POLSKA NOWELA FANTASTYCZNA
WYDAWNICTWA „ALFA”, WARSZAWA 1984 R.
Opracowanie graficzne
Andrzej P
ą
gowski
Noty o autorach
Stefan Otceten
Redaktor
Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny Ewa Guzenda
Copyright by Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1984
ISBN 83-7001-037-7 (cało
ść
)
ISBN 83-7001-040-7 (Podró
ż
na Ksi
ęż
yc)
Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1984
Wyd. I. Nakład 60.000+250 egz. Ark. wyd. 13,5. Ark. druk. 14,0.
Druk. Łódzka Drukarnia Dziełowa.
Zam. nr 788/1100/84. T-66.
Cena 120.-
Przedmowa
Księżyc, wierny naszego planety towarzysz, od najdawniejszych
czasów zwracał na siebie uwagę mieszkańców ziemi, a duch ludzki
ułudnym przeczuciem nakłaniaj się ku wierze, że jako wszędy w przy-
rodzie jest życie, to ono znajdować się musi i na sąsiednim nam ciele
niebieskim. Wynikiem nieodzownym tej wiary było przypuszczenie na
księżycu istot myślących, a mnogie pozostałe ślady dowodzą, że już
przed pięciu tysięcy laty mądrzy Egipcjanie lubili się pieścić tą ideą o
sąsiadach księżycowych jak najulubieńszym kwiatem poezji.
Poeci żadnego narodu i żadnej religii o tym nie wątpili, że są ludzie
na księżycu, którzy do nas tęsknią tak jak my do nich, ale świat pro-
zaiczny nie wierzył poetom i, po otrzymaniu stanowczej w tej mierze
odpowiedzi, udano się do astronomów. Odpowiedź, wbrew ogólnemu
życzeniu i oczekiwaniu, wypadła przecząco i w tych słowach: „Księżyc
nie ma atmosfery, a bez powietrza nie ma życia.”
Nielitościwy ten wyrok nauki zburzył najmilsze rozkołysanej wy-
obraźni rojenia.
Lecz uczuciowi ludzie nie mogli się wyrzec niepowrotnie owych po-
nętnych marzeń o pobratymcach na tym ciele niebieskim, które tak
mile przyświeca młodości naszej i jest powiernikiem naszych najskryt-
szych myśli, uczuć i czynów.
Szczęściem, że nad uczonych pedantów są jeszcze uczeńsi obserwa-
torowie i że tymczasem optycy wynaleźli doskonalsze instrumenta.
Na dwóch odległych punktach ziemi pracowali jednocześnie dwaj
szlachetni astronomowie nad dowiedzeniem ludzkości niezbitymi do-
wodami, że księżyc posiada atmosferę, że skład naturalny podobny
jest do naszego planety i że można tam przypuszczać zbliżony do na-
szego byt organiczny.
Tymi uczonymi byli Pan Pompolio de Luppis w Ferrarze i Pan Dö-
ller w Pułtawie.
5
Bóg raczył pobłogosławić ich pracy.
Już nie ma wątpliwości, że księżyc posiada atmosferę, rzeki, morza,
góry, wulkany, a zatem zapewne i wegetację, zwierzęta i ludzi.
My sami, którzy ogłaszamy ten opis podróży, odbytej na księżyc
przez ziomka i kolegę, już od bardzo dawna wiedzieliśmy, że księżyc
ma atmosferę i istoty rozumem obdarzone w niej mieszkające, a wie-
dzące, że my istniejemy i do nich tęsknimy, i jeśli wstrzymaliśmy się z
ogłoszeniem tej podróży, to tylko dlatego, żeśmy chcieli, żeby tymcza-
sem surowa nauka dowiodła możliwości ludzi na księżycu.
Teraz dopiero wystąpić możemy z ogłoszeniem wycieczki, odbytej
przez lekarza polskiego, jeszcze żyjącego, wcale się nie wystawiając na
czynione nam nieraz przez czujnych i nieprzychylnych krytyków za-
rzuty, jakobyśmy naszymi podróżami naokoło ziemi, w obłokach i na
księżycu urągali si$ z łatwowierności publicznej.
Najnowsze wydoskonalenia żeglugi nadpowietrznej dają śmiałym
turystom nadzieję bezpośredniego dosięgnienia księżyca i porozumie-
nia się bliższego z jego zacnymi mieszkańcami. Pan Gavarni
1
zaręcza,
że byle miał powietrze w aparacie do oddychania, będzie się mógł swo-
im balonem na inne dostać planety, a najłatwiej na nasz księżyc, odle-
gły tylko o mil pięćdziesiąt tysięcy. Przyjąwszy bieg balona, tak jak to
już obliczano w podróży Pana Gavarni do Algieru, po trzynaście mil
na godzinę, potrzeba by tylko niespełna roku na przeprawę do księży-
ca i na przekonanie się, czy istotnie Pan Cyrano de Bergerac i doktor
Serafin Boliński na nim przebywali.
Warszawa, d. 12 lutego 1857
Dr T. T.
1
Kto przeczytał z uwagą naszą Maskaradę w obłokach czyli podróż nadpo-
wietrzną nad morze północne, wyszlą dwa lata temu w „Gazecie Codziennej” i
osobno w Wilnie, ten przyzna, żeśmy przewidzieli i przepowiedzieli wynala-
zek Pana Gavarni.
(Powyższy tekst zaczerpnięto z książki Teodora Tripplina Podróż po księżycu
odbyta przez Serafina Balińskiego).
XVII w.
Nie chcę wcale przyznawać sobie tego artykułu, zmieni-
łem w nim tylko kilka zastarzałych wyrazów, z resztą zaś
przepisałem je dosłownie z rękopismu znalezionego w bi-
bliotece jednego z najbogatszych opactw niemieckich.
Data tego rękopismu jest w r. 1630. Nic tak nie zdoła po-
niżyć naszej pychy, jak te mądre zasady rządu w ludach,
które zowiemy barbarzyńskimi dlatego, że je tak wielka od
nas przestrzeń dzieli. Widać u nich mądrość bez chełp-
liwości, uległość bez przymusu, zamożność bez przepychu,
uczciwość bez słabości, słowem: cnotę równie stałą jak po-
myślność, którą ona tworzy i utrzymuje między nimi. Nie-
stety! Czemuż cnota i szczęście ludzkie znajduje się tylko w
krajach nieznanych i nieprzystępnych.
(przestroga względem następującej rozmowy -
przypisek Stanisława)
Żałowałbym podróży mojej tak niebezpiecznej do Indii, gdybym z
niej nie odniósł jednej korzyści, która wszystkie moje wynagrodziła cier-
pienia; nabyłem bowiem nowych wiadomości, które, jak się spo-
dziewam, równie będą pożyteczne dla publiczności, jak były dla mnie.
Zostawując innym podróżnym zwyczaj opowiadania wszystkich przy-
gód długiej i niebezpiecznej podróży, powiem tu tylko: że kiedy
7
znajdowaliśmy się w wysokości 52° i 14° stopnia szerokości południo-
wej, wiatr gwałtowny i południowo-wschodni spędził nasz okręt zupeł-
nie z drogi i zaniósłszy do nieznanych brzegów, rozbił o skałę. Ja sam
tylko uszedłem zatonienia; pasując się czas jakiś z bałwanami morskimi,
dostałem się szczęśliwie na ląd, a postrzegłszy w pewnym oddaleniu
dosyć porządną wieś, poszedłem w tę stronę w celu otrzymania pomocy i
ratunku.
Wkrótce otoczyli mię mieszkańcy, przypatrując mi się z niezmiernym
podziwieniem, z którego, wniosłem, że wyspa ta była niedostępną dla
cudzoziemców. Zaczęli do mnie wszyscy razem mówić; nie mogąc odpo-
wiedzieć, starałem się gestami dać im poznać moje położenie, z których
łatwo wnieśli, że z odległych krajów przybywam, żem się rozbił na mo-
rzu i te nareszcie proszę ich o pomoc i przytułek. Zdawali się wszyscy
użalać nad moim nieszczęściem i wzrokiem litośnym zachęcać wza-
jemnie do dania mi pomocy; gdy wtem zbliżył się do mnie ich naczelnik,
a wziąwszy za rękę zaprowadził do swego domu, gdzie mię z wszelkimi
przyjęto względami i opatrzono w to wszystko, co było potrzebnym do
przywrócenia zdrowia i wypocznienia po trudach.
Przepędziłem u nich cały miesiąc. Wieś ta stała w przyjemnym bar-
dzo położeniu, powietrze było czyste i pogodne; widząc zaś jedność, jaka
między mieszkańcami panowała, można by sądzić, że jedną tylko skła-
dali rodzinę. Dwie szczególniej rzeczy zastanowiły mnie przez swą uży-
teczność. Były to dwa gmachy, z których jeden służył za skład zboża na
przypadek nieurodzaju zachowanego, w drugim zaś był szpital przez-
naczony dla ubogich miejscowych, utrzymywany kosztem gminy.
Uwielbiałem te dwa użyteczne zakłady, które zasłaniały kraj od głodu
i przeszkadzały żebractwu, a następnie rozpuście i próżniactwu, niewiele
kosztowały gminę, a ich korzyści nieskończenie wynagradzały ciężar
umiarkowany, jakim każdego mieszkańca, stosownie do jego zamożnoś-
ci, dotykały.
Byłem w tym kraju tak nadzwyczajnym przedmiotem, że przysłano
rozkaz zaprowadzenia mię do stolicy, w której król przesiadywał. Przez
całą drogę widziałem grunta dobrze uprawiane, wszędzie okazywała się
zamożność, na wszystkich twarzach widać było radość i swobodę, wszę-
dzie postrzegałem otwartość i ludzkość, wszędzie wreszcie okazywała się
rządność i porządek, będące oznaką mądrości rządu oświeconego i sta-
łego w przyjętych raz zasadach.
Po trzytygodniowym tam pobycie przybyłem do stolicy. Miasto to by-
ło ogromne, ulice w nim czyste, szerokie i otwarte, domy prywatne wy-
godne lecz proste, wspaniałość zaś i okazałość jedynie dla gmachów
8
publicznych zostawioną była. Gmachy te w odmiennym guście od naszej
architektury, lecz w prostszym i szlachetniejszym stawiane, wykazywały
wielkość geniuszu założyciela.
Jeden z tych gmachów przeznaczony był dla młodzieży krajowej
wszelkiego stanu. Rząd utrzymywał w niej swoim kosztem biegłych nau-
czycieli do nauk i kunsztów, i ci uczniowie, którzy nie byli w stanie płacić
za siebie, byli wychowywani z równym staraniem jak ci, którzy płacili.
Ta jednakże opłata tak była niską, że rzadko kto uskutecznić jej nie
mógł.
Nie uczono w tej szkole żadnych cudzoziemskich języków, te tylko
nauki i kunszta były w niej objęte, które mogą być użyteczne dla pańs-
twa; dlatego też wychodzili z niej zawsze obywatele zdolni z honorem
służyć ojczyźnie i artyści doskonali w swoim powołaniu. Nie było w pań-
stwie nigdzie ludzi niezdatnych, na urzędach lub w rzemiosłach, którymi
się trudnili, nie widać było nigdzie ludzi nieużytecznych dla społeczności
przez swą niezdolność lub nieczynność. Praca stała się miłą przez nałóg,
ponieważ zaś każdy był wychowany w powołaniu, jakie pełnił, każdy też
z ochotą w nim pracował. Rodzice nie mogli rozrządzać powołaniem
dzieci; zależało to od gustu ich samych, a do czegóż nie doprowadzi gust
dobrze kierowany?
Na trzeci dzień po moim przybyciu przedstawiono mnie poważnemu
człowiekowi, który mi się zdawał być braminem, ze znajomością i obo-
wiązkiem prawa łączącym obowiązki kapłańskie. Postrzegłem w nim
wielką chęć do rozmawiania ze mną; jakoż poruczył jednemu z swoich
przybocznych, żeby mię uczył języka krajowego. Jest to język najłatwiej-
szy do nauczenia się, prosty, bez ozdób i mało ma słów, które nadto nie
odmieniają swego zakończenia; we trzy miesiące mogłem już nim dosta-
tecznie mówić. Bramin chciał mię naprzód obznajomić z swoją religią i
oświadczył, że moja wiara nie jest mu obcą.
- Niedawno - rzekł - jeden z ofiarników waszej wiary nie wiem jakim
sposobem dostał się do naszej wyspy, chcąc w niej rozsiewać waszą na-
ukę. Tak rzadkie widowisko uczyniło lud nasz bacznym na jego mowy,
lubo je zaledwie rozumiał. Człowiek ten otoczony zawsze niezmierną
liczbą ciekawych, których może brał za zwolenników, przebiegał spokoj-
nie nasze państwo, aż nareszcie zaszedłszy do jednej jego części przez
dzikich zamieszkałej, nielitościwie przez nich zamordowany został. Ża-
łowałem bardzo, że mi się nie zdarzyła sposobność rozmawiania z nim,
gdyż poznałem jego dogmanta tylko z opowiadania tych, co go słuchali.
9
Według ich powieści, religia wasza zadziwia przez swą dawność, której
początek od stworzenia świata wyprowadzacie, przez ciągłe i ustawne
1
postępy, przez czystość, surowość, użyteczność, a nawet potrzebę swoich
prawideł. Lecz szkoda, żem się nie dowiedział o tajemnicach, które w
sobie zamyka.
ustawne - ustawiczne
Na tak otwarte i pochlebne jego zdanie o godności mojej religii uczu-
łem żywą chęć oświecić go więcej w tej mierze, lecz nie posiadając dosyć
zdolności, przy tym równie mu nieznany jak i wzmiankowany misjonarz,
musiałem zaniechać tłumaczenia mu tych prawd, o których może bym
go nie zdołał gruntownie objaśnić.
Tym łatwiej zaś odstąpiłem mego zamiaru, że nic w jego uczuciach
przeciwnego naszym nie widziałem.
- Rozum - rzekł - dał mi pojąć, że świat sam z siebie stworzyć się nie
mógł. Bóg tylko stworzył go z niczego i nadał mu porządek, układ, ruch i
życie. Jako stworzenie tegoż Boga staram się wypełnić jego wolę. Czuję,
że chcąc Mu podobać się, powinienem unikać występków a ćwiczyć się w
cnotach, że sprawiedliwość Jego musi za dobre nagradzać, a za złe ka-
rać; jako dzieło rąk Jego winniśmy Mu miłość, której szlachetniej Mu
dowieść nie możemy, jak kochając wzajemnie jedni drugich. Takie jest
główne wiary naszej prawidło; z niego to pochodzi, że jedność i pokój w
państwie naszym panują oraz że panujący dobrotliwie się z nami obcho-
dzą, kiedy my wzajemnie zupełną mamy ufność w szlachetności powo-
dów, które im każą samowładnie nami rządzić.
Ponieważ miłość bliźniego, o której mówił mi Bramin, jest także pod-
stawą naszej religii, rzekłem mu, że. zasady jego nie różniłyby się prawie
od naszych.
- Jeśli tak jest w istocie - rzekł Bramin - skąd pochodzą między wa-
mi rozterki dręczące i uciążliwe procesa, skąd zabójstwa, rozboje, te
mordy, które najwięcej uderzają w waszej historii, jak gdyby sława wa-
sza zależała od przelania ich pamiątki potomności. Nie dziw się temu -
dodał - że tak dokładnie znam wasze obyczaje i zwyczaje; kiedym był
jeszcze młody, wpadła mi w ręce przypadkiem jedna z waszych książek,
kazałem ją sobie przetłumaczyć Europejczykowi, który podobnym jak ty
do nas dostał się przypadkiem. Była to wasza historia powszechna,
zawierająca układ, rewolucje, prawa, zwyczaje i rozmaite religie państw
10
waszych. Pragnąc oświecić się, chciwie to dzieło czytałem i wkrótce mó-
wiłem o nim królowi, który żądał, abym z niego treść wyciągnął. Ponie-
waż geniusz szczęśliwy ze wszystkiego korzystać umie, przeto też i on
potrafił wyczerpać z niego użyteczne zamiary, które później w pań-
stwach swoich przyprowadził do skutku. Co do mnie, wyznam otwarcie,
że książka ta o mało co nie zniszczyła we mnie wszystkich uczuć przez
wychowanie nabytych, a które szczęściem dotąd jeszcze dochowałem.
Znalazłem w niej bowiem wzniosłe maksymy religii, które nieszczęściem
nie miały wpływu na umysły wyższych ani na postępowanie podda-
nych.
- O, jak wielka - rzekł - różnica między tamtym krajem a naszym, u
nas bowiem religia jest najmocniejszą podporą władzy najwyższej. Przez
nią królowie nasi uważając siebie za obraz bóstwa biorą sobie za powin-
ność karać występki, bronić niewinności i nagradzać cnoty; przez nią to
każdy z nas uznając ich władzę za pochodzącą od Boga, być im po-
słusznym za chwałę sobie poczytuje.
Cóż miałem odpowiedzieć na tak słuszne zarzuty Bramina, które
jeszcze bardziej utwierdzał przez tak sprawiedliwe porównanie. Rzekłem
mu jednak:
- Lepiej byś trzymał
1
o naszej religii i obyczajach, gdyby kraj wasz
miał jaki związek z naszym.
trzymać - mówić
- Broń Boże - przerwał mi Bramin - abym tak dalece szukał wyja-
śnienia moich wątpliwości; żaden u nas nie opuszcza swojego kraju ani
nawet dla miłości zysku, dla którego najniebezpieczniejsze przedsiębie-
rzecie żeglugi. Ludy nasze bowiem dostateczne znajdując bogactwa w
produktach własnej ziemi i płodach swojej pracy, w pokoju są przywią-
zane do rodzinnej ziemi. Szczególnie zaś dwie przyczyny wstrzymują nas
w granicach kraju: pierwsza, że uważamy za hańbiące, a nawet nieuży-
teczne te wszystkie wasze starania w nabyciu bogactw, którymi pragnie-
cie wznieść się nad resztę obywateli; więcej u nas szacują nędzarza z
zasługą niż najbogatszego człowieka bez talentów i cnoty. Dlatego też
cała nasza ambicja ogranicza się w tym, aby każdy był w swoim stanie
takim, jakim być powinien; żaden blask obcy nas nie łudzi, szukamy
człowieka w głębi jego serca, a nie sądzimy o nim z bogactwa lub godno-
ści, które, nie mogąc nigdy same przez się uczuć jego moralnych na-
prawić, często bardziej je psują. Drugą przyczyną jest położenie wyspy
11
naszej zewsząd nieprzystępne, z której równie trudno wydostać się jak
do niej się dostać; może bowiem bez tej zawady nie słuchając mądrości,
tylko za przyrodzoną idąc skłonnością, przebywaliśmy jak i wy odległe
morza i nazbierawszy nieużytecznych .skarbów, przywieźlibyśmy z nimi
razem te wszystkie klęski, jakie miłość bogactw między wami rodzi.
- Zgadzam się na to - rzekłem mu - że obyczaje nasze mniej są
czyste i prostsze od waszych, zasługują po większej części na naganę,
ale też musisz wiedzieć, że wady, jakie nam zarzucasz, są podstawą
pomyślności państw naszych, utrzymujących się na wysokim szcze-
blu bogactw i wielkości.
- Znam - rzekł Bramin - stan waszych królestw i ich pomyślności,
jeśli tak można nazwać próżny blask, który was w oczach własnych tak
bardzo nad nas wynosi. Przypominam sobie teraz wiele drobnych szcze-
gółów z waszej historii powszechnej, które mi już nieco wyszły z pamię-
ci. Podług niej macie dwa rodzaje rządu: rząd monarchiczny i republi-
kański. Rząd monarchiczny jest podług mnie najzdolniejszy zahamować
nieugiętą próżność ludzi i umiarkować ich niestałość i płochość. W ta-
kim tylko państwie można spokojnie i bezpiecznie używać tej szacownej
wolności, która w Rzplitych jest tylko źródłem nieszczęśliwych rewolu-
cji; wolność ta nade wszystko daje się odczuć pod rządem króla, który
jest przeświadczonym, że chwała jego i szczęście zależą jedynie od cnót i
miłości narodu. Takim jest nasz teraźniejszy monarcha; ponieważ on nie
oddziela interesu swego od naszego, chciałby też, aby wszystkie jego
bogactwa były naszymi, sądzi, że wtedy tylko prawdziwie korzystnie ich
używa, kiedy je między naród rozdaje, i nie myli się wcale, ma on bo-
wiem w zamianę wdzięczność, która nas zawsze zniewala do oddania mu
tego w potrzebie, cośmy z rąk jego otrzymali. Rzadki może jest podobny
przykład między wami.
Przerwałem w tym miejscu Braminowi mowę, chcąc bronić chwały
naszych monarchów.
- Są - rzekłem - między nami tacy, co lubo celując odwagą i mę-
stwem, prowadzą jedynie wojnę dla przymuszenia nieprzyjaciół do po-
koju, a stali w swoich przedsięwzięciach wśród najwspanialszych trium-
fów, zawsze go ofiarują. Przyjaciele własnych poddanych, ich tylko
szczęście mają na celu i bardziej uważają za podpory swojej władzy ani-
żeli za podległych sobie ludzi.
- Wiem, jak wielką wagę przywiązujecie do waszej polityki. Jest to
12
wielka nauka, jedyna sprężyna waszych działań, środek, którego używa
wasza duma i chciwość. Każdy ten u was, co bez zasługi chce dojść za-
szczytu lub bogactw, do niej się ucieka. A tak uczycie się okazywać in-
nymi, jak w rzeczy samej jesteście, żeby uwieść tych, którym wiele na
tym zależy, aby was zgłębić mogli; nieraz nawet u was poczciwy człowiek
musi udawać różne przywary i wady dla podobania się człowiekowi roz-
wiązłemu i bezczestnemu, od którego może się spodziewać jakiej łaski i
względów. Zawsze do celów waszych krzywą postępujecie drogą, żaden
nie chce działać otwarcie, żeby się sam nie zgubił, rugując zaś z społecz-
ności dobrą wiarę, wyłączyliście z niej razem słodycz i ufność; nieszczę-
ście wasze jest tak wysokie, że nie umiecie rozróżnić cnoty od występku,
a prawdy od fałszu, a to ciągłe przekonanie, że każdy pragnie oszukiwać,
niszczy między wami do szczętu otwartość i zaufanie.
Poznałem z mowy Bramina, że nie był wcale politykiem i życzyłem
mu wewnętrznie nieco mniej prostoty obyczajów i naiwności, których
śladów nawet w krajach naszych nie przypuszczał.
- Dziwno mi - rzekłem - że czytając naszą historię nie uważałeś w
niej tych nadzwyczajnych czynów, które nie raz świat zadziwiały, tych
nagłych i nieprzewidzianych wypadków, owych gwałtownych w krajach
wstrząśnień, co długo przygotowywane w milczeniu, nagle odsłoniły całą
obszerność i głębokość polityki, która je utworzyła. Powiem ci nadto, że
nie dość odróżniasz roztropność od podstępu, szczerość od niedyskrecji,
przezorność od oszustwa, przebiegłość od fałszywości i zręczność od
wykrętów.
- Nie rozumiem wcale tej różnicy - odpowiedział Bramin - nie zdaje
mi się bowiem, żeby cnoty i przywary tak się blisko stykały z sobą, aby je
za jedno wziąć można było, ty sam może nawet mieszasz je z sobą, chcąc
ustanowić między nimi tak ścisłe granice, z tego zaś, że tak mały między
nimi ustanawiasz przedział, wnoszę sobie, że łatwość, z jaką go przesko-
czyć można, często was musi do występku prowadzić. Mimo to wszystko
- rzekł Bramin - czyliż byś nie mógł dać mi jaśniejszej definicji o tej poli-
tyce, którą tak mocno chwalisz i uważasz za jedyną sprężynę najwięk-
szych wypadków. Czy ma ona pewne prawidła i niezmienne zasady? Czy
się nie odmienia stosownie do czasu, miejsca i okoliczności? Jest-że ona
nieomylna, albo czy nie zależy mniej od geniuszu, który nią kieruje, ni-
żeli od trafu, który nieraz jej się sprzeciwia i w jednej chwili wszystkie
obala układy.
- Zdaniem moim - dodał - (a zapewnie i zdaniem wszystkich mędrców
13
świata) najlepszą polityką, jakiej się trzymać możemy w rządzie państw i
w całym naszym postępowaniu, jest to prawidło: żeby żadnej nie mieć
polityki i postępować jedynie według prawideł roztropności i rozumu.
Monarcha, który potrafił zjednać poszanowanie sąsiednich narodów
więcej przez swą rzetelność jak przez potęgę, który przez dobroć i spra-
wiedliwość pozyskał miłość narodu, monarcha taki łatwo dokona
wszystkich przedsięwzięć, nie używając żadnych mniej przydatnych
tajemnic.
Przechodząc dalej do innych gałęzi rządu. Bramin wyjawił mi swoje
zdanie o wojnie i utrzymywaniu wojsk, lecz te wszystkie jego zasady
znalazłem zupełnie przeciwnymi naszej opinii. Mówił mi potem o skar-
bowości; nauki jego zdały mi się tak ważne, że z. szczególną słuchałem
uwagą.
- Układ - rzekł - jakiego się trzymamy w naszych finansach, na
trzech szczególniej zasadza się częściach: pierwsza ma na celu rozkład
stosowny i sprawiedliwy ciężarów, druga łatwy i całkowity pobór, trzecia
takie nimi zawiadywanie, aby wydatki nigdy nie przewyższały przycho-
dów. Co do pierwszego artykułu: panujący wkładając na nas podatek,
podobnie sobie postępuje jak prywatny, co żyjąc jedynie z płodów swojej
roli, starannie ją uprawia, lecz uważa, żeby jej sił przez zbytnią chciwość
nie wyczerpał i woli wyrzec się raczej nadmiaru płodów, żeby zawsze
miał tyle, ile konieczne potrzeby wymagają. Wszystkie prowincje opłaca-
ją u nas podatki, lecz żadna nie jest przeciążona, a nawet nie opłaca tyle,
ile by mogła opłacać. Sprawiedliwość bowiem, a nawet interes panują-
cego wymaga, aby ci, których majątki jedynym dochodów jego są źró-
dłem, zostawali w pewnej zamożności. Jeśli muszą dźwigać ten ciężar,
nie powinni przecież pod nim upadać, chlubniej zaś jest dla tego, co
nakłada, gdy go chętnie wnoszą, nie zaś z niesmakiem i wstrętem. Mi-
łość poddanych jest najszacowniejszym dla panującego skarbem. Nie
mniej jest ważny i drugi artykuł: wybieramy nasze podatki bez pomocy
poborców i celników, równie zawsze chciwych jak nieużytecznych, któ-
rzy tak zawsze czerpią w źródle, że je zupełnie wysuszają i którzy pod
pozorem zbogacenia swego pana równie go kradną, jak zdzierają i gubią
lud nieszczęśliwy. Ostatni artykuł najwięcej z wszystkich ściąga naszą
uwagę: staramy się poznać dokładnie coroczne potrzeby i wydatki pu-
bliczne, składamy potem w zapasie sumy na ten cel przeznaczone, któ-
rych tylko na wydarzające .się potrzeby państwa używamy. Sam król
święcie to mądre prawo zachowuje, sądzi bowiem, że to tylko do niego
14
należy, to tylko może obracać na utrzymanie swego dworu, na swoje
zabawy i dary, co pozostanie po zaspokojeniu wszystkich potrzeb pań-
stwa i tego wszystkiego, co dobro i interes kraju nakazuje.
Bramin, widząc, z jaką go przyjemnością słuchałem, ciągnął dalej
swoje opowiadanie, a chcąc mi dać zupełnie dokładne wyobrażenie o
polityce swego narodu, zaczął mówić dalej o sposobie wymierzania u
nich sprawiedliwości.
- Ponieważ - rzekł - panujący nie może sam jej czynić, postanowił
zatem ludzi biegłych w prawie, którzy bezpłatnie ją wymierzają. Przed
panowaniem teraźniejszego naszego króla wszystkie urzędy nasze były
wystawione na aukcję, tych bowiem tylko godnymi uznawano, którzy
byli w stanie więcej za nie zapłacić. Talenta, które najczęściej ubogich są
udziałem (jak gdyby samo tylko ubóstwo, pobudzając geniusz przez
prace, do majątku doprowadzało), talenta nigdy prawie nie otrzymywały
urzędu; co gorsza nawet, poszło stąd, że ci, co mieli prawo odmierzania
sprawiedliwości, zwykle ją sprzedawali więcej dającemu dla wynagro-
dzenia sobie kosztów swego urzędowania. Dziś już nie ma tego naduży-
cia, miejsca sądowe przyznawane są osobom najgodniejszym, które swo-
jej biegłości dają dowody; nie strony, lecz sam monarcha opłaca sę-
dziów, a zarazem oświeca ich; jego czujność i mądrość wynagradza lub
karze, powaga ogranicza ich władzę, żeby jej nie nadużywali, a nawet
oznacza małą ich liczbę w każdym trybunale; przekonał się bowiem nasz
monarcha, że gdzie wielu bardzo sędziów, tam tylko większa niezgod-
ność zdań panuje, i sprawy dłużej się wleką ze stratą obu stron, tak tej,
co ma słuszność, jak i tej, co niesłusznie działa.
Kiedy tak dokładny zaprowadzono wymiar sprawiedliwości we wszy-
stkich częściach rządu, poszło zatem koniecznie, że go wprowadzono
również i do wszystkich innych szczegółów, które się dotyczą po-
myślności lub majątków ludu naszego. Wiesz zapewne - mówił dalej
Bramin - że administracja ogólna każdego kraju na cztery główne daje
się rozdzielić poddziały; tymi są: wojna, skarbowość, sprawiedliwość i
policja. Podobne poniekąd do tych żywiołów, których zgodnym działa-
niem utrzymuje się przyrodzenie
1
;
przyrodzenie - natura, przyroda
cztery te wydziały, dobrze urządzone i w dokładnym z sobą zostające
związku, utrzymują państwo i przykładają się równie do jego pomyślno-
ści i potęgi, jak do chwały i okazałości. Przekonani o prawdzie tego, com
15
powiedział, ustanowiliśmy w każdej prowincji regencję złożoną z
czterech osób równie roztropnych jak cnotliwych, równie biegłych jak
szczerze kochających swoją ojczyznę. Z tych czterech osób składa się
rada prowincjonalna, której przewodniczy Rządca posiadający zaufanie
monarchy, mający obowiązek przestrzegania porządku i baczenia, żeby
się w nich nie działo nic przeciwnego interesowi monarchy i narodu.
Każdy z tych Radców (tak ich bowiem nazywamy) stoi na czele osobnego
wydziału; pierwszy zatrudnia się tym wszystkim, co się tyczy wojsk
tej jego prowincji, drugi zarządza skarbowością, trzeci czuwa nad wy-
miarem sprawiedliwości, czwarty zaś kierunek policji ma sobie
powierzony. Żeby zaś ta ich praca zupełnie użyteczną być mogła,
powinna odnosić się do wspólnego ogniska, które by wszystkim szcze-
gólnym władzom nadawało przyzwoity dla dobra publicznego kierunek;
i stąd więc pochodzi, ze takowi rządcy podlegli są czterem ministrom
do osoby króla przywiązanym, z których każdy ma ogólny ster jed-
nego z tych czterech wydziałów o których mowa. Z nich składa się naj-
wyższa rada panującego. Takowym ministrom radcy prowincjonalni
zdają zawsze sprawę z tego, co się w ich okręgu dzieje. Takowe
raporta przedstawiają ministrowie królowi na radzie, która o nich
stanowi i natychmiast stosowne względem nich wydaje przepisy; a
tak król może widzieć co dzień jasny obraz obecnego stanu państwa,
zaradzić wszelkim nadużyciom, w chwili ich dostrzeżenia, a co lepsza
jeszcze, może uniknąć bezrządu, jaki z natłoku spraw przez niedbałość
zaległych powstaje. Zdziwiony tak cudownym układem przerwałem
milczenie i zapytałem Bramina jakim sposobem król jego mógł
utworzyć i wykonać tak wielki zamiar, nade wszystko zaś pod względem
skarbowym; musiał bowiem niejednej doznawać w tym przeszkody od
tylu osób, które wszędzie starają się wzbogacić, z krzywdą panującego
r narodu.
- Król pragnący dobra swych poddanych - odpowiedział Bramin -
niech tylko trwa silnie w swojej chęci, zawsze dojdzie do swego celu
mimo wszelkich przeszkód. Nie ma zaś przyczyny lękać się ani ła-
komstwa ani ambicji ze strony swoich ministrów. W liczbie tylu uży-
tecznych przymiotów, jakie król nasz posiada, jest jeden szczególniej
zdaniem moim najpotrzebniejszy dla panującego, a który mógłby nawet
wszystkie inne zastąpić; przymiotem tym jest głęboka przenikliwość.
Pan nasz zna dobrze ludzi i nigdy się w ich wyborze nie myli, tak jak
biegły artysta, co geniuszu bardziej niż doświadczenia pomocą łatwo
16
potrafi rozeznać narzędzia najprzydatniejsze do jego kunsztu. Ministro-
wie, którzy dzisiaj zaufanie jego posiadają, zasługują na nie przez swoje
cnoty i zapewne nie wybrałby ich, gdyby mógł w kraju godniejszych
swego zaufania znaleźć. Zupełna jedność panuje zawsze między nimi; bo
wszyscy jeden cel tylko mają, to jest: dobro ojczyzny; ich gorliwej pracy
winno teraźniejsze panowanie swą świetność i chwałę. To, com powie-
dział, może cię już dostatecznie przekonać, że polityka nasza nieskoń-
czenie wasze przewyższa tak mądrością, jak i prostotą zasad między
nami ustanowionych.
- Prawda - rzekłem zawstydzony i obrażony nieco - prawda, że
urządzenia wasze są wyborne, lecz polityka nasza, wyjąwszy małe nie-
które drobności, nie tak dalece od waszej się różni, jak mniemasz.
- Jeśli tak jest w istocie - rzekł Bramin - dlaczegóż takich jak u nas
nie wydaje ona owoców? Dlaczegóż w ustanowieniu podatków wyrywa-
cie drzewo niejako razem z korzeniem, a przez to przywodzicie do ostat-
niej nędzy ludy, w których macie zawsze znaleźć zasiłki na potrzeby
państwa? Dlaczegóż wystawiacie waszych poddanych na utratę całego
mienia, odwlekając przez długie postępowanie wyroki rozsądzające
sprawę tego, który słuszności na swoją stronę domaga się, a które jed-
nak zwykle sprzyjają niesłuszności, a ta, obawiając się sprawiedliwości,
dla siebie ją zakopuje? Dlaczego ustawy policji waszej nie są jednakowe
dla wszystkich stopni i stanów; dlaczego spadają tylko na gołębia, a
oszczędzają jastrzębia? Dlaczegóż nareszcie okrywacie politykę waszą
tylu nieprzejrzanymi zasłonami? Jam ci odkrył naszą zupełnie; gdybyś
zaś ty mógł mi równie wykryć wszystkie sprężyny polityki waszych kra-
jów, musiałbym bardziej jeszcze nad nieszczęściem ludów waszych ubo-
lewać. Te, tak zdaniem waszym, silne polityki sprężyny nie mają tej
szczęśliwej między sobą harmonii, która łącząc i wiążąc z sobą rozmaite
części jednej całości, nadaje wszystkim jednakowy kierunek i do jednego
celu prowadzi. Sprężyny te nie są prawie nigdy u was jednostajne, co
jaśniej jeszcze ich słabości i nieużyteczności dowodzi; tym zaś spręży-
nom, jakich w rozmaitych szczegółach rządu naszego używamy, tym,
mówię, nadają całą siłę zasady naszej polityki, które wyłożyłem; spręży-
ny te żadnej nigdy nie doznając zmiany, szczęśliwy zawsze owoc przy-
nieść muszą. Macie wprawdzie prawa i maksymy własne, lecz co dzień
nowe i zawsze dla szczególnych tylko przypadków stanowicie; zmienia-
cie je według okoliczności, traf was tylko oświeca. Zaniedbujecie walą-
cych się fundamentów, poprawiacie jedynie tylko nadpsute się ściany;
17
nie trzeba przeto się dziwić, że usiłowania wasze w naprawieniu tych
wyłomów wszędzie poczynionych, często prędzej jeszcze upadek jego
sprowadzają.
To mówiąc. Bramin ściągnął ku mnie rękę, jak gdyby nie spodziewał
się mię już widzieć, i dodał: - Zegnam cię, miły cudzoziemcze! Oby zaw-
sze cnota przebywała w twoim sercu, a usta twoje oddychały szczerością!
1785
Bohater powieści, Wojciech Zdarzyński, po odbyciu nauk
w Akademii Nowosądeckiej wyjeżdża do Warszawy, gdzie
zatrzymuje się w domu wuja. Poznaje nowe mody, uczy się
francuskiego i romansuje. Po pewnym czasie, znudzony i
rozczarowany życiem w stolicy, daje się namówić na podróż
balonem za granicę
.
[...] Uczyniwszy potrzebne przygotowanie do tej podróży, dnia 21
marca (bo ta jedna tylko data potrzebna jest do mojej historii) o godzi-
nie szóstej z rana, trzymając łódź przywiązaną do balonu mocną liną
przy ziemi, zaczęliśmy go napełniać gazem tak szczęśliwie, iż w trzy-
nastu minutach podniósł się do góry.
Gdyby niektóre przyczyny nie były nam na przeszkodzie, zrobili-
byśmy byli widowisko dla całej Warszawy. Wszakże w tym wieku, kiedy
się każdy szczyci z ludzkości, chętnie jednak patrzy na to, co jest hazar-
dem z życia cudzego i im większe widzi niebezpieczeństwo, tym żywszą
radość okazuje klaskaniem.
19
Jak tylko kolega mój przeciął linę, która nas utrzymywała przy ziemi,
natychmiast balon podniósł się z. nami z taką szybkością, iż w krótkim
czasie zniknęła nam z oczu Warszawa.
Przez dni kilka byliśmy na powietrzu, mając wiatr, który nas niósł ku
zachodowi. Poglądając na ziemię, bojaźń we mnie coraz się bardziej
wzmagała.
Ale niech mi daruje czytelnik, że mu nie dam dostatecznego opisania
dalszej żeglugi naszej. Wolę wyznać prawdę, iż strach odejmował mi tę
przytomność, która potrzebna jest do zastanowienia się nad każdą oko-
licznością komentującą ciekawość, niżeli chełpiąc się z odwagi pokrzyw-
dzić fałszywą powieścią prawdę i oszukiwać albo nudzić nią czytających.
Dosyć na tym, iż cokolwiek w podróży swojej Charles Robert d'Arlande,
Pilastre de Rosier, Blanchard i inni opisali, wszystko to nam się przytra-
fiło.
Po różnych odmianach ciepła i zimna, po nieznośnym bólu, który mi
się dał uczuć w uszach, osłabiony na siłach i nie mogąc oddychać dla
cienkości powietrza, wpadłem na koniec w słabość i utraciłem zmysły. W
tym stanie jak długo zostawałem, nic nie wiem, ponieważ nie przysze-
dłem do siebie, aż po upadku moim, otrzeźwiony wodą, w której się
zanurzyłem. Widząc nowe dla siebie niebezpieczeństwo wywarłem
wszystkie siły, abym się ratował. A osłabiony, gdy się już puszczałem w
głąb wody, aby mię zalała, szczęściem osobliwszym dostałem dna noga-
mi i obaczyłem kolegę mego, który się jeszcze pasował z wodą, nie wie-
dząc, jaka była głębokość miejsca. Słoność i niesmak, który uczułem w
ustach, dały mi poznać, że woda była morska.
Oglądając się na wszystkie strony i nigdzie dla siebie nie widząc ra-
tunku, żałować począłem, żem zaraz nie utonął, bo moment życia, który
mi zostawał, był dla mnie tym nieznośniejszy, im bardziej stawiał mi
przed oczy śmierć, która przychodzić miała. I gdyby kolega nie dodawał
mi był serca czyniąc nadzieję, że nas zachowa Opatrzność, odważyłbym
się był podobno dobrowolnie szukać dla siebie śmierci.
W godzinę po upadku naszym znacznie odstąpiło morze, skąd oba
wnieśliśmy sobie, iż ku północy musi być kraj jakiś bliski, który opusz-
czając morze wracało nazad do łoża swego. Nie tracąc czasu udaliśmy się
ku brzegom, które od północy opasane górami zasłaniały nam dalsze
położenie kraju.
Słońce, którego wielkość nadzwyczajną postrzegłem, chociaż się już
skłaniało ku zachodowi, tak jednak było dla nas przykre, iż ten kraj wziął
kolega za Gwineę lub inną jaką krainę pod Ekwatorem.
20
Opatrzność, która nas zachowała od śmierci, miała oraz staranie o
dalszym życiu naszym. Kilka gniazd jaj ptaszych, któreśmy znaleźli, były
dla nas posiłkiem. Odpocząwszy nieco i mając pokrzepione siły, weszli-
śmy na jedną górę przed zachodem słońca, aby stamtąd odkryć położe-
nie miejsca i kraj nam nieznajomy. Kolega, mając wzrok bystrzejszy ode
mnie, postrzegł odległe równie i pola na kształt winnic porządnie wkoło
drzewami obsadzone, a stąd powziął nadzieję, iż kraj ten kwitnący rol-
nictwem musi być mieszkalny i obywatele jego nie dzicy.
Znużony podróżą i zwątlony na siłach usiadłem pod cieniem drzewa
osobliwszego jakiegoś rodzaju, a gdy mię sen zniewalać począł, kolega,
poglądając na słońce, które już zachodziło, a z przeciwnej strony po-
strzegłszy wielką jakąś planetę na kształt księżyca, ale świetniejszą i da-
leko większą, gdy się coraz lepiej przypatrywać począł gwiazdom i innym
ciałom niebieskim.
- Ach, przyjacielu! - zawołał. - Jeżeli nam Opatrzność pozwoli szczę-
śliwie powrócić do ojczyzny, ile pożytków przyniesie Europie ta podróż
nasza. Jak wiele domysłów nowych czynić będzie można, zbijając zdania
astronomów naszych, którzy z jednego tylko punktu, jakim jest ziemia,
patrząc na rozległość świata całego, chcą nam wyperswadować, iż ich
mniemania są nieomylne. Ile nowych sekretów natury, które powiększą
umiejętność fizyczną! Ile ciekawości do historii naturalnej, które po-
mnożą zbiór osobliwych rzeczy! Nigdy Kolumb i Ameryk odkryciem
nowych krajów tyle się nie wsławili, ile my tą naszą podróżą. Bo jeżeli się
nie mylę, ile tylko wiadomości astronomii zapewniać mię może, kraj ten,
w którym zostajemy, jest krajem na księżycu.
Struchlałem na te słowa. Widząc jednak rzecz prawie niepodobną do
wiary, rozumiałem, iż kolega, po tylu fatygach i niebezpieczeństwach
zapaloną mając głowę, gada od rzeczy. Ale poznawszy, iż na wszystkie
moje pytania rozsądnie opowiadał:
- Jakże, przyjacielu - rzekłem do niego - moglibyśmy przebyć tak
wielką odległość, jaka jest między księżycem i ziemią? Powietrze, coraz
delikatniejsze im wyżej się wznosi, byłożby zdatne do oddychania płu-
com przyuczonym do grubszej atmosfery?
- Prawda - odpowiedział - iż astronomowie nasi naznaczają wielką
odległość księżyca od ziemi, ale wielu z nich i ci, którzy tu byli
1
, upew-
niają, iż ta odległość nie jest tak wielka, aby jej przebyć nie można.
1
Cyrano de Bergerac, Wilkins biskup Chesterski (Przyp. aut.)
20
Podróż naszą zaczęliśmy 21 marca w czasie porównania dnia z nocą,
kiedy księżyc i słońce, najskuteczniej wywierając swe siły atrakcji
1
,
Zbliżanie się do siebie ciał bez widocznej przyczyny” (Linde)
sprawują naj-
większe przybywanie i ubywanie morza. A jeżeli woda, przyciągniona od
księżyca, mimo swej ciężkości wznosi się i robi na oceanie górę, daleko
bardziej powietrze, leksze od wody, wznosi się do góry i robi ostrokrąg,
którego wierzchołek rozciąga się prawie aż do wierzchołka ostrokręgu
zrobionego na księżycu dla tej samej przyczyny. Popędzeni wiatrem
zachodnim wpadliśmy najprzód w ostrokrąg ziemny, a w nim balon
nasz, lekszy od powietrza, wznósłszy się do góry utracił własność dążącą
do centru ziemi i nabył własności uciekającej od centru, a tak spadliśmy
własnym ciężarem na księżyc.
Już trzy godziny, jak miarkować mogłem, upływało po zachodzie
słońca, a ziemia, będąc naówczas w pełni
2
, tak jasną noc czyniła, iż czy-
tać nawet można było. Kolega poglądając częścią ku północy, gdzie były
owe równiny, częścią ku zachodowi, gdzie się pokazywały lasy:
- Oto - rzecze skazując palcem na pierwsze miejsce - Dolina Newto-
na, to Góra Św. Katarzyny, którą astronomowie nasi zmierzyli, iż ma 31
mil wysokości. To miejsce, na którym spoczywamy, jest Góra Nadmor-
ska Snu. To - kraj darowany naszemu Kopernikowi, takim prawem, jak
Ferdynand Katolik nabył do krajów odkrytych. To...
Mało będąc ciekawy wiedzieć, co się roić mogło w głowie astrono-
mów naszych, a mniej jeszcze myśląc o tym, co mi kolega rozprawiał,
wtenczas kiedy rzecz szła o coś więcej niż o Dolinę Newtona, zasnąłem
szczęśliwie, znużony długim niewczasem. [...]
Ziemia nasza względem ksieżycanów tak jest świetna planetą jak księżyc
względem nas, ziemian, i ma też same odmiany na nowiu, pełni i kwa-
drach (przyp. aut.)
Nie przyuczony do ręcznej roboty, miałem się z początku za równie nie-
szczęśliwego jak Doświadczyński u Nipuanów. Ale z czasem sił. nabierając,
też same uwagi, które mu prace jego słodziły, mnie także dodawały serca.
„W kraju naszym - myślałem sobie - rolnictwo zostawione wzgardzonemu
od nas poddaństwu, tu jest powinnością każdego, aby własnymi rękami
uprawiał tę ziemię, która go żywi. Jeżeli mieszkańcy kraju tego nie żyją
22
naszym sposobem, trzeba się poddawać pod pierwszy wyrok, który
wszystkich ludzi skazał na pracę aż do potu czoła.”
W samej rzeczy mieszkańcy kraju tego, jak dalej poznałem, mieli rol-
nictwo za najpierwszą powinność życia społecznego. Sam nawet rządca
kraju, sędziwy Satumo, nie lenił się iść czasem za pługiem i ten chleb,
który pot czoła jego skrapiał, był najmilszą jałmużną dla nie mogących
pracować (bo pod tym imieniem zowią tam ubogich).
Sielana (tak się nazywa ten kraj, o którym piszę), nie mając żadnego
związku z postronnymi państwami, przestaje na samym tylko handlu
wewnętrznym, którym obywatele wspólnie użyczają sobie tych produk-
tów, w które jedna okolica więcej obfituje niż druga. Mając wszystko w
kraju, co się ściąga do potrzeby i do wygody bez zbytku, nie potrzebują
żeglugi, aby topili dostatki swoje i siebie razem z nimi. Metal najdroższy
u nich jest ten, który im służy do rolnictwa i obrony majątku. Złoto i
inne kruszce, jako nieużyteczne, nie mają żadnego szacunku. Bogac-
twami u nich jest zboże i bydlęta, które ich żywią i odziewają, a znakami
wyrażającymi te ich bogactwa jest moneta z pierwszego metalu, który
niczym się nie różni od naszego żelaza.
Sielanie tak co do życia i odzienia, jako i co do nauk o to się tylko sta-
rają, co im jest istotnie potrzebnego. Pomieszkaniem ich są domy pro-
ste, bez ozdób architektury, ale wygodne i zdrowe. Wsie (ponieważ w
całym kraju miasta żadnego nie masz) są osiadłe, w dobrym położeniu i
mające wszelkie wygody potrzebne do życia. Pożywienie ich zdrowe,
znacznie, ale bez zbytku. Strój prosty, wygodny i poważny, w tym tylko
odmienny od naszego, iż nie znają kapot ani kontuszów, mając za rzecz
wcale niepożyteczną nosić na sobie dwie suknie razem, gdy jedna z nich
dobrze odziewa. Nie używają czapek i niczym nie przykrywają głowy.
Kolega mój, zgubiwszy czapkę swoją w morzu, dostał wielkiego kataru i
zaraził wiele mieszkańców tą chorobą, której nigdy w tym kraju nie
znano.
Kobiety sielańskie mało się różnią w swym stroju od mężczyzn. Natu-
ra, szczodra w rozdawaniu im wdzięków, zdaje się nie potrzebować sztu-
ki, aby ją poprawiała. Te, które nie są urodziwe, ponieważ nie wyciągają
tego, aby im mówiono, iż są ładne, przestają na wdziękach, które im dała
natura. Nie starając się zbytecznie o piękność ciała, nie znają kalectwa i
chorób, którym większa część kobiet naszych podlega. Płeć ich ani jest
tak ogorzała od słońca jak wieśniaczek naszych, ani tak biało wybladła
jak tych dam, którym sznurówki obejmują wolne odetchnienie, ani tak
23
pąsowa jak tych, które się malują, ale po większej części są smagławe,
mając żywe kolory krwie zdrowej, którym żadna farba wyrównać nie
potrafi. Nie mają, prawda, tej szczupłości, która u nas jest skutkiem
sznurówek, lekarstw i sedenterii
1
, ale za to są zdrowe, płodne i zdatne
do pracy.
sedenteria - siedzący tryb życia
Ta, będąc najpierwszą zaletą we wszystkich obywatelach Sielany, tak
z czasem i mnie samemu stała się słodką, iż miałem sobie za najmilszą
rozrywkę to, co brałem w początkach za skutek niewoli.
Praca Sielan około rolnictwa jest umiarkowana. Nie widać między
nimi tak padających na ziemię od upału słońca i siły swoje wycień-
czających od świtania aż do ciemnej nocy, jak pospolicie widzieć się daje
u nas. Każda ręka, dla swojej tylko żywności pracując, ma dosyć czasu,
aby odpoczęła.
Ustały więc z czasem narzekania nasze i o to tylko usilnie staraliśmy
się oba, aby jak najprędzej umieć język krajowy. Zlecono to staranie
kilku kobietom, częścią dlatego, iż płeć niewieścia skłonna jest wszędzie
z natury do wielomówstwa, częścią, iż przez wrodzoną sobie ciekawość
wyczerpać z nas potrafi wszystkie skrytości.
Cnota i niewinność obyczajów, którymi się zaszczycają mieszkańcy
kraju tego, zasłonią mię od żartów, które z tej okazji może sobie robić
czytelnik. Powiem w szczerości, co mi się zdarzyło. Znając dobrze sła-
bość naszych ziemianek, jako pochwały, które im płeć nasza daje, są dla
nich największą powabą, użyłem tegoż samego sposobu, wychwalając
Fanilę, najmłodszą nauczycielkę naszą, z piękności duszy i ciała, a uda-
jąc częste wzdychania, abym z niej wyczerpał wiadomość o rządzie i
zwyczajach krajowych, oświadczyłem jej, iż ujęty żywością wdzięków,
przepędzam niespokojne momenta. Z początku Fanila rumieńcem, który
twarz jej oblał, zdawała się pokazywać, iż w jakimkolwiek kraju i plane-
cie kobieta jest zawsze kobietą; ale powtórzone pochwały tak potem
gniew w niej wzbudziły, jak gdyby który u nas z niedyskretnych męż-
czyzn odważył się w oczy to powiedzieć damie nieurodziwej, że jest
niepiękną.
Gdyśmy już oba dobrze język rozumieć i myśli nasze wyrażać poczęli,
kazano się nam stawić przed Saturnem, Ten z zwykłą łagodnością spytał
24
się nas w przytomności ludu, z jakiego jesteśmy kraju i jakim przypad-
kiem dostaliśmy się do Sielany tą stroną, którędy morze oddziela kraj
ich od innych narodów.
Kolega, jako przewodnik do tej podróży, pierwszy się odezwał, iż oj-
czyzna nasza jest na ziemi, która będąc w liczbie pierwszych planet nie-
bieskich, jest nierównie szlachetniejszą od księżyca. Ciekawość oglą-
dania dalekich krajów, aby rozprzestrzenić umiejętność naszą, jest w
nas, ziemianach, skłonnością panującą. Im większe przeszkody po-
czyniła do tego natura, tym większą chęć ciekawość w nas zapaliła, aby
je przełamać. Jakoż wynalazek żeglugi przybliżył już do nas naj-
odleglejsze kraje. Bohatyrowie nasi, którzy mało cenili życie własne, a
mniej jeszcze kolegów swoich, puścili się na tysiączne niebezpieczeń-
stwa, szukając po morzu nieznajomych krajów. W tej podróży znaczną
część ziemi odkrywszy, ,wyplenili z niej ogniem i mieczem dawnych
mieszkańców, aby wyczyszczony kraj z ludzi i złota podbili pod pa-
nowanie swoje.
- Dziś dowcip nasz nie przestając na tym, iż włada ziemią i morzem,
zaczyna być panem trzeciego żywiołu i przez wynalezienie balonów
przybliża do siebie najodleglejsze planety. Nie ma się jednak niczego od
nas kraj wasz obawiać, bo jesteśmy mieszkańcami tego narodu, który się
sprawiedliwie szczycić może, iż jest najspokojniejszym ludem na świe-
cie. Gdyby zamiast nas, Polaków, dostał się tu był który z owych bohaty-
rów, którzy odkryli naszą Amerykę, mielibyście byli Ferdynandów Kor-
tezów, którzy by was kuli w łańcuchy i wystawiali na wzgardę i śmierć od
własnego ludu; Pizarrów, którzy by was wyrzynali i łupili z majątku;
Nugnezów, którzy by was szczwali psami; Velasquezów, Narwaezów,
Almagrów, którzy by zbroczyli tę ziemię krwią ziomków waszych, tak jak
Meksyk i Peru spłynął krwią niewinnych Indianów.
Ale jeżeli odkrycie Ameryki naszej było zgubą dawnych jej miesz-
kańców, przyznać jednak potrzeba, iż wprowadzenie tam światła nauk
czyni ją teraz nierównie znakomitszą w świecie, jak była przed odkry-
ciem swoim. Europa nasza stawszy się najprzód ogromną innym trzem
częściom ziemi, niesie im teraz pochodnią nauk, za którą postępując
wszystkie narody wychodzą pomału z ciemnoty swej i grubiaństwa. Na-
uki nasze zniosły przesądy, w których długo zostawali ziemianie, a ci-
snąc się aż do tronu, odmieniły sposób myślenia w samych nawet mo-
narchach.
Potem kolega wyliczając wynalazki nasze, a między innymi proch,
25
bomby, kartacze, ognie greckie, kule rozpalone i balony, których użyć
można na palenie miast i flot nieprzyjacielskich, wyprowadzał różne
pożytki, które nam przyniosły nauki, a przekładając Sielanom ich po-
trzebę, oświadczył chętnie łożyć swe usługi, aby kraj ten stał się pole-
rowniejszym.
Gdy przestał mówić, spytał się mię Satumo, co bym sądził o naszych
naukach. Odpowiedziałem mu, czego mię uczono w akademii sandeckiej
i jako tę naukę dał mi poznać przypadek, iż była próżno straconym cza-
sem; jako potem ucząc się języka swego kraju, chwyciłem się nowości,
która mię śmiesznym i niezrozumianym czyniła; jako ucząc się francu-
skiego języka zabrałem gust do romansów i dzieł teatralnych, które mi
przewróciły głowę amorycznymi intrygami i przywiodły do utraty czasu,
zdrowia, majątku i samej nawet cnoty. A wspomniawszy sobie, żem
utracił na zawsze ojczyznę, zacząłem złorzeczyć wszystkim wynalazkom
szkodliwym i tym, którzy się nimi wsławić usiłują.
Widząc mię Satumo rozrzewnionego, spytał się, jeżeli bym miał chęć
zostać na zawsze w kraju. Łatwo się każdy domyśli, iż nie wiedząc, co z
sobą czynić, przystałem na to, abym został w Sielanie.
Odłączono mię natychmiast od kolegi, o którym nierychło dowie-
działem się, iż skazany był na wygnanie do wyspy Magaty, dokąd tamtej-
si obywatele zwykli posyłać tych, którzy wykraczają przeciw ustawom
ich rządu.
Satumo, nie znając tej różnicy, która jest między nami, sądził o mnie
według zwyczaju i sposobu myślenia swego narodu. Powiedziałem mu,
iż u nas jest dwojaki rodzaj ludzi - jedni, którzy nie pracują, a są majętni,
drudzy, którzy siebie i pierwszych żywią pracą rąk swoich, a żyją w
ostatniej nędzy. Nie mógł najprzód pojąć tego, ale gdym mu wyłożył
różnicę, którą czyni między nami stan i urodzenie:
- Jakże - rzekł z czułością - toż ludzie podobni wam naturą i skłon-
nościami mają się różnić od was urodzeniem? I ta różnica ma usprawie-
dliwiać dzikość i okrucieństwo wasze? Gdybym przemocą trzymał cię w
podobnej niewoli i patrzał na nędzę twoją z taką obojętnością, jak ty
patrzyłeś na smutny stan podobnych tobie, nie miał-żebyś mię za okrut-
nego tyrana? Jakimże sercem domagasz się od tych, których wolnymi
stworzyła Natura, aby byli niewolnikami twymi? Jak możesz przywłasz-
czać sobie krwawy ich dobytek i uchodzących z niewoli ścigać tym prawem,
26
że są twoi poddani? Któż to prawo stanowił? Masz-że go od Najwyższej
Istotności?
Satumo [...] nadto się zapędzał w uwagach nad naszym sposobem
myślenia i zwyczajami. Z tym wszystkim wybić mi nie mógł z serca tej
miłości, którą miałem ku mojej ojczyźnie. Często, myśląc o niej, brała
mię rozpacz, osobliwie natenczas, kiedym obaczył ziemię wschodzącą na
niebie jak księżyc, który oświeca nas, ziemian. Gniewałem się na chmu-
ry, które zasłaniając sobą porywały mi z oczu, com miał najmilszego.
Czasem wlepiwszy oczy i utopiony w myślach zdawało mi się, jak
astronomom naszym, iż widzę na niej gór wierzchołki, które biorąc za
góry Karpackie, a blisko nich patrząc ku części północnej wystawiałem
sobie w imaginacji kraj nasz i Warszawę, biorąc dwie plamki jaśniejsze
za dwie wieże Świętego Krzyża.
Zacząłem robić około balonu w ukrytym miejscu, które mi wyznaczył
Satumo. A że Sielanie nie znają ani pasztetów, ani drugiego i trzeciego
dania, ani konsomów, ani bulionów twardych, nie mógłbym był nigdy
tyle nazbierać błonek z kiszek bydlęcych, ile potrzeba było na zrobienie
balonu. Szczęściem osobliwszym znalazłem w tym kraju pewny rodzaj
drzewa, którego łyczka lekkie i nie przepuszczające przez siebie powie-
trza były tak dobre jak błonki, z których robią balony. Mieszkańcy uży-
wają tych łyczek zamiast tafel do okien, a napuszczone sokiem z innego
drzewa tracą przezroczystość i służą za papier równie dobry jak nasz,
który robiemy z płótna. Z tych łyczek w krótkim czasie zrobiwszy mój
balon, zacząłem pracować około przysposobienia gazu.
Mając wszystko gotowe prosiłem Saturna, aby mi pozwolił wziąć tyle
złota i drogich kamieni, których kraj ten miał wiele w sobie
1
, ile balon
mój mógłby ze mną unieść, a gdy mi to pozwolił z wielką łatwością, opa-
trzony w żywność pożegnałem starca, oświadczając mu, iż jeżeli mię
zachowa Opatrzność i doprowadzi szczęśliwie do ojczyzny, wielbić zaw-
sze będę pamięć jego, używając spokojnie daru, który z rąk jego odebra-
łem.
Wielu było tego zdania - mówi De La Lande - iż jasne plamy, które widzimy
na księżycu, są wierzchołki gór drogimi kamieniami okryte. „Nie ma nic tak
dumnego i niepodobnego do prawdy, czego by który z filozofów nie powiedział”
(Cicero) (przyp. aut.)
27
Satumo nie był nawet ciekawy patrzyć na mój odjazd, owszem, prosił
mię, abym taki czas obrał sobie, kiedy wszyscy Sielanie udadzą się na
spoczynek. Uczyniłem zadosyć rozkazowi jego i o drugiej po północy
puściłem się szczęśliwie w przedsięwziętą podróż.
We dwie godziny zrobił się dzień jasny. Poglądając na księżyc zdzi-
wiłem się, iż balon mój nie tak był wysoko, jakem się spodziewał. Znik-
nął mi jednak z oczu kraj sielański, bo wiatr wschodowy, coraz się bar-
dziej wzmagając, niósł mię z sobą gwałtownie. Przez kilka godzin byłem
prawie w jednej wysokości, chociaż często przydawałem gazu. Widząc na
koniec, iż ciężar złota nie dopuszczał mi wyżej się podnieść, zacząłem
wyrzucać z łodzi cięższe bryły, na kształt kupca wyrzucającego w morze
towary swoje, gdy mu nawałność grozi utratą życia.
Mgły grube, które potem okryły księżyc, nie dały mi widzieć, co się ze
mną działo i w jakim miejscu znajdowałem się od dni czterech. Z tym
wszystkim byłem bez najmniejszej bojaźni, częścią dlatego, iż miłość
ojczyzny i nadzieja jej oglądania nie wystawiały mi przed oczy niebez-
pieczeństwa, na które się puszczałem, częścią, iż jak ostrzelany żołnierz
mniej zważałem na to, co mię pierwszą rażą niezwyczajnie czyniło
trwożliwym. Spuściwszy się na Opatrzność, czekałem losu, jaki mię spo-
tka, a w tych prawie myślach z wielkim zadziwieniem obaczyłem się na
ziemi, a co osobliwsza, bez żadnego szwanku. [...]
1833
I tak dowiodłem, że ludzie przed potopem byli daleko
rozumniejsi aniżeli teraz. Jaka szkoda, że utonęli!...
Baron Cuvier
Co za niedorzeczność.
Homer w Illiadzie
14-go kwietnia (1828 r.) ruszyliśmy z Irkucka w dalszą podróż, w kie-
runku północno-wschodnim, a pierwszych dni czerwca byliśmy już na
stacji Berendyńskiej, ujechawszy konno przeszło tysiąc wiorst. Mój to-
warzysz podróży doktor filozofii Szpureman, znakomity naturalista, lecz
jeździec nieszczególny, osłabł zupełnie i nie był w stanie dalej jechać. Nie
można sobie wyobrazić nic zabawniejszego jak szanownego badacza
natury, zgarbionego na chudym koniu, obwieszonego fuzjami, pistole-
tami, barometrami, termometrami, skórami żmij, ogonami bobrów i
wypchanymi słomą ptakami, z liczby których szczególnego rodzaju ja-
strzębia, nie mając już miejsca na piersiach i za plecami, umieścił na
czapce.
We wsiach, przez któreśmy przejeżdżali, zabobonni Jakuczanie, bio-
rąc go za wielkiego Szamana, z uszanowaniem ofiarowywali mu kumys i
suszoną rybę, starając się ile możności zmusić go, aby choć trochę nad
29
nimi poszamanił.
1
Doktor gniewał się i klął Jakutów po niemiecku, ci
zaś rozumiejąc, że on mówi z nimi świętym narzeczem tybetańskim i
innego języka nie rozumie, okazywali mu jeszcze więcej szacunku i upo-
rczywiej nalegali, aby z nich wypędzał złych duchów. Całą drogę śmieli-
śmy się z kapłaństwa Szpuremanowi przyznanego.
Narody, zasiedlające północną cześć Syberii, dotychczas su jeszcze w bałwo-
chwalstwie. Wyznają religią szamańską, kłaniając się bałwanom.
W miarę przybliżania się naszego ku brzegom Leny krajobraz stawał
się coraz więcej zajmującym. Kto nie był w tej części Syberii; ten myślą
nie jest w stanie pojąć przepychu i rozmaitości widoków, jakie tu za
każdym prawie krokiem zachwycają oko podróżnika, obudzając w duszy
jego niespodziewane i przyjemne uczucia.
Wszystko, co tylko kula ziemska w różnych swych częściach zawiera
w sobie pięknego, pysznego, czarującego, strasznego, dzikiego, malowni-
czego: najeżone szczyty gór, wesołe aksamitne pola, ponure przepaście,
rozkoszne doliny, groźne skały, jeziora z jaśniejącą powierzchnią,
upstrzone pięknymi wyspami, lasy, wzgórki, gaje, pola, potoki, wspa-
niałe rzeki i szumne wodospady, wszystko znajdziesz tu zebrane w do-
statku trudnym do uwierzenia, rzucone z gustem lub też z niepojętą
ustawione sztuką. Zda się, jakby natura ze szczególną hojnością wysiliła
się na ten zakątek ziemi, nie zapomniawszy o niczym, co by człowiekowi
mogło służyć do pożytku, szczęścia i rozkoszy, i oczekując tego władcy,
zachowuje ją w pierwotnej barwie, w całym blasku świeżego utworu.
Podobne myśli często bardzo zajmowały naszą wyobraźnię i nie mo-
gliśmy prawie uwierzyć, aby taż sama natura, zadawszy sobie tyle sta-
rań, rozsypawszy tyle skarbów na urządzenie i upiększenie tej cząstki
planety, zagradzała dobrowolnie wstęp do tego przybytku najulubień-
szemu swemu wychowańcowi tak okropnym i niegościnnym klimatem.
Ale Szpureman, jako osobisty przyjaciel natury, dla utrzymywania z
nią związków zapłacony od Kr. Hannowerskiego, usprawiedliwiał ją w
tym względzie, dowodząc, że przymuszoną do tego była zewnętrzną siłą,
jednym z tych wielkich i niespodziewanych wstrząśnień, które zamieniły
kraje ciepłe, gdzie rosły palmy i banany, gdzie żyły mamuty, słonie, ma-
stodonty, w kraje zimne, zawalone wiecznym lodem i śniegiem, w któ-
rych teraz koczują białe niedźwiedzie, a gdzie z trudnością sosna i brzoza
wyrasta.
30
Na dowód, że północna część Syberii była niegdyś pod wpływem cie-
płego klimatu, przywodził kości, a nawet całe szkielety zwierząt sfer
południowych, w znacznej ilości na jej powierzchni porozrzucane, lub
też z drzewami i płodami ciepłych stron świata zagrzebane w wierzch-
nich warstwach tej żyznej niegdyś ziemi. Doktor, umyślnie wysłany
przez Getyngski uniwersytet dla zbierania tych kości, z prawdziwym
zadowoleniem pokazywał nam skamieniałe już słoniowy ząb i winną
jagodę, które mu przedał pewny Jakuta znad brzegów Ałdanu. Był on
przekonanym, że przed tym wstrząśnieniem natury (którego powodem
mógł być potop powszechny lub też jeden z mniejszych potopów, o któ-
rych nawet Pismo Święte nie wspomina), zamiast Jakutów i Tunguzów,
mieszkali tu jacy przedpotopowi Indianie lub Włosi, którzy jeździli na
tych skamieniałych słoniach i jedli te skamieniałe winogrona.
Uczone brednie naszego kolegi z początku tylko śmiech we mnie
wzbudzały, lecz wszystkie teorie są zaraźliwe jak zgniłe gorączki, i takie
jest działanie dowcipnych i pozornych nauk na słaby umysł ludzki, że
właśnie te same głowy, które z początku słynęły ze swego niedowiarstwa,
później atoli, przejęte ulotną ich treścią, stają się najzapalczywszymi ich
stronnikami i gotowe bronić ich z muzułmańskim fanatyzmem.
Jeszczem się śmiał i sprzeczał, gdy nagle uczułem, że przeklęty Nie-
miec, wpośród przyjacielskiej sprzeczki, zaszczepił mi swoją teorię: że
ona, z krwią razem, rozpływa się w moim ciele i ślizga po wszystkich
żyłach, że je ogień bije mi do głowy, że jestem chory na teorię.
Drugiego dnia byłem już w obłąkaniu; ciągle mi się marzyły wielkie
wstrząśnienia świata i porównawcza anatomia z mamutowymi szczęka-
mi, mastodontowymi kłami, megalosaurami, pleziosaurami, megalote-
rionami, pierwiastkowymi, dwoistymi i troistymi gruntami. Chęć wykła-
dania wszystkim, i każdemu w szczególności, cudów porównawczej ana-
tomii przyprowadzała mię do ostateczności.
Będąc raz przypadkiem w stepach, napadnięty paroksyzmem teorii, i
nie mając innych słuchaczy, starałem się dowieść Buriatom, że oni,
głupcy, nie wiedzą i nie pojmują tego, że w początkach na Ziemi były
tylko łupek i ostrygi, które zniszczone zostały potopem, po czym żyły
hydry, drakony, żółwie i rosły ogromne drzewa, znowu potopem zgła-
dzone, po którym zjawiły się mamuty i inne kolosalne zwierzęta, które
nowy zniósł potop i że na koniec oni, Buriaci, są w prostej linii potom-
kami tych kolosalnych zwierząt. Potopy za taką już miałem bagatelę - w
jednym Paryżu było ich cztery! - że dla łatwiejszego wytłumaczenia naszej
31
teorii ciotce, czyli też prosto na pamiątkę wielkiego Cuviera,
1
zdaje mi
się, że ja sam, przy małej pomocy natury, byłbym w stanie jedną szklan-
ką ponczu zatopić cały Toropecki powiat.
Georges Cuvier (1769-1832), zoolog francuski, jeden z twórców współczes-
nej paleontologii i anatomii porównawczej. Przeciwnik koncepcji ewolucyj-
nych, twórca teorii katastrof.
Tym sposobem, zatapiając obszerne części ziemi, wytępiając całe or-
ganiczne płody natury, aby natomiast utworzyć nowe, przenosząc na
kuli ziemskiej góry i morza z jednego miejsca na inne jak szachy na sza-
chownicy, zmęczeni sprzeczkami, kombinacjami i drogą, stanęliśmy na
koniec w Berendyńskiej stacji, gdzie jasna, przezroczysta Lena, królowa
rzek Syberyjskich, ukazała się oczom naszym w całej swej wspaniałości.
Powitaliśmy ją jednogłośnym „hurra!”
Doktor Szpureman zdjął z czapki swego jastrzębia, poustawiał we
dwa rzędy na ziemi wszystkie swoje wypchane zwierzęta i skamienia-
łości, porozwieszał na drzewie barometry i, położywszy się na rozesła-
nym płaszczu, stanowczo oświadczył, że dalej konno ani na krok się nie
ruszy. Ja także, zmęczony konną jazdą, chciałem odpocząć trochę w tym
miejscu. Reszta naszej kompanii chętnie przystała na moje zdanie.
Jeden tylko szanowny nasz dowódca, Oberbergprobirmeister 7-mej
klasy Iwan Antonowicz Strabiński, jadący do Jakucka w interesie rzą-
dowym, gniewał się na nasze lenistwo i naglił do odjazdu. Nie wierzył on
ani porównawczej anatomii, ani naszemu zmęczeniu, i wszystko to na-
zywał „czczą teorią”. W całej Syberii nie widziałem człowieka zimniej-
szego: dowiedzionej prawdy dla niego mało było - chciał jeszcze wie-
dzieć, jakiej ona próby. Serce jego, złożone z części niepalnych, zupełnie
nieprzystępne było rozognieniu i gdy raz doktor upewniał nas, że starł
sobie na siodle koniec pacierzowej kości, on i to policzył do rzędu
„czczych teorii” do niczego nie prowadzących w praktyce i w służbie, i
chciał się naprzód przekonać o prawdziwości wyznania doktora próbną
swoją igłą. Rzeczywiście, Iwan Antonowicz to człowiek okropny!
Po długich umowach jednozgodnie ułożyliśmy pozostawić konie i je-
chać do Jakucka wodą. Iwan Antonowicz, jako znający miejscowość, zo-
bowiązał się wyszukać dla nas łódkę i 6 czerwca ruszyliśmy w drogę z
biegiem Leny. Brzegi tej czarującej i wspaniałej rzeki, jednej z największych
32
i najbezpieczniejszych w świecie, obstawione są ogromnymi skałami i
ustrojone pasmem rozkosznych i czarujących widoków. W wielu miej-
scach skały, wznosząc się stromo nad powierzchnią wody, przedstawiają
oku łudzące podobieństwo zburzonych baszt, zamków, świątyń, pała-
ców.
Zachwycenie, zdziałane podobnym widokiem, jeszcze więcej utwier-
dziło we mnie zaszczepione rozumowaniami doktora idee o łagodnym
niegdyś klimacie i kwitnącym bycie tej cudnej krainy. Oddając się tej
pocieszającej myśli, przedstawiałem sobie Lenę jako starożytny Sy-
beryjski Nil, a w tych fantastycznych skałach widziałem rozwaliny
przedpotopowej rozkoszy i cywilizacji narodów, zaludniających jego
brzegi. I każdy, obdarzony od natury wyższym uczuciem, patrząc na te
czarujące widoki, też same by uczuł wrażenie. Po każdym nowym spo-
strzeżeniu doktor i ja wykrzykiwaliśmy z zapałem: „Niepodobna, aby ta
ziemia miała być zawsze tylko Syberią!” Na co Iwan Antonowicz z naj-
większą flegmą odpowiadał, że od czasu, jak on służy w randze oficer-
skiej, nic tu oprócz Syberii nigdy nie widział.
Ale co do Nilu - wojażując przez długi czas po Egipcie i będąc w Pary-
żu, miałem honor należeć do liczby najgorliwszych uczniów Szampolio-
na młodszego
1
, sławnego odkryciem klucza do czytania hieroglifów.
Jean François Champolion (1790-1X32), egiptolog francuski. Pierwszy odczytał
hieroglificzne pismo egipskie.
W krótkim czasie wielkie zrobiłem postępy w czytaniu tych ta-
jemniczych wyrazów; swobodnie czytałem napisy na obeliskach i pira-
midach, tłumaczyłem mumie i papirusy, układałem z hieroglifów szlaki
do serwet, pisałem hieroglifami sentymentalne listy do Francuzek; sam
nawet odkryłem połowę dotąd niewiadomej litery, za co Szampolion
młodszy obiecał unieśmiertelnić imię moje, wspomniawszy o mnie w
przypisku do swego dzieła.
To prawda, że pan Gulianów zaprzeczał zasadności naszego systemu
i podawał natomiast inny, przez niego odkryty sposób czytania hie-
roglifów, za pomocą którego sens danego tekstu zupełnie był przeciwny
temu, jaki się otrzymywał czytając podług metody Szampoliona, lecz to
nikogo nie powinno wprawiać w wątpliwość, gdyż spór, rozpoczęty przez
szanownego członka akademii rosyjskiej z wielkim francuskim egiptolo-
giem, mogę jednym rozstrzygnąć słowem. Metoda, wskazana przez
33
Szampoliona, tak jest rozumna i dowcipna, że jeżeli egipscy kapłani
„rzeczywiście byli tak mądrzy, jakimi nam ich starożytni malują, to nie
mogli, a nawet nie powinni byli inaczej czytać swoich hieroglifów, jak
podług naszej metody.
Hieroglificzny zaś alfabet, wynaleziony przez pana Gulianowa, tak
jest prosty, że jeżeli gdzie kiedykolwiek był w używaniu, to zapewne
tylko u egipskich diaków
1
, z którymi my nic do czynienia mieć nie
chcemy.
diak – urzędnik stojący na czele resortu w Rosji carskiej
W przejeździe naszym z Irkucka do Berendyńskiej stacji kilka razy
wykładałem Szpuremanowi hieroglificzny system Szampoliona młod-
szego, lecz konno niezręcznie się mówi o hieroglifach, a uporczywy
Niemiec żadną miarą nie chciał wierzyć naszym uczonym odkryciom,
które nazywał filozoficznym marzeniem.
Teraz, znajdując się na łódce, gdzie można było swobodnie rysować
różne na deskach figury, korzystałem z tej okoliczności, aby go przeko-
nać o gruntowności mojej metody.
Z początku doktor we wszystkim upatrywał sprzeczności i niedokład-
ności, lecz w miarę rozwijania dowcipnych reguł, zastosowanych przez
nauczyciela mojego do czytania nie znanych liter, nie znanego prawie
języka, niedowiarstwo jego zamieniało się w zachwycenie i doświadczył
on na sobie tegoż samego czarodziejskiego wpływu nowo pojętej teorii,
jaki niedawno na mnie wywarła porównawcza anatomia i cztery pary-
skie potopy.
Objaśniłem mu, że podług naszego systemu każdy hieroglif jest albo
literą, albo metaforyczną figurą, zawierającą w sobie pewną myśl lub
pojęcie, albo li też ani literą, ani figurą, tylko nic nie znaczącym upięk-
szeniem pisma. Tak więc nie masz nic łatwiejszego, jak czytać hieroglify:
gdzie nie ma sensu czytając literami, trzeba je tłumaczyć metaforycznie;
a gdy i metafora zastosować się nie daje, pozwala się zupełnie hieroglif
wypuścić i przejść do innego, zrozumialszego.
Szpureman, któremu się nigdy w głowie pomieścić nie mogło, aby
tym sposobem można było dowiedzieć się o tajemnicach najgłębszej
starożytności, nie znajdował słów do wyrażenia swego zachwycenia.
Zabrał mi wszystkie, jakie tylko miałem w tym przedmiocie broszurki
różnych uczonych, i czytał je z uwagą. Po przeczytaniu takowych był już
zupełnie przekonany o gruntowności wyłożonej mu teorii i dał mi słowo,
że w przyszłym jeszcze tygodniu zacznie się uczyć cudownej sztuki
34
czytania hieroglifów, a powróciwszy do Petersburga, uda się wprost do
egipskiego mostu, który widział na Fontance, niesłusznie _ zapewne
nazwanego przez dorożkarzy Berdowskim mostem, i który być musi
daleko starożytniejszym jak powszechnie znany K. J. Berd; aby się za-
tem z pewnością dowiedzieć, na pamiątkę jakiego krokodyla i za wiele
wieków przed N.Ch. ciekawy ten most zbudowano, nie spuszczając się
na cudze objaśnienia, sam osobiście przeczyta znajdujące się na nim
hieroglificzne napisy.
Na koniec ujrzeliśmy przed sobą obszerne łąki, rozpostarte na pra-
wym brzegu Leny, na których zbudowany jest Jakuck. Dziesiątego
czerwca stanęliśmy w tym niewielkim, lecz ładnym mieście, które wy-
twornością gustu wielu drewnianych zabudowań przypomina ulice Car-
skiego Sioła, i pomieściliśmy się w różnych domach, do właścicieli któ-
rych mieliśmy rekomendacyjne z Irkucka listy.
Obejrzawszy miejscowe osobliwości i, zjadłszy obiad z kolei u wszyst-
kich gościnnych Jakuczanów, u których znaleźliśmy daleko lepsze serce
niżeli czerwony ich rotwein, zaczęliśmy rozmyślać o wyjeździe każdy w
swoją stronę. Ja, jadąc z Kairu do Toropca, sam nie wiem jakim sposo-
bem i po co, zabrnąłem do Jakucka, a że już byłem w Jakucku, zdaniem
więc ludzi doświadczonych najbliższy trakt do Toropca był: powrócić do
Irkucka i, nie wdając się więcej z żadnymi naturalistami, nie odprowa-
dzając przyjaciół, jechać przez Tobolsk i Kazań na zachód, a nie na
wschód. Doktor Szpureman bez zamierzonego jechał celu tam, gdzie mu
powiedzą, że jest wiele kości. Iwan Antonowicz Strabiński wybierał się
do ujścia Leny, mając zlecenie od swej władzy obejrzeć jej brzegi pod
względem mineralogicznym i górniczym.
Nasz naturalista umyślił podróż Oberbergprobirmeistra 7-mej klasy
obrócić na korzyść porównawczej anatomii i wynurzył chęć towarzy-
szenia mu pod siedemdziesiąty stopień północnej szerokości, skąd spo-
dziewał dostać się dalej do Faddejewskiej wyspy i kościanego przes-
myku. Z rana paląc w swej stancji cygaro, z uczoną ciekawością robiłem
postrzeżenia. jak dym mego cygara rysuje się w syberyjskiej atmosferze,
gdy nagle wbiegł do mnie Szpureman z wieścią, że jutro odjeżdża z Iwa-
nem Antonowiczem w dalszą podróż na północ.
Był on nadzwyczajnie uradowany z tej okoliczności i wszelkimi siłami
starał się zachęcić mnie do tej podróży, wystawiając ją w najko-
rzystniejszym świetle: nasze zajmujące uczone biesiady; zdarzająca się
sposobność obejrzenia całego biegu wspaniałej Leny i widzieć ujście jej
35
nie odwiedzone dotąd przez żadnego geologa i naturalistę; przyjemność
żeglowania po północnym oceanie, wpośród lodowatych gór i białych
niedźwiedzi, spokojnie spoczywających na bryłach lodu miotanych bu-
rzą po morzu; szczęście być pod siedemdziesiątym stopniem szerokości
północnej w Nowej Syberii i kościanym przesmyku, gdzie znajdziemy
mnóstwo najpiękniejszych kości różnych przedpotopowych zwierząt; na
koniec przyjemność połączenia różnorodnych wiadomości naszych, aby
wspólnymi siłami zrobić ważne jakie dla nauk odkrycie, które by okryło
sławą imię nasze w Europie, Azji i Ameryce.
I aby jeszcze więcej rozdrażnić moją miłość własną, chytry Niemiec
obiecywał dać mię zaszczytnie poznać we wszystkich zoologicznych zbio-
rach i gabinetach kopalnych osobliwości, bo gdy w wielkiej liczbie po-
rozrzucanych w tych stronach szkieletów uda nam się wyszukać jakie nie
znane dotąd w uczonym świecie zwierzę, na pamiątkę naszej przyjaźni i,
aby imię moje zręczniej podać przyszłym wiekom rzuciwszy je z tymi
kośćmi głodnej potomności, nada temu zwierzęciu moje szanowne na-
zwisko, nazwawszy je Megalo-brambeusoterionem-wielkozwierzem-
brambeusem albo jak mi się samemu podoba.
Chociaż, mówiąc prawdę, i to niepośledni jest krok do nieśmiertel-
ności, i wielu nielepszym sposobem doszło do znakomitości, jednakże
nadzieja być po przyjacielsku podwyższonym na stopień przedpotopo-
wego zwierzęcia nie tyle by mię spowodowała do przyjęcia tej pro-
pozycji, ile następująca okoliczność. Doktor przypomniał mi, że za uj-
ściem Leny znajduje się sławna pieczara, którą pomiędzy innymi Pallas i
Gmelin opisali z opowiadań tamtejszych kupców, mocno żałując, że
osobiście nie mogli jej widzieć.
Rybacy nasi zowią ją „Pisaną Komnatą” - imię, z którego Pallas utwo-
rzył swoje „Pisanoi Komnat”
1
i które Reineggs wytłumaczył po niemiec-
ku „das geschriebene Zimmer”.
2
Gmelin nawet radził wysłać osobną
ekspedycję dla odkrycia i opisania tej pieczary; zresztą o istnieniu pie-
czary tej wiedziano jeszcze w średnich wiekach. Arabscy geografowie,
słysząc o niej od Cheraskich kupców, nazywają ją Gar-el-kitabe tj. „pie-
czarą pism”, a wyspę, na której się ona znajduje, Ard-el-gat, czyli „zie-
mią pieczary”.
3
1
Pallas, Reise, T. 11, p. 108
2
Reineggs, Reise, p. 218
3
Origines Russes, extraits de divers manuscrits orientaux, par Hammer, p.
56 - Memoriale populorum, p.317
36
Chińska powszechna geografia, przywodzona przez uczonego Klaprotha,
tak o niej mówi: „Niedaleko od ujścia rzeki Lino jest pieczara z napisem
w nie znanym języku, odnoszonym do czasów Cesarza Jao. Myndzy
twierdzi, że jej niepodobna inaczej przyczytać jak tylko za pomocą trawy
szi, rosnącej na mogile Konfucjusza.
1
Piano Karpini, podróżnik z XII
wieku, także wspomina o ciekawej pieczarze, położonej u ostatniego
krańca północy, in ultimo septentrioni, w okolicach której, mówi on,
żyją ludzie o jednej ręce i nodze, którzy nie mogą chodzić, a gdy zechcą
przejść z miejsca na miejsce, kręcą się jak koło, dotykając ziemi na
przemian ręką i nogą. O samej pieczarze zabobonny poseł Rzymski do-
daje tylko, że w niej są napisy w języku, którym mówili w raju.
Klaproth. Abhandlungen über die Sprache und Schrift der Uiguren, p. 72.
Ob. też: Opis Dżungarii i Mongolii przez o. Jakinfa
Wszystkie te wiadomości mnie - jako uczonemu podróżnikowi -
dawno już były wiadome, jednakże doktor powtórzył mi je ze wszystkimi
szczegółami dla rozłonienia mojej gorliwości na korzyść nauk. Zamyśli-
łem się trochę. W rzeczy samej, trzeba było tylko wyszukać tę wysławio-
ną pieczarę, obejrzeć ją, skopiować napisy i przywieść do Europy, aby
się stać wielkim człowiekiem.
Przyjemne drżenie chwały zawrzało w mym sercu. Jechać czy nie?
Prawda, że to trochę z drogi do Toropca! Lecz jakże opuścić przy-
jaciela?... Przy tym Szpureman nie jest zdatny do podobnych odkryć; on
nawet nie jest w stanie dostrzec napisów - i prędzej wszystko zepsuje,
aniżeli zrobi co porządnego. Ja, to zupełnie co innego!... Jestem stwo-
rzony do zdejmowania napisów: tyle ich widziałem w różnych częściach
świata!...
- Niech i tak będzie, kochany doktorze - rzekłem ściskając przed-
siębiorczego naturalistę - jadę z tobą do kościanego przesmyku.
Drugiego dnia rano (13 czerwca) jużeśmy byli na statku, a po po-
łudniu odpłynęliśmy z przyjaznym wiatrem. Żegluga nasza po Lenie
trwała przeszło dwa tygodnie, a to z powodu, że Iwan Antonowicz, który
zupełnie nami rozrządzał, musiał często stawać dla obejrzenia gór, w
wielu miejscach dotykających samego koryta rzeki. Doktor zawsze mu
pilnie towarzyszył we wszystkich tych urzędowych wycieczkach, ja zaś
zostawałem na łódce i paliłem cygaro.
Podczas tej podróży mieliśmy zręczność bliżej poznać naszego gospodarza
i kolegę. Był on nie tylko człowiekiem dobrym, uczciwym i ujmującym, ale
37
nadto z wielkimi wiadomościami w swoim przedmiocie, co pierwej przez
urzędową jego pokrywę nie dało się widzieć. Polubiliśmy go z całego
serca. Szkoda tylko, że był wielkim nieprzyjacielem teoryj i wszystko
chciał sprawdzać na swoim probierczym kamieniu.
Pogoda była jasna i ciepła. Lena i jej brzegi długo jeszcze zachwycały
nas czarującą swoją pięknością. Była to prawdziwa panorama, utworzo-
na z najpiękniejszych w świecie widoków. W miarę oddalania się nasze-
go od Jakucka drzewa coraz się stawały rzadsze i mniejsze, lecz za ten
mały niedostatek wzrok sowicie był wynagrodzony coraz wzrastającą
wspaniałością obumarłej natury. Pod 70-tym stopniem szerokości rzeka
staje się podobną nieskończenie długiemu jezioru, a przyległe góry
przyjmują na siebie groźną postać Alpejską.
Na koniec wyjechaliśmy w puste królestwo północy. Zieloności tu
prawie nie widać. Granit, woda i niebo całą zajmują przestrzeń. Natura
zdaje się spustoszoną, zrytą, zrabowaną niedawnym jeszcze pochodem
nieprzyjaciela. To pole bitwy między planetą a jego atmosferą, w których
wiecznej walce lato chwilowy tylko pokój sprowadza. W nieprzezrocz-
nym mglistym powietrzu nad biegunem wiszą rozwarte zima i burze,
czekając tylko zajścia słońca, aby w mroku z nowym okrucieństwem
rzucić się na planetę, a on, zdjąwszy z siebie swą cudowną, roślinną
odzież, nagą piersią gotów jest spotkać wściekłe żywioły, których suro-
wość, zda się, jakby chciał zastraszyć widokiem swych ostrych, czarnych,
olbrzymich członków i żelaznych krawędzi.
Drugiego lipca rzuciliśmy kotwicę w małej zatoce przy samym ujściu
Leny, która w tym miejscu na kilka wiorst jest szeroka. Tak więc juże-
śmy byli przy ujściu tej ogromnej rzeki pod 70-tym stopniem szerokości,
lecz nie ziściły się nasze oczekiwania - zamiast bowiem pysznego i nie-
zwyczajnego widoku niceśmy nie widzieli.
Rzeka, łącząc się z morzem, przedstawia płaską, siną, okiem nie-
przejrzaną przestrzeń wód, przy której niknie zupełnie okazałość brze-
gów. Nawet ocean Lodowaty nie pocieszył nas po długiej i przykrej wę-
drówce: ani kawałka lodu, ani jednego niedźwiedzia. Bardzo byłem nie-
kontent z ujścia Leny i z Lodowatego oceanu.
Doktor zwrócił moją uwagę na osobliwość tegoż ujścia, które zdaje
się jakby uciętym było. Brzegi nie są tu niższe jak o sto, a nawet 200
wiorst w górze rzeki, a z obu końców ujścia wychodzą długie ulice skali-
stych wysp, które giną w dalekich wodach oceanu. Nie podlega wątpli-
wości, że to jest dalszy ciąg Leny, która niegdyś musiała o wiele dalej
37
płynąć na północ, lecz jedno z tych wielkich wstrząśnień, o których cią-
gleśmy z doktorem dysputowali, zapewne jej skróciło bieg, poddawszy
znaczną część koryta władzy morza. Szpureman bardzo dobrze wyjaśniał
cały porządek tego zdarzenia. Lecz wyjaśnienia te nie pocieszały mię
zupełnie.
- Gdybym ja rozrządzał tym wstrząśnieniem - powiedziałem - prze-
niósłbym ujście Leny jeszcze bliżej Jakucka.
- I ty takim byś był Wandalem: psuć tak piękną rzekę! - mówił dok-
tor.
Znaleźliśmy tu kilka jurt Tunguzów trudniących się łowieniem ryb;
była to cała ludność tej strony. Pod wyspą zakrywającą wejście do naszej
zatoki stały dwa kupieckie statki wysłane z Jakucka dla połowu psów
morskich. Z różnych powziętych wiadomości byliśmy przekonani, że tak
nazwana „Pisana Komnata” znajduje się na wyspie Niedźwiedziej, leżą-
cej między Fadiejewską wyspą, Nową Syberią i kościanym przesmykiem.
Ponieważ Iwan Antonowicz miał tu około dziesięciu dni zabawić, we-
szliśmy więc w umowę z pomocnikiem kupieckim jednego statku o
przewiezienie nas na wyspę Niedźwiedzią. Śmiali kupcy zupełnie po-
twierdzili wszystkie zebrane przez nas wiadomości o przedmiocie naszej
podróży upewniając nas, że sami nie raz byli na tej wyspie i w pieczarze.
Zawarłszy z nimi ugodę, 4 lipca pożegnaliśmy naszego kochanego go-
spodarza, który z duszy żałował, że się musiał z nami rozłączyć, tym
więcej, że i sam pragnął odwiedzić tę ciekawą jaskinię. Przyrzekł jednak-
że czekać naszego powrotu w ujściu Leny, a gdy już rozpuściliśmy żagiel,
przysłał nas zawiadomić, że jeżeli prędko swą czynność zakończy, a my
długo w pieczarze zabawimy, to nas może odwiedzi na wyspie Niedźwie-
dziej.
Ominąwszy wiele małych wysp, wypłynęliśmy na koniec na otwarte
morze. Panująca cisza zatrzymała nas do wieczora w widoku brzegów
Syberii. W nocy powstał dość mocny północno-zachodni wiatr, a rano
jużeśmy płynęli po Lodowatym oceanie. Kilka samotnie pływających
brył lodu było jedynym znakiem tego groźnego nazwiska. Po trzydnio-
wym płynieniu ujrzeliśmy na koniec po prawej stronie niską wyspę na-
zywaną Małą, a po lewej - wysokie skały południowej części Fadiejew-
skiej wyspy. Wkrótce ukazały się zawalone lodowatymi górami niedo-
stępne brzegi Nowej Syberii, a za południowo-zachodnim jej krańcem
pokazano nam wysoką, piramidalną, z wieloma ustępami bryłę ka-
mienia. To była wyspa Niedźwiedzia.
39
Ósmego lipca około południa stanęliśmy w miejscu i natychmiast
wyszliśmy na brzeg. Wyspa Niedźwiedzia składa się z jednej krągłej,
granitowej góry, otoczonej ze wszech stron wodą i oddzielonej od Nowej
Syberii małym przesmykiem. Wierzchołek jej panuje nad wzgórzami
sąsiednich, wysp i wznosi się nad powierzchnię morza na 2 200 stóp
podług barometrycznego wymiaru doktora Szpuremana.
Pieczara, znana pod nazwiskiem „Pisanej Komnaty”, znajduje się u
samego wierzchu góry. Jeden z kupców zaprowadził nas do niej po krę-
tej ścieżce, udeptanej, jak mówił, przez białe niedźwiedzie, które w je-
sieni i zimą w znacznej liczbie odwiedzają tę wyspę, od czego utworzyło
się $fej nazwisko. Często, opierając się rękami, musieliśmy się czołgać,
nim na koniec dobraliśmy się do niewielkiej płaszczyzny, gdzie się
znajduje wejście do pieczary zawalone odłamem granitu.
Przezwyciężywszy z wielką biedą wszelkie trudności i przegrody, zna-
leźliśmy się na koniec w tej sławnej pieczarze. Rzeczywiście ma ona wi-
dok wielkiego pokoju. Z początku brak światła nie pozwolił nam widzieć
przedmiotów, lecz gdy oczy nasze przyzwyczaiły się do półmroku, jakież
było zachwycenie, jaka radość, jakie szczęście dla doktora odkryć razem
i ślady liter - i kupę skamieniałych kości!!... Szpureman jak zgłodniała
hiena rzucił się na kości; ja zapaliłem kieszonkową latarkę i zacząłem
opatrywać ściany, lecz właśnie tu czekało mię zadziwienie. Nie wierzy-
łem własnemu wzrokowi i przetarłem oczy: myślałem, że światło mię
zwodzi i trzy razy objaśniłem świecę. Zawsze toż samo! To być nie
może!!! !!!
- Doktorze.
- Hm?
- Patrz tu, na miłość Boga!
- Nie mogę, baronie. Ja tu jestem zajęty. Co za bogactwa. Co za
skarby!... Oto ogon pleziosaura, którego nie dostaje w Getyngskim uni-
wersytecie.
- Zostaw go i chodź tu prędzej. Pokażę ci coś daleko ciekawszego jak
wszystkie twe ogony.
- Raz, dwa, trzy, cztery - cztery łopatki różnych przedpotopowych
psów, canis antediluvianus, a wszystko z nowych, jeszcze nie wiado-
mych gatunków. No, baronie, wybieraj podług upodobania, którą kość
chcesz zaszczycić twoim imieniem? Tej, na przykład, damy twoje nazwi-
sko, tej - moje, a tej można dać imię twej szanownej siostry.
Nie mogąc dłużej wytrzymać, pobiegłem do Szpuremana, odciąg-
nąłem go przemocą od kości i przyprowadziłem do ściany, a oświeciwszy
40
latarnią litery, zapytałem, czy je poznaje? Szpureman poglądał na ścianę
i na mnie w odurzeniu.
- Baronie! - zdaje mi się?
- Co takiego?... Mów twoje zdanie.
- Wszak to hieroglify!... Zacząłem całować doktora.
- Tak jest, kochany doktorze! - zawołałem z drżącym od ukon-
tentowania sercem - to one, to egipskie hieroglify, nie mylę się. Po-
znałem je z pierwszego wejrzenia: zawsze i wszędzie umiem poznać
egipskie hieroglify jak swoje własne pismo.
- Wszak umiesz je także i czytać, baronie?... jesteś bowiem uczniem
Szampoliona - poważnie dodał doktor.
- Jużem trochę przeczytał.
- Tego pisma?
- Tak, jest to pismo dialektu różnego nieco od prawdziwego egip-
skiego, lecz dosyć pojętne i czytelne. Zresztą wiesz, że hieroglify dają się
czytać we wszystkich językach. Zgadnij, kochany doktorze, o czym to
pismo mówi!
- O czymże?
- O potopie.
- O potopie!... - zawołał doktor, skoczywszy w górę na pół arszyna w
zapale uczonego zachwycenia. - O potopie !!!... - i znowu porwał mię w
swoje objęcia, mocno przyciskając do piersi jakby najrzadszy ogon ple-
ziosaura. - O potopie !!!... Co za odkrycie! Widzisz, baronie, a nie chcia-
łeś jechać ze mną do ujścia Leny, chciałeś pluć na Lodowaty ocean? Wi-
dzisz, wiele jeszcze zostało ludziom ważnych dla nauk odkryć. Co tam
spostrzegłeś?...
- Czytam napis. Sądząc z treści jest to opis wielkiego wstrząśnienia
natury.
- Może to być?
- Zdaje się, że ktoś, uratowawszy się w tej pieczarze od potopu,
umyślił na jej ścianach opisać swe przygody.
- To skarb!... Napisy jedyne, nieocenione! Dowiemy się ż nich na
pewno wielu ciekawych rzeczy o przedpotopowych zwyczajach i oby-
czajach i o wielkich podówczas żyjących zwierzętach... Jak ja ci za-
zdroszczę, baronie, obszernych wiadomości twoich co do egipskich sta-
rożytności! Wiesz, że za ten jeden napis możesz być członkiem wszyst-
kich naszych niemieckich uniwersytetów i korespondentem wszystkich
uczonych towarzystw jak egipski pasza!...
41
- Bardzo mię to cieszy, kochany doktorze, że wtenczas będę miał
przyjemność mianować się twoim kolegą. Dzięki twemu przedsiębiorst-
wu i twemu uczonemu instynktowi zrobiliśmy to wielkie odkrycie. Jed-
no mię tylko zastanawia, czego żadną miarą wytłumaczyć sobie nie mo-
gę.
- Cóż takiego?
- Oto jakim niepojętym sposobem egipskie hieroglify znajdują się
na wyspie Niedźwiedziej, pośród lodowatego oceanu! Czy czasem białe
niedźwiedzie nie ułożyły tego napisu?
- Białe niedźwiedzie?... Nie, to być nie może - serio odpowiedział
niemiecki Gelehrter - znam dobrze zoologię i mogę cię upewnić, że białe
niedźwiedzie nie są w stanie nic podobnego zrobić. Ale wreszcie, cóż tu
dziwnego?... To tylko dowodzi, że egipskie hieroglify nie są istotnie egip-
skimi, ale przekazane zostały kapłanom tego kraju przez naród daleko
starożytniejszy, zapewne przez ludzi z ostatniego ocalonych potopu. Tak
więc, oczywista, że hieroglify są pismem przedpotopowym literae ante-
diluvianae, pierwotną literą rodzaju ludzkiego, i były w powszechnym
używaniu u ludzi zamieszkujących ciepłą i piękną ziemię, teraz w części
zamienioną w północną Syberię, a w części pochłonioną przez lodowate
morze, jak to dostatecznie okazuje samo ujście Leny. Dlatego znajduje-
my egipskie hieroglify na Niedźwiedziej wyspie.
- Twoje uwagi, kochany doktorze, zdają mi się bardzo gruntownymi.
- A przynajmniej są naturalne i wypływają z cudownej teorii o czte-
rech potopach: czterech warstwach ziemnych i czterech zburzonych
organicznych naturach.
- Ja zgadzam się zupełnie z twoim zdaniem. I mój zmarły nauczyciel
i przyjaciel Szampolion, zacierając raz ręce przed piramidami, na któ-
rych także znaleziono hieroglificzne napisy, powiedział swym kolegom:
„Tych gmachów nie zbudowali Egipcjanie, one liczą przeszło 20000
lat!”
- Widzisz, widzisz, baronie! - zawołał uradowany Szpureman. - Ja
nie jestem egiptologiem, a zaraz powiedziałem, że egipskie hieroglify
istniały jeszcze przed ostatnim potopem... 20000 lat!!! A potop przypadł
niedawno! I tak, to więc już jest dowiedzione. Prawda, że ja czasem żar-
towałem sobie z hieroglifów, ale... my w Niemczech, w naszych uniwer-
sytetach, lubimy dowcip; w sercu jednak zawsze przejęty byłem dla nich
szczególnym szacunkiem i mogę cię upewnić, baronie, że egipskie hiero-
glify kładę na równi z mamutowymi kłami. Jak żałuję, że będąc w
Paryżu, nie uczyłem się hieroglifów.
42
Tym sposobem, wyjaśniwszy pochodzenie napisów i obejrzawszy z
latarnią ściany ściśle zapełnione od dołu do góry hieroglifami, pozostało
nam tylko zdecydować się, co robić z tym napisem. Skopiować go było
niepodobna: na to przeszło dwumiesięcznej potrzeba było pracy, a na-
wet nie stałoby nam i papieru. Co tu począć?... Po dokładnym roz-
patrzeniu się postanowiliśmy, powróciwszy do Petersburga, nakłonić
Akademię Nauk, aby celem przyprowadzenia do skutku projektu Gme-
lina wysłała umyślnie uczoną ekspedycję dla zdjęcia przez woskowy
papier oryginalnego napisu, tymczasem zaś przetłumaczyć go na miej-
scu i przedstawić sądowi uczonego świata w dosłownym przekładzie.
Lecz i to niełatwo było uskutecznić. Ściany mają 8 arszynów wysokości i
schodzą się u góry w nieregularne sklepienie. Napis, chociaż z dużych
hieroglifów złożony, zaczyna się tak wysoko, że ani podobna stojąc na
ziemi rozpoznać wyrazy w pierwszych wierszach zawarte. Przy tym wier-
sze dosyć są krzywe, zawikłane, nawet pomieszane jedne z drugimi, a
powinny być dochodzone z wielką uwagą, aby w czytaniu i tłumaczeniu
nie zmieszać hieroglifów i skojarzonych z nimi myśli. Trzeba było ko-
niecznie urządzić wprzód rusztowanie naokoło całej pieczary, a potem,
przy świetle latarni lub pochodni, jednemu czytać i tłumaczyć, a dru-
giemu pisać.
Rozważywszy to wszystko wróciliśmy na statek, gdzie zabrawszy nie-
potrzebne deski, bale, ławki i drabinki, kazaliśmy je zanieść do pisanej
komnaty. Pracowici rybacy za niewielką nagrodę ochotnie i wesoło wy-
pełnili nasze rozkazy. Wieczorem materiał już był na górze, lecz urzą-
dzenie rusztowania zajęło nam cały dzień następny, w ciągu którego
Szpureman cały się w kościach zakopał, a ja szukałem początku napisu i
porządku, w jakim ściany idą jedna za drugą.
Trzeciego dnia z rana (10 lipca) wzięliśmy z sobą stół, ławeczkę,
atrament i papier i bez zwłoki przystąpiliśmy do dzieła.
Ja wlazłem na rusztowanie z dwoma ludźmi mającymi trzymać
przede mną latarnie, doktor zasiadł przy stoliku. Zapaliłem cygaro, on
zażył tabaki - i zaczęliśmy. Wiedząc, jak wielkiej dokładności wymagają
uczeni od spisujących starożytne historyczne pomniki, ułożyliśmy tłu-
maczyć hieroglificzny tekst podług stałych zasad metody Szampoliona -
słowo w słowo, tak jak jest, bez żadnych upiększeń stylu; pisać każdą
ścianę osobno, nie wymyślając żadnych nowych podziałów. W takim
więc samym stanie znajdą go tu moi uczeni czytelnicy. Przy pierwszym
jednak słowie wszczęła się między nami żwawa sprzeczka o tytuł.
Wychowaniec atramentem zbryzganej Germanii ani chciał nawet pisać
43
bez jakiegoś tajemniczego lub rogatego tytułu. Chciał nazwać pracę na-
szą Homo diluvii testis, „Człowiek, świadek potopu” - gdyż to, nieznacz-
nie, byłoby niejako w ukośnym, bardzo dalekim i bardzo dowcipnym
związku z systemem Steichzera, który, znalazłszy przypadkiem u siebie
w piwnicy skamieniałego człowieka, pod tym tytułem napisał książkę
dowodząc, że ten człowiek własnymi oczami widział z tego podziemia
potop, zbijając tym stronników Cuviera, którzy upewniają, że przed po-
topem nie było na Ziemi ani ludzi, ani piwnic. Przekładałem temu pe-
dantowi prosty i jasny tytuł: „Pamiętniki ostatniego przedpotopowego
człowieka.”
Straciliśmy przeszło pół godziny najdroższego czasu nic nie ułożyw-
szy. Brakło mi już cierpliwości, powiedziałem więc doktorowi, że jeśli
dłużej będzie się ze mną o takie sprzeczał bagatele, to go samego zosta-
wię w pieczarze. Szpureman się zreflektował.
- Dobrze - rzekł - tytuł w Europie postanowimy.
- Dobrze! - odpowiedziałem - a teraz proszę pisać.
Ściana I
„Najpodlejszy niewolnik słońca, księżyca i 12-stu gwiazd rządzących
losami świata wszystkim czytającym te wyrazy życzy zdrowia i po-
wodzenia.
Cel pisma tego jest następujący:
Dręczony głodem, strachem i rozpaczą, pozbawiony wszelkiej nadziei
ratunku, pośród okropnego i powszechnego zniszczenia, przedsięwzią-
łem, na tym przypadkiem ocalałym kawałku ziemi, skreślić obraz strasz-
nego wypadku, którego byłem świadkiem,.
Jeśli kto z żyjących pozostał jeszcze na tej ziemi, jeżeli przypadek,
ciekawość lub też zguba przyprowadzi go albo synów jego do tej piecza-
ry, jeżeli ta będzie kiedykolwiek dostępną dla potomków człowieka,
zrządzeniem losów wyrwanego z tego powszechnego wytępienia rodzaju
ludzkiego, niech czytają to opowiadanie moje i niech zadrżą.
Nikt już z nich zapewne nie ujrzy ani rodzinnych miejsc, ani wspa-
niałości i rozkoszy swych przodków. Nasze najpiękniejsze kraje, nasze
pałace, pomniki, podania śpią w głębiach morza lub też pokoją się pod
ciężarem nowych ogromnych gór. Tu, gdzie się teraz rozpościera
44
to burzące się i kawałami lodu pokryte morze, jeszcze niedawno
kwitnęło bogate i silne mocarstwo, wznosiło się niezliczone mnóstwo
miast błyszczących lśniącymi dachy, pośród palmowych gajów i bam-
busowych plantacyj.”
- Widzisz, baronie - zawołał w tym miejscu Szpureman - jak się tu
wszystko potwierdza o dowodzonych ci przeze mnie cudownych odkry-
ciach Cuviera.
- Widzę - odpowiedziałem, i tak szedłem dalej.
„Szumnie roiły się tłumy ludu i pasły stada pod jasnym i czystym
niebem. A to powietrze, upstrzone obrzydliwymi kawałami śniegu,
zmieszane z ponurą i ciężką mgłą, jeszcze niedawno było napojone wo-
nią kwiatów i brzmiało odgłosem śpiewów najpiękniejszych ptaszków,
zamiast których dają się teraz słyszeć smutne krakanie wron i przeraźli-
wy krzyk kormorana. Tam, gdzie dziś na rozhukanych falach wznosi się
ta oddalona, lodowata góra powiększając się coraz to nowymi słojami
śniegu i skamieniałej wody, w tym samym miejscu, o kilka staj drogi,
przed pięcia jeszcze tygodniami wznosił się nasz wspaniały Chuchurun,
stolica potężnej Barabii i ozdoba świata, rozgłośna rozkoszą i blaskiem
przewyższającym wszystkie miasta, jak mamut przewyższa wszystkie
zwierzęta. I wszystko to znikło jak sen, jak mara!...
O Barabio! Ojczyzno moja! Gdzież teraz jesteś?... Gdzie mój dom?
Moja rodzina?... Matka, bracia, siostry i wszyscy mili sercu mojemu?...
Zginęliście w powszechnym zburzeniu natury, zagrzebani w głębiach
nowego oceanu, lub też pływacie po jego powierzchni razem z bryłami
lodu, o który roztrącają się ciała wasze i łamią kości. Ja jeden zostałem
na świecie, lecz i ja wkrótce pójdę za wami!... W bolesnym oddaleniu od
wszystkiego, co niegdyś istniało, jedno tylko wspomnienie łączy mię
jeszcze ze zburzonym światem. Lecz czy mi starczy sił na wznowienie w
pamięci wszystkich okropności i śmieszności towarzyszących temu
strasznemu zgonowi?... Woda, dla własnego może naszego honoru, zmy-
ła ostatnie ślady głupstwa i cierpień rodzaju naszego - i ja nie mam
prawa zrywać tej tajemnicy. A więc ograniczę się, dla własnej rozrywki,
45
opisem osobistym mych uczuć i przygód od samego początku zjawienia
się naszego nieszczęścia.
Dnia 10 drugiego miesiąca bieżącego 11.789 roku na północno-
wschodniej części nieba ukazał się mały kometa. Pod ten czas byłem w
stolicy. Wieczór był najpiękniejszy; niezliczone mnóstwo ludu wesoło i
bezpiecznie napełniało marmurowe nadbrzeże Leny, a znakomitsze
towarzystwa stolicy swoją obecnością ożywiały ten czarujący obraz.. Płeć
piękna... płeć piękna...?”
- Czemu stanąłeś, baronie - zapytał Szpureman podnosząc głowę. -
Na miłość Boga, tłumacz: to bardzo interesujące.
- To mię zatrzymuje - odpowiedziałem - że nie wiem, jak nazwać
różne przedpotopowe kobiece ubiory, o których tu wspomina.
- Nic nie szkodzi - dawaj im nazwiska teraźniejsze., z dodatkiem
ogólnego przymiotnika antediluvianus, „przedpotopowy.” W porów-
nawczej anatomii nazywamy tak wszystkie niewiadome ze swego istnie-
nia przedmioty. To bardzo dogodnie.
- Dobrze. Pisz więc.
„Przedpotopowa płeć piękna w bogatych przedpotopowych salopach,
w eleganckich przedpotopowych kapeluszach na głowie, w przedpotopo-
wych tureckich szalach zręcznie zarzuconych urozmaicała obraz tego
zgromadzenia i zajmującym go czyniła.”
- Wybornie - zawołał doktor zażywając tabaki - i krótko, i jasno.
- Jednak zdaje mi się, że daleko byłoby krócej nie dodając słowa
„przedpotopowy”.
- Prawda! To będzie jeszcze krócej.
- Nie przerywajże mi już więcej, proszę cię, bo nigdy nie skończymy.
„Promienie zachodzącego słońca, przelewając się w różne odcienie i
odbijając w kolumnach pałaców zdobiących przeciwny brzeg rzeki, i
oświecając złote i niebieskie dachy świątyń, zajmowały więcej
46
bezczynnych widzów, oddanych zabawie i rozkoszy, niżeli kometa, a
nawet więcej jak nowiny z armii. Barabia była na ten czas w wojnie z
dwoma silnymi mocarstwami: ku południowo-zachodniej stronie1 (oko-
ło Szpicberga i nowej Ziemi) prowadziliśmy krwawą wojnę z Murzudża-
nem, władcą rozległej krainy zasiedlonej przez Negrów, a na wewnętrz-
nym morzu (teraźniejsze kirgiskie stepy) flota nasza walczyła ze sławą
przeciw połączonym siłom Ptarmachii i Garry... Król nasz Marchusa-
chaab osobiście dowodził wojskiem przeciw czarnemu władcy i właśnie
w wilię tego goniec przywiózł radosną nowinę o odniesionym zwycię-
stwie.
Ostrzega się raz na zawsze, iż wyrazy imion własnych dodane są przez dokto-
ra Szpuremana i jakkolwiek są one ważne i uzasadnione, jednak ja ich nie dyk-
towałem, (przyp. aut.)
Jam się także przechadzał; lecz ani ów kometa, ani zwycięstwo, ani
nawet promienie słońca żadnego na mnie wrażenia uczynić nie mogły.
Byłem smutny i roztargniony. Przed godziną byłem u mojej Sajany, naj-
piękniejszej z kobiet żyjących kiedykolwiek na kuli ziemskiej, u Sajany, z
którą wkrótce miałem się połączyć nierozerwanym węzłem małżeństwa i
szczęścia domowego i rozstałem się z nią napełniony jadem podejrzeń i
zazdrości. Ja byłem nadzwyczaj podejrzliwy, a ona nadzwyczaj płocha.
Kilka już razy poróżniliśmy się z sobą, a zawsze z mojej winy, lecz te-
raz miałem jawny dowód zdrady. Teraz własnymi oczyma widziałem, jak
ściskała rękę Saarabowi, młodemu, przedpotopowemu modnisiowi.
Czyż może być, myślałem, aby tyle obłudy i fałszu mogło się kryć w mło-
dej i niedoświadczonej dziewicy, i to pod tak czarującą maską piękności,
niewinności i czułości?... Niedawno przysięgała mi, że oprócz mnie ni-
kogo w świecie kochać nie może, że beze mnie tęskni, czuje się nieszczę-
śliwa, że w mojej obecności dla niej rozkosz prawdziwa i życie! Lecz
może się mylę, może mi się przywidziało, może ona zawsze mi jest wier-
na?... W rzeczy samej, nie mogę sobie wyobrazić, aby mogła kogo innego
kochać, a zwłaszcza takiego trzpiota jak Saarab... Lecz on jest piękny,
świetny i zuchwały: wiele kobiet za nim szaleje... Î co znaczy ta jej ręka w
jego ręku?... Skąd ta obojętność dla mnie?... Nawet mię się nie spytała,
kiedy się znowu zobaczymy!... O, ja muszę to wszystko wyjaśnić i jeśli się
przekonam, że ona gardzi moją miłością, to przysięgam na słońce i
gwiazdy!...
Wtem myśli moje nagle wstrzymały się, upadłem, zbiłem sobie głowę
i ogłuszony zostałem przeraźliwym krzykiem przygniecionego przeze
47
mnie człowieka, który mi wrzeszczał do ucha: »Aj! Ah! Szabachubo-
saarze!... Wariacie!... Co robisz!... Tyś mię zabił!... Ty mię dusisz!... Pa-
nowie!... Ratujcie!...« Podniosłem się, cały okurzony i zdziwiony tym
przypadkiem, pośród śmiechu przechodzących i płaskich docinków mo-
ich przyjaciół. Teraz dopiero postrzegłem, że, odurzony namiętnością,
tak się rozpędziłem po nadbrzeżu, żem zdeptał głównego w Chu-
churunie astronoma, garbatego Szimszika, niegdyś mego nauczyciela.
Szimszik chciał korzystać z pojawienia się komety na niebie, aby na
ziemi zwrócić powszechną na siebie uwagę. Stanąwszy więc z powagą
pośród przechadzających się, wyciągnął szyję nie spuszczając swych
mglistych oczu z komety, aby tym sposobem dać poznać przechodniom
swoje urzędowe stosunki z tym planetą. Lecz pośród tych przygotowań
został przeze mnie obalony na ziemię.
Naprzód pomogłem mu podnieść się z ziemi; wtenczas jeszcześmy
byli otoczeni tłumem ciekawych. Gdy on oczyszczał i porządkował swą
brodę, ja poprawiłem na nim odzienie i podając mu spadły z głowy
ostrokończaty kołpak, starałem się usprawiedliwić moją nieuwagę.
Starzec był niepocieszony i rozgniewany; obciążył mię wyrzutami, że
nie umiem szanować jego siwizny i głębokich wiadomości, że on dawno
już przepowiedział zjawienie się tego komety i że ja, obaliwszy go pod-
czas jego astronomicznych obserwacyj, zniszczyłem najpiękniejszy sy-
stem, który on tworzył o biegu, własnościach i pożytku komety. Wy-
słuchiwałem w milczeniu tych wymówek będąc przekonany, że gniew
ten głośny miał więcej na celu dać poznać zgromadzonym, że jest astro-
nomem, a zatem wielką figurą w obecnym przypadku, aniżeli zmartwić i
poniżyć mię przed obcymi ludźmi. Wesołość obecnych, spowodowana
wydarzonym przypadkiem, nagle się zamieniła w ciekawość, skoro tylko
dowiedzieli się, iż ten garbaty człowieczek może ich uwiadomić, co zna-
czy zjawiona na niebie miotła. ..
Ze wszech stron sypnęły się pytania, a Szimszik w odpowiedziach
swoich tyle umiał dać sobie powagi, że wielu pomyśleć by mogło, iż w
rzeczy samej on rządzi kometami, i że według woli roztrzaska planetę
nad głową tego, który by nie miał winnego szacunku dla niego i dla jego
nauki.
Wiedząc o skłonności naszego mędrca do szarlatanerii, przy zdarzo-
nej sposobności wyprowadziłem go stamtąd, chociaż z wielką niechęcią
opuszczał miejsce swego tryumfu.
Gdyśmy już sam na sam byli, rzekłem do niego:
- Bardzoś lud przestraszył tym kometą, kochany Szimsziku.
48
- Nic nie szkodzi - odpowiedział mi obojętnie - to obudzą w głup-
cach poszanowanie dla nauk i uczonych.
- Lecz mi sam mówiłeś.
- Ja zawsze mówiłem, że przyjdzie kometa; ja to przepowiedziałem
przed dwudziestoma laty.
- Lecz mówiłeś także, że nie ma się czego obawiać komet, że te pla-
nety nie mają żadnego związku ani z ziemią, ani z losem jej mieszkań-
ców...
- Prawda, to było pierwej, lecz teraz utworzyłem zupełnie nowy sys-
tem świata, w którym nadaję kometom znaczenie daleko ważniejsze jak
przedtem. Mam do tego słuszne powody, które ci później wyjaśnię. Lecz
ty, kochany Szabachubosaarze, latasz na spacery jak szalony paleote-
rion. Mało coś nie zadusił twego starego nauczyciela przygniótłszy go
całym ciężarem twego ciała. Myślałem, że już kometa z nieba wprost na
mnie upadł.
- Daruj mi, szanowny Szimsziku, byłem roztargniony, prawie nie-
swój.
- Wiem przyczynę twego roztargnienia. Ty ciągle się dręczysz tą
swoją Sajaną. Pewno cię zdradziła?
- Na teraz nie zgadłeś!... Kocham ją, ubóstwiam; ona jest godna mo-
jej miłości, chociaż zdaje się trochę... płocha...
- Wszak ja ci to przepowiedziałem przed ośmioma miesiącami? Nie
chciałeś mi wierzyć!
- Co za kokietka!...
- Przepowiedziałem to, gdy jeszcze dzieckiem była. Moje przepo-
wiednie zawsze się sprawdzają; i ten kometa...
- Przyznam się, że jestem w rozpaczy...
- Po co się o to troszczyć, przyjacielu Szabachubosaarze!... Cóż w
tym nadzwyczajnego, wszystkie nasze kobiety to niezmierne kokietki.”
- Poczekaj, baronie, jedno słowo - zawoła mój przyjaciel Szpureman
- sądzę, że ty niedobrze tłumaczysz.
- Skądże ci się to wzięło? - odpowiedziałem.
- Już drugi raz wspominasz o kokietkach. Ja nie myślę, aby kokietki
istniały przed potopem. Wtenczas były mamuty, megalosaury, plezio-
saury, paleoteriony, różne hydry i smoki, ale kokietki są płodem now-
szych czasów.
49
- Przepraszam cię, kochany doktorze: oto jej hieroglif, liszka bez
serca, co według metody Szampoliona młodszego oznacza kokietkę.
Zdaje mi się, że dosyć znam język hieroglificzny i tłumaczę systema-
tycznie.
- To być może, jednak ani Cuvier, ani Steichzer, ani Gone, ani Bu-
chland, ani Bomiar, ani Humboldt nic nie wspominają o skamieniałych
kokietkach, a szkieletu starożytnej kokietki nie masz ani w Paryskim
Muzeum, ani Petersburgskiej Kamtkamerze.
- Co mnie tam do tego. Ja tłumaczę tak, jak tu napisano. Pisz więc
dalej.
„Wszystkie nasze kobiety to niezmierne kokietki...”
- Zaczekaj no, baronie - przerwał mi raz jeszcze doktor. - Rób co
chcesz, ale mnie się zdaje, że tu koniecznie do słowa „kobiety” trzeba
dodać wyraz „przedpotopowe albo kopalne”, gdyż lękam się, aby nasze
damy nie obraziły się tym tłumaczeniem, a gdybyśmy chcieli drukować,
cenzura nawet nie przepuści tego miejsca. Proszę cię, umieść to obja-
śnienie w nawiasie.
- No dobrze, dobrze! - odpowiedziałem. - Tylko mi już nie prze-
rywaj.
- Już więcej słowa nie powiem.
- Pamiętaj tylko, że to mówi astronom do swego ucznia Szabo-
chubosaara.
„Wszystkie nasze przedpotopowe, czyli kopalne kobiety to straszliwe
kokietki, co wypływa naturalnie z tej nieograniczonej swobody, jakiej tu
używają. Wielu mędrców naszych utrzymuje, że bez tej swobody spo-
łeczeństwo nasze nigdy by nie doszło do tego stopnia cywilizacji i oświa-
ty, na jakim się dzisiaj znajduje; ja się na to nie zgadzam. Można być
oświeconym zamknąwszy żonę w sypialni, nawet łatwiej i prędzej jesz-
cze; co się zaś tycze wielkiej cywilizacji, pytam się, co oni nazywają tym
imieniem? Wyrachowaną rozpustę i nic więcej! Rozpustę w system
50
ułożoną, podległą pewnym prawidłom - prezesowskie krzesło, któreśmy
kobietom oddali. Dlatego też rządzą one zupełnie na swoją korzyść, roz-
szerzając swą władzę, a ścieśniając prawa nasze z każdym dniem coraz
więcej i więcej; władza ich w towarzystwach doszła do najwyższego
stopnia. One zagarnęły wszystko, zwyczaje, rozmowy i interesa, a nas nie
chcą już mieć za mężów, lecz za kochanków i niewolników swoich. Przy
takim porządku rzeczy społeczeństwo zginąć musi.
- Jak widzę, mój szanowny astronomie, należysz do partii mał-
żeńskiego absolutyzmu.
- Ja należę do partii dobrze myślących i nie cierpię rewolucji w sy-
pialniach, jakie teraz panują w wielu mocarstwach. Dawniej tego nie
było. Niedorzeczne domaganie się o przypuszczenie kobiet do naj-
wyższych społeczności rządów zjawiło się dopiero w teraźniejszych cza-
sach: przez to też, przy pomocy młodych wiatrogłowów, zupełnie nas
ujarzmiły. U nas w Barabii gorzej jeszcze niżeli gdzie indziej. Przekonały
się na koniec rządy, że podobne zasady staną się zgubą społecznego
zgromadzenia i w wielu miejscach przedsiębiorą środki dla ukrócenia
tych moralnych zaburzeń. Zobacz, jak rozsądne środki przedsięwzięto w
Garze, Szanderachii i Chaachaburze dla pohamowania hydry kobiecej
swawoli. Mówią, że w Bramburgii władza męża jest już zupełnie przy-
wrócona, chociaż w salonach naszych twierdzą, że dotąd jeszcze w ta-
mecznych małżeństwach trwają nieporozumienia, a nawet i bitwy. Lecz i
u nas zbliża się przesilenie towarzyskiego porządku. Spodziewam się, że
i w naszej świętej Barabii wkrótce już skończy się panowanie spódnic.
Czy wiesz, Szabachubosaarze, prawdziwą przyczynę naszej wojny prze-
ciw Negrom Szachszuch? (Nowej Ziemi)
- Nie wiem.
- Słuchaj więc. Jest to tajemnica, którą mi powierzył przyjaciel,
wielki kapłan słońca, który, jak wiesz, kilkakrotnie już doradzał królowi,
aby poskromił nadzwyczajną wolność kobiet. Wszczęliśmy wojnę tę w
tym jedynie celu. Wszystko obmyślano jak najlepiej. Mamy nadzieję
zawojować z pół miliona Negrów i utworzyć z nich groźną armię rzezań-
ców. Sprowadzimy ich tu jako niewolników i pod pozorem kwaterunku
przeznaczymy jednego na każde małżeństwo. Przy ich pomocy w dniu
umówionym schwytamy nasze żony, zamkniemy je w sypialniach i po-
stawimy przy drzwiach straż wierną. Wtenczas i ja z wielkim kapłanem,
chociaż już starcy, mamy jednak zamiar wziąć młode żony i skosztować
owocu prawdziwego szczęścia. Lecz zaklinam cię na wszystko, nie mów
51
tego nikomu, bo wszystko byś zepsuł. A gdybyśmy tego nie dokazali,
to zobaczysz, że nie tylko nas, lecz cały rodzaj ludzki, a nawet całego
naszego planetę, kobiety na wieki nieszczęśliwymi uczynią?...
- Żartujesz, kochany Szimsziku?...
- Nie żartuję, bracie. Jestem przekonany, że kobiety nas zgubią.
Lecz uprzedzimy nieszczęście i wkrótce już koniec będzie ich samo-
władztwu nad obyczajami. Życzę i tobie, kochany Szabachubosaarze,
odłożyć małżeństwo twoje do szczęśliwego ukończenia wojny z Negrami.
Rozumowania naszego astronoma do łez mię rozśmieszyły i dla więk-
szej rozrywki umyślnym przeczeniem starałem się go podżegać. Jakkol-
wiek dziwaczne były zdania jego i zabawne tajemniczo powierzone mu
wiadomości, nie były one przecież zupełnie bezzasadne. Od pewnego
czasu wszystkie prawie narody dotknęło przeczucie okropnego jakiegoś
nieszczęścia; głodzono najstraszniejsze proroctwa. Zdawało się, że ro-
dzaj ludzki przeczuwał bliską karę za powszechne zepsucie obyczajów, a
że mocniejsi zawsze wszystko na słabszych składać zwykli, winę więc
złego ludzie kobietom przypisali. Wszędzie ostre przedsiębrano środki
dla ograniczenia swobody kobiet, nie wszędzie jednak mężczyźni byli
zwycięzcami. Był to czas prześladowania spódnic: w małżeństwach po-
wszechna niezgoda, a w towarzystwach chaos.
Dosyć już późno rozstałem się z Szimszikiem; jego dziwactwo roz-
proszyło moją tęsknotę. Ponieważ gniewałem się na Sajanę, gderania
starego astronoma na płeć piękną zaraziły i moje serce, a kładąc się spać
zmówiłem nawet modlitwę do księżyca o szczęśliwe powodzenie naszego
oręża przeciw Negrom.
Na drugi dzień całe miasto zastałem w obawie. Wszyscy rozprawiali o
komecie, o Szimsziku, jego kołpaku i jego przepowiedniach. A tak, małe
ciało niebieskie i mały niezgrabny pedant, o których nikt pierwej ani
pomyślał, stały się teraz przedmiotem powszechnej uwagi. I to wszystko
dlatego, że ja tego garbusa na bruk obaliłem. O ludzie! O rozumy!
Zajęty tymi rozumowaniami poszedłem do kochanki ze stałym przed-
sięwzięciem w duszy, by zimną obojętnością ukarać ją za wczorajszą
płochość. Z początku aniśmy spojrzeli na siebie. Zacząłem rozmowę o
komecie. To ją zniecierpliwiło. Opowiadałem dalej mój wypadek z
Szimszikiem, ciągłą okazując oziębłość. Ona gniewać się zaczęła. Uda-
łem, że tego nie postrzegam. Rzuciła mi się na szyję mówiąc, że mię
52
ubóstwia. Ach! Obłudnico! Lecz takie są wszystkie (kopalne)
1
kobiety,
przeto chwała słońcu i księżycowi, że już potonęły!
Dodatek doktora Szpuremana (przyp. aut.)
Poddałem się, a nawet sam musiałem prosić o przebaczenie. Na-
stąpiły objaśnienia, łzy, przysięgi; pokazało się, że zupełnie co innego
widziałem; że muszę mieć brzydką wadę w oczach, a na koniec zupełna
amnestia za przeszłość obustronnie ogłoszona została. W zachwyceniu
postanowiłem zmusić jej rodziców i moją matkę do przyspieszenia na-
szego związku, tym więcej, że u nas (przed potopem)1 ożenienie uważa-
no za najpewniejszy środek do skrócenia miłosnych męczarni.
Chociaż związek mój z piękną Sajaną już dawno ułożono pomiędzy
naszymi rodzicami, od niejakiego jednak czasu przywiedzenie go do
skutku różne spotykało przeszkody. Ojciec mojej kochanki miał znaczny
urząd przy dworze. Był pierwszym i zawołanym urzędnikiem i tym się
pysznił, że nikt z królewskich dworzan nie umiał się niżej od niego kła-
niać. Chciał on mię naprzód doświadczyć i żądał, abym wdarłszy się do
przedpokojów pałacowych w jego obecności, oddał ukłon przynajmniej
choć Namiestnikowi królestwa, gdy ten przechodzić będzie z papierami.
Doświadczony dworak z większego lub niższego nachylenia mojego
grzbietu do przedpokojowej posadzki, przy pierwszym moim ukłonie,
chciał wnieść, jak daleko zięć jego posunąć się może w dostojeństwa.
Z drugiej strony, moja matka była bardzo niekontenta z matki Saja-
ny, która miała się nie tylko za lepiej urodzoną, ale za młodszą od niej.
Gdy tymczasem moja matka wiedziała z pewnością, że jest o 50 lat
młodsza, bo miała wtenczas 255 lat, a matka Sajany przeszło trzysta!
Często przycinały sobie, chocież w towarzystwie zdawały się najszczer-
szymi przyjaciółkami. Moja matka nie radziła mi spieszyć się ze ślubem,
bo chodziły wieści, że interesa rodziców Sajany były w złym stanie. Mat-
ka mej narzeczonej chciała oddać mi swą córkę, lecz myślała więcej o
swoich zabawach niż o losie córki.
Najgłówniejszą jednakże przeszkodą do zawarcia związku był mój
wuj Szaszabaach. Budował on sobie wtedy pałac o kilkunastu tysiącach
kolumn i z przyczyny ogromnego majątku w wielkim był poważaniu u
rodziców Sajany. Kochając mię jak własnego syna zapowiedział z góry,
że nikt oprócz niego żadnego nie ma prawa zatrudniać się moim domo-
wym szczęściem, i że o ślubie ani podobna myśleć poty, póki nie ukończy
53
swego wielkiego salonu i nie porozwiesza swoich obrazów, gdyż teraz, w
tak uroczystym dniu, nie miałby gdzie balu wyprawić. Sądząc z uporu
wuja Szaszabaacha i z niewolniczego potakiwania krewnych dziwac-
twom jego, ostatnia ta przeszkoda była bardziej od innych nieprzezwy-
ciężona.
Nie wiedziałem, co robić. Byłem zakochany i zazdrosny. Sajana ubó-
stwiała mnie, lecz nim by mój wuj porozwieszał swoje obrazy, naj-
cnotliwsza kochanka musiałaby z dziesięć razy zdradzić swego lubego.
Położenie moje było okropne i postanowiłem wszystko poświęcić, aby
się z niego wydobyć.
Pobiegłem naprzód do mojej matki i pogniewałem się z nią straszli-
wie. Poszedłem potem do ojca Sajany, a ten zamiast odpowiedzi prze-
czytał mi nowo ułożony ceremoniał do wkrótce mającej nastąpić dwors-
kiej fety i odprawił mię do żony. Przyszła moja świekra, będąc dniem
pierwej zdradzoną przez swego kochanka, wystąpiła z groźną satyrą
przeciw całej naszej płci dowodząc, że wszyscy mężczyźni ladaco, i że ich
nie warto kochać. Udałem się więc do wuja Szaszabaacha, lecz i tu lepiej
nie wskórałem. Kazał mi przez cały dzień wraz z nim układać antyki w
nowej jego wspaniałej bibliotece, a na moje napomknienia o Sajanie, o
miłości, o koniecznej potrzebie raz już położyć koniec moim mękom,
odpowiadał mi długą rozprawą o sztuce wypalania garnków u starożyt-
nych. A gdy zniecierpliwiony upuściłem i stłukłem szczególnego kształtu
wielki gliniany garnek, którego starożytność sięgała 250 roku po stwo-
rzeniu świata, kijem mię od siebie wypędził.
Płakałem, przeklinałem zimny egoizm starców, którzy nie mogli zro-
zumieć zapałów młodzieńczego serca, lecz nie traciłem nadziei. Po dłu-
gich prośbach, zwłokach, sprzeczkach i smutkach zdołałem na koniec
pogodzić krewnych, lecz gdy już na proszonym obiedzie miano nam
oznajmić nasze szczęście, pokłóciłem się z Sajaną o to, że bardzo słodko
się uśmiechnęła do jednego młodego człowieka.
Wszystko się skończyło i ja znowu przywiedziony zostałem do roz-
paczy. Przysiągłem nigdy już nie wracać do obłudnicy i całe trzy doby
święcie dotrzymałem słowa. Żeby mi nikt nie przeszkadzał gniewać się,
chodziłem w miejsca odludne i samotne, gdzie by mię nie raził widok
zdradliwych niewiast. Pewnego dnia noc mię zaskoczyła w przechadzce.
Poróżnienie się z miłą jest bez wątpienia najlepszą porą do robienia
astronomicznych spostrzeżeń, a nawet sama astronomia wymyśloną
została w IV wieku po stworzeniu świata przez pewnego mędrca, który
54
pobiwszy się raz wieczorem z żoną, był wypędzony z sypialni.
Z żalu zacząłem rachować gwiazdy po niebie i dostrzegłem, że kome-
ta, o którym w kłopotach o małżeństwo zupełnie zapomniałem, od nie-
jakiego czasu nadzwyczajnie się powiększył co do swej objętości. Głowa
jego dochodziła wielkości księżyca, a ogon bladożółtego koloru, rozdwo-
jony na dwie pręgi, zakrywał większą część niebieskiego sklepienia. Nie
mogłem się wydziwić, jakim sposobem podobna zmiana mogła ujść mo-
jej wiadomości i uwagi. Uderzony dziwnym widokiem i znudzony sa-
motnością, poszedłem do Szimszika pomówić z nim o tern. Nie zastałem
go w domu; powiedziano mi, że jest w obserwatorium, pobiegłem więc
do niego. Astronom w koszuli tylko, bez kołpaka i bez pończoch, stał
przykuty prawym okiem do Astrolabu, zawiązawszy lewe oko zrzuco-
nymi dla zbytecznego gorąca gaciami.
Dał mi znak ręką, abym nie przerywał jego zatrudnień. Stałem więc
przy nim kilka minut w milczeniu.
- Czymże to jesteś tak zatrudniony - spytałem go, gdy już skończył
swą robotę i wyprostował się przede mną, trzymając się za plecy ręko-
ma.
- Robiłem postrzeżenia nad ogonem komety - odpowiedział. - Zgad-
nij, jaka jest jego wielkość?
- Będę wiedział, skoro mi powiesz.
- On rozciąga się na 45 milionów mil, to jest więcej jak dwa razy
wzięta odległość ziemi od słońca.
- Lecz objaśnij mnie, proszę cię, szanowny Szimsziku, skąd się wzię-
ło tak nagłe powiększenie. Pamiętasz, jak był małym tego wieczora,
kiedym cię przewrócił na nadbrzeżu.
- Gdzieżeś bywał, kiedy nie wiesz, jak i kiedy się powiększył... Ale ty,
ciągle zajęty swoją niedorzeczną miłością ani widzisz, ani słyszysz, co się
wokoło ciebie dzieje. Porzuć to, przyjacielu! Gdyż przy takim zaślepieniu
ty i tego nie spostrzeżesz, jak ci twoja kochanka umieści na głowie ko-
metę z dwoma ogonami, daleko większymi jeszcze od tych, co tu wi-
dzisz.
- Dajmy jej pokój, panie astronomie. Lepiej pomówmy o tym, co
mamy przed oczyma.
- Bardzo chętnie. Otóż: kiedyś ty nie spuszczał oczu z różanej twa-
rzyczki Sajany, kometa zupełnie zmienił swój kształt. Przedtem zdawał
się małym, bladobłękitnego koloru, teraz zaś w miarę zbliżania się do
słońca coraz staje się większym i robi się żółtym z ciemnymi plamkami.
55
Wymierzyłem rdzeń jego i atmosferę: pierwszy zdaje się być dosyć
szczelnym i trzyma w średnicy 189 mil, lecz jego atmosfera rozpościera
się na 7000 mil i tworzy ciało trzy razy większe od ziemi. Bieg komety
jest nadzwyczaj prędki, przelatuje bowiem na godzinę 50.000 mil. Wno-
sząc z tego i z jego kierunku, za 3 tygodnie będzie się on znajdował od
ziemi w odległości tylko 200.000 mil. Wszystkie te wiadomości dawno
już są wszystkim wiadome z ostatniego mego dziełka.
- Pierwszy raz o nim słyszę.
- I nie dziw! - zawołał mędrek. - Jak ty możesz myśleć o ciałach nie-
bieskich, zatopiwszy się po uszy w takim białym ziemskim ciałku! Będąc
młodym i ja także chętniej się włóczyłem za pięknymi twarzyczkami jak
za ogonem komety. Ale ty zapewne i o tym nie wiesz, że to stopniowe,
powiększanie się komety strwożyło lud?
- Ja się komet nie boję, a na cudzy strach nie uważam.
- Że Buburuch, królewski astronom, a mój współzawodnik i wróg
dla uspokojenia potrwożonych umysłów wydał najgłupsze w świecie
dzieło, na które ja będę odpowiadał?
- Wszystko to dla mnie nowością.
- Tak!... On wydał dzieło, które podobało się wielu, a osobliwie, ta-
kim głupcom i tchórzom jak on sam. Lecz ja wykryję jego nie-
wiadomość, dowiodę, że on, przesiadując po całych dniach w królew-
skich kuchniach, nie jest w stanie nic innego pojąć jak chyba teorię ob-
racania się pieczeni na swojej osi, a nie krążenia ciał niebieskich. On
twierdzi, że ten kometa, chociaż się bardzo nawet zbliży do ziemi, nic jej
jednak złego nie zdziała, że wstąpiwszy w okrąg działania siły przyciąga-
jącej ziemi, jeśli go pięknie poproszą, może się stać jej satelitą i będzie-
my mieli dwa księżyce zamiast jednego, lub też przeleci mimo i znowu
zniknie, że na koniec nie ma przyczyny lękać się spotkania jego z kulą
ziemską ani tego, aby się rozbił na kawały jak stary garnek, ponieważ
jest rzadki jak żur, składa się z błota i pary etc, etc... Czy możesz sobie
wyobrazić podobne głupstwa?
- Ale sam byłeś przedtem tego zdania, kiedy ja się uczyłem astro-
nomii.
- Prawda... pierwej w rzeczy samej tak było i mój współzawodnik
myśli tak dotychczas, ale teraz zmieniłem swoje zdanie. Bo czyż ja mogę
się zgodzić w zdaniu z takim głupcem jak Buburuch? Sam przyznaj, że to
by było dla mnie zanadto poniżające. Dlatego też układam teraz nową
teorię stworzenia świata i przy pomocy słońca i księżyca może potrafię
56
zniweczyć mego przeciwnika. Według mojej teorii komety grały wielką
rolę przy tworzeniu się słońc i planet. Czy wiesz, kochany Szaba-
chubosaarze, że był czas, kiedy komety padały z nieba jak zgniłe jabłka z
jabłoni?
- Wtenczas pewno niebezpiecznie było chodzić po ulicach - rzekłem
z uśmiechem - za nic w świecie nie chciałbym żyć w takim wieku, kiedy
wyjmując z kieszeni chustkę do nosa można było wyrzucić z niej przy-
padkiem z nieba spadniętego kometę.
- Ty żartujesz - mówił dalej astronom - jednakże to w samej rzeczy
miało miejsce. A dowód tego, że komety nieraz z nieba padały na ziemię,
widzimy w tych wysokich pasmach gór groźnie sterczących na kuli ziem-
skiej i zajmujących wielką jej przestrzeń. Wszystko to są obalone kome-
ty, ciała przyrosłe do ziemi, stłuczone i połamane przy spadaniu. Dosyć
jest spojrzeć na urządzenie gór kamiennych, aby się przekonać o tej
prawdzie. Gdyby nie to, powierzchnia naszego planety byłaby zupełnie
gładka; nie można nawet przypuścić, aby natura tworząc jakikolwiek
glob nie wydała go zupełnie okrągłym i równym, i jakby naumyślnie
psuła dzieło swoje wklęsłościami i wypukłościami.
- Tym sposobem, mój kochany Szimsziku - zawołałem parskając od
śmiechu - i twoja głowa początkowo musiała być zupełnie okrągłą i
gładką kulą, a nos, który na niej teraz sterczy, jest to zapewne ciało obce,
coś na kształt komety przypadkowo na nią spadłego.
- Mości panie! - krzyknął obruszony astronom. - Czyś tu przyszedł
drwić sobie ze mnie? Proszę iść żartować sobie z kogo się podoba, lecz
nie tu. Ja nie lubię żartów tam, gdzie idzie o nauki ścisłe!
Przepraszałem go za tę niezręczną wesołość, jednakże śmiać się nie
przestawałem. Rozumowania jego zdawały mi się tak zabawne, że roz-
stawszy się z nim myślałem więcej o jego nosie aniżeli o zdradzieckiej
Sajanie.
Obudziwszy się nazajutrz, najprzód przypomniałem sobie o jego teo-
rii i znów się śmiać zacząłem; śmiałem się z całej duszy i skończyłem
myślą, że ta teoria jest w stanie uleczyć mnie nawet z miej miłości. Lecz
w tej samej chwili oddano mi bilecik od... Krew mi się zburzyła, pozna-
łem pismo mojej dręczycielki. Wymawiała mi niestałość i okrucień-
stwo!... Zapewniała, że mnie kocha, że umrze z rozpaczy, jeżeli nie od-
dam sprawiedliwości czystej i gorącej miłości, którą ku mnie pała.
- Wszystkie moje przyrzeczenia i teorie Szimszika w mgnieniu oka
zapomniane, na kształt obalonego według jego systemu komety zostały
57
skruszone, połamane, poplątane w swych warstwach i zrzucone na nie-
kształtną kupę. Ona ma słuszność! Jam winien! Jam niestały!... Ona, tak
dobra, przebacza mi moją płochość, moje okrucieństwo!... Po pół godzi-
nie byłem już u nóg cnotliwej mojej Sajany... chwilę potem w jej obję-
ciach.
Znowu szczęśliwy, z nową usilnością zacząłem starać się o dopeł-
nienie związku. Trzeba było zebrać i pogodzić krewnych rozgniewanych
na mnie i z tej okoliczności pokłóconych między sobą, znosić ich wyrzuty
i wymówki, nakłonić matkę, wysłuchać rozumowania wuja Szaszabaa-
cha i pochlebiać matce Sajany, która o ile pragnęła pozbyć się córki, o
tyle chciała się naprzykrzyć jej świekrze i pomęczyć mię swymi kapry-
sami. Dodawszy do tego przygotowania do ślubu, rady staruszek, obawy
zazdrosnej miłości, moją niecierpliwość, lekkomyślność Sajany i chmurę
plotek, jakie się rozbiły o głowę moją od czasu, jak się wieść o moim
ślubie rozeszła po mieście - można sobie wyobrazić drogę, którą prze-
bywać i przedzierać się musiałem do mojego szczęścia.
Piekło to trwało dwa tygodnie. Na domiar nieszczęść serdeczne moje
troski ciągle się mieszały z ogonem komety. Musiałem jednocześnie
odpowiadać na nudne komplementa przyjaciół, gniewać się z Sajaną za
każde mimo mnie rzucone spojrzenie, za każdy uśmiech w obcym obu-
dzony sercu, i rozprawiać ze wszystkimi o miotle niebieskiej, która ciągle
się powiększając dawała codziennie nowy powód do nowych wniosków...
I kiedy już goście sproszeni byli na ślub, tenże sam ogon zagrodził mi
jeszcze drogę do świątyni Ducha. Małżeńskiej Wiary, który z nie-
cierpliwością oczekiwał naszej przysięgi. Mój Szimszik, nie poprzestając
na wydaniu swego dzieła przepowiadającego spadnięcie na ziemię ko-
mety, namówił swego przyjaciela, wielkiego kapłana słońca, aby korzy-
stał z nim razem z panującej w narodzie trwogi.
W dzień mego wesela obwoływacze ogłosili mieszkańcom stolicy, że
dla odwrócenia grożącego nieszczęścia kolosalny posąg Niebieskiego
Raka wyniesiony zostanie ze świątyni na plac i po dopełnieniu ofiar
Wielki Kapłan pędzie go zaklinał publicznie, aby porwał w swe święte
kleszcze ogon komety i nie dopuścił mu upaść na ziemię.
Wyrachowanie było doskonałe. Bo jeżeli kometa przeleci mimo, przy-
piszą to świętości Wielkiego Kapłana, jeżeli zaś upadnie na ziemię,
Szimszik pozyska sławę pierwszego w świecie astronoma. Ja śmiałem się
w duszy z szarlataństwa obu, lecz teść mój, dowiedziawszy się o mającym
58
nastąpić obrzędzie, zupełnie stracił głowę. Zapomniał o mnie i o swojej
córce, i pobiegł do wielkiego kapłana, aby z nim obmyślić plan ceremo-
nii. Ślub mój miał dopiero nastąpić po skończeniu uroczystości. O, co to
za męka żenić się z córką mistrza ceremonii podczas zjawienia się ko-
mety!
Na koniec modły szczęśliwie się skończyły, wielki kapłan wypełnił
swoją czynność nie uśmiechnąwszy się ani razu, umysły uspokoiły się
nieco i nastąpił dzień mego ślubu, dzień ze wszech miar pamiętny. Dom
mój, jeden z najpiękniejszych w Chuchurunie, był pysznie przybrany i
oświecony. Tłumy gości napełniały pokoje. Sajana w narodowym stroju
zdawała się królową płci swojej, a ja, czytając podziwienie w oczach
wszystkich na nią zwróconych, czułem się być czymś wyższym nad czło-
wieka. Ona jest moją!... Teraz do mnie jednego należy!... Nic nie mogło
wyrównać mojej rozkoszy.
Jednakże i ten wieczór, wieczór szczęścia i zachwycenia nie prze-
minął bez nieprzyjemnych wrażeń. Sajana, błyszcząca pięknością i mi-
łością, nie porzucała prawie mojej ręki: często ściskała ją z czuciem, a
każde to ściśnienie powtarzało się w mym sercu z niebieską słodyczą.
Lecz czasami w jej oku, w jej uśmiechu, dostrzegłem jakąś tęsknotę i
zmartwienie; była też w istocie zmartwiona tym, że ślubny ten obrządek
położył nieprzebytą tamę między nią a niezliczonym tłumem jej wielbi-
cieli, że dla jednego człowieka zrzekła się dobrowolnie władzy nad tysią-
cami niewolniczych zalotników. Myśl ta przyprowadzała mię do szaleń-
stwa. Przyzwoitość nakazywała być wesołym i ujmującym nawet z daw-
nymi rywalami, lecz ukradkiem pozierałem przenikliwym i zazdrosnym
okiem na krążących koło nas elegantów i chciałbym zaprawić jadem
promienie mych źrenic, aby w jednym mgnieniu oka zadać cios śmier-
telny wszystkim wrogom mojej spokojności, aby wytępić płeć męską i
jedynym pozostać mężczyzną w świecie, gdzie żyła moja Sajana.
Noc była cicha i jasna. Po kolacji część gości wyszła na taras od-
dychać świeżym powietrzem. Szimszik, zapomniany dotychczas od
wszystkich, wyskoczył z kąta i pobiegł za nimi. Sajana zaproponowała
mi, bym za nim poszedł, aby się ubawić jego systematem komet. Zwróci-
liśmy nasze oczy na kometę. Był on dotychczas przedmiotem strachu dla
zabobonnej tylko czerni; ludzie porządni (u nas przyjętym było w do-
brym tonie niczemu nie wierzyć, dla odróżnienia się od pospólstwa)
nawet nim się bawili, jak dzieci goniąc w powietrzu różnobarwną my-
dlaną bańkę.
59
Dla nas kometa, jego ogon, kłótnie astronomów i mój przyjaciel
Szimszik dawały tylko pole do dowcipnej i miłej obmowy, lecz teraz i my
byliśmy zatrwożeni; od wczorajszej nocy objętość jego potroiła się pra-
wie, a powierzchowność jego miała w sobie coś złowieszczego, pomimo-
wolnie przejmującego drżeniem. Ujrzeliśmy ogromną, nieprzezroczystą,
ciemną, z obu stron ściśniętą kulę szarosrebrzystego koloru, którą moż-
na było porównać do krągłego jeziora pośród niebieskiego sklepienia. Ta
jajowata kula tworzyła jakby rdzeń komety i w wielu miejscach pokryta
była dużymi, czarnymi i szarymi plamami. Krawędzie jej, dosyć słabo
określone, ginęły w mglistej i brudnej obwódce, rozjaśniającej się w
miarę oddalania się od ścisłej masy kuli, i na koniec zlewającej się z czy-
stą i przezroczystą atmosferą komety, która będąc oświetlona pięknym,
purpurowym światłem, opasywała rdzeń w dosyć znacznej rozległości;
przez nią widzieć można było świtanie gwiazd. Jednak i w atmosferze
tej, złożonej jakby z jakiegoś powietrznego płynu, migały w różnych
miejscach podobne do obłoków plamy, zapewne tworzące się ze zgęsz-
czonych gazów. Ogon planety przedstawiał widok jeszcze groźniejszy;
nie znajdował się już na wschodniej jego stronie, lecz widocznie skiero-
wany był ku ziemi, i zdawało się, żeśmy patrzeli na kometę przez koniec
jego ogona jak w lunetę, gdyż rdzeń i purpurowa atmosfera mieściły się
w jego środku i ze wszech stron oświecone były jego promieniami. Zaw-
sze jednak można się było przekonać, że on wisi ukośnie do ziemi:
wschodnie jego promienie były daleko dłuższe od zachodnich, ta część
komety, obróconą będąc do Słońca dopiero co zaszłego, jaśniała także
purpurowym kolorem, który bledniał stopniowo w północnych i połu-
dniowych promieniach koła, a we wschodniej jego części zamieniał się w
kolor żółty z zielonymi i białymi pręgami. Tym sposobem kometa okrą-
gławym swoim ogonem zajmował większą część nieba i, że tak powiem,
całą masą ciążył na powietrze naszego planety. Światłojasna materia
tworząca ogon zdawała się jeszcze cieńszą i przeźroczystszą od atmosfe-
ry komety. Tysiączne gwiazdy zasłonione tym krągłym, różnokolorowym
wachlarzem, przeglądając przez jego ściany, nie tylko nie traciły swego
blasku, lecz jeszcze mocniej i jaskrawiej gorzały; nawet blady nasz księ-
życ, gdy wszedł w okrąg jego promieni, nagle się oświecił nowym, pięk-
nym światłem podobnym do światła lustrzanej lampy.
Nie zważając na strach i niepokój, jakie mimowolnie nas opanowały,
nie mogliśmy się nie zachwycić wspaniałym widokiem ogromnego nie-
bieskiego ciała, wiszącego prawie nad naszymi głowami, objętego jeszcze
60
większym kołem purpurowych, różowych, żółtych i zielonych promieni
rozpiętych na kształt pawiego ogona, na którym niezliczone mnóstwo
gwiazd gorzało na kształt porozstawianych różnobarwnych lamp. Długo
staliśmy na tarasie w głębokim milczeniu. Sajana pogrążona w dumaniu,
z niechcenia wspierała się na moim ramieniu, a ja czułem mocne bicie
jej serca.
- Co ci jest, moja luba?
- Dręczą mnie straszne przeczucia - odrzekła, czule się do mnie
przyciskając. - Czy ten kometa ma zniszczyć moje nadzieje, moje szczę-
ście z tobą i wieczne posiadanie twego serca?
- Nie lękaj się daremnie, moja miła - dodałem z udaną spokojnością
- przeleci on i zginie jak wszystkie inne komety, i jeszcze my... - Tu dał
się słyszeć głos Szimszika, głośno rezonującego na drugim końcu tarasu,
nie skończywszy więc myśli poprowadziłem lam Sajanę. Stał pośród
gości ze wszech stron go otaczających i słuchających jego opowiadań z tą
niespokojną ciekawością, jaka się czuć daje, kiedy przewidujemy bliskie
niebezpieczeństwo.
- Co takiego mówisz, mój kochany nauczycielu? - zapytałem sta-
nąwszy za słuchaczami jego.
- Wyjaśniam tym panom tereźniejsze położenie komety - odpowie-
dział mi przysuwając się bliżej do mnie. - Kometa odległy jest teraz tylko
na 160.000 mil od ziemi, która pływa już w jego ogonie. Jutro o siódmej
godzinie nastąpi u nas zupełne zaćmienie słońca. To bardzo ciekawe
widowisko!
- Lecz co myślisz o kierunku drogi komety?
- Co tu myśleć, on prosto zmierza do Ziemi. Ja dawno ci to przepo-
wiadałem, lecz nie chciałeś mi wierzyć.
- Prawdziwie niełatwo mogłem wierzyć w takie przepowiednie.
Ale na miłość słońca i księżyca powiedz, czy on spadnie na ziemię, czy
nie?
- Niezawodnie spadnie i narobi wiele wrzawy w uczonym świecie.
Ten głupiec Burubuch twierdził, że komety są złożone z pary i płynu, że
nie są twarde, lecz miękkie jak zleżałe śliwki. Niechże on teraz spróbuje
ugryźć go, jeżeli może. Teraz sam widzisz jak rdzeń jego ciemny, nie-
przezroczysty i ciężki; składa się on zapewne z ogromnej masy granitu i
pogrążony jest w lekkiej, przezroczystej atmosferze, tworzącej się z pary
i gazów na kształt naszego powietrza.
- Może więc przez swoje spadnięcie zrządzić okropne spustoszenia,
nieprawdaż?
61
- Tak jest!... Może... - odpowiedział Szimszik - i niech zrządza.
Okrąg spustoszenia będzie ograniczony. Rdzeń tego komety, jak ci już
mówiłem, w największej swojej średnicy trzyma 189 mil, a więc upad-
kiem swoim może przygnieść trzy lub cztery prowincje, dajmy na to 3
lub 4 królestwa, ale za to co za szczęście!... Będziemy już z pewnością
wiedzieli, co to są komety i z czego się składają. A zatem nie tylko nie
powinniśmy bać się tego upadku, ale przeciwnie - z rozkoszą go pragnąć
dla rozszerzenia naszych wiadomości.
- Jak to? - zawołałem - dla rozszerzenia naszych wiadomości zawalić
granitem trzy lub cztery mocarstwa? Czyś ty zwariował, Szimsziku?
- Zupełnie nie! - odrzekł astronom obojętnie, potem wziąwszy mię
na stronę, przydał z komicznym zapałem - jesteś moim przyjacielem i
powinieneś wraz ze mną żądać tego spadnięcia. Jak tylko to się stanie,
zaraz podam do króla prośbę wykrywając głupstwo i niedorzeczność
Buburucha i prosząc o umieszczenie mię w miejscu jego na posadzie
królewskiego astronoma z zostawieniem mi i teraźniejszego mego urzę-
du. Spodziewam się, że ty i twój szanowny teść pomożecie mi w tym
interesie. Poproś także i twojej żony, aby zrobiła co na moją korzyść przy
dworze, kobiety, wiesz, kiedy czego zechcą... A przy tym nasz Król nie
odrzuci tak miłej twarzyczki...
Zdrętwiałem...
- Jak to! Chciałbyś... aby Sajana, aby moja żona... - żywo zawołałem
i, wyrywając się z oburzeniem, tak go pchnąłem ręką, że garbaty intry-
gant o mało nie zleciał z tarasu.
Pobiegłem do Sajany z zapałem i namiętnie przycisnąłem ją do mego
serca. Ona i wielu z gości chciało wiedzieć, co mi powiedział astronom,
domyślając się zapewne, że musiał mi odkryć ważną tajemnicę, jak się
zachowywać podczas spadania komet; nie chciałem wchodzić w wyja-
śnienia i poprosiłem mych gości, aby wrócili do pokojów. Na próżno
niektórzy z moich młodych przyjaciół usiłowali przywrócić w towarzy-
stwie wesołość i chęć do zabaw, wszyscy byli zatrwożeni, zmieszani i
smutni.
Tak widoczne powiększanie się komety zdawało się niejako stwierdzać
przepowiednie Szimszika, przeto wprawiło wszystkich w trwogę. Pragną-
łem z duszy, aby się wynieśli do domu i zostawili mię samego z żoną, lecz
w powszechnym zamieszaniu nikt nie myślał o gospodarzu. Tłumne grupy
mężczyzn i kobiet potworzyły się we wszystkich pokojach i roztrząsały
skutki mającego nastąpić spotkania się dwóch ciał niebieskich... Jedni
62
spodziewali się czerwonego śniegu, drudzy rybiego deszczu, inni na
koniec, którzy czytali dzieło znamienitego mędrca Buburufona, dowo-
dzili, że kometa rozbije ziemię na kilka części, które przetworzywszy się
na kilka oddzielnych globów, pójdą każdy właściwym biegiem krążyć
koło słońca. Niektórzy nawet żegnali się z przyjaciółmi, na przypadek
gdyby po rozbiciu pozostali na oddzielnych kawałkach rozbitej ziemi.
Ta ostatnia teoria podobała się szczególniej wielu małżonkom, którzy
obiecywali sobie nawet zręcznie przeskoczyć z jednego kawałka na dru-
gi, aby tym sposobem na wieki rozłączyć się już i rozwieść bez żadnych
zabiegów, wrzawy, plotek i wydatków. Każdy wykładał swoje zdanie,
swoje nadzieje i wszyscy wychodzili na taras, powracając do pokoju z
mnóstwem nowych postrzeżeń i wiadomości. Szimszik stawszy się duszą
ich sporów, latał z jednego pokoju do drugiego, zbijał ich twierdzenia,
wyjaśniał każdemu swoją teorię, rysował astronomiczne figury kredą na
podłodze i zdawał się być jedynym gospodarzem komety i mojego domu.
Już mi nie stawało cierpliwości. Skarżyłem się, że jestem zmęczony, że
mam ból głowy, lecz i tak niewielu postrzegło moje nieukontentowanie i
zaczęli szukać swoich kołpaków. Na koniec kilku z gości pożegnało nas i
wyszło. Mój teść kazał także przyprowadzić swego mamuta, zapowie-
dziawszy wszystkim uroczyście, że już czas zostawić sam na sam nowo-
żeńców. Chwała słońcu i księżycowi!... bo nim się co z ziemią stanie, ja
nie mogę pierwszej nocy po ślubie poświęcić samym tylko teoriom!
Jużeśmy się cieszyli tym początkiem, gdy dwóch gości powróciło z
wieścią, że żadną miarą nie można się przetłoczyć do domów, że w mie-
ście wielkie zamieszanie, lud skupia się po ulicach, wszyscy w rozpaczy i
nikt nie myśli o spaniu. Nowa nieprzyjemność!
Posłałem ludzi dowiedzieć się o przyczynie niespokojności; za kilka
minut doniesiono mi, że lud zupełnie powstał. Burubuch oznajmił ze-
branemu tłumowi, że on zawsze był osobistym nieprzyjacielem szkod-
liwych komet i nawet podawał swe zdanie, aby ten przeleciał mimo Zie-
mi, nie przybliżając się tak znacznie do niej i nie trwożąc jej miesz-
kańców, lecz że Szimszik główny astronom formalnie się temu sprzeciwił
i swymi teoriami i pismami naprowadził go na naszą stolicę, i gdyby
teraz cokolwiek miało się stać złego, to całą winę tego nieszczęścia trzeba
przypisać temu szarlatanowi, czarownikowi, głupcowi, intrygantowi,
zawiśnikowi etc. etc. Lud podburzony mową Buburucha doszedł do
wściekłości, tłumnie rzucił się na obserwatorium, potłukł instrumenta,
63
zniszczył gmach, zrabował mieszkanie Szimszika i jego samego wszędzie
szukał, chcąc go poświęcić na ofiarę swojej zemście. Nie można sobie
wyobrazić wrażenia, jakie wieść ta zdziałała; wszyscy przeczuwali, że
wściekłość pospólstwa nie ograniczy się na zburzeniu obserwatorium,
lecz trzeba było widzieć twarz Szimszika podczas tego opowiadania!
Zbladł, oblał się zimnym potem, przebąknął kilka słów na obronę swo-
jej teorii - i skrył się nie czekając końca doniesienia.
W smutnym milczeniu oczekiwaliśmy rozwiązania się zaczętej burzy.
Ciągle dochodziły nas wieści, że lud coraz większych dopuszcza się gwał-
tów; rabuje domy znaczniejszych mieszkańców i zabija, kogo tylko na-
zwą astronomem. Wkrótce i wspaniałe brzegi Leny, gdzie był położony
dom mój, zaczęły się napełniać hołotą; z trwogą wpatrywaliśmy się w
dzikie postacie błąkających się w mroku i ogłaszających swym krzykiem
portyki niezliczonych domów, gdy wtem grad kamieni posypał się w
moje okna. Goście pochowali się za ściany i kolumny; Sajana we łzach
rzuciła mi się na szyję; świekra zemdlała; wuj krzyczał, że mu skaleczono
nogę, zamieszanie było powszechne. Dowiedziawszy się, że dzika tłusz-
cza uważa balowe oświetlenie mojego domu za obrazę powszechnego
smutku, kazałem pogasić lampy i pozamykać okiennice. Zostaliśmy w
ciemności prawie, lecz niemniej przyrządzaliśmy wszystko do odporu na
przypadek napadu. Widok mnóstwa sług, koni, słoni i mamutów zebra-
nych na podwórzu mojego domu, a należących do znajdujących się u
mnie panów, wstrzymał rokoszan od dalszych pokuszeń.
W kilka chwil potem około mojego domu trochę się uspokoiło, lecz w
drugich częściach miasta rozruch, trwał ciągle.
Dzień już świtał. Nie mając śmiałości w podobnym przypadku wy-
pędzić gości moich na ulicę, zaproponowałem im, aby się pokładli spać
jak kto może, na sofach, na kanapach, a nawet i krzesłach. Wszyscy się
zakrzątnęli, a ja korzystając z ogólnego rozruchu, zawlokłem moją Saja-
nę do sypialni, z gustem i królewskim prawie przepychem ubranej. Ona
drżała i rumieniła się, ja także drżałem, lecz dodawałem jej odwagi poca-
łunkami, ośmielałem czułymi przysięgi, gorzałem płomieniem, zamkną-
łem drzwi i byłem szczęśliwy.
Wszystkie bunty świata, wszystkie miotły niebieskie i komety nie są w
stanie zakłócić szczęścia dwojga młodych kochanków, gdy znajdą się po
raz pierwszy sam na sam przy łożu małżeńskim. Byliśmy sami w pokoju i
sami na całej ziemi. Sajana z rozkosznym niepokojem opasała mnie bia-
łymi jak mleko rękoma i kryjąc na mych piersiach zarumienione
64
dziewiczym wstydem lica mocno się do mnie przytuliła, mocno jak dzie-
cię żegnające na wieki swoją najdroższą matkę. Ja tymczasem spiesznie
zdejmowałem z jedwabnych jej włosów bogatą ślubną zasłonę, z lekka
zrywałem przezroczystą chustkę, rozwiązywałem rękawy i odpiąłem
suknię z tyłu, a ta ostatnia, zślizgając się po jej nadobnym gorsie, szybko
się zsunęła na podłogę, odkrywszy mym oczom szereg czarujących
wdzięków. Chciwie okryłem je mymi spiekłymi ustami. Zdawało się, że
żadna siła nie byłaby w stanie rozerwać konwulsyjnego naszego obję-
cia.
Zlani ogniem miłości w jedno ciało, w jedną duszę, staliśmy chwil
kilka w tym położeniu w środku pokoju bez tchu, bez czucia, bez ~ pa-
mięci... gdy wtem ktoś nagle za nami kichnął. Nigdy uderzenie piorunu
trzaskającego nad naszymi głowami nie mogłoby nagiej wyprowadzić
nas z słodkiego upojenia i zatrzymać w sercach naszych ognisty potok
namiętności jak to słabe działanie zakatarzonego ludzkiego nosa. Sajana
krzyknęła i padła na ziemię, ja odskoczyłem kilka kroków w tył i zdzi-
wiony obejrzałem się na wszystkie strony. W sypialni jednak oprócz nas
nikogo nie było... Obejrzałem wszystkie kąty i nie znalazłszy żywej du-
szy, upewniłem żonę, że to tylko nam się tak zdało.
Lecz ledwie com zdołał kilkoma pocałowaniami uspokoić Sajanę, gdy
znów dało się słyszeć kichanie, teraz już w wiadomym miejscu, bo pod
naszym łóżkiem. Zajrzałem tam i spostrzegłem dwie nogi w butach. W
pierwszym zapędzie gniewu chciałem na miejscu zabić nieszczęśliwego
zuchwalca, który się ośmielił wyrządzić podobną krzywdę młodej mał-
żonce, i świętokradzką swoją obecnością skalać nienaruszone tajniki
prawej miłości. Porwałem go za nogi, wywlokłem spod łóżka krzycząc
strasznym głosem.
- Kto tu?!... Kto?!... Po co?!... Zabiję cię, nędzniku!...
- Ja!... Ja!... Poczekaj, mój kochany! Puść mię!... a sam wylezę! -
odpowiedział gość nieproszony.
- Coś ty za jeden?...
- Nie gniewaj się. To ja. Ja... twój przyjaciel...
- Kto? Jaki przyjaciel?
- Ja, twój przyjaciel... Szimszik.
Opadły mi ręce. Domyśliłem się, że chcąc się ukryć od poszukiwań
tłuszczy jedynie ze strachu wlazł pod nasze łóżko i mój gniew zamienił
się w wesołość. Nie zważając na rozpacz wstydliwej Sajany, nie mogłem
się wstrzymać od śmiechu.
65
- Coś tu robił, niegodziwcze? - zapytałem ż udaną surowością.
- Ja?... Ja, bracie, nic złego nie robiłem - odpowiedział cały drżący
gramoląc się pod łóżkiem - ja chciałem robić spostrzeżenia nad zaćmie-
niem słońca.
Mój gniew znowu był rozbrojony. Podczas gdy pomagałem tchórzli-
wemu astronomowi wydobyć się spod łóżka, Sajana, na moją prośbę
zarzuciwszy na siebie nocne odzienie wybiegła bocznymi drzwiami do
pokojów mojej matki.
Okropnie zmartwiła się tym przypadkiem i moim niewczesnym
śmiechem i wychodząc z sypialni gniewnie krzyczała na wpół z płaczem,
że to się nie godzi!... Widać, że jej nie kocham, mówiła, kiedy za miast
zabić kindżałem tego głupca, śmieje się z nim razem z jej pohańbienia,
że nigdy już do mnie nie wróci!... Otóż skąd się wzięła bieda!
Ściana II
Poleciałem w ślad za Sajana, chcąc uspokoić ją wyznaniem winy i
przyrzeczeniem ukarania astronoma, lecz u mojej matki było mnóstwo
kobiet po większej części na wpół już rozebranych, które za moim zja-
wieniem się we drzwiach wszczęły taki krzyk, że przymuszony byłem
uciec nazad do sypialni. Wracając przysiągłem, że zabiję Szimszika, lecz
gdym spojrzał na długą, martwą ze strachu twarz jego, znowu nie mo-
głem się wstrzymać od śmiechu! Wziąłem go na koniec za rękę i bez
żadnych ceremonii popchnąłem kolanem do sali, gdzie na moje zadzi-
wienie nikt ani myślał o spaniu.
Wszyscy goście moi przechadzali się po pokojach z wielką niespokoj-
nością. Nieznośny zaduch nagle rozlany w atmosferze odjął im sen, a
smutne wieści z miasta o swawoli burzliwej czerni i widok komety jesz-
cze okropniejszego przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca
mogły wzruszyć i najzimniejszy umysł
Skórom się tylko zjawił, wielu prawie siłą zawlekli mię na taras, aby
pokazać, co się dzieje na ziemi i na niebie.
Zlodowaciałem ze strachu. Kometa podobny był wtedy wielkiej okrą-
głej chmurze i zakrywał całą wschodnią część nieba; stracił tę bogatą
66
lśniącą obwódkę i przyjął rudawy kolor, który co chwila ciemniał bar-
dziej. Słońce niedawno jeszcze weszło i już zachodnią swoją częścią kryło
się za krawędź tej olbrzymiej kuli. U nóg moich miasto wrzało głuchym
szumem; w wielu miejscach wznosiły się gęste masy dymu, w którym
wrzał płomień pożaru; po ulicach przesuwały się tłumy krwią zbroczo-
nych łupieżców i przed obliczem strasznego niebezpieczeństwa grożące-
go pochłonieniem całej natury z dziką chciwością znoszących do ogólnej
mogiły wydarte swym braciom bogactwa. W kwadrans czasu słońce się
skryło zupełnie za rdzeń komety, któregośmy teraz widzieli czarnym jak
smoła, i w tak bliskiej od ziemi odległości, że można było nawet widzieć
znajdujące się na nim wklęsłości, wzgórza i inne nierówności. W atmos-
ferze zaległ nocny prawie zmrok i uczuliśmy znaczne ochłodzenie.
Kobiety zaczęły płakać, mężczyźni okazywali jeszcze niejaką odwagę,
a nawet starali się być uprzejmi, chociaż niejeden w udanym uśmiechu
połykał łzy mimowolnie spływające z powiek.
Mnie udało się dojść do Sajany. Ona dzieliła ogólny smutek, a przy
tym gniewała się na mnie. Wziąłem ją za rękę, wyrwała mi ją i nie chcia-
ła ze mną mówić.
Padłem na kolana, błagałem o przebaczenie, zaklinałem ją i zapew-
niałem o mojej nieograniczonej miłości, przyrzekłem jej moje poświęce-
nie się i posłuszeństwo... niczym jej przebłagać nie mogłem. Wyrzekła
nawet okropne w małżeństwie słowo »zemsta!...«
Zimny dreszcz przebiegł po moich żyłach, wiedziałem bowiem, jakim
sposobem u nas kobiety mściły się na swych mężach i kochankach.
Groźba ta przywiodła mię do szaleństwa. Pogniewaliśmy się na dobre i
pomieszany, blady, z desperacką twarzą i płomieniejącym okiem wybie-
głem z jej pokoju.
Na domiar mej rozpaczy nagle znalazłem się pośród moich gości. Nie
myśleli już o komecie, ani o buncie i pożarze stolicy. Zdziwiłem się na-
wet ich szczęśliwą i wesołą postacią. Zgadnijcież, co ich uszczęśliwiło? -
Moje nieszczęście! Opowiadali już do ucha jeden drugiemu ciekawe
nocne zdarzenie w mojej sypialni. Jedni zapewniali, że nowo zamężna z
krzykiem i płaczem uciekła ode mnie do swojej matki, drudzy poważnie
wyjaśniali ten postępek różnymi niedorzecznymi na mój rachunek do-
mysłami, inni na koniec z pewnością dowodzili, że Sajana przymuszona
była pójść za mnie, że ona mnie nie cierpi, i że ja zastałem ją w sypialni z
młodym i pięknym człowiekiem, jej kochankiem, który natychmiast
schował się pod łóżko.
67
Szydercze spojrzenia, napomknienia ironiczne, dowcipne słówka o
szczęściu w małżeństwie, udane politowania, które się sypnęły na mnie
ze wszystkich kanap i krzeseł, jasno dały mi odczuć, że moje szczęście
domowe rozszarpano już zębami potwarzy, że moi kochani przyjaciele,
zepchnąwszy mój i mojej młodej żony honor w przepaść swojej obmowy,
spieszyli przywalić go wyskokami swego dowcipu, strząsnąwszy na niego
zgrozę swoich występków.. Zmierzyłem myślą tę przepaść i moim tro-
skom i memu oburzeniu nie było miary. Na domiar tego, że przyzwo-
itość nakazywała mi pokazywać wesołą twarz, uśmiechać się i po przy-
jacielsku ściskać ręce moich zabójców.
O ludzie! Szkaradni ludzie! Złość wasza silniejszą jest nad bojaźń, go-
towi jesteście iść za jej popędem w ostatniej nawet chwili waszego bytu.
Społeczeństwo! Gorzki zbiorze tysiąców jadowitych namiętności!
Okrutne doświadczenie dla nieskalanego jeszcze serca! Jeśli już masz
zginąć tu razem z nami, to się cieszę z duszy, żem dał bal na twój po-
grzeb.
Nie wiedząc, gdzie się ukryć przed ludźmi i przed samym sobą, po-
szedłem znowu na taras, usiadłem w miejscu samotnym i złośliwie cie-
szyłem się widokiem mnóstwa pożarów, którym mrok zaćmienia nada-
wał wspaniałość rozwartego piekła.
Tymczasem, zmordowani nocnym rozbojem, i zaskoczeni północ-
nym, wśród dnia, mrokiem, buntownicy rozproszyli się powoli, a na
koniec i moi drodzy goście zaczęli się rozjeżdżać.
Zasnąłem pod rozpostartym na tarasie namiotem, aby ich nie widzieć
i nie żegnać się z nimi.
Zaćmienie trwało do drugiej godziny po południu. W przeciągu tego
czasu niebo się trochę rozjaśniło, a wąska krawędź słońca błysnęła z
obróconego na zachód brzegu komety.
Obudziłem się, zeszedłem na dół i już nikogo nie zastałem w poko-
jach. Wkrótce słońce w całym swym blasku zajaśniało, lecz podczas jego
nieobecności okrąg komety znacznie się rozszerzył. Z jednej strony wiel-
ka część brudnego i strzępiastego jego okręgu ginęła za wschodnią gra-
nicą horyzontu, gdy tymczasem przeciwny brzeg jego podpierał sklepie-
nie nieba. Takie powiększenie się jego powierzchni, przy widocznym
oddaleniu się na wschód, jasno dawało poznać, że kometa ukośnie leci
ku ziemi. O piątej po południu zupełnie zaszedł.
Zastałem Sajanę i matkę moją we łzach. Nie wiedząc, co się ze mną
stało, dręczyły się smutnymi domysłami, czyli czasem nie wyszedłem z
gośćmi na ulicę i nie zostałem zabity za moje z Szimszikiem związki.
68
Zjawienie się moje mocno je uradowało. Zona już się nie gniewała na
mnie. Uścisnęliśmy się przed obiadem, podczas obiadu byliśmy bardzo
czuli, a po obiedzie jeszcze czulsi...
Znajdowaliśmy się wtenczas w sypialni. Słońce już zachodziło. Sajana
siedziała na mych kolanach, skłoniła piękne swe czoło na moje ramię
objąwszy szyję moją rękami. Trzymałem ją w objęciach i z uniesieniem
czułego kochanka zapewniałem, że teraz nic już nas nie rozłączy, nic nie
zakłóci naszego szczęścia. Ona stwierdziła tę przepowiednię pło-
mienistym dziewiczym długim, długim pocałowaniem i spojeni magne-
tyczną jego siłą. poiliśmy się najczystszą słodyczą, oddychając jednym i
tymże samym powietrzem, czując i żyjąc jedną i tąż samą duszą, gdy
nagle usta nasze rozerwane zostały okropnym, niespodzianym wstrzą-
śnieniem całego pokoju. Zdawało się, jakby podłoga zapadła się pod
nami. Drugie zaraz uderzenie wznowiło toż samo uczucie, a przeraźliwe
wycie psów potwierdziło wszystkie domysły.
Porwałem Sajanę za rękę i szybko ku drzwiom powlokłem, wołając:
- Moja droga! Trzęsienie ziemi! Trzeba uciekać z pokojów!
Przebiegliśmy długi szereg pokojów pośród ciągłego trzęsienia, po-
wtarzającego się coraz częściej i mocniej. Lampy, lichtarze, posągi, ma-
lowidła, wazy, krzesła, stoliki, wszystko waliło się jedno za drugim. Pod-
łoga chwiała się pod nami jak pokład kołysanego bałwanami okrętu.
Krzyczałem na ludzi moich, aby się ratowali, biegli na podwórze, że-
by wyprowadzali ze stajen konie, mamuty, mastodonty, a sam, z drżącą
Sajaną, pędziłem do schodów, przeskakując przez obalone sprzęty i
pochylając się przed padającymi ze ścian sztukateriami.
Tylko cośmy do sieni wyjść zdążyli, gdy w wielkiej sali runął sufit
ułożony z długich i szerokich kamiennych tafli. Na schodach, gdzie my,
słudzy moi i niewolnicy skupili się razem, dwa nowe ziemne wstrząśnie-
nia z dwóch przeciwnych stron pochodzące zwaliły nas wszystkich z nóg
i potoczyliśmy się na dół jeden przez drugiego po zgruchotanych stop-
niach.
Jęk ranionych, krzyk przelękłych i przygniecionych ogłuszyły mnie
zupełnie, lecz miłość wróciła mi przytomność umysłu i nie puściłem rąk
Sajany. Tym sposobem utrzymaliśmy się na ruinach obalonych ścian,
filarów, ludzi nie spadłszy na połamane kawały kamieni, o które wielu
zupełnie się rozbiło.
Wstawanie jednak niebezpieczniejszym było od upadnięcia, jedno-
czesne usiłowanie wszystkich wydobyć się spod kupy sprawiło zamie-
szanie powszechne. Każdy potrącał lub chciał zepchnąć z siebie sąsiada.
69
Przy pomocy jednego niewolnika, który szczęśliwie zdołał utrzymać
się na schodach i porwał na ręce Sajanę, wydobyłem się z leżącego w
nieporządku tłumu i we troje najprzód wyskoczyliśmy na podwórze.
W tej samej chwili pozostała gromada zastała zgnieciona, rozmiaż-
dżona, zmielona, zduszona nagle spadłym na nią pysznym sklepieniem
moich sieni, a krew z niej wyciśniona trysnęła przez szczeliny na
wszystkie strony jak woda od rzuconego ciężaru.
Byliśmy już na dworze, lecz jeszcze nie uniknęliśmy niebezpieczeń-
stwa. Moje mastodonty, mamuty, słonie, konie i wielbłądy, natchnione
instynktem przy pierwszych oznakach trzęsienia ziemi, siłą rozerwały
swe pęta. Wyłamały drzwi zagrody i wybiegły na odkryte powietrze.
Podwórze było już nimi napełnione, kiedyśmy na nie weszli. Ich niepo-
kój i drżenie, wraz z okropnym rykiem, powiększyło zamieszanie.
Położenie nasze było okropne. Z jednej strony walące się całe rzędy
kolumn, całe ściany mego pysznego pałacu jak dziecinne zabawki ta-
jemną poruszone sprężyną staczały pod nogi nasze ogromne bryły ka-
mienia, zasypywały oczy kurzem, a z drugiej strony rozjuszony masto-
dont lub mamut jednym zamachem olbrzymich swoich kłów, podobnych
do ogromnych kościanych kłód, jednym uderzeniem grubych nóg swo-
ich mógł nas zgładzić i zdeptać.
Tymczasem piekło wrzało pod naszymi stopami. Podziemny grom
z głuszącym trzaskiem i hukiem nieustannie rozlegał się po wierzchnich
warstwach ziemi, która, to rozwierając się i podejmując do góry, to
znów spadając, tworzyła straszliwe rozpadliny jak zwały fal oceanu.
W jednej chwili powierzchnia jej kołysała się z północy na południe i
wtem nagle ruch jej odmienił kierunek od wschodu na zachód i na od-
wrót. Potem zdało się nam, jakby ziemia krążyła pod nami; my, wielbłą-
dy, konie padały jak opojone, jedne tylko mamuty i mastodonty, rozsta-
wiwszy szeroko swe, nogi i kręcąc trąbami dla równowagi, utrzymywały
się na nogach.
Z całej rodziny tylko ja, Sajana i mój najmłodszy brat zostaliśmy przy
życiu, reszta - wszyscy, moja matka, siostry i większa połowa sług, nie
znalazłszy wyjścia, poginęli w różnych częściach zabudowania.
Trzęsienie ziemi nie ustawało, lecz nie było już tyle przerażającym. W
dwie godziny takeśmy się już do niego przyzwyczaili, jakby było zwy-
czajnym działaniem naszej ziemi. Każdy wybrał sobie bezpieczne miej-
sce i czekał końca burzy.
Nie lękaliśmy się więcej przygniecenia rozwalających się portyków i
ścian, gdyż dom do szczętu już był zburzony. Przedstawiał płaską
70
przestrzeń rozwalin zawierających i podwórze i nas w swoim okręgu.
Belki i kolumny były pomieszane w dziwnym nieporządku, wiązania
dachów i pięter były porozrywane, każdy kamień leżał osobno albo
przywalony drugim kamieniem, albo koło drugiego. Gruzy te zdawały się
być ożywione konwulsyjnym życiem robaków na kupę zgromadzonych.
Z każdym powtórzeniem się trzęsienia, gdy ziemia podnosiła się i opada-
ła, ruszały się i przewracały, stawały pionowo, padały i przesypywały się
z jednego miejsca na drugie, wyrzucając czasami zgniecione części ciał
ludzkich i znowu połykając je w rozwalinach.
Wszystko było stracone. Trzeba było myśleć o przepędzeniu nocy pod
gołym niebem, pośród chwiejącej się ziemi, zajmującej szeroką prze-
strzeń ruchomych gruzów i rozwalin. Niewielka ilość sukien, a jeszcze
mniejsza jedzenia wyratowanego przez moich ludzi, to było wszystko, co
mogło nas okryć i zasilić; rozdzieliliśmy je na różne części. Dwa małe
bochenki chleba i kawałek pozostałego z obiadu anoploteriona
1
składały
się na posiłek Sajany, mój i brata mego. Otuliłem moją jeszcze czystą
żonę w płaszcz jednego koniuszego i w tej postawie zamierzaliśmy cze-
kać poranku.
1Anoplotherium gracile, rodzaj przedpotopowej gazeli. Przyrządzone z niego
pieczyste na hiszpańskim sosie z solonymi syberyjskimi bananami, podług zda-
nia uczonego Schlotheima miało być bardzo smacznym. Dodatek Szpure-
mana. - Przyp. aut.
Nie zważając na burze wrzące wewnątrz naszego planety, który, zda-
wało się, że powinien był się roztrzaskać na drobne kawałki, na po-
wierzchni jego panowała najpiękniejsza noc jasna, cicha jak wczorajsza.
Księżyc białymi promieniami posrebrzał mogilnik naszej stolicy. Niebo
iskrzyło się tysiącem gwiazd; komety widać nie było. Myśleliśmy, że
wzejdzie później, omyliliśmy się jednak w naszych oczekiwaniach. Czy
rzeczywiście zginął?... Czy też spadł gdzie na Ziemię!... To trzęsienie
ziemi nie jestże skutkiem tego spadnięcia?... Przeklęty Szimszik! Upew-
niał, że ten kometa zburzy te tylko miejsca, o które się rozbije... Lecz
spadł, a więc twierdzenie Szimszika sprawiedliwe i on rozumniejszym
jest od Burubucha!... Zresztą, jak dodała Sajana, jest to tylko przypadek:
jeden z nich twierdził, że kometa upadnie, drugi, że mimo przeleci -
jedno z dwojga koniecznie stać się musiało.
Kiedyśmy byli zajęci podobnymi uwagami, podziemne uderzenia sta-
wały się coraz rzadsze i słabsze. Gromy wrzące wewnątrz Ziemi za-
mieniły się na stłumiony huk, który niekiedy zupełnie ucichał. W czasie
71
małej tej przerwy burz przyrody płacz żon i matek, jęk ranionych i umie-
rających, krzyk, czyli raczej lament, i wycie rozpaczy ocalonych od zgu-
by, lecz pozbawionych przytułku i pożywienia okropnie słuch nasz raziły
i rozdzierały serce. Dosyć było obejrzeć się na własne nasze położenie,
aby zrozumieć nędzę i rozpacz innych.
Na koniec nadszedł dzień. Nie poznawaliśmy prawie wczorajszych
rozwalin. Długie belki i ogromne kamienie były na proch zmielone i
jakby w moździerzu stłuczone, a miasto przedstawiało widok ogromnego
stepu gruzów.
Wspaniała Lena przed moimi płynąca oknami porzuciła swe dawne
koryto i obrała sobie inny kierunek przez zburzone baszty, rozesłane po
ziemi ściany pałaców i świątyń. W wielu miejscach gruzy i rozwaliny
tamowały jej bieg i zmusiły ją przez to rozszerzyć się w różnych kierun-
kach.
Na placach, na podwórzach znaczniejszych domów i w rozpadlinach
ziemi potworzyło się mnóstwo kałuż, a cała zachodnia część miasta mia-
ła widok różnej wielkości jezior, z których tu i ówdzie sterczały samotne
kolumny i kominy, dziwnym zrządzeniem przyrodzenia nie tknięte na
swych posadach jakby nagrobki zagrzebanego u stóp ich miasta. Wylew
wody nie dotknął jeszcze wschodniego brzegu, gdzie był mój dom zbu-
dowany, lecz widzieliśmy, że podobne kałuże zaczynają się zjawiać i z tej
strony dawnego koryta rzeki.
Trzęsienie ziemi ustało prawie i tylko czasami mocniejsze lub słabsze
uderzenia zdawały się wznawiać wczorajsze okropności. Nie było więc
po co siedzieć na miejscu. Wszyscy, kto tylko zdołał się uratować, szukali
schronienia na wzgórzach ze wschodu otaczających Chuchurun; my
także poszliśmy za przykładem innych.
Zabudowania, w których mieściły się moje stajnie, mamuty, masto-
donty i część sług były zbudowane z pięknego rajskiego drzewa, roz-
rzuciwszy więc połamane belki, wydobyliśmy co było jeszcze zdolnego
do użycia i ułożywszy ten ostatni zabytek naszego bogactwa ja, Sajana,
mój brat, dwóch niewolników i jedna służąca siedliśmy na mego ulu-
bionego rudego mamuta, reszta zaś ludzi zabrała się na słonie i wiel-
błądy lub też prowadzili konie; tak roztasowawszy się, ruszyliśmy w dro-
gę przez rozwaliny mego domu. Po długich walkach z przeszkodami
dostaliśmy się na koniec na długą i szeroką ulicę prowadzącą do
wschodnich rogatek miasta i złączyliśmy się z tłumem ludzi w jedną z
nami dążących stronę.
72
Nie mogę wyrazić wrażenia, jakie zdziałała na mnie długa ta pogrze-
bowa procesja, przedzierająca się z wolna i smutnie drożyną pomiędzy
wysokimi zwałami gruzów. Podobnie jak my, w innych ulicach ciągnęły
także długie pasma wylazłych z mogiły swojej potępieńców. Nie tylko
ludzie, lecz i zwierzęta nawet czuły cały ogrom tego nieszczęścia. Mamu-
ty jawnie dzieliły nasz smutek. Szlachetne te zwierzęta, najpierwsze w
przyrodzeniu po człowieku, a nawet przechodzące wielu ludzi, obdarzo-
ne od natury rzadką pojętnością i szczególną tkliwością, w milczeniu
powszechny smutek podzielały. Mój rudy mamut, łatwo pojmujący trzy
obce dialekty, bił się trąbą po bokach przechodząc koło zburzonych
mieszkań moich przyjaciół, których on za swoich uważał. Ujrzawszy
mego wuja, przechadzającego się po rozwalinach swego nowego domu,
stanął i nie chciał iść dalej, pókiśmy nie powiedzieli kilka pocieszających
słów starcowi.
- Moje obrazy!... Moje antyki!... - wołał wuj mój żałosnym głosem. -
O, gdybym przynajmniej mógł wyszukać moją patelnię drugiego wieku
od stworzenia, za którą tak drogo zapłaciłem!...
- Weź - rzekłem - kochany wuju, zamiast tej patelni jedną cegiełkę z
rozwalin twego domu, on od dnia wczorajszego przeszedł w szereg kosz-
townych antyków
- Ty nie znasz się zupełnie na starożytnościach! - odpowiedział mi
mój wuj i znów zaczął grzebać w rozwalinach. Wywlókł z nich jakiś gał-
ganek i z zapałem opisywał nam jego przymioty, lecz mój mamut po-
strzegłszy, że trzęsienie ziemi nie zrobiło wuja rozumniejszym, nie chciał
słuchać głupstw i ruszył dalej.
Żal wuja za przedmiotem tak nikczemnym uśmiech we mnie obudził,
lecz to tylko moment - i znowu pogrążyłem się w ponurym dumaniu,
które ciężyło od samego rana na moim sercu. Oprócz zmartwienia,
wzbudzonego powszechną klęską, miłość moja dla Sajany była najgłów-
niejszą ich przyczyną.
Przymuszony bowiem byłem dręczyć się zazdrością, nawet pośród
wzburzenia całej natury. Sajana płakała, nie chciała za mną mówić, od-
rzucała me prośby i błagania; ja na nieszczęście wiedziałem przyczynę
tego smutku. Nie żałowała ona straconego majątku, nie płakała po zgo-
nie rodziny i ojczyzny, zniszczenia kilku kroć sto tysięcy współobywateli,
lecz żałowała pysznych salonów i zniknienia towarzystwa, tego wybra-
nego, szumnego, świetnego towarzystwa, w którym górowała swoją
pięknością, gdzie uszczęśliwiała jednym uśmiechem i przywodziła do
rozpaczy surowym spojrzeniem, gdzie żyli jej wielbiciele, gdzie ćmiła i
upokorzała rywalki.
73
Ochrona jednego kochanka, jednego wiernego przyjaciela nie mogła
wynagrodzić jej tłumu zimnych zalotników rozpierzchłych razem z bu-
rzą, roju pięknych motylków, z którymi igrała przez całą swą młodość.
Ja dla niej niczym byłem, czyli raczej byłem wszystkim - lecz jeden tylko.
Sądziła, że we dwoje będzie nam smutno!! Twierdziłem przeciwnie, do-
wodząc że bez tych panów będzie nam daleko weselej. Lekkie uniesienie
próżności, którego pozwoliłem sobie,, bardzo się jej nie podobało. Roz-
gniewała się i pokłóciliśmy się jadąc na mamucie. Obróciliśmy się tyłem
do siebie. Mój mamut wyprostował trąbę do góry na kształt słupa na
znak, że niepięknie się kłócić wobec całego miasta. Powiedziałem ma-
mutowi, że jest głupi.
Tak więc moich miłosnych trosk, pomyślałem sobie, nie mogło za-
kończyć ani małżeństwo, ani trzęsienie ziemi!! To prawie nie do uwie-
rzenia. Otóż co znaczy kobieta wychowana w wirze modnego świata!
Trzebaż więc, żeby te kobiety były tak piękne, i żeby ludzie musieli się
tak zapamiętale w nich kochać?... Jużeśmy wyjechali z miasta, już wjeż-
dżaliśmy na wzgórze, a jeszcześmy z sobą ani słowa nie mówili.
Ziemia, po której jechaliśmy, była potrzaskana w różne desenie, i
często napotykaliśmy różne rozpadliny, przez które trzeba było prze-
skakiwać. Wzgórki były zniszczone, jedne się rozsypały i spłaszczyły,
drugie leżały rozbite na kilka części. W innych miejcach rozwarty plane-
ta wyrzucił z łona swego masę ogromnych skał. Dawne jeziora znikły, a
w ich miejsce zjawiły się inne.
Najwidoczniejszym znakiem zburzenia były drzewa, lasy z korzenia
wyrwane, w gajach i na polu nie pozostało żadne drzewo w pionowym
kierunku do ziemi; wszystkie stały ukośnie pod różnymi kątami i każde
w inną stronę pochylone. Wiele dębów, buków, sykomorów, platanów
było skręconych jak lipowe gałązki, a niektóre tak rozpadły się, że czło-
wiek bezpiecznie mógłby przez pień ich przejść jak przez drzwi.
Długo szukaliśmy całego i niczym nie zajętego kawałka ziemi, gdzie
by można było czas jaki pobyć; na koniec zatrzymaliśmy się w palmo-
wym gaju. Ludzie moi postawili nam natychmiast namiot z gałęzi.
Nadspodziewanie znaleźliśmy się tu wpośród naszych znajomych:
chmura elegantów zleciała się do nas z całego gaju. Opowiadania o
wczorajszych zdarzeniach, żarty z pierwszego niebezpieczeństwa, kom-
plementa, pochlebstwa i obmowa zamieniły nasze schronienie w świetny
salon, czyli w świątynię obłudy.
Sajana w moment się rozweseliła. Znowu się uśmiechała, znowu
74
panowała nad całym męskim rodem i była szczęśliwą. W powszechnie i z
wielką biegłością rzucanych miłych spojrzeniach i ja - pokorny mąż, jej
sługa miałem honor odebrać jedno, w którym wielkimi hieroglifami
wyrażone było przebaczenie za moją zazdrość i za niedorzeczne żądanie,
aby żona moja tylko mnie jednemu podobać się miała. O małom nie pękł
ze złości.
Wkrótce przekonaliśmy się, że nie tylko Lena zmieniła dawne swe
koryto, ale wszystkie rzeki i potoki wyszły z brzegów swoich, a na-
potkawszy zawady, poczęły zalewać równiny.
Woda ukazała się niedaleko naszego koczowiska i zajmowała coraz to
większą przestrzeń. Niektórzy twierdzili, że spod ziemi wychodzi, i tu
pierwszy raz wyrzeczone zostało okropne i straszne słowo „potop!” Po-
wszechnym było zdaniem uchodzić na Saacharskie góry, dokąd niektóre
familie udały się jeszcze ze wschodem słońca. Gaj w momencie ożywił
się powszechnym ruchem. Jedni układali swoje zabytki, drudzy siodłali
konie i słonie.
Kiedy ludzie moi zajmowali się podobnymże przygotowaniem, a żona
zawierała umowę z grzecznymi kawalerami nie opuszczać się w podróży,
przypadkiem dowiedziałem się o wyratowaniu się mojej matki. Ona nie
zginęła w rozwalinach domu, lecz wyskoczyła oknem na nadbrzeże
wtenczas, kiedyśmy uciekali na podwórze. Wielu widziało ją niedaleko w
gaju z jedną znajomą nam familią.
Serce moje mocno bić poczęło z ukontentowania, chciałem zaraz biec
do mojej najukochańszej rodzicielki, do tego jedynego i prawdziwego
przyjaciela w tym gorzkim życiu. Lecz co tu począć? Zostawić młodą,
niewinną i czystą żonę wpośród tych trzpiotów było niepodobna!...
Zaproponowałem Saabarabowi - temu bożyszczu naszych kobiet,
który budził we mnie zazdrość, kiedym jeszcze był narzeczonym Sajany,
a który teraz bardzo jej nadskakiwał - aby mi pomógł poszukać mojej
matki. Wymówił się od tego jakimś nieznacznym pozorem, który żona
moja znalazła bardzo dostatecznym. Okazałem moje nieukontentowa-
nie. Spojrzeli na siebie i na mnie, i uśmiechnęli się. Wtenczas gotów
byłem zabić ich oboje, lecz pomyślawszy, że żonatemu człowiekowi nie
wypada gniewać się na przyjaciół swojej żony, nawet i po trzęsieniu zie-
mi, postanowiłem pokryć milczeniem krzywdzący ten uśmiech. Oni
widocznie się śmieli z mojej zazdrości!! Wyszedłem więc z namiotu rzu-
ciwszy straszne i surowe spojrzenie na Sajanę, od którego zadrżała.
Siadłszy na mego mamuta z dwoma niewolnikami, udałem się na
75
wyszukanie mojej matki, rozkazując ludziom czekać mego powrotu.
Już jej nie było we wskazanym miejscu. Objechałem wszystkie oko-
lice i nie mogłem nawet wykryć śladu jej pobytu. Ostatnie to nie-
powodzenie jeszcze więcej mnie rozjątrzyło.
Koło południa wróciłem się do gaju, który już przez wszystkich był
opuszczony i po większej części zalany wodą. Mój brat i słudzy byli w
wielkiej obawie. Roztargniony dałem znak do odjazdu pytając się, gdzie
Sajana. Zimno mi odpowiedziano, że poszła do gaju i nie wróciła więcej.
- Jak to? Sajana wyszła... i nie wróciła?... - Zimny pot wystąpił na
zsiniałe lica, na drżące ręce. - Ona nie wróciła!... Moja biedna, moja
droga Sajana!
Naprzód myślałem, że utonęła. Chciałem biec i szukać jej po całym
gaju, gdy służąca w milczeniu wyciągnęła rękę i oddała mi bilecik na
złożonym kawałku papirusa.
Rozwinąłem go... O rozpaczy! Nakreślone w nim były kobiecą ręką,
nawet bez ortografii, dwa tylko następujące hieroglify:
(Bądź zdrów!)
(Zazdrosny!)
Gniew, oburzenie, rozpacz, wściekłość wybuchnęły w duszy mojej z
całą siłą i zapamiętałością obrażonego honoru.
Tak więc Sajana mnie porzuciła! Przeniosła usłużność obłudnego i
podłego zwodziciela nade mnie, nad moją miłość, nad nasze szczęście!
Wiarołomna, zdrajczyni! Uciekać z kochankiem od męża w czasie po-
wszechnego potopu! Ach nikczemniku! Przysięgam na słońce i księżyc,
że ten sztylet!... że w ich występnej krwi...! I fale zemsty huczące z mej
piersi zawarły mi głos w gardle. Nie mogłem słowa jednego wyrzec, tylko
skinąłem ręką na brata dając znak, że mu powierzam wszystkich na-
szych ludzi i zabytki, a sam w tejże chwili poleciałem za odjeżdżającymi,
aby wyśledzić mą żonę i Saabaraba. Nie wątpiłem bowiem, że z tym
wisielcem uciekła...
76
Lecz gdzie i jak ich znaleźć w takim napływie ludzi przybywających z
miast, ze wsi..., zajmujących wszystkie przeprawy, wszystkie drogi i su-
che miejsca gęstymi nieprzejrzystymi masami? Biegałem tam, na powrót
i wszerz, rzucałem się na oślep w różne strony, pytałem, zaglądałem,
czatowałem; nigdzie ani śladu! Jakby w wodę wpadli!
Chciałem powrócić do brata, ale i jego już nie zastałem. Palony strogą
boleścią, upadający pod ciężarem smutku, hańby, wstydu, zmęczony,
zdyszany, umierający prawie, na koniec straciłem ostatnią nadzieję i
postanowiłem spokojnie jechać w góry wraz z innymi. Tam los, szczęśli-
wym trafem, może prędzej zadośćuczyni mojej zemście aniżeli tu moje
umyślne poszukiwania.
O czwartej godzinie po południu stanęliśmy u przeprawy przez sze-
roko rozlany strumień. Przechodzący w bród rozstąpili się, aby nas
przepuścić, jeden tylko mały, garbaty człowieczek, stojący po kolana w
wodzie, i który drżał cały ze strachu na widok brodu, nie zważając na
krzyk nasz nie chciał ustąpić z miejsca. Mój mamut leciał szybko i my-
śleliśmy, że go zdepce w błocie, gdy wtem wspaniały olbrzym zwierzęce-
go królestwa, aby oczyścić sobie drogę bez szwanku dla przechodzących,
idąc porwał go końcem ogromnej swej trąby, podniósł do góry nad gło-
wę i poniósł przez wodę jak snop słomy zatknięty na długie widły. Gar-
baty człowieczek kręcił się, wierzgał, machał rękami i nogami nie poj-
mując, co się z nim stało.
Niewolnicy moi śmieli się do rozpuku. Kazałem im zatrzymać ma-
muta, bojąc się, aby dobre zwierzę z ludzkości nie zadusiło go w swych
objęciach. Wtem on nieznacznie obróciwszy do nas głowę spostrzegł
mnie na siodle i zawołał radosnym głosem:
- Ach! Ty tutaj? Jakżem rad, że cię spotykam w tym dogodnym
miejscu...
- Szimszik! Szimszik! - zawołaliśmy jednogłośnie, witając go głoś-
nym śmiechem.
- Ratujcie! - krzyczał nieszczęśliwy astronom. - Aj! Zgniótł mi
wszystkie kości!... A cóż kometa?... Nie mówiłżem ci? Aj!... Aj, na miłość
słońca?
Przeszedłszy bród nasz olbrzym sam się zatrzymał i z nadzwyczajną
zręcznością postawił biednego Szimszika na nogi. Rzuciliśmy mu dra-
binkę z postronków, wciągnęli na siodło, i ruszyliśmy dalej.
Szimszik opowiedział mi swoje przypadki, ja również powiedziałem
mu moje; moje nieszczęścia go zmartwiły.
77
Uratował on swoje dzieła, swoje odkrycia i teorię, którymi chciał
zdziwić współczesnych i potomność. Wszystkie jego kieszenie napełnio-
ne były sławą i gdyśmy go dopędzili u przeprawy, w wielkim był kłopocie
i nie wiedział, co miał z sobą począć, bojąc się pozostać w tyle biegną-
cych, a nie chcąc zamoczyć pism swoich. Szczęśliwym trafem mój dobry
mamut wyprowadził go z tego nieprzyjemnego położenia i uratował dla
nauk i zaszczytu Barabii.
Dowiedziawszy się ode mnie o zdradzie Sajany, zawołał:
- A co? Nie przepowiadałem ci, że jeżeli ziemię spotka jaka klęska,
to jedynie przez kobiety! Na nieszczęście, teraz nie ma środków urato-
wać jej. Powiadają, że Negry Szach-Szuch (Nowej Ziemi) dowiedziawszy
się, że chcemy całe ich królestwo na eunuchów obrócić, bili się jak mega-
loteriony i rozbili naszych, którzy teraz biegną ku stolicy. Cała nadzieja
dostania eunuchów zginęła, a to był jedyny środek ukrócenia zepsucia
kobiet i poprawy obyczajów.
Dojechaliśmy na koniec do gór, ujechawszy w przeciągu sześciu go-
dzin 90 mil geograficznych. Znajdowaliśmy się na granicy naszej ko-
chanej ojczyzny, oddzielającej ją od dwóch wielkich mocarstw, Chabary
i Kasko.
Zatrzymawszy się postrzegliśmy, że ziemia rusza się jeszcze pod na-
mi. W niektórych miejscach kamienny grzbiet gór zdawał się być roz-
palonym od podziemnego ognia, niedawno co przelatującego z gromem
w jego wnętrzu.
Zburzenie przyrody przedstawiało się tu oczom naszym w najwspa-
nialszym i najokropniejszym widoku: granitowe ściany zryte szczelina-
mi, bardzo podobnymi do przepaści i jaskiń, wąwozy zawalone spadłymi
wierzchołkami nagich skał, ogromne bryły kamienia zdruzgotane i zora-
ne, skały wraz z lasami na nich rosnącymi zwalone, potłuczone i ro-
zerwane tu i ówdzie, zawalały całą tę przestrzeń. Góry Sasachaarskie po
wczorajszym trzęsieniu ziemi ukształciły się na podobieństwo łoża dwoj-
ga młodych kochanków tylko co przez nich opuszczonego w ma-
lowniczym nieporządku jak rozwaliny ognistych namiętności, dyszących
jeszcze wulkanicznym żarem ich serc pośród zimnych już śladów pierw-
szego uniesienia miłości.
Od czasu, jakeśmy osiedli góry, nieszczęścia i okropności prześlado-
wały się nawzajem i nas z taką gwałtownością, że ani podobna wypo-
wiedzieć je komu, ani przedstawić swej własnej wyobraźni. Ziemia, nie-
bo, żywioły, ludzie i ich burzliwe namiętności zlały się w jeden ogromny
chaos i razem tworzyły ponurą, szumną i straszną burzę.
78
Kiedyśmy stanęli na miejscu, góry już były napełnione ratującym się
ze wszech stron ludem. Przeciwległa pochyłość upstrzona była” kamie-
niami różnych kolorów i kształtów, pomiędzy którymi wiele zadziwiło
nas swoją pięknością, przezroczystością i ognistym blaskiem, a inne
znowu podobieństwem swoim do strzał piorunowych.
Z jednego wysokiego wierzchołka zbiegli z tych okolic pokazali nam
w północno-wschodniej części horyzontu widok daleko więcej zajmu-
jący. Długi łańcuch gór najeżony wysokimi i ostrymi masami, który
wprzódy tam się nie znajdował. Była to jedna tylko część rozwalin wczo-
raj roztrzaskanego o ziemię komety, który stał się nieprzejrzanym pa-
smem z niezliczonym mnóstwem podobnych odnóg na ziemi, wstrząsnął
nią w jej podstawie, swym ogromem zawalił większą część naszego pla-
nety, a po bokach, zajętych granitową jego masą, cała przestrzeń przyle-
głych stron zalała się i zasypała deszczem z błota i piasku i wielkim ka-
miennym gradem nieustającym przez kilka godzin przed i po spadnięciu
komety. Ślady tego gradu, który dotknął podeszwy Sasachaarskich gór,
widzieliśmy w tych nieznajomych nam różnokolorowych kamieniach i
błyszczących nagich płytach, a zbiegli pokazali nam próbki żółtego i
czerwonego piasku, składającego, jak sądzili, materię komety, a który
zebrali na przyległej górom dolinie. Żółty piasek, błyszczący swą piękną
postacią, czarował szczególnie oczy nasze i serca. Każdy z nas chciał go
mieć choć kilka ziarek. Widać więc, że na komecie musiał być uważany
za rzecz dosyć kosztowną.
Według ich opowiadania, spadnięcie komety poprzedzał...
Ściana III
... straszny huk z trzaskiem w wyższych częściach atmosfery i wkrótce
zupełny mrok przerzynany iskrzącymi się słupami ognia, jakby wy-
ciśniętymi .z powietrza przygniecionego jej ciężarem, przydawał okrop-
ności tej chwili.
W tymże czasie pięć kroć sto tysięcy rycerzy Chabary i Kasko stanęło
na polu bitwy, aby swoim życiem i krwią swoją bronić pychy swych
władców, pychy współobywateli i nietykalności małego kawałka ziemi
nieużytecznej ani ich władcom, ani ziomkom, ani im samym. Dowódcy
zagrzewali ich męstwo, wyjaśniając groźne na niebie zjawisko za ko-
rzystne dla nich proroctwo, przypominając im wieczną chwałę, która
wkrótce uwieńczyć miała wielkie ich nieśmiertelne czyny.
79
Miasta, wsie, dachy domów i wzgórza napełnione były niezliczonym
tłumem z niespokojnością oczekującym rozwiązania ognistej walki ży-
wiołów i krwawej bitwy swoich bliźnich. Pola i łąki upstrzone były mnó-
stwem stad, które osłupiałe ze strachu, zapomniawszy o paszy w po-
wszechnym przeczuciu zguby, łączyły swoje smutne beczenia z rykiem
lwów, tygrysów i tapirów drżących w lasach i jaskiniach.
Powietrze grzmiało zmieszanym krzykiem niepojętego mnóstwa pta-
ków latających w gęstych stadach w coraz zwiększającym się mroku, gdy
ciężka masa powietrznego kamienia spadła na ziemię!!
Ludzie i zwierzęta wydały jeden nagły, straszliwy, przeciągły i urwany
jęk i wraz. z tym jękiem na proch starte zostały spadłymi z nieba górami,
które swym krwią zbryzganym spodem spłaszczyły, zgniotły i na wieki
zagrzebały byt, nadzieję, dumę, sławę i złość niezliczonych milionów
istot.
Na nieprzejrzanej okiem mogile pięćdziesięciu samoistnych narodów
i pięciuset skażonych miast nagle powstał ogromny, niedostępny,
grzmiący śmiertelnym echem i kryjący szczyt swój w obłokach pomnik,
na którym przeznaczenie świata wyryło rozrzuconymi w nieporządku
granitowymi głoskami tajemniczy napis:»Tu spoczywa połowa organicz-
nego życia tej mglistej, zielonej planety trzeciego rzędu.«
Staliśmy na skale i w smutnym milczeniu patrzyliśmy na blady i
obrzydliwy trup komety rozwalonego w końcu naszego widnokręgu,
wczoraj jeszcze tak jasnego, błyszczącego i pięknego, wczoraj jeszcze
wznoszącego się własną siłą w przestrzeni, i który przyleciał z innych
światów, z innych słońc, z innych gwiazd, jakby po to, aby u nas, śmier-
telnych, znaleźć grób, zmieszać swój proch z naszym prochem i złączyć
z naszą ziemią.
Tymczasem inny widok nad naszymi głowami zdarzony, pogrążył nas
w nowy smutek. Przedtem jeszcze uważaliśmy, że słońce zanadto długo
nie skłania się ku zachodowi. Wielu twierdziło, że kręci się na jednym
miejscu, drudzy, a między nimi i Szimszik, że straciło już dawny swój
kierunek, że nie znając astronomii zabrnęło zupełnie nie tam, gdzie by
mu iść należało z kalendarzem akademii w kieszeni.
Tłumaczyliśmy sobie to zdarzenie różnymi domysłami, gdy nagle
słońce ruszyło się z miejsca i na kształt spadającej gwiazdy szybko prze-
leciało zwyczajny bieg swój i skryło się za widnokręgiem.
W jedno mgnienie oka zmienił się cały widok, światło zgasło, niebo
iskrzyło się gwiazdami, otoczeni byliśmy zupełną ciemnością, a krzyk
rozpaczy rozległ się naokoło w górach. Myśleliśmy, że już na zawsze
80
porzuciło nas dobroczynne światło i że taż sama planeta, na której uro-
dziliśmy się, po wytępieniu znacznej części rodzaju ludzkiego, będzie
ciemnym więzieniem dla reszty, i gdzie wkrótce spodziewać się mamy
śmiertelnego wyroku. Nie można sobie wyobrazić zmartwienia, jakie nas
ogarnęło na tę myśl okropną.
Kilka godzin przepędziliśmy w tym położeniu, lecz gdy już niektórzy
obmyślali środki, jak urządzić ostatek życia swego w tym ponurym wię-
zieniu, nagle lśniące fale światła zalały nasze źrenice oślepiającym blas-
kiem. Padliśmy wszyscy na ziemię i długo nie śmieliśmy podnieść oczu,
bojąc się być zgładzonymi jego promieniami.
Na koniec przekonaliśmy się, że światło to pochodzi ze słońca; nie-
pojętym sposobem pokazało się znów stąd, dokąd z takim impetem za-
padło. Doszedłszy pewnej wysokości, nagle poszło na południe, potem
obróciwszy się wzięło kierunek północno-wschodni. Nie dochodząc do
ziemi zachwiało się i poczęło ślizgać się równolegle od równika, a potem
znów się skryło za nim niedaleko południowego punktu. Tym sposobem
w przeciągu piętnastu godzin cztery razy wschodziło, każdy raz w innym
miejscu, i każdy raz określiwszy bieg swój krzywą linią, zachodziło w
drugim punkcie i wtrącało w nocną ciemność zdziwione i zmęczone
nasze oczy.
Nie zważając na strach spowodowany przez obalenie odwiecznego
porządku świata, można się było jednak domyśleć, że nie słońce tak
dziwnie błądzi nàd nami, lecz że kula ziemska przeładowana nadzwy-
czajnym ciężarem komety straciła równowagę, wyszła z dawnego swego
śrpdka ciężkości i konwulsyjnie chwieje się na swojej osi szukając no-
wego środka i nowej osi do zwyczajnego swego dwudziestoczterogo-
dzinnego obiegu.
Rzeczywiście widzieliśmy, że przy każdym zjawieniu się słońca punkt
jego wschodu coraz więcej przybliżał się na północ, chociaż zachód nie
zawsze był odpowiedni nowemu wschodowi i przypadał na przemian to
po prawej, to po lewej stronie południowego bieguna.
Na koniec przy piątym razie słońce wzeszło na samym punkcie pół-
nocy i odbywszy obieg swój zygzakiem, w 7 godzinach zaszło prawie na
samym południu. Potem nastąpiła długa noc, a po jedenastogodzinnej
ciemności dzień znowu zaświtał na północy. Słońce wzeszło jak zazwy-
czaj poprzedzone najpiękniejszą zorzą. Powitaliśmy je głosem radości
ciesząc się nadzieją, że już nadszedł przecie koniec naszym mękom,
wszystko wróci do dawnego porządku i my wrócimy na równiny.
81
Jeden tylko Szimszik nie mógł się pocieszyć stratą dawnego wschodu
i zachodu słońca. Upewniał nas, że nie przeżyje takiego bezbożnego wy-
wrócenia dawnych zasad Astronomii i Geografii: 245 lat życia poświęcił
on na ułożenie tablic długości i szerokości geograficznej dla trzech tysię-
cy znaczniejszych miast, a teraz, ze zmianą biegunów, wszystkie jego
wyrachowania, nauka, zasługa potomności i prawo do całkowitej pensji
emerytalnej od spółczesnych warte były starego gałgana...
Rozumiałem dobrze smutek Szimszika, lecz on, przeklęty, nie umiał
ocenić mojej boleści. Niestety! Mąż, którego żona opuszcza i ucieka z
kochankiem podczas spadnięcia komety, nieszczęśliwszy jest od wszyst-
kich astronomów w świecie. Powiedzą mu na przykład, że udali się na
wschód, biedny mąż poleci za nimi trzymając się biegu słońca, wtem
bieguny się zmieniają, i znajdzie się na północy o 90 geograficznych
stopni od swojej małżonki. To zanadto okropne!
Rozważywszy dobrze, przekonałem się, że w obecnych stosunkach
słońca do ziemi na próżno szukałbym mojej żony.
Wtem pogoda się zmieniła, powietrze zaczęło się zaćmiewać czymś
przezroczystym, podobnym gorącej parze lub mgle i mocny zapach siar-
ki dotknął nasze powonienie. Przyzwyczaiwszy się nieco do nadzwy-
czajnych zjawisk, małośmy z początku zważali na tę zmianę pogody,
która zresztą dotychczas dziwiła nas swoją jednostajnością. Wkrótce
słońce stało się mgliste, krwawe, ogromne jak podczas zimowego za-
chodu, i w wierzchnich warstwach atmosfery zaczęły migać płomienie
niebieskiego i czerwonego koloru jak palący się spirytus. W pół godziny
płomień tak się powiększył, że byliśmy prawie okryci ruchomym pło-
mieniejącym sklepieniem.
- Powietrze pali się! - zawołało wiele głosów.
- Powietrze pali się!! - rozległo się po całym paśmie gór. - Zgi-
nęliśmy!
Prawdziwość tej uwagi nie podlegała wątpliwości: powietrze było
podpalone!
Nie trudno nawet było zgadnąć, jaką śmierć przygotowała, nam roz-
gniewana przyroda: mieliśmy się żywcem spalić, oddychać płomieniem,
widzieć za życia wnętrzności nasze na węgiel spalone. Co za okropność!
Jaka przyszłość!
Pożar atmosfery okropną przybrał postać. Zamiast migających i częs-
tych kawałków płomienia ogień płonął na niebie ogromnymi masami, z
ogłuszającym trzaskiem, a chociaż nie widać było żadnego obłoku, rzęsi-
sty deszcz lał na nas jak z cebra. Płomień jednak zostawał zawsze w
82
pewnej wysokości, nie zniżając się do ziemi. Oddech stawał się trudnym,
wszystkie twarze powlekły się śmiertelną bladością. Wielu w głowie krę-
cić się zaczęło, padali na ziemię w okropnych, konwulsyjnych kurczach,
oddawali ducha nie doczekawszy końca katastrofy.
Śmierć okrążyła nas czarnoksięską swą buławą; w przeciągu kilku
godzin większa połowa ludzi, którzy w górach się schronili, stała się jej
pastwą. Doliny i skały zawalone były odrażającymi trupami. Ci, którzy
wytrzymali pierwszy atak na szczątki naszego rodzaju, sprawiali wraże-
nie zupełnie pijanych jakimś wesołym obłędem. Padłem bez przy-
tomności na kamień.
Nie wiem, jak długo zostawałem w tym położeniu, lecz ocknąwszy
się, uczułem w sobie wszystkie oznaki przepicia się. Moi koledzy po-
strzegli w sobie toż samo uczucie, chocież niewielu z nich było świad-
kami mojego ocknienia. Cierpieliśmy ból głowy, mdłości i zdrętwienie
członków, a zarazem byliśmy skłonni do swawoli.
Osada, do której należałem, składała się z pięćdziesięciu osób: męż-
czyzn, kobiet i dzieci; podczas tego wypadku straciła 32 osoby, a my
zaraz zaczęliśmy okazywać nową i niepojętą dla nas skłonność do swa-
woli, zrzucając z niepowściągnionym śmiechem trupy naszych zmarłych
kolegów z. zamieszkałej przez nas skały w przepaść u jej stóp leżącą.
Rozigrawszy się, chcieliśmy dla facecji rzucić tamże i naszego astrono-
ma, lecz darowaliśmy mu życie dlatego tylko, że przyrzekł przewrócić
trzy razy koziołka dla naszej satysfakcji... Lecz gdyby się wtenczas dosta-
ła w me ręce Sajana, z największą radością przerzuciłbym ją przez cały
Sasachaarski łańcuch tak, że znalazłaby się na rozwalinach komety.
Obok tej złośliwej wesołości w sercu czuliśmy w ustach palący, kwa-
śny smak naturalnie wypływający z powietrza, bo pomimo wszystkich
przedsięwziętych środków żadną miarą nie mogliśmy się tego pozbyć.
Lecz daleko dziwniejszy widok okazywało samo powietrze. Podczas
naszego upojenia oczyściło się z mglistej pary i gorejącego w niej pło-
mienia, ale zupełnie zmieniło swój kolor i zdawało się być niebieskim,
gdy przedtem zwyczajny i naturalny kolor nieba podczas pięknej pogo-
dy był jasnozielony.
Szimszik, który zawsze umiał znaleźć przyczynę, objaśnił zmianę tę
mówiąc, że kometa oprócz twardej swej masy przyniósł z sobą i swą
atmosferę, składającą się z pary i gazów, po większej części nie-
właściwych naszej atmosferze. Pomiędzy tymi gazami znajdował się
83
zapewne jeden mający kwaśną i palącą zasadę, i on to zrządził ten pożar
w powietrzu, a będąc zmieszany z atmosferą przepalił się, skwasił i
przeistoczył nawet swoją powierzchowną postać.
Szimszik sprawiedliwie może twierdził, chociaż bardzo wiele kłamał,
ladaco... Jakkolwiek bądź wkrótce przekonaliśmy się, że nasze dawne
słodkie, miękkie, dobroczynne, miłe powietrze nie istnieje, że napływ
rozlicznych, zepsutych części uczynił jego skład niesmacznym, śmier-
dzącym, pienistym, cierpkim i gryzącym. I w tym zabijającym powietrzu
przeznaczono od tego czasu żyć rodzajowi ludzkiemu!
Z trudnością wciągaliśmy go w nasze piersi i potem z odrazą na-
tychmiast wyrzucaliśmy z siebie na powrót. Czuliśmy, jak ono pali, gry-
zie, niszczy nasze wnętrzności. W przeciągu jednej doby zestarzeliśmy
się o dwadzieścia lat. Kobiety tak były tym zmartwione, że rwały sobie
włosy i płakały bez ustanku. Ja i Szimszik westchnęliśmy tylko pomy-
ślawszy, że w tym powietrzu znacznie się skróci życie ludzkie, że już nie
będą mogli żyć ludzie po pięćset i więcej lat.
1
Objaśnienie myśli autora tego napisu co do przyczyny palenia się powietrza
bardzo jest zajmujące. Z tego wszystkiego jasno się pokazuje, że przedpotopowe
powietrze składało się z gazów nie znanych w obecnym powietrzu i że w nim nie
było kwasorodu, a gdyby się tenże miał znajdować, to w innej proporcji. Teraz
wiem już skład tego powietrza i wydam o tym dysertację. NB. Trzeba napisać z
Jakucka do uniwersytetu w Getyndze o zasługach naukowych Radcy Dworu
Szimszika, znakomitego przedpotopowego chemika i astronoma, i przedstawić,
ażeby popiersie jego postawione zostało w uniwersyteckiej bibliotece. (Dodatek
na marginesie ręką doktora Szpuremana - przyp. aut.)
Myśl ta jednak nie mogła nas długo smucić. Przez dwa dni takeśmy
się przyzwyczaili do nowego powietrza, że nawet nie czuliśmy żadnej
różnicy pomiędzy nim a dawnym, a śmierć stała przed nami w nowej i
jeszcze gorszej postawie.
W górach przeleciała wieść, że morze wewnętrzne (gdzie dziś kir-
giskie, mogolskie stepy)
2
wystąpiło ze swego łoża i przelewa się do dru-
giej ziemi, że już zatopiło całą przestrzeń między dawnym swym brze-
giem i górami.
Objaśnienie doktora Szpuremana
Wychodźcy zajmujący dolną część gór, porzuciwszy swe siedliska,
tłumnie ruszyli na nasze osady położone prawie w połowie wysokości
gór, wewnątrz ich łańcucha. Oni przynieśli nam tę straszną wiadomość,
że podnóże gór już otoczyło morze, wypchnięte ze swych przepaści
84
gwałtownym kołysaniem się kuli ziemskiej, i że my oddzieleni jesteśmy
wodą od całego świata.
Trwoga, nieporządek i rozpacz stały się powszechnymi; można po-
wiedzieć, że od tej chwili zaczęła się męczeńska śmierć nasza - roz-
staliśmy się z nadzieją. Ostry i przeraźliwy wicher z deszczem i burzą
rozniósł po powietrzu wątłe nasze schronienia i nas samych. Przez dzie-
sięć dni nie można było ani spokojnie zasnąć, ani rozniecić ognia, ani
upiec kawałka mięsa. Cały ten czas trzymaliśmy się obydwoma rękami
za drzewa, krzaki, skały i często bardzo razem z nimi padaliśmy w prze-
paści.
Tymczasem wody przybywało coraz, więcej, bałwany z szumem
wdzierały się we wszystkie wklęsłości i wąwozy, a my co dzień coraz to
wyżej wchodziliśmy na kręte i spadziste ściany gór.
Wierzchołki skał, ustępy i płaszczyzny w górach zapchane były lu-
dem, który w gęstych zebrany masach wisiał gronami jak roje pszczół na
gałęziach drzew pozaczepiane. Zapomniano stosunków przyjaźni, kre-
wieństwa, miłości, znajomości, aby otworzyć sobie przejście lub też do-
stać jaki. zakącik miejsca. Ci, co się znajdowali we środku tłumu, bez
zastanowienia zrzucali w przepaści stojących na brzegu skał. Oręż bły-
skał w ręku każdego, a opór słabszego natychmiast krwią jego się oku-
pywał.
Dotychczas żyliśmy mięsem uratowanych zwierząt, a osobliwie koń-
skim, wielbłądzim i lofiodontowym, lecz tego już zbrakło. Jeśli kto-
kolwiek przypadkiem zachował sobie najmniejszy zapas żywności, dru-
dzy napadali zaraz na niego tłumami, porywali mu ostatni kawałek,
często razem z życiem, a potem rżnęli się między sobą o wyrwaną z cu-
dzych ust strawę.
Rozbój, gwałty, zemsta tysiącami zmniejszały naszą ludność nie wy-
tępioną jeszcze srogością epidemicznych chorób i wściekłością żywio-
łów. Zdawało się, jakoby ludzie przysięgli wytępić się własnymi rękami,
pozostawiając niszczącej przyrodzie zmazanie z planety śladów ich zło-
ści.
Na koniec zaczęliśmy pożerać jeden drugiego. . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wiersze zajęte kropkami oznaczają miejsca napisu, które czas zupełnie zatarł
i gdzie w żaden sposób nie można było rozpoznać hieroglifów. (Uwaga Szpure-
mana - przyp. aut.)
85
Liczne moje osobiste przypadki niczym się prawie nie różnią od
ogólnego rodzaju życia wychodźców w dniach tych wściekłości i roz-
paczy.
Ratując się z jednej góry na drugą, straciłem mego mamuta i roz-
łączyłem się z dawnymi kolegami. Od tego czasu błądziłem z różnymi
tłumami, z którymi los mnie połączył. Żyliśmy jak zwierzęta razem i bez
poprzedniej znajomości targając ogólny kawał zdobyczy. Mieliśmy za
najbliższych przyjaciół wszystkich należących do naszego stada, wszyst-
kich zaś nie należących do niego rachowaliśmy za nieprzyjaciół, których
należało gryźć, dusić i obracać sobie na pożywienie.
W jednym z tych stad trafiło mi się dziwne zdarzenie, które dało inną
postać memu bytowi. Dostrzeżono u mnie kilkanaście pięknych, różno-
kolorowych kamyczków, spadłych w nasze góry z kamiennym deszczem
komety, i które wkrótce w wielką u nas weszły cenę; kiedy więc nie
chciałem się nimi dobrowolnie podzielić, moi nieszczęśliwi bliźni, przy-
waleni nieszczęściem, strachem i głodem, drżący przed nieuchronnym
palcem wyroku, mało co nie rozszarpali mię za tych kilka świecących się
błyskotek. Rzuciłem im kamyki i opuściłem ich; snując się po górach,
szukałem sposobności wkręcić się do jakiego tłumu.
Na ustępie jednej góry postrzegłem garstkę ludzi. Byli w wielkim
pomieszaniu i pospieszyłem złączyć się z nimi bez zwrócenia na siebie
uwagi. Przyczyną ich trwogi był niespodziewany napad ogromnego ty-
grysa, który spośród nich porwał jednego człowieka.
Podobne przypadki zdarzały się dość często. Lwy, tygrysy, hieny, me-
galosaury i inne kolosalne zwierzęta wypchnięte z lasów i jaskiń przez
wodę, uchodziły w góry razem z nami; od niejakiego czasu robiły znacz-
ne spustoszenie pomiędzy nami. Już nie przestawały na naszych tru-
pach, lecz szukały żywych ludzi i ciepłej krwi.
Korzystając z zamieszania nagle zastraszonych umysłów wcisnąłem
się we środek tłuszczy, gdzie kilku ludzi w półkole stojących z cieka-
wością spoglądało na ziemię. Na ziemi jednak nie było nic osobliwego:
kobieta leżała w mdłościach. Przy omdlałej kobiecie klęczał mężczyzna,
czule trzymając ją na swoich rękach i lejąc na twarz jej wodę.
Przysunąłem się bliżej i założywszy w tył ręce począłem się równie z
innymi przyglądać. Jak to? Czy to być może?... Tak, to ona!
- Sajana! Sajana! Moja żona! - zagrzmiałem w obłąkaniu pośród
zdziwionej rzeszy i jako zgłodniały tygrys rzuciłem się na zajmującą
parę z dobytym sztyletem w ręku.
Porwałem za włosy czułego adonisa, odciągnąłem głowę jego w tył i
86
wbiłem mu w gardło zabójcze żelazo po samą rękojeść. Krew stru-
mieniem trysnęła na zwodnicę.
Z przytomnych nikt słowa nie wyrzekł.
Nie czekając eksplikacji, wziąłem na ręce Sajanę i pobiegłem z nią po
pochyłości góry.
Nie wątpiłem, żem zabił jej uwodziciela. Potem przekonałem się
przeciwnie. Prawdziwy kochanek Sajany kilka chwil przedtem rozszar-
panym został przez tygrysa, a ten, któregom poświęcił mojej zemście,
nie miał z nią przedtem żadnych stosunków, i tylko z grzeczności dla
kobiet starał się przywrócić ją do życia. A tak, na próżnom go zabił!...
Bardzo żałuję!... Nie ściskaj w objęciach cudzej żony, jeśliś nie jest jej
kochankiem!
Ciągle niosłem Sajanę. Otwarła oczy, ciężko westchnęła i znów je za-
mknęła, nie poznawszy we mnie prawdziwego swego pana. Po upływie
kilku chwil wymówiła stłumionym głosem jakieś nieznane mi imię; w
odpowiedź na to nieznane imię chciałem ją rzucić w napełnioną wodą
przepaść, po brzegu której szedłem. Chciałem rzucić ją z całej siły, obar-
czoną ciężarem wiecznego przekleństwa. Ale zamiast tego przycisnąłem
ją silnie do mego serca! Przeznaczeniem moim było nieszczęście! Zno-
wu byłem zakochany, i znów zazdrosny!
Wlekąc na plecach, po ostrych, prawie nieprzebytych skałach brze-
mię zawiedzionych moich nadziei, mojej miłości i mej hańby, traciłem
siły, oblewałem się krwawym potem i dobywałem ostatka sił. Spieszyłem
za górę, spodziewając się znaleźć tam samotne miejsce, lecz u samego
zakrętu postrzegłem całą pochyłość skały tworzącej bok góry pokrytej
burzliwym tłumem ludu.
Okropny widok! Skała prawie równolegle sterczała nad przepaścią,
niebezpiecznie wstrząsając się od każdego uderzenia bałwanów, rozbi-
jających się u jej podnóża. Na skale ludzie z głuszącą wrzawą rżnęli się i
szarpali - o cóż? O garstkę nieużytecznej już dla nich ziemi.
Kometa spadający narzucił w to miejsce warstwę żółtego, błyszczą-
cego piasku, o którym wspomniałem wyżej, nie znanego dotychczas na
Ziemi, a ci szaleńcy zapaleni chciwością tego drogiego daru, zesłanego z
innych światów, może na zgubę rodzaju ludzkiego, rzucali się tłumem na
niego; tarzali się w nim jak dzieci, czyli raczej jak hieny w mogiłach lu-
dzi; wyrywali sobie wzajemnie, skrapiali krwią swoją, ślizgali się w tej
krwi, padali na ziemię i podnosząc się poranieni i potłuczeni, jeszcze
podejmowali spod nóg przeciwników swoich garście zmieszanego z ich
krwią metalicznego piasku.
87
A ja, uchodząc od ludzi, przypadkiem znalazłem się pośród tej rozuz-
danej chciwością i rozbojem tłuszczy! Nie wiedziałem, gdzie się mam
podziać. Bojąc się być zabitym jako targający się na dary wyrokiem losu
dla nich zesłane, i nie widząc sposobu przejścia na drugą stronę skały,
począłem pełznąć na górę powyżej tej płaszczyzny z mym ciężarem na
ręku, lecz zaledwie przebiegłem dwieście kroków, chwiejąca się skała z
ludźmi i żółtym piaskiem runęła w przepaść.
Rozprysknięte głębie okryły nas i całą górę pianą, kamienie pokry-
wające wierzch ściany zsunęły mi się nagle pod stopy, upuściłem Sajanę
- i potoczyłem się na dół po szorstkich ułamkach granitu. Przelęknienie i
ból odjęły mi przytomność. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdym się ocucił, głowa moja zbryzgana krwią leżała na kolanach mo-
jej dobrej Sajany. Nie porzuciła mię w niebezpieczeństwie. Spo-
strzegłszy, żem się za daleko zsunął i oparto krawędź nowo utworzonego
obwału, szlachetnie poświęciła się dla mego ratunku. Zsunęła się do
mnie po stromej spadzistości, odwlokła mię od przepaści i położyła w
bezpiecznym i wygodnym miejscu.
Nie pamiętałem ani co się ze mną stało, ani gdzie byłem. Długo nie
mogłem otworzyć oczu z przyczyny okropnego bólu i potłuczonych po
całym mym ciele członków, zdawało mi się jednak, że czuję na mym
czole lekkie i przyjemne łechtanie.
Ocknąwszy się ujrzałem razem koło siebie: w dole niezmierzoną
przepaść z szumiącymi falami, po których pływało mnóstwo ludzkich
trupów, a w górze, nad moją twarzą, miłą twarz Sajany.
Spojrzałem na nią bez miłości, z prostym uczuciem wdzięczności, a
wtem dwie duże krople łez spadłe z rzęsów niewiernej zawrzały na mych
policzkach. W palącym ich dotknięciu poznałem ogień skruchy, która
roztapia serca i oczyszcza je z zawziętości. Wszystko było zapomniane, i
ja na nowo kochałem w niej moją kochankę, narzeczoną, żonę... Lecz
jakże się zmieniła! Jak się zestarzała w tym nowym powietrzu. Przed
trzema jeszcze tygodniami jaśniała wdziękami młodości, piękności i
niewinności, teraz zaś zdawała się być staruszką. Lecz to nic nie szko-
dzi! Zawsze mi się jeszcze bardzo podobała.
Skoro tylko pierwszy ból przeszedł i mogłem się już podnieść, za-
częliśmy znowuż drapać się na górę, a na koniec, wspierając się wza-
jemnie, zdołaliśmy dobrać się do jednego dosyć wysokiego ustępu, gdzie
postanowiliśmy noc przepędzić. Zmęczenie sprowadziło posilny sen,
88
który nas ogarnął i zostawił w objęciach na twardym kamienistym grun-
cie.
Następnego poranku przekonany już byłem zupełnie o cnocie Sajany
i nieskazitelności jej postępków, i byłem już pewien, że podczas trzy-
tygodniowego naszego rozłączenia się ona nikogo oprócz mnie nie ko-
chała. Nigdym nie myślał, aby podobne przekonanie mogło kiedy-
kolwiek wejść do mego serca! Jednakże tak było istotnie: z zakochanymi
małżonkami, a osobliwie podczas wielkich zmian natury, trafiają się
rzeczy zupełnie niepodobne.
Czas jednak było pomyśleć o naszym położeniu. Byliśmy kontenci z
naszych uczuć, lecz zgłodniali i pozbawieni wszelkiej komunikacji z
ludźmi. Nocą woda tak się wzniosła, że pasmo Sasachaarskich gór było
zupełnie przerwane. Cały ich ogrom znikł w burzliwych głębiach; po
grzbiecie średnich wyżyn swobodnie płynęły fale i tylko wierzchołki
wysokich gór nie były jeszcze pochłonięte w wędrującym do cudzych
ziem oceanie.
Wierzchołki te pośród oceanu tworzyły mnóstwo skalistych wysepek,
które sterczały na kształt rozległego archipelagu lub też cmentarza
zmarłych mocarstw dawnego świata. Każdy wierzchołek stał się oddziel-
nym krajem. Los, igrając nami, pędząc przez zburzoną ziemię, przez
zatrute powietrze, przez ogień prosto do wody, jakby na wyszydzenie
naszej politycznej próżności spędzone ostatki naszego rodzaju rozdzielił
na kilkanaście niezawisłych narodów, oddawszy każdemu z nich, na
krótki czas, po piędzi granitu na założenie chwilowych ojczyzn.
Mogliśmy dokładnie widzieć, co się działo na sąsiednich wyżynach, w
tych nowych społeczeństwach potworzonych okropną igraszką losu.
Widzieliśmy ludzi słabych i ludzi zuchwałych, ludzi zręcznie pnących się
w górę na czworakach, ludzi prostych, niezgrabnych, spadających na
głowę w przepaście, ludzi trudzących się na próżno, i ludzi obojętnie
korzystających z cudzej pracy, ludzi dumnych, ludzi złych, ludzi nie-
szczęśliwych i ludzi wytępiających drugich ludzi. Widzieliśmy to na wła-
sne nasze oczy, i kiedy teraz już ich nie stało, możemy zaświadczyć, że
oni byli ludźmi do ostatniej chwili swego istnienia.
Góra, na której znajdowałem się z Sajaną, była najwyższą i naj-
niedostępniejszą ze wszystkich gór Sasachaarskiego pasma. Oprócz pta-
ków i kilku tu zabłąkanych zwierząt tylko my dwoje, i to przypadkiem,
zostaliśmy jej mieszkańcami, kiedy się z niej utworzyła wyspa.
Nie tyle nas jednak zatrważała samotność, ile zupełny niedostatek
żywności. Pierwsze początki głodu uspakajaliśmy liściem z krzaków
89
wyrosłych w jednej szczelinie i znów byliśmy kontenci z siebie, nawet
prawie kontenci z naszego losu. Nadzieja ostatnim swym promykiem
jeszcze raz oświeciła nasze serca. W przeznaczonej dla nas ciemnej, sa-
motnej cząstce życia z rozkoszą widzieliśmy jaśniejącą cząstkę przy-
szłości, zarumienioną bladym ogniem próchna, i przy tym zwodniczym
świetle kreśliliśmy obszerne plany szczęścia, jedynego pozostałego nam
szczęścia - umrzeć razem.
Objadłszy wszystkie liście z krzaków, udaliśmy się dalej szukać
schronienia w tej nowej naszej ojczyźnie, i zapoznaliśmy się niedługo z
jedyną, jak się zdaje, naszą rodaczką, hieną. Rzecz sama z siebie była
jasna - albo ona nas, albo my ją powinniśmy byli pożreć koniecznie. Mój
kindżał zdecydował nierówny bój na naszą korzyść: pogrążyłem go w
paszczy hieny, kiedy rzuciła się na me piersi - a dziki zwierz stał się na-
szą zdobyczą. Z jaką rozkoszą po liściach z krzaków jedliśmy lepkie i
smrodliwe jego mięso! Karmiliśmy się nim osiem dni i znaleźliśmy, że z
miłością w sercu może być słodką i surowa hiena.
Znalazłszy na samym prawie wierzchołku góry dogodną pieczarę, tę
samą, na ścianach której kreślę teraz te hieroglify; obraliśmy ją na
mieszkanie.
Deszcz wraz z nowo południowym wiatrem nie ustawał, a wody coraz
więcej. Z każdym dniem zatapiała po kilka wierzchołków tak, że szóstego
dnia z całego archipelagu zostało tylko pięć wysepek znacznie zmniej-
szonych w swej rozległości.
Siódmego wiatr się zmienił i zaczął dąć z nowej północy dawniejszego
zachodu. W przeciągu kilku godzin morze pokryło się niezliczonym
mnóstwem unoszących się na powierzchni wody dziwnego kształtu
przedmiotów ciemnych, podługowatych, krągłych, podobnych z daleka
do krótkich bali czarnego drzewa.
Ciekawość zmusiła nas wyjść z pieczary, aby się przypatrzyć tej pły-
wającej chmarze. Jakież było zdziwienie nasze, gdy w tych palach pozna-
liśmy naszą armię, która wystąpiła do walki przeciw Negrom, i czarne
nagie wojsko naszego nieprzyjaciela - oba pospołu uniesione falami
zapewne podczas bitwy.
Morze wyrzuciło na nasz brzeg kilka długich pik, będących w uży-
waniu u Negrów (Nowej Ziemi). Wziąłem jedną z nich i przygarnąłem
do siebie piękną, płaską skrzyneczkę przepływającą tuż obok. Rozbiłem
ją o skałę i znalazłem górną mowę napisaną na dzień przed bitwą dla
obudzenia męstwa wojowników. Rzuciliśmy w morze tę górną mowę.
90
Tymczasem wiatr zawiał z innej strony i obie armie, zmieniwszy kie-
runek ruchu, popłynęły w innym kierunku.
W końcu ostatnia wyspa zatonęła w morzu, a my dogryzaliśmy ostat-
nią kość hieny. Jeden tylko wierzchołek przez nas zajęty jeszcze sterczał
na wzdętych głębiach. I tak we dwoje zostaliśmy ostatnimi mieszkańca-
mi ziemi, zdobytej w walce oceanu z człowiekiem!...
Brzeg morza już był tylko o pięćdziesiąt sążni od pieczary, a my
z zimną krwią rachowaliśmy wiele nam jeszcze pozostało godzin, nam,
prawym dziedzicom praw ludzkiego rodzaju, panowania nad rozuzdaną
przyrodą. Przyznam się
Ściana IV
Po prawej stronie wschodu
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .potop mi się okropnie
naprzykrzył. Siedząc głodni w pieczarze i nie mając nic lepszego do ro-
boty, zaczęliśmy się kłócić. Dowodziłem Sajanie, że mnie nie kocha i
nigdy nie kochała, ona zaś mi wyrzucała zazdrość, podejrzliwość, gru-
biaństwo i wiele innych kryminalnych w małżeństwie występków.
Zaklinałem słońce i księżyc, aby to się już jakkolwiek bądź skończyło. .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
obaczyliśmy wielką, szkaradną głowę żmii, która kręcąc się na swej
wysokiej i prostej jak pień szyi, zaglądała w otwór pieczary. W paszczy
swej trzymała ona trup człowieka i z ciekawością poglądała na nas swy-
mi dużymi oczami, w których łyskał się straszny, zielony ogień.
Nagle przestaliśmy się kłócić. Sajana schowała się w kącie, ja zerwa-
łem się z miejsca, porwałem pikę i przygotowałem się do obrony. Lecz
głowa ukryła się za kamienie, nawalone u wejścia do pieczary
Ochłonąwszy nieco ze strachu, przybliżyliśmy się do otworu, gdzie
ujrzeliśmy ogromnego pleziosaura do 30 kroków długości, na czterech
nadzwyczaj wysokich nogach, z krótkim, lecz grubym ogonem i z dwoma
skórzanymi skrzydłami, które w kształcie trójkątnych żagli wznosiły się
na pokrytym gęstą łuską grzbiecie.
Groźny potwór, zapewne wypędzony przez wody ze swego łożyska
będącego gdzieś na tej górze, upuściwszy z paszczy trupa gramolił się po
91
chwiejących się kamieniach, z oczywistym przedsięwzięciem opanować
nasze schronienie, i my mieliśmy paść ofiarą jego okrucieństwa.
Uczułem niepodobieństwo bronić się przed nim orężem, lecz nie-
zgrabne i ciężkie jego poruszenia po najeżonej obruszonymi skałami i
prawie pionowej powierzchni podały mi inny rodzaj obrony. Przy po-
mocy Sajany zrzuciłem na niego ogromny kamień, luźno spoczywający
na brzegu pieczary. Strącona z miejsca bryła uniosła za sobą mnóstwo
innych kamieni pod nogi pleziosaura, a obalony smok zsunął się razem
z nimi w morze.
Pocałowaliśmy się czule z Sajaną winszując sobie nawzajem wyba-
wienia od tego niebezpieczeństwa; znowu byliśmy dobrymi przyjaciółmi
i nawet daliśmy sobie słowo nie kłócić się więcej.
Pozbywszy się nieproszonego gościa zbliżyliśmy się do trupa, którego
nam zostawił na pamiątkę swych odwiedzin. Któż wyobrazi sobie nasze
zdziwienie, gdy w tym trupie poznaliśmy szanownego Szimszika! On, jak
widać było, niedawno zginął, gdyż ciało jeszcze zupełnie było świeże.
Wyrzekłszy kilka ubolewających słów o jego śmierci postanowili-
śmy... głód męczył nasze wnętrzności!... postanowiliśmy zjeść go. Wzią-
łem za nogę astronoma i przywlokłem do pieczary.
Zdaje się, że człowiek ten był stworzonym umyślnie na moje nie-
szczęście! Tylko cośmy przystąpili do obejrzenia chudej jego tuszy, gdy
wspomniawszy o zdarzeniu pod łóżkiem, gdzie on, robiąc postrzeżenia
nad słońcem, zniweczył pierwsze zapały naszego szczęścia - znowuśmy
się pokłócili.
Sajana korzystała z tej okoliczności, aby mię dotknąć wyrzutami.
Trzeba jej tylko było pozoru, gdyż już jej się przykrzyło ze mną. Samot-
ność była zawsze dla niej zabijająca i potop zdawałby się dla niej bardzo
miłym, bardzo wesołym, gdyby mogła utonąć w dobrym towarzystwie,
pośród świetnych wielbicieli jej płci, którzy uprzejmie podaliby jej w
żółtych rękawiczkach ręce, aby zgrabniej zeskoczyć w przepaść.
Przenikałem na wskroś jej myśli i chęci i nagadałem jej tysiące twar-
dych prawd, od których ona zemdlała. Co za okropny charakter! Męczy
mię kaprysami podczas potopu! Jak gdybym nie dość zniósł przedpoto-
powych kaprysów! A wszystkiego przyczyną ten przeklęty Szimszik,
który i po śmierci nie daje mi pokoju! Miotany żalem, gniewem, wście-
kłością, rozpaczą porwałem małego astronoma za nogi i rzuciłem w mo-
rze. Zgiń, niegodziwy pedancie! Lepiej umrzeć z głodu jak psuć żołądek
92
chudą szkolną strawą przesiąkła atramentowymi sporami.
Starałem się jednak ulżyć cierpieniom mej żony. lecz odrzuciła moje
usługi. Przyszedłszy nieco do siebie płakała i nie chciała ze mną mówić.
Przyrzekłem sobie nadal nie przeszkadzać jej smutkowi. Odwróciliśmy
się jedno do drugiego i tak siedzieliśmy przez parę godzin. Przyjemne
przepędzenie czasu wpośród dogorywającego potopu!
Tymczasem głód doprowadził mię do ostateczności. Kąsałem samego
siebie!
- Sajano! - zawołałem, zrywając się z kamienia, na którym siedzia-
łem zadumany. - Sajano, patrzaj, woda już zatopiła wchód do pieczary.
Spojrzała się na otwór obumarłymi, skamieniałymi oczami.
- Czy widzisz tę wodę, Sajano? - dodałem, wyciągając do niej rękę. -
To nasz grób!
Ona ciągle jeszcze patrzyła strasznie, osłupiałe, milcząc, jakby nic nie
widziała.
- Ty mi nie odpowiadasz, Sajano?
Krzyknęła dzikim głosem, rzuciła się w me objęcia i mocno, mocno
przycisnęła mnie do piersi. Konwulsyjne to objęcie trwało kilka minut i
nagle osłabło. Głowa jej spadła wznak na moje ręce. Z rozkoszą zatopi-
łem wzrok mój w oczy lubej i długo nie mogłem się nasycić tym wido-
kiem.
Widziałem wewnątrz jej zemdlałe bicie ognistej namiętności, samo-
lubstwa; widziałem przez suche szkło oczu nieszczęsnej, jak w jej duszy,
na kształt czarnoksięskich cieni na płótnie, przechodziły mdłe obrazy
wszystkich jej z porządku wielbicieli. Wtem zdawało mi się, że w tej licz-
bie przemknął się i mój obraz. Łzy mi trysnęły z oczu; kilka ich padło na
jej usta, a ona z chciwością je połknęła, aby ukoić głód. Biedna Sajana!
Złączałem me usta z jej ustami szczerym, serdecznym pocałowaniem
i przez chwilę zostawałem bez przytomności w tym położeniu. Gdym się
oderwał, ona już była zimna jak marmur... Już nie istniała! Cały dzień
płakałem nad jej trupem. Biedna Sajana... Któż ci przeszkadzał umrzeć
na łonie prawdziwej miłości? Tyś nie znała tej czułej i rozkosznej na-
miętności!... Nie, tyś jej nie znała, i urodziłaś się kobietą tylko przez
pychę. Kochałem ją i teraz jeszcze, tak jak wtenczas, kiedyśmy po raz
pierwszy przysięgali kochać się do grobowej deski...
93
Okrywałem ciało jej pocałunkami namiętności... Wtem uczułem w sobie
paroksyzm głodu, a przywiedziony do wściekłości, zatopiłem chciwe
me zęby w białe ciało, które osypywałem całowaniami. Lecz upamię-
tałem się i ze zgrozą odskoczyłem do ściany. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Po lewej stronie wejścia
Woda zatrzymała się na jednym punkcie i wyżej nie wznosi się. Zjadłem
kokietkę! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
15 dnia szóstego księżyca woda znacznie opadła. Kilka wierzchołków
znów się pokazało z morza na kształt wysepek . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
19 dnia. Morze przy nowo północnym wietrze pokryło się gęstymi
bryłami lodu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
26 dnia. Dziś skończyłem wyrzynanie sztyletem na ścianach tej pie-
czary historii moich przygód.
28 dnia. Naokoło tworzą się lodowate góry. . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
30 dnia. Zimno coraz się wzmaga. . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
P.S. Marznę umier
. . . . . . . . „
Tymi słowy kończy się długi hieroglificzny napis w sławnej pieczarze,
nazywanej „Pisaną Komnatą”, i my tu zakończyliśmy nasze tłumaczenie.
Pracowaliśmy nad nim od rana do wieczora przez sześć dni. Wy-
potrzebowaliśmy dwa pudy świec i dwie ryzy „papieru, zażyliśmy i wy-
palili co niemiara tabaki i tytuniu, wymęczyliśmy się, znużyli, a mało co
nie zachorowali, lecz na koniec skończyliśmy.
Zeskoczyłem z rusztowania, doktor wstał zza stolika i zeszliśmy się
na środku pieczary.
On trzymał w ręku dwa skamieniałe ludzkie żebra i dzwonił nimi na
znak ukontentowania, mówiąc:
94
- Wiesz co, baronie, żeśmy wielkiego dzieła dokonali. Teraz już je-
steśmy nieśmiertelni i możemy choćby zaraz umierać. Oto są kości
przedpotopowego małżeństwa. To kość kobieca, w tym nie ma żadnej
wątpliwości. Słuchaj, jak dzwoni, gdy się w nią uderzy kością męską...
Szanowny Szpureman zachwycał się kośćmi, pieczarą, napisem i tłu-
maczeniem. Ja ożywiony byłem tymże uczuciem, rozważywszy ważność
odkrycia, które los pozwolił nam uskutecznić w najodleglejszej i rzadko
kiedy przystępnej stronie północy; nie byłem jednak kontent ze stylu
tłumaczenia. Napomknąłem o koniecznej potrzebie poprawienia go
wspólnymi siłami, w Jakucku, podług reguł retoryki profesora Toł-
maczewa, i przysypać do niego z kilka pudów przedpotopowych za-
imków ten i onże, bez których nie ma u nas szczęścia, wykrętu ani
ozdobnej prozy.
- Uchowaj Boże! - zawołał doktor. - Nie trzeba zmieniać ani jednej
litery. Jest to styl hieroglificzny - prawdziwy egipski.
- Przynajmniej pozwól dodać kilkadziesiąt odkopanych, skamienia-
łych przyimków, wyżej wspomniany, rzeczony itd., które dziwnie uszla-
chetniają opowiadanie i robią je godnym ust Dumnego Diaka.
Szpureman i na to nie przystał.
Przymuszony byłem dać mu słowo, że bez niego nie dotknę piórem
żadnego wiersza w tym tłumaczeniu.
- Lecz co myślisz o treści napisu? - zapytałem.
- Myślę - odpowiedział poważnie - że jest nieocenioną tak dla nauk,
jak i dla całego ucywilizowanego świata. Bo wyjaśnia i dowodzi wiele
ciekawych i dotychczas jeszcze nie rozstrzygniętych zagadnień. Najprzód
masz pewną, jasną, prawdziwą, dotychczas jedyną naukę o tym, co się
dzieje podczas potopu, jak on się powinien odbywać, i czego się wystrze-
gać należy w podobnym zdarzeniu. Teraz obaj wiemy, że nie ma nic
niebezpieczniejszego. . .
- Jak się żenić przed samym potopem - podchwyciłem.
- Nie - odpowiedział doktor - jak być zakochanym w przed-
potopowej, czyli odkopanej żonie, uxor fossilis, seu antediluviana. Jest
to cudowny rodzaj kobiet! Co za niesłychane kokietki! Przeznam się, że
po powrocie do Niemiec miałem zamiar ożenić się z jedną młodą, śliczną
panną, którą dawno kocham, ale teraz... uchowaj Boże... i myśleć o tym
nie chcę.
- Czegóż się boisz? - zapytałem. - Teraźniejsze żony wcale nie są po-
dobne do przedpotopowych.
- Jak to, czego się boję? - zawołał doktor. - A jeżeli ożeniwszy się
95
będę zakochany w mej żonie, a nagle spadnie z nieba kometa, zdarzy się
potop? Wszak wtenczas żona moja, żeby nie wiem jak cnotliwa była,
koniecznie musi stać się przedpotopową?
- Prawda - powiedziałem, uśmiechając się. - Moja przenikliwość nie
posuwała się tak dalece i bynajmniej nie przyszło mi na myśl podobne
zdarzenie.
- Ależ, kochany baronie - dodał mój kolega. - Uczony człowiek, to
jest uczony mąż, powinien wszystko przenikać i wszystkiego się obawiać.
Znając zoologię i porównawczą anatomię, w całej rozciągłości pojmuję
nieszczęśliwe położenie autora tego napisu. Wiadomo, że do potopu, co
tylko istniało na świecie, było dwa, trzy, dziesięć razy większe aniżeli
teraz; na ziemi znajdowały się zwierzęta jak megateriony, których żebro
było grubsze i dłuższe od masztu naszego statku. Weźże megateriona za
wzór i wystaw sobie wszystko w naturze w tej proporcji, a wtenczas
zobaczysz jak okropne, kolosalne, olbrzymie musiały być przedpoto-
powe kaprysy, przedpotopowe zdrady i ……. i …… i wszystko przedpoto-
powe. Ale wróćmy do napisu. Po wtóre: napis ten potwierdza zupełnie
wszystkie przyjęte teraz teorie o wielkich zburzeniach ziemskiego okrę-
gu. Po trzecie: jasno wykazuje, że cywilizacja egipska jest najstarożyt-
niejszą i niegdyś rozszerzała się po całej prawie ziemi, a osobliwie kwit-
nęła w Syberii; że wiele nauk jak astronomia, chemia, fizyka i inne już
wtenczas, to jest przed potopem, były posunięte w tych stronach do do-
skonałości; że przedpotopowi ludzie byli bardzo rozumni i uczeni, ale
wielkie szarlatany itd., itd. Ten napis wszystko to dobrze objaśnia. Nie
zataję ci jednakże, baronie, jednej wątpliwości, która...
- Jakiej wątpliwości? - zapytałem niespokojnie, przypuszczając, że
on może powątpiewa o zasadzie moich hieroglificznych wiadomości. -
Tej, że to nie jest opis ogólnego potopu?
- O, co się tycze tego, zupełnie się z tobą zgadzam!
- Jest to podług mego zdania historia jednego z cząstkowych po-
topów, których, jak wiadomo, było kilka w różnych częściach świata.
- I ja tak myślę.
- Słowem, jest to historia syberyjskiego, domowego potopu.
- I ja tak myślę.
- Zawsze jednak jest to niepospolita historia!...
- I ja tak myślę.
Kazaliśmy rzemieślnikom natychmiast zebrać rusztowanie, kości i
96
przygotować się do niezwłocznego wyjazdu, gdyż u nas wszystko już było
wyjaśnione, zdecydowane i skończone.
Żeby jednak nie opuścić Niedźwiedziej wyspy bez przyjemnego na
przyszłość wspomnienia, kazałem przynieść dwie ostatnie butelki szam-
pańskiego wina, które kupiłem w Jakucku, i wypiliśmy je we dwóch w
„Pisanej Komnacie”.
Pierwszy toast był jednogłośny, na cześć podróży uczonych, którym
rodzaj ludzki winien tyle pożytecznych odkryć. Za tym poszły drugie.
- Teraz wypijemy za zdrowie uczonych, dobrych, pracowitych Niem-
ców - rzekłem memu koledze, nalewając drugi kieliszek.
- A teraz za zdrowie wielkiej, wielowładnej, gościnnej Rosji - po-
wiedział grzeczny kolega, także udając się do butelki.
- Niech żyją potopy! - zawołałem.
- Niech żyją hieroglify! - zawołał doktor.
- Niech kwitną porównawcza anatomia i wszystkie rozsądne teorie!
- zawołałem.
- Niech kwitną wszyscy uczeni badacze, Niedźwiedzia wyspa i białe
niedźwiedzie! - zawołał doktor.
- Długie życie megalosaurom, megaloniksom, megaloterionom,
wszystkim megalo-bydlętom i megalo-zwierzętom!! - krzyknąłem przy
ósmym kieliszku.
- Wszystkim rudym mamutom, mastodontom, tłumaczom i egipto-
logom długich lat!! - krzyczał na pół pijany naturalista przy dziewiątym.
- Wiwat Szabachubosaar!! - wrzasnęliśmy oba.
- Wiwat prześliczna Sajana!!!
- Hura przedpotopowe kokietki!!!
- Hura Szimszik, kopalny doktor filozofii, hura, hura!!!
Postawiliśmy próżne butelki i kieliszki pośrodku pieczary i poszliśmy
na dół. Ja jako tako spełzłem z góry bez cudzej pomocy. Szpuremana
rzemieślnicy przynieśli razem z drążkami. Uczona podróż odbyła się z
całą formalnością.
Z niecierpliwością oczekiwaliśmy chwili powrotu do Europy z na-
szym napisem, aby się pysznić zdziwieniem uczonego świata i czytać
górne pochwały dla nas, pochwały we wszystkich dziennikach. Na nie-
szczęście silny przeciwny wiatr nie dozwalał nam wyjść z zatoki i przy-
muszeni byliśmy zostać jeszcze przez trzy doby, nudząc się nieskończe-
nie bez zatrudnienia i bez szampańskiego wina. Czwartego dnia rano po-
strzegliśmy statek płynący do nas w kierunku od Małej wyspy.
97
- Czy to tylko nie Iwan Antonowicz? - zawołaliśmy oba jednogło-
śnie. - Zapewne to on! Jaki grzeczny!
- Byłoby nam bardzo przyjemnie widzieć się z kim w tym miejscu,
pośród nieśmiertelnych naszych odkryć. Nieprawdaż, doktorze?
- Jawohl! Moglibyśmy mu udzielić wielu pożytecznych wiadomości.
Koło południa statek wszedł do zatoki.
Rzeczywiście był to Iwan Antonowicz ze swą probierską igłą. Jako
gospodarze wyspy, pod nieobecność białych niedźwiedzi, przyjęliśmy go
na brzegu śniadaniem. Po wypiciu dwóch przedśniadaniowych kielisz-
ków wódki i przekąsiwszy chlebem umoczonym w samym źródle soli,
solniczce, zapytał nas, czyśmy zadowoleni z naszej wyprawy na wyspę
Niedźwiedzią.
- Jak tylko można najlepiej! - zawołał kolega Szpureman. - Zebrali-
śmy obfity plon samych najważniejszych i nowych dla nauk faktów. A
pan coś zrobił przy ujściu Leny?
- Wypełniłem moje zlecenie - odpowiedział skromnie - i spo-
dziewam się, że względna zwierzchność oceni moje starania i trudy.
Obejrzałem prawie całą tę krainę i znalazłem ślady złotego piasku.
- Wiedziałem o tym jeszcze przed przybyciem, że pan tam znajdziesz
złoty piasek - powiedział doktor z imponującym uśmiechem.
- Jakże pan mógł o tym wiedzie? - zapytał Iwan Antonowicz.
- Już to mnie tylko wiadomo! Znajdziesz tam jeszcze brylanty, rubi-
ny, szmaragdy i wiele innych osobliwości. Ja nie tylko wiem, że one tam
są, ale nadto mogę powiedzieć panu z pewnością, kto je tam położył, i
w którym roku.
- Na miłość Boga, powiedz mi pan! - zawołał Iwan Antonowicz z wi-
doczną ciekawością. - Natychmiast zdam o tym raport do komendy.
- I owszem! Narzucał ich tam kometa przy swoim rozbiciu się - po-
ważnie objawił mój przyjaciel.
- Kometa? - zapytał zdziwiony oberbergprobirmajster siódmej kla-
sy. - Jaki kometa!
- Tak, tak, kometa - powiedział doktor - który spadł na ziemię ze
swoją bryłą i atmosferą 11.879 roku, 17 dnia, piątego księżyca o godzi-
nie piątej po południu.
- 11.879 roku mówisz pan? - przydał urzędnik, spojrzawszy ogrom-
nymi oczami. - Jakiej ery, to jest jakiej chronologii?
- To było przed potopem - powiedział obojętnie doktor. - Ery
barabińskiej.
98
- Ery barabińskiej - powtórzył Iwan Antonowicz, zupełnie zmiesza-
ny od tylu uczonych faktów. - A... wiem... to u nas na Syberii nazywa się
Barabińskim stepem.
Nie mogliśmy się wstrzymać od śmiechu. Tryumfujący niemiecki Ge-
lehrter, ulitowawszy się nad niewiadomością poczciwego Syberyjca,
wyjaśnił mu z życzliwą uprzejmością, że teraźniejszy Barabiński Step, w
którym żyją Buriacy i Tunguzi, jest zapewne tylko ostatkiem sławnej,
bogatej, ucywilizowanej, przedpotopowej monarchii nazywającej się
Barabią, gdzie ludzie jeździli na mamutach i mastodontach, jedli kotlety
z anoploterionów, serdelki i kiełbasy z astrakoterionów, pieczyste z lo-
fiodontów, z solonymi bananami zamiast ogórków, i żyli po 500 i więcej
lat. Iwan Antonowicz nie mógł na to nic odpowiedzieć i wypił jeszcze
kieliszek wódki.
- Czy wiesz, kochany panie Iwanie Antonowiczu - wołał Szpureman
filuternie spoglądając na mnie - że niegdyś w jakuckim obwodzie we
wszystkich kancelariach pisali egipskimi hieroglifami tak zręcznie i
prędko jak teraz zwyczajnymi literami? Pan nic o tym nie słyszałeś?
- Nie zdarzyło się - odrzekł urzędnik.
- A my znaleźliśmy egipskie hieroglify nawet na tej wyspie. Wszyst-
kie ściany „Pisanej Komnaty” pokryte są nimi z dołu do góry, pan nie
wierzysz?
- Wierzę!
- Jeżeli pan sobie życzysz, pójdziemy razem do pieczary nacieszyć.
się wspólnie cudownym odkryciem.
- Bardzo chętnie.
- Pan pewno nigdy nie widziałeś egipskich hieroglifów?
- Jakoś nie zdarzyło się widzieć.
- Za to teraz zdarzy się, własnymi oczyma przekonasz się pan o ich
znajdowaniu się w północnych stronach Syberii.
Wstaliśmy, aby przygotować się do drogi.
- Iwanie Antonowiczu - zawołaliśmy oba, żartując z jego niedowiar-
stwa - nie zapomnij na miłość Boga wziąć swojej próbnej igły.
- Mam ją zawsze przy sobie - odpowiedział spokojnie. - Idziemy.
Stanąwszy już w pieczarze, we dwóch zatrzymaliśmy się na środku,
zostawiając mu samemu opatrywanie ścian. Obszedł naokoło całą kom-
natę, przytknął nos do każdej ściany, zadarł głowę do góry, obejrzał z
uwagą sklepienie i wrócił do ścian. Czytaliśmy na jego twarzy zdziwienie
połączone z jakąś mineralogiczną radością i trącaliśmy jeden drugiego
99
ze zdradliwym ukontentowaniem, ciesząc się jego wrażeniem. Poprawił
świecę w latarni i znów obszedł naokoło komnatę. Myśmy przez cały
czas milczeli.
- Tak! To rzecz bardzo ciekawa! - zawołał na koniec szanowny ober-
bergprobirmeister pukając palcem o ścianę. - Ale gdzie hieroglify?
- Jak to, gdzie hieroglify? - zawołaliśmy chórem. - Czyż pan ich nie
widzisz?! Oto tu, tu... tu... i tu! Całe ściany są nimi porysowane!
- Czyżby to były hieroglify?! - powiedział przeciągłym głosem zdzi-
wiony Iwan Antonowicz. - To krystalizacja stalaktytu znanego wśród
nas, mineralogów, pod imieniem hieroglificznego.
- Co? Jak?!... Stalaktytu?! - krzyknęliśmy z zapałem. - To nie-
podobna!
- Proszę mi wierzyć - dodał z zimną krwią Iwan Antonowicz - że to
jest stalaktyt i to stalaktyt bardzo rzadki. Znajduje się go tylko w krajach
zbliżonych ku biegunom i najprzód został odkrytym w jednej pieczarze
na wyspie Grenlandii, potem znaleziono go w jaskiniach Kalifornii.
Działaniem mocnego zimna, które zazwyczaj towarzyszy jego krystaliza-
cji, rysuje on się po ścianach pieczar w różne dziwne kształty, mające
podobieństwo do krzyżów, trójzębów, półokręgów, kul, linii, gwiazd,
zygzaków i innych fantastycznych figur. Można nawet przy małej pomo-
cy imaginacji odróżnić dosyć naturalne obrazy wielu przedmiotów, do-
mowych sprzętów, kwiatów, roślin, ptaków i zwierząt. W tym stanie,
podług Haylanda, rzeczywiście przypomina egipskie hieroglify i stąd też
dostał nazwisko od mineralogów hieroglificznego, czyli malowniczego.
W Grenlandii długo miano je za runiczne napisy, a w Kaliforni dotych-
czas krajowcy są przekonani, że w rysach tego minerału zawarte są ta-
jemnicze wyrocznie ich bogów. Hill podróżując po północnej Ameryce
skopiował całą ścianę jednej jaskini, która była pokryta rysami krystali-
zacji stalaktytu, aby dać czytelnikom jasne pojęcie o tej dziwnej igraszce
natury. Pokażę panom to dzieło, skąd przekonacie się, że to jest nic wię-
cej jak tylko stalaktyt, szczególny rodzaj soplastych kamieni, postrzeżo-
ny w znanej jaskini na wyspie Paros i w egipskich grotach Samun. Kry-
stalizacja polarnego śniegu przedstawia jeszcze dziwniejsze widowisko
co do różnorodności figur i niepojętej sztuki rysunku...
Byliśmy porażeni tym niespodziewanym wypływem kamiennej uczo-
ności... górniczego urzędnika. Mój przyjaciel Szpureman słuchał go w
100
zupełnym osłupieniu, a gdy Iwan Antonowicz skończył swą okropną
dysertację, wymówił tylko długie na pół łokcia Jaaaaaa!... A ja zacząłem
gwizdać ulubioną piosnkę: „Czymże ciebie obraziłam...”
Oberbergprobirmajster siódmej klasy natychmiast wyjął z kieszeni
swoje instrumenta i począł łamać nasze hieroglify mówiąc, że mu bardzo
przyjemnie znaleźć tu ten ladaco, zdradliwy, niesumienny minerał, gdyż
u nas w Rosji, nawet w Petersburgu, dotychczas nie ma żadnego wzoru
malowniczego stalaktytu, za przysłanie którego on spodziewa się ode-
brać pochlebne po komendzie podziękowanie.
Podczas tej roboty obaj z doktorem, rozczarowani tak nieprzyjem-
nym sposobem, staliśmy w dwóch przeciwległych końcach pieczary,
strasznie spoglądając na siebie i bojąc się zbliżyć ku sobie, aby w pierw-
szym impecie gniewu, oburzenia, żalu nie połknąć jeden drugiego.
- Baronie! - powiedział.
- Co takiego? - odpowiedziałem.
- Jakżeś tłumaczył te hieroglify?!
- Tłumaczyłem je podług Szampoliona: każdy hieroglif to albo litera,
albo metaforyczna figura, albo litera i figura, albo ani litera ani figura, a
tylko upiększenie pisma, jeżeli sensu nie ma czytając literami...
- Nawet słyszeć nie chcę o takiej teorii odczytywania! - zawołał na-
turalista. - To urąga zdrowemu rozsądkowi. Pan mnie oszukałeś!
- Mości panie! Nie mów mi tego, bo - przeciwnie - pan mnie oszuka-
łeś! Kto z nas pierwszy powiedział, że to hieroglify? Kto ułożył teorię dla
objaśnienia, jakim sposobem egipskie hieroglify zabrnęły na Niedźwie-
dzią wyspę? Pan byłeś przyczyną, że ja przesiedziałem sześć dni na rusz-
towaniu, straciłem czas i pracę, przetłumaczyłem z taką starannością to,
co nie zasługiwało na najmniejszą nawet uwagę!
- Powiedziałem, że to hieroglify dlatego, żeś mi zawrócił głowę
swym Szampolionem - mówił doktor.
- A ja widziałem w nich historię potopu dlatego, żeś mi zaprzątnął
głowę swymi teoriami o wielkich zaburzeniach ziemi - odpowiedziałem.
- Chciałbym jednak wiedzieć - dodał doktor - jakim sposobem wy-
prowadziłeś sens, tłumacząc prostą igraszkę natury?
Na co, rozumie się, odpowiedziałem doktorowi:
- Nie moja w tym wina, że z głupich igraszek natury, według grama-
tyki Szampoliona, można wywieść sens dość prawdopodobny!
101
- Niech i tak będzie! - zawołał doktor. - Przyznam się jednak otwar-
cie, że gdyś mi dyktował swe tłumaczenie, nie wierzyłem ani jednemu
twemu słowu. I zaraz postrzegłem, że w tej bajce kryje się mnóstwo
niepodobieństwa i niezgodności...
- A jednak zachwycałeś się nimi, póki potwierdzały twoją teorię.
- Ja? - zawołał doktor. - Zupełnie nie!
- A kto do tekstu tłumaczenia mego dodawał różne wyjaśnienia i
przypiski? - zapytałem z gniewem. - Pan chciałeś nawet Hoffrata
Szimszika przedstawić na członka do Getyngskiego uniwersytetu!
- Baronie, zażyjesz tabaki?
- Ja tabaki nie zażywam.
- Przynajmniej oddaj mi to tłumaczenie; całe pisane jest moją ręką.
- Nie dam. Ja je wydrukuję wraz z twymi przypiskami.
- Fuj, baronie! - powiedział Szpureman z powagą nie do na-
śladowania. - Podobnego rodzaju żarty nie uchodzą między takimi jak
my uczonymi.
Na drugi dzień opuściliśmy wyspę Niedźwiedzią. Wróciliśmy do
ujścia Leny, a stamtąd do Jakucka. Podróż nasza była nieszczęśliwa;
wytrzymaliśmy silną burzę, cały czas walczyliśmy z lodami, które po-
kryły całe morze i ujście Leny. Odmroziłem sobie nos.
Oswobodziwszy się od Szpuremana, dałem sobie słowo nie przed-
siębrać już nigdy uczonych podróży.
1858
1. Przeprawa z ziemi na księżyc
[...] Uniesiony nad ziemię w pół odurzonym stanie, przez długi czas
nie widziałem nawet, co się ze mną dzieje; tylko jakieś uczucie lubości,
często mnie owładujące i we śnie, gdy myślą przelatuję po niebieskich
przestworach, towarzyszyło mi i wzmagało się w miarę jakem się oddalał
od padołu ziemskiego, na którym tyle złego doznałem. Smutki, troski i
kłopoty zlatały ze mnie równocześnie z płatami mego ziemskiego ubioru,
tak jak gdyby skutkiem tarcia o atmosferę otaczającą ziemię. Z każdą
chwilą robiło mi się lżej na ciele i na sercu i myśl, wprzódy ciężko się
wlekąca po ziemi tak jak żółw po piasku, zaczęła bujać z każdą chwilą
swobodniej w eterycznych przestworach, a nareszcie znękana uczuciem
dawno niedoświadczanym własnego szczęścia, usnęła w słodkiej wiedzy,
że się przybudzi jeszcze szczęśliwiej, do jeszcze milszej rzeczywistości.
Nie mogę powiedzieć, jak długo trwał ten stan lubego odrętwienia,
czyli raczej jak długo mi się zdawało, że trwał; czy to była chwila, czy
wiek cały, tego nie wiem; nie pragnąłem przebudzenia i nie lękałem się
go, żyłem jednostajnym uczuciem szczęścia niewiadomego mi z przy-
czyn, krążąc, jak mi się zdawało, około siebie i w własnej swej atmosfe-
rze, tak jak atomik niebieski, zbliżając się jednakże do jakiegoś
103
niewidzialnego centrum, ale nic nie widząc i nie pragnąc żadnego wido-
ku...
Potem zaczęła się znów inna faza istotności: zmysły powoli prze-
budzały się ze snu jeden za drugim. Naprzód słuch wstępować zaczął w
życie uczuciem jakichś harmonii, brzmiących jednostajnie z matema-
tyczną regularnością i tak lubych, pięknych jak wibracje tysiąca diamen-
towych dzwonów zawieszonych na kopule nieba.
Następnie ocknął się wzrok, uczuciem miłego niebieskawego światła,
napełniającego duszę anielskim pokojem i tak rzewną pobożnością, że
ręce złożyłem do modlitwy i pławiąc się w słodkim lazurze, śpiewałem
hymn dziękczynienia.
Miliona heliotropów zapach i uczucie czystych anielskich pieszczot
rozeszły się po całym moim ciele i całkiem je przejęły wonią i miłością
do wszystkiego, co było, co jest i co będzie. Z białej aksamitnej skóry
mojej pryskały miłe iskierki elektryczne niby brylantowe bąbeleczki, a za
każdym potarciem rąk sypały się iskrzące ognie, ulatujące w kształcie
miłych śpiewających koliberków w przestrzeń.
Z zachwytu przelatywałem w zachwyt. Jutrzenka się ukazała i całe
obłoki z rubinów i róży przelatywały około mnie, witając z serdecznym
uśmiechem po imieniu:
- Witaj! Witaj, gościu Serafinie pomiędzy duszy twojej braćmi!
Potem znów nastała ciemność, tylko pod sobą zobaczyłem dużą, jak
całe województwo, świecącą gwiazdę, na której powierzchni roiły się w
kształcie barw w kalejdoskopie światła, barwy, głosy, zapachy, czucia i
smaki.
Inna gwiazda daleko mniejsza, lecz świetna jak argandzkie światło,
krążyła około tej wielkiej gwiazdy, która ciągle się powiększając traciła
na blasku i nareszcie rozpłynęła się w niedościgłym dla oka widnokręgu,
w ciemnych obszarach nocy. Tylko miriady świec, lamp i krążących
latarni zajaśniały na ciemnym widnokręgu pode mną.
Już teraz pojąłem, że jestem w atmosferze otaczającej jakąś planetę.
- Ach Boże! Może to ziemia, na której się rodziłem i tylu zmartwień
doświadczyłem! - zawołam składając ręce do pacierza i zalewając się
gorzkimi łzami.
Nie! To nie była ziemia!
Słyszę w powietrzu głos jak gdyby człowieka, czyli raczej żołnierza,
komenderującego wojskiem. Słyszę huk bębna i wrzaskliwy głos trąbki.
104
Nadbiega jakiś hufiec żołnierzy w seledynowych mundurach, z różowy-
mi wyłogami, w szklistych hełmach, z błyszczącymi karabinami i pała-
szami. Oto patrol żandarmerii, nie pieszej, nie konnej, lecz skrzydlatej,
takiej jakiej u nas nie ma i nie było.
Spostrzegli mnie i wołają; zapewne pytają: „kto leci?”.
Ja odpowiadam na chybił trafił: „swój”.
Oni jeszcze wołają, zapewne każą mi się zatrzymać, ale ja przy naj-
lepszej woli nie mogę się zatrzymać i ciągle spadam z szaloną szybkością
na dół, ku jakiemuś padołowi, na którym rozeznaję teraz morza, góry,
pola, piaski, jeziora, a nawet już miasta, wsie i rzeki.
Puszcza się za mną skrzydlaty patrol, ale dopędzić mnie nie może.
Więc komendant kazał dać ognia za uciekającym. Myślałem, że mnie
w drobne kawałki kule rozniosą, gdy zagrzmiały, jak orzech zgryzł,
wszystkie karabiny razem.
Gdzie tam! Obsypali mnie białymi liliami od stóp do głów i na tym
koniec, zaniechali pogoni.
O tak grzecznej żandarmerii nie miałem wyobrażenia.
Potem widziałem innych skrzydlatych ludzi, krążących tu i ówdzie, w
różnych kierunkach, samych lub w towarzystwie. Cały hufiec skrzyd-
latych dziewcząt wracał jak się zdaje ze szkoły do domu, pod pachą bo-
wiem miały kajety i książki, a tak szwargotały ciągle i głośno jak u nas.
Tylko innym dla mnie niezrozumiałym mówiły językiem.
Potem znów ryby różnej wielkości przesuwały się po powietrzu. Jed-
ne były tak duże jak jesiotry i na nich siedzieli pojedynczo starzy lub
kobiety dostojnej tuszy, którym widać siła skrzydeł nie wystarczała, i na
innych znów dużych jak wieloryby siedziało po kilkudziesięciu ludzi
różnej płci, rozmaitego stanu i wieku, pomiędzy którymi byli i ludzie bez
skrzydeł, nędznie w długie suknie ubrani, po większej części z brodami.
Widać, że te wieloryby były rodzajem omnibusów, popychanych kilku-
nastu skrzydłami z płótna, ludzie zaś kierujący tymi omnibusami mu-
sieli ciężko pracować siłą własnych skrzydeł.
Wszystko to tylko migało przed mymi oczyma, leciałem pionowym
kierunkiem ku jakiemuś padołowi i kilku razy o mało nie zawadziłem o
owe ryby.
Wreszcie spostrzegłem wyraźnie, że spadam na jakieś duże, okazałe i
rzęsisto oświecone miasto, i że okna wszystkich domów tego miasta
wychodzą na dach, tworząc nie do opisania pyszną łunę światła.
105
Teraz zacząłem naprawdę myśleć o swym karku i ciężkim westchnie-
niem poleciłem się Bogu. Doszedł mnie natychmiast głos z padołu, jak
gdyby przez tubę marynę
1
wypchnięty:
- Nie bój się niczego, Serafinie!
marynarską
Natychmiast też jakaś siła odpychająca, działająca przeciw sile przy-
ciągającej, zwolniła mój bieg tak skutecznie, że z każdą chwilą wolniej
spadałem. Nareszcie tak leciuchno szybowałem przez warstwy powiet-
rzne, że wszelka obawa ustąpiła z mej duszy i przypatrzeć się mogłem
swobodnie temu, co się pode mną na ulicach miasta działo. Ludzie krą-
żyli po nich piechotą, pomagając sobie w biegu skrzydłami tak jak stru-
sie.
Pode mną w środku wielkiego ogrodu, wielki gmach z dużą wieżą,
pokrytą kopułą z jednego kawała szkła. W tym obserwatorium siedział
jakiś skrzydlaty Jegomość, w szlafroku i ze szlafmycą na głowie, i spo-
glądał na mnie w powietrze, dając mi rękoma i skrzydłami oznaki rado-
ści i przychylności.
Nareszcie kopuła szklana odsunęła się jak na osi bocznej od wieży i ja
zstąpiłem wolno i wygodnie.
2. Dom doktora Gerwida na księżycu
- Witajże mi Serafinie, synu ziemi, na gruncie księżyca i w mie-
szkaniu twego przyjaciela, doktora Gerwida - rzecze w polskim języku z
rozjaśnioną twarzą ów Jegomość, przyciskając mnie rękoma i skrzy-
dłami do serca, z radości bijącego.
Mnie samemu wystąpiły łzy z radości, słysząc moją mowę rodzinną i
z tak szczerą serdecznością będąc powitany. Zdawało mi się, że znam
tego czerstwego staruszka od lat tysiąca, a przecież po raz pierwszy w
życiu go widziałem.
- Ach przecież! Przecież od tylu lat tu cię przyciągałem wszelkimi fi-
zycznymi i chemicznymi sposobami i dopiero teraz udało mi się ciebie
sprowadzić - rzecze dalej mieszkaniec księżyca, sadzając mnie na kana-
pie i podając szlafrok i pantofle, abym się oblókł.
Teraz dopiero spostrzegłem, że żadna część ubioru na mnie nie pozo-
stała i niemało się zawstydziłem.
106
Zaraz też mój gospodarz, widząc mnie zażenowanego, przykrył wieżę
kopułą i zaciągnął na nią pokrycie z woskowanego płótna.
Jeszcze nie mogłem przemówić słowa ze wzruszenia, gdy naraz spo-
strzegłem, że razem z ubiorem zgubiłem miniaturę Malwiny zawieszoną
na mojej szyi.
Zacząłem płakać, lamentować i narzekać wniebogłosy i przedstawiać
gospodarzowi, że się bez tej miniatury żadnym sposobem obejść nie
mogę.
- Dobrze, dobrze, mój Serafinie, ta miniatura będzie ci z pewnością
wrócona, jeśli jej żądasz, za godzinę - odpowie mi doktor Gerwid z wyra-
zem uczciwym w twarzy i skrobiąc się skrzydłem cokolwiek kłopotliwie
po głowie już cokolwiek szpakowatej. A i skrzydła miał także szpakowa-
te, w niektórych miejscach już siwe.
- Czy za godzinę zażądam mej miniatury, jedynej rzeczy przypo-
minającej mi od lat siedmiu, że kiedyś byłem szczęśliwy i kochany na tej
ziemi, która mi potem wskutek zawodów i zmartwień tak zbrzydła??..
Kolego! Czymże zastąpić zdołam tego świadka ubiegłych uniesień, tyle
mi nadziei rokujących? Ciągle i bezprzestannie tęsknić będę do mej mi-
niatury i pokoju ci nie dam ani na chwilę; ty wiedzieć musisz, gdzie się
podziała w ciągu tej podróży z ziemi na księżyc.
- Może i wiem, mój bracie Serafinie i nie chciałbym cię obedrzeć z
tego, co ci najmniejszą przyjemność sprawić może na księżycu. Lecz
przede wszystkim opowiedz mi, kolego, chociaż w krótkości, życia twego
na ziemi spędzonego koleje...
- Jak to? Ranę jeszcze nie zagojoną chcesz rozdrapywać, doktorze?
- By z niej wyrwać grotu zatrutego jeszcze pozostałe ułomki; rana
zagoi się potem sama z siebie, na zawsze.
- Jakoś przekonywująco brzmią twoje rady, o miły, skrzydlaty ko-
lego; niechże więc tak będzie, zdobędę się na odwagę i raz jeszcze myślą
wrócę do ubiegłych na padole ziemskim czasów, których ślady pozostały
mi w duszy tak głęboko wyryte.
3. Opowiadanie doktora Serafina
- Urodziłem się w Polsce, w małym, lecz przedziwnie położonym
mieście, dzieckiem tak słabym, że mi ani lekarze, ani doświadczone są-
siadki długiego nie rokowały życia. Wzrastałem w uczuciu własnej bez-
silności, bolejąc i ból zadając rodzicom, i już w kolebce, w której długo
107
pozostawałem, przykrość mej istotności uczułem dotkliwie.
Tęskniłem do śmierci. Nie! Nie do śmierci tęskniłem, tylko do innego
życia, bo zdaje się, że już w niemowlęctwie wierzyłem w wieczność du-
szy, którą Bóg mi wlał, mnie, o nią nie proszącemu, lecz w posiadaniu jej
uporczywie trwać chcącemu.
Potem wiedziałem już, co jest śmierć; mojego małego braciszka Igna-
sia wywieźli w trumience i już nigdy nie wrócił, a ja płakałem długo i
tęskniłem do niego...
Wzrastałem jak owa zagraniczna roślina, dla której miłość i starania
rodziców były cieplarnią i długo, długo pasowałem się ze szkodzącymi
wpływami ziemi; dopiero coś w szóstym roku życia, po raz pierwszy na
własnych nogach, w towarzystwie ojca wyszedłem do naszego pysznego
parku i uczułem się wśród drzew okazałych, otulony ciepłym powie-
trzem wiosny.
- Czemu płaczesz, Serafinie? - spyta ojciec, widząc łzy w moich
oczach.
- Bo mi miło ojcze, tak miło, jak nigdy w życiu nie było; ach te liście,
te kwiaty, ten zapach i to ciepło! Jakże to wszystko miłe i piękne! Czy
tak zawsze pozostanie, ojcze?
- Nie, mój synu! Wszystko się zmienia na tej ziemi, rozkosz nigdy
długo nie potrwa na niej, ale jej uczucie powraca i kiedyś, później, na
innym świecie, nigdy z duszy naszej nie zniknie.
Uwierzyłem w zdanie ojca, który nigdy nie kłamał i słowa jego wryły
mi się na zawsze w serce.
Moim pierwszym nauczycielem był bakałarz, filozof naturalny, ubó-
stwiający przyrodę i przy tym poeta, wykładający nawet tabliczkę mno-
żenia w obrazach. Przedziwny to był człowiek, doktorze Gerwidzie, to
prawdziwy ojciec mego rozumu...
- A jak się nazywał ten twój pierwszy nauczyciel, którego tak mile
wspominasz? - spyta mój gospodarz, rozczulony do łez nie wiem czemu
i ściskając mnie z rzewnością.
- Nazywał się Edwiger - odpowiadam także ze łzami w oczach.
- To jakieś nazwisko nie po słowiańsku brzmiące, o ile tu znamy z
języków ziemi - zarzuci doktor.
- Istotnie, był on cudzoziemcem, ale szczerze pokochał kraj, w któ-
rym znalazł pracę, chleb i szacunek. Niestety, nie pozostał w nim długo!
Umarł w moich rękach na astmę, nauczywszy mnie podstawy gruntow-
nej kilku języków i nauk przyrodzonych. Tak jest, doktorze, umarł w
moich ramionach, przygotowawszy mnie na śmierć swoją i zapewniając
108
mnie, że się kiedyś ujrzymy w lepszym świecie, zapewne na księżycu, do
którego przez całe swe życie tęsknił! O! Będę go szukać po całym księży-
cu i niezawodnie go znajdę.
- Alboż to ludzie przenoszą się po śmierci z jednej planety na drugą,
tak jak Panu Cyrano de Bergerac lub tobie, doktorze Serafin nie, udało
się przenieść za życia? - zarzuci mi Gerwid ruszając ramionami.
- Ba! Musi to być jednakże prawda, mój dobry nauczyciel Edwiger
nie chciałby mnie zawodzić; a potem słuchaj dalej, a przekonasz się, że
najlepsi moi przyjaciele niestety poumierali i obiecywali, że się kiedyś z
nimi połączę, zapewne na księżycu. Po stracie mego dobrego nauczyciela
dostałem zapalenia mózgu i o mało co nie umarłem. W majaczeniach
moich ciągle utrzymywałem, że widzę braciszka Ignasia u starego Edwi-
gera na księżycu. Gdym wrócił cokolwiek do zdrowia, zacny przyjaciel i
dawny kolega palestrowy mego ojca, pan Andrzej Poset, szlachcic kon-
tuszowy, do korda i do hajdy, jak to mówią, uwiózł mnie ze sobą na wieś
i kształcić kazał swemu dawnemu towarzyszowi, staremu panu Świdwie,
w jeździe konnej i w używaniu broni siecznej i palnej. Zmusił mnie do
zupełnej zmiany trybu życia, książki poszły cokolwiek na bok, górą jaz-
da, polowanie, kuligi, tańce, a nawet w potrzebie i toasty. Spodobał mi
się na koniec ten sposób życia, wskutek którego siła, odwaga i nigdy nie
doświadczona wesołość wstąpiły w ciało moje, dawniej tak wiotkie i
słabe. Dzielny, bogobojny, a przy tym wesoły, dzieci nadzwyczaj lubiący,
a na łacinie mocno kształcony, pan Andrzej był moim bożyszczem, w
którego się wpatrywałem jak młodzian ateński w Platona. Świdwa zaś,
stary, nieuczony, ale rzeźwy, przebiegły, do wszystkich psich figlów zaw-
sze gotowy olbrzym, był moją wyrocznią, z którą dzień w dzień po parę
godzin na polowaniu spędzić albo przynajmniej przegadać koniecznie,
musiałem. Ze szlachetnym Jegomościa o historii kraju i o wojnach, i to
najczęściej po łacinie, ze starym towarzyszem o polowaniu, stawianiu
sideł, o psach, koniach i jastrzębiach po polsku, ale taką polszczyzną,
Mospanie, jakiej już od dawna nie słyszę, jakiej się tajemnica może już
na zawsze zatraciła...
Nie mogłem mówić dalej, coś mi grdykę jak kleszczami ścisnęło.
Gerwid mnie owiał swoimi skrzydłami i drżące ręce mi uściskał.
- Rok cały tam u nich przesiedziałem, kochany, pielęgnowany, ba-
wiony. Boże drogi! Tak dobrze nigdy i nigdzie mi nie było; jeden starzec
wyrywał mnie drugiemu, strzegli mnie jak dwie kokosze kaczuchy przez
109
się wysiedziałej, a radej się puszczać na wzburzoną sadzawkę. Ale ojciec
przyjechał i widząc mnie silnym i zdrowym jak nigdy, zagnał mnie do
szkoły Wojewódzkiej, na gramatykę grecką, aby sobie odświeżyć nauki
od alfy do omegi. Wielki był lament po moim odjeździe w domu pana
Posta, a stary Świdwa...
Znowu mi kurcz gardło ścisnął, aż gorycz w ustach wystąpiła.
- I cóż Serafinie?... Stary Świdwa?...
- Może nie uwierzysz, skrzydlaty doktorze?... Stary Świdwa umarł z
tęsknoty do mnie, a przed śmiercią kazał mi powiedzieć, że się zobaczy-
my kiedyś, może na księżycu. O, Dobrodzieju, musi tu być gdzieś i stary
Świdwa, w pełni księżyca. Nie wiem, czy to było we śnie, czy na jawie,
czy też w stanie snojawy widywałem nieraz starego Świdwę z Ignasiem i
z Edwigerem, tego mi nie wygadasz z myśli.
- A cóż do diabła, z samymi tylko lunatykami się łączyłeś! - krzyknie
Gerwid oczywiście wzruszony i nadrabiający miną.
- Swój swego szuka, ojcze Gerwidzie. Cóż jest sympatia? To pociąg
tajemny, z przyczyn nam niewiadomy, lecz te przyczyny istnieć muszą;
Bóg. je zna dobrze i Jego aniołowie także. Ale dobry mój gospodarzu,
przyznać ci się muszę, iż czuję się cokolwiek wycieńczony. ..
- Ach! Może byś się czym pokrzepił? Dobrze i owszem, zaraz ci słu-
żę.
Mówiąc to doktor wydobył z paczki szmaragdowej małą trociczkę,
zapalił ją i postawił przede mną.
- To nazywasz pokrzepieniem? Jak to, u was nie piją wina? - spytam
zadziwiony.
- To jest trociczka, wydająca kwasoród, czyli tleń, jak go tu na-
zywamy; to tak dobrze, jak gdybyś wypił butelkę najlepszego szampana.
Tylko poczekaj chwilkę; może ci w głowę zajdzie, bo to strasznie mocne,
ale tym lepiej, opowiesz mi dalszy ciąg twej historii w mniej smutnym
tonie...
- Ach! Dalibóg prawda! Czuję się w istocie bardzo pokrzepiony; ja-
koś mi się weselej i milej robi na sercu. Bogu dzięki! Bo to, co mam do
opowiedzenia, to diabelnie smutne. Cha! Miłość! Rozpacz!
4. Miłość. Rozpacz
- No, dalej, mój gościu: elegię na takt szalonego alegretta! Pereant
qui crastina curant!
1
- krzyknie Gerwid, a ja wstałem z krzesła i prze-
chadzając się po pokoju, rzekłem:
Ci, którzy martwią się o przyszłość, krótko żyją.
- Cha! Niechże i tak będzie, zresztą nie może być inaczej, bo czuję
się pijany. Więc jestem w szkołach wojewódzkich, nieprawdaż? Za wcze-
śnie na świat przybyłem i wszystko w mym życiu przedwcześnie poczy-
nałem i kończyłem. Ba! Otóż w szesnastym roku życia, kończąc szkoły,
pokochałem się na zabój w najpiękniejszej pannie, jaka wówczas istniała
na świecie, powiadam ci na świecie, a nie w mieście, w obwodzie, w wo-
jewództwie, w królestwie lub na ziemi. Polki słyną z piękności, ta góro-
wała nad najpiękniejszymi, jak owa Kalipso nad swymi nimfami. Wyso-
ka, wysmukła, włosy blond, ale bałwaniące się i aż do stóp! W oczach
szafir, puszcza i lew! Na alabastrowych licach życie, uśmiech i duma,
usta zaś... Boże! Czemuż mi je dała raz skosztować? A czemuż potem
wyrzekły: zuchwałe popsute dziecko! Ale to wiedziała, że już do niej
należę na wieki i tego chciała, żebym do niej należał na wieki, i żeby z
mego serca płonął dla niej ogień westalski, nawet kiedy ona będzie żoną
innego, matką dzieci innego... Skrzydlaty Gerwidzie, czyś ty kochał?
- Jestem starym kawalerem, moja duszko - odpowie Gerwid z we-
stchnieniem.
- Więc kochałeś i nie zapomniałeś, żeś kochał. Kochałeś, byłeś za-
wiedziony i dlategoś się nie ożenił, i dlatego wiesz, żeś kochał. Żonaci
częstokroć zapominają, że kochali. Dzieci są to kliny, które miłość do
kobiety wybijają mężczyźnie z serca. Tak mówię, bo jestem pijany,
wściekły, bo kocham Malwinę do dziś dnia, bo nie jestem jej mężem.
Ach! I ona mnie kochać musiała, bo mi dała ukraść ten całus, mnie co-
kolwiek młodszemu od niej, bo mi powierzyła tajemnicę tego całusa nie
lękając się, żebym ją zdradził, pomimo tortur, które mi potem prawie
swawolnie zadawała, może umyślnie, by się paść widokiem męczarni mo-
ich. Nie! Nie dlatego! Umyślnie na to, by się rozkoszowała widokiem mocy
mej duszy. A potem, w chwili, gdy miała pójść za niego, za tego, co się
mienił być przyjacielem moim ... wiesz, co się stało, skrzydlaty Gerwidzie,
111
co siedzisz jak Pytia na swym trójnogu i wlepiasz we mnie ślepie drgając
twarzą jak stary zając; wiesz, co się potem stało? Otóż nie powiem ci
jeszcze nic z tego, aż zapalisz przede mną dwie trociczki, aż się zbydlę
twoim tleniem jak cztery... Do tysiąca rac kongrewskich i batalionów!
Słuchaj! Z uniwersytetu wysłała mnie do wojska, na wojnę, aby mogła
pójść za niego, co stchórzył i pozostał w domu. Ale był hrabią i bogatym,
i wyrosłym, dużym... Ja nic o tym nie wiedziałem, ale powiadam ci, nic!
Zgiełk, wrzawa, marsz, kontrmarsz, bitwa, paf! Leżę na ziemi ze zdru-
zgotaną kością u nogi. Szpital, operacja, tyfus. Rekonwalescencja po
lazaretach, rozumie się. Żądnej wiadomości ani z domu, ani od Malwiny.
Szpital w Montpellier. O! Dobrzy lekarze! Co począć z sobą? Diable! Na
medycynę chodzić, naturalnie. Półpiąta roku pracy, a żadnej wiadomoś-
ci stamtąd. Chiński mur, Dobrodzieju! Z beretem doktorskim na głowie,
z próżnią w kieszeni, dalej do mieściny Delfinatu na praktykę. Żadnego
tam człowieka, tylko jeden: Beniamin Elleviou, nieszczęśliwy, miły, sła-
bowity i tęskny, sam nie wie do czego, na honor, sam nie wie do czego,
do kobiety, której nigdy nie widział oczyma ciała, tylko oczyma duszy
widzi co noc we śnie. Tak mi się zwierzył nareszcie i utrzymuje, że tak
pięknej kobiety nie ma na świecie. Cha! Beniaminie Elleviou! Pokażę ci
piękniejszą niż twego urojenia płód. Miniaturę mej Malwiny zawsze na
piersiach nosiłem. Spojrzyj na ten obraz! On krzyczy: to ona! To ona,
snów moich wcielenie! Pada, omdlewa, konwulsji dostaje. On pyta:
gdzie ona? „W Polsce, jeśli żyje; lecz może nie żyje, bo od lat pięciu, gdy
księżyc w pełni, ona mnie się ukazuje z Ignasiem, z Edwigerem, ze
Świdwą, a nawet z panem Andrzejem, po stan w kontuszu”. On krzyk-
nie: „pisz do nich!” „Ileż razy pisałem, nigdy żadnej odpowiedzi”. „Pisz!
List prześlę pocztą, odpowiedź będzie niezawodnie, jeśli choć kto z two-
ich przy życiu pozostał”. Piszę i otrzymuję odpowiedź. Gerwidzie! Jesz-
cze dwie trociczki tu, przede mną! Tak jest! Ona umarła na chwilę przed
ślubem, w sukni ślubnej, jaką się przedstawiała mnie w snojawie i Be-
niaminowi we snach. Beniamin uszczęśliwiony wkrótce potem umiera,
mówiąc, że na księżycu spotka się z Malwiną. Mnie obwiniają o przyczy-
nę jego śmierci, unikają mnie jak wampira. Ja sam myślę, że jestem
wampirem albo przynajmniej aniołem śmierci. Bieda! Głód, tak, głód,
ojcze Gerwidzie, głód w Delfinacie, pomiędzy cudzoziemcami, którzy
pragną, żebym sobie poszedł precz, bom zabił dobrego Beniamina. Za-
wlokłem się na jego grób w nocy i tam, Panie! nie wiem, czy z rozpaczy,
112
czy z głodu - umarłem. Teraz tu jestem i szukam tych wszystkich, co
umarli i których ja kocham. Muszą tu być, Gerwidzie, wskaż mi do nich
drogę, boś ty czarnoksiężnik i wiedzieć musisz wszystko, co się u was
dzieje, kiedy ci znane tajniki odległej planety ziemskiej. Ach! Zlituj się!
Gdzie moja miniatura? Gdzie Malwina? Wycieńczony padłem na krze-
sło.
5. Kąpiel zapomnienia
Długo doktor Gerwid wpatrując się czule i bystro w oczy gościa swo-
jego przemyśliwał, a nareszcie bijąc się z radości skrzydłami w głowę
rzekł:
- Aha! Wiem, czego ci potrzeba, mój młody, nieszczęśliwy synu zie-
mi, trzeba ci przede wszystkim kąpieli w aqua oblivionis, to jest w wo-
dzie zapomnienia. Po cóż pamiętać te wszystkie martwiące ciosy, które
cię spotkały na ziemi? Wyrzuć je z pamięci, inaczej niewiele skorzystasz
z twego pobytu na księżycu.
- Czyż to pomoże taka kąpiel w wodzie zapomnienia przeciw wspo-
mnieniom, zebranym w ciągu lat dwudziestu sześciu? - zarzucę dokto-
rowi.
- Dwudziestu sześciu? - zawoła Gerwid i doda z dowcipnym uśmie-
chem - a ile lat strawiłeś w ciągu tej podróży z ziemi do księżyca?
- Chwilę tylko - odpowiadam i, rozliczywszy się z wrażeniami tej
podróży, dodałem:
- Ale ta chwila potrwała może ze sto lat, a może i więcej...
- Może niedaleki jesteś od prawdy, mój panie Serafinie, ale bądź co
bądź, kąpiel w wodzie zapomnienia potrzebna ci, przecież nie lękaj się
tego środka pozbycia się choć na czas niejaki pamięci twych dawnych
kłopotów.
- Bynajmniej! Sam jestem lekarzem i nie wierzę w jej skuteczność,
ale kąpiel zawsze dobra po takiej podróży.
- Więc dalej, oto woda w szklanej wannie, zaraz do niej naleję esen-
cji zapomnienia.
Wstąpiłem w kąpiel, zrzuciwszy szlafrok i pantofle.
Skrzydlaty doktor otworzył swą apteczkę wmurowaną w ścianę i wy-
dobył z niej butelkę z przezroczystym bezkolorowym płynem, którego
wlał kwaterkę do kąpieli.
113
- Z czego się składa ten płyn, zwany esencją zapomnienia? - spytam.
- Z serc baletniczek, z mózgu wziętych lekarzy, leczących po kilkuset
pacjentów na dzień, z policzka szulerów, z języka dentystów, z sumienia
przedajnych sędziów, z łez bigota, z żołądka kaczki i z uczuciowości ku-
ry. Naturalnie, że wszystko to, należycie wymoczone w spirytusie, desty-
lujemy i filtrujemy.
- Wybornyś mi, mój kolego z tą apteką dynamiczno-psychologiczną
- rzeknę śmiejąc się do rozpuku.
- To jednakże środek niezawodny - odpowie gospodarz.
- I to ma mi wyrugować z pamięci wrażenia, które mi się klinem
wbiły w duszę?
- Wyruguje. U nas sztuka lekarska daleko zaszła, tak jak w ogóle
wszystkie sztuki. Zaraz cię o tym przekonam. Patrz na ten globusik, wi-
szący u sufitu na cieniutkim druciku. Zgadłbyś, że to zegar mówiący i
odpowiadający na pytania? Spytam go się w języku, którym my prze-
mawiamy w naszym kraju o godzinę, a zobaczysz co, nastąpi.
Istotnie, skrzydlaty doktor zwrócił się do globusika i przemówił kilka
wyrazów dla mnie niezrozumiałych.
Globusik natychmiast odpowiedział kilka wyrazów także dla mnie
niezrozumiałych, dźwięcznym i miłym głosem.
- To znaczy, że jest trzydzieści i siedem minut na dziesiątą - rzecze
Gerwid - później się nauczysz z łatwością naszego języka i będziesz mógł
sprawdzać sto razy na dzień dobroć tego zegarka. Nie ma w tym żadnego
cudu. U nas akustyka daleko zaszła. Telegrafy elektryczne u was dopiero
od lat kilku zaprowadzone, już są od dawna zarzucone u nas. Wibracja-
mi powietrza, za pomocą metalowego przyrządu uderzonego przez głos,
dokazujemy tych fizycznych cudów i do przesyłania wiadomości już nie
potrzebujemy drutów. Przecież znasz telegrafy elektryczne?
- Telegrafy elektryczne? Zdaje mi się, że kiedyś wiedziałem, co to
jest, to coś takiego niby poczta, niby iskry... - odpowiem nie mogąc z
pewnością przypomnieć, co właśnie jest telegraf elektryczny.
- Aha! Kąpiel już zaczyna skutkować - powie uśmiechając się dok-
tor, i dalej rozpowiada mi o postępie fizyki na księżycu, mianowicie o
fotografii malującej w okamgnieniu kolorami mieszkańców księżyca,
przelatujących po powietrzu.
- Wystaw sobie, że każdą pannę, polkującą po powietrzu, możemy
114
przenieść na płótno w wielkości naturalnej, i to kolorami - zaręczał Ger-
wid, i pytał mi się, czy i u nas panny jeszcze tańczą polkę.
- Nie przypominam sobie - odpowiem.
- A są u was ładne kobiety?
- Zdaje mi się, że są.
- Kochałeś kiedy kobietę?
- Kochałem.
- A jakże jej na imię było? - spyta gospodarz z napiętą uwagą, ale ni-
by to nawiasem.
- Malwina - odpowiem od razu.
- O! Zanadto mało esencji serca baletniczki w tej kąpieli, muszę jej
dolać, a wkrótce zapomni imienia swej ubóstwionej - rzecze skrzydlaty
doktor, i wylał w kąpiel cały swój zasób esencji, nim mi zdołał wygładzić
z pamięci imię kochanki.
Potem mnie spytał o me własne imię.
Nie potrafiłem mu na to odpowiedzieć, istotnie zapomniałem, jak się
nazywam.
Zresztą wszystkiego tyczącego się mego życia na ziemi zapomniałem i
przykrego doznałem uczucia, bo myśl moja błąkała się w próżni mej
duszy tak jak biedny wędrowiec w Saharze. Tylko to wiedziałem, że w tej
ogromnej puszczy jest jakaś piękna Oaza, zwana Polską; lecz gdzie leży?
I jak jest daleką? O tym najmniejszego nie miałem wyobrażenia. Bez-
wiedzowość jest to puszcza w głowie, w sercu i w duszy.
- Wyrwij mnie z tego okropnego stanu, przeklęty czarnoksiężniku,
bo się uduszę! - krzyknąłem na gospodarza, przyskakując do niego z
pięściami.
On tylko machnął skrzydłami i wskazał mi na mą własną głowę, a na
niej stojąc, śmiał się do rozpuku zupełnie jak opętany.
- Myślisz, że cię w tym stanie pozostawię, kochany mój przyjacielu?
Odebrałem ci pamięć przeszłości, ale pojętność twą spotęgowałem do
najwyższego stopnia i od tej chwili bez wysilenia nauczysz się w krótkim
czasie wszystkiego, co my tutaj na księżycu wiemy. Nie stracisz na tej
zamianie, ręczę ci za to. Oto w tym księgozbiorze kwintesencja wszyst-
kich nauk przez was uprawianych...
6. Oświata na księżycu
Gerwid, skoczywszy mi z głowy, pobiegł do szafy także w ścianę
wmurowanej, w której leżało ze dwieście mniejszych i większych puszek
kształtu zegarków.
- Te zegarki nazywasz książkami? - spytam zdziwiony.
- Bo te zegarki istotnie są książkami, u nas się nie czyta oczyma, lecz
uszami. Nakręć tylko każdy z tych zegarków, a wypowie ci głosem ludz-
kim od początku aż do końca wszystko to, co zawiera. Chcesz, żeby prze-
stał mówić, to zakręć tą sprężynką; chcesz wrócić do poprzedniego roz-
działu lub do przeczytanej myśli, to się tylko spytaj tym indeksem posu-
wając go jak w telegrafie elektrycznym o co ci idzie, a natychmiast wróci
maszyneria do rozdziału lub do przeczytanej myśli, i najspokojniej na
świecie, nie gniewając się, powtórzy ci to samo i sto razy jeżeli tego za-
żądasz.
- Ale na to potrzeba znać wasz język - zarzucę mieszkańcowi księży-
ca.
- Już nim przemawiasz, mój przyjacielu, własnym językiem zapo-
mniałeś mówić, a naszego się nauczyłeś w chwili, gdyś wyskoczył z tej
kąpieli. Przekonaj się tylko; wybierz sobie jaką chcesz książkę i zakręć ją,
a zaraz ci zacznie gadać, co w sobie zawiera. Tytuły wypisane na każdej
książce fosforycznym atramentem, świecącym w ciemności.
Wyciągnąłem książkę pod tytułem Choroby wieku i chciałem ją na-
kręcić, lecz doktor Gerwid rzekł:
- To nudna i przewrotna książka, gotowa cię samego nabawić cho-
roby; nie wiem, jakim sposobem tu się dostała między te mądre książki,
chyba ją moja kucharka tu zawlekła. Wybierz co innego.
Wybrałem książkę pod tytułem Geografia księżyca i przekonałem
się, że wszystko w niej rozumiem jak najdokładniej, jak gdyby była w
polskim języku drukowana czyli raczej nastrojona, jak się tu wyrażają.
Zachwycony byłem tą książką, która w prześlicznym śpiewnym języ-
ku opowiadała mi najciekawsze rzeczy o szczęśliwej planecie i o jej do-
brych mieszkańcach.
- Otóż i masz najstosowniejszą lekturę na pierwsze dni twego po-
bytu na księżycu, potem przejdziesz do historii mieszkańców jego i do
innych książek, a wszystko, co ci opowiedzą, pojmiesz i spamiętasz od
deski do deski, bo próżnia rozumowa, która w tobie nastąpiła, tak pra-
gnie zapełnienia, że wszystko w sobie pochłonie i umieści. Ja muszę
116
lecieć do księcia gubernatora, który jest chory i mnie zawezwał na kon-
sylium; ty tymczasem prześpij się na tym materacu i na tej poduszce z
gutaperki, wydętej dziewiczym oddechem mej pięknej siostrzenicy La-
winii. Wiesz, że piękniejszej kobiety może nie ma na całym księżycu.
- Ale gdzież jest, doktorze Gerwidzie? Czy tu mieszka u ciebie? Ach,
jakże pragnę zapoznać się z nią...
- Widzisz, jak twoje serce pragnie zapełnienia, esencja serc ba-
letniczych wybornie skutkowała, miłość od dziesięciu lat pielęgnowana
znikła jak kamfora. Siostrzenicę Lawinię wyprawiłem z siostrzeńcem
Icangim na wyspę Snu umyślnie, aby cię tu nie widzieli w tym stanie.
7. Skrzydła
- W jakimże jestem stanie? Prawda, że sukien nie mam, ale przecież
sprowadziwszy mnie tutaj in naturalibus, nie odmówiłbyś mi kredytu u
twego krawca.
- Nie o suknie tu idzie; cały mój majątek, dość znaczny, jest na twe
rozporządzenie - rzecze uśmiechając się doktor.
- O cóż tedy idzie?
- O skrzydła, mój przyjacielu, u nas tylko zbrodniarzom, których wy,
mieszkańcy ziemi, na śmierć skazujecie, ucinają skrzydła, a podcinają je
przestępcom na mniejszą karę zasługującym. Ależ ty, mój szlachetny
przyjacielu i kolego, nie chciałbyś uchodzić w oczach naszych, a naj-
mniej w oczach prześlicznej Lawinii, za zbrodniarza, ani za przestępcę.
- Więc cóż będzie ze mną, o okrutny czarnoksiężniku, któryś mnie
sprowadził na księżyc na moje upokorzenie? - spytam zapłakany.
- Nie rozpaczaj przyjacielu: potrę cię balsamem wegetacyjnym po
plecach, przyprawię ci na nich dwie bańki ciągle ssące i najdalej w kilka
dni wyrastać ci zaczną lotki, a za miesiąc urosną ci pyszne skrzydła bar-
wy ciemnoblond, takiej jakiej są twoje włosy. Nie sprowadzałbym cię na
twoją biedę tutaj na księżyc, na którym już od lat dziesięciu mozolę się
nad sposobami przyciągnięcia cię z ziemi. W tym stanie pokazać się nie
możesz nikomu, więc tymczasem, nim ci wyrosną skrzydła, korzystaj z
mej biblioteki i naucz się czego tylko chcesz, bo tyle wejdzie w ciebie
nauki, ile jej miałeś na ziemi; idzie tu tylko o dobry wybór. Nie obciążaj
tedy pamięci rzeczami niepotrzebnymi ci. Mnie się zdaje, że powinieneś
117
pozostać przy medycynie, chociaż dotąd nie odniosłeś w tym zawodzie
wielkiej zachęty.
- Więc ja byłem medykiem? Dalibóg już o tym zapomniałem.
- Za tydzień będziesz lepszym medykiem jak kiedykolwiek. My na
tych samych podstawach co i wy zbudowaliśmy Eskulapowi świątynię,
tylko ją wyżej wznieśliśmy.
Mówiąc o tym i o podobnych rzeczach doktor Gerwid, który był wiel-
kim dygnitarzem w hierarchii medycznej, ubrał się w spodnie ze złoci-
stym lampasem, w mundur bogato haftowany, przypiął szpadę do boku,
wsadził kapelusz stosowny na głowę i ozdobił się kilkoma orderami.
Dziwnie i majestatycznie wyglądał w tym ubraniu i ze skrzydłami,
które sobie starannie wypierzył i wysmarował przedziwnie pachnącym
olejkiem.
Potem wydobył z kieszeni coś z tła jedwabnego, złożonego i zwi-
niętego w niedużą trąbkę. Rozłożył to tło na podłodze i przykręcił jego
jeden koniec do dużej kamiennej butelki, stojącej w kącie. Zaraz też ów
przyrząd napełniać się zaczął gazem i przybrał kształt dość sporej ryby.
Był to po prostu balon w kształcie ryby, pięknie malowany i karmazy-
nowymi skrzelami opatrzony.
- Człowiek już niedzisiejszy, mój przyjacielu - powie doktor – już
moje skrzydła nie tak mocne, jak były kiedyś, po cóż je nam nękać wię-
cej? - Tak, za pomocą tego konika, którego noszę w kieszeni, jazda dale-
ko lepiej idzie, tylko czasem machnę skrzydłem, i z łatwością szybuję po
powietrzu. A jak idzie z wiatrem, to i skrzydłami machać nie potrzebuję,
tylko je rozepnę, nastawię na wiatr i dalej jazda. Przecież i ty będziesz
musiał posługiwać się tym konikiem z początku, nim nabierzesz wpra-
wy.
Już się doktor miał puszczać pod obłoki na swej rybie, gdy nagle za-
brzmiała w powietrzu nad samą wieżą prześliczna muzyka licznej orkie-
stry.
- Co to jest, na miłość Pana Boga? - spytam oczarowany i za-
dziwiony.
- To nasi dyletanci i wirtuozi z Towarzystwa Filharmonijnego, któ-
rzy mniemając, że Lawinia jeszcze bawi u mnie, wyprawiają jej serena-
dę. Niech sobie grają na twe przywitanie; powiem im, że Lawinia słaba,
nie może im się pokazać w oknie i podziękować.
- Ależ ja słyszę głos fortepianu, a nawet dwóch, i to przecudownie
brzmiących.
118
- Cóż w tym dziwnego? Przywieźli fortepiany na ogromnych ba-
lonach, do których się przyprzęgło kilkunastu niższych synów Orfeusza,
którzy przy tym jeszcze grają na trąbce, na klarnecie, na tamburynie,
trianglu i bębnie. Podobna usługa i takiego rodzaju hołd składany pięk-
ności nie krzywdzi u nas nikogo. Ale może byś się posilił, kochany go-
ściu, nim spać pójdziesz. W owej kryształowej butelce jest nektar toka-
jowy, w porcelanowej puszce ambrozja z wątróbek bekasich. Bądź
zdrów. Zobaczymy się za osiem godzin.
Poczciwy doktor Gerwid uściskał mnie jak najserdeczniej i pobło-
gosławił, a potem, usiadłszy na swą rybę i odpiąwszy ją od podłogi, wy-
leciał na niej przez boczne okno w powietrze.
Długo jeszcze krążyła muzyka nad wieżą i wkoło niej, czarując mnie i
zachwycając, potem powoli oddalała się nie przestając się odzywać;
nareszcie usnąłem po raz pierwszy na księżycu.
8. Noc i myśli
Na pościeli wydętej dziewiczym oddechem prześlicznej Lawinii o
czymże miałem marzyć, jeżeli nie o uroczej właścicielce tego oddechu,
na którym ja, niegodny syn ziemi, spałem jak chłop na grochowinach.
Ach! Jak musi być powabną młoda i wysmukła dziewica, ze skrzyd-
łami długimi, rozłożystymi, barwy włosów swoich? Taka kobieta to istny
anioł; żadna wyobraźnia nie może sobie wystawić coś piękniejszego i
szczytniejszego jak taka kobieta. Skrzydła dodają majestatyczności; na-
wet mój gospodarz, chociaż czerwony, dziobaty, zwiędły na twarzy i
długim nosem wysadzony, chociaż mały i pochyło się noszący, jednakże
imponująco wygląda ze swymi szpaczymi skrzydłami, zwłaszcza w sto-
sownym kapeluszu, przy długiej szpadzie i w ostrogach.
Żeby mnie tylko jak najprędzej urosły skrzydła, zaraz poleciałbym na
wyspę Snu, po piękną Lawinię.
Ale cóż to za wyspa Snu? Spytajmy się naszej gadającej książki.
„Wyspa Snu”, powiada książka, „leży prawie pośrodku morza Sen-
nego, przegradzającego Jasnogród od Ciemnostanu, i w tej chwili należy
do Lamy Ciemnostańskiego. Wyspa tak nazwana od własności usypiania
ludzi i zwierząt zapachem niezliczonego mnóstwa kwiatów odurzają-
cych, które tam rosną. Lekarze przepisują pobyt na tej wyspie osobom
nerwowym, wycieńczonym, zbyt żywym, rozkochanym lub miotanym
119
zgryzotami, i niedawno rzeczywisty lekarz stanu doktor Gerwid wystawił
ten znakomity zakład somnopatyczny, który zwabia do siebie wielką
ilość wyższej szlachty Ciemnostanu, prawie ciągle dlatego chorej że się
niczym nie zatrudnia.”
Oto się dowiedziałem od jednego razu bardzo wielu rzeczy.
Wyspa ,Snu jest zdobyczą bardzo ważną dla medycyny i dla ludz-
kości, to przyznać muszę, ale czemuż Lawinia wysłaną została do tej
wyspy? Czy dlatego, że jej wuj tam ma zakład? Czy dlatego, że ona po-
trzebuje kuracji?
Książka powiedziała, że wysoka szlachta ciemnostańska prawie zaw-
sze choruje wskutek bezczynności. Toż samo dzieje się i u nas, jeśli się
nie mylę: u nas próżniacy chorują, a pracowici ludzie, nie umiejący
przemysłem nadrabiać, umierają z głodu, gdy zachorują wskutek znoju i
wysilenia.
Sławny sobie ten Ciemnostan, zobaczymy, co o nim opowie książka.
„Ciemnostan jest ogromny kraj, położony na północnej hemisferze
księżyca, pomiędzy takim a takim stopniem szerokości geograficznej.
Ciemnostanowie rodzą się tak jak i.inni mieszkańcy księżyca ze skrzyd-
łami i w tym się natura bardzo pomyliła, że wszystkich nierównego sta-
nu Selenitów, czyli mieszkańców księżyca, równymi środkami prze-
noszenia się z miejsca na miejsce obdarzyła.”
Wiele jeszcze innych, również budujących rzeczy opowiadała mi
Geografia księżyca, przez szlachcica ciemnostańskiego napisana.
Należąc jeszcze wówczas do rzędu nieskrzydlatych istot, oburzałem
się na barbarzyńskie prawa, skazujące niektórych mieszkańców tak
strasznie górzystej krainy na chodzenie piechotą lub na najmowanie
przewozowych ryb, jeśli uzyskali pozwolenie przenoszenia się z jednego
odległego miejsca na drugie. Później jednakże, gdy i mnie skrzydła uro-
sły, zacząłem, wyznać to muszę ze wstydem, chwilami zupełnie inaczej
osądzać przywilej latania po powietrzu i przekraczania dowolnie granic
różnych krajów. Ale później o tym.
9. Układy
Mój gospodarz przyleciał dopiero, gdym całą Geografię księżyca
przeczytał i pochłonął w siebie od deski do deski. Znalazł mnie prawie
zanadto ciekawym pod względem selenografii i nastarczyć nie mógł
odpowiadać na me pytania o charakterystyce różnych narodów księżyc
zamieszkujących.
120
- Na Boga! - rzecze rzeczywisty lekarz stanu - obawiam się, żebyś
sobie nie zatkał wszystkich szuflad twej wiedzy tą selenografią, nie za-
pomniałeś ani punktu, ani przecinka z tej diabelskiej książki, a ja, lubo
wiem wiele, nie znam jednakże z dokładnością objętości twej głowy;
może już jesteś niedalekim od punktu nasycenia? Niejeden, uchodzący
za wielkiego mędrca, nie zna ani dziesiątej części tego, coś ty połknął i
spamiętał z tej książki. Ja ciebie nie chcę wykierować na geografa, lecz
na lekarza.
- Przede wszystkim tu idzie o skrzydła, mój drogi i dostojny przy-
jacielu; dalej smaruj mnie swym balsamem skrzydłodawczym i stawiaj
mi bańki ciągle ssące. Skrzydeł mi potrzeba, skrzydeł, i to jak najprę-
dzej!
- Skrzydeł co potrzeba, skrzydeł, i to jak najprędzej! - rzecze doktor
Gerwid uśmiechając się szyderczo i wypróżniając swą rybę z gazu.
- Skrzydeł! Tak nieocenionych organów, których Bóg nie odmówił
żadnemu synowi księżyca.
- A cóż mi dasz za te skrzydła, miły Nafirze? Muszę cię tu nawia-
sowo uwiadomić, że twoje imię, któreś na ziemi nosił, znaczy naszym
językiem Nafir. Więc cóż mi dasz za te skrzydła, miły Nafirze?
- Co dam za te skrzydła? Cóż ci dać mogę? Wpadłem do ciebie
ubrany i bogaty jak nowo narodzone dziecko, nic ci dać nie mogę, nie-
stety!...
- Możesz mi dać bardzo wiele, mój drogi przyjacielu - rzecze Ger-
wid, wydobywszy z biurka arkusz zapisanego kilkunastu wierszami pa-
pieru i doda:
- Twój podpis... nic więcej.
- Zobaczmy na co: „Niżej podpisany, syn ziemi Nafir, zobowiązuje
się służyć swemu przyjacielowi Gerwidowi radą i czynem wszędzie, gdzie
będzie mógł, i gdy do tego zostanie wezwanym; i przyrzeka nigdy mu nie
szkodzić i źle o nim nie myśleć, nawet gdyby do tego mniemał mieć po-
wody.” Nie podpiszę tego kontraktu, dostojny doktorze: myślom rozka-
zywać nie można, dobrych uczynków za złe równy od równego, ani na-
wet pan od sługi, spodziewać się nie ma prawa. Wolę wrócić na ziemię,
gdzie, zdaje mi się, żaden szlachetnie myślący i uczony człowiek takich
ofiar nigdy się nie domaga od bliźnego. Od was spodziewałem się jesz-
cze wyższych pojęć pod względem szlachetności.
- Nie ze wszystkim widać zapomniałeś, co się dzieje na ziemi, mój
przyjacielu, bo jeszcze w tobie pokutują jakieś pojęcia, któreś chyba z
121
mlekiem wyssał - rzecze Gerwid drąc kontrakt, i dodał: - była to tylko
próba charakteru, mój dobry gościu; cieszę się, że z niej wyszedłeś z
honorem. Twoja szlachetność jest dla mnie dostateczną rękojmią; bę-
dziesz miał przepyszne skrzydła, najdalej za miesiąc.
Namaścił mnie na plecach balsamem, od którego by, jak utrzymywał,
i z pięty skrzydła wyrosły, i przystawił mi na same łopatki dwie silne
ssące bańki z gutaperki.
- Teraz się weź do ksiąg lekarskich, nie tracąc czasu na inne nauki,
jeśli sobie chcesz u nas zabezpieczyć niezawisłe położenie, sam będę
twoim teukrem, to jest przyjacielem i woźnicą; sam cię wprowadzę w
praktykę, zaczynając od pierwszej dostojności naszej prowincji - rzekł
Gerwid i pośpieszył na dolne piętro, gdzie go oczekiwali pacjenci, przy-
biegli piechotą, na balonach i na skrzydłach. Widziałem, jak jedna
ogromnie opasła mamka przyleciała z chorym niemowlęciem siłą włas-
nych skrzydeł. Płakała wniebogłosy szybując jak duża indyczka po po-
wietrzu.
10. Latanie skrzydłami i czuciem
Więc wróciłem do medycyny mniemając, że się jej po raz pierwszy
uczę, jednakże w ciągu mych studiów ocknęły się z zapomnienia wszy-
stkie wprzódy tak mozolnie zebrane wiadomości i zdobyte doświad-
czenia. W zapomnieniu pozostało tylko to, co mi martwiące lub za-
smucające myśli nasuwać mogło, a żem tych swawolnie nie budził z
letargu, to się każdy domyśleć może. Czułem się szczęśliwy w nadziei
jeszcze większego szczęścia, a skrzydła wyrastać mi zaczęły z początku
jak małe kiełki, a potem jak gałązki.
Już w końcu trzeciego tygodnia mego pobytu na księżycu puszczałem
się na rybie mego gospodarza nocną porą w obszar niebieski, potem bez
pomocy ryby odbywałem ćwiczenia lotne w ogrodzie, nareszcie wlatywa-
łem z ogrodu na wieżę i nazad, w końcu czwartego tygodnia latałem jak
orzeł na tęgich ciemnoblond skrzydłach, które stały się dla mnie po-
wodem niesłychanej dumy i rozkoszy.
Często w tym czasie, oddając się gorliwie nauce i sztuce latania, my-
ślałem o pięknej Lawinii, siostrzenicy gospodarza, który zadowolony z
mego postępowania i szczęścia, nie przestawał mi okazywać najczulszej
przyjaźni.
122
Nie wiem, czemu mam przypisać to ciągłe zajęcie, którego przedmio-
tem była dla mnie ta obca, tylko z opowiadań Gerwida znana mi osoba.
Lubiłem o niej rozmawiać ze starym kawalerem i on także często
wszczynał o niej rozmowę i, jak się zdawało, żywił we mnie chęć pozna-
nia jej może umyślnie, bym się nią zajął na dobre, jeszcze nim ją po-
znam. Dopiął tego, jeżeli takie były jego zamiary; może nawet zanadto
skutecznie działały jego rozmowy, bo raz zagrzany, czy to własnej wy-
obraźni zapałem, czy też nektarem winnym, któregom może użył zanad-
to wiele, wypiłem z mej poduszki oddech Lawinii, którym była nadęta, i
od tej chwili jakiś nowy duch wstąpił w me ciało, odezwały się we mnie
odgłosy jakichś dawnych, sympatycznych uczuć, drgających w duszy
mojej jak chaotyczne harmonie ubiegłych wrażeń.
- Dostojny mój przyjacielu - rzekłem razu pewnego do Gerwida - jak
też wygląda twoja siostrzenica Lawinia? Daj mi jej rysopis.
- Jak też ją sobie malujesz w swej wyobraźni z tego, co ci nieraz
mówiłem o jej charakterze, temperamencie i humorze? - odpowie Ger-
wid.
- Przedstawiam ją sobie wysoką, wysmukłą, białą, z niebieskimi
oczyma, długimi jasnymi włosami i rozłożystymi skrzydłami złocistej
barwy.
- W niczym nie chybiłeś, opisałeś ją jak najdoskonalej. Lecz któż ci
powiedział, że tak wygląda? Niesposób, żebyś sobie mógł wymarzyć tak
szczegółowe i prawdziwe wyobrażenie o nie znanej ci osobie?
- Któż mi mógł powiedzieć, jak wygląda, kiedy prócz ciebie z nikim
dotychczas nie rozmawiałem na księżycu.
- To ci chyba ta poduszka, na której śpisz, wydała tajemnicę? - rze-
cze Gerwid śmiejąc się do rozpuku, zacierając ręce z radości i bijąc się
jak szalony skrzydłem w skrzydło.
Zarumieniłem się po uszy jak smarkacz złapany z ręką w cukierniczce
i zacząłem się gniewać, aby pokryć ogarniający mnie wstyd.
- Czego się tu wstydzić? - rzecze stary Gerwid. - Ja w twoim wieku
zjadłem raz różę, zmiętoszoną w ręku mej ubóstwionej, tyś wypił.
- Ależ broń Boże! Jakie dzikie przypuszczenie! Ja miałbym ubós-
twiać osobę, której wcale nie znam, i dopuścić się takiego szaleństwa z
gutaperkową poduszką? Przecież jeszcze nie jestem wariatem.
- Ale jesteś rozkochany, nic w tym złego, mój Nafirze. Owszem, pra-
gnę cię przywiązać do księżyca węzłami nierozdzielnymi, żebyś nigdy
nie zatęsknił do ziemi, na której wiele złego doznałeś, lubo z tego już nic
nie pamiętasz. Jeśli wszystko tak pójdzie, jak się spodziewam i życzę, to
123
będziesz małżonkiem Lawinii. Przede wszystkim staraj się pozyskać
łaski księcia wielkorządcy, któremu cię przedstawię jutro. Już jest
uprzedzony o twym przybyciu i pragnie cię poznać. Od niego głównie
zależy twój los na księżycu, nie posiadając bowiem żadnych papierów,
nie mógłbyś wejść w kategorię prawnych mieszkańców księżyca bez
protekcji jakiego wielkiego dygnitarza; dlatego też nie ukazywałem cię
nikomu, aby się nie dowiedziano pokątną drogą, że tu ukrywam jakiego
zbiega z Ciemnostanu lub ze Snogrodu, za którego by cię niezawodnie
poczytano.
11. Książę Wielkorządca
Jedziemy do wielkorządcy na dwóch lekko złoconych, ceremonial-
nych rybach; doktor Gerwid w mundurze i przy szpadzie, ja zaś w czar-
nym fraku, ale obaj z parasolami, bo deszcz padał dość mocny.
Zajechaliśmy przed główne okno na drugim piętrze, przed którym
stało na gzymsach dwóch szyldwachów prezentujących broń przed ofi-
cerami, a kilku żandarmów i dozorców policyjnych krzątało się w po-
wietrzu i robiło porządek. W sali audiencyjnej czekało bardzo wiele gości
i petycjonariuszów. Usiedliśmy zwinąwszy wprzódy nasze koniki i scho-
wawszy je do kieszeni.
- Widzisz tego przystojnego oficera w białym mundurze, z czarnymi,
złotem haftowanymi wyłogami? - spyta mnie Gerwid.
- Tego bruneta z czarnymi skrzydłami, z nadzwyczaj ujmującą me-
lancholiczną twarzą?
- Tegoż samego. To jest syn, a zarazem adiutant księcia wielko-
rządcy. Niezawodnie się do nas zbliży, skoro tylko nas zobaczy, o ile
ojciec jest surowym i, po prostu powiedziawszy, starym żołnierzem, o
tyle syn jest okrzesanym, a nawet estetykiem: doskonały muzyk, dobry
malarz, wyborny tancerz, wszystko co tylko chcesz, a przy tym najmilszy
człowiek ze strony charakteru - zaręczał Gerwid.
- Wszystko to wybite na jego miłej fizjonomii: nie wiem, czemu pa-
trząc na niego, serce mi drży z radości, tak jak gdybym spotkał dawnego
znajomego - powiem z zapałem nie spuszczając oka z prześlicznego ofi-
cera, który rozmawiał kolejno z petycjonariuszkami, czekającymi na
posłuchanie, i zdawał się szczery brać udział w ich sprawach. Nareszcie
nas spostrzegł i natychmiast przystąpił do nas z rozjaśnioną twarzą.
124
- Książę Neujabi, pozwól sobie przedstawić mego przyjaciela Nafira
- rzecze Gerwid do oficera, zrywając się z krzesła równymi skrzydłami.
Młody książę ścisnął mnie z serdeczną przyjacielskością za ręce i
wzruszonym głosem witał najgrzeczniejszymi wyrazami zaręczając, że
wyglądał z niecierpliwością chwili poznania się ze mną. Potem nas za-
prosił do ojca nalegając, abyśmy mu odradzili dawanie audiencji, bo
istotnie jeszcze nie przyszedł do sił po swej długiej chorobie.
Zastaliśmy sędziwego wielkorządcę w fotelu, w surducie munduro-
wym, z bieluteńką jak gołąb głową i z takimiż skrzydłami, już dobrze
przetrzebionymi i zwieszonymi na dół.
Nadzwyczaj był wysoki, twarz miał dość czerstwą i marsowatą, wąsy
bieluteńkie i siwe, błyskające jeszcze oczy.
- A witajże mi, witaj, gościu, o którym mi przyjaciel Gerwid tyle do-
brego opowiedział - rzecze dostojny starzec, podawszy mi rękę i przy-
ciągając mnie bliżej do siebie, aby mi się lepiej przypatrzeć.
Mnie ogarnęła do niego tak nagła sympatia, że mi łzy wystąpiły w
oczy.
- Czego płaczesz? Czemuś tak wzruszony, mój dobry panie Nafir -
spyta starzec także wzruszonym głosem.
- Istotnie, nie wiem czemu, może dlatego, że nie spodziewałem się
tak łaskawego przyjęcia. Książę raczy przebaczyć, ale patrząc na niego,
zdaje mi się, jak gdybym widział kogoś, co mi głęboko utkwił w sercu -
rzekłem zmieszany, łez, moich nie mogąc powściągnąć.
Książę i doktor spojrzeli po sobie wzrokiem wymownym i jak gdyby
potwierdzającym jakąś myśl tajemną, którą obaj tylko znali, a młody
książę, ciągle patrzał na mnie, jak człowiek silący się coś sobie przypo-
mnieć, co już głęboko zagrzebano w niepamięci.
- Nie to, nie to, mój młody przyjacielu - rzecze starzec - któżby tu
był podobny do starego księcia Wadwis, już by przez to samo był sławny
na całym księżycu, tylko widać dobre masz serce i litujesz się nad życiem
starego zgrzybiałego żołnierza, który w tym wieku i stanie jeszcze nie
może odpocząć, a już żyć nie pragnie.
- Któżby nie pragnął żyć na tym pięknym księżycu, między tak do-
brymi ludźmi? - rzeknę nie mogąc się zdobyć na coś lepszego.
- Pewno, pewno - odpowie książę - ale na to trzeba umieć
latać na tych młodych skrzydłach, jakie ty masz, a nie tak mizernymi
lotkami, jak tam u mnie wiszą. Miałem ci i ja kiedyś skrzydła, tak dobre
jak mój syn Neujabi, i często mi się ostrogi w nich zaplątywały, ale
125
nareszcie się wypierzyły i nie chcą odrastać więcej. Przyjacielu, masz być
tak uczonym lekarzem, jak drugiego nie znajdzie na księżycu, racz wej-
rzeć w mój organizm badawczym wzrokiem i wyśledzić, czy można
jeszcze czym odżywić to moje zgrzybiałe ciało.
- Wobec cudownego lekarza, dostojnego przyjaciela mojego Gerwi-
da, którego lekarstw sam doświadczyłem skuteczności, czyżbym mógł
się popisywać z jakimi radami? - rzeknę ze skromnością.
- Mości książę - powie Gerwid - jeszcze raz powtarzam, co już nieraz
zaręczałem: w jego głowie mieści się wszystko, co tylko najmędrsze
książki w sobie zawierają; w mojej pozostało tylko echo tego, co on wie
w zupełności; jeżeli kto, to on może, skupiwszy swe ogromne światło w
jedno ognisko, wymyślić środek od nas tak upragniony odżywienia cię, a
może nawet odmłodzenia. Daj mu, książę, tylko czas do namysłu, a ręczę
za skutek. Nie na darmo sprowadziłem go z tak daleka, i nie na darmo
wyleczyłem go ze wszystkich wspomnień, tłumiących jego wiedzę. Na to
tu jesteś, Nafirze, żebyś nam postawił na nogi naszego dobroczyńcę
księcia wielkorządcę, od tego zawisł los twój na księżycu.
Teraz dopiero pojąłem, dlaczego jestem przyciągnięty z ziemi na
księżyc, i zakłopotany podrapałem się rękoma i skrzydłami w głowę.
- Ha! - rzekłem, twórczości świętą iskrą przejęty. - Jest tu jednakże
w tej głowie jakaś mała myśl, z której może się wyrodzić coś do odkrycia
pożądanego środka prowadzącego.
- Nie mówiłem, mości książę? - zawoła Gerwid. zacierając ręce i bi-
jąc się radośnie w skrzydła. - Z tak bogatej i świeżej wiedzy musi wyro-
snąć myśl strzelista i wielka, daj mu tylko, książę, cokolwiek czasu, a ja
będę umiał zaostrzyć usilność mego przyjaciela wiadomymi mi środka-
mi.
Stary wielkorządca aż podskoczył z radości, ale nie wiem, czemu w tej
chwili młody książę z napiętą uwagą przysłuchujący się, uderzył się w
głowę i zbladł jak człowiek przerażony.
Czy by nie miał kochać ojca swojego? Czy nie życzy mu długiego ży-
cia? Bardzo mnie zmartwiło to pomimowolne poruszenie młodego księ-
cia i postanowiłem sobie dociec jego przyczyn.
Przede wszystkim radziłem, aby sobie stary książę odpoczął i nie za-
trudniał się żadnymi sprawami stanu, potem prosiłem, aby mi wolno
było przylecieć wieczorem z lampką argandzką, za pomocą której można
obejrzeć wskroś całe ciało ludzkie i przekonać się o stanie wewnętrznym
wszystkich organów. Tę lampkę argandzką wydoskonaliłem podczas
126
mego miesięcznego pobytu na księżycu i pierwszy ją zastosowałem do
użytku lekarskiego.
Stary książę i Gerwid nie mogli się posiąść z radości. Młody książę
został wysłany z uwiadomieniem, że dziś audiencji nie będzie, a nas
zatrzymano na małe śniadanie.
12. Książę Neujabi
Wiele ze mną rozmawiał książę Neujabi i o tym, i o owym, o swych
kampaniach przeciw Ciemnostanowi, w którym był razy kilka, i dziwne
mi opowiadał szczegóły o tym kraju, który nie jest tak górzysty jak połu-
dniowa hemisfera księżyca, lecz owszem płaski, wcale urodzajny, wyda-
jący bardzo wiele bydła, zboża i drogiego kruszcu, a pomimo to ubogi,
bo wszystkie zasoby kraju wychodzą na zakupowanie cudzoziemskich
cacek dla arystokracji ciemnostańskiej, lubiącej się bawić i stroić jak
dzieci.
Potem młody książę zwrócił rozmowę na przedmioty potoczne i po-
między innymi rzeczami spytał mi się, czy panna Lawinia już wróciła do
domu wujaszka.
- Nie wróciła jeszcze, a czy ją zna książę?
- Widziałem ją kilka razy przelatującą na spacer, do kościoła i do te-
atru - odpowie książę.
- Ma być bardzo ładną? Czy prawda? - spytam z bijącym sercem.
- Jak do gustu, mój panie Nafirze, wysoka, wysmukła, blondynka z
szafirowymi oczyma i długimi złocistymi włosami. Ale któż ci opowiadał
o jej piękności?
- Doktor Gerwid.
- Sam kochany wujaszek zachwalał swą siostrzenicę, to wielozna-
czące - rzecze jak gdyby do siebie młodzieniec z oczywistym zakło-
potaniem. - Lecz po cóż ją wysłał na wyspę Snu? Nie powiedział tego
panu?
- Nie powiedział i ja nie śmiałem wypytywać go o to. Przecież nie
jest chora, zdaje się...
- Nie samych tylko chorych wysyłają tam ria mieszkanie; wiesz pan
przecie, że są prezerwatywy, zabezpieczające od wpływu narkotycznego
roślin tam kwitnących. Sami tam urodzeni i wychowani mieszkańcy
doświadczają tego wpływu tylko do pewnego stopnia: ciągle pozostają w
jakimś stanie odurzenia umysłowego, widać im dość przyjemnego, bo z
127
niego wyjść nie pragną, tylko chyba chwilami, niedługo trwającymi.
Dlatego też ich myśli i czyny noszą cechę albo w oczy bijącej niedbałości,
nieudolności, albo też gorączkowej egzaltacji. Na całej wyspie nie zoba-
czysz długotrwałego pomnika usilności ludzkiej, ale często obok walą-
cych się chat w najbrudniejszym zaułku zobaczysz dowód pychy arysto-
kratycznej: jakiś świetny pałac z herbami, basztami, salami rycerskimi
nowo postawionymi, a napełnionymi mnóstwem portretów rodzinnych,
zakupionych u antykwariuszy, lub też zbroją sprowadzoną z zagranicy.
- Żeście też sobie, mieszkańcy Jasnogrodu, dali wydrzeć tę wyspę
Ciemnostanowi?
- Widzisz, panie Nafirze, my sami nie wiemy, czy nam posiadanie
tej wyspy korzyść lub stratę przyniosło. Umysły mieszkańców Snu są
pod wszystkimi względami nadzwyczaj rozdwojone. Teraz Snogro-
dzianie sami nie wiedzą, co mają myśleć, życzyć sobie lub pragnąć, i
rzucili się jednomyślnie prawie w objęcia religii, którą tak pojmują jak
wszystkie inne rzeczy, to jest rzewnie lecz nieudolnie, zbyt wiele sercem,
a zbyt mało rozumem.
- Czy i w Snogrodzie łamią chłopom lotki, a mieszczanom wyskubu-
ją po jednym skrzydle?
- Tam jest niby inny system dzielenia ludności na stany; każdemu
wolno nosić skrzydła, który za nie opłaca podatek. Zobaczysz tam ubo-
gich hrabiów i książąt, chodzących piechotą z wyskubanymi skrzydłami,
zwieszonymi na dół jak płetwy, a w tym samym czasie widzisz brodatych
Żydów, latających na pysznych skrzydłach.
- Wielki Boże w Niebiosach! Żydzi na księżycu?! - zawołałem chwy-
tając się rękoma i skrzydłami za głowę.
- Tu, u nas w Jasnogrodzie, tak dobrze jak gdyby ich nie było: po-
równani w obliczu prawa z nami wszystkimi, wsiąkli do towarzystwa.
- Że to panna Lawinia, osoba jak się zdaje tak dobrze chowana, lubi
zamieszkiwać taki kraj?
- O! Nie myśl, żeby Snogród był pozbawiony uroków. Kobiety tam
błyszczą wszelkimi powabami piękna przyrodzonego i zdobytego talen-
tem, a nawet nauką; muzyka stoi na wysokim stopniu w Snogrodzie, a
ten stan półsenności poetyckiej, w którym prawie bezprzestannie pozo-
stają dobrze wychowani i niczym nie zatrudnieni ludzie, nadzwyczaj się
podoba romantycznym umysłom. Panna Lawinia, o ile mi wiadomo, jest
tego usposobienia umysłu, i kilka razy na rok wylatuje ze swym bracisz-
kiem do Snogrodu, gdzie wujaszek ma prześliczny pałacyk z parkiem,
128
polami i lasami obok zakładu somnopatycznego, którego jest założycie-
lem i właścicielem. Tam sobie żyje panna Lawinia swobodnie i w prze-
pychu jak jaka królewna w orszaku najświetniejszych dam okolicy, a jej
braciszek, bardzo miły, lecz uczyć się nie chcący chłopaczek, zbija bąki
z podobnymi sobie synami arystokracji.
- Wszystko to, mości książę, zaostrza mą ciekawość, muszę się kiedy
puścić do Snogrodu na mych skrzydłach lub nareszcie na mej rybie,
która mi ułatwi przekroczenie morza, podobno tylko z dwadzieścia pięć
mil szerokiego. Ma się rozumieć, że wezmę ze sobą busolę.
- Przede wszystkim nie zapomnij paszportu, bo urzędnicy graniczni
w Snogrodzie nikogo nie wpuszczają bez paszportu, wizowanego przez
ambasadora lub przynajmniej konsula ciemnostańskiego - rzecze książę.
- Chyba żartujesz, mości książę, nie ma granic dla istot skrzydla-
tych! - rzeknę, pewny, że książę tylko żartem wspomniał o granicy.
- Nie myl się pan, są w Snogrodzie granice dobrze strzeżone, tak jak
i są Żydzi, ciągle tylko o kontrabandzie myślący.
- W jaki sposób można by otoczyć wyspę całą granicą, nieprzebytą
dla ptaka lub dla skrzydlatego człowieka?
- Na sześćset kroków od ziemi dosięgnie dobra strzelba i zabija, a
wyżej są na kilku wysokościach w atmosferze niezbyt wysokiej księżyca
porozciągane druty elektryczne, zabijające iskrami na kilkaset kroków
od siebie wszelkie żyjące stworzenie. Przy tym skrzydlate patrole czuwa-
ją wszędzie, a nocną porą świecą owe druty jak zorza północna, i świa-
tłem otaczają całą wyspę, tak że żadna istota nie przejdzie pod nimi, nie
będąc dostrzeżoną.
- A w Jasnogrodzie są także granice?
- Są, ale tylko ziemskie dla bydła, które stamtąd często przychodzi z
zarazą, i dla ludzi nieskrzydlatych, pozbawionych u nas praw oby-
watelskich za wykroczenia, a w tamtych krajach pozbawionych pojęcia o
godności ludzkiej za to, że się urodzili w niższym stanie.
- A to widać u państwa i dobre i złe szczególnie wygórowało, i odbija
się jaskrawszymi barwami jak na ziemi- rzeknę do oświecającego mnie
księcia Neujabi.
- A skądże pan wiedzieć może, co się dzieje na ziemi? - spyta książę
z nadzwyczajną skwapliwością, spozierając na mnie ciekawie i uważnie
swymi czarnymi, nadzwyczaj pięknymi oczyma.
- Śniło mi się przez czas długi, żem żył na ziemi - odpowiedziałem
nie będąc wówczas pewnym, czy się mylę lub czy kłamię, bo pamięć moja
129
co do pochodzenia chwilami się przebudzała lubo w następnej chwili
znowu usypiała.
- Ach! Wystaw sobie kochany panie Nafirze, że i ja taki sen miałem,
i to przez długi czas, kiedy mnie lekarze skazali na sześciotygodniowy
pobyt na Wyspie Snu, który to czas przemarzyłem całkiem tylko o ziemi
i o mym pobycie na tej ogromnej planecie, której widzimy góry, morza,
jeziora, miasta, a nawet główniejsze rzeki gołym okiem jak na dłoni. Ale
posmak, który mi został po tym śnie, nie jest przyjemny, i wcale nie
odpowiada okazałości tego rzęsistego światła, o którym mieszkańcy
Ciemnostanu żadnego nie mają wyobrażenia, a nas, Jasnogrodzian, tak
zachwyca. Wiesz co, panie Nafirze, w tych marzeniach i o tobie, nie zna-
nym mi do tej chwili, śnić mi się musiało, bo jest myśl, która mi dopiero
teraz do głowy przyszła. Czemuż twoje ukazanie się takie na mnie wy-
warło wrażenie? Nadaremnie śledzę i śledzę, gdzie ciebie widzieć mo-
głem, gdzie cię spotkałem. Urodziłeś się i wychowałeś, jak mi doktor
Gerwid zaręcza, w mieście odległym, którego nigdy nie zwiedzałem i
któregoś ty nigdy nie opuszczał, więc skądże się czepił obraz twój mej
duszy? To już chyba we śnie jakim, a nieraz się wyśni nie tylko obraz
człowieka, ale także cała przygoda, cała historia, zajście jakie; nawet
najnadzwyczajniejsze sytuacje często nas spotykają po raz pierwszy, ale
tak przygotowanych, jak gdyby się wydarzyły po raz drugi; to wszystko
gra snów.
- Albo odgłos rzeczywistego życia, które się spędziło na jakim innym
planecie... - dodam pomimowolnie, prawie nie wiedząc, co mówię, idąc
za natchnieniem myśli wyrywającej się z duszy jak owe światełko błędne
na cmentarzach.
- Albo odgłos rzeczywistego życia, które się spędziło na jakim innym
planecie???... - powtórzy książę Neujabi jak człowiek budzący się ze snu,
ale jeszcze odurzony. Boże! Na nowy i również dedaliczny wprowadzasz
mnie pan tor myśli. A jednakże i ta myśl, zdaje się, nie po raz pierwszy
zapokutowała, czyli raczej odgłos znalazła w mej głowie. Pan jesteś ja-
kimś zagadkowym człowiekiem, wywierającym na mnie...
W tej chwili kazał mnie przywołać stary książę, i tym skrócił rozmo-
wę, która mnie zaczęła w jednej chwili i zachwycać, i w niepokój wpro-
wadzać.
13. Telegraf akustyczny
- Więc widziałeś wszystkie organa księcia jegomości, nawet mózg,
płuca, wątrobę? - spyta mnie nazajutrz doktor Gerwid.
- Nawet szpik kości, mój przyjacielu; lampka argandzka doskonale
się sprawiła w kamerze obskurze, w którą wsadziłem starego dostojnego
weterana; jestem tak dobrze obznajomiony z wewnętrznym jego skła-
dem, jak gdybym go macał rękoma.
- I jakże go znalazłeś? - spyta dalej Gerwid drżącym głosem.
- Choroby organicznej w żadnym organie nigdzie, a we wszystkich
osłabienie, brak siły żywotnej; roztworzenie górę bierze nad tworze-
niem, oto cała rzecz.
- Jak długo jego życie potrwać może, gdyby pozostał w tym stanie i
żadne dotychczas używane lub przeze mnie znane lekarstwa nie okazały
się skutecznymi?
- Miesięcy pięć, dni siedemnaście, godzin trzy i minut czterdzieści
dwie w najlepszym razie, gdyby coś nadzwyczajnego, nieprzewidzianego
nie zaszło - rzekłem zrobiwszy obrachunek na papierze z matematyczną
dokładnością.
- A do diabła! To krucho z nim, ja mu dłuższe rokowałem życie, ale
co znaczy moja wiedza w porównaniu z twoją? Ja jestem starym gratem,
nie mającym już ani zdrowego słuchu, ani wzroku, ani mocy myślenia.
Ach! Ty nam go wybawisz, tego dobroczyńcę kraju, który jedynie może
ci zapewnić świetną przyszłość na tym uroczym księżycu, tak ci miłym.
- Ba! Czymże tu zastąpić brak sił żywotnych, mój sędziwy przyja-
cielu? - rzeknę zakłopotany. - Dowiedziałem się przecież z waszych ksią-
żek, że już od odwiecznych czasów silili się lekarze na wynalezienie ta-
kiego środka. Jeden stary król nabyć chciał od swej pięknej, świeżej i
młodej Liagiba sił żywotnych, których mu brakło, i czegóż dokazał? Zabił
ją, a sam nie żył długo. Potem wymyślono płynne złoto na przedłużenie
życia; ludzie przepłacali to lekarstwo na wagę diamentów i nie zyskali
korzyści z niego. Jakiś książę starał się odżywiać w atmosferze, w której
się pociły młode i zdrowe panny jego kraju, i umarł na wściekliznę. Po-
tem używano transfuzji krwi z dzieci i młodych ludzi; zabito ich niemało,
i nie cieszono się dłuższym życiem. Zdaje się, że przyroda nie lubi, żeby
ją zastępowano, w tak ważnej sprawie jak życie, sztucznymi środkami.
Walczyć z przyrodą o pierwszeństwo to strasznie
trudne zadanie!
- Ty możesz walczyć i z naturą, o człowiecze wyjątkowy! Który sam
131
jesteś więcej utworem sztuki jak natury. Posiadałbyś tę jędrność rozu-
mu, gdybyś się nie był pozbył sztucznym środkiem wszystkich przykrych
wspomnień tłoczących, ścieśniających i gnębiących twą wiedzę? Umia-
łem ci odjąć, lecz dodać nie umiem; pokaż się wyższym ode mnie twór-
czą wyobraźnią, tak jak już jesteś wyższym ode mnie bogactwem wiedzy.
Widzę po tobie, że już w twym mózgu roi się myśl jakaś ogromna jak
tytan.
- Rzeczywiście, jest tam coś w tej głowie, co się rusza i rośnie, a nie
może wystrzelić w górę od razu, tak jak łodyga kwiatu aloesowego. Trze-
ba by mi chyba jakiegoś wzniecenia; to całomiesięczne więzienie w twej
turmie i to ciągłe połykanie twych książek uchem diablo mi stępiło siły
wyobraźni. Dalej, przypraw wyobraźni skrzydła, tak jak przyprawiłeś
ciału.
- To też to, że tego nie umiem, niech mnie piorun trzaśnie, mój do-
bry Nafirku! Skrzydła, przyznam ci się, byłyby ci wyrosły same z siebie w
tym klimacie, ja tylko przyśpieszyłem ich rozwój tak jak można przy-
śpieszyć rośniecie włosów. Wiesz co, podchmiel sobie tym dwustuletnim
nektarem, to cię może wznieci.
- Nie chcę! Przez całe me życie nienawidziłem trunku; mnie trzeba
do wzniecenia czegoś innego, czegoś mniej materialnego, czegoś este-
tyczniejszego, uroczego, a co miłe uczucie wzbudza.
- Ach! Teraz wiem, czego ci potrzeba, mój dobry Nafirku; tobie
trzeba widoku młodej, pięknej kobiety! Ach, mój przyjacielu! o środek
silny, potężny, ale niestety, częstokroć tak zbyt potężny, że starga nerwy
i mózg odurzy, zamiast go wzniecić. No, ale ty musisz mieć doskonałe
siły pod wszystkimi względami, spróbujmy tego środka. Zaraz zatelegra-
fuję po osobę, której widok przywróciłby trupa do życia.
- A gdzież twój telegraf? Już mi mówiłeś o akustycznym telegrafie,
zdaje mi się, gdym był w kąpieli zapomnienia.
- Nie mylisz się. Moje telegrafy oto w tych czterech szafkach, obró-
conych na cztery strony świata. Przyrząd sam bardzo prosty: przez każ-
dą szafkę prowadzi dziura wskroś muru, jest i doskonała busola, wska-
zująca kierunek, jaki chcę nadać głosowi, i pięć piszczałek z kruszcu
topionego ze szkłem, które wymawiają za silnym dmuchnięciem tego
mieszka po jednej z pięciu znanych nam samogłosek. Wszystkie słowa
można wymówić tymi samogłoskami, szykując je w pewien umówiony
porządek, przedłużając je i zatrzymując się z chronometryczną dokład-
nością. Teraz ustawiłem rurę, wskazującą dyrekcję do mego pałacyku w
Snogrodzie. Teraz wkładam w nią pięć piszczałek wymawiających: a, e, i,
132
o, u, i dmucham kolejno, rozumie się według umówionego programatu.
Dmuchał raz w tę, raz w ową piszczałkę, czasem po dwa i trzy razy w
jedną, czasem krótko, to znowu dłużej, z przestankami i bez przestan-
ków. Wszystkie te piszczałki wydawały przejmujący, cienki, jakby pro-
mienisty pisk.
- Głos tworzy się dopiero na cyferblacie z pęcherza ryby drętwika,
na który pada u celu swej podróży, lecz nie dolatuje tak prędko jak świa-
tło lub iskra elektryczna, temu już zaradzić nie możemy, mój Nafirku -
rzecze Gerwid, siadając obok swego cyferblatu i przybliżając nowo wy-
szłą książkę do ucha.
Dopiero za dobry kwadrans doleciała odpowiedź i odmalowała się na
drętwikowym cyferblacie pięciu różnymi figurami geometrycznymi w
różnym porządku, raz krócej, raz dłużej przebywając na czułej tarczy.
- Za pół godziny puszcza się w podróż, za piętnaście godzin będzie
tutaj - krzyknie Gerwid, zacierając ręce i skrzydła.
- Kto taki?
- Ona!
- Jaka ona?
- Lawinia, geniusz księżyca.
14, Lawinia
Tej nocy wypiłem oddech Lawinii nawet z materaca, dotychczas sza-
nowanego.
Natychmiast uczułem w sobie nie tylko więcej serca, rozumu i duszy,
lecz nawet więcej geniuszu, który jest dzieckiem skupienia tych boskich
darów.
Myśl, nad której porodzeniem tak się siliłem, wystrzeliła we mnie nie
tylko jak łodyga kwiatu aloesowego, lecz jak wrzący na milę wysoki wo-
dotrysk.
- Wiem, co ci potrzeba, wielkorządco! - krzyknę uradowany. -
Tobie potrzeba promieni słońca zgęszczonych i zamienionych w płyn.
A ja je skupię, zgęszczę, skoncentruję, zamienię w płyn życia, zamknę
w diamentowym flakoniku i odżywię cię tym, czym Prometeusz nadał
życie kamiennemu posągowi.
Tej nocy nie mogłem się doczekać dnia, prosiłem Boga o jak najświet-
niejsze słońce, wylatywałem wysoko w powietrze nad obłoki, aby się
133
przeświadczyć o stanie pogody, w powietrzu śpiewałem, biłem hołubce i
wyskakiwałem najdziwaczniejsze antrsza
1
i piruety. O mało co nie zosta-
łem wzięty przez skrzydlaty patrol do kozy jako peilurbator, pijak czy
wariat; szczęściem, że mnie wachmistrz dowodzący patrolem poznał
jako gościa, z tak nadzwyczajną serdecznością przyjętego u wielko-
rządcy.
antrsza (nieodm.), krok napowietrzny w tańcu.
Istotnie, nie posiadałem się z radości i nigdy świat nie przedstawiał
mi się w tak uroczych barwach jak wtenczas, kiedy miałem pewność, że
dokonam, czyli raczej kiedym dokonywał największego odkrycia, jakie
tylko śmiertelna istota mogła pomyśleć.
Czym jest pismo, proch, para, dagerotyp, chloroform, książka gadają-
ca, woda zapomnienia, kwadratura koła, telegraf akustyczny i bez-
przestanny ruchawiec w porównaniu ze zgęszczeniem i uwięzieniem
promieni słonecznych, tego pierwiastku światła i życia? Ja dopiero
uwieńczę wszystkie pomniejsze odkrycia koroną odkryć i będę królem
wszystkich Koperników, Szwarców
2
, Wattów, Dagerów
3
, urzeczywistnię
śmiały pomysł Prometeusza, pokutujący w mitologii najstarożytniej-
szych ludów od wiecznych czasów!
Berthold Schwarz (ok. 1310-1384). alchemik niemiecki, wynalazca w dzie-
dzinie broni palnej; niesłusznie przypisywano mu wynalezienie prochu.
Louis Daguerre (1789-1851). francuski malarz, dekorator i współwynalazca
(wraz z J. N. Niepcem) pierwszej historycznie techniki fotograficznej, dageroty-
pii, w 1839 (oficjalna data).
Jakim sposobem dokonałem tego odkrycia? Długo o tym mówić i ca-
łej tajemnicy zdradzić nie chcę, dla niedowiarków jednakże, nie chcą-
cych wierzyć w możliwość zgęszczania i uwięzienia promieni słonecz-
nych powiem, że na to trzeba słońca na zenicie, soczewki kryształowej
wypukło-wypukłej wielkości koła młyńskiego, dzwona kryształowego
objętości beczki, grubości dwóch cali, z dziurką włoskową wskroś prze-
bijającą na wierzchu, wodorodu i tlenu w proporcji potrzebnej do zro-
bienia wody, nareszcie flakonika diamentowego na przechowanie zgęsz-
czonych promieni. Wszystkiego mi dostarczyć kazał książę wielkorządca
za parę milionów u optyków i chemików, i fiat vita, cui vita!
Uniesieni zapałem opowiadania, wyprzedziliśmy o dwa tygodnie
czas, w którym się ziściły nasze nadzieje i oczekiwania najpiękniejszym
134
skutkiem, i zapomnieliśmy mówić o osobie, której wpływowi przypisać
winienem całą zasługę tego cudownego dzieła.
Mówię o Lawinii.
Lawinia przybyła w oczekiwaną chwilę ze swym bratem Icangim i z
licznym orszakiem na ogromnym wielorybie, którym kierowało przeszło
dwudziestu synów księżyca własnymi skrzydłami, żaglami, wiosłami i
śrubą Archimedesa, przyprawioną u tego olbrzymiego balonu z tyłu.
Nic nie wyrówna pyszności tego widoku.
Wieloryb świetniał w promieniach słońca jak złota ryba z karmazy-
nowymi skrzelami, płetwami i ogonem.
Spuścili się na płaski dach korpusu pałacowego, gdzie Gerwid, ja i
służba oczekiwaliśmy ich przybycia.
Spod purpurowego baldachimu Icangi sprowadził siostrę swoją zło-
conymi schodami na debarkader.
1
debarkader przystań towarowa lub
pasażerska
Kto kiedy w najmilszym śnie śmiał marzyć o czymś tak pięknym jak
Lawinia? Przypraw złote skrzydła najświetniejszemu kobiecemu utworo-
wi egzaltowanej wyobraźni twojej, a jeszcze to będzie tylko skrzydlata
córka ziemi w porównaniu z aniołem zwanym Lawinia. Jej wysoka po-
stać ubrana w niebieską gazę, spadającą jak obłok głęboko pod nogi,
wdzięki jej twarzy, nieporównana gracja jej kibici, barwa włosów i
skrzydeł, wszystko to świetniało, pachniało i śpiewało harmonią nie-
bieską we wszystkich zmysłach moich i takie sprawiło wrażenie na mej
duszy, żem zadrżał, zbladł i skrzydłami podeprzeć się musiał o ziemię,
abym nie upadł.
Podobnegoż wrażenia, zapewne przez odbicie, doznała Lawinia, ale
nie w tym stopniu, jednakowoż oprzeć się musiała o ramię brata swego,
bardzo przystojnego młodzieńca w myśliwskim stroju, z kordelasem
przy boku, który, także spojrzawszy na mnie, stanął jak wryty z oczami
wyłupionymi na mnie.
- Dzieci! Co to znaczy? Patrzycie na siebie jak na upiory. To mój
przyjaciel Nafir, o którym wam telegrafowałem niejednokrotnie. A to
moja siostrzenica Lawinia, to mój siostrzeniec Icangi. No, poznajcie się i
bądźcie dobrymi przyjaciółmi, bo szlachetniejszej istoty nie ma na całym
księżycu jak pan Nafir.
Icangi przystąpił do mnie i porwał mnie w swoje objęcia ściskając
ramionami i skrzydłami jak starego znajomego, i mnie się serdecznie
135
zrobiło w jego objęciach, ściskałem go jak dziecko, lubo tylko o pięć lat
ode mnie był młodszy. Jakaś promienista sympatia udzieliła się nawza-
jem sercom naszym. Pojąłem zaraz w tej chwili, że będziemy nieroz-
dzielnymi przyjaciółmi gotowymi zginąć jeden za drugiego.
Potem zbliżyła się Lawinia i rumieniąc się po uszy podała mi swą
rączkę, najmilsze bawidełko, jakie miałem w ręku. Jak się dziwnie smęt-
nie uśmiechała, patrząc mi badawczo, pół nieśmiało, a pół poufale, w
oczy!
- Wuju! Wuju! Patrz na pana Nafira i na Icangi: widziałeś w życiu
swoim coś podobniejszego? - rzecze Lawinia głosem, od którego przy-
pomnienia jeszcze w chwili śmierci dusza się rozraduje moja.
- Nie, nie widziałem - odpowie Gerwid - istotnie, tenże sam wzrost,
ta twarz, tenże sam wyraz twarzy, te oczy, włosy i skrzydła, tylko że pan
Icangi pucołowaty tak jak szlachcic wiejski, a pan Nafir ma twarz wyra-
zistszą, wyrobioną uczuciami i myślą tak jak uczony. Ależ to podobień-
stwo to dziwna gra natury!
- W tym jest coś więcej jak ślepa gra przyrody - powie Lawinia cicho
tajemniczym głosem jak gdyby do siebie mówiła, a rączki swej nie wy-
dziera z mej dłoni, ani też nie spuszcza oka z mej twarzy.
- Cóż ty mówisz, Lawinio! Na miłość Pana Boga! To jest traf, nic
więcej, przecież się to nieraz wydarza, takie w oczy bijące podobieństwo.
- Musi w tym być coś jeszcze innego: ja to czuję tutaj wyraźnie, a
tam jakoś głucho, chaotycznie - rzecze Lawinia, wskazując naprzód na
swe serce, a potem na swe świetne czoło.
Wtem zagrzmiała wojskowa muzyka, może tylko sto kroków nad na-
mi.
Defiluje w powietrzu pułk gwardii, którym dowodzi książę Neujabi w
szklistym szyszaku, w błyszczącej zbroi. Sam Mars nie wyglądał nigdy
tak świetnie. Lawinia spojrzała w górę, wypuściła mą rękę ze swojej i
zadrżała.
Książę Neujabi salutował orężem!!
15. Smętarz
Lawinii drżały skrzydła ze wzruszenia zupełnie jak kuropatewce, nad
którą jastrząb buja w powietrzu, a młody Icangi klasnął z radości w ręce
i poleciał jak sowizdrzał za zbrojnym hufcem.
- Strasznie jeszcze pstro w głowie u tego Icangi - rzecze Gerwid. - Za
136
długo przebywał w Snogrodzie. Jak można się zachwycać do tego stop-
nia ludem zbrojnym?
Niebawem przyleciał Icangi, który na górze Marsowej widział się z
księciem Neujabim, i nie mógł się nachwalić jego grzeczności i dobrej
miny.
Lawinia z zajęciem słuchała, co opowiadał Icangi, lubo udawała po-
grążoną ze mną w rozmowie i że wcale nie uważa na jego słowa.
Wszystko to nie bardzo rozkoszne myśli we mnie wzbudzało; uczu-
łem żądło zazdrości głęboko w mym sercu. Ach! Tak nikczemna na-
miętność znalazła nawet do serca mieszkańców księżyca drogę.
- Nafirze! Zlituj się, wyglądasz jak człowiek tracący odwagę, to nie
przyciągnie ci serca kobiety - szepcze mi do ucha doktor Gerwid.
Uznałem mądrość uwagi Gerwida i, zaczerpnąwszy odwagi z głębi
mej duszy, wystąpiłem do walki z obrazem księcia Neujabi, który, zdaje
się, już się zagnieździł w sercu Lawinii, przedziwnie pięknej, uroczej jak
samo bóstwo miłości.
Przy obiedzie Gerwid nasunął mi sposobność błyszczenia mym dow-
cipem i mymi wiadomościami. Lawinia, zrazu roztargniona, zaczęła się
na mnie spoglądać coraz ciekawszym okiem jak na jakieś wyższe jeste-
stwo, i nareszcie całkiem zajęta rozmową, zleciała ze mną z sali jadalnej,
pod szpalery ogrodu i tam się przechadzała aż do późnego wieczora.
Dopiero wówczas spostrzegliśmy, że jeden z licznych małych wulka-
nów otaczających miasto na odległość dwu- czy trzymilową wyziewał
ogień wysoko w niebo i głębokim, jakby tłumionym łoskotem roztrącał
powietrze.
Wzbiliśmy się z Lawinia wysoko pod obłoki, aby rozeznać, który to
wulkan tak się rozognił.
Był to właśnie wulkan, służący naszemu miastu za smętarz, i ster-
czący wśród głębokiego jeziora, zwanego Martwym, dlatego że żadnej
ryby, ani tez żadnego śladu jakiegokolwiek żyjątka w nim dotychczas nie
odkryto.
Tu nie chowają zmarłych w łonie ziemi, lecz ich wrzucają do krateru
w workach z materii palnej, mniej więcej kosztownej, i z ciężarem do
nóg przytwierdzonym.
Nieboszczyk zstępuje z wysoka w otchłań zawsze się tlejącą, przy od-
głosie muzyki jeśli jest bogaty, i z szybkością kuli spadającej z zenitu.
Ognie krateru dokonywają dzieła zniszczenia, a popioły wyrzucone
wybuchami jego toną w ciągle burzących się falach jeziora bez śladu,
137
tworząc tylko w głębiach pokłady soli wapiennych, potasowych i so-
dowych.
Był to widok nad wszystkie opisy wspaniały: purpurowy ogień krate-
ru odbijał się milionowymi łunami w zburzonych bałwanach, na których
strzaskałby się w tej chwili najmocniejszy okręt, nawet gdyby był ze stali
ukuty.
Wielkie mnóstwo mieszkańców miasta i okolic krążyło około krateru
ponad jeziorem, modląc się za dusze zmarłych, których popioły w tej
chwili spadały w wody Martwego jeziora. Lawinia pogrążona w smut-
nych myślach, wsparta na moim ramieniu i utrzymując się wolnym ru-
chem skrzydeł prawie na jednym punkcie atmosfery, opowiadała mi, że
przed laty pięciu jej ojciec, przed trzema zaś jej matka, znaleźli grób w
ciągle palącym się wnętrzu tego wulkanu.
- Umarli przedwcześnie - mówiła Lawinia - i zostawili nas siero-
tami, mnie i brata Icangi, wychowanych raczej pieszczotliwie jak sta-
rannie, wielkim kosztem, ale tylko na ludzi bawić się lubiących, a do
niczego dzielnego niezdolnych. Majątku nam nie zostawili prawie żad-
nego; jakież to szczęście, że w wujaszku, który się tymczasem zbogacił i
pozostał starym kawalerem, znaleźliśmy tak dobrego i hojnego opieku-
na. Wujaszek przecież swymi namowami tyle dokazał, że ja przynaj-
mniej w muzyce szczerze się kształciłam i że mój brat wziął się do nauki
gospodarstwa ziemskiego z ochotą i wytrwał w niej przez lat kilka, ale
któż potrafi dzieciom w naszym wieku zastąpić rodziców? Któż zdoła
wyrugować z naszej pamięci ich obraz w chwili, gdy się żegnali z nami,
polecając swą duszę Bogu? Biedni rodzice! Oni tak szczerze pragnęli
pozostać z nami, i wcale nie tęsknili do innego życia, tak jak ja tęskniłam
do nich po ich śmierci. Och! Długo tęskniłam i chwilami nawet teraz
tęsknię, kiedy jestem smutna, a ziemia w całej majestatycznej pełni
wznosi się na firmament.
Potem spojrzawszy w ogromną okazałą tarczę ziemi, rzekła:
- Ach, jakże szczęśliwi muszą być mieszkańcy tej pysznej planety,
ukazującej się zdumiałym oczom mieszkańców księżyca w tak świetnych
barwach i kształtach! O, tam ludzie muszą być nieskończenie szczęśliwsi
od nas, nieprawdaż, dobry panie Nafirze? Ty najlepiej o tym wiedzieć
musisz?
- Skądżeż ja mam wiedzieć, o miła Lawinio, co się dzieje na ziemi? -
zapytałem zdziwiony tym zagadnieniem Lawinii.
- Wujaszek utrzymuje, że ty jesteś najmędrszym i najuczeńszym
człowiekiem na księżycu, i że wiesz daleko więcej od niego samego,
138
który przecież dotychczas uchodził za pierwszego uczonego w całym
Jasnogrodzie.
- Istotnie, za takiego mnie wystawia doktor Gerwid w swej dobroci i
chęci zrobienia mi sławy, lecz nie poczuwam się do zasług odpowiednich
tej sławie. To wiem, że są na ziemi mieszkańcy obdarzeni rozumem i
wolą, lecz z ich dzieł sterczących na ziemi i bujających po wodach wno-
szę, że mieszkańcy ziemi nie mają skrzydeł.
- Więc bujają po powietrzu bez skrzydeł, tym lepiej, te skrzydła cza-
sami bardzo niewygodne, dlatego najwięcej, że są pozbawione czucia.
Już razy kilka oparzyłam sobie i pogniotłam skrzydła, nieraz mi też za-
wadzają w tańcu w salonie.
- Ludzie na ziemi wcale nie bujają w powietrzu, chyba za pomocą
balonu, którym, jak się zdaje, jeszcze nie umieją kierować.
- Więc jakże się przenoszą z miejsca na miejsce, to chyba jak głos
wibracjami powietrza?
- Przenoszą się piechotą, końmi i za pomocą pary po ziemi i po wo-
dzie, i wcale nie podróżują po powietrzu tak jak my, szczęśliwsi od nich
mieszkańcy księżyca.
- Musisz się mylić, kochany Nafirze. Istoty rozumne, mieszkające na
ziemi, o tyle muszą być szczęśliwsze od nas, o ile ziemia jest piękniejszą
od księżyca; i ja po mej śmierci chcę być przeniesiona na ziemię, gdzie
niezawodnie znajdę ojca i matkę, bo czemuż bym tęskniła do ziemi, gdy-
by ich duszy tam nie było? A czemuż by oni po tak cnotliwym życiu mieli
zejść na padół nieszczęśliwszy od naszego? Nie, panie Nafirze, ziemia
jest doskonalsza od księżyca i ludzie tam nie potrzebują skrzydeł do
przenoszenia się z miejsca na miejsce; tylko mkną siłą woli swojej jak
głos po przestrzeni. Ach, patrz Nafirze na tę piękną ziemię, która teraz w
całym majestacie buja na firmamencie i swym blaskiem zaciemnia ogień
tego wulkanu. Och, tam ludzie szczęśliwsi! Może stamtąd mój ojciec i
matka patrzą w tej chwili na swój grób, i mnie tu widzą płaczącą nad
nim. Och, niezawodnie! Bo tam daleko lepsze od naszych muszą mieć
teleskopy, wszystko tam doskonalsze i piękniejsze.
Łzy żalu i tęsknoty spadały z oczu Lawinii w wody Martwego jeziora.
Widząc ją w tak uroczystym usposobieniu, nie miałem odwagi parali-
żować jej wyobraźni, wzniesionej do tak szczytnego egzaltu.
- Chciałabym widzieć przystojnego mężczyznę, mieszkańca ziemi,
musi być pięknym jak Bóg - doda Lawinia, podając mi ręce, bo już jej
skrzydła słabnąć zaczęły do tego stopnia, żeśmy wrócić musieli na ląd i
odpocząć na kopule panteonu jasnogrodzkiego.
139
Lawinia wsparła głowę na ramieniu moim i znękana uczuciami dnia
tego, usnęła. Jest ze mną jak siostra z bratem, a znamy się dopiero od
dnia dzisiejszego!
Ach, cóż to za cudny wdzięk niewinności w tej twarzy błyszczącej ro-
zumem, w tym czole jaśniejącym roztropnością!
Lawinio! Czymże się różnisz od aniołów?
Niczym!
16. Wynalazki
Raz nam tu wiatr zawiał aż na księżyc ułamek z jakiejś gazety na zie-
mi drukowanej, a doktor Gerwid, który, jak się zdaje, zna wszystkie ję-
zyki i umie czytać wszystkie pisma, następujące na tym świstku wyczytał
zdania o wynalazkach, którymi się obecnie chlubi ziemia:
„Igła magnesowa odkryła nam nowe dla nas światy i dała znowu po-
czątek rozlicznym wynalazkom i sama stanowi epokę ważnych odkryć,
jakie za jej pośrednictwem dokonane zostały. Później sztuka drukarska i
sztuka strzelnicza jak meteory jakie świecą pośród tysiąca innych wyna-
lazków swoją ważnością i bogactwem następstw, jakie sobą wywołały, a
do czegóż nas nie doprowadzą postępy aeronautyki, które zawdzięczamy
Gawarniemu; jeśli do niej zastosujemy najnowszy i najważniejszy ze
wszystkich wynalazków tu u nas w Warszawie dokonany, machinę nie-
ustającego ruchu, wynalezioną przez Adolfa Hofmana, stolarza z Wło-
cławka.
Druga mianowicie połowa upłynionego stulecia i początek naszego
wieku tak obfity był w wynalazki, iż prądem swoim uniósł nas aż do
granic nowej ery, do której wrota otwarła nam para, koleje żelazne, stat-
ki parowe i maszyny parowe, które w ogólności wstrząsnęły do posad i
na nową wprowadziły drogę fabryki i wszelkie dotychczasowe rękodziel-
nie i rzemiosła. Badania w dziedzinie chemii poczynione naprowadziły
na odkrycie oświetlania gazem i na wynalezienie dagerotypów i fotogra-
fii. Chemia wskazała sposób wyrabiania słodkiego cukru z głupich bura-
ków, piorunowej substancji z łagodnej bawełny, a dobroczynnego chlo-
roformu z podłej wódki kartoflanej.
Wynalazki w dziedzinie maszyn poczynione doszły do zadziwiającego
stopnia doskonałości i przemysłu. Dosyć przytoczyć tutaj maszyny pa-
rowe do przędzenia i wyrobu wełny, do bicia monet, maszyny dru-
karskie, które w jednym swym końcu przyjmując arkusz białego papieru,
140
w drugim końcu oddają go po obu stronach oddrukowanym z szybkością
zastępującą cztery inne w tym celu maszyny. Chronometry, tak ważne w
morskich podróżach, dzisiaj z taką wykonywane są ścisłością, iż po od-
byciu dwóch podróży naokoło świata zaledwie o 1/3 część sekundy nie
zgadzają się. Zegarek, nie zajmujący więcej nad jeden rubel przestrzeni,
wskazuje z niesłychaną dokładnością i wybija godziny i kwadranse,
wskazuje sekundy i tercje oraz daty z kompensacjami na zmianę tempe-
ratury, ubezpieczone od następstw uderzenia.
Optyka wprowadziła rozliczne także wynalazki, wskazała udoskona-
lenie szkieł achromatycznych, teleskopów, mikroskopów, oftalmosko-
pów i tym podobnych narzędzi, którymi dojrzeć można aż do księżyca i
przekonać się, że na nim są góry, morza i lasy.
Fizyka także niemało w ostatnich czasach przysłużyła się swymi od-
kryciami i wynalazkami. Tu należy latarnia bezpieczeństwa Davego,
odkrycia Bisteda i Faradaya poczynione w dziedzinie magnetyzmu, elek-
tryczności i galwanizmu, i zastosowane nie tylko do medycyny, ale na-
wet do chirurgii przez galwanokaustykę.
Wynaleziony i udowodniony przez tych mężów prąd galwaniczny stał
się źródłem, z którego wytrysnęła niezliczona ilość innych odkryć.
Oświeciły one wiele nie zbadanych dotąd fenomenów, umysł człowieka
niby z. dzieciństwa prowadząc do coraz wyższego i dojrzalszego swego
rozwoju, i grożą już dzisiaj obaleniem siły pary, zastąpić ją mając na-
dzieję tym galwanicznym prądem. Telegrafia elektryczna zniszczyła
przeszkodę przestrzeni i czasu, a aerostatyka, pracując nad udoskonale-
niem powietrznej żeglugi, dopełni może wkrótce oddania nam w ręce
tego wszechwładztwa nad przyrodą, które się człowiekowi z wyroków
Stwórcy należy.
Wkrótce człowiek-ptak zaleci na księżyc i zrobi sobie z niego swą ko-
lonię, potem wtargnie na słońce, obetnie mu promienie i sprzedawać
będzie jak tyczki do chmielu na rynku starego miasta.”
* * *
Tyle jest słów gazety, która, jak się zdaje, jest rodzajem Ewangelii u
biednych mieszkańców ziemi.
Otóż w ten sposób rozumują ludzie pełzający po ziemi! Daleko
skromniejsi są skrzydlaci mieszkańcy księżyca, którzy używają dobro-
dziejstwa telegrafów akustycznych, książek gadających, zegarów odpo-
wiadających na pytania, maszyn w ciągłym ruchu pozostających bez
141
pomocy pary i elektryczności, i stu innych nie znanych im rzeczy, uła-
twiających nam wygody życia, naukę i postęp wszechstronny.
Nie! Żaden mieszkaniec księżyca jeszcze nie śmiał powiedzieć, że
wszechwładztwo nad przyrodą należy się człowiekowi z wyroków Stwór-
cy, i że wkrótce śmiertelny, a nawet nieskrzydlaty syn natury osiągnie
cel swoich życzeń, owładnie swą matkę i panować nad przyrodą będzie
ten, nad którym panuje tutaj awanturnik, tam kobieta, ówdzie człowiek
niewidomy, a gdzie indziej jeszcze pijanica.
Ludzie na ziemi strasznie zarozumiali, daleko skromniejsi ludzie na
księżycu; nie myślą wydzierać naturze berło, a jednakże więcej się zbli-
żyli do źródła jej tajemnic, i to dzięki mnie, dzięki mojemu eliksirowi
długowieczności, którego wynalazek nie dokonał się wcale przy-
padkowym sposobem, lecz był owocem głębokich badań i bystrych spo-
strzeżeń rozległej nauki i genialnych pomysłów.
Tak jest, i moje odkrycie było zamierzone, umyślne i nikt przede mną
nie zgęścił za pomocą optyki i chemicznego powinowactwa promieni
słonecznych w krople ani nawet o tym nie pomyślał.
Długowieczność zawarta w diamentowym flakoniku jest u mnie w
kieszonce na piersiach! Na kolana przede mną, o ludzie, którym potrze-
ba kilka lat więcej życia dla pogodzenia się z Bogiem lub dla dokonania
jakiego chwalebnego czynu!! Ja wam je przedam bezpłatnie, a wam,
którzy żyjecie dla zemsty, dla dumy lub tylko dla osobistej rozkoszy nie
dam ani kropli, nawet za milion!
Lachesis! O miła Parko, która przędziesz wątek życia śmiertelnych
istot, uznaj mnie za brata, urośnie ci pod rękoma kądziel. O Klotos! Gdy
miłych mi ludzi los w twych palcach trzymać będziesz! Mniej łez wyleje-
cie, o dobre Parki, od tej chwili nad krótkością zasobów życia lubych
wam istot. Lecz jakże by wam tu przesłać nowinę tego odkrycia? Na to
nie wystarczy telegraf akustyczny doktora Gerwida. I jak będziecie zdzi-
wione, kiedy naraz, za chwilę, ujrzycie nić życia księcia Wadwisa moc-
niejszą i dłuższą! Komuż to przypiszecie? Samemu Zeusowi, czy jego
wnukowi Asklepiosowi? Och nie! To mnie się należy ta zasługa, mnie
jednemu, śmiertelnikowi, który tego daru nie nadużyje nawet dla siebie
samego, gdyby życie jego nie miało wartości dla świata i dla Boga.
17. Kuracja
Więcej na skrzydłach tych myśli jak na moich własnych piórach
puszczam się nocną porą z mą zdobyczą ku zamkowi gubernatora, znaj-
duję jego prywatne okno otwarte i wciskam się przez nie do sypialni
księcia, nie zważając na qui vit! szyldwacha.
- Doktorze! - rzecze na łożu leżący książę. - Na miłość Pana Boga!
Wkradasz się do mnie jak...
- Kończ mości książę dostojną myśl twoją, tak jest! Wdzieram się do
ciebie jak złodziej, bo nim jestem, okradłem słońce z kilku promieni,
które do niego już nigdy nie wrócą, jaśnie oświeconemu losowi twemu
zadałem kłamstwo, a pannie Atropas, gotującej się przerżnąć nić miło-
siernego życia twego, wytrąciłem nożyce z ręki. Mości książę! Uznaj we
mnie Prometeusza nie nagiego, do skały przykutego z sępem na wątro-
bie, jak go przedstawiają malarze, lecz Prometeusza dziewiętnastego
wieku, we fraku i kłaku, w czarnych okolicznościach
1
i lakierowanych
butach, z okularami i skrzydłami...
okoliczności - spodnie.
- Masz tam tedy! - krzyknie wielki pan. - Jestem, niech mnie diabli
porwą, pacjentem wariata...
- Uspokój się, mości książę, przebacz, że zapału mego hamować nie
umiałem w twej jaśnie oświeconej obecności, lecz inny na moim miejscu
byłby istotnie oszalał wiedząc, iż trzyma w swej kieszeni rękojmię dłu-
gowieczności męża tak potrzebnego krajowi i całej ludzkości. Oto, ksią-
żę, moje promienie ożywczego słońca, nie pokazuję ci ich w kształcie
pochodni lub lontu, lecz, jak widzisz, oto w płynie, zawarte w flakoniku;
jedną kroplą tej cieczy wzmacniam ci puls, oswobadzam oddech, z głowy
zdejmuję ciężar, z serca troski i nadaję ciału całemu sen ożywczy, po
którym się uczujesz za godzin osiem o tyleż lat młodszym człowiekiem.
No, dowierzasz mi, książę?
- Pierwszą próbę na mnie chcesz zrobić, doktorze - rzecze truchlejąc
książę.
- Pierwsza próba szczytnego wynalazku niech się odbędzie na twym
szlachetnym zdrowiu. Zanadto jestem pewny skuteczności mego lekar-
stwa, stanowiącego erę w dziejach świata. Zresztą jedna kropla żadnej
substancji szkodzić ci nie może.
- Ach, ba! Kwasu pruskiego jedna kropla zabija - zarzuci książę.
143
- Kwas pruski robi się z padliny, a mój eliksir życia z promieni słoń-
ca, mój książę, jaki początek, taki i koniec. Eliksir życia właśnie jest je-
dynym, dotychczas na próżno szukanym antydotem kwasu pruskiego.
- Gotóweś mi wszczepić kawałek słońca w żołądek twymi promie-
nistymi kroplami i zrobić mnie prawdziwą światłością, będę świecić jak
świętojański robaczek, jak latarnik lub jak stróż nocny, noszący latarkę
na brzuchu. Ale wiesz co? Doskonała myśl, każę strąbić wszystkich stró-
żów nocnych stolicy przed mój pałac i zadasz im po kropli twego słońca,
może to nas doprowadzi do oszczędzenia świec dla straży nocnej.
- Wolne żarty jaśnie oświeconemu panu, ale za nic w świecie nie bę-
dę profanować eliksiru życia na taki cel. Od ciebie chcę zacząć, mój ksią-
żę, i tak jestem pewny skutku, że się ofiaruję pozostać jako zakładnik tu
przy tobie i spędzić w tym samym pokoju resztę nocy aż do twego prze-
budzenia i odmłodzenia.
- Pod takim warunkiem zgadzam się na wszystko, ale nie weźmiesz
mi za złe, że obstawię wszystkie drzwi, okna i kominy szyldwachami, i że
strzelać każę do każdego, który by drzwiami, oknem lub kominem chciał
wylecieć z tej sypialni.
- Nawet i wentylatory, i rurki od wody i gazu każ obstawić szyld-
wachami, mój książę; nie obawiam się żadnego zawodu i chętnie tu zo-
stanę czuwając nad twym dostojnym snem i jaśnie oświeconymi marze-
niami waszej światłości.
Przyjął nareszcie jeszcze po kilku nowych ceregielach jedną kroplę
eliksiru długowieczności, uczuł się nadzwyczaj pokrzepiony i usnął snem
sprawiedliwego, ja zaś, uszczęśliwiony tym dobrym skutkiem, nie spusz-
czałem oka z pulsometru, z pulsoskopu, z respirometru i z kilku innych
przyrządów, którymi lekarze na księżycu badają i mierzą objawy, wszel-
kie sprawy życia w chorym i zdrowym człowieku.
Wszystko w jak najlepszym, prawidłowym jak sobie życzyłem, odby-
wa się postępie. Usnąłem nareszcie sam i przebudzony zostałem przez
samego pacjenta, który odziany w wice-mundur stał przede mną wypro-
stowany i serdecznie mnie uściskał, gdy się równymi nogami zerwałem z
kanapy.
- Experimentum factum - zawoła silnym głosem książę Wadwis. -
Poznajesz mnie, lekarzu? Bo ja to sam siebie zaledwie poznać mogę i od
dawna nie czułem się tak rzeźwy.
Nawet buty z ostrogami przywdział stary żołnierz, buty z ostrogami, do
których tęsknił od tak dawna jak kania do deszczu lub rekonwalescentka
144
do czepka. Ostrogi brzękiem swoim przypominają mu dawne czasy ry-
cerstwa i parad, i o nich zaraz pomyślał, gdy się uczuł silniejszy i zdrow-
szy. I ja od tej chwili pokochałem ostrogi jako najmilsze zwiastuny
szczęścia dla mnie.
18. Wdzięczność pacjenta
- A zatem: exegi monumentowi aere perennius, pomnik sobie po-
stawiłem nad spiżowy trwalszy, już o tym wątpić nie mogę, mości książę,
widząc cię dzisiaj prześlicznym, a przypominając sobie, żeś wczoraj,
przed ośmiu godzinami jeszcze, był zgrzybiałym, ledwie się ruszać mo-
gącym i, po prostu powiedziawszy, prawie dogorywającym starcem. Tak
nagła przemiana...
- Jest ona pod wszystkimi względami widoczna i jest twoim dzie-
łem, wcale o tym wątpić nie można - rzecze z niezwykłą żywością książę,
jeszcze mnie raz ściskając i unosząc z ziemi w górę jak piórko, a potem,
folgę dawszy serdecznym uczuciom swoim, doda:
- Exegisti monumentum aere perennius, nie ma co mówić, że cię
czeka nie jeden, ale tysiąc pomników, o tym żadnej wątpliwości być nie
może, ale i to pozostanie prawdą, że bis dat qui cito dat.
1
kto szybko daje, ten dwa razy daje
Mnie tłoczy ciężar wdzięczności tobie winnej, o świetny mój dokto-
rze, i to tym więcej, im lepiej sobie przypominam, z jaką niewiarą przy-
stępowałem do użycia twego cudownego środka. Chciałbym ci natych-
miast, idąc bez żadnej przewłoki za popędem mego serca, okazać
wdzięczność moją, i to w sposób tobie najmilszy. Wiesz, że moja potęga
jest wielka, bo sam monarcha tyle we mnie pokłada zaufania, że na czas
pobytu swego u wód mineralnych żadnemu z swych najdostojniejszych
krewnych, lecz mnie, żołnierzowi, który tylko waleczności winien swe
wywyższenie, powierzył rządy stolicy i kraju. Więc czegóż pragniesz?
Może pieniędzy? Mogę ci zaforszusować
2
pół miliona na rachunek mi-
lionów, którymi cię niezawodnie najjaśniejszy pan obdarzy za twe wiel-
kie odkrycie.
zaforszusować - zapłacić awansem
Pragniesz może honorów? Mogę ci udzielić niższe stopnie aż do ko-
mandorskiego Orderu Szmaragdowej Jaszczurki, postanowionego dla
mężów, którzy oddali usługi naukom przyrodzonym, i zarazem Orderu
Węża Brylantowego, postanowionego na uczczenie usług oddanych me-
dycynie. Jestem pewien, że sam monarcha wręczy ci potem wielkie
145
ozdoby tych dwóch orderów, a może postanowi z powodu twego odkry-
cia order Prometeusza prosząc, abyś ty, Nafirze, raczył sprawować do-
stojeństwo wielkiego mistrza tego orderu i przyjął w grono jego kawale-
rów, a twych podkomendnych, samego najjaśniejszego pana. Cha! Cha!
Mój przyjacielu Nafirze, z którym pragnę być od tej chwili ty a ty, tak jak
z najrodzeńszym bratem, ha, mój przyjacielu! Jakież ciebie oczekują
zaszczyty w tym królestwie i na całym księżycu! Och, kochany przyjacie-
lu i życiodawco, nie minie cię nagroda godna tak wielkiego, rozumowi
ludzkiemu taką chlubę robiącego wynalazku.
- Mój dobry książę - rzeknę na to, już cokolwiek spoufalony - nie
mówmy w tych uroczystych chwilach przyjacielskiego uniesienia o żad-
nych nagrodach, którymi monarchowie wynagradzają zasługi uczonych.
Moja prawdziwa, najlepsza nagroda jest tutaj w sumieniu, tutaj w sercu,
tej mi nie jest w stanie ani nadać, ani wyrwać żaden monarcha. Racz się
zatem, o wielkorządco, jeszcze wstrzymać z obkładaniem mnie orderami
Jaszczurki, Węża i Prometeusza, i nie budź śpiącej jeszcze a straszliwej
zawiści synów Eskulapa nie cierpiącej wszystkiego, co zanadto świeci.
Używaj, książę, w spokojności rozkoszy powracającego ci zdrowia. Ależ
mnie dziwi niezmiernie, dostojny mój przyjacielu, że tu nie ma książęcia
Neujabi? Że syn nie cieszy się widokiem ojca, co tak nagle wrócił do sił i
zdrowia.
- To dalibóg prawda, gdzież jest książę Neujabi? - spyta wielko-
rządca, zadzwoniwszy na kamerdynera.
- Odbywa przegląd swego pułku - odpowie kamerdyner.
- Cóż u kaduka! - krzyknie książę Wadis. - Od tygodnia codziennie
bawi się rewiami, jak gdybyśmy byli bardzo bliscy wojny z sąsiadami, a
wprzód przez rok cały ani razu nie widział pułku w komplecie i czas tra-
wił na muzyce i malarstwie. A gdzież się odbywa przegląd?
- Przed obserwatorium rzeczywistego radcy zdrowia Gerwida, gdzie
się od tygodnia zwykle odbywa, czasami nawet dwa razy - odpowie adiu-
tant księcia, który tymczasem przybiegł.
- Jest w tym coś, do miliona diabłów, że Neujabi wybiera takie miej-
sca na swoje parady, pobudki i capstrzyki - rzecze do siebie wielkorząd-
ca, kazawszy odejść adiutantowi i kamerdynerowi.
- Och, jest w tym coś, mój dostojny pacjencie i panie - rzeknę płacz-
liwym głosem i szlochając dodam: - książę Neujabi bałamuci mi ideał
tymi paradami, przeglądami z ogniem i bez ognia, tymi pobudkami i
146
capstrzykami, które żołnierza bardzo męczą i drą mu mundur, bo
wszystko to się odbywa w najparadniejszych sukniach, w hełmach i pan-
cerzach. Otóż tymi rycerskimi sposobami waleczny książę Neujabi usiłu-
je się wkraść w serce Lawinii i mnie z niego wyrzucić.
- Bałamuci ci ideał, mój biedny doktorze, wtenczas, kiedy ty pracu-
jesz tak mozolnie nad przywróceniem jego ojcu zdrowiał To niegodne!
Każę go natychmiast aresztować na czele pułku i w oczach pięknej pan-
ny Lawinii.
- Mości książę, aby nie to! Zgubiłbyś mnie na wieki, a jego wzniósł-
byś do potęgi męczennika, otoczyłbyś go wszystkimi urokami prześlado-
wanej cnoty. Nie, panie, nie aresztuj księcia, ale jeśli ci miłe szczęście i
życie twego całkiem ci oddanego lekarza, to usuń stąd na czas niejaki
pod jakim pozorem twego syna, bo inaczej Lawinia, dla mnie przezna-
czona przez samego wuja Gerwida, zachwyci się nim na zabój, a przecież
sam dostojny książę nigdy nie zezwoliłby, żeby jego syn ożenił się z
panną nie posiadającą historycznego nazwiska.
- Za nic w świecie, chociaż mówią, że panna Lawinia tak jest cudnie
piękną, że już z powodu swej piękności uchodzić może za historyczną
osobę. Muszę ja to sprawdzić, może jeszcze dzisiaj, bo jakoś czuję się
dziarsko na siłach i zdaje mi się, że widok ładnej, miłej kobiety jakoś
dopomógłby skuteczności tych kropli. Co zaś do księcia Neujabi i jego
bałamuceń twego ideału, to ci powiem, doktorze, że dla niego już dawno
obmyśliłem partię, która nowego doda blasku naszemu rodowi: Neujabi
ma i musi się żenić z wdową po ogromnie bogatym królewskim księciu
Nicostawie, który wprawdzie jeszcze żyje ale już, jak to mówią, z ostat-
niej piszczałki dmucha. Otóż najlepiej będzie usunąć dobrodzieja ze
sceny i posłać go gdzieś niby w ważnej misji za granicę, najlepiej do
Snogrodu na powitanie wice-lamy, który tamże zjechał dla objęcia rzą-
dów. Zaraz telegrafuję do monarchy mego i proszę, żeby syna mojego
zaszczycono misją poniesienia ukłonów i zapewnień przyjaźni. Bądź
spokojny, mój życiodawco, nie pozwolę ci krzywdy wyrządzić; ty tym-
czasem zaraz po wyjeździe niebezpiecznego Neujabi przypuść szturm do
serca pięknej Lawinii i ożeń się jak najprędzej, jeszcze nim wróci; uła-
twię ci nawet uzyskanie dyspensy od zapowiedzi. No cóż, doktorze, czyś
zadowolniony ze mnie?
- Więcej jak gdybyś mię książę był obsypał dziewięciu orderami
Prometeusza, Wężów Brylantowych i Szmaragdowej Jaszczurki.
Chciałem się rzucić na kolana, książę powstrzymał mnie i serdecznie
do piersi przycisnął.
147
19. Szarlatanizm
Dotrzymaliśmy sobie nawzajem słowa: książę Wadwis wyekspedio-
wał syna swego z ukłonami do Drzemniawy, stolicy państwa snogrodz-
kiego, ja zaś postawiłem go na nogi, ale tak doskonale, że wszystkie
obowiązki jako wielkorządca i głównie komenderującego korpusem
jenerała mógł objąć, dzielnie pełnić, a nawet na koniu harcować przed
jedynym w tych okolicach konsystującym pułkiem jazdy, niewiele bo-
wiem jej tu użyć można i tylko w razie wojny z Ciemnostanem jest nie-
zbędna dla pokrycia granicy płaskiej od strony morza.
Sława moja rozeszła się odgłosem krociogębnym wszystkich telegra-
fów akustycznych po całym kraju Galangów i po całym Jasnogrodzie.
Codziennie przybywało do mnie tak wielkie mnóstwo chorych, zwłaszcza
starców z odległych okolic, że wszystkie hotele nimi były zapełnione i
wkrótce nawet w nich zabrakło miejsca. Każdy tu chciał żyć dłużej, a
nawet tacy, których życie nikomu na nic się nie zdało i owszem, jeszcze
innym potrzebnym światu ludziom zawadzało; Najwięcej garnęli się do
mnie rozkosznicy; ofiarowali mi złote góry za odżywiające krople utrzy-
mując, że ich potrzebują do nawrócenia się i przepędzenia reszty życia
w skrusze i modłach.
Nie wszystkich można było odżywiać wzmacniającym nektarem: ta-
cy, u których chorobliwe przetworzenia brały w organach szlachetniej-
szych górę nad zdrowie, zamiast korzyści odnosili tylko szkodę z
wzmocnienia prądu życia, zresztą wierny zasadzie mojej, uroczyście
zaprzysiężonej wobec zawezwanego na pomoc Boga, nie udzielałem
prawdziwego eliksiru życia rozpustnikom lub ludziom pędzącym życie w
gnuśności; żadnemu jednakże z powierzających mi się pacjentów nie
odmawiałem wyraźnie ani pomocy, ani lekarstw; każdego dobrze wyba-
dałem pod fizycznym i moralnym względem, który tylko do mnie się
uciekł po radę. Jedni otrzymywali prawdziwe krople życia nawet bez-
płatnie, jeśli byli ubogimi, drudzy otrzymywali tylko coś kolorem do
mego eliksiru podobnego, nawet za drogie pieniądze, które w tym razie
przeznaczałem na dobre uczynki, mianowicie na założenie domu-
przytułku dla ubogich, starych, wysłużonych i ubogich, młodych, na-
dzieję rokujących lekarzy.
Takim sposobem, chcąc nie chcąc zapuściłem się w dotąd obrzydliwą
dla mnie drogę szarlatanerii i przekonałem się z wielką boleścią serca, że
najuczciwszy człowiek, gdy jest lekarzem i gdy wielkiej dostąpi wzię-
tości, musi dla dobra ogółu, sztuki swojej i swego własnego odstąpić
cokolwiek od miłej mu rzetelności. Z tej przyczyny nie potępiajmy tak
148
łatwo dobrze intencjonowanych lekarzy i nie bierzmy za złe panu
Wurmsky, sławnemu lekarzowi w Drzemniawie, że w wyjątkowych oko-
licznościach leczy suchoty kwasem siarczanym, lodem i zimnymi kąpie-
lami, szkrofuły kąpielami z sublimatu, i że nudy fantastycznie bogatego
szlachcica rozpędza katedryzowaniem stopniowym à la major. Melior
anceps medicina quam nulla medicina, lepiej niepewne lekarstwo jak
żadne, mówi sobie w najlepszej wierze doktor Wurmsky, a że kwasy i
zimno jeszcze nie zostały użyte przeciwko suchotom, a że lepiej się
wprawiać w katedryzowanie na żyjącym i płacącym szlachcicu jak na
szpitalnym trupie, więc czemuż nie próbować nowego lekarstwa przeciw
nieuleczonej chorobie i bolesnej operacji przeciw nudom życia bezuży-
tecznego?
Otóż i ja szarlatanizowałem, wprawdzie nie w tak wyraźny i zbyt ra-
żący sposób, lecz jednakże na stopę dość widzialną i martwiącą dla wła-
snego sumienia mojego, i jedynie tym się pocieszałem, że dobroczyn-
ność z mej szarlatanerii skorzysta.
20. Nie przyjęty podarunek
Jakim sposobem zmusiłem promienie słońca do zgęszczenia się w
płyn, tego nikomu nie wyjawiłem, nawet doktorowi Gerwidowi, zbyt
delikatnemu, aby mi się śmiał wypytywać o niego.
Umiejąc jednakże uczcić ciągle mi okazywaną przez kolegę mego
przyjaźń i potem ze względu na dobro ludzkości, która powinna była
korzystać z tak wielkiego odkrycia, spisałem jak najszczegółowiej tajem-
nicę wyrobu kropli życia i opieczętowawszy ją w dwanaście kopert, da-
rowałem Lawinii, robiąc ją legatorką sekretu w razie, gdybym miał zejść
nagle i niespodziewanie z tego świata.
Ta darowizna odbyła się uroczyście w dziewiętnastą rocznicę urodzin
Lawini wobec wielu zgromadzonych na świetną ucztę osób, którą nawet
książę Wadwis, od pewnego czasu bardzo częsty gość doktora Gerwida,
raczył zaszczycić swą obecnością.
Lawinii stanęły łzy w pięknych oczach, tak była rozrzewniona tym
dowodem mego zaufania; po raz pierwszy w życiu nie umiała odpowie-
dzieć inaczej, ależ co mogło być wymowniejsze w tej chwili jak owe łzy
dziewicy, widzącej się depozytorką największego sekretu, jaki istniał na
świecie.
Stary Gerwid także łzy osuszał po kryjomu i raz na mnie spoglądając
149
okiem pełnym serdeczności, drugi raz ośmielając Lawinię do odpowiedzi
zdawał się oczekiwać, że ta uroczysta chwila zrodzi jeszcze inną, uro-
czystszą, stanowczą dla szczęścia mojego.
Lecz dziwna rzecz, Lawinia pozostała milcząca i dopiero przemówiła,
gdy książę wielkorządca do niej się zbliżył i coś szepnął w jej ucho.
Lawinia rzekła słabym, drżącym głosem:
- Panie doktorze, zacny nasz i świetny przyjacielu! Łzy, których uta-
ić nie mogłam, a nie spodziewałam się przelewać w tym dniu dla mnie
uroczystym, są dowodem uczuć przejmujących mnie na ten dowód twe-
go szacunku, objawianego w tak dostojnym i licznym gronie mnie, zu-
pełnie nie przygotowanej na takie wzruszenie. Ja mam być depozytorką
tajemnicy najważniejszego odkrycia, jakie zostało dokonane może od
stworzenia świata? Nie, mój przyjacielu, na to moje ręce za słabe, nie
miałabym spokojności ani na chwilę mniemając, że jestem w posiadaniu
zdradzieckiej puszki Pandory. Powierz raczej tę tajemnicę całej ludzko-
ści, żeby wszystkie istoty na księżycu mieszkające z niej korzystały, i
sławiły cię jako istotę również szlachetną jak uczoną; lub jeśli się chcesz
utrzymać przy przywileju tajemnicy, to ją każ zamknąć w granitowym
bloku, którego całości strzec będą szyldwachy samego najjaśniejszego
pana. Mnie ciąży ten ogrom odpowiedzialności nawet w tej chwili w
mym słabym ręku i dopiero uschną łzy tak niespodzianie przelane, gdy
go nazad przyjmiesz w twe dłonie.
Mówiąc to Lawinia uchwyciła mnie za ręce, szczerze je uściskała i
dopiero je puściła, gdy w nich utkwił sekret opieczętowany dwunastu
pieczątkami.
Nigdym tak bolesnego nie doznał wrażenia jak wtenczas, ani tak
przykrego zawodu.
- Więc pójdę za radą twoją, o szlachetna dziewico - rzeknę, zrywając
jedną po drugiej kopertę - i w tej uroczystej chwili, w tym szczęśliwym
domu, w którym ty oddychasz, o aniele piękności i rozumu, ogłoszę ca-
łemu światu tajemnicę długowieczności przeze mnie odgadniętą...
- Nalïrze, przebóg! Co robisz! - krzyknie Gerwid, wyrywając mi ż rąk
zapieczętowany jeszcze na pół tuzina pieczątek papier. Król ofiaruje ci
dwa miliony złotych, wielką wstęgę Orderu Węża Brylantowego i Szma-
ragdowej Jaszczurki i posadę ministra zdrowia publicznego za tę tajem-
nicę, będziesz jednym z pierwszych dygnitarzy kraju! Ja tobie chowałem
tę niespodziankę.
- Nie będę żadnym dygnitarzem, przyjacielu Gerwidzie, źle przystoją
150
dostojeństwa, tytuły i ordery synowi Eskulapa, którego największą po-
winno być rozkoszą oddawać usługi, częstokroć z upokorzeniem grani-
czące, najuboższym swym bliźnim. Chrystus Pan był ubogi, strzechy nie
miał swojej i jedną tylko suknię, i nogi mył zdrożonym żebrakom: ja
chcę pozostać ubogi i, żebym nigdy nie był kuszony urokami bogactwa i
honorów, głoszę tu wszem i wobec i każdemu z osobna, że promienie
słońca zostały przeze mnie uchwycone i zgęszczone.
- Nafirze! Nafirze! Jeszcze jedno słowo! - krzyknie padając mi do
nóg doktor Gerwid. - Ciebie unosi rozpaczliwe, a mnie wiadome uczucie.
I przyskakując do mnie, potarł mi organa pamięci nad okiem zawarte
jakimś ożywiającym płynem, od którego zaświeciło mi się w głowie ty-
siąc kandelabrów, a potem rzekł jakimś językiem, którym na księżycu
nikt nie przemawiał:
- Serafinie! Synu ziemi! Jeśli zdradzisz tajemnicę, to cię zaklnę w
imię Polski i rodziców twoich, i wrócisz na padół płaczu i boleści, na
którym nie znajdziesz ani Lawinii, ani Malwiny!!
Struchlałem i na całym ciele zadrżałem, a w tej chwili Gerwid wyda-
wał mi się wielki i groźny jak Atlas noszący niebo na swoich barkach.
Ukorzyłem się przed rozkazującą istotą i na jego żądanie przysią-
głem, że nie wydam tajemnicy, chyba za korzyści odpowiednie jej wiel-
kości, a do mego własnego rozporządzenia pozostawione.
I znów Gerwid jednym zażegnaniem oswobodził mnie od kandelab-
rów świecących w mej głowie, to jest od pamięci przeszłości.
- Więc tobie, dobry przyjacielu, powierzam tę tajemnicę - rzekłem,
ochłonąwszy z wzruszenia.
- A ja przysięgam uszanować ją i chyba po twojej śmierci, która mo-
że nastąpić nagle i nieprzewidzianie, tak jak niejednego zaskoczy, użyję
jej na korzyść Lawinii, dla której się zrzekłeś wszelkich korzyści, gdybyś
nie zezwolił pójść za naszą radą i podczas swego życia nie chciał z niej
zrobić użytku.
Podczas kolacji, która teraz nastąpiła, stary książę Wadwis nadzwy-
czaj wiele zajmował się panną Lawinią; taki urok wywierała ta młoda,
prześliczna osoba, że najstarsi ludzie i najmłodsze dzieci nie mogły pa-
trzeć na nią bez doznawania owych sympatycznych wstrząśnień, które
najmilej pobudzają sprężyny życia do działań. Toteż sędziwy wielko-
rządca, który przed dziesięciu dniami ledwie dyszał i prawie dogorywał,
teraz w widoku tylu piękna, życia i świeżości czuł się do tego stopnia wznie-
siony, że swych siedemdziesięciu lat, siwych włosów i wypierzonych
151
lotek zupełnie zapomniał i na dobre mniemał, że jego gęste włosy w
peruce i przyprawione sztuczne pióra do skrzydeł istotnie mu wyrosły 7.
ciała.
Lawinię widać bawiły owe zaloty starego księcia, jakoś nie tyle tęsk-
niła do rozmowy ze mną jak zwykle, a gdy się goście rozeszli, wyrzucała
mi w słowach ani bardzo słodkich, ani też wesoło figlarnych, że nie nale-
żało jej robić wstydu w tak licznym gronie gości owym powierzaniem
sekretu zawartego w dwunastu kopertach.
- Czułam, jak wszystkich oczy na mnie były zwrócone i mnie przeni-
kały jak mieczami; jak mogłeś, kochany przyjacielu, wystawiać mnie tak
niespodziewanie na podobne wzruszenie?
- Komuż Prometeusz miał powierzyć promienie wiecznego słońca,
jeśli nie najpiękniejszej westalce całego księżyca? To był hołd oddany
twym przymiotom, o cudna istoto!
- Ależ ja nie chcę pozostać wiecznie westalką, mój Nafirze.
- Ach, tym lepiej, Lawinio, strzeżmy tej tajemnicy razem, korzystaj-
my z niej razem, racz powiedzieć jedno słowo, a zezwolę być ministrem,
rzeczywistym tajnym radcą zdrowia, dwumilionowym panem i wielkim
mistrzem wstęg i orderu wszystkich wężów brylantowych i szmaragdo-
wych jaszczurek.
Upadłem przed Lawinią na kolana, która znowu zapłakała i drżącymi
rzekła usty:
- Gdybym umiała rozkazywać sercu mojemu, to byłbyś jego idea-
łem.
Domawiając tych słów, Lawinia czmychnęła przez otwarte okno na
wysoki cedr Libanu i tam usiadła na samym wierzchołku, patrząc na
ziemię, która spoza czarnych chmur nad widnokrąg księżyca wspaniale
wschodziła.
Nie śmiałem polecieć za nią na drzewo, bo na wierzchołku cedru za-
ledwie jedna osoba utrzymać się może.
„Gdybym umiała rozkazywać sercu, byłbyś mym ideałem!!” Co zna-
czy taka odpowiedź? Więc mnie jednakże uważa godnym siebie, szanuje
mnie, ale jeszcze mnie pokochać nie mogła... Czyżby istotnie już kochała
innego?... Czy by wzgardziła mą miłością, miłością wynalazcy eliksiru
żywotności, a pokochała żołnierza o tym tylko przemyśliwającego, jakim
sposobem zniszczyć życie ludziom za to, że lubią inne uczucia, inne
myśli i inne barwy??
152
21. Harfa
Nie spałem tej nocy nękając się domniemywaniem; ziemia świeciła
zbyt jasno i szarpała mnie za nerwy: widać, że należę do rzędu istot, na
które ten planeta wpływa bardzo mocno. Tutaj ziemia, gdy świeci w
pełni i w czas bardzo pogodny, wywołuje trzęsienie księżyca, a pewne
aloesy tylko wtenczas rozkwitają z wielkim trzaskiem i hukiem.
Adiutant gubernatora przylatuje do mnie raniuteńko, gdym jeszcze
leżał w łóżku, i zastukał do okna.
Otwieram, on wpada i prosi w imieniu księcia Wadwisa jak naj-
uprzejmiej, abym się natychmiast gotował w podróż do Drzemniawy,
gdzie zachorował bardzo nagle i ciężko książę Neujabi na chorobę pra-
wie ciągle tam panującą, a zwaną cholera morbus.
Racz pan wstąpić do księcia wielkorządcy, ale już wybrawszy się w
podróż; zaraz tu stanie przed oknami pańskimi ekstra-pocztowa ryba o
czterech ludziach, tyluż żaglach i śrubie Archimedesa; najdalej za dwa-
dzieścia kilka godzin staniesz pan w Drzemniawie. Gubernator czeka z
paszportem i instrukcjami.
Pakuję się z takim pośpiechem, żem zapomniał wziąć z sobą służą-
cego, i idę się pożegnać z Lawinią, którą zastaję na dachu, z harfą w
ręku i śpiewającą.
- Lawinio! Żegnam cię, jadę w podróż.
- Bądź zdrów, kochany doktorze, zapewne niedaleka podróż i dziś
będziesz z powrotem?
- Owszem, pani, jadę do Snogrodu, nawet do stolicy, do samej
Drzemniawy - rzeknę ostrożnie, z przyciskiem, dobrze uważając na
twarz Lawinii, jakie sprawię wrażenie nowiną o chorobie księcia Neuja-
bi.
- Nafirze! Jak ty wlepiasz oczy we mnie? Boże, coś mi masz złego do
zwiastowania. Po co jedziesz do Drzemniawy?
- Zawezwano mnie do jednego dostojnego chorego.
- Do kogóż? - spyta Lawinia cała drżąc.
- Do księcia... - odpowiadam, nie śmiejąc powiedzieć.
- Do jakiego księcia? Na miłość Pana Boga?
- Do samego księcia wice-lamy snogrodzkiego, zasłabł na cholerę,
która tam prawie ciągle panuje - rzeknę, mijając się jak najzupełniej z
prawdą dla oszczędzenia Lawinii zmartwienia.
- Znowu ta niegodziwa choroba jest w Drzemniawie, i właśnie mu-
siała tam wybuchnąć w chwili, kiedy tam bawi...
153
Lawinia nie śmiała skończyć i zarumieniła się spostrzegłszy, jakimi ją
badawczymi oczyma nurtuję.
- Ach, jedź! Jedź, doktorze! Ratuj dobrego wice-lamę, którego znam
bardzo dobrze, bo nieraz dojeżdżał do naszego somnopatycznego zakła-
du w Chraplinie i nawet brał tam kurację.
- Pani mi nie poruczy ukłonów?
- Dla kogóż?
- Dla innego księcia.
- Innego księcia?? Ale, prawda, przecież tam zapewne bawi nasza
deputacja wysłana na przywitanie lamy, a z nią książę Neujabi. Kłaniaj
mu się, kochany Nafirze, jeśli się o mnie spyta, nie inaczej, rozumie się,
mój przyjacielu, przecież wiesz, że to dość daleka znajomość...
Wtem doktor, uwiadomiony o mym wyjeździe, zjechał na dach na
swej kieszonkowej rybie. Natychmiast go uprzedziłem, że Lawinia nic
nie wie o chorobie księcia Neujabi.
Nie bardzo był Gerwid zadowolony z tej podróży i chciał koniecznie,
abym tak długo pozostał w domu, aż on się porozumie telegrafem ze
swoim dawnym, dobrym przyjacielem, baronem Drzejną, prezesem
sądu kryminalnego w Drzemniawie. Ale wtem nadjechał sam guberna-
tor i, stanąwszy na dachu, krzyczał:
- Na Boga, doktorze! Spiesz się: mój biedny Neujabi ciągle telegra-
fuje i pyta się, czyś już. w podróży; już pierwsze przypadłości cholery
wprawdzie przeszły, idzie o to tylko, żeby nie wpadł w tyfus; odpowiedz
słów kilka, co ma robić, i natychmiast puszczaj się w podróż.
Coś trzasło na dole na bruku. Była to harfa Lawinii; wypuściła ją z
ręki i o mało co nie zemdlała...
Trzeźwiłem ją z rozpaczą w sercu; dalibóg, harfie zazdrościłem losu...
Po tym, co tu odkrywam, radzić mam księciu Neujabi? Mam wrogowi
mojego szczęścia przedłużać życie? mówię do siebie, trąc skronie Lawi-
nii eliksirem promiennym.
Stary książę nie dał mi i tu pokoju, odsunął mnie od Lawinii, sam ją
chciał trzeźwić i krzyczał, wręczając mi papiery i dukaty:
- Jedź, pędź co masz siły, oto paszporta papierowe i kruszcowe, bo
jeden bez drugich nic nie znaczą w Snogrodzie.
Stałem jak skamieniały, nie mogąc oczu oderwać od Lawinii, jeszcze
zawsze omdlałej, a tak pięknej, jak jej nigdy nie widziałem w życiu.
Okropne jakieś przeczucia opanowały myśli moje, całą ich siłę krusząc
lub przynajmniej stępiając.
154
Książę widząc, że nie ruszam się z miejsca, skinął na czterech skrzy-
dlatych żandarmów, którzy mnie porwali w jednej chwili za ręce, skrzy-
dła i nogi, wnieśli na śrubową rybę, nimem się spodział, co się ze mną
stało.
Ryba zaświszczała, odetchnęła białą parą i czarnym dymem; już je-
stem pod obłokami, a biedna Lawinia w oddaleniu, dalibóg w ramionach
zdradliwego starca, któremum siły przywrócił na moją zgubę.
Trzeba było zlecić z ryby, puścić się nazad do Lawinii i pozostać przy
niej dniem i nocą.
Ba! Trzeba było mieć więcej sprężystości i przytomności umy-
słu.
Czyż i ja z tego kraju, którego ludziom najtrafniejsze odpowiedzi
przychodzą dopiero na schodach?
22. Podróż z Jasnogrodu do Drzemniawy
Mkną, nikną pode mną góry, lasy, jeziora, i znów góry i niesłychanie
głębokie przepaści, jakich na ziemi wcale nie ma, jeśli nas nie zawodzą
nasze księżycowe teleskopy.
Okolica, z tak wielkiej wysokości uważając, straszliwie chaotyczna.
Tu świeciły ogniem plwające, tam tlejące się wulkany, tu się rzeki całe
lawą toczyły, ówdzie znów błyszczały jeziora jakby żywym srebrem na-
pełnione, a gęsto pomiędzy nimi rozsiane szmaragdowe oazy rozsyłały
balsamiczną woń wysoko w powietrze.
W tych oazach niesłychane bogactwo roślinności i żyzności, naokoło
nich kamienne, chropowate puszcze lub też tu i ówdzie piaski jak gdyby
łożyska dawnych mórz, jezior lub stawów, a gęsto rozsiane po po-
wierzchni oazów kościoły świadczyły o ludności ich. Istotnie, jedna kwa-
dratowa mila dobrego gruntu wyżywiała dwadzieścia tysięcy ludności.
Tu dopiero wśród tych skał, ograniczających osadę od osady pojmo-
wałeś, dlaczego Selenitom dano skrzydła; inaczej bowiem te oazy, odle-
głe tylko o kilka mil od siebie, byłyby nieznane jedne drugim, żadna
bowiem noga ludzka ani bydlęcia, żeby nawet giemzy, nie jest w stanie
przekroczyć zawad przez naturę tu napiętrzonych.
Dalej ku północy i zachodowi sterczą straszliwe grzebienie gór sięga-
jących ponad atmosferę księżyca i odgraniczających Jasnogród połud-
niowy od północnego. Można przebyć ponad tymi górami, wysokimi w
niektórych miejscach mil geograficznych cztery nad poziom, ale za po-
mocą przyrządów zawierających w sobie sztucznie zgęszczone przez
ciśnienie powietrze atmosferyczne, lecz to podróż niezmiernie kosztowna,
155
uciążliwa, niebezpieczna i długa, którą tylko uczeni geologowie od czasu
do czasu dla badań naukowych przedsiębiorą. Zwyczajni podróżni wy-
szukują dla ich przebycia wyłomy i tunele, które tu ręka natury, a częścią
i sztuka poczyniły. Nieraz wypada podróżować w ciemnych, długich i
krętych labiryntach, z których nie wszystkie są dobrze oświecone gazem,
nie wszystkie bezpieczne, bo czasem nawet i skrzydlaci rozbójnicy do
nich się zakradają i łupią podróżnych. Wprawdzie od pewnego czasu
ustanowiono w tych tunelach straż dla pobierania cła przechodowego i
osadzono je żołnierzami, część ich nawet opatrzono artylerią, żeby nie
dopuszczała zbrojnych nieprzyjaciół do kraju. Dziwne wygląda ta artyle-
ria, zawieszona tu w tak ogromnej wysokości nad niezgruntowanymi
przepaściami.
Już przecież przebyliśmy straszliwy łańcuch i jesteśmy nad północ-
nym Jasnogrodem, w którym i klimat daleko zimniejszy, i kraj inny, bo
prawie zupełnie płaski, i roślinność tak odmienna, że się w niej rozpoz-
nać trudno. Tutaj po raz pierwszy ujrzałem całe lasy owych podróżują-
cych drzew z familii kaktusów, które się z miejsca na miejsce przenoszą,
szukając żyźniejszego gruntu, i znów w kilka lat na dawne wracają-
miejsca, w jeden rok mogą ujść całą milę i nieraz zapakują się w środek
wsi i tam przebywają, aż wszystko wyciągną pożywienie z gruntu, potem,
nasyciwszy się, spieszą dalej.
Drzewa te, prawdziwe zwierzokrzewy, mają korzenie do nóg owa-
dzich podobne, grube na cal i więcej, kosmate, kolczaste i brzydkie. Ty-
mi nogami wrastają w ziemię i piją z niej pożywienie; nogi, napiwszy się,
usychają, inne, wyrosłe z przodku pnia, wbijają się w ziemię na łokieć
przed uschłymi, i takim sposobem odbywa się ta dziwna wędrówka la-
sów.
Rośliny te są jednopłciowe, to jest jedne krzaki są męskie, a drugie
żeńskie; męskich daleko mniej, jeden wypada na dwadzieścia żeńskich.
Żeńskie kwiaty mają kształt dzwona, męskie serca: połączenie następuje
nocną porą, przy świetle ziemi. Owoc zaś wydają te rośliny zupełnie do
jaja czajki wielkością, barwą, składem i smakiem podobny, i tak odży-
wiający, że człowiek najsłabszy od niego sił i zdrowia nabiera. Toteż
kaktus jaja wydający jest błogosławieństwem tego kraju i wieśniacy,
posiadający plantacje tego krzewu, są bogaci.
Lecz na nieszczęście dobry byt nie zawsze prowadzi wieśniaka, do
moralności: widziałem tu ze zgrozą wielu ludzi, powracających z kościo-
ła i z jarmarku w straszliwym stanie pijaństwa; nawet chłopki były pija-
ne i śpiewały, ladaco, mknąc przez powietrze. Jedna mnie jednak do
156
żywego rozrzewniła: niosła ona męża swego pijanego jak bela do domu
na barana, często odpoczywając na konarach drzew, z których jej się
łatwiej było wznieść w powietrze niźli z ziemi.
- Czy też często spadacie po pijanemu z powietrza na ziemię? - spy-
tam jednego z tych dobrych ludzi, usypiającego w ciągu podróży.
- Nieczęsto, wielmożny panie, tylko raz jeden w życiu, ale to wystar-
czy na złamanie karku - odpowie chłopek kłaniając się czapką do nóg.
Bardzo dobrotliwy to ludek, tylko że strasznie nietrzeźwy.
Grunt tu się. zniża ciągle aż do morza Spokojnego, które istotnie za-
sługuje na swoją nazwę, bo się rzadko kiedy rozdąsa lub nawet rozkoły-
sze.
Już tutaj nad tymi wodami czuć się daje jakiś wpływ lekko usypia-
jący, który może pochodzić od niezliczonego mnóstwa trawy morskiej,
rosnącej na wodzie, a wyziewającej zapach bardzo mocny. Zresztą część
większą podróży odbywaliśmy nocną porą, a chociaż ziemia przyświe-
cała mocno, jednak po całodziennym czuwaniu oczy zamykały się same z
siebie.
Z daleka świecące okrężne druty zwiastowały nam Snogród, wyspę
bardzo dużą, podłużną, z góry wąską jak szyja, z dołu szeroką jak kobieta
na ziemi siedząca.
Przybywszy nad brzegi, musieliśmy ścisnąć przyrząd powietrzny na-
szej ryby, zsiąść na padole przed granicznym urzędem i dać się należycie
obrewidować. Nie brakło tu strażników i innych urzędników, umieją-
cych należycie wyciągać łapy i domagać się wynagrodzeń pod różnymi
pozorami. Przydały się brzęczące paszporciki, ułatwiające w sposób
przedziwny stosunki ze Snogrodzianami.
Nareszcie po wielu trudnościach pozwolono nam udać się w dalszą
podróż.
Postać kraju nie bardzo powabna na tej wyspie: bezustanne płasz-
czyzny, miejscami grunt piasczysty, rzadko gdzie bardzo urodzajny, lasy
jednostajne, w których drzewa iglaste o tysiąc razy liściowe przeważają.
Ach! Przecież jestem w Drzemniawie, już za pomocą wiadomych nam
okrągłych paszporcików wszystko ułatwione na kwarantannie miejsco-
wej, jadę do hotelu, przed którym ulica była wysłana słomą na stopę, i
znajduję księcia Neujabi na łóżku, wcale niesłabego, lecz udającego cho-
robę.
23. Podstępy
- Mości książę, czy sam siebie łudzisz, czy też po prostu mnie zwo-
dzisz? - spytałem pacjenta bez ogródki.
- Wybacz, kochany doktorze, ale wyznać muszę, że się dopuszczam i
jednego, i drugiego: miałem istotnie napad choleryczny dość mocny,
który przestraszył przysłanego mi przez księcia wice-lamę doktora Plas-
terysa, ministra zdrowia w Snogrodzie, i to do tego stopnia go przestra-
szył, drogi mój przyjacielu, że mnie kazał natychmiast najnielitościwiej
zsiec bańkami i obstawić synopizmami.
1
synopizm - (częściej: synapizm; inaczej: gorczycznik) - plaster powleczony
papką z mąki gorczycznej, wywołujący przekrwienie i rozgrzanie skóry.
Osłabiony stratą krwi i boleścią, znacznie upadłszy na duchu pomiędzy
cudzoziemcami i obawiając się dalszego ciągu takiej końskiej kuracji,
prosiłem adiutanta mojego, aby zatelegrafował do Jasnogrodu po ciebie.
Potem tego wprawdzie żałowałem, bo mi się znacznie ulżyło po owym
nagłym wstrząśnieniu, lecz gdy się po mieście wieść rozeszła, że sławny
doktor Nafir już w podróży do konającego księcia Neujabi, postanowi-
łem, dla twojego, doktorze, dobra, udawać chorego jak mogłem najle-
piej, kazałem wysłać całą ulicę słomą i zasłonić okna umyślnie tak
szczelnie, żeby czasem i mój służący mógł mnie zastąpić na łożu boleści i
majaczyć byle co jak chory wpadający w tyfus. Ja tymczasem grałem w
drugim pokoju z mym adiutantem w karty. Mój służący tak dobrze uda-
wał tyfus mózgowy, że mu minister Plasterys kazał w swej obecności
puścić krew, ogolić głowę, zsiec ją bańkami i nareszcie lodem obłożyć...
Żal mi było wprawdzie biednego Laflera, gdy go w ten sposób na tortury
brano, ale mu się należała kara za łajdaczenie się z tutejszymi baletni-
cami, u których się wydawał za rodzaj sekretarza, a pieniędzmi, zapewne
mi skradzionymi, zalecał; więc pal go diabli, pozwoliłem na wszystko,
tylko szepnąć mu kazałem, żeby zemdlał zaraz po otwarciu weny, aby
mu niepotrzebnie krwi nie wytaczano.
Jakże go medykamentowano w rozmaity sposób, zawsze myśląc, że
to ja! I w tej chwili całe miasto jest przekonane o tym, że konam, albo
jestem bliski skonania.
Już się nawet przez żydów zgłaszał do mego adiutanta najpierwszy
fabrykant trumien całej Drzemniawy o dostawę trumny w najlepszym, i
najnowszym guście, z wcięciem w talii, a doktor Kizia, sławny lekarz
158
zwolenników Wenery i zarazem balsamista, prosił, żeby mu wolno było
w dowód szczególnego szacunku nabalsamować mnie zaraz po śmierci,
sposobem tutaj w kraju używanym, to jest pakułami umaczanymi w ży-
wicy, takim samym sposobem, jaki u nas w muzeach używają do wy-
pchania wielorybów i słoniów. Doktor Kizia raczył nawet oświadczyć, że
za takie piękne dzieło zadowolni się honorem i sześcioma tysiącami
franków.
Adiutant przyjął tę ofiarę z wielką wdzięcznością i kazał mieć pakuły i
żywicę aromatyczną w pogotowiu, pan Sargenhans zaś, artystyczny fa-
brykant trumien, przekupiwszy cyrulika, dostał przez niego miarę Lafle-
ra i już mu składa paletot drewniany z artystyczną sumiennością kraw-
ca.
Otóż, kochany doktorze, jak stoją rzeczy: wszyscy oczekują mej
śmierci, ty przybywasz, zadajesz mi dwie krople twego odżywiającego
likieru i mówisz: „wstawaj!”, a ja wstaję, głowę niby to wizykatoriami
1
skancerowaną obwijam czarną chustką, kładę na to czapkę mundurową
i wyjeżdżam z tobą na miasto, jeżeli nawet chcesz do pana ministra
zdrowia, podziękować mu za przytrzymanie mnie aż do twego przyjazdu
przy życiu. Dalej, kochany przyjacielu, uściskaj mnie za sławę i tryumfy
tu cię czekające.
wizykatoria (częściej: wezykatoria) - plaster sporządzony z kantarydyny,
wywołujący pęcherze na skórze, używany jako środek leczniczy.
Książę zerwał się równymi nogami z łóżka i krzyknął na służącego:
- Lafler! Oto trzy dukaty, każ sobie przynieść perukę, aby pokryć
wygoloną głowę, każ, niech zajedzie powóz i każdemu, kto z zamku lub
skądkolwiek przyjdzie się spytać o zdrowie moje, powiedz, że zaraz po
przybyciu doktora Nafira i po połknięciu przywiezionego lekarstwa
wstałem, ubrałem się i wyjechałem.
- Ależ mój książę, czyś oszalał? Myślisz, że zezwolę na odegranie ta-
kiej komedii, niegodnej mego doktorskiego tytułu? - zarzucę obrażony?
- Sam stary Hippokrates, sam boski Eskulap na twoim miejscu ko-
rzystałby z tego w sposób ci zaproponowany, chociażby tylko dla
wzmocnienia w ludziach wiary w boską naukę medycyny: a że wiara tak
błogi wpływ wywiera na usposobienie choroby i cierpiących, więc tym
razem dla dobra ludzkości powinien byś odstąpić cokolwiek od suro-
wości twoich zasad.
159
- Prawda, masz słuszność, mój książę, zrobię z mej dumy ofiarę i
odegram tę niegodną siebie komedię. Ale przede wszystkim uwiadomić
powinniśmy księcia Wadwisa i doktora Gerwida o twym uzdrowieniu.
Gdzie tu w hotelu telegraf akustyczny? Każ mnie do niego zaprowadzić.
- Nie ma tu w hotelu ani domach prywatnych telegrafów tak jak u
nas, mój doktorze. Jedźmy do telegrafu.
Wrażenie, któreśmy sprawili tą szarlatanerią, przechodzi wszelkie
wyobrażenie. Ludzie, którzy znali księcia Neujabi, to jest dygnitarze
wojskowi i cywilni, damy wysokiego tonu, zatrzymywali się na widok
księcia, oczom swoim nie dając wiary. Książę się kłaniał i wskazując na
mnie, wołał:
- To mój zbawca, cudowny doktor, to Bóg medycyny!
Książę Neujabi wypytywał się mnie o Lawinię, ale tak niby nawiaso-
wo, prawie od niechcenia.
Odpowiedziałem mu także z udaną obojętnością, że się Lawinia dość
zmartwiła nowiną o jego chorobie, ale nic mu nie opowiadałem o strzas-
kanej harfie i o jej omdleniu na dachu naszego domu.
Neujabi zesmutniał, spodziewał się, że wieść o jego chorobie większe
sprawi wrażenie na Lawinii.
Pozazdrościłem mu tego tryumfu i dlatego kosztować go nie dałem.
Stanęliśmy przed telegrafem: książę, niby jeszcze słaby, pozostał w
powozie., ja zaś. wybiegłem na telegraf i stamtąd, zapłaciwszy za wszyst-
kie słowa i zgłoski, przesłałem wiadomość o cudownym udrowieniu
pacjenta.
Musiałem kłamać, szarlatanizować, aby pozostać wiernym raz przyję-
temu w tym miejscu systematowi.
Neujabi zmusił mnie do tego... Darmo! Tak jedno kłamstwo pociąga ;
za sobą mnóstwo innych.
Czekałem na odpowiedź, a tymczasem mnóstwo dygnitarzy dognało
młodego księcia przed telegrafem i wypytywało go się o stan zdrowia, i
składali mi najserdeczniejsze dziękczynienia za dokonanie takiego cudu.
Odpowiedź od księcia Wadwisa nadeszła, a brzmiała:
„Tysiąc dzięków, doktorze, przytrzymaj mi syna w Drzemniawie, jak
możesz najdłużej i z nim pozostań, ale nie wyjawiaj, że takie moje żąda-
nie”.
Jedziemy do ministra zdrowia podziękować mu za przytrzymanie
księcia Neujabi przy życiu sposobami ultraheroicznymi, którymi można
było zabić nie jednego, lecz dwóch ludzi.
160
Młody książę złożył podziękowanie w kształcie sporego rulonika i coś
niby nawiasowo wspomniał o wielkiej wstędze Orderu Węża Brylanto-
wego, którym jego monarcha zapewnie nie omieszka obdarzyć tak głę-
boko uczonego lekarza.
Minister zdrowia Plasterys zdobył sobie tak wysokie stanowisko wy-
nalazkiem wielkiej Wagi dla chirurgii wojskowej: odkrył, że nic tak
szybko nie leczy kontuzji od kul armatnich jak plaster wizykatoryjny,
zaraz w chwili na placu boju przyłożony.
Od tego czasu wprawdzie częściej wydarzały się kontuzje, lecz te nie
pociągały nigdy z sobą śmierci, tylko gratyfikacje.
Przyjął nas bardzo grzecznie, przywdział mundur, ordery, ale zara-
zem objawił mi zadziwienie, że nie noszę munduru ani żadnej de-
koracji.
Odpowiedziałem ze skromnością, że mógłbym także być ministrem,
dygnitarzem orderowym i bardzo możnym panem, gdybym chciał sprze-
dać tajemnicę mego odkrycia.
Książę Neujabi przyświadczył i dodał, że doktor Nafir jest człowie-
kiem zupełnie odrębnego sposobu myślenia...
- Rozumiem, rozumiem, on cokolwiek zakrawa na czerwonego so-
cjalistę, a nawet na komunistę - odpowie dygnitarz, małym dreszczem
wstrząśnięty.
Neujabi, zapewne z figlarności, ruszył nieznacznie ramionami i brwią.
Od tej chwili lękał się mnie minister jak dziecko - wilkołaka...
Powróciwszy do hotelu, zastaliśmy w nim wielkie mnóstwo dygnita-
rzy, czekających dostojnego pacjenta i jego cudownego lekarza, którego
nieubłaganymi obsypywano prośbami o lekarstwo na osłabienie apetytu
i sił żywotnych. Drożyłem się utrzymując, żem znękany podróżą...
Nareszcie sam wielki lama, także słabowity, przysłał adiutanta z za-
pytaniem o zdrowie księcia Neujabi i z prośbą, abym się bez zwłoki udał
do niego. Sam książę Neujabi raczył mnie jemu przedstawić, lecz wrócił
do hotelu zostawiwszy mnie w zamku.
Dostojny pan, wycieńczony trudami wojennymi, zwierzył mi się, że
nie jest syty ani życia, ani chwały, i że dla dobra ludzkości pragnie żyć
długo, a nawet wiecznie, jeżeli to być może.
Sprawdziwszy stan jego wnętrzności w obecności ministra zdrowia,
za pomocą kamery obskury z lampą argandzką, uznałem, że jego książę-
ca mość nie jest w stanie korzystać z mego lekarstwa, powiększającego
wszelki objaw życia prawidłowego, ale i nieprawidłowego.
Zapisałem tedy lekarstwo niby przysposabiające do dalszej kuracji.
161
Moje spostrzeżenia udzieliłem ministrowi zdrowia, ordynującemu leka-
rzowi, który ich wprawdzie nie zrozumiał, ale przyświadczał, że tak jest,
a nie inaczej, i zaraz po moim odejściu zawyrokował, że tak wielkiego
głupca i wariata jak ja nigdy w swym życiu nie widział.
Od tej chwili rozdwoiła się o mych zdolnościach opinia: jedni utrzy-
mywali, że jestem po prostu szarlatanem, drudzy zapewniali, że większe-
go człowieka nie ma na świecie.
Dzienniki ogłosiły się przeciwko mnie, przymieszawszy cokolwiek
miodu do żółci swych zdań i wyroków. Pomimo tego nagabywali mnie
bigoci i rozkosznicy, modląc się o krople życia. Nie biorąc od nikogo
złamanego grosza, wszystkim dawałem lekarstwa, ale tylko ludziom
pracującym, istotnie światu i rodzinie potrzebnym, udzielałem prawdzi-
wego eliksiru życia.
Niestety! Wszyscy ci prawie należeli bez wyjątku do klasy ubogich,
mało znaczących, gnębionych ludzi, i na opinię publiczną nie mogli
wywrzeć wpływu, lubo cudownych doświadczyli skutków z mego
lekarstwa i gorące modły za mnie zanosili do Boga.
Zabawiam księcia Neujabi, tęskniącego do swego kraju, ojca i ko-
chanki, jak tylko mogę i czym tylko potrafię, postępując w duchu rozka-
zu dostojnego ojca, który polecił nam pozostać w Drzemniawie, aż do-
pókąd nas sam nie odwoła. Niech sobie książę tu pozostanie, ale ja zu-
pełnie tu niepotrzebny.
24. Baron Drzejna
Już od dziewięciu dni bawię w Drzemniawie i zdaje mi się, że już do-
syć tej zabawy, bo się właściwie najokropniej nudzę w tej miejscowości,
o której dalibóg wcale jeszcze nie wiem, czy to duża mieścina, czy wieś,
czy stolica, czy rodzaj karawanseraju, do którego ludzie na to przybywa-
ją, żeby z niego jak najprędzej wyjeżdżać. Koniec końcem nie bawię się
w Drzemniawie, tęsknię do Lawinii i uciekłbym stąd pomimo rozkazów
księcia Wadwisa, gdyby mnie jedna, dla mnie zupełnie nieprzewidziana
okoliczność nie zachwycała, a tą jest, że piękny książę Neujabi zaczyna
się tutaj w najlepsze bawić dzięki wrażeniu nań wywieranemu przez
piękną młodą wdówkę, córkę księcia wice-lamy. Nadaremnie tai on
przede mną zajęcie się miłą wdową: jest ono aż nadto wyraźne i już o
tym mówią w pałacu, już nawet w wielkim świecie zaczyna krążyć pogło-
ska o podboju, jakiego dokonały wdzięki księżniczki Omegi. Już też o
tym wiedzą w Jasnogrodzie, i to dzięki mnie; tak, przyznać musze, żem o
162
tym telegrafował do Gerwida, nie bezpośrednio, lecz przez barona
Drzejnę, wielkiego sędziego kryminalnego, a mego łaskawego opiekuna,
u którego tu codziennie, czasami nawet po dwa razy, bywam.
Kocham tego starca nadzwyczajnie, bo to typ roztropnej prawości, w
najmilszych, a zarazem najdostojniejszych kształtach; sprawowanie
trudnych obowiązków swego posłannictwa wcale mu nie stępiło uczuć,
owszem, zaręczyć można, że im więcej miał do czynienia z majątkiem,
wolnością, honorem i życiem bliźnich swoich, tym doskonalsze zyskał o
tych dobrach wyobrażenie, i tym litościwszym się okazał, gdy szło o
pozbawienie bliźnich swoich tego dobra.
Otóż taki był wielki sędzia kryminalny, starzec bardzo posunięty w
wieku, ale silnej budowy ciała i niestarganego zdrowia.
Przylgnął do mnie tak jak ja do niego, natychmiast, jak gdyby mnie
znał od bardzo dawna i czuwał nade mną w tym mieście, w którym
prawda nie jest lubiana, i gdzie sobie jednym wybuchem szczerości za-
szkodzić można na całe życie.
Z jego słów przekonałem się, że mnie naprawdę za komunistę bardzo
niebezpiecznej przyrody osądzono, a głównie z tej przyczyny, żem do-
tychczas nie postarał się jeszcze o żaden urząd, nadający człowiekowi
jedyną wartość w oczach tego świata.
Lękał się także, aby mi nie skradziono mego diamentowego flakonika
z kroplami życia i prosił mnie, abym go nosił przy sobie na ciele, przy-
twierdzony łańcuszkiem do szyi jak szkaplerz lub medalion. Później
bardzo żałowałem, żem za tą radą nie poszedł.
25. Zakład somnopatyczny
Doktor Plasterys zawitał do nas jednego rana. gdyśmy jeszcze spali, i
rzeki:
- Chcieliście panowie zwiedzić zakład somnopatyczny, wzniesiony na
naszej wyspie przez doktora Gerwida i doń należący; jako minister
zdrowia i główny inspektor wszystkich zakładów zdrowiodawczych, jadę
tamże z urzędu i właśnie w tej chwili bardzo pospiesznie, na pocztowej
rybie, bo się tam wydarzyło coś bardzo interesującego, co później opo-
wiem. Ofiaruję panom miejsce na mej rybie i pokażę wszystkie mnie
tylko znane tajniki tego ciekawego zakładu.
163
- Ależ panie ministrze, zapominasz pan. że dziś bal u księcia wice-
lamy - zarzucił księże Neujabi.
- Jeszcze przed wieczorem będziemy z powrotem: dałaby mi żona i
córki, gdybym nie wrócił: któż by je zaprowadził na bal? - odpowie mini-
ster.
- Ależ ja jestem zaproszony na obiad, nie śmiem obrazić amfitriona
- zarzucę także.
- U kogóż pan jesteś na obiedzie.
- U doktora Tulpensztejna.
Kłamałem, właściwie baronowi Drzejnie obiecałem być na obiedzie,
lecz z wiadomych już przyczyn taiłem ile możności moje schadzki z
zacnym sędzia.
- Więc kolego odpisz, że nie będziesz, jednakże nie wyjawiaj dlacze-
go, po cóż jeszcze więcej drażnić zazdrość twoich kolegów?
Napisałem do kolegi Tulpensztejna, aby zawiadomił barona Drzejnę,
żem z ministrem Plasterysem pojechał do zakładu somnopatycznego.
Już jesteśmy w drodze, dobie piętnaście mil z Drzemniawy do Sno-
pola, ale wiatr nam służył, biegliśmy cztery mile na godzinę.
- Cóż tak nagłego cię wzywa do Snopola, panie ministrze? - spyta
książę Neujabi.
- Wic przecież książę - odpowie minister - że Mirza Baszkir, który
się niedawno ożenił z córką lamy ciemnostańskiego, znikł w kilka dni po
ślubie nie wiadomo gdzie, i że go nadaremnie szuka żona.
- Wiem o tym.
Otóż nadeszła wiadomość, że Mirza Baszkir bierze tu inkognito w za-
kładzie doktora Gerwida kurację senną i to już od trzech tygodni, więc
mam sprawdzić z rysopisem i fotografią w ręku, czy tak jest, a nie ina-
czej.
- Jak to? Mirza Baszkir wolałby spać w zakładzie somnopatycznym
jak w własnym świetnym pałacu? - spyta Neujabi.
- Ba! Tu go prznajmniej głos jego dobrodziejki nie przebudza; prze-
cież znane są córki naszego najjaśniejszego lamy - odpowie pan mini-
ster dowcipnie się uśmiechając.
- I cóż pan masz zrobić z Mirzą Baszkirem. gdy go wynajdziesz? -
spytam.
- Mam go dostawić pocztową rybą pod dobra strażą do żony. ot
wszystko; tam zapewnie sam lama wyznaczy mu przykładną karę.
W najpiękniejszym miejscu wyspy, w rodzaju Edenu, a przynajmniej
Arkadii, leży wieś Snopol z pałacykiem Gerwida, a za nią na dużej kępie,
164
pomiędzy dwoma ramionami rzeki, pośród wysokich drzew, na prze-
pysznym wzgórzu wznosi się sławny zakład, w którym ludzie śpią dla
odzyskania zdrowia, spokojności. szczęścia, dla zapomnienia trosków
lub stłumienia targających namiętności.
Najwięcej rozkiełznane nerwy, najburzliwszy mózg, najniespokoj-
niejsza krew nie zdołają się oprzeć wpływowi narkotycznych, tu, na tej
kępie, w nadzwyczajnej obfitości rosnących ziół, których wpływ można
doskonale stopniować za pomocą kondensatorów, a za pomocą zaś nar-
kozometru, złożonego z dwunastu żywych ptaków różnej wielkości,
można się doskonale przekonać o stopniu narkotyczności zawartej w
powietrzu.
W tym przybytku Morfeusza wszystko wzywa do snu, co tylko na ja-
kikolwiek zmysł działać może: zapach subtelnych białych kwiateczków
zwanych morfinkami, widok ogromnych drzew zasłaniających horyzont,
a w podwojach malowideł i posągów, przedstawiających uroki snu pod
wszystkimi możliwymi postaciami, najzupełniejsza cichość, głuche mil-
czenie przerywane tylko falującym jak wody oceanu chrapaniem stu
kilkunastu śpiących tego przytułku mieszkańców, smak ziółek lub wód
przez lekarzy przepisanych, a wlewanych w regularnych ustępach śpią-
cym łyżkami, nareszcie owe systematyczne łaskotania podeszw, którymi
umyślnie na to trzymane dziewczynki i chłopaczki ułatwiają najupor-
czywszym pacjentom sen; wszystko to wpływa przemożnie na nerwy, i
zaraz przy wstępie do zakładu odwiedzający wpadaliby w sen, gdyby się
nie trzeźwili substancjami sen odbierającymi, zwłaszcza pastylkami z
koleiny.
W stosunku do mężczyzn bardzo mało kobiet w tym zakładzie, ale
które tu przebywały dla kuracji, po większej części cierpiały na melan-
cholię z manią graniczącą.
Kobieta najwięcej zgnębiona nie lubi przesypiać swych cierpień, dla
kobiety każda sensacja jest żywiołem duszy!
Za różne ceny można tu spać i chrapać: na ogólnych salach, gdzie śpi
po piętnastu, płaci się mało, ale w osobnych pokojach bardzo wiele.
Doktor nie wychodzi z zakładu i winien trzy razy na dzień przekonywać
się o dobrym śnie swoich pacjentów. Dla suchotników osobna jest izba, i
mogę zaręczyć, że pod wpływem kilkumiesięcznego snu. stosowanej
temperatury i lekarstw dawanych łyżkami, leczą się nieraz suchoty naj-
wyższego stopnia.
- Teraz ja - rzecze minister zdrowia - pójdę na wyszukanie mego Mirzy
Baszkira, który jeśli tu jest, zapewne leży w jednej z najprywatniejszych
165
celek, a tymczasem panowie tu raczą spocząć w tym pokoju. Przede
wszystkim jednakże napijmy się kawy, nigdy w życiu nie czułem się
tak śpiący odwiedzając ten zakład.
- Byliśmy wtenczas w pokoju, w którym tylko trzy znajdowały się
krzesła; w jednym końcu pokoju dwa, a w drugim, pod kaloryferem,
jedno. Na tym tu, przy stoliku, usiadł minister, na dwóch drugich, odle-
głych od niego na pięć stóp, siadł książę i ja.
Przyniesiono kawę i postawiono ją na stoliku obok ministra.
- Szanowny kolego, udziel mi do tej kawy jedną kropeleczkę twego
życiodawczego eliksiru - rzecze, do mnie minister.
Ja mu podaję flakonik, nie spodziewając się niczego złego. On bierze
flakonik, otwiera go i …
I wtem zapada pomiędzy nami a ministrem z sufitu żelazna krata, i
jakby jakimścić cudem spod podłogi ukazują się dwa posłania z naj-
piękniejszych aromatycznych ziół, a na okna zapadają z tyłu także, że-
lazne kraty.
- Co to znaczy. - krzyknęliśmy obydwaj przerażeni rozpaczliwym
głosem.
- To znaczy - odpowie posępny doktor Plasterys - że panowie jeste-
ście skazani z wyższej woli na kurację somnopatyczną, to wszystko...
- Kto mnie śmie więzić tu, w obcym kraju, na gruncie sprzymierzo-
nego z nami monarchy?! - wrzaśnie książę Neujabi piorunowym głosem.
- Wybacz mi, dobry i miły mój książę, ale to się stało za ugodą jakąś
obopólną pomiędzy jednym i drugim rządem, mnie na nieszczęście wy-
brano za wykonawcę tego przykrego obowiązku.
- Ależ po co i na co nas zmuszać do spania, kiedy my zadowoleni z
rzeczywistości, używamy jej skromnie i spokojnie? - spytam już ziewa-
jąc, bo mnie ogarniała okrutna senność, wpływ zapachu, który wyziewa-
ły te przeklęte zioła posłania naszego.
- Co ja wiem? Podobno panowie rozkochani w osobach, nie prze-
znaczonych dla nich z woli losu... Ja nic nie wiem, żal mi panów ser-
decznie, ale poddajcie się losowi, śpijcie, będą tu mieli o was staranie jak
najczulsze, ja sam dojeżdżać będę często do was. Dobranoc, moi dobrzy
panowie.
- Słuchaj na miłość Boga. panie ministrze - rzecze książę także już
ziewając. Dziś miałem być na balu u księcia wice-lamy, jego córka, owa
miła wdówka...
- Cha, cha! Pojmuję, mój dobry, książę, ona ciebie oczekuje do tań-
ca.
166
- Więc jej racz oznajmić, mój ministrze, gdzieś mnie zaprowadził i
zostawił.
- Tego nic zrobię, mój książę, za nic w świecie, wice-lama zakazał.
- Więc przynajmniej powiedz jej, tak, w ciągu mowy, niby przypad-
kiem, że słowik nie będzie śpiewał tej nocy, chociaż tak pogodnie na
niebie. Ale tak kilka razy... powtórz to, mój ministrze, że tej nocy... sło-
wik śpiewać nie będzie... rozumiesz, panie ministrze?... Tym się nie
skompromitujesz, a ją zaspokoisz... będzie ci nieskończenie wdzięczna...
Dajesz słowo honoru na to?
- Daję, chętnie daję, dobranoc, moi panowie.
Nim jeszcze wyszedł, my legliśmy na posłaniu jak byliśmy, sen nas
zmożył.
- Ach widzisz, książę, czego nas nabawiły twoje miłostki z córką wi-
ce-lamy - rzekłem usypiając.
- To nie to: chciał ci skraść flakonik z eliksirem życia i dlatego nas
uwięził, a stąd wyjdziemy chyba trupami - odpowie książę, i już śpi.
26. Przebudzenie
Sen nas owładnął jednocześnie i obszedł się z nami równie po tyrań-
sku. O oporze ani myśleć nie można było, subtelny narkotyk wkradał się
w płuca z siłą chloroformu, lecz przyjemniej od niego, nie ogarniając
mózgu nagłym odurzeniem, pozostawiając nam naszych najsłodszych
uczuć i marzeń pamięć.
- Lawinio! Moja najsłodsza Lawinio! - jęknął książę Neujabi usypia-
jąc, głosem tak tkliwym, że się we wszystkich nerwach moich obił dono-
śnym echem.
- Lawinio! - powtórzyły me własne usta, lecz głowa już nie była w
stanie pomyśleć, że mój towarzysz inne w tej chwili wezwać powinien
był imię, imię księżniczki, którą zdawał się być tak bardzo zajęty w
ostatnich dniach swego pobytu w Drzemniawie.
Senny mój byt uroczy: obraz kochanki roztoczył nań swe różowe
barwy, swego głosu dźwięk, swej atmosfery zapach.
Długo trwał urok tego imienia i obrazu, byłby trwał wiecznie, lat ty-
siące snu nie wyrugowałyby z mych piersi uczucia, z którego wyleczyć się
miałem tym dziwnym somnopatycznym sposobem.
Lecz nie trwał wiecznie, bo jednej chwili jakieś dziwnie miłe dreszcze
167
jaźni przenikać zaczęły nerwy moje i wdzierać się do mózgu drażniąc go,
łaskocząc, wstrząsając dò coraz pełniejszego czucia.
Słyszę jakieś przyjaźnie brzmiące głosy około mnie, otwieram oczy i
widzę przed sobą starego barona Drzejnę w swym urzędowym mun-
durze i młodego przyjaciela Icangi, trzeźwiącego mnie solami.
Kilku innych mężczyzn obok nich ujrzałem.
- Dzień dobry, doktorze! - zawołał Drzejna.
- Dzień dobry, drogi przyjacielu! - krzyczy Icangi i ze łzami w
oczach ściska mnie i całuje.
- Ach, więc żyję i jestem pomiędzy przyjaciółmi! - zawołam przejęty
najwyższą rozkoszą.
- I będziesz wolny za chwilę - rzecze wielki sędzia, pomagając mi
wstać z łoża.
- Długo spałem?
- Osiem dni, mój dobry Nafirze - odpowie Icangi. - Ach! Ileż ucier-
pieliśmy, nim zacny sędzia zdołał wyśledzić, co się z tobą stało. Dalej,
zabieraj się, ruszajmy stąd, zanim nas kto zdradzi i zdenuncjować zdoła.
- Ale książę Neujabi? - spytałem.
- Leży tu obok ciebie na drugim posłaniu i śpi w najlepsze.
Istotnie, Neujabi spał, ale nie chrapał. Część twarzy miał zatopioną w
poduszce, drugą zaś połowę zakrywał ręką.
- Obudźmy go i uciekajmy razem! - rzeknę, przypadając do księcia.
- Broń Boże, mój Nafirze. On zdrajca, on cię tu sprowadził umyślnie
do Snogrodu, żeby cię rozłączyć z Lawinią, a tymczasem stary książę
Wadwis pokochał się na zabój w Lawinii i was tu kazał uśpić, aby się
ożenić z piękną i młodą siostrą moją. Otóż takich intryg stałeś się ofiarą,
lecz wszystko wykryliśmy, Lawinią wszystko wyjawiła, ona tylko ciebie
kocha i czeka powrotu twego jak zbawienia. Wszystko do ślubu gotowe,
jutro jesteś małżonkiem Lawinii, moim szwagrem i nigdy się już nie
rozłączymy w życiu.
- Ja - mężem Lawinii!? Uszom moim nie wierzę! Ach! Powtórz mi to
tysiąc razy.
- Nie ma na to czasu, Nafirze, dalej, opuszczajmy ten dom czym
prędzej.
- Nie, bracie Icangi, ja go nie opuszczę bez księcia Neujabi, którego
mi ojciec dał w opiekę, i lubo mnie zdradził, wybaczam mu, bo on kocha
Lawinię.
168
- Więc go pozostaw tutaj aż do ślubu, który się odbędzie tajemnie,
mimo woli i wiedzy starego księcia. Potem go sprowadzimy do Jasno-
grodu, skoro się dowie ojciec, że ani dla niego, ani dla syna Lawinia nie
może być żoną.
- Nie, bracie! Chcę być szlachetniejszy, miłość Lawinii jest dla mnie
dostateczną rękojmią szczęścia, nie opuszczę mego towarzysza.
Wyrywam bratu Lawinii sole do trzeźwienia, przytykam je do ust
księcia Neujabi.
Wielki Boże! Jego twarz zimna i skrzepła, on nie żyje! On umarł!
Okropna nas ogarnia trwoga: biorę księcia w ramiona moje i chcę go
unieść, dobywając wszystkich sił moich.
Unoszę w powietrze coś nadzwyczaj lekkiego.
Ha! To nic książę Neujabi ani śpiący, ani umarły, lecz wielka lalka,
ubrana w suknie księcia Neujabi, jego twarz jest maską.
- Wykradli go i lalę zostawili na jego miejscu, by oszukać stróżów!!!
- Natychmiast uwięzić doktora tego zakładu i przyprowadzić go
przede mnie! - krzyknie wielki sędzia do swych pomocników.
Doktor wyznaje, że już przed trzema dniami księżniczka, córka wice-
lamy, wykradła księcia Neujabi i uwiozła go z sobą do Ciemnostanu.
- Niechże sobie będzie szczęśliwy z księżniczką, byleby tobie nie
bruździł więcej - rzecze Icangi i razem z sędzią uprowadza mnie z za-
kładu somnopatycznego, przed którego drzwiami stała w pogotowiu
ryba pocztowa.
- Jadę z wami, moje dzieci - rzecze sędzia Drzejna. - Chcę być
świadkiem twojego ślubu, kochany Nafirze, a przede wszystkim muszę
cię przeprowadzić przez granicę.
Jesteśmy w drodze i właśnie świtać zaczęło, gdyśmy stanęli na grani-
cy Snogrodu nie bez obawy, żeby nas tu nie zatrzymano.
- Nie! Nie telegrafowano jeszcze. Wielki sędzia ułatwił wszystkie
trudności, przepuszczają nas, bujamy już nad morzem Śpiącym, lecz
zarazem spostrzegamy, że za nami pędzi straż graniczna na skrzydłach i
rybach śrubowych. Wzywają nas do zatrzymania się, strzelają do nas, ale
kule nie donoszą.
Uciekamy, i w kilka godzin stajemy nad gruntem jasnogrodzkim.
Wieje wiatr przeciwny bardzo mocny i utrudnia podróż naszą. Dopiera
we dwie godziny po zachodzie słońca stajemy nad stolicą Jasnogrodu.
Stary Gerwid jeszcze czuwa i wyziera ze szczytu swej wieży. Jesteśmy w
169
jego objęciach. Jakaż szczera radość błyszczy w jego oczach; nigdy mi się
nie wydawał tak szczęśliwy i piękny.
- A Lawinia? - spytałem.
- Lawinia słaba: cały dzień .przepędziła w łóżku blada, zapłakana i
niespokojna. Dopiero przed godziną usnęła. Nie budźmy jej; jutro rano,
Nafirze, jesteś jej mężem; już pozyskaliśmy księdza, który da ślub ta-
jemny.
27. Wesele na obłoku
Lawinia chora i widzieć jej nie mogę. Lawinia usnęła, lecz nie powie-
działa: obudźcie mnie, gdy Nafir przybędzie. Zdaje się, że powinna była
pomyśleć o mnie i mojej zawezwać pomocy.
Jutro ślub, już ksiądz zamówiony, jutro będzie moją na zawsze, w
każdej chwili i nigdy się nie rozstaniem ze sobą. W wiecznym pogrążony
zachwyceniu patrzeć będę na jej wdzięki, podziwiać będę każdego jej
ruchu uroki, sycić się niebieską melodią jej głosu i, oczarowany jej duszy
polotem, bujać z nią będę po przestworach nieba na obłokach i chmur-
kach nad ognistymi kraterami i bezdennych mórz falami.
Ach, jakże miło latać z Lawinia po niebie!
Lecz tej nocy zachmurzyło się niebo okropnie: ziemia nie może się
przedrzeć swym światłem przez czarne kiry grubych obłoków, tylko cza-
sem mignie przez nie i znów nastaje nieprzejrzała ciemność.
Okropna noc i Jada chwila wybuchnie jedna z tych straszliwych burz,
od których odgłosu łamią się kamienne, grzebienie niezmiernych olbrzy-
mów, odgraniczających nas od północy. Szkoda, że taka noc okropna
poprzedza najszczęśliwszy życia mojego dzień!
Lecz cóż to za czerwony, ciemnoczerwony meteor krąży w tym czar-
nym obłoku, co tu zawieszony jak wyspa z kiru sam jeden na niebieskim
firmamencie, tuż nad moją wieżą? Czymże może być ten czerwony, w
obłoku krążący meteor?
Spojrzyjmy przez teleskop.
Tak ciemno, że teleskop nic ukazać nie może: widzę tylko czarne jak
atrament tło, purpurowe światło i coś migocącego się około światła,
czasem je zasłaniającego.
Co to być może?
Ha! Nie lękajmy się straszliwej, już się zbliżającej burzy i korzystając
że skrzydeł puśćmy się na zwiady prosto na zenit, ku meteorowi.
170
Lecz tym razem dla bezpieczeństwa wziąłem z sobą broń: szpadę
ogniem pałającą.
Wzbijam się wysoko w zenit jak strzała wypuszczona pionowo, mknę
i szybuję, aż śpiewają moje skrzydła, jak u łabędzia, który zdąża do swej
ojczyzny.
Jestem pod szarym obłokiem, tuż pod nim; wkraczam w czarny ob-
łok, ostrożnie się zbliżam do światła, powoli, podstępnie.,
Ha! Wielki Boże! Tym światłem jest latarka, a trzymają w swym ręku
Neujabi, zdradliwy książę, o którym mniemałem, że jest z swą księżnicz-
ką snogrodzką w Ciemnostanie.
On jak gdyby oczekiwał kogoś.
Lecz jakiś szmer dolatuje i zbliża się wartko.
I wpada jakiś świetny srebrny obłoczek w czarną chmurę, w środku
której czeka Neujabi, i tu srebrny obłoczek łączy się przed mymi oczyma
z postacią księcia.
Boże! To Lawinia!
Neujabi ze wzruszenia opuszcza latarnię, która spada na dół, ja pusz-
czam się za nią, chwytam ją, szukam ich w obłoku i znajduję.
Ona w jego ramionach, omdlała, z drżącymi skrzydłami; on pije jej
koralowe usta, przyciska ją do serca.
- Lawinio! Neujabi! - krzyknę, aż zadrżały echa gór okolicznych.
- Nafirze! Przedstawiam ci księżnę Neujabi, żonę moją od przyszłej
nocy - rzecze książę, unosząc omdlałą Lawinię w swych silnych ra-
mionach. .
Teraz mnie latarnia wypadła z ręki, ale ziemia wyjrzała jasna i świet-
na spoza chmur i okazała mi upojonych rozkoszą małżonków.
- Przebacz, Nafirze! Ja ciebie, kocham, lecz w nim kocham siebie;
podaj mi rękę, bądź naszym przyjacielem i opiekunem, i kiedy już tak
chciało niebo, żeś ty pierwszy odkrył tajemnicę naszego związku, zwia-
stuj ją memu wujaszkowi i jego ojcu.
Tak mówiła do mnie, rękę moją całując i skrapiając łzami.
- Ale, Lawinio? Tutaj, w obłokach?....
- Nafirze! Nie mamy domu innego, tylko kopułę nieba za strzechę,
obłok zaś za łoże. Jego ojciec wydziedziczy, a mnie wujaszek.
- Zapomniałaś, Lawinio, o twych dwóch milionach?... - spytam
zmieszany. - O dwóch milionach, które tobie dałem; należą do ciebie od
tej chwili, bo ja żyć przestanę. Widzisz krater pogrzebowy, nad którym
kiedyś w pamiętnej dla mnie nocy bujaliśmy razem? W tej chwili wyziewać
171
zaczął ogień, on mnie do siebie zaprasza. Bądźcie szczęśliwi i módlcie
się, za mnie.
Biegłem ku kraterowi, oni mnie przytrzymywali za skrzydła, ściskali i
całowali, aż mnie uprosili, że nie zadam sobie śmierci, tylko wprost po-
lecę do wujaszka Gerwida zwiastować, com widział.
28. Przeszłość
Gerwida zbudziłem i opowiedziałem mu wszystko.
- Stało się nie według mej woli, ale widać z przemożnej woli losu, bo
się stało pomimo wszystkich, starań naszych i zabiegów- rzecze Gerwid,
kiwając głową żałośnie.
- Więc im przebaczasz, doktorze?
- Kiedyś ty przebaczył, to i ja przebaczyć muszę; przed tobą jednym
nie chciałbym się wstydzić, bo ty jesteś istotą nadludzkiej dobroci.
- A zatem ruszam do księcia Wadwis, aby u niego wybłagać prze-
baczenie.
- Nie potrzeba, ja sam go uwiadomię i będzie tu za chwilę z wszyst-
kimi tymi, których pokochałeś i znasz od dawna. Chodź ze mną do ob-
serwatorium. Spojrzyj teraz przez ten nowy, teleskop na ziemię w pełni
stojącą. Nastawię ci ziemię na ten punkt, który ci wskrzesi pamięć prze-
szłości i obudzi tęsknotę, bo tęsknić, mój przyjacielu, to jest wierzyć w
przyszłość; kto tęskni, ten ma nadzieję. Co widzisz teraz na ziemi?
- Widzę ogród, a w nim łoże, a na łożu?... Boże wielki!. Na łożu ja
sam, ale uśpiony, nie martwy, tylko uśpiony.
- A kogo tam widzisz obok siebie?
- Widzę starca z siwymi włosami, stojącego obok łoża mego, widzę
niewiastę u stóp moich, widzę młodą osobę klęczącą przy tym łóżku. Ach
Boże! Jakież cierpienia na ich twarzy wyryte! Czy nie można im pomóc,
Gerwidzie? Czemuż mnie tak obchodzi los tych osób?
- Wkrótce się o tym dowiesz. Teraz przygotuj się na przykry widok,
mój Nafirze, o dziecko znane mi od tak dawna i od tak dawna ukochane.
Zobaczysz twoich przyjaciół znanych ci skądinąd, zobaczysz takich, ja-
kimi byli, gdy ich oddano wnętrznościom padołu, na którym się rodzili.
* * *
Gerwid zniknął, ciemność zaległa salę, nawet słońce zasłoniło się
nieprzejrzałymi chmurami. Sześć błędnic niebieskich bujało około mnie
i nareszcie spoczęło nad głowami sześciu trupów w trumnach.
Rozpoznałem ich od razu... byli to: Ignaś, mój mały brat, Edwiger,
mój nauczyciel, pan Andrzej, mój dobry opiekun, stary Świdwa, Malwi-
na, moja narzeczona, ksiądz Beniamin, mój przyjaciel.
Od jednego do drugiego chodziłem, nie wzbudzali mi żadnej odrazy,
tylko owszem jakąś lubą nadzieję, że ja pomiędzy nimi spocznę.
Oglądałem się za siódmą trumną; nie było jej.
- Szkoda! W tak dobrym towarzystwie milej być umarłym niźli żyć
między żyjącymi bez czucia i serca!
I dalej rzekłem do starego nauczyciela:
- Dotrzymałeś słowa, profesorze Edwiger, widzę cię na księżycu, ale
umarłym; czemuż ja żyjący pomiędzy wami?
- Boś nie umarł na ziemi, tylko tam śpisz na niej, zawieszony po-
między życiem a śmiercią - rzecze Edwiger i wstaje z trumny, i staje się
Gerwidem.
- Wstańcie i wy, przyjaciele Serafina - rzeknie Gerwid uroczystym
głosem..
Ignaś wstaje i jest Icangim, sędzia Andrzej jest Drzejną, Świdwa księ-
ciem Wadwisem, Malwina Lawinią, ksiądz Beniamin księciem Neujabi!
Trumny znikają, światło powraca.
- Widziałeś nas takimi, jakimi byliśmy na ziemi, tu w innych istot
postać wcieleni, przybraliśmy inny charakter, inne stanowisko, tylko
echo dawnych .sympatii w nas pozostało. Ja jeden przedarłem się widzą
do całkowitości dawnych uczuć istności i dlatego sprowadziłem cię tutaj
na uszczęśliwienie lub na wyleczenie z rozpaczy. Pierwszego dokonać nie
mogłem, drugiego dokonam, jeśli poznasz osoby otaczające cię uśpione-
go na ziemi. Spojrzyj teraz w teleskop.
- Boże! To mój ojciec, moja matka, moja siostra, płaczą nade mną
uśpionym, nie wiedząc, czy wróci życie lub śmierć nastąpi. Ja chcę pójść
do nich, otrzeć im łzy i żyć pomiędzy nimi.
- Więc do widzenia. Serafinie, jeszcze znajdziesz się z nami, lecz na
innym planecie. Na żadnym nie ma szczęścia zupełnego, na każdym żyć
można dość szczęśliwie, krzepiąc się w duchu, wierząc, że doskonałe
szczęście dane będzie dopiero w niebie, gdzie ciała nie ma i namiętności,
173
pędzące cielesnym życiem, umilkną na zawsze w wiecznie trwającym
uczuciu niebiańskich uwielbień.
Wszyscy zbliżyli się do mnie i serdecznym mnie pożegnali uściskiem.
Wróciłem duszą na ziemię, na której jako uśpione ciało leżałem przez
całe dwa miesiące od chwili, gdym zemdlał na grobie księdza Beniami-
na.
Tam mnie znaleziono uśpionego, zawieziono mnie w tym stanie do
Montpellier i złożono w szpitalu. Wkrótce potem przybyli ojciec, matka i
siostra z Polski i w tym dziwnym znaleźli mię stanie, o którym nie moż-
na było wyrzec z pewnością, czy się skończy powrotem do zdrowia, czy
śmiercią lub, co gorzej, idiotyzmem.
Lecz życie fizyczne nie ustawało w mym bezdusznym ciele, puls bił
dobrze, cera wprzódy tak blada nabierała oczywiście czerstwości, a cała
twarz wyrazu weselszego.
- Jego dusza musi być szczęśliwszą tam, gdzie teraz buja, niż była
kiedykolwiek w rzeczywistości - rzecze profesor Lallemand i kazał mnie
zanieść do ogrodu, między kwitnące krzewy, i rozpiąć nade mną namiot,
by mi nie szkodziły słoty, ani raziły promienie słońca.
I coraz więcej dawał mym rodzicom nadziei, im mnie widział czerst-
wiejszym i pogodniejszym.
Ziściły się jego przepowiednie: gdym stanął duszą nazad w mym cie-
le, zerwałem się z łóżka i do nóg upadłem rodzicom, co z dalekiej Polski
przybyli odszukać stęsknionego syna.
Wiedziałem, gdzie jest Malwina, Edwiger, Andrzej i wszyscy, których
kochałem, wierzyłem, że się z nimi znów kiedyś połączę jeszcze przed
śmiercią i nie tęskniłem już do księżyca, lecz żyłem pełnymi siłami tu, na
ziemi, świadcząc dobre za złe, kochając wszystkich, nawet i nieprzyjaciół
moich.
Wiele lat od tego czasu upłynęło, starzeć się zaczynam, ale się czuję
szczęśliwy, bo wierzę w Boga i w uczucie miłości, które On wlewa w ser-
ce swym szczerym sługom.
1879
[...] Nie wiem, czy ulica Mylna posiada złośliwą własność omylania,
czy (jak półżartem twierdziła moja towarzyszka) złe duchy przeszkadzały
nam w spełnieniu litościwego uczynku, dość, że z godzinę chodziłyśmy
od ulicy Karmelickiej do ulicy Przejazd, nie mogąc i nie mogąc wynaleźć
owej facjatki. Cośmy się nastały przed domami, napytały po sieniach, co
się ludzie naoglądali za nami! Pani Marta, która pomimo ciągłego sto-
sunku z nieszczęśliwymi jest nadzwyczaj wesoła, śmiała się do. rozpuku i
mówiła mi, że w ciągłych dreptaniach po mieście bardzo często ją ściga
podobna przekora, „to”, dodała, „wyraźnie diabelski figiel, bo tylko uwa-
żaj, moja kochana, ile razy człowiek czego szuka, wszystko prędzej znaj-
dzie niż to, czego szuka.”
Że jednak w księgach świętych powiedziano: „Szukajcie a znajdzie-
cie”, więc nie traciłyśmy fantazji, i oto z nagła jakieś przeczucie tknęło
nas obie razem; zatrzymujemy się przed nędznym dworkiem, który do-
tąd mijałyśmy z dziwną nieuwagą; tak, dziesięć razy przeszłyśmy pierwej
koło niego, zawsze nam się zdawało że „to nie może być tu”. A to właśnie
było tu. Nawet, wziąwszy szkiełko, doczytałyśmy ów 11-ty numer, mocno
zatarty i szyldem przycieniony. Teraz już umiem doskonale opowiedzieć;
parkan z bramą i furtką, na dziedzińcu studnia z zieloną gałką, w głębi
dworek, z jakąś odrębną, niedzisiejszą cechą, przed stu laty mógł być
bardzo ładny, ale dziś niepokoi oko tą sypkością, co właściwa jest każdej
ruderze; znać, że jeżeli się trzyma, to tylko dzięki różnym podpórkom
jak staruszek o kiju. Jedyne okno pięterka tak jest misternie wprawione
175
w rodzaj Oka Opatrzności, że wydaje się raczej nagłówkiem drzwi wej-
ściowych niż osobną facjatką.
W sieni spotkałyśmy krzątającą się kobietę, szczuplutką, zwiędłą, ale
z miłym wyrazem twarzy. Pokazało się, że to właścicielka dworku. Pyta-
my o pana Cezarego, czy tu mieszka?
- A mieszka, na górze. Człowiek nie ma serca go wypędzić, boć to
temu biedactwu już nie długo na świecie, a przy tym nie taki on straszny,
jak mówią. Z początku nam się bali sąsiedzi, teraz już przywykli.
- Do czego przywykli? - zapytałyśmy z podziwieniem. Cóż w nim tak
strasznego?
- A! Więc panie jeszcze nie wiedzą! - to mówiąc, gospodyni
uśmiechnęła się jakoś dwuznacznie i palec podniosła do czoła. - On tak
jest... jakby to powiedzieć... chory na głowę, ale tylko trochę. Jeżeli panie
chcecie go wspomóc, nie dawajcie mu dużo na raz, bo tam istne sito, co
wrzucić, to i przeleci. Różni państwo już tu bywali, sto razy go zaopa-
trzyli, no i cóż? Wszystko przemarnował. [...]
Tymczasem wstępowałyśmy na schody, które wcale nie są kręte ani
drabiniaste, jakby kto mógł przypuścić, wprawdzie źle utrzymane i po-
paczone od starości, porządnie skrzypią pod nogami, ale bardzo wy-
godnie i prędko doprowadziły nas do szarych drzwiczek, poza którymi
przedstawił nam się pokój, także zupełnie odmienny od obrazów, jakich
się spodziewałam.
Sądziłam, że znajdę jedno z owych ciemnych, ukośnie ściętych pod-
daszy, gdzie trzeba się co chwila schylać, aby głowę uchronić od kańcza-
stych belek, gdzie oko się błąka w kątach, do których światło nigdy nie
dochodzi, a stopy grzęzną w jakiejś warstwie miękkiej, której dna nie
można nigdy znaleźć.
Tymczasem zobaczyłam prawdziwy pokój, widny, suchy, z podłogą i
sufitem. Ściany nie tylko bielone, ale malowane; wprawdzie to malo-
wanie musi liczyć przynajmniej z pół wieku, można przeciąż jeszcze
rozeznać niebieskawe cętki. W głębi okno spore i całe. W rogu piec z
ziejącym kominkiem, obłamanym i straszliwie okopconym.
Przy wszystkich ścianach stały jakieś ogromne ramy czy dekoracje,
starannie pozakrywane zbutwiałymi oponami, z których kilka było ki-
rowej czarności.
Dziwna rzecz, mimo śladów dawniejszej wygody, mimo pełnego
176
oświetlenia te cztery kąty i piec piąty, wiejące nieopisanym pustkowiem,
te nieodgadnione rusztowania, a nade wszystko czarne plamy na mu-
rach przejęły mię takim wstrętem, że zawahałam się u progu.
Prawdziwa ruina ma swoją poezję, ale takie zniszczenie jeszcze nie-
dokończone to jakby gangrena tocząca żywe ciało.
Podziemie lub poddasze, gdzie jakiś Job dogorywa, to okropność zu-
pełna, to tragedia, przed którą dusza korzy się, uznając Nemezys lub
Opatrzność.
Taki pokój to połowiczna okropność, mieszanina prozy i patosu, me-
lodramat, z którego widz wychodzi pełen goryczy i zwątpienia. Zdaje mi
się, że w takich pokojach najczęściej spełniają się samobójstwa i najła-
twiej rodzą się legendy o strachach.
Może do tego wstrętu przyłożyła się i atmosfera pokoju, cała prze-
sycona dziwnymi gazami jakby w laboratorium chemicznym lub aptece.
Oho! - pomyślałam sobie - jeżeli mój uczony bawi się w alchemię, to
nic nie pozostaje, tylko kieszeń dobrze trzymać i co sił uciekać, bo wia-
domo, że na robienie złota trzeba złota i jeszcze złota, do nie-
skończoności. Ej, chyba nie... Któżby w naszym wieku śmiał jeszcze od-
grzewać ten przestarzały koncept? A jednak...
To „jednak” błysło mi w myśli na widok szklanych naczyń pousta-
wianych przed kominkiem; były to owe „banie z wykręcanymi szyjami”,
w których, na wielki mój postrach, poznałam prawdziwą retortę i dwa
alembiki.
Nie stało jednak czasu na dłuższe rozmysły. Zapomniałam o wszyst-
kim, spostrzegłszy mieszkańca pokoju.
W głębi, pod oknem, stał fotel, a raczej szkielet fotelu, który musiał
pochodzić z jakiejś pańskiej siedziby; na poręczach, niegdyś pozłaca-
nych, świeciły jeszcze prątki czerwonawe, a na wysłaniu wyblakły safian
wisiał w strzępki, spoza których włos wylewał się kudłatymi pękami. Na
fotelu siedział człowiek, a raczej cień człowieka, z twarzą jak wosk żółta-
wą, przejrzystą, obumarłą, tylko oczy świeciły, sprawiając przerażające
wrażenie, jakby kto żywe źrenice obsadził w głowie lalki. Przód czaszki,
zupełnie obnażony, świecił na kształt słoniowej kości, tylko przy skro-
niach włosy siwiuteńkie spływały dwoma białymi kosmykami.
Ubrany był w tużurek niegdyś aksamitny, tabaczkowy, pod samą szy-
ją zapięty. Od stóp do głów ubiór jego wyglądał już także na cień odzie-
ży, doprowadzonej do ostatecznych granic znoszenia i wycieńczenia.
Zdawało się, że dosyć dmuchnąć, aby cała ta postać razem z pokojem i z
domem w pył się rozsypała.
177
Toteż przystępowałyśmy do niego z obawą i jakby z ostrożnością.
Przybity osłabieniem czy myślami, nie spostrzegł naszego wejścia; do-
piero ujrzawszy nas przed sobą, ocknął się, uśmiechnął z uprzejmością
człowieka światowego, i obie ręce wpił w poręcze dla podźwignienia się
z fotelu.
Pani Marta swoim grubym, poczciwym głosem zabroniła mu tej
grzeczności niewczesnej u chorego - z ogromnej sakwy, którą wiecznie
nosi pod salopą, wydobyła flaszeczkę starego wina, świeże bułki, funt
bulionu i różne inne praktyczne przysmaki, które się zwykle w takich
razach przynosi.
Ustawiłyśmy wszystko na kulawym stole, pełnym jakichś pudełek i
gracików o nieopisanych kształtach, a namówiwszy chorego na kie-
liszeczek kordiału, zaczęłyśmy się dopytywać, powolutku, jak najdyplo-
matyczniej - dla nieobrażenia jego miłości własnej - o jego przeszłe kole-
je, o sposoby zaradzenia dzisiejszym niedostatkom, o rodzaj lekarstw,
jakie by mogły mu posłużyć.
Pan Cezary odpowiadał z grzecznością i umiarkowaniem człowieka
dobrze wychowanego, a przy tym z jakąś rezygnacją łagodną i jakby
innym światem już tchnącą, która nas głęboko wzruszyła. Na wszystko
się uśmiechał, za wszystko dziękował potulnie jak dziecko, ale pytania o
przeszłość zbywał milczeniem lub ogólnikami, a z naszych pocieszań i
obietnic nie widziałam, aby choć jedno słowo sprawiło mu prawdziwą
radość.
Dopiero kiedy się dowiedział, że przybyłyśmy wskutek listu, twarz je-
go nieco się rozjaśniła.
- Wiecie więc panie, o co głównie, o co jedynie mi chodzi...
- Wiemy, wiemy - prędko odparła pani Marta - ale o tym potem, te-
raz nam tylko pan wyzdrowiej...
- Szanowne panie - odezwał się mocniejszym głosem - rozmówmy
się szczerze: jeżeli przyszłyście (jak już niejedna litościwa osoba przy-
chodziła), nie dla urzeczywistnienia mojej myśli, ale dla chwilowego
wsparcia mojej nędzy, dla podtrzymania moich sił fizycznych, o - to le-
piej opuśćcie mię od razu. Ja nie jestem zwyczajny Łazarz. Szkoda wa-
szych zachodów. Dopóki nie będę mógł wrócić do mego przedsięwzięcia,
dopóty i nie odzyskam zdrowia, bo tylko ta niemożność mię zabija. Jeże-
li nie możecie spełnić mego żądania, po co na próżno oddalać śmierć i
tak dość powolną? Po co gwałtem przytrzymywać mię na tym świecie,
który nie chce dobrodziejstw, jakie Bóg miał mu zesłać przeze mnie?
Czyż nie lepiej zaprzestać już tej bezużytecznej walki i co prędzej podążyć
178
na te inne światy, gdzie znajdę od razu rozwiązanie wszystkich zagadek,
nad którymi tutaj bezsilnie się męczę?
- Fe, co też to asan gadasz!... - ofuknęła pani Marta, która w przy-
stępach złego humoru z pana zwykle przechodzi na asana. - Co też to
asan wygadujesz! Dopóki Pan Bóg żyć każe, to trzeba żyć i basta.
Pan Cezary spojrzał na nią z niewymowną rzewnością i odpowiedział
solennie:
- Toteż, jak pani widzi, żyję.
W tych kilku słowach była przepaść boleści. Te słowa zawierały w so-
bie tyle niedopowiedzianych komentarzy!
- Łatwo mówić tym, co nie przebyli takich jak ja kolei! O gdybyście
wiedzieli, com ja przeżył! A jednak czekam, i proszę, i ufam, chociaż na
moim miejscu już stu innych byłoby sobie życie odebrało albo się puściło
na złe drogi...
To wszystko dosłyszałam w tych kilku słowach i przejęło mię usza-
nowanie dla majestatu nieszczęścia. I pani Marta widocznie odczuła wy-
rzut zawarty w jego głosie, a zwłaszcza w spojrzeniu, bo nagle rzekła;
- No, może się pomyśli i o tym, o czym pan mówisz. Ale pierwej by
trzeba wiedzieć przynajmniej, o co chodzi?
Wyzwanie było wyraźne. Chwilę poczekała na odpowiedź. Ja czeka-
łam także z ciekawością.
Ale zagadnięty nic nie odpowiedział, głowę skłonił na piersi i znów
zapadł w dumanie czy omdlenie. Na chorego trudno się obrażać, nie
nastawałyśmy więc dalej, a chcąc wyjść z zakłopotania, zaczęłyśmy się
Krzątać, niby porządkując pokój. Wśród tej gospodarki skorzystałam z
chwili, w której znalazłyśmy się na drugim końcu pokoju, ażeby szepnąć
towarzyszce:
- Cóż pani myśli? Nieszczęścia i ubóstwo doprowadziły go do roz-
paczy, ale na umyśle zdrów zupełnie? Wszak prawda?
Pani Marta spojrzała na mnie uspakajająco i odpowiedziała:
- Zdaje mi się, że najzupełniej.
Ośmielona jej poparciem, przystąpiłam znowu do okna.
- Dobrze byłoby - odezwałam się głośno - pomyśleć też o jakim ta-
kim odnowieniu tego mieszkania; nie mówię ó żadnych zbytkach, ale nie
wpływa na zdrowie ludzkie, to jedna z największych zdobyczy dzisiejszej
higieny, a tutaj... niedbalstwo doprawdy przechodzi pozwolenie. Pana,
jako chorego, trudno o to obwiniać, ale właściciele dworku mogliby też
179
choć raz na lat dwadzieścia kazać te ściany odświeżyć albo też piec na-
prawić.
- O nie! - zawołał, żywo podnosząc głowę i oglądając się dokoła, jak-
by zaniepokojony, czyśmy czego nie poruszyły. - Niech Bóg broni, ja tu
nic nie pozwalam tykać... Zresztą, możnaż co jeszcze wymagać od ludzi,
którzy i tak mi tu przez całe lata pozwalają mieszkać, chociaż od całych
lat nie widzieli grosza komornego? Z początku płaciłem, o! i mocno!
Byłbym ten pokój wybrukował złotem, byle w nim pozostać... tego poko-
ju nie zamieniłbym na pałace. Ach, owszem, to dobrzy ludzie - przecież
mogliby ten pokoik odnająć za gotówkę, a oni trzymają mię i trzymają,
wzruszeni mymi prośbami, bo dobrze wiedzą, że tylko tu jeszcze żyć
mogę... tu mam wspomnienia, po których może na koniec trafię do ta-
jemnicy... w tych ścianach może spoczywa klucz tego odkrycia...
Na te ostatnie wyrazy mimowolnie podniosłam oczy, byłabym chciała
wzrokiem poprzeszywać te cegły, sprawdzić, czy między nimi nie tai się
jaki skarb zamurowany, jaki rękopism drogocenny? A pod urokiem tego
zaciekawienia cały pokój wydał mi się inny, rozświecił się tęczowymi
promieniami obietnic, i zrozumiałam, że wszędzie człowiekowi dobrze,
gdzie przywiązuje go jakaś nadzieja.
Zaczęłam pilniej się rozglądać. Najwięcej uwagę moją zwróciła księga
leżąca tuż przy chorym na oknie; było to in folio bardzo grube, oprawne
w skórę niegdyś czarną, dziś popękaną i wygryzioną od zniszczenia;
wielka liczba różnobarwnych, papierowych zakładek, brzegi kart wy-
żółkłe i poskręcane świadczyły o długim jej użyciu. Patrząc na nią, my-
ślałam sobie: „Ho! Z tej księgi dowiedziałybyśmy się pewnie wszystkich
sekretów, których posiadacz tak zazdrośnie strzeże...” A wzrok mój mu-
siał wyrażać wielką chciwość, bo chory nagle podniósł rękę, położył ją i
przycisnął na księdze, jakby chciał bronić drogich kartek od napastowań
ciekawości.
Widząc, że tą drogą nic nie otrzymam, zapytałam nagle:
- Czy pan czasem nie byłeś malarzem?
- Ja, malarzem! Dlaczego? - odparł widocznie urażony.
- Bo tu przy ścianach widzę mnóstwo obrazów myślałam, że to dzie-
ła pańskie. Czy nie? Może to utwory jakich dawnych mistrzów? Trudno
o nich sądzić, póki są odwrócone, ale muszą być chyba nieoszacowanej
wartości, kiedy pozbywając się wszystkiego, nawet rzeczy najpotrzeb-
niejszych do życia, z tymi jednak pan się nie mogłeś rozstać?
180
- To nie są obrazy - odpowiedział - a raczej owszem, dobrze pani
mówisz, to są obrazy, ale nie ludzką ręką malowane.
Mówiąc, wychylił się z fotelu, sięgnął po jeden z najbliższych, po-
mniejszych obrazków i obróciwszy go dobrą stroną ku światłu, pokazał
nam nieduże, okrągłe zwierciadło.
- A!... - zawołałyśmy obie z podziwieniem. I wszystko to są zwier-
ciadła?
- Wszystko.
- Na miłość boską, co panu po nich?
- To moja tajemnica.
Pani Marta, która w ogóle nie lubi czekać, zniecierpliwiona mało-
mównością pana Cerazego, dawała mi z daleka znaki zachęcające do
szybszej inkwizycji. Zaczęłam więc mówić głosem coraz bardziej stanow-
czym:
- Każdą tajemnicę zwykło się szanować. Jednak, na ten raz, przyznaj
pan, czyż nam się nie należy troszkę więcej zaufania? Gdyby jeszcze
tylko o nas chodziło, ale pan żądasz, abyśmy drugich namawiały? Cóż
my tym drugim powiemy? Któż zechce łożyć na poszukiwania, póki nie
wie, czego pan szukasz?
- Tak, tak - poparła mię towarzyszka. - Żebyś pan jeszcze chciał tyl-
ko zachęty, rady, ładnych słówek, nawet artykułów gazeciarskich, no, to
może na chybił-trafił nie jeden by je sypnął. Ale kiedy sięgasz do worka,
oho! dotykasz czułej struny ludzkiej. Kto płaci, chce doskonale wiedzieć,
za co płaci.
- Łaskawe panie! - odrzekł chory, składając ręce ruchem wzrusza-
jącej błagalności, mącie słuszność, zupełną słuszność. Ach, żebyście wie-
działy, co mię wstrzymuje! To właśnie wasza dobroć, którą chciałbym
niejako wypróbować, aby wiedzieć, do jakiego stopnia mogę liczyć na
waszą wyrozumiałość? Jeżeli ociągam się i waham, to nie z braku zaufa-
nia, ale z obawy, aby za prędko was nie zrazić, tak jak zraziłem już wielu!
Bo nie raz, i nie dwa, ale dziesiąć razy próbowałem opowiedzieć historię
mego życia. Cóż panie powiecie? Jeszcze nie znalazłem człowieka, co by-
ją wysłuchał do końca. Zwykle w połowie opowiadania goście moi przy-
pominali sobie nagle jakiś gwałtowny interes i odkładali resztę do przy-
szłych odwiedzin (które nigdy nie następowały) albo też mrozili mię taką
lodowatością, kłuli takim zoilowstwem, że sam nie chciałem dalej mó-
wić. A! W książkach to największe cudactwa połykają chciwie, byle dru-
kowane to już wierzą, a kiedy człowiek opowiada, co przebył osobiście,
na co patrzył własnymi oczami, to kręcą głową, nigdy im nie dosyć
181
dowodów. Pewien jestem, że gdyby moje dzieje ukazały się w książce,
upstrzone błyskotkami modnego stylu, pod różową okładką, niejeden
by się do nich zapalił. Ale że to mówi biedak schorzały, trzęsącym się
głosem, w izbie obdartej, wszyscy ruszają ramionami.
- No, już my nie będziemy ruszały, my wysłuchamy cierpliwiej, na-
wet z prawdziwym współczuciem.
Tak odpowiedziałam, i mówiłam szczerze. Głębokie przekonanie tego
człowieka udzielało się mimowolnie, uprzejmość jego i zupełna przy-
tomność rozpędzały wszelkie przypuszczenia jakiejś choroby umysłowej.
Naprawdę zaciekawiona, upatrzyłam rodzaj ławy czy szlabana, zasłane-
go słomą i mnóstwem ślusarskich, a może złotniczych narzędzi; zgar-
nąwszy to wszystko na jeden koniec, siadłam i przyzwałam panią Martę.
Ale ona była zajęta zwierciadłami, zaglądała pod wszystkie szmaty i kiry,
wołając:
- Fiu, fiu! Co tu pyszności! Żadne nie stłuczone, a co za ramy! O, te
na przykład, zwierciadlane! Mój panie - dodała siadając na ławce - nie
pojmuję doprawdy takiej wytrzymałości. Jak to? Pan z głodu przymie-
rasz, a masz pod ręką przedmioty, za których cenę przynajmniej rok
wyżyć można? Ja, na miejscu pańskim, byłabym je dawno sprzedała, a
za lepszych, da Bóg, czasów nowe sobie kupiła. (Gdybym się notabene
tak przepaściście w nich kochała). Przecież zwierciadeł nigdy nie zabrak-
nie?
Pan Cezary gorzko się uśmiechnął.
- Z przeproszeniem pani - odrzekł. - Słowa te przypominają mi
scenę, jakiej raz byłem świadkiem na popasie, w podróży po kraju czeka-
łem aż konie przyjdą z łąki; tymczasem do karczmy weszli ludzie wraca-
jący z pogrzebu; gospodarz pochował żonę i, co rzadko można widzieć
między ludem, zdawał się nieutulony w żalu. Przyjaciele namawiali go
do kieliszka, pocieszali żartami, wszystko na próżno, aż jeden odezwał
się niecierpliwie: „E kumie, nie żałujta znów tak bardzo kobiety, jak
tylko zechcecie, będzie druga, i jeszcze ładniejsza, przecież o żonę nie-
trudno”. A wdowiec odpowiedział: „Tak, będzie druga, ale już nie tam-
ta!” A on właśnie tamtą kochał. Ach, czyż to jedna drugą tak łatwo za-
stąpi? Przecież każda ma swoją duszę, swoją osobistość?
- No - zawołała śmiejąc się pani Marta - jeżeli pan zwierciadło obra-
łeś sobie za żonę, jeżeli według pana zwierciadło ma duszę...
- Nie, pani, tego nie twierdzę, zwierciadło nie ma duszy ani osobi-
stości, żona...
182
Tu wzdrygnął się i rękę przesunął po oczach.
- Nieszczęśliwa ofiara... ach, jeszcze o tym nie mówmy... Nie, pani,
użyłem tylko porównania, ale sam teraz widzę, że nie było szczęśliwe.
Poszukajmy właściwszego: przypuszczam na przykład, że pani posiadasz
manuskrypt rodzinny, tak zwane silva rerum, gdzie dziady i pradziady
spisywały wszystkie koleje domu, albo dajmy na to, sama pani przez lat
wiele pisałaś pamiętnik, gdzie możesz odnaleźć myśli, rozmowy i obrazy
całego twego życia; gdyby kto przyszedł i radził: „Sprzedaj pani ręko-
pism, za tę cenę dostaniesz kilka innych, przecież i to, i to papier zapisa-
ny”. Zawołałabyś z oburzeniem: „A co mnie po innych? Nie chodzi mi o
papier, ale o treść”. Tak i mnie tu nie chodzi o taflę szklaną, ale o treść w
niej zawartą. Każde zwierciadło także jest rodzajem księgi, i to olbrzy-
miej, liczącej krocie, tysiące, miliony kart malowanych, do których ciągle
nowe przybywają - cała sztuka umieć otworzyć tę księgę.
Wstrzymał się przez chwilę, po czym dokończył mocnym już i pew-
nym głosem:
- Każdy wie, że zwierciadło odbija wszystko, co się przed nim dzieje,
ale czego nikt nie wie (oprócz wtajemniczonych), to, że zatrzymuje w
sobie tę wszystkie obrazy, jakby miliardy odbić fotograficznych. Nie
możemy wszystkich widzieć od razu, bo każdy nowy wizerunek zasłania
dawniejsze, tak jak na obrazie olejnym ostatnia farba zakrywa pierwsze;
ale zmywszy farbę wierzchnią, dostrzega się tamte. Otóż wywołać ze
zwierciadła na powrót wszystkie te obrazy, odczepiać je kolejno od tła,
na jakim przyległy, oto odkrycie, za którym gonię, odkrycie doskonale
znane kilku dawnym mistrzom, wiele razy zdobywane i tracone, a które
dzisiaj znów może zaginąć na długo, jeżeli nie potrafię skorzystać ze
wskazówek, jakie mi przypadek w ręce podał.
Zamilkł. Pani Marta zwróciła ku mnie wzrok niepewny i badający,
jakby odwoływała się do mego sądu, bo dla niej podobne zadania były
prawdziwą terra incognita. Ja także, niestety, za mało jestem biegła w
naukach przyrodzonych, ażebym się ośmieliła najmniejszą w nich wąt-
pliwość rozstrzygać. Zdawało mi się jednak, że pomysł rzeczony nie ma
w sobie nic takiego, co by się wyraźnie sprzeciwiało prawom rozsądnej
możebności. Kto wie? Ileż innych wynalazków musiało daleko nie-
prawdopodobniej wyglądać, dopóki je odkrywca ciemnymi słowami za-
powiadał?
- I pan to widziałeś? - zapytałam.
- Widziałem, słowo honoru.
183
Kiedy mężczyzna jakiekolwiek twierdzenie pieczętuje słowem hono-
ru, uniemożebnia dalszy ciąg rozprawy; od tej chwili najmniejsza wątpli-
wość staje się ubliżeniem.
Toteż już nie do niego, ale do niej zwróciłam się, odpowiadając nie-
jako na ciągłe, nieme pytanie jej oczu:
- Tak, pani, żyjemy w wieku, gdy dzieje się tyle rzeczy cudownych,
że człowiek o niczym już nie śmie wątpić. Co by ludzie przed wiekami
byli powiedzieli, gdyby im jaki prorok wróżył cuda dzisiaj spowszed-
niałe, armaty, koleje żelazne, statki parowe, telegrafy!...
- A byli tacy prorocy! - zawołał pan Cezary. - Taki na przykład Ro-
gier Bakon z trzynastego wieku, trzeba uważać, że nie mówię o drugim
Bakonie, z Werulamu, co żył w wieku szesnastym, ale o pierwszym, Ro-
gierze, mnichu franciszkańskim, który urodził się, coś tak... jeśli dobrze
pamiętam... w tysiąc dwieście czternastym... Pozwólcie panie, abym
wam przeczytał króciuchny urywek z jego genialnych, proroczych utwo-
rów; to będzie najlepsze potwierdzenie słów pani.
Tu zdjął z okna księgę i rozłożył ją na kolanach, opierając o poręcze
fotelu, bo ogromna była i ciężka. Spojrzałam na kartki.
- Co to jest? - rzekłam. - Rękopism? A jaki nabity! Ja sądziłam, że
pan masz drukowaną edycję Bakona?
- Nie, pani, to nie sam Bakon. To wszystko przeze mnie tłumaczone
i moją ręką wypisywane z tysiącznych autorów, a jest też tu niemało i
moich własnych wspomnień. To moje silva rerum. Od lat wielu miałem
zwyczaj robić wyciągi ze wszystkich dzieł, gdzie znalazłem jakikolwiek
szczegół stosujący się do mego pomysłu. Tu spisałem także przygody
mego życia, opowiedziałem wszystkie sceny widziane w zwierciadłach,
wszystkie legendy i tradycje ściągające się do nich. I szczerze sobie teraz
winszuję tej pracy, bo kiedy party przez biedę, musiałem kolejno powy-
zbywać się wszystkich książek, dziś ta księga stanowi całą moją biblio-
tekę, i nie bardzo tamtych żałuję, tu jest wyskok wszystkiego. Zacząłem
tę robotę po amatorsku, trochę dla zabawki, trochę z lenistwa, bo mi się
nie chciało zaglądać co chwila do dziesięciu różnych pisarzy; dziś ona
jest skarbem. Żadna praca nigdy nie stracona, ani człowiek się spodzie-
wa, kiedy i gdzie ją odnajdzie.
- Ciekawa książka, nie ma co mówić - przerwała pani Marta. - Pro-
szę pana, przychodzi mi na myśl, czy by jaki księgarz jej nie kupił? Prze-
cież to jednak ma wartość.
- Myślałem i ja o tym, jednak boję się, czy takim przedwczesnym
184
wystąpieniem nie popsułbym raczej sprawy? Ta księga ma wartość ol-
brzymią, nieobliczoną, ale dotąd ma ją tylko dla mnie. Gdybym kiedy
moje odkrycie doprowadził do urzeczywistnienia, o! wtedy dopiero ta
księga zostałaby oceniona należycie. Dzisiaj świat gotów by ją wziąć za
czysty wybryk wyobraźni, ogłosić mię za wizjonera, i po wszystkim.
- Ale otóż są owe ustępy z Bakona. Jest na przykład recepta na ro-
bienie prochu (uważcie panie, że to na półtora wieku przed Schwart-
zem), wprawdzie podana w kształcie sfinksowej zagadki, ale dziś łatwo
ją rozwiązać, a co więcej, przy końcu, autor umieszcza te słowa już zu-
pełnie jasne:
„Jeżeli można kawałkiem takiej mieszaniny, nie większym od palca,
wywołać światła i huki wyrównywające piorunom, cóżby to było dopiero,
gdyby jej użyto w ilości i jakości właściwej?”
Teraz inny ustęp, jeszcze nierównie ciekawszy. W pysznym dziele De
secretis operibus artis et naturae et nullitate magiae, w pierwszym
rozdziale, mówi:
„Teraz chciałbym zwrócić waszą uwagę na kilka zjawisk przyrodzenia
i sztuki, z których się przekonacie, ile one przewyższają wszelkie wymy-
sły magii. Do żeglowania można budować machiny takie, że największe
okręty, kierowane ręką jednego człowieka, będą przepływały rzeki i mo-
rza z większą nierównie szybkością niż gdyby je tłum wioślarzy popy-
chał... Można jeszcze, (uważajcie panie), można jeszcze robić wozy, któ-
re też żadnego zaprzęgu będą pędziły z szybkością nieobrachowaną...
Można stworzyć przyrząd, za pomocą którego człowiek w postawie sie-
dzącej pewną dźwignią poruszając pewne sztuczne skrzydła, podróżo-
wałby w powietrzu na kształt ptaka... Są też przyrządy, z którymi wędru-
je się bez niebezpieczeństwa po dnie oceanu. Wszystkie te rzeczy bywały
już znane albo u starożytnych, albo za dni naszych, wyjąwszy mecha-
nizm do latania, który został dopiero teraz odkryty przez pewnego mę-
drca dobrze mi znanego. Można jeszcze wynaleźć wiele innych rzeczy,
jak na przykład mosty, co się przerzucają przez najszersze rzeki bez żad-
nych pośrednich filarów ani podpór...”
- Aha! - zawołała pani Marta. - Nasz nowy most kratowy przy zjeź-
dzie do Wisły coś już na to zakrawa.
Czytający skinął głową i ciągnął dalej:
- „Ale spomiędzy tych wszystkich cudowności co najbardziej zasłu-
guje na uwagę, to rozmaite gry światła. Możemy szkła przezroczyste i
zwierciadła poustawiać w taki sposób...”
Na tych słowach pan Cezary się zatrzymał.
185
- Tu - dodał - Bakon wyraźnie przepowiada mikroskop i teleskop i
różne jeszcze inne dziwy optyczne, których teraz wolę nie tykać...
To rzekłszy zamilkł i zamknął księgę.
- Jak to? - zawołałam szczerze zdumiona. - I to było pisane w trzy-
nastym wieku?
- Ale proszę pana - pytała pani Marta - jeżeli ten ksiądz znał już te
wszystkie wynalazki, czemuż ich ludziom nie wytłumaczył wyraźnie?
Czemuż zaraz ich nie przystosował?
- A? Czemu? Czy to tak łatwo? Najprzód, w owych wiekach, byliby
go ludzie spalili na stosie jako czarownika. I tak całe lata przesiedział w
więzieniu. Dziś już uczonych świat nie pali ani więzi, ale ich bierze na
powolne tortury opuszczenia, ironii, odmawia im środków, a bez środ-
ków żądna idea nie może się urzeczywistnić. I co okropne, to, że owe
środki muszą być ogromne, muszą się powtarzać wielokrotnie, bo każde
odkrycie przechodzi tysiąc prób nieudanych nim się raz na koniec uda.
Te pierwsze niepowodzenia zniechęcają tłumy, ba! i nie tylko tłumy.
Napoleon nie chciał słuchać Fultona. Tak, i Fulton pisał, prosił, czekał...
Na tych słowach pan Cezary położył nacisk i spojrzał ku mnie zna-
cząco.
- A wszechwładny konsul, co? Wahał się, radził różnych mierności,
kazał robić próby, po których ostatecznie odrzucono pomysł jako nie-
wykonalny. I Napoleon nic nie przeczuł! O zaślepiony, wielką szkodę
wyrządził Fultonowi, ale jeszcze stokroć większą sobie! Ani się domyślał,
że w chwili, W której odsuwa tę skromną prośbę, podpisuje wyrok swo-
jej zatraty. Bo tylko uważ pani: gdyby Napoleon umiał skorzystać dla
swego kraju z nieobrachowanej potęgi pary, której żaden inny kraj nie
znał jeszcze, nic by mu się nie oparło. Byłby globem zawładnął. Sam Bóg
w tej zagadce podawał mu berło świata, a on nie zrozumiał Boga.
- Proszę pana, gdybym rozporządzała Napoleońską władzą, nie cze-
kałbyś pan długo na pomoc. Przy moich wielce ograniczonych środkach
to tylko mogę solennie obiecać, że będę myśl pańską rozszerzała i w tym
celu mam ochotę poprosić, abyś mi pan pozwolił wypisać owe ustępy z
Bakona; będzie to wyborna broń przeciw niedowiarkom.
Wyrażając to życzenie miałam i drugi, ukryty cel na myśli; chciałam
gwałtem zajrzeć do owej księgi, której widok rozbudził we mnie różne
literackie ciekawości; chciałam także przyjrzeć się z bliska pismu pana
Cezarego, kierowana powszechnym wyobrażeniem, że można z pisma
186
sądzić o duszy, a przynajmniej o stanie umysłowym piszącego. W każ-
dym razie winszuję sobie pomysłu, dzięki któremu dzisiaj mogłam się
przed wami pochwalić cytatą, co będzie największą, jeżeli nie jedyną
ozdobą tego pisemka.
Zazdrosny posiadacz księgi nie zdawał się bardzo rad memu żądaniu,
jednakże nie śmiał odmówić i podał mi ją, cedząc przez zęby:
- Służę pani.
Wydobyłam pugilaresik z ołówkiem i położywszy księgę na kulawym
stole, zabrałam się do roboty, powolutku studiując wszelkie szczegóły;
pismo było śmiałe, ale spokojne i okrągłe, nie zdradzające żadnych zbo-
czeń nerwowych. Dwa urywki z Bakona stały w dwóch osobnych dzie-
łach, co mi pozwoliło przerzucić kilkanaście kartek i uchwycić kilka tytu-
łów niezaprzeczenie zaciekawiających, jak na przykład:
Historya dogaressy widziana w weneckiem zwierciadle.
Prawdziwy portret Barbary Radziwiłłówny, oraz osobliwsza scena
między Boną, a kabalarką (vulgo czarownicą), wszystko podług
zwierciadła znajdującego się niegdyś w Wiśniczu, dawnej własności
Kmitów.
Niektóre nieznane szczegóły Kongresu Wiedeńskiego, znalezione w
zwierciedle.
Sposób w jaki panna Rachel dochodziła do swoich póz klasycznych,
podchwycony w zwierciedle, przed którem się ról uczyła.
Itd. Itd.
Przypuściwszy raz możebność wynalazku, wszystkie te opowiadania
mogły być wiarogodne. O, cóż bym nie była dała, aby je wypisać! A tu
nawet czytać nie wypadało. Czułam wzrok pana Cezarego ciążący na
mnie jak chmura. Wstrzymałam oczy, ale postanowiłam tak dobrze za-
służyć się argusowi, ażeby kiedyś otworzył mi te skarbnice w każdym
razie powabne, jeżeli nie dla dziejopisa, to dla poety i powieściopisarza.
Podczas przepisywania straciłam nić rozmowy; kończąc, słyszę panią
Martę żywo dowodzącą:
- Jest racja, nie ma co mówić; może też to dlatego zwierciadła bar-
dzo stare bywają takie mętne i jak zwykle mówimy: „fałszywie pokazu-
ją”; nie dziwota: obraz pakuje się na obraz, robi się na koniec jakaś bo-
homaza, w której nic już rozeznać nie podobna. Gdybyś pan umiał
zdejmować te niepotrzebne warstwy, byłby to wyborny sposób odna-
wiania starych zwierciadeł i przynajmniej wynalazek pański na coś by
się przydał.
Pan Cezary brwi ściągnął; dostrzegłam, jak uśmiech wzgardliwy już
rysował się na jego ustach. Ale pewno wspomniał, że niebezpiecznie jest
187
obrażać możną protektorkę, i widoczny sobie gwałt zadając, odpowie-
dział:
- Nie pomyślałem jeszcze o podobnym przystosowaniu. Z czasem
nie omieszkam korzystać z łaskawych rad pani.
Skończyłam wypisy. Nie było już sposobu na dłuższe zatrzymanie
księgi. Oddałam ją, mówiąc:
- Dziękuję, ale jeszcze jedno pytanie: chciałabym też wiedzieć, co
pana mogło naprowadzić na podobne poszukiwania? Wspominałeś pan,
że przypadek podał pierwsze wskazówki?
- Moja pani, zwykliśmy nazywać przypadkiem wszelki szereg zda-
rzeń, których łączności dobrze nie pochwytujemy. I mnie dziwne moje
życie przez długi czas wydawało się pędzone ślepą siłą; dziś jednakże,
kiedy zaczynam nań spoglądać z wysokości mogiły, która już przede
mną narasta, gotów jestem uznać w nim bieg Opatrznościowy...
- Otóż takie słowo lepiej mi się podoba - wtrąciła pani Marta.
- Czekajcie panie... powiadam: gotów jestem uznać, jeżeli ujrzę speł-
nienie mojej myśli. O, wtedy i zwichnięcie mego osobistego szczęścia, i
długie lata przemęczone w niedoli, wszystko wyda mi się niczym wobec
przekonania, że byłem narzędziem wyższej ręki, ale jeżeli przyjdzie
umrzeć przed spełnieniem życzeń, tyle burz przetrzymać, a w porcie
zatonąć, o! wtedy... zaprawdę nie wiem, jak potrafię sobie wytłumaczyć
zagadkę mego życia? Po co ta nieszczęśliwa nauka przyszła kusić mię „
jak istny szatan, obsypała mię z początku bogactwem i pomyślnością?
Bo że mię obsypała, tego nie zaprzeczam, ale to były tylko sidła, aby mię
wciągnąć w pogoń za niedoścignionym, za którym biegnąc, rzuciłem po
drodze wszystko, co jest rzeczywiste i drogie, uczucia, dostatki, spokój.
Jam tej nauki nie szukał. W młodości ani mi się śniło o żadnych odkry-
ciach, urodziłem się z odmiennymi zupełnie skłonnościami, chciałem
żyć jak inni ludzie, kochając, bawiąc się, gospodarując, a jeżeli jaki ro-
dzaj wiedzy mię nęcił, to raczej rodzaj czysto myślowy, teorie filozoficz-
ne, gdzie dusza buja swobodnie po wolnych światach przypuszczeń i
wszystkie sprzeczności związuje sobie złotym węzłem syntezy. Do anali-
zy owszem, do nauk przyrodniczych zwłaszcza, które ślepo się trzymają
ciasnych dróg doświadczenia, czułem wstręt i nieledwie wzgardę; z
uśmiechem pysznej litości słuchałem o badaczach, co lata całe trawią na
studiowaniu jednej gwiazdy albo jednego wymoczkami pytałem z nie-
udanym podziwieniem, jak ludzie poważni mogą roznamiętniać się do
takiej mrówczej pracy, kiedy stoją przed nimi kwestie globowe i
wszechświatowe, od których bezpośrednio zależy los ich społeczeństwa
188
i tajemnicza przyszłość ich własnego ducha? A! Wtedy nic rozumiałem,
że każdy atom jest światem, i że tylko praktycznym studiowaniem form
dochodzi się do poznania ducha, który sam przez siebie jest nigdzie nie-
pochwytny. Nie próżno Hermes powiedział: „Co jest w dole, to jest
w górze, a co jest w górze, to jest w dole”.
Słowo to wygląda na paradoks, jednakże doskonale określa myśl, że
w oczach bezstronnych nic nie jest niższe niż wyższe; czy cedr czy hyzop,
czy muszelka czy słońce, czy chłop czy Cezar, każda rzecz na swoim
miejscu i w swoim czasie potrzebna. W zegarze świata nie ma kółka
zbytniego, wszystkie konieczne, czy małe czy wielkie, często nawet małe
bywa najużyteczniejsze, „Co jest w górze, to jest w dole...”, a wszystko
równie ważne w oczach Boskich i tych. co sądzą po bożemu. Toteż ni-
czym nie wolno pogardzać... (Karząca logika przeznaczenia sprawia, że
człowiek zwykle w to wpada, czego się najmocniej odrzekał). Ja także...
Jeszcze w kolebce straciłem rodziców, nawet ich nie pamiętam; pozosta-
łem sierotą bez opieki i najmniejszego majątku, wszystko się rozprysło w
odwiecznym procesie, który nasze dawne znaczenie z wolna pochylił do
upadku. Byłem ostatnim z mego rodu; po ojcu nie pozostał nikt, co by
mógł wziąć mię w opiekę, ale z linii macierzystej znalazł się daleki
krewny, który zajął się mną jak synem.
Tu pani Marta poprawiła się na ławce i zaczęła uważniej słuchać, bo
dotąd siedziała jak na niemieckim kazaniu. Ja, przyznam się, gdyby nie
jej niecierpliwość, która mię korciła, byłabym do nocy słuchała, filozofii
chorego, dziwnej nieraz, ale będącej prostym wynikiem jego położenia;
od lat całych zamknięty sam na sam z tajemną ideą, nędzą oddzielony
od świata żyjących, zapomniał jak się trzeba w tym świecie obracać,
rozmawiał z nami jakby ze swymi myślami, nie zważając, że nie wszyscy
czytali Hermesa et Compagnie.
Ale teraz, natrafiwszy na potoczne przedmioty, wrócił i do stylu zro-
zumialszego:
- Ów krewny, kawaler bardzo bogaty, bardzo rozumny i poczciwy,
miał kilku synowców swego nazwiska, daleko bliższych mu ode mnie, ale
sercem nierównie dalszych, o! najzupełniej oddalonych. Przez fatalny
wpływ okoliczności czy ludzkiej złości, od swojej rodziny doznał samych
zawodów i fałszu; owi synowcowie zwłaszcza, którzy nie myśleli o ni-
czym, tylko jakby starego obedrzeć i na dożywocie skazać, stali się plagą
jego dni samotnych. Po wielu szlachetnych a zawsze bezskutecznych
usiłowaniach odsunął ich zupełnie od siebie i mną się wyłącznie zajął,
nie wiem, czy dla dania nauczki niedobrym krewniakom, czy z rozczulenia
189
nad moim sieroctwem. Uczucie to z latami rozwinęło się w prawdziwe
ojcostwo. Ja od dzieciństwa pokochałem go z całej duszy, z początku
ślepo, nie pojmując nawet ile mu winienem, potem coraz świadomiej,
więc i coraz mocniej. Czułem, że nigdy nie potrafię mu się odpłacić za
samo dobrodziejstwo starannego wychowania; przy tym opiekun nieraz
mówił, że uczyni mię swoim ogólnym spadkobiercą, a choć nie lubiłem
dotykać przedmiotu połączonego z żałobnymi myślami, jednak ten spo-
kój o przyszłość rzucał na moje młode lata wielką pogodę i odwagę.
Można sobie wyobrazić, jakie prześladowania zacny starzec cierpiał za
opiekę nade mną; cała jego familia nosiła się z żalami, przedstawiała
mnie jako intryganta, nie pomnąc, że od lat wielu, kiedy mnie jeszcze
nie było na świecie, już niepolitycznym dokuczaniem zraziła sobie wu-
jaszka milionera. Moi kuzynkowie byliby mię w łyżce wody utopili; ja,
silny moją niewinnością i łaską opiekuna, żartowałem sobie z ich bez-
owocnych spisków. Po skończeniu szkół mój nieoceniony dobroczyńca
wysłał mię za granicę; zbadawszy kierunek mojego umysłu, wskazał mi
do przebycia najpierw kurs filozofii, następnie naukę agronomii; posia-
dał wielkie dobra na granicach Pomorza i pragnął, abym kiedyś umiał
nimi zarządzać.
- Więc - zapytałam - to wszystko nie w Warszawie się działo?
- Nie, pani, jesteśmy z Wielkopolski. Pobyt w stolicach niemieckich
bardzo mi się podobał. Studia filozoficzne szły jak z płatka; tam czułem
się w moim żywiole; dusza mi się rozszerzała i rozwidniała. Z agronomią
szło ciężej; szczególnie część chemiczna, ściśle z nią związana, nie mogła
mię szczerze zająć. Chcąc jednak zadość uczynić życzeniom dobroczyń-
cy, pracowałem sumiennie. Obok pracy dużo też było i zabawy; młodość
ma tyle sił, że wszystkiemu razem umie podołać. Naużywałem się swo-
body burszowskiej, nakosztowałem różnych rozrywek i upojeń, a mo-
głem ich sobie nie żałować, bo suta pensja dochodziła mię wiernie. Mu-
szę sobie jednak przyznać, że nigdy szał młodzieńczy nie porwał mię
poza ostateczne granice, nigdy nie wydałem grosza nad wyznaczony mi
dochód, i rozsądek ten szybko przynosił nagrodę: z każdym rokiem pen-
sja bywała powiększana, a co jeszcze milsze, listy od tego, którego nazy-
wałem ojcem, przychodziły coraz łaskawsze i pełniejsze zadowolenia. W
jednym z nich mój opiekun pisał: „Byłem w tych czasach trochę nie-
zdrów i pod naciskiem poważnych myśli sporządziłem testament, z któ-
rego świat się dowie, kto był godzien mego przywiązania, a kto nie. To-
bie zostawiam wszystko, tamtym tylko po odrobince, na odczepne, ażeby
cię nie zagryźli. Testament schowałem do biurka, pokażę ci, jak wrócisz.
190
Miło mi, żem na koniec zabrał się za tę czynność, która jest świętym
obowiązkiem, a którą ludzie zwykli z dnia na dzień odkładać, zupełnie
jakby mieli być wieczni. O moje zdrowie bądź spokojny, chwilowe cier-
pienie minęło i teraz czuję się lepiej niżeli kiedykolwiek”.
Ach, pamiętam każdą sylabę, każdą kropkę tego listu tak obfitego w
następstwa!
Pobyt mój za granicą miał już trwać tylko pół roku. Cios niespo-
dziany skrócił jeszcze termin. W parę tygodni po owym liście odbieram
wiadomość, że mój opiekun umarł śmiercią nagłą, na anewryzm. Wszy-
stko rzucam, pędzę, zdążyłem jeszcze na pogrzeb. Już familia była się.
zleciała jak stado kruków, ale władze miejscowe pomyślały o zabezpie-
czeniu domu, zastałem pokoje zapieczętowane. W pierwszej chwili bo-
leść kazała o wszystkim zapomnieć; boleść głęboka, prawdziwie synow-
ska; to rozstanie bez pożegnania zakrwawiało mi serce. Po smutnych
obrzędach otworzono mieszkanie. Tak wielki spadek budził powszechne
zajęcie, nawet pomiędzy obcymi; wszyscy byli nadzwyczaj ciekawi ostat-
niej woli nieboszczyka, chociaż każdy, co znał przeszłe zdarzenia, już
prawie nie miał wątpliwości, i wszystkie oczy zwracały się na mnie.
Ja z owym listem w kieszeni szedłem zupełnie spokojny wśród ku-
zynków drżących i powarzonych; nie mogłem wstrzymać litosnego
uśmiechu na widok gorączki, co ich ogarnęła, gdy przyłożono klucz do
biurka. Przeszukano wszystkie szuflady i skrytki, a było ich dużo w sta-
roświeckim kantorku, co to jest? Nie ma testamentu.
Zdziwiłem się; pomyślałem sobie: Musiał go przełożyć w inne miej-
sce. Przetrząśnięto wszystkie szafy, półki, komody; papierów było mnós-
two, ale testamentu ani śladu; nigdzie nawet ani świstka z. wyrażeniem
jakichkolwiek postanowień lub życzeń: Oczy krewnych zaczęły błyszczeć.
Wtedy oświadczyłem głośno, jako wiem z pewnością, że testament został
sporządzony, pokazałem na dowód list. Krewni pospuszczali głowy. Za-
częto szukać po raz drugi, trzeci i dziesiąty. Urzędnicy ciągnęli śledztwo
ze służby, opukiwali mury, nadpruwali meble, nigdzie nic. Po całych nie
tylko godzinach, ale i dniach takiej pracy uznano, że testament albo
nigdy nie istniał, albo został zniszczony przez nieboszczyka, który nie
zdążył napisać nowego.
Mnie inne przypuszczenia przychodziły przez głowę; pomimo przed-
siębranych ostrożności, kto wie, czy w pierwszych godzinach nieszczęś-
cia nie znalazła się ręka bliska albo przekupiona, która ów papier zręcz-
nie uprzątnęła? Byłem prawie pewien, że tak się stać musiało, ale jakże
191
poznać winowajcę, jakże mu zwłaszcza dowieść winy? Zaczął niezawod-
nie od spalenia dokumentu, i tak z garstką popiołu wionęła moja przy-
szłość:
Porażony, musiałem ustąpić przed rzeczywistością i nagle zmieniła
się scena... W braku testamentu rodzeni synowcowie stawali się spadko-
biercami, ja, który byłem krewnym nieboszczyka bardzo dalekim, jak to
mówią „po dziesiątym kisielu”, nie miałem odtąd żadnych, ale to żad-
nych praw. Z pierwszej roli schodziłem na ostatnią. Tryumf moich kuzy-
nów był zupełny, zawrotny, przechodził ich marzenia. Toteż użyli go w
całej rozciągłości, okrutnie, po grubiańsku. Wymówili mi długoletnią
moją czułość dla starca jako pochlebstwo i rachubę, ale - wołali - na nic
się nie zdała, tak zawsze kończą intryganci, stary poznał się na koniec na
żmii, którą przytulał do serca, choć późno, jednak wymierzył sprawie-
dliwość, ruszyło go sumienie - i tym podobne obelgi, które spadały na
mnie jakby grad kamieni. Osobiste krzywdy byłbym zniósł milcząco,
krzywdzenie pamięci opiekuna wyprowadziło mię ze wszelkich granic,
spiorunowałem ich słowami oburzenia i wzgardy i wyszedłem z podnie-
sioną głową.
Ale co się stało, tego żadna duma i filozofia odrobić nie mogła. Spad-
kobiercy żartowali sobie z moich oburzeń, a co trzymali, to trzymali.
Mnie z początku bolało tylko moralne poniżenie; po kilku dniach jednak
inne troski także zaczęły zaglądać, rzeczywistość stanęła przede mną w
swojej wstrętnej nagości. Z resztek pensji umieściłem się w najtańszej
izdebce najtańszego hotelu i chciałem zostać rządcą dóbr jakich lub na-
wet pisarzem przy wójcie, ale miejsce choćby najskromniejsze trudno
dostać na poczekaniu, a tymczasem żyć trzeba. Wprawdzie ludzie zajęli
się mną gorliwiej niż sądziłem. Przewrót w moim losie był tak drama-
tyczny, wzięcie się moich kuzynów takie nieszlachetne, że widok mego
położenia wzruszał nawet obcych. Ach, i to współczucie było mi bolesne,
bo słyszałem nieraz mówiących: „Czy to się godzi wychować chłopca na
panicza, a potem go zostawić bez grosza? Mógł nie zapisać mu wszyst-
kiego, ale przynajmniej cząstkę; to w każdym razie wielka niesprawie-
dliwość.” Broniłem opiekuna, jak mogłem, cóż, kiedy fakta zaprzeczały?
Z kilku stron ofiarowano mi posady; były nadzwyczaj niskie, nie
przystające do mego wychowania ani moich zwyczajów, przecież jedną
przyjąłem, byle wziąć się do pracy, byle uciec z tych miejsc, gdzie moi
nieprzyjaciele naigrawali się zwycięsko.
Miałem za dwa dni wsiąść na brykę i jechać, tymczasem odważyłem
192
się raz jeszcze odwiedzić mieszkanie dobroczyńcy, te pokoje, gdzie wzro-
słem, gdzie przed wyjazdem za granicę odebrałem jego błogosła-
wieństwo, ach! któż mógł przewidzieć że ostatnie? Szedłem nie bez po-
wodu: synowcowie rozdzieliwszy pomiędzy siebie dobra, gotówkę i kosz-
towniejsze przedmioty, resztę mebli puszczali na licytację; ta reszta, były
to właśnie dla mnie najdroższe pamiątki, sprzęty z sypialnego pokoju:
dla synowców żadnej nie miały wartości, jako niemodne i zniszczone, bo
starzec w innych pokojach utrzymując przepych, w swoim gabinecie nic
nie lubił zmieniać. Nie miałem już pieniędzy na ocalenie chociażby jed-
nej z tych pamiątek, ale pragnąłem przynajmniej się dowiedzieć, kto je
ponabywa, aby za pierwszy zarobiony fundusz je wykupić.
Pewien, że spadkobiercy, tylko co wyrośli na wielkich panów, nie ra-
czą być obecni przy licytacji, szedłem śmiało. Pokoje zastałem puś-
ciuteńkie. Biedne mebelki wyniesiono już na dziedziniec, który był pełen
handlujących. W kącie o mur się oparłszy, wszystko żegnałem smutnymi
oczami, zieloną sofę, gdzie niegdyś włóczyłem się na czworakach, łóżko o
lwich nogach, przy którym tyle razy mówiłem wesołe dzień dobry, biur-
ko z pozieleniałymi brązami, zwierciadło wiszące nad kominkiem, do
którego w dziecinnych latach nie mogłem dosięgnąć, na wielkie moje
utrapienie, tak, że nieraz opiekun brał mię na ręce i podnosił, a ja cie-
sząc się do mego wizerunku, wyrabiałem różne figle i minki, które nad-
zwyczaj bawiły kochanego staruszka.
Właśnie to zwierciadło targował jakiś jegomość barczysty, o czarnych
oczach i czarnych włosach, oliwkowy, zarosły, z typem wyraźnie połud-
niowym. Mówił też łamaną polszczyzną. Pomyślałem sobie: Pewnie wę-
drowny antykwariusz, i smutno mi się zrobiło na myśl, że nim potrafię
co zarobić, już on może te sprzęty gdzie daleko wywiezie.
Pod naciskiem tylu wspomnień i żalu, łza mimowolnie z oczu mi się
puściła. Cudzoziemiec spojrzał na mnie z uwagą, może odgadł kim je-
stem, bo dziwna moja historia już z ust do ust krążyła. Przystąpił i
grzecznie zdejmując kapelusz spytał: „Czy to pan jesteś ten sukcessor
pokrzywdzony, ten wychowanek nieboszczyka?” Skinieniem głowy da-
łem znak potwierdzający. On ciągnął dalej: „Przepraszam za pytania
może niedyskretne, ale o tej całej sprawie ludzie opowiadają takie rzeczy
niepojęte, że trudno uwierzyć... Czy to prawda, że pan posiadasz list
własnoręczny, gdzie nieboszczyk mówi o testamencie?” Nowy znak po-
twierdzenia z mojej strony. A on znowu: „Wiesz pan, że ja na miejscu
193
pańskim, podobny list mając w ręku, nie ustąpiłbym tak łatwo praw
moich?”
„A cóż mam robić?” zapytałem z goryczą. Zaczepka wydawała mi się
istotnie troszkę niedyskretna, jednak byłem taki samotny, taki opusz-
czony, że to gorące zajęcie się moją sprawą ze strony człowieka zupełnie
mi obcego wzruszyło mię i przejęło rodzajem wdzięczności. Na usilne
jego nalegania wyjąłem ów list i pokazałem. Przeczytawszy, powtarzał:
„W biurku, aha, w biurku. Czy w tym samym, dobrze. A tera? uważnie
pan słuchaj: przychodzi pytanie najdziwniejsze, a razem najważniejsze
dla nas obu... To zwierciadło wisiało w tym samym pokoju, wszak praw-
da? Ale jak wisiało? Czy można było w nim widzieć biurko i osobę przy
nim siedzącą?” - Na to zagadnienie przez chwilę się zawahałem, ale
krótki namysł wystarczył, aby znaleźć stanowczą odpowiedź: biurko
stało naprzeciw kominka, zwierciadło było ukośne pochylone, odbijało
całą przeciwną połowę pokoju, a więc i biurko z. piszącym. Przypomnia-
ła mi się nawet okoliczność jeszcze dowodniejsza: na kilka dni przed
moim wyjazdem za granicę, poprawiając ogień na kominku, spojrzałem
w lustro i spostrzegłem, że mój opiekun zdrzemnął się na fotelu przed
biurkiem, a w tej nieruchomości wydał mi się taki blady i zmieniony, że
wtedy pierwszy raz na myśl mi przyszło, czy jeszcze żywym go zastanę?
Nieznajomy, usłyszawszy ten szczegół, klasnął w ręce i zawołał: „brawo!
bravissimo!” Wmieszał się między kupujących i pędząc bez namysłu
ceny, zakupił biurko i zwierciadło; kazał oba nieść za sobą na tragach, i
do mnie rzekł: „Chodź pan ze mną”. Widząc moje wahania, dodał:
„Choćbyś pan przez tę godzinę spóźnienia miał stracić jaki wielki urząd
albo rękę bogatej dziedziczki, jeszcze bym ci powiedział: pójdź ze mną -
bo tu chodzi o szczęście, o honor, o sławę nieboszczyka. Zresztą, co to
panu szkodzi? Pan już nie masz nic do stracenia.” - Ten ostatni argu-
ment najlepiej mię przekonał, poszedłem, ciekawy, co nabywca chce
zrobić z mymi kochanymi pamiątkami?
Przez drogę wypytywał się jeszcze gorąco o moją przeszłość, a wi-
dząc, ile jestem zdziwiony tą nagłą życzliwością, stanął i uchylając kape-
lusza wyrzekł: „Przepraszam za uchybienie prawom towarzyskim, które
w tak wyjątkowych okolicznościach wyszły mi z pamięci; ja wiem, kto
pan jesteś, a pan dotąd nie wiesz mojego nazwiska; jestem profesor Hal-
lucini, do usług pańskich”.
- A cóż za nieszczęśliwe nazwisko! - zawołałam ze śmiechem. - To
jakby na żarty.
- Ja to samo pomyślałem, ale rozumie pani, że trudno przy pierwszym
194
poznaniu czynić uwagi nad czyim nazwiskiem, zresztą już i czasu nie
stało; zatrzymaliśmy się właśnie przed kamienicą, wcale niepozorną,
gdzie w głębi trzeciego dziedzińca profesor zaprowadził mnie i tragarzy
do małej oficynki. Była tam izba, niewiele różna od tej, w której siedzi-
my; ściany obnażone, mebli prawie żadnych, tylko mnóstwo zwierciadeł
pookrywanych czarnymi zaponami, a po kątach różne szkiełka i na-
rzędzia. Gdy oba sprzęty ustwiono, zamknął drzwi na rygiel, wyjął i po-
łożył przede mną księgę, w której poznałem Ewangelię, i objąwszy mię
ognistym wzrokiem, zaczął mówić:
„Młodzieńcze! Od pierwszego spojrzenia poznałem w tobie duszę
niezłomną i szlachetną, taką właśnie, jakiej od dawna szukam. Dziwny
zbieg wydarzeń sprawia, że może będę mógł ci oddać wielką, bardzo
wielką przysługę... mówię może, bo nie jestem pewien, czy drobne jakie
okoliczności nie staną jeszcze na przeszkodzie? Posiadam sekret... który
dawniej uchodził za cudowny. Jego posiadacze umyślnie otaczali go tym
urokiem, aby go zachować wyłącznie dla siebie. Nie ma w nim jednak
nic nadprzyrodzonego; jest to zjawisko najczystszej nauki. Sekret polega
na wywoływaniu ze zwierciadeł obrazu wszystkich osób i przedmiotów,
co się przed ich szkłem przesunęły. Kiedy więc udało nam się ocalić to
zwierciadło, może z niego się dowiemy, czy testament był istotnie w
biurku, a jeżeli go już nie ma, zobaczymy, kto go wyjął i zabrał? W każ-
dym razie więc czeka cię ogromna korzyść i niezmierna rozkosz, albo
odzyskasz ten szacowny papier, a z nim cały majątek i całą świetną przy-
szłość, albo przynajmniej będziesz wiedział, kto ci ją wydarł i na kim
się możesz zemścić”.
Chciałem odpowiedzieć, że nie pragnę zemsty, ale ten dziwny czło-
wiek, jakby odgadując moje myśli, szybko przerwał:
Nie mów, młodzieńcze, że zemsta cię nie pociąga, o! to wielka roz-
kosz, choćby dla możności przebaczenia. To nie sztuka nie mścić się,
dopóki nie wiesz, kto cię skrzywdził, ale wiedzieć i nie szukać zemsty, a!
to zasługa i wewnętrzne zadowolenie, które także coś warte, zwłaszcza
kiedy nic nie kosztuje”.
Patrzyłem na niego ze zdumieniem, chcąc odgadnąć, czy mówi z
przekonania, czy z ironii? Dwuznaczny jego uśmiech zostawiał mię w
wątpliwości, a przy tym nie mogłem sobie wytłumaczyć, dlaczego ten
nieznajomy tak zajmuje się moim losem, jaką w tym widzi dla siebie
korzyść? Szybko wyprowadził mię z niepokoju, mówiąc:
„Ale nic darmo na tym świecie. Jesteśmy obaj w nędzy i możemy
wzajemnie oddać sobie przysługę. Mam nadzieję, że jeżeli odzyskasz
195
przeze mnie majątek, cząstką jego choćby najmniejszą mię nagrodzisz, i
tym darem wesprzesz moje naukowe prace. Jak ma być wielką ta nagro-
da, to już zostawiam twojej szlachetności.”
Z mimowolnym zapałem ścisnąłem jego rękę i przyrzekłem, że nie
zawiedzie się na mnie, a nadzieja ma tak wszechwładny urok, że przez
chwilę uniosłem się na jej skrzydłach i pomyślałem sobie: Rzeczywiście,
jeżeli ten człowiek wróci mi majątek, stanie się moim dobroczyńcą. Po
chwili uśmiechnąłem się z mojej łatwowierności, ale obietnicy nie cofa-
łem, bo i po co? Obiecanka za obiecankę.
Profesor ciągnął dalej: „Byłbym łatwo mógł bez twojej pomocy wy-
konać doświadczenie i papier znaleziony w tryumfie ci oddać. Ale jeżeli
go kto zniszczył, nie mógłbym poznać szkodnika, bo nie znam twojej
rodziny. Chciałem więc, abyś na własne oczy widział przeszłość, a przy
tym... dawno szukam adepta.
„A teraz - dodał uroczyście - oto jest Ewangelia. Przysięgniesz mi,
młodzieńcze, że cokolwiek zobaczysz i cokolwiek znajdziesz, nikomu nie
opowiesz twoich widzeń, dopóki ja będę na tym świecie lub dopóki nie
zwolnię cię z obietnicy. Przysięgniesz jeszcze, że nigdy nie będziesz pod-
patrywał mego sekretu ani sposobów, jakimi go się wykonywa, że się
zadowolisz tą cząstką tajemnicy, do której cię przypuszczę; kiedyś może
wszystko ci odkryję... pierwej muszę dobrze poznać twoją duszę, bo nie
każda jest zdolna do zniesienia takich objawień. Tymczasem niech ci i
to wystarcza, że ci nastręczam korzyści doczesne.”
Byłem dziwnie opanowany jego przekonaniem, a przy tym, według
mądrych słów profesora, nie miałem nic do stracenia, próbować nic nie
kosztowało - przysiągłem.
Hallucini klasnął w ręce, wołając: „No, teraz do dzieła. A najprzód
zacznijmy od środków czysto ludzkich, może obejdziemy się bez cudów?
Obejrzyjmy raz jeszcze biurko”.
Stał biedny kantorek przy drzwiach. Wysunąłem wszystkie szuflady i
kryjówki - były puściutkie, papiery już powyrzucano. Hallucini machnął
ręką, ustawił zwierciadło na sztalugach naprzeciw okna, trochę skośnie;
na drugich sztalugach, daleko wyższych i szerszych, rozwiesił sztukę
czarnej materii, podobnej do płachty, jaką tu panie widzicie, tylko tamta
była świeższa, jakaś błyszcząca i chrzęszcząca jakby kitajka angielska. W
kilku miejscach miała maleńkie okrągłe otwory, podobne do okienek
wycinanych w kurtynie teatralnej. Profesor to wszystko przesuwał, na-
stawiał pod różnymi kątami, na koniec dobrze mu wypadło, cala prze-
strzeń szklana nic nie odbijała tyko jednolite tło czarne.
196
Przypatrywałem się ze źle ukrytym uśmiechem i uczyniłem uwagę, że
przynajmniej wypadałoby postawić inaczej biurko, bo stojąc za lustrem,
na nic nam się nie przyda. Hallucini roześmiał się wzgardliwie: „A to po
co? Biurko mogłoby wcale nie stać w tym pokoju, mogłoby o sto mil od
nas się znajdować, jeszcze je zobaczymy, i wiele innych rzeczy.”
Następnie wyjął z szafy swoją machinę cudotwórczą; bardzo ona
skromnie wyglądała z pozoru, mogę paniom pokazać tę samą, a przy-
najmniej taką samą, bo parę ich posiadał.
Pan Cezary, zelektryzowany opowiadaniem, lekko wstał z fotelu i
spomiędzy tysiącznych rupieci wyciągnął skrzynkę czarną, podobną do
przyrządu fotografa albo do latarni czarnoksiężnej.
- Patrzcie panie, oto całe zaklęcie. Kto by powiedział, że tyle dziwów
leży w tej ubogiej skrzynce? A były w niej, były!... Owego dnia Hallucini
na maleńkim stoliczku przystawił ją do czarnej zasłony; tę wystającą
lunetkę wsunął w jedno z okienek, a do innego otworu kazał mi oko
przyłożyć. Pierw jednak dawał mi różne przestrogi, na przykład mówił:
„Pamiętaj, że wszystko będzie nam się przedstawiało w stosunku od-
wrotnym co do czasu i tak najprzód zobaczymy ubiegłe godziny dnia
dzisiejszego, potem dzień wczorajszy, potem onegdajszy, i coraz dalej,
zawsze cofając się w przeszłość. Przy tym ostrzegał mnie, aby się nie
lękał, abym nad sobą panował. Na koniec kluczem nakręcił skrzynkę, jak
się nakręca szkatułki grające, zawołał: „Baczność!” i puścił w ruch
tajemny przyrząd, w którym coś zaczęło z lekka warczeć.
Patrzyłem przez otworek, dusząc się od śmiechu. Owe napomnienia,
aby się nie lękał, jak najgorzej mię usposobiły, pewien byłem, że zobaczę
jakieś straszydło na dzieci, jakąś prostą szarlatanerię.
Po chwili na czarnym tle kryształu zobaczyłem część pokoju, ale tę,
co była za zwierciadłem, tę którą zwierciadło odbijało, zanim profesor
postawił je na sztalugach. Widziałem siebie rozmawiającego i... przysię-
gającego na księdze.
Dreszcz mię przeszedł.
Potem pokazały się jakieś ręce i twarze.
Były to postacie tragarzy odbite w chwili, kiedy ustawiano lustro.
Później mignęło kilka ścian, sionek, zrobiło się nagle wielkie światło,
zobaczyłem otwarte niebo i szereg kamienic, które przelatywały szybko
jakby w oknie wagonu. Co to jest? - pytałem. Profesor, który także pa-
trzył przez jeden z otworów, odpowiedział, że to są wszystkie ulice,
.przez które niesiono za nami zwierciadło.
197
Jedną razą pokazał się dziedziniec z licytacją, nogi mnóstwa osób
długo migotały, aż z nagła znów nastało inne oświetlenie i ujrzałem, ach!
wystawcie sobie, co ujrzałem - pokój mego opiekuna.
Pod tym wrażeniem zaćmiło mi się w oczach, jednak rozgorączko-
wanie ciekawości przemogło, patrzyłem dalej: właśnie wynoszono me-
ble; wkrótce znów odnalazłem je wszystkie na miejscu i nastała spokoj-
ność, nikt nie wchodził, nikt nie wychodził, tylko przez okna widać było
kilkakrotnie wschód i zachód słońca; nastawały pory zupełnej ciemno-
ści, były to noce, po których dni schodziły szybko, bo machina była
puszczona wielkim pędem i wszystko w zwierciadle działo się daleko
prędzej niż działo się w rzeczywistości. Kilka razy o zmierzchu spostrze-
głem jakiś słup szarawy, który się przesuwał przez pokój; dla szybkości
wizji nie mogłem dobrze go rozeznać, zapytałem, co to jest? Hallucini
chwycił mię za rękę i odprowadzając do krzesła, powiedział; „To pewno
złudzenie zmęczonego wzroku... nie trzeba za długo patrzeć... odpocznij
- teraz się przesuwają dni bez wielkiego znaczenia, dni, w których dom
stał pustkami.”
Ścisnąłem jego rękę, mówiąc: „Wielkie odkrycie! Olbrzymie odkry-
cie!” I siadłem porażony, złamany. Nie, najokropniejsze straszydła nie
mogłyby mocniej mię przerazić niż takie wierne, proste powtórzenie
przeszłości. Siedziałem długo, z twarzą ukrytą w rękach, z myślami wiru-
jącymi w tysiącu przewidywań i przypuszczeń.
Nagle profesor zawołał: „Teraz patrz!” Skoczyłem i spostrzegłem sce-
nę, w której moi kuzynowie natrząsali się ze mnie. Obelgi nie dochodziły
moich uszu, ale z gestów je poznawałem, patrzyłem na samego siebie
jakby na obcą osobę, dziwując się dumie moich ruchów i spokojowi mo-
jej twarzy, bo ja jeden wiedziałem, co się wówczas działo w mojej duszy.
Cały ów ohydny dramat odegrał się po raz drugi przede mną, tylko jakiś
dziwny, nielogiczny, bo w odwrotnym porządku chwil. Widziałem ob-
szukiwanie mebli, różne pomniejsze ruchy, potem zrobiło się ciemno,
tylko przez szpary zamkniętych okiennic wpadał czasem ukośny pro-
mień; weszliśmy w te dni, kiedy pokoje stały zapieczętowane.
Jedną rażą coś błysnęło - to gromnice... żałobnicy wynoszą w otwar-
tej trumnie zwłoki. To on! To mój opiekun! I znowu widzę te zwłoki, ale
na łożu, świece w nogach się palą, ksiądz siedzi u wezgłowia, a służba i
kilka osób z rodziny kręci się w pokoju. Profesor woła: „Teraz uważajmy,
bo jeżeli kiedy skradziono owo pismo, to w tym dniu.”
Ja jednak nie mogłem ciągle patrzeć na biurko, inny przedmiot od-
ciągał moje oczy, rzecz straszna i zachwycająca... ale o tym dziś wolę nie
198
mówić... sam wówczas nie dowierzałem oczom, a z wielkiego wrażenia
nawet pytać nie śmiałem.
Przyszła chwila, w której okrzyk straszny wydarł mi się z piersi... zo-
baczyłem nieboszczyka nie na łóżku, ale na podłodze, i to wpół żywego,
pasującego się z cierpieniem... była to chwila nagłej śmierci.
Widziałem popłoch w domu, sfrasowanych lekarzy, cały próżny ra-
tunek. A potem... widzę mego opiekuna żywego! Siedzi przy stoliku, pije
kawę z wesołą twarzą; ach! to owo ostatnie śniadanie, po którym padł
bez duszy. Na ten widok łzy mi się z oczu puściły, byłbym chciał rzucić
się do zwierciadła i całować nogi dobroczyńcy; nagle w przyrządzie coś
trzasnęło, wszystko w zwierciadle znikło i samo czarne tło zostało.
Profesor objaśnił, że sprężyna wyszła i trzeba cały przyrząd na nowo
nastawić. Ja ledwo rozumiałem, co do mnie mówił - rzuciłem się w jego
objęcia, całowałem go po ramionach, wołając: O wielki człowieku! O mój
dobrodzieju!... Choćbyś mi już nic więcej w życiu nie wyświadczył, nigdy
ci nie zapomnę tej chwili. Przez ciebie widziałem raz jeszcze tego, co
był mi ojcem! I to żywym! Żywym!
Chodziłem po pokoju, nie wiedząc ani co mówię, ani co wyrabiam.
Hallucini widząc mię tak wzburzonym, nie nastawił drugi raz przyrządu,
tym bardziej, że się już zmierzchało. Zmartwiła mię okropnie ta prze-
szkoda, byłbym chciał dzień i noc patrzeć, błagałem, czy nie można użyć
lamp i przy nich dalej badać? Profesor mi odpowiedział, że można, że
nieraz próbował doświadczeń przy wielkim, sztucznym oświetleniu, ale
obrazy wówczas bywały mniej pewne. „A zdarzenia - dodał - które
chcemy widzieć, są nadto ważne, aby je puszczać na traf niewyraźnego
światła.”
„Przenocuj - mówił - u mnie, teraz noce krótkie, jak tylko zacznie
świtać, nastawimy przyrząd”.
Chcąc nie chcąc przystałem. Obaj też potrzebowaliśmy wytchnienia.
Od ciągłego schylenia się i nieruchomego wpatrywania kości nam zmar-
twiały. Czczość niewymowna przypominała, żeśmy cały dzień pościli.
Mnie się zdawało, że po takich wzruszeniach nic w usta wziąć nie po-
trafię; tymczasem kiedy gospodarz ze swojej odrapanej szafki wydobył
wieczerzę, odnalazłem nie tylko głód, ale najzdrowszy apetyt, który mię
był opuścił od chwili pogrzebu i owej sceny z kuzynami. Byłem pod-
niecony, rozradowany, zadawało mi się, że opiekun mój chyba nie
umarł. Hallucini całymi piersiami używał swego tryumfu, uśmiechał się
tajemniczo, a przy tym częstował mię ze znawstwem wytrawnego smakosza.
199
Istotnie, przy nędzy zewsząd wyglądającej, nie mogłem się wydziwić
zbytkowności jedzenia: był zimny pasztet ze zwierzyny, parę butelek
wybornego wina, jakieś sery, jakieś konfekta wykwintne. Po sutym po-
siłku dobył fajki i paradny sułtański tytoń; kilka nocnych godzin prze-
siedzieliśmy kurząc i gadając - a było o czym! Z całego dnia badań profe-
sor wyciągał ostateczny wniosek, że testament nie został skradziony,
gdyż wê wszystkich obrazach, co się przed nami przesunęły, nie widzieli-
śmy, ażeby ktokolwiek dobierał się do biurka ani plądrował po mieszka-
niu. „Chyba - dodawał - że go jeszcze za życia testatora podchwycono.
To zobaczymy jutro”.
Jak tylko rozwidniało, otworzył skrzynkę, coś do niej dosypywał, coś
dolewał, nakręcił przyrząd: ja się rzuciłem do okienka i znów stanął
przede mną ukochany pokój. Cały ten dzień przeżyłem z moim opie-
kunem, widziałem go zdrowym, wesołym, studiowałem jego życie do-
mowe przez ciąg ostatnich tygodni, jakie na tym świecie przebył. Tak, w
jednym dniu przelecieliśmy całe tygodnie; od naszej woli zależało skra-
canie albo rozszerzanie czasu; w chwilach ważnych profesor zwalniał
bieg sprężyny, wtedy obrazy przesuwały się z wolna, trwały długo, może
nawet dłużej niż w rzeczywistości. Ale było wiele godzin nie przed-
stawiających nic a nic ciekawego: na przykład ile razy gospodarz wyszedł
na miasto, pokój przez kilka godzin stał pustkami; ile razy słońce
wschodziło, popędzaliśmy bieg machiny co żywo, aby prędzej noc prze-
skoczyć i doczekać dnia poprzedzającego. Te wschody i zachody słońca
liczyłem starannie, dzięki czemu łatwo mogłem wiedzieć, w jakim dniu
przeszłości się znajduję. Z kolei przedstawił się dzień, w którym był pi-
sany ostatni list do mnie; rzeczywiście, widziałem, jak starzec pisał, a że
to było do mnie, o tym nie mogłem wątpić, bo na ćwiartce dostrzegłem
tenże sam deseń i tąż samą dewizę, jakie z szacownym listem jeszcze
dotąd miałem w kieszeni. Nikt nie może sobie wyobrazić, jak jest wzru-
szający widok drogiej osoby tak wskrzeszonej w swoich najdrobniej-
szych czynnościach, a zwłaszcza też w chwilach, kiedy myślała o nas i
zajmowała się nami! Widziałem, jak co wieczór się rozbierał i długo w
łóżku czytał, jak się gorąco modlił, jak się schodzili do niego starzy zna-
jomi, których z wykrzykiem poznawałem, jak co rano szedł do zwiercia-
dła dla zawiązania krawatu; ach! kiedy patrzył w lustro, mnie się zdawa-
ło, że on patrzy na mnie... wtedy łkanie ściskało mi piersi i mówiłem do
Halluciniego: „Ach! Ja na miejscu pana objawiłbym całemu światu moje
odkrycie. Ileż rozkoszy dla tęskniących, ileż pociech dla osieroconych!”
200
- A mój profesor uśmiechał się jakimś uśmiechem, który mi nie trafiał
do serca.
Według wszelkich obrachowań, zbliżaliśmy się już do chwili, w której
musiał być pisany testament, bo list wyraźnie mówił: „W tych czasach
byłem niezdrów...” Ale znowu nas wieczór zaskoczył i musieliśmy naj-
ważniejsze widowisko odłożyć do jutra. Już też i okropne znużenie
odejmowało nam przytomność, teraz potrzebniejszą niż kiedykolwiek.
Mój towarzysz posłał po ciepłą strawę, ja rzuciłem się na starą sofę i sen
kamienny mię zmorzył.
Pamiętam, że kiedy promień słońca prosto bijący w oczy obudził mię
rano, długo nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem i co się ze mną dzieje,
bo też istotnie wszystko, co zaszło od mego powrotu z zagranicy, wyglą-
dało na ciężką zmorę, a te dwa dni ostatnie na sen zaczaro-
wany.
Ale już profesor nakręcał przyrząd. Przyłożyłem oko do otworu, spo-
strzegłem zmiany w postaci i w zwyczajach mego opiekuna; widocznie
był niezdrów: rano się nie ubierał, cały dzień chodził w szlafroku; wi-
dzieliśmy, jak zażywał lekarstwa.
Nagle profesor krzyknął: „Oho! Oto coś ciekawego!” Szybkim rzutem
zatrzymał bieg sprężyny, ruch obrazów także się zatrzymał w zwierciad-
le, i ostatni obraz pozostał nieruchomy. Co przedstawiał, tego nikt by się
nie domyślił, choćby sto lat myślał...
Nieboszczyk stał przy biurku; przed nim była szeroko wysunięta
środkowa szuflada; jedną ręką trzymał papier zapieczętowany, drugą
przyciskał maleńką lwią główkę znajdującą się między brązami, a pod
tym naciśnięciem dno szufladki odskakiwało.
Hallucini krzyknął: „Podwójne dno! Podwójne dno! Chodźmy spraw-
dzić!”
Rzuciliśmy się do biurka. Drżącą ręką wyciągnąłem ową szufladkę,
którą dawniej sto razy na próżno wyciągałem, naciskam lwią główkę.
Wystawcie sobie... rzeczywiście, fałszywe dno odskakuje, a na drugim,
prawdziwym dnie spostrzegamy świeżuchną, nietkniętą kopertę z pod-
pisem: „Do rąk Cezarego po mojej śmierci.”
Gdyby nie zwierciadlane objawienie, byłby ten papier leżał tam do
skończenia świata, bo skrytka była wykonana z misternością, jaką się
spotyka tylko w meblach z osiemnastego wieku, z owych czasów Regen-
cji, Masonów i Cagliostrów, kiedy ludzie mieli tyle sekretów do prze-
chowywania. Była szeroka na całą szerokość szufladki, ale bardzo płaska
i wybornie dopasowana. Nikt o niej nie wiedział oprócz nieboszczyka.
Miał on pewno zamiar mnie jednemu ją odkryć, bo nic innego nie mogły
201
znaczyć te dziwne wyrazy listu, które wówczas dopiero stały się dla mnie
jasne: „Testament schowałem do biurka, pokażę ci, jak wrócisz.” Śmierć
niespodziana wszystko pomieszała.
Ujrzawszy błogosławiony papier, rzuciłem się Hulluciniemu na szyję,
ściskałem go, nazywając moim wybawicielem, wyznając, że do śmierci
nie potrafię mu się odsłużyć.
Nie odpowiedział mi uściskiem tak szczerym, na jaki zasługiwało mo-
je głębokie rozczulenie, odepchnął mię nawet lekko i z sardonicznym
uśmiechem wyrzekł: „Dobrze... zobaczymy, jak długo potrwa ta
wdzięczność.”
Do żywego tknięty, zawołałem: „Tak, zobaczymy! Przyjmuję wyz-
wanie.”
W takiej chwili trudno było się na niego obrażać, ale uczułem ze
smutkiem: to jakieś serce, do którego się nie dopukam. - Wyższe od serc
zwykłych, a może niższe?
Prędko jednak rozproszył moje zasmucenie nowym dowodem życzli-
wości; ten człowiek myślał o wszystkim.
- „Czy wiesz - spytał - co teraz mamy najpilniejszego do zrobienia?
Oto na słowo sprzedaję ci to biurko razem z tym papierem; przy pierw-
szych pieniądzach zapłacisz mi za nie ile zechcesz. Teraz każ je do siebie
zanieść, opowiedz wszystkim, że je na licytacji zakupiłeś, że przypad-
kiem znalazłeś skrytkę, i tak wszystko, najprościej, najprozaiczniej w
świecie przed ludźmi się wytłumaczy.”
Usłuchałem go ślepo. Za powrotem do siebie, przed bramą spostrze-
głem konie pocztowe i dopiero wtedy mi się przypomniało, że tego dnia
miałem wyjeżdżać na wieś; odesłałem konie z uśmiechem; niedoszły
rządca już ich nie potrzebował. Gospodarz hotelu przyjął mię z okrzy-
kami radości: od półtrzecia dnia jak zniknąłem; zachodził w głowę i
chciał już policję poruszać w przekonaniu, żem się utopił lub zastrzelił.
Testament zaniosłem do władz sądowych, gdzie go odpieczętowano i
wobec familii odczytano. Przyszła na mnie kolej tryumfu, i to podwójnie
słodkiego, bo nie tylko dla korzyści materialnych, ale dla stokroć droż-
szej rehabilitacji moralnej. Treść rozporządzeń i wyrazy błogosła-
wieństwa zawarte w pośmiertnym piśmie świadczyły o przywiązaniu, ja-
kie opiekun do końca mi zachował, zaprzeczały nazwom „żmii, niew-
dzięcznika, intryganta”, którymi świat próbował mię napiętnować.
Moja historia narobiła ogromnej wrzawy; teraz mię na rękach noszo-
no, jak zwykle tego, któremu się powiedzie. Spiorunowani kuzynkowie
202
chcieli zaprzeczyć testamentu, ale się to nie udało”, był cały własnoręcz-
ny, opatrzony we wszelkie formuły ostrożności. Musieli wszystko zwró-
cić. Widząc ich rozpacz przechodzącą ludzkie pojęcie, wydzieliłem im ze
spadku więcej niż testament wskazywał, ale i to ustępstwo ich nie roz-
broiło. Ach! Pamiętam, jak na widok owej kryjówki, którą wszystkim
pokazywałem, pozielenieli i usta do krwi przygryźli; nie mogli sobie
darować, że owo nieocenione biurko puścili na licytację. Tak niepo-
szanowanie pamiątek zburzyło ich szczęście, o mnie zaś mówiono po
świecie, że Bóg mię wynagrodził za przywiązanie, jakie zachowałem dla
nieboszczyka i jego wspomnień, pomimo wszelkich pozorów pokrzyw-
dzenia.
Odebrawszy spadek, urządziłem sobie życie wygodnie i dostatnio, ale
bardzo samotnie. Profesor przeniósł jedną ze swoich cudownych machin
do mego mieszkania i pozwolił mi jej używać. Korzystając z pozwolenia,
całe dni i całe wieczory spędzałem przed zwierciadłami.
A najprzód wróciłem się jeszcze do owej pierwszej, nieoszacowanej
szyby, przez którą mogłem patrzeć na przeszłość dobroczyńcy i na moją
własną; to jedno studium zajęło mi długie miesiące. Widziałem samego
siebie przed wyjazdem za granicę, w mundurku studenckim, potem
coraz mniejszym dzieckiem, doszedłem do owych czasów, kiedy opiekun
podnosił mię ku zwierciadłu, widziałem własne minki i figle, i jego oj-
cowską radość, a wtedy porywało mię szlochanie... O, ileż to obrazów
dawno zatartych w pamięci wystąpiło na mój niezmierny podziw! Ile łez
i uciech, których już zrozumieć nie mogłem! Całe życie przeżywałem po
raz drugi, ale z innymi uczuciami, jakbym już z innego świata na nie
patrzył. Cóż to dopiero będzie, kiedy spoza grobu spojrzymy na ziemską
przeszłość! Na koniec pojawił się dzień, w którym pierwszy raz przynie-
siono mię tu niemowlęciem; widziałem opiekuna płaczącego nade mną,
a siebie wyciągającego rączki do szmaragdowej szpilki, jaką miał w
halsztuku; tę szpilkę zawsze lubiłem niesłychanie i nie mogłem sobie
dawniej wytłumaczyć mojego do niej pociągu, teraz go pojąłem: był to
pierwszy przedmiot, co mi się w tym domu podobał. Tu się skończyła
moja przeszłość, ale przeszłość opiekuna szła dalej: widziałem go mło-
dzieńcem, prześlicznym, rozmarzonym, w kapeluszu à la Bolivar. Pod-
patrzyłem rozdzierającą przygodę jego serca, w skutku której do śmierci
został kawalerem. Potem i on przedstawił mi się dzieckiem, poznałem
jego rodziców, byłem na ich weselu, gdzie w strojach à l'Empire tańco-
wano Girlandy i Montterriny. Potem zwierciadło odbiło mieszkanie
203
rodziców panny młodej, była to sala jakiegoś dworu, zapewne wiejskie-
go, bo w oknach zielenił się bujny ogród i widniała drewniana dzwonni-
ca kościoła. Tam widziałem staropolskie uczty, czasem nawet pokazywa-
ły się kontusze. Po niejakiej przerwie zobaczyłem wnętrze staroświec-
kiego sklepu, nieco później ogromne sale fabryki zwierciadeł i nagle
wszystko zgasło; zwierciadło wyczerpawszy się aż do chwili swojego
odlewu, już nie miało co pokazywać. [...]
1883
Dnie żeglugi naszej płynęły jeden po drugim z trudnym do opisania
lenistwem.
Nigdy nie doznałem większych albo nawet równych nudów podczas
morskiej podróży... Żagle wisiały pomarszczone na chwiejących się re-
jach; kiedy niekiedy tylko morze szklane i senne wydęło się w jedną z fal
okrągłych i olbrzymich, ruchem przypominającym wzdęcie piersi uśpio-
nego człowieka, kiedy niekiedy znowu wstrząsały się z podobnym do
przygłuszonego strzału łoskotem. Flaszki rzucone w kąt wieszały się koło
okrętu godzinami, dając nam dowód oczywisty, żeśmy się nie posuwali
naprzód. Do podobnego wniosku wiódł także monotonny widok kilku
wysepek dalekich, których poziome, kokosami najeżone wybrzeża oglą-
daliśmy z pokładu barki rano, w południe i wieczór, i nazajutrz, i jeszcze
nazajutrz, na znak, że ciszą ujęty okręt nie mógł się oderwać od nędzne-
go archipelagu, który każdemu z nas było pilno opuścić, aby powrócić do
miast i do wygód ucywilizowanej części australskiego kontynentu. Te
wysepki były ostatnimi, najdalej na zachód wysuniętymi cząstkami wiel-
kiej Fidżyjskiej grupy wysp, z której się wynosiłem po rozmaitych przy-
godach, zgoła się nie smucąc, iż żegnam gniazda kanibalizmu i obrzy-
dliwości z jednej strony, a z drugiej rozpasanej walki o wzbogacenie
się prędkie i bezwzględne.
Tak, były to dnie długie jak lata całe! Nie mając ani książek, ani żadnego
innego przedmiotu umysłowej rozrywki, bylibyśmy poszaleli podczas owej
ciszy morskiej, gdyby bujna fantazja majtków nie była nam dostarczała
lekarstwa na nudy w kształcie gawęd i opowiadań nieskończenie długich,
205
często nieskończenie głupich, zawsze jednak znośniejszych od jedno-
stajnego plusku bezwładnej fali i od trzepotu zwieszonych nieczynnie
żagli. Nie sądź jednak, łaskawy czytelniku, że wszystkie takie opowiada-
nia były niedorzeczne. Czasem, zwłaszcza gdy była mowa o wyspach
znikających poza nami w sinej topieli i o archipelagach koralowych z ich
roślinnością dziwną, z klimatem otrętwiającym umysł, wyspiarzami o
najrozmaitszych obyczajach i dialektach, których garstka na tyle, a na-
wet na więcej narodów się. dzieliła, ile było wysepek w archipelagu -
czasem można się było z tych gawęd czegoś nauczyć.
Najczęściej jednak przemawiały one raczej do wyobraźni niż do rozu-
mu i były rzetelnymi próbkami dziwacznych klechd morskich, z których
jedną bodaj warto powtórzyć, jako przykład wylęgłej między żeglarzami,
nie spisanej literatury, podawanej przez majtków majtkom, płynącej i
zmiennej jak fale...
- Jechaliśmy kilka godzin prosto jak strzała w głąb wyspy - opo-
wiadał np. kapitan, stary i jednooki włóczęga po archipelagach Spo-
kojnego Oceanu, nie pogardzający żadnym rodzajem właściwego owym
stronom zarobku, od wywożenia drzewa sandałowego do Chin, do uwo-
żenia niewolników-Kanaków do Queenslandu - jechaliśmy prosto w głąb
wyspy. Słońce wisiało wysoko na niebie, gdyśmy wybrzeże opuszczali.
Najmniejszy powiew powietrza nie przerwał grobowej ciszy na wodzie i
na lądzie. Rozżarzoną powódź światła podzwrotnikowego południa spo-
czywała na całym widomym świecie. Ponad pagórkami niewyniosłymi,
sterczącymi w środku wyspy, wieszało się kilka obłoczków miedzianych,
zwiastunów posuchy bez końca. Wszelka roślinność nosiła na sobie śla-
dy długiej i dotkliwej spiekoty. Znużone jednostajnością ceglastej ziemi
oko szukało na próżno rozmaitości - nie znajdując jej ani w zwiędłych,
brunatnych krzewach, do tego stopnia wysuszonych, że się łamały i roz-
padły w proch od dotknięcia kopytem, ani w szarej korze drzew obnażo-
nych z liści, ani w żółtym piasku koryt bezwodnych, oznaczających, kędy
w porze dżdżystej płynęły strumienie. Wzdłuż całej wąskiej ścieżeczki,
po której jechaliśmy gęsiego, nie było ani jednej rzeczy zielonej oprócz
kaktusów kolczatych, roślin umiejących żyć nawet w kraterach
wulkanów.
Kiloa, nasz przewodnik, schylając się niekiedy, rwał z siodła pur-
purowe owoce tych roślin, podobne kształtem i wielkością do gruszek, a
pełne soku; obtarłszy każdy z takich owoców ostrożnie o koc wełniany,
przytroczony do swego siodła, aby postrącać drobniutkie szpileczki
206
otaczające gruszki, rozgniatał te ostatnie w dłoniach i skrapiał sokiem,
tryskającym z nich, nasze twarze spocone. Czyniąc to opowiadał mową z
samych samogłosek i płynnych spółgłosek złożoną, którą drugi mój eu-
ropejski towarzysz, jako bywalec w owych stronach, rozumiał i tłuma-
czył - o powstaniu na tych wyspach tego rodzaju kaktusów.
Według niego, zakochał się raz bóg Lalala w pewnej wyspiarce i zbli-
żył się do niej w kształcie wielkiego ognia. Ona jednak, nawykłszy do
gorętszych jeszcze upałów swego kraju, drżała z zimna przy boku bos-
kiego wielbiciela i nie garnęła się do niego. Lalala przemienił się w desz-
czyk orzeźwiający i zjednał sobie jej serce. W tejże dziewczynie kochał
się jednak także bóg Rakal, potężniejszy od łagodnego Lalali i złośliwy
ponad opis wszelki. Nie mogąc odmówić cudnej dziewczyny rywalowi,
zmienił ją ze złości w kaktusa i przykuł do ziemi nagiej, palonej piono-
wymi promieniami słońca. Lalala nie miał mocy do uwolnienia kochanki
z tak przykrego położenia, ale z miłości wielkiej zamieszkał przy niej w
kształcie kropli deszczowej. Z tego powodu zwykł ten rodzaj kaktusów
zawierać zapas wody w swych owocach nawet podczas najgorętszej i
najsuchszej pory roku...
Podczas tego opowiadania zapadło się słońce w morze i gruba ciem-
ność nas ogarnęła. Szczęściem ścieżka szła już wzdłuż suchego, głębo-
kiego koryta jakiejś rzeczki, a wysokie brzegi, sterczące o parę kroków
od nas po każdej stronie, nie pozwalały nam zboczyć z kierunku naszej
wędrówki. Rozumie się, iż była to droga kamienista i przykra. Tak konie,
jak jeźdźcy upadali prawie ze znużenia, więc przyjęliśmy z radością po
godzinie takiej jazdy wiadomość z ust przewodnika, że wypada zsiąść,
konie spętać i zostawiwszy je w ostrowach zwiędłych burzanów, ścielą-
cych się nad bezwodną rzeczką, podążyć dalej pieszo do mieszkania wy-
spiarki, która z obowiązku czuwała nad przedmiotem mych poszukiwań.
Zostawiwszy konie osiodłane, zaczęliśmy drapać się pod górę. Po
dziesięciu minutach uciążliwego pochodu zabłysło przed nami światło.
Stanęliśmy przed fidżijską chatą złożoną ze snopków trawy. Kiloa zawył
kilkakrotnie. Na to hasło wyszła z chaty zgrzybiała Kanaczka, wy-
glądająca nad wyraz wszelki nędznie i obrzydliwie w czerwonym świetle,
jakie wychodziło z jej siedziby przez otwór, drzwi zastępujący. Przy-
pominała czarny kościotrup...
Kiloa przywitał ją oznakami czci i trwogi. Kapłanka, czyli guślarka
przyjęła jego i nas bardzo obojętnie. Zawiązała się między nimi dłuższa
rozmowa, podczas której przewodnik wił się przed nią jak pies przed
207
swoim panem, ona zaś odpowiadała mu ostro i krótko. Kilka razy zda-
rzyło się nawet! iż przelękniony Kanak cofał się od niej i chował poza
nas. Po każdym takim wypadku szeptał kilka słów do mojego towarzy-
sza, po czym wznawiał czarownic) przyrzeczenie jeszcze obfitszych da-
rów w araku i tytoniu, i paciorek, i nożów, i rozmaitych rzeczy, jakieśmy
przywieźli w torbach u siodeł naszych. aby zniewolić ją do przychylenia
się do naszego żądania. W końcu dobili largu. Kiloa kazał nam usiąść
przed chatą i podbiegł do koni. Niebawem powrócił z prezentami dla
guślarki. Odebrawszy je i popatrzywszy okiem znawcy, baba zrobiła znak
w kierunku wschodnio-południowym i wymówiła kilka wyrazów, które
zadowoliły przewodnika.
Kobieta schyliła się i cofnęła do chaty. Kiloa zwrócił się do mego to-
warzysza i wyjaśnił mu w kilku słowach plan dalszego naszego po-
stępowania, ten zaś wysłuchawszy go. ujął mnie za rękę i zawołał: -
Spieszmy się bo nie mamy czasu do stracenia.
Dosiedliśmy znów koni i jechaliśmy całą noc na południowy wschód.
O świcie zatrzymaliśmy się na kwadransik celem spożycia kilku sucha-
rów z torb naszych. Litość zbierała nas nad nic pojonymi od poprzed-
niego południa końmi, gdy znów wypadło ich dosiąść i znów jechać po
kamienistych suchych pagórkach przez gęstwinę coraz trudniejszą do
przebycia, pod coraz gorętszymi grotami słońca.
Konie ustały w końcu. Musieliśmy je zostawić na pustyni i drapać się
po górach. Towarzysz zaczął sapać, ustawać, a nareszcie przeklinać i
wyspę, i dolę swoją, i mnie samego.
- Powiedz mi przynajmniej - zawołał - co to wszystko ma znaczyć?
Wytłumacz, na co przeszukałeś ze mną wszystkie okręty w Melbourne,
na co namówiłeś mnie. jedynego człowieka rozumiejącego ten właśnie
dialekt polineski, którym wyspiarze tutejsi mówią, abym przyjął służbę u
ciebie, na cośmy zawinęli do tej wyspy, której cała nędzna ludność w
jednej wiosce by się zmieściła, na cośmy stracili kilka tygodni między
dzikimi, nie posiadającymi żadnych a żadnych płodów godnych kupna
lub wymiany, na co kazałeś mi odszukać mojego dawnego znajomego,
tego Kiloa. i obdarzyłeś go niezliczonymi prezentami, między którymi
była nawet stara strzelba, na co w końcu ta podróż szalona do bożyszcza
wyspy i te targi z czarownicą, i te wszystkie drapania się po bezwodnych
górach?... Niech mnie jasny piorun zatrzaśnie, jeśli postąpię krok dalej
przed wyjaśnieniem tej całej zagadki.
Skończywszy usiadł na najbliższym głazie, zapalił krótką fajkę i przy-
brał rezolutną minę. z której zrozumiałem, że się uparł i że nie postąpi
208
tak długo na krok, póki się nie dowie, za czym podążamy w głąb puszczy.
Skinąłem tedy na przewodnika, aby poczekał, i usiadłszy obok upar-
tego majtka rzekłem:
- Koniec końców, nigdy nie zamierzałem nie dzielić się z tobą tą ta-
jemnicą albo cię oszukiwać u jakikolwiek sposób wyzyskując twoja, zna-
jomość tej wyspy, jej narodu i jego języka, a nie udzielając ci części zdo-
byczy, która pragnę posiąść. Przeciwnie, żywiłem zawsze zamiar podzie-
lenia się z tobą jak najrzetelniej prawdopodobnym owocem całej tej
kosztownej wyprawy, której cel wyjaśni ci ten oto list.
Wyjąwszy wspomniany list z bocznej kieszeni pokazałem mu markę i
stempel na kopercie. Marka była amerykańska. Stempel oznaczał po-
chodzenie listu z Nowego Jorku i dość dawna datę.
- List ten - ciągnąłem dalej - otrzymałem przed rokiem od słynnego
Barnuma
1
, z którym znam się od lat wielu, dostarczając mu wielu roz-
maitych osobliwości do jego muzeum. Wszakże widziałeś owo sławne
muzeum. Cóż?
Fineas Taylor Barnum ( 1810- 1891) - słynny businessman i showman ame-
rykański, właściciel cyrku; założyciel muzeum osobliwości natury zgodnie z
dewizą „wszystko dla publiczności”. Autor m.in. wykładu pt. „Sztuka robienia
pieniędzy i filozofia humbugu”.
Majtek skinął głową potwierdzająco.
- Otóż autentyczną pałkę, która kapitan Cook został zabity, i wie-
rzytelną łódź, w której przybyła do Nowej Zelandii pierwsza kolonia
Maorów przed sześciuset laty i cudowna parę wypchanych rajskich pta-
ków z Nowej Gwinei, i szkielet ptaka moa. i mnóstwo innych ciekawych
rzeczy, których wyliczać trudno, znajdujących się we wspomnianym
muzeum, nabył Barnum ode mnie. Od niepamiętnych czasów bowiem
zajmuję się zbieraniem polinezyjskich osobliwości dla Barnuma... same
rzeczy autentyczne... nic a nic humbugu. słowo daję! Do każdego
przedmiotu dołączam spisane przed najbliższym konsulem lub misjona-
rzem zeznanie sprzedającego ten przedmiot, o pochodzeniu starożyt-
ności itd. sprzedanej mi pamiątki, aby Barnum zawsze był w stanie wy-
legitymować się tym świadectwem, od kogo. gdzie i jak okaz. został na-
byty. Więc też choć rozmaici uczeni badali moje przesyłki, zastanawiali
się nad nimi i pragnęli dowieść Barnumowi fałszerstwa, nikt go jeszcze
nigdy nie złapał... przynajmniej nikt mu jeszcze nie dowiódł fałszerstwa
pamiątek ode mnie kupionych i gdyby nie ów miecz fatalny Cyda Cam-
peadora
1
,
Cyd (Cid) - właściwie Rodrigo Diaz zwany el Campeador (wojownik), hisz-
pański bohater narodowy z XI wieku.
209
którego autentyczności pan Barnum tak długo bronił, aż później sam
musiał przyznać, że kazał go zrobić, to nikt by mu nie śmiał zarzucić, iż
ludzi tumani... Co do mnie, z mieczem nic nie miałem do czynienia, zaś
o autentyczności pałki, od której kapitan Cook zginął, dostarczyłem
wystarczające świadectwa...
- Przepraszam - przerwał majtek - pałka ta nie ma nic wspólnego z
naszą szaloną podróżą.
- I ja przepraszam za wstęp rozwlekły. Był on wszakże niezbędny do
wyjaśnienia moich stosunków z nieśmiertelnym Barnumem. A teraz
słuchaj...
Zanim zacząłem czytać, obejrzałem się mimowolnie, bo mi żal było
dzielić się tajemnicą i zdawało mi się, że nawet nieme drzewa i głuche
głazy tej pustyni gotowe mnie podsłuchać i ukraść sekret połączony z
nadzieją nagrody niepospolitej.
Towarzysz naglił jednak, musiałem więc zacząć czytać.
Kochany kapitanie! - pisał nieśmiertelny Barnum - jeżeli znów Ci
kiedy wypadnie owe wyspy odwiedzić, z których mi przysłałeś pierw-
szą i jedyną koszulę króla, Thakombau, ozdobioną wielką wstęgą
stworzonego przez wspomnianego monarchę orderu ryby latającej, to
kto wie, czy nie znajdziesz wybornej sposobności do sprawdzenia
twierdzeń, jakie otrzymałem z dwóch niezawisłych od siebie i wiaro-
godnych źródeł, o tzw. koczującym lub latającym drzewie, zwanym
przez Janseniusza i innych uczonych botaników cereus vagans. Dobry
mój przyjaciel, profesor Wanderlust, znakomity badacz Polinezji, któ-
ry sześć lat spędził na Witi-Lewu
1
i wszystkie pobliskie wyspy zwiedził,
Witi Lewu - największa z wysp Fidżi.
udzielił mi pierwszej wiadomości o tym drzewie ciekawym, które wi-
dział nawet, jak mi zaręczał. Ponieważ jednak wymieniony profesor
żądał parę tysięcy zadatku, zanim by się wybrał w podróż do Fidżi
celem odszukania tego drzewa, a skutkiem rozmaitych poprzednich
zawodów z jego strony miałem słuszny powód do nieudzielenia zadat-
ku, przeto przyjąłem jego twierdzenie z powątpiewaniem i byłbym je
puścił w niepamięć, gdyby go nie był potwierdził całkowicie prawie
wielebny Lieteller, były misjonarz anglikański na jednej z wysp Fidżij-
skich - nie pomnę, której. Wiarogodny len człowiek, który z czystego
210
poświęcenia dla dobra biednych Kanaków lat tyle w owych stronach
przeżył, że mógł powrócić do Europy z kapitałem kilkudziesięciu tysię-
cy funtów oraz z sześciorgiem drobnych półbiałych a półczarnych Fi-
dżątek podejrzanego pochodzenia - wiarogodny ten człowiek nie mógł
mieć żadnego interesu w zmyślaniu przede mną o cudownym drzewie.
Cieszy on się reputacją biegłego botanika, sumiennego badacza przy-
rody i używa powszechnego poważania skutkiem majątku, jaki posia-
da. Otóż on zapewnia pod słowem honoru, że chociaż nigdy latającego
drzewa nie widział, przecież udało mu się zebrać podczas swej długo-
letniej pracy misjonarskiej w onej części świata mnóstwo świadectw
niewątpliwych o jego istnieniu i zwyczajach, jak najzupełniej zgodnych
z opisami profesora Wanderiusta...
,
Zresztą, kochany kapitanie, nie widzę nic niepojętego lub nawet
bardzo trudnego do wiary w przypuszczeniu, że w bogatym królestwie
przyrody istnieje roślina na tyle wyższym stopniu rozwoju stojąca od
zwykłej kapusty lub grzyba, o ile wyżej stoi małpa od polipa. Natura
przerw nienawidzi. Ciągłość jest jej znamieniem. Nie spotykamy w niej
nigdzie gwałtownych przeskoków i szczerb niewypełnionych. Odbywa
się w niej nieustanna ewolucja od zarodkowych pierwowzorów do
kształtów coraz to doskonalszych. Dlaczegóż by więc za pomocą takiej
ewolucji nie mogła się była wykształtować roślina doskonała, która
czuje, chce, działa i rusza się dowolnie? Roślina łącząca w sobie ustrój
nerwowy zwierzęcia z kształtami roślinnymi?
Kto wie - tak brzmiał ostatni ustęp listu od mego nieśmiertelnego
protektora - czy Ci się nie uda nie tylko dowiedzieć się czegoś nowego o
tym cudzie natury, ale nawet go wynaleźć i przywieźć? Według wska-
zówek otrzymanych od misjonarza należy ona do rodziny Cactaceae, a
lubuje się w klimacie bardzo gorącym i suchym. Korzenie jej mają być
podobne do cieniutkich włókien. Bywa ich zaledwie kilka i nie zapusz-
czają się głębiej jak w pył miałki, leżący na powierzchni twardych pa-
górków. Cudowna ta roślina ma dalej posiadać dar wyrywania tych
swoich korzonków z ziemi, wzbijania się w powietrze na kształt ptaka i
przelatywania z miejsca na miejsce. Profesor Wanderlust twierdzi, że
podnoszenie się tej rośliny i opadanie jej, czyli lot, odbywa się za po-
mocą pęcherza napełnionego wodorem, złożonego z włókien nader
elastycznych i ukrytego w koronie jej liści. Przez wzdymanie lub ści-
skanie tego pęcherza wznosi się nasz ciekawy kaktus do znacznej wy-
sokości lub spada spod obłoków na ziemię pływając w powietrzu, jak
ryba pływa za pomocą swego pęcherza w wodzie. Misjonarz ze swojej
strony utrzymuje, jakoby latające drzewo było zawsze przedmiotem
211
czci religijnej wyspiarzy, którzy pod wpływem tego uczucia utrudniają
Europejczykom przystęp do cudownej rośliny z taką zaciętością, że
żaden badacz lub podróżnik nie był po dziś dzień w stanie otrzymać
choćby jednego tylko okazu tej osobliwości. Ta ostatnia okoliczność
zdwaja moją żądzę posiadania takiego okazu.
Wyobraź sobie, przyjacielu, niezliczone, płacące tłumy, które by się
do niego cisnęły? Jakie żniwa złote! Jakież porównanie między docho-
dami z pokazywania generała Tom Thumba lub pani Jenny Lind, lub
miecza Cyda, a „drzewa latającego”? Ono by nawet zaćmiło moje
uczone słonie. Czy potrzebuję jednak rozwodzić się przed tobą o możli-
wych korzyściach i dochodach dających się wyciągnąć z posiadania tej
nadzwyczajnej osobliwości? Wszakże sam wszystko zrozumiesz i poj-
miesz, jak działać potrzeba. Jako miłośnik wiedzy nie będziesz zapew-
ne żałował trudów celem otrzymania pożądanego okazu, chociażby
wypadło go szukać z narażeniem życia. Jeśliby jednak, czego się nie
spodziewam, ani żądza wyrządzenia usługi nauce, ani pragnienie sła-
wy nie pobudziły Cię do poszukiwań za latającym drzewem, to pozwól
się do nich zachęcić obietnicą Barnuma, że za pierwszy nie uszkodzony
egzemplarz opisanej powyżej rośliny otrzymasz ode mnie pół miliona
dolarów w gotówce, a nadto tytułem tantiemy dwadzieścia od sta ca-
łego dochodu, jaki będziemy zbierali obwożąc nadzwyczajne drzewo
po dwóch półkulach, podczas gdy wszelkie wydatki z tego rodzaju wy-
stawą połączone pokryję z własnych funduszów...
- Tyle od Barnuma - dodałem składając i chowając list od nowo-
jorskiego przedsiębiorcy. - Jako żeglarz, który pół życia strawił między
wyspami Spokojnego Oceanu, musiałeś słyszeć nieraz o istnieniu drzewa
w liście opisanego. Daję ci teraz sposobność znalezienia go i przystą-
pienia do połowy ofiarowywanej nagrody. Pójdziesz dalej czy nie pój-
dziesz?
Majtek zamknął usta, które podczas czytania listu stały tak szeroko
otwarte, że aż fajka z nich wyleciała i stłukła się na kamieniu, mruknął: -
Pół miliona - i wstał. Na moje skinienie zerwał się także i Kiloa, by nas
prowadzić dalej, w pogoni za drzewem, za którego znalezienie spodzie-
wał się dostać wszystek proch i arak znajdujący się na okręcie, a tytułem
zadatku nabrał był już więcej tego rodzaju skarbów, niż wszyscy inni
mieszkańcy wyspy posiadali...
Po całodziennym uciążliwym marszu znaleźliśmy się ku wieczorowi
na szerokiej, zarosłej niskimi, suchymi krzakami równinie obok Kiloa
212
leżącego na ziemi i wijącego się, jak gdyby taniec św. Walentego go opę-
tał, a w podrygach mruczącego zaklęcia. Nie widząc żadnego przed-
miotu, który by mógł usprawiedliwić jego dziwaczne zachowanie, przy-
stąpiliśmy do niego, aby go podjąć, a w tej samej chwili spostrzegliśmy
na ziemi rodzaj płytkiego, wytłoczonego dołu, przypominającego gniaz-
do, w którym ptak duży i ciężki mógł był przesiadywać. W środku tego
gniazda znajdował się nie głębszy nad parę cali, a do jamy kreta po-
dobny lejkowaty otwór, od którego, jak z ogniska, rozbiegały się pro-
mienie tworzące gwiaździsty deseń na warstwie piasku, pokrywającej
twardą ziemię. Cały ten rysunek był podobny do siatki bruzd, jakie by
musiały się zostać na piasku, gdyby ktoś był wyrwał z tego miejsca drze-
wo o pręcikowatych, rozgałęzionych korzonkach.
Nie podlegało więc najmniejszej wątpliwości, że ten ślad pozostał po
korzeniach latającego drzewa, co też Kiloa potwierdził, dodając, że
wspomniane drzewo musiało opuścić swe gniazdo niedawno, gdyż suchy
i chciwy wody piasek nie miał jeszcze czasu połknąć wszystkiej wilgoci,
która nasączyła się w to miejsce z liści tej dziwnej rośliny, zawsze rosą
zwilżonych.
Byłoby rzeczą zbyteczną opisywać radość, jaka nas przejęła po otrzy-
maniu tego zapewnienia, lub spowiadać się przed wami, moi panowie,
ze wszystkich bezładnych myśli, co lotem błyskawicy w naszych głowach
się pokrzyżowały naokoło jednej, wyraźnej idei, iż półmilion Barnuma
leżał niedawno w tym wytłoczonym zagłębieniu i że odleciał przed chwi-
lą, aby spocząć gdzieś niedaleko, i że go znajdziemy niezawodnie.
Znaleźć go? To zdawało się zadaniem bardzo łatwym! Postanowi-
liśmy rozejść się na trzy strony i chodzić tędy i owędy po równinie, za-
kreślając tak długo coraz szersze łuki, póki drzewa nie znajdziemy, dla
podawania zaś sobie nawzajem wiadomości o naszych ruchach, strzelać
co kilka minut z rewolwerów. Trzy strzały, raz po raz, miały być znakiem
trafienia na cudowne drzewo. W razie nieznalezienia go każdy miał wró-
cić o świcie do gniazda. Czyż nie był to plan niezawodny? Wykonywając
go, zwrócił się Kiloa ku wschodowi, ja poszedłem na północ, a towarzysz
mój na południe. Na stronie zachodniej nie warto było szukać. Przecież
nadeszliśmy stamtąd i bylibyśmy musieli widzieć potwór roślinny w
powietrzu, gdyby był w tym kierunku poleciał.
Wam, z których każdy zna puszcze rozmaite i błądził po nich, nie po-
trzebuję tłumaczyć, dlaczego plan wyłuszczony powyżej, chociaż wy-
dawał się tak prostym i łatwym do wykonania w teorii, okazał się w
praktyce niedorzecznym. Zanim pół godziny upłynęło, zanim jeszcze
213
Krzyż Południowy przybrał blask swój właściwy i wystąpiły na niebo
wszystkie konstelacje, „wyłaniające się z błękitu po zachodzie słońca, nie
byłem już w stanie ani powiedzieć sobie, gdzie jestem, ani dosłyszeć
strzałów towarzyszy. Nawet echo nie odpowiadało na moje wystrzały. I
wschód, i południe milczały jak zaklęte. Zostałem w ciemności sam je-
den... zbłąkany w pustyni, o której rozległości straciłem wszelkie pojęcie,
krążąc w kółku, oddalonym dwa dni marszu od morza najbliższego, nie
mogąc sobie zgoła zdać sprawy, jaką najkrótszą drogą można by do tego
morza najbliższego w przeciągu dwóch dni powrócić, bez przewodnika,
co by wskazywał wąwozy między górami i przejścia w kolczastych gę-
stwinach chrustu!
Nie chcę was nudzić i dręczyć opisem mych cierpień przez całą ową
noc straszną i dzień następny, i no; drugą, i trzecią. Wystarczy, gdy po-
wiem, że błąkałem się trzy doby w dzikiej rozpaczy, raz błagając o świat-
ło dzienne, które by mi widokiem morza pobłogosławiło, drugi raz mo-
dląc się o chłodny zmrok nocny jako o zbawienie przed strasznymi gro-
tami słońca zwrotnikowego. Drugiego już dnia nie miałem w torbie ani
okruszyny suchara. Byłbym był zginął z pragnienia, gdybym nie był spo-
tkał kiedy niekiedy kaktusów o wodnych gruszkach. Siły mnie opusz-
czały. Zacząłem tracić wzrok i posiadałem już tylko słabą, niewyraźną
świadomość, że posuwam się mozolnie na oślep przez gęste, kolczaste
chrusty, bez celu, byle naprzód...
W końcu wydało mi się, że upadłem i że mi brakło siły do powstania z
ziemi. Zamiast rozpaczy serce napełniła obojętność, a po niej żądza do-
czekania się końca cierpień. Jakby spełniając to życzenie opuścił mnie
ból wszelki, a żar słoneczny zaczął się wydawać chłodnym i przyjemnym
jak powiew wachlarza. Pod wrażeniem tego powiewu zamknąłem oczy i
straciłem przytomność.
Leżąc jak w letargu miewałem dziwne widzenia. Czasem śniło mi się,
że piękna i słodka kobieta schylała się nade mną bezwładnym i że przy-
ciskała głowę moją do rozkosznego łona i opasywała mnie pulchnymi
ramionami. Czułem wyraźnie, jak przykładała gładkie oblicze do mojej
twarzy szorskiej. Słyszałem szmer jakiś... szeptanie w niezrozumiałej
mowie, którego ton napawał mnie otuchą. Szmer ten budził mnie cza-
sem... próbowałem otworzyć oczy... usiłowałem uchwycić pulchne, roz-
koszne ramiona, kołyszące mnie w swych objęciach... i znów
omdlewałem.
Nic uśmiechajcie się z niedowierzaniem. Sny mojego letargu nie były
całkowitym złudzeniem. W bezludnej i bezwodnej pustyni znalazłem i li-
tość, i pomoc czułą. Gdy bowiem ocknąłem się raz jeszcze z omdlenia
214
nade mną pochylała się rzeczywiście cudowna jakaś istota - wspaniała,
choć niepiękna, ludzko czuła, choć nieczłowiecza i czucia pozbawiona.
Ramiona, które mnie opasywały, były zwilżone niezliczonymi kro-
pelkami rosy i zdawały się drżeć tętnieniem soków żywotnych, krą-
żących w żyłach... W nozdrzach czułem woń upajającą, a każde dot-
knięcie kołyszącej mnie istoty było pieszczotą niewymownie rozkoszną...
Nie będąc biegłym przyrodnikiem, na wzór Wanderlusta i Lietellera,
nie mógłbym dogadzając słusznej waszej ciekawości opisać onej istoty z
naukową dokładnością. Stan mój ówczesny umysłowy nie nadawał się
do stworzenia sobie dokładnych wyobrażeń i zachowania ich w pamięci.
Pomnę tylko, że widziałem roślinę z krótkim, pękatym pniem. Gałęzie,
między którymi spoczywałem parę łokci ponad ziemią, były miękkie,
gibkie i płaskie, a rozbiegały się z pnia promienisto, w środku zaś między
nimi, tworząc niejako dzwon ich koła i poduszkę, na której głowa moja
spoczywała, znajdował się zwój kędzierzawych liści, zawierający w sobie
pączek wielkiego kwiatu purpurowego, który się zwiększał i otwierał w
moich oczach wydając ową woń upajającą, co mnie odurzała i usypiała.
Raz drzemiąc, drugi raz otwierając powieki, by znów je zamknąć od
wrażenia owej woni nieopisanej, osłabiony nad wyraz wszelki, straciw-
szy władzę myślenia i woli, spoczywałem, nie wiem jak długo, między
gałęziami cudownego drzewa, z głową na olbrzymim purpurowym kwie-
cie, nie starając się zdać sobie sprawy z tego, co się ze mną działo, ale
czując tylko słodkie zadowolenie i przyjmując uściski pulchnych ramion
z bierną rezygnacją niemowlęcia kołysanego przez piastunkę. Przenikała
mnie tylko jedna myśl błoga, że znalazłem na puszczy przyjaciela pia-
stującego mnie z niewieścią czułością.
A gdy noc chłodna znów zaległa pustynię, zaczęło mi się zdawać, że
kwiat pod moją głową jął się wydymać na kształt olbrzymiego balona, ?e
gałęzie promieniste ścisnęły się naokoło niego i naokoło mnie na kształt
siatki opiekuńczej, wzmacniającej jedwabny, delikatny pęcherz, napeł-
niony gazem. Objęty silnie i kołysany regularnie, bujałem w przestworze
powietrznym doznając wrażeń jak najrozmaitszych. Raz mi się zdawało,
że spoczywam w ciasnym łóżku na własnym okręcie i że czuję ruch fal
morskich podnoszących i spuszczających barkę - drugi raz, że wisząc w
szponach jakiegoś olbrzymiego ptaka lot jego podzielam - częściej jesz-
cze byłem pod tym wrażeniem, że się bez żadnej a żadnej pomocy sam
coraz wyżej wzbijam i że przecinam powietrze pędem burzy. Ile razy się
zbudziłem, tyle razy czułem na twarzy silny przewiew powietrza - był to
215
pierwszy wiatr, jaki mi się dał uczuć od chwili naszego wylądowania na
spiekłej wyspie. Byłem też niewymownie szczęśliwy wśród tych wszyst-
kich wrażeń, przyszedłszy do przekonania, że nadludzka, nie znana mi
potęga roztoczyła nade mną swoją opiekę...
- Odzyskuje przytomność... nalej mu do ust kropelkę araku...
Był to pierwszy głos ludzki, jaki usłyszałem po pięciu dniach samot-
ności. Otworzyłem oczy, podniosłem głowę i ujrzałem się w objęciach
towarzysza mej wycieczki w głąb wyspy, który był równie zdziwiony
znalazłszy mnie omdlałego, jak ja sam widokiem jego obecności.
- Na miłość boską! Skąd się tutaj wziąłeś, kapitanie? - wołał majtek.
- Szukaliśmy ciebie całe dwa dni w pustyni, a straciwszy w końcu nadzie-
ję znalezienia cię i pozbawieni żywności, odszukaliśmy konie i po-
wróciliśmy do morza.
- Jak to, więc jesteśmy nad morzem?
Mówił prawdę! Siedziałem na piasku, złożonym z okruszyn muszelek
i korali. lale pluskały tuż u stóp moich obryzgując mnie pianą. Rzeźwiła
mnie słona wilgoć, wdzierająca się do nozdrzy. Gdy zaś ożywiony świa-
domością, że się już nie znajduję na puszczy, zerwałem się na równe
nogi, wtedy poznałem przystań, w której zostawiliśmy brygantynę. O
pięćset kroków od brzegu rysowały się jej wspaniałe maszty. Z burtów
okrętu spuszczali łódź po nas.
W przeciwnym zaś, wschodnim kierunku, wyżej, niżby orzeł hardy
wzbić się ku słońcu zdołał, płynąc coraz to dalej i dalej, zmniejszając się i
rozpływając na błękicie, długo podobny do komety, przypominając w
końcu bladą gwiazdę poranną, ale zachowując do ostatka połysk purpu-
rowy, zmierzał ku słońcu latawiec-drzewo-balon, powracający na pusz-
czę. I ja je widziałem, i majtek je widział, i widział je także Kiloa, i cała
załoga okrętu przypatrywała mu się z niewymownym zdziwieniem. Każ-
dy z nas trzech na brzegu wytężał za nim oko pod wpływem innego
uczucia. Na twarzy majtka przebijały się ciekawość i żal... mruczał sobie,
że diabli wzięli pół miliona Barnuma. Kiloa złożył ręce jak do modlitwy i
stał pogrążony w ekstazie nabożnej, Ja zaś goniłem wzrokiem za odlatu-
jącą rośliną ze spojrzeniem kochanka żegnającego oblubienicę na wie-
ki!
Balon... kometa... gwiazdka... wszystko znikło. Uderzyłem się w czoło
próbując zdać sobie sprawę z dziejów kilku dni ostatnich. A więc i drze-
wo, i pieszczoty, i objęcia, i kwiat purpurowy wydymający się w kształt
216
olbrzymiego balona i lot napowietrzny - więc to wszystko nie było maja-
czeniami konającego w pustyni obłąkańca, ale rzeczywistością!
Nazwijcie sobie to zjawisko drzewem, roślina, balonem lub... cudem -
mniejsza o jego nazwo, dość że istniało i że dziesięciu świadków mogło
jego istnienie poświadczyć!
Niech uczeni szydzą sobie z zeznań moich majtków i z moich opisów,
niechaj zaliczaj;) historie o drzewie latającym do rzędu bajek o wężu
morskim, przecież będę do śmierci utrzymywał, że czuciem, inteligencją
i wolą obdarzona istota roślinna mnie, konającego w środku pustej i
bezwodnej wyspy, znalazła i zaniosła do mojego okrętu!
(
B a r o n B r a m b e u s (pseud.), patrz: J ó z e f J u l i a n S ę k o w -
s k i
D e o t y m a (prawdziwe nazwisko: Jadwiga Łuszczewska) - urodziła
się I sierpnia 1834 roku w Warszawie. Rodzice jej prowadzili tu dosyć
głośrty salon literacko-artystyczny, w którym królowała matka Jadwigi,
osoba o niezwykle wygórowanych ambicjach artystyczno-towarzyskich.
U kilkunastoletniej Jadwigi odkryto talent improwizatorski - matka
wybrała dla niej pseudonim „Deotyma” - i dziewczynka improwizowała
w salonie na zadane tematy. W krótkim czasie stała się sławna i podzi-
wiana, podobno nawet Mickiewicz poświęcił jej jeden z wierszy. Z cza-
sem stała się kimś w rodzaju oficjalnej świętości narodowej. Otoczona
gronem wielbicieli organizowała słynne „czwartki literackie”. Swoimi
improwizacjami wzbudzała zachwyty, ale też nie brakło ocen bardziej
krytycznych. Jej daleki krewny - Henryk Sienkiewicz - bywający zresztą,
w jej salonie, nazwał ją kiedyś nieco złośliwie „żyjącym pomnikiem lite-
ratury”. Odsunąwszy się od życia towarzyskiego z powodu długotrwałej
choroby, Deotyma zmarła w Warszawie 23 listopada 1908 roku.
Jej liczne poezje i improwizacje poszły w całkowite i chyba słuszne
zapomnienie. W historii literatury ostała się jako autorka powieści hi-
storycznych, które krytyka uznała za odpowiednie dla młodego czytelni-
ka, Są to m.in.: Branki w jasyrze (1890) i najbardziej znany utwór Pa-
nienka z okienka ( 1898). Deotyma była również autorką zupełnie dziś
zapomnianej powieści fantastyczno-naukowej Zwierciadlana zagadka -
będąc jednocześnie prekursorką często podejmowanego później przez
pisarzy science fiction tematu „utrwalania się” w lustrach obrazów i
możliwości ich późniejszego odtwarzania. Z tej wydanej w Warszawie w
1879 roku powieści pochodzi zamieszczony fragment.
219
M i c h a ł D y m i t r K r a j e w s k i - urodził się w 1746 roku.
Otrzymał święcenia kapitańskie, był członkiem Zgromadzenia Pijarów.
Nauczyciel, prefekt, a później rektor warszawskiego Collegium Nobi-
lium, pisarz, historyk i pedagog. W 1793 roku osiadł jako ksiądz świecki
na probostwie w Końskich i oddał się wyłącznie pracy pisarskiej. Tam
też zmarł w 1817 roku.
Michał Dymitr Krajewski był autorem kilku powieści historycznych:
Podolanka wychowana w stanie natury (1784), Wojciech Zdarzyński
życie i przypadki swoje opisujący (1785), Pani Podczaszyna (1786),
poematu Leszek Biały (1789), a także dzieł historycznych. Powieść Woj-
ciech Zdarzyński... cieszyła się w swoim czasie, dużym uznaniem. Jesz-
cze w roku 1785 ukazało się jej drugie wydanie, w dwa lata później
wznowiono książkę w Supraśli pod zmienionym tytułem Podróż lunaty-
ka po miesiącu. W roku 1794 ukazało się w Wiedniu jej tłumaczenie
niemieckie. Nie jest to dzieło w pełni oryginalne - od razu rzuca się w
oczy podobieństwo do Mikołaja Doświadczyńskiego przypadków Igna-
cego Krasickiego. Sam autor zresztą nie ukrywa powiązań z Doświad-
czyńskim. Ponieważ jednak po raz pierwszy w naszej literaturze utopij-
na kraina została wyniesiona poza Ziemię, a w opisie nie brak wynalaz-
ków naukowych i technicznych dokonanych przez Sielan na Księżycu,
powieść tę zwykło się uważać za prekursorkę polskiej powieści science
fiction. Z niej też pochodzą zamieszczone w antologii fragmenty pt.
„Pregrynacja Wojciecha Zdarzyńskiego na Księżyc”.
S t a n i s ł a w L e s z c z y ń s k i - król Polski - urodził się w 1677 roku
we Lwowie. Otrzymał niezwykle staranne wykształcenie w kraju i za
granicą. Od 1699 roku” wojewoda poznański. Dwukrotnie usiłował
utrzymać się na polskim tronie: w latach 1704-09, a następnie w 1733
roku. Od 1720 roku przebywał we Francji- jako teść Ludwika XV został
dożywotnim księciem Lotaryngii i Baru, gdzie też zmarł w Lunéville w
1766 roku.
Pisał wiele po francusku - głównie dzieła o treści morałno-filozoficz-
nej i religijnej. W historii Polski znany głównie jako autor rozprawy Głos
wolny wolność ubezpieczający - wnikliwego traktatu omawiającego
krytycznie podstawy ustroju Rzeczypospolitej. Należy on - przez swoją
postępowość - do najważniejszych dokumentów polskiej myśli politycz-
nej XVIII stulecia.
Powiastka utopijna „Rozmowa Europejczyka z wyspiarzem z króle-
stwa Dumocala”, napisana ok. 1640 roku - jedna z pierwszych tego typu
w naszej literaturze - zo”stała zaczerpnięta z dzieła o nieco przydługim
220.
tytule: Rys życia i wybór pism Stanisława Leszczyńskiego Króla Pol-
skiego, Xiecia Lotaryngii i Baru zwanego Filozofem Dobroczyńcę po-
dług edycji francuskiej ogłoszony przez Kajetana Lubicz-Niezabitow-
skiego w Warszawie nakładem A. Brzeziny w roku 1828.
J ó z e f J u l i a n S ę k o w s k i - urodził się w 1800 roku w Antago-
łach pod Wilnem. Studia odbył na Uniwersytecie Wileńskim. W czasie
studiów był członkiem „Towarzystwa Szubrawców” - stowarzyszenia
literacko-satyrycznego, któremu przewodził Jędrzej Śniadecki. W latach
1819-1821 jako stypendysta Uniwersytetu odbył wyprawę naukową do
Egiptu i Turcji. Był współpracownikiem „Pamiętnika Warszawskiego” i
pism wileńskich. W roku 1822 zostaje profesorem języków wschodnich
na Uniwersytecie Wileńskim, a następnie petersburskim. Od roku 1829
jest członkiem Petersburskiej Akademii Nauk. W latach 1830-1833 re-
daguje wychodzące w Petersburgu polskie czasopismo humorystyczne
„Bałamut”; w tym okresie wydał także rozprawę Collectanea z dziejów
tureckich do rzeczy polskiej służących. W roku 1834 założył popularny
miesięcznik „Bibliotieka dla cztienija” o charakterze uniwersalnego ma-
gazynu encyklopedycznego, który ze względu na wysoki poziom zdobył
powszechne uznanie u krytyki i czytelników. W tym okresie Sękowski
pisze już wyłącznie w języku rosyjskim. Pod pseudonimem „baron
Brambeus” publikuje szereg utworów satyrycznych z wyraźnymi moty-
wami fantastycznymi.
W Polsce ukazały się: Wielkie posłuchanie u Lucypera. Z pism baro-
na Brambeusa (Warszawa 1835) oraz dwutomowe Fantastyczne podró-
że barona Brambeusa (Warszawa 1840 - 1 wyd. rosyjskie 1833), z któ-
rych pochodzi zamieszczona w antologii „Podróż Uczona na Wyspę
Niedźwiedzią”.
T e o d o r T r i p p l i n - urodził się w 1813 roku w Kaliszu. Ukończył
studia medyczne, brał czynny udział w powstaniu listopadowym. W
roku 1831 wyemigrował, początkowo do Włoch, gdzie pełnił funkcje
lekarza w szkołach wojskowych w Genui i Cueno. Następnie odbył liczne
podróże po Europie i Afryce. Po powrocie do kraju związał się ze środo-
wiskiem cyganerii warszawskiej. Jego pisarstwo - przede wszystkim
pamiętniki i wspomnienia z podróży - cieszyły się dużą poczytnością. Był
za życia pisarzem bardziej nawet popularnym niż Kraszewski. Plotka
głosiła, iż dzieła jego stanowiły głównie tłumaczenia bądź przeróbki
221
książek obcojęzycznych. W dodatku nie tworzył ich sam Tripplin, a wy-
najęty przez niego zespół „murzynów”. Nierzadko też były to opisy krain,
w których autor nigdy nie był. Jest faktem, że Tripplin niejednokrotnie
posiłkował się twórczością innych, głównie zagranicznych autorów, ale
należy pamiętać, że były to czasy, gdy plagiatu nie traktowano tak jedno-
znacznie negatywnie jak obecnie. Pozostaje faktem, iż Teodor Tripplin
piórem władał w sposób bardzo sprawny, nie szczędząc swoim oponen-
tom złośliwych uwag. Zmarł w Warszawie w 1881 roku.
Głównym nurtem jego twórczości były pamiętniki i opisy odbytych
podróży: Podróż przez Saharę, Nowa podróż naokoło ziemi. Najnow-
sza podróż po Danii, Szwecji i Norwegii. Był też autorem kilku powie-
ści: Lunatycy, Dwa duchy, Maskarada w obłokach, czyli podróż nad-
powietrzna nad Morze Północne - powieść przygodowa, zawierająca
elementy popularnonaukowe.
Nas interesuje przede wszystkim Podróż po księżycu odbyta przez
Serafina Bolińskiego (1858). Jest to typowa powieść fantastyczna, z ele-
mentami fantastyczno-naukowymi, przypominająca w konstrukcji Tam-
ten świat Cyrano de Bergefaça. Na podkreślenie zasługuje fakt, że po-
wieść została poprzedzona dwoma rozdziałami: „Selenografią czyli opi-
sem księżyca” oraz „Przedmową” - stanowiącymi ok. jedną czwartą
książki, a przedstawiającymi w miarę dokładny, aktualny stan wiedzy o
Księżycu, co miało uprawdopodobnić fantastyczne pomysły fabuły. Ten
typ konstrukcji utworu był niejednokrotnie później wykorzystywany
przez autorów science fiction.
S y g u r d W i ś n i o w s k i - urodził się w 1841 roku w Paniowcach
Zielonych (tzw. Podole Galicyjskie). Pochodził z rodziny szlacheckiej,
zasłużonej w naszej historii i piśmiennictwie. Literat i podróżnik, zwie-
dził Turcję, Grecję, Anglię, przez dłuższy czas przebywał w Australii, i
Ameryce Północnej. W roku 1876 powrócił do kraju i osiadł w Warsza-
wie. Wydał książki: Dziesięć lat w Australii (1873), Dzieci królowej
Oceanii (1878), Światełka w ciemnym kraju (1879), Powieści (1881). Po
czterdziestym roku życia osłabła żyłka Wiśniowskiego do wędrówek ,i
pisania: poświęcił się przemysłowi oraz kopalnictwu naftowemu na
wielką skalę. Zmarł w 1902 roku na zapalenie płuc.
Sporo informacji o jego życiu i twórczości, tendencyjnych co prawda,
przynosi przedmowa do tomu I „Pism wybranych” (Warszawa 1953). W
historii fantastyki polskiej zapisał się Wiśniowski opowiadaniem
222
„Niewidzialny” (1881, oraz Polska nowela fantastyczna 2: Władca cza-
su), w którym motyw niewidzialności pojawia się na szesnaście lat przed
powieścią Wellsa.
„Drzewo latające” (pierwodruk pt. „Drzewo balonem” w lwowskiej
„Gazecie Narodowej” nr 295-297/1883; przedruk w „Kurierze Warszaw-
skim” w rok później pod zmienionym tytułem); prawdopodobnie napi-
sane wcześniej.
Treść
Stanisław Leszczyński, król, Polski Rozmowa Europejczyka
z wyspiarzem z królestwa Dumocala
7
Michał Dymitr Krajewski Peregrynacja Wojciecha Zdarzyńskiego na
Księżyc
19
Baron Brambcus (Józef Julian Sękowski) Podróż Uczona na
Wyspę Niedźwiedzią
29
Teodor Tripplin Podróż po księżycu odbyta przez Serafina Rolińskiego
103
Deotyma (Jadwiga Łuszczewska) Zwierciadlana zagadka
175
Sygurd Wiśniowski Drzewo latające 205
Autorzy antologii polskiej noweli fantastycznej 219
Kolejny tom Polskiej noweli fantastycznej jest rozwinięciem po-
przednich, staraliśmy się bowiem wydobyć z zapomnienia pewną ilość
utworów zajmujących niepoślednie, naszym zdaniem, miejsce w histo-
rii polskiej fantastyki. Podróż nu Księżyc obejmuje teksty, które po-
wstały w okresie od polowy XVII wieku po lala osiemdziesiąte wieku
XIX w układzie chronologicznym. Jednym : ograniczeń, jakie postawi-
liśmy sobie w tym wyborze, był fakt niepublikowania danego utworu
po 1945 roku (z jednym wyjątkiem). Z tego względu zabrakło takich
klasycznych autorów jak Jan Potocki (Rękopis znaleziony w Saragos-
sie) czy Ignacy Krasicki ( Historia).
Opowieści pomieszczone w niniejszym tomie znane są jedynie z ni-
skonakładowych publikacji, dzisiaj już nudno dostępnych i przeważnie
znanych tylko z tytułów.
Antologie otwiera publikowana po raz pierwszy od ponad stu lat
powiastka utopijna autorstwa króla polskiego Stanisława Leszczyń-
skiego. niewątpliwie prekursorka późniejszych polskich utopii. Woj-
ciech Zdarzyński życic i przypadki swoje opisując) pijara Michała Kra-
jewskiego jest pierwszą polską powieścią z wyraźnym wątkiem fanta-
styczno-naukowym. Jej wydanie w I785 roku uważa się za początek
rozwoju fantastyki naukowej na rodzimym gruncie (Tytuł zamieszczo-
nych fragmentów tej powieści pochodzi od autora wyboru). Klasykę
gatunku reprezentuje Podróż po księżycu odbyta przez Serafina Boliń-
skicgo (I858), której autorem jest Teodor Tripplin. Podróż po księży-
cu... to pierwsza polska powieść fantastyczno-naukowa w całości po-
święcona przygodom bohatera poza Ziemią. Zdecydowaliśmy się na
przedstawienie tej powieści w pełnym kształcie. Spośród autorów
dziewiętnastowiecznych warto jeszcze przypomnieć prawie zupełnie
nie znanego u nas dziś Józefa Juliana Sękowskiego, piszącego pod
pseudonimem „Baron Brambeus”. Podróż Uczona na Wyspę Niedźwie-
dzią, której narratorem jest baron Brambeus, wyróżnia się wczesnym
tematem katastroficznym, ale także zjadliwą satyrą na światek nau-
kowców. Ważną postacią dla gatunku SF okazała się. co jest pewnego
rodzaju odkryciem, Deotyma, zwykle nie posądzana o pisarstwo fan-
tastyczne, a której powieść Zwierciadlana zagadka stanowi dojrzały
przykład tego rodzaju twórczości. Ciekawostką jest natomiast latające
drzewo Sygurda Wiśniowskiego, autora Niewidzialnego.