasu. O dziewiątej dopił trzecią filiżankę kawy
i wyszedł z hotelu, aby złapać taksówkę do gmachu uniwersytetu.


- Miło mi pana poznać. - Siwy mężczyzna, który przedstawił się jako George Stoddart,

podniósł się zza biurka, wyciągając dłoń do powitania. Niski, grubawy, wyglądał na sześć-
dziesiąt lat. Starannie przystrzyżony wąsik zdobił jego twarz. Miał na sobie ciemny garnitur,

background image

prążkowaną koszulę z indyjskiej bawełny i krawat w barwach uniwersytetu.

- Moje uszanowanie, panie profesorze. - Bannerman potrząsnął dłonią Stoddarta. Zasta-

nawiał się, czy nie ulega autosugestii, wyczuwając pewien chłód w jego zachowaniu. Osta-
tecznie nie byłoby w tym nic dziwnego. Przychodził z zewnątrz, niejako narzucony przez
MRC. Możliwe, że ludzie Munro nie mieli nic przeciwko jego obecności, ponieważ byli
naukowcami, Stoddart kierował jednak oddziałem tutejszego szpitala i Bannerman mógł się
mu wydać kłopotliwym natrętem z południa.

- Zorganizowaliśmy panu kwaterę w starej części miasta. - Profesor przeszedł do

konkretów. - Chce pan od razu jechać do siebie czy najpierw zainstalować się tutaj?

- Chyba to drugie - odparł Bannerman.
- Doskonale. Mam tu kogoś, kto pokaże panu laboratorium. Potem porozmawiamy. -

Sięgnął po słuchawkę i polecił wezwać doktor Napier.

Gościa z Londynu przedstawiono trzydziestokilkuletniej kobiecie o miłej powierzcho-

wności. W jej zachowaniu Bannermana niemile uderzyła pewna poza, będąca - jak sądził -
wynikiem nadmiernego przywiązania do świata ustabilizowanych, drobnomieszczańskich
wartości. Jej strój, uczesanie, obuwie - wszystko - już na pierwszy rzut oka kojarzyło się z
określeniem „rozsądne”. Jak należało oczekiwać, mówiła przesadnie poprawnie, z niemal wy-
twornym akcentem. Uosobienie dyskrecji i solidności - pomyślał Bannerman. - Takie kobiety
spotyka się na każdym uniwersytecie. Na jej dłoni zauważył pierścionek zaręczynowy. To
jedno nie pasowało mu do obrazu „oblubienicy nauk”.

- Morąg Napier - przedstawiła się i z uśmiechem podała Bannermanowi dłoń...
- Ian Bannerman.
W milczeniu prowadziła go przez długi korytarz i po schodach do oszklonych drzwi,

które otworzyła ze słowami:

- Myślę, że znajdzie pan tu wszystko, co potrzebne. W razie czego, jestem w pokoju

obok.

- Dzięki - powiedział Bannerman, rozglądając się po wysokim, zdecydowanie nieprzy-

tulnym pomieszczeniu. Znajdowali się w starej części uniwersytetu, w budynku dawnej szko-
ły medycznej. Wykładane glazurą ściany i zimne, szare światło płynące od wychodzącego na
północ okna nadawały temu miejscu przygnębiającą atmosferę.

Na pamiętającym ubiegły wiek stole laboratoryjnym umieszczono nowoczesny mikro-

skop. Ścianę nad nim zdobił kalendarz reklamowy firmy zajmującej się dostawą sprzętu
medycznego. Na jednej ze ścian znajdowała się szkolna tablica z gąbką i pudełkiem pełnym
okruchów kolorowej kredy.

Drewniany regał dźwigał rzędy zakurzonych słoi z okazami anatomicznymi; ich wybla-

kłe etykiety były praktycznie nieczytelne ze starości. Bannerman pochylił się nad słojem z
wątrobą jakiegoś dawno zmarłego pacjenta, która zakonserwowana w formalinie przeżyła
swojego właściciela. Nie tylko diamenty są wieczne, synu - pomyślał.

- Mam nadzieję, że jest pan zadowolony - usłyszał za plecami głos Morąg.
- Jak najbardziej - nie odwracając się odparł Bannerman.
- W takim razie zostawiam pana samego. Kiedy będzie pan gotów, proszę dać znać.

Zaprowadzę pana do profesora Stoddarta.

- Nie trzeba. - Bannerman odwrócił się i spojrzał na lekarkę. - Trafię sam.
- Jest pan pewien?
- Jestem pewien.
Przed tablicą stało zniszczone dębowe biurko. Bannerman usiadł przy nim i pootwierał

szuflady, ciekaw, czy opróżniono je na jego przybycie. Jeśli nie liczyć kawałka gumki, dwóch
ołówków i złamanej plastikowej linijki - były puste. Rozpiął teczkę i część jej zawartości
przełożył do szuflad. Miał nadzieję, że w ten sposób poczuje się bardziej u siebie. Ostatecznie
miał tutaj pracować. Zastanawiał się właśnie, dlaczego ten pokój tak bardzo mu się nie podo-

background image

ba, kiedy posłyszał ciche pukanie i w drzwiach stanęła Morąg Napier.

- Zapomniałam dać panu to - wyciągnęła rękę z plikiem brązowych tekturowych teczek.

- Są tu dane, jakie Lawrence i ja zebraliśmy o przypadkach chorób mózgu w naszym szpitalu.

- Lawrence?
- Przepraszam. Doktor Gili, mój stały współpracownik.
- Słyszałem, że doktor Gili jest chwilowo nieobecny - zauważył Bannerman, kładąc

otrzymane teczki na kolanach.

- Istotnie. Bardzo się o niego martwimy.
- Nadal żadnych wiadomości?
- Żadnych.
- Czy zawiadomiono policję?
Morąg Napier wyglądała na speszoną tym pytaniem.
- Nie - odparła, spuszczając wzrok. - Przypuszcza się, że zniknięcie Lawrence’a ma

związek z jego problemami rodzinnymi.

- Chce pani powiedzieć, że z kimś uciekł? - podsunął Bannerman.
- Coś w tym rodzaju - przytaknęła z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Czy wolno spytać, skąd wzięło się to przypuszczenie?
- Takie jest zdanie jego żony.
- Ach tak - mruknął Bannerman. Postukał palcem w plik teczek. - Cóż, mam nadzieję,

że znajdę tu coś ciekawego.

- Myślę, że jest tam wszystko, co powinien pan wiedzieć.
- Czy pracowała pani z Gillem nad badaniami dla MRC?
- Owszem.
- W takim razie słyszała pani o tych trzech zmarłych?
- Byłam z Lawrence’em w Achnagelloch; osobiście robiłam wstępne analizy.
- Czy zwłoki tych ludzi znajdują się w Edynburgu, czy nadal tam na północy?
- W kostnicy, piętro niżej - odrzekła Morąg. - Chciałby je pan zbadać?
- Tak.
- Dzisiaj?
- Jutro.

Podczas drugiej wizyty w gabinecie Stoddarta Bannerman wysłuchał informacji o przy-

padkach chorób mózgu na terenie objętym badaniami Gilla. Otrzymał także kolejną porcję
teczek z dokumentacją.

Na koniec profesor rozłożył na biurku mapę. Zakreślił ołówkiem pewien obszar na

północno-zachodnich krańcach Szkocji i powiedział:

- Lawrence odpowiadał za ten rejon; tereny wokół Achnagelloch i Stobmor.
Bannerman nie przeoczył faktu, że obszar zaznaczony przez profesora sąsiaduje od

zachodu z gruntami elektrowni Invermaddoch.

- Co z terenami na wschód od Invermaddoch? - spytał.
- Na przestrzeni siedemdziesięciu kilometrów nie ma tam ludzkich siedzib. To jałowe

wrzosowisko, nie nadające się nawet na pastwiska dla owiec.

- Rozumiem. Czy ma pan dostęp do statystyk Ministerstwa Zdrowia dotyczących tego

obszaru?

- Jeśli chodzi panu o to, czy wiem, że stwierdzono tam podwyższoną zapadalność dzieci

na białaczkę, to owszem. Dane liczbowe są wyższe niż przeciętna krajowa, ale nie na tyle, by
wywołać poważne zaniepokojenie. Ich wartość statystyczna też nie jest całkiem oczywista.

- A co z zachorowaniami na raka?
- Dane statystyczne znowu sugerują zwiększoną zapadalność, ale trzeba pamiętać, że

chodzi o teren słabo zaludniony. Brak materiału do wyciągania jakichś wniosków. Proszę, oto

background image

te zestawienia - Stoddart podał Bannermanowi przezroczystą plastikową teczkę.

- I co ja z tym zrobię? - mruknął Bannerman.
- Słucham?
- Zastanawiam się nad sensownością badań statystycznych - odparł Bannerman. - Wy-

gląda na to, że zwykle nic z nich nie wynika.

Stoddart wpatrywał się w gościa zdziwionym wzrokiem, jakby nie bardzo wiedział, o

czym mowa.

- Myślę, że mam już dość materiału, żeby wziąć się do pracy. Czy ktoś mógłby mi

wskazać drogę do mojej kwatery? Chciałbym w końcu zajrzeć do tych teczek.

- Oczywiście - rzekł Stoddart. - Znajdę kogoś, kto pana zawiezie.
- Ależ nie trzeba - zaczął protestować Bannerman, ale profesor był niewzruszony.

Stwierdził, że dysponuje całym oddziałem kierowców, którzy wałkonią się całymi dniami.

- Nie ma pan nic przeciwko temu, że dam panu furgonetkę, prawda?

Kierowca, któremu zlecono odwiezienie Bannermana, był niskim, pyzatym i rumianym

Szkotem. Krzywy uśmieszek i włożona na bakier służbowa czapka miały, zdaje się, świad-
czyć o beztroskim podejściu do życia.

- Pozwoli pan, że zajmę się bagażem - powiedział sięgając po walizkę Bannermana.

Prowadził dużą czarną furgonetkę, w tylnej części wyposażoną w przyciemnione szyby.
Nietrudno było zgadnąć, co wozi nią na co dzień. Jeśli Bannerman miał jakieś wątpliwości, to
kierowca rozwiał je, mówiąc:

- Przyjemnie wziąć dla odmiany żywego pasażera.
Wjeżdżając w ulicę wiodącą w stronę zamku, spytał:
- Zna pan Edynburg?
Bannerman zaprzeczył, dodając:
- Znam trochę Glasgow. Kilkanaście lat temu studiowałem tam medycynę.
- Na pańskim miejscu bym się do tego nie przyznawał. - Kierowca uśmiechnął się

szeroko. Przedstawił się jako Willie MacDonald i, kiedy skręcili w High Street, rzekł: - Ma
pan pokój na Royal Mile. To główna ulica starego miasta, biegnie pod górę, od Holyrood
Palące do zamku.

Skręcili w lewo i zatrzymali się.
- Darnley Court. Jesteśmy na miejscu - oznajmił Willie.
Bannerman wysiadł przed świeżo odrestaurowaną kamienicą o ścianach wykładanych

kamieniem. Brukowany dziedziniec zdobił rząd dużych kwietników, o tej porze roku
wypełnionych tylko wilgotną ziemią.

- Pańskie mieszkanie jest na drugim piętrze - powiedział Willie. Wprowadził gościa do

budynku i wszedł z nim na górę. Otworzył drzwi, a klucz wręczył Bannermanowi.

- Wspaniały widok. - Bannerman wyglądał przez okno, trochę zdziwiony, że znajduje

się tak wysoko.

- To piękne miasto, panie doktorze.
- Cudowne.
- Ma pan stąd widok na Princes Street Gardens. Tam w dole, to nowe miasto, a dalej

Firth of Forth ze swoimi wyspami.

- Jak się nazywa ta największa?
- Inchkeith. - Willie wskazywał kolejno co ciekawsze szczegóły krajobrazu. Zażartował,

że ma nadzieję, iż gość z Londynu nie cierpi na lęk wysokości.

Bannerman czuł, że po raz pierwszy tego dnia spotkało go coś dobrego. Podziękował

MacDonaldowi, lecz kiedy spróbował dać mu napiwek, kierowca odmówił. Nie wolno, profe-
sor Stoddart wypatroszyłby go na jednym z tych swoich pokazów anatomicznych.

Rozejrzawszy się po całym mieszkaniu, Bannerman wypakował walizkę i zaparzył

background image

sobie kawę (ktoś przewidujący zaopatrzył kuchnię w podstawowe produkty). Przysunął
krzesło do okna i z kubkiem w garści zasiadł do studiowania przywiezionych z uniwersytetu
dokumentów. Zdążył otworzyć pierwszą teczkę, kiedy zadzwonił telefon.

- Zapomniałem powiedzieć - mówił Stoddart - że mojej żonie i mnie byłoby bardzo

miło, gdyby zechciał pan wpaść do nas na kolację.

- Dziękuję. Z przyjemnością - odparł Bannerman i oczywiście nie było w tym ni źdźbła

prawdy. Zapisał dokładny adres profesora i zgodził się przyjść o ósmej. Niewiele było rzeczy,
których nie znosił bardziej niż „akademickich” kolacji. Cóż, kiedy były one nieodłącznym
składnikiem życia w środowisku uniwersyteckim i musiał się z tym pogodzić jako ze złem
koniecznym. Gorzej, że zaproszenie do Stoddartów niweczyło jego plany na wieczór - nici z
wypadu do którejś ze staromiejskich restauracji. Westchnął i wrócił do swoich teczek.

background image

Rozdział 4

Po godzinie wertowania dokumentów i robienia notatek, urządził sobie przerwę na

kawę. Stał przy oknie, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, i próbował uporządkować
sobie to, czego się do tej pory dowiedział. Dane epidemiologiczne dotyczące rejonu
Achnagelloch nie zawierały spodziewanych informacji. Potwierdziło się jego przypuszczenie
o wzroście zapadalności na białaczkę i inne choroby nowotworowe, ale skala tego zjawiska -
nawet wyrażona w liczbach bezwzględnych, a nie w postaci wskaźników statystycznych,
którym nie ufał - nie uprawniała do wyciągania alarmistycznych wniosków.

Spodziewał się znaleźć dowody na to, że wyciek promieniowania z elektrowni był na

tyle poważny, aby wpłynąć na stan zdrowia miejscowej ludności. Mógłby wówczas założyć,
że to samo promieniowanie osiągnęło natężenie wystarczające do spowodowania mutacji
wirusa scrapie. Informacja o dwunastoprocentowym wzroście zapadalności dzieci na białacz-
kę brzmiała niepokojąco, ale należało pamiętać, że wyliczenia oparto na stosunkowo nie-
znacznej liczbie zarejestrowanych przypadków choroby. Przy tym Bannerman nie miał żadnej
pewności, że wszystko to było jakoś związane z awarią w elektrowni. To rozumowanie
prowadziło donikąd.

Zniecierpliwiony, postanowił skupić się na informacjach dotyczących ostatnich trzech

zgonów. Zmarli byli robotnikami rolnymi zatrudnionymi na farmie Inverladdie leżącej na
północ od Achnagelloch. Tylko jeden z nich, Gordon Buchan, był żonaty; mieszkał z żoną w
domku na farmie. Pozostali dwaj wynajmowali pokoje w Achnagelloch. Kiedy w Inverladdie
wybuchła epidemia scrapie, wszyscy trzej zostali skierowani do pracy przy likwidacji padłych
zwierząt.

Trzy tygodnie później zmarli. Objawy choroby we wszystkich przypadkach były podo-

bne: bóle głowy, wymioty, wreszcie demencja. Jeden z dwóch nieżonatych mężczyzn w napa-
dzie szału biegał ulicami Achnagelloch tłukąc szyby i miotając przekleństwa, dopóki siłą nie
doprowadzono go do wiejskiego szpitala. Świadkowie opisali go jako „niespełna rozumu”.

Buchan, do chwili zapadnięcia w śpiączkę, pozostawał w domu. Pielęgnowała go żona.

Według jej relacji przez cały ten czas oczy miał otwarte, lecz nie mówił i nie reagował na jej
słowa. Tuż przed tym, jak po raz ostatni wezwała lekarza, który zarządził przewiezienie cho-
rego do szpitala, Buchan dostał czegoś w rodzaju świądu i podrapał się do krwi.

W dokumentach Gilla nie było informacji o przebiegu choroby trzeciego mężczyzny.

Martwego, znalazła w pokoju jego gospodyni. Zauważyła, że ramiona miał pokryte szkarłat-
nymi śladami zadrapań, a w ustach resztki woskowej świecy, którą najwyraźniej próbował
zjeść.

Bannerman wiedział, że w jego przypadku studiowanie zachowań pacjentów z zaburze-

niami umysłowymi nie ma wielkiego sensu. Rządziła nimi choroba, zwykle były one bezpo-
średnią reakcją na bodźce zewnętrzne i jako takie nie podlegały żadnej klasyfikacji. Informa-
cja o śladach podrapań była jednak istotna, co więcej, alarmująca. Nazwa scrapie wywodzi się
stąd, że owce zarażone tą chorobą mają zwyczaj ocierać się o płoty, jakby w obronie przed
dokuczliwym swędzeniem. Wyglądało na to, że u zmarłych robotników wystąpiły te same
objawy.

Badania anatomopatologiczne ich mózgów przeprowadzone przez Gilla i Morąg Napier

ujawniły rozległą encefalopatię gąbczastą. To samo widział Bannerman w preparatach przy-
słanych mu przez MRC. Wydawało się, że raport edynburskich patologów nie miał słabych
punktów. Należało oczywiście wykonać jeszcze wiele testów laboratoryjnych, ale wszystko
wskazywało na to, że zmarli zarazili się wirusem scrapie podczas pracy na farmie.

W dokumentacji choroby znalazły się także notatki Gilla dotyczące badań nad trzęsaw-

ką. Wiadomo było, że wirus przenosi się z jednego zwierzęcia na drugie wnikając w uszko-

background image

dzoną tkankę. Bannerman przypuszczał, że w ten właśnie sposób doszło do zarażenia ludzi.
Wirus z padłych owiec dostał się do ich organizmów poprzez skaleczenia i zadrapania na
rękach. Na skutek mutacji był on w stanie pokonać nieprzekraczalną w innych warunkach
barierę gatunkową i zaatakować komórki mózgu.

W umyśle Bannermana pojawiła się apokaliptyczna wizja: może nie istnieje żadna

bariera gatunkowa. Być może wirus zawsze miał zdolność zagnieżdżania się w ludzkim orga-
nizmie. W normalnych okolicznościach jednak okres inkubacji choroby byłby tak długi, że
ujawniałaby się dopiero w późnym wieku, a wówczas jej objawy łatwo mogły być wzięte za
otępienie starcze. Mutacja wirusa z Achnagelloch mogła zatem jedynie przyśpieszyć rozwój
choroby, a nie ułatwić mu przekroczenie bariery gatunkowej. Była to całkiem realna groźba i
należało o niej pamiętać.

Z zapisków Gilla wynikało, że dopuszczał możliwość pojawienia się nowego szczepu

wirusa scrapie, ale nie podał żadnych przyczyn ewentualnej mutacji. Ani słowem nie wspo-
mniał o promieniowaniu radioaktywnym ani o bliskości elektrowni jądrowej. Cóż jednak
prócz promieniowania mogło być tutaj czynnikiem mutagennym? Zawsze istnieje możliwość
mutacji spontanicznej, ale najczęściej decydujące jest oddziaływanie środowiska, na przykład
obecność pewnych substancji chemicznych. Znana jest nadzwyczajna zdolność wirusów do
zmiany swojej struktury. Wirus AIDS zmienia się niemal bez przerwy. Podobnie wirus grypy.
Promieniowanie ultrafioletowe to też potężny mutagen. Nie można wykluczyć, że skutkiem
zmian w atmosferze promieniowanie ultrafioletowe osiągnęło dostatecznie wysokie natężenie,
by wpływać na budowę mikroorganizmów. A jeśli chodzi o chemikalia, to nowoczesne
społeczeństwo produkuje mnóstwo substancji zdolnych zmieniać strukturę DNA, powodując
mutację. Możliwości było więc bez liku.

W notatkach Gilla nie było odpowiedzi na kilka dość oczywistych pytań. Bannerman

chętnie by mu je zadał. Ile czasu upłynęło od wybuchu epidemii w Inverladdie do likwidacji
zarażonych owiec? W jaki sposób pozbawiono je życia? Czy padłe sztuki natychmiast zako-
pano? Martwe owce poniewierające się po pastwiskach mogły paść łupem robactwa i padlino-
żerców, co sprzyjało rozprzestrzenianiu się wirusa.

Gili zanotował, że właściciel farmy nie zwlekając wezwał miejscowego weterynarza,

doktora Finlaya. W swoim raporcie Finlay stwierdził, że zarażone owce bezzwłocznie zabito i
natychmiast zakopano w dole z wapnem. Wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Właści-
cielowi Inverladdie wypłacono odszkodowanie, a inspekcja weterynaryjna bacznym nadzo-
rem objęła pozostałe gospodarstwa w okolicy wypatrując pierwszych oznak scrapie.

Problemy zaczęły się w chwili, gdy Bannerman spróbował ustalić, jakie badania labora-

toryjne podjęto po wyciągnięciu wniosków z sekcji zwłok robotników. Jeszcze raz przerzucił
wszystkie dokumenty i znów nie znalazł najmniejszej wzmianki na ten temat. Miał prawo
oczekiwać, że próbki mózgów wysłano do oddziału neurobiologii MRC celem wykonania
prób na myszach. Należało to jednak sprawdzić. Podczas spotkania w Londynie Hector
Munro obiecał, że on i jego zespół będą służyć wszelką pomocą. Bannerman odszukał w
notesie nazwisko Munro i wybrał numer jego telefonu.

- Munro. Słucham.
- Doktor Munro? Tu Ian Bannerman. Spotkaliśmy się w Londynie, w MRC...
- Oczywiście. A więc podjął się pan tego zadania?
- Przyjechałem dziś rano - powiedział Bannerman. - Przeglądałem właśnie dokumenty

tej sprawy i potrzebuję pewnej informacji.

- Proszę bardzo. Zamieniam się w słuch.
- Przypuszczam, że Gili prosił pańskich ludzi o zbadanie mózgów zmarłych pacjentów

na obecność powolnych wirusów i przeprowadzenie prób na myszach dla określenia czasu
inkubacji. Czy są już jakieś wyniki?

- Obawiam się, że pańskie przypuszczenie jest błędne - odparł Munro. - Gili nie pokazał

background image

nam żadnych próbek z autopsji.

- Przecież pański zespół to najlepsi specjaliści w tej dziedzinie! Kwestia czasu inkuba-

cji, niezwykle krótkiego, to chyba najdziwniejszy i najważniejszy problem w całej tej historii!

- Skłonny jestem zgodzić się z panem, ale żadne próbki do nas nie dotarły. Podejrze-

wam, że ekipa Stoddarta prowadzi badania na własną rękę.

Bannerman prychnął ze złością.
- Rozumiem - powiedział zrezygnowanym tonem - polityka międzywydziałowa. Spraw-

dzę to. I jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, prześlę panu próbki tych mózgów z prośbą o
dokonanie testów na myszach. Jeśli się nie mylę, zwłoki pacjentów znajdują się w
Edynburgu, tutaj, w akademii medycznej. Osobiście pobiorę próbki.

- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Cieszę się, że możemy być pomocni – powie-

dział Munro. - Im szybciej wyjaśni się tę sprawę, tym lepiej.

- Dzięki. Będę o tym pamiętał.
Bannerman odłożył słuchawkę i zaklął pod nosem. Co ten Gili wyprawia? Musiał

zdawać sobie sprawę, jaką straszliwą zagadkę kryje w sobie śmierć tych trzech ludzi, a mimo
to zaniedbał przesłania próbek zespołowi Munro. Na dodatek akurat teraz zachciało mu się
uciekać z jakąś panienką. Błazen! Zadzwonił do Stoddarta, by dowiedzieć się, że profesor
wyszedł już do domu. Zerknął na zegarek.

- Nie przemęczamy się - mruknął. Spotka się ze Stoddartem na kolacji; przy okazji zada

mu kilka pytań.

Stoddartowie zajmowali obszerne mieszkanie w przedwojennej kamienicy w nowej

części miasta. Była to dzielnica Edynburga na północ od zamku i Princes Street, w znacznej
mierze zamieszkana przez reprezentantów wolnych zawodów. W jadalni panował lodowaty
ziąb. Bannerman z trudem powstrzymywał się od zabijania rąk. „Drobnym kłopotom” z
ogrzewaniem, jak to ujął profesor - próbowano zaradzić włączając piecyk elektryczny z poje-
dynczą spiralą. W pomieszczeniu o powierzchni blisko czterdziestu pięciu metrów kwadrato-
wych znaczyło to tyle, co nic.

Posiłek odbywał się w przygnębiającej ciszy, podkreślonej jeszcze akustyką wielkiego

pokoju. Bannerman był jedynym gościem, gdyż Morag Napier i jej narzeczony w ostatniej
chwili musieli odwołać wizytę. W ciszy, z rzadka przerywanej próbami nawiązania uprzejmej
konwersacji, każde brzęknięcie sztućców dźwięczało jak uderzenie dzwonu.

Ze sposobu, w jaki Stoddart przedstawił mu swoją żonę, Bannerman wywnioskował, że

nie jest ona związana z profesją medyczną. Uznał więc, że nie na miejscu będzie roztrząsanie
przy stole zagadnień patologii mózgu. W milczeniu raczył się haggisem, którym Stoddart
uważał widać za właściwe powitać go w Szkocji. Usłyszawszy jednak, że pani Stoddart jest
entuzjastką Koła Przyjaciół Rumunii założonego przez grupę żon pracowników uniwersytetu,
robił, co mógł, aby podtrzymać gasnącą konwersację.

Stoddart sprawiał wrażenie zupełnie nie zainteresowanego tym, co jego żona miała do

powiedzenia, co chwila przerywał jej, zwykle uwagami nie mającymi żadnego związku z tym,
co mówiła.

- Otóż ja osobiście jestem specjalistą od przysadki mózgowej - oświadczył niespodzie-

wanie w połowie zdania na temat metod opieki nad sierotami.

- Doprawdy? - Bannerman poczuł się zażenowany, widząc, że pani Stoddart urwała w

pół słowa i wbiła wzrok w obrus.

- Przypuszczam, że zna pan moje prace? - zapytał Stoddart.
- Oczywiście - skłamał Bannerman. Jeżeli dobrze pamiętał, od ostatniej publikacji pro-

fesora minęło co najmniej dwadzieścia lat.

Stoddart uznał jego odpowiedź za zaproszenie do wykładu o dokonaniach swego życia,

który ciągnął jeszcze długo po zakończeniu kolacji.

background image

Bannerman szukał ratunku w brandy, w regularnych odstępach kiwał głową i ukradkiem

spoglądał na zegarek. Korzystając z okazji, że pani Stoddart przeprosiła gościa i poszła sprzą-
tać ze stołu, przerwał Stoddartowi, zadając pytanie, z którym nosił się od dłuższego czasu.

- Panie profesorze, muszę pana zapytać, jakie badania przeprowadzono na mózgach

tych trzech zmarłych z Achnagelloch.

Chodzi mi zwłaszcza o próby na zwierzętach.
Stoddart zrobił poważną minę i po chwili namysłu rzekł:
- Sądzę, że musi pan o to spytać Lawrence’a Gilla.
- Ale w tej chwili jest to niewykonalne, prawda?
- Raczej nie - zgodził się Stoddart. - Przypuszczam, że w tej sytuacji powinien pan się

zwrócić do doktor Napier.

- Zatem osobiście nie interesował się pan wynikami ich badań?
- Och, naturalnie, opiniuję wszelkie sprawozdania przesyłane do MRC - odparł Stoddart

tonem człowieka znającego swoją wartość.

- Rozumiem. - Bannerman czuł, że zaczyna się wewnątrz gotować. Rany boskie, my-

ślał, facet ma do czynienia ze sprawą tej wagi i ogranicza się do „opiniowania sprawozdań”.
Jeśli w edynburskiej akademii był jakiś kandydat do wcześniejszej emerytury, to nie kto inny,
jak ten siwy jegomość, który z zapałem plótł o tajemnicach przysadki mózgowej.

Następnego dnia wypadała sobota, ale już o wpół do dziesiątej Bannerman zjawił się w

akademii. Nie był pewien, czy zastanie Morag Napier, ale miał nadzieję, że ktoś poda mu
numer jej telefonu. Przede wszystkim chciał zbadać znajdujące się w kostnicy zwłoki i pobrać
próbki mózgów dla oddziału neurobiologii. Drogę do prosektorium udało mu się odnaleźć bez
większych trudności. Obudził zaspanego dyżurnego oznajmiając mu, po co przychodzi.

- O niczym nie wiem - sanitariusz pokręcił głową.
- Jak to pan nie wie? - zirytował się Bannerman.
- Nie przekazano mi nic takiego. W grafiku nie ma dziś żadnej sekcji.
- To wpisz ją pan do tego grafiku, i basta!
Sanitariusz rozłożył ręce i uśmiechnął się z politowaniem.
- Niestety, to nie takie proste. Muszę przestrzegać przepisów.
Jezu, pomyślał Bannerman, tego mi tylko brakowało: nawiedzonego strażnika prosekto-

rium.

- Macie tu telefon? - warknął.
- Tylko żeby pan nie dzwonił na miasto - zastrzegł sanitariusz.
Bannerman bez ceregieli wkroczył do dyżurki i wykręcił numer Stoddarta, nie dbając o

to, że może go zastać w łóżku. Usłyszawszy głos profesora oznajmił sucho:

- Mówi Bannerman, jestem w prosektorium i chcę zbadać zwłoki przywiezione przez

Gilla z północy. Zechce pan powiedzieć swojemu pracownikowi, że działam z pańskiego
upoważnienia. - Nie czekając na odpowiedź wręczył słuchawkę sanitariuszowi i cofnął się,
oddychając głęboko, jak to doradzała mu Stella, ilekroć poniosły go nerwy. „Tak jest. Już się
robi, panie profesorze” - wymamrotał sanitariusz i odłożył słuchawkę.

- Ja tylko przestrzegam przepisów - powiedział, zwracając się do Bannermana.
Strażnicy z Auschwitz też się tak tłumaczyli, pomyślał lekarz.
- Ma pan jakieś dodatkowe życzenia, panie doktorze? - zapytał sanitariusz.
- Nieważne. Bierzmy się do pracy. - Bannerman już zdejmował buty. Włożył gumowce

i przebrał się, a w tym czasie sanitariusz przywiózł z chłodni pierwsze zwłoki i zsunął je z
wózka na stół. Zabłysły lampy, wypełniając pomieszczenie monotonnym buczeniem.
Bannerman zawiązał ostatnią wstążkę fartucha, podszedł do stołu i zdjął całun.

Gdyby nawet nic nie wiedział o tym człowieku, odgadłby, że jego praca wymagała

przebywania na świeżym powietrzu i że była to praca fizyczna. Spod trupiej bladości przebi-

background image

jały resztki opalenizny; wyraźnie widoczne były mocno rozwinięte mięśnie nóg. Poszarpana,
ciemna linia wokół głowy znaczyła miejsce, gdzie podczas pierwszej sekcji dokonano
obcięcia pokrywy czaszki.

- Będę potrzebował kilku pojemników na próbki histologiczne - Bannerman zwrócił się

do sanitariusza.

- Jakiego typu?
- Szklanych, jednouncjowych, uniwersalnych.
Sanitariusz przyniósł cztery słoje i postawił je na krawędzi stołu.
Bannerman usunął w tym czasie pokrywę czaszki; wziął z tacy skalpel i kleszczyki,

spojrzał w głąb jamy czaszki i poczuł się jak ostatni głupiec. Czaszka była pusta. Mając
wrażenie, że wypowiada kwestię z kiepskiej sztuki, zapytał:

- Gdzie podział się mózg?
- Jeśli nie ma go w głowie, to nie wiem, sir - z niewzruszonym spokojem odparł sanita-

riusz.

- Jak rozumiem, nie był pan obecny przy tym, jak doktor Gili przeprowadzał pierwszą

sekcję?

- Nie. Jestem tu tylko w weekendy.
- Czy są tu kopie wyników sekcji?
- Nie.
Oczywiście. Bannerman spodziewał się takiej odpowiedzi. Próżne nadzieje. Zaczynał

się czuć jak ktoś biegnący po ruchomych piaskach.

- Proszę go zabrać. Zobaczę tamtych dwóch.
Z pozostałymi zwłokami było niestety dokładnie tak samo: mózgi usunięto. Wnętrza

czaszek nosiły ślady czyszczenia.

Bannerman umył się, poszedł na piętro szukać kogoś, kto znał telefon Morag Napier. W

razie niepowodzenia zamierzał powtórnie zadzwonić do Stoddarta. Udało mu się jednak
wypatrzyć światło w jednym laboratorium, zapukał więc do drzwi. Usłyszał wypowiedziane z
obcym akcentem „proszę” i wszedł do środka. Chwilę później zawarł znajomość z doktorem
Klausem Lehmanem z Instytutu Maxa Plancka w Niemczech, który w ramach wymiany
naukowej przybył do Edynburga, aby wziąć udział w programie badawczym poświęconym
problematyce alergii. Bannerman wykręcił się od rozmowy na tematy zawodowe, ale zapytał,
czy doktor Lehman nie ma przypadkiem spisu telefonów pracowników wydziału. W odpo-
wiedzi Niemiec wręczył mu żądany spis.

Morag Napier odebrała telefon dopiero po ośmiu sygnałach.
- Wyciągnął mnie pan z wanny - powiedziała tonem wyrzutu.
- Przepraszam, ale to ważne. Nie mogę znaleźć żadnych danych o próbach in vivo na

zwierzętach, które pani i doktor Gili niewątpliwie przeprowadzili przy okazji badań nad
mózgami trójki zmarłych z Achnagelloch. W dokumentach, które mi pani przekazała, nie ma
o tym wzmianki.

- Dałam panu wszystko, co znalazłam w biurku Lawrence’a - z pewnym wahaniem

odrzekła Morag. - Nic mi nie wiadomo o próbach na zwierzętach.

- Ale musi pani wiedzieć, czy są prowadzone.
- Niestety, nie.
Bannerman gestem rozpaczy przyłożył dłoń do czoła.
- No dobrze - mruknął. - Proszę mi w takim razie powiedzieć, gdzie znajduje się praco-

wnia badań in vivo i czy kogoś tam teraz zastanę.

Morąg wytłumaczyła, jak trafić do właściwego laboratorium, i dodała:
- Około południa powinna się tam zjawić jedna z laborantek.
- Dobrze - powiedział Bannerman. - A teraz chciałbym się dowiedzieć, gdzie są mózgi

tych zmarłych?

background image

- Chyba nie bardzo rozumiem - odparła Morag. - Zwłoki znajdują się w prosektorium.
- Ale nie mózgi.
- Lawrence musiał je wyjąć.
- I co z nimi zrobił?
- W jego laboratorium jest lodówka. Czasami przechowywał tam materiał do bieżących

badań.

- Mógłbym się do niej dostać?
- Jest zamknięta. Samo laboratorium także.
Bannerman nie odpowiadał. Morag zrozumiała wymowę jego milczenia, bo powiedzia-

ła:

- Najlepiej będzie, jak przyjadę. Wiem, gdzie są klucze. Będę za dwadzieścia minut.
Bannerman czekał na nią w swoim laboratorium. Próbował czytać niedzielną gazetę,

którą kupił w drodze do akademii, ale nie mógł się skoncentrować. Przekartkował ją od
pierwszej do ostatniej strony, nie przeczytawszy właściwie ani linijki.

Przyszła Morag Napier. Miała na sobie granatowy dres z emblematem jakiejś uczelni i

bielutkie adidasy. Włosy związała w luźny węzeł z tyłu głowy. Pachniała szamponem. W dło-
ni dzierżyła pęk kluczy.

- Otworzyłam laboratorium Lawrence’a - oznajmiła.
Bannerman podziękował jej za przybycie i we dwójkę udali się do pracowni Gilla.
Morag otworzyła wielką zamrażarkę i cofnęła się, czekając, aż rozejdzie się mroźna

mgła. Lodówka pełna była plastikowych torebek i słoików zawierających najróżniejsze części
ludzkiego ciała. Bannerman przebiegł wzrokiem po półkach, ale nie zauważył charakterysty-
cznej szarości tkanki mózgowej.

- Sprawdźmy w spisie - powiedziała Morag. Wyciągnęła zza lodówki notatnik w twar-

dej oprawie i odszukała stronę z aktualnym spisem próbek.

- Zabawne - mruknęła. - Chyba ich tu nie ma.
Bannerman z miną cierpiętnika wzniósł oczy ku sufitowi.
- Będę musiał porozmawiać z Gillem - powiedział. - Czy ktoś wie, gdzie go szukać?
- Obawiam się, że nie - odparła Morag.
- Jakie były wasze wnioski dotyczące przyczyn śmierci tych pacjentów?
- Jakaś choroba zwyrodnieniowa mózgu. Lawrence powiedział, że jej objawy kojarzą

mu się ze scrapie.

- Wyniki autopsji wskazują, że ci ludzie zmarli po prostu na scrapie! - powiedział

Bannerman.

- Albo na chorobę Creutzfelda-Jakoba.
- Okres inkubacji był na to zbyt krótki.
- Istotnie.
- Objawy były podobne jak w wypadku Creutzfelda-Jakoba - mówił Bannerman - i to

kazało Gillowi pomyśleć o scrapie. Istnieje możliwość, że w grę wchodzi czynnik zakaźny w
postaci mutanta wirusa scrapie. Dlatego takie ważne jest przeprowadzenie prób na zwierzę-
tach. Jeśli okaże się, że scrapie z takich czy innych powodów może przenosić się na człowie-
ka, przekraczając barierę gatunkową, będziemy mieli do czynienia z sytuacją kryzysową.

- Chodzi o to, że jeśli coś zdarzyło się raz, może się powtórzyć?
- Tak. Musimy ustalić, dlaczego i w jaki sposób to się zdarzyło. Dowiemy się tego z

wyników badań na zwierzętach.

- Nie sądzę, żeby istniało jeszcze jakieś zagrożenie. - Morag Napier najwyraźniej nie

chciała przyjąć do wiadomości obrazu sytuacji przedstawionego przez Bannermana. - Źródło
wirusa zostało zlikwidowane razem z zarażonymi owcami. Czyż nie?

- Mam nadzieję, że tak jest w istocie i że to wszystko razem to tylko niezwykle rzadki

przypadek. Musimy mieć jednak pewność. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, dlacze-

background image

go w ogóle miał miejsce. Nasza wiedza o sposobach rozprzestrzeniania się scrapie wśród
owiec jest bardzo niekompletna. Może się okazać, że ten nowy wirus - jeżeli rzeczywiście jest
to nowy wirus - zdążył się już roznieść po kraju. Choćby za pośrednictwem ptaków czy
poprzez łańcuch pokarmowy zwierząt.

- Koszmarna perspektywa - mruknęła Morag.
- Jeśli Gili nie zarządził badań na zwierzętach, jedynym źródłem zarażonej tkanki są

mózgi tych zmarłych, a my nie możemy ich znaleźć. Trzeba to zrobić i przekazać próbki do
oddziału neurobiologii MRC. Tam najszybciej wykonają potrzebne testy. Oto dlaczego muszę
zobaczyć się z Gillem.

Bannerman urwał i spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła dwunasta.
- Jak trafić do pracowni biologicznej?
- Pokażę panu drogę - powiedziała Morag.
Prowadziła go przez labirynt korytarzy w suterynie, aż wreszcie charakterystyczny mysi

zapaszek dał znać, że zbliżają się do celu. Morag zapukała do drzwi oszklonych zbrojoną
szybą.

- Kto tam? - dobiegło z wewnątrz.
- Morag Napier.
Drzwi uchyliły się i Bannerman znalazł się w zwierzętarni. Było to obszerne pomie-

szczenie o pomalowanych na biało ścianach, oświetlone lampami fluorescencyjnymi. Jedną
ze ścian zajmowały metalowe półki, na których ustawiono klatki z myszami, każda z nich
była zaopatrzona w automatyczne poidło. Osobno trzymano szczury, świnki morskie i króliki.
Na środku stał duży stół laboratoryjny, na ścianie za nim - umieszczono rząd zlewów. Ze
zwierzętarni prowadziły drzwi do dwóch mniejszych pomieszczeń. W jednym z nich
Bannerman dostrzegł pulpit do sekcji zwierząt ze stojącym obok stolikiem narzędziowym.

Dziewczyna, która wpuściła ich do laboratorium, wróciła do karmienia zwierząt. Do

każdej klatki wsypała po garści mysiej karmy i sprawdzała, czy jej mieszkaniec jeszcze żyje.

- Potrzebujemy pewnej informacji - odezwała się Morag.
- Tak? - mruknęła dziewczyna.
- Chcemy się dowiedzieć, czy doktor Gili po powrocie z północy zlecił jakieś badanie

na myszach.

- Powinno być w książce - odrzekła dziewczyna. - W biurze. Taki czerwony zeszyt.
Brzmiało to jak wezwanie do samoobsługi. Morag i Bannerman odnaleźli zeszyt, a w

nim stronę ze spisem aktualnie prowadzonych doświadczeń.

- Jest - powiedziała Morag wskazując palcem ostatni zapis. Bannerman zajrzał jej przez

ramię.

„Myszy. Szt. sześć. Dr Lawrence Gili. Trzy próby, dwie myszy każda. Poz. W 17-22.

Dot. MRC3U”.

- MRC3 - przeczytał na głos Bannerman. - To musi być to.
- Gdzie znajdę klatki W 17 do 22? - Morag zwróciła się do laborantki.
Dziewczyna przerwała karmienie swoich podopiecznych, podeszła do półki i dotknęła

palcem jednej z klatek.

- Od tego miejsca w lewo - powiedziała.
Morag podniosła wskazaną klatkę i zajrzała do środka.
- Cała i zdrowa - oznajmiła. Podała klatkę Bannermanowi i sięgnęła po następną. - Ta

też.

Cała szóstka myszy żyła i wyglądała na zdrową.
- No, przynajmniej wiadomo, że coś się dzieje - z ulgą westchnął Bannerman. Choć raz

Gili zrobił, co trzeba. Bannerman włożył rękawice ochronne i wyjął mysz z klatki. Biegała po
wierzchu jego dłoni i próbowała ugryźć w okryty brezentem kciuk. Na jej białym futerku
widział ciemny punkcik - ślad po iniekcji. Bannerman delikatnie pomasował to miejsce.

background image

Włożył zwierzę do klatki i zamknął pokrywkę.

- Jeszcze za wcześnie na mówienie o wynikach. Żadna choroba mózgu nie rozwinie się

w tak krótkim czasie. Nawet jeśli mamy do czynienia z nowym szczepem wirusa. Musimy
dobrze przyglądać się tym maluchom. Od nich zależy rozwiązanie naszej zagadki.

Morag skinęła głową.
- Dopilnuję tego - powiedziała.
- Tak czy inaczej - ciągnął Bannerman - muszę zobaczyć się z Gillem. Czy jego żona

mieszka w Edynburgu?

Morag podniosła na niego zdziwione spojrzenie.
- Tak, ale chyba nie zamierza pan...
- Muszę z nią porozmawiać. Jeśli uważa, że jej mąż uciekł z jakąś kobietą, powinna

wiedzieć z kim i ewentualnie dokąd.

- Sprawi jej pan przykrość - zaprotestowała Morag. - Jest pan bez serca!
- Jeśli ci ludzie umarli na scrapie, sprawa jest zbyt poważna, żeby martwić się uczucia-

mi Lawrence’a Gilla i jego małżonki.


- Może ma pan rację - niechętnie przyznała Morag. - Podam panu adres.
Zaprosił ją na lunch, ale Morag odmówiła, tłumacząc, że „ma jeszcze coś do zrobienia”.

Bannerman nie czuł się specjalnie zawiedziony; jego propozycja i tak miała charakter wyłącz-
nie grzecznościowy. Podejrzewał, że Morag poddała ją podświadomej ocenie pod kątem
stosowności i otrzymała wynik negatywny. Tak więc zjadł lunch samotnie, w pubie na High
Street. Zabrało mu to dobrą godzinę i dopiero po pierwszej zadzwonił do żony Lawrence’a
Gilla.

- Słucham. Mówi Vera Gili.
- Dzień dobry. Nazywam się Bannerman. Jestem patologiem, obecnie zatrudnionym

przez MRC.

- Czym mogę służyć, panie Bannerman? - padło uprzejme pytanie.
- Chciałbym z panią porozmawiać na temat pani męża.
- A o co chodzi? - głos Very Gili wyraźnie ochłódł.
- Proszę mi wybaczyć. Wiem, że to niedelikatnie z mojej strony, ale sprawa jest bardzo

poważna.

- Nie bardzo wiem, czego pan ode mnie oczekuje.
- Wolałbym nie mówić o tym przez telefon. Czy możemy się spotkać?
Pani Gili zawahała się.
- Chodzi o naprawdę ważną sprawę - powtórzył Bannerman.
- Dobrze. Proszę przyjść po południu.
Bannerman zapisał adres. Umówili się na trzecią trzydzieści.
Vera Gili mieszkała z córkami w ładnym bliźniaku w dzielnicy Colinton. Kiedy

przyszedł Bannerman, dziewczynki, ciepło ubrane dla ochrony przed chłodnym wschodnim
wiatrem, bawiły się w ogródku przed domem. Nieznajomy sam otworzył sobie furtkę i szedł
ścieżką w kierunku drzwi.

- Czy przyprowadził pan mojego tatę? - spytało niespodziewanie młodsze dziecko.
Bannerman przystanął, gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią. Z opresji wyba-

wiła go starsza z sióstr.

- Ona niczego jeszcze nie rozumie - powiedziała lekceważąco.
Bannerman uśmiechnął się zbity z tropu. Starsza panna Gili miała nie więcej niż dzie-

sięć lat.

Na ganek wyszła pani Gili i zaprosiła gościa do środka.
- Pobaw się z Wendy, kochanie - zwróciła się do starszej córki. - Mama musi porozma-

wiać z tym panem.

background image

- Bardzo rezolutna osóbka - powiedział Bannerman, kiedy pani Gili zamknęła drzwi.
- Jest wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek - przyznała. - Nie wiem, jak bym bez niej

wytrzymała ostatni tydzień. A zatem, czego chce się pan dowiedzieć?

- Proszę pani, zależy mi na znalezieniu pani męża. Muszę uzyskać od niego bardzo

ważne informacje.

Twarz pani Gili przybrała posępny wyraz.
- Nie miałam od męża żadnej wiadomości od szesnastego stycznia, czyli od dnia, gdy

opuścił dom. Żadnej.

- A więc nie wie pani, gdzie przebywa?
- Nie.
Bannerman milczał przez chwilę, mając nadzieję, że w ten sposób zmusi panią Gili do

rozwinięcia tematu. Zawiódł się jednak. Postanowił przycisnąć ją nieco mocniej.

- Pani Gili, gdyby mąż tak po prostu zaginął, niewątpliwie zawiadomiłaby pani policję,

prawda?

- No dobrze - rzuciła opryskliwym tonem. - Odszedł z inną kobietą. O to panu chodziło?

I tak nie wiem, gdzie się podziewają.

- Czy zna pani tę kobietę? - Bannerman widział, że pani Gili cierpi, że jego pytania

sprawiają jej ból, ale tylko ona mogła go doprowadzić do Lawrence’a.

- Nie - brzmiała odpowiedź i Bannerman nie miał wątpliwości, że to kłamstwo. Pani

Gili po prostu nie umiała kłamać. Spuściła oczy jak dziecko, które wie, że zbroiło.

- Pani Gili... wiem, jakie to dla pani trudne...
- Nie! Nie wie pan! - wybuchnęła z niespodziewaną gwałtownością. - Nie ma pan o tym

zielonego pojęcia!

Tym razem to Bannerman spuścił wzrok.
- Przepraszam - bąknął. - To prawda. Nie wiem.
Vera Gili odetchnęła głęboko. Zapadło długie milczenie wypełnione jedynie tykaniem

zegara na półce nad kominkiem i stłumionymi głosami dzieci bawiących się w ogrodzie.

- Nazywa się Shona MacLean.
Bannerman zanotował nazwisko.
- Kilka lat temu Lawrence miał z nią romans. Mieszkaliśmy wtedy na północy. Powie-

dział, że to skończone, ale ciągle dostawał od niej listy. Poznawałam je po stemplach.

- Czy mąż powiedział pani, że odchodzi do tej kobiety?
- Nie - pani Gili prychnęła pogardliwie. - Ale to typowe dla Lawrence’a.
Bannerman czuł się coraz bardziej zmieszany. Drążył jednak dalej.
- Co dokładnie powiedział przed odejściem?
- Prawie nic. Wiedziałam, że panicznie boi się całej tej sprawy. Ale, jak mówiłam, to

cały on. Nie znosił podejmowania nieprzyjemnych decyzji. Był coraz bardziej podniecony i
niepewny, aż nagle oświadczył, że musi na pewien czas wyjechać. I tyle go widziałam.

- Gdzie mieszka ta Shona MacLean?
- W miejscowości Ralsay na wyspie North West.
Wracając do swojego mieszkania Bannerman zatrzymał się przed kioskiem z gazetami i

kupił mapy drogowe północno-zachodniej Szkocji i archipelagu Hebrydów. Bez dostępu do
tkanki mózgowej zmarłych robotników niewiele miał do roboty w Edynburgu jako patolog.
Mózgi zainfekowanych wirusem myszy laboratoryjnych można będzie poddać badaniu dopie-
ro za kilka tygodni, a i to pod warunkiem, że sprawdzą się najgorsze przewidywania dotyczą-
ce okresu inkubacji. Już wcześniej Bannerman rozważał możliwość wypadu na północ, by
samemu przekonać się, jak wygląda sytuacja w Achnagelloch. Jeśli będzie można połączyć to
z wyprawą na North West i - ewentualnie - ze znalezieniem Lawrence’a Gilla, to tym lepiej.

background image

Rozdział 5

Na wieczór Bannerman zaplanował sobie kolację w restauracji na Royal Mile. Po wizy-

cie u Very Gili nie miał już ochoty na bawienie się w turystę i postanowił zadowolić się tym,
co miał w domu. Obrazek na jednej z paczek z gotowymi daniami był całkiem zachęcający.
Jeśli później poczuje się trochę lepiej, wyskoczy gdzieś na drinka. Nie poczuł się lepiej, toteż
zamiast drinka zafundował sobie telefon do Stelli.

- Jak sobie radzisz? - zapytała na wstępie.
- Nie bardzo - wyznał Bannerman. - Patolog, który pierwszy wszczął alarm, zniknął, a

razem z nim mózgi zmarłych pacjentów.

- Co takiego?
- Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale takie są fakty: mózgi usunięto w czasie autopsji i

nikt, z wyjątkiem zaginionego patologa, nie wie, gdzie się podziały.

- To istotnie zakrawa na farsę.
- Ale, niestety, sytuacja jest poważna.
- Co na to wszystko szef wydziału? - zapytała Stella.
- On tylko opiniuje gotowe sprawozdania.
- Co takiego?
- Nic. Mniejsza o to. Taki z niego pożytek, jak z nakazu trzymania się lewej strony na

jednokierunkowej ulicy.

- Rozumiem. „Wybitny naukowiec”?
- Bardzo wybitny - potwierdził Bannerman. Nieraz żartowali sobie ze Stellą z komicz-

nej hipokryzji środowiska akademickiego. O wydziałowych dinozaurach zamiast „nieudolni
sklerotycy” mówiło się zawsze „wybitni naukowcy”.

- Co więc zamierzasz? - spytała Stella.
- Przeczytałem opis badań Gilla i, jak wiesz, widziałem preparaty mikroskopowe.

Jestem zaniepokojony. Muszę porozmawiać z Gillem. Zastanawiam się, czy nie poszukać go
samemu.

- Nie sądzisz, że to raczej zadanie dla policji? A poza tym, czy wiesz, od czego zacząć?
- Mam pewien ślad. Gili po prostu uciekł od żony.
- Trzeba przyznać, że wybrał na to doskonały moment.
- Rzeczywiście - westchnął Bannerman. - Obawiam się, że moje spotkanie z nim może

mieć burzliwy przebieg. Oczywiście najpierw muszę go znaleźć.

- A dokąd prowadzi ten twój „ślad”?
- Jego żona wspomniała o wyspie North West.
- A więc mimo wszystko będziesz miał trochę wakacji.
- Muszę pojechać na północ obejrzeć farmę, na której to wszystko się zaczęło i poroz-

mawiać z miejscowym lekarzem i weterynarzem. Chcę też rzucić okiem na tę elektrownię i
zobaczyć, czy pasuje ona do przyjętej przez nas koncepcji. Pomyślałem, że po drodze zahaczę
o tę wyspę.

- Prawdziwy doktor Johnson * - zakpiła Stella.
- Zaczynam żałować, że zająłem się tą sprawą - powiedział Bannerman.

Właściwie nie było powodu, aby podróży na północ natychmiast nie wcielić w czyn. Z

drugiej jednak strony zamiar dotarcia na Hebrydy w niedzielę nie wyglądał na dobry pomysł.

*

W roku 1773 Samuel Johnson, angielski poeta, eseista i leksykograf odbył podróż do północnej Szkocji

i na Hebrydy. Dwa lata później ukazał się jej opis, zatytułowany „Journey to the Western Islands of Scotland”,
(przyp. tłum.).

background image

Nawet gdyby udało mu się uniknąć ukamienowania jako bezbożnika i intruza, to kłopoty z
transportem mogły okazać się nie do przezwyciężenia. Początkowo Bannerman zamierzał
więc wyjechać w niedzielę wieczornym pociągiem do Inverness i w poniedziałek rano złapać
połączenie do Kyle of Lochalsh. Potem wpadł na lepszy pomysł. Jeśli wynajmie samochód,
będzie mógł wyruszyć w niedzielę rano, a po drodze zatrzymać się gdzieś na mały spacer po
górach. Odetchnie świeżym powietrzem i może w ten sposób pozbędzie się uczucia uwięzie-
nia w ponurym gmaszysku akademii. Przenocuje w jakimś hoteliku i w poniedziałek rano
pojedzie na North West.

Perspektywa wycieczki napełniła go entuzjazmem. Czym prędzej odszukał w książce

telefonicznej numer miejscowej stacji meteorologicznej, aby zapoznać się z prognozą pogody
dla terenów, przez które wieść miała jego droga na północ. Dziesięć minut później zdecydo-
wał, że zmierzy się z Tarmachan Ridge, masywem górskim wznoszącym się na północ od
Loch Tay. Chłopcy z meteo zapewniali, że w rejonie Loch Tay ustaliła się pogoda - mimo
chłodu - słoneczna i bezchmurna.

Bannerman zadzwonił do Hertza i podając numer swojej karty kredytowej zamówił na

rano forda sierrę. Próbował skontaktować się z Morag Napier, aby zawiadomić ją o swoich
planach, ale bezskutecznie. Postanowił spróbować jeszcze raz jutro, przed wyjazdem.

Zatrzymał się w wiosce Lawers na wschodnim krańcu Loch Tay i tam, w Ben Lawers

Hotel zarezerwował sobie nocleg. Pogoda - jak obiecano - była wspaniała. Ford posłusznie
sunął wąską szosą biegnącą wzdłuż północnego brzegu jeziora. Skręcając w starą drogę do
nieczynnych kamieniołomów, przecinającą posiadłości Tarmachan i Morenish, Bannerman
uświadomił sobie, że minęło piętnaście lat, od kiedy ostatni raz bawił w tych stronach. Jeśli
zdążył się zorientować, nic się tu nie zmieniło.

Słońce przypiekało coraz mocniej. Siedząc na krawędzi bagażnika, Bannerman bez

pośpiechu zmieniał skarpetki; zamiast miejskich półbutów włożył sportowe obuwie do wspi-
naczki. W taki dzień chciałoby się po prostu wskoczyć w sweter i biec w góry, ale Bannerman
wiedział, że nie jest to dobry pomysł. W tych górach zawsze należało być przygotowanym na
najgorsze. Chyba nigdzie na świecie pogoda nie była tak kapryśna. Niejeden, zwiedziony
urodą oglądanego z parkingu krajobrazu, przekonał się na własnej skórze, do czego prowadzi
brak wyobraźni. Nietrudno o wypadek, kiedy w pozornie piękny dzień temperatura spada
nagle na łeb na szyję, a z północy nadciąga lodowaty wicher.

Pieczołowicie sprawdził zawartość plecaka. Miał tam wszystko, co mogło mu się

przydać podczas wspinaczki, a ponadto kilka rzeczy, z których - miał nadzieję - nie będzie
zmuszony korzystać: bandaże, tabletki przeciwbólowe, świecę sygnałową, śpiwór i ubranie na
zmianę. Nareszcie mógł ruszać. Starą drogą dotarł do miejsca, gdzie zbocze wiodące na
południowy skraj grzbietu Meall nan Tarmachan było stosunkowo łagodne. Wspinał się
szybko, chwilami po pas brodząc w gąszczu paproci. Osiągnąwszy grzbiet, skierował się na
północ. Co pewien czas przystawał, aby złapać oddech i rzucić okiem na połyskujące w dole
lustro Loch Tay. Dziesięć lat temu wybrałby trudniejszą drogę, bezpośrednio na południowo-
wschodni kraniec łańcucha. Teraz cieszył się, że jest w stanie sprostać łatwiejszej trasie.

Przed końcem grzbietu teren gwałtownie opadał. Szykując się do ostatniego, stromego

podejścia na wierzchołek Tarmachan, Bannerman zrobił krótki postój. Przysiadł na kamieniu i
zjadł kawałek czekolady. Nisko w dole widział swój samochód, przy którym parkował teraz
jeszcze jeden wóz. Na zboczu nie widać było jednak śladu kierowcy. Słońce skryło się za
nadciągające z północy chmury i Bannerman stwierdził, że zaczyna marznąć. Na tej
wysokości wystarczyło kilka minut, by temperatura spadła poniżej zera. Zimny, północno-
wschodni wiatr z każdą chwilą przybierał na sile.

Bannerman włożył wyjętą z plecaka nieprzemakalną kurtkę, wciągnął wełniane rękawi-

ce i odpiął od pasa czekan. Zarzucił plecak na ramiona i mocno podciągnął rzemienie. Zbliżał
się do granicy śniegu; czekan dawał mu poczucie bezpieczeństwa przed wkroczeniem na

background image

śliski, oblodzony stok. Wbijając go w śnieg można było liczyć na przynajmniej jeden w miarę
pewny punkt oparcia. Nie była to zbyt wyszukana technika, ale skuteczna i gwarantująca
pewien komfort psychiczny.

Niebo pociemniało. Chmury sunęły po nim z zatrważającą szybkością. Mógł się domy-

ślać, co czeka go po wyjściu na odsłonięte zbocze wiodące do głównego szczytu. I rzeczywi-
ście: pierwszy podmuch wiejącego z pełną siłą wichru rzucił go na kolana. Z trudem udało
mu się złapać równowagę. Duma nie pozwalała mu wycofać się, dopóki nie dotknie
usypanego z kamieni kopca na szczycie. Rozsądek jednak i ostrożność kazały mu pokonać
ostatni odcinek na czworaka. Z wierzchołka raz jeszcze spojrzał na leżące teraz dobre tysiąc
metrów niżej jezioro. Zdawało mu się, że zauważył jakiś ruch w gąszczu paproci na zboczu,
uznał jednak, że to złudzenie, wywołane ruchem chmur przesłaniających słońce.

Musiał teraz podjąć decyzję. Mając w pamięci wczorajszą prognozę, nie spodziewał się

tak silnego wiatru. Co gorsza, wiedział, że ścieżka na grani łączącej Tarmachan z Meall
Garbh, następnym szczytem łańcucha, jest wąska i całkowicie odsłonięta. Pytanie brzmiało:
czy iść dalej, czy też zawrócić i zejść w dół pod osłoną masywu Tarmachan? Po zastanowie-
niu Bannerman postanowił odłożyć decyzję do chwili osiągnięcia następnego szczytu.

Między Tarmachan a Garbh rozciągała się głęboka kotlina, usiana wypełnionymi wodą

zapadliskami. Wiatr nie był tu tak dokuczliwy jak na zboczu. Docierając do tego miejsca,
Bannerman miał już gotowy plan działania: zatrzyma się w kotlinie, zje coś i nieco odsapnie,
a przez ten czas wiatr może się uspokoi. Zawsze istniała szansa, że zniknie równie gwałto-
wnie, jak się pojawił.

Bannerman spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści minut. Dłużej nie mógł już zwle-

kać. Krótki, styczniowy dzień miał się ku końcowi. Niebo na północy nie zapowiadało rychłe-
go rozpogodzenia. Przeciwnie, nad Glen Lyon gromadziły się ciemne, połyskujące groźną
czerwienią chmury. Spodziewając się najgorszego, Bannerman wyjął z bocznej kieszeni ple-
caka nieprzemakalne spodnie; po rozpięciu zamków na nogawkach mógł je wciągnąć nie
zdejmując butów. Włożył rękawice, sznurek kaptura mocno zawiązał pod brodą i tak zabez-
pieczony rozpoczął krótkie podejście na wierzchołek Meall Garbh.

Wiatr na szczycie, jakkolwiek wciąż bardzo silny, nie był porywisty; nie powinien

stwarzać większego zagrożenia. Tak rozumując Bannerman zdecydował się iść dalej granią.
Na przestrzeni najbliższych piętnastu metrów wąziutka ścieżka biegła niemal poziomo, ale z
obu jej stron otwierała się prawdziwa przepaść. Hen, w dole, u zachodniego krańca jeziora
widać było domy miasteczka Killin. Przy wietrze wiejącym z północy upadek na północną
stronę grani wydawał się mniej prawdopodobny. Bannerman widział w tym pewną pociechę:
południowe zbocze było o wiele łagodniejsze, upadek w przeciwną stronę prawie na pewno
skończyłby się fatalnie.

Skulony za kopcem na szczycie Meall Garbh, odwrócił się tyłem do wiatru, by przed

czekającym go zadaniem raz jeszcze poprawić odzież i sprawdzić zamocowanie plecaka.
Widok ludzkiej sylwetki na zboczu zaskoczył go. Nieznajomy, wysoki mężczyzna w pelery-
nie, znajdował się około siedemdziesięciu metrów poniżej i kierował się w stronę szczytu.
Szedł tą samą ścieżką, którą niedawno pokonał Bannerman. Odkrycie, że nie jest sam, dodało
Bannermanowi pewności siebie. Chodził w góry szukając samotności, ale czasem przyjemnie
było wiedzieć, że w pobliżu są jeszcze inni ludzie.

Wysunął się zza kopca i żwawym krokiem ruszył wzdłuż grani. Szedł rytmicznie, nisko

pochylony pod wiatr i niebawem dotarł do jedynej poważnej przeszkody na swojej drodze -
skalnego stopnia, może metrowej wysokości. Musiał go pokonać; nie było innego sposobu
dotarcia do końca grani. Czując na twarzy pierwsze krople deszczu, oparł ręce na krawędzi
stopnia i wcisnąwszy czubek prawego buta w niewielką szczelinę, spróbował przenieść lewą
nogę przez przeszkodę.

Szczelina okazała się jednak płytsza, niż przypuszczał. W chwili, gdy cały ciężar ciała

background image

spoczął na prawej stopie, but ześliznął się z mokrej skały i Bannerman runął na ziemię. Jakiś
kamień boleśnie wgniótł mu się w brzuch. Przerażony, bez tchu, wyciągnął ręce, szukając
bezpiecznego uchwytu; jego dłonie gorączkowo błądziły po ociekających wodą głazach. Z
najwyższym trudem stłumił ogarniającą go panikę. Znieruchomiał; powoli odzyskiwał oddech
i zdolność jasnego myślenia.

Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nic mu nie groziło. Upadł w poprzek ścieżki, nie

poza nią. Nie było powodu do paniki. Oddychał wolno, w obawie, że odezwie się ból złama-
nych żeber. Nic jednak nie czuł; nie był zatem ranny. Ostry kawałek skały zakłuł go w poli-
czek; ostrożnie odwrócił głowę. Mężczyzna idący jego śladem znajdował się właśnie na
początku grani. Wszedł na ścieżkę i najwyraźniej zmierzał ku niemu. Bannerman machnął
ręką, dając znać, że nic mu nie jest. Obcy nie zareagował. Szedł dalej, być może nie przypu-
szczając, że leżący na szlaku mężczyzna potrzebuje pomocy.

Bannerman klęknął i w tej pozycji, dla równowagi podparty rękami, zwrócił się ku

nadchodzącemu. Tamten zatrzymał się o kilka metrów od niego.

- Wszystko w porządku! - zawołał Bannerman przekrzykując szum wiatru. Ostrożnie

wyprostował się i nagle dotarło do niego, że nieznajomy zamierza go wyminąć. Na tak
wąskiej ścieżce zakrawało to na szaleństwo.

- Daj pan spokój, na miłość boską! - wrzasnął Bannerman. Bez skutku. Obcy był coraz

bliżej. - Nie ma miejsca! - raz jeszcze krzyknął Bannerman. Zebrał siły, starając się przyjąć
możliwie stabilną pozycję. Obcy mężczyzna szedł prosto przed siebie, jakby znajdował się na
grani zupełnie sam. Zbliżył się do Bannermana na pół kroku i z całej siły pchnął go w bok.
Bannerman zachwiał się i stracił równowagę.

W jednej straszliwej chwili uświadomił sobie, że spada. Poczuł, że jego nogi tracą

kontakt ze skałą, a on sam plecami naprzód powoli przechyla się w przepaść. Wyrzucił do
góry ręce, jakby próbował uchwycić się chmur, a z ust wyrwał mu się przeraźliwy krzyk,
urwany, gdy jego głowa natrafiła na skalny występ. Stracił przytomność.

Otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że wciąż żyje; nie miał co do tego

wątpliwości, gdyż czuł ból. Przeraźliwie bolała go głowa i prawe ramię, naprężone, jakby za
chwilę miało wyskoczyć ze stawu. Czuł się jak ofiara trzęsienia ziemi. Był przemoczony i
zmarznięty, podrapana twarz piekła niemiłosiernie. Nogami jednakże mógł poruszać. Powoli
spojrzał w dół i niczym w jakimś koszmarnym śnie uświadomił sobie, że pod nim nie ma nic!
Wisiał nad przepaścią.

Zamknął oczy, próbując przegnać z myśli przerażający widok. Na próżno. Wiedział, że

to prawda. Ostrożnie odwrócił głowę i zerknął w kierunku prawej ręki. Stało się, jak przypu-
szczał. Jego czekan utknął między dwoma niewielkimi głazami i to uchroniło go od dalszego
upadku. Dziwaczny kaprys losu sprawił, że zawisł nad tysiącmetrową przepaścią na cienkim
rzemieniu owiniętym wokół nadgarstka.

Nie wiedział, jak mocno czekan tkwi w szczelinie, ale nie miał wyboru; musiał się

ruszyć. Spróbował obrócić dłoń i uchwycić jego trzonek, ale okazało się, że prawą rękę ma
zupełnie bezwładną i pozbawioną czucia. Należało podejść do tego inaczej. Zebrał resztki
energii, wziął głęboki oddech i jednym ruchem przekręcił się na bok.

Usłyszał zgrzytnięcie, kiedy ostrze czekana poruszyło się między skałami. Na moment

zamarł w bezruchu, czekan nadal trzymał. Po zmianie pozycji Bannerman mógł dosięgnąć
trzonka lewą ręką. Krzywiąc się z bólu wciągnął się na występ i przyklęknął, by zdjąć rze-
mień z nadgarstka. Dopiero teraz w pełni pojął, jak bliski był śmierci. Nagły przypływ strachu
sprawił, że zwymiotował gwałtownie.

Jego sytuacja nadal była nie do pozazdroszczenia. Skalny występ, który uratował mu

życie, znajdował się około trzydziestu metrów poniżej grani. Czekała go wspinaczka na
ścianie, na którą nie porwałby się, nawet gdyby był wypoczęty, a dzień ciepły i słoneczny. Jak

background image

miał tego dokonać wyczerpany, w deszczu i burzy? Dokładnie rozmasował prawą rękę;
przywracając krążenie w dłoni odzyskał czucie w palcach na tyle, by móc zaufać ich sile.
Strach naglił go do pośpiechu. Najchętniej gramoliłby się na oślep, byle szybciej, byle już
mieć to za sobą. Wiedział jednak, że nie tędy droga. Jeśli chciał wyjść stąd żywy, musiał
zastanawiać się nad każdym ruchem i przede wszystkim nie śpieszyć się.

Powrót na szlak zajął mu dwadzieścia minut. Obyło się jednak bez dalszych wypadków.

Wracał przez Meall Tarmachan, czując, jak z każdym krokiem opuszczają go siły. Z bolesną
powolnością wlókł się w dół zbocza, chory ze zmęczenia, lecz świadom nadchodzącego
zmroku, i to kazało mu porzucić myśl o odpoczynku.

Strach ustąpił miejsca wściekłości, jaką budziło w nim wspomnienie mężczyzny, który

zepchnął go z grani. Nie do wiary, jak ktoś mógł być tak głupi i bezmyślny. W innych
okolicznościach może starałby się usprawiedliwić tamtego, uzasadnić jego zachowanie
dezorientacją nowicjusza, w popłochu uciekającego przed burzą. Teraz jednak nie był w
stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny wyrozumiałości. Ten dureń powinien był zorientować
się, że na grani nie ma miejsca dla dwóch osób.

Dotarłszy do samochodu cisnął plecak na tylne siedzenie i zwalił się na fotel. Zamknął

drzwi i nareszcie poczuł się bezpieczny. Chwilowo dość miał otwartych przestrzeni. Jedyne, o
czym marzył, to znaleźć się we własnym domu. Włączył silnik i wjechał na drogę wiodącą
wzdłuż jeziora, kierując się ku Ben Lawers Hotel. Nie miał już siły zmieniać butów, toteż
operowanie pedałami wymagało dodatkowej koncentracji. Wjechał na parking przed hotelem
i nie tyle wysiadł, co wypadł z wozu.

- Rany boskie! - zawołała właścicielka, widząc swego gościa w tak opłakanym stanie. -

Co się panu stało?

- Mały wypadek w górach - słabym głosem odparł Bannerman.
Kobieta zawołała syna, który pomógł Bannermanowi dojść do baru i usiąść przed

ogniem trzaskającym na kominku. Sama pobiegła przygotować kąpiel. Chłopiec wręczył
Bannermanowi szklankę whisky i uśmiechnął się na widok reakcji, jaką wywołał pierwszy
łyk palącego trunku. Bannerman opróżnił naczynie i oddał je chłopcu, ruchem głowy prosząc
o jeszcze.

Po kąpieli, z trudem wygramolił się z wanny i z mniejszym niż zwykle wigorem natarł

ręcznikiem, a potem przystąpił do oględzin głowy w miejscu, gdzie zetknęła się ona ze skałą.
Miał tam guza, ale nie było to nic poważnego. Dziwne, ale poza otarciami na prawym ręku i
szkarłatną pręgą wokół nadgarstka, tam gdzie zacisnęła się pętla czekana, nie odniósł żadnych
obrażeń. Masując rękę pomyślał, na jak cienkiej nitce wisiało niedawno jego życie. Wzdryg-
nął się, przejęty nagłym chłodem. Otworzył walizkę i przygotował sobie suche ubranie.

- Naprawdę, sądzę, że powinniśmy wezwać z Killin lekarza. - Vera, właścicielka hotelu,

okazała się osobą troskliwą. Bannerman podziękował, ale uważał, że nie ma powodu do alar-
mu.

- Jedyne lekarstwo, jakiego potrzebuję, jest tam - uśmiechnął się, ruchem głowy

wskazując bar.

- Jeśli jest pan pewien...
- Jestem pewien - zdecydowanym tonem odparł Bannerman. Wypił jeszcze jedną

whisky, a następnie zjadł największą w życiu porcję pieczeni. Poza nim w hotelu było tylko
dwoje gości - angielskie małżeństwo z Carlisle, zajęte planowaniem jutrzejszej wspinaczki na
Ben Lawers.

- Podobno miał pan kiepski dzień - zagadnął mężczyzna.
- Upadłem - powiedział Bannerman, chociaż jego umysł buntował się przeciwko tak

nieadekwatnemu określeniu. Tyle strachu, grozy zaglądającej w oczy śmierci, a potem
zdawkowe „upadłem”?

- Zdarza się najlepszym - powiedział mężczyzna. Bannerman uśmiechnął się blado i

background image

pokiwał głową. Nie miał ochoty na rozmowę. Wyszedł z jadalni i usiadł przed kominkiem w
barze. Wkrótce poczuł się senny i po kolejnej szklaneczce podziękował właścicielce hotelu i
jej synowi za okazaną mu uprzejmość i poszedł do łóżka. Owijając się kocem, słyszał jeszcze
ulewę dudniącą o parapet. Przypomniał sobie prognozę pogody na dzisiaj... słonecznie i
bezchmurnie.

- Niedouczone palanty - mruknął i zapadł w sen.

„Głęboki niż z ośrodkiem nad Islandią przemieścił się na południe, niosąc deszcz i...” -

Bannerman wyłączył radio. Nikt nie musiał mu mówić, że pada, skoro od wyjazdu z Lowers
jechał w ulewnym deszczu. Zmierzał do Kyle of Lochalsh, skąd promem przeprawi się na
Sky. Samotna jazda sprzyjała kontemplacji muzyki. Uroczyste tony chorałów gregoriańskich
płynące z głośnika niosły nerwom ukojenie, tworząc przy tym zaskakująco stosowny akompa-
niament do widoku mrocznych gór za oknami. Sierra sunęła równo, w ciszy przerywanej
jedynie odgłosami wody uderzającej o błotniki.

W pobliżu Glen Garry osunięcie się ziemi zmusiło Bannermana do czterdziestominuto-

wej przerwy w podróży. Ciężkie, malowane na żółto koparki oczyściły wreszcie drogę i
policjant we fluoryzującej kamizelce dał znak: „droga wolna”.

Kilkakrotnie Bannerman łapał się na roztrząsaniu tego, co wydarzyło się na zboczach

Tarmachan. Nie zgłaszając wypadku policji i odmawiając pomocy lekarskiej kierował się
chęcią zbagatelizowania incydentu i właściwie mu się to udało. Wciąż jednak czuł potrzebę
analizowania własnego udziału w tym, co się stało, oceny swojego zachowania tam, w
górach. Niewielu ludziom zdarza się stanąć w obliczu ostatecznej próby. W rezultacie
umieramy nie wiedząc, jak zachowalibyśmy się w sytuacji ekstremalnej. Bannerman zawsze
obawiał się o swoją reakcję w warunkach silnego stresu. To, czego właśnie doświadczył, stało
się dla niego niespodziewanym źródłem wiedzy o sobie. Miał wrażenie, że dzięki temu jego
ucieczka od szpitala osiągnęła swój cel.

Prawdę mówiąc, uważał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Owszem, wymiotował, czuł

się chory ze strachu, ale to działo się już po wszystkim, po tym, jak zwycięsko stawił czoło
sytuacji. Przypomniał sobie, że i wtedy, w szpitalu, ręce zaczęły mu się trząść dopiero po
podjęciu decyzji co do wyniku biopsji - nie zaś przedtem. Może więc niepotrzebnie obawiał
się o swoją formę psychiczną?

W Ralsey był dopiero o szóstej wieczorem. Z Kyle of Lochalsh przypłynął promem do

Kyleakin na wyspie Sky. W Wig, na północy wyspy, złapał kolejny prom do Lochmaddy na
North West. Starożytny automobil udający taksówkę zabrał go stamtąd do Ralsey.

- Proszę mnie wysadzić przed hotelem - zwrócił się Bannerman do kierowcy.
- Tu nie ma hotelu - usłyszał w odpowiedzi.
- A więc przed pubem.
- Pubu też nie ma.
- W takim razie gdzie w Ralsey zatrzymują się przyjezdni?
- Do nas mało kto przyjeżdża.
Bannerman zmęczony całodzienną podróżą, zirytował się. Co za nieużyty typ, pomy-

ślał.

- Ktoś tu chyba wynajmuje pokoje? - warknął.
- Może pan spróbować u pani Ferguson. To tam dalej, po lewej stronie. - Kierowca

najwyraźniej uznał, że kurs dobiegł końca.

- Po lewej?
- Ten dom z lwami przy wejściu - wyjaśnił taksówkarz i wyciągnął rękę po zapłatę.

Bannerman miał szczerą ochotę nie dać mu napiwku, ale rozmyślił się i dorzucił funta.

- Wypij pan moje zdrowie - powiedział. Kierowca uśmiechnął się półgębkiem i odje-

chał. - I obyś się udławił - mruknął Bannerman, ruszając w głąb ciemnej uliczki. Dom z lwa-

background image

mi przy wejściu znalazł bez większych trudności. Wywieszka w oknie obiecywała „pokoje do
wynajęcia”.

- Jedenaście funtów za pokój ze śniadaniem - oświadczyła szorstko kobieta, która otwo-

rzyła drzwi. - Funt dodatkowo, jeśli ktoś chce herbaty i grzanek na kolację.

- Cudownie - uśmiechnął się Bannerman.
Kobieta obrzuciła go takim spojrzeniem, jakby wypowiedział bluźnierstwo.
- Czy to znaczy, że będzie pan sobie życzył herbaty i grzanek? - spytała.
- Owszem, proszę - potulnie odparł Bannerman.
Zaprowadziła go do pokoiku na poddaszu, gdzie spadzisty sufit pozwalał przyjąć pozy-

cję wyprostowaną jedynie na metrowej szerokości dywaniku u stóp wiekowego mosiężnego
łóżka. Pokój był zimny i pachniał stęchlizną, ale właścicielka najwyraźniej nie obawiała się
konkurencji. Rad nierad Bannerman orzekł, że jest zadowolony.

- Płatne z góry - rzuciła kobieta i wyciągnęła rękę.
- Oczywiście - Bannerman z uśmiechem odliczył dwanaście funtów i zapłacił. Angiel-

ska dziesięciofuntówka została potraktowana z pogardą i podejrzliwością.

- Właściwie jestem trochę głodny - nieobowiązująco zagaił Bannerman. - Gdyby pani

zechciała...

- Mogą być jaja na bekonie.
Nie doczekawszy się rozwinięcia tej propozycji Bannerman nie miał innego wyjścia, jak

powiedzieć:

- Wspaniale. Bardzo pani uprzejma.
- To nic takiego - odparła kobieta. - Dbamy o naszych gości.
Próby nawiązania konwersacji z panią Ferguson spełzły na niczym. Nie żeby za jej

małomównością kryła się jakaś wrogość. Bannerman doszedł do wniosku, że w grę wchodzi
raczej naturalna skłonność do porozumiewania się za pomocą maksymalnie oszczędnych
środków. Prawdopodobnie wszystkich traktowała w podobny sposób. Po pewnym czasie dał
więc za wygraną i postanowił wyjawić cel swojego przybycia.

- Szukam kobiety nazwiskiem MacLean, Shona MacLean - powiedział. - Może wie

pani, gdzie mógłbym ją znaleźć?

- Pewnie tam, gdzie największy tłum - warknęła jego rozmówczyni.
- Proszę?
- Tej kobiecie tylko bawienie gości w głowie. - Pani Ferguson zgarnęła okruchy ze stołu

takim gestem, jakby była to kolumna krwiożerczych mrówek.

Bannerman czuł się trochę niezręcznie, jak zawsze, gdy miał do czynienia z konflikta-

mi, w których występował w roli obserwatora.

- Czy ona mieszka gdzieś tu w pobliżu? - zaryzykował jeszcze jedno pytanie.
- W takim białym domu z czerwonymi drzwiami. Jakby mnie kto pytał, to dla niej

odpowiedni kolor.

- Dziękuję pani. - Bannerman wstał od stołu, przeprosił i poszedł do swojego pokoju.

Próbował wyglądać przez maleńkie okno, ale wioska tonęła w absolutnych ciemnościach.
Wizyta u Shony MacLean musiała zaczekać do rana.

Po nocy spędzonej w zimnym, niewygodnym łóżku, goleniu w letniej wodzie i kolejnej

porcji pływających w tłuszczu jajek na bekonie, Bannerman spakował torbę i z ulgą pożegnał
panią Ferguson.

- Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - powiedziała z grymasem, który wyjątkowo

dobrze - jak na nią - imitował uśmiech.

- Oczywiście - uprzejmie odrzekł Bannerman, a pomyślał: prędzej mnie diabli wezmą!
Główną ulicą wioski doszedł do białego domu z czerwonymi drzwiami; zapukał. Otwo-

rzyła mu przystojna, może trzydziestoletnia kobieta w obcisłych dżinsach, podkreślających
szczupłość talii i krągłość bioder, i spranym podkoszulku z wizerunkiem delfina. Jasne włosy

background image

miała zwichrzone, a na twarzy uśmiech, na który miało się ochotę odpowiedzieć tym samym.

- Cześć - powiedziała. - Pan chyba u nas nowy?
- Szukam Shony MacLean.
- Już pan znalazł. Czym mogę służyć?
- Chciałbym, żeby pomogła mi pani znaleźć Lawrence’a Gilla - rzekł Bannerman.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
- Nie widziałam go od lat - odparła. - Kim pan jest?
- Nazywam się Ian Bannerman. Jestem patologiem i właśnie staram się uporządkować

sprawy, nad którymi Gili pracował przed swoją ucieczką.

- Ucieczką? - zdumiała się Shona MacLean.
- Szczerze mówiąc, panno MacLean, żona Gilla powiedziała mi, że uciekł do pani.
Kobieta wyglądała na autentycznie wstrząśniętą. Nawet usta otworzyła ze zdziwienia.

Jej reakcja zaskoczyła Bannermana. Dotąd był pewien, że kłamie.

- Lepiej niech pan wejdzie do środka - powiedziała.
Wprowadziła go do przytulnego, jasno umeblowanego pokoju: sosna i perkal stanowiły

tu główne elementy wystroju. Bannerman zajął miejsce na długiej sofie pod oknem. Shona
przysiadła na poręczy dużego bujanego fotela.

- Czy może pan jakoś udowodnić swoją tożsamość? - za pytała.
Bannerman wyjął z portfela karty kredytowe, prawo jazdy i szpitalną kartę

identyfikacyjną ze zdjęciem. Shona MacLean dokładnie obejrzała dokumenty i zwróciła je
Bannermanowi z pytaniem:

- Czy coś pana łączy z Medical Research Council?
- Właśnie MRC zleciła mi przeprowadzenie tego dochodzenia - odparł zdziwiony. -

Dlaczego pani pyta? - Teraz już nie miał wątpliwości, że kobieta coś ukrywa. - Widziała się
pani z Lawrence’em, prawda?

Shona MacLean skinęła głową.
- Był tutaj?
- Tak, ale nie z powodów, o których pan myśli. Kilka lat temu istotnie było coś między

nami, ale to dawno się skończyło. Przyszedł tutaj, ponieważ szukał kryjówki.

- Jak to, kryjówki?
- Był przerażony. Powiedział, że ktoś go ściga i że zginie, jeśli go złapią.
- Ale dlaczego?
- Nie chciał powiedzieć.
- Czy nadal przebywa na wyspie?
- Nie.
- A wie pani, gdzie się ukrył?
- Tak - skinęła głową. - Na sąsiedniej, nie zamieszkanej wyspie.
- Przecież nie może siedzieć tam wiecznie! - wykrzyknął Bannerman. - Prędzej czy

później będzie musiał opuścić kryjówkę i znów znajdzie się w niebezpieczeństwie. Czyż nie
mam racji?

- Lawrence mówił co innego. Dał mi do wysłania paczkę dla Medical Research Council

w Londynie. Powiedział, że kiedy ta paczka dotrze do celu, gra się skończy i nie będą mieli
powodu ścigać go dalej.

- Mówi pani: paczkę?
- Tak.
- Czy Lawrence powiedział, co ona zawierała?
Shona pokręciła głową.
- Proszę ją opisać.
- Zwykła paczka. Kwadratowa, trzydzieści centymetrów na trzydzieści - pokazała

dłońmi.

background image

- I pani ją wysłała?
- Zaniosłam ją na pocztę w Cairnish.
- Kiedy?
- Dziewiętnastego.
- Czy mogę skorzystać z telefonu?
- Naturalnie.
Bannerman wykręcił londyński numer MRC i poprosił Milne’a. Zapytał o paczkę od

Gilla.

- Nie dostaliśmy żadnej paczki - odparł Milne. - Co w niej było?
- Nie wiem - powiedział Bannerman i odłożył słuchawkę. - Do tej pory powinna już

dojść - mruknął.

- Spróbuję sprawdzić na poczcie - powiedziała Shona.
Bannerman ze swego miejsca na sofie przysłuchiwał się, jak prawi grzeczności komuś

imieniem Kirstie, a potem mówi:

- Chodzi mi o tę paczkę, którą nadałam dziewiętnastego. Tę do Londynu.
Bannerman spostrzegł, że wyraz jej twarzy się zmienił. Wykrzyknęła:
- Doktor Gili? Ależ to niemożliwe... Nie, w porządku, Kirstie. Musiałam się pomylić.

Nie martw się. Na razie. - Wolno odłożyła słuchawkę.

Bannerman z zapartym tchem czekał, aż coś powie.
- Na poczcie twierdzą, że dziewiętnastego po południu przyszedł Lawrence i wycofał

paczkę. Pokazał im odpowiedni dowód tożsamości i Kirstie zwróciła mu przesyłkę.

- Czy to możliwe? - zapytał Bannerman.
W odpowiedzi Shona przecząco pokręciła głową.
- Tego dnia Lawrence popłynął na wyspę i jest tam do dzisiaj. Łódź nie wróciła, więc to

nie mógł być on... Ale ten, kto odebrał paczkę, musiał mieć jego dokumenty... Jak to się
stało?

Bannerman nie czuł się na siłach odpowiedzieć na to pytanie. Oboje rozumieli, co

oznacza otrzymana przed chwilą informacja i ta świadomość przejęła ich lękiem. Ten, kto
szukał Gilla, musiał go znaleźć.

- Pan wie, co było w tej paczce, prawda? - zapytała Shona, a jej wzrok mówił, że

próbuje czytać w myślach Bannermana.

- Nie - odparł, i była to prawda, ale pamiętał przecież o zaginionych mózgach, a wnioski

nasuwały się same... Czyżby Gili próbował wysłać je do MRC, do Londynu? Ale dlaczego? I
kto wycofał już nadaną paczkę? I znów - dlaczego? Nagle Bannerman uświadomił sobie, że
cała ta sprawa robi się coraz bardziej przygnębiająca. Pytań przybywało, a żadne odpowiedzi
nie przychodziły mu do głowy.

background image

Rozdział 6

Kamienne schodki w nabrzeżu zaprowadziły ich nad samą wodę. Czekała tam na nich

niewielka biała łódź z doczepionym silnikiem. Shona pierwsza wskoczyła na pokład i zajęła
miejsce na rufie.

- Mam nadzieję, że dobry z pana marynarz - powiedziała nachylając się nad silnikiem. -

Może dziś trochę bujać.

- Przeżyję - odparł Bannerman.
Za czwartym pociągnięciem linki startera silnik zaskoczył. Shona zaczekała, aż się

rozgrzeje i zagra równym rytmem, wreszcie odrzuciła cumę, a Bannerman odepchnął łódź od
nabrzeża. Wraz z pierwszymi falami u wyjścia z portu nad ich głowami pojawiły się mewy.
Przy wtórze ich skwiru wypłynęli na otwarte morze.

- Nie zapytałem, czym się pani zajmuje - powiedział Bannerman podnosząc głos, aby

przekrzyczeć warkot motoru i szum wody.

- Jestem malarką. - Wolną od steru ręką Shona odgarnęła włosy z twarzy.
- Malarką?
- Czemu to pana dziwi?
- Chyba spodziewałem się, że coś panią łączy z medycyną albo naukami biologicznymi.
- Z powodu Lawrence’a? W pewnym sensie to prawda. Przed wstąpieniem do szkoły

plastycznej pracowałam jako fizjoterapeutka. Lawrence’a poznałam podczas praktyki w
szpitalu w Dundee.

- I miała pani z nim romans.
- Tak zwykło się o tym mówić - powiedziała Shona.
- A jak pani by powiedziała?
- Kochaliśmy się, ale on był żonaty.
- Dlaczego więc nie odszedł od żony?
- Czy pan jest żonaty? - zapytała niespodziewanie.
- Nie.
- Tak przypuszczałam.
- Nie bardzo rozumiem.
- Nie wszystko jest takie proste, jak się niektórym wydaje. Lawrence miał małe dzieci i

żonę, która była całkowicie zależna od niego. Po prostu poślubił niewłaściwą kobietę. Wielu
ludziom to się zdarza i wcale nie muszą się od razu rozwodzić. Tacy jak Lawrence godzą się z
tym i robią dobrą minę do złej gry. Tacy już są.

- Co to znaczy: tacy jak Lawrence?
- Dobrzy, lecz słabi. Lawrence nie skrzywdziłby muchy, a co dopiero innego człowieka.
- Kto pierwszy zdecydował się na zerwanie?
- Ja. Zostaliśmy jednak przyjaciółmi. Pisaliśmy do siebie raz, dwa razy do roku. Jeśli

potrzebował wsparcia życzliwej duszy, dzwonił do mnie.

Bannerman pokiwał głową. Pora była zmienić temat.
- Czy można wyżyć z zarobków plastyka?
- Zależy, co pan nazywa życiem - uśmiechnęła się Shona. - Robię ilustracje do książek

dla dzieci i dorywczo przyjmuję akwizycję od Mammona. Nie jest to stała praca, ale pozwala
mi robić to, co chcę.

- Czyli?
- Mieszkać na wyspie, malować, wypływać w morze, kiedy przyjdzie mi na to ochota,

cieszyć się wiatrem i gapić się na niebo...

- Brzmi interesująco.
- A pan?

background image

- Co, ja?
- Czy pan robi to, co chce?
Bannerman stwierdził, że nie bardzo umie odpowiedzieć na to pytanie.
- Chyba tak - mruknął. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
- A powinien pan - odparła Shona. Dopływali do brzegu. Shona ustawiła łódź prostopa-

dle do kamienistej plaży i w ostatniej chwili przechyliła silnik, chroniąc śrubę od zetknięcia z
dnem. Wyskoczyła na płyciznę i z liną cumowniczą w dłoni pobiegła w stronę brzegu.
Bannerman, choć z o niebo mniejszym wdziękiem, poszedł w jej ślady i pomógł wciągnąć
łódź na suchy ląd.

- Domek jest tam, przy zachodnim skraju urwiska - powiedziała Shona, wskazując

górującą nad wybrzeżem ścianę klifu.

Wiatr, dość silny już nad wodą, wzmógł się jeszcze, kiedy wąską ścieżką dotarli na

szczyt urwiska. Idąc w stronę domku, już z daleka słyszeli trzaskanie o mur nie domkniętych
tylnych drzwi. Wewnątrz znaleźli leżący na podłodze plecak Gilla. Zabrany na wyspę zapas
żywności wyglądał na nienaruszony. Przeszukali wszystkie pomieszczenia, ale na próżno.
Dom był pusty. Na podłodze w kuchni odkryli ślady stóp. Bannerman zdołał ustalić, że prze-
bywało tam niedawno kilka osób.

- Myślę, że ktoś tu na niego czekał - powiedział.
- Może zabrali go z powrotem na stały ląd - podsunęła Shona.
- Może. - Bannerman nie próbował ukrywać wątpliwości. Jeśli prześladowcy dopadli

Gilla w pobliżu urwiska... Wyszedł z chaty, mówiąc, że rozejrzy się na zewnątrz.

Podczołgał się do skraju urwiska i spojrzał w dół. To, co zobaczył, właściwie go nie

zaskoczyło - rozciągnięty na kamieniach ludzki kształt, nienaturalnie skręcony, w pozycji
świadczącej o licznych złamaniach kości. Rozpryski fal co chwila zalewały ciało morską
wodą. Bannerman oparł głowę na rękach i przymknął oczy. W żołądku czuł dziwną pustkę i
to było zdecydowanie nieprzyjemne wrażenie. W co on się, do diabła, wpakował?

Wiadomość o losie Gilla wstrząsnęła Shoną Patrzyła na Bannermana z dziwną dla niej

bezradnością, a w jej oczach pojawiły się łzy.

- Chyba się tego spodziewałam - powiedziała. - Od kiedy Kirstie powiedziała mi o tym

człowieku z dokumentami Lawrence’a, o zabraniu paczki... - głos jej się załamał.

Bannerman był szczerze poruszony jej cierpieniem.
-Przykro mi - wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co w tej sytuacji mógłby powiedzieć.
Shona odetchnęła głęboko i wyprostowała się.
- Co teraz? - zapytała i wierzchem dłoni otarła oczy.
- Po powrocie musimy zawiadomić władze. Zabiorą zwłoki; wiedzą, co robić w takich

wypadkach.

Droga powrotna na North West upłynęła im w milczeniu. Dopiero u wejścia do portu w

Ralsey Shona powiedziała:

- Jego żona powinna wiedzieć, że nie uciekł od niej, aby być ze mną. Powie jej pan to,

prawda?

Bannerman bez słowa skinął głową.
Shona uwiązała łódź, a kiedy znaleźli się na nabrzeżu, spojrzała na zegarek.
- Dzisiaj nie zdąży pan wrócić na ląd.
- Znowu muszę spać u pani Ferguson - zauważył Bannerman, czując, jak wnętrzności

ściskają mu się na myśl o jeszcze jednej porcji jajek na bekonie.

- Może pan przenocować u mnie - powiedziała Shona.
- Czy to nie da sąsiadom powodu do plotek? - zapytał.
- Owszem - odparła.
- Myślę, że powinniśmy się napić - oświadczyła Shona, kiedy zamknęły się za nimi

drzwi białego domu, tłumiąc szum morza. - Whisky?

background image

- Proszę.
- Potem zadzwonimy na policję.
Bannerman zawahał się.
- Nie zadzwonimy na policję? - zdziwiła się.
- Wolałbym, żeby to pani ich zawiadomiła... jutro, po moim wyjeździe. Moja obecność

tutaj nic nie zmieni, a ja mam zadanie do wykonania.

- Co to za zadanie? - spytała Shona. - Czy wie pan, dlaczego zamordowano Gilla?
- Właściwie nie... ale ma to jakiś związek ze śmiercią trzech mężczyzn z Achnagelloch.

Gili badał tę sprawę i musiał odkryć coś, co jacyś ludzie chcieli utrzymać w tajemnicy.

- Nawet za cenę ludzkiego życia?
- Najwidoczniej. - Bannerman wzruszył ramionami.
- Co niezwykłego było w tych trzech zgonach? Jak umarli ci mężczyźni?
- Zachorowali. Na pewną chorobę mózgu.
- Ale tu chodzi o coś ważniejszego, prawda?
- Dlaczego pani tak sądzi?
- Czuję, że nie mówi mi pan wszystkiego.
Bannerman spuścił wzrok.
- Istotnie, nie powiedziałem wszystkiego - przyznał. - Ale to i tak nie pomogłoby nam

zrozumieć, dlaczego zginął Lawrence.

- Mimo to chciałabym wiedzieć - nalegała Shona.
Bannerman skinął głową.
- Dobrze - powiedział. - Czy słyszała pani o chorobie zwanej scrapie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- To choroba owiec, atakująca centralny układ nerwowy. Znamy ją od dawna, ale dotąd

sądziliśmy, że zapadają na nią wyłącznie owce, toteż nikt nie poświęcał jej większej uwagi.
Aż do niedawna.

- A co się stało?
- Okazało się, że może ona przekraczać tak zwaną barierę gatunkową. Wirus scrapie

zaczął atakować krowy, wywołując chorobę o nazwie encefalopatia gąbczasta bydła.

- Krowia wścieklizna?
- Właśnie. Musieliśmy przyjąć do wiadomości, że między owcami a bydłem rogatym

nie ma żadnej bariery gatunkowej; skutecznej choćby w stosunku do tych wirusów.

- To okropne.
- Uważamy, że ci trzej mężczyźni z Achnagelloch umarli na scrapie.
- Co? - wykrzyknęła Shona. - Więc to przenosi się na ludzi?
- Tak, i chodzi o to, żeby ustalić, dlaczego i w jaki sposób.
- Teraz rozumiem - powiedziała Shona. - Dziękuję, że mi pan powiedział.
- Tylko proszę nie opowiadać o tym swoim znajomym - zastrzegł się Bannerman.
Shona uśmiechnęła się nieznacznie i skinęła głową.
- Stąd pojedzie pan prosto do Edynburga?
- Nie, do Achnagelloch.
- Czy to nie będzie niebezpieczne?
- Nie sądzę - odparł Bannerman.
- Przecież będzie pan robił to samo, co Lawrence; chodził po ludziach, wypytywał...
- Chyba tak. - Bannerman zamyślił się.
- Proszę uważać na siebie - powiedziała. Jej słowom towarzyszyło spojrzenie pełne

autentycznej troski. Bannerman podziękował ruchem głowy.

- Nie zadzwonię na policję, dopóki pan nie wyjedzie.
- Dzięki. I jeszcze jedno. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani zameldować po

prostu o znalezieniu ciała. Proszę nie mówić o paczce i o tym mężczyźnie z poczty.

background image

- Jak pan chce, ale czy w takim razie nie uznają, że to był zwykły wypadek?
- Postaram się, żeby władze dowiedziały się, co naprawdę zaszło. Łatwiej przyjdzie im

zająć się tą sprawą, jeśli nie będą mieli na karku prasy.

Shona przygotowała obiad, jakiego - zdaniem Bannermana - nie powstydziłaby się

żadna londyńska restauracja. Popijając kawę nie szczędził wyrazów uznania dla gospodyni.

- Cieszę się, że panu smakowało - powiedziała Shona. - Bardzo lubię gotować. Kiedy

przyjeżdża ktoś z wydawnictwa albo autor ilustrowanej przeze mnie książki, robię sobie
prawdziwe święto.

A więc to byli ci „goście”, pomyślał Bannerman, przypominając sobie słowa pani

Ferguson. Złośliwa jędza.

- Może przydam się przy zmywaniu?
- Jeśli ma pan ochotę...
Kiedy skończyli, Shona dorzuciła drewna do kominka, a potem oboje zasiedli przed og-

niem, aby nacieszyć się jego ciepłem i spokojem poobiedniej sjesty. Shona chciała wiedzieć,
co Bannerman robi, gdy nie zajmuje się badaniem jakichś tajemniczych spraw. Odrzekł, że po
raz pierwszy go poproszono, aby coś „zbadał”. Jest zwykłym patologiem, konsultantem w
pewnej klinice w Londynie.

- Dlaczego więc zwrócono się akurat do pana? - zapytała.
- Chyba dlatego, że znam się trochę na chorobach mózgu.
- Rozumiem. I dobrze się pan czuje jako „znawca chorób mózgu”?
Bannerman znowu poczuł się zbity z tropu. Jak wtedy na łodzi, nie bardzo wiedział, jak

odpowiedzieć na tak postawione pytanie.

- Raczej tak - mruknął bez przekonania.
- To musi być bardzo interesujące - rzuciła Shona i wstała, aby włączyć gramofon. Wró-

ciwszy na swoje miejsce położyła na podłodze poduszkę i wskazując ją powiedziała: - Proszę
tu usiąść.

Bannerman otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i posłusz-

nie usiadł między stopami Shony, plecami do fotela.

- Zauważyłam, że ma pan nadwerężone prawe ramię - powiedziała. - Oszczędzał je pan

przez cały dzień. - Zaczęła ugniatać mięśnie po prawej stronie jego szyi, na co odpowiedział
jękiem ni to bólu, ni rozkoszy.

- Miałem wczoraj mały wypadek.
- Nieczęsto zdarza mi się praktykować jako fizjoterapeutka - uśmiechnęła się.
- Dlaczego zrezygnowała pani z tego zawodu?
- To nie było to, co chciałam robić.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. Każdy ma tylko jedno życie.
- Czy bardzo się pani pogniewa, jeśli zapalę?
- Ależ nie. Proszę.
Na chwilę przerwała masowanie czekając, aż Bannerman zapali papierosa płonącą drza-

zgą z kominka.

- Myślałam, że lekarze nie palą - powiedziała wreszcie.
- Ten pali.
- A więc panu nie jest łatwiej zerwać z nałogiem niż pańskim pacjentom. Mam rację?
- Nie wiem. Nie próbowałem.
Shona wyglądała na zaintrygowaną.
- Dlaczego? Jeśli jest to rzeczywiście tak szkodliwe jak wy, lekarze, nam wmawiacie...
- Dla wielu ludzi śmierć jest tylko jeszcze jedną chorobą, którą można wyleczyć. Wła-

śnie ludzie mojej profesji są odpowiedzialni za powstanie takiej opinii. Słuchając ich, można
uwierzyć, że odżywiając się we właściwy sposób, uprawiając sport, unikając palenia tytoniu,

background image

spożywania alkoholu, przebywania na słońcu i Bóg wie czego jeszcze, zwiększa się swoje
szanse na nieśmiertelność. A to nieprawda.

- Nie.
- Nie ma się co łudzić. Wszystkie te wyrzeczenia do niczego nie prowadzą. Jedyne, co

można zyskać, to że umrze się nieco później, jako pozbawiona władz umysłowych, ślepa, głu-
cha, nie panująca nad odruchami fizjologicznymi mumia. Już dawno doszedłem do wniosku,
że to nie dla mnie.

- Założę się, że masło też pan jada - uśmiechnęła się Shona.
- I lubię kawę z kofeiną.
- Mam nadzieję, że nie mówi pan takich rzeczy swoim pacjentom.
- Jak dotąd z „nikim o tym nie rozmawiałem - odrzekł Bannerman. Zastanawiał się,

dlaczego właśnie teraz zebrało mu się na zwierzenia.

Zamilkł. Czuł, jak pod palcami Shony ból opuszcza naciągnięte mięśnie. Gdybyż tak

jeszcze mógł zapomnieć o Gilli, martwym na tamtej kamienistej plaży...

W pokoju na piętrze, używanym przez Shonę jako pracownia, czekała na gościa rozło-

żona na podłodze mata do spania. W suficie znajdowało się duże, pochyłe okno, tak że leżąc
na plecach Bannerman mógł patrzeć na gwiazdy migocące na bezchmurnym niebie. Pomie-
szczenie wypełniał zapach farb olejnych, nie na tyle jednak silny, aby był nieprzyjemny.
Bannermanowi przypomniał uczniowskie czasy i bałagan szkolnej pracowni plastycznej.
Bliski szum morza przypominał dzieciństwo, budził jakieś wspomnienia z wakacji spędzo-
nych z rodzicami i niejasną tęsknotę za tamtym niewinnym szczęściem.

W każdym innym przypadku tak błogi nastrój gwarantowałby Bannermanowi bezpiecz-

ne odpłynięcie w spokojny sen - ale nie tej nocy. Ciągle bowiem miał przed oczyma porzuco-
ne na zalewanych przez fale skałach zwłoki Gilia, ten obraz prześladował go, burzył spokój.
Gili niewątpliwie się czegoś dowiedział o przyczynach śmierci robotników z Achnagelloch.
Czegoś, o czym nie wiedział nikt poza nim, a co było na tyle ważne, by sprowadzić nań
śmierć. Zabijając go, zamknięto mu usta raz na zawsze. Wszystko to jednak wydawało się
całkowicie pozbawione sensu. Gili już wcześniej ujawnił swoje podejrzenia co do roli wirusa
scrapie w całej tej sprawie, przesyłając próbki mózgów do zbadania w MRC. Czego jeszcze
mógł się dowiedzieć? Jaki sens miało wysyłanie mózgów zmarłych do Londynu? - jeśli to
rzeczywiście one znajdowały się w zaginionej paczce.

Po dłuższym zastanowieniu Bannerman doszedł do wniosku, że między skrawkami wy-

słanymi przez Gilla do Londynu, a samymi, obecnie zaginionymi, mózgami była przynaj-
mniej jedna istotna różnica. Otóż próbki stanowiły „martwy” materiał: preparat, poddany w
czasie przygotowania działaniu środków konserwujących, nie zawierał żywych mikroorgani-
zmów. Natomiast mózgi można było traktować jako rezerwuar żywych wirusów. Czy dlatego
więc Gili próbował przesłać je do MRC, że zawierały żywe wirusy? Z dreszczem przerażenia
Bannerman uświadomił sobie, jakie mogą być konsekwencje takiego rozumowania. Czym
kierowali się ludzie, którzy przechwycili paczkę? I komu mogło zależeć na zdobyciu czegoś
tak niebezpiecznego?

Można było znaleźć wiele przerażających odpowiedzi na te pytania - śmiercionośny wi-

rus równie dobrze mógł stać się podstawą kryminalnego szantażu, jak i materiałem do pro-
dukcji broni biologicznej. Broni znacznie skuteczniejszej niż konwencjonalna. Łatwiej czło-
wieka zarazić śmiertelną chorobą niż zabić. Wizja SCUD-ów wypełnionych wirusem atakują-
cej mózg choroby, spadających na Tel Awiw nie należała do przyjemnych. A przy tym broń
biologiczna była o wiele tańsza od bomby atomowej... W tym miejscu Bannerman uznał, że
zbytnio popuszcza wodze fantazji. Przede wszystkim istnienie nowej odmiany wirusa scrapie
pozostawało na razie w sferze domysłów. Domysłów znanych jedynie kierownictwu Medical
Research Council i... rządowi Jej Królewskiej Mości. Myśl Bannermana pobiegła nagle
całkowicie odmiennym torem. Może temu, kto przechwycił paczkę, nie zależało wcale na

background image

zdobyciu jej zawartości? Może nie obchodziły go żywe wirusy? Może chodziło po prostu o
zniszczenie wszelkich dowodów tego, co zaszło w Achnagelloch... i powstrzymanie dalszego
śledztwa?


Rankiem Bannerman wykąpał się bez pośpiechu, a potem otworzył okno i stojąc w

blasku wschodzącego słońca dokładnie natarł się ręcznikiem. Jasna, nowoczesna łazienka
Shony MacLean wydawała mu się nadzwyczaj sympatycznym miejscem. Przez uchylone
okno widział, jak fale morskie uderzają o nabrzeże. Z dołu dochodził go zapach świeżo parzo-
nej kawy. Poczuł głód. Jak przypuszczał, Shona była już w kuchni.

- Jak się spało? - zapytała.
- Jako tako - odparł. - A pani?
- Podobnie. Nie mogłam przestać myśleć o Lawrensie. Był takim spokojnym człowie-

kiem. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś mógł go zamordować.

Bannerman ze współczuciem pokiwał głową, nie znajdując jednak nic, co mógłby na to

powiedzieć.

- Ma pan jakieś nowe pomysły? - spytała Shona.
Wzruszył ramionami i pokręcił głową.
- Raczej nie, ale jestem coraz bardziej przekonany, że klucz do tej sprawy leży w

Achnagelloch.

- Czy nie sądzi pan, że opowiedzenie wszystkiego policji mogłoby okazać się dobrym

pomysłem?

- Jeszcze nie teraz.
- Mam nadzieję, że pan wie, co robi - powiedziała Shona.
Zadzwoniła po taksówkę, a przez ten czas Bannerman spakował swoje rzeczy. Nie

spodziewał się, że czeka go spotkanie z tym samym kierowcą, który przywiózł go do wsi,
toteż widok znajomego samochodu był dlań niemiłym zaskoczeniem.

- Proszę na siebie uważać - powiedziała Shona.
- Dzięki za wszystko. Nie wiem, jak bym przeżył jeszcze jedną noc u pani Ferguson.
- Niech pan się jeszcze odezwie. - Shona uśmiechnęła się.
- Na pewno - odparł Bannerman, ruszając w stronę samochodu.
- O, to pan - zdziwił się kierowca.
- We własnej osobie.
- Zdawało mi się, że zatrzymał się pan u pani Ferguson.
- Doprawdy? - burknął Bannerman, wsiadając do wozu.
Pierwszy kilometr przejechali w milczeniu. Bannermanowi odpowiadał taki stan rzeczy,

ale kierowcy ciekawość nie dawała spokoju.

- A w ogóle to pan przyjechał w interesach czy dla przyjemności? - zapytał, wykrzywia-

jąc się w przyjacielskim, jak mu się wydawało, uśmiechu.

- W interesach - rzucił Bannerman, nie odrywając wzroku od okna.
- I jakie to niby interesy, hę?
Dojeżdżali do celu. Bannerman zwlekał z odpowiedzią, dopóki samochód nie stanął.

Wtedy sięgnął po portfel i rzekł:

- Jestem inspektorem podatkowym. - Odliczył należność z dodatkowym funtem napiw-

ku i wręczając taksówkarzowi pieniądze rzucił: - Oczywiście, nie zapomni pan zgłosić napiw-
ku, prawda?

Podróż na stały ląd przebiegła bez zakłóceń. Nieco smutnym spojrzeniem Bannerman

pożegnał majaczącą w oddali wyspę Shony MacLean i ruszył ku Achnagelloch.

Przez pierwsze trzy godziny pogoda mu sprzyjała, toteż zatrzymując się na lunch w

przydrożnym pubie czuł się całkiem rześko. Właścicielem zajazdu okazał się Anglik z Surrey,
który po latach pracy w ubezpieczeniach przeniósł się na północ, by zostać hotelarzem.

background image

- Od jak dawna pan tu przebywa? - zainteresował się Bannerman.
- To już nasza trzecia zima.
- I co, spełniły się pańskie marzenia?
- Pluję sobie w brodę, że w ogóle ruszyłem się z południa - odparł mężczyzna i objuczo-

ny stosem brudnych naczyń plecami otworzył sobie drzwi do kuchni.

Bannerman więcej nie wypytywał.
Rozpadało się, kiedy minął Loch Shin. Deszcz stopniowo przybierał na sile. Wycieracz-

ki z trudem usuwały wodę z przedniej szyby. Bannerman musiał zwolnić. Droga wzdłuż
zachodniego brzegu Loch Mor powoli zmieniała się w rwący potok. Chwilami trudno było
powiedzieć, gdzie kończy się jezioro, a zaczyna szosa. Bannerman modlił się w duchu, by
instalacja elektryczna sierry wytrzymała ten potop i celowo jechał na niskim biegu, aby utrzy-
mać wysokie obroty silnika. Zaczynał się już poważnie niepokoić, ale wkrótce droga zaczęła
się piąć w górę. Zapalił papierosa i próbował się odprężyć. Dobre samopoczucie opuściło go
jednak bardzo szybko, a to w chwili, gdy ujrzał drogowskaz nakazujący zjazd z autostrady A
838 i kontynuowanie podróży krętą, boczną drogą. U jej kresu leżało Achnagelloch.

W odległości niespełna kilometra od skrzyżowania przejazd zatarasowało zwalisko zie-

mi i skał. Woda podmyła zbocze wzgórza, powodując jego obsunięcie. Bannerman nie miał
innego wyjścia, jak wygramolić się z wozu i własnoręcznie usunąć przeszkodę. Szczęściem
kamienie leżące na drodze nie były zbyt wielkie i większość z nich udało mu się po prostu
zepchnąć nogami, ale przemókł przy tym do suchej nitki.

- Przeklęty kraj - mruczał, sadowiąc się na powrót za kierownicą.
Punktualnie o siódmej ujrzał przed sobą światła Achnagelloch i musiał przyznać, że ten

widok sprawił mu ulgę.

Przejechał główną ulicą wioski nie napotkawszy żywej duszy. Zawrócił na miejsce,

gdzie widział szyld hotelu, i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę przemykającą pośpiesznie z
jednych drzwi do drugich. W recepcji hoteliku nie było nikogo. Bannerman rzucił bagaż na
podłogę i strząsnął wodę z płaszcza. Czekając, aż ktoś się nim zajmie, przeczytał ogłoszenia
wiszące na ścianie przy drzwiach; miał nadzieję, że w ten sposób dowie się czegoś o miejscu,
w którym się znalazł.

Były to typowe małomiasteczkowe czy wiejskie ogłoszenia: jedno dotyczyło osiągnięć

miejscowej drużyny „darts”, inne zachwalały lokalne atrakcje turystyczne i, oczywiście,
wspaniały klimat, nie brakowało też podsumowania wyników świątecznej kwesty dobroczyn-
nej urządzonej w hotelowym barze. Uwagę Bannermana zwróciło zawiadomienie, że na fun-
dusz pomocy May Buchan wpłynęło już sto osiemdziesiąt trzy funty. Pamiętał to nazwisko,
tak nazywał się jeden ze zmarłych robotników. May Buchan musiała być wdową po nim.

- Czym mogę służyć? - usłyszał za sobą pytanie, w którym zabrzmiał wyraźny szkocki

akcent.

Odwróciwszy się, Bannerman stanął oko w oko z mężczyzną około pięćdziesiątki, w

grubo dzianej wełnianej kamizelce i sztruksowych spodniach. Spod szopy siwych włosów
patrzyły bystro oczy przesłonięte okularami w grubej oprawie.

- Chciałbym wynająć pokój - oznajmił Bannerman.
- Pokój, powiada pan - machinalnie powtórzył mężczyzna, obrzucając przybysza taksu-

jącym spojrzeniem. - A jaki pokój pana interesuje?

- Najlepiej ciepły, suchy i z łazienką.
- Ano, jak powiadają Amerykanie, dwa z trzech to już nieźle. Nie mamy pokoi z łazien-

ką, ale ponieważ jest pan jedynym gościem nie grozi panu stanie w kolejce.

- Doskonale. - Bannerman czuł się tak zmęczony, że bez sprzeciwu zgodziłby się na kąt

w stajni. - Jeśli można, chciałbym od razu pójść na górę.

- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Dlaczego?

background image

- Agnes musi wpierw przygotować pokój. O tej porze roku raczej nie spodziewamy się

klientów. Może zechce pan zaczekać w barze?

Bannerman nie miał nic przeciwko temu. Za wskazanymi przez recepcjonistę drzwiami

znalazł niewielką salkę zasnutą dymem wydobywającym się z węglowego piecyka ustawione-
go w kącie. Przy barze siedziała trójka mężczyzn; rolę barmana pełnił kilkunastoletni mło-
dzian. Wszyscy zwrócili wzrok na nowego gościa.

- Paskudna noc - odezwał się jeden z mężczyzn.
- Rzeczywiście - zgodził się Bannerman. Mężczyźni wyglądali na miejscowych; dwaj z

nich mieli na głowach berety, przy czym jeden opierał łokieć na kiju pasterskim zakończo-
nym rzeźbioną gałką z baraniego rogu. Trzeci mężczyzna odziany był w roboczy kombinezon
i wełniany kapelusz. Najmłodszy z całej trójki, uśmiechał się przyjaźnie.

- Jest pan Anglikiem? - zapytał.
- Obawiam się, że tak - z niepewnym uśmiechem odparł Bannerman.
Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu.
- Nam to nie przeszkadza.
- W takim razie może mógłbym postawić panom po szklaneczce?
Zamówiono whisky. Barman, zaproszony do udziału w poczęstunku, zdecydował się na

piwo. Zagrzechotał w szklankach lód; twarze obecnych ożywiły się.

- Co pana sprowadza do Achnagelloch? - spytał mężczyzna z kijem.
- Jestem lekarzem - odparł Bannerman. - Przyjechałem spotkać się z przedstawicielami

tutejszej służby zdrowia... w sprawie tych trzech zmarłych.

Oświadczenie Bannermana nie wywołało większego wrażenia. Mężczyzna z kijem

pokręcił głową i powiedział:

- Tak, zapalenie opon mózgowych to paskudna choroba. Chłopak mojej siostry umarł na

to samo.

- Znał pan tych ludzi?
- To mała miejscowość. Wszyscy tu wszystkich znają.
- Pan chyba też pracuje przy owcach, prawda? - domyślił się Bannerman.
Zapytany potwierdził skinieniem głowy.
- A pan? - Bannerman spojrzał na tego w berecie.
- A jakże.
- I pan też? - to pytanie skierowane było do najmłodszego z trójki.
- Ja pracuję w kopalni.
- W kopalni?
- W kamieniołomach.
- Nie wiedziałem, że są tu kamieniołomy.
- Bo nie było, dopóki Holender nie kupił majątku Invergelloch. Wszyscy mówili, że to

wariat: co za sens kupować kawał jałowego wrzosowiska. Ale potem okazało się, że on
załatwił sobie licencję na wydobycie kamienia drogowego. I teraz robi ciężką forsę.

- Cholerni cudzoziemcy-warknął jeden z owczarzy. - W północnej Szkocji więcej tych

przeklętych Holendrów niż w Amsterdamie.

- Ja tam się nie skarżę - powiedział młody kamieniarz. - Mam dobrą robotę i to z daleka

od tych śmierdzących owiec!

Bannerman zaśmiał się, a młodzieniec ciągnął dalej z ożywieniem:
- Mówię panu, że gdyby w tej wiosce przestano rozmawiać o owcach, cicho byłoby jak

na cmentarzu. Nie przesadzam.

- A idź do diabła! - burknął jeden z owczarzy i leniwie pogroził pięścią chłopakowi. Nie

było w tym jednak złości. Obaj starsi mężczyźni słuchali wynurzeń chłopaka uśmiechając się
z pobłażaniem dla jego szczenięcej zapalczywości.

- Ilu ludzi pracuje w kamieniołomach? - zapytał Bannerman.

background image

- Około pięćdziesięciu. Głównie stąd i ze Stobmor.
- Pięćdziesięciu murzynów - wtrącił owczarz. - Całą lepszą robotę Holendrzy trzymają

dla swoich. A tutejsi robią za murzynów.

Chłopak wzruszył ramionami, ale nie podjął wyzwania.
- A ilu jest tych Holendrów?
- Dziesięciu czy dwunastu.
- I dobrze im się tu wiedzie. Przytyli na szkockim chlebie - dorzucił złośliwie owczarz.
- A co, Szkoci nie mogli pierwsi pomyśleć o tej robocie? - zaperzył się kamieniarz.
Temat kamieniołomów został wyczerpany. Bannerman chciał wiedzieć, czy owczarze

nie znają przypadkiem farmy, na której pracowali ci trzej zmarli. A może sami tam pracują?

- Nie - pokręcili głowami. - Pracujemy w majątku Liddel - powiedział jeden z nich. - To

kawał drogi na południe od Inverladdie.

- Słyszałem, że w Inverladdie mieli kłopoty ze scrapie. U was też?
- Odpukać, nie - odparł mężczyzna z kijem pasterskim. - Jesteśmy czyści.
Bannerman przyglądał się pilnie, czy owczarze nie wymieniają przypadkiem porozu-

miewawczych spojrzeń, ale nic takiego nie zauważył. Wiedział, że hodowcy owiec niechętnie
przyznają się do wykrycia scrapie u swoich zwierząt.

W barze pojawił się właściciel hotelu z wiadomością, że pokój doktora już gotów.
- Może chciałby pan coś przekąsić? - zapytał. Bannerman utkwił wzrok w plamie z sosu

pomidorowego na kamizelce gospodarza.

- A co pan proponuje? - zapytał ostrożnie.
- Może tak jaja na bekonie?
Błysk morderczej furii w oku Bannermana zgasł, gdy hotelarz rozszerzył nieco swoją

ofertę. Stanęło na befsztyku. Bannerman życzył dobrej nocy nowo poznanym kompanom i
poszedł do swojego pokoju. Już na schodach uderzył go znajomy zapaszek, właściwy wszyst-
kim prowincjonalnym hotelikom w kraju - woń kurzu, wilgoci i wykładzin podłogowych.

Jego pokój okazał się całkiem ciepły, a to skutkiem działania nastawionego na

maksymalną moc elektrycznego grzejnika. Usiadł na próbę na łóżku i stwierdził, że jest
twarde, ale wygodne. Wiszący nad nim obrazek przedstawiał trawler przebijający się przez
spienione fale. Tytuł tego dzieła brzmiał: „Powrót do domu” - wykaligrafowano go ozdobnym
pismem w dole płótna. Bannerman uśmiechnął się, słuchając, jak niesiony wiatrem deszcz
tłucze o szyby.

- Cholernie dobry pomysł - mruknął.
Niespodziewanie zadzwonił telefon. Gospodarz zawiadamiał, że befsztyk jest gotów.

background image

Rozdział 7

Rano Bannerman zatelefonował do Medical Research Council. Długo czekał, nim połą-

czono go z Hughem Milne’em.

- Dzwoniłem do pana do Edynburga. Powiedziano mi, że wyjechał pan na północ -

mówił Milne.

- Stało się coś strasznego - przerwał mu Bannerman. - Zamordowano Lawrence’a Gilla.
- Co takiego?! Zamordowano?
- Nie wiem, kto go zabił ani dlaczego, ale jestem pewien, że ma to związek z naszą

sprawą.

- Nieprawdopodobne! Dlaczego ktoś miałby zabijać patologa, który próbuje tylko usta-

lić przyczynę śmierci kilku pacjentów?

Bannerman wziął głęboki oddech i starając się mówić spokojnie, odparł:
- Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jestem przekonany, że jacyś ludzie albo jakieś... -

urwał, szukając odpowiedniego słowa - ...siły, nie chcą, aby odkryto prawdę o przyczynach
śmierci robotników z Achnagelloch. - Opowiedział Milne’owi o zaginięciu mózgów usunię-
tych ze zwłok spoczywających w edynburskiej kostnicy.

- Gdzie pan jest w tej chwili? - zapytał Milne.
- Nie było sensu tkwić bezczynnie w Edynburgu, toteż wybrałem się do Achnagelloch.

Od żony Gilla dowiedziałem się o pewnej wyspie, mogącej być celem jego ucieczki. Próbo-
wałem go odnaleźć i wypytać o te brakujące mózgi. I znalazłem: martwego u stóp nadmor-
skiego urwiska.

- Jest pan pewien, że to nie był wypadek?
- Absolutnie. Gili ukrył się na tej wyspie, bo wiedział, że ktoś go ściga. Próbował wy-

słać do pana paczkę, zawierającą, jak sądzę, owe mózgi.

- Ale dlaczego, skoro już widzieliśmy zrobione przez niego preparaty?
- Ba, sam bym chciał wiedzieć - westchnął Bannerman.
Jego rozmówca milczał. Bannerman przypuszczał, że Milne nie bardzo mógł się pogo-

dzić z usłyszanymi właśnie rewelacjami. Podejrzewał, iż odkrycie kryminalnych aspektów ich
sprawy, dotąd nie wykraczającej poza problematykę czysto medyczną, postawiło go w sytua-
cji, do której nie przywykł w swojej wieży z kości słoniowej. Ostatecznie był naukowcem, a
nie policjantem.

- Czy nie powinien pan wrócić pierwszym pociągiem do Londynu? - odezwał się wresz-

cie Milne. - Kontynuowanie badań może być niebezpieczne.

- Myślałem o tym - odparł Bannerman - ale jeśli już tu jestem, spróbuję trochę popytać

miejscowych. Dobrze by było, gdyby śmierci Gilla nie nadawano chwilowo zbytniego rozgło-
su. Nie chcę, aby prasa łączyła to morderstwo z wydarzeniami w Achnagelloch. Myślę o
pańskim koledze z gabinetu premiera, panu Allisonie. Powinien nam pomóc.

- Skontaktuję się z nim. Jestem pewien, że on także wolałby uniknąć zamieszania wokół

tej sprawy.

- O, na pewno - z odrobiną sarkazmu przytaknął Bannerman. Przypomniał sobie zmowę

milczenia wokół niedawnej awarii w Invermaddoch.

Na początek Bannerman postanowił odszukać ambulatorium weterynaryjne. Nie pytał o

drogę w hotelu, zakładając, że w tak małej wiosce jak Achnagelloch poradzi sobie sam, a przy
okazji rozejrzy się po okolicy. Lubił małe miejscowości, wszystko w nich było takie zorgani-
zowane, nie na pokaz, a przy tym pozbawione zimnej anonimowości wielkiego miasta, gdzie
życie kryje się za murami bezdusznych betonowych pudeł...

background image

Po dwudziestu minutach poszukiwań musiał przyznać się do porażki i spytać o drogę

kobietę wychodzącą ze sklepu z siatką pełną zakupów. Donośny brzęk dzwonka nad drzwia-
mi zagłuszył jego pytanie, tak że musiał je powtórzyć:

- Szukam pana Finlaya, weterynarza. Czy może mi pani wskazać drogę do ambulato-

rium?

Z miną, jakby ujrzała przybysza z obcej planety, kobieta wlepiła w Bannermana

nieruchome spojrzenie. Gapiła się dość długo, aż poczuł się nieswojo. Uśmiech zamarł mu na
ustach.

- Pan nie jest stąd - usłyszał.
- Nie jestem - przyznał, zastanawiając się, co jeszcze mógłby powiedzieć.
- Finlay mieszka na starej plebanii.
- Na plebanii?
Kobieta skinęła głową, najwyraźniej uznając, że powiedziała wystarczająco dużo.
- Jak dojść do tej plebanii?
- To tuż za miastem.
- Tędy, tak? - Bannerman wskazał ulicę wiodącą z wioski na wschód.
Kobieta znów skinęła głową jakby dziwiąc się, że mogłaby być jakaś inna droga.
- Dziękuję. Bardzo pani uprzejma.
Stara plebania oddalona była od głównej drogi o ponad sto metrów; skryta za wysokim,

omszałym, kamiennym murem i dodatkowo osłonięta kępą rozłożystych cisów. Idąc ścieżką
Bannerman zbliżył się do budynku, który z daleka wyglądał jak zbudowany według rysunku
pierwszoklasisty; regularne pudło z ciemnego kamienia, symetrycznie rozmieszczone okna,
wszystkie tej samej wielkości, drzwi w środku frontowej ściany i pojedynczy komin w
centrum dachu. Przed budynkiem, na kolistym żwirowanym podjeździe stał land rover i
ciemnozielony jaguar. Rzuciwszy okiem na jego tablicę rejestracyjną, Bannerman przekonał
się, że wóz istotnie był tak nowy, na jaki wyglądał. Przystanął, podziwiając połysk lakieru i
szerokie, sportowe opony. Następnie podszedł do drzwi i zadzwonił.

Obecność land rovera na podjeździe wskazywała na to, że Finlay jest w domu. Być

może szykuje się do objazdu? Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta trzymając w ręku
grzankę. Przyłożyła rękę do piersi i przełknęła z trudem.

- Przepraszam - powiedziała. - Właśnie kończyłam śniadanie.
Kiedy Bannerman zapytał o Finlaya, zaprosiła go do środka i odeszła. Po chwili w holu

pojawił się gospodarz. Pierwsze jego słowa brzmiały:

- Pan chyba jest nietutejszy.
Finlay był niskim, łysawym mężczyzną o czerstwej cerze i zdecydowanie nadmiernej

tuszy jak na swoje trzydzieści lat. Wilgotne usta nadawały jego twarzy wyraz, który
Bannerman uważał za nieco odrażający u mężczyzny. Weterynarz miał na sobie wypchane na
kolanach tweedowe spodnie i granatowy marynarski sweter.

- Nie jestem tutejszy - powiedział Bannerman, zastanawiając się, co zrobi, jeśli jeszcze

kilka osób spyta go o to samo. Przedstawił się, dodając: - Zajmuję się przypadkami zgonów
pracowników farmy Inverladdie.

- To prawdziwe nieszczęście - powiedział Finlay. - Zapalenie opon mózgowych,

prawda?

Bannerman skinął głową.
- W wyjątkowo zjadliwej postaci. Stąd nasze zainteresowanie tą sprawą.
- W czym mogę panu pomóc?
- O ile wiem, na farmie, gdzie pracowali zmarli, doszło do wybuchu epidemii scrapie.

Zgadza się?

- Owszem. - Wyraz twarzy Finlaya zdradzał wysiłek, z jakim próbował skojarzyć pyta-

nie Bannermana z informacją o celu jego wizyty.

background image

- Czy to pan badał chore zwierzęta?
- Tak, ale... pan wybaczy, nie widzę związku...
Bannerman wzruszył ramionami.
- W tej chwili interesują nas po prostu warunki, w jakich przebywali zmarli mężczyźni

przed zachorowaniem - powiedział lekkim tonem. - Nic więcej - dorzucił z uspokajającym -
jak sądził - uśmiechem.

- Znowu? - Finlay robił wrażenie nieco poirytowanego.
- Słucham?
- Był u mnie pewien lekarz, patolog, nazwiskiem Gili, i pytał dokładnie o to samo.

Zupełnie nie mam pojęcia, co epizootia scrapie może mieć wspólnego ze śmiercią jakichś
ludzi?

Weterynarz najwyraźniej nie był w stanie wychwycić ukrytego sensu zadawanych mu

pytań. Bannerman nie wiedział, co o tym myśleć. Spodziewał się, że będzie musiał prosić o
dyskrecję, o nie-ujawnianie związku między scrapie a chorobą robotników z Achnagelloch,
ale nie wydało mu się to konieczne.

- Czy przesłał pan próbki mózgów padłych owiec do laboratorium?
- Nie.
- Dlaczego? - Bannerman czuł, że jego pytania nie brzmią tak uprzejmie, jak by sobie

tego życzył.

- Nie musiałem. Diagnoza była zupełnie oczywista. Znałem już te objawy. Poza tym

scrapie nie podlega obowiązkowi zgłoszenia, a badania laboratoryjne kosztują.

Bannerman pokiwał głową.
- Co stało się ze zwłokami padłych owiec?
- Zostały zakopane w dole z wapnem na farmie.
- Natychmiast?
- O ile wiem, to tak.
- Dlaczego na farmie?
- Nie rozumiem. A niby gdzie mieli je zakopać?
- Dlaczego robiono to własnymi siłami? Padłe zwierzęta hodowlane zabierają z reguły

zakłady utylizacji odpadów, prawda?

- Już nie - odparł weterynarz. - Kiedyś firmy utylizacyjne płaciły farmerom za padlinę i

produkowały z niej paszę dla bydła, ale od kiedy wyszło na jaw, że w ten sposób roznosi się
BSE, władze zakazały takich praktyk. Teraz to farmerzy płacą za usunięcie padłych zwierząt.
Taniej wychodzi zrobić to własnym przemysłem.

- Rozumiem. Dzięki za informację.
- Nie ma za co - chłodno odrzekł weterynarz.
- Czy poza Inverladdie zdarzały się w okolicy przypadki zachorowań na scrapie?
- Nie.
- O żadnych pan nie słyszał?
-Wiem, co się dzieje na moim terenie. W tak małej społeczności jak Achnagelloch

trudno utrzymać coś w sekrecie. Wiedziałbym, gdyby ktoś miał kłopoty z swoim stadem.

- A co z elektrownią jądrową? Były jakieś kłopoty z tej strony?
Finlay uśmiechnął się.
- Jasne. Ilekroć poroni jakaś owca, dzieciak dostanie kaszlu albo którejś babie nie

urośnie ciasto, winna jest elektrownia. Ludzie są tylko ludźmi. Jeśli winą za swoje niepowo-
dzenia można obarczyć kogoś lub coś innego...

- A zatem pańskim zdaniem obecność elektrowni nie ma wpływu na kondycję

zdrowotną zwierząt hodowlanych?

- Niczego takiego nie stwierdziłem. No, jest jeszcze promieniowanie, prawda? Nie

widać go, nie czuć, a jego skutki objawiają się dopiero po pewnym czasie. I zwykle niczego

background image

już wtedy nie można udowodnić.

Z tym stwierdzeniem Bannerman musiał się zgodzić.
- Ostatnie pytanie - powiedział.
- Tak?
- Jak dostać się do Inverladdie?
- Po co chce pan tam iść? - zdziwił się Finlay.
- Mówiłem panu. Chcę dowiedzieć się wszystkiego o warunkach życia zmarłych.
- Co za sens marnować czas na szwendanie się po farmie, kiedy...
- Czasu mam wystarczająco dużo, panie Finlay - zdecydowanym tonem oznajmił

Bannerman.

Finlay opisał drogę do Inverladdie i odprowadził gościa do drzwi.
- Ładna maszyna - zauważył Bannerman mając na myśli zielonego jaguara.
Finlay skinął głową i zamknął drzwi. Mijając jaguara Bannerman pieszczotliwie

przejechał palcem po jego karoserii. Wyglądało na to, że wiejskim weterynarzom powodziło
się dużo lepiej, niż przypuszczał.

Przed drzwiami Bannerman natknął się na panią Finlay, która wyjmowała właśnie

gazety ze skrzynki na listy. W wolnym ręku ściskała smycze pary małych labradorów, które
natychmiast obskoczyły przybysza. Bannerman zaśmiał się, pogłaskał psiaki i pożegnawszy
się z gospodynią ruszył do furtki. Musiał wrócić do hotelu, bo tam na małym podwórzu za
domem zostawił samochód. Okazało się, że wyjazd z podwórza tarasuje ciężarówka z browa-
ru. Robotnicy zdejmowali z platformy beczki z piwem i toczyli je do hotelowej piwnicy.

- Zaraz skończą. - W tylnych drzwiach budynku pojawił się właściciel. - Tymczasem

może coś panu podać?

- Poproszę o kawę - powiedział Bannerman i nie zamykając samochodu wszedł do

hotelu. Natychmiast pożałował tego kroku, bo na korytarzu natknął się na sprzątaczkę
uzbrojoną w odkurzacz. Znęcała się nad dywanem w holu i, oczywiście, nogi Bannermana
znalazły się w polu jej aktywności. Umknął do salonu i czym prędzej zamknął za sobą
oszklone drzwi, łudząc się, że w ten sposób uniknie hałasu. Chwilę później właściciel hotelu
przyniósł kawę. Zainteresowały go plany gościa na resztę dnia.

- Wybieram się na farmę Inverladdie - powiedział Bannerman. - Potem zamierzam

wpaść na plotki do waszego lekarza.

- Aha. Do Magnusa MacLeoda. To porządny chłop - oznajmił hotelarz. - Niektórzy

mówią, że jest już za stary do tej roboty, ale ja do nich nie należę. Jego siłą jest doświadcze-
nie, leczy nas od ponad trzydziestu lat.

- No, no - mruknął Bannerman. Z prostego rachunku wynikało, że MacLeod musi mieć

około siedemdziesięciu lat. Zdaniem Bannermana robienie tego samego w kółko przez trzy-
dzieści lat wcale nie musiało gwarantować doświadczenia. Zachował jednak swoje myśli dla
siebie. Dopił kawę i poszedł do samochodu.

Przed budynkiem mieszkalnym farmy stała półciężarówka firmy budowlanej z

Inverladdie. W jej otwartych tylnych drzwiach widać było kilka różnej wielkości grzejników i
pęk miedzianych rur. Obok, w skrzyni, poniewierały się resztki starej, zdemontowanej instala-
cji.

Bannerman przecisnął się między skrzynią a bokiem furgonetki i zapukał do drzwi. Bez

rezultatu. Zapukał powtórnie. Otworzyła mu pulchna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia,
kobieta o jasnych, siwych albo popielatoblond włosach. Wycierała ręce ściereczką drukowaną
w mosty - „Wielkie mosty świata”. Bannerman dostrzegł rysunek mostu nad Firth of Forth.

- Słucham pana?
- Dzień dobry. Nazywam się Bannerman, pracuję dla Medical Research Council. Jeśli to

możliwe, chciałbym zamienić parę słów z panią i pani mężem.

- Pan z MRC? Już tu byli ludzie z uniwersytetu, wypytywali nas. Co więcej można

background image

powiedzieć?

- To zajmie tylko minutkę - z uśmiechem zapewnił Bannerman.
- John pojechał do miasta, a właśnie zakładają nam nową instalację...
- Zauważyłem. John to pani mąż?
- Tak. John Sproat. Jestem Agnes Sproat.
- Kiedy mąż wróci?
- Ciągle brakuje nam rąk do pracy. Pojechał rozejrzeć się za pracownikami na farmę.
- Rozumiem - powiedział Bannerman nie ruszając się z miejsca. Minęła dłuższa chwila i

wreszcie kobieta, z pewnym zażenowaniem, ustąpiła.

- Niech pan wejdzie i napije się herbaty. Przez ten czas John powinien wrócić.
Agnes Sproat zamknęła drzwi kuchni i metaliczny odgłos kucia, dobiegający z sąsied-

niego pomieszczenia, nieco przycichł. Bannerman odetchnął z ulgą. Pani Sproat postawiła
czajnik na ogniu i wskazała gościowi miejsce przy dużym drewnianym stole, zajmującym
środek typowej wiejskiej kuchni - obszernej, jasnej, funkcjonalnie urządzonej i przytulnej
dzięki wielkiemu piecowi w kącie.

- Od dawna obiecywaliśmy sobie wymienić instalację grzewczą - powiedziała pani

Sproat.

- Dobre ogrzewanie to tutaj ważna sprawa.
- Pan z Londynu?
- Tak.
- Byłam raz w Londynie. Jakieś dziesięć lat temu. Mgła, spaliny. Człowiek nie ma czym

oddychać.

Pochyliła się nad zlewem i wyjrzała przez okno. Z podwórza dobiegł warkot samocho-

du.

- Ma pan szczęście - powiedziała. - To John.
Bannerman podniósł się, by rzucić okiem na stojącego obok ciężarówki z Inverness

białego, eleganckiego mercedesa. Wysiadł z niego wysoki, szczupły mężczyzna; chwilę
później pojawił się w drzwiach kuchni.

Johna Sproata trudno by było nazwać przystojnym mężczyzną. Jego twarz pod szopą

zmierzwionych, siwych włosów, kanciasta, o nieregularnych rysach, obciągnięta była żółto-
szarą skórą. Ubrany był w tweedową kurtkę i takież spodnie, w ręku trzymał myśliwski kape-
lusz.

- John, to doktor Bannerman z Medical Research Council - powiedziała pani Sproat.
- Czego oni znów chcą? - Sproat zwrócił się do żony, jakby Bannermana nie było w

kuchni.

- Zajmuję się przypadkiem tych trzech zmarłych robotników - odezwał się Bannerman.
Sproat potrząsnął głowa, ruchem mającym wyrażać irytację.
- Jeszcze jeden - mruknął.
- Powiedziałam, że byli już u nas lekarze z uniwersytetu - wtrąciła pani Sproat.
- I policja, i inspektor sanitarny - wyliczał Sproat. - Może powinienem tutaj urządzić

kemping i pobierać opłatę za wstęp?

- Przepraszam, że państwa niepokoję - Bannerman starał się udobruchać gospodarza -

ale jest ważne, aby ta sprawa została zbadana do końca.

- O co konkretnie panu chodzi?
- Najlepiej, gdyby oprowadził mnie pan po farmie. Chciałbym zobaczyć pastwiska i

tereny przylegające do pańskiej posiadłości.

- I potem zostawi nas pan w spokoju?
- Prawdopodobnie.
- No dobrze. - Sproat wcisnął kapelusz na głowę. - Proszę za mną.
Bannerman uśmiechnął się do Agnes Sproat i ruszył za jej mężem na podwórze. Wsiedli

background image

do land rovera, który stał w kącie obejścia, po osie zagrzebany w kupie gnoju. Czarno-biały
collie posłusznie czekał przy samochodzie, dopóki pan nie pozwolił wskoczyć mu do środka.
Zanim Sproat uruchomił silnik, pies ułożył się na tylnym siedzeniu. Wyjechali na drogę
wiodącą w kierunku pobliskich wzgórz.

- Cała dolina należy do mnie - powiedział Sproat. Bannerman patrzył na owce pasące

się na zboczach po obu stronach doliny. Land rover podskakiwał na wybojach, wyrzucając
kamienie spod kół. Silnik jęczał i zgrzytał, kiedy Sproat zmieniał biegi, aby pokonać kolejną
stromiznę.

Dotarli do skraju doliny i przystanęli. Teren przed nimi łagodnie opadał ku morzu.

Patrząc na wschód Bannerman ujrzał groźną sylwetkę elektrowni Invermaddoch. Dziwnie nie
pasowała do tego pierwotnego krajobrazu.

- Czy pańska ziemia ciągnie się do samej elektrowni? - zapytał Sproata.
- Do płotu. Od ich gruntów oddziela farmę dwustumetrowy pas graniczny z podwójnym

płotem.

- A więc pańskie pastwiska leżą w całości na zachód od elektrowni?
- Tak.
- Zwierzęta nie mogą przedostać się dalej?
- Nie. Zbudowaliśmy płot na wschodnim krańcu pastwiska, bo teren na wschód i po-

łudnie od elektrowni jest bardzo niebezpieczny. Traciliśmy zwierzęta w wąwozach i rozpad-
linach. Nie można ich było upilnować. Nawet terenowe trójkołowce nie dawały tam rady.

- Utrzymuje pan jakieś kontakty z ludźmi z elektrowni?
- Raczej rzadkie.
- Czy istnieje jakiś plan postępowania w przypadku zagrożenia ze strony elektrowni?
- Ni cholery. - Sproat wzruszył ramionami. - Ja w każdym razie o niczym takim nie

słyszałem.

- Sądziłem, że na wypadek awarii przygotowano plany ewakuacji tego obszaru.
- Tutaj nie ma kogo ewakuować.
Bannerman uśmiechnął się ponuro.
- Chyba ma pan rację... tylko te parę owiec.
- Myślę, że w razie czego będziemy ostrzeżeni - powiedział Sproat.
- W jaki sposób?
- Jakieś osiem, dziewięć miesięcy temu musieli tam mieć jakieś kłopoty. Wyglądało to

jak alarm przeciwlotniczy: klaksony, syreny. Koniec świata. W życiu nie słyszałem takiego
hałasu.

- Dowiedział się pan, jakie to były kłopoty? - zainteresował się Bannerman.
Sproat pokręcił głową.
- Nic a nic.
- Nie będzie to panu przeszkadzać, jeśli rzucę okiem na ten pas graniczny? Jutro, na

przykład.

- Proszę bardzo. Chociaż nie wiem, jakie to może mieć znaczenie. Tylko niech pan nie

przeceni swych sił, to kawał drogi od szosy. Niestety, nie mogę dać panu łazika.

- Nie szkodzi - odparł Bannerman. - Spacer dobrze mi zrobi. Spojrzał w stronę morza i

dopiero teraz zauważył przecinającą plażę nitkę torów kolejowych.

- Co to takiego? - zapytał.
- Tory prowadzące do kamieniołomów. Miejscowe drogi były za wąskie dla pojazdów

do transportu kamienia, więc Holender wybudował własną linię kolejową. Wozi nią kamień
prosto na nabrzeże portu Inchmad.

- Daleko stąd do kamieniołomów?
Sproat wskazał dłonią w kierunku północnego zachodu.
- Jakiś kilometr - powiedział.

background image

- Bardzo hałasują? Przeszkadzają panu?
- Wysadzają skały raz w miesiącu. Inne hałasy nikną na wietrze. Dzięki linii kolejowej

ruch na drodze prawie się nie zwiększył. Tak więc człowiek prawie nie wie, że w ogóle tu są.

- Wymarzeni sąsiedzi - zauważył Bannerman.
- A tak - zgodził się Sproat. - Co jeszcze chce pan zobaczyć?
- Nie pokazałby pan mi miejsca, gdzie zakopano padłe zwierzęta? I gdzie trzyma pan na

farmie chemikalia?

Sproat wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Klucząc między skałami wyjechali z

jednej doliny, by za niewielkim wzniesieniem znaleźć się w następnej. Zatrzymali się, co
Bannerman przyjął z nie skrywaną ulgą; od jazdy po wertepach zaczynał go boleć kręgosłup.

- Tutaj wykopaliśmy dół - powiedział Sproat. Bannerman zorientował się od razu, gdzie

grunt był naruszony.

Wysiadł z wozu i podszedł do usypanego w tym miejscu kopca. Sproat przyłączył się

do niego.

- Słyszałem, że weterynarz nie pobierał próbek mózgu zarażonych owiec.
- Faktycznie. Od razu było przecież wiadomo, co im dolega.
Bannerman w zamyśleniu wpatrywał się w ziemię pod nogami.
- Jak pan ma na myśli to, co ja, to spokojna głowa - rzekł Sproat. - Nie żałowaliśmy

wapna.

Bannerman uśmiechnął się. Istotnie, zastanawiał się, czy istniała możliwość, by w dole

przetrwała pewna ilość żywych wirusów. Ponieważ nie miał zbytniej ochoty brać się teraz za
kopanie, postanowił dać wiarę zapewnieniom farmera.

- Jasne. Wcale w to nie wątpiłem - powiedział.
Wracając na farmę minęli niewielki domek stojący nie opodal drogi. Na pytanie

Bannermana Sproat odpowiedział przyciszonym głosem:

- To tutaj mieszkał Gordon Buchan ze swoją żoną.
- Może uda mi się porozmawiać z panią Buchan - rzucił Bannerman.
- Nic z tego - szybko odparł Sproat. - Wyjechała na jakiś czas.
- Dokąd?
- Na urlop. Potrzebowała odpoczynku.
Bannerman pokiwał głową.
- A co potem? - zapytał. - Ten dom należy do farmy, prawda?
- Tak. Ona prawdopodobnie wróci do rodziców, do Stobmor.
Wjeżdżali na podwórze dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu pojawiły się

na szybie samochodu.

- Znowu pada - westchnął Bannerman.
- I tak dobrze, że nie śnieg - powiedział Sproat. - Chemikalia i paliwo trzymamy w

szopie.

Bannerman rozejrzał się po szopie nie znajdując w niej niczego niezwykłego. Na farmie

owczej nie używało się wielu środków chemicznych, nawet takich, które spotyka się w
każdym gospodarstwie rolnym nastawionym na produkcję roślinną. To, co znalazł, było
składowane jak należy, w firmowych opakowaniach powszechnie znanych producentów.

- Czego pan właściwie szuka? - zapytał Sproat.
- Sam nie wiem - odparł Bannerman.
Po południu zadzwonił z hotelu do Agnusa MacLeoda. Celowo wybrał tę porę między

porannymi a wieczornymi godzinami przyjęć w ambulatorium, kiedy po powrocie z wizyt
domowych doktor powinien mieć nieco wolnego czasu. Telefon odebrała gospodyni
MacLeoda. Pan doktor właśnie się zdrzemnął.

- Czy to coś pilnego?
Bannerman odparł, że nie chodzi o wezwanie do chorego, chciałby tylko porozmawiać z

background image

doktorem.

- Jeśli pan coś sprzedaje, to pan doktor ma swoich stałych dostawców.
- Jestem konsultantem Medical Research Council.
- Ach tak, więc może zostawi mi pan swoje nazwisko, przekażę doktorowi, żeby do

pana zadzwonił.

- Zatrzymałem się w hotelu - ustąpił Bannerman. - Zechce pani poprosić doktora, żeby

zadzwonił do mnie, gdy się obudzi.

- Dobrze, doktorze...
- Bannerman.
Czekając, aż doktor MacLeod się wyśpi, Bannerman zadzwonił do Londynu. Rozmowa

z Olive upewniła go, że w laboratorium wszystko w porządku. Także Charlie Simmons był
zdania, że radzą sobie doskonale. Szef może się nie martwić.

- Jak spisuje się mój zastępca? - pytał Bannerman.
- To jeszcze młodzik - odparł Simmons. - Ale podszkolimy go do pańskiego powrotu.
Bannerman uśmiechnął się. Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Rozmowa z

Leemanem nie doszła do skutku, gdyż przeprowadzał właśnie jakąś sekcję. Nie było potrzeby
odrywać go od pracy. Bannerman poprosił tylko, by zawiadomiono doktora, że dzwonił i by
przekazano od niego wyrazy szacunku. Następnie zażądał przełączenie go na oddział Stelli,
ale nagle połączenie zostało przerwane. Musiał dzwonić od początku, a wszystko po to, by
dowiedzieć się, że Stella jest na sali operacyjnej. Ledwo odłożył słuchawkę, telefon zadzwo-
nił.

- Co mogę dla pana zrobić, doktorze Bannerman? - głos MacLeoda brzmiał zaskakująco

młodo.

- Zajmuję się sprawą tych trzech zmarłych z farmy Inverladdie - powiedział

Bannerman. - Jeśli się nie mylę, był pan ich lekarzem.

- W rzeczy samej - odparł MacLeod. - Jestem jedynym praktykującym lekarzem w

okolicy.

- Chciałbym z panem porozmawiać.
- Niech pan wpadnie do mnie. Po wyjściu z hotelu proszę skręcić w lewo. Pierwsza

uliczka w prawo za pocztą; moje ambulatorium jest po lewej stronie, mniej więcej w połowie
wzgórza.

Gdyby nie nazwisko i nieznaczny szkocki akcent, nikt nie domyśliłby się, że doktor

MacLeod jest Szkotem. Jeśli Bannerman spodziewał się zobaczyć starca w tartanowej
spódniczce albo przynajmniej tweedowej marynarce - a spodziewał się - to srodze się
zawiódł. MacLeod miał na sobie ciemny, trzyczęściowy garnitur ozdobiony złotą dewizką od
kieszonkowego zegarka. Śnieżnobiała, wykrochmalona koszula i granatowy krawat dopełnia-
ły jego stroju. Siwy, szczupły, prezentował się doskonale. Co prawda nie wyglądał młodziej
niż na swoje siedemdziesiąt lat, ale mimo pewnej kruchości sylwetki głos miał silny, a umysł
bystry i sprawny.

- Dziękuję, że zechciał pan się ze mną spotkać, doktorze - powiedział Bannerman

wyciągając rękę na powitanie. Uścisk dłoni MacLeoda był silny i - o ile Bannerman mógł się
zorientować - nie towarzyszyły mu żadne tajemne masońskie znaki. Gościa wprowadzono do
gabinetu i posadzono w fotelu dla pacjentów.

- Prawdę mówiąc, niewiele mam do powiedzenia na interesujący pana temat - zaczął

MacLeod, kładąc łokcie na stole i opierając podbródek na splecionych dłoniach.

Oczyma wyobraźni Bannerman widział go siadającego w tej pozie naprzeciw pokoleń

pacjentów... „Proszę mi powiedzieć, pani Macherson, kiedy zauważyła pani tę opuchliznę”...

- Postęp choroby był tak szybki, że niewiele mogłem zrobić poza zwalczaniem bólu i

podaniem środków kojących. Jeden z chorych był już martwy, kiedy go znaleziono. Drugi w
napadzie szału biegał po ulicach. Właściwie miałem okazję zająć się tylko Gordonem

background image

Buchanem. Był żonaty, a więc miał kogoś, kto mógł wezwać do niego lekarza.

- Co pan pomyślał, zobaczywszy go po raz pierwszy? - zapytał Bannerman.
MacLeod skrzywił się, jakby na wspomnienie czegoś przykrego.
- Kiedyś, w północnej Afryce, widziałem człowieka umierającego na wściekliznę. To

jedyne porównanie, jakie mi się nasuwa przy opisie stanu Buchana. Pacjent pogrąża się w
całkowitej demencji, cierpiąc przy tym najstraszniejsze męki.

- Czy mógłbym zobaczyć karty chorobowe tej trójki? - spytał Bannerman. - Próbuję

zebrać wszystkie informacje na ich temat.

- Oczywiście. - MacLeod nieco sztywno podniósł się z krzesła. Z niewielkiej szafy na

akta wydobył żądane karty i położył je na biurku przed Bannermanem.

- Jeśli się nie mylę, przyczyną zgonu było wirusowe zapalenie opon mózgowych -

powiedział.

Bannerman podniósł wzrok znad dokumentów i na chwilę ich oczy się spotkały.
- Podobno - mruknął.
- Czy wie pan, że ludzie ci pracowali przy grzebaniu padłych owiec? Tuż przed zacho-

rowaniem.

- Słyszałem o tym. - Bannerman czuł, że serce zaczyna mu bić szybciej, ale tym razem

nie podniósł głowy i nie patrzył w oczy doktorowi, pozornie zatopiony w studiowaniu opisu
choroby.

- Chodziło o owce zdechłe w wyniku scrapie... Wiedział pan o tym?
Bannerman nie mógł się dłużej wykręcać. Doktor MacLeod najwyraźniej nie należał do

naiwnych.

- Owszem, wiedziałem - oświadczył, prostując się na krześle.
- A więc rozumie pan... - stary lekarz wyglądał na odrobinę zaskoczonego.
Bannerman zamknął teczkę z dokumentami i odłożywszy ją na biurko powiedział

dobitnie:

- Tak, panie doktorze, pańskie podejrzenia są najzupełniej zasadne. Chodzi o scrapie.

Stąd moja obecność tutaj. Przepraszam, że nie postawiłem sprawy jasno od początku.

MacLeod potrząsnął głową i lekceważąco machnął ręką, dając znać, że bynajmniej nie

czuje się urażony.

- A więc uważa pan, że to możliwe.
- Obawiam się, że tak - odrzekł Bannerman. - Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie

zarazili się scrapie. Próbuję to udowodnić i ustalić, jak do tego doszło.

- Złamanie bariery gatunkowej to nie żarty - zauważył MacLeod.
Bannerman przytaknął energicznie. Stary doktor zaczynał mu się podobać. Czuł się

trochę winny. Wyraźnie go nie docenił, usłyszawszy o jego wieku.

- Co działo się po śmierci tych ludzi?
- Zażądałem, aby sekcję zwłok przeprowadzili ludzie z MRC, a nie okręgowy patolog.
- Dlaczego?
- Objawy wskazywały na ostrą chorobę mózgu, a słyszałem o programie badawczym

MRC i prowadzonej przez nich statystyce epidemiologicznej. Zadzwoniłem do Edynburga, do
Stoddarta, a on przysłał mi swojego speca, patologa, nazwiskiem Gili, z asystentką doktor
Napier. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony przeczytawszy w liście od George’a, że za
przyczynę śmierci uznano zapalenie opon mózgowych. Siedziałem jednak cicho.

- Dlaczego?
- Znam swoje miejsce. - MacLeod uśmiechnął się sarkastycznie. - W oczach medyczne-

go establishmentu lekarz ogólny jest kimś w rodzaju wioskowego półgłówka.

Bannerman zaśmiał się.
- Zna pan Stoddarta osobiście?
- Kiedyś uczyłem go podstaw anatomii - rzekł MacLeod.

background image

- Podejrzewam, że zdążył już wszystko zapomnieć - powiedział Bannerman, na co

twarz MacLeoda rozjaśnił szeroki uśmiech. - Nie wiedziałem, że wykładał pan medycynę...

- Trwało to raptem trzy lata - odparł MacLeod. - W latach pięćdziesiątych pracowałem

w Afryce zabawiając się w Alberta Schweitzera, a potem wylądowałem w szkole medycznej
w Edynburgu... też dżungla, ale innego rodzaju.

- I tam poznał pan Stoddarta.
- Był moim studentem. Właściwie to chyba ja podsunąłem mu myśl zostania patolo-

giem.

- Tak?
- Nie chciałem, żeby miał do czynienia z żywymi pacjentami - zaśmiał się MacLeod, a

Bannerman mu zawtórował.

- Mimo to nie powstrzymał go pan od zrobienia kariery - zauważył.
- Z mojego doświadczenia wynika, że niedostatek inteligencji nie jest przeszkodą w

osiąganiu najwyższych nawet stanowisk.

- Pan jednak zrezygnował z kariery akademickiej.
- Istotnie. Uznałem, że to nie dla mnie. Nie lubię być niewolnikiem instytucji, a żywot

akademika to prawie jak więzienie. Tyle że z reguły nie zdaje on sobie z tego sprawy.

- Dlaczego wybrał pan medycynę ogólną?
- Zadecydowała potrzeba aktywności, chęć uczestniczenia w czymś, nie bycia obserwa-

torem. Jako lekarz ogólny jestem częścią miejscowej społeczności. Towarzyszę przy narodzi-
nach i przy śmierci. To właściwie chciałem robić i nie żałuję tego wyboru.

- Niewielu łudzi mogłoby to powiedzieć o swoim życiu - dokończył Bannerman.
- Przeciwnie, panie kolego, przeciwnie - odparł MacLeod - wielu ludzi to mówi. Czy

przy tym nie łżą, to już zupełnie inna sprawa.

- Może mnie pan uznać za przekonanego.
- Przyłączy się pan do mnie? - zapytał MacLeod otwierając szafkę, z której wyjął

butelkę whisky. - Tylko muszę pana ostrzec, że jeśli pan powie: „dla mnie trochę za wcześ-
nie”, mogę się poczuć zmuszony do zastosowania przemocy.

- Powiem więc: z przyjemnością - uśmiechnął się Bannerman, a kiedy MacLeod zajął

się napełnianiem szklanek, zapytał: - Jak wyglądała sekcja zwłok?

- Zmarłych przewieziono do wiejskiego szpitala w Stobmor. Doktor Gili przeprowadził

pobieżną autopsję, a doktor Napier zajęła się wykonaniem badań laboratoryjnych. W tym cza-
sie Gili kręcił się po okolicy i wypytywał farmerów. Po kilku dniach postanowił przetranspor-
tować zwłoki do Edynburga celem dokonania szczegółowej autopsji.

- Nie wiedziałem, że macie tu szpital.
- To raczej coś w rodzaju przychodni - odrzekł MacLeod. - Zatrudniamy jednak pielę-

gniarkę i w razie potrzeby można tam przeprowadzić pilne operacje czy drobne zabiegi.

Bannerman zastanawiał się, jak w tym wieku MacLeod radzi sobie przy stole

operacyjnym, ale zmilczał. Stary uśmiechnął się, jakby czytał w jego myślach.

- W razie potrzeby możemy wezwać zespół operacyjny z Glasgow albo z Inverness.
- Rozumiem - powiedział Bannerman.
- A teraz zamierza mnie pan spytać o elektrownię jądrową - oznajmił MacLeod.
- Czyżby?
- I owszem.
- Skąd pan wie? - Bannerman czuł się całkowicie zawojowany urokiem starego lekarza.
- Chcąc znaleźć przyczynę ewentualnej mutacji wirusa, nie może pan pominąć bliskości

elektrowni jądrowej. Czyż nie tak?

- Muszę oddać sprawiedliwość pańskiej przenikliwości, panie doktorze - Bannerman z

uśmiechem skłonił głowę. - A więc czy obecność elektrowni jądrowej jest źródłem jakichś
kłopotów zdrowotnych miejscowej ludności?

background image

- To trudno powiedzieć - odparł MacLeod. - W przypadku tak małej populacji metody

statystyczne zwykle zawodzą.

- Macie tutaj podwyższony wskaźnik zapadalności na białaczkę dziecięcą - zauważył

Bannerman. - Widziałem dane Ministerstwa Zdrowia, dotyczące tego obszaru.

- To akurat dobry przykład. Dwa lata temu ten wskaźnik sytuował nas nieco poniżej

średniej krajowej. Dwa zeszłoroczne przypadki leukemii w Stobmor i kolejny na jednej z
okolicznych farm wystarczyły, by przenieść nas do kategorii „powyżej statystycznej
przeciętnej”. A tymczasem mógł to być zwykły przypadek.

Bannerman pokiwał głową.
- Ja też tak myślę.
- Cała ta statystyka to jedno wielkie łgarstwo - westchnął MacLeod. - Nie można

oczywiście zagwarantować, że choroba tych dzieci nie ma żadnego związku z bliskością
elektrowni. Po prostu nie da się tego udowodnić.

- Przypomniał mi pan o jeszcze jednej sprawie - powiedział Bannerman. - Czy ma pan

jakiś sprzęt do pomiaru natężenia promieniowania?

Okazało się, że tak.
- Dali mi to, kiedy została uruchomiona elektrownia: zasilany baterią licznik Geigera z

zestawem do skalowania.

- Chciałbym go pożyczyć - poprosił Bannerman. - Spróbuję zbadać pas graniczny

między gruntami elektrowni a farmą Inverladdie.

- Oczywiście. - MacLeod podszedł do szafy z książkami, zdjął z półki kilka opasłych

podręczników anatomii i wydobył schowaną za nimi drewnianą skrzynkę. - Proszę bardzo -
powiedział, kładąc dłoń na matowym cylindrze czujnika. - Niech pan tylko sprawdzi baterie.

background image

Rozdział 8

Nadeszła pora, aby zawrzeć znajomość ze Stobmor. Podjąwszy taką decyzję Bannerman

upewnił się najpierw, że znajdzie tam hotel z czynną restauracją, i telefonicznie zamówił
obiad na ósmą. Opuścił Achnagelloch o szóstej, tak że po przejechaniu czternastu kilometrów
do Stobmor miał jeszcze mnóstwo czasu na rozejrzenie się po wsi.

Pod wieloma względami Stobmor nie różniło się od Achnagelloch, chociaż mogło po-

szczycić się własnym małym „biurowcem”. Był to prymitywny budynek z betonu, opatrzony
szyldem informującym, że jest to siedziba holenderskiej spółki Joop van Gelder. Dalej
Bannerman natknął się na szpitalik, o którym wspomniał MacLeod, w tej chwili chyba pusty,
sądząc po ciemnych oknach. Przy drzwiach wisiała tablica informacyjna z telefonami pogoto-
wia ratunkowego. Za szpitalem - wciąż przy głównej ulicy wioski - znajdował się miejscowy
urząd zatrudnienia. Bannerman przestudiował ogłoszenia widoczne w oświetlonej gablocie i
stwierdził, że, jak na taką małą miejscowość, ofert pracy nie brakowało.

Było ich w sumie dziesięć. Dyrekcja kamieniołomów poszukiwała elektryka – najchęt-

niej ze znajomością silników elektrycznych - oraz trzech pracowników fizycznych. Elektro-
wnia zgłosiła zapotrzebowanie na dwóch pracowników ochrony, po przeszkoleniu wojsko-
wym, i technika do działu nadzoru. Pozostałe oferty dotyczyły pomocy domowej i sprzeda-
wcy w miejscowym minimarkecie. W gablocie znalazła się tylko jedna propozycja pracy na
farmie: owczarza w Inverladdie.

Krążąc po uliczkach wioski Bannerman minął szkołę podstawową, gdzie w oknach

wystawiono na pokaz dziecięce rysunki poświęcone tematyce bezpieczeństwa na drodze.
Zauważył, że przy chodnikach parkowało sporo samochodów, i to, sądząc po tablicach reje-
stracyjnych, całkiem nowych. Można to było uznać za wskaźnik zamożności mieszkańców
Stobmor. Kamieniołomy i elektrownia gwarantowały pełne wykorzystanie miejscowej siły
roboczej. Ciekawe, jak długo właściciel Inverladdie będzie szukał człowieka, który zgodzi się
pracować za pensję robotnika rolnego, gdy wokoło było tyle bardziej lukratywnych zajęć.

Wrażenie prosperity potęgował wygląd większości domów; były one zadbane, otoczone

wypielęgnowanymi ogródkami, niektóre nosiły ślady niedawnego remontu, wymiany okien i
drzwi. Ludzie tutaj musieli mieć wszelkie powody do zadowolenia ze swego losu, pomyślał
Bannerman. Skręcił w Main Street, kierując się w stronę Highland Lodge Hotel. Po długim
spacerze czuł się gotów zasiąść do czekającego nań obiadu.

Okazało się, że jest jedynym gościem hotelowej restauracji, chociaż na sąsiednim stole

zauważył nakrycia dla co najmniej sześciu osób. Lokal był nie opalany; Bannerman przeglą-
dając wręczone mu w drzwiach menu zacierał ręce i trząsł się z zimna. Szczęściem kelnerka
zauważyła, że gość marznie, i zapaliła gazowy piecyk stojący przed pustym, wystygłym ko-
minkiem. Gaz szumiał niczym nadlatujący z oddali śmigłowiec, a Bannermanowi przypomi-
nały się oglądane kiedyś filmy wojenne,

- Pan chyba nietutejszy - zauważyła kelnerka, która zjawiła się przy stoliku z bloczkiem

rachunków i długopisem w pogotowiu.

- Czy to znaczy, że miejscowi nie ryzykują jedzenia w tej restauracji? - zapytał

Bannerman i zaraz pożałował swojej złośliwości, bo dziewczyna oblała się rumieńcem.

- Ależ nie - zawołała. - Pomyślałam tylko, że to niezwykłe spotkać turystę o tej porze

roku. Wielu miejscowych stołuje się u nas, naprawdę.

- Przepraszam - powiedział Bannerman. - Wcale w to nie wątpiłem.
- Sam pan van Gelder wydaje u nas dzisiaj przyjęcie - kelnerka wskazała nakryty stół.
- Jestem pewien, że to całkowicie wystarczająca rekomendacja. - Bannerman miał sobie

za złe, że uraził Bogu ducha winną dziewczynę, i postanowił, iż bez względu na to, czym go
zechce nakarmić, da jej solidny napiwek. Wyglądała na uczennicę szkoły średniej dorabiającą

background image

sobie wieczorami. Jej naiwność i szczerość reakcji sprawiła, że poczuł się staro.

- Może podam panu na razie coś do picia? - spytała.
- Napiłbym się wódki z tonikiem - powiedział Bannerman z trochę niepewnym uśmie-

chem.

Jedzenie okazało się lepsze, niż przypuszczał. Na pewno był to najlepszy posiłek, jaki

zjadł od czasu kolacji u Shony MacLean. Syty i rozleniwiony ciepłem płynącym od piecyka
nie protestował, kiedy kelnerka przyniosła mu drugą kawę. Palił papierosa i wspominał Shonę
MacLean; z zadumy wyrwał go gwar głosów schodzących się gości pana van Geldera.

Towarzystwo było wyłącznie męskie. Wchodzili do restauracji rozgadani i uśmiechnię-

ci. Bannerman zauważył wśród nich Jacka Sproata, właściciela Inverladdie. Widok znajomej
twarzy musiał go zaskoczyć, bo przestał się uśmiechać i odłączywszy się od swojej kompanii
podszedł do stolika lekarza.

- Nie spodziewałem się pana tutaj, doktorze - powiedział.
- Miałem ochotę na jakąś odmianę - odparł Bannerman z nieprzeniknionym wyrazem

twarzy.

- Jak posuwa się pańskie śledztwo?
- Trudno to nazwać śledztwem. Po prostu sprawdzam, czy moi poprzednicy niczego nie

przeoczyli.

- Kim jest twój przyjaciel, Johnie? - zawołał jeden z towarzyszy Sproata z wyraźnym

obcym akcentem.

- To doktor Ian Bannerman, Joop - odparł Sproat. - Z Medical Research Council.

Zajmuje się sprawą śmierci moich pracowników.

- Prosimy do nas, panie doktorze. - Mówiący te słowa uśmiechał się, pokazując białe,

zdrowe zęby. Bannerman przyjrzał mu się uważnie. Nieznajomy musiał mieć około
pięćdziesiątki, ale krótko przystrzyżone blond włosy, gładka cera i opalenizna sprawiały, że
wyglądał znacznie młodziej. Było w jego sylwetce coś, co Bannermanowi kojarzyło się z
dobrobytem.

- Dziękuję, ale właśnie zjadłem obiad - powiedział.
- Może chociaż wypije pan z nami szklaneczkę?
- No dobrze. Dziękuję. - Bannerman wstał, aby przesiąść się do sąsiedniego stolika.
- Jestem Joop van Gelder. - Gospodarz przyjęcia uśmiechnął się szeroko, wyciągając

dłoń do powitania. Przysunął Bannermanowi krzesło. Pozostali przedstawiali się po kolei.
Dwaj z nich byli Holendrami; reszta to miejscowi farmerzy i właściciele ziemscy.

- To okropne, ta historia z Inverladdie - powiedział van Gelder. - Ostatnio coraz więcej

ludzi choruje na zapalenie opon mózgowych.

- Zdaje się, że doktor Bannerman uważa, że to moje owce ich zabiły - wypalił Sproat. -

Na chwilę zapanowało niespokojne milczenie, potem zebrani wybuchnęli śmiechem.

- To chyba nieprawda? - zapytał van Gelder, który nie przyłączył się do ogólnej wesoło-

ści.

- Prawda jest taka, że nie mamy pojęcia, co właściwie się stało. A my, lekarze, bardzo

nie lubimy się do tego przyznawać, panie van Gelder. Tak więc prawdopodobnie prędzej czy
później ogłosimy, że była to infekcja wirusowa. I wszyscy będą się dziwić, jacy to jesteśmy
mądrzy.

Tym razem także van Gelder śmiał się razem z innymi.
- Przyjemnie spotkać lekarza, który nie bierze siebie nazbyt serio - powiedział. -

Musimy się jeszcze napić.

Bannerman jednak odmówił. Musi już jechać, a oni na pewno są głodni, nie będzie więc

przeszkadzał.

- Polecam rybę - rzucił, wstając od stołu.
- Zawsze słucham rad lekarzy - śmiał się van Gelder. Wstał i raz jeszcze uścisnął dłoń

background image

Bannermana. - Cieszę się, że pana poznałem, doktorze.

Na odchodnym Bannerman zwrócił się do Sproata:
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym jutro jeszcze raz odwiedzić pańską

farmę.

- Proszę bardzo. Zapraszam - odrzekł Sproat.

Wróciwszy do swojego hotelu, Bannerman wstąpił do baru na wieczorną filiżankę

kawy. Zastał tam poznanego zeszłego wieczora kamieniarza; pogawędził z nim chwilę, a
następnie poszedł do pokoju. Spojrzał na zegarek i - nieco zażenowany tym, co robi -
zadzwonił do Shony MacLean. Odebrała telefon po trzecim sygnale. Jej głos brzmiał trochę
sennie.

- Przepraszam, obudziłem panią?
- Ach, to pan! - zawołała.
- Pomyślałem, że upewnię się, czy nie miała pani jakichś kłopotów z policją.
- Nie, wszystko w porządku. Zadzwoniłam do nich zaraz po pańskim wyjeździe.

Opowiedziałam o znalezieniu zwłok Lawrence’a u podnóża klifu. Przewieźli je na ląd.

- Uznali, że to był wypadek?
- Chyba tak.
- Przekazałem komu trzeba w Londynie, co naprawdę się stało.
- To dobrze - powiedziała Shona - Lawrence nie zasłużył na taką śmierć. Poczynił pan

jakieś postępy?

- Mam taką nadzieję - odparł Bannerman. - Widziałem się z tutejszym weterynarzem.

Robi wrażenie... głupka.

- Aż tak z nim źle?
- Im dłużej się zastanawiam, tym dziwniejsze wydaje mi się to wszystko. Jestem drugą

osobą przysłaną przez MRC, która wypytuje go o sprawy związane z epidemią scrapie na
farmie Inverladdie, także o śmierć trzech ludzi, a on jakby nie miał zielonego pojęcia, o co
nam chodzi.

- Więc może tylko udaje głupka?
- Ale po co?
- Tego nie wiem.
- Miejscowy lekarz od razu wyczuł, co w trawie piszczy. To stary spryciarz. Bardzo go

polubiłem. Myślę, że już po pierwszym wezwaniu do Buchana zaczął podejrzewać, że jego
choroba jest związana w jakiś sposób ze scrapie.

- Jaki będzie pański następny ruch?
- Jutro jadę zbadać pas graniczny między farmą a terenami elektrowni. Chcę sprawdzić,

czy pozostały jakieś ślady wycieku substancji radioaktywnych.

- Brzmi to dość groźnie.
- Tylko brzmi - lekko odparł Bannerman. - W gruncie rzeczy będzie to zwykły spacer z

czymś w rodzaju różdżki w ręku.

- A jednak myślę, że powinien pan na siebie uważać.
- Będę ostrożny - zapewnił Bannerman.
- Dowiem się, jak panu poszło?
- Jeśli pani chce...
- Chcę - powiedziała Shona.
Bannerman opadł na poduszkę i zamyślił się. Myślał o tym, jak przyjemnie było znów

porozmawiać z Shoną i jak to dobrze, że ich znajomość trwa mimo rozstania. W sumie minio-
ny dzień należało uznać za udany. Na stoliku obok łóżka leżał licznik Geigera pożyczony od
Magnusa MacLeoda. Dzięki temu jutrzejsza wyprawa nabrała sensu. Bannerman przekręcił
się na bok i zgasił światło. Pokój pogrążył się w ciemności, tylko poblask ulicznych latarni

background image

rysował na suficie cienie poruszających się za oknem gałęzi. Shona prosiła, żeby na siebie
uważał. Przypomniał sobie o tym, a jednocześnie stanął mu w oczach obraz sponiewieranych
zwłok Lawrence’a Gilla leżących na nadmorskich skałach.

Sierra nie najlepiej radziła sobie na drodze, którą nawet land rover Sproata pokonywał z

najwyższym trudem. Bannerman dość szybko musiał zrezygnować zjazdy i zostawić samo-
chód na poboczu. Nadzieja na przyzwoitą pogodę okazała się złudna. Wiał silny zachodni
wiatr, niebo zasnuły niskie chmury zapowiadając rychły deszcz. Bannerman zmienił lekkie
obuwie na buty do chodzenia po górach, wdział kurtkę i nieprzemakalne spodnie, a na koniec
osłonił twarz wełnianą kominiarką i naciągnął kaptur. Z bagażnika wyjął plecak, w którym
znajdował się licznik Geigera, zamknął samochód i ruszył ku wschodniemu zboczu doliny.
Zanim dotarł do szczytu i ujrzał odległą sylwetkę elektrowni, zasapał się solidnie.

Sproat miał rację. Teren po tej stronie doliny był rzeczywiście trudny - pocięty rozpadli-

nami i wąwozami, w zagłębieniach grząski i błotnisty. Skorupa ziemska, jakby poruszona
oddechem uwięzionego pod nią olbrzyma, tworzyła tutaj jedno wielkie rumowisko. Nie jest to
odpowiednie miejsce na łamanie kości, przestrzegł sam siebie Bannerman, kiedy zrobiwszy
nieostrożny krok poczuł nagły ból w skręconej kostce. Schodził w dół, ale wymagało to wię-
cej wysiłku niż wspinaczka na obrzeże doliny.

Od elektrowni dzieliło go w prostej linii najwyżej półtora kilometra, ale w tym terenie

musiał przebyć trzy razy tyle, zanim wreszcie zbliżył się do zewnętrznego ogrodzenia.
Odsapnął nieco i ukryty za dużą skałą zapalił papierosa, by następnie ruszyć wzdłuż płotu w
kierunku linii kolejowej i dalej, aż do plaży, skąd zamierzał rozpocząć badanie gruntu.

Wyjął licznik z plecaka i sprawdził stan baterii, chociaż przed wyjściem wymienił je na

nowe. Ustawi przełącznik zakresu czułości w pozycji B i spojrzał na wskaźnik. Strzałka wy-
chyliła się daleko poza czerwoną linię oznaczającą początek skali. Przełączył więc urządzenie
na maksymalną czułość i zaczął pobieżnie badać ziemię w zasięgu czujnika. Oddalając się od
morza, przekroczył tory i szedł wzdłuż płotu, z czujnikiem wysuniętym przed siebie, zatacza-
jąc nim łuki, by ogarnąć możliwie dużą powierzchnię.

Kilkakrotnie aparat odezwał się pojedynczym szczęknięciem wywołanym naturalną

radiacją atmosfery. Poza tym igła wskaźnika nie opuszczała pozycji zerowej. Bannerman
zsunął kaptur z czoła, aby nie uronić żadnego dźwięku, jaki mógł dobyć się z głośnika w
bocznej ściance przyrządu. Niespodziewanie posłyszał ostry, terkoczący odgłos, ale dobiega-
jący z tyłu, od strony wody. Odwrócił się i ujrzał podskakującą na falach motorową dinghy, z
pełną prędkością zmierzającą prosto ku brzegowi. To jej silnik wydawał ten wściekły terkot.

Zagapiony bezmyślnie na zbliżającą się łódź, Bannerman uświadomił sobie nagle, że

nie kto inny, jak on sam jest obiektem zainteresowania płynących nią ludzi. Trzej z nich
wyskoczyli na płyciznę i brodząc dotarli do brzegu, by następnie puścić się biegiem w jego
kierunku. W dłoniach trzymali automatyczne karabinki. Ani się obejrzał, jak go dopadli i z
obu stron schwycili mocno za ręce.

- Co tu się dzieje? - szorstkim tonem rzucił stojący przed Bannermanem mężczyzna w

ociekającym morską wodą kombinezonie.

- Sądzę, że o to samo mógłbym spytać pana - odrzekł Bannerman, starając się mówić z

pewnością siebie, jakiej bynajmniej nie odczuwał. - Znajduję się na terenie posiadłości
Inverladdie i jestem tutaj za zgodą jej właściciela.

- Cwaniaczek, co? - warknął nieznajomy. - Bierzcie go.
Nie pomogły głośne protesty. Bannermana zaciągnięto na plażę i przemocą wsadzono

do łodzi. Widząc, że dalszy opór jest bezcelowy, uspokoił się. Hałas silnika i szum wody
czyniły wszelką konwersację niemożliwą. Opuszczenie łodzi także chwilowo nie wchodziło
w rachubę. Przyjrzał się trójce porywaczy, którzy najwyraźniej starali się całkowicie
ignorować jego obecność. Wszyscy odziani byli w nieprzemakalne kombinezony opatrzone

background image

na piersi odznaką z napisem SECURITY. Na nogach mieli wysokie sznurowane buty nad
kostkę w rodzaju tych, które noszą komandosi. Siedzieli bez ruchu, kolby karabinków
oparłszy o kratownicę na dnie łodzi.

Zatoczyli obszerny łuk wokół terenów farmy i wpłynęli do niewielkiej zatoki na tyłach

elektrowni. Rozpędzona płaskodenna dinghy wślizgnęła się na brzeg, zatrzymując się już na
suchym gruncie.

- Wysiadać!
Bannerman posłuchał. Z miną wyrażającą rezygnację, lecz zdecydowany ratować swoją

godność, gramolił się na ląd z ospałą powolnością człowieka działającego wbrew własnej
woli.

- Ruszaj się! - padł kolejny rozkaz, tym razem poparty szturchnięciem lufy automatu w

plecy.

Minęli bramę elektrowni i skierowali się do niskiego, długiego budynku. Bannermana

wprowadzono do pustego pomieszczenia, gdzie za całe umeblowanie służył stół i para
krzeseł. Jeden z uzbrojonych ludzi pozostał z więźniem. Chwilę później w drzwiach pokoju
pojawił się mężczyzna mający około trzydziestki, gładko ogolony, w ciemnym garniturze, z
krawatem chyba w barwach jakiegoś college’u. Sądząc po służbowej postawie wartownika
mógł być dowódcą straży zakładowej.

Przybyły zajął miejsce przy stole naprzeciw Bannermana.
- Nazwisko? - rzucił rozkazującym tonem.
- A kto pyta? - odparł Bannerman.
Mężczyzna pochylił się ku niemu ponad stołem i warknął:
- Ja.
- To znaczy, kto? - obojętnie spytał Bannerman. Tamten wpatrywał się weń przez

chwilę, a następnie wyjął z kieszeni legitymację i otwartą położył na stole.

Bannerman pochylił się i przeczytał, że właściciel legitymacji nazywa się C. J. Mitchell

i jest dowódcą ochrony elektrowni.

- Bannerman.
- Imię?
- Ian.
- No cóż, Ianie Bannerman - oznajmił Mitchell wygodnie rozpierając się w krześle -

mamy kłopoty.

- Jeden z nas je ma - odparł Bannerman.
Mitchell znów przez kilka sekund mierzył go wzrokiem, wreszcie zapytał:
- Co robiłeś przy płocie?
- Znajdowałem się na terenie posiadłości Inverladdie. Przebywałem tam za zgodą

właściciela, a co robiłem, to nie pański interes.

- A więc to na farmie zostawiłeś citroena?
- Jakiego znów citroena?
- 2CV z nalepką „Ratujmy wieloryby” na tylnej szybie i drugą „Energia jądrowa - nie,

dziękuję” na zderzaku. To nim się, popaprańcy, wozicie, nie?

- „My, poparańcy”, to konkretnie kto?
- Spółka z o.o. - parsknął Mitchell. - Wegetarianie, świrusy od zdrowej żywności, peda-

ły, lesbijki, obrońcy wielorybów, pikieciarze organizacji przeciwników energii jądrowej...

- Ach, rozumiem. Sądził pan, że zamierzam wysadzić elektrownię w powietrze -

powiedział Bannerman takim tonem, jakby zwracał się do idioty, na co usta Mitchella
wykrzywił wściekły grymas.

- Pytam jeszcze raz: co robiłeś przy płocie?
- A ja jeszcze raz odpowiadam: nie pański interes - odparł Bannerman patrząc prosto w

oczy ochroniarza.

background image

W ten sposób mogli rozmawiać w nieskończoność. Sytuacja zmieniła się, kiedy do

pokoju wszedł jeden z mężczyzn, którzy byli na łódce, i położył na stole licznik Geigera
należący do Bannermana.

- Miał to z sobą, szefie - powiedział.
- No, no, no - wycedził Mitchell. - Nasz chłopiec skombinował sobie własny dozymetr.

Myślałeś, że co tam znajdziesz? Co?

- Nie myślałem, że cokolwiek tam znajdę - odparł Bannerman. - Chciałem ustalić, czy

na zachód od elektrowni nie ma śladów wycieku promieniotwórczego.

Ochroniarz wyglądał na zaintrygowanego. Pochylił się w stronę Bannermana i zapytał:
- A po co?
- To moja sprawa.
- Twoja sprawa? - powtórzył Mitchell, akcentując drugi wyraz.
- Tak.
- A więc dziennikarz? Zgadza się? Walczący, zaangażowany reporter. Bo tak wy,

wścibscy panikarze, lubicie się nazywać. Zgadza się, Bannerman?

- Sam sobie pogłówkuj - padła cicha odpowiedź. - Zastanawiałeś się kiedyś nad

wyborem kariery bardziej odpowiedniej dla kogoś takiego jak ty? Na przykład latarnika na
Morzu Arktycznym?

Bez ostrzeżenia Mitchell zamachnął się przez stół i uderzył Bannermana pięścią w

policzek. Cios był mocny; uderzony runął na podłogę razem z krzesłem.

Po chwili usiadł z trudem, z ręką przy twarzy, oddychając gwałtownie. Na jego twarzy

malowało się oszołomienie. Mitchell podniósł się i stanął nad nim.

- Zaczekaj na zewnątrz - szczeknął w stronę wartownika przy drzwiach. Ten, wyraźnie

zdenerwowany sceną, której był świadkiem, usłuchał pośpiesznie.

- I co teraz? - zapytał Bannerman. - Elektrody na jądra?
- Rzygać mi się chce, jak patrzę na kogoś takiego jak ty - warknął Mitchell. - Wstawaj.
Bannerman podniósł się z podłogi. Otrząsnął się z oszołomienia wywołanego

uderzeniem i nawet udało mu się zapanować nad wzburzeniem.

- Chcę się widzieć z dyrektorem zakładu - oświadczył.
- Dyrektor jest człowiekiem zajętym - odburknął Mitchell.
- Ja też. - Wyraźnie akcentując każde słowo, Bannerman powiedział lodowatym tonem:

- Jestem doktor Ian Bannerman, patolog, konsultant szpitala św. Łukasza w Londynie.
Obecnie, z upoważnienia Medical Research Council i rządu Jej Królewskiej Mości, prowadzę
śledztwo w sprawie śmierci trójki mieszkańców Achnagelloch.

Mitchell miał taką minę, jakby za chwilę miał znieść jajko. Jego spojrzenie mówiło, że

nie wierzy własnym uszom.

- Ma pan jakiś dowód tożsamości? - wykrztusił.
Bannerman rzucił na stół swoje dokumenty.
- Dlaczego od razu pan nie powiedział? - zapytał Mitchell. Spuścił głowę wpatrując się

ponuro w blat stołu, jak człowiek ciężko dotknięty przez los.

- Bo nie miałem ochoty - warknął Bannerman. - Znajdowałem się na terenie prywatnej

posiadłości, kiedy pańscy ludzie napadli mnie i wbrew mojej woli sprowadzili w to miejsce.
W odpowiednim czasie zwróciłem im na to uwagę; podobnie jak panu, ale nie raczył pan
zareagować. A teraz proszę zaprowadzić mnie do dyrektora.

Mitchell wyszedł. Bannerman zapalił papierosa. Zauważył, że trzęsą mu się dłonie.
Po kilku minutach zjawił się wartownik z uprzejmą prośbą, by Bannerman - który nagle

stał się „panem doktorem” - zechciał udać się za nim. Weszli do głównego budynku i wjecha-
li windą na najwyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora elektrowni. Był tam już
Mitchell, który najwyraźniej zdążył poinformować przełożonego o przebiegu wydarzeń.

- Zostawcie nas samych, Mitchell - rzucił dyrektor i ochroniarz pomaszerował do drzwi.

background image

Mijając Bannermana uśmiechnął się niepewnie.

- Drogi doktorze, doprawdy nie wiem, co powiedzieć. - Dyrektor wyszedł zza biurka,

aby przysunąć Bannermanowi krzesło. - Jestem John Rossman. W tej sytuacji mogę tylko
przeprosić pana z całego serca i prosić o wyrozumiałość. Moi ludzie pracują pod wielką pre-
sją. Elektrownie jądrowe są obiektami ataków ze strony wszelkiego rodzaju nieudaczników
opętanych misją zbawienia świata. Musimy być czujni.

- Napaść na kogoś, kto znalazł się w pobliżu waszego płotu to trochę więcej niż czuj-

ność - odparł Bannerman.

- Ma pan rację, ale...
- A fakt, że ktoś jest przeciwnikiem energetyki jądrowej, nie czyni zeń automatycznie

„nieudacznika”.

- W zasadzie nie, ale spotykamy się z tyloma przejawami złej woli i niezrozumienia, że

trudno zachować zdrowy rozsądek. W elektrowniach jądrowych widzi się tylko zagrożenie
dla środowiska, a nie źródło taniej, czystej energii.

- Nie przeczę - odparł Bannerman.
- Jak słyszałem, badał pan teren w pobliżu zachodniego odcinka płotu.
- Owszem. Chciałem ustalić, czy nie doszło tam ostatnio do wycieku substancji radioak-

tywnych.

- W takim wypadku na pewno byśmy...
- Wyciszyli sprawę, jak poprzednio - wtrącił Bannerman. Rossman przez dłuższą chwilę

przyglądał mu się w milczeniu, wreszcie powiedział:

- Obawiam się, że nie rozumiem, co...
- Moje informacje pochodzą z gabinetu premiera - uciął Bannerman.
- Rozumiem. - Dyrektor najwyraźniej nie miał pojęcia, jak powinien traktować dziwne-

go gościa. Wstał i podszedł do wiszącego na ścianie planu elektrowni. - Proszę spojrzeć, pa-
nie doktorze - wskazał miejsce w pobliżu wschodniej ściany budynku. - Mieliśmy kłopoty z
rurą odprowadzającą wodę użytą do chłodzenia płaszcza reaktora. Nastąpiło pęknięcie i,
zanim je zlokalizowaliśmy, nieznaczny wyciek.

- Jak rozumieć to: nieznaczny?
- Około pięciuset litrów.
- Jak duży obszar został skażony?
- Sądzimy, że nie więcej niż dwieście metrów kwadratowych.
- Sądzimy?
- Widział pan, jaki to teren. Trudno powiedzieć, ile tego było.
- Nie wygląda pan na bardzo poruszonego tym wypadkiem - zauważył Bannerman.
- Myli się pan - odparł dyrektor. - Natychmiast zabezpieczyliśmy teren dwukrotnie

większy, niż wspomniałem przed chwilą; wzdłuż płotu zewnętrznego wykopaliśmy rowy
odwadniające. Usunęliśmy wierzchnią warstwę gleby i przez siedem miesięcy prowadziliśmy
stałą obserwację tego obszaru. A nie od rzeczy będzie dodać, że tereny na wschód od dawna
są nie zamieszkane. Nikomu nic nie groziło.

- Więc po co ta konspiracja? - zapytał Bannerman.
- Nie chodziło o konspirację - nieco rozdrażnionym tonem odparł Rossman. - Po prostu

nie podaliśmy tej sprawy do| wiadomości publicznej, z powodów, o których mówiłem
wcześniej. Przeciwnicy energetyki jądrowej nie omieszkaliby wykorzystać tego incydentu.

- Czy więcej takich incydentów ukryliście przed opinią publiczną?
- Nie. Absolutnie nie. Zapewniam pana, że ta elektrownia jest całkowicie bezpieczna.
- Ale pięćset litrów radioaktywnego chłodziwa popłynęło sobie w niewiadomym kierun-

ku.

- Oto doskonały przykład defetyzmu, z jakim mamy na co dzień do czynienia! – dyrek-

tor lekko poczerwieniał. - Nasz zakład umożliwia pełne zatrudnienie wielu członkom miej-

background image

scowej społeczności. Na pańskim miejscu pomyślałbym dwa razy, zanim naraziłbym się na
ich słuszny gniew, a takie będą skutki podobnych wypowiedzi.

- To, co mówię, to tylko prawda - odparł Bannerman - nie żaden defetyzm.
- A ja powtarzam, że chodzi o jednorazowy przypadek - upierał się dyrektor.
- Ale to się zdarzyło! Nie może pan udawać, że nic się nie stało!
- Odnoszę wrażenie, że nie zdaje pan sobie sprawy z korzyści, jakie nasz kraj czerpie z

energetyki jądrowej, doktorze - oświadczył Rossman.

- Przeciwnie, zdaję sobie doskonale sprawę z owych korzyści. Co mnie irytuje, to wasze

chowanie głowy w piasek. Udawanie, że wszystko jest w idealnym porządku, że żadne pro-
blemy nie istnieją. Twierdzicie, że nie ma mowy o żadnych wypadkach, a przecież wszyscy
wiedzą, że wypadki się zdarzają. Nie umiecie poradzić sobie z odpadami, więc gromadzicie
je, choć wiadomo, że przez tysiące lat stanowić będą źródło niebezpiecznego promieniowa-
nia. Tymczasem wy nie wymyśliliście nic lepszego, niż pakowanie ich do ziemi, byle głębiej,
byle dalej od ludzkich oczu.

- To wszystko wygląda zupełnie inaczej - oznajmił Rossman.
- Myślę, że wygląda dokładnie tak.
- Cóż, w takim razie w tej kwestii różnimy się poglądami. Bannerman spojrzał na zega-

rek.

- Czas na mnie.
- Każę komuś odwieźć pana do hotelu - zaproponował dyrektor.
- O nie! - zawołał Bannerman. - Dotarcie do płotu od strony Inverladdie zajęło mi trzy

godziny. Nie zamierzam powtarzać tej wycieczki. Chcę podjąć pracę dokładnie w tym samym
punkcie, gdzie znajdowałem się, gdy pańskim ludziom zachciało się okazać „czujność”.

- Przecież powiedziałem panu, że po tej stronie zakładu nie zdarzyło się nic niezwy-

kłego.

- O czym by pan wiedział - dopowiedział Bannerman.
- W porządku - dyrektor westchnął głośno. - Każę ludziom Mitchella odstawić pana w

to samo miejsce.

- Doskonale.
- Poleciłem też Mitchellowi osobiście pana przeprosić.
- Dziękuję - powiedział Bannerman.
W drodze powrotnej znów towarzyszył mu strażnik, który cały czas czekał pod drzwia-

mi gabinetu dyrektora. W połowie korytarza Bannerman przystanął, by rzucić okiem na wido-
czną za szybą olbrzymią halę turbin z obsługą okutaną w białe kombinezony z tworzyw
sztucznych. Jęk potężnych wirników bez trudu przenikał podwójne, dźwiękoszczelne okno.
Cały proces wytwarzania energii odbywał się w pomieszczeniach idealnie czystych, bez śladu
pyłu węglowego, smarów, dymu palenisk; tylko betonowe silosy, w których kryła się milczą-
ca niewidoczna potęga, i przypominające o jej obecności wszechobecne żółto-czarne symbole
radioaktywności.

Na widok wchodzącego do pokoju Bannermana Mitchell wstał i wyszedł zza biurka.

Zdążył już odzyskać pewność siebie, w jego spojrzeniu próżno byłoby szukać śladu nieda-
wnego zażenowania.

- Przepraszam za to małe nieporozumienie, doktorze - rzekł - ale jestem pewien, że

rozumie pan naszą sytuację. Musimy być ostrożni. - Wyciągnął rękę i dodał: - Zapomnijmy o
tym, co było.

Widok uśmiechniętej, zadowolonej z siebie gęby Mitchella okazał się ponad siły

Bannermana. Zamachnął się prawą pięścią i krótkim hakiem walnął w szczękę ochroniarza.
Ten zwalił się na ziemię niczym wór ziemniaków.

- Teraz możemy zapomnieć - powiedział Bannerman. - Jesteśmy kwita.

background image

Mitchell siedział na podłodze i z wyrazem osłupienia na twarzy trzymał się za szczękę.

Wartownik, który przyprowadził Bannermana, rzucił się interweniować, ale Mitchell machnął
ręką i warknął:

- Zostaw. Zawieźcie go, dokąd zechce.
Siedząc na głazie pod płotem elektrowni Bannerman nie mógł powstrzymać się od

złorzeczeń pod swoim adresem. Co mu strzeliło do głowy? Jak można było tak dalece stracić
nad sobą panowanie! Zachował się niczym uczniak! Nie ma prawa uważać się za lepszego od
Mitchella! Dlaczego robisz takie rzeczy, Bannerman? Czy ty w końcu wydoroślejesz? Nic nie
mogło usprawiedliwić takiego zachowania. Zasłużył na bezwarunkowe potępienie, jeszcze
trochę, a stwierdziłby, że czuje do siebie obrzydzenie. Zgasił papierosa, podniósł się z
kamienia. Gdyby od razu wziął się do roboty, może uniknąłby tych przykrych myśli.

Przez następne trzy godziny schodził wzdłuż i wszerz teren między Inverladdie a

płotem elektrowni. Długość uchwytu czujnika pozwalała mu jednorazowo badać pas ziemi
szerokości dwu metrów. Wiedział, że jest obserwowany z okien budynku elektrowni, ale nikt
nie próbował przeszkodzić mu w tym, co robił. Zanim z czystym sumieniem mógł uznać
swoje zadanie za spełnione, palce zdrętwiały mu z zimna, a dreszcz przeniknął przez szpary w
jego nieprzemakalnym kombinezonie nie zostawiając na nim suchej nitki. Na koniec nie
pozostało mu nic innego, jak zapakować licznik do plecaka i ruszyć w długą drogę do
samochodu. Nie znalazł żadnych dowodów skażenia radioaktywnego ziemi w pobliżu płotu.

Pierwsze, co uczynił po powrocie do hotelu, to zanurzył się ostrożnie w wannie z gorącą

wodą; westchnął z ulgą, czując, jak rozluźniają się obolałe mięśnie. Świadomość, że mimo
tylu wysiłków niczego właściwie nie osiągnął, burzyła mu trochę spokój ducha, ale perspek-
tywa gorącego posiłku i szklaneczki whisky pozwoliła chwilowo zapomnieć o niepowodze-
niu.

Nieco później, pieszcząc w dłoniach drugą szklaneczkę słodowej whisky, wygodnie

rozparty w fotelu przed kominkiem w barze, zaczął się zastanawiać, czy badanie terenu mię-
dzy farmą a płotem elektrowni ma jeszcze jakiś sens. Przyjął założenie, że ewentualny wyciek
substancji radioaktywnej nastąpił w pobliżu elektrowni, a następnie rozszerzył się poza
ogrodzenie, na przyległe grunta. Tymczasem istniały inne możliwości.

Skażenie mogło nadejść od morza. Nie wiadomo, czy nie istniały rury odprowadzające

odpady z elektrowni prosto do zatoki. Teoretycznie tego rodzaju odpady podlegały kontroli i
musiały spełniać wymogi urzędowych norm zanieczyszczenia substancjami promieniotwór-
czymi. Co jednak z awaryjnym, jednorazowym wypuszczaniem porcji odpadów o wysokim
stopniu skażenia? Nie było to wykluczone. Przypływ mógł wówczas znieść substancję radio-
aktywną na plażę obok farmy... Istniała także inna możliwość - skażenie powietrza w wyniku
wypływu radioaktywnego gazu.

Bannerman doszedł do wniosku, że warto zbadać należący do Inverladdie odcinek

wybrzeża. Skontrolowanie dwumetrowego pasa w poprzek szerokiej na blisko trzysta metrów
plaży powinno ujawnić każde skażenie naniesione przez przypływ. Skażenie powietrza to,
niestety, zupełnie inna sprawa. Chmura radioaktywnego gazu mogła opaść w dowolnym
miejscu. Zbadanie w pojedynkę całego terenu farmy nie wchodziło oczywiście w rachubę.

Decyzja o podjęciu kolejnej wyprawy na farmę oznaczała dla Bannermana skazanie się

na jeszcze jeden ciężki dzień. Mógł naturalnie zrobić sobie przedtem dzień odpoczynku, ale
uznał, że byłoby to przyznaniem się do słabości. Właściciel hotelu obiecał wysuszyć
przemoczone ubranie i buty, tak więc Bannerman postanowił wypić ostatnią już szklaneczkę i
wcześnie położyć się spać. Odbierając trunek przy barze zauważył wchodzącego znajomego
kamieniarza. Znał go już nawet z nazwiska. Młodzieniec nazywał się Colin Turnbull i cieszył
się rosnącą sympatią Bannermana. Bez wahania więc zaprosił go „na jednego”.

Kiedy zasiedli przed kominkiem, Turnbull powiedział:
- Chodzą słuchy, że pańskim zdaniem elektrownia ma coś wspólnego z tymi przypadka-

background image

mi zapalenia opon mózgowych.

- Bzdury. Zwykłe plotki - odparł Bannerman, nieprzyjemnie zaskoczony szybkością

rozchodzenia się informacji o jego poczynaniach. Czym prędzej zmienił temat. – Rozmawia-
łem wczoraj z pańskim szefem - powiedział. - Wygląda na całkiem sympatycznego gościa.

- Pan van Gelder? Tak, jest w porządku. I nawet daje nieźle zarobić, tyle że to praca bez

perspektyw.

- Dlaczego?
- A diabli wiedzą. Niby wszystko jest cacy, spółka zapewnia dobre płace, warunki

pracy, opiekę lekarską i tak dalej, ale nie daje absolutnie żadnej możliwości awansu. Wszyst-
kie wyższe stanowiska są zarezerwowane dla Holendrów.

- Dziwne - przyznał Bannerman.
- Zastanawiam się, czy nie zaskarżyć ich do urzędu do spraw rasowych o dyskryminację

- uśmiechnął się Turnbull.

Bannerman odpowiedział uśmiechem i zapytał:
- Na jakie stanowisko miał pan nadzieję?
- Kończę właśnie geologię na Uniwersytecie Otwartym. Latem powinienem dostać

dyplom. Liczyłem na pracę, w której będę mógł wykorzystać swoje kwalifikacje.

- Jest o co walczyć - przyznał Bannerman. - Może zmienią zdanie, jeśli wytrzyma pan u

nich dostatecznie długo.

- Na to właśnie liczę. Przeprowadziłem nawet takie małe badania na własną rękę, w

nadziei, że zrobię na nich odpowiednie wrażenie.

- Wygląda na to, że jest pan człowiekiem z inicjatywą. Nie powinni tego zlekceważyć. -

Bannerman dopił swoją whisky.

- Mogę się panu zrewanżować? - zapytał Turnbull.
Bannerman pokręcił głową, mówiąc, że chce się już położyć.
Jutro czeka go kolejny ciężki dzień. Kiedy wstał, Turnbull spojrzał nań niespodziewanie

poważnym wzrokiem i powiedział:

- Niech pan się nie obrazi, że to mówię, doktorze, ale myślę, że powinien pan uważać.
Jego słowa zmroziły Bannermana. W oczach chłopaka zauważył jednak coś na kształt

zatroskania, nie groźbę.

- Nie rozumiem - powiedział.
- Elektrownia cieszy się tutaj dużym poparciem. Wielu miejscowym daje pracę. Nad-

miar krytycyzmu nie będzie mile widziany. Chyba rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?

- Owszem - odparł Bannerman. - Dziękuję za ostrzeżenie.

background image

Rozdział 9

Whisky jako środek kojący okazała się niezbyt skuteczna. Bannerman spędził bezsenną

noc trapiony czarnymi myślami, jakie ogarnęły go po rozmowie z Turnbullem; dręczył go też
wstyd, gdy wspominał swoje wyczyny w elektrowni. Zaczynał mieć dość Achnagelloch.
Gotów był machnąć ręką na dalsze poszukiwania dowodów skażenia i skoro świt wracać do
Edynburga. Niczego więcej nie mógł tu zdziałać. Należało pogodzić się z faktem, że jedynym
źródłem tego przebrzydłego wirusa są mózgi doświadczalnych myszy z uniwersyteckiej
pracowni biologicznej.

Ranek wstał pogodny i po wczorajszym deszczu pozornie piękny. Było jednak przera-

źliwie zimno i wiał silny wiatr. Na odsłoniętych stokach doliny Inverladdie taka pogoda mo-
gła stwarzać poważne problemy. Właściciel hotelu nie tylko wysuszył ubranie Bannermana,
ale także zaopatrzył go w dwa termosy, jeden z zupą, drugi ze słodką kawą, Bannerman był
mu za to ogromnie wdzięczny.

Grzeczność wymagała, aby przed wyruszeniem w drogę zadzwonił do Sproata z prośbą

o zezwolenie na spędzenie jeszcze jednego dnia na jego ziemi. Zezwolenie to zostało mu
udzielone bez komentarzy. Po cichu Bannerman liczył na propozycję skorzystania z samocho-
du terenowego, ale nic takiego nie nastąpiło. Znów więc skazany był na własne nogi.

Mimo dokuczliwego zimna, na co był przygotowany, wspinaczka po zboczu doliny

okazała się właściwie łatwiejsza niż poprzednio. Nocny mróz ściął rozmiękły grunt, toteż
obyło się bez ślizgania po błocie i mokrym wrzosie. Gorzej było z zejściem stromizną prowa-
dzącą ku morzu: stok był tu oblodzony, pocięty rozpadlinami i stopniami skalnymi, a tym
samym zdradliwy i wymagający szczególnej uwagi.

Udało mu się dotrzeć do przecinającej plażę linii kolejowej bez większych kontuzji,

jeśli nie liczyć stłuczenia kolana, jakiego nabawił się pokonując szczególnie śliski odcinek
stromizny. Przycupnął w zagłębieniu gruntu i posilił się zupą z termosu; plastikowy kubek
przyjemnie grzał skostniałe palce. Zakąsił zupę batonikiem Marsa i zapalił papierosa.

Oparł się wygodnie o skałę, położył plecak między nogami i wydobył z niego licznik

Geigera. MacLeod dołączył do niego kilka pojemników na próbki gleby, które teraz
Bannerman przełożył do kieszeni kurtki, aby w razie potrzeby mieć je pod ręką. Zdecydował,
że najrozsądniej będzie przejść na zachodni skraj plaży i stamtąd rozpocząć pomiary. W ten
sposób w czasie wolnego z konieczności marszu z włączonym licznikiem będzie miał wiatr w
plecy.

Upewniwszy się, że wszystkie zamki i guziki kurtki są dobrze zapięte, podniósł się i

pochylony pod wiatr, z głową wciśniętą w ramiona ruszył ku odległemu o blisko czterysta
metrów krańcowi plaży. Nie przeszedł nawet stu metrów, kiedy jego uszu dobiegł przeraźliwy
łoskot, ogłuszający mimo wciągniętego na głowę kaptura. Zaskoczony zgubił krok, potknął
się i jak długi runął na ziemię. Nad sobą zobaczył mijający go o kilka kroków pociąg
towarowy, który, nie wiedzieć kiedy, nadjechał po torach wiodących do kamieniołomów. W
oknie lokomotywy mignęła twarz maszynisty.

Bannerman wstał niezgrabnie i zapatrzył się na przejeżdżające wagony. Były to głównie

cysterny i puste wagony samowyładowcze w drodze po ładunek kamienia. Bannerman
dziękował Bogu, że nie przyszło mu do głowy iść po torach. Na tym wietrze mógłby w porę
nie usłyszeć nadjeżdżającej lokomotywy. Niebawem osiągnął punkt, z którego umyślił sobie
rozpocząć pomiary. Zbadanie czterystumetrowego odcinka plaży powinno wystarczyć do
ujawnienia jakichkolwiek śladów substancji promieniotwórczych naniesionych przez fale.
Przyklęknął, aby przygotować licznik do pracy.

Plastikowa tuba chroniąca czujnik stwardniała na chłodzie; mocował się z nią przez

chwilę, wreszcie musiał odłożyć na bok skrzynkę licznika, aby uwolnić drugą rękę. Niespo-

background image

dziewanie brzęknęło szkło, osłona wskaźnika rozprysła się na drobne kawałki, a cała skrzyn-
ka wyskoczyła w powietrze.

Bannerman jak ogłupiały wlepił wzrok w aparat, który najwyraźniej stał się obiektem

zainteresowania złych duchów.

- Co do... - wymamrotał i urwał, bo nagle zrozumiał, co się stało. Poczuł, że ogarnia go

panika. W licznik uderzyła kula karabinowa! Ktoś do niego strzelał!

Miał wrażenie, że stracił zdolność koordynacji ruchów kończyn. Opuściła go właśnie

teraz, kiedy najbardziej jej potrzebował. Niezgrabnie na pół biegł, na pół kuśtykał przez tory
na skraj plaży i runął do pierwszej napotkanej rozpadliny. Nie miał szczęścia, bo dno jej
zalegała kałuża, pokryta, co prawda, warstwą lodu, lecz nie dość mocnego, by utrzymać
ciężar dorosłego mężczyzny. W rezultacie okazało się, że przyklejony do ubłoconej ściany
rozpadliny klęczy w lodowatej wodzie, od której mięśnie jego łydek kurczą się boleśnie.

Sekundy mijały w ciszy przerywanej tylko dyszeniem Bannermana. Po znieczuleniu

wywołanym szokiem, powoli docierał do niego ból spowodowany urazem kolana podczas
skoku; od niewygodnej pozycji bolał go krzyż, obie zaś nogi poniżej kolan zdrętwiały z
zimna, zmieniając się w nieczułe, bezwładne kłody. Wiedział, że nie wytrzyma długo bez
ruchu, ale z drugiej strony porzucenie kryjówki oznaczało wystawienie się na cel niewido-
cznemu strzelcowi.

A może już go tam nie ma? - błysnęła myśl. Zdawało mu się, że całą wieczność sterczy

w tej rozpadlinie. Oddychał teraz prawie normalnie, toteż był w stanie dosłyszeć krzyki mew
korujących nad jego głową. Skojarzenie z sępami krążącymi nad konającym wędrowcem było
aż nadto oczywiste. A przecież minęło dopiero pięć minut. Nie mógł dłużej znieść bezczynno-
ści. Powoli wczołgał się na ścianę rozpadliny i ostrożnie wystawił głowę ponad jej krawędź.
Kula trzasnęła o grunt nie dalej niż metr przed nim, bryzgając mu w twarz okruchami
zmarzniętego błota. Stoczył się prosto w lodowatą kałużę i krzyknął z bólu, kiedy uszkodzone
kolano ponownie zetknęło się z dnem jamy. Oczy wezbrały mu łzami zawodu i rozpaczy.

Rozumiał, że musi się wziąć w garść, spróbować logicznie rozważyć swoje położenie.

Oto znalazł się w sytuacji kryzysowej, a więc należało stawić jej czoło. Po pierwszym strzale
nie zorientował się, gdzie czai się zamachowiec. Teraz wiedział: ukrył się w skałach niemal
dokładnie na zachód od niego. Nietrudno było to określić po kierunku, w jakim rozprysnęło
się błoto uderzone kulą. I tak mi to nic nie pomoże - pomyślał Bannerman. Nie ulegało
wątpliwości, że jeśli napastnik zechce podejść bliżej i dokończyć tego, co zaczął, on w żaden
sposób nie zdoła mu przeszkodzić. Pozostawało pytanie: czy zechce?

Jakże przeklinał teraz w duchu swoją odrazę do nowoczesnych kwarcowych zegarków

wodoszczelnych, we wstrząsoodpornych kopertach, jego stylowy, mechaniczny czasomierz
stanął. Krople wody po wewnętrznej stronie szkiełka nie zostawiały wątpliwości co do przy-
czyn uszkodzenia. Klnąc pod nosem spojrzał w niebo, próbując odgadnąć godzinę z pozycji
słońca. Było około drugiej, do zmroku pozostało więc dobrych kilka godzin. Dopiero ciem-
ność stwarzała mu jakąś szansę ucieczki. Jeśli jednak chciał tego dokonać, musiał najpierw
pomyśleć o wydostaniu się z tej lodowatej kałuży i przywróceniu normalnego krążenia krwi.
Na razie nie ucieczka była najważniejsza, ale to, jak zwalczyć hipotermię i zapobiec odmroże-
niom.

Uświadomił sobie, że ukryty prześladowca mógł doskonale zdawać sobie sprawę z jego

stanu. Jeśli umrze skutkiem wyziębienia organizmu, będzie to wyglądało na wypadek. Zwłoki
bez śladów po kulach nie wzbudzą niczyjego zainteresowania. Może więc strzelec wcale nie
był zainteresowany bezpośrednią konfrontacją? Może jego plan polegał na trzymaniu go w tej
jamie, aż natura zrobi swoje?

Dla sprawdzenia swojej teorii raz jeszcze wystawił głowę ponad krawędź rozpadliny.

Nie minęła chwila, a dobiegł go odległy huk wystrzału i o kilka metrów od niego trysnęło
wyrzucone przez kulę błoto. Natężenie dźwięku i kierunek rozprysku nie zmieniły się: strze-

background image

lec nie zmienił pozycji.

Walka o życie stała się zatem walką o przetrwanie. Musiał przetrzymać kilka

najbliższych godzin i z zapadnięciem ciemności być jeszcze w takim stanie, aby podołać
nocnej przechadzce do Inverladdie. Na początek wgramolił się na niewielką skalną półkę
wyniesioną nieco ponad dno rozpadliny, gdzie siedząc przygarbiony nadal znajdował się poza
zasięgiem wzroku swego prześladowcy. Z trudem poruszał zgrabiałymi palcami, ale udało mu
się rozwiązać rzemyki plecaka i wyjąć termos z kawą. Ostrożnie, aby nie uronić ani kropli
drogocennego płynu, napełnił kubek. Każdy łyk cudownie gorącej kawy działał jak ożywcze
transfuzje.

Nieco pokrzepiony ściągnął buty, zdjął mokre skarpetki i włożył suche, wyjęte z pleca-

ka. Potem wylał wodę z butów i włożył je z powrotem. Kolejne kilka minut zeszło mu na
energicznym masowaniu łydek, szczypaniu ich i ugniataniu, aż powracające krążenie dało o
sobie znać rozdzierającym bólem.

Ustalił sobie plan ruszania palcami: trzydzieści sekund co dwie minuty. W tym samym

czasie tłukł rękami o boki i energicznie ruszał palcami rąk. Po godzinie pracy zgodnie z
przyjętym reżimem pozwolił sobie na odpoczynek; wypił resztę kawy i wypalił papierosa. Po
kolejnej godzinie zaczął przygotowywać się do drogi. Mokrymi skarpetkami obwiązał
nadwerężone kolano, aby zapewnić mu choćby taką ochronę przed dalszymi urazami. Zaczął
się przygotowywać psychicznie do czekającej go próby.

Podstawowy problem polegał teraz na wyborze właściwego momentu startu. Czy jest

już dość ciemno, żeby ruszać? Pierwszy odcinek drogi, stromiznę między plażą a obrzeżem
doliny, najchętniej pokonałby w jakim takim świetle. Niestety, na tym właśnie odcinku
narażony był na największe niebezpieczeństwo. Z niepokojem spoglądał w niebo. Bez
wątpienia ściemniało się, nie widać jednak było śladu chmur. Nadciągała pogodna, mroźna
noc.

Oparł ręce na krawędzi rozpadliny i przez chwilę koncentrował się, zbierając siły. Czuł,

jak serce tłucze mu się w piersi. Nadeszła pora działania. Niejasno przypominał sobie następ-
ną rozpadlinę, odległą o mniej więcej dwadzieścia metrów od tej, w której się schronił. Wła-
śnie ona stanowiła teraz jego cel.

Trzykrotnie odetchnął głęboko, by uspokoić rozdygotane nerwy, gwałtownie podciągnął

się do góry i przetoczył przez krawędź rozpadliny. Pędzony strachem pośpiesznie podniósł się
na nogi i nisko pochylony pobiegł zygzakiem ku upatrzonej kryjówce. Zaczynał już myśleć,
że niepotrzebnie się wygłupia, że nic mu już nie grozi, kiedy z tyłu dobiegł go trzask
wystrzału, a nad głową posłyszał przeciągły jęk kuli. Sturlał się w zacisze nowego okopu.

- Skurwiel! - zaklął, roztrzęsiony, a jednocześnie napięty aż do granic bólu.
Biegnąc wybrał już cel następnego etapu. Nie zastanawiając się długo, aby nie stracić

resztek odwagi, przeczołgał się do skraju rozpadliny, wygramolił się na górę i puścił się ku
następnemu zagłębieniu. Tym razem nie usłyszał strzału. Zmrok gęstniał, ustępując miejsca
czerni nocy. Jeszcze jeden sprint zygzakiem i poczuł się na tyle bezpieczny, by rozejrzeć się i
ustalić kierunek dalszego marszu. Z kieszeni kurtki wygrzebał kompas i na widocznym w
oddali krańcu stromizny, wyznaczył sobie punkt orientacyjny. Pozostało jedynie wspiąć się na
obrzeże doliny, by trafić na ścieżkę wiodącą do Inverladdie.

Temperatura wciąż spadała; ziemia stała się twarda niczym beton i każde potknięcie

nieznośnym bólem odzywało się w zranionej nodze. Lodowate powietrze paliło w płucach,
zapierało dech. Coraz trudniej było mu iść dość szybko, by nie dopuścić do oziębienia
organizmu. Coraz częściej osłabłe nogi nie znajdowały oparcia na oblodzonym zboczu.
Kolejne uderzenie rwącym kolanem o ostrą skałę - osłona z mokrych skarpetek zsuwała się co
chwila - wyrwało z jego ust wrzask bólu. W bezradnej rozpaczy upadł na ziemię, gotów
krzyczeć, kląć, ale ściśnięte gardło odmówiło mu posłuszeństwa, pozbawiając nawet tej ulgi.

Na szczyt zbocza dotarł na czworakach. Nic nie zostało z jego dumy piechura, z

background image

przemyślnego planu wspinaczki. Zresztą nawet na czworakach posuwał się beznadziejnie
wolno, nie mogąc oprzeć się na bolącym kolanie. Pokonanie pierwszego odcinka drogi
kosztowało go tyle sił, że musiał zwolnić, co powodowało, że marzł coraz bardziej. Co
grosza, nie widział już sposobu wyrwania się z tego błędnego koła.

Zimno miało jednak jedną dobrą stronę - głuszyło ból. Właściwie zaczął czuć się lepiej.

Uczucie rozpaczy opuściło go, ustępując miejsca niemal przyjemnemu wrażeniu nicości,
lekkości, rozkosznego znużenia... Zatrzyma się na chwilę, zapali papierosa, a potem pomyśli,
co dalej... Sięgając do kieszeni czuł lekki zawrót głowy i miłą nawet ociężałość wszystkich
członków. Gdzieś w głębi jego umysłu odezwał się ostrzegawczy sygnał, ale nie bardzo mu
się chciało nad nim zastanawiać. Marzył o odpoczynku. Ten głos, nakazujący mu iść dalej,
niech sobie mówi swoje...

Znalazł papierosy i zapałki; za pomocą języka i zębów udało mu się otworzyć paczkę.

Wyciągnął wargami papierosa i zdjął jedną rękawicę, aby zapalić zapałkę. Niełatwo było
zmieścić w złożonych dłoniach zapałkę i pudełko, o które próbował ją potrzeć. Ą kiedy
wreszcie mu się udało, płomień ogarnął nie domknięte pudełko i cała jego zawartość w jednej
chwili stanęła w ogniu. Odruchowo cisnął pudełko na ziemię i przez chwilę przyglądał się,
jak płonie, pełen zachwytu dla piękna maleńkiego ogniska, ale niebawem na powrót spowiła
go ciemność i znów czuł się taki zmęczony, tak bardzo zmęczony...

Otworzył oczy i ujrzał nad sobą opromienioną łagodnym uśmiechem twarz starego

człowieka. Czyżby znalazł się przed obliczem Boga?

- Jak pan się czuje? - zapytał starzec.
- Gdzie ja...
- Jest pan w hotelu w Achnagelloch. Nic już panu nie grozi.
Niewątpliwie ziemskiej treści słowo „Achnagelloch” zmusiło myśl Bannermana do

porzucenia podniebnych rejonów. Rozpoznał nawet ten głos i tę twarz. Należały do Agnusa
MacLeoda.

- Jak ja się tu dostałem? - wymamrotał Bannerman. Wraz ze świadomością powracał

ból, w zastraszającym tempie ogarniając całe jego ciało. Naraz wszystko sobie przypomniał;
nie wiedział tylko, jak trafił do łóżka w hotelu w Achnagelloch.

- Znalazła pana nasza ekipa ratownicza - powiedział MacLeod. - Zauważyli pańską

zaimprowizowaną racę. To był świetny pomysł.

- Racę?
- Zapałki - wyjaśnił MacLeod.
- Ach tak - bąknął Bannerman, chociaż wyjaśnienia starego lekarza bynajmniej nie czy-

niły go mądrzejszym.

- Jeszcze kilka godzin i sprawy mogły przybrać zupełnie inny obrót - ciągnął MacLeod.

- Musi pan podziękować tej młodej damie, bo to ona nalegała na wysłanie ratowników.

- Podziękować młodej damie - niezbyt przytomnie powtórzył Bannerman. Nie miał

pojęcia, o kim MacLeod mówi.

- Mnie - rozległ się kobiecy głos.
Bannerman spojrzał w jego kierunku i zobaczył Shonę MacLean. Uśmiechała się tym

samym uśmiechem, z jakim go powitała, otwierając drzwi swego domu na North Uist. Tego
już było za wiele: czując zawrót głowy osunął się na poduszkę. Shona zbliżyła się do łóżka.

- Nie martw się. Wszystko to można logicznie wytłumaczyć. Musiałam pojechać do

Inverness w sprawie plakatów na targi rzemiosła ludowego i pomyślałam, że zajrzę do ciebie.
Ponieważ wiem, że w Achnagelloch jest tylko jeden hotel, nie spodziewałam się żadnych
trudności ze znalezieniem ciebie. Właściciel powiedział mi, że z rana pojechałeś w góry, więc
postanowiłam poczekać. Zaczęłam się martwić, kiedy nie wróciłeś do zmroku. Ustaliliśmy z
twoim gospodarzem, że jeśli nie pojawisz się do siódmej, podniesiemy alarm. I tak się stało.

background image

- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? - zapytał Bannerman.
- Ja im powiedziałem - odezwał się Agnus MacLeod. - Policja zawiadomiła mnie, że

może być potrzebna pilna pomoc lekarska, ponieważ w górach zaginął człowiek. Kiedy
dowiedziałem się, o kogo chodzi, mogłem im powiedzieć, dokąd pan się wybierał. Znaleźli
pana na obrzeżu doliny Inverladdie.

Przetrawienie tych informacji zabrało Bannermanowi dłuższą chwilę. Następne, co

przyszło mu do głowy, to pytanie o stan swojego zdrowia. Odmrożenia! Poruszył palcami rąk
i nóg i stwierdził, że wszystkie są sprawne i na swoim miejscu. Nie uszło to uwagi MacLeoda.

- Wszystko w porządku - powiedział uspokajającym tonem. - Do rana będzie pan zdrów

jak ryba. Może z wyjątkiem kolana. To chyba ono było przyczyną pańskich kłopotów?

Patrząc na zatroskaną twarz starego lekarza, Bannerman uświadomił sobie, że oto zna-

lazł doskonałe wytłumaczenie tego, co go spotkało - bezpieczne i wiarygodne:

- Tak. Upadłem i rozbiłem je sobie o skałę. Musiałem iść bardzo wolno i dlatego noc

zaskoczyła mnie z dala od farmy. Po ciemku prawdopodobnie chodziłem w kółko, aż do
zupełnego wyczerpania.

- W górach nietrudno o taki wypadek! - zauważył MacLeod. - A teraz, jeśli państwo

pozwolą, pójdę się trochę przespać.

- Dziękuję, doktorze. - Bannerman nie znajdował lepszych słów, aby wyrazić swoją

wdzięczność.

- Nie ma za co, panie kolego - odparł MacLeod.
Shona delikatnie odgarnęła włosy z czoła Bannermana.
- Co naprawdę tam się stało? - zapytała.
Z niejasnych dla siebie powodów Bannerman nawet nie próbował jej skłamać.
- Ktoś do mnie strzelał.
- Ci sami, którzy zabili Lawrence’a?
- Nie wiem.
- A więc dlaczego to zrobili?
- Najwidoczniej nie chcą, żebym się kręcił po terenie Inverladdie.
- Z powodu skażenia radioaktywnego?
- Chyba tak. Ale rzecz w tym, że nie znalazłem najmniejszych śladów tego skażenia.
- A gdybyś znalazł?
- Zawiadomiłbym władze i prawdopodobnie podjęto by odpowiednie działania urzędo-

we.

- Zamknięto by elektrownię?
- Niewykluczone.
- Nietrudno zgadnąć, komu byłoby to nie na rękę - zauważyła Shona.
- Istotnie. - Bannerman skinął głową i spróbował się uśmiechnąć. - Przede wszystkim

połowie mieszkańców Achnagelloch.

- Ale znalezienie źródła promieniowania jeszcze nie wyjaśniłoby przyczyn śmierci tych

trzech robotników, prawda?

- Nie. Do tego potrzebne są wyniki prób przeprowadzanych w laboratorium w Edynbur-

gu. Gdybym jednak stwierdził obecność promieniowania, byłbym prawie pewny, że to ono
spowodowało mutację wirusa.

- Wygląda na to, że komuś bardzo zależy na dobrej opinii elektrowni. I gotów jest

bronić jej wszelkimi metodami.

Bannerman wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Oboje zadawali sobie pytanie,

czy owe metody obejmowały także morderstwo.

- I co teraz zrobisz? - zapytała Shona.
- Wracam do Edynburga. Lawrence wszczepił kilku myszom doświadczalnym wirusa

obecnego w tkance mózgowej zmarłych robotników.

background image

- Po co?
- Żeby zdobyć informację o przebiegu choroby oraz uzyskać materiał do badań

porównawczych.

- Będziecie w stanie stwierdzić, że chodzi tu o nową odmianę wirusa?
- Tak. Dowiemy się o nim wszystkiego. Poznamy jego wymogi środowiskowe, czas

inkubacji, zjadliwość, wszystko. To ważne dobrze poznać swojego wroga.

- A czy ty będziesz w stanie dojechać do Edynburga? - zapytała Shona.
Prawdę mówiąc, Bannerman sam się nad tym zastanawiał. Perspektywa wykonania

kilkuset operacji zmiany biegów z bolącą nogą na pedale sprzęgła nie napawała optymizmem.
Poruszył nogą pod kocem i skrzywił się.

- Jakoś sobie poradzę - powiedział. Shona uśmiechnęła się.
- Możemy ubić interes.
- Jaki?
- Jeśli zgodzisz się pojechać najpierw do Inverness, zawiozę cię do Edynburga.
- Mówisz poważnie?
- Oczywiście.
- Ale dlaczego?
- A tak sobie - odparła Shona. - Od wieków nie byłam w Edynburgu. Więc co ty na to?
Bannerman wahał się, nie bardzo wiedząc, co wypada mu powiedzieć.
- Oczywiście, jeśli nie odpowiada ci moje towarzystwo...
- Och nie, skądże znowu! - zawołał Bannerman. Ujął dłoń Shony i powiedział: - Myślę,

że będzie wspaniale. Dziękuję ci. A poza tym, właśnie sobie przypomniałem, że zawdzięczam
ci życie.

- Głupstwa pleciesz - żachnęła się Shona. - Jestem pewna, że właściciel hotelu podniósł-

by alarm, nawet gdyby mnie tu nie było.

- Może - uśmiechnął się Bannerman. - Nigdy się tego nie dowiemy. Fakty natomiast są

jednoznaczne: ty go do tego namówiłaś. I za to ci dziękuję.

- Proszę - zaśmiała się. - Do zobaczenia jutro rano.
Bannerman czuł, że zaczynają mu ciążyć powieki. Jakże przyjemnie może być w zwyk-

łym hotelowym łóżku. Po tym, co przeszedł, wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć ciepłem i
poczuciem bezpieczeństwa. Agnus MacLeod uraczył go jakimś środkiem przeciwbólowym,
toteż nic nie zakłócało błogości, z jaką oddał się rozmyślaniom o Shonie MacLean, śpiącej
tuż obok, w sąsiednim pokoju.


- Dzień dobry - powiedziała Shona, kiedy w porze śniadania Bannerman zjawił się w

jadalni. - Nie sądziłam, że wstaniesz tak wcześnie. - Miała na sobie obcisły granatowy sweter,
niebieskie narciarskie spodnie, na szyi zawiązaną białą chustkę. Byli jedynymi gośćmi w
hotelu i sami w dziwnie opustoszałej, zimnej o tej porze roku sali. Na szczęście dzień wstał
pogodny, przez wysokie okna wpływały do jadalni strumienie słonecznego światła.

- Dzień dobry - odpowiedział Bannerman, z uśmiechem podchodząc do jej stolika. -

Nigdy nie lubiłem wylegiwać się w łóżku.

- Jak noga? Boli? - spytała.
- Nie da się ukryć - odrzekł i, krzywiąc się, powoli usadowił się na krześle.
- Jesteś pewien, że chcesz dzisiaj jechać? Może powinieneś trochę odpocząć. Pojadę do

Inverness autobusem.

Bannerman stwierdził jednak, że czuje się całkiem dobrze.
- Jest jednak pewien problem - dodał.
- Co takiego?
- Samochód. Zostawiłem go wczoraj na farmie. Nadal tam stoi.
- Może ja go przyprowadzę? - zaproponowała Shona. - Nie wyglądasz na amatora

background image

pieszych wycieczek.

- Uchowaj, Boże. - Bannerman zrobił przerażoną minę.
W holu zadzwonił telefon. Słyszeli, jak właściciel hotelu rozmawia z kimś, wymieniając

przy tym nazwisko Bannermana. Nie zdziwili się więc, kiedy chwilę później stanął w
drzwiach jadalni.

- Dzwonili z policji, doktorze Bannerman. Przyprowadzą z Inverladdie pański samo-

chód.

- To ładnie z ich strony - ucieszył się Bannerman. - Właśnie zastanawialiśmy się, jak

sobie poradzimy z tym kłopotem.

Hotelarz, jakby trochę zmieszany, pokręcił głową.
- Obawiam się, że kłopoty pana nie ominą - powiedział i nie czekając na pytania

zdziwionych gości przeprosił i wyszedł.

- Ciekawe, o co tu chodzi - mruknął Bannerman.
Shona wzruszyła ramionami.
Samochód Bannermana nie został przyprowadzony: przyjechał z Inverladdie na platfor-

mie policyjnej ciężarówki. Kiedy Bannerman i Shona wyszli przed hotel, od razu się zoriento-
wali, dlaczego.

Wszystkie cztery opony sierry były przedziurawione, a jej karoserię pokrywały

wykonane czerwoną i czarną farbą gryzmoły. Była to wiadomość dla Bannermana; odczytał
ją, wyławiając słowo po słowie z gmatwaniny liter: „Won, skurwielu... odpieprz się... od
naszej roboty...”

Policjanci z towarzyszącego ciężarówce radiowozu podeszli do Bannermana.
- Przykro mi, panie doktorze - powiedział jeden z nich. - Na pociechę mogę panu

powiedzieć, że mamy tych dwóch, co to zrobili.

- Tak szybko?
- To mała miejscowość. Nietrudno było ustalić, kto ostatnio kupował farbę w sprayu.

Nie zdążyli nawet domyć rąk.

- Co to za jedni? - zapytał Bannerman.
- Miejscowi, Turner i Ferguson. Pracują w elektrowni. Krążą plotki, że pan próbuje ją

zamknąć.

- Chciałbym wiedzieć, kto ich do tego namówił - powiedział Bannerman i jednocześnie

zupełnie bezwiednie przypomniał sobie pewne nazwisko: „C. J. Mitchell”.

- Ci kretyni doszli do wniosku, że wezmą sprawę w swoje ręce, zaprotestują, że tak

powiem. Domyślam się, że złoży pan skargę?

- To nie mój samochód - odparł Bannerman. - Zapytajcie u Hertza.
- Rozumiem. W takim razie pewnie pan nie chce, żeby go tu zostawić?
Bannerman pokręcił głową. Sierra przedstawiała się naprawdę żałośnie. Zastanawiał się,

jak daleko mogą posunąć się ludzie zaniepokojeni o swoją pracę. Czy może tu kryło się
wyjaśnienie wczorajszej strzelaniny na wybrzeżu?

- Zadzwonię do Hertza, panie posterunkowy, i spytam, co robić w tej sytuacji.
- Świetny pomysł, doktorze. Samochód będzie na parkingu w Stobmor.
Bannerman zadzwonił do firmy wynajmującej samochody i był przyjemnie zaskoczony,

że jego opowieść nie zrobiła tam na nikim wielkiego wrażenia. Czy życzy sobie, aby dostar-
czono mu inny samochód do Inverness?

Bannerman porozumiał się z Shoną i zdecydowali, że pojadą do Inverness autokarem i

tam, kiedy Shona załatwi swoje sprawy, odbiorą nowy wóz.

- Będzie na pana czekał - zapewnił urzędnik Hertza.
- Autobus odjeżdża o dziesiątej trzydzieści - oznajmił właściciel hotelu. - Proszę go nie

przegapić, bo następny jest dopiero jutro.

Takie ostrzeżenie należało potraktować poważnie. Dwadzieścia pięć po dziewiątej

background image

Shona i Bannerman, spakowani i gotowi do podróży, czekali na przystanku. W Achnagelloch
wsiadło jeszcze trzech innych pasażerów; w sumie było ich w autobusie ośmioro. Dwóch
następnych zabrali sprzed farm leżących w pobliżu drogi. Wąziutką, krętą szosą dotarli do
autostrady A 838. Tam autobus skierował się na południe.

Shona udała się na spotkanie z ludźmi odpowiedzialnymi za promocję targów rzemio-

sła, a w tym czasie Bannerman poszedł odebrać nowy samochód. Po godzinie zajechał w
umówione miejsce, gdzie czekał jeszcze piętnaście minut, nim się zjawiła.

- Jak poszło? - zapytał.
- Chyba dobrze. Zawiadomią mnie przed końcem tygodnia.
- Czy to znaczy, że nie jedziesz do Edynburga?
- Ależ oczywiście, że jadę! - zawołała.
- To dobrze - uśmiechnął się Bannerman. I tak rzeczywiście myślał.
Ich lunch w autobusie składał się tylko z zabranych na drogę kanapek. Bannerman

zostawił Shonie podjęcie decyzji, czy teraz mają coś zjeść czy ruszać od razu, a po drodze
zatrzymać się gdzieś na obiad.

- Jedźmy - powiedziała. - Ale najpierw przesiadka.
Bannerman ustawił siedzenie kierowcy odpowiednio do wzrostu Shony i przesiadł się

na miejsce obok, całkowicie zadowolony z takiego stanu rzeczy. Zawsze wolał być pasażerem
niż kierowcą. Przynajmniej się nie denerwował. A przypomniał sobie, że jego taśma z
chorałami gregoriańskimi została w zniszczonym fordzie w Achnagelloch.

background image

Rozdział 10

Obiad zjedli w Aviemore. Znaleźli restaurację, która wydała im się zachęcająca z powo-

du ciepłego, pomarańczowego oświetlenia. Okazało się, że była pełna sfrustrowanych narcia-
rzy, klnących brak śniegu i zmarnowane pieniądze. W rzeczy samej nie żałowali grosza na
alternatywne rozrywki.

- Ostatniej zimy - akcent mówiącego te słowa zdradzał mieszkańca północnej Anglii -

mogłem, cholera, pojechać do Zermatt za połowę tego, co wydałem na wycieczkę do tej
cholernej pięknej Szkocji.

- Kochanie, może jutro spadnie śnieg - pocieszała go małżonka.
- Bardziej prawdopodobne, że będzie sikać jak dziś - odparł. Opinia większości była po

jego stronie.

- Kupiłam nowe narty i nawet nie miałam okazji ich wypróbować - żaliła się kobieta

odziana w coś, co wyglądało jak druga skóra, tyle że purpurowego koloru; różowa szminka
okropnie kłóciła się z barwą kombinezonu. Okulary przeciwsłoneczne, wetknięte we włosy
nad czołem wydawały się czymś równie absurdalnym jak sandały na Syberii.

Anglik nachylił się ku niej i powiedział:
- Obiecuję, kochanie, że jeśli jeszcze raz pokaże się ten cholerny przewodnik ze swoją

gadką o spacerkach po górach, wypróbuję twoje nowe narty na jego grzbiecie... ale kantem!

Narciarze ryknęli śmiechem, a Bannerman doszedł do wniosku, że duch Dunkierki, tak

umiłowany przez polityków, wciąż żyje i ma się dobrze.

- Jeździsz na nartach? - spytała Shona.
Bannerman nie jeździł.
- A ty?
Shona przecząco pokręciła głową.
Mimo że przez większą część drogi lało, a wiejący z przeciwnej strony wiatr na Forth

Road Bridge zmuszał samochody do jazdy na niskim biegu, Bannerman żałował, że są już tak
blisko celu. Właściwie cała podróż upłynęła mu na rozmowie z Shoną i nie nudził się nawet
przez minutę. Było coś niezwykłego w filozofii życia tej kobiety, coś, co intrygowało go i
pociągało. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie nieskomplikowanej i dość naiwnej: ludzie
powinni robić to, na co mają ochotę. Wystarczyło jednak wyobrazić sobie trudności związane
z praktyczną realizacją takiej filozofii, by zrozumieć, jak wielkim osiągnięciem jest faktyczne
oparcie się na jej zasadach. Jak zauważył Agnus MacLeod, ludzie chętnie podają się za
wolnych od wszelkich uwarunkowań, tylko że rzadko jest to prawdą.

- O czym myślisz? - spytała Shona.
- O życiu - uśmiechnął się Bannerman.
- Czyli żyjesz. Bo myślenie o życiu też jest życiem.
Bannerman odwrócił głowę i przyjrzał jej się uważnie. Choć całkowicie pochłonięta

prowadzeniem samochodu, nie zdradzała przy tym najmniejszych oznak napięcia czy rozdraż-
nienia, a przecież warunki jazdy były naprawdę fatalne. Wydawała się raczej podniecona,
przepełniona radością życia A przy tym jakże piękna!

- A o czym teraz myślisz?
- Że rano muszę zadzwonić do MRC - skłamał Bannerman.
Minęli kolejne wzgórze i oto ciemność przed nimi rozbłysła tysiącem bursztynowych

światełek. Dojeżdżali do miasta.

- Gdzie mieszkasz? - zapytała Shona.
- Na Royal Mile, ale jedź tam, gdzie tobie będzie wygodniej. Nigdzie się nie śpieszę.

Jak długo zostaniesz w Edynburgu?

background image

- Jutro połażę sobie po mieście i odwiedzę starych znajomych. Prawdopodobnie poju-

trze będę wracać.

- Nie zatrzymasz się więc u przyjaciół?
- Nie.
- Nie zrozum mnie źle - ostrożnie, nieco zakłopotanym tonem zaczął Bannerman - ale

dali mi mieszkanie z dwiema sypialniami i jeśli zgodziłabyś się zamieszkać przez kilka dni u
mnie, będę bardzo rad.

Shonę rozśmieszyło jego zażenowanie. Wydało jej się takie staroświeckie. Przypomnia-

ła sobie, co na North West mówił o jej sąsiadach. Nieco kpiącym tonem spytała:

- Czy szacowne grono akademickie nie będzie oburzone?
- Prawdopodobnie - odparł Bannerman.
- W takim razie zgoda.

- Witamy w domu, panie doktorze. - Wchodzącego do klubu pracowników szkoły

medycznej Bannermana powitał George Stoddart.

Bannerman nalał sobie trochę kawy z ekspresu i przysiadł się do jego stolika.
- Kuleje pan - zauważył profesor.
- Uderzyłem się w kolano.
- Słyszałem, że to pan znalazł zwłoki biednego Lawrence’a.
Bannerman nie wiedział, czy MRC poinformowała Stoddarta, co naprawdę spotkało

„biednego Lawrence’a. Z przebiegu rozmowy wywnioskował niebawem, że profesor uważa
Gilla za ofiarę wypadku. I dobrze, pomyślał. Stoddart nie był w stanie wnieść do śledztwa
niczego użytecznego. Im mniej wiedział, tym lepiej.

- Taka obiecująca kariera - biadał tymczasem profesor - złożona w ofierze na ołtarzu

Wenus.

Bannerman przez chwilę nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
- Panie profesorze - powiedział - zniknięcie Gilla nie miało nic wspólnego z żadną

„Wenus”. To nieprawda, co wszyscy sądzicie, że uciekł do innej kobiety.

- A więc dlaczego?
- Nie wiem.
- Niebywałe - wymamrotał Stoddart.
- Nie widzę nigdzie doktor Napier. - Bannerman rozejrzał się po sali.
- Nie ma jej. Bardzo się przejęła wiadomością o śmierci Lawrence’a. Zasugerowałem,

żeby wzięła sobie kilka dni wolnego.

Diabli nadali, pomyślał Bannerman. Miał nadzieję, że Morag Napier będzie miała dla

niego informacje o przebiegu eksperymentu z myszami. A tak musiał spróbować zdobyć je
sam.

Trochę się zdziwił, kiedy drzwi do laboratorium dla zwierząt zastał nie domknięte.

Zapukał w szybę i nie doczekawszy się odpowiedzi wszedł do środka. Słyszał dobiegające z
głębi dźwięki muzyki, przypuszczał więc, że ktoś z personelu jest obecny. Okazało się, że nie
była to ta sama dziewczyna, którą poznał podczas poprzedniej wizyty w pracowni. Dyżurna
laborantka była starszą kobietą i właśnie przeprowadzała sekcję zwłok królika. Zwierzę leżało
na drewnianym pulpicie z rozłożonymi kończynami przywiązanymi kawałkami bandaża do
gwoździ wbitych w rogach blatu. Kobieta, pochylona nad otwartym od szyi po tylne
pachwiny korpusem, pobierała próbki tkanki płucnej. Muzyka dobywała się z małego
tranzystora stojącego na sąsiednim stole.

Bannerman zakasłał dyskretnie.
Kobieta wzdrygnęła się i upuściła skalpel, który odbił się od pulpitu i z brzękiem upadł

na podłogę.

- Boże, ale mnie pan przestraszył! - zawołała. - Kim pan jest?

background image

- Nazywam się Bannerman. Nie mieliśmy okazji się poznać.
- Bannerman? - powtórzyła głosem wskazującym, że słyszy to nazwisko po raz

pierwszy. Robiła wrażenie niepewnej i jakby przestraszonej.

Bannerman uśmiechnął się uspokajająco.
- Z MRC. Uczestniczę w programie doktora Gilla. Przepraszam, że panią przestraszy-

łem.

- Moja wina - już spokojniej powiedziała laborantka. - Powinnam była zamknąć drzwi.

Profesor obedrze mnie ze skóry, jak się dowie. Nie powie mu pan, dobrze?

Bannerman pokręcił głową.
- Nie. Skąd ta ostrożność?
- Chodzi o obrońców praw zwierząt. Od pewnego czasu są bardzo aktywni w

Edynburgu.

Bannerman przyglądał się, jak kobieta przeciera lizolem miejsce na stole i podłodze,

których dotknął upuszczony skalpel. Zużyty wacik wrzuciła do sterylizatora.

- Coś brzydkiego? - zapytał, zdziwiony tak niezwykłą ostrożnością.
- Gruźlica - odparła. - Ostatnio pojawia się u chorych na AIDS.
- A dlaczego królik?
- Mieliśmy trudności z określeniem pochodzenia prątków odkrytych u pewnego pacjen-

ta: ludzkie czy bydlęce. Wszczepiliśmy je królikowi i śwince morskiej. Bakterie zwierzęce
zarażą oba zwierzęta, ludzkie - tylko świnkę. Zresztą zna pan te sprawy.

- Jeśli nawet znałem, zdążyłem o nich zapomnieć - uśmiechnął się Bannerman. - Od lat

nie zetknąłem się z przypadkiem gruźlicy.

- Wiele pozornie opanowanych chorób wraca teraz w związku z AIDS. Całe to

paskudztwo tylko czeka na chorego pozbawionego systemu immunologicznego.

- Tak, to poważny problem, panno...
- Cullen, Lorna Cullen. Niech pan spojrzy na płuca tego zwierzęcia. Podziurawione jak

rzeszoto.

Bannerman zbliżył się do pulpitu i przyjrzał się płucom królika pokrytym mnóstwem

błyszczących guzków.

- Istotnie - powiedział. - Trudno tego nie zauważyć.
- Co mogę dla pana zrobić, doktorze?
- Lawrence Gili zaszczepił przed wyjazdem kilka myszy. Chciałem zobaczyć, co się z

nimi dzieje. Wydaje mi się, że gdzieś tu były. - Bannerman podszedł do regału, na którym, jak
pamiętał, stały klatki z interesującymi go zwierzętami. Zdjął pierwszą z brzegu i zajrzał do
środka. Myszy, jeszcze niedawno najzupełniej sprawne, wyraźnie podupadły na zdrowiu.
Widać było, że cierpią na zaburzenia równowagi i koordynacji ruchów. W pozostałych dwóch
klatkach było to samo.

- I co z nimi? - zapytała Lorna Cullen, która tymczasem wróciła do swojego królika. Jej

głos tłumiła maseczka chirurgiczna.

- Chorują.
- Co chce pan, żeby z nimi zrobić?
- Nic. Muszę się najpierw skontaktować z oddziałem neurologii, żeby dowiedzieć się,

czy są gotowi przyjąć moje preparaty. Potem albo ja, albo Morag Napier uśmiercimy zwierzę-
ta i usuniemy im mózg.

- Coś brzydkiego? - spytała Lorna Cullen, używając wyrażenia zasłyszanego u

Bannermana.

- Bardzo - odparł.
Ze swojego laboratorium zadzwonił do Morag Napier. Wydała mu się dziwnie przyga-

szona, kiedy usłyszawszy jego głos, powiedziała:

- Nie wiedziałam, że pan wrócił.

background image

- Wczoraj wieczorem - odparł Bannerman. - Przykro mi z powodu Gilla.
- Był miłym człowiekiem.
- Wróciłem właśnie z pracowni biologicznej - powiedział Bannerman. - Myszy zaszcze-

pione przez Gilla wyglądają na bardzo chore. Myślę, że pora je zabić i przesłać próbki móz-
gów do laboratorium Hectora Munro.

- Czy tam, na północy, dowiedział się pan czegoś o przyczynach śmierci tych ludzi?
- Niewiele, ale wyniki prób na myszach powiedzą nam wszystko. Trzeba je jutro zabić.
- Chce pan, żebym to zrobiła? - spytała Morag.
- Wraca pani do pracy?
- Od jutra.
- Więc zróbmy to razem. Do południa uporamy się z preparatami dla Munro, a przy

okazji zrobimy kilka próbek na własny użytek. Jeśli odkryjemy ślady choroby zwyrodnienio-
wej mózgu, będziemy mieli odpowiedź. Laboratorium Munro tylko uzupełni dane wirusa
dotyczące czasu inkubacji, zakaźności i tak dalej.

- W porządku - powiedziała Morag. - A więc do jutra.
Bannerman wybrał numer MRC w Londynie i poprosił Milne’a. Chciał zawiadomić go

o swoim powrocie do Edynburga i złożyć raport z dotychczasowych dokonań.

Po wstępnych grzecznościach Milne zapytał o postępy w śledztwie.
- Przed wyjazdem Gili wszczepił kilku myszom doświadczalnym tkankę mózgową

pobraną od zmarłych robotników. Zamierzam te myszy zabić i przekazać ich mózgi laborato-
rium Hectora Munro dla wykonania pełnych badań na obecność wirusa scrapie. Powinno to
ponad wszelką wątpliwość rozstrzygnąć, czy ludzie ci zmarli na scrapie, a jednocześnie
umożliwić dokonanie wstępnej charakterystyki czynnika zakaźnego. Już w tej chwili istnieją
dowody pośrednie wskazujące, że mamy do czynienia z wirusem scrapie.

- Czy jest coś, w czym moglibyśmy panu pomóc?
- Gdyby zechciał pan zlecić wykonanie pomiaru natężenia promieniowania na plaży

przylegającej do farmy Inverladdie... Próbowałem zrobić to sam, ale natknąłem się na pewien
opór.

- Opór?
- Uznano, że moja działalność zagraża interesom miejscowej społeczności.
- Mam nadzieję, że nie doszło do przemocy.
- Może trochę - odparł Bannerman. - Mój samochód został zniszczony, a na plaży ktoś

strzelał do mnie z ukrycia.

- Do licha, Bannerman! Widzę, że się pan nie nudzi.
- Udało mi się zbadać pas graniczny między Inverladdie a elektrownią, ale niczego nie

znalazłem. Możliwe jednak, że skażony jest dalszy fragment wybrzeża; w takim przypadku
nośnikiem substancji radioaktywnych byłoby morze. Odkrycie promieniowania oznaczałoby
potwierdzenie naszej teorii o mutacji wirusa.

- Jak rozumiem, nie było na tym obszarze więcej przypadków chorób mózgu?
- Nie - przyznał Bannerman.
- A zatem nie jest wykluczone, że mieliśmy do czynienia z pojedynczym, izolowanym

przypadkiem, który może się nigdy nie powtórzyć?

- Istotnie - potwierdził Bannerman. Pomyślał jednak, że nie jest też wykluczone, iż

wirus dotarł już do najdalszych zakątków kraju, by zarażać nowe stada, a następnie przez
łańcuch pokarmowy zagrozić ludziom. Tak się składało, że pieczeń barania była w tym kraju
tradycyjną świąteczną potrawą. Oczyma wyobraźni widział szybującą na wietrze wronę; z jej
dzioba skapywała krew padłej owcy, na której ptaszysko właśnie się pożywiało.

- Poproszę Allisona, żeby postawił na nogi inspekcję sanitarną. Niech przeprowadzą

szczegółowe badania wybrzeża - powiedział Milne.

- Czy wiadomo już coś na temat śmierci Gilla? - zapytał Bannerman.

background image

- Niestety, niewiele. Z tego, co mówił Allison, wynika, że dysponują jedynie rysopisem

mężczyzny, który zgłosił się na pocztę w Cairnish podając się za Gilla. I nie jest to zbyt dobry
rysopis.

- Żadnego jednonogiego Chińczyka z blizną?
- Obawiam się, że nie. Wysoki mężczyzna, średniej budowy, blondyn, przystojny.

Urzędniczka z poczty uważa, że mówił z jakimś akcentem, ale nie potrafiła go określić.

- Rzeczywiście, z takim rysopisem niewiele można zdziałać - westchnął Bannerman.
- Jakie są pańskie dalsze plany? - zapytał Milne.
- Kiedy przekażę próbki Munro i zakończę badania mikroskopowe, wracam do

Londynu, do swojej pracy. Na ostateczne wyniki trzeba będzie zaczekać.

- Jesteśmy panu bardzo zobowiązani, doktorze - oświadczył Milne.
- Proszę mi powiedzieć, co na to wszystko pan Allison?
- Przypuszczam, że oficjalne stanowisko władz sprowadza się do uznania, iż był to

jednostkowy przypadek.

- Trochę za wcześnie na takie wnioski - powiedział Bannerman. - Jeśli okaże się, że ci

ludzie zmarli na scrapie, będzie to oznaczało, że jest ona niebezpieczna dla człowieka.

- Pan Allison i jego koledzy są zdania, że mutant wirusa scrapie nie jest już wirusem

scrapie.

- Przecież to bez sensu!
- Musimy być pewni, panie doktorze, nie trzeba panikować. Sam pan powiedział, że

scrapie nie jest nową chorobą. Znamy ją od lat i wiemy, czego można się po niej spodziewać
w sensie epidemiologicznym.

- Niekoniecznie. W końcu dlatego właśnie MRC podjęła trud zbadania sytuacji

epidemiologicznej kraju w zakresie chorób mózgu, że brak nam wiarygodnych danych na
temat ich występowania. Pojedyncze przypadki, nawet zakończone śmiercią pacjentów,
niebudzą niczyjego zainteresowania. Żeby dojść do jakichś wyników, trzeba wiedzieć, czego
się szuka.

- Nie możemy ryzykować zniszczenia tak poważnej gałęzi naszego rolnictwa, jaką jest

hodowla owiec, tylko na podstawie przypuszczeń wysnutych z kilku nie wyjaśnionych
przypadków śmierci ludzi, być może, powiadam: być może, zarażonych wskutek kontaktu z
chorymi zwierzętami. Czy wziąłby pan na siebie odpowiedzialność za taki krok?

- Ale nie możemy też tego po prostu przemilczeć.
- Pan Allison zapewnił mnie - powiedział Milne pozornie zmieniając temat - że

otrzymamy poważne środki z budżetu państwa na badanie chorób mózgu.

- Jak tylko powiecie im to, co chcą usłyszeć - mruknął Bannerman.
- Słucham? Nie dosłyszałem.
- Nic. Nieważne. - Bannerman westchnął zrezygnowany.
- Może i pan zechce wystąpić do MRC o przyznanie dotacji dla swojego wydziału na

sfinansowanie jakiegoś programu?

Bannerman zamknął oczy, z trudem powstrzymując cisnące mu się na usta słowa. Tylko

spokojnie.

- Może - powiedział i odłożył słuchawkę.
Wieczorem, kiedy Shona wróciła z miasta, wciąż jeszcze był w fatalnym nastroju.
- Miałeś zły dzień? - zapytała na widok jego ponurej miny.
- Raczej tak. - Uśmiechnął się. - A ty? Dobrze się bawiłaś?
- Tak sobie - odparła. - Przez pół dnia wysłuchiwałam gadaniny dawnych przyjaciółek.

Wyszło na to, że nie obchodzi ich nic oprócz dzieci, pieniędzy i tego, co Roger czy Harry
lubią zjeść na podwieczorek. A kiedyś były to takie interesujące dziewczyny! Co się z nimi
stało?

- Zostały zaczarowane. Dosięgła ich „Klątwa Czasu”.

background image

- Co takiego?
- Mam taką teorię: pewnego wieczora idziemy sobie do łóżka i wtedy przychodzi zła

czarownica i rzuca na nas „Klątwę Czasu”. Kiedy się budzimy, jesteśmy starzy, nudni...

Shona roześmiała się.
- A w jakim wieku dotyka nas ta „Klątwa czasu”?
- Wiek nie jest tu najważniejszy - odparł Bannerman. - Jednych to spotyka, kiedy mają

lat dwadzieścia, innym zdarza się uchować do sześćdziesiątki.

- Czy mogę zapytać...?
- Którejś nocy obudziłem się i zobaczyłem ją. Złą czarownicę. Bardzo się wtedy prze-

straszyłem.

- W każdym razie nie byłam to ja. Możesz się nie obawiać.
- Nie byłbym tego taki pewien - mruknął Bannerman.
- Co ci tak dzisiaj zepsuło humor? - spytała Shona.
- Użeranie się z możnymi tego świata.
- A kto to taki „możni tego świata”?
- Ludzie dysponujący władzą. Rządzący tym krajem. Czasami ich postępowanie zatrąca

łajdactwem.

- Nie mów - Shona skrzywiła się ironicznie.
- Wiem, że to teraz modne głosić, iż ludzie władzy są skorumpowani i samolubni. Ale ja

nigdy tak nie myślałem. Niektórzy, owszem, ale większość kieruje się w swoim postępowaniu
takimi wartościami, jak dobro, prawda, uczciwość, i działa dla naszego wspólnego dobra.

- A teraz już tak nie myślisz?
- Nie mogę się nie martwić, widząc, co oni uważają za nasze wspólne dobro.
- Tak głębokie rozczarowanie wymaga intensywnego leczenia alkoholem. To mój ostat-

ni wieczór w Edynburgu. Pozwolisz, że ci postawię kielicha?

- Nie, nie - zaprotestował Bannerman. - Jestem twoim dłużnikiem za przywiezienie

mnie do domu. Prawdopodobnie nie dałbym sobie rady bez ciebie. To ja zabieram cię na
kolację. Chyba że masz inne plany...

- Nie - uśmiechnęła się Shona - nie mam żadnych planów.
Mieli właśnie wychodzić; Bannerman szukał w kieszeniach klucza, kiedy zabrzęczał

dzwonek do drzwi.

- Kto, u licha... - mruknął Bannerman i przekręcił klamkę. W progu stała żona

Lawrence’a Gilla.

- W szkole medycznej dano mi pański adres; mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciw-

ko temu. Dowiedziałam się, że to pan znalazł zwłoki Lawrence’a.

- Ee... tak, tak było, pani Gili. Proszę przyjąć ode mnie wyrazy współczucia... Miałem

się z panią skontaktować przed wyjazdem... - nieskładnie tłumaczył Bannerman.

Vera Gili wyraźnie czekała, aż zaprosi ją do środka, ale jak miał to zrobić, kiedy w

holu, tuż za drzwiami stała Shona.

- Właśnie wychodziłem - wymamrotał, zakłopotany i świadom, że musi robić na tej

kobiecie wrażenie wyjątkowego gbura.

- Dzień dobry, Vero - powiedziała cicho Shona stając u jego boku.
- Ty! - wykrzyknęła Vera Gili, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem stojącą przed nią

parę. - Co to ma... Ach tak. Rozumiem. Straciłaś Lawrence’a, więc przerzuciłaś się na niego!

- Nieprawda - powiedziała Shona ze spokojem, którego Bannerman nie mógł nie podzi-

wiać. - Istotnie, byłam kiedyś zakochana w twoim mężu czy może wolisz: miałam z nim ro-
mans, ale działo się to dawno temu. Lawrence nie uciekł, żeby być ze mną. Nie zostawił cie-
bie, bo cię kochał i dlatego ze mną zerwał.

- Załgana dziwka! - syknęła Vera Gili, dzikim wzrokiem wpatrując się w Shonę. - Byli

tacy, co słyszeli, jak tuż przed zniknięciem umawiał się z tobą przez telefon!

background image

- Dzwonił do mnie. To prawda. Przyjechał także na wyspę, ale tylko dlatego, że szukał

kryjówki! On cię nie porzucił, Vero. Uciekł, ponieważ się bał. Był w wielkim niebezpieczeń-
stwie.

- Bał się? - prychnęła pani Gili. - Co za bzdury!
- To prawda - wtrącił Bannerman. - Pani mąż uważał, że ktoś chce go zabić.
Wściekłość Very Gili zaczęła przygasać. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności.
- Nie rozumiem - zdziwiła się. - Lawrence był lekarzem. Dlaczego ktoś miałby ochotę

go zabić?

- Niech pani wejdzie do środka, pani Gili - powiedział Bannerman. Delikatnie objął

ramieniem plecy kobiety i poprowadził ją do pokoju. Shona wyszła do kuchni zrobić herbatę.

- Przed zniknięciem mąż pani zajmował się sprawą śmierci trzech robotników z pewnej

wioski na północy. Sądzimy, że odkrył coś, co ktoś inny chciał utrzymać w tajemnicy nawet
kosztem zabójstwa. Lawrence zorientował się, że jego życie znalazło się w niebezpieczeń-
stwie i skontaktował się z Shoną, prosząc o pomoc w znalezieniu kryjówki.

Widać było, że Vera Gili z trudem panuje nad swoimi emocjami. Przez chwilę w

milczeniu zastanawiała się nad słowami Bannermana.

- Czy chce pan powiedzieć - spytała wreszcie - że śmierć mojego męża to nie był wypa-

dek?

- Przyczyną śmierci Lawrence’a był upadek z nadmorskiego urwiska na Barasay, tyle

wiemy na pewno. Mamy jednak powody przypuszczać, że został z tego urwiska zepchnięty.
Nie dysponujemy żadnymi dowodami, ale władze znają nasze podejrzenia i prowadzą
śledztwo w tej sprawie.

Do pokoju wróciła Shona, niosąc na tacy naczynia do herbaty. Vera Gili przyjęła od niej

filiżankę, a jej spojrzenie mówiło, że między kobietami zapanował rozejm. Piła powoli,
zamyślona, nie widzącym wzrokiem zapatrzona w przestrzeń.

- Sama nie wiem - powiedziała na koniec - śmiać się czy płakać. - I dodała na wpół

przepraszającym tonem: - To dziwne, dowiedzieć się, że mimo wszystko mnie nie porzucił.

- Ale to prawda - stwierdziła Shona.
- Kto pani powiedział o telefonie męża do Shony? - zapytał Bannerman.
- Morag Napier.
Bannerman pokiwał głową.
Odstawiając filiżankę Vera Gili była już zupełnie opanowana; zaczęła zbierać się do

wyjścia. Podziękowała Bannermanowi i Shonie i nawet podała obojgu rękę, chociaż ściskając
dłoń dawnej rywalki, odwróciła wzrok.

Z ust Shony wyrwało się głębokie westchnienie ulgi, kiedy Bannerman wrócił do poko-

ju odprowadziwszy gościa do drzwi.

- Nie spodziewałam się tego - powiedziała.
- Ani ja. Zdawało mi się, że to ty zerwałaś z Gillem.
- Bo zerwałam.
- Masz dobre serduszko, wiesz?
- Podobno mieliśmy iść na kolację.
Spotkanie z Verą Gili zwarzyło nieco nastrój wieczoru. Zdawało im się, że mogą

zapomnieć o przykrych sprawach i przez chwilę spokojnie cieszyć się swoim towarzystwem.
Teraz jednak temat śmierci Gilla i robotników z Achnagelloch ponownie zaprzątał ich myśli.

- Nadal nie domyślasz się, dlaczego zamordowano Lawrence’a? - spytała Shona.
- Dużo o tym myślałem - odparł Bannerman. - Ale za każdym razem dochodziłem do

tych samych wniosków. Gillowi bardzo zależało na wysłaniu tej paczki, która - jak
przypuszczamy - zawierała zakażone mózgi. Powiedział ci, że kiedy to się stanie, on będzie
bezpieczny. Musiało to znaczyć, że odbiorca paczki pozna prawdę o przyczynach śmierci
tych robotników. Wiemy, że odbiorcą tym była MRC, a więc Gili chciał, żeby tam dokonano

background image

analizy mózgów. Rzecz w tym, że już wcześniej próbki tych samych mózgów wysłał do MRC
Analizy zostały wykonane! Wiedzieliśmy, że chodzi o scrapie!

- A on wiedział, że wy wiecie - dodała Shona.
- Właśnie.
- A więc musiało być w tych mózgach jeszcze coś, czego nie ujawniły pierwsze

preparaty - podsunęła Shona. - A Gili chciał, żebyście o tym wiedzieli.

- Co, na przykład? - wolno powiedział Bannerman, adresując to pytanie bardziej do

siebie niż do Shony.

- Gdyby wirus uległ mutacji wskutek promieniowania, czy byłoby to widoczne dla

badającego próbki mózgu?

- Nie - Bannerman potrząsnął głową. - W żaden sposób. - Czy to znaczyło, że między

śmiercią Gilla a interesami lobby atomowego nie było żadnego logicznego związku? - zadał
sobie w duchu pytanie.

- A więc elektrownia nie była zainteresowana niedopuszczeniem do dalszego badania

mózgów. Prawda? - spytała Shona, jakby czytając w jego myślach.

- Istotnie - przyznał Bannerman.
- Podejrzewam, że masz do czynienia z kimś poważniejszym niż z kilku gburowatymi

robotnikami wystraszonymi perspektywą utraty pracy.

- Chyba masz rację - powiedział Bannerman i nagle poczuł, że zaczyna się bać.
Shona położyła dłoń na jego dłoni i powiedziała:
- Teraz to już nie zależy od ciebie. Możesz wracać do swojego szpitala i uznać całą tę

sprawę za zły sen.

Bannerman spojrzał jej w oczy i nieznacznie skinął głową.
- W sumie ten sen nie był taki straszny - powiedział. - Niektóre jego fragmenty bardzo

mi się podobały. - Ujął jej dłoń i podniósł do ust.

- Pośpiesz się - powiedziała cicho. - Kończ swoją whisky i wracajmy do domu.

Rankiem następnego dnia Bannerman odwiózł Shonę na dworzec; wyruszyła w drogę

na swoją wyspę. Dziwnie trudno było mu się z nią rozstać i uparł się, żeby zaczekać na pero-
nie do odjazdu pociągu do Inverness. Rozmawiali, stojąc przy otwartych drzwiach wagonu.

- Jeszcze raz dziękuję za przywiezienie mnie do Edynburga - powiedział Bannerman.
- Nie ma za co - odparła. - Miło było po latach zobaczyć starych znajomych.
- Dobrze mi z tobą było - powiedział Bannerman, a jego wzrok mówił więcej niż

powściągliwe słowa.

- Mnie z tobą też. Życzę ci powodzenia.
- Szczęśliwej podróży.
Shona wspięła się po schodkach do wagonu. Rozległ się gwizdek konduktora, wzdłuż

pociągu trzaskały zamykane drzwi.

- Dzwoń do mnie - zawołała Shona. - Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje!
- Zadzwonię.
Pociąg ruszył, a on machał ręką, dopóki nie minął go ostatni wagon; jeszcze chwila i

zniknął za zakrętem. Bannerman odwrócił się i ruszył do samochodu. Czuł się dziwnie
bezbronny, trochę nieszczęśliwy. Ostatni raz doznawał takich wrażeń mając czternaście lat.
Pamiętał lato spędzone nad jeziorami i powrót do domu kładący kres wakacyjnej miłości.

Wychodząc z dworca zaciskał zęby z bezsilnej złości, złości na samego siebie. Dlacze-

go nie powiedział Shonie, co naprawdę czuje, zamiast kryć się za nic nie mówiącymi
banałami? Bał się odtrącenia? Może obawiał się zrobić z siebie głupca? A przecież czuł, że
jakaś potężna siła - niezrozumiała dla niego samego - ciągnie go do tej kobiety i że już zaczy-
na za nią tęsknić. To właśnie powinien był jej powiedzieć. Ale jak miał to zrobić? Przecież
nie mógł zapomnieć o swojej pracy, zależnościach, wieku wreszcie.

background image

Wsiadł do samochodu i ruszył nie oglądając się za siebie. Przeciągły klakson wielkiej

czerwonej limuzyny obudził go z zadumy.

- Cholera! - zaklął, wciskając gwałtownie pedał hamulca. Stłuczone kolano zareagowało

nieznośnym bólem, przypominając, że nie powinien wystawiać go na taką próbę. Podniósł
rękę, przepraszając kierowcę czerwonej limuzyny i wzruszył ramionami, widząc, że usta tam-
tego poruszają się w bezgłośnej litanii wyzwisk.

W pobliżu szkoły medycznej utknął w długim na kilka przecznic korku. W oddali widać

było migające światła radiowozów i samochodów strażackich. Rząd pojazdów sunął w
żółwim tempie i po dłuższej chwili Bannerman zobaczył wejście do budynku, a przed nim
leżące na ziemi węże i uwijających się wokół strażaków. Włączył kierunkowskaz,
sygnalizując zamiar skrętu na parking, ale ustawiony tam policjant rozkazał mu gestem jechać
dalej. Zatrzymał się dobre czterysta metrów od szkoły i musiał wrócić piechotą.

Na żądanie pilnującego wejścia policjanta pokazał legitymację i zapytał:
- Co się stało?
- Paskudny pożar, doktorze - odrzekł funkcjonariusz. - Cholerni wariaci.
W budynku panowało zamieszanie. Bannerman natknął się na Stoddarta

rozmawiającego z dwójką mężczyzn w cywilnych ubraniach. Zapisywali coś w notesach i
Bannerman nie był w stanie rozpoznać, czy są policjantami czy dziennikarzami. Spostrzegł
Morag Napier i podszedł do niej, by spytać o szczegóły dramatu.

- Dobrali się do nas obrońcy praw zwierząt - powiedziała.
- Dobry Boże! Jakie szkody?
- Pracownia biologiczna poszła z dymem; cała suteryna zalana wodą.
- Pracownia biologiczna? - powtórzył Bannerman. - Czy to znaczy, że zwierzęta...
- Zginęły.
- A myszy Gilla?
- Spalone.
Bannerman był wstrząśnięty.
- Sądziłem, że ci idioci nie krzywdzą zwierząt! - zawołał.
- Nie krzywdzą? - warknął Stoddart, który właśnie nadszedł z drugiego końca korytarza.

- Toż to zwyczajni terroryści! Ci bandyci zdolni są do wszystkiego.

- Prawdopodobnie dostali się do budynku przez otwarte drzwi zwierzętarni - powiedzia-

ła Morag. - Nie mogli wejść dalej, bo wewnętrzne drzwi, prowadzące do schodów były zam-
knięte, więc podłożyli ogień w laboratorium biologicznym.

Ostatni strażacy opuścili budynek. Ustała bieganina, korytarze opustoszały. Bannerman

był bliski załamania. Oto stracił ostatnią szansę udowodnienia, że śmierć robotników z
Achnagelloch miała coś wspólnego ze scrapie. Wolno minął wejście do pracowni biologicz-
nej, przyglądając się czarnym od sadzy ścianom. Wszędzie poniewierały się odłamki szkła.
Na jednej ze ścian widniały wymalowane farbą hasła wzywające do obrony niewinnych
zwierząt i potępiające okrucieństwo nauki.

Pomieszczenia laboratorium ociekały wilgocią; na podłodze stało co najmniej pięć

centymetrów wody. Mimo to w powietrzu unosił się zapach spalenizny, najsilniejszy w
pobliżu osmalonych klatek. To, co znajdowało się w ich wnętrzu, nawet nie przypominało
zwierząt. Część laboratorium odgrodzono linami, ponieważ w jednym z pokoi zawalił się
sufit - istniała obawa, że w sąsiednich pomieszczeniach może stać się to samo. Bannerman
widział z daleka stos książek i papierów, które przez dziurę w suficie spadły z wyższego
piętra. W smugach słonecznego światła padającego od okien wirował ceglany pył. Nad
gruzami unosiła się cisza pobojowiska.

background image

Rozdział 11

W budynku rozpoczęło się już wielkie sprzątanie. Na schodach Bannerman natknął się

na robotników zajętych usuwaniem szkód po pożarze. Jego gabinet okazał się nietknięty,
jedynie swąd spalenizny przypominał o nocnej tragedii. Pora była zadzwonić do Milne’a i
zawiadomić go, co się stało.

- Banda wariatów - wybuchnął Milne. - Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów!
- Te myszy to była nasza ostatnia deska ratunku - powiedział Bannerman. - Jedyne

źródło materiału do badań nad charakterystyką czynnika zakaźnego.

- Jak pan ocenia nasze szanse na odzyskanie zaginionych mózgów?
- Na zero - odparł Bannerman. - Podejrzewam, że zostały zniszczone bez śladu. Komuś

bardzo zależało na powstrzymaniu naszych badań.

Milne westchnął.
- Obawiam się, że musimy pogodzić się z faktem, iż nigdy nie dowiemy się, co

naprawdę zaszło w Achnagelloch.

Bannerman zdawał sobie sprawę, że wielu ludziom taki stan rzeczy mógł najzupełniej

odpowiadać; rządowi, lobby atomowemu, może samemu Milne’owi. To żadna przyjemność
być zwiastunem złych wieści, zwłaszcza jeśli jest się uzależnionym od ich adresata. Medical
Research Council była co prawda ciałem autonomicznym, ale finansowanym z budżetu
centralnego.

- Kiedy wraca pan do Londynu? - zapytał Milne.
- Jutro - odrzekł Bannerman.
Czuł się w obowiązku zaproponować swoją pomoc przy usuwaniu skutków pożaru. W

zniszczonym laboratorium znajdowało się wiele niebezpiecznych chemikaliów oraz hodowle
wirusów i bakterii; sprzątnięcie tego wymagało ręki fachowca. Woźni i służba porządkowa
mieli zająć się korytarzami i pomieszczeniami rekreacyjnymi. Przebrawszy się w fartuch
wypożyczony z prosektorium, Bannerman odszukał Morag Napier, by spytać, gdzie będzie
najbardziej przydatny.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, tak że musiał powtórzyć swoje pytanie.
- Przepraszam, zamyśliłam się - powiedziała. - Widziałam straszny bałagan w laborato-

rium kultur tkankowych. Może dałoby się coś z niego ocalić?

Bannerman odparł, że zrobi, co w jego mocy.
Do rozmowy wtrąciła się młoda laborantka, pytając Morag o jakiś drobiazg; ta nasko-

czyła na nią z taką zajadłością, że Bannerman poczuł się zażenowany. Lekarce również było
wstyd, gdy uświadomiła sobie, że prawie obcy człowiek był świadkiem jej wybuchu.
Przeprosiła i odeszła pośpiesznie.

- Doktor Napier jest dziś w kiepskiej formie - powiedział Bannerman do laborantki. -

Nie zechciałaby pani pomóc mi w laboratorium kultur tkankowych?

Po uprzątnięciu podłogi pracowni i dokładnym jej zdezynfekowaniu Bannerman ze

swoją pomocnicą zabrali się do przeglądania naczyń laboratoryjnych. Nie potłuczone i nie
uszkodzone lądowały w koszach, przeznaczone do mycia i powtórnej sterylizacji. Kiedy
ostatni już kosz został wypełniony probówkami, kolbami i menzurkami, Bannerman zwrócił
się do laborantki:

- Należy się pani odpoczynek. Niech pani biegnie na herbatę. - Dziewczyna posłuchała

ochoczo.

Kiedy wyszła, zamknął drzwi i jął spacerować po korytarzu. W pewnym momencie

przystanął, bo wydawało mu się, że słyszy kobiecy płacz. Nadstawił uszu; nie, to nie było
złudzenie. Zajrzał do pokoju, z którego dochodziły dźwięki, prawie pewien, że zobaczy tam
Morag Napier, wypłakującą oczy po niedawnym załamaniu nerwowym. Tymczasem była to

background image

Lorna Cullen, poznana wczoraj laborantka z pracowni biologicznej.

Bannerman czuł się trochę zbity z tropu. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze w

podobnych sytuacjach. Nie miał jednak kogo wezwać na pomoc. Podszedł do kobiety i usiadł
przy niej.

- Może nie będzie tak źle - powiedział łagodnie.
- Akurat! Właśnie wylali mnie z pracy.
- Dlaczego?
- Profesor uważa, że to wszystko moja wina.
- Co takiego?
- Mówi, że nie zamknęłam drzwi i wskutek tego terroryści dostali się do środka.
- Ach tak - bąknął Bannerman. Przypomniał sobie, że wczoraj drzwi do laboratorium

zastał otwarte.

- Ale to nieprawda! - zaszlochała kobieta. - Jak on może być taki niesprawiedliwy!
- Czy jest pani pewna? - ostrożnie zapytał Bannerman.
- Tak! Jestem! Miałam świeżo w pamięci, jak mnie pan przestraszył. Zamknęłam te

cholerne drzwi. Pamiętam nawet, że sprawdzałam, czy są zamknięte.

- No tak - powiedział Bannerman. - Więc jak oni weszli?
Kobieta spojrzała nań wzrokiem osoby, która zdaje sobie sprawę, że nikt jej nie wierzy.
- Musieli mieć klucz - powiedziała. A widząc powątpiewanie na twarzy Bannermana

dodała szybko: - To jedyne wytłumaczenie. Ja zamknęłam drzwi. Wiem, że zamknęłam. -
Bezradnie załamała ręce.

- Daleko pani mieszka? - spytał Bannerman.
- W Leith.
- To nad zatoką?
Kobieta skinęła głową potakująco.
- Ma pani samochód? Zaprzeczyła.
- Proszę wziąć płaszcz. Zawiozę panią do domu.
Z chusteczką przy twarzy Lorna Cullen wyszła do sąsiedniego pokoju; w tym czasie

Bannerman odszukał Morag Napier, by zawiadomić ją, że wychodzi.

- Dlaczego? - spytała, gdy powiedział, co zamierza zrobić.
- Stoddart wyrzucił ją z pracy.
Bannerman odszedł, a Morag Napier przez dłuższą chwilę patrzyła za nim szeroko

otwartymi oczami. Nie powiedziała jednak ani słowa.

O siódmej wieczorem wszystkie swoje rzeczy miał już spakowane. Mógł wracać do

Londynu. Zwrócił wóz do garażu Hertza, opróżnił swoje biurko w szkole medycznej i
podziękował Stoddartowi za gościnność. Nie udało mu się pożegnać z Morag Napier, ale
poprosił profesora, by przekazał jej pozdrowienia i podziękowanie za pomoc. Próbował
wstawić się za Lorną Cullen, ale Stoddart nie chciał rozmawiać na ten temat.

- Ta cholerna baba zawsze zostawiała otwarte drzwi – burknął tylko.
Wieczór był spokojny. Stojąc w oknie i spoglądając na rozpostarty w dole dywan

świateł, Bannerman zauważył, że wiatr ucichł. Ciemne sylwetki drzew w Princes Street
Gardens stały nieruchomo. Zza góry zamkowej rozlewał się na ugwieżdżone niebo blask
księżyca. Szkoda, że wyprawa do Edynburga okazała się takim niewypałem. Jego śledztwo
nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Dlatego czuł się tak podle. Jeśli miał jeszcze na
coś ochotę, to się upić.

Wychodził, kiedy zadzwonił telefon. Układając sobie w myślach grzeczną wymówkę na

wypadek, gdyby okazało się, że to Stoddart z zaproszeniem na kolację, Bannerman podniósł
słuchawkę. Dzwoniła Shona MacLean.

- Dobry wieczór, Ianie. Wróciłam na swoją wyspę.
- Jak to dobrze usłyszeć znowu twój głos. - Mówiąc te słowa, Bannerman zdradzał

background image

sekret, którego jeszcze przed chwilą nikomu nie zamierzał wyjawiać.

- Cieszę się, że to powiedziałeś. Bo właściwie dzwonię bez powodu. Ja też chciałam

usłyszeć twój głos.

- To się dobrze składa - szybko odparł Bannerman. Wiedział, że jeśli zacznie się

zastanawiać, ważyć słowa, nigdy nie zdobędzie się na szczerość. - Tyle chciałem ci dziś rano
powiedzieć i nie powiedziałem. Musimy znów się spotkać.

- Ale jak?
- Nie wiem. Powiedz mi tylko, że chcesz mnie zobaczyć.
- Tak. Chcę.
- W takim razie coś wymyślimy.
- Cieszę się, że zadzwoniłam - powiedziała Shona.
- Cieszysz się? - zaśmiał się Bannerman.
- Skończyłeś swoje badania? - spytała.
Bannerman opowiedział jej o pożarze.
- To okropne! - zawołała. - Nie będziesz mógł udowodnić, że chodziło o scrapie.
- Ano, nie! - przyznał Bannerman. - Wszystko, co robiłem, to była jedna wielka strata

czasu.

- Może powinieneś się napić - podsunęła Shona.
- To właśnie zamierzam zrobić - odrzekł. - Wychodziłem, kiedy zadzwoniłaś.
- W takim razie dłużej cię nie zatrzymuję. Zadzwonisz jutro?
- Na pewno.
Po kilku szklaneczkach Bannerman zauważył, że euforia wywołana rozmową z Shoną i

własną odwagą w odsłanianiu uczuć zaczyna opadać. Nie wątpił w swoje zaangażowanie, ale
uświadomił sobie ogrom piętrzących się przed nim problemów. Jak ma wyglądać ich
związek, skoro on pracuje w Londynie, a ona mieszka na wyspie w północnej Szkocji? Jedno
z nich musiałoby się przeprowadzić, a wyobrażał sobie, co Shona powiedziałaby na
perspektywę zamieszkania w Londynie. Poczuł, że od natłoku pytań, na które nie znajdował
odpowiedzi, zaczyna go boleć głowa. Jakieś rozwiązanie, choćby chwilowe, mogło kryć się
na dnie kolejnej szklaneczki. Nie omieszkał też jej zamówić. Następnie postanowił coś zjeść.

Nie opodal pubu, w którym ostatnio urzędował, znalazł sympatyczną grecką restaurację.

Zamówił danie firmowe i do tego karafkę krajowego czerwonego wina. Nie było nadzwyczaj-
ne, ale jako środek znieczulający ból istnienia okazało się wcale skuteczne. Sączył je powoli,
skracając sobie czas oczekiwania na jedzenie przyglądaniem się obowiązkowym w takich
miejscach plakatom zachęcającym do odwiedzenia Grecji.

Mogliby tu wprowadzić nieco południowej atmosfery - myślał - gdyby tak cholernie nie

oszczędzali na ogrzewaniu. Istotnie, od otwieranych co chwila drzwi ciągnęło nocnym
chłodem. Obejrzał się, aby zerknąć na nowych gości i ujrzał Morag Napier. Była z mężczy-
zną, w którym Bannerman domyślił się jej narzeczonego. Zdążył tylko zauważyć, że to
przystojny, dwudziestokilkuletni młodzieniec, a już Morąg stała u jego stolika, wołając:

- Doktor Bannerman! Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że jeszcze się spotkamy.

Profesor Stoddart powiedział, że już pan wyjechał.

- Wyjeżdżam rannym pociągiem do Londynu - odparł Bannerman. Miał nadzieję, że nie

mówi zbyt niewyraźnie. - Może państwo się do mnie przysiada?

- Dziękuję za zaproszenie, ale właściwie wpadliśmy tylko zamówić stolik na jutro.

Jesteśmy już umówieni.

- Cóż, w takim razie dziękuję za okazaną mi pomoc - powiedział Bannerman, przymie-

rzając się do wstania.

- Proszę nie wstawać, panie doktorze - zawołała Morag. - I bon voyage.
- Dziękuję. - Bannerman przyglądał się, jak Morag podchodzi do narzeczonego, bierze

go pod rękę, obraca ku drzwiom i niemal wyciąga na zewnątrz.

background image

Nie miał wątpliwości, że jej opowiastka o rezerwowaniu stolika była kłamstwem.

Najwyraźniej nie chciała zostać w restauracji, ponieważ spotkała tu jego. Czyżbym był aż tak
pijany? - pomyślał.

Zjadł i nie zamawiając nawet kawy opuścił restaurację. Wypił nieco więcej niż zwykle,

ale czuł się zupełnie trzeźwy. Na więcej nie miał już jednak ochoty. Największym manka-
mentem alkoholu, pomyślał, jest to, że tylko potęguje nastrój, w którym człowiek się znalazł.
A on był w fatalnym nastroju.

Po wieczornym rozpogodzeniu temperatura spadła. Zapowiadała się mroźna noc.

Bannerman postanowił, że wróci do domu piechotą. To ostatnia okazja zobaczyć Edynburg
nocą. Kto wie, kiedy przyjedzie tu znowu. Doszedł do szczytu Mound, niegdyś dosłownie
kopca, usypanego, by połączyć stare miasto wzniesione na górze zamkowej z nowym
Edynburgiem powstałym już w czasach panowania dynastii hanowerskiej. Po stromych zbo-
czach wzgórza sunęły teraz sznury samochodów.

Oparty o barierkę na szczycie, Bannerman zapatrzył się na morze świateł w dole.

Piękne miasto, myślał. Można się w nim zakochać, byle tylko nie zrażać się pogodą, zacze-
kać, aż wiatr ucichnie na tyle, że usłyszy się, jak bije jego serce. Czuł zapach ziemi płynący z
ogrodów, chłonął ciszę i radował się ostrym, mroźnym powietrzem. Widział wspinających się
na wzgórze chłopca i dziewczynę; szli objęci, niepomni otaczającego ich świata. Oboje w
grubych paltach, owinięci szalikami w barwach uniwersytetu. Dobrze jest kochać w takim
mieście, pomyślał Bannerman. Nastawił kołnierz płaszcza i w duchu życząc tym dwojgu
wszystkiego najlepszego wolno poszedł w kierunku Royal Mile.

W mieszkaniu dzwonił telefon; ucichł jednak, zanim Bannerman otworzył drzwi i zapa-

lił światło. Kolejna zagadka do rozwiązania: kto mógł dzwonić o tej porze? Kolejna, bo tych
zagadek namnożyło się co niemiara. Chwilowo na czoło ich listy wysunęło się pytanie:
dlaczego Morag Napier tak dziwacznie zareagowała na przypadkowe spotkanie w restauracji?
I inne, może ważniejsze: jak to się stało, że obrońcy praw zwierząt zdecydowali się na taką
akcję? Obrońcy zwierząt - ich mordercami?

Tkwiła w tym sprzeczność, która nie dawała Bannermanowi spokoju. Argument, że

śmierć zwierząt była wynikiem przypadku, nie wchodził w rachubę. Terroryści mieli dość
czasu, aby wypuścić je z klatek, zanim podłożyli ogień. A jednak tego nie zrobili.

Jedynym sensownym wytłumaczeniem było założenie, że kierowali się poczuciem

odpowiedzialności. Uwolnienie takiej liczby zwierząt doświadczalnych, być może zarażonych
groźnymi chorobami, stworzyłoby poważne zagrożenie dla zdrowia ludzi. Z drugiej strony
bojówkarze ruchu obrońców praw zwierząt nigdy dotąd nie przejmowali się takimi
drobiazgami.

Leżąc na tapczanie ze wzrokiem wbitym w sufit, jakby tam szukał dla siebie wytchnie-

nia, Bannerman powoli zaczął sobie uświadamiać, że to nie brak odpowiedzi na sformułowa-
ne przed chwilą pytania dręczy go najbardziej. Te odpowiedzi istniały i on doskonale zdawał
sobie z tego sprawę. Trudność polegała raczej na ich zaakceptowaniu. Jego umysł odmawiał
zapuszczenia się w tak mroczne obszary, choć jednocześnie jakiś wewnętrzny głos kazał mu
to uczynić.

A głos ten mówił: może zamach na laboratorium wcale nie był dziełem obrońców praw

zwierząt? Może celem podpalaczy było właśnie unicestwienie zwierząt doświadczalnych
Gilla i tym samym zniszczenie dowodów pojawienia się nowej choroby? Rozumując w ten
sposób należało przyjąć, że Gilla zamordowano nie tylko po to, by zamknąć mu usta, chodziło
także o przechwycenie zakażonych mózgów, zanimby wpadły w ręce naukowców z MRC.
Czyż nie ten sam cel przyświecał podpalaczom?

Bannerman miał wrażenie, że pogrąża się w lodowatej toni, ale teraz nie mógł się już

wycofać. Nadeszła pora zadać ostatnie pytanie: kto najwięcej tracił na ujawnieniu prawdy o
naturze choroby z Achnagelloch? Po doświadczeniach z Mitchellem Bannerman nie miał

background image

powodu kochać ludzi kierujących elektrownią, nie wierzył jednak, aby zaangażowani byli w
morderstwo i podpalenie. Jeśli więc nie oni, to kto? Może zbytnio zawęził krąg podejrzanych?
Owszem, lobby energetyki jądrowej miałoby się z pyszna, gdyby wyszło na jaw, że wyciek w
jednej z ich elektrowni pośrednio przyczynił się do śmierci trzech ludzi. Ale czyż
nieporównanie silniejsze lobby rolnicze, ba! nawet sam rząd, nie straciliby więcej na
opublikowaniu wiadomości, że zwierzęce choroby mózgu mogą przenosić się na człowieka?
Doprawdy, trudno było zachować spokój myśląc o takich sprawach.

Wieczorem następnego dnia Bannerman był już w Londynie. Ranek spędził na robieniu

ostatnich zakupów w Edynburgu. Nikogo nie zawiadomił o swoim przyjeździe, nawet Stelli.
Własne mieszkanie wydało mu się dziwnie obce i nieprzyjazne. Próby uczynienia go przytul-
niejszym - włączenie światła i ogrzewania - nie na wiele się zdały. Błędem okazała się także
decyzja wczesnego pójścia do łóżka. Przewracał się z boku na bok, zapalał i gasił lampkę,
sięgał po książkę, by zaraz odłożyć ją z powrotem...

W końcu wstał i poczłapał do łazienki szukać pomocy w szafce z lekarstwami. Nie miał

środków nasennych, ale znalazł buteleczkę leku antyhistaminowego. Preparat ten posiadał
raczej słabe działanie uspokajające, ale kilka tabletek popitych dużym dżinem powinno uła-
twić zaśnięcie. Przez chwilę oglądał telewizję, popijając wolno alkohol, aż poczuł, że koło-
wrót w jego głowie zaczyna zwalniać; wtedy wyłączył telewizor i poszedł spać.

Widok Bannermana w płaszczu, z postawionym kołnierzem, i z teczką w dłoni wywołał

na twarzy Olive Meldrum szeroki uśmiech.

- Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o moim haggisie - brzmiały jej pierwsze słowa.
Bannerman położył na jej biurku plastikową siatkę i oznajmił:
- Haggis raz, i niech Bóg zlituje się nad pani wątrobą.
- Pamiętał pan! - zawołała Olive.
Bannerman uśmiechnął się.
- Cieszę się, że już pan wrócił - powiedziała.
- I ja cieszę się, że wróciłem - odparł Bannerman i było to stuprocentowe kłamstwo.

Przywitał się z pracownikami laboratorium i umknął w zacisze swojego gabinetu, gdzie mógł
wreszcie zrzucić maskę sympatycznego szefa. Olive przyniosła mu kawę i zostawiła go nad
stosem zaległej korespondencji. Najpierw posegregował listy bez otwierania. Prospekty
reklamowe i inne tego rodzaju śmieci wylądowały w koszu nienaruszone. Została wewnętrzna
korespondencja uniwersytetu i szkoły medycznej oraz kilka listów niewiadomego pochodze-
nia. Wszystko to Bannerman miał obowiązek przeczytać i, jak zwykle, nie była to interesują-
ca lektura.

Przerzucał kartki z rosnącą irytacją. Jak to możliwe, żeby ludzie tracili czas na takie

głupstwa? Wiedział jednak z doświadczenia, że gdzie jak gdzie, ale w środowisku akademic-
kim sztuka przelewania z pustego w próżne kwitła w najlepsze.

- Trzy bite strony! - mruczał ze złością - trzy strony bełkotu na temat zasad korzystania

z przyszpitalnego parkingu!

I oczywiście bełkotu nie prowadzącego do żadnych konkluzji. Autorzy podobnych

tekstów nie przepadali za formułowaniem wniosków; ich specjalnością była analiza możliwo-
ści. Żadnych konkretów. A podejmowanie decyzji? Precz z takim faszystowskim rozumowa-
niem!

Bannerman zwinął pismo w kulkę i cisnął nią przez pokój w kierunku kosza na śmieci

akurat w momencie, gdy w drzwiach gabinetu pojawiła się Olive. Musiał udać zakłopotanie i
uśmiechnąć się przepraszająco.

- Znowu to samo? - powiedziała. - Niewiele pan skorzystał na tym urlopie.
- Nie byłem na urlopie - z pewną goryczą zauważył Bannerman. - Połącz mnie, proszę,

z MRC.

background image


- Tu Milne.
- Mówi Ian Bannerman. Jestem w Londynie.
- Cieszę się, że wrócił pan bez przygód. Czym mogę służyć, panie doktorze?
- Prosiłem o zbadanie wybrzeża koło Inverladdie na obecność promieniowania.
- A, tak - odparł Milne, a w jego głosie zabrzmiało jakby zakłopotanie. - Prosiliśmy o to

inspekcję sanitarną i...

- Przeprowadzili pomiary?
- Tak, i nic nie znaleźli.
- Ale? - Bannerman wyczuł, że Milne nie mówił wszystkiego.
- Ale... zawiadomili nas, że cały ten teren został oczyszczony.
- Oczyszczony?
- Spryskany detergentem. Niedawno.
- Cholera - zaklął Bannerman. - Nie widziałem śladów detergentu. Musieli to zrobić już

po moim odjeździe.

- Niestety nic nie możemy poradzić. Prawo tego nie zabrania - ostrożnie powiedział

Milne, jakby obawiał się odpowiedzi Bannermana.

- A więc ujdzie im to na sucho!
- Obawiam się, że tak. Nie ma dowodów na to, że plaża była kiedykolwiek skażona.

Musimy się z tym pogodzić, panie kolego.

- Pewnie - odparł Bannerman i odłożył słuchawkę. Niemal natychmiast telefon

zadzwonił znowu. Bannerman odebrał i warknął:

- Tak?
- Ja też witam - odezwała się Stella.
- Przepraszam. Jestem trochę...
- Słyszę, że jesteś trochę. Chciałam spytać, czy nie zjadłbyś ze mną lunchu. Dziś po

południu nie operuję.

- Rozumiem - powiedział Bannerman i zawahał się, bezskutecznie próbując zebrać

myśli. W głowie miał zupełny mętlik.

- Oczywiście, jeśli jesteś bardzo zajęty...
- Nie, nie, trochę zdenerwowany, to wszystko. Jasne, zjedzmy razem lunch. O pierwszej

na parkingu, zgoda?

- Będę czekała - rzekła Stella i rozłączyła się. Bannerman powolutku odłożył słuchaw-

kę. Starał się nie myśleć o sprawie Achnagelloch. Ciekawe, co powie Stella, gdy usłyszy o
Shonie. Czy będzie się cieszyć razem z nim? Czy raczej uzna, że to świetna okazja do wygło-
szenia kilku kąśliwych uwag? Zapalił papierosa i rozmasował sobie czoło koniuszkami
palców. Otworzył szufladę, spodziewając się, że tam sprzątaczka schowała popielniczkę, i
wzrok jego padł na trzy preparaty mikroskopowe leżące w plastikowej podstawce. To od tych
próbek przysłanych przez Gilla zaczęła się cała ta historia. Widocznie przed wyjazdem do
Edynburga nie zwrócił ich do MRC. Postanowił, że obejrzy je sobie jeszcze raz. Podszedł do
mikroskopu i umocował na stoliku pierwsze szkiełko.

Zaczął od minimalnego powiększenia, a następnie przerzucił się na silny obiektyw

imersyjny. Jedynie, co mógł stwierdzić, to że preparat był jeszcze wyraźniejszy, niż pamiętał.
Stanowiłby doskonałą ilustrację do wykładu na temat niszczącego wpływu choroby
Creutzfelda-Jakoba na mózg ludzki. Na maleńkiej nalepce u krawędzi szkiełka widniał zro-
biony ołówkiem napis: G. Buchan.

Poprzednio nie zwrócił uwagi ani na to nazwisko, ani na inicjały poniżej - M.N. Teraz

wiedział, że preparat przygotowała Morag Napier z mózgu Gordona Buchana. Bannerman
przypomniał sobie domek, w którym mieszkała May Buchan. Ciekawe, czy wróciła z urlopu i
czy zamieszkała w Stobmor, u rodziców, jak sugerował Sproat. Jeszcze raz przesunął

background image

obiektyw wzdłuż wycinka mózgu, w którego komórkach rodziły się kiedyś myśli Gordona
Buchana.

Ktoś zapukał do drzwi.
- Proszę - rzucił Bannerman nie odwracając się od mikroskopu.
- Świetnie, że pan wrócił-posłyszał głos Charliego Simmonsa.
- Cześć, Charlie. Co słychać? - Bannerman nadal wpatrywał się w okular mikroskopu.
- Wszystko w porządku. Mieliśmy tylko mały kłopot z mikroskopem, ale to już zała-

twione.

- Jaki kłopot?
- Ciął za grube skrawki. Jest już stary. Może pomyślałby pan o zamówieniu nowego

albo wystąpił do kogoś z prośbą o dotację?

- Spróbuję, Charlie - obiecał Bannerman. Wiedział, że tegoroczny budżet szpitala w

części przeznaczonej na sprzęt medyczny został już dawno rozdysponowany. Wszelkie zamó-
wienia musiały więc czekać do kwietnia, do początku nowego roku finansowego. Wystąpie-
nie o dotację było jednak jakimś rozwiązaniem. Tak właśnie wyglądała ta marchewka, którą
Milne potrząsał mu przed nosem.

- Czy wraca pan od razu do pracy w laboratorium? - zapytał Charlie.
Bannerman pokręcił głową.
- Nie, zaczekam z tym do poniedziałku. Chcę się powoli wciągnąć.
- Karen odchodzi.
- Dlaczego?
- Zaproponowano jej pracę w jednym z prywatnych szpitali.
- I lepsze zarobki.
- Lepsze - przyznał Charlie.
- Zarząd szpitala prawdopodobnie zablokuje ten etat - powiedział Bannerman.
- Raczej tak - odrzekł Charlie. - Ale damy sobie radę. Jak zwykle, zresztą.
- Będę naciskał, żeby pozwolili nam kogoś przyjąć.
Charlie Simmons pokiwał głową.
- Coś ciekawego? - spytał, wskazując na mikroskop. Bannerman wstał i cofnął się od

stołu.

- Zobacz sam. Powiedz mi, co widzisz.
Simmons zmienił rozstaw okularów i metodycznie zabrał się do przeglądania preparatu.

Po chwili milczenia mruknął:

- Rozległa wakuolizacja gąbczasta... zanik starczy... i te włókienka białka... powiedział-

bym: choroba Creutzfelda-Jakoba.

- Ja też. I to jest przyczyna mojego wyjazdu na północ. Ten preparat zrobiono z mózgu

trzydziestoletniego mężczyzny, który umarł po trzech tygodniach choroby.

- Wolne żarty.
- To samo ja powiedziałem na tę rewelację - uśmiechnął się Bannerman. - Prawdę

mówiąc, nadal nie mogę się z tym pogodzić. Dlatego znowu oglądam te preparaty.

- Dobrze, że dziś nie pierwszy kwietnia - powiedział Charlie. - Bo nigdy bym panu nie

uwierzył. Już prędzej pomyślałbym, że ktoś pomylił preparaty.

Bannerman odłożył nóż i widelec. Jedzenie miało smak tektury, a restauracja była

paskudnie zatłoczona.

- Nie jesteś głodny? - Stella najwyraźniej nie miała zastrzeżeń co do jakości posiłku.

Widocznie jedzenie było w porządku, a jego niezadowolenie wynikało z przyczyn wewnętrz-
nych.

- Właściwie nie - odparł.

background image

- Nie powinieneś się tak przejmować - powiedziała Stella - zrobiłeś, co mogłeś.

Najważniejsze, że ten zmutowany wirus, czy co to tam było, jest martwy i nikomu nic już nie
zagraża.

- Martwy jak Lawrence Gili i ci trzej z Achnagelloch - mruknął Bannerman.
- Z tego, co mówiłeś, wynika, że Gili mógł z powodzeniem zginąć w wypadku. Nie

wiesz na pewno, czy został zamordowany... A co do tych trzech owczarzy - po prostu w pew-
nym momencie znaleźli się w nieodpowiednim miejscu. Mogło to się przytrafić każdemu z
nas.

- A zniknięcie mózgów? Pożar w szkole medycznej? Czy to nie wydaje ci się podej-

rzane? - zapytał Bannerman.

- Zgadzam się, że z tymi mózgami stało się coś dziwnego, ale pożar mógł powstać

najzupełniej przypadkowo. Czyż nie?

- Ja w to nie wierzę - oznajmił Bannerman.
- Może nie chcesz wierzyć.
- To nie takie proste - Bannerman pokręcił głową. - Nie wymyśliłem sobie faceta, który

napadł mnie w górach. Ani tego, że do mnie strzelano. Opon w moim samochodzie też nie
poprzecinały krasnoludki.

- Sam mówiłeś, że nie przyjęto cię tam z otwartymi ramionami. Miejscowi bali się, że

stracą przez ciebie pracę.

- Ale to nie oni zorganizowali dezaktywację plaży. Takie przedsięwzięcie wymaga

decyzji na wysokim szczeblu. Wiesz co? Zabawne, ale kiedy dziś rano Milne powiedział mi o
tym, co znaleźli na plaży, byłem już gotów wykreślić elektrownię z listy podejrzanych.

- Mimo wszystko nie powinieneś wyciągać zbyt daleko idących wniosków – powiedzia-

ła Stella. - Jeśli zarządzający elektrownią doszli do wniosku, że zamierzasz narobić im
kłopotów, postanowili się zabezpieczyć, ot, na wszelki wypadek. Taka jest już ludzka natura.
To jak sprzątanie mieszkania przed wizytą teściowej.

- A więc nie wierzysz mi - powiedział Bannerman.
- Wierzę, że ty wierzysz w to, co mówisz. Ja tylko próbuję przekonać cię, że nie warto

się przejmować. Już po wszystkim. Zrobiłeś, co mogłeś, z tego, co mówisz, wnoszę, że nie
ma żadnej nowej choroby, którą warto się martwić. Po prostu daj sobie z tym spokój.

Bannerman pokiwał głową. Wcale nie zamierzał dawać sobie spokoju, ale też nie miał

ochoty na kontynuowanie tej rozmowy.

- Co jeszcze zdarzyło ci się ciekawego? - zapytała Stella.
Bannerman zaśmiał się.
- W czasie tej wyprawy poznałem pewną osobę - powiedział. - Dziewczynę.
- Szczęściarz z ciebie - odrzekła Stella. - Czy to coś poważnego?
- Tak sądzę.
- W takim razie podzielam twoją radość. Opowiedz mi o niej. Czy jest młoda?
- Młodsza ode mnie - uśmiechnął się Bannerman, pewien, że w pytaniu Stelli kryje się

jakiś haczyk. - Nazywa się Shona MacLean i jest malarką. Czuję się przy niej odmieniony:
energiczny, pewny siebie...

- Młody? - podpowiedziała Stella z ironicznym uśmiechem. Bannerman wzruszył

ramionami, trochę rozczarowany jej reakcją.

Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.
- To był głupi żart - powiedziała cicho. - Naprawdę, cieszę się ze względu na ciebie.

Kiedy znów się z nią spotkasz?

- Niebawem, mam nadzieję - odparł Bannerman. - Jak najszybciej.

Po powrocie z lunchu postanowił oderwać się od sprawy Achnagelloch i wziąć się do

pracy. Uznał, że najwyższa pora zawrzeć znajomość z lekarzem przysłanym przez MRC na

background image

czas jego nieobecności. Olive poinformowała go, że doktor Sherbourne jest w prosektorium.

- W razie czego ja też tam będę.
Po tym, co słyszał od Charliego Simmonsa, Bannerman spodziewał się, że Sherbourne

będzie młody, ale żeby aż tak? Ze swoim wyglądem ucieleśnionej młodzieńczej żywotności
wydawał się bardzo nie na miejscu, kiedy tak pochylał się nad stołem prosektoryjnym. Był
wysoki, przystojny, energiczny i przepełniony radością życia. Sprawił, że Bannerman poczuł
się o sto lat starszy.

- Halo - powiedział. - Kim pan jest?
- Doktor Bannerman.
- O, przepraszam - Sherbourne poczerwieniał gwałtownie. - Proszę mi wybaczyć. Sły-

szałem, że pan wrócił, ale nie otrzymałem żadnych poleceń, więc pomyślałem, że będę robił
swoje.

- Proszę sobie nie przeszkadzać - powiedział Bannerman. - Chciałem tylko pana poznać

i podziękować za to, co pan zrobił pod moją nieobecność.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Sherbourne z miną świadczącą o

zupełnej szczerości. - To było niezwykle interesujące. Spędziłem tu wspaniałe chwile, że nie
wspomnę, ile się nauczyłem.

- A więc zamierza pan specjalizować się w patologii?
- Jak najbardziej - Sherbourne, który szykował się właśnie do wykonania pierwszego

nacięcia leżących na stole zwłok, uśmiechnął się radośnie - uważam, że to absolutnie fascynu-
jąca dziedzina. Zresztą pan musi czuć to samo.

Bannerman skinął głową, ale wstrzymał się od komentarzy. Przyglądał się, jak

Sherbourne prowadzi cięcie przez klatkę piersiową i powłoki jamy brzusznej, a następnie
sięga po nożyce do przecinania żeber, zamierzając dostać się do organów wewnętrznych.

- Właściwie to chciałbym zostać patologiem sądowym - oznajmił. - To jest mój cel.
Jego cel? - pomyślał Bannerman. Zamierza spędzić życie pośród rozkładających się

trupów, pozbawionych głów ciał, ubrań poplamionych nasieniem i przedwczorajszych
wymiocin? Oto jego cel?

- Rozumiem - powiedział.
Młodzieniec przystąpił do usuwania krwi z szyi zmarłego.
- Nie w ten sposób - powstrzymał go Bannerman. - Jeśli chce pan być patologiem

sądowym, musi pan pamiętać, że ślady obrażeń są często bardzo trudne do wykrycia, nawet w
przypadku uduszenia. Trzeba bardzo uważać przy usuwaniu krwi. Proszę spojrzeć - wyjął nóż
z ręki Sherbourna i sam wykonał nacięcie.

- Dziękuję! - w głosie młodego lekarza brzmiał nie skrywany entuzjazm. - Właśnie

takich rzeczy muszę się nauczyć.

- Drobiazg - odparł Bannerman. - A teraz nie będę już panu dłużej przeszkadzał.
Wracając po schodach do swojego gabinetu, Bannerman nie mógł opędzić się od myśli

o przemijaniu i następstwie pokoleń. Zastanawiał się też, dlaczego on sam został patologiem.
I jakoś nie bardzo mógł sobie przypomnieć.

background image

Rozdział 12

Stobmor, 4 lutego
- Znów się spóźnisz, jak będziesz się tak grzebał! - zawołała Kirstie Bell.
- Słyszałem, do cholery! - odparł jej małżonek. - I to przynajmniej ze sto razy.
- Uważaj, co mówisz, Andrew Bell. Nie jestem jedną z tych dziwek z przetwórni ryb. W

tym domu nie będzie rzucania mięsem. - Kirstie wstała od stołu i dalszą część swojej diatryby
wygłaszała zmywając naczynia. - Kiedy pomyślę o mężczyznach, których mogłam poślubić...
Powinnam słuchać biednego taty. Zawsze mówił, że do niczego nie dojdziesz. Chciał, żebym
wyszła za Jacka Croana, i wiesz co. Miał rację. Przedwczoraj widziałam Jacka i zgadnij,
czym on jeździ.

Andrew Bell posilał się w milczeniu niczym nie okazując, że słyszał zadane przez żonę

pytanie.

- Volvo, ot co - triumfalnie oznajmiła Kirstie. - Volvo z numerem rejestracyjnym na

„J”! A co my mamy? No, powiedz.

Bell nie przerwał jedzenia. Z rozmyślnie głośnym siorbaniem pochłaniał łyżka za łyżką

owsiankę na mleku.

- Vauxhalla z siedemdziesiątego dziewiątego, ot co! Więcej rdzy niż lakieru!
- Wiesz co, Kirstie? - Andrew podniósł wzrok znad talerza.
- Co?
- Założę się, że żona Jacka Croana ma osobną łazienkę, a w domu podwójne okna i

ocieplane ściany... a, i taras z oszklonymi drzwiami. Nie wolno o tym zapomnieć. Co to za
życie bez oszklonych drzwi? Sąsiedzi nie dowiedzą się, co masz w domu.

- Ty sobie ze mnie nie żartuj, Andrew Bell - ze złością odparła Kirstie. - Jesteś po

prostu zazdrosny. Nie możesz znieść, że inni coś w życiu osiągnęli. Nie wiem, po co ja się tak
staram. Urabiam sobie ręce po łokcie, żeby ten dom jakoś wyglądał, i co z tego mam? Nic, ot
co! Nawet słowa podziękowania!

Andrew siorbnął kolejną łyżkę mleka.
- Jesteś obrzydliwy! - nie wytrzymała Kirstie. Andrew siorbnął głośniej.
Wściekłość Kirstie skupiła się na szorowanym właśnie garnku.
Andrew spoglądał na nią kątem oka i nagle stwierdził, że wcale nie odczuwa zwykłej w

takich wypadkach skruchy. Kim była ta jędza o czerwonej z wściekłości twarzy? Wydała mu
się taka stara. Co stało się z tamtą uśmiechniętą dziewczyną, której zmysłowy urok urzekł go
trzydzieści lat temu? Dziewczyną, której bujne piersi i wyzywająco krągłe pośladki rozpalały
jego pożądanie, nie dając spać po nocach aż do tego sobotniego wieczora, kiedy wróciwszy z
tańców w mieście zamknęli się w pokoju gościnnym domu jego matki. Dziewięć miesięcy
później urodziła się May; sześć miesięcy po ich ślubie.

Czy możliwe, by to niekształtne ciało okryte spranym szlafrokiem było ciałem tej samej

Kirstie? Nawet jej głos się zmienił. To stworzenie wydawało z siebie chrapliwe, niskie dźwię-
ki przerywane kaszlem nałogowej palaczki, skamlało, piekliło się, warczało ze złością.
Prawdziwa Kirstie miała głos słodki i łagodny i nie potrzebowała wielu słów, aby wyrazić
obietnicę, od której ciarki przebiegały po grzbiecie. A jej oczy! Właśnie, jeszcze i to. Kirstie
miała cudowne, promienne oczy. W twarzy zaś tej kobiety błyszczały paskudne, małe
paciorki otoczone zmarszczkami, podpuchnięte, niemal ginące w fałdach obwisłej skóry. To
nie była Kirstie! Ta kobieta podstępem zajęła jej miejsce!

Czarownica! Na pewno czarownica! Zła wiedźma, która udając Kirstie doprowadzi go

do obłędu, jeśli natychmiast czegoś z tym nie zrobi. To ona sprowadzała na niego te okropne
bóle głowy! Teraz zrozumiał. To wcale nie był ból głowy! Rzuciła na niego urok, swoimi
czarami chciała go wpędzić w chorobę, zniszczyć go!

background image


- Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytała Kirstie. W jej głosie pojawiła się niepewność.

- Znowu boli cię głowa? Może jesteś chory? No, powiedz - nalegała, starając się odzyskać
władczy ton.

- Chory? Ja? Nie, nie jestem chory... - spokojnie odparł Andrew. - Tylko właśnie

zrozumiałem... - powoli wstał od stołu.

- Co zrozumiałeś? - warknęła Kirstie. - Pleciesz bzdury, a jeśli się nie pośpieszysz...
- Ty nie jesteś Kirstie.
- Co ty bredzisz. Gdybym nie była Kirstie, nie zostałabym twoją żoną i nie mieszkała w

tym chlewie. Nie patrz tak na mnie. Słyszysz? Przestań, mówię!

Bell, który wciąż trzymał w ręku łyżkę umazaną owsianką, z całej siły uderzył nią w

twarz Kirstie. Upadła, przyciskając dłonią rozcięcie pod lewym okiem. Podniosła na niego
przerażony wzrok i wyjąkała:

- Uderzyłeś mnie... Czyś ty oszalał?
- Nie jesteś Kirstie - wyszeptał Andrew, patrząc na nią z góry pozbawionym wyrazu

wzrokiem. Złapał stojącą na stole butelkę mleka i podniósł ją nad głowę.

Kirstie zasłoniła oczy i wydała przeraźliwy krzyk, urwany, gdy dno butelki ugodziło ją

w usta. Siła ciosu była dość wielka, by wybić jej większość przednich zębów; ich poszarpane
pieńki wryły się w wargi. Andrew ponownie zamachnął się i rozbił butelkę na głowie Kirstie.

Nie wypuścił z ręki szyjki naczynia. Pochylił się i wyszczerbioną krawędzią butelki jął

orać twarz żony, raz za razem, aż zmieniła się w pozbawioną ludzkich rysów krwawą masę.

- Nie jesteś Kirstie - szeptał gorączkowo. - Nie jesteś... Kirstie.
Na koniec wyprostował się i dysząc ciężko popatrzył na leżący na podłodze kształt -

coś, co jeszcze niedawno było jego żoną.

- Czarownica! - wysapał. - Trzeba spalić... czarownicę!
Z taką samą skrupulatnością, z jaką masakrował twarz żony, Beli przystąpił do

wznoszenia dla niej stosu pogrzebowego. Odkręcił zbiornik z naftą od piecyka w korytarzu i
jego zawartość wylał na zwłoki. Następnie przykrył je przyniesioną z bieliźniarki pościelą,
którą również namoczył w nafcie. Dalej poszły ręczniki i obrusy, a na to dwa połamane
krzesła kuchenne. Nad ciałem Kirstie urosła wysoka piramida. Zadowolony z rezultatów
swojej działalności Bell zdjął z wieszaka w holu kurtkę i ubrał się.

- Spóźnię się do pracy - mruknął.
Jego ostatnią czynnością przed rzuceniem na stos zapalonej zapałki było odkręcenie

kurków kuchenki gazowej.

Gwałtowność, z jaką ogień ogarnął stos, zaskoczyła Bella. W jednej chwili żółte

płomienie wzniosły się pod sufit. Gęsty, czarny dym błyskawicznie wypełnił kuchnię. Osła-
niając twarz przed żarem, Bell cofnął się do drzwi i wyszedł zamykając je za sobą.

- Płoń, wiedźmo! Spal się na popiół - mamrotał schodząc po schodach. Znów się spóźni.

I znów MacKinnon będzie się go czepiał. Dlaczego nikt nie pomyśli o jego bolącej głowie?
Dlaczego?

- A więc w końcu raczyłeś się zjawić! - zawołał tęgi, rudowłosy mężczyzna na widok

Bella przekraczającego próg warsztatu samochodowego Stobmor Engineering. - To jest
warsztat, nie kemping! Spóźniłeś się trzeci raz w tym tygodniu, a do tego dzwonił właśnie
George Duthie i powiedział, że rozrusznik, który założyłeś wczoraj do jego escorta, nie
działa. Był wściekły. Możesz mi powiedzieć, co się z tobą, do diabła, dzieje?

Bell przeszedł obok rozzłoszczonego szefa, jakby go tam wcale nie było. I oczywiście

podsycił tym jego gniew. MacKinnon podniósł głos:

- Powiedziałem Duthiemu, że przyjdziesz do niego na farmę i poprawisz to, co

sknociłeś. Obiecałem też Lochanowi, że do południa skończysz spawanie przy jego furgonet-
ce, więc lepiej się ruszaj!

background image

Bell nadal jakby nie dostrzegał obecności MacKinnona. Poruszał się wolno, sztywno,

niczym zdalnie sterowany automat. Poszedł w głąb warsztatu i odczepił łańcuch, którym
przytwierdzony był do ściany wózek z butelkami gazu do spawania. MacKinnon przyglądał
się, jak wykręca i ciągnie wózek przez halę. Czuł, że z Bellem coś jest nie tak, ale co?
Miejsce złości zajęła ciekawość.

- Słuchaj, jeśli masz jakieś kłopoty, powiedz mi. Może coś wymyślimy...

Bell nie zareagował. Ustawił wózek z butlami obok starej furgonetki bedforda, odwinął

węże i odkręcił zawór dopływu acetylenu. Pstryknął zapalarką i u wylotu palnika pojawił się
żółty, zwiewny płomień. Na jego widok Bell uśmiechnął się, jakby przypomniał sobie coś
miłego. MacKinnon zbliżył się i stanął u jego boku.

- Myślisz, że mi sprawia przyjemność wydzierać się na ciebie co rano? Może byśmy się

dogadali, co?

Nie spojrzawszy na szefa, Bell sięgnął do butli z tlenem i odkręcił zawór. Żółty płomień

natychmiast nabrał intensywnie niebieskiej barwy. MacKinnon zakipiał złością. Ani on, ani
Bell nie mieli okularów ochronnych.

- Co ty, do cholery, wyprawiasz! - wrzasnął, osłaniając dłonią oczy.
Wolno, niczym w transie, Bell odwrócił się ku niemu. Uśmiechnął się jakimś nieobec-

nym uśmiechem i bez namysłu przytknął płomień palnika do twarzy MacKinnona. Wystar-
czyła sekunda, by pojawiła się zionąca czernią spalenizny dziura. MacKinnon upadł; jego
głowę spowiła chmura dymu, który powoli rozwiewał się ku górze. Bell przestąpił ciało i
jakby nigdy nic zabrał się do pracy przy furgonetce. Uniósł ją na hydraulicznym podnośniku i
zajął miejsce pod podwoziem. Pochłonięty był spawaniem ramy, kiedy w warsztacie zjawił
się listonosz i, ujrzawszy zwłoki MacKinnona, krzyknął przerażony.

Bell wyjrzał spod furgonetki i uśmiechnął się.
- Cześć, Neil - powiedział. - Co słychać?
Listonosz cofnął się; uśmiech na twarzy Bella robił piorunujące wrażenie. Było w nim

coś koszmarnie nieludzkiego. Bell stał bez ruchu, jakby czekając na odpowiedź. Płomień
wydobywający się z zapomnianego w dłoni palnika skierowany był prosto w zbiornik z
paliwem furgonetki. Listonosz odwrócił się i z krzykiem rzucił się ku drzwiom. Za nim
rozległ się ogłuszający huk; podmuch gorącego powietrza wyrzucił go na ulicę.

Z trudem podniósł się na kolana i spojrzał w otwarte wrota warsztatu. Widział, jak

płonąca sylwetka Andrew Bella z uniesionymi nad głową rękoma obraca się w śmiertelnym
tańcu i wolno osuwa się na podłogę. Listonosz, jak urzeczony, z szeroko rozwartymi oczyma
chłonął porażający widok. Ocknął się dopiero na dźwięk drugiej eksplozji. Wtedy jeszcze o
tym nie wiedział, ale był to wybuch gazu w domu na sąsiedniej ulicy.

Bannerman szykował się już do spania, kiedy zadzwonił telefon. O tej porze dzwoniła

zwykle Shona, ale dzisiaj już z nią rozmawiał, nie dawniej jak godzinę temu.

- Bannerman. Słucham.
- Doktor Bannerman? Mówi Agnus MacLeod z Achnagelloch.
Bannerman był bardzo zaskoczony, ale udało mu się to ukryć.
Wyraził zainteresowanie zdrowiem starego lekarza, a potem spytał:
- Co mogę dla pana zrobić, doktorze?
- Raczej, co ja mogę zrobić dla pana - odparł MacLeod. - Mieliśmy tu dziś w Stobmor

wypadek, który powinien pana zainteresować.

- Ach tak. Jakiego rodzaju wypadek?
- Pewien mężczyzna dostał napadu szału.
- Rozumiem. - Bannerman poczuł, że robi mu się zimno.
- Mechanik, niejaki Andrew Bell. Kompletnie postradał zmysły. Zamordował żonę i

background image

swojego pracodawcę, sam też zginął. Mając w pamięci tych trzech zmarłych przed kilkoma
tygodniami, pomyślałem, że ten przypadek może mieć pewne znaczenie.

Bannerman natychmiast uświadomił sobie wagę informacji MacLeoda. Jeśli przyczyna

śmierci była taka sama, co w przypadku tamtych trzech robotników, znaczyło to, że źródło
choroby jest wciąż aktywne! Z gardłem ściśniętym ni to strachem, ni to podnieceniem,
wychrypiał:

- Co stało się z ciałem tego człowieka?
- Niewiele z niego zostało - odparł MacLeod. - Oblany płonącą benzyną upadł na

zapalony palnik acetylenowo-tlenowy.

- Jakie są szanse uzyskania próbek do badania histopatologicznego?
- Niestety, żadne. Nie mówię o poparzeniach, panie doktorze. Mówię o kremacji.
- Jasny gwint! - Bannerman zrozumiał, że znów spotyka go niepowodzenie. I nagle

dotarło do niego to, co MacLeod powiedział o zawodzie zmarłego. - Mówi pan, że ten czło-
wiek pracował w warsztacie samochodowym?

- Jako mechanik.
- To nie pasuje - zauważył Bannerman. - Od jak dawna pracował w tym zawodzie?
- Od około piętnastu lat, a wcześniej był robotnikiem w przetwórni ryb na wschodnim

wybrzeżu.

- Ale coś go musiało łączyć z tamtymi.
- Pewne związki rodzinne.
- Mianowicie?
- Jego córka, May Bell, jest, czy raczej była, żoną Gordona Buchana.
- Bell był ojcem May Buchan? - wykrzyknął Bannerman.
- Zgadza się. Czy coś z tego wynika?
- Nie wiem - przyznał Bannerman. - Zawiadomię pana, jeśli coś przyjdzie mi do głowy.

I, panie doktorze...

- Tak?
- Jestem wdzięczny za telefon. Gdyby zdarzyło się jeszcze coś...
- Dam panu znać - obiecał MacLeod.
- Jak to, do diabła, możliwe, żeby... - mruczał Bannerman głowiąc się nad zagadką

śmierci Andrew Bella. W jaki sposób teść Gordona Buchana zaraził się scrapie? Przecież
nigdy nie miał do czynienia z owcami! Od piętnastu lat pracował w warsztacie samochodo-
wym. A jednak to nie mógł być przypadek. Najważniejsze, że źródło zabójczej choroby nie
zostało zlikwidowane. Wirus atakował Stobmor. Było zbyt późno na telefon do MRC,
zadzwoni więc do Milne’a z samego rana.

Następnego dnia Bannerman zjawił się w szpitalu tuż po ósmej trzydzieści i dowiedział

się, że Milne już dzwonił. Czekając, aż Olive połączy go z MRC, zapalił papierosa.

- Obawiam się, że mam złe wieści - zaczął Milne.
- Jeśli chce mi pan powiedzieć o tym szaleńcu ze Stobmor, to istotnie zła wiadomość -

odparł Bannerman.

- Skąd pan wie?
- Wczoraj wieczorem dzwonił do mnie tamtejszy lekarz, MacLeod.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Milne. - Ten człowiek pracował w warsztacie

samochodowym.

- Ano właśnie - przytaknął Bannerman.
- Na dziesiątą trzydzieści zwołałem nadzwyczajne posiedzenie Rady. Zdąży pan?
Bannerman obiecał, że zdąży.
Jako ostatni na spotkanie w gmachu MRC przybył wysłannik gabinetu premiera, Cecil

Allison. Bannerman stał przy oknie w sali posiedzeń i widział, jak na zalany deszczem
dziedziniec zajeżdża czarny rover. Z tyłu dobiegały go głosy Milne’a i Sir Johna Flowersa,

background image

omawiających jakieś wewnętrzne sprawy MRC. Drzwi rovera otworzyły się i wysiadł
Allison; Bannerman odszedł od okna i zajął miejsce przy stole.

- Przepraszam, że kazałem panom czekać - już w progu usprawiedliwiał się Allison. -

Od rana mam dzisiaj urwanie głowy. - Uśmiechnął się i usiadł.

Głos zabrał Flowers.
- Doktor Bannerman wyraził pogląd, że powinniśmy rozpocząć oficjalne dochodzenie w

sprawie zgonów w Stobmor i Achnagelloch; żadne ukradkowe węszenie nie ma już sensu.
Osobiście skłonny jestem zgodzić się z tą opinią.

Allison, wytworny jak zwykle, wyciągnął przed siebie dłoń gestem wzywającym do

rozwagi.

- Jak rozumiem - rzekł - na obecną sytuację wpłynęła wiadomość o śmierci pewnego

mieszkańca Stobmor.

- Trzech, jeśli uwzględnimy żonę chorego i jego pracodawcę - wtrącił Milne. - Wszyscy

zginęli w dość niezwykły i przerażający sposób.

- Tak, tak - z lekkim zniecierpliwieniem odparł Allison - ale z naszego punktu widzenia,

to znaczy w świetle naszego zainteresowania problemem chorób mózgu, liczy się jedynie
jedna ofiara. Czyż nie mam racji?

- Owszem - zgodził się Flowers.
- O ile wiem, zmarły nie miał do czynienia z owcami ani też bydłem?
- Nie.
- A więc wnioski panów oparte są wyłącznie - Allison położył nacisk na słowie

„wyłącznie” - na doniesieniach o irracjonalnym zachowaniu chorego.

- Symptomy choroby były identyczne jak w poprzednich wypadkach - odezwał się

Bannerman. - Poza tym chory był spokrewniony z jedną z wcześniejszych ofiar.

- Owe symptomy, według posiadanych przeze mnie informacji, to po prostu obłęd.

Zgadza się?

- W zasadzie, tak - przyznał Milne.
- Żadnych swoistych objawów?
- Na to wygląda.
- Zmierzam do tego, panowie - oznajmił Allison tonem człowieka przeświadczonego o

swojej racji - że wypadki tego rodzaju nie są niczym niezwykłym. W gazetach roi się od
doniesień o ludziach, którzy w reakcji na taki czy inny stres sięgają po broń i dopuszczają się
najokropniejszych zbrodni. To nic nowego. Z tego właśnie powodu na rząd Jej Królewskiej
Mości wywierane są naciski, aby dokonać rewizji przepisów regulujących dostęp do broni
palnej.

Bannerman spodziewał się, że Allison zechce zbagatelizować sytuację, jaka się

wytworzyła po śmierci Bella. W przypadku reprezentanta rządu taka reakcja była niemal
odruchowa i najzupełniej zrozumiała. W tym, co mówił, było jednak sporo racji. Facet znał
się na swojej robocie, to trzeba mu było przyznać. Wyłożył argumenty i teraz czekał na
odzew strony przeciwnej. Bannerman nakazał sobie w duchu spokój i powiedział:

- Moim zdaniem to, co zdarzyło się w Stobmor, nie może być traktowane jak

przypadek. Jestem przekonany, że ta śmierć ma związek z poprzednimi i że nie będzie
ostatnią, jeśli czegoś nie przedsięweźmiemy. Musimy zidentyfikować źródło epidemii, a do
tego konieczne jest odnalezienie go.

Flowers i Milne wstrzymali się od głosu, czekając na replikę Allisona. Ten zwrócił się

do Flowersa i mówił teraz znacznie chłodniejszym, twardszym tonem.

- Nie dalej jak wczoraj byliście panowie zdecydowani przed stawić rządowi Jej

Królewskiej Mości oświadczenie, iż brak dowodu na to, że istnieje związek między choroba-
mi mózgu zwierząt a podobnymi schorzeniami u ludzi. Dzisiaj, tylko dlatego, że jakiś
człowiek postradał zmysły... twierdzicie, iż nie jest to możliwe.

background image

- Sądzę, że musimy się wstrzymać ze złożeniem tego tak upragnionego przez pana

oświadczenia - spokojnie odparł Flowers.

- Jak długo?
- Dopóki nie uzyskamy całkowitej pewności, panie Allison. - Tą odpowiedzią Flowers

zyskał sobie uznanie Bannermana.

Allison także wyczuł, że Flowers nie pozwoli wmanewrować Rady w sytuację, która

mogłaby zagrozić jej prestiżowi. Spuścił nieco z tonu i próbował się targować.

- Wystarczyłoby mi stwierdzenie, że ten ostatni przypadek mogły wywołać przyczyny,

o których wspomniałem. Czyż ten człowiek nie mógł dostać szału z powodu, na przykład,
kłopotów rodzinnych?

Flowers, Milne i Bannerman jak na komendę skinęli głowami.
- W takim razie - rzekł Allison - mam propozycję.
Bannerman poprawił się na krześle, jakby szykując się do odparcia ataku, ale nic nie

powiedział.

- Jeśli już teraz uruchomimy procedurę jawnego śledztwa - ciągnął Allison - prasa zrobi

z tej sprawy sensację. „Zabójcza choroba mózgu pustoszy szkockie miasto” - takich tytułów
możemy oczekiwać. W powodzi bombastycznych nagłówków nikt nie będzie dochodził
prawdy. Szkody jakie poniosą hodowcy, mogą być nie do naprawienia.

- Co pan proponuje? - zapytał Milne.
- Proponuję nie robić nic.
- Nic?
- Przez pewien czas wstrzymać się od jakichkolwiek działań. I jeśli przed upływem

uzgodnionego terminu nie usłyszymy o kolejnych szaleńcach mordujących swe żony, uzna-
my, że cała ta sprawa ze scrapie w Achnagelloch miała charakter jednostkowy i odłożymy ją
ad acta. MRC przygotuje raport dotyczący sytuacji epidemiologicznej kraju w zakresie zapa-
dalności na choroby mózgu, w którym znajdzie się stwierdzenie, że jej wzrost nie wiąże się z
inwazją chorób odzwierzęcych. Jeśli natomiast wydarzy się coś nowego, otrzymacie wolną
ręką w prowadzeniu śledztwa wszelkimi dostępnymi metodami.

- Co wy na to, panowie? - Flowers zwrócił się do Milne’a i Bannermana.
- Jakiego okresu ma dotyczyć ta umowa? - spytał Bannerman.
- Trzech tygodni - odrzekł Allison.
- Czterech.
- Zgoda. - Allison spojrzał pytająco na przedstawicieli MRC. Dali znak, że się zgadzają.
Allison spojrzał na zegarek i oznajmił, że musi pędzić. Po jego wyjściu Bannerman

natychmiast się odprężył. Uśmiechnął się i potrząsnął głową. Tacy jak Allison potrafią czło-
wiekowi ukraść sztuczną szczękę w taki sposób, że zorientuje się dopiero przy obiedzie.

- Pan naprawdę jest zdania, że śmierć Bella nie była sprawą przypadku, prawda? -

spytał Flowers.

- Tak, tak właśnie przypuszczam - odrzekł Bannerman - chociaż, proszę mi wierzyć,

chciałbym, aby tak nie było.

Dni mijały i Bannerman wrócił do dawnego, uporządkowanego stylu życia sprzed

wyprawy do Szkocji. W jego przyjaźni ze Stellą zaszły jednak pewne zmiany. Nie spotykali
się tak często jak dawniej, a jemu nie przyszłoby już do głowy dzwonić do niej w środku
nocy, aby omówić jakiś drobiazg. Wiedział, że taka zmiana była nieunikniona i nawet było
mu z tego powodu smutno, ale z drugiej strony uczucie, jakim darzył Shonę, nie zmniejszyło
się.

Najważniejszym wydarzeniem każdego dnia był wieczorny telefon do Shony. Po raz

pierwszy w życiu Bannerman miał kogoś, z kim gotów był rozmawiać o wszystkim.
Najmniejszy drobiazg w rozmowie z Shoną nabierał niezwykłej wagi. Zdawał sobie sprawę,

background image

że w ten sposób odsłania się, że ryzykuje ból i upokorzenie, ale to nowe doznanie nie było
nieprzyjemne. Przez całe życie trzymał bliźnich na dystans.

- Nadal żadnych wieści z północy? - spytała pewnego dnia Shona.
- Nie. A już minęło dziesięć dni.
- I wciąż spodziewasz się kolejnych zachorowań?
- Tak. Jestem przekonany, że Bell zaraził się w podobny sposób jak Buchan i pozostali.

A to oznacza epidemię, której przyczyna nie została pogrzebana razem z padłymi owcami z
Inverladdie. Musi istnieć jakieś źródło choroby, o którym nawet nie pomyśleliśmy. W całej
tej sprawie jest okropnie dużo niejasności.

- I przez cały miesiąc nic nie możesz zrobić?
- Tylko czekać i mieć nadzieję, że byłem w błędzie.
- A więc ja też mam tę nadzieję - powiedziała Shona.
- I lepiej, żeby wszyscy ją mieli.
- Jeśli pojawi się następny chory, weźmiesz udział w dochodzeniu?
Bannerman nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej.
- Tkwię w tej sprawie, czy to się komuś podoba czy nie - oświadczył.
- Rozumiem - powiedziała Shona.
- Cokolwiek się stanie, w końcu miesiąca wybieram się do ciebie na długi weekend.

Jeśli, oczywiście, będziesz wtedy wolna. Jest wiele spraw, o których chciałbym z tobą poro-
zmawiać.

- Naturalnie - zapewniła Shona. - Już zaczynam liczyć dni.
- Żałuję, że nie mogę przyjechać wcześniej.
- Przyjedziesz, kiedy będziesz mógł.
Minęły prawie trzy tygodnie bez sygnału z MRC i w umyśle Bannermana zakiełkowała

nadzieja, że jego najgorsze obawy jednak się nie sprawdzą. Jeszcze tydzień i rząd otrzyma
oświadczenie, na którym tak mu zależy. W ten sposób sprawa Achnagelloch przestanie
istnieć. Władze będą zadowolone, farmerzy będą zadowoleni - wszyscy, z wyjątkiem doktora
Bannermana. On nie zapomni faktu, że zmarło siedmioro ludzi i że nowa straszna choroba
czai się gdzieś na owczych pastwiskach. Nie ma znaczenia, że chwilowo zanikła ani że dla
pewnych ludzi wygodniej jest zapomnieć o jej istnieniu. Zadowolenie, które zdobywa się
chowając głowę w piasek, trwa bardzo krótko.

Późno w nocy, po ostatnich wiadomościach telewizyjnych, kiedy zamierzał już iść do

łóżka, zadzwonił MacLeod. Bannermana natychmiast odeszła senność.

- Następny? - zapytał bez wstępów.
- Tak - odrzekł MacLeod.
Bannerman zamknął oczy i przełknął ślinę.
- Niech pan mówi.
- Dziś wieczorem otrzymałem wezwanie do chorego robotnika. Dzwoniła jego żona

mówiąc, że mąż zachowuje się podejrzanie. Zauważyłem u niego te same objawy, które
występowały u Gordona Buchana.

- Czy on żyje?
- Tak. Choć nie wiem, jak długo pociągnie. Dałem mu na uspokojenie i ułożyłem w

naszym szpitaliku w Stobmor. Co pan sądzi o przewiezieniu go?

- Dokąd konkretnie?
- Biorąc pod uwagę nasze podejrzenia, chyba najlepiej byłoby go umieścić na oddziale

neurochirurgii Western General w Edynburgu. Tylko że z pewnych względów, bardzo nie
chciałbym tego robić.

- W czym problem? - zapytał Bannerman.
- Sądzę, że musimy uczciwie przyznać, iż szanse utrzymania chorego przy życiu są

żadne. Jeśli go przewieziemy, to tylko po to, żeby uzyskać maksimum informacji o przebiegu

background image

choroby. W Western General mają odpowiedni do tego sprzęt. Inna sprawa, czy będzie to w
porządku wobec jego żony.

- Rozumiem - powiedział Bannerman. Rozterka starego lekarza wydała mu się uzasa-

dniona.

- Moim zdaniem, dopiero badanie histopatologiczne materiału z autopsji dostarczy nam

istotnych informacji o tej chorobie. Żadne EEG wiele nam nie pomoże.

- W takim razie sądzę, iż zatrzymam go na miejscu.
- Zgoda - odparł Bannerman. - Zamierzam przyjechać do pana. Chciałbym osobiście

zbadać chorego.

- Doskonale.
- Powiedział pan, że pacjent jest robotnikiem. Pracował na farmie?
- Nie, w kamieniołomach.
- Czy coś go łączy z wcześniej zmarłymi?
- Obawiam się, że tym razem nie, ale wpadłem na pewien pomysł...
- Tak?
- Kamieniołomy leżą na zachód od farmy Inverladdie. Nie jest wykluczone, że kilka

zarażonych owiec zawędrowało w okolice zakładu.

- To jest myśl - przyznał Bannerman. - Ale tak czy inaczej do zarażenia się konieczny

jest bezpośredni kontakt z chorym zwierzęciem. Dopiero wtedy wirus może wniknąć przez
skaleczenia i zadrapania na skórze.

- A u kamieniarzy pokaleczone ręce to niemal reguła - zauważył MacLeod.
- Może i tak. - Bannerman nie był przekonany. - Chciałbym prosić o bliższe informacje

o tym pacjencie. - Otworzył leżący przy telefonie notes i zrzucił kciukiem skuwkę z pióra.

MacLeod dyktował:
- Mężczyzna, dwadzieścia trzy lata, żadnych poważniejszych chorób na koncie. Z

wyjątkiem bólu głowy w zeszłym tygodniu nie zdradzał żadnych objawów choroby, aż do
wczoraj, kiedy żona zauważyła u niego zaburzenia świadomości. Powiedziała, że wyglądało
to tak, jakby na chwilę wpadał w jakiś trans. Dzisiaj zachowywał się już zdecydowanie
nienormalnie, więc przestraszona zadzwoniła do mnie.

- W jakim sensie „nienormalnie”?
- Zauważyła, że wyjada pokarm z psiej miski; potem chciał iść do pracy bez butów.

Kiedy próbowała z nim rozmawiać, patrzył na nią takim wzrokiem, jakby jej nie znał,
chwilami wręcz z nienawiścią. Dotąd byli wyjątkowo dobrym małżeństwem; bardzo to, bie-
daczka, przeżywa.

- Trudno się dziwić - powiedział Bannerman.
- Zważywszy, co się stało z Andrew Bellem, nie chciałem ryzykować zostawienia

Turnbulla w domu, nawet po podaniu mu środków uspokajających. To dlatego kazałem
przenieść go do szpitala.

- Powiedział pan „Turnbull”?
- Colin Turnbull.
- Cholerny świat! - wybuchnął Bannerman.
- Znał go pan?
- Często bywał w barze hotelu w Achnagelloch, kiedy tam mieszkałem. Lubiłem go.
- Bystry chłopak - powiedział MacLeod. - Kończył właśnie studia zaoczne.
- Pamiętam. Mówił mi o tym.
- Jego żona Julia jest nauczycielką w szkole w Stobmor.
Bannerman przypomniał sobie rysunki w oknach wiejskiej szkoły.
- Kto wie o chorobie Turnbulla? - zapytał.
- W tak małej miejscowości nie uchowa się żaden sekret - odparł MacLeod. - Do tej

pory cała wieś huczy od płotek o kolejnym przypadku zapalenia opon mózgowych.

background image

- Szlag by...
- Taka sprawa prędzej czy później musiała wyjść na jaw.
- Nie to mnie martwi.
- A co?
- Myślę, że nie od rzeczy byłoby postawić jakiegoś strażnika pod drzwiami pokoju

Turnbulla.

- Dostał potężną dawkę środków uspokajających. Nie sądzę, by mógł komuś zagrażać.
- Chodzi mi raczej o to, co może zagrażać jemu.
- Nie rozumiem - zdziwił się MacLeod.
- Panie doktorze, nie wszyscy chcą, żebyśmy odkryli prawdę o tej epidemii.
- Mówi pan poważnie?
- Tak.
- Spędzę tę noc w szpitalu - oznajmił MacLeod. - Julia Turnbull też tam będzie, więc

Colinowi nic nie grozi.

- Nie sądziłem, że tak pan dba o swoich pacjentów.
- Dwadzieścia trzy lata temu pomogłem Turnbullowi przyjść na świat - rzekł MacLeod.

- Byłem gościem na jego ślubie z Julią i opiekowałem się nią, kiedy przed trzema laty
urodziła martwe dziecko. Jeśli los chce, by Colin Turnbull umarł, będę przy nim, aby w miarę
swoich możliwości nieść mu ulgę w cierpieniu i pomóc jego żonie.

- Oczywiście. - Bannerman musiał przyznać, że postawa starego lekarza zrobiła na nim

spore wrażenie. U św. Łukasza wszystko wyglądało inaczej. Pośród monitorów, wykresów i
kart chorobowych nie było już miejsca na osobisty stosunek do pacjenta. Gdyby ktoś inny
powiedział to, co MacLeod, Bannerman uznałby go za sentymentalnego i staroświeckiego.
Ponieważ jednak znał starego i lubił go, poczuł się nieco zawstydzony.

- Kiedy mamy się pana spodziewać?
- Rano pierwszym rejsem British Airways odlatuję do Aberdeen. Na lotnisku wynajmę

samochód i przy odrobinie szczęścia po południu będę w Stobmor.

- Zarezerwować panu pokój w hotelu? - zapytał MacLeod.
- Byłbym zobowiązany.
- W Achnagelloch czy w Stobmor?
- W Stobmor. Będę bliżej szpitala. I... wiem, że to paskudnie zabrzmi, ale...
- Tak?
- Czy znajdę tam warunki do przeprowadzenia sekcji zwłok?
- Mamy tu niewielką salę operacyjną. Będzie mógł pan z niej skorzystać.

background image

Rozdział 13

Zegar przy łóżku powoli odmierzał godzinę za godziną. O wpół do trzeciej Bannerman

zrozumiał, że już nie zaśnie. Postanowił pojechać do szpitala i zamiast telefonować z lotniska,
zostawić kartki dla Olive, Charliego Simmonsa i Leemana. Ich najbardziej dotknie jego
nieobecność. Dyrekcja szpitala też nie będzie zachwycona nagłym zniknięciem kierownika
pracowni, ale załatwienie urlopu drogą urzędową trwałoby zbyt długo, a on nie miał czasu. A
podejrzewał, że Colin Turnbull ma go jeszcze mniej...

Na biurku Olive zostawił liścik, w którym prosił, by zawiadomiła MRC, że doktor

Bannerman jest w drodze do Szkocji i skontaktuje się z nimi po południu. Pozostało mu
jeszcze spakować trochę narzędzi do wykonywania sekcji; nie potrzebował pełnego zestawu,
wybierał tylko te, których prawdopodobnie nie znajdzie w wiejskim szpitalu. Noże i skalpele
chirurgiczne nie różnią się od tych, które są używane przez patologa.

Zdawał sobie sprawę, że obładowany narzędziami napotka trudności z przejściem przez

wykrywacz metali na lotnisku, ale miał przy sobie wystarczająco dużo dokumentów na
potwierdzenie swojej zawodowej tożsamości, a zresztą nie miał nic przeciwko temu, by jego
żelastwo podróżowało w luku bagażowym. Ostatnim spojrzeniem ogarnął salę prosektorium,
pogasił światła i zamknął drzwi. Pora ruszać.

Na lotnisku Heathrow zjadł śniadanie - bardziej dla zabicia czasu niż by zaspokoić głód

- a następnie zadzwonił do Shony, chcąc zawiadomić ją, że jedzie na północ. Przepraszał za
telefon o tak wczesnej porze, ale przerwała mu zapewnieniem, że już od dawna jest na nogach
i właśnie wybiera się na plażę.

- Czyżbyś miała ładną pogodę? - zapytał.
- W tej chwili tak - odparła - ale z zachodu idzie sztorm. Jeśli nie odwołają promu,

popłynę na ląd i spotkamy się w Stobmor.

- To właśnie miałem nadzieję usłyszeć - powiedział Bannerman.
Sztorm przepowiedziany przez Shonę nadciągnął nad Szkocję godzinę później.

Rozhulał się na dobre, kiedy samolot Bannermana przeleciał linię wzgórz Perthshire; kapitan
z góry przepraszał za przykre skutki turbulencji. W czasie podchodzenia do lądowania w
Aberdeen Bannerman kilkakrotnie stracił panowanie nad żołądkiem. Najgorszy był moment,
kiedy przed dotknięciem płyty lotniska samolot zaczął kołysać się na boki, by po chwili z
łomotem opaść na asfalt pasa startowego. W kabinie pasażerskiej dało się słyszeć zbiorowe
westchnienie ulgi. Bannerman zauważył, że nawet stewardesy wymieniają porozumiewawcze
uśmiechy. Potem wszystko utonęło w rozgardiaszu towarzyszącym zawsze opuszczaniu
samolotu.

Skutkiem czyjegoś niedopatrzenia musiał pół godziny czekać na samochód. Dopiero po

interwencji urzędniczki biura wynajmu ściągnięto go z miasta. Czas oczekiwania Bannerman
spędził w kawiarni portu lotniczego popijając cienką, letnią kawę przy plastikowym stoliku i
przyglądając się ulewie za oknem. Jeśli podobna pogoda była na zachodzie, prom na pewno
został odwołany.

Samochód w końcu się znalazł i Bannerman wyjechał z miasta drogą wiodącą na

północ. Tuż za Huntly deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem; skręciwszy za Inverness na
północny zachód, jechał już w zamieci śnieżnej. Lokalne drogi zalegały solidne zaspy i
pokonanie ostatnich trzydziestu kilometrów zajęło mu ponad półtorej godziny. W Stobmor
był o szóstej wieczorem. Zostawił bagaż w hotelu i skierował się prosto do szpitala.

Natychmiast zorientował się, że przybył za późno. Za oszklonymi drzwiami poczekalni

zobaczył Agnusa MacLeoda, który obejmował szlochającą kobietę, niewątpliwie żonę Colina
Turnbulla. Lekarz, zwrócony twarzą do wejścia, zauważył Bannermana i ponad ramieniem
kobiety dał mu znak dłonią, by zaczekał na zewnątrz. Bannerman skinął głową i przeszedł do

background image

sąsiedniego pomieszczenia, gdzie natknął się na pielęgniarkę zajętą parzeniem herbaty.
Przedstawił się.

- Nazywam się Drummond - odrzekła. - Doktor MacLeod spodziewał się pana

wcześniej.

- To przez tę pogodę.
- Faktycznie, paskudna - przyznała.
- Colin Turnbull nie żyje, prawda? - zapytał.
- Od piętnastu minut.
Bannerman zauważył, że mimo pozornego opanowania pielęgniarka była głęboko

wzruszona. Zdradzało ją wyraźne drżenie podbródka.

- Da sobie pani radę? - zapytał łagodnie.
Kobieta skinęła głową, ale zaraz przyłożyła dłoń do oczu, jakby sprawdzając, czy nie

płyną z nich łzy.

- Nigdy dotąd... - wyjąkała - nigdy nie widziałam, żeby ktoś umierał w ten sposób. -

Mówienie sprawiało jej widoczną ulgę. Odetchnęła głęboko i długo wstrzymywane łzy
pociekły jej po policzkach. - To było straszne... po prostu straszne. Jakby mu...

Otworzyły się drzwi i stanął w nich Agnus MacLeod.
- Co z tą herbatą? - zapytał.
- Gotowa - odparła pielęgniarka.
- Może zechciałaby siostra potowarzyszyć przez chwilę pani Turnbull.
- Oczywiście, panie doktorze.
- Spóźnił się pan - powiedział MacLeod, gdy kobieta opuściła pokój.
Bannerman skinął głową.
- Słyszałem, że nie miał lekkiego końca.
- Zaburzenia umysłowe nasiliły się. Leki uspokajające przestały już skutkować. Strasz-

ne było patrzeć na niego i słuchać go. Żałuję tylko, że nie mogłem oszczędzić tego koszmaru
Julii.

- Gdzie są zwłoki? - zapytał Bannerman.
- W piwnicy. Mamy tam prowizoryczną kostnicę. Chce pan je zobaczyć?
- Tak.
- Sprawdzę tylko, czy z Julią wszystko w porządku. - MacLeod wyszedł; wrócił po

chwili i wskazał drzwi do piwnicy. - Tędy, proszę.

Za ciężkimi drewnianymi drzwiami znajdowało się kilka betonowych schodów wiodą-

cych do chłodnego pomieszczenia o ścianach z kamienia. MacLeod włączył światło, błysnęła
pojedyncza żarówka osłonięta drucianą kratką spowitą siecią pajęczyn. Zdawało się, że rzuca
ona raczej cień, niż cokolwiek oświetla. Zwłoki Turnbulla spoczywały na wyszczerbionej
drewnianej ławie. Przykryto je prześcieradłem, pod którym rysował się wyraźny ludzki
kształt. Sceneria piwnicy kojarzyła się Bannermanowi z przeczytanym gdzieś opisem odkry-
cia Doliny Królów w Egipcie. Turnbull nie był jednak faraonem. Te zwłoki stanowiły jedyny
w tej chwili dowód istnienia straszliwej choroby.

Zbliżył się do ławy, odsłonił twarz zmarłego i cofnął się odruchowo. Oczy trupa były

szeroko otwarte, zęby wyszczerzone w potwornym, jakby krwiożerczym grymasie. Cała męka
agonii zastygła na tej twarzy w przerażającą pośmiertną maskę...

- Przykro mi, ale nie było czasu, żeby się nim zająć - mruknął MacLeod. - Musiałem

opiekować się jego żoną. Była w fatalnym stanie.

Bannerman próbował zamknąć oczy zmarłego, ale skóra powiek ciasno przywarła do

gałek ocznych.

- Dziwne - powiedział. - Wygląda to na przedwczesne stężenie pośmiertne, może zwią-

zane z chorobą. - Zamknięcie ust okazało się również niemożliwe. Mięśnie szczęk skurczyły
się, napinając skórę na policzkach. - Poprosi pan panią Turnbull o zgodę na sekcję zwłok? -

background image

Bannerman zwrócił się do MacLeoda.

Ten najwyraźniej nie był zachwycony perspektywą rozmowy z Julią.
- Po tym, co przeszła, trudno będzie się z nią porozumieć - powiedział. - Nie możemy

zaczekać do jutra?

Bannerman spojrzał na zwłoki, już na powrót przykryte całunem.
- Wolałbym, żeby załatwił pan zgodę już teraz. Jeżeli, oczywiście, będzie to w ogóle

możliwe.

MacLeod wzruszył ramionami.
- Zobaczę, co się da zrobić... Wszystko zależy od tego, w jakim ona jest teraz stanie.
- Co tu się, do diabła... - zawołał MacLeod, kiedy otworzywszy drzwi piwnicy usłyszał

dobiegające z korytarza głosy. W drzwiach wejściowych siostra Drummond prowadziła
ożywioną rozmowę z trzema mężczyznami. Bannerman poznał jednego z nich, van Geldera,
właściciela kamieniołomów. Pozostałych dwóch nie znał; sądząc z wyglądu byli robotnikami.
Pielęgniarka przerwała rozmowę i podeszła do MacLeoda.

- Panie doktorze, przyszedł pracodawca pana Turnbulla wraz z dwoma jego przyjaciół-

mi. Pytają o chorego.

- Powiedziała im pani? - spytał półgłosem.
- Tak - odrzekła. - Chcieliby zobaczyć się z panią Turnbull.
- Proszę zaprowadzić ich do poczekalni - zdecydował MacLeod. Kiedy odwróciła się,

powiedział do Bannermana: - Dowiem się, czy Julia zechce podpisać zgodę. - Odszedł, zosta-
wiając go w korytarzu. Z niewiadomych powodów van Gelder udał, że dopiero teraz zauwa-
żył Bannermana. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę do powitania.

- Cieszę się, że znów pana widzę, doktorze. Słyszałem, że pan wyjeżdżał.
- I owszem.
- Nie muszę chyba pytać, dlaczego pan wrócił, prawda? Kolejna tragedia. Coś okropne-

go. Turnbull był jednym z moich najlepszych pracowników. Kiedy wy, lekarze, zrobicie coś,
żeby położyć kres tej historii?

- Niebawem, mam nadzieję - odrzekł Bannerman.
Robotnicy towarzyszący van Gelderowi przyglądali im się w milczeniu. Pielęgniarka,

trzymając rękę na klamce otwartych drzwi poczekalni, czekała, aż cała trójka raczy wejść do
środka. Bannerman zauważył, że tamci dwaj patrzą na niego z wyraźną wrogością. Zastana-
wiał się, dlaczego. Nigdy ich przedtem nie widział.

- Czy to koledzy Colina z pracy? - ściszając głos spytał van Geldera.
- Spotkałem ich przed szpitalem - odparł. - O ile wiem, to jego starzy przyjaciele.

Pracują w elektrowni. Jeden z nich twierdzi, że chodził z Turnbullem do szkoły.

- Rozumiem - mruknął Bannerman. Pamiętał, co Colin mówił o niechęci, jaką osoba

lekarza z Londynu budzi wśród pracowników elektrowni... Oto, skąd brał swoje informacje.
Niektórzy z jego przyjaciół tam pracowali.

- Coś nie tak, panie doktorze? - zapytał van Gelder.
- Nie. Dlaczego? - odparł z roztargnieniem Bannerman.
Z gabinetu MacLeoda dobiegł nagle podniesiony, gniewny głos Julii Turnbull:
- Nie! Nie! W żadnym wypadku! Zostawcie mojego Colina w spokoju!
Obecni w korytarzu wymienili zakłopotane spojrzenia. Julia wybiegła z gabinetu i wi-

dząc w drzwiach poczekalni znajomych męża, podbiegła do nich, szlochając:

- Oni chcą uciąć Colinowi głowę! Chcą zabrać jego mózg!
- Jezu - z nie skrywanym obrzydzeniem powiedział jeden z robotników.
- Nikt nie dotknie Colina nawet palcem - oświadczył drugi, opiekuńczym gestem obej-

mując Julię.

Bannerman pochwycił zmieszane spojrzenie MacLeoda. Stary lekarz wzruszył ramiona-

mi.

background image

- Pani Turnbull - zaczął Bannerman. - Proszę mi wierzyć, że nikt nie zamierza uciąć...
Mężczyzna obejmując Julię przerwał mu stekiem przekleństw.
- Pieprzone łapiduchy! Co z was tu, kurwa, za pożytek, co? Idźcie w cholerę i zostawcie

ludzi w spokoju!

Bannerman cofnął się, czując, że w tej atmosferze nic nie zdziała. Van Gelder próbował

rozładować napięcie.

- Droga pani Turnbull - odezwał się pojednawczym tonem - może pozwoli się pani

odwieźć do domu? Samochód stoi przed drzwiami. A może wolałaby pani, żeby zawieźć ją
do krewnych albo przyjaciół?

- Dziękuję - powiedziała Julia. Stopniowo odzyskiwała panowanie nad sobą. - Przykro

mi, panie doktorze - zwróciła się do MacLeoda - ale moja decyzja jest nieodwołalna.

MacLeod skinął głową i uśmiechnął się, jakby dodając jej otuchy. Julia celowo

zignorowała Bannermana i nawet nie spojrzawszy w jego stronę opuściła szpital, wsparta na
ramieniu van Geldera. Robotnicy z elektrowni ruszyli za nimi. Bannermana obrzucili spojrze-
niami, które miały niedwuznacznie sugerować, by wystrzegał się spotkania z nimi w ciemnej
uliczce. Jeden z nich rzucił:

- I wara od zwłok Colina. Zrozumiano?
Bannerman nie zareagował na jawną groźbę. Po prostu wlepił w mężczyznę nieruchome

spojrzenie, aż tamten odwrócił wzrok i wyszedł.

- Przepraszam - odezwał się MacLeod. - Wszystko zepsułem.
- To moja wina - powiedział Bannerman. - Niepotrzebnie namawiałem pana do pośpie-

chu. Trzeba było zaczekać do rana. Powstaje teraz pytanie, co, do diabła, mamy zrobić?

- Może pan uzyskać urzędowy nakaz sekcji - podsunął MacLeod.
- Wiem. Ale wiem też, co by to oznaczało dla pana. - Bannerman zdawał sobie sprawę,

że jeśli MacLeod nie podpisze aktu zgonu, śmierć Turnbulla zostanie automatycznie sklasyfi-
kowana jako „nagła”, a to, zgodnie ze szkockim prawem, pociągnie za sobą urzędowe bada-
nie zwłok, na które nie będzie potrzebna zgoda rodziny zmarłego. Tyle że miejscowi uznaliby
takie postępowanie swego lekarza za zdradę, ponieważ wiedział, jakie stanowisko zajęła Julia
Turnbull.

- Dzięki - mruknął MacLeod.
- Co by pan powiedział na kompromis? - zaproponował Bannerman.
MacLeod uniósł brwi.
- Kompromis?
Mimo całego zaufania, jakim darzył starego, Bannerman czuł się trochę nieswojo

występując z takim pomysłem.

- Mógłbym ograniczyć się do wykonania biopsji aspiracyjnej - powiedział ostrożnie.
MacLeod spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Wprowadziłbym grubą igłę do mózgu Turnbulla i pobrał próbki bez otwierania czasz-

ki, co można zrobić bez zostawiania śladów widocznych dla laika. W ten sposób uniknie się
przeprowadzenia normalnej sekcji i wola pani Turnbull zostanie uszanowana. Pan będzie
mógł podpisać akt zgonu i pańskie stosunki z miejscową społecznością nie doznają szwanku.

- Ale władze i MRC na pewno będą nalegać na wykonanie pełnej autopsji.
- Władzom zależy jedynie na tym, aby ta sprawa nie nabrała zbytniego rozgłosu. Nie

wychylą się, jeśli i my będziemy siedzieć cicho.

- Rozumiem. - MacLeod zamyślił się. - No cóż, jeśli uważa pan, że w ten sposób uda się

panu pobrać wystarczającą ilość materiału do badań, nie ma się nad czym zastanawiać. Czego
będzie pan potrzebował?

Bannerman wymienił krótką listę rzeczy niezbędnych.
- Kiedy chce pan to zrobić? - spytał MacLeod.
W odpowiedzi Bannerman wskazał ruchem głowy okno, za którym widać było robotni-

background image

ków elektrowni: stali po przeciwnej stronie ulicy i obserwowali budynek szpitala.

- Nie teraz - powiedział. - Myślę, że dobrze by było, gdyby widzieli, jak opuszczam

szpital. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wrócę tu później, kiedy „strażnicy” zmęczą się
czuwaniem.

MacLeod pokiwał głową.
- Dam panu klucz i pokażę, gdzie co trzymam. Czy będę mógł jakoś panu pomóc?
Bannerman stwierdził, że sam da sobie radę.
- To nie potrwa długo. Nie sądzę, żeby ci dwaj sterczeli tu przez całą noc.
- Może wróci pan do hotelu? - zaproponował MacLeod. - Posiedzę tu jeszcze trochę i

zadzwonię do pana, kiedy odejdą.

Bannerman zgodził się. Poszedł do hotelu, wziął gorącą kąpiel i rozejrzał się za czymś

do jedzenia. Kończył posiłek, kiedy zadzwonił MacLeod.

- Przykro mi - powiedział - ale oni ciągle tu są. A ja muszę już wyjść.
Bannerman podziękował i odparł, że i tak zamierzał odczekać kilka godzin. Nie ma

mowy, żeby tamci całą noc poświęcili na pilnowanie zwłok. Powiedział to, a słowa „chyba że
ktoś im to nakaże” same przyszły mu do głowy.

Natychmiast odrzucił tę myśl jako niedorzeczną i postanowił zadzwonić do Shony. Nie

wątpił, że przy takiej pogodzie prom z North Uist nie kursuje.

- Wiatr trochę ucichł - powiedziała. - Niewykluczone, że rano będę mogła przeprawić

się na stały ląd.

- To najlepsza nowina, jaką dzisiaj usłyszałem - odrzekł Bannerman.
- Jak twój pacjent?
- Zmarł tuż przed moim przyjazdem.
- Przykro mi. To musiało zmienić twoje plany. Bannerman nie chciał przez telefon roz-

mawiać o zaplanowanej biopsji. Nie miał pewności, czy w centrali hotelowej nie czai się jakiś
„podsłuchiwacz”.

- Wybieram się do Edynburga - powiedział - spotkam się tam z ludźmi z oddziału

neurobiologii. - Nie wspomniał, co zamierza im zawieźć. - Pojedziesz ze mną?

- Jasne - odpowiedziała bez namysłu. - To z kolei jest najlepszą nowiną, jaką ja dzisiaj

usłyszałam.

- Świetnie - zaśmiał się Bannerman. - A więc do jutra.
Otworzył drzwi do baru hotelowego i z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że

przy pierwszym z brzegu stoliku siedzi Mitchell w towarzystwie nieznajomego mężczyzny.
Szef ochrony elektrowni podniósł wzrok i uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy w jednej
chwili doprowadził Bannermana do białej gorączki.

- I co, panie doktorze, wciąż szukamy atomowych duchów?
- Te duchy cuchną ostatnio detergentami - odparł Bannerman, z trudem powściągając

rosnącą furię.

Usta Mitchella wykrzywił lekceważący grymas.
- Zwykła, rutynowa ostrożność, doktorze. Robiliśmy to nieraz.
- Niewątpliwie - rzucił Bannerman i zdecydowanym krokiem podszedł do baru, gdzie

zamówił butelkę toniku. Odwrócił się plecami do Mitchella dając do zrozumienia, że nie
zamierza kontynuować rozmowy. W lustrze wiszącym za barem widział, jak ochroniarz
pochyla się ku swojemu towarzyszowi. Z kierunku ich spojrzeń Bannerman domyślił się, że
to on jest przedmiotem rozmowy.

Czy obecność Mitchella była przypadkowa, czy może kryło się za nią coś gorszego?

Ale co, skoro obserwowano nie tylko szpital, ale i jego samego? Może chcieli mieć pewność,
że nie zbliży się do zwłok Turnbulla...

Bannerman zajął miejsce na stołku przy barze i wdał się w pogawędkę z barmanem,

chcąc sprawiać wrażenie, że jest zwyczajnym gościem hotelowym, który wpadł na wieczorną

background image

szklaneczkę. Mitchell nie mógł wiedzieć, że pije tylko tonik. Nikt nie mógł podejrzewać, że
zamierza ukradkiem wyślizgnąć się z hotelu, pod osłoną nocy zakraść się do szpitala i prze-
prowadzić nielegalną sekcję zwłok Colina Turnbulla. Ilekroć jednak spoglądał w lustro, wi-
dział wzrok Mitchella wlepiony w swoje plecy.

Czy aby nie ulega manii prześladowczej? Postanowił przeprowadzić eksperyment.

Pójdzie do łazienki na końcu holu i sprawdzi, czy ktoś będzie go śledził. Zamierzał wstać,
kiedy do baru weszli robotnicy z elektrowni, których niedawno jeszcze widział na posterunku
przed szpitalem. Jeden zatrzymał się przy stoliku Mitchella, drugi zaś podszedł do baru i
stanął obok Bannermana.

- Myślałem, żeś się pan już wyniósł - warknął.
- Nie może być?
- Nie masz pan tu nic do roboty.
- O tym ja decyduję - sucho stwierdził Bannerman.
- O tym decyduje Julia Turnbull. I radzę to sobie zapamiętać, bo tym razem nie skończy

się na zniszczeniu samochodu. - Mężczyzna zapłacił za wypity alkohol i wyszedł z baru
razem z Mitchellem i pozostałą dwójką.

A więc to tak, pomyślał Bannerman. Teraz już wiedział, kto dobrał się wtedy do jego

wozu. Nie miał też wątpliwości, że organizatorem akcji był Mitchell.

Wstał i udał się do łazienki. Nikt za nim nie szedł. Myjąc ręce zastanawiał się, jak długo

powinien zaczekać, aby mieć pewność, że bezpiecznie dotrze do szpitala. Tu, na północy,
godziny otwarcia barów były skandalicznie - albo sympatycznie, zależy od punktu widzenia -
płynne. Wytarł ręce i otworzył drzwi łazienki. Tuż za nimi, na środku korytarza stał jeden z
robotników, rzekomych przyjaciół Turnbulla.

Był to ten, który przed chwilą rozmawiał w barze z Mitchellem. Niższy od swojego

kompana, miał jednak barczystą, muskularną sylwetkę. Jego rude, zmierzwione włosy były
nieco przerzedzone nad czołem, chociaż nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat.

- Przepraszam - powiedział Bannerman, usiłując wyminąć natręta.
Tamten przesunął się, zagradzając mu drogę.
- Powiedziałem: przepraszam - powtórzył Bannerman.
- Słyszałem - odrzekł mężczyzna głosem, w którym brzmiała ukryta groźba.
- Rusz się pan! - ostro rzucił Bannerman. Mężczyzna ani drgnął.
- Nie chcemy cię w naszym mieście - syknął.
- Dobra - warknął Bannerman. - Powiedziałeś, co miałeś powiedzieć. Ale to nie jest

Tombstone w Arizonie, a ty nie jesteś Wyattem Earpem. Mam swoją robotę i zamierzam ją
wykonać, więc zejdź mi z drogi, chyba że chcesz wylądować w pace.

Robotnik rozważał przez chwilę słowa Bannermana, aż wreszcie zagryzł wargi i odsu-

nął się.

Bannerman wszedł po schodach na piętro i zamknął się w swoim pokoju. Długo trwało,

zanim zaczął znowu normalnie oddychać. Czuł, jak głośno wali mu serce, Przyszło mu do
głowy, że jego sytuacja byłaby może łatwiejsza, gdyby nie zadarł z Mitchellem. Jednak po
tamtym spotkaniu nie było mowy o normalnych stosunkach między nimi. Otrząsnął się z tych
niepotrzebnych myśli i nie zapalając światła usadowił się przy oknie.

Mitchell wyszedł godzinę później. Wsiadł do samochodu i odjechał. Po dalszych czter-

dziestu minutach z baru wytoczyli się robotnicy z elektrowni. Rudy musiał być bardzo pijany,
bo szedł podtrzymywany przez kolegę. W pewnym momencie wyrwał się, odwrócił w stronę
hotelu i wrzasnął, podnosząc głowę ku oknom na piętrze.

- Dopadnę cię, sukinsynu... zobaczysz...
- Nie w tym stanie - mruknął Bannerman.
W tak małym hotelu nie było nocnego portiera ani żadnego zresztą nocnego personelu.

Zszedłszy na dół, Bannerman zastał drzwi wyjściowe zamknięte.

background image

- Coś się stało? - zapytał właściciel, który właśnie skończył przegląd lokalu i zamierzał

udać się na spoczynek.

- Nie. Chciałem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza - odrzekł Bannerman.
- O tej porze? - zdziwił się hotelarz i wykonał taki ruch, jakby spoglądał na zegarek.
- Bezsenność - uśmiechnął się Bannerman. - Nie wiem, za jakie grzechy prześladuje

mnie od lat.

Mężczyzna wręczył mu klucz z pouczeniem, by zamknął drzwi po powrocie.
Bannerman obiecał, że nie zapomni.
Ochłodziło się, ale wiatr na szczęście ucichł. Przemierzając wymarłe uliczki Stobmor

Bannerman miał niemiłe wrażenie, że spoza ciemnych okien każdy jego ruch śledzą tysiące
oczu. Starał się trzymać cienia i, zanim skręcił ku drzwiom szpitala, obejrzał się za siebie. Z
ulgą skrył się w mroku kryjącym ganek. Odszukał klucz otrzymany od MacLeoda i wsunął go
do zamka. Kiedy jednak spróbował go obrócić, okazało się to niemożliwe.

Zaklął, wyciągnął klucz i jeszcze raz wcisnął go w otwór w zamku. Nadal bez rezultatu

- klucz nie drgnął. Po trzech takich próbach Bannerman gotów był poddać się i zawrócić do
hotelu, kiedy nagle zrozumiał, na czym polegała cała trudność. Zamek był już otwarty!
Nacisnął klamkę. Pod naciskiem dłoni drzwi uchyliły się bez oporu. Widocznie MacLeod
zapomniał je zamknąć!

Było mu trochę głupio, że od razu nie pomyślał o takiej możliwości. Oto najlepszy

dowód, że jako nocny rabuś byłby do niczego. Nerwy miał napięte do ostateczności, a puls
pewnie ze sto dwadzieścia na minutę. Na palcach przekradł się do pokoju, gdzie MacLeod
obiecał zostawić narzędzia potrzebne do wykonania biopsji. Znalazł je bez trudu, gdyż przez
okna wpadało tam dość światła latarń ulicznych. Rękawice chirurgiczne, jednorazowe strzy-
kawki o pojemności 50 mililitrów, grube igły, tampony nasycone alkoholem i kilka pojem-
niczków na próbki. Niczego nie brakowało.

Wciąż nieco rozdygotany ułożył narzędzia na tacy, aby znieść je do piwnicy. Już miał

wychodzić z pokoju, kiedy skądś z głębi budynku dobiegł go głuchy odgłos. O mało nie
upuścił tacy. Czyżby MacLeod zdecydował się dotrzymać mu towarzystwa? Dźwięk powtó-
rzył się.

- Doktorze MacLeod, czy to pan? - zawołał Bannerman.
Żadnej odpowiedzi.
Czuł, jak rośnie w nim przerażenie - jakby zimną łapę zaciskającą się na jego żołądku.

Tylko spokojnie. Opanuj się, chłopie! - powtarzał w myślach. Każdy dom jest nocą pełen
dźwięków. Hałasują rury centralnego ogrzewania, lodówki włączają się i wyłączają. Przecież,
do diabła, nie boisz się umarłych. Jesteś chyba patologiem. Zejdź do piwnicy, zrób, co trzeba,
a rano będziesz już w drodze do Edynburga.

Otworzył drzwi od piwnicy i wszedł do środka. Nie mógł ryzykować zapalenia światła,

dopóki ich dokładnie za sobą nie zamknął. Blask żarówki mógł być widoczny na ulicy.
Schodząc po schodach ponownie zwrócił uwagę na nagłą zmianę temperatury. A potem znów
usłyszał jakiś dźwięk. Jakby szuranie. Niemożliwe! Czyżby szczury? Wytężył słuch, czekając
na zgrzyt pazurów umykających gryzoni.

Cisza.
Stojąc na ostatnim schodku rozejrzał się po piwnicy. Nie zauważył nic godnego uwagi

na tym kawałku podłogi, który oświetlała pojedyncza żarówka. Niektóre kąty były jednak
pogrążone w półmroku. Zwłoki okryte prowizorycznym całunem leżały, jak przedtem, na
ławie stojącej pośrodku pomieszczenia. Tyle że z prawej strony głowy zwisał luźny róg
prześcieradła. Bannerman mógłby przysiąc, że dokładnie ułożył je wokół głowy. Przez chwilę
przyglądał się nieruchomemu kształtowi i nagle ogarnął go kolejny przypływ strachu.

Tacę z narzędziami postawił na brzegu ławy i zdjął płaszcz. Podwinął rękawy i włożył

rękawice chirurgiczne, wyprężając palce i naciągając gumę aż na nadgarstki. Następnie po-

background image

wtórzył to samo z drugą parą. Nie było sensu ryzykować, mając do czynienia z tak zabójczą
chorobą. Umocował na strzykawce igłę o dużym przekroju, chwilowo nie zdejmując plastiko-
wej sterylnej osłony ostrza i chwycił róg prześcieradła.

Pod jego dotknięciem trup drgnął i usiadł. Zdjęty obezwładniającym przerażeniem

Bannerman otworzył usta i wytrzeszczył oczy na sztywno wyprostowaną koszmarną postać.
Trup powoli zwrócił ku niemu wciąż okrytą prześcieradłem twarz i nagle wymierzył mu
potężny cios głową w nos. Potworny ból eksplodował gdzieś wewnątrz czaszki Bannermana,
a potem spowiła go ciemność rozjaśniona błyskiem tysiąca gwiazd.

background image

Rozdział 14

Ocknął się z przeraźliwym bólem głowy i smakiem piachu w ustach. Usiadł powoli,

splunął kurzem z podłogi i ostrożnie dotknął twarzy. Nos bez wątpienia złamany; aż stęknął z
bólu, kiedy kość poruszyła się pod skórą. Twarz miał oblepioną na wpół zakrzepłą krwią, ale,
o ile mógł się zorientować, poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Żebra całe, zęby nietknięte
- wyglądało na to, że napastnik ograniczył się do tego jednego uderzenia głową. Rozejrzał się
po piwnicy i stwierdził, że jest sam. „Trup” zniknął.

Krzywiąc się z bólu wstał z podłogi. Sądząc po tym, jak ścierpły mu ręce i nogi, leżał

nieprzytomny dość długo. W połowie schodów musiał przyklęknąć na chwilę, gdyż poczuł, że
znów traci przytomność. Opuścił głowę między kolana dla poprawienia krążenia, ale to
wywołało jedynie wzmożony ból w głębi czaszki. Poprzestał więc na krótkim odpoczynku, a
potem powlókł się do telefonu i zadzwonił do Agnusa MacLeoda.

- Powiada pan, że kto to zrobił? - MacLeod jakby nie wierzył własnym uszom.
- Trup... znaczy, to nie był oczywiście trup, tylko ktoś, kto udawał trupa. Zresztą... jak

Boga kocham, niech pan po prostu tu przyjdzie - wybuchnął Bannerman. Zaraz tego pożało-
wał, ale chwilowo ból wziął górę nad dobrymi manierami. Odszukał łazienkę i zaczął studio-
wać w lustrze spustoszenia, jakie poczyniono w jego urodzie. Skutkiem krwotoku obrażenia
wyglądały na poważniejsze, niż były w istocie. W sumie jego oblicze, przedstawiało się je-
dnak okropnie. Jak twarz boksera po przegranej szczególnie widowiskowo walce o mistrzo-
stwa świata wagi ciężkiej.

- K.O. w pierwszej rundzie - wymamrotał Bannerman. Usłyszał wołanie w korytarzu.
- Tutaj - zachrypiał.
MacLeod wszedł do łazienki i z energią przystąpił do udzielania pomocy.
- Ja się tym zajmę - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Proszę ze mną. Tam

będzie nam wygodniej. - Zaprowadził Bannermana do gabinetu zabiegowego, gdzie oczyścił
mu twarz i nastawił złamany nos.

- Jutro będzie miał pan pięknie podbite oczy - oznajmił. - Okulary przeciwsłoneczne

można kupić u MacPhaila na High Street.

- Dzięki - kwaśno odparł Bannerman. - Kiedy przyszedłem, drzwi wejściowe były

otwarte. Zapomniał je pan zamknąć?

- Skądże! Doskonale pamiętam, że je zamknąłem.
Bannerman pokiwał głową.
- Ten, kto się tu włamał, czekał na mnie w środku. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś

mógł sforsować zamek. Myślałem, że to pan zostawił drzwi otwarte.

- Czy nie powinienem wezwać policji? - spytał MacLeod.
- Nie sądzę. - Bannerman nie miał złudzeń co do tego, jak potraktuje tę sprawę miejsco-

wy posterunek. Narobiliby tylko niepotrzebnego zamieszania.

- Chodzi mi o zwłoki Turnbulla. Zniknęły...
- I nie sądzę, byśmy je jeszcze ujrzeli - stwierdził Bannerman. - Ci, którzy je wykradli,

musieli podejrzewać, że spróbuję zrobić sekcję nie oglądając się na brak formalnej zgody.
Zresztą mieli rację. Nawet widzieli, jak wchodziłem do szpitala z zamiarem dokonania tego
bezprawnego czynu. W razie czego będą dowodzić, że to ja jestem tu największym zbrodnia-
rzem. Oni chcieli tylko przypilnować, by została uszanowana wola zbolałej wdowy.

- Trudna sprawa - przyznał MacLeod. - Co chce pan teraz zrobić?
-Idę spać - odparł Bannerman i dotknął grzbietu nosa tak delikatnie, jakby to było

skrzydło motyla. - Muszę się trochę przespać.

Obudził się bardzo wcześnie. Sztormowy wicher znad Atlantyku hulał po uliczkach

background image

Stobmor, wstrząsał oknem pokoju hotelowego jakby próbując wyrwać je z ram.

- Przeklęty kraj - mruknął Bannerman wsłuchując się w jęk wiatru, wraz ze zmianą jego

natężenia przechodzący w przeraźliwe wycie. Po kilku minutach uznał, że lepiej zrobi wstając
z łóżka. W pokoju był elektryczny czajnik i „przybory do parzenia herbaty”, zgodnie z modą
panującą w tego rodzaju hotelach. Włączył czajnik i czekając, aż zagotuje się woda, dokonał
przeglądu torebek zawierających do wyboru herbatę, kawę i czekoladę. Wszystkie miały
jedną wspólną cechę: leżały w pokoju od bardzo dawna. Papier aż zetlał ze starości. Zdecydo-
wał się na rozpuszczalną kawę. Przyrządził napój i po dłuższym namyśle odważył się na
pierwszy łyk. Ostrożność okazała się jak najbardziej uzasadniona. ”Kawa” smakowała jak
morska woda zaprawiona zmiotkami z podłogi i popiołem z papierosa.

Po kilku łykach miał dość. Resztę wylał do umywalki. Z lustra na ścianie patrzyła na

niego twarz z oczami w purpurowej obwódce.

- Rany boskie - jęknął. - Jeśli londyńskie zoo poszukuje pandy, masz, chłopie, pewny

angaż.

Westchnął z rezygnacją i podszedł do okna. Rozsunął zasłony i wyjrzał na opustoszałą,

smaganą wiatrem ulicę. Złowieszczo ciemne niebo zasnuły niskie chmury. Znów zbierało się
na deszcz.

Najgorsze, że nie bardzo teraz wiedział, co począć. Czuł się upokorzony i zły, że po raz

kolejny dał się wykiwać ludziom, którzy konsekwentnie i skutecznie przeciwdziałali
wszelkim jego próbom dotarcia do informacji na temat epidemii. Wiedział jednak, że nie
wolno mu kierować się emocjami. Musi myśleć realnie. Był pewien, że zwłoki Colina
Turnbulla pozostaną ukryte aż do czasu kremacji. Policja może wymusić ich wydanie, ale to
nie znaczy, że on zyska do nich dostęp. Nadal nie będzie mógł pobrać próbek niezbędnych do
badań laboratoryjnych.

Mógł oczywiście skorzystać z drogi urzędowej, ale wiedział, jak bardzo zaszkodziłoby

to stosunkom Agnusa MacLeoda z miejscową społecznością. Postanowił więc chwilowo
przejść do defensywy. Co prawda umowa z Allisonem pozwalała mu żądać wszczęcia nieo-
graniczonego śledztwa, ale niewiele by na tym zyskał, skoro brakowało podstawowej jego
przesłanki. Było jednak kilka rzeczy, które mógł zrobić, nim zdecyduje się, co ma powiedzieć
MRC. Jedną z nich była rozmowa z May Buchan. Może już wróciła i zdoła rzucić nieco
światła na okoliczności, w jakich zachorował jej ojciec. Wpierw jednak należało ustalić, gdzie
zamieszkała.

Sproat twierdził, że po powrocie z urlopu May zamierza przeprowadzić się do

rodziców. Ci jednak nie żyli, a ich dom w Stobmor spłonął ze szczętem. Może więc nadal
zajmuje domek na farmie?

Zapytana o to kelnerka w restauracji, dokąd zszedł na śniadanie, potwierdziła jego

domysły. Przy okazji dziewczyna przeciągłym spojrzeniem obrzuciła jego twarz. W końcu
zebrała się na odwagę, ale kiedy już na końcu języka miała pytanie, co się stało, Bannerman
rzucił pośpiesznie:

- Proszę nie pytać.
Zaopatrzony w ciemne okulary, zgodnie z radą Agnusa MacLeoda nabyte u MacPhaila

na High Street, Bannerman wsiadł w samochód i wyruszył na farmę Inverladdie. W ciemnym,
obskurnym sklepiku, w którym kupował okulary, nie było lustra, toteż przejrzał się teraz w
lusterku samochodu.

- Prawdziwy Jack Nicholson - mruknął. Miał nadzieję, że May Buchan się nie przestra-

szy.

Do farmy dojechał w ulewnym deszczu. Droga przez dolinę, która jeszcze niedawno

była zwykłym, polnym traktem, w jednej chwili zmieniła się w rwącą rzekę. Był więc
zadowolony, kiedy w oknie domku na pastwisku zobaczył światło. Biegiem dopadł ganku i
zapukał. Otworzyła mu mocno opalona, trzydziestokilkuletnia kobieta; jej jasne z natury

background image

włosy, dodatkowo wypłowiałe od przebywania na słońcu, wyglądały jak tlenione. Miała na
sobie obcisłe dżinsy i biały sweter, na szyi łańcuszek ze złotym krzyżykiem. Była boso.

- Pani Buchan? Jestem Ian Bannerman. Czy zechciałaby pani poświęcić mi chwilę

rozmowy? Chodzi o odpowiedź na parę pytań.

May Buchan nie kwapiłaby się z wpuszczeniem go do środka, gdyby nie deszcz i wiatr,

który wdzierał się do domu przez otwarte drzwi.

- Proszę wejść - powiedziała.
Bannerman wyjaśnił, kim jest, i wyraził współczucie z powodu śmierci jej męża i rodzi-

ców.

Podziękowała odruchowo i zagapiła się na jego okulary.
- Właściwie to nie ma dziś takiego słońca - zauważyła.
- Mam kłopoty z oczami - odrzekł Bannerman niemile uderzony taką bezceremonial-

nością.

- Ach tak - mruknęła, ale gapić się nie przestała.
- Wspaniale się pani opaliła - powiedział Bannerman. - Chyba nie w naszej pięknej

Szkocji?

- W Nassau - odparła May Buchan.
- Na Bahamach? - zdziwił się Bannerman.
- Państwo Sproat byli dla mnie bardzo dobrzy. To oni zafundowali mi tę wycieczkę.

Uważali, że w ten sposób szybciej pozbieram się po śmierci Gordona.

- Bardzo to ładnie z ich strony - rzekł Bannerman, zastanawiając się, czy nie ocenił

Jacka Sproata zbyt surowo.

- Zrobili mi niespodziankę - ciągnęła May. - Tak się złożyło, że kiedy wyjechałam, mój

ojciec... no wie pan.

- Tak. Bardzo pani współczuję. Jeśli wolno, chciałbym przejść do rzeczy. Próbuję

ustalić związek między śmiercią pani męża a pani ojca. Chciałbym, żeby mi pani pomogła.

- Ale Gordon umarł na zapalenie opon mózgowych. - May wyglądała na zdziwioną. - A

tata w ogóle nie był chory. Po prostu coś mu się przestawiło w głowie i oszalał. Jakiż to może
być związek?

- Sądzę, że obaj cierpieli na tę samą chorobę - oznajmił Bannerman. - Pani mąż przed

zachorowaniem zajmował się padłymi owcami na farmie, prawda?

- Tak. On i tamci dwaj zakopali je w dole z wapnem.
- Czy pani ojciec miał z tym coś wspólnego?
- Ojciec? - zawołała, jakby usłyszała coś wyjątkowo niedorzecznego. - Nie, jasne że nie.

Nigdy nawet nie zbliżał się do farmy. Zresztą on i Gordon nie bardzo za sobą przepadali.

- A więc nie spotykali się też na gruncie towarzyskim?
May Buchan pokręciła głową.
- Nie częściej niż raz na rok.
- Ale pani widywała się z rodzicami?
- Jeździłam do nich do miasta. Zwykle raz w tygodniu.
- Czy uważa pani za prawdopodobne, by ojciec pani w taki czy inny sposób zetknął się

z zarażonymi owcami z Inverladdie?

- Nie. - May Buchan zdecydowanie potrząsnęła głową. - O co panu chodzi z tymi

owcami? Czemu pan ich się tak uczepił? Gordon umarł na zapalenie opon mózgowych.

- Prawda jest taka, że wcale nie jesteśmy pewni, czy pani mąż umarł na tę właśnie

chorobę. Nie jest wykluczone, że chodziło o coś związanego z owcami.

May Buchan robiła wrażenie wstrząśniętej. Zbladła w sposób widoczny nawet mimo tej

opalenizny.

- Co to, do cholery, znaczy „związanego”? Owce zdechły na scrapie; tak powiedział

weterynarz.

background image

- Jest możliwe - ostrożnie powiedział Bannerman - że to nie była zwykła scrapie, ale coś

zaraźliwego dla ludzi.

- O, mój Boże!
Bannerman czuł, że zbliża się do odkrycia czegoś ważnego. Teraz musiał tylko uważać,

by nie zrazić May Buchan zbytnią natarczywością.

- Jezus! - jęczała May z twarzą ukrytą w dłoniach.
Bannerman milczał.
- Powiem panu, jaki jest ten związek... - jej słowa utonęły w szlochu. - Gordon i tamci...

i mój ojciec... jedli mięso jednej owcy.

- Jedli zarażone mięso! - wykrzyknął Bannerman.
May Buchan skinęła głową.
- Zawsze, kiedy pojawia się scrapie, stary Sproat czym prędzej sprzedaje owce do rzeź-

ni.

- Ale to chyba wbrew przepisom?
- Wszyscy wiedzą, że scrapie nie jest groźna dla ludzi, więc co to szkodzi? Jeśli farmer

zgłasza chorobę, dostaje państwowe odszkodowanie, niższe niż rynkowa cena żywca. Trudno
mu się dziwić.

- Tym razem jednak Sproat nie sprzedał swoich owiec.
- Epidemia rozwinęła się zbyt szybko. Owce padały jak muchy. Wezwał weterynarza i

po długiej gadaninie powiedzieli Gordonowi, że to scrapie. Kazali pozabijać chore owce i
zakopać w dole z wapnem. - May przerwała, jakby musiała zebrać siły, by dokończyć swojej
opowieści. - Gordon doszedł do wniosku, że to marnotrawstwo. On i jego dwaj koledzy
zostawili jedną owcę i przyprowadzili tutaj. Zarżnęli ją, oprawili, a ja schowałam mięso do
zamrażarki.

- I wszyscy je jedli?
- Gordon zaprosił kolegów na obiad, żeby podziękować im za pomoc.
- A pani?
- Ja jestem wegetarianką - odparła May Buchan - tak jak moja matka.
- Nadal nie widać tu związku z pani ojcem.
May przyłożyła do oczu chusteczkę.
- Przed moim wyjazdem - powiedziała niewyraźnie - widziałam się z matką. Zaniosłam

jej kilka kotletów z baraniny z zamrażarki. Myślę, że zrobiła je ojcu na obiad.

- Rozumiem - mruknął Bannerman. Jego umysł pracował gorączkowo. Oto miał dowód,

że scrapie owiec spowodowała śmierć czterech ludzi.

- Czy zna pani człowieka nazwiskiem Turnbull? Colin Turnbull - spytał.
- Nigdy o nim nie słyszałam.
- Jest pani pewna? - nalegał Bannerman.
- Jestem. A kto to taki?
- Pracował w kamieniołomach. Jego żona jest nauczycielką w Stobmor.
- Przykro mi. Nie znam ich.
- Czy to możliwe, że pani mąż znał Colina Turnbulla?
- Czemu nie - May wzruszyła ramionami. - Ale wątpię. Bo wtedy i ja bym go znała. W

takiej dziurze to nieuniknione.

Bannerman pokiwał głową. Czuł się trochę zawiedziony. Ostatni element jego łami-

główki nadal nie pasował do całości. Nagle przyszła mu do głowy myśl, która w jednej chwili
wyparła poczucie zawodu.

- Pani Buchan - powiedział, starając się ukryć rosnące podniecenie - czy coś zostało z

tej baraniny w pani zamrażarce?

- No... tak - odparła May.
. Dzięki Ci, Boże, pomyślał Bannerman.

background image

- Potrzebuję trochę mięsa do badań - powiedział.
May Buchan podeszła do zamrażarki, uniosła pokrywę i wyjęła kilka plastikowych

torebek wypełnionych zamrożonym mięsem.

- Wystarczy?
- Najzupełniej - odparł Bannerman. - Co stało się z resztkami tej owcy?
- Gordon zakopał je za domem.
- W wapnie?
- Nie.
- Może mi pani pokazać, w którym miejscu?
May Buchan otwarła kuchenne drzwi i wskazała miejsce pod płotem w kącie ogrodu.
- Tam.
- Gdzie mógłbym znaleźć jakąś łopatę?
- W szopie obok domu.
Bannerman postawił kołnierz płaszcza, szykując się do wyjścia na deszcz. Zapytał May,

czy nie ma w domu plastikowych worków. Otworzyła szufladę i podała mu kilka toreb na
śmiecie.

- Jeszcze coś? - zapytała.
- Nóż kuchenny. Ale ostry.
Wskazała deskę koło suszarki. Wisiało na niej kilka różnych rozmiarów noży... Wybrał

dwa.

Po kilku minutach był przemoknięty do suchej nitki, ale nie zwracał na to uwagi.

Podniecenie, wywołane odkryciem najprawdziwszych dowodów rzeczowych i zarazem mate-
riału do badań histologicznych, zawładnęło nim do reszty. Był wręcz zadowolony, że pada
deszcz, bo dzięki temu ziemia zrobiła się miękka - kopanie szło mu całkiem sprawnie. Resztki
owcy spoczywały niezbyt głęboko. Natrafiwszy na nie porzucił szpadel i na klęczkach,
niczym archeolog wydobywający cenne znalezisko, odgarniał ziemię dłońmi.

Odszukał głowę i oczyścił ją z błota. Z pustego oczodołu wyślizgnął się pojedynczy

robak, ale poza tym wydawała się w zaskakująco dobrym stanie. Zaniósł głowę do szopy, by
schronić się przed deszczem i puścił w ruch noże.

Stosunkowo krótki pobyt w ziemi nie powinien zniszczyć wirusa obecnego w tkance

mózgowej. Wiadomo, że czynnik zakaźny scrapie należał do najbardziej odpornych na
wpływy zewnętrzne. Bez większych szkód znosił warunki zabójcze dla większości znanych
wirusów i bakterii. Z rozłupanej czaszki udało mu się wydobyć co najmniej pięćdziesiąt
gramów mózgu - ilość wystarczającą do wykonania każdej analizy. Umieścił próbki w
plastikowych workach, które zawiązał dokładnie, a następnie na powrót zakopał resztki owcy.

- Znalazł pan to, czego szukał? - zapytała May Buchan, gdy wrócił do domu.
Bannerman skinął głową.
- Kiedy będzie pan miał pewność?
- Prawdopodobnie za trzy do sześciu tygodni - odparł. W wyrazie twarzy kobiety

zobaczył coś, co kazało mu powiedzieć łagodnym tonem: - To naprawdę nie pani wina. Nie
wolno pani tak myśleć.

- Ja dałam im to mięso. Zabiłam ich.
- Kto mógł się tego spodziewać? Sama pani mówiła, że scrapie uważano za chorobę

nieszkodliwą dla ludzi.

- Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
- Nie wiem - Bannerman pokręcił głową. - Ale mając to - potrząsnął torbą - przy

odrobinie szczęścia wszystkiego się dowiem.

Już w drzwiach odwrócił się i poważnym tonem powiedział:
- Pani Buchan, byłbym bardzo wdzięczny, gdyby nie wspominała pani nikomu o naszej

rozmowie. Jak dotąd, nie dysponujemy żadnymi dowodami.

background image

- Nic nie powiem. Obiecuję.
- I jeszcze jedno. Musi pani zniszczyć całą zawartość lodówki. Spalić wszystko.
- I tak jest prawie pusta. Miałam się właśnie wyprowadzać. Państwo Sproat będą

potrzebowali tego domu. I tak długo pozwolili mi tu zostać. O Boże!...

- Co się stało?
May Buchan zamarła z dłonią przy ustach.
- Uświadomiłam sobie...
- Co takiego?
- Że prawdopodobnie rozdałabym to mięso znajomym.

- Chwała Bogu, że udało mi się z panią spotkać - odrzekł Bannerman.
Radość z osiągniętego sukcesu, z nieoczekiwanego postępu w śledztwie, mąciła

Bannermanowi świadomość, że zagadka nie została rozwiązana do końca. Przypadek Colina
Turnbulla nadal nie znalazł logicznego wytłumaczenia. Czy Turnbull też jadł zarażone mięso?
Ale gdzie? Kto mu je podał? I, co ważniejsze - czy nie zostało go gdzieś więcej? Przyjął, że
owce, które zostały zarażone jako pierwsze, nie stanowiły problemu - zniknęły bezpiecznie w
dole z wapnem. Ale może nie tylko ta jedna trafiła do zamrażarek mieszkańców
Achnagelloch? Musi porozmawiać o tym z MacLeodem. Ludzie zwykle ufają swojemu
lekarzowi. Powinni uwierzyć jego ostrzeżeniom przed spożywaniem tego „mięsa z odzysku”.
Jeśli zaś chodzi o Turnbulla, było mało prawdopodobne, by jadł je zupełnie sam. Chyba że
jego żona też była wegetarianką, choć taki zbieg okoliczności wydawał się mało prawdopodo-
bny. Bannerman zdawał sobie sprawę, że będzie musiał rozmówić się z Julią Turnbull, choć
sądząc po jej zachowaniu w szpitalu nie należał do jej ulubieńców.

Jadąc główną ulicą Stobmor wciąż jeszcze zastanawiał się, w jaki sposób najłatwiej ją

przekonać. Zatrzymał się przed hotelem i w chwili gdy zamykał drzwi samochodu, na
przystanek po przeciwnej stronie ulicy zajechał autobus. Wysiadła z niego Shona.

Dla Bannermana jakby zajaśniało słońce. Uśmiechając się od ucha do ucha zawołał:
- Halo! Tutaj! - I pomachał ręką.
A kiedy Shona podeszła do niego, objął ją i wyszeptał:
- Dobrze, że już jesteś.
Śmiała się, widząc jego rozradowanie.
- Czyżbyś został gwiazdą filmową, czy też może nie zauważyłeś, że pada deszcz? -

spytała.

Bannerman podniósł okulary odsłaniając podsiniaczone oczy.
- Coś ty tu, do licha, wyprawiał? - zawołała.
- To długa historia. Chodźmy do środka.
Weszli do hotelu. Shona wpisała się do księgi gości.
- Będzie pani sąsiadką pana doktora - oznajmił recepcjonista wręczając Shonie klucz.
- Doskonale - rzucił Bannerman, udając, że nie dostrzega obleśnego uśmieszku na

twarzy mężczyzny.

- Czy życzą sobie państwo jeszcze czegoś?
- Poproszę o lód - rzekł Bannerman.
- Lód?
- Tak. Dużo lodu. Zechce pan przysłać mi go do pokoju?
- Tak jest. Jak pan sobie życzy.
Kiedy szli z Shoną w kierunku schodów, Bannerman mruknął:
- Teraz będzie miał o czym myśleć.
- Ja też - odpowiedziała zaciekawiona Shona.
Pokrótce zapoznał ją z ostatnimi wydarzeniami.
- Czy wystarczy umieszczenie próbek w lodzie? - spytała.

background image

- Przecież nie poproszę o wstawienie ich do hotelowej lodówki - odparł Bannerman.
- Ale gdyby je dobrze zapakować...
- Nie mogę ryzykować. Coś takiego na jednej półce z jedzeniem? Po prostu będę musiał

zmieniać lód. Aż do rana. A rano wyjedziemy do Edynburga. Przydałoby się jednak pudełko
ze styropianu. Masz jakiś pomysł?

- Wiele rzeczy pakuje się w styropian. Najlepiej spytać recepcjonistę. Może coś

znajdzie.

Bannerman zadzwonił do recepcji.
- Styropianowe pudełko?
- Tak. I jeszcze więcej lodu, proszę.
- Zobaczę, co da się zrobić.
Po kilku minutach recepcjonista z pudłem pod pachą i wiadrem pełnym lodu zapukał do

drzwi.

- To opakowanie od kuchenki mikrofalowej - oznajmił. - Może być?
- Pierwszorzędne - odrzekł Bannerman. - Wygląda całkiem solidnie. - Zamknął drzwi i

spostrzegł, że Shona śmieje się bezgłośnie.

- O co chodzi? - spytał.
- Biedak zachodzi teraz w głowę, co my tu zamierzamy robić.
- Tak myślisz? - Bannerman spojrzał na zamknięte drzwi, wyobrażając sobie

recepcjonistę z uchem przylepionym do dziurki od klucza.

- Chcę ze styropianem! - zawołał nagle głosem człowieka ogarniętego dziką żądzą.
Shona przycisnęła dłonie do ust, tłumiąc chichot.
- A teraz lodu! Ooo, tak, tak! Jeszcze! Jeszcze styropianu! Cudownie... - Bannerman

krążył po pokoju imitując odgłosy seksualnej orgii. Shona upadła na łóżko zwijając się ze
śmiechu.

- Jesteś kompletny wariat!
- Ale nie codziennie - odparł, poważniejąc. - Myślę, że tylko wtedy, gdy jestem szczę-

śliwy.

Shona wstała z łóżka i podeszła do niego.
- A więc chcę, żebyś wariował jak najdłużej - powiedziała i stanęła na palcach, aby

dosięgnąć ustami jego ust.

- Uważaj na mój nos - powiedział Bannerman.
Torba z próbkami owczego mózgu znalazła się w styropianowym pojemniku obłożona

ze wszystkich stron kostkami lodu. Pokrywę Bannerman przymocował kawałkami plastra.

- Doskonale - oznajmił, podziwiając rezultat swojej pracy. - Teraz tylko muszę

porozmawiać z panią Turnbull i możemy iść spokojnie na obiad. Potem spać, a rano w drogę
do Edynburga.

- Mówiłeś, że pani Turnbull nie przepada za tobą.
Bannerman pokiwał głową.
- Myślę, że poproszę o pośrednictwo MacLeoda. Może dziś pani Turnbull będzie w

lepszym nastroju. - Zadzwonił do MacLeoda i poprosił o pomoc.

- Chce ją pan przekonać, że zwłoki Colina powinny wrócić do szpitala i zostać poddane

sekcji? - zapytał stary lekarz.

- Ależ nie - odparł Bannerman. - Choćby dlatego, że to by oznaczało, iż podejrzewam ją

o udział w ich wykradzeniu. Chcę tylko zadać kilka pytań. Obiecuję, że nie będę jej dener-
wował i słowem nie wspomnę o sekcji zwłok.

- W takim razie zrobię, co w mojej mocy.
- Jeszcze jedno, panie doktorze.
- Tak?
Bannerman opowiedział o zarażonej owcy, która zamiast do dołu z wapnem trafiła na

background image

stół Buchanów.

- Może spróbowałby pan wywiedzieć się dyskretnie, czy więcej takich owiec nie ulotni-

ło się z Inverladdie, i bez robienia paniki ostrzegł ludzi?

MacLeod zgodził się bez wahania.
Dziesięć minut później zadzwonił i powiedział:
- Julia Turnbull zobaczy się z panem. Proszę pamiętać o swojej obietnicy i postarać się

jej nie denerwować.

- Może się pan nie obawiać. Kiedy mam się z nią spotkać?
- O siódmej trzydzieści dziś wieczorem.
- Jeszcze tylko muszę wiedzieć, gdzie?
MacLeod podyktował adres Julii Turnbull.
- Jestem pańskim dłużnikiem, doktorze - powiedział Bannerman.
- Drobiazg. Niech się pan tylko nie znęca nad Julią - odparł MacLeod.
Wychodząc, Bannerman obiecał Shonie wrócić najdalej za pół godziny. Celowo ubrał

się dość niedbale, mając nadzieję, że dzięki temu wyda się Julii mniej obcy. Nie chciał, by
widziała w nim wampira polującego na mózg jej męża.

Domek Turnbullów stał przy cichej uliczce niedaleko szkoły, w której pracowała Julia.

Story w oknach były częściowo zaciągnięte. Sam dom oraz jego otoczenie tchnęły atmosferą
porządku i ładu. Jedynym wyjątkiem była posesja trzy numery dalej, gdzie w zachwaszczo-
nym ogrodzie rdzewiały wraki dwóch samochodów. Pozbawiony tylnego koła motocykl stał
oparty o frontową ścianę domu. Zawsze znajdzie się jakaś parszywa owca, pomyślał
Bannerman.

Julia Turnbull miała na sobie czarną suknię, przy której jej blada twarz wydawała się

jeszcze bledsza; oczy podkrążone, zaczerwienione jakby od płaczu. Otworzyła drzwi i cofnęła
się o krok pozwalając Bannermanowi wejść do środka. Nie odezwała się jednak, dopóki nie
znaleźli się w salonie.

Prawdę mówiąc, nie chciałam z panem rozmawiać, doktorze Bannerman, ale

doktor MacLeod przekonał mnie, że powinnam.

- Dziękuję, pani Turnbull - odrzekł Bannerman. - I proszę mi wierzyć, że szczerze pani

współczuję. Miałem możność poznać pani męża i bardzo go polubiłem.

- Czego chce się pan ode mnie dowiedzieć?
- Proszę mi powiedzieć, czy Colin znał któregoś z mężczyzn, którzy ostatnio zmarli w

Achnagelloch i Stobmor?

- Znał tego mechanika ze Stobmor. Naprawiał u niego samochód.
- Czy byli bliskimi znajomymi?
- Nie.
- A robotnicy z farmy Inverladdie?
- Nie znał ich.
- Jest pani pewna?
- Być może znał ich z widzenia, ale to wszystko. Starał się trzymać z dala od farmerów i

ich pracowników.

- Dlaczego?
- Colin był inteligentnym człowiekiem, doktorze Bannerman. Pracował jako robotnik,

ale nie był głupi. Nudziły go ciągłe rozmowy o owcach. Złościł się, że wszystko tutaj obraca
się wokół owiec i hodowli. Myślę, że dlatego zdecydował się na studia zaoczne, chciał się
rozwijać, a nauka dostarczała mu potrzebnej do tego podniety.

Bannerman skinął głową.
- Czy pani i Colin jadaliście czasem osobno? - zapytał.
Julia Turnbull spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nieznacznie wzruszyła ramionami.
- Raczej nie. Oczywiście nie licząc lunchów.

background image

- A lunch?
- Colin zabierał kanapki.
- Kto mu je przygotowywał?
- Ja. Do czego pan zmierza, doktorze? Sugeruje pan, że przyczyną śmierci Colina było

zatrucie?

Bannerman nie bardzo miał ochotę odpowiadać na tak wprost postawione pytanie.
- Pani Turnbull - powiedział - zależy mi na zdobyciu pewnych informacji na temat

sposobu odżywiania się Colina w ciągu ostatnich dwóch, trzech tygodni. Chciałbym panią
prosić o cierpliwość.

- Jakich informacji?
- Chodzi mi głównie o potrawy z baraniny.
- Z tym nie będzie problemu. Nie jadł ich.
- Wcale?
- Colin nie znosił baraniny. Nie brał jej do ust.
- Nigdy? - nalegał Bannerman. Świadomość klęski spadła na niego niczym głaz.
- Nigdy.
- Czy to znaczy, że Colin był wegetarianinem?
- Nie. Nic nie sprawiało mu większej frajdy niż dobry stek. Po prostu nie lubił baraniny.
Bannerman zastanawiał się gorączkowo, w jaki inny sposób Turnbull mógł się zarazić.

Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie będzie miał drugiej okazji, aby wypytać Julię.
Dla podtrzymania rozmowy rzucił pytanie dość ogólnej natury.

- Czy w ciągu ostatnich trzech tygodni w sposobie bycia Colina zaszła jakaś zmiana?

Czy robił coś niezwykłego, innego niż zwykle?

Julia wolno, z namysłem, pokręciła głową.
- Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Może poza tymi jego poszukiwaniami

geologicznymi.

- Proszę mi o nich opowiedzieć.
- Jako kierunek studiów wybrał właśnie geologię. Sądził, że uda mu się zaimponować

van Gelderowi, jeśli dokona jakiegoś odkrycia w okolicy.

- Pamiętam, że opowiadał mi o tym, kiedy widziałem go po raz ostatni - powiedział

Bannerman. - Miał nadzieję na lepsze stanowisko w spółce.

- Tak. To prawda - odparła Julia i zamilkła, jakby uświadomiła sobie, że to już nigdy się

nie stanie.

- Kiedy zajmował się tymi poszukiwaniami?
- W czasie weekendów.
- Czy ostatni weekend spędził poza domem?
Julia Turnbull skinęła głową.
- Czy wie pani, gdzie?
Zaprzeczyła. Podeszła do biurka pod oknem i wysunęła szufladę; wyjęty z niej plik

papierów wręczyła Bannermanowi.

- Oto notatki z poszukiwań Colina.
- Czy mógłbym je pożyczyć?
Bez słowa skinęła głową.
Bannerman wstał, szykując się do wyjścia. Podziękował Julii i raz jeszcze złożył jej

wyrazy współczucia.

- Dopilnuję, żeby te papiery wróciły do pani - powiedział.

- Jak poszło? - spytała Shona, kiedy Bannerman znalazł się na powrót w pokoju

hotelowym.

- Źle - odparł. - Turnbull nie jadał baraniny. Nie lubił jej.

background image

- A to pech. I to teraz, kiedy wszystko zaczynało układać się w jakąś całość.
Bannerman uśmiechnął się ponuro.
- Bywa i tak - zauważył z kwaśną miną.
- Może jadł baraninę nie wiedząc o tym?
- A w jaki sposób?
- W gulaszu albo w curry...
Bannerman nie wziął pod uwagę takiej możliwości, ale po krótkim namyśle musiał ją

odrzucić.

- Turnbull jadł tylko potrawy przyrządzane przez żonę, do pracy zabierał zrobione przez

nią kanapki. Nie dałaby mu czegoś, czego nie lubił.

- Chyba masz rację - zgodziła się Shona. - A co zjedzeniem w restauracji? Może o tym

zapomniała?

- Gdyby w restauracji podawano zakażone mięso, byłoby dużo więcej ofiar - odparł

Bannerman.

- Jak więc mógł się zarazić?
- Ba, żebym to ja wiedział.

background image

Rozdział 15

Tuż po dziesiątej do stolika, przy którym siedzieli Shona i Bannerman, podszedł barman

z wiadomością, że jakiś gość wyjeżdżając z hotelowego parkingu stuknął w samochód pana
doktora. Nie sądzi, by szkoda była poważna, ale czy pan doktor nie chciałby sprawdzić sam.
Tamten kierowca czeka na miejscu kraksy.

- Coś podobnego - jęknął Bannerman. - Jak tak dalej pójdzie, firma wynajmu wozów

wciągnie mnie na czarną listę.

- Tylko spokojnie - Shona ostrzegawczo podniosła palec i uśmiechnęła się.
- Zaraz wracam - rzucił Bannerman wstając od stołu. Parking, oświetlony pojedynczą

lampą zawieszoną na ścianie budynku, był mroczny i pusty. Bannerman rozejrzał się, wypa-
trując w półmroku sylwetki czekającego nań kierowcy. Nikogo. Obszedł samochód nadarem-
nie szukając śladów stłuczki. Tylny zderzak był lekko porysowany, przy bliższym zbadaniu
okazało się jednak, że była to smuga brudu. Raz jeszcze rozejrzał się po parkingu. W koło nie
było żywej duszy.

Wzruszył ramionami. Prawdopodobnie facet po prostu odszedł, Uznając, że nie spowo-

dował właściwie żadnych szkód. Nowoczesne zderzaki z tworzyw sztucznych są znacznie
wytrzymalsze od metalowych i nawet dość mocne stuknięcie znoszą bez śladu zniszczenia.

Ruszył alejką wiodącą do wejścia do hotelu, kiedy niespodziewanie dwie pary rąk

pochwyciły go z tyłu za ramiona, by w następnej chwili pchnąć potężnie na ścianę budynku.
Uderzenie złamanym nosem o mur wyrwało z ust Bannermana jęk bólu. Oczy zaszły mu
łzami.

- Gdzie są zwłoki Colina Turnbulla? - usłyszał nad uchem ostry głos.
- Nie mam pojęcia - stęknął, próbując wyrwać boleśnie wykręconą do tyłu rękę.
- Powiedziano ci, że Julia Turnbull nie życzy sobie, żebyś wyciągał łapy po ciało jej

męża, tak czy nie? - pytaniu towarzyszyło kolejne szarpnięcie wykręconej ręki. - Ale tobie to
nie wystarczyło, co?

Bannerman pochylił się, aby zmniejszyć nacisk na wykręcony łokieć. Jeszcze raz spró-

bował się wyrwać, na co niewidoczny napastnik zareagował uderzając go kolanem między
nogi. Bannerman wrzasnął; tamten puścił jego rękę, pozwalając mu osunąć się na ziemię.

- Gdzie są zwłoki? - padło znów pytanie.
Głos - właściwie wściekły szept, wydał się Bannermanowi jakby znajomy. Odwrócił się

twarzą do napastników. Byli to Mitchell i jeden z robotników z elektrowni, którzy prześlado-
wali go wczorajszego wieczora.

- To mnie, cholera, pytacie o zwłoki? - wykrztusił przez zaciśnięte z bólu zęby.
- A kogo? Gadaj po ludzku. - Mitchell cofnął nogę, jakby szykował się do kopnięcia.
Bannerman skulił się, osłonił twarz rękami. Kiedy cios nie padł, podniósł wzrok i war-

knął:

- Co to za cyrk, Mitchell? To przecież twoi ludzie wykradli wczoraj zwłoki. Jak

myślisz, kto mnie tak urządził?

Mitchell dopiero teraz zwrócił uwagę na rozbity nos i sińce pod oczami Bannermana.

Na chwilę zaniemówił.

- Chcesz mi wmówić, że to nie ty ukradłeś zwłoki Turnbulla, żeby zrobić sekcję? -

zapytał wreszcie.

- Jasne, że nie ja - wykrztusił wściekle Bannerman. - I to właśnie wam najbardziej

zależało na tym, żeby nie dopuścić do sekcji. Od początku robicie wszystko, żeby utrudnić mi
pracę, bo ubzduraliście sobie, że chcę zamknąć elektrownię. Więc co to za pieprzenie, że to ja
ukradłem zwłoki?

- My ich nie mamy - odparł Mitchell.

background image

- Jezu! - zajęczał Bannerman. - Nie wierzę ci, Mitchell, ni cholery nie wierzę...
- Komu mogły być potrzebne zwłoki Turnbulla?
- Komu? Wam!
- Skończ już z tym! - warknął Mitchell. - Julia Turnbull nie chciała, żebyś dostał Colina

w swoje łapy. My tylko pilnujemy, aby respektowano jej wolę.

- Znaleźli się strażnicy prawa - prychnął Bannerman.
Robotnik towarzyszący Mitchellowi, ten sam, z którym Bannerman starł się przed

hotelową łazienką, zamierzył się do ciosu, ale ochroniarz powstrzymał go wyciągniętą ręką.

- I na co ci przyszło, Mitchell. Wysługiwać się takimi łachudrami - powiedział

Bannerman patrząc w wykrzywioną złością twarz robotnika.

Tym razem Mitchell nie zdążył interweniować. Potężny kopniak wylądował na brzuchu

Bannermana, tuż obok splotu słonecznego.

Zwymiotował niedawno zjedzoną kolację i zwinął się w kłębek, rozpaczliwie walcząc o

oddech. Jak przez mgłę słyszał Mitchella wymyślającego robotnikowi, a potem dotarły do
niego słowa:

- Jeśli to pana pocieszy, doktorze, wierzę panu. I powiem jeszcze... my tych zwłok też

nie mamy. - Odeszli, zostawiając Bannermana skulonego na chodniku.

Opierając się o ścianę podniósł się na klęczki i w tej pozycji odpoczywał przez chwilę,

zbierając siły. Słyszał szum nadjeżdżającego samochodu, potem oblało go światło reflekto-
rów. Trzasnęły drzwi.

- Kochany panie doktorze! Co się panu, na Boga, stało? - posłyszał zatroskany głos

Joopa van Geldera.

- Napadnięto mnie - odparł Bannerman.
- To okropne - wykrzyknął van Gelder. - Bardzo pana zranili? Może pan wstać?

Wejdźmy do środka, zadzwonię po policję.

- Nie, nie trzeba.
- Ależ...
- Naprawdę nie trzeba. To sprawa osobista.
- Osobista? - zdziwił się van Gelder. - To znaczy, że pan wie, kto na pana napadł?
- Mniejsza z tym. Niech mi pan tylko pomoże wstać.
Podtrzymywany przez van Geldera, Bannerman skierował się ku drzwiom hotelu. Kiedy

mijali samochód Holendra, spostrzegł mężczyznę siedzącego na przednim miejscu pasażera.
Bannerman nie wiedział, dlaczego widok tego człowieka uruchomił dzwonki alarmowe w je-
go głowie. Czuł, że go zna, ale będąc w tak opłakanym stanie nie potrafił go zidentyfikować.

W drzwiach hotelu natknęli się na Shonę.
- Właśnie miałam cię szukać. Jak ty wyglądasz? Co się stało?
- Powiedzmy, że była to mała sprzeczka nad zwłokami Colina Turnbulla - wyjaśnił

Bannerman.

- Chodźmy na górę. Dasz radę? - Shona zastąpiła van Geldera biorąc Bannermana pod

ramię. Ruszyli ku schodom.

- Uważam, że powinien mi pan pozwolić wezwać policję - zawołał za nimi Holender.
- Nie - odrzekł Bannerman. - Dzięki za pomoc.
- Powiedz, co się stało? - zapytała Shona, kiedy znaleźli się w pokoju.
- Napatoczyłem się na Mitchella i jedną z tych jego tresowanych małp. Myśleli, że to ja

ukradłem zwłoki Turnbulla, żeby przeprowadzić sekcję.

- Że ty ukradłeś zwłoki? - wykrzyknęła Shona. - Ależ ty byłeś pewien, że to ich spraw-

ka!

- Właśnie - stęknął Bannerman, masując sobie brzuch.
- Boli?
- Nie powiem, gdzie najbardziej.

background image

Shona uśmiechnęła się współczująco.
- Nie wierzysz w proste metody, prawda, Ianie?
- Trzeba hartować charakter - oznajmił Bannerman przez zaciśnięte zęby.
- Kto więc zabrał ciało? I dlaczego? - Shona wróciła do zasadniczego wątku ich

rozmowy.

- To kłopotliwe pytanie - odparł Bannerman.
- Kłopotliwe?
- Aha. Ponieważ nie mam pojęcia, kto to zrobił.
Bannerman zmienił zabrudzone ubranie i wziął kąpiel. Shona opatrzyła mu najpowa-

żniejsze z nowych skaleczeń i zadrapań.

- Czy rano będziesz nadawał się do podróży? - spytała.
- Tak... jeśli ty poprowadzisz.
- Czyż nie jestem twoim kierowcą?
Bannerman spróbował się uśmiechnąć. Wyszedł z tego dość żałosny grymas.
- Przynieść ci coś do picia?
- Brandy.
- Dużą?
- Ogromną. I, Shona...
- Tak?
- Spróbuj się dowiedzieć, kto był tu dziś wieczorem z van Gelderem, dobrze?
- A ty wciąż bawisz się w detektywa - uśmiechnęła się Shona.
- Już niedługo - odparł Bannerman. - Jestem pewien, że znam mężczyznę, który siedział

w wozie van Geldera. Nie mogę go tylko sobie umiejscowić i to mnie dręczy.

- Postaram się czegoś wywiedzieć - obiecała Shona.
Kiedy wyszła, Bannerman wstał i jął powoli krążyć po pokoju. Ból zelżał i teraz

nareszcie mógł się skupić nad najważniejszym pytaniu: kto zabrał zwłoki? Julia Turnbull nie
wiedziała o ich zniknięciu, gdyż w przeciwnym razie podczas ich spotkania zrobiłaby piekło.
Chyba że to ona zorganizowała całą akcję! Takie wytłumaczenie wydawało się najbardziej
prawdopodobne. Może po prostu powinien dać sobie z tym spokój? Najpilniejszą teraz
sprawą było dostarczenie próbek zakażonego mózgu owcy do Edynburga, na oddział Munro.
Szukanie zwłok Colina tylko opóźni wyjazd. Tak. Rano wyruszy z Shoną do Edynburga, a w
Stobmor sprawy niechaj idą swoim torem.

Shona wróciła z baru z butelką brandy i wiadomością, że z van Gelderem był jego syn

Peter.

- Jego syn, powiadasz? - zdziwił się Bannerman.
- Pytałam barmana.
- A więc musiałem się pomylić - rzekł Bannerman. - Nigdy przedtem nie widziałem

jego syna.

- Podobno przystojny facet. Jak się czujesz?
- Już lepiej.
- Myślę, że powinieneś iść spać.
Bannerman posłusznie skinął głową.
- Wyglądasz na wykończonego - powiedziała Shona, a potem zbliżyła się do niego i

pocałowała lekko w policzek. - Do zobaczenia rano.

Choć raz pogoda im sprzyjała. Stobmor pławiło się w słońcu, po błękitnym niebie sunę-

ły strzępiaste obłoczki pędzone rześką bryzą. W powietrzu czuło się zapach morza.

Podróż do Edynburga odbyli bez przygód, z dwoma tylko krótkimi postojami - raz na

lunch, drugi raz, by zatankować benzynę, rozprostować kości i napić się kawy. Bannerman
zadzwonił do Medical Research Council, żeby zawiadomić ich o opuszczeniu Stobmor.

background image

W Edynburgu zameldowali się w niewielkim hotelu w południowej dzielnicy miasta.

Bannerman skontaktował się z oddziałem neurobiologii Hectora Munro.

- Chciałbym jak najszybciej przekazać panu próbki - powiedział.
- Czekamy niecierpliwie - odrzekł Munro. Udzielił Bannermanowi wskazówek, jak

dojechać do siedziby oddziału na West Mains Road. Bannerman zadzwonił jeszcze do szkoły
medycznej, do Morag Napier; uznał, że grzeczność wymaga, aby zawiadomić ją o swoim
sukcesie w poszukiwaniu materiału do badań.

- To dobra nowina, panie doktorze - powiedziała. - Jak pan tego dokonał?
Bannerman opowiedział o owcy, która nie trafiła do dołu z wapnem.
- Miał pan szczęście - stwierdziła Morag. - Czy osobiście zbada pan te próbki?
Bannerman odparł, że zasadnicze badania wykona oddział neurobiologii MRC, ale jeśli

Morag chciałaby doprowadzić do końca próby na myszach, tak nieszczęśliwie zapoczątkowa-
ne jeszcze przez Gilla, to on zadba o to, by dostarczono jej odpowiednią próbkę.

- Dziękuję, panie doktorze - powiedziała Morąg. - Czy mogłabym się dowiedzieć, o

jakie badania prosił pan doktora Munro? Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie powtarzali
tego samego.

Bannerman powiedział, że przede wszystkim miały to być badania mikroskopowe. Ich

wyniki pozwolą dopiero zadecydować, co dalej.

- Proszę zadzwonić, kiedy będzie pan coś wiedział - powiedziała Morag.
Bannerman obiecał, że będzie o niej pamiętał.
Podał swoje nazwisko do mikrofonu ukrytego za kratką obok wejścia. Po chwili szczęk-

nął elektryczny zamek i Bannerman wszedł do środka. U szczytu schodów czekał na niego
Hector Munro.

- Co się panu stało? - zawołał spojrzawszy na twarz gościa.
- To długa historia - odparł Bannerman. - I nie sądzę, aby jej opowiadanie wprawiło

mnie w dobry humor. Proszę, to jest to, na co pan czeka. - Wręczył Munro styropianowe
pudełko zawierające próbki owczego mózgu.

- Doskonale - Munro wyglądał na podnieconego. - Zaczeka pan na wyniki badania

mikroskopowego?

- Za nic w świecie bym z tego nie zrezygnował - zaśmiał się Bannerman.
Próbki zabrała dwójka laborantów, których pouczono, jakiego rodzaju preparaty mają

zostać przygotowane.

- Napije się pan kawy? - spytał Munro.
- Chętnie.
Podczas rozmowy przy kawie Bannerman poruszył temat raportu przygotowywanego

przez MRC. Podzielił się z Munro opinią Milne’a, który uważał, że czynnik zakaźny z
Achnagelloch należy potraktować jako nowy wirus. Munro uśmiechnął się.

- W pewnym sensie takie podejście jest uzasadnione. Trudno mówić o powolnym

wirusie, jeśli okres jego inkubacji wynosi dwa, trzy tygodnie.

- Rzecz jednak w tym, że jest to tylko forma wirusa scrapie - upierał się Bannerman.
- Musimy to dopiero udowodnić.
- Zgoda. Chciałbym jednak wiedzieć, czy jeśli badania dowiodą, iż mamy do czynienia

właśnie ze scrapie, mogę liczyć na pańskie poparcie w rozmowach z władzami?

Munro zamyślonym wzrokiem patrzył sponad parującej filiżanki.
- Chce pan, żebyśmy przekonali rząd? - spytał. - I farmerów? Czy przypadkiem nie

oczekuje pan od nas zbyt wiele?

- Nie sądzę. Chcę tylko, by ktoś wreszcie powiedział prawdę - wypalił Bannerman.
- Ach tak. Prawdę - mruknął Munro. - Gdyby to było takie proste.
- A nie jest?
- Obawiam się, że nie. W tej sprawie musimy brać pod uwagę nie tylko kryterium

background image

prawdy, ale też rozważyć skutki takiego, a nie innego rozwiązania problemu. Z jednej strony
mamy śmierć kilku ludzi, prawdopodobnie ofiar rzadkiego kaprysu natury, z drugiej zaś -
przyszłość olbrzymiej gałęzi gospodarki naszego kraju.

- Ale to, co zdarzyło się raz, może się powtórzyć.
- Owszem. - Munro wlepił wzrok w blat biurka.
- A więc mogę liczyć na pańskie poparcie?
- Proszę się rozejrzeć, panie doktorze. Cały ten oddział istnieje dzięki dotacjom rządo-

wym...

Bannerman uśmiechnął się ponuro.
- Zaczekajmy lepiej na wyniki badań - powiedział Munro. - Potem będziemy się

zastanawiać.

Bannerman z rezygnacją pokiwał głową.
Na biurku Munro zadźwięczał dzwonek interkomu. Po krótkiej wymianie zdań dyrektor

oddziału wstał i wyszedł z gabinetu, rzuciwszy Bannermanowi:

- Przepraszam. Mamy chyba jakiś kłopot.
Wrócił po dziesięciu minutach i stojąc w drzwiach rzekł:
- Nie bardzo wiem, jak panu o tym powiedzieć...
Bannerman odwrócił się. Wyczekująco spojrzał na Munro.
- Moi ludzie zbadali właśnie kilka pierwszych skrawków...
- I?
- Są całkowicie normalne. Ani śladu uszkodzeń, które można przypisać scrapie.
- Przecież to niemożliwe! - zaprotestował Bannerman.
- Proszę ze mną. Sam pan zobaczy.
Przeszli do laboratorium, gdzie pod mikroskopem czekał już gotowy preparat.

Bannerman usiadł i wpatrzył się w obraz widoczny w okularze przyrządu. Miał przed sobą
najzupełniej zdrową tkankę mózgu owcy.

- Nie do wiary - wymamrotał.
- Przeprowadziliśmy także test na obecność przeciwciał towarzyszących wirusowi

scrapie. Wynik był negatywny.

- Cholera - mruknął Bannerman. Ogarnęło go zniechęcenie i smutek.
- Przykro mi - powiedział Munro zdejmując szkiełko ze stolika mikroskopu. - Można to

schować do szuflady.

- Nie wierzę! Po prostu nie wierzę! - Bannerman gorączkowo krążył po pokoju.
- Obawiam się, że będziesz musiał uwierzyć - rozsądnie zauważyła Shona. - Chyba

żebyś przyjął, iż doktor Munro należy do spisku mającego na celu wyciszenie tej sprawy.

Bannerman spojrzał na Shonę dzikim wzrokiem, a ona natychmiast pożałowała swojej

uwagi, bo najwyraźniej poważnie zastanawiał się nad jej sugestią.

- Mam jeszcze jedną próbkę! - oznajmił.
- Jaką próbkę? - zdziwiła się Shona.
- Zatrzymałem trochę materiału dla Morag Napier. Mogę sam zrobić kilka preparatów.
- Czy ty aby nie przesadzasz? - ostrożnie zapytała Shona. Bannerman zastanawiał się

przez chwilę; wreszcie powiedział:

- Po prostu nie mogę uwierzyć, żeby trzech ludzi zmarło po zjedzeniu mięsa tej samej

owcy, która - jak się okazuje - była najzupełniej zdrowa.

Shona musiała przyznać, że w jego rozumowaniu trudno dopatrzyć się braku logiki.
- Rób, co uważasz za konieczne - westchnęła.

Było już po ósmej, kiedy Bannerman wjechał na parking przy szkole medycznej. Miał

nadzieję, że o tej porze w laboratoriach zastanie co najwyżej kilku dyżurnych laborantów;
może natknie się gdzieś na nocnego portiera, ale nie spotka nikogo z personelu naukowego.

background image

Nie chciał się tłumaczyć, dlaczego powtarza badania wykonane przez oddział Munro.

Laborantka, która otworzyła mu drzwi, nie wyglądała na zdziwioną. Poznała go i

wpuściła do środka bez zbędnych pytań.

- Długo dziś pan pracuje, panie doktorze - zauważyła. Musiała zapamiętać Bannermana

z czasu jego pobytu w Edynburgu i nawet nie wiedziała, że wyjeżdżał.

- Mam jeszcze trochę roboty - uśmiechnął się Bannerman. Skręcił w korytarz wiodący

ku schodom do suteryny i niespodziewanie znalazł się oko w oko z Morag Napier.

- Doktor Bannerman? - zawołała. - Co za niespodzianka!
- Miałem nadzieję, że jeszcze panią złapię - powiedział Bannerman szybko otrząsną-

wszy się z zaskoczenia.

Morag była w płaszczu i najwidoczniej miała właśnie wychodzić.
- Czy mogę w czymś pomóc, panie doktorze? - spytała.
Bannerman wyjaśnił, jaki jest cel jego wizyty.
- Ludzie Munro nie znaleźli najmniejszych śladów obecności wirusa scrapie – zakoń-

czył. - Postanowiłem się upewnić.

- Pomogę panu - oznajmiła, zdejmując płaszcz.
- Ależ nie. Naprawdę, nie ma takiej potrzeby. Dam sobie radę, jeśli tylko pozwoli mi

pani skorzystać ze swojego laboratorium. - Bannerman czuł się trochę niezręcznie, zdając
sobie sprawę, iż Morag wie, że tak czy inaczej zamierzał skorzystać z jej pracowni.

- Dla mnie to żaden kłopot - odrzekła - a we dwójkę pójdzie nam szybciej. I tak nic nie

planowałam na dzisiejszy wieczór. Mój narzeczony wyjechał na parę dni.

- Bardzo pani uprzejma - powiedział Bannerman. - Dziękuję. - Wyjął z kieszeni fiolkę

zawierającą próbkę mózgu i wręczył ją Morag.

- Nie bardzo mogę uwierzyć w brak jakichkolwiek objawów infekcji - rzekł, kiedy

weszli do laboratorium. Jego towarzyszka włożyła fartuch i pośpiesznie naciągała rękawice
chirurgiczne.

- Jest pan pewien, że ta próbka pochodzi od zarażonej owcy? - zapytała.
- Najzupełniej.
- A więc zaraz wszystko będzie jasne.
Z rosnącym zdenerwowaniem Bannerman czekał na koniec procesu barwienia prepara-

tu. Minęło kilka minut; zabrzęczał elektryczny czasomierz. Morag opłukała preparat destylo-
waną wodą, usuwając resztki barwnika i podstawiła szkiełko pod lampę, do wysuszenia. Co
prawda wszystkie podręczniki zalecały suszenie próbek w temperaturze pokojowej, ale
Bannerman był zadowolony, że Morag stara się maksymalnie skrócić czas obróbki preparatu.

- A teraz - mruknęła, ustawiając szkiełko pod mikroskopem - zobaczymy, co my tu

mamy.

Trzydzieści sekund później było już po wszystkim. Wystarczył rzut oka na wyraz

twarzy Morag, by Bannerman zrozumiał, że wszystkie jego rachuby wzięły w łeb. Kiedy więc
przyszła jego kolej, aby spojrzał w okular, nawet się nie zdziwił widząc normalną, zdrową
tkankę. Munro miał rację.

- Bardzo to dziwne - zauważyła Morag.
- Muszę przyznać, że nic z tego nie rozumiem. - Bannerman był załamany. Siedział na

krześle z głową zwieszoną na piersi, zatopiony w ponurych myślach.

- Jeśli ma pan jeszcze jedną próbkę, mogłabym zrobić testy biologiczne na myszach -

zaproponowała Morag. - Może ta owca była w bardzo wczesnym stadium infekcji?

- Dobrze. Materiał się znajdzie. Przyniosę rano, jeśli to pani odpowiada.
- Oczywiście. Czy doktor Munro też będzie robił testy na zwierzętach? - zainteresowała

się Morag.

Bannerman pokręcił głową.
- Byłem tak rozczarowany wynikami badania mikroskopowego, że zapomniałem

background image

zostawić mu próbki - wyznał.

- Nieważne. Przeprowadzę pełne badanie na swoich myszach.
Bannerman podziękował Morag za pomoc i życzył jej dobrej nocy. Idąc przez parking

w kierunku swojego samochodu, poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.

Przy drugim dżinie z tonikiem w hotelowym barze Bannerman zaczął odczuwać

wyrzuty sumienia. Od powrotu ze szkoły medycznej zachowywał się doprawdy okropnie.
Prawie się nie odezwał do biednej Shony.

- Przepraszam - powiedział. - Nie mogę przestać myśleć o tym, co się stało. Strasznie

się zawiodłem.

- Rozumiem - Shona pogłaskała go po dłoni. - Napij się jeszcze. Zasłużyłeś sobie na to.
Wbrew wewnętrznym postanowieniom, Bannerman co chwila wracał w rozmowie do

swoich badań, skarżąc się na niesprawiedliwość okrutnego losu.

- Musisz się z tym zwyczajnie pogodzić - powiedziała Shona. - Akurat ta owca nie była

przyczyną zatrucia tych ludzi.

Bannerman, dotąd siedzący nieruchomo z wzrokiem utkwionym w dno swojej szklanki

poruszył się nagle.

- Co powiedziałaś?
- Że musisz się z tym pogodzić.
- Nie. Co powiedziałaś potem?
- Że ta owca nie była przyczyną ich zatrucia. Dlaczego pytasz?
- „Zatrucie”. O to chodzi. Zupełnie zapomniałem o możliwości mutacji wirusa pod

wpływem czynników chemicznych! - Bannerman zerwał się od stolika i prawie biegiem
pośpieszył do pokoju. Po chwili wrócił w płaszczu, z kluczykami od samochodu w dłoni.
Shona patrzyła na niego z odrobinę podejrzliwym zdumieniem.

- Zaraz wracam. Później ci wszystko wyjaśnię - oznajmił i skierował się do wyjścia.
Zniknął w drzwiach prowadzących na parking, zostawiając Shonę w holu, zdziwioną i

trochę przestraszoną. Nie minęło kilka sekund, kiedy znów pojawił się w wejściu. Na jego
twarzy widniał wyraz zażenowania.

- Chyba za dużo wypiłem - wyjąkał. - Nie zechciałabyś poprowadzić?
- Czyż nie robię tego zawsze? - odparła, wyjmując mu kluczyki z dłoni.
- Dokąd jedziemy? - zapytała, kiedy mijali bramkę parkingu.
- Do Royal Infirmary.
Zatrzymali się przed pierwszym napotkanym sklepem całodobowym. Shona wysiadła

bez słowa i po chwili wróciła z paczką gumy do żucia i torebką miętowych cukierków.

- Jedz - powiedziała. - Jeśli wejdziesz do szpitala cuchnąc jak gorzelnia, wezwą policję.

A teraz powtarzaj za mną: stół z powyłamywanymi nogami.

- Czy ja mówiłem, że chcę zostać prezenterem telewizyjnym? - zaprotestował

Bannerman.

- Cicho siedź, mądralo! Powtarzaj.
- Stół... z powyłamywanymi... nogami.
- Prawie dobrze - westchnęła Shona. - Jeszcze raz!
Aż do samego szpitala Bannerman doskonalił wymowę i opychał się miętusami.
- Pamiętaj - powiedziała Shona-mów powoli i nie podniecaj się. Masz legitymację?
Bannerman pomacał portfel w wewnętrznej kieszeni i kiwnął głową.
- Zaraz wracam - mruknął i zniknął w wejściu do budynku. Wrócił po piętnastu minu-

tach.

- Jak poszło? - zapytała Shona.
- W porządku. Zgodzili się. Jutro wszystkiego się dowiem. Dzięki, Shono. - Pochylił się

i złożył na jej ustach lekki pocałunek.

- Mięta - orzekła. - Czy zamierzasz mi w końcu powiedzieć, o co w tym wszystkim

background image

chodzi?

- Wiesz co? Kiedyś byłem wielkim miłośnikiem filmów wojennych.
- I co z tego?
- W niemal każdym z nich jest taki moment, kiedyś któryś z bohaterów mówi: „Nie

mamy wielkich szans, ale nie zaszkodzi spróbować”. Otóż teraz nadszedł ten moment.

- Aha. Rozumiem - odparła Shona, ale z jej tonu niedwuznacznie wynikało, że nic nie

rozumie.

Następnego ranka, kiedy po śniadaniu wyszli na spacer do Holyrood Park, zapytała,

kiedy Bannerman zamierza dzwonić do szpitala.

- Około południa - odparł.
- O co właściwie ich prosiłeś?
- W Royal Infirmary mają laboratorium toksykologiczne. Kiedy powiedziałaś wczoraj

„zatrucie”, uświadomiłem sobie, że na dobrą sprawę zupełnie nie wziąłem pod uwagę możli-
wości zadziałania mutagenu chemicznego. Bliskość elektrowni jądrowej uczyniła mnie po
prostu ślepym na inne potencjalne przyczyny mutacji.

- A więc uważasz, że twój wirus scrapie uległ zmianie pod wpływem jakichś czynników

chemicznych? - W głosie Shony nie było nadmiernego entuzjazmu.

- Nie jest to wykluczone - odparł Bannerman. - Rzecz w tym, że w tkankach organizmu

poddanego działaniu większości substancji chemicznych zachodzą trwałe zmiany. Inaczej niż
w przypadku promieniowania o niskim natężeniu.

- Ale w zbadanych wczoraj próbkach mózgu nie było śladu wirusa scrapie.
- Pomyślałem sobie, że ten zmutowany wirus może działać tak szybko, iż w mózgu nie

zdążyły zajść zmiany patologiczne, które zwykliśmy kojarzyć ze scrapie. Dlatego wczorajsze
preparaty wyglądały normalnie. Ale jeśli wstrzykniemy próbki tego mózgu myszom, założę
się, że w ciągu kilku dni będą martwe.

- A co z preparatami, które Gili przysłał do Londynu? Wykazywały zmiany typowe dla

scrapie.

- Ano właśnie - mruknął Bannerman. - Sprawa próbek Gilla. Myślę, że to także uda mi

się wyjaśnić.

Przez chwilę w milczeniu podziwiali widok na zatokę Firth of Forth z majaczącą w

oddali linią szczytów Kinnors Hills.

- Nie powiedziałeś, jak zamierzasz wyjaśnić, dlaczego te pierwsze preparaty były inne -

odezwała się Shona.

- Myślę, że Gillowi coś się w nich nie podobało - odparł Bannerman. - I dlatego,

ukrywając się, chciał przesłać mózgi do MRC.

- Co mu się mogło nie podobać?
- Na razie wolałbym o tym nie mówić. Muszę się jeszcze zastanowić.
Zatrzymali się na skraju południowego stoku wzgórza Arthur’s Seat, by popatrzeć na

taflę jeziora Duddingston w zimowej szacie.

- Nie rozmawialiśmy jeszcze o nas - cicho powiedziała Shona.
- Nie.
- A dlaczego?
- Bo nie wiedziałem, od czego zacząć - wyznał Bannerman. - Ani dokąd nas taka

rozmowa zaprowadzi. A ty?

Shona zaśmiała się, a na zdziwione spojrzenie Bannermana odparła:
- Już ci mówiłam, że nigdy nie wybierasz prostej drogi.
- A jaka jest ta prosta droga? Powiedz, Shono.
- Iść za głosem serca.
Bannerman nie zdążył odpowiedzieć, bo położyła mu palec na ustach i szepnęła:
- Ćśś! Chcesz powiedzieć, że to nie jest takie proste. A ja nie chcę tego słuchać.

background image

Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Przystanęła, kiedy ją zawołał.
- Wiesz - powiedział - bardzo cię kocham.
- Wiem - odparła.
W hotelowym holu czekali na nich dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach.

Bannerman zauważył, że recepcjonista ruchem głowy wskazał na niego, kiedy tylko przekro-
czył próg.

- Doktor Bannerman? - usłyszał pytanie. Odruchowo skinął głową.
Jeden z mężczyzn machnął w powietrzu legitymacją, z której Bannerman zdążył tylko

przeczytać nazwisko właściciela i obejrzeć jego zdjęcie.

- Inspektor Morris. A to jest sierżant West. Jesteśmy z policji. Special Branch - Wydział

Specjalny.

- Czym mogę służyć? - Bannerman zrobił zdziwioną minę.
- Zechce pan udać się z nami, doktorze - powiedział Morris.
- Czy jestem aresztowany?
- Nie, proszę pana - obojętnie odparł inspektor. - Chcemy tylko zadać panu kilka pytań.
- Na jaki temat?
- Nie teraz, panie doktorze.
Bannerman wzruszył ramionami i przepraszająco spojrzał na Shonę.
- Jak długo to potrwa? - zapytał.
- Trudno powiedzieć, proszę pana.
- Nie martw się - powiedziała Shona. - Będę na ciebie czekała...
Chwilę później Bannerman siedział na tylnym fotelu nie oznakowanego ciemnozielone-

go austina montego. Morris usadowił się obok, West zajął miejsce na przednim siedzeniu
pasażera. Rzucił kierowcy - także w cywilnym ubraniu - jakieś niezrozumiałe dla
Bannermana polecenie; ruszyli. Bannerman uznał, że nie ma sensu pytać, dokąd jadą.
Zakładał, że będzie to komenda główna policji i zdziwił się niemało, gdy skręcili w bramę
Royal Infirmary. Jego teoria, że chodzi o sprawę zniknięcia zwłok Colina Turnbulla okazała
się więc bezpodstawna. Samochód zatrzymał się; Morris otworzył drzwi i wykonał zaprasza-
jący gest dłonią.

background image

Rozdział 16

Echo ich kroków niosło się po korytarzu, wiodącym - jak wynikało z tablicy informa-

cyjnej - do Audytorium nr 8. Nawet z zamkniętymi oczami Bannerman poznałby, że znajdują
się w szpitalu. Powietrze przenikał charakterystyczny zapach anestetyków i środków odkaża-
jących.

- To tutaj. - West otworzył drzwi i cofnął się, przepuszczając Bannermana. Wewnątrz,

przy zwykłym drewnianym stole siedzieli trzej mężczyźni. Wstali na widok wchodzących.

- Dobrze, że pan przyszedł, doktorze. Proszę siadać.
Bannerman nie skorzystał z zaproszenia. Powiedział:
- Mają panowie nade mną tę przewagę, że wiedzą, kim jestem. Obawiam się, że ja nie

miałem przyjemności poznać panów.

- Mildrew - rzucił jeden z tych dwóch, którzy nosili garnitury.
- Jackman - oznajmił drugi. I wskazując mężczyznę w białym kitlu, siedzącego po jego

lewej stronie, dodał: - A to jest doktor Mellon, toksykolog.

- Panowie są funkcjonariuszami Special Branch, tak? - zapytał Bannerman.
- Nie.
- Kim więc?
- Mogę zaręczyć za tych dżentelmenów, panie doktorze - chcąc rozładować napięcie

wtrącił Morris.

- Mimo to chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia - spokojnie odrzekł

Bannerman.

- Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Obrony - odpowiedział Jackman z widoczną

niechęcią.

- Special Branch i Ministerstwo Obrony - wolno powtórzył Bannerman. - A zatem nie

chodzi raczej o mandat za niewłaściwe parkowanie.

Jego żart nie znalazł uznania Mildrewa.
- Pan Ian Bannerman, patolog, konsultant szpitala św. Łukasza w Londynie. Zgadza się?

- zapytał oficjalnym tonem.

- Tak jest.
- Wczoraj wieczorem dostarczył pan do tutejszego laboratorium toksykologicznego

próbkę mózgu owcy z prośbą o dokonanie analizy.

- Tak.
- Skąd ją pan wziął?
- Po co panu ta informacja?
- Panie doktorze, zadałem panu pytanie.
- Ja panu również.
- Muszę pana ostrzec - odezwał się Jackman - że zachowując się w ten sposób naraża

się pan na poważne kłopoty.

- Co znaleziono w tym mózgu? - zapytał Bannerman. - Coś tam było, prawda? Stąd to

całe zamieszanie.

- Skąd wziął pan tę próbkę?
Zapadło milczenie, jakby chwilowo obie strony wyczerpały zasób środków perswazji.
- Chciałbym zatelefonować - odezwał się wreszcie Bannerman.
- Czy sądzi pan, że potrzebny panu będzie adwokat? - zdziwił się Jackman.
- Nie chodzi o adwokata - odparł Bannerman. - Chcę rozmawiać z panem Cecilem

Allisonem z gabinetu premiera.

- A co pana łączy z gabinetem premiera?
- Prowadzę dochodzenie zlecone mi przez Medical Research Council w porozumieniu z

background image

gabinetem premiera - odparł Bannerman.

Mildrew i Jackson wymienili niepewne spojrzenia; Morris wzruszył ramionami.
- Nie wiedzieliśmy o tym - bąknął Jackson. - Zdaje się, że nie dotarły do nas te

informacje... zechce pan, inspektorze, połączyć pana doktora - zwrócił się do Morrisa.

Ten wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd wyłonił się po chwili ze słowami:
- Pan Allison na linii, panie doktorze.
Bannerman zamknął za sobą drzwi i sięgnął po słuchawkę.
- Jak rozumiem, znalazł się pan w opałach, panie doktorze - rzekł Allison.
Bannerman nie przypuszczał, że kiedykolwiek ucieszy się, słysząc ten głos, ale teraz

poczuł ulgę. Opowiedział o znalezieniu zakażonego mózgu i o swoim pomyśle poddania go
analizie toksykologicznej.

- Ale co oni w nim znaleźli? - zapytał Allison. - O co ten cały szum?
- Nie chcą mi powiedzieć. Ja natomiast nie powiedziałem im, skąd pochodzą próbki,

więc siedzimy tu sobie i patrzymy na siebie.

- Może ja spróbuję z nimi pogadać - zaproponował Allison.
- Byłbym panu wdzięczny.
Po rozmowie z Allisonem Mildrew raz jeszcze poprosił do telefonu Bannermana.
- Bannerman, sugeruję, żeby się pan zgodził na współpracę z panem Mildrew i jego

kolegami - powiedział Allison.

- Bez zadawania pytań?
- Tak.
- Nic z tego - spokojnie oznajmił Bannerman. - Za dużo mnie ta sprawa kosztowała,

żebym dał się spławić w ten sposób. Chcę wiedzieć, co znaleziono w mojej próbce.

- Przypuszczałem, że powie pan coś takiego. Ostrzegałem Mildrewa, co z pana za pta-

szek. Pan Mildrew skłonny jest udzielić panu wszelkich informacji, ale najpierw musi pan
podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy państwowej, Official Secrets Act.

- Ale! I co jeszcze? - wykrzyknął Bannerman.
- Gdybyście wy, szczury laboratoryjne, myśleli o takich sprawach od początku, teraz nie

byłoby problemu - oświadczył Allison i odłożył słuchawkę.

- Tak czy inaczej, dziękuję - mruknął Bannerman, chociaż Allison nie mógł go już

usłyszeć.

- Proszę podpisać w zaznaczonym miejscu. - Jackson położył na stole gotowy druk

zobowiązania.

Bannerman westchnął, ale podpisał bez słowa i pchnął papier ku Jacksonowi.
- Próbka mózgu dostarczona przez pana zawiera ślady substancji chemicznej o nazwie

NYLIT - rzekł Mildrew.

- Nylit? Nie słyszałem o czymś takim.
- Zdziwilibyśmy się, gdyby pan słyszał.
- Skąd to się wzięło?
- Tu tkwi przyczyna naszego zainteresowania tą sprawą, panie doktorze. NYLIT nie jest

produktem ubocznym żadnego procesu produkcyjnego jak większość trucizn. To składnik
broni biologicznej opracowanej w roku 19... pewien czas temu.

- Broń biologiczna! - Bannerman nie posiadał się ze zdumienia.
- Była to jedna z wielu substancji uzyskanych w laboratoriach Ministerstwa Obrony.
- I jest ona potężnym mutagenem.
- Tak. Między innymi.
- Jak więc, u licha, znalazła się w mózgu owcy zabitej w północnej Szkocji?
- Tego właśnie zamierzamy się dowiedzieć. Oczywiście z pańską pomocą, doktorze.
- Powiem wszystko, co wiem - oznajmił Bannerman.
Było już po dziesiątej, kiedy Bannerman wrócił do hotelu. Czuł się zmęczony. Mildrew

background image

i Jackson chcieli wiedzieć o najdrobniejszych szczegółach jego śledztwa w Stobmor i
Achnagelloch.

- Tak się martwiłam - powiedziała Shona. - Czego oni od ciebie chcieli?
- Okazało się, że ta owca poddana była działaniu bardzo silnego mutagenu.
- Ale jak on się tam znalazł?
- Nie wiadomo. Jedyne, co przyszło nam do głowy, to że pojemnik tej substancji w jakiś

sposób wylądował na plaży koło Inverladdie. Z czasem zaczął przeciekać, powodując skaże-
nie gruntu. I tak trucizna dostała się do organizmów owiec zarażonych scrapie; dalszy ciąg
znasz.

- Tylko że to nadal nie wyjaśnia, dlaczego umarł Colin Turnbull - zauważyła Shona.
- Ano, nie - zgodził się Bannerman. I nie była to jedyna wątpliwość nie dająca mu

spokoju. Nadal nie wiedział, dlaczego próbki mózgów zmarłych robotników z Inverladdie
zdradzały najoczywistsze objawy choroby Creutzfelda-Jakoba, gdy tymczasem w mózgu
zatrutej owcy brak było jakichkolwiek oznak zwyrodnienia. Podejrzewał, że odpowiedź na to
pytanie znają jedynie osoby, które dokonały autopsji zmarłych - Lawrence Gili i Morag
Napier... Gilla nie było już między żywymi, ale Morag...

Zbliżał się wieczór i Bannerman nie chciał niepokoić Stelli swoimi podejrzeniami. Fakt,

że w końcu rozwiązał zagadkę, nie przekreślał jego wcześniejszych omyłek. Przekonanie, iż
sprawcą wszystkich nieszczęść jest elektrownia Invermaddoch okazało się całkowicie fałszy-
we. Czuł, że w tej sprawie popełnił mnóstwo błędów i dlatego teraz wolał zachować swoje
domysły dla siebie. Rano wybierze się do szkoły medycznej i przeprowadzi pewien ekspery-
ment. Nadal miał próbki owczego mózgu. Pozwoli Morag rozpocząć próby biologiczne, tak
jak sobie tego życzyła.

Chwilę po wyjściu Bannermana zadzwonił telefon. Odebrała Shona.
- Czy mogłabym rozmawiać z doktorem Bannermanem? - zabrzmiał w słuchawce

kobiecy głos.

- Niestety, właśnie wyszedł. Czy mam mu coś przekazać?
- Mówi Morag Napier. Dzwonię ze szkoły medycznej. Chciałam tylko przypomnieć

panu doktorowi o próbkach, które obiecał przynieść.

- Myślę, że właśnie jedzie spotkać się z panią, doktor Napier. Ma dla pani nowiny.
- Jakie nowiny?
- Wygląda na to, że te owce uległy jakiemuś zatruciu. Zresztą Ian sam pani wszystko

opowie.

- To brzmi interesująco. Dziękuję pani - odrzekła Morąg Napier.

- Witam ponownie - rzekł Bannerman, wchodząc do laboratorium Morag Napier.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. - Przyniósł pan próbkę?
Bannerman podał jej buteleczkę zawierającą kawałki owczego mózgu.
- Proszę. Czy nie przeszkodzi pani, jeśli będę się przyglądał?
- Jeśli ma pan ochotę... - odstawiła butelkę na stół pod wyciągiem i włączyła wentylator.

Powoli nabierał prędkości, aż zahuczał jednostajnie.

Morag, już w kitlu i rękawicach chirurgicznych, przeniosła zawartość butelki do cięż-

kiego szklanego pojemnika z emulsyfikatorem. Dodała odmierzoną ilość roztworu fizjolo-
gicznego i zamknęła naczynie przykrywką, z której wystawało metalowe ostrze osadzone na
długim pręcie sięgającym do dna pojemnika. Dokręciła zaciski mocujące pojemnik do
podstawy i włączyła silnik elektryczny napędzający oś. Ostrze zaczęło wirować zmieniając
skrawki mózgu w rzadką, nadającą się do wstrzyknięcia mieszaninę.

Po kilku minutach Morag uznała, że emulsja jest gotowa. Napełniła nią dwie sterylne

plastikowe strzykawki, uzbroiła je w igły i rzekła:

- Możemy iść do zwierzętarni.

background image

W suterynie nadal czuć było odór spalenizny, chociaż laboratorium zostało całkowicie

zrekonstruowane. Odór ten w połączeniu z wonią zwierząt i zapachem świeżej farby tworzył
wyjątkowo paskudną mieszankę. Bannerman zmarszczył nos. Zauważył, że Morag otworzyła
drzwi własnym kluczem. Wewnątrz nie było nikogo.

- Myślę, że sześć myszy wystarczy - powiedziała Morag.
- Na pewno - odparł Bannerman. Śledził uważnie każdy jej ruch.
- Czy mógłby mi pan przynieść z biura rejestr doświadczeń? - zapytała nagle.
Bannerman wyszedł, ale zaraz zawrócił i ukryty za framugą drzwi obserwował poczy-

nania Morag. Widział, jak z szuflady pod pulpitem wyjmuje dwie napełnione czymś strzy-
kawki, kładąc na ich miejsce te, które przed chwilą przyniosła ze swojego laboratorium.

- Czy to samo zrobiła pani poprzednim razem? - rozległ się nagle za jej plecami głos

Bannermana.

Morag drgnęła, ale opanowała się bardzo szybko.
- Nie wiem, o czym pan mówi - rzekła.
- Wie pani doskonale. Sfałszowała pani preparaty i próby biologiczne, tak żeby wyglą-

dało, iż ci ludzie z Achnagelloch zmarli na scrapie. Gili musiał odkryć pani machinacje i
próbował wysłać prawdziwe mózgi do MRC, do rzetelnej analizy, ale został zamordowany.
Nic nie zdążył powiedzieć.

- Wcale nie został zamordowany! - z błyskiem w oczach zawołała Morag. - Spadł z

urwiska! To był wypadek. Zwykły wypadek! Gdyby ci owczarze nie byli tak chciwi, owce
zostałyby bezpiecznie zakopane i nikomu nic by się nie stało!

- A co z Colinem Turnbullem, Morag? Na czym polegał jego błąd? - cicho zapytał

Bannerman.

- Może ja potrafię odpowiedzieć na to pytanie, doktorze. Bannerman odwrócił się i

ujrzał mężczyznę, który bezszelestnie wyłonił się z drzwi magazynu pasz dla zwierząt
doświadczalnych. W ręku trzymał pistolet.

Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu przejęło Bannermana zimnym dreszczem.

Widział już tego człowieka. Te same oczy patrzyły na niego na grani Tarmachan Ridge. To
był ten wysoki, przystojny młodzieniec, który towarzyszył Morag w restauracji na Royal
Mile; to on siedział w samochodzie van Geldera na parkingu hotelu w Stobmor.

- Pan jest synem Joopa van Geldera - powiedział Bannerman. Nie było to pytanie, lecz

stwierdzenie.

- Mój narzeczony, Peter - odezwała się Morag. - Poznaliśmy się i pokochali, kiedy po

raz pierwszy pojechałam z Lawerence’em do Szkocji.

- Coś takiego - mruknął Bannerman. Sądząc z wyglądu, Peter van Gelder musiał być co

najmniej dziesięć lat młodszy od Morag; był też bardzo przystojny.

- Nie chcieliśmy, aby do tego doszło - powiedziała Morag głosem przerywanym łka-

niem. - Zaczęło się od zwykłego wypadku. Wyciekło trochę chemikaliów używanych w
kamieniołomach, zatruło się kilka owiec, nic wielkiego, ale ojciec Petera musiałby zamknąć
zakład, gdyby informacja o awarii dostała się do wiadomości publicznej. Miejscowi zazdro-
ścili panu van Gelderowi powodzenia. Byłby zrujnowany, a my nie moglibyśmy się pobrać,
jak planowaliśmy.

Bannerman popatrzył uważnie na zapłakaną twarz Morag i pokręcił głową.
- Głupia, głupia, głupia - powiedział cicho.
- Co to ma znaczyć? - krzyknęła ze złością.
- Powie jej pan, van Gelder, czy ja mam to zrobić? - zapytał Bannerman.
- Nie wiem, o co panu chodzi - oświadczył Holender.
- Wykorzystali panią - Bannerman zwrócił się do Morag. - Ta historyjka o chemikaliach

używanych w kamieniołomach to bzdura. Kamieniołomy stanowiły tylko przykrywkę. Służy-
ły im jako nielegalny magazyn niebezpiecznych substancji chemicznych. Owczarzy i Colina

background image

Turnbulla zabił potężny mutagen, mający służyć jako broń biologiczna.

- Powiedz mu, że to nieprawda! - krzyknęła Morag w stronę van Geldera.
- To pani narzeczony zamordował Lawrence’a Gilla - ciągnął Bannerman; czuł, że

nareszcie wszystkie kawałki łamigłówki trafiają na swoje miejsce. - Podszył się pod Gilla,
aby wycofać nadaną przez niego paczkę z poczty w Cairnish. A nawet próbował zepchnąć
mnie z grani Tarmachan Ridge. Pani była jedyną osobą, która wiedziała o moich planach.
Rozmawiałem z panią rano przed wyjazdem, a pani powtórzyła tę rozmowę narzeczonemu...

Wyraz twarzy Morag powiedział Bannermanowi, że ma rację.
- I to pani powiedziała mu, dokąd pojechał Lawrence Gili, ponieważ podsłuchiwała pani

jego rozmowę z Shoną MacLean.

- Peter chciał tylko porozmawiać z Lawrence’em - zaprotestowała Morag. - Chciał mu

wyjaśnić, dlaczego zamieniłam preparaty.

- Podłożyła pani preparaty z mózgów pacjentów zmarłych na chorobę Creutzfelda-

Jakoba. Dlaczego?

- Wiedziałam, że w swoim sprawozdaniu Lawrence wspomniał o scrapie. Zarażone

owce zniknęły, sądziłam więc, że wszyscy uznają śmierć tych ludzi za niezwykły wypadek i
na tym się skończy. Niestety, Lawrence dowiedział się o zamianie.

- W jaki sposób?
- Podsłuchał moją rozmowę z Peterem.
Bannerman w milczeniu wpatrywał się w Morag. Wreszcie powiedział:
- A teraz Peter zamierza zabić nas oboje.
Morag w oszołomieniu przeniosła wzrok na van Geldera.
- Powiedz mu, że to bzdura - powiedziała błagalnym tonem.
- Obawiam się, że ten facet ma więcej rozumu w głowie niż ty, głupia krowo - sucho

stwierdził van Gelder.

Morag, wstrząśnięta, nie wierzyła własnym uszom.
- Przecież kochamy się... - powiedziała słabnącym głosem.
- Kochamy, kochamy - przedrzeźniał ją van Gelder. - Jak myślisz, co ja mogłem zoba-

czyć w takiej suchej, starej suce? Byłaś mi potrzebna, to wszystko. A teraz już nie jesteś. Pro-
ste jak drut.

- Odpady toksyczne to wielki biznes, Morag - odezwał się Bannerman. - Aby się ich

pozbyć, ludzie płacą grube pieniądze. Władze wszystkich krajów mają z nimi ogromne kłopo-
ty, nawet polityczne.

Morag nie słuchała. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w van Geldera, męż-

czyznę, który jednym brutalnym słowem zburzył jej wszystkie marzenia. Teraz przyglądał się
jej z ironicznym uśmieszkiem.

Korzystając z okazji Bannerman oparł się o regał, by następnie przesunąć dłoń wzdłuż

półki i zacisnąć ją na drutach szczurzej klatki. Słyszał, jak zwierzę tłucze się wewnątrz i
modlił się, by nie dobrało się do jego palców.

- A teraz... koniec jest bliski, jak powiada pan Sinatra - uśmiechnął się van Gelder.
- Zrobiłam wszystko, czego chciałeś - szepnęła Morąg. - Kłamałam i oszukiwałam dla

ciebie. Pozwoliłam ci...

- To była łapówka - zaśmiał się szyderczo.
- Ty bydlaku!
Rzuciła się ku niemu, lecz przystanęła, widząc wycelowaną w siebie lufę pistoletu.
- Spokojnie! - zaśmiał się. - Co prawda zawsze miałaś temperament...
Bannerman czuł, że nerwy Morag napięte są do ostateczności. Stała u jego boku, rozdy-

gotana, nieprzytomna z rozpaczy.

- A jak zamierza pan pozbyć się naszych ciał? - zwrócił się do van Geldera.
- Zawiozę was do Achnagelloch. Rano, po pierwszym strzelaniu, przysypie was tysiąc

background image

ton skał. Tak jak Turnbulla.

- Dlaczego umarł Colin?
- Zachciało mu się poszukiwań geologicznych. Chciał się wykazać. Nie miał szczęścia,

bo trafił do jaskini, w której ten bałwan Sproat ukrył padłe owce. Tępak, nie potrafił ich nawet
porządnie zakopać. Turnbull sam sobie winien, bo zignorował zakaz wstępu na tamten teren.
Musiał nałykać się trucizny badając owce...

Niespodziewanie Morag porwała ze stołu skalpel i ściskając go w garści ruszyła ku van

Gelderowi. Błędne spojrzenie utkwiła w jego twarzy.

- Odłóż to! - rozkazał. Nie posłuchała.
- Rzuć to, głupia dziwko!
Rozwścieczona obelgą Morag uniosła skalpel nad głowę i skoczyła, zamierzając się do

ciosu. Holender wystrzelił. Uderzenie kuli rzuciło ją na podłogę. Upadła bezwładnie, niczym
szmaciana lalka. Na białym fartuchu pojawiła się szybko rosnąca, czerwona plama. Na twarzy
Morag zastygł wyraz zaskoczenia.

- Pańska kolej, doktorze - oznajmił van Gelder. Bannerman zamachnął się i z całej siły

cisnął klatką na szczury.

Uderzyła Holendra w twarz, zbijając go z nóg. Padając wyrżnął głową o ścianę i osunął

się na podłogę. Klatka otwarła się. Wybiegł z niej szczur i zamiast uciekać, zaczął węszyć
wokół ust i nozdrzy leżącego. Bannerman zauważył, że van Geleder nie wypuścił broni; nie
stracił całkiem przytomności. Jęknął, ruchem ręki strącił szczura z twarzy, niczym kociaka
zakłócającego mu popołudniową drzemkę. Z wzrokiem wlepionym w pistolet, Bannerman
zrobił krok naprzód i w tej chwili van Gelder otworzył oczy. Podniósł broń i warknął z
wściekłością:

- Zapłacisz mi za to. - Zamglone furią spojrzenie spoczęło na twarzy Bannermana. - Na

początek potrzaskam ci kolana.

Jednym ruchem Bannerman zepchnął z półki nad głową van Geldera cały rząd klatek.

Holender zaklął. Szarpnął się, usiłując oswobodzić rękę, w której trzymał pistolet. Bannerman
rzucił się ku drzwiom. Nacisnął klamkę... Zamknięte. Odwrócił się, by ujrzeć, jak van Gelder
podnosi się z podłogi. Kopnięciem uwolnił się od szczura wczepionego w nogawkę spodni.

Na stole obok drzwi Bannerman spostrzegł kilkanaście butelek do pojenia zwierząt.

Chwytał je po kolei i ciskał w van Geldera. Ten jednak bez trudu uchylał się przed tak nędz-
nymi pociskami; nie czyniąc mu szkody roztrzaskiwały się o ścianę za jego plecami. Uniósł
broń. Bannerman zamknął oczy. Otworzył je dopiero wtedy, gdy usłyszał wrzask Holendra.

Za van Gelderem stała Morag Napier i właśnie wbijała mu w plecy igłę strzykawki

napełnionej emulsją z owczego mózgu. Bannerman nigdy w życiu nie widział człowieka
opętanego taką nienawiścią. Nie miał wątpliwości, że to właśnie nienawiść trzyma Morag
przy życiu. Van Gelder leżał już na podłodze, a ona jeszcze naciskała tłok strzykawki. A
potem podniosła wzrok na Bannermana i uśmiechnęła się zagadkowo. Chwilę później oczy
zaszły jej mgłą; ciężko upadła na plecy.

Bannerman ostrożnie zbliżył się do leżącego bez ruchu van Geldera. Nie wiedział, czy

Morag uszkodziła igłą jakiś ważny organ i Holender nie żyje czy tylko znajduje się w szoku, z
którego lada chwila może się otrząsnąć. Pistolet leżał na podłodze o pół metra od prawej ręki
van Geldera. Bannerman pochylił się powoli.

Jego palce już dotykały kolby, kiedy poczuł na nadgarstku żelazny uścisk dłoni Holen-

dra. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by Bannerman zrozumiał, że van Gelder
oszalał. Najwyraźniej Morag wstrzyknęła zawartość strzykawki prosto w kanał kręgowy.
Obecna w emulsji trucizna w jednej chwili opanowała mózg. W oczach Holendra Bannerman
ujrzał coś, co przejęło go śmiertelną trwogą. Wiedział, że ludzie w takim stanie odznaczają
się nadludzką siłą. Zaparł się nogą o pierś leżącego i dopiero w ten sposób udało mu się
uwolnić rękę; cofnął się.

background image

Ciało van Geldera przebiegł skurcz. Wstrząsany drgawkami usiłował stanąć na nogi; wił

się, drapał, jakby ogarnięty nieznośnym swędzeniem. Bannerman spostrzegł z ulgą, że nie
interesuje się już pistoletem, ale potem wzrok Holendra spoczął na nim. Przerażający wzrok.
Ten przystojny jeszcze kilka minut temu mężczyzna zmienił się w koszmarne monstrum.

Bannerman uciekał wokół stołu, a van Gelder krok po kroku niepowstrzymanie podążał

za nim. Poruszając się w ten sposób Bannerman miał nadzieję dotrzeć do miejsca, gdzie leżał
pistolet. Liczył na to, że zdoła podnieść broń i wystrzelić, nim szaleniec go dopadnie.

Van Gelder jednak - czy też ta opętana istota żyjąca teraz w jego ciele - znudził się

zabawą w ciuciubabkę i na oślep rzucił się przed siebie, jednym susem pokonując dystans
dzielący go od Bannermana. Ten odskoczył, ale potknął się o zapomnianą klatkę i upadł,
bezradnie wymachując rękami. Nad nim wyrosła sylwetka van Geldera. Chwilę później szale-
niec całym ciężarem ciała runął na leżącego.

Dłoń Bannermana natrafiła na jakiś metalowy przedmiot leżący na podłodze. Był to

skalpel, upuszczony przez Morag Napier po nieudanym ataku na van Geldera. Bannerman
gwałtownym ruchem cofnął rękę do piersi, kierując ostrze w stronę padającego nań Holendra.
Skalpel po rękojeść pogrążył się w jego wnętrznościach...

Bannerman z trudem uwolnił się od spoczywającego na nim martwego ciężaru. Wstał i

dopadłszy zlewu - zwymiotował. Obmył twarz zimną wodą, potem jeszcze raz i jeszcze, aż
mdłości wywołane szokiem ustąpiły. Kiedy wreszcie odzyskał równy oddech, podszedł do
telefonu i wezwał policję.

Minęły trzy dni, które spędził z Shoną odpoczywając i lecząc rany, zanim Special

Branch w osobie inspektora Morrisa upomniał się o niego.

- Byliśmy wstrząśnięci skalą tego przedsięwzięcia - przyznał Morris. - Sprowadzali to

świństwo morzem, do przystani w Inchmad. Oficjalnie ładowali na statki kamień drogowy,
ale w rzeczywistości przyjmowali transporty toksycznych odpadów i wieźli je kolejką do
kamieniołomów, w zbiornikach udających cysterny z paliwem. Bóg wie, na co się tam jeszcze
możemy natknąć. Nie znaleźliśmy nawet wszystkich podziemnych składowisk.

- Myślę, że w tym mogę pomóc. - Bannerman wyjął z walizki notatki Colina Turnbulla.

- Pewien młody człowiek nazwiskiem Turnbull sporządził mapę geologiczną tamtego
obszaru. Powinna się przydać.

- Na pewno - odparł Morris. - Przekażę ją, gdzie trzeba.
- Proszę dopilnować, żeby te papiery wróciły potem do Julii Turnbull. Jest nauczycielką

w Stobmor. Myślę, że świadomość, iż posłużyły dobremu celowi, podniesie ją na duchu.

- Będę o tym pamiętał.
- Co ze Sproatem i tym weterynarzem, Finlayem? - zapytał Bannerman.
- Pańskie podejrzenia sprawdziły się. Obaj wiedzieli o wycieku toksyn z kamienioło-

mów, który nastąpił mniej więcej rok temu. Van Gelderowi uszło to wtedy na sucho, ale
musiał kupić milczenie tych dwóch, ponieważ zginęło sporo owiec. Kiedy rok później owce
zaczęły znów padać jak muchy, Sproat i Finlay domyślili się, że nowa forma scrapie ma coś
wspólnego z chemikaliami van Geldera. I znów zostali opłaceni. Nie potrzebujemy lepszych
dowodów niż ich nowe samochody.

- Sukinsyny - mruknął Bannerman. - To dlatego Sproat wysłał May Buchan na drogie

wakacje. Chciał się pozbyć wyrzutów sumienia.

- Tak łatwo się nie wykręci - powiedział Morris.
- Czy to już wszystko?
- Niezupełnie.
- O co znów chodzi?
- Mam dla pana wiadomość od Cecila Allisona. Chciałby możliwie jak najszybciej

spotkać się z panem w Londynie.

background image

- Rozumiem.
- I jeszcze jedno, panie doktorze. Prosił, bym panu przypomniał, że podpisał pan

Official Secrets Act, a wszystko, co dotyczy tej sprawy, objęte jest tajemnicą państwową.

- A to dlaczego? - żachnął się Bannerman. - Jakiś cholerny Holender robi sobie ze

Szkocji szambo dla gówna sprowadzanego z całego świata, wirus choroby owiec zabija ludzi,
a Whitehall chce to utrzymać w tajemnicy?

- Proszę zachować swoje argumenty na dyskusję z panem Allisonem, doktorze - odparł

Morris.

- Czym się martwisz? - spytała Shona, kiedy Bannerman wrócił ze spotkania z

Morrisem.

- Muszę jechać do Londynu.
- Musisz?
- To nie ucieczka - łagodnie powiedział Bannerman. - Możni tego świata wzywają mnie

na rozmowę.

- A co potem? - cicho spytała Shona. Bannerman popatrzył na nią i powiedział:
- Czuję się, jakbym chodził po linie i lada moment miał spaść.
- Pytanie tylko: na którą stronę.
- Pojedziesz ze mną? - spytał Bannerman, obejmując ją i kryjąc twarz w jej włosach.
Milczała przez chwilę, a potem wyślizgnęła się z jego ramion, uśmiechnęła się i

pokręciła głową.

- Nie - powiedziała. - Zaczynam tęsknić za moją wyspą. Wracam do domu.
Bannerman pokiwał głową.
- Zadzwonię - powiedział głosem przepełnionym czułością. Znów uśmiechnęła się i

odwróciła głowę.

- Uważaj na siebie - szepnęła.

Taksówka wioząca Bannermana po raz któryś utknęła w korku. Londyńskie ulice

ogarnęło szaleństwo popołudniowego szczytu.

- Ruch dzisiaj - uśmiechnął się taksówkarz.
Bannerman odpowiedział uśmiechem, rozbawiony ślepym optymizmem tego człowie-

ka, chroniącym go przed przyznaniem, że tak samo jest co dnia.

- Powiedział pan: Park Crescent?
- Medical Research Council.
- A więc jest pan lekarzem?
- Patologiem.
- Lubi pan swoją robotę?
Bannerman stwierdził, że oto brak mu słów. Pytanie było proste, ale najwyraźniej nie

istniała prosta na nie odpowiedź.

- Z niej żyję - uśmiechnął się.
- To tak, jak ja, kolego - odrzekł kierowca. - Prawdziwe życie zaczyna się po fajrancie.
Wysiadając przed gmachem MRC Bannerman dał kierowcy napiwek i ruchem dłoni

odpowiedział na jego pożegnalny gest. Westchnął, ujrzawszy na parkingu rovera z rządową
rejestracją. Samochód Allisona, pomyślał.


- Drogi doktorze Bannerman, jestem niezmiernie rad, że znów się spotykamy - zawołał

Allison na widok Bannermana. Wstał i serdecznie uścisnął mu dłoń. Flowers i Milne poszli za
jego przykładem.

- Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo jesteśmy wdzięczni na wyjaśnienie tej okropnej

sprawy.

Flowers i Milne w milczeniu słuchali przemowy Allisona. Bannerman spojrzał w oczy

background image

urzędnika. Były chłodne i wyrachowane, jakby nie brały udziału w tym pokazie serdeczności.

- Wiem, że zabrzmi to dziwnie w zestawieniu z tymi strasznymi wydarzeniami, jakie

miały miejsce na północy, ale rząd Jej Królewskiej Mości doznał ogromnej ulgi.

- Ulgi? - zdziwił się Bannerman.
- Okazuje się, że przyczyną śmierci tych ludzi nie była naturalna scrapie.
- Naturalna... co?
- Wie pan, o co mi chodzi - Allison machnął ręką. - Tych biedaków zabił koszmarny

mutant, który zrodził się pod wpływem toksycznych chemikaliów.

- Niemniej, zrodził się, panie Allison. Istnienie postaci scrapie zabójczej dla ludzi jest

teraz faktem.

- Dopilnowaliśmy, aby unicestwiono wszystkie zwierzęta z farmy Inverladdie. Źródło

czynnika zakaźnego przestało istnieć.

Bannerman zaniemówił na chwilę. Pewność siebie tego człowieka była zniewalająca.
- To, o czym pan mówi, stało się, zanim zorientowaliśmy się w czym rzecz!
- Nie bardzo rozumiem.
- Chodzi mi o to, że padłe owce, Bóg wie jak długo, poniewierały się po pastwiskach,

bo Sproat był zbyt głupi, aby je od razu pogrzebać.

- Myślę, że w pańskich słowach jest sporo przesady, panie doktorze - protekcjonalnym

tonem odrzekł Allison.

- Ptak, który kilka tygodni temu żerował na którejś z zarażonych owiec, mógł przenieść

wirusa do dowolnej części kraju. Kto wie, ile zakażonych jagniąt trafi na rynek, zanim
wkroczy służba weterynaryjna. I co wtedy?

- Mam wrażenie, że zbytnio oddalamy się od rzeczywistości panie doktorze - rzekł

Allison. - Czyżby proponował pan poddanie kwarantannie wszystkich owiec w tym kraju?

- Proponuję niezwłoczne zaostrzenie przepisów sanitarnych dotyczących zwierząt hodo-

wlanych. Wypadki scrapie muszą być obowiązkowo zgłaszane, a farmerom trzeba zapewnić
odszkodowania w wysokości przekraczającej rynkową wartość żywca, aby zapobiec wyprze-
daży zwierząt przed zgłoszeniem choroby.

- Jeśli to zrobimy, dla wszystkich będzie oczywiste, że coś jest nie w porządku.
- Bo jest nie w porządku! - wybuchnął Bannerman.
Allison ze złością grzmotnął pięścią w stół.
- Nie! - zawołał. - Pan się posuwa za daleko! Niedługo zażąda pan, abyśmy zabronili

ludziom przechodzić przez ulicę, bo jest to sposób na zmniejszenie liczby wypadków drogo-
wych!

Bannerman zorientował się, że Allison celowo prowokuje awanturę, aby przejąć

inicjatywę. Opanował się i spokojnie odparł:

- To nie to samo, i pan doskonale o tym wie.
Allison spoważniał. Widocznie uznał, że pora zmienić taktykę.
- Niech pan posłucha, doktorze. Obaj zdajemy sobie sprawę, jak niewiele wiadomo o

sposobach rozprzestrzeniania się zakażeń wirusami powolnymi. Konieczne jest podjęcie dal-
szych badań w tej dziedzinie. Rząd Jej Królewskiej Mości zgodził się przyznać dotację na
szeroko zakrojony program badawczy poświęcony wspomnianej tematyce. Nadzór nad owym
programem obejmie Medical Research Council za pośrednictwem specjalnie w tym celu
powołanej rady. Bylibyśmy zadowoleni, gdyby pan został jej członkiem.

Czy oni wszyscy powariowali? - pomyślał Bannerman. Pokręcił głową i wlepił wzrok w

blat stołu.

- Tak czy inaczej, proszę to sobie przemyśleć - rzekł Allison, wstając z krzesła.
- Nie tak szybko - podniósł rękę Bannerman. Zapadła pełna utajonego napięcia cisza.
- Nie powiedział pan nic o tym biznesie w kamieniołomach - stwierdził Bannerman.
- Co tu można powiedzieć? - Allison wzruszył ramionami. - Dzięki panu mogliśmy

background image

położyć temu kres.

- A kto za to odpowie, panie Allison? Obca spółka urządza sobie z naszego kraju skła-

dowisko najbardziej niebezpiecznych substancji na świecie, a w prasie, radiu i telewizji nie
słychać ani słowa na ten temat. Dlaczego?

Po raz pierwszy Allison stracił pewność siebie. Usiadł wolno i zamyślił się, jakby szu-

kając odpowiednich słów. Bannerman zauważył, że na twarzy Flowersa pojawił się uśmieszek
złośliwej satysfakcji.

- Szczerze mówiąc, panie doktorze, rząd uważa, iż w interesie naszego kraju leży

nienagłaśnianie tego skandalu. Myślę, że zgadza się pan z takim stanowiskiem.

- Nie! Nie zgadzam! - gwałtownie rzucił Bannerman.
- Panie doktorze, zmusza mnie pan, abym przypomniał...
- Że podpisałem Official Secrets Act. Owszem, ale nie mogę bezczynnie patrzeć, jak

pan i jemu podobni ukrywacie przed społeczeństwem, co naprawdę dzieje się w tym kraju!

- Robimy to, co uważamy za słuszne...
- Dlaczego, Allison? Niech pan powie. Tu chodzi o coś więcej niż interes społeczny. A

więc o co?

Allison złożył ręce na stole i westchnął głęboko. A jednak gdy zaczął mówić, znów wy-

mknęło mu się kłamstwo:

- Te odpady... te toksyczne substancje...
- Tak?
- Pochodzą z Anglii.
- Co takiego? - z niedowierzaniem zawołał Bannerman. Rzut oka na Flowersa i Milne’a

pozwolił mu się zorientować, że wiedzieli o tym wcześniej.

- Rząd zawarł kontrakt na ich zniszczenie z pewną holenderską firmą, którą uważaliśmy

za godną zaufania. Jak się okazało, niesłusznie.

Bannerman dopiero teraz w pełni uświadomił sobie istotę działalności van Geldera.
- To znaczy, że wy ładowaliście to świństwo na statki w jednym końcu kraju, a oni

rozładowywali je na drugim? Boże, co za farsa! I żeby chronić swoją reputację, chcecie to
wszystko utrzymać w tajemnicy?

- To nie wszystko - powiedział Allison, starając się nie patrzeć Bannermanowi w oczy. -

Te substancje zostały u nas wyprodukowane już po wejściu w życie umów międzynarodo-
wych zakazujących takiej produkcji. Ta holenderska spółka wie o tym.

- Mój Boże - Bannerman w oszołomieniu kręcił głową.
- Rosjanie łamią te umowy, Amerykanie także; to żadna tajemnica... - ciągnął Allison.
- Ale nigdy im tego nie udowodniono - przerwał mu Bannerman. - Nie możecie dobrać

się tym Holendrom do skóry, bo rzucą was na pożarcie światowej opinii publicznej.

- Mniej więcej.
- Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - powiedział Bannerman, wstając od stołu.
Flowers i Milne wymienili zakłopotane spojrzenia.
- Niech pan pomyśli o mojej propozycji - powiedział Allison. - Jest pan odpowiednim

człowiekiem do tej pracy.

Bannerman wyszedł bez słowa. Wrócił do św. Łukasza i ze swojego gabinetu zadzwonił

do Shony. Podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.

- Właśnie spadłem z liny - powiedział.
- Na którą stronę?
- Czy mogę przyjechać?
- Będę czekała - zaśmiała się.
- Jak sądzisz, czy na twojej wyspie nie potrzeba lekarza? - zapytał.
- Na pewno - odrzekła Shona. - Ale porozmawiamy o tym później. Kiedy wyjeżdżasz?
- Już - odparł Bannerman.

background image

- Kocham cię - powiedziała Shona.
- To dobra wiadomość.
- Pośpiesz się.
Bannerman odłożył słuchawkę i zabrał się do sprzątania swoich rzeczy z biurka.

Opuszczając budynek ani razu nie obejrzał się za siebie. Był już przy wyjściu na ulicę, kiedy
usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Był to David Drysdale, szpitalny psychiatra.

- Od dawna próbuję się z tobą skontaktować - oznajmił.
- A co się stało?
- Chodzi o te twoje problemy, wiesz, nocne koszmary, uczucie niepewności, zagubie-

nia...

- No więc?
- Myśleliśmy, że to kryzys wieku średniego. Niesłusznie. Ale teraz już wiem. Może mi

nie uwierzysz, ale... ty nie lubisz być patologiem. Nigdy nie lubiłeś. To twój pech, że jesteś w
tym dobry. Nie przyszło ci do głowy, żeby zmienić pracę?

Bannerman uśmiechnął się.
- Też mi nowina - powiedział i pomaszerował w kierunku bramy.

Pociąg minął ostatnie zabudowania dworca i nabierając szybkości rozpoczął długą

podróż na północ. Bannerman wyjął gazetę i zagłębił się w lekturze. Artykuł na pierwszej
stronie donosił o tragedii w pewnej wsi w Norfolk: wymieniony z nazwiska mężczyzna zabił
siekierą całą rodzinę, a następnie odebrał sobie życie. Z rodzinnego zdjęcia patrzyły twarze
jego żony i trzech córek. „W lepszych czasach” - głosił napis pod zdjęciem. „Taki spokojny
człowiek”, powiedział o mordercy jeden z jego sąsiadów. „Zawsze trzymał się na uboczu”,
stwierdził inny. Mieszkańcy wioski byli zaskoczeni tym, co się stało.

- Straszne. - Mężczyzna siedzący naprzeciwko Bannermana czytał właśnie ten sam

artykuł. - W dzisiejszych czasach takie rzeczy się zdarzają.

Bannerman skinął głową i odłożył gazetę, by wyjrzeć przez okno. Kto wie, co jeszcze

może się zdarzyć, pomyślał.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron