HANS HELLMUT KIRST
Rok 1945 - koniec
tom 2
Ratuj się, kto może!
Z
araz następnego dnia po 20 kwietnia 1945 roku - tak jak to przewidział komendant policji
Strassner - ponownie zorganizowano nagonkę na Ericha Wienanda.
W południe tego dnia z okręgowego partyjnego kierownictwa w Monachium nadeszła do
rejonowego kierownictwa partii w Schoenau wiadomość, iż należy tego tak zwanego
„pisarza" postawić do dyspozycji funkcjonariuszy gestapo, którzy już znajdują się w drodze
do Schoenau. Chodziło jedynie - jak to określono w telefonogramie - o rutynowe
przesłuchanie; zadanie Erichowi Wienandowi kilku pytań.
Z treścią tego telefonogramu musiał oczywiście zostać od razu zapoznany kapitan
Abendrot -partyjny szef rejonu. Dobrze, że stało się to tuż po zjedzeniu przez niego dobrego
śniadania - a nie przed. Dzięki temu był w dużo lepszym nastroju, a mimo to, gdy tylko
zjawił się u niego wezwany pilnie burmistrz Breisgauer, już z daleka wrzasnął:
Co znowu! Dowiaduję się, że żyje tu sobie spokojnie między nami jakiś agitator, niejaki
Wienand. Dlaczego wcześniej nikt mnie o tym nie powiadomił! Że też taki prowokator może
sobie tutaj spokojnie siedzieć i uprawiać swoje niecne praktyki! Na takiego sukinsyna tylko
czekałem! Dlaczego ten fakt ukrywano dotąd przede mną?
Naprawdę ukrywano? - zapytał, udając zmartwionego, Breisgauer.
5
- To chyba tylko jakieś niedopatrzenie? Bardzo żałuję, że
tak się stało! Ale odpowiedzialny za to jest komendant
naszego posterunku policji.
- Dawać go tutaj! - zawołał zdecydowanie Abendrot.
Strassner pojawił się po kilku minutach. Wysłuchał ze
spokojem wszystkich zarzutów wyrażonych z dużą zapalczy-wością, po czym wolno
odpowiedział:
A więc chodzi o tego Wienanda! Ten człowiek znajduje się pod moją osobistą kontrolą
- oczywiście jako jeden z wielu. Wienand niedawno został zwolniony z obozu kon-
centracyjnego z bardzo dobrymi papierami. Zaraz po wyjściu zameldował się u mnie i został
odpowiednio u nas zarejestrowany.
I uważa pan, panie Strassner, że to wystarczy? Akurat w przypadku takiego faceta, jak
on?
Ja oczywiście cały czas mam na niego oko i nie stwierdziłem żadnych
nieprawidłowości. Jest nieszkodliwym człowiekiem, trzymającym się raczej z boku i nie
rzucającym się specjalnie nikomu w oczy.
On nieszkodliwy? W żadnym wypadku nie on! To wróg numer jeden, znam się na
takich - twierdził dalej, przekonany o swojej racji, Abendrot - na pewno coś próbuje nam tu
wykręcić, tylko co?
Oczywiście, że tak też może być - przyznał Strassner, jakby chcąc przytaknąć
Abendrotowi.
Ale znajduje się pod ścisłą kontrolą naszego Strass-nera - natychmiast dodał burmistrz -
a on potrafi odpowiednio dopilnować sprawy, jeśli już coś weźmie w swoje ręce.
Mam nadzieję! - powiedział kapitan Abendrot, jednak jakby nie do końca o tym
przekonany. Po chwili bowiem dodał:
Wobec tego pan, Strassner, będzie za niego osobiście przede mną odpowiedzialny. Mam
nadzieję, że pan wie, co to oznacza.
Wiem - odpowiedział ten sucho.
6
Po tych słowach komendant policji wyszedł, by od razu zatelefonować do Wienanda.
Odezwała się, jak tego oczekiwał, czuwająca nad wszystkim pani Elwira; zareagowała
bardzo uprzejmie, słysząc jego nazwisko. Strassner spojrzał w tym momencie na zegarek
kieszonkowy, który położył przed sobą, zamierzając poświęcić na uprzejmą wymianę zdań
nie więcej niż dwie minuty. Spytał, jak się czuje, jak zniosła wczorajszy dzień, a przede
wszystkim - jak się ma młoda para?
Po tych grzecznościowych pytaniach, mniej więcej po dwóch minutach, zwrócił się
bardziej już urzędowym tonem:
Czy mógłbym rozmawiać z pani szanownym małżonkiem, droga pani?
Jest w tej chwili w swojej piwnicy, panie Strassner, je tam śniadanie. Myślę, że
nareszcie zaczął znowu coś pisać. Czy mam mu przeszkodzić?
Chyba będzie pani musiała, szanowna pani. Są bowiem w tej chwili sprawy ważniejsze
od jego planów literackich.
Gdy po chwili Wienand zgłosił się przy telefonie, Strassner już bez żadnego wstępu
przystąpił do rzeczy, gdyż czas naglił. Spytał więc:
Czy pamięta pan o mojej radzie, panie Wienand? To znaczy, że w wypadku
jakiegokolwiek zagrożenia od razu wieje pan tylnymi drzwiami.
Czy to znaczy, że już mam się czuć zagrożony, panie Strassner?
Jak najbardziej - odparł - gdyż w każdej chwili w Wel-penhof może się zjawić kilku
osobników i to z gestapo. Że niby chcą tylko z panem porozmawiać, ale - jak pan wie -
zwykle tak to nazywają. Czy słyszy pan dokładnie, co do pana mówię?
Tak, panie Strassner. Stoję już jak na rozżarzonych węglach. Czy dobrze zrozumiałem?
W odpowiedzi usłyszał potwierdzenie.
7
N
iedługo po tej rozmowie telefonicznej, której motywy były przejrzyste, przed komendantem
policji w Schoe-nau stanęło dwóch tajniaków z gestapo przybyłych w celu przesłuchania
Ericha Wienanda.
Jeden z nich był potężnej budowy, niemal człowiek-gi-gant, wysoki, barczysty, silnie
umięśniony, miał głos dziecka i takież oczy, które wydawały się jeszcze niewinne. Drugi,
stojący jakby w jego cieniu, mały, lekko przygarbiony, łatwo mógł być nie zauważony. I tak
też się stało.
Strassner zwrócił się bowiem do gestapowca-olbrzyma:
Czego ty chcesz, przyjacielu, od naszego biednego Wienanda? Aresztować go?
Chciałem mu zadać kilka pytań, to znaczy wyjaśnić sprawy, które szczególnie interesują
kierownictwo okręgu. Ale gdyby nie odpowiedział zadowalająco, będę zmuszony zabrać go
ze sobą.
I wtedy już z niego wydusimy to, co nas interesuje! -szczeknął ten „mały".
Strassner znów nie zwrócił na niego uwagi, nie popatrzył nawet w jego stronę. Pokiwał
jedynie ze zrozumieniem głową.
Jakbym czuł, co się święci. Starałem się już dowiedzieć, czy Wienand jest w tej chwili u
siebie. Nie ma go jednak w Welpenhof. Musicie wiedzieć, przyjaciele, że to człowiek bardzo
ruchliwy, miłośnik przyrody, stale gdzieś wędruje. Potrafi godzinami bez celu włóczyć się po
polach, łąkach, lasach. Taki trochę „postrzelony" facet.
Co za gówno - oświadczył „olbrzym" o głosie dziecka. - Nie mamy czasu, żeby na niego
czekać. Mamy jeszcze wiele innych spraw do załatwienia, kolego Strassner.
Jeśli nie możecie poczekać - odpowiedział Strassner, starając się przy tym być bardzo
uprzejmym - przekażcie mnie te pytania, a ja jeszcze dzisiaj odszukam go i punkt po punkcie
odpytam na tę okoliczność. W końcu siedzimy w tej samej łodzi - co wy na to?
To nie jest twoja sprawa - mruknął znów „mały" w kierunku Strassnera.
8
Stul pysk! - zgasił go „duży". - W zasadzie moglibyśmy się tak umówić. W końcu nie
będziemy tu sterczeć cały dzień i czekać na tego skurwiela.
Macie rację - zapewnił Strassner - szkoda waszego cennego czasu; ja to już załatwię.
Ale jeszcze dzisiaj! I jeszcze dziś musisz nam przekazać do Wealheim, co ten sukinsyn
odpowiedział. Staraj się wydusić z niego to, co nas interesuje.
A jeżeli nie - wtrącił się „mały" - przyjedziemy tu jutro jeszcze raz!
Oszczędź nam tego, kolego Strassner - prosił, uśmiechając się dziwnie, gestapowiec-
olbrzym.
Niestety, ode mnie to nie zależy - odpowiedział mu komendant, odwzajemniając się
takim samym uśmieszkiem.
K
apitan armii amerykańskiej Singer, zwany Sid, w zasadzie mający na imię Siegfried, urodził
się w 1920 roku we Frankfurcie jako syn lekarza, któremu udało się wyemigrować z Niemiec
jeszcze we właściwym czasie, w 1933 roku. I to wraz z całą rodziną - żoną Ruth i swoim
trzynastoletnim wówczas synem, właśnie owym Siegfriedem.
Singer ojciec był cieszącym się uznaną sławą internistą, a poza tym niedoszłym pianistą i
pisarzem, obecnie pracującym jako ordynator kliniki w Bostonie. Jego żona Ruth była od
początku czynną działaczką organizacji opiekującej się w tym mieście przybywającymi do
Ameryki uciekinierami z Niemiec - nie tylko pochodzenia żydowskiego. Syn Siegfried został
tymczasem oficerem służb specjalnych -„do szczególnych zadań". Zawdzięczał to swojej
znajomości języka niemieckiego, obecnie bardzo cenionej.
Niezależnie od tego Singer uchodził za bardzo oczytanego, co umożliwiła mu prywatna,
„typowo niemiecka" biblioteka jego ojca. Tak więc Siegfried wiedział, kim byli nie tylko
Goethe, Schiller i Heine, ale także Hauptmann, Stehr,
9
Fallada, Benn i Brecht. Szczególnie cenił trzech Mannów -Thomasa, Heinricha i Klausa. Przy
czym Klausa poznał swego czasu osobiście i uważał go niemal za brata.
Lecz najważniejsze w tym momencie było to, że słyszał również o Erichu Wienandzie, na
którego twórczość zwrócił mu uwagę jego ojciec. „To jest jeden z najbardziej wrażliwych
umysłów naszych czasów - twierdził. - On chciałby ludziom podać serce od razu na obydwu
dłoniach i bardzo trudno tę jego propozycję tak po prostu odrzucić. To nawet niemożliwe!".
Tak samo mniej więcej wyrażał się o Erichu Wienandzie uciekinier z obozu, Jacob
Werner, którego wyzwolicielem czuł się Singer. Z niezwykłą żarliwością opowiadał mu o
swoim wyjątkowym przyjacielu i usilnie zabiegał teraz o to, aby uchronić go przed
najgorszym.
Jacob Werner nie wziął do ust nawet kropli alkoholu, którymi go częstowano. Odsunął od
siebie tłuste potrawy, nawet świeży, codziennie dostarczany amerykański biały chleb. Tylko
jego umysł, mimo pobytu w obozie, zachował pełną sprawność. Kapitan Singer patrzył na
niego z podziwem.
Od samego początku opiekował się nim osobiście. Przyjął go jako doradcę w sprawach
dotyczących badania zbrodni nazistowskich. Stanowisko to wspaniałomyślnie stworzył dla
niego. Każdego dnia dwukrotnie, przed południem i pod wieczór, prowadził Jacoba Wernera
do lekarzy amerykańskich różnych specjalności, by ci aplikowali mu wszelkie możliwe
witaminy, lekarstwa i przeprowadzali konieczne badania, które on cierpliwie i ze
zrozumieniem znosił. Okazało się, iż sam też był lekarzem - przynajmniej przed sześcioma
laty.
Jacob Werner bez przerwy jednak powtarzał:
- Szkoda czasu na mnie kapitanie! Lepiej ratować Ericha Wienanda - to jest teraz
najważniejsze.
Nasunęło to oficerowi służb specjalnych Stanów Zjednoczonych pomysł, aby organizować
dla oficerów amerykań-
10
skich spotkania informacyjne. Sid Singer zaczął więc gromadzić wokół siebie różnego
rodzaju dowódców wojskowych, próbując zapoznać ich z aktualną sytuacją w „wielkich"
Niemczech. Podczas tych spotkań przedstawiał im autentycznego świadka w osobie Jacoba
Wernera. Przy czym ten ostatni pojawiał się na nich ubrany w ciemnozielony płaszcz
oficerski armii amerykańskiej, pod którym widniał pasiasty ubiór więźnia obozu
koncentracyjnego - jednak już chemicznie odkażony i dokładnie wyczyszczony, aby nie
śmierdział tak strasznie jak przedtem.
I wtedy, dopiero ściągnąwszy z siebie płaszcz, Jacob Werner opowiadał - tłumaczony na
bieżąco przez Singera -o swojej egzystencji obozowej. Potem z wielką cierpliwością
odpowiadał na zadawane pytania. Starał się przy tym wykorzystywać każdą okazję, by
wspomnieć nazwisko swojego wyjątkowego przyjaciela - Ericha Wienanda.
Ten człowiek, z którym przez wiele miesięcy dzielił jedną pryczę - teraz znów zagrożony -
był dla niego jednym z największych umysłów na świecie. I jeśli tym zwycięzcom zależało
na czymkolwiek, to niewątpliwie powinno to być ratowanie tego rodzaju znaczących ludzi -
takich jak Erich Wienand.
Mniej więcej po trzeciej tego rodzaju „agitacji" Jacoba Wernera wyglądało na to, że zdołał
wreszcie przekonać swoich słuchaczy. Spotkania te miały miejsce w kwaterze pewnego
generała z dwiema gwiazdkami, nazwiskiem Pal-mer. I właśnie on zdecydował się podjąć
tego rodzaju akcję.
Bardzo interesujące to wszystko! - stwierdził Palmer z pełnym zrozumieniem. - Coś
takiego jest nawet po mojej myśli.
Proszę mi tylko dać wolną rękę w tej sprawie, panie generale.
Chętnie dam panu wolną rękę, Singer. Tylko jak pan to sobie wyobraża?
Proszę mi wobec tego powierzyć to zadanie powiedzmy, jakimś rozkazem specjalnym; do
tego przydzielić małyoddział z określonymi pełnomocnictwami; odpowiednie za
bezpieczenie...
Stop, mój drogi kolego! Czy to nie jest od razu za wiele? Tego nie da się nawet zrobić.
A może sugeruje pan, żebyśmy w związku z tym przeprowadzili jeszcze małą bitwę? Dla
jakiegoś człowieka, który wydaje się panu taki nadzwyczaj ważny?
Tak, panie generale, rzeczywiście jest to niezwyczajny i niezwykle ważny człowiek.
Jeśli nawet tak jest, panie Singer - to moi ludzie są dla mnie równie ważni. Czy mam ich
dla kogoś takiego poświęcać? Dla tego... Jak on się nazywa?
Wobec tego nie zgadza się pan, panie generale?
Nie tak zaraz „nie zgadza się", kapitanie. Niech pan zajmie się tym swoim „wybranym".
Nie mówię przecież „nie". Nie jestem tylko za tym, żeby wdawać się w jakąś wątpliwą
przygodę.
Sid Singer nie wiedział od razu, co na to odpowiedzieć. W każdym razie nie miał w
zanadrzu żadnego argumentu, który przekonałby generała o jego racji. A ten czekał chyba na
jakiś cud. Taki zresztą miał się wkrótce zdarzyć - coś bardzo dziwnego i zaskakującego.
H
orst-Heinz Warnhagen, porucznik i szef baterii przeciwlotniczej, miał nie tylko forsowną noc,
ale również niezwykle męczący dzień. Jednak dzięki zaradnemu i chętnemu do pomocy
Tümmlerowi wszystko, co stało porucznikowi na drodze, zostało szybko usunięte. To było
jego specjalnością.
Tego dnia właśnie Warnhagenowi udało się na szczęście - dosłownie w ostatniej chwili -
nie dopuścić do zabicia przez żołnierzy ulubionej krowy Ericha Wienanda - Eddy. Zakaz
uzasadnił kategorycznym stwierdzeniem:
- Panowie, nie trzeba od razu sięgać po to zwierzę.
Niech ono będzie na razie w rezerwie.
12
Taki argument przekonał żołnierzy, a fakt ten szybko stał się znany w Welpenhof i
nieprzypadkowo zresztą. O tym incydencie Horst-Heinz opowiedział Elwirze, jakby w for-
mie dowcipu.
- Wyobraź sobie - relacjonował - chcieli ubić Eddę.
Oczywiście nie zgodziłem się na to, wiedząc, jak bardzo
Wienand jest przywiązany do tego bydlęcia.
Elwira z kolei poinformowała o tym swoją córkę Elfie na swój sposób oczywiście:
- Czy słyszałaś już o tym? Kilku żołnierzy chciało Eddę
odtransportować do rzeźnika i przerobić na mięso. Ale po
rucznik Warnhagen naturalnie ich powstrzymał. Przede
wszystkim ze względu na twojego ojca. Pewnie będzie mu
za to wdzięczny.
Potem również Erich Wienand dowiedział się o tym od Elfie, która zakończyła swoją
opowieść o zdarzeniu tak:
Zdecydował się zasłonić sobą Eddę. Bronić jej! Czy to nie jest wspaniałe z jego
strony? I zrobił to wyłącznie dla ciebie. Z pewnością będziesz mu za to wdzięczny, tatusiu.
Jestem - potwierdził Erich Wienand.
W
niezwykłym napięciu, ciągle nasłuchując i gotowy w każdej chwili do ucieczki, czekał
Erich Wienand na przybycie zapowiedzianych gestapowców. Na szczęście na próżno.
Nieco odprężony, zdecydował się na swój codzienny spacer po najbliższej okolicy; dziś
niespecjalnie długi.
Był jednak przez cały czas bardzo czujny. I znów zdarzyło ' mu się to, czego już kiedyś
doznał: zobaczył w dali ową piękną, młodą dziewczynę, która spoglądała w jego kierunku.
Starała się przy tym zachować bezpieczną odległość, jak gdyby jakaś tajemna siła
zatrzymywała ją i nie pozwalała się zbliżyć.
I znów ona! Co za pokusa i jednocześnie zagrożenie. Ostrożnie z zaciekawieniem
przyglądali się sobie. Wydawało się, że dziewczyna go szuka, tylko jego. Ale - dlaczego?
13
P
o popołudniowym spacerze Erich Wienand odwiedził komendanta policji w jego biurze.
Niemal z ufnością pozdrowił go, lecz wciąż zachowywał daleko idącą ostrożność.
Rozpoczynała się kolejna noc, możliwe, że już przedostatnia przed spodziewaną dużą
zmianą.
To chyba był jakiś fałszywy alarm, panie komendancie, co?
Nie, ale tym razem udało się tych dwóch gestapowców jeszcze jakoś spławić, być może
tylko na jeden dzień. Lecz teraz liczy się każda godzina.
Sądzi pan więc, że wrócą?
To nie jest wykluczone. Na razie zostawili mi trzy pytania, na które mam od pana
wyegzekwować odpowiedzi.
Co to za pytania?
A więc dobrze, panie Wienand, przystąpmy zatem od razu do rzeczy. Pytanie pierwsze:
Jaki jest i jaki był pański stosunek do księdza Geisbergera? Kiedy zaczęła się wasza
znajomość, jak przebiegała, jak by pan to opisał.
Dobrze - mógłbym na przykład zaświadczyć, że znam tego księdza od ponad dziesięciu
lat. Poznałem go wkrótce po wybudowaniu tutaj domu. Dalej mógłbym też powiedzieć, że
jest bardzo nobliwym, pełnymi życzliwości i uczynnym człowiekiem. W ostatnich dniach
prowadziłem z nim poważne rozmowy na tematy religijne, które, że tak powiem, zbliżyły
mnie w sposób istotny do jego poglądów.
To byłaby kompletnie zła odpowiedź - stwierdził krótko Strassner swoim rzeczowym
tonem. - Dobrze pan przecież wie, że odpowiedź na tego rodzaju pytanie powinna mieć mniej
więcej taki charakter: - Owszem, znam tego Geisbergera, ale tylko powierzchownie.
A co z tymi rozmowami, które ostatnio prowadziliśmy, o których oni prawdopodobnie
wiedzą?
Nie dotyczyły one żadnego konkretu, miały raczej charakter sporów religijnych. Pan jest
przecież liberalnie nastawionym człowiekiem, do tego ewangelikiem - nawet jeśli nie
praktykującym - dlatego Geisberger wydał się panu
14
natrętem ze swoimi poglądami zagorzałego katolika i po prostu chciał go pan trochę ostudzić
w jego zapędach. Ale odnoszę wrażenie, panie Wienand, że pan doskonale wie, o co chodzi i
że nie muszę pana pouczać, jak odpowiadać na tego rodzaju pytania.
A jakie jest drugie pytanie? - zapytał z zaciekawieniem Wienand.
Drugie brzmi: Czy wie pan - albo domyśla się - przez kogo ten duchowny został
aresztowany?
Teraz mógłbym powiedzieć, że wiem albo że przypuszczam, dlaczego tak się stało -
odpowiedział, mrugając żartobliwie Wienand. - Lecz sądzę, że nie chciałby pan nawet
usłyszeć, kogo lub co mam na myśli?
Absolutnie dobrze pan sądzi, panie Wienand - stwierdził zadowolony szef policji. - Jeśli
pana o to zapytają, z pewnością pan odpowie: - O niczym nie wiem, nie znam żadnych
nazwisk i żadne szczegóły tego, co was interesuje, nie są mi znane.
Dokładnie tak bym powiedział, panie Strassner.
Jest pan bardzo pojętnym uczniem, co mnie naturalnie cieszy - powiedział zadowolony
komendant policji.
Jak się ma takiego nauczyciela, panie Strassner...
Tak więc teraz trzecie pytanie, jeśli pan pozwoli. Czy wie pan, a może domyśla się,
gdzie znajduje się ten zaginiony Chrystus, który stał swego czasu przed kościołem w
Martinshausen?
Erich Wienand zareagował teraz z wielkim przejęciem.
To z pewnością jest pytanie, na które ksiądz Geisber-ger im nie odpowiedział. Tylko
dlaczego? Czy nie chciał -czy już nie mógł? Czy wynika z tego, że już nie żyje? Czy został
zakatowany dlatego, że wiedział, a nie chciał zdradzić? Za to, że im niczego nie powiedział?
Być może - ostrożnie potwierdził Strassner. - Należy przypuszczać, że tak było.
Erichowi Wienandowi mimo woli nasunęła się myśl, która zaprzątała teraz jego uwagę.
Gdyby Geisberger już nie
15
żył - co jest możliwe - wtedy już tylko on jeden znałby tajemnicę. Teraz tylko on wie, gdzie
się znajduje Chrystus. A zatem należy on tylko do niego.
- Sprawia pan wrażenie nagle czymś przejętego, panie Wienand - stwierdził komendant
policji, wyraźnie zaskoczony. - Może i dobrze, że tak się stało, lecz to nie daje panu żadnej
gwarancji, niech pan o tym pamięta. Nie znam tu bowiem nikogo, kto byłby bardziej
zagrożony od pana. Proszę to mieć stale na uwadze.
T
ego wieczoru tak zwana najbliższa rodzina Ericha Wie-nanda zgromadziła się w przestronnej
kuchni w Wel-penhof. Pani Elwira wydawała się czymś zaaferowana, młoda świeżo
upieczona para Warnhagenów, a więc Elfie i Horst-Heinz, próbowali ją jakoś ożywić.
Czekali na „głowę rodziny", czyli na Ericha - od dłuższego już czasu bezskutecznie.
Nie musieli się jednak w żadnym wypadku niepokoić. Zapobiegliwy Strassner uprzedził
bowiem telefonicznie panią Wienand o tym, że „pan Wienand czuje się dobrze i jest już w
drodze do domu, nieco się tylko spóźni".
Czekali więc na Wienanda, próbując nawzajem bawić się rozmową. Otworzyli butelkę
wina mozelskiego i zaczęli snuć plany na przyszłość. I jeśli Elwira zwracała się do swego
zięcia przez „ty", to wyłącznie dlatego, aby stworzyć miłą rodzinną atmosferę.
W pewnej chwili zapytała:
No i jak, moi kochani, po tym wszystkim, co się zdarzyło i jeszcze wydarzyć może,
wyobrażacie sobie przyszłość?
Ja tak samo, jak wyobraża to sobie Horst-Heinz -pośpiesznie zapewniła Elfie.
- A jak ty to widzisz, mój kochany zięciu?
Warnhagen zdawał się mieć bardzo konkretne plany, przy
czym zostały one już wcześniej ustalone przez niego i Elwirę, tylko Elfie nic o nich jeszcze
nie wiedziała.
16
W najbliższych dniach, być może już pojutrze, pojawią się tutaj Amerykanie. Oznaczać
to będzie dla nas wszystkich koniec wojny. Trzeba być na to odpowiednio przygotowanym.
Czy to może być w jakiś sposób niebezpieczne dla ciebie, Horscie-Heinzu? - chciała się
dowiedzieć zatroskana Elfie.
Niekoniecznie - próbował ją uspokoić. - W każdym razie nie zamierzam stąd uciekać
ani też przedwcześnie uznać się za jeńca wojennego, to znaczy poddać się im. Pozostanę
tutaj, zgodnie z moimi obowiązkami, by chronić was - najbliższych memu sercu ludzi, moją
żonę i wszystkich, którzy do jej rodziny należą.
Elfie entuzjastycznie wykrzyknęła:
Jak dobrze, gdyby tylko wszystko się udało! - Spojrzała przy tym na swoją matkę, która
potakująco skinęła głową.
Byłoby to cudowne dla nas - dla nas wszystkich. A także dla naszego Welpenhof.
Potrzebuje on z całą pewnością sił i środków, aby wszystko znowu doprowadzić do
dawnej świetności - zapewnił optymistycznie nastawiony Warnhagen. - W tej chwili jest tu
bardzo dużo do zrobienia i chemie się tym zajmę.
Musisz to koniecznie powiedzieć ojcu! - stwierdziła Elfie w swojej bezgranicznej
naiwności. - Na pewno się z tego ucieszy.
P
óźnym wieczorem tego dnia kapitan Abendrot, nowy, oficjalnie już zatwierdzony rejonowy
szef partii w Schoe-nau, postanowił zorganizować próbny alarm - w celu przeprowadzenia
ćwiczeń obronnych. Nie było to w żadnym wypadku wcześniej zaplanowane, raczej
przypadkowe, gdyż nudziło mu się.
Nie była to jeszcze pora na codzienne upijanie się, gdyż następowało to zwykle dopiero
koło północy - alkohol tra-
17
ktował bowiem jako dobry środek nasenny. I to równolegle z inną jeszcze czynnością -
typowo męską.
Biorąca w tym zazwyczaj udział panna Waltraut, jego osobista sekretarka, nie była dzisiaj
obecna. Twierdziła, że musi się wieczorem zająć swoją chorą matką; po czym wykąpawszy
się, mocno wyperfumowana wymknęła się z domu, co wzbudziło w nim pewne podejrzenia.
W tej sytuacji postanowił postawić na nogi tych, których jeszcze w jakiś sposób dało się w
tym mieście poderwać alarmem, a więc policję i ochotnicze wojsko. Ale rezultat był dość
żałosny. Zaledwie trzydziestu paru kilkunastoletnich chłopców i kilku starców zebrało się na
rynku po usłyszeniu alarmu. Osobiście spodziewał się, że w niecałą godzinę zbierze się co
najmniej dwa razy tyle mężczyzn...
Na widok tych młodych chłopców i starców, niewątpliwie żałośnie wyglądającej
„gwardii" obrońców ojczyzny i miasta Schoenau, za którą odpowiedzialny był sturmführer
SA, ten „świnia" - pomyślał - postanowił się na nim wyżyć.
Co ty sobie myślisz - człowieku?.' Czy nie zrozumiałeś mojego polecenia?
Zgromadziłeś tutaj ludzi ledwie trzymających się na nogach. Jeżeli to jest wszystko, co
potrafisz, to trzeba będzie ciebie jak najszybciej zdegradować!
Na to potrzeba trochę czasu - próbował bronić się zaatakowany, mrucząc przy tym
cicho, jak dobrze wytresowany pies.
Tym gównem niewiele tutaj zdziałamy, człowieku. Śmiechu warte! Ale taki numer u
mnie nie przejdzie, nie u mnie! Albo weźmiesz się wreszcie do roboty, albo dostaniesz ode
mnie kopa w dupę i to takiego, że się rozleci w kawałki. Zrozumiałeś?
Tak jest, panie kapitanie, panie rejonowy szefie partii -odpowiedział sturmführer , z
trudem hamując złość, przez którą przebijała jednak uniżoność.
Nagle jednak ten „groźny" rejonowy szef partii zrobił się potulny jak mysz. Na rynku
pojawiła się bowiem Waltraut, jego sekretarka. Uśmiechnęła się do niego i zaczęła mu
18
dawać jakieś znaki, jakby chciała go jak najprędzej zwabić do sypialni; na co zresztą z
utęsknieniem czekał. Nim jednak podążył za nią, jeszcze raz groźnie zawołał:
- Mazgaje, ustawcie się przynajmniej porządnie. To też
trzeba ćwiczyć - jeśli w ogóle z tego gówna coś ma być!
Rozumiecie?!
Sturmführer SA z wyraźną ulgą patrzył za oddalającym się kapitanem o szerokim zadzie.
Teraz on zajął się swoim oddziałem „obrońców ojczyzny" i zaczął na tej zbieraninie
wyładowywać wszystko to, co usłyszał przed chwilą pod swoim adresem.
- Czyście nie słyszeli, co do was powiedział rejonowy
szef partii? Jak was określił? Mazgaje, kupa fajtłap ledwie
trzymających się na nogach! Nic - tylko kupa śmierdzącego
gówna! Ale tak nie może być u mnie, chyba że chcecie, aby
rzeczywiście was wszystkich kopnąć w dupę?
Oczywiście - tego nie chcieli.
- A więc, będziemy tego rodzaju alarmy ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć - aż to
gówno przestanie śmierdzieć! Jasne?
Swoją rolę papugi opanował do perfekcji.
E
rich Wienand wreszcie pojawił się w kuchni - w tak zwanym rodzinnym gronie. Wyglądał na
odprężonego, ale nie na takiego, któremu jest wszystko jedno. Skinął wszystkim głową na
powitanie i przystąpił od razu do jedzenia.
Dopiero po chwili powiedział:
- Mam wrażenie, że czekaliście na mnie, może chcecie
mi coś ważnego przekazać - jakąś propozycję, praktyczną
radę, rozwiązanie organizacyjne? Ale proszę was, oszczędź
cie mi tego. Do tej pory moim zadaniem było wyłącznie
pisanie książek - wszystkimi innymi sprawami zawsze zaj
mowała się moja szanowna małżonka i znakomicie wywią
zywała się z tej roli.
19
Dziękuję, Erichu, za tak rzadki ostatnio komplement -powiedziała ucieszona Elwira.
Ale zasłużony, Elwiro! Każdy z nas miał zawsze swoje określone obowiązki do
wypełnienia. I niech tak nadal zostanie.
Wobec tego, Erichu, zostawiasz mi dalej wolną rękę we wszelkich sprawach
domowych, także organizacyjno-finan-sowych - czy tak?
Tak, mam pełne zaufanie do ciebie, twojej mądrości, pracowitości i uczciwości. Tak jak
zresztą zawsze dotąd.
Po tych słowach zapadło długie milczenie. Tylko wino, które wolno popijali, połyskiwało
czerwono w kieliszkach.
Przypominam sobie, Erichu - przerwała pierwsza ciszę Elwira - jaka zawsze panowała w
tym domu harmonia, szczególnie wieczorami, gdy czytałeś nam - mnie i Elfie -wybrane
fragmenty swoich książek.
Ach, co to były za cudowne wieczory, kochany tatusiu!
Słyszałem o nich, panie Wienand - zapewnił również Warnhagen z wyraźnym
szacunkiem. - Chciałbym też coś takiego kiedyś przeżyć. Ja także należę do wielbicieli pań-
skiej twórczości.
Erich Wienand nagle zbladł i wzrok jego pobiegł w kierunku wina, którym chętnie by się
teraz pokrzepił. Nie patrzył przy tym nikomu w oczy, jakby zapomniał, że w kuchni jest
jeszcze ktoś oprócz niego, Próbował opanować drżenie rąk, które znowu się pojawiło i
stawało się coraz silniejsze.
Wtedy doleciał go głos żony, wyrywając go jakby z odrętwienia:
Dziś po południu wertowałam jedną z twoich ulubionych książek Hiob jest wśród nas. -
I położyła mu ją na stole. Po chwili podsunęła ją jeszcze bliżej.
Wiem, że ją lubisz.
Lecz reakcja Ericha Wienanda była odwrotna do tej, której się spodziewała.
- Nie - powiedział jakimś nienaturalnym głosem.
20
- Nie! Ta nie. Czegoś takiego - nigdy więcej!
Wienand podniósł się, chwiejąc się lekko. Po chwili
dodał - już opanowanym głosem:
- Muszę was prosić o wybaczenie, ale również o zrozu
mienie. Proszę, nie żądajcie ode mnie w tej chwili żadnych
wyjaśnień.
To, co miałby w tej sprawie do powiedzenia, zachował dla siebie. Może dlatego, że i tak
nikt z obecnych nie zrozumiałby jego wyjaśnień i nikogo by one nie przekonały. Dotyczył
bowiem istoty jego najstraszniejszego upokorzenia. A wspomnienie tego byłoby dla niego
dodatkową męczarnią.
Miał w tej chwili tylko jedno pragnienie - chciał jak
najprędzej znów znaleźć się w swojej piwnicy. Zaszyć się
w niej. Po prostu zniknąć.
Życiorys Ericha
Wienanda
Część ósma
Gdy w 1914 roku rozpoczęła się wojna, którą potem nazwano pierwszą wojną światową,
miał dwadzieścia osiem lat. Wewnętrznie był bardzo niespokojny duchem, lecz na zewnątrz
sprawiał wrażenie zrównoważonego i bardzo uprzejmego człowieka.
Próbując to określić literacko, był jeszcze niezapisaną kartą. Gdy kończyły się tamte
wielkie bitwy, miał trzydzieści dwa lata. W tym okresie został odnotowany jako uczestnik
wojny. I to od jej pierwszego do ostatniego dnia.
Mimo to nigdy potem, w żadnej ze swoich książek, nie opisał jej piekła. W jego twórczości
nie zaistniał żaden żołnierz, żadne koszary, żadne wojenne wspomnienie. Pozornie milczał na
temat swoich przeżyć wojennych, potworności, których był świadkiem - ale tylko pozornie.
Nie odnaleziono też żadnej korespondencji z tego okresu, żadnego pamiętnika czy
dziennika, jakie zwykle prowadzi wielu pisarzy. Jedynie kilka kart pocztowych ze
stereotypowymi sformułowaniami, jak na przykład: „Kochana mamo, czuję się dobrze.
Jestem zdrowy i nie martw się o mnie". Również w kilku udzielonych później wywiadach
Konstanza Reibert odnalazła pewne echa przeżyć wojennych:
„Ten ogrom zniszczeń, zarówno w skali masowej, jak i pojedynczych przypadkach -
widoczny dla każdego gołym okiem -nie poddaje się łatwemu opisowi. Bo jak wyrazić «te-te-
te»
22
karabinu maszynowego, czy «ż-ż-ż» świszczących pocisków armatnich; jak oddać słowami
przedśmiertny krzyk konających - ludzi i koni, jak opisać fetor rozkładających się ciał, od
którego omal się nie udusiłem?
Może dałoby się to cierpienie ludzkie, które nas otacza, ująć w jakiś sposób - ale nie
byłoby to łatwe, tak jak nie byłoby łatwo opisać kroplę wody, w której zawarta jest cała
egzystencja, a więc także zniszczenie".
Tego rodzaju zdecydowany pogląd Ericha Wienanda tłumaczy postępowanie wielu jego
literackich postaci — oficerów, którzy zrzucili mundury, by oddać się życiu na łonie natury,
czy też żołnierzy, którzy „potem" chcieli żyć otoczeni jedynie zwierzętami i drzewami, także
owdowiałych żon bohaterów, które nie mogły przecież wiecznie żyć w żałobie, oddając się
jedynie wspomnieniom. Mimo to jego „literacki świat" nosił piętno wszystkiego. Mimo
wszystko, miał jednak dać ludziom nowe perspektywy!
Próbował przezzvyciężyć iv swoich książkach otaczający go świat czasu wojny, który nim
wstrząsnął i którego osobiście doświadczył. Te doświadczenia były następujące:
W 1914 roku Erich Wienand został wcielony do wojska — jako zwykły żołnierz. Nigdy
zresztą nie wyszedł poza stopień szeregowca. Był najpierw na tak zwanym froncie
wschodnim. Brał udział w zwycięskich bitwach pod dowództwem niejakiego Paula von
Hindenburga — na Śląsku, na Mazurach; potem przeniesiony na front zachodni przeżył
Verdun - piekło ognia huraganowego, gaz, stosy trupów.
W 1916 roku zachorował na tyfus — prawdopodobnie z wycieńczenia, głodu i zuszawicy.
Był bliski śmierci. Miał jednak szczęście. Przeżył prawdopodobnie dzięki nadzwyczajnej
opiece pewnej młodej lekarki w szpitalu polowym, do którego trafił — niejakiej Henrietty von
Webem. Czuł się potem zobowiązany wobec niej - tej, której zawdzięczał życie. W następnych
latach miało to wpływ na jego osobiste losy. Potwierdził to potem w jednej ze swych
wypowiedzi jego brat Hermann, stwierdzając:
— Gdy ten „mały", słabowity, niepozorny człowieczek uparł
się przy czymś, albo chciał czegoś dopiąć - wydawał się z „żelaza".
W każdym razie ta ciężka choroba ciągnęła się przez ponad rok. Oczywiście, został dzięki
temu zakwalifikowany jako niezdolny do służby liniowej. A po wyzdrowieniu został sanitariu-
szem w szpitalu dla ciężko rannych w Eberswalde koło Berlina. I tam z bliska zetknął się
bezpośrednio z całym okrucieństwem śmierci, która stała się tu codziennością: widział
ludzkie strzępy z oderwanymi kończynami, rozwalonymi brzuchami, zmasakrowanymi
twarzami. Nie oglądał przez dłuższy czas niczego prócz zakrwawionych ciał, ropiejących,
krzyczących, leżących we własnych odchodach; cuchnących, przeklinających i modlących się
- błagających o śmierć! Zetknął się więc oko w oko z „okruchami" nędznej, ludzkiej
egzystencji.
W 1917 roku w okresie Bożego Narodzenia zmarła jego matka - Elisabeth, na rękach
swojej matki Emmy. Wymiotowała krwią, wiła się w bólach, w końcu udusiła się własną
plwociną. A lekarz, który przyszedł dopiero po jakimś czasie, stwierdził:
- Przyczynę śmierci trudno jednoznacznie ustalić. Nasze
czasy pełne są nieznanych i niewytłumaczalnych chorób.
G
dy Erich Wienand znów znalazł się w swojej piwnicy, ukląkł w miejscu, gdzie ukryty był
jego Chrystus i zaczął go odkopywać. Teraz udawało mu się to już bez większych trudności.
Wcześniej kazał bowiem przemeblować swoje pomieszczenie według własnego projektu.
Tak więc teraz musiał jedynie odchylić dywan, by kilkoma ruchami wydobyć z ziemi
swoją ulubioną statuetkę. Czynił to z widocznym namaszczeniem, mówiąc przy tym
pieszczotliwie:
Nareszcie jesteś znowu, mój Boże! Teraz jesteś już tylko mój.
Co przez to rozumiesz? - zdawał się go pytać Chrystus łagodnym głosem.
24
Teraz tak, mój Boże, jak byśmy byli tylko sami na tym świecie. I ty jesteś tym, któremu
mogę wszystko powiedzieć - tak jak mojemu kochanemu Jacobowi Wernerowi, którego
chyba już nie ma.
Nie trać wiary, mój przyjacielu - zdawał mu się odpowiadać Chrystus.
Co prawda ja nie jestem z tego świata, ale ty musisz jeszcze na nim pożyć. Niemniej -
zgodnie z twoją wolą -należę teraz do ciebie. Co cię w tej chwili najbardziej dręczy, mój
przyjacielu?
Ty jeden z pewnością wiesz, mój Boże, powinieneś o tym wiedzieć, dlaczego przedtem
nie chciałem swojej rodzinie niczego przeczytać z żadnej mojej książki. Czegoś takiego po
prostu już nie potrafię. Teraz już nie. Zwłaszcza po tym, jak zostałem wystawiony na
pośmiewisko przez te hieny!
Jeśli chcesz, to opowiedz mi o tym.
Wienand zaczął więc opowiadać o tym swemu ukochanemu Bogu. Ufał mu - więc
opowiadał o najstraszniejszych przeżyciach, których doznał. To tak, jakby był na spotkaniu
autorskim - ostatnim już w życiu - i opowiadał swoim czytelnikom. Tak, jak to miało miejsce
kilka miesięcy temu, w prywatnym mieszkaniu komendanta obozu koncentracyjnego. Na
jego osobiste życzenie, które było rozkazem, a więc musiało być wykonane.
Była przy tym obecna żona komendanta, przeciętna istota - mająca w sobie mało
widocznych cech germańskich; również ich dwóch chłopców, mniej więcej w wieku dziesię-
ciu-dwunastu lat, nadmiernie spasionych i mało rozgarniętych. Oni to właśnie potraktowali to
spotkanie autorskie -w założeniu uroczyste - jako komiczne przedstawienie.
Podobnie obecny również adiutant komendanta. Wszyscy, nie wyłączając komendanta,
byli bardzo rozbawieni widokiem wybitnego pisarza w pasiaku i nie ukrywali tego.
- Ale czego, mój drogi, biedny przyjacielu, spodziewałeś
się po nich? - zdawał się pytać łagodnie uśmiechający się
25
spod korony cierniowej Chrystus. - Czy sądziłeś, że spotka cię z ich strony uznanie?
W każdym razie nie spodziewałem się aż tak straszliwego poniżenia. Oni stroili sobie
żarty ze mnie, z mojej twórczości, kompletnie ją ignorując.
No tak, mój drogi przyjacielu, zdaje się, że wiem, co cię boli. Nie tak widziałeś owoce
swojej pracy, chciałbyś być uznanym, lubianym i cenionym pisarzem. A tymczasem stałeś się
kimś niepożądanym na tym świecie, jak zresztą i ja. To nie jest z pewnością powód do dumy,
ale też nie należy tak od razu dramatyzować.
To, co było dla Wienanda najboleśniejszym efektem „spotkania autorskiego" u
komendanta obozu - jak to stwierdzono w późniejszych badaniach nad jego życiorysem - to
fakt, że uznano go za umysłowo chorego, niepoczytalnego, a więc niegroźnego dla Rzeszy.
Można było zatem pozbyć się go przy pierwszej nadarzającej się okazji.
9
N
astępny dzień, być może już ostatni „wielkoniemiecki" dzień w Schoenau i jego okolicach,
zapowiadał się prawdziwie wiosennie.
Liście brzóz niemal całkowicie się już rozwinęły; na zielonych łąkach kwitło tysiące
żółtozłotych, białych i liliowych kwiatów. Ptaki radośnie ćwierkały na polach. A w
Welpenhof, w ogrodzie, pasła się, żując świeżą trawę, wspaniała krowa Edda.
Prawdopodobnie po raz ostatni zostały rzucone kości podczas tej wojny. Prawie wszystkie
obozy koncentracyjne zostały już wyzwolone i tym samym skończyła się męczarnia ludzkich
szkieletów, przeznaczonych do zgładzenia. Zachodnim aliantom udało się szerokim frontem
dotrzeć niemal do środkowych Niemiec. Sowieci szczelnym pierścieniem otoczyli Berlin, a
tym samym Fiihrera, Kanclerza Rzeszy i Naczelnego Wodza Wehrmachtu w jednej osobie.
Wkrótce już miała tam zostać zatknięta czerwona flaga.
Goebbels otruje siebie i całą swoją rodzinę, by swemu Führer owi towarzyszyć do końca.
Także i Himmler przygotowywał się do samobójczej śmierci. Goering natomiast -marszałek
Rzeszy - gotów był się poddać. Również liczni generałowie i wysocy urzędnicy partyjni, a
wraz z nimi ministrowie i kierownicy urzędów centralnych nie widzieli już szansy
utrzymania „swoich" Niemiec. Lecz niewielu było konsekwentnych. A przecież oddanie
życia wraz z upad-
27
kiem Rzeszy byłoby zaszczytem! Niewielu, w każdym razie, bardzo niewielu pozostało
wiernych głoszonym przez lata hasłom: „Ojczyźnie należą się ofiary!", „Wierność aż do
śmierci!", „Niemcy ponad wszystko!". Te hasła jakby nie dotyczyły ich osobiście. Jeżeli
nawet w ogóle ktokolwiek z nich coś takiego wcześniej głosił.
A żołnierze wciąż ginęli. Wraz z nimi również cywile: wrogowie i przyjaciele. Ostatnie
już trupy leżały na krańcach dróg tej śmierdzącej wojny. To, że widziało się je również w
Schoenau i okolicy, było oczywiste.
Znaleziono na przykład ciało pewnego oficera piechoty, który się zastrzelił, aby uniknąć
hańby, gdyż za rozbój stanąć miał przed sądem wojennym. Ostatnie chwile z pewnością
osłodziła mu zawartość butelki, która - pusta - leżała obok ciała. Jakiś inny oficer, tym razem
przedstawiciel artylerii, został zastrzelony prawdopodobnie przez własnych ludzi, którzy w
tych ostatnich chwilach nie chcieli wykonywać jego „głupich" rozkazów. Lecz mimo to jego
ciało złożono z szacunkiem na pobliskim cmentarzu.
Dwóch ludzi wisiało na buku na skraju wsi Martinshau-sen. To dwaj dezerterzy, na
których wyrok dla przestrogi wykonano od ręki. Nie było już jednak tabliczki zwykle
umieszczanej na piersi, z napisem: „Za tchórzostwo przed wrogiem" albo: „Za
nieposłuszeństwo wobec Führera". Tym razem tego już nie robiono - tylko wieszano.
W tym chaosie ginęło także mnóstwo zwierząt. Najwięcej widywało się rozjechanych
kotów, wprasowanych niemal w asfalt przez ciężkie pojazdy wojskowe, taka gnijąca kupka
mięsa i kości, które rzadko ktoś przerzucał do przydrożn3'ch rowów.
Psy natomiast, których pełno szwendało się w poszukiwaniu jedzenia albo wlokło za
ludźmi w nadziei znalezienia nowego opiekuna, po prostu odstrzeliwano albo kopano i
dobijano kamieniami.
Umierały również konie. Duże kawałki ich mięsa, zwłaszcza z uda, natychmiast
wykrawano i przyrządzano z nich nie naj-
28
gorsze sznycle, smażone na maśle, z kawałeczkami cienko pokrojonego wędzonego boczku i
dużą ilością cebuli.
Był dzień powszedni, słodkawa dusząca woń rozkładających się ciał zaczęła wypełniać
również i te piękne podgórskie okolice. Docierała wszędzie - czuli ją żołnierze i ludność
cywilna. Jedni zaczęli uciekać, inni kryli się po różnych zakamarkach, nierzadko z ocalałym
cudem inwentarzem.
Tymczasem słońce świeciło nad Schoenau coraz silniej; natura sygnalizowała wiosnę,
jakiej dawno nie było; meteorolodzy w każdym razie nie zarejestrowali jeszcze takiej w tym
stuleciu.
J
uż we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego dnia ponownie pojawili się w
Schoenau obydwaj tajniacy z gestapo z Walheim, gdzie mieściła się teraz centrala okręgu.
Udali się bezpośrednio do komendanta policji Strassne-ra. Już od progu objawiali
niezadowolenie, mówiąc:
Tak, przyjacielu, nie będzie!
Co znowu? - zdziwił się Strassner.
Ty - odezwał się gestapowiec - olbrzym, niemal zasłaniając „malutkiego" - chcesz tu
być chyba dobrym wujkiem, co? Sam na pewno wykombinowałeś odpowiedzi na pytania, na
które miał odpowiedzieć Erich Wienand. A może udzielał ich pod twoje dyktando? Ale
wyobraź sobie, że naszych przełożonych w Monachium to nie zadowala.
Takie gówno miałoby ich zadowolić? - zaszczekał ten „mały".
Stul pysk - krzyknął na niego ostro „olbrzym".
Informujemy cię, że dostaliśmy nowe polecenie, które chcemy wykonać przy twojej
pomocy, rozumiesz?
Co, nadal może chcecie aresztować tego Wienanda? -zapytał podchwytliwie Strassner.
A po co byśmy tu przyjeżdżali - odszczeknął „mały".
Prowadź nas więc do niego - zażądał „olbrzym" nieco już uprzejmiejszym tonem.
29
kiem Rzeszy byłoby zaszczytem! Niewielu, w każdym razie, bardzo niewielu pozostało
wiernych głoszonym przez lata hasłom: „Ojczyźnie należą się ofiary!", „Wierność aż do
śmierci!", „Niemcy ponad wszystko!". Te hasła jakby nie dotyczyły ich osobiście. Jeżeli
nawet w ogóle ktokolwiek z nich coś takiego wcześniej głosił.
A żołnierze wciąż ginęli. Wraz z nimi również cywile: wrogowie i przyjaciele. Ostatnie
już trupy leżały na krańcach dróg tej śmierdzącej wojny. To, że widziało się je również w
Schoenau i okolicy, było oczywiste.
Znaleziono na przykład ciało pewnego oficera piechoty, który się zastrzelił, aby uniknąć
hańby, gdyż za rozbój stanąć miał przed sądem wojennym. Ostatnie chwile z pewnością
osłodziła mu zawartość butelki, która - pusta - leżała obok ciała. Jakiś inny oficer, tym razem
przedstawiciel artylerii, został zastrzelony prawdopodobnie przez własnych ludzi, którzy w
tych ostatnich chwilach nie chcieli wykonywać jego „głupich" rozkazów. Lecz mimo to jego
ciało złożono z szacunkiem na pobliskim cmentarzu.
Dwóch ludzi wisiało na buku na skraju wsi Martinshau-sen. To dwaj dezerterzy, na
których wyrok dla przestrogi wykonano od ręki. Nie było już jednak tabliczki zwykle
umieszczanej na piersi, z napisem: „Za tchórzostwo przed wrogiem" albo: „Za
nieposłuszeństwo wobec Führer a". Tym razem tego już nie robiono - tylko wieszano.
W tym chaosie ginęło także mnóstwo zwierząt. Najwięcej widywało się rozjechanych
kotów, wprasowanych niemal w asfalt przez ciężkie pojazdy wojskowe, taka gnijąca kupka
mięsa i kości, które rzadko ktoś przerzucał do przydrożnych rowów.
Psy natomiast, których pełno szwendało się w poszukiwaniu jedzenia albo wlokło za
ludźmi w nadziei znalezienia nowego opiekuna, po prostu odstrzeliwano albo kopano i
dobijano kamieniami.
Umierały również konie. Duże kawałki ich mięsa, zwłaszcza z uda, natychmiast
wykrawano i przyrządzano z nich nie naj-
28
gorsze sznycle, smażone na maśle, z kawałeczkami cienko pokrojonego wędzonego boczku i
dużą ilością cebuli.
Był dzień powszedni, słodkawa dusząca woń rozkładających się ciał zaczęła wypełniać
również i te piękne podgórskie okolice. Docierała wszędzie - czuli ją żołnierze i ludność
cywilna. Jedni zaczęli uciekać, inni kryli się po różnych zakamarkach, nierzadko z ocalałym
cudem inwentarzem.
Tymczasem słońce świeciło nad Schoenau coraz silniej; natura sygnalizowała wiosnę,
jakiej dawno nie było; meteorolodzy w każdym razie nie zarejestrowali jeszcze takiej w tym
stuleciu.
J
uż we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego dnia ponownie pojawili się w
Schoenau obydwaj tajniacy z gestapo z Walheim, gdzie mieściła się teraz centrala okręgu.
Udali się bezpośrednio do komendanta policji Strassnera. Już od progu objawiali
niezadowolenie, mówiąc:
Tak, przyjacielu, nie będzie!
Co znowu? - zdziwił się Strassner.
Ty - odezwał się gestapowiec - olbrzym, niemal zasłaniając „malutkiego" - chcesz tu
być chyba dobrym wujkiem, co? Sam na pewno wykombinowałeś odpowiedzi na pytania, na
które miał odpowiedzieć Erich Wienand. A może udzielał ich pod twoje dyktando? Ale
wyobraź sobie, że naszych przełożonych w Monachium to nie zadowala.
Takie gówno miałoby ich zadowolić? - zaszczekał ten „mały".
Stul pysk - krzyknął na niego ostro „olbrzym".
Informujemy cię, że dostaliśmy nowe polecenie, które chcemy wykonać przy twojej
pomocy, rozumiesz?
Co, nadal może chcecie aresztować tego Wienanda? -zapytał podchwytliwie Strassner.
A po co byśmy tu przyjeżdżali - odszczeknął „mały".
Prowadź nas więc do niego - zażądał „olbrzym" nieco już uprzejmiejszym tonem.
29
Chętnie bym z wami poszedł, choćby w ramach koleżeńskiej przysługi, ale nie mogę
niestety, przyjaciele - powiedział spokojnie Strassner, rozkładając ręce, najwyraźniej chcą
zyskać na czasie. - Nie mam już do tego żadnego prawa - już nie.
A kto?
Obecny, niedawno zatwierdzony, nowy rejonowy szef partii, niejaki kapitan Abendrot.
On podejmuje tutaj osobiście wszystkie decyzje personalne, zastrzegł to sobie. Nie wolno mi
więc tego polecenia ominąć.
Oni jednak nie pojechali do Abendrota, jak się tego spodziewał Strassner, tylko
zadzwonili do niego. Zgłosił się dyżurny, podając swoje nazwisko, stopień i stanowisko.
I jeżeli nawet Abendrot czuł się w tym momencie bardzo zmęczony po wyczerpującej
nocy ze swoją energiczną sekretarką, to jednak natychmiast odebrał telefon - zgłaszając się
rześkim głosem.
Czy macie w związku z tym jakiś problem? - zapytał nieco zdziwiony. - Jeśli chcecie
wziąć na warsztat tego Wienanda, to dlaczego tego nie robicie? Tym bardziej że dla mnie jest
to bujający w obłokach dupek.
Panie Abendrot, stojący tu obok nas Strassner był zdania, że w tej sprawie niezbędna
jest pańska decyzja.
Tak? Rzeczywiście był tego zdania? Wobec tego porządny z niego facet! Ale co ja mam
tu jeszcze do gadania, jeżeli kierownictwo okręgu już zdecydowało w tej sprawie. Zresztą jest
to całkowicie po mojej myśli. Jeśli o mnie chodzi, to zabierajcie stąd tego kretyna. Od dawna
tutaj sabotuje.
Następnie poprosił do telefonu Strassnera i zarządził:
- Proszę dać wolną rękę naszym przyjaciołom z gestapo.
I natychmiast udać się z nimi do Welpenhof. Pan osobiście,
zrozumiano? Proszę wziąć jeszcze jakiegoś policjanta do
pomocy. I bez gadania, Strassner - tylko do roboty!
W ten sposób Strassner nie miał żadnej możliwości wcześniejszego powiadomienia
Wienanda. Ani osobiście, co
30
chciał zrobić przez telefon, ani przez umyślnego posłańca. Odjechali pospiesznie
samochodem gestapo w kierunku Welpenhof. Unosił się za nimi tuman kurzu. Silnik
pracował na pełnych obrotach.
Gdy dojechali, wyskoczyli błyskawicznie z samochodu i pobiegli w kierunku domu.
Towarzyszący Strassnerowi policjant został na czatach przed wejściem. Strassner wołał
głośno do gestapowców:
- Jego pokój znajduje się na pierwszym piętrze!
Popędzili więc na górę, tupiąc po schodach jak stado
osłów - mocno pchnęli drzwi! W pokoju ujrzeli jednak tyl
ko kobietę, Elwirę, żonę Wienanda. Spojrzała z wyrzutem
na napastników, opanowując zaskoczenie. Strassner stoją
cy za gestapowcami dawał jej przyjazne znaki, które ją
uspokoiły.
Gdzie on jest? - zapytali.
Kto?
Erich Wienand!
Jak widzicie, tu go nie ma.
A gdzie jest?
- Możliwe, że w swojej piwnicy - pospieszył z odpowie-
dzią Strassner.
Zbiegli natychmiast z łoskotem na dół, przeskakując po dwa stopnie na raz - aż znaleźli
się w piwnicy. Ale i tam go nie było. Przy czym Strassner z zadowoleniem zauważył, że
jedno z dwu okien było szeroko otwarte. Przez nie Wienand prawdopodobnie zdążył przed
chwilą uciec. Tak jak było zaplanowane.
- Chyba jak zwykle - powiedział uspokajająco komen
dant policji - musi być na swoim ulubionym spacerze.
Ciągle go nosi gdzieś po okolicy. Ale jeden diabeł wie, gdzie
go szukać.
Tym samym akcja została przerwana. Jej aktorzy udali się z powrotem do Schoenau, tym
razem do rejonowego szefa partii, kapitana Abendrota, by zdać mu relację. Zaczęli od
stwierdzenia:
31
Nasz ptaszek gdzieś wyfrunął!
Świństwo! - zawołał zdenerwowany tym Abendrot.
Tego sukinsyna trzeba natychmiast odszukać, aresztować i przekazać gestapo. Czynię
pana osobiście odpowiedzialnym za to, Strassner. Niech pan natychmiast użyje wszystkich
możliwych środków, postawi na nogi policję, a także - jeśli trzeba - straż obywatelską. Niech
pan każe przeczesać dokładnie cały teren. Tego zdrajcę musimy dostać!
Tak jest - powiedział Strassner.
Odmeldował się i ogłosił natychmiast alarm zarówno dla policji, jak i straży
obywatelskiej.
- Akcja specjalna i pilna - zarządził, co nawet zabrzmia
ło przekonywająco. Gdy wszyscy się zebrali, Strassner skie
rował „poszukiwaczy" na północ od Schoenau, gdzie Wie-
nanda z całą pewnością nie było - był o tym przekonany.
Tymczasem rejonowy szef partii zaproponował obydwu tajniakom z gestapo mały
poczęstunek. Nie trzeba ich było dwa razy prosić. Podczas tej „uczty" nawiązała się rozmo-
wa. Najpierw o sytuacji ogólnej, potem o tym, co najbardziej interesowało Abendrota - o
rejonie. Zdaniem gestapowców - dysponujących różnymi tajnymi informacjami -szczególnie
w tym „rejonie" sytuacja była niejasna i wielce złożona. Przekazywano to oczywiście
Abendrotowi w największym zaufaniu. Głośno zastrzegali się, że ich to w końcu nie
interesuje...
Należymy do tych, którzy jedynie wykonują rozkazy, każdy rozkaz, który otrzymujemy.
Tacy już przynajmniej my dwaj jesteśmy - stwierdzili.
A więc są inni? - zapytał Abendrot z zaciekawieniem, unosząc brwi. - Chcieliście przez
to powiedzieć, że są teraz i tacy, którzy nie reagują na rozkazy? Czy także w naszych kręgach
partyjnych? Co?
Ja nic nie powiedziałem, panie kapitanie - natychmiast stwierdził gestapowiec-olbrzym,
dodając jednak: - niektórzy mają już pełne portki ze strachu, a wielu po prostu już
32
gdzieś zwiało - i to nawet z najwyższych stołków. Tchórze, zwyczajni tchórze.
Czy to możliwe?
Widocznie możliwe. A ci, którzy już dostali się w ręce wrogów, nie tylko podkulili
ogon pod siebie, ale udają jeszcze głupich! O niczym nie wiedzieli! Na wszystko mają jakieś
wytłumaczenie. Baranki.
Stwierdzenia te wprawiły Abendrota w nastrój zamyślenia.
P
orucznik Franz-Jochen Rabę wyobrażał sobie swoją misję, o której słuszności był
przekonany, jako znacznie trudniejszą, delikatniejszą i bardziej ryzykowną. W końcu taka
jest wojna - pełna katastrofalnych komplikacji. Tym razem jednak tak nie było. Przyjechał do
Amerykanów z przypiętą do swojego samochodu białą flagą i taką samą opaską na ramieniu.
Zauważył, że przypatrywali mu się z niezwykłą ciekawością. Byli oddaleni od szkoły
artylerii, a więc i Schoenau, zaledwie o niecałą godzinę. Tak zwana linia frontu wiła się teraz
przez okolicę jak wąż.
Amerykanie zdziwieni byli jego dobrą znajomością języka angielskiego, to nic, że nie
amerykańskiego. Nauczył się go na kursie nad jeziorem Chiem, gdzie był prymusem. Języki
traktował zawsze jako największą inwestycję swego życia.
Został najpierw przyjęty z niezwykłą uprzejmością przez pewnego podporucznika. Ten
zaproponował mu łyk whisky z piersiówki i papierosa; obydwie rzeczy zostały przyjęte z
wdzięcznością. Dopiero potem amerykański oficer zaprowadził niemieckiego
parlamentariusza do pewnego majora, siedzącego w swoim jeepie z nogami opartymi o
przednią szybę.
Ten, nie zmieniając pozycji, powiedział:
- Jestem major Carter. A pan kim jest? Z jakiej formacji? W jakim celu tutaj?
33
Rabę przedstawił się, podał swoje nazwisko, stopień, funkcję, a potem skąd przybył.
Wtedy major wyciągnął do niego rękę, a następnie sięgnął po mapę - szukając wymienionej
miejscowości. Teraz znów spojrzał na Rabego i rzekł:
- No, to może być nawet interesujące.
Potem wyskoczył energicznie z jeepa i gdzieś się oddalił, zostawiając zaskoczonego
Rabego bez słowa, tam gdzie stał, skinąwszy jedynie głową w jego kierunku. Major Carter
podszedł do jakiegoś pojazdu, w którym prawdopodobnie znajdowała się radiostacja albo
radiotelefon. Mniej więcej po czterech, pięciu minutach wrócił do Rabego.
Zmierzył go dokładnie od stóp do głowy i oświadczył:
Pańska propozycja budzi pewne zainteresowanie. Niech pan zostawi tu swój samochód i
kierowcę i proszę jechać ze mną.
Czy mogę spytać, panie majorze... - zaczął Rabę tą swoją poprawną szkolną
angielszczyzną.
Żadnych pytań, proszę, przynajmniej w tej chwili! Ale niech się pan nie denerwuje,
może pan nam zaufać.
Wsiedli do jeepa majora, on za kierownicą, niemiecki parlamentariusz obok niego.
Odjechali w ogromnym tempie, w kierunku północnym, mijając po drodze amerykańskie
wojska, rozbite pojazdy wehrmachtowskie i palące się domy. W wielu miejscach w rowach
siedzieli żołnierze niemieccy, którzy właśnie stali się jeńcami wojennymi.
Nadzór nad nimi, co zauważył Rabę, nie był specjalnie ostry. Jeden Amerykanin z
pistoletem maszynowym wystarczał na trzydziestu, czterdziestu żołnierzy. Ci patrzyli przed
siebie dość obojętnym wzrokiem, widać nie byli specjalnie zmartwieni swoją sytuacją,
prawdopodobnie nawet zadowoleni z tego, że mają już to wszystko za sobą. Nie reagowali
więc nawet, gdy niemiecki porucznik przejeżdżał obok nich w towarzystwie amerykańskiego
majora.
Po krótkiej jeździe przez ten wojenny krajobraz, który jeszcze kilka dni temu stanowił
front, a więc przebyciu
34
około dziesięciu kilometrów, dotarli do jakiegoś starego zamczyska. Na dziedzińcu stało
sporo różnego rodzaju pojazdów wojskowych i nowoczesnego sprzętu. „Jeszcze jedna
demonstracja przewagi technicznej" - pomyślał Rabę.
- Tam - objaśnił mu major, wskazując na budynek -
jest pan oczekiwany. Prawdopodobnie przyjmie pana o-
sobiście generał Palmer. Niech pan uważa - radził major-
generał - nie jest specjalnie przyjaźnie nastawiony do
Niemców.
Rabę, chcąc sprawić dobre wrażenie na generale, obciągał swój mundur. Był smukłym,
energicznym mężczyzną, o ogorzałej twarzy kowboja, w każdym razie jego wygląd budził
sympatię, nie był żadnym buldogowatym ponurakiem. W końcu właśnie jego wysłano z
misją specjalną.
Generał Palmer - z dwiema gwiazdkami na kołnierzyku - stał w holu przy dużym stole,
na którym rozłożonych było sporo map i mały stosik prawdopodobnie planów „ge-
neralskich" oraz przyrządy kreślarskie.
- Niech pan podejdzie! - zawołał do wchodzącego ofice
ra niemieckiego, proszę stanąć obok mnie i spojrzeć na to.
Rabę ujrzał na stole mapy z zaznaczonymi kierunkami natarcia, niektóre fragmenty
zostały nawet powiększone. Obok leżały też zdjęcia lotnicze o dużej dokładności. Rabę
spostrzegł przy tym ze zdziwieniem, że dotyczyły przeważnie Schoenau i jego okolic.
Macie bardzo dokładne rozpoznanie! - stwierdził rzeczowo, zwracając się do generała.
To są budynki szkoły artylerii przeciwlotniczej w Schoenau, z której przybywam -
powiedział, pokazując przy tym palcem północne zabudowania i baraki.
I jak to tam teraz wygląda?
Kompletnie przepełniona - około czterech tysięcy ludzi. Ale nie najlepiej uzbrojonych.
Brakuje amunicji, ciężkiego sprzętu, a także broni. Jesteśmy gotowi poddać się w nadziei...
- Na nasze przyzwoite zachowanie możecie w każdym
35
razie liczyć, Rabę. Na pewno nie da się naszych akcji porównać z waszymi nazistowskimi
metodami. Lecz niech mi pan bliżej objaśni stanowiska obrony Schoenau. Porucznik zaczął
więc informować o Schoenau.
Miasto w zasadzie jest łatwe do obrony. Z trzech stron okolone jest sztucznym
jeziorem; posiada ponadto stare, średniowieczne mury obronne i dwie bramy wjazdowe.
Czy to ma być ostrzeżenie, Rabę?
Nie, tylko wskazówka, generale. Zawiązało się tam coś w rodzaju ochotniczego wojska,
w każdym razie powstało kilka grup obrońców miasta - co jednak nie jest większym
problemem, gdyż te grupy dowodzone są przez naszych ludzi, a ci zobowiązali się w każdej
chwili poddać się naszej woli. Tak że nie jest problemem rozwiązanie tych grup.
Generał Palmer kiwał głową, jakby coś rozważał.
Jeszcze jakieś ewentualne przeszkody, Rabę?
To byłoby raczej już wszystko, generale. Tym bardziej że wszystkie inne
zorganizowane siły zostały przesunięte nieco dalej na południe.
Jak daleko na południe?
Co najmniej dziesięć, może nawet piętnaście kilometrów - o ile mi wiadomo.
Budowano tam nowe umocnienia, zgromadzono setki czołgów i całą pozostającą jeszcze do
dyspozycji artylerię. Tak że Schoenau wraz z okolicami mogłoby w każdej chwili zostać
poddane i oczyszczone.
Nawet natychmiast?
Nawet natychmiast, generale!
To znaczy gwarantuje pan, że jeśli okrążymy dziś w nocy Schoenau, nikt nam w tym
nie przeszkodzi?
Gwarantuję, generale - potwierdził.
Wobec tego przyjmuję, mister Rabę, pańską propozycję, obowiązującą oczywiście
obydwie strony. Może pan zatem wracać do Schoenau, ale wcześniej major Carter przydzieli
panu trochę prowiantu.
Major, stojący z tyłu, skinął potakująco.
Generał Palmer, który niebawem miał otrzymać trzecią
36
gwiazdkę, co stało się bezpośrednio po zdobyciu Schoenau - zwrócił się jeszcze do
niemieckiego parlamentariusza:
Wobec tego, mister Rabę, tej nocy zaatakujemy miasto, a pan może stać się bohaterem
tej akcji - jeśli uda się panu wywiązać ze wszystkich zobowiązań; oczywiście będziemy
wtedy o tym pamiętać.
Postaram się, panie generale! - obiecał prawie uroczystym, a na pewno
uszczęśliwionym głosem.
No dobrze. Niech pan zatem uwzględni w swoich poczynaniach następujący plan moich
działań. Mógłbym oczywiście najpierw zostawić Schoenau z boku, aby potem uderzyć z
południa - z kierunku Martinshausen. Ale skoro pan już przyjechał...
Wszystko jasne, panie generale! Z całą pewnością odpowiednio przygotuję swoich
ludzi.
Wobec tego - oświadczył Palmer - z grubsza wszystko uzgodniliśmy. Pozostaje jeszcze
kilka szczegółów. Czy wie pan może, kto to jest Erich Wienand?
Niestety, nie wiem, generale. - Rabę zareagował ze zdziwieniem. - Nie słyszałem nigdy
tego nazwiska. Czy to ktoś ważny?
Na to wygląda -- powiedział po namyśle Palmer. -Niech pan zwróci uwagę na tego
kogoś - radzę panu. Ale przy okazji jeszcze na kogoś innego - kapitana Singera. To, że się
spotkacie przy „wyzwalaniu" Schoenau, jest wielce prawdopodobne. I proszę wtedy
absolutnie podporządkować się jego poleceniom, tak jakbym to ja je panu wydawał
osobiście.
Przyjąłem do wykonania, panie generale. A więc Wienand i Singer! Zapamiętam sobie
te nazwiska.
A poza tym proszę być w ścisłym kontakcie z majorem Carterem, którego pan już
poznał. On bowiem będzie dowodził operacją w Schoenau.
Tak jest, panie generale.
Życzę panu wobec tego bezpiecznego powrotu do swoich kolegów, mister Rabę; no i do
zobaczenia, mam
37
nadzieję, że w dobrym zdrowiu i że uda się panu wszystko właściwie zorganizować.
Tego samego dnia Erich Wienand, uciekając przed ge- stapowcami do ogrodu przez okno w
piwnicy, przez moment zatrzymał się przy swojej ulubionej krowie Eddzie, by ją pogłaskać.
Edda z radości próbowała polizać go po twarzy.
Potem dopiero, najszybciej jak mógł, pobiegł dalej. Najpierw - mimo ostrzeżenia
Strassnera, w kierunku bagna, znajdującego się za jego południową łąką, przed brzozowym
laskiem. Te bagna dziwnie go przyciągały, jak jakiś tajemniczy magnes. Tam zatrzymał się i
zaczął wpatrywać się w wodę stojącą między kępkami traw. To, co zobaczył w lustrze grzę-
zawiska, było wizerunkiem przedwcześnie postarzałego mężczyzny, kompletnie siwego,
pomarszczonego, ze zgarbionymi plecami, zmęczonymi oczyma. To był on. Przestraszył się
własnego widoku. Czyżby już był blisko końca?
Próbował otrząsnąć się z odrętwienia, które go ogarnęło. Oddalić od siebie obraz, który
zobaczył. Postanowił nie patrzeć już w wodę. Wtedy spostrzegł ową cudowną, niezwykłą,
młodą dziewczynę, która od kilku dni zdawała się towarzyszyć mu w każdej trudnej chwili; a
może prześladowała go?
Mimo to poszedł w jej kierunku, zdecydowany w końcu wyjaśnić, kim jest ta
prześladująca go zjawa. Ona tymczasem zatrzymała się w miejscu, w którym ją zobaczył. W
każdym razie nie uciekała przed nim.
Wydawało mu się, że już kiedyś we wczesnej młodości widział tę twarz o lekko
zaróżowionej cerze, bladoniebie-skich oczach, okoloną gęstymi złotawo połyskującymi wło-
sami. Jej kształty, otulone w luźno zwisającą szatę, trudne były do określenia.
- Czy mogę zapytać, moja panno, co mógłbym dla pani zrobić? - zwrócił się do niej.
38
Ukłoniła mu się z szacunkiem, starając się nie narzucać!
Czy pan nazywa się Wienand? To znaczy, czy pan jest tym pisarzem?
Tak, to ja - potwierdził zaskoczony i zarazem mile połechtany. - Ale czy jestem
pisarzem, moje drogie dziecko, tego nie wiem. Próbowałem, co prawda, napisać kilka ksią-
żek, ale nic poza tym. A pani, kim pani jest?
Ja nazywam się Reibert, Konstanza Reibert - odpowiedziała mu z niezwykle miłym
uśmiechem. Znam wszystkie pana książki. I próbuję teraz poznać pana osobiście. Studiuję
filologię, głównie literaturę współczesną i chciałabym napisać pracę doktorską o panu i
pańskiej twórczości. Bardzo mnie to interesuje.
Erich Wienand poczuł się, chyba po raz pierwszy, naprawdę doceniony. Niemniej nauczył
się spoglądać bardzo krytycznie na własną twórczość, jakby nie ufając samemu sobie.
To moje pisarstwo, panno Reibert, jest w naszych czasach bardzo kwestionowane.
Ale tak przecież nie będzie wiecznie - stwierdziła Konstanza z niezwykłą powagą. -
Jeszcze tylko parę dni, a może nawet już tylko godzin - i znów nadejdzie pana czas. Jestem
tego absolutnie pewna.
Pani jest wspaniała, panno Reibert - odpowiedział z sympatią. - Jednak w porównaniu
ze mną jest pani jeszcze dzieckiem. Czy nie przeszkadza pani, że dzielą nas prawie dwie
generacje?
Panie Wienand - powiedziała zdecydowanie - jestem przekonana o pańskiej genialności.
Należy pan bezsprzecznie do grona największych. Bardzo dokładnie przestudiowałam
wszystkie pańskie dzieła i potrafię to panu udowodnić. Dla mnie pan, obok Norwega Knuta
Hamsuna i Amerykanina Johna Steinbecka, należy do największych pisarzy naszych czasów.
Tylko powoli, powoli, moje drogie dziecko! - próbował się łagodnie bronić Wienand. -
Cieszy mnie naturalnie
39
pani wysoka ocena, ale nie mogę jej przyjąć. Podziwiam Hamsuna i uwielbiam Steinbecka,
ale równać się z nimi nie ośmieliłbym się nigdy.
- Jest pan i zawsze był człowiekiem skromnym, ale zbyt
skromnym w ocenie własnej twórczości, panie Wienand.
Może dlatego, iż głównym przesłaniem, naczelną ideą pań
skiej twórczości jest zachowanie skromności wobec samej
istoty życia i wszechświata, który nas otacza. Nikt, tak jak
pan, nie potrafił przedstawić piękna ludzkiej natury, taje
mnicy życia człowieka i jednocześnie wszystkiego, co go
otacza: drzew, kwiatów i zwierząt. Nikt też, jak pan, nie
potrafił tak opisać cierpienia prześladowanych. Będę próbo
wała innym zwrócić na to uwagę i mam nadzieję, że mi pan
na to pozwoli? Proszę o to.
Wienand odpowiedział zjawisku, które od kilku dni chodziło za nim jak cień, tymi
słowami:
Niech pani sobie za wiele nie obiecuje po spotkaniach ze mną, z moją twórczością,
panno Reibert. Jestem tylko skromnym przekazicielem idei i uczuć, które od wieków trapią
ludzi. Próbuję je jedynie zapisać w swoich książkach, nie interpretując, moja piękna
Konstanzo. Niczego więcej pani nie znajdzie w moich książkach.
Niczego też więcej nie pragnę, panie Wienand! - zapewniła go z ogromnym zapałem. -
Będę szczęśliwa i wdzięczna, jeśli będę mogła tylko to odnotowywać. Umożliwi mi to pan?
Bardzo o to pana, w każdym razie proszę.
Z
araz po rozmowie z niemieckim porucznikiem Rabem i po odprawie sztabowej generał
Palmer kazał wezwać do siebie kapitana Singera. Gdy tylko się zjawił, przekazał mu - ku
jego zadowoleniu:
- Dzięki pana usilnym staraniom, mój drogi, postanowi
łem podjąć sprawę tego Wienanda. W każdym razie stworzę
panu okazję, aby mógł pan osobiście wziąć udział w jego
wyzwoleniu.
40
Kiedy, generale?
Jeszcze dzisiejszej nocy - jeśli wszystko oczywiście przebiegnie zgodnie z moim
planem. Proszę utworzyć małą grupę specjalną, otrzyma pan wszelkie niezbędne pełno-
mocnictwa, tak jak pan sobie tego życzył. Cała operacja odbędzie się pod dowództwem
Cartera, który otrzymał już rozkaz zajęcia Schoenau, a przedtem jeszcze oswobodzenia
Welpenhof.
Czy mogę zabrać ze sobą Jacoba Wernera?
Jeśli uważa pan to za konieczne, to nawet i jego.
Dziękuję, panie generale, za to zadanie. Jakie nadzieje wiąże pan, panie generale, z jego
wykonaniem?
Nadzieje? Nich pan, kapitanie, zadba o to, aby Wie-nand z tej operacji wyszedł
możliwie bez szwanku, czego pan sobie zresztą życzył; niech go pan zabezpieczy, że tak
powiem, dla naszych celów. Będziemy w tej sprawie potem w ścisłym kontakcie. Ale na razie
niech mnie pan informuje przez radio o każdej fazie operacji. Chciałbym, prawdę mówiąc,
być potem osobiście w Welpenhof i przywitać się z tym Wienandem. Niech pan zadba o to -
we właściwy sposób.
G
dzie pani teraz przebywa, panno Reibert? - chciał się koniecznie dowiedzieć Erich Wienand
od swojej „zjawy".
Konstanza towarzyszyła mu teraz w dalszej wędrówce po okolicy. I było tak, jak gdyby
nigdy nie czuła żadnego lęku przed jego osobą, a od początku wiernie towarzyszyła mu w
jego drodze życiowej.
- Musiałam ostatnio przerwać studia na uniwersytecie
monachijskim, gdyż kilka tygodni temu wcielono do armii
lub oddziałów obronnych wszystkich profesorów, wy
kładowców i studentów. Dosłownie każdego mężczyznę.
A nas, kobiety, zmuszono do pracy w fabrykach produkują
cych na potrzeby wojny, głównie amunicję. Kilka z nas
uciekło stamtąd. Ja tutaj - do pana.
41
Proszę sobie jednak za dużo nie obiecywać. Teraz szczególnie niewiele mogę dla pani
zrobić. Proszę mi powiedzieć, gdzie i u kogo pani teraz mieszka?
Próbuję tu jakoś się przebić, co nie jest oczywiście łatwe. Ludzie za nocleg żądają teraz
ogromnie dużych pieniędzy albo chleba i masła.
Okropne! - stwierdził szczerze zatroskany Wienand.
Ale, jak pan widzi, jakoś sobie radzę - dodała Kon-stanza z dumą. - Próbuję w każdym
razie realizować swoje plany. Dobrze, że mogę być blisko pana, a to dla mnie najważniejsze.
Dla kogoś takiego jak pani - powiedział Erich Wienand - jest to jednak trudna sytuacja.
Jeśli pani pozwoli, Konstanzo, to mam pewną propozycję - może pani przypadnie do gustu.
Każdą pańską propozycję, panie Wienand, przyjmę z wdzięcznością. A zatem co pan
proponuje?
Jak pani z pewnością wie, posiadam tutaj dom. I to wcale nie taki mały, ale teraz jest,
niestety, pełen gości. Mimo to sądzę, że miejsce dla pani się znajdzie. Może bez
szczególnych wygód, ale za to pozbędzie się pani tych kłopotów, które pani ma obecnie. Czy
panią to ewentualnie interesuje, Konstanzo?
Panie Wienand, nigdy nie odważyłabym się sama pana o to prosić - zapewniła go z
widoczną radością. - Pan nawet sobie nie wyobraża, jak wdzięczna jestem panu za tę
propozycję. I chętnie to panu udowodnię.
W
późnych godzinach popołudniowych tego dnia szef policji Strassner postanowił odszukać
rejonowego szefa partii w Schoenau. Nie tylko po to, aby mu zdać sprawozdanie z przebiegu
dnia, ale przede wszystkim, by zorientować się w jego reakcjach i poglądzie na aktualną
sytuację. Abendrot w końcu uchodził tutaj wciąż jeszcze za oficjalnego przedstawiciela
partii.
42
Okazało się jednak, że Abendrota nigdzie nie było. W jego biurze dyżurował jedynie
wystraszony, przypominający szarą mysz kierownik działu organizacyjnego. Z twarzą wy-
raźnie zmartwioną, choć dalej udawał ważniaka.
Oznajmił Strassnerowi stanowczym tonem:
- Nasz szef partii udał się pilnie na tajną naradę kierow
nictwa - tak mi przynajmniej oświadczył. Przy tym był
zdania, że załatwi na tym posiedzeniu sprawy ważne dla
naszego rejonu.
W rzeczywistości, czego ten biedak nie powiedział, bo prawdopodobnie nie odważyłby
się powiedzieć, rejonowy szef partii wyjechał nagle razem ze swoją sekretarką.
Naprawdę? - Strassner zareagował z pewnym nieza-dowolniem. - A czy zostawił może
adres, gdzie odbywa się ta narada? A może powiedział, kiedy wróci? Ma pan jakąś
telefoniczną łączność z nim?
On sam nawiąże ze mną łączność, gdy tylko zjawi się na tej naradzie, panie Strassner.
Tak powiedział. Siedzę tu dlatego, gdyż podczas jego, jak powiedział, chwilowej nie-
obecności, mam go zastępować.
Z jakimi wytycznymi, mój drogi - jeśli wolno spytać?
Wszystko ma iść tak, jak przez niego zostało zaplanowane. Bez żadnych zmian. To
dotyczy wszystkich dziedzin i spraw, także oddziału SA i ochotniczego wojska. Oni zresztą
zostali postawieni w stan pełnego pogotowia.
Pod dowództwem naszego wielce czcigodnego sturmführera?
On, panie Strassner, otrzymał polecenie pokierowania obroną Schoenau. Wraz ze
swoimi ludźmi stoi w tej chwili pod bramą gotowy do walki - tak mi przynajmniej jeszcze pół
godziny temu meldował. To znaczy poinformował, że wykonał wszystkie rozkazy kapitana,
naszego szefa.
- No dobrze, pięknie - powiedział komendant policji
niezwykle zadowolony. A tym razem rzeczywiście był zado
wolony i powiedział to, co w tym momencie faktycznie
myślał. W dobrym zatem nastroju oddalił się.
43
Idąc z budynku rejonowego szefa partii do posterunku policji, odniósł wrażenie, jakby w
Schoenau zapanowała cisza przed burzą, jakby to małe miasteczko nagle znalazło się w oku
cyklonu, w świecie, który za moment się rozpadnie. Wszyscy ludzie pochowali się gdzieś po
kątach. Tylko wysoko w powietrzu buczał jakiś amerykański samolot zwiadowczy.
Zamyślony dotarł do swego biura, gdzie urzędujący wciąż zaprzyjaźnieni z nim
współpracownicy poinformowali go:
- W Monachium wybiła, zdaje się, dwunasta. Również
w Walheim, gdzie znajdowała się okręgowa komenda gesta
po, zapanował wielki niepokój. Gorączkowe ruchy wykony
wano zarówno tu, jak i tam; ostatnie aresztowania, dziwne
rozstrzygnięcia. Równocześnie zaobserwowano koncentra
cję amerykańskich czołgów i wozów pancernych wokół
Schoenau.
Gdy Strassner wysłuchał tych informacji, wpadł do niego przestraszony, zaprzyjaźniony z
nim kupiec:
Co teraz będzie, przyjacielu? To chyba już koniec - co?
Amerykanie mogą tej nocy wejść do miasta. W każdym razie musimy być na to
przygotowani.
Strassner, człowieku, z wojskowymi nigdy nic nie wiadomo - wtrącił się, oceniający
gorączkowo sytuację, Breis-gauer. - Amerykanie za jednym zamachem mogą wejść do
Walheim i Schoenau, ale mogą też nas zostawić na razie z boku i przejść lewą stroną dalej na
północ. A wtedy mogą nam jeszcze porządnie zaleźć za skórę te zwariowane hieny, które
wciąż mają nadzieję, że coś się w ostatniej chwili odmieni. Kto wie, czy nas razem tutaj
jeszcze nie załatwią, Strassner!
-- Nawet najgroźniejsi kaci mogą mieć kiedyś pełne portki - ale na razie nie widzę tutaj
żadnego z nich na horyzoncie. Gdzieś się pochowali, na czele z tym Abendrotem, tak że
właśnie teraz trzeba odpowiednio zadziałać. I nawet postarać się zostawić ślady, dowody, że
na przy-
44
kład, jeśli chodzi o Wienanda, przeciwstawiłeś się tym gestapowcom.
Czy rzeczywiście coś takiego zrobiłem?
Naturalnie, mój przyjacielu, burmistrzu Breisgauer. I to w sposób wyjątkowo
przekonywający, tak że musieli stąd zwiewać.
A musieli?
Oczywiście! I to w mojej obecności, co będę mógł poświadczyć. Przy czym ty będziesz
twierdził, że protestowałem przeciwko temu, nawet ostro, ale nie mogłem praktycznie już
niczego zdziałać. Potem jednak „zaopiekowałem" się tobą i to dosłownie, zamykając cię w
areszcie.
Co takiego?
To, co słyszałeś, mój drogi przyjacielu Breisgauer. Musisz jeszcze odpowiednio
przekonywająco wyglądać. A co jest bardziej przekonujące od krwi?
W tym momencie Strassner chwycił ze swego biurka stalową linijkę metrowej długości, o
ostro zakończonych brzegach. Zaczął nią wymachiwać jak szablą. Po chwili uderzył
Breisgauera. Ten odskoczył, zasłoniwszy dłońmi zranione czoło, by krew nie spływała mu na
oczy.
Co to ma znaczyć? - krzyknął zaskoczony takim obrotem sprawy burmistrz. - Na co ty
sobie pozwalasz?! Zwariowałeś, Strassner?
Tak musi być - zapewnił ten, spoglądając z dumą na swoje dzieło. - Wyglądasz teraz jak
trzeba! Jak wyciągnięty z piwnic gestapo.
Breisgauer nadal próbował chronić oczy, by nie spływała mu na nie krew. Jej krople
spadały jednak na marynarkę i spodnie. Po chwili cała twarz i ręce były czerwone od krwi.
Absolutnie przekonywający efekt, przyjacielu Breisgauer. Teraz wreszcie wyglądasz jak
prawdziwa ofiara nazizmu, brutalnie torturowana - jedna z ostatnich. Musisz także pokazać,
że byłeś kopany - powiedzmy w plecy, brzuch.
Człowieku, chyba nie chcesz jeszcze...
45
Nie denerwuj się tym, co przed chwilą powiedziałem. Tym razem było to tylko czysto
teoretycznie. - Strassner wyglądał na zadowolonego.
Lecz teraz, mój przyjacielu, aresztuję cię i zaprowadzę do celi, gdzie będę cię doglądał i
karmił. Zostaniesz stamtąd wyzwolony przez Amerykanów, rozumiesz teraz? I staniesz się
bohaterem, człowiekiem, który przeciwstawił się reżimowi.
Tylko powoli, powoli, człowieku - powiedział wciąż jeszcze krwawiący Breisgauer,
wreszcie zaczynający rozumieć, o co w tym przedstawieniu będzie chodziło. - Ależ ty jesteś
cwany pies, Strassner.
Ja bardzo lubię psy - stwierdził Strassner, czując się dowartościowany. - Ty jednak, mój
przyjacielu, odpoczniesz sobie tymczasem troszeczkę na swojej pryczy. I żeby ci się samemu
nie nudziło w celi, postaram się o możliwie najlepsze towarzystwo.
Życiorys Ericha Wienanda
Część dziewiąta
Pewne jest, że gdy skończyła się pierwsza wojna światowa, Eńch Wienand miał trzydzieści
trzy lata i wrócił do Berlina, do swojej ukochanej babci mieszkającej nadal przy Steinstrasse.
Żyła teraz samotnie. Jej dwaj synowie zginęli na wojnie, reszta dzieci założyła własne rodziny
i wyprowadziła się z domu. Renta honorowa, jaką do tej pory regularnie otrzymywała,
została jej „z wielkim żalem" cofnięta z uwagi na trudną sytuację ekonomiczną Fabryki
Lokomotyw.
Erich Wienand postanowił więc przeprowadzić się do swojej babci i zadbać ojej byt
materialny. Zamieszkali w dwu wielkich pokojach; pozostałe postanowili wynająć. Żyli
skromnie, ale nie można powiedzieć, żeby byli z tego powodu nieszczęśliwi, gdyż żyli
nadzieją. Nie wiadomo tylko, jaką?
Erich Wienand próbował w tym czasie - bezskutecznie -znaleźć pracę jako nauczyciel.
Ponieważ w Berlinie nie był wcześniej nigdy zatrudniony na tym stanowisku, został wpisany
na długą listę oczekujących. To wtedy zaczął, można powiedzieć, z konieczności i biedy -
pisać, by zarobić trochę pieniędzy. Pisał drobne artykuły i felietony, które okazały się małymi
perełkami literackimi. Tematy, które wybierał, były różne: „Drzewo w ogrodzie za domem",
„Dziecko przed bramą", „Pies szuka swego pana" i tym podobne.
Istnieje na ich temat wypowiedź niejakiego dr. Franza Geigera, wówczas redaktora
naukowego artykułów zamieszcza-
nych w czasopismach zgrupowanych w wydawnictwie Ullstein, obecnie zaś wydawcy i
redaktora miesięcznika „Świat, wiedza i słowo". Udzielił on Konstanzy Reibert następującej
wypowiedzi:
„ Talent Ericha Wienanda, muszą powiedzieć, został przeze mnie bardzo szybko
dostrzeżony; zawsze, w miarą moich możliwości, popierałem go. To była prawdziwa perła w
moim zespole, znakomity stylista, przede wszystkim bardzo wrażliwy i uczuciowy człowiek.
Jakby stworzony do «dodatków niedzielnych», choć przecież nie zawodowy dziennikarz.
Próbowałem mimo to wykorzystać go jako dziennikarza, ponieważ bardzo chciał
pracować i musiał zarabiać pieniądze. Zlecałem mu zatem recenzje filmowe, pisał też
felietony na temat różnych imprez kulturalnych, jak na przykład kongresu pisarzy, osiągnięć
szkolnictwa muzycznego, przynosił mi recenzje z wernisaży wystaw plastycznych i tym
podobnych. Zresztą, muszę powiedzieć, cieszyły się one dużym powodzeniem u czytelników.
Posiadał co prawda talent dziennikarski, ale muszę przyznać, że bronił się przed
zdecydowanym biało-czarnym obrazem relacjonowanych wydarzeń, unikał jednoznacznej
krytyki, próbował wszystko przedstawiać w neutralnych barwach - nawet wtedy, gdy sprawa
wymagała zajęcia stanowiska".
Gdy jednak później, w 1924 roku, Erich Wienand wydał swoją pierwszą książkę Samotne
życie, uzyskała ona od razu duży rozgłos. Uznano ją nawet za dzieło epokowe. „Pisarz —
twierdził krytyk — wyraził w niej nasze najskrytsze marzenia". Inny krytyk napisał: „On jest
prawdziwym znawcą, interpretatorem naszego istnienia". Jeszcze inny: „Tą książką otwarta
została nowa epoka w literaturze".
Ale obojętnie, co się za tymi opiniami kryło - jedno jest pewne: z dnia na dzień Erich
Wienand stał się sławny; może nie od razu na świecie, ale w Berlinie na pewno. A to wówczas
wcale nie było tak mało. Wkrótce zaczęto organizować z Wie-nandem liczne spotkania
autorskie, na które przychodziło wielu ludzi, wielu też chętnie się z nim fotografowało. Na
jego cześć organizowano przyjęcia. Teraz wreszcie był kimś! Czy rzeczywiście był?
W następnym roku — 1925 - należy odnotować inne ważne zdarzenie. Erich Wienand za
licznie napływające zewsząd honoraria kupił skromny dom nad jeziorem Wann - dla siebie i
swojej ukochanej babci, która była niebywale dumna ze „swego dziecka". W 1926 roku
ożenił się z Henriettą von Webem, która mu swego czasu, jak w to głęboko wierzył - w czasie
pierwszej wojny światowej - uratowała życie.
Na temat tego faktu wypowiedział się jego starszy brat.
— W tamtych latach byłem majorem Reichswehry przydzielonym do sztabu generała-
pułkownika von Sekta ~ Wydział i Dowództwo Wojsk Lądowych. Miałem wtedy okazję kilka-
krotnie złożyć osobiście meldunek marszałkowi von Hindenbur-gowi, który potem został
wybrany na prezydenta Rzeszy. Chciałbym przy okazji dodać, że w tamtym czasie
zatrzymałem się także w Berlinie, żeby mieć na oku swojego młodszego brata. To było
konieczne.
A to ze względu na jego tak zwane sukcesy, gdyż to, co ten mój dobry, mały braciszek
pisał, było troszeczkę za mało „niemieckie", w każdym razie „niemęskie". Potem wiele razy
odwiedzałem Ericha w jego domu nad jeziorem. Po pierwsze dlatego, aby przemówić mu do
rozsądku, a po wtóre, żeby ująć się za jego żoną - Henriettą, która na to zasługiwała i oczeki-
wała tego ode mnie.
Henrietta była zresztą niezwykle uroczą i bardzo zacną kobietą. O typowo -
powiedziałbym — niemieckiej urodzie i typowo niemieckim charakterze. Tych cech, zdaje się,
biedny Erich w ogóle nie dostrzegał.
Stronił od Henrietty, zaczął jej unikać, jakby był ślepy. W każdym razie za takiego trzeba
by go uznać. Nie było to nawet dla mnie żadnym zaskoczeniem. Już jako dziecko bywał
nieprzystępny i stronił od otoczenia, zamykając się w sobie, jak ślimak w skorupce. Z tego
powodu, oczywiście, jego kochana żona bardzo cierpiała. Po niecałych dwóch latach ich
małżeństwo kompletnie się rozpadło. Każde z nich - jak to się mówi -chodziło swoimi
drogami.
Henrietta postanowiła zmienić ten stan rzeczy, mój braciszek
49
zresztą także. Rozwiedli się i ja ożeniłem się z Henriettą. Za co mój drogi Erich był mi
bardzo wdzięczny.
Dalszych informacji na ten temat udzielił prawnik, dr Reinhold Kreilich z Berlina,
wówczas adwokat Ericha Wienanda, pełniący nadal swą funkcję, choć obecnie tylko jako
„stróż" jego woli wyrażonej w testamencie. Oto jego wypowiedź:
„Erich Wienand należał do moich najznakomitszych klientów - był i zawsze pozostanie mi
bliski. Był to niezwykle mądry człowiek, choć całkowicie bezradny w sprawach finansowych.
Posiadałem jego absolutne - notarialnie potwierdzone - pełnomocnictwa. I to przez te
wszystkie lata. Posiadam je zresztą jeszcze dzisiaj. Darzył mnie, w każdym razie, całkowitym
zaufaniem.
Dla niego wykonywałem dokładnie wszystko, co mi zlecał i co było w mojej mocy. Przy
tym nigdy nie próbowałem ingerować w jego życie prywatne. Jeżeli czasami coś mu
doradzałem, to z największą ostrożnością. Mimoza była w porównaniu z nim zwykłym
pospolitym chwastem.
Nie odradzałem mu też rozwodu z Henriettą von Webem -w każdym razie nie wprost.
Zaproponowałem mu wtedy coś w rodzaju podziału majątku, co zresztą zostało przez niego
zaakceptowane. Uchroniło go to zresztą wówczas przed całkowitą plajtą finansową, ale nie
miało wpływu na jego, nie raz jeszcze potem okazywaną wspaniałomyślność.
W tym okresie nie tylko rozpadło się jego pierwsze małżeństwo, lecz również umarła jego
ukochana babcia; najprawdopodobniej na jego rękach. Pochował ją obok swojej matki i
dziadka Alfreda.
Zaraz potem ukazały się będące podobnym sukcesem czytelniczym — i cieszące się
przychylną oceną krytyki jak pierwsza -dwie następne książki. Obydwie bardzo korzystne
finansowo. Mimo to wycofał się w swoją nietypową samotność. Jak gdyby był jednym z
bohaterów swoich własnych powieści.
Polecił mi wówczas z honorarium za te dwie książki niebywale dużą sumę stu tysięcy
marek przekazać swojej byłej żonie i jej mężowi, czyli swojemu bratu. Komentarz do tego
brzmiał-uśmieje się pani, Konstanzo Reibert: «Moja samotność warta jest tej sumy».
W
ieczorem tego dnia, po narzuconym mu niejako spacerze, który się przedłużył, a więc
dopiero po zachodzie słońca, Erich Wienand wrócił do Welpenhof. Lecz nie sam -
towarzyszyła mu Konstanza Reibert.
Przedstawił ją od razu żonie, która natychmiast pojawiła się.
Ta młoda dziewczyna bardzo się mną interesuje, to znaczy moją twórczością i chce na
ten temat napisać pracę doktorską. Powinniśmy ją zatem, jeśli nie masz nic przeciwko temu,
przyjąć do nas.
Ależ oczywiście Erichu, będzie tak, jak sobie życzysz -zapewniła Elwira, obrzucając
przy tym Konstancję badawczym spojrzeniem.
Dziękuję bardzo! - odezwała się uprzejmie Konstanza, by zaraz dodać z powagą: -
Dziękuję, szanowna pani.
Tym razem Elwira zwróciła się jedynie do swego męża:
To, Erichu, nie są jeszcze wszystkie kłopoty, które nam grożą.
Mój Boże, a co takiego jeszcze?
Strassner czeka na ciebie. Nalega, abyś natychmiast po powrocie opuścił dom. Będzie
czekał na ciebie na skrzyżowaniu przed kościołem w Martinshausen. Mam go powiadomić
telefonicznie, gdy tylko wyjdziesz.
I to wszystko! - Erich Wienand kiwnął głową na znak zgody, schował kilka kawałków
suchego chleba do kieszeni marynarki i zaraz się pożegnał.
S
trassner, szef policji w Schoenau - z dokładnie przemyślanym planem - jechał na spotkanie
zdezelowanym oplem kadetem.
W pobliżu skrzyżowania, niedaleko kościoła w Martinshausen, zatrzymał swój
rozklekotany samochód, nie wyłączając silnika. Prawdopodobnie obawiał się, że go
ponownie nie uruchomi. Wysiadł z samochodu i zaczął się rozglądać dokoła, by po chwili
spostrzec Ericha Wienanda, który już czekał ukryty nieco za drzewem.
51
A, jest pan! - zawołał Strassner. - Niech pan podejdzie do mnie i zajmie miejsce z tyłu.
Co pan zamierza ze mną zrobić? - zapytał Wienand, gdy już zajął miejsce w
samochodzie.
Proponuję panu teraz, można by powiedzieć, gościnę w swoim domu.
A więc w więzieniu, w celi?
To jest naturalnie tylko propozycja. Nie musi pan, jeśli pan nie chce, jechać ze mną. Ale
przypomniałem sobie pewną historyjkę, którą opowiadał mi kiedyś wujek o moim dziadku.
I chce pan mi ją opowiedzieć? - zapytał Erich Wienand z pewnym zdziwieniem. -
Akurat teraz przyszła ona panu na myśl?
Otóż dziadek - zaczął opowiadać Strassner - był mądrym i jednocześnie bardzo
przebiegłym człowiekiem. Pewnego razu znalazł się w niebezpiecznej sytuacji. W cyrku,
gdzie się akurat znajdował, lwy wydostały się z klatki. Wywołało to naturalnie ogromną
panikę wśród widzów. I co zrobił mój mądry dziadek? Sam wszedł do pustej klatki i
zatrzasnął za sobą drzwi. W ten sposób zapewnił sobie bezpieczeństwo.
Całkiem interesująca historia - potwierdził Wienand. - I sądzi pan, panie Strassner, że
również i tutaj lwy wydostały się z klatki, że sytuacja jest podobna?
Moim zdaniem, dokładnie tak należałoby to określić. Chodzi zwłaszcza o te lwy, które
teraz się obawiają, że mogą zostać w każdej chwili odstrzelone. A takie zagrożone zwierzę
jest jeszcze bardziej niebezpieczne.
Wobec tego muszę przyjąć pańską gościnę.
Nie musi pan, jak powiedziałem. Ale z serca gorąco panu radzę. Przy czym będę mógł
zaproponować panu bardzo skromne warunki - ale przy okazji towarzystwo, które powinno
pana zainteresować. Jestem pewien, że będzie to dla pana niespodzianka.
Wienand wyraził w końcu zgodę, więc Strassner popędził
52
swoim rozlatującym się wozem przez zupełnie puste ulice Schoenau wprost pod tylne
wejście aresztu. Stamtąd zaprowadził swego „gościa" do celi.
Znajdował się już w niej jakiś mocno poturbowany mężczyzna. Miał głowę
obandażowaną, mimo to plamy krwi były wyraźne. Twarz tego mężczyzny była przeraźliwie
blada, jak upudrowana, wykrzywiona w bolesnym grymasie. W kilku miejscach widoczne
były siniaki. Krew widać było także na jego koszuli, a całe ubranie sprawiało wrażenie
zniszczonego.
Był to Breisgauer - burmistrz Schoenau, lecz Wienand nie od razu go poznał. Zdziwił się
więc, gdy go zobaczył w takim stanie. A więc to ten sam, zwykle tak pewny siebie przewod-
niczący zarządu miasta? On także stał się ofiarą tych okropnych czasów! - pomyślał sobie.
Na to wyglądało.
- Oto w jakich okolicznościach widzimy się znowu, pa
nie Wienand - powiedział Breisgauer głosem cierpiącego.
Chciał uśmiechnąć się do swego nowego współtowarzysza
z celi, ale przychodziło mu to z trudem. Jakby miał wybite
wszystkie zęby.
Lecz po chwili, niespodziewanie energicznym ruchem, wyciągnął spod swojej pryczy
skrzynkę z piwem i różnymi alkoholami. Jedną butelkę piwa podał swemu towarzyszowi
niedoli.
Na pewno pana postawi na nogi; jest najlepszej jakości.
Co się panu stało, panie burmistrzu? - Erich Wienand usiadł na pryczy i z
zaciekawieniem przyglądał się teraz Breisgauerowi. - Jak to się stało?
P
orucznik Franz-Jochen Rabę wrócił tymczasem do szkoły artylerii w Schoenau, do swoich
współtowarzyszy „sprzysiężenia", które teraz można było już śmiało nazwać grupą ruchu
oporu. Najpierw poczęstował wszystkich odrobiną whisky, którą dostał od swego
amerykańskiego rozmówcy, a następnie podzielił otrzymaną kawę i papierosy.
53
Wszystkim po równo. Dopiero później chciał się dowiedzieć, co tu słychać.
Powołana przez niego grupa oficerów - gotowych na wszystko - liczyła co najmniej
pięćdziesiąt osób. Na zasadzie dobrowolności oczywiście. W sumie nie liczył jednak na to,
że aż tylu zgłosi się do udziału w akcji. Mimo wszystko było to wciąż niebezpieczne.
Cała grupa została podzielona na trzy pododdziały, każdy pod dowództwem jednego z
oficerów. Dla rozpoznania każdy miał białą szeroką opaskę gotową do nałożenia na prawe
ramię i na hełm. Ich pierwszym celem było opanowanie ochotniczego wojska w Schoenau.
Nad całością objął oczywiście dowództwo osobiście Franz-Jochen Rabę; był kimś w rodzaju
koordynatora działań.
Organizacja funkcjonowała niemal idealnie - trudno zresztą było oczekiwać od oficerów
czegoś innego. Kilkunastu z nich już wcześniej wysłano do Schoenau i teraz z różnych
punktów przez krótkofalówki bez przerwy informowali „dowództwo" pozostające w szkole
artylerii o tym, co dzieje się w mieście. Tu też oczekiwała grupa specjalna - w każdej chwili
w razie potrzeby gotowa do akcji.
0 godzinie 21.00 na rynku w Schoenau - zgodnie z po
leceniem - miały się zebrać wszystkie siły ochotnicze
go wojska. Przebiegało to jednak niemrawo, ludzie scho
dzili się niechętnie, co przeciągnęło się w czasie. Jak stado
baranów stali teraz, nie spodziewając się niczego złego.
W pewnej chwili zostali okrążeni przez uzbrojonych ofi
cerów.
- Ręce do góry! - zawołano do nich jednocześnie z kilku
stron.
Kompletnie zaskoczeni, wszyscy niemal mechanicznie podnieśli ręce. Zdziwieni, patrzyli
w noc, chcąc dojrzeć, od kogo te głosy pochodzą.
- Porzucić broń! - brzmiała następna komenda.
1 to także chętnie zaczęto wykonywać. Rozkaz w końcu
jest rozkazem - obojętnie od kogo pochodzi. Przeciwstawił
54
gię temu jedynie sturmführer SA. Zaczął gorączkowo biegać pośród swego niby wojska,
wrzeszcząc:
Tu obowiązują jedynie moje rozkazy!
Już teraz nie, człowieku! - odpowiedziano mu z wielu stron.
Kim jesteście? - krzyknął ze złością w ciemność. -Każdy może dziś tak sobie mówić!
My - odpowiedziano mu - należymy do grup ruchu oporu WB, czyli Wyżyny
Bawarskiej.
Co? - wrzasnął ponownie sturmführer w otaczającą rynek ciemność. - Nigdy o takiej
grupie nie słyszałem.
Ale teraz słyszysz! I musisz ten fakt przyjąć do wiadomości. I to bez żadnej dyskusji!
Po moim trupie! - odkrzyknął, jakby gotów do złożenia największej ofiary.
Może tak być, skoro nie chcesz się podporządkować.
Był to moment, w którym koniecznie należało się uwiarygodnić. Potrzebny był
natychmiastowy akt, który przemówiłby do rozsądku zgromadzonemu na rynku
ochotniczemu wojsku. Więc ktoś w tych ciemnościach uniósł rękę, jakaś latarka nagle
oświetliła sturmführer a SA i w chwilę potem rozległy się strzały. Krótka seria z pistoletu
maszynowego. Chwilę później sturmführer - wciąż wierzący w „ostateczne" zwycięstwo -
leżał martwy niemal na samym środku rynku u stóp swego ochotniczego wojska. Nadal
oświetlony mocnym światłem latarki. Wyglądał jak zakrwawiony worek w swoim brunatnym
mundurze.
- Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania?
Nikt nie miał już żadnych. Zdziwieni i zaskoczeni stali teraz „obrońcy" Schoenau na
rynku, nie mogąc wykrztusić słowa. Teraz do akcji wkroczył kierujący operacją oficer, za
którego plecami stał czujny Rabę. Oświadczył on niemal uroczystym głosem:
- Możecie teraz wybierać! Jesteśmy wspaniałomyślni.
Każdy ma dwie możliwości: albo aresztujemy was i zamk
niemy w jakiejś oborze lub stajni, albo znikniecie stąd.
55
Obojętnie gdzie. Najważniejsze, żeby was tu już nigdy nie było.
Decyzja była jednomyślna. „Obrońcy" rzucili broń i całą posiadaną amunicję. Także
hełmy, które mieli na głowie. Po chwili zaczęli się rozchodzić, zabierając jedynie ze sobą
przydzielone im wcześniej konserwy mięsne i po buteleczce weinbrandu. Większość z nich z
pewnością chętnie wracała do domowych pieleszy. Dla nich ta wojna była skończona.
Nareszcie.
A więc wyłączyliśmy z gry tych chłopców i starców. Miasto jest nasze! - zawołał
niemal radośnie oficer dowodzący.
Co robimy dalej? - chciał dowiedzieć się od koordynatora, porucznika Rabego. - Czy
zaczekamy teraz na tych Amerykanów? Ale chyba nie będą nocą wkraczać do miasta? Sądzę,
że zrobią to spokojnie jutro rano albo w ciągu dnia.
A ja odnoszę wrażenie - powiedział Rabę - że zrobią to jeszcze dzisiaj. Jakby im się
paliło - dlaczego, nie wiem.
Oficerowie Rabego stali teraz na rynku, nasłuchując w ciemnościach. Po chwili z
zadowoleniem, a także z widoczną ulgą mogli zarejestrować dochodzący z oddali, ciągle
zbliżający się szum pojazdów opancerzonych i czołgów. Nauczyli się przez te lata rozróżniać
pracę silników różnych typów pojazdów.
Rabę skinął do nich znacząco głową, jakby chciał powiedzieć: dokładnie to
przewidywałem.
- Obsadzimy teraz obydwie bramy wjazdowe. Punkt
dowodzenia znajdować się będzie w południowej, gdzie bę
dę osobiście.
W tym, że Amerykanie właśnie do tej „południowej" strony miasta przywiązywali
największą wagę, zorientował się podczas rozmowy z generałem Palmerem. Miał tam okazję
zajrzeć do rozłożonych na jego biurku map.
- W południowej bramie, w każdym razie, wywiesimy tę
dużą białą flagę. - Rabę sprawiał wrażenie bardzo przejęte
go sytuacją. - Co nie oznacza, że poddajemy się bezwarun-
56
kowo; my sygnalizujemy tym jedynie, że jesteśmy gotowi do współpracy z nimi, jako
przeciwnicy dotychczasowego reżimu. Sądzę, że Amerykanie docenią to. Jestem tego
pewien.
W
tym samym czasie amerykańska jednostka pancerna pod dowództwem majora Cartera,
wzmocniona dodatkowym pododdziałem, zbliżała się do Schoenau. Nieliczne barykady
ustawione po drodze na szosie zostały zmiażdżone, nie stanowiąc żadnej przeszkody. Ich
celem - zgodnie z rozkazem generała Palmera - miał być najpierw Wel-penhof, koło
Martinshausen, a dopiero potem miasto Schoenau.
Major Carter, który dowodził tą elitarną jednostką, jechał na czele kolumny, a wraz z nim
owa przydzielona mu grupa specjalna. Był on niezwykle uzdolnionym dowódcą, jednym z
najbardziej odznaczonych za dokonania wojenne oficerów armii amerykańskiej. Tym razem
jednak na niewiele miały się zdać jego bogate wojskowe doświadczenia i umiejętności.
Ku jego niezadowoleniu - tak należałoby to określić wśród przydzielonych mu
dodatkowych sił znajdował się, wraz ze swymi ludźmi, niejaki kapitan Singer - prawdopo-
dobnie niemiecko-żydowskiego pochodzenia. Towarzyszył mu zbiegły kilka dni temu z
obozu koncentracyjnego człowiek; o niespecjalnie żołnierskim wyglądzie. Tych dwóch miało
w akcji Martinshausen-Schoenau specjalne pełnomocnictwa od generała. Co prawda nie
umniejszały one jego kompetencji - ale zawsze...
Najistotniejsza w naszej akcji - zwrócił się kapitan Singer do majora Cartera, żywo przy
tym dopingowany przez Jacoba Wernera - będzie próba jak najszybszego uwolnienia
niejakiego Ericha Wienanda i zagwarantowanie mu bezpieczeństwa. On właśnie, według
informacji obecnego tu Jacoba Wernera, ma znajdować się w Welpenhof.
Od kilku godzin dręczy mnie pytanie - przyznał Car-
57
ter, nie kryjąc przy tym swego niezadowolenia, a nawet pewnej pogardy - kim jest ten
Wienand, że nagle stał się taki ważny? Jeszcze nigdy o nim nie słyszałem!
To Niemiec - próbowali mu wyjaśnić - o szczególnym znaczeniu. I to nie tylko dla
Niemców - dla nas wszystkich. Również dla Ameryki. Jest to, majorze, nie tylko nasze
zdanie, lecz również generała Palmera. A więc tym samym obowiązuje pana.
To jest dla mnie oczywiste - potwierdził major Carter, nieco tą uwagą zirytowany. - Ale
ostatnio coraz częściej zadaję sobie pytanie, po co my w ogóle tutaj prowadzimy wojnę? Czy
tylko po to, aby wyłowić nazistów, a innych wyzwalać? W tym także ukrytych między nimi
komunistów i różnych opozycjonistów? A do tego jeszcze jakiegoś pisarza! - Wyrzuciwszy
to z siebie, po chwili, już spokojnym tonem, dodał:
No, niech już tak będzie, skoro tak zostało polecone. Rozkaz trzeba wykonać.
A został on wspaniale, niemal wzorcowo wykonany. Carter skierował więc najpierw swoje
czołgi i wozy pancerne na Welpenhof; kazał je otoczyć. Działo się to przy pełnym ryku
motorów, co już samo w sobie wywoływało niesamowite wrażenie. Ziemia jakby drżała pod
ciężarem ciężkiego sprzętu wojskowego. Dwa ogromne czołgi zatrzymały się przed główną
bramą, dwa inne przy tylnym wyjściu. Znajdujący się wewnątrz nich żołnierze wyskoczyli na
zewnątrz z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Włączono potężne reflektory,
którymi oświetlono dom, ogród; wszystko nagle wyrwane z ciemności ukazało się ich oczom
w całej swej okazałości; do najdrobniejszych szczegółów.
Tym, na co teraz przede wszystkim zwrócili uwagę, było typowe górnobawarskie
budownictwo, ze wszystkimi jego charakterystycznymi cechami. Jeśli nawet nie wszystko się
podobało, było jednak godne podziwu. Tymczasem żałosny ryk krowy - prawdopodobnie
oślepionej światłem - przerwał ciszę, która zapanowała po wyłączeniu silników. Poza tym
wokół panowała niezmącona cisza.
58
- Nie widać, żeby ktoś chciał się tu bronić - stwierdził
nerwowo major Carter jakby trochę rozczarowany. W koń
cu dysponował wystarczającą siłą ognia, aby ten dom wraz
z zabudowaniami w kilka sekund zamienić w perzynę. Ale
nie mógł tego zrobić, ponieważ nie działo się nic, co by
usprawiedliwiało jakąkolwiek akcję.
Ku swojemu niezadowoleniu zauważył jeszcze, jak ten Żyd - Jacob Werner, który
towarzyszył kapitanowi Singerowi, zostawił go nagle i pobiegł w stronę domu, nie kryjąc się,
jakby nieświadom grożącego mu niebezpieczeństwa. Przecież kilka czołgów oraz ludzi
gotowych w każdej chwili do ataku uzbrojonych w karabiny i pistolety maszynowe stało i
czekało tylko na rozkaz. Jacob Werner jakby nie wiedział o tym wszystkim albo nie chciał
wiedzieć i już dobijał się do drzwi.
- Erich! - zawołał wzruszonym głosem. - Mój najdroż
szy przyjacielu, gdzie jesteś? To ja, Jacob Werner. Przycho
dzę do ciebie!
Po chwili drzwi się otworzyły, a w jasno oświetlonym wejściu ukazała się Elwira
Wienand. Zasłaniając oczy przed rażącym światłem, próbowała dojrzeć osobę, która wołała
Ericha.
Czy pan naprawdę nazywa się Werner? - zapytała, jakby niedowierzając. - Pan jest tym
Jacobem Wernerem, o którym mąż tak wiele mi opowiadał? Mój Boże, skąd pan się tu wziął?
Przepraszam, gdzie jest Erich? Czy czuje się dobrze? Jest tutaj?
Prawdopodobnie czuje się dobrze, panie Werner, ale nie ma go tutaj.
Nie ma? - Jacob wyglądał na szczerze strapionego. -A gdzie jest? Gdzie możemy go
znaleźć?
Z tyłu major Carter wykonał do stojącego obok niego kapitana Singera zapraszający gest,
jakby chciał mu powiedzieć: To jest już twój kłopot, przyjacielu! Jego zadaniem bowiem
było zdobycie miasta, a nie wyzwalanie jakiegoś tam pisarza czy poety.
59
Sid Singer także podszedł do drzwi i stanął w pełnym świetle - żeby go nie wzięto za
ducha. Mimo munduru nie zrobił jednak na Elwirze wrażenia typowego wojskowego, raczej
cywila ubranego w mundur. Tym bardziej że jego zachowanie było niezwykle uprzejme, a
nawet przyjazne.
Czy mam zaszczyt - powiedział poprawną książkową niemczyzną - poznać żonę pisarza
Ericha Wienanda?
Tak, zgadza się, to ja. - Mimo wszystko Elwira czuła się jeszcze bardzo niepewnie.
Widać było, że jest bardzo podenerwowana.
Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Singer. Kapitan armii amerykańskiej,
Singer. Przybyliśmy tu, aby pana Wienanda, jego rodzinę i cały dom wziąć pod ochronę - na
polecenie generała Palmera.
Czy naprawdę tylko po to tutaj przybyliście? - zapytała Elwira i kamień jakby spadł jej
z serca.
Tylko po to - potwierdził Jacob Werner, widocznie żeby skrócić te uprzejmości. - Nasi
amerykańscy przyjaciele dokładnie widzą, kim jest Erich Wienand i ile znaczy dla literatury
światowej. Tylko szkoda, że go tu nie ma. Gdzie go mamy szukać?
Jest w Schoenau, w więzieniu. Pan Strassner, który jest komendantem tutejszej policji,
bardzo troszczył się o nas w ostatnich dniach. Postanowił, jak powiedział, zapewnić w ten
sposób mojemu mężowi bezpieczeństwo, wziąć go niejako pod ochronę. Jego zdaniem, tam
nic mu na razie nie grozi.
Zostało to przyjęte z wyraźną ulgą zarówno przez Sida, jak i Jacoba. Kapitan zapewnił
teraz panią Wienand:
O nas jeszcze pani usłyszy, tymczasem o wasze bezpieczeństwo zadba major Carter.
Dziękuję, kapitanie!
To niespodziewane spotkanie z żołnierzami armii amerykańskiej wyraźnie uszczęśliwiło
Elwirę. Nie spodziewała się, że może ono mieć taki przebieg. Znów poczuła się żoną niezwy-
kłego człowieka, skoro tak troskliwie o niego zabiegano.
60
Teraz do akcji znów wkroczył Carter, który przysłuchiwał się rozmowie i zaznaczał coś na
mapie. Zarządził stanowczo:
- Dwa czołgi, trzy karabiny maszynowe oraz dwunastu
ludzi zostanie tutaj. - Jednego z sierżantów wyznaczył na
dowódcę pododdziału. - Pan obejmuje dowództwo nad tą
grupą i odpowiada za bezpieczeństwo Welpenhof.
Potem major Carter dodał:
- A wszyscy pozostali - za mną. Teraz - Schoenau. Kierunek - brama południowa. Zapalić
silniki, czołgi naprzód, potem wozy pancerne. Broń mieć gotową do strzału. Ale strzelać
dopiero na wyraźny rozkaz. A wtedy bez pardonu!
T
ę noc Erich Wienand spędził w celi razem z burmistrzem Breisgauerem. Wciąż jednak
uważał na to, co mówi. W obozie koncentracyjnym nauczył się, jak zachowywać ostrożność.
Tego człowieka nigdy specjalnie nie cenił. Należał on do typów gotowych zaakceptować
wszystko, byleby tylko móc przy tym wypiąć swoją pierś do odznaczeń za zasługi dla
„Vaterlandu".
Teraz jednak nawet Erich Wienand czuł się poruszony, widząc przed sobą mocno pobitego
człowieka - z zakrwawionym bandażem na głowie, w pobrudzonym krwią ubraniu, z
drżącymi rękoma. I razem z nim próbował teraz leczyć jego rany.
- Niech pan, panie burmistrzu, nie dotyka tylko brudny
mi rękoma otwartej rany. Może to grozić infekcją.
Wienand miał już w tym względzie doświadczenie -w każdym razie wiedział, co mówi. W
obozie koncentracyjnym często był bity do krwi, wówczas jego najbliższy przyjaciel, Jacob
Werner, przestrzegał go jako lekarz:
Nie obmywaj czasami ran wodą ani nie owijaj ich jakimiś brudnymi szmatami. Niech
zaschną!
Niech pan się o mnie nie martwi, panie Wienand. Sam
61
pan widzi, jak mnie urządzili ci gestapowcy. Ale jakoś to będzie; to się zresztą mogło
każdemu zdarzyć.
Dlaczego akurat pana tak urządzili, panie Breisgauer? Ja zawsze sądziłem, ale
widocznie się myliłem, że pan jest jednym z nich!
Ja, panie 'wienand, zawsze starałem się być wierny swoim zasadom, umiejąc przy tym
iść na kompromis. Ale wszystko, że tak powiem, ma swoje granice. Zwłaszcza gdy te bestie
zażądały ode mnie, abym im wydał człowieka, który akurat cieszy się moim wielkim
uznaniem i szacunkiem.
Czy pan może mnie ma na myśli, panie Breisgauer?
Tak, ale nie chcę się w żadnym wypadku tym chwalić. Co z tego wynikło, sam pan
widzi.
Czegoś takiego - powiedział cicho, jakby do siebie, Wienand - oczywiście nie chciałem.
Nikt przeze mnie nie powinien nigdy cierpieć. Czuję się winny tego, co z panem zrobiono.
Ależ nie, ależ nie! - zaprotestował, udając zażenowanie, burmistrz. - Zupełnie
przypadkowo stał się pan bohaterem tego wydarzenia. A zresztą mogło być jeszcze gorzej,
gdyby przy tym nie było Strassnera. Bez niego, zdaje się, nie miałbym już żadnych szans.
Jemu zawdzięczam i pan z pewnością też, że się tutaj znalazłem - jeśli zostałem dobrze
poinformowany.
Mogę, panie burmistrzu, tylko potwierdzić pańskie słowa. Strassner nam obu na swój
sposób zapewnił bezpieczeństwo. Tylko dlaczego? Czy dlatego, że może się to okazać dla nas
nowym, dobrym początkiem?
Sądzę, że tak właśnie może być, mój wielce szanowny panie Wienand. Teraz może już
iść tylko ku lepszemu. Z naszym udziałem.
Erich Wienand roześmiał się niemal na cały głos, co mu się dawno nie zdarzyło.
- To wygląda tak, jakby między nami została zawarta
swego rodzaju umowa. Dlaczegóż by zresztą nie? Jeśli pan
jej dotrzyma - mogę w tym wziąć udział.
62
T
ocząca się z łoskotem przez noc kawalkada majora Cartera zbliżała się do bramy południowej
miasta Schoenau. Zauważyli tam wielką białą blagę. Tuż pod nią stał porucznik Franz-Jochen
Rabę, przyjąwszy postawę oczekiwania.
Jego to major Carter, po zatrzymaniu swojej wojennej maszynerii, przywołał do siebie.
Gdy się zbliżył, wyciągnął do niego na powitanie rękę i powiedział:
No to widzimy się ponownie, mój drogi. Tak szybko żeście się chyba nas nie
spodziewali, co?
Raczej spodziewaliśmy się, majorze.
No dobrze, mister Rabę, wobec tego jesteśmy. A jaka sytuacja u was?
Dokładnie taka, panie majorze, jak ją naszkicowałem w pana obecności u generała
Palmera. Miasto zostało już przez nas oczyszczone z nazistów i jest całkowicie dla was
bezpieczne. Rozbroiliśmy też ochotnicze wojsko. Zupełnie! A tak zwana straż obywatelska
gdzieś się pochowała i chyba się nie pokaże. To zresztą obiecał mi odpowiedzialny za nią
miejscowy komendant policji, niejaki Strassner, i można mu całkowicie zaufać. To rozsądny i
rozumiejący sytuację człowiek.
Z tej informacji major Carter był, zdaje się, zadowolony.
- No to możemy zaczynać! - Po czym zaproponował
Rabemu miejsce z tyłu w swoim jeepie, które ten skwapli
wie zajął.
Teraz - zgodnie z ustaleniami u generała Palmera - oddział Cartera, dobrowolnie
wzmocniony przez niemieckich „opozycjonistów", potoczył się w kierunku centrum Schoe-
nau. Najpierw do znajdującego się przy rynku aresztu śledczego, by zająć go, jako jeden z
ważniejszych punktów strategicznych w mieście. Otoczono więc najpierw szczelnie budynek,
a następnie wycelowano lufy w wejście główne, a także boczne i tylne.
Znów zabłysły reflektory, rzucając jasne, ostre światło na średniowieczny budynek.
Wkrótce dało się słyszeć przez
63
głośnik władczy głos majora Cartera. Okazało się przy tym, ku zdziwieniu jego żołnierzy, że
major nawet nieźle opanował sporo niemieckich słów i zwrotów. To nic, że nie zostały one w
wielu przypadkach wypowiedziane z poprawnym akcentem; nie było to w tym momencie
istotne. Ważne, że były rozumiane.
- Szukamy Ericha Wienanda - rozległo się z głośnika. -
Niech jak najszybciej wyjdzie z budynku! Daję na to minutę
czasu. Jeśli nie - wszystko zamienimy w pył!
I rzeczywiście, mniej więcej po czterdziestu sekundach na oświetlonym jak w dzień rynku
ukazał się Erich Wienand. Lecz nie sam, a w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jeden z nich był
ubrany w mundur policyjny, drugi miał głowę owiniętą bandażem.
- Jesteśmy - powiedział Wienand serdecznym i wyraź
nie uszczęśliwionym głosem. - Ja i moi współtowarzysze.
Jacob Werner chciał od razu pobiec w kierunku swego drogiego przyjaciela. Został jednak
przytrzymany. Z jednej strony przez szczerze wzruszonego Singera, a z drugiej przez jednego
z rosłych żołnierzy Cartera - nic nie powinno bowiem przeszkodzić temu ostatniemu. Major
tymczasem zbliżył się do Wienanda i jego współtowarzyszy i z pewną dumą w głosie
oznajmił:
- Pozdrawiam pana, mister Wienand. W imieniu armii
amerykańskiej i generała Palmera. Jest pan wolny - teraz
i ostatecznie.
Erich Wienand wyraźnie był tym pozdrowieniem zaskoczony, przy tym nie wolny od
złych przeczuć. Powiedział jednak:
Dziękuję, bardzo dziękuję - a potem dodał, wskazując dłonią na obydwu
towarzyszących mu mężczyzn: - Jeśli mogę się czuć oswobodzony i wolny, to rozumiem, że
razem ze stojącymi obok mnie przyjaciółmi.
Oczywiście, wszystko, czego pan sobie życzy, panie Wienand - potwierdził major
Carter. - Najważniejsze, że teraz możecie się czuć już całkowicie bezpieczni.
64
W tym momencie doszło jednak do nieprzewidzianego zdarzenia. Jacob Werner wyrwał
się nagle dwom przytrzymującym go mężczyznom i machając na oślep rękoma, pobiegł w
kierunku Ericha Wienanda.
Obaj, bez słowa, niemniej niezwykle szczęśliwi, najpierw przez chwilę patrzyli na siebie,
jakby z niedowierzaniem, a potem rzucili się sobie w objęcia. Bardzo gwałtownie i mocno
przywarli do siebie; trwali tak dość długo. Jakaś niewypowiedziana siła zdawała się
przyciągać ich ku sobie. Potem znów długo przypatrywali się sobie, łzy szczęścia płynęły im
po policzkach.
Na ten widok obecni zareagowali bardzo różnie. Breis-gauer i Strassner usunęli się kilka
metrów w bok. Major Carter uśmiechał się i puścił oko do stojącego obok niego Rabego, co
ten odwzajemnił. Zdaje się, że rozumieli się dobrze.
Kapitan Singer sprawiał wrażenie, jakby miał łzy w oczach - być może dlatego, iż był
jedynym wśród obecnych, który w pełni rozumiał radość tych dwóch mężczyzn zbratanych
wspólnie doznanymi cierpieniami. I dlatego też, może jako jedyny, nie był wolny od trosk.
Bał się, że Werner może fizycznie nie wytrzymać tego napięcia psychicznego. Wiedział, jak
zły jest stan jego zdrowia. Na wszelki wypadek miał przy sobie cały arsenał różnych
lekarstw, by w razie potrzeby podać je Wernerowi.
Major Carter z niejakim trudem okazywał cierpliwość dla tej idyllicznej sceny. W końcu
machnął na to ręką i udał się do wozu z radiostacją, by złożyć odpowiedni meldunek
generałowi Palmerowi. W sumie jednak z przebiegu akcji był, zdaje się, zadowolony.
W tym samym czasie na oświetlonym rynku przed are
sztem miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie. Jacob Werner
przedstawił kapitanowi Singerowi nareszcie uwolnionego
Ericha Wienanda. Uczynił to w skromnych, lecz przekony
wających słowach:
'
- Nasz - mój przyjaciel.
65
Erich Wienand uścisnął wyciągniętą do niego dłoń Sida Singera, by zaraz potem
przedstawić jemu i Jacobowi Wernerowi swoich „aniołów stróżów" - a więc burmistrza i sze-
fa miejscowego posterunku policji. Następnie wywiązała się między nimi przyjacielska
rozmowa.
Przerwał ją dopiero powracający major Carter, uprzejmie choć stanowczo.
Poinformowałem przez radio generała Palmera o przebiegu operacji. Wyraził nam
swoje uznanie. - Generał teraz był już niemal pewien swojego oczekiwanego awansu, który
miał rzeczywiście nastąpić w przeciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin.
Palmer polecił nam teraz niezwłocznie przystąpić do realizacji dalszych punktów planu.
Przedstawiłem mu pewne propozycje, które zostały przez niego zaakceptowane.
Major Carter oznajmił to w swoim ojczystym języku, co wymagało oczywiście
tłumaczenia. Chemie podjął się tego Sid Singer.
- Po pierwsze - oświadczył major Carter - mamy zająć
możliwie szybko Schoenau, którego pierwszym komendan
tem wyznaczony zostałem ja. Po drugie - pan, mister Rabę,
zostaje mi bezpośrednio podporządkowany, jako specjalny
doradca. Panu i współdziałającym oficerom chciałbym wy
razić w imieniu generała Palmera i swoim wysokie uznanie.
Sądzę, że znajdziemy okazję, aby to uczcić także w innej
formie! Najważniejsze, aby teraz bliżej wzajemnie się po
znać. Mam na myśli pańską grupę i moich żołnierzy. Inne
szczegóły, sądzę, jeszcze zdążymy omówić. Po trzecie. Cięż
ko pobity przez nazistów burmistrz Breisgauer pozostaje
nadal na swoim stanowisku, podobnie komendant miejsco
wej policji, Strassner. I to głównie dlatego, iż obydwu pan
ów przedstawił nam, jako swoich przyjaciół, pan Erich
Wienand. To pozwala nam mieć zaufanie także do tych
osób. Czy akceptujecie to, panowie?
Odpowiedzieli twierdząco.
- Po czwarte. Ponieważ osobiście będę musiał zajmować
66
się miastem, czynię pana, panie kapitanie Singer - oczywiście po uzgodnieniu z generałem
Palmerem - odpowiedzialnym na razie za bezpieczeństwo Welpenhof. Proszę zająć się
wszystkim, odpowiednio zabezpieczyć, otoczyć opieką, wyjaśnić, uregulować. Poradzi pan
sobie z tym?
Spróbuję - odpowiedział zainteresowany.
Po piąte. Na razie zawieszam na kilka godzin naszą akcję. Wszystkim życzę możliwie
dobrej i spokojnej nocy. Proszę odpocząć, jeśli tylko pozwolą na to warunki. - Carter zaśmiał
się głośno, jakby w to powątpiewał.
Następnie zwrócił się jeszcze do kapitana Singera:
Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pana teraz czeka?
Co pan ma na myśli, panie majorze?
Generał Palmer poinformował mnie, a tym samym i pana, że już jutro, koło południa,
zamierza złożyć nam tutaj wizytę. Przyjedzie do Welpenhof. Chce osobiście poznać pana
Wienanda i przywitać się z nim. Niech pan odpowiednio wszystko zorganizuje - radzę panu;
generał zresztą także.
Postaram się - odpowiedział z zapałem Sid Singer.
Z
apraszam cię teraz do siebie - zwrócił się Erich Wie-nand do przyjaciela. - Nareszcie jesteśmy
znowu razem! Mój Boże, mój kochany Jacobie, ileż mamy sobie do opowiedzenia?!
10
Z
apowiadała się długa i przyjemna noc, wypełniona intensywną rozmową, w czasie której
znów odżyły nadzieje. Przejmujący strach jakby uleciał gdzieś w nieznane, a oczekiwana z
utęsknieniem radość zdawała się ponownie wypełniać ich serca.
Gdy Erich Wienand wrócił do swego Welpenhof, tym razem w towarzystwie Jacoba
Wernera i kapitana Singera -bacznie ich obserwującego, aby w razie czego w każdej chwili
móc przyjść z pomocą- od razu został wraz z nimi zaproszony do kuchni tego wielkiego
domu. Była jasno oświedona i panował w niej odświętny nastrój. Oczekiwała ich tam
uradowana, wcześniej uprzedzona telefonicznie przez Strassnera pani Elwira wraz ze swoją
córką Elfie, obecnie panią Warnhagen. Kon-stanza Reibert również mogła się do nich
przyłączyć, miała jednak na tyle taktu, by trzymać się skromnie na uboczu.
Mój Boże - oznajmiła, uściskawszy męża pani Elwira, będąc wciąż jeszcze pod
wrażeniem szybko następujących po sobie wydarzeń - co za niespodziewane, szczęśliwe roz-
wiązanie!
Na które nasz tata w pełni sobie zasłużył! - Elfie rzuciła mu się na szyję, tuliła się do
niego, szczęśliwa i wdzięczna za wszystko, co mogła w ostatnich dniach przeżyć. Dzięki
niemu.
Kapitan Singer przypatrywał się tej rodzinnej scenie z widocznym wzruszeniem.
68
W końcu - powiedział - pozycja pana Wienanda w literaturze jest zupełnie wyjątkowa. I
doceniamy to. Po czym dodał z właściwą sobie szczerością:
Nasze spotkanie w zasadzie zawdzięczamy panu Wernerowi, który je nam umożliwił.
To on zwrócił naszą uwagę na obecnego tu wielkiego pisarza. Wszystko inne jest tylko
konsekwencją jego starań.
Opinię tę - a w szczególności stwierdzenie o jego nadzwyczajnej pozycji we współczesnej
literaturze - Erich Wie-nand zupełnie zbagatelizował. Co do tego miał osobiście pewne
wątpliwości.
Usiadł wraz ze swoim Jacobem przy dużym, pięknie nakrytym stole, zapraszając
jednocześnie wszystkich obecnych, by również zajęli miejsca.
Wszystkim zaproponowano, mimo iż była już późna noc, znakomitą kolację, ze
znawstwem i po mistrzowsku przygotowaną przez panią Elwirę: kartoflankę ze śmietaną,
sporządzoną według receptury bawarskiej, oczywiście z aromatycznymi grzybami,
kawałkami mięsa z kury; gotowaną z dodatkiem wielu jarzyn - z własnego ogrodu. Na stole
stały też dwa duże dzbany - jeden ze świeżym mlekiem prosto od krowy, oczywiście Eddy,
drugi z czystą, zimną źródlaną wodą.
- Wspaniała! - zawołał kapitan, próbując zupy. - Moja
mama potrafiła gotować taką samą, pamiętam ją do dziś. -
Mówiąc to, Singer próbował zyskać sobie sympatię gospo
dyni i zdaje się, także pozostałych dwu dam.
Następnie kapitan Singer pozwolił sobie zaproponować otwarcie szampana, by wznieść
toast za pomyślność tego domu. Przywiózł go ze sobą z własnych zapasów.
Mój wspaniały ojciec - powiedział - był zawsze zdania, iż nic tak nie poprawia
atmosfery w domu jak dobre jedzenie i porządny trunek. Czy pozwoli pan zatem, drogi panie
Wienand?
Oczywiście - odparł ten. - Chociaż sam nie będę mógł spróbować tego świetnego trunku.
Wciąż jeszcze muszę bardzo na siebie uważać.
69
I ja również - dodał Jacob Werner, wyciągając przy tym do swojego przyjaciela dłoń,
którą Wienand natychmiast ujął w swoją.
Oczywiście, w pełni rozumiem panów - oświadczył kapitan Singer. Był zresztą
zdecydowany chronić obydwu przed wszystkim, co mogłoby im zagrażać w jakiś sposób, a
więc nie namawiał tym bardziej do alkoholu.
Za to pozostali biesiadnicy nie bronili się przed napełnieniem swoich kieliszków i wznieśli
je po chwili za zdrowie Wienanda i Wernera. Z wielką serdecznością.
Erich Wienand tym razem zgodził się na ten toast. Uśmiechał się łagodnie, potem
wyraźnie zadowolony zwrócił się do Jacoba:
Aż trudno uwierzyć, że to dzieje się naprawdę!
Ależ, szanowny panie Wienand - wtrącił się kapitan Singer. - Pan naprawdę w tej chwili
już nie ma się czego obawiać!
Dlaczego nie? Trudno mi nawet sobie wyobrazić, że po tak strasznej wojnie przez
dosłownie jedną noc zapanuje nagle harmonia i zgoda między ludźmi i że wszystko będzie
miało swój szczęśliwy koniec.
No, ale tymczasem jesteśmy tu i nie musimy od razu o tym wszystkim myśleć -
stwierdził Singer.
Wierzy pan w to, że ci naziści, od kilkudziesięciu lat ideologicznie zatruwani, teraz po
prostu się przefarbują? Staną nagle po drugiej stronie? Tylko dlatego, że nie będą już mieli
swego Hitlera? Czy sądzi pan naprawdę, że wraz z jego śmiercią umrze także jego duch?
Niech pan, panie Wienand, po prostu uwzględni fakt, że odtąd pan i panu podobni
znajdować się będą pod naszą ochroną.
Chętnie to słyszę i na pewno będziemy jeszcze nie raz na ten temat rozmawiali, lecz
proszę, kapitanie, nie mówmy już o tym tej nocy.
Wienand ponownie ujął dłoń swego przyjaciela Jacoba Wernera i trzymał ją długo w
swojej. Jeszcze mocniej niż
70
przedtem. Próbował się przy tym uśmiechać; uśmiechał się także do kapitana, do Konstanzy
Reibert, a już ze szczególną serdecznością do swojej córki, Elfie. Po czym zwrócił się do
swojej żony Elwiry:
- Czy mogłabyś, moja kochana, ustawić w piwnicy dru
gie łóżko polowe - dla Jacoba?
- Pomyślałam już o tym, Erichu.
Skinął głową w podziękowaniu.
Znów, kochana Elwiro, jesteś taka jak dawniej, czytasz w moich myślach.
To przecież nic nadzwyczajnego, drogi Erichu.
Ale dziękuję ci za to, kochana. - Chciałbym również podziękować tym wszystkim,
którzy umożliwili mi przeżycie tego wyjątkowego dnia - powiedział Wienand. Przy czym nie
bardzo było wiadomo, komu naprawdę chciał za to podziękować.
Gdy wstał od stołu, objął najpierw swoją żonę, jej córkę -obie trochę ceremonialnie -
potem Jacoba Wernera, a następnie podał rękę kapitanowi Singerowi i na końcu Konstanzy
Reibert.
Teraz, wspólnie z Jacobem Wernerem, jedynym chyba przyjacielem, jakiego miał w życiu,
udał się do piwnicy. Pozostali patrzyli przez chwilę za odchodzącymi, ale tym razem bardziej
z sympatią niż z zatroskaniem. Dobrze życzyli tym dwóm ludziom, uważając niewątpliwie
przy tym, że tam na dole będą się czuć bezpieczni. Pili dalej szampana.
Signer ożywił się, siedząc teraz pomiędzy pięknymi kobietami. Prawdopodobnie poczuł
się odprężony po tym nerwowym dniu, szczęśliwie zakończonym. Teraz on stał się centralną
postacią w tym towarzystwie. Napełniał kieliszki, wznosił toasty na cześć wszystkich osób
powierzonych w Welpenhof jego opiece.
- Możecie się do mnie zwracać po imieniu - zapropono
wał. - U nas w Ameryce jest to w zwyczaju. Proszę więc po
prostu mówić do mnie Sid.
71
Dziękuję - odpowiedziała pani Elwira z niezwykle wdzięcznym uśmiechem. - Ale tu się
dzieje tak wiele, że zdaje się, będziemy musieli się do tego dopiero przyzwyczaić, Sid.
Oferuję w każdym razie, Elwiro, swoją pomoc. Zresztą po to tu jestem. Jeśli
czegokolwiek będziecie ode mnie potrzebowali, proszę mi tylko o tym powiedzieć. Mogę do
tego jedynie dodać, że moje pełnomocnictwa są dość duże, tak że nie powinno być żadnych
problemów.
To brzmi niemal jak bajka - zawołała Elfie, tłumiąc w sobie, być może, nadmierny
entuzjazm.
Erichowi Wienandowi - odezwała się teraz Konstanza z wyraźną powagą - udało się
swego czasu napisać kilka cudownych bajek, na przykład Mężczyznę w deszczu. Bohaterem
jej jest człowiek, który znalazł się nagle w środku okropnej burzy. Został jednak uratowany,
gdyż jakaś niewidzialna siła otworzyła nad nim szklany parasol, który ochronił go przed
piorunami.
Ta wyraźna aluzja, choć ostrożnie sformułowana, odnosiła się oczywiście do kapitana
Singera, siedzącego teraz wśród trzech kobiet.
Pierwszą damą przy stole była oczywiście Elwira. Wciąż jeszcze świetnie się prezentująca,
przy tym niezwykle czarująca kobieta. Niewątpliwie ozdoba tego znanego, choć już mocno
postarzałego pisarza.
Drugą damą w tym towarzystwie, przynajmniej dla kapitana, była jej córka, obecnie pani
Warnhagen. Bardzo jeszcze młoda i dziecinnie wyglądająca osóbka, za to o przemiłym
usposobieniu, łagodnych i naiwnie spoglądających oczach. Prawdopodobnie również
krótkowzroczna. Musi mieć jednak - pomyślał kapitan - bogatą i wrażliwą duszę.
Następnie Singer rzucił okiem na Konstanzę Reibert. Ta nie wyglądała jeszcze na dojrzałą
w pełni kobietę. Miała niemal chłopięcą figurę. Twarz o wysokim, „myślącym" czole i
opadające wokół długie, gładkie blond włosy. Musi być bardzo inteligentna - pomyślał
kapitan.
72
- To wszystko nie będzie jednak takie proste, samo
w każdym razie nic się nie rozwiąże - oświadczył Sid Singer,
jakby nagle wyrwany z zamyślenia. - W dodatku ten przy
padek nie jest przecież zwyczajny, ale tak jest zawsze, gdy
się ma do czynienia z geniuszem.
Mówiąc to, miał oczywiście na myśli Ericha Wienanda. Nie odniósł przy tym wrażenia,
aby jego słuchaczki uznały stwierdzenie „geniusz" za przesadne. Przeciwnie.
- To dobrze - powiedział - gdyż z waszą pomocą, moje
panie, może uda nam się rozwiązać wszystkie czekające nas
problemy. Ludzie formatu Ericha Wienanda nie mogą
w żadnym wypadku być pozostawieni sami sobie; są oni
zupełnie bezradni, niemal jak małe dzieci.
Wszystkie trzy panie natychmiast to potwierdziły.
B
yło już dobrze po północy, a Erich Wienand wciąż jeszcze prowadził ożywioną rozmowę z
Jacobem Wernerem. Każdy z nich miał wiele pytań, na które oczekiwał odpowiedzi.
Zwłaszcza dotyczących wydarzeń od momentu, gdy widzieli się po raz ostatni. Rozmawiali,
leżąc już na swoich łóżkach, stojących przy grubych, bezpiecznych ścianach piwnicy.
Co ja chciałem ci jeszcze powiedzieć, Erichu... — i znów płynęło jakieś wspomnienie z
niedawnych przeżyć. :
To, o czym ci jeszcze nie powiedziałem, Jacobie... zaczynał z kolei Wienand, gdy nagle
zdawało mu się, że przypomniał sobie coś ważnego.
Ale faktycznie mieli sobie dużo do opowiedzenia; nie wiedzieli czasem, od czego zacząć.
Pod wpływem radości nie byli w stanie pozbierać swoich myśli, a nawet logicznie ich ze sobą
powiązać. Najważniejsze, że znów mogli być razem.
Rozmawiali więc chaotycznie o wszystkim, przy migodi-wym świetle świec stojących w
świeczniku od Knuta Hamsuna. Obaj wysoko cenili tego pisarza. Nie wiedzieli jednak,
73
gdzie się teraz znajdował, co się z nim stało, gdzie |teeby-wa. Wierzyli jednak, iż żyje, gdyż
żadne informacje o jego ewentualnej śmierci do nich nie dotarły.
- Zaraz jutro - powiedział Erich - poproszę kapitana
Singera, by postarał się dowiedzieć czegoś o Kmicie Ham
sunie. Ponieważ sami jesteśmy teraz w jakimś sensie bezpie
czni, powinniśmy sprawdzić, czy nie moglibyśmy mu
w czymś pomóc.
Jacob Werner pokiwał głową z powątpiewaniem. Jego ukochany przyjaciel czasami
miewał trudne do zrozumienia zmartwienia. To znaczy często bardziej przejmował się losem
innych niż swoim. A jeśli już ktoś zrobił dla niego coś dobrego, próbował natychmiast się
odwzajemnić.
Erich Wienand wiedział, że przyjaciel dość często odnosi się sceptycznie do jego
pomysłów. Odsunął zatem nieco stos książek, zza którego wyciągnął butelkę czerwonego
wina. Bardzo dobrej marki - włoskie, Barbera.
Wypijesz ze mną kieliszek?
Oczywiście, Erichu - powiedział Jacob po krótkim wahaniu. - To będzie mój pierwszy
kieliszek wina od czasu naszych przeżyć obozowych. Ale chętnie wypiję je z tobą, nawet
gdyby miało mi zaszkodzić.
Nie, w takim razie nie wolno ci tego zrobić.
Nie martw się - zapewnił go, śmiejąc się - gdyby mi się coś stało, kapitan Singer z
pewnością zadba o mnie i sprowadzi pomoc. Jest zresztą na to przygotowany - taki już jest. A
teraz nalej - wypijmy nasz pierwszy wspólny kieliszek wina.
W
e wczesnych godzinach rannych Jacoba Wernera chwyciły silne bóle. Spadł, wijąc się z bólu,
ze swego łóżka na podłogę. Wienand ukląkł przy nim, przykrył go grubym wełnianym
kocem i natychmiast pobiegł na górę, by wezwać kapitana Singera.
Ten zjawił się natychmiast. Wcale nie zdziwiony tym, że
74
go wołano i bez żalu, że został tak nagle wyrwany ze snu; zawsze był przygotowany na to,
że może być potrzebny.
- Mam samochód w pogotowiu - powiedział. - Do na
szego szpitala polowego dojedziemy w ciągu pół godziny.
Powiadomiłem już lekarzy.
Podał wijącemu się z bólu, leżącemu wciąż na podłodze Jacobowi Wernerowi jakieś
przyniesione ze sobą lekarstwo. Otworzył mu lekko usta i zaczął je wlewać do środka. Jak
małe posłuszne dziecko Werner połykał je, próbując się przy tym uśmiechać do stojącego
obok przyjaciela. I uśmiechał się nawet wtedy, gdy dwóch żołnierzy wynosiło go z piwnicy
na noszach.
Erich Wienand, kompletnie załamany i do głębi poruszony, usiadł w piwnicy na swoim
łóżku. Spojrzał na kapitana Singera, który wciąż był tu z nim i powiedział zatroskany:
Mój Boże, co się mogło stać? Człowiek wciąż popełnia jakieś błędy, nie uważa, choć
powinien, jest lekkomyślny. To wszystko moja wina.
Niech pan się uspokoi! - odezwał się do niego dość ostro kapitan Singer. - Prędzej czy
później tego rodzaju atak musiał u Jacoba Wernera nastąpić. Spodziewałem się tego, niestety.
A więc, proszę nie robić sobie żadnych wyrzutów z tego powodu. Nasz przyjaciel na pewno
trafi w najlepsze ręce - i już jutro, a może nawet dziś, do nas wróci.
Mówi pan tak, aby mnie uspokoić. Czy naprawdę pan w to wierzy?
Jestem nawet o tym przekonany, panie Wienand. -Zademonstrowanie tego rodzaju
postawy Singer uważał za konieczne. - Proszę mi tylko powiedzieć, co pana zdaniem mogło
spowodować ten nagły kryzys u Wernera. Może moglibyśmy lekarzom coś podpowiedzieć.
Wypiliśmy dosłownie jeden czy dwa kieliszki czerwonego wina. Sądziłem, że nie
zaszkodzi Jacobowi. Tym bardziej że ostatnio sam też wypiłem kilka kieliszków tego wina i
nawet poczułem się po nim lepiej. Nie przypuszczałem więc, że może u niego wywołać taki
skutek.
75
Prawdopodobnie nie wziął pan pod uwagę, że pan przebywał w obozie zaledwie kilka
miesięcy, a nasz Jacob -blisko sześć lat. To zasadnicza różnica - wytrzymałość jego
organizmu, zdaje się, została doprowadzona do granic.
O tym, niestety, nie pomyślałem - przyznał Wienand z ciężkim westchnieniem. - Jestem
więc winny, współwinny tego, co się stało - przeklęty, jak każdy, kto tu żyje - w tym
przeklętym kraju.
Niech pan sobie tego nie wmawia - powiedział Singer z właściwą mu stanowczą
uprzejmością. - Nasz Jacob będzie miał znakomitą opiekę, zapewniam pana. Pan zaś
powinien przespać się jeszcze trochę, żeby w południe być w dobrej formie.
Czego pan tym razem ode mnie oczekuje?
Tego, co już panu zdaje się wcześniej zasygnalizowałem. Chodzi o spotkanie z
generałem Palmerem, które powinno, mam nadzieję, przysłużyć się niemiecko-
amerykańskiemu porozumieniu - w sprawie zawieszenia broni i wspólnego rozprawienia z
nazistami. Powinien porozmawiać pan z nim o możliwościach pojednania. Sądzę, że
interesuje to pana.
Oczywiście, zwłaszcza jeśli tego rodzaju inicjatywa wychodzi od pana, kapitanie Singer.
Bardzo bym pragnął, aby mógł w tym spotkaniu uczestniczyć także nasz przyjaciel Jacob.
Mam nadzieję, że przezwycięży do tego czasu swoją nagłą niedyspozycję. Dopóki nie wróci,
będę się czuł winny jego nagłej choroby.
Jacob Werner, o czym pan z pewnością wie, urodził się pod szczęśliwą gwiazdą i z
pewnością wyjdzie z tego. Pan natomiast potrzebuje teraz spokoju. Czy chciałby pan może
jakiś środek nasenny? Od kilku dni ciągle noszę coś takiego przy sobie, z uwagi na naszego
przyjaciela.
Nie, dziękuję, kapitanie - jestem dostatecznie zmęczony.
Wobec tego zostawiam pana. Niech pan spróbuje się przespać - możliwie bez
dręczących snów. Czeka pana może najważniejszy dzień w życiu.
76
N
oc, podczas której weszli do Schoenau Amerykanie, Horst-Heinz Warnhagen spędził
wspólnie ze swoim zaufanym pomocnikiem, sierżantem Thomasem Tumm-lerem.
Przedtem porucznik, zgodnie ze swoimi obowiązkami, choć już bez dotychczasowego
zaangażowania, zajmował się rozstawieniem swojej baterii, której poszczególne drużyny, już
jako samodzielne pododdziały, miały zająć stanowiska bojowe wzdłuż szosy. Bateria w
rzeczywistości przestała jednak istnieć i najnormalniej w świecie rozpadła się.
Żołnierze już wcześniej unieszkodliwili działa, a zatem stały się one niezdolne do walki, to
samo zresztą uczynili z ciągnikami. Te ostatnie zepchnięto po prostu do przydrożnych
rowów. Następnie rozdzielili między siebie resztę żywności, i zaczęli powoli ulatniać się
małymi grupkami, a czasem w pojedynkę.
Tylko podporucznik Karlemann podejmował jeszcze próby zabezpieczenia przynajmniej
przyrządów optycznych, i to pod groźbą użycia pistoletu w razie niewykonania jego rozkazu.
Wkrótce jednak okazało się, że został sam jak palec, ze swoimi przyrządami.
Jeden z żołnierzy na pożegnanie zawołał nawet: „Heil Hitler, panie podporuczniku. Niech
pan pozdrowi Fiihrera, jeśli go pan jeszcze zobaczy".
Po tych słowach zniknęli. Karlemann przez chwilę patrzył za nimi osłupiały, by zaraz
pójść w ich ślady.
D
obrze - powiedział z zadowoleniem porucznik Warnhagen do Tümmlera, dowiadując się o
tym wszystkim. - Nic lepszego nie mogli zrobić. - I to samo ja teraz zrobię, Horscie-Heinzu,
jeśli pozwolisz. Mój dobrodziej Leitmann z pewnością czeka już na mnie z utęsknieniem.
Mamy jeszcze wspólnie do przeniesienia kilka niebezpiecznych skrzynek.
Zdjęli z siebie mundury i ubrali się w bawarskie stroje
77
ludowe jakie chętnie noszą w tych stronach chłopi. Produkowała je firma Loden-Frey w
Monachium. Do takiego kompletu należały też szerokie, ciemnozielone płaszcze
„myśliwskie", zupełnie niewidoczne w ciemnościach, tak że ubrani w nie mogli dość
bezpiecznie poruszać się nocą...
Warnhagen pożegnał się z Tümmlerem i zniknął w najbliższym lasku. Tam przespał się
kilka godzin, oparty o jakieś drzewo, niemal kompletnie zrezygnowany. Gdy obudziły go
pierwsze promienie wiosennego słońca, rozejrzał się uważnie dokoła, chcąc sprawdzić, gdzie
się znajduje. Nie sprawiał już wrażenia zbytnio przejętego sytuacją. Odszukał strumyk, w
którym się obmył, a następnie przyjrzał się swojej twarzy, odbitej w wodzie. Miał wrażenie,
że wygląda jak myśliwy i kłusownik zarazem, co nie było wcale takie dalekie od prawdy.
Potem ostrożnie, kryjąc się za drzewami, zaczął iść w kierunku Welpenhof, gdzie
prawdopodobnie czekała na niego jego ukochana żona, a także Elwira. Tego był raczej
pewien. Na pewno niepokoiły się o niego. Gdy był już blisko, wdrapał się na dość wysokie
drzewo stojące na skraju lasu, by zorientować się w sytuacji.
To, co zobaczył w Welpenhof, wprawiło go w zdumienie, lecz nie zaniepokoiło. Po
ogrodzie kręciło się sporo amerykańskich żołnierzy. Poruszali się w bezpośredniej bliskości
domu; z dala doleciał go też dźwięk wesołych rytmów muzycznych, tanecznych melodii,
wydobywających się z jakiegoś głośnika nastawionego na cały regulator. Nic groźnego czy
niepokojącego nie dostrzegł.
W Welpenhof panowała raczej sielska atmosfera. Kilku amerykańskich żołnierzy robiło
coś w ogrodzie - widocznie pomagali w gospodarstwie. Jakiś żołnierz, pełniący prawdo-
podobnie wartę, stał niedbale oparty o mur domu.
Warnhagen mógł więc spokojnie, bez jakiegokolwiek zagrożenia, przez następnych kilka
godzin pozostawać w swoim punkcie obserwacyjnym. Tym bardziej iż przezornie zaopatrzył
się w dwie pełne manierki - w jednej znajdowała
78
się źródlana woda, w drugiej „klosterlikor" - trunek, którym od czasu do czasu się wzmacniał.
Do tego miał ze sobą w torbie kilka konserw z wołowiną, pasztetową i wieprzowiną; nawet
sztućce i otwieracz do konserw. Mógł więc czekać na to, co miało nadejść.
T
en zapowiadany „wielki dzień" w życiu Ericha Wie-nanda wymagał niezbędnych
przygotowań. Zadbał o to troskliwie pamiętający o wszystkim kapitan Sid Singer. Czuł się w
pełni odpowiedzialny za powierzone mu zadanie.
Zebrał wokół siebie przydzielonych mu żołnierzy, nakazując im w miarę kulturalne
zachowanie, ściszenie zbyt głośnej muzyki - zwłaszcza od strony tylnego wejścia do
piwnicy, jak również pod okienkami piwnicznymi i w ogrodzie. Wszędzie tam powinna
panować maksymalna cisza. Tak, by wielki pisarz, którego ochraniają, mógł w miarę
spokojnie odpoczywać i przygotować się na to, co go czeka w związku z przyjazdem
generała Palmera.
Erich Wienand nie mógł jednak zasnąć po wyjściu Singera. Niespokojnie przewracał się z
boku na bok. Od czasu do czasu nawoływał w półśnie swego przyjaciela Jacoba, to znów
krowę Eddę, a także swoją nieżyjącą już jamniczkę. Kilkakrotnie też zrywał się i patrzył w
kierunku miejsca, gdzie zakopany był jego Chrystus.
W tym czasie stacjonujący w Welpenhof żołnierze amerykańscy porządkowali ogród,
szczególnie teren wokół głównej bramy, zasypując dziury i usuwając niepotrzebny sprzęt.
Dwaj żołnierze przygotowali nawet coś w rodzaju masztu, na który - na sygnał Singera -
miała zostać wciągnięta flaga Stanów Zjednoczonych. Miało to nastąpić w momencie, gdy
generał będzie wysiadał z samochodu.
Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik do godziny 12.00, gdyż dokładnie wtedy,
według informacji, które dotarły do kapitana Singera, miał przybyć do Welpenhof generał
Palmer. Miał się tu spotkać, jak mu doradzono i co
79
zaakceptował, z wielkim niemieckim pisarzem. Zdecydowanym opozycjonistą, znanym
antyfaszystą, więzionym przez nazistów w obozie koncentracyjnym.
Wydarzenie to doradcy generała postanowili wykorzystać także jako temat propagandy
prasowej. Zainteresowanie korespondentów wojennych, fotoreporterów, a nawet spra-
wozdawców kroniki filmowej było duże. Zabiegali oni o to, aby być świadkami spotkania
swojego bohatera wojennego z ofiarą nazistów.
W przygotowaniu tego spotkania kapitanowi Singerowi, ku jego oczywistemu
zadowoleniu, usilnie pomagała pani Elwira. Z nią omówił wszystkie, najdrobniejsze nawet
szczegóły przyjęcia generała.
A co by pan powiedział - zaproponowała - gdybym przygotowała, według starego
bawarskiego obyczaju, kawę i podała świeżo upieczone ciasto, prosto z pieca.
Wspaniały pomysł, Elwiro. Jak to dobrze, że tak doskonale się rozumiemy. Niech pani
wobec tego upiecze to ciasto albo po prostu każe je upiec. Wszystko, co jest do tego
potrzebne, będzie pani miała do dyspozycji. Proszę upiec jak najwięcej tego ciasta nie tylko
dla generała, pani męża i nas, Elwiro, ale także dla dość licznej ekipy osób towarzyszących
generałowi. Bo i im powinniśmy z tej okazji pozwolić trochę się odprężyć. Sądzę, że
przyczyniłoby się to do stworzenia przyjemnego nastroju.
Podczas gdy Elwira zajęta była pieczeniem ciasta, Elfie wraz z Konstanzą Reibert
zajmowała się w kuchni nakryciem stołu. Rozłożyły najpierw lniany biały obrus, wyszukały
odpowiednie serwetki. Potem ustawiły na stole biało-nie-bieski porcelanowy serwis do kawy
- oryginalny, ludowy, prezentujący się okazale.
Jaki jest w zasadzie pani stosunek, panno Reibert, do mojego ojca? - zapytała
niespodziewanie Elfie.
Tego jeszcze nie wiem, pani Warnhagen. Prosiłam pani ojca, by pozwolił mi zająć się
swoją twórczością. Czy się na to zgodzi, tego mi jeszcze ostatecznie nie powiedział.
80
- On ostatnio nigdy nie udziela konkretnych odpowie
dzi! - odpowiedziała Elfie, okazując przy tym pewne zde
nerwowanie.
T
eraz i Erich Wienand wydawał się gotowy na to wielkie, zdaje się, w dobrej intencji
zaplanowane spotkanie. Wypełznął zatem trochę wcześniej ze swojej piwnicy, z pewnością
zmuszony do tego przez żonę. Ubrany był skromnie, lecz gustownie: w ciemnoniebieski
garnitur, starannie odprasowany, jednak bez tradycyjnej białej koszuli z krawatem czy mu-
szką, za to w białym połyskującym golfie. Tylko na nogach miał dość nieforemne ciężkie
buty. Inne, bardziej eleganckie, nie wchodziły mu na spuchnięte stopy.
Kapitan Signer popatrzył na niego z uznaniem:
Bardzo dobrze! W takim stroju zrobi pan na generale z pewnością jak najlepsze
wrażenie, panie Wienand.
A jak się czuje Jacob? - chciał się dowiedzieć pisarz.
Nasz przyjaciel - zapewnił go Singer - czuje się już dobrze, nawet bardzo dobrze i już
wkrótce do nas wróci. Cieszy się pan, prawda?
Bardzo! - z wdzięcznością i wyraźną ulgą odpowiedział Wienand. - Wtedy mógłby się
tutaj odbyć ten cały, zaplanowany przez was, cyrk z wyzwalaniem. Zniósłbym go z
pewnością o wiele lepiej, gdyby był tu ze mną Jacob.
C
o za cholerne gówno! - zawołał niemal w tym samym czasie Tümmler, próbując, ubrany w
niewygodny bawarski strój ludowy, z charakterystycznymi krótkimi skórzanymi spodniami,
udawać parobka u gospodarza Lehmanna. - Tego nam jeszcze brakowało!
- Czego, człowieku? - chciał się dowiedzieć zaniepoko
jony tym sąsiad Wienanda. - Chcesz się jeszcze może targo
wać o cenę? W końcu wszystko już ustaliliśmy!
I rzeczywiście ustalili. To, co uważali za najbardziej
.
81
i
niebezpieczne, zlikwidowali wspólnie ubiegłej nocy, wykonując przy tym ciężką pracę. Dwie
furmanki pełne amunicji i broni, które zostały złożone w stodole Leitmanna, wywieźli i
zatopili na południowych bagnistych łąkach. Pozbyli się zatem niebezpiecznego ładunku.
Właśnie stamtąd teraz wracam - informował zdenerwowany Tümmler. - Przy mojej
dokładności chciałem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Miałem zamiar usunąć ślady
widoczne w świetle dziennym.
No i...? - Leitmann szybko zrozumiał, że muszą istnieć jakieś powody do niepokoju,
skoro Tümmler wrócił taki zdenerwowany.
Czy coś tam jest nie tak? - zapytał.
Właśnie! Akurat tam, gdzie zatopiliśmy te cholerne skrzynie z amunicją, zauważyłem
jakieś wystające ramię wysoko uniesione nad trzęsawiskiem.
Co ty wygadujesz, człowieku, to przecież niemożliwe! - zawołał przestraszony
Leitmann. - W końcu trupów są tu teraz wszędzie dziesiątki. Nie ma przecież wojny bez
ofiar, tak jak nie ma kościoła bez wiernych. Czy nie mam racji?
Chyba tym razem nie. Na tym wystającym ramieniu zauważyłem skrawek
charakterystycznego ubrania. Był to strzęp łachmana, w jakie naziści ubierali więźniów w
obozach koncentracyjnych. Nie jest więc wykluczone, że ten trup jest tylko jednym z wielu,
które mogli w tym bagnie utopić.
Do diabła, mój Boże! - krzyknął Leitmann, jak gdyby próbował się bronić przed
nasuwającymi się wnioskami. -Ale w końcu, Tümmler - wrzasnął - co mnie to wszystko
może obchodzić, nie uważasz?
Co ciebie to wszystko może obchodzić? A to, że to bagno znajduje się między twoją
posiadłością i Wienanda!
Do mnie ono w każdym razie nie należy, chętnie mu je oddam, szczególnie gdyby miało
się okazać, że znajdują się tam kolejne ciała. Niech on się martwi, jak sobie z tym
82
poradzić! Przypuszczam jednak, że ty już odpowiednio w tej sprawie zadziałałeś?
Oczywiście! Ułamałem kilka grubych gałęzi i rzuciłem je na tego trupa, tak że się
znowu zanurzył i zniknął pod wodą.
To dobrze!
Ale nie ma gwarancji, Leitmann, że się znów nie wynurzy! A co będzie, gdy na
powierzchni pojawi się więcej trupów? Wtedy ci Amerykanie mogą zrobić z tego wielką
aferę i szukać winnych. Wówczas taki Wienand z pewnością nie znajdzie się wśród
podejrzanych - tym bardziej że już stał się ich ulubieńcem. Tylko kto - jak sądzisz?
Prawdopodobnie ja, co? Zdaje się, że to chciałeś powiedzieć? Ale i ty się wtedy z tego
nie wykręcisz.
To się okaże. - Trummler, do niedawna podoficer, obecnie parobek u zamożnego
gospodarza, wypowiedział te słowa z wyraźnym podtekstem.
Być może był to błąd, że zatopiliśmy te cholerne skrzynie akurat tam. Może byłoby
lepiej, gdybyśmy to całe gówno zaproponowali Amerykanom jako swego rodzaju łup.
Ale nie zrobiliśmy tego, człowieku! Sam byłeś za tym, aby to tam zatopić.
Ale tylko dlatego, że tak zaproponowałeś, Leitmann. Tak było. A poza tym to wszystko
było składowane u ciebie, więc wyłącznie ty jesteś za to odpowiedzialny. Do wczoraj przed
nazistami, a od dziś przed Amerykanami!
Co to wszystko ma znaczyć, Tümmler ?! - wykrzyknął Leitmann, wyraźnie
przestraszony. - Co chcesz przez to powiedzieć? Czy to, że teraz niby ja sam mam się z tym
śmierdzącym gównem uporać?
Ależ nie, mój drogi! Chcę ci jedynie uświadomić, jakim dobrodziejstwem jest dla ciebie
to, że mnie tu masz.
I chcesz na tym jeszcze zarobić, człowieku? Jesteś zachłanny, Tümmler, a może ty
chcesz mnie szantażować, CO? ;
83
- Nie powtarzaj się wciąż, Leitmann. Pamiętaj, że je
stem twoim pracownikiem i jako taki chciałbym się u ciebie
dobrze czuć. Jestem przekonany, że i tobie na tym zależy.
W
Welpenhof, zdaje się, wszystko zostało już przygotowane do przeprowadzenia
zaplanowanego starannie „cyrku". To, co tutaj ma się dopiero odbyć, miało już dawno swoje
światowe premiery i to począwszy od czasów Cezara, nie kończąc ani na Napoleonie, ani
nawet na Hitlerze.
Palmer, generał z dwiema gwiazdkami, przybył do Wel-penhof punktualnie co do minuty.
Aby nie przyjechać za wcześnie, kilka kilometrów przed celem podróży generał zatrzymał się
ze swoją ekipą na poboczu szosy. Udawał, przy tym, że musi przestudiować mapę; w tym
czasie łyknął też sobie nieco ze srebnej piersiówki.
Skorzystał też z okazji, aby się wysiusiać, uważając przy tym, aby ominąć leżące w rowie,
rozkładające się ludzkie i zwierzęce szczątki. Pełno ich leżało po rowach, najwięcej jednak
było porzuconego wcześniej, odpowiednio zdemolowanego sprzętu wojennego
„wielkoniemieckiego" Wehrmachtu. Rozmyślał przy tym o czekającym go spotkaniu.
Możemy ruszać, już czas - zameldował jeden z towarzyszących mu oficerów
sztabowych.
Jedźmy wobec tego! - zawołał generał Palmer, wskakując do swego jeepa, jakby był
sportowcem, a nie żołnierzem biorącym udział w wojnie.
Przed wjazdem do Welpenhof, przed główną bramą, został powitany przez kapitana
Singera. Palmer zapytał go krótko, po wojskowemu:
Czy wszystko przygotowane?
Wszystko, panie generale! - odpowiedziano mu równie krótko.
Co potem rzeczywiście miało się potwierdzić. Kołyszącym się krokiem jeźdźca udał się
Palmer w kierunku domu
84
Wienanda. W końcu nie tak dawno jeszcze zwyciężał w licznych gonitwach na teksańskim
torze wyścigów konnych. Teraz zobaczył, jak nieomal na oścież otworzyły się przed nim
główne drzwi wejściowe, zapraszając do tego, wcale nie tak zwyczajnego, domu.
W progu stał jakiś mały, stary i przygarbiony, mizernie wyglądający człowieczek. I to jest
- pomyślał sobie teraz amerykański bohater wojenny - ten zapowiadany, sławny pisarz
niemiecki? Spoglądając na niego, generał poczuł coś w rodzaju głębokiego współczucia. Był
zatem nie tylko twardym żołnierzem, ale jak się okazało, również człowiekiem mającym
serce.
Przy tym „historycznym", jak je wkrótce nazwano w mass mediach, spotkaniu, obecni byli
liczni korespondenci wojenni, ci, którzy cieszyli się uznaniem generała.
Zostali tutaj dowiezieni specjalnym autobusem i wydawali się niezwykle zadowoleni z
tego, co teraz zobaczyli.
- Nareszcie coś innego! - stwierdzili fachowo. Oczywiście wszystko starannie
dokumentowano słowem i utrwalano na błonie fotograficznej, a nawet taśmie filmowej.
Pozycja pierwsza: Generał i pisarz zbliżają się do siebie. Pozycja druga: Ich spojrzenia
krzyżują się; uśmiechają się do siebie. Pozycja trzecia: Wyciągają do siebie ręce. Pozycja
czwarta: Generał obejmuje pisarza. Pozycja piąta: Pisarz obejmuje generała. I tak dalej, i tak
dalej.
Powstały zatem historyczne zdjęcia; w każdym razie nie tuzinkowe. Jedno z nich ukazało
się już nazajutrz w wyso-konakładowej, popularnej na świecie gazecie „New York Times".
Zdjęcia ze spotkania zamieściła też prasa w Chicago, Los Angeles i Waszyngtonie; niemal
wszystkie tamtejsze gazety.
Towarzyszyły im oczywiście obszerne artykuły, utrzymane w podobnym tonie. Pisano:
„W Welpenhof spotkali się przedstawiciele dwóch różnych stron, niemniej należących do
tego samego świata. Spotkania takie pozwalają wierzyć, że na tym świecie istnieją jeszcze
jakieś nieśmiertelne war-
85
tości. Palmer i Wienand stali się symbolem możliwości przebaczenia i pojednania. Niemal w
ostatniej chwili - głoszono w tych artykułach - Amerykanom udało się uchronić
zachodnioeuropejską kulturę przed całkowitą zagładą". I tak dalej i tym podobnie.
Lecz na tym jeszcze nie koniec. To spotkanie, starannie zaaranżowane przez Singera,
przyniosło jeszcze dalsze efekty. Równie widowiskowe, jak przedstawienie przy drzwiach.
Tym razem zrealizowane w kuchni przy stole.
Najpierw sfotografowano amerykańskiego bohatera wojennego razem z pisarzem, na tle
suto zastawionego ciastami stołu. Potem zrobiono następujące zdjęcia: pisarz nalewa swemu
wybawcy kawę do filiżanki, Palmer i Wienand unoszą jak do toastu filiżanki z kawą. Jeszcze
inne ukazuje Palmera siedzącego między Erichem Wienandem, a jego żoną Elwirą.
To ostatnie zostało zresztą bardzo szybko uznane za jedno z najbardziej atrakcyjnych. A to
za sprawą Elwiry, żony pisarza, ubranej w lekką wiosenną, jedwabną sukienkę, która
wyraźnie podkreślała jej bujne kobiece kształty. Gdy generał w spontanicznym geście
przyciągnął do siebie Elwirę, obejmując ją z jednej strony a Ericha z drugiej, znów rozbłysły
liczne flesze.
Lecz w trakcie tych fajerwerków nie zdążyli nawet zamienić ze sobą słowa, nie
potrzebowali zresztą. Palmer i tak nie znał żadnego niemieckiego słowa, a Erich i Elwira
Wienand nie znali żadnego po angielsku. Od czasu do czasu jedynie Singer wtrącał coś, dla
podtrzymania miłej atmosfery.
Zaraz potem, przy drugim stole rozpoczęła się uczta korespondentów; współczesnych
bajarzy i pstrykaczy zdjęć. Wreszcie i oni mogli zasiąść do ciasta i kawy. Przez cały czas z
radością notowali to, co im dyktowali zarówno o wyzwolicielach, jak i wyzwolonych,
inicjatorzy tego historycznego spotkania. Rozmowy i wywiady przeprowadzano też ze
świadkami tego wydarzenia - żołnierzami amerykańskimi stacjonującymi w Welpenhof.
86
Słowem - amerykańsko-niemiecka sielanka na samym końcu tej strasznej wojny. Tak
przynajmniej wszystkim się wydawało.
G
enerał Palmer pożegnał się zadowolony z serdecznego przyjęcia, jakie go tu spotkało.
Przedtem jednak jeszcze raz objął Ericha Wienanda, przyciskając go do swej generalskiej
piersi.
Było to dla mnie wielkie przeżycie! - oświadczył głośno, tak by wszyscy wokół go
słyszeli.
Czy wszystko wypadło dobrze, generale? - pozwolił sobie zapytać kapitan Singer.
Jak najbardziej, mój drogi! Nadspodziewanie dobrze -potwierdził. Po czym, jakby po
chwili zastanowienia, dodał: - Ten tak zwany pisarz, zdaje się, ma jednak zbyt duże
wyobrażenie o sobie - takie przynajmniej odniosłem wrażenie. W każdym razie, zbyt
rozmownym człowiekiem to on nie jest.
Rzeczywiście, uchodzi za małomównego. Ale mimo wszystko uważam go za bardzo
mądrego.
Generał pozwolił kapitanowi Singerowi odprowadzić się do jeepa, ale nie wsiadł do niego
od razu.
Mam wrażenie, Singer, że czuje się pan tutaj dobrze wśród tych ludzi - stwierdził.
Cieszę się, że pan to zauważył, generale. Mam nadzieję, że spełniam tu ważne dla nas
wszystkich zadania.
Ma pan rację, Singer. W dodatku, jak zauważyłem, ma pan dobre rozeznanie w tym
specyficznym środowisku. Ponadto odniosłem również wrażenie, że cieszy się pan pełnym
zaufaniem tego Wienanda, któremu, myślę, będziemy musieli jednak poświęcić szczególną
uwagę.
Podzielam w pełni pańskie zdanie. I jestem gotów do wykonania tego zadania.
Leży to w moich planach, kapitanie Singer. Musi pan wiedzieć, mój drogi, że
otrzymałem polecenie z głów-
87
nej kwatery, abym tutaj, w Bawarii, objął szefostwo amerykańskiej komendantury wojskowej
i utworzył z jej pomocą coś w rodzaju rządu. Czy wie pan, co to dla pana może oznaczać?
- To co zawsze, generale, wystarczy, że otrzymam od
pana rozkaz.
Tego rodzaju odpowiedzi generał chętnie słuchał.
Zamierzam więc w ramach swoich nowych kompetencji powierzyć panu Schoenau i
okolice.
I co, pana zdaniem, generale, mam tutaj wykonać?
Wszystko, kapitanie, co będzie pan uważał za słuszne, łącznie z osobami, które pan
sobie tutaj dobierze. Począwszy od burmistrza, poprzez komendanta policji, i tych poda-
jących się za opozycjonistów, a skończywszy na dezerterach. Wszyscy oni mogą się przydać
nowemu niemieckiemu porządkowi. Ma pan tego rodzaju ludzi odszukać, sprawdzić, zjednać
ich sobie albo też nagiąć do swojej woli!
Rozumiem, że z jednym jednakże wyjątkiem - Ericha Wienanda? - powiedział kapitan,
odgadując myśli generała.
Zgadza się! - potwierdził Palmer. - Abstrahując jednak od tego, że Wienand tak
przypadł panu do serca, pozostałą część jego rodziny trzeba poddać obserwacji. Wienand,
mimo wszystko, wydaje mi się, jest w tym wszystkim jakąś wyjątkową osobą. Zauważyłem
to też po tym, jak na niego zareagowali nasi dziennikarze, zwykle dość ostrożni w ocenach.
Coś niebywałego!
Ja też zauważyłem ich nadzwyczajne zainteresowanie Wienandem, generale.
Chodzi więc teraz o to, aby zapewnić temu człowiekowi jak największe bezpieczeństwo.
Niech pan przy tym pozwoli mu żyć, nie krępując go niczym. Niech go pan spróbuje
podbudować i zrobi z niego kogoś, kim moglibyśmy się chwalić i odpowiednio wykorzystać.
Będę się starał, generale. Czego jeszcze pan sobie życzy?
Niech pan tymczasem, jak to się mówi, zapuści korze-
88
nie w Schoenau - proszę pana o to! Niech pan uważa, aby czasami od któregoś z tych byłych
nazistów nie oberwał pan po uszach.
T
ym, który następnie zawitał do Welpenhof, i to jeszcze we wczesnych godzinach
popołudniowych tego niewątpliwie bogatego w wydarzenia dnia, był Horst-Heinz
Warnhagen. Były porucznik wielkoniemieckiego Wehrmachtu, kochanek Elwiry, mąż Elfie.
Opuścił swój punkt obserwacyjny, który umożliwił mu przez cały prawie dzień obserwację
tego, co działo się w Welpenhof. Teraz, gdy odjechał generał, mógł zejść z drzewa, gdyż jak
mu się zdawało - powietrze było znowu czyste! Oczywiście nie oznaczało to, że mógł sobie
pozwolić na brak rozwagi.
Zbliżał się do Welpenhof, idąc, a raczej skradając się, niewidocznymi ścieżkami. Starał się
przy tym posuwać jak najkrótszą drogą.
Gdy był już blisko, najpierw ukrył się za dość wysokim żywopłotem, potem nieomal
czołgał się wąskim rowem melioracyjnym, w którym na szczęście nie było wody. Tak powoli
zbliżył się do ogrodzenia posiadłości, obecnie swego teścia Wienanda. Całą drogę, jak na
razie, udało mu się przebyć bez przeszkód, gdyż stacjonujący tutaj żołnierze amerykańscy,
zdaje się, nie spodziewali się nieproszonych gości, a ponadto po odjeździe generała z
pewnością nieco zabawili się, tak że teraz nażarci i napici pochowali się gdzieś po kątach
albo też wałęsali bez celu. Prawdziwie zmęczeni bohaterowie!
Warnhagen ubrany w bawarski strój - jakby wzięty z żur-nala - co wcale nie wyglądało
dziwnie, dotarł wreszcie do tylnego wejścia. Przez te drzwi wślizgnął się do środka domu.
Podszedł od razu do drzwi prowadzących do kuchni, i ostrożnie je uchylił. W środku
zobaczył Elwirę, która na niego czekała.
89
Rzuciła mu się w ramiona, zachłannie go obejmując. Bez słów, mocno do siebie przywarli.
Nareszcie jesteś! - szczęśliwa szeptała do niego.
Tak, znowu z tobą! A co tu się dzieje?
Tu wszystko w porządku - odpowiedziała jednym tchem. - Znajdujemy się pod opieką,
ochroną, zostaliśmy dobrze zaopatrzeni. Każde nawet najmniejsze nasze życzenie jest
spełniane. A ty przychodzisz w najwłaściwszym momencie.
Jak ważny był to moment, wyjaśniła mu Elwira niezwłocznie:
- Teraz, przynajmniej przez jakiś czas, nikt nam tu nie
będzie przeszkadzał.
Po tych wielkich przeżyciach w samo południe do Wel-penhof zdawała się powracać
niedawna sielanka. Kapitan Singer, po inspekcji ogrodu i obory - gdzie został z zaintere-
sowaniem obwąchany przez krowę Eddę - położył się na leżaku i wygrzewał w słońcu.
Również wielu jego żołnierzy gdzieś się wylegiwało - w każdym razie nie było ich widać.
Erich Wienand leżał na łóżku w piwnicy, w pobliżu swojego Chrystusa, mając nadzieję na
szybki powrót ukochanego przyjaciela, Jacoba Wernera.
Elfie i Konstanza - wzajemnie uważnie się obserwujące -też gdzieś odpoczywały po
męczących godzinach podczas wizyty generała Palmera.
Tak więc w Welpenhof zapanowała poobiednia cisza. Pozwoliło to Elwirze i Horstowi-
Heinzowi na pozostawanie ze sobą trochę dłużej - w gabinecie jej męża, teraz zamieszkanym
przez nią. I tam nacieszyli się sobą.
Po tych przyjemnych chwilach Horst-Heinz, wciąż jeszcze leżąc obok Elwiry, zapytał:
Jak sądzisz, moja najukochańsza, jak to teraz z nami będzie?
Zostaw to na razie mnie, Horscie-Heinzu - zapewniła go, wciąż jeszcze mocno
podniecona. - Ja już to wszystko jakoś załatwię, dla ciebie.
90
Zapowiedziane załatwienie tej sprawy nastąpiło po niecałej godzinie. Elwira - mocno
jeszcze zaczerwieniona - udała się do Sida, czyli kapitana Singera. Ten, wciąż jeszcze bardzo
zadowolony z dotychczasowych swoich dokonań, leżał na leżaku, drzemiąc na słońcu. Pod
nim lśniła soczysta, zielona trawa, nad nim rozciągało się stalowoniebieskie niebo. Przestrzeń
pomiędzy wypełniały kontury dorodnej, okazałej krowy. Wydawała się ona stać przy nim jak
na warcie - jakby miała do niego jakiś interes.
Czy mogę panu przeszkodzić, Sid? - usłyszał nagle.
Pani mi nigdy nie przeszkadza, Elwiro! - Singer natychmiast się podniósł. - Jakieś
kłopoty?
Tak, drobne. - Zostało to powiedziane z pewną uniżo-nością, ale i swego rodzaju
zdecydowaniem. - Muszę pana poinformować o istnieniu u nas jeszcze jednej osoby. Czy
byłoby to przesadą z mojej strony, Sid, gdybym pana poprosiła o przyjęcie jej pod pańskie
skrzydła? Dla naszego wspólnego dobra.
Kapitan Singer poczuł się, jak to mu się już nie raz zdarzało w tym kraju, instynktownie
zaniepokojony. Niemniej starał się okazać Elwirze gotowość do spełnienia jej prośby:
A o kogo chodzi, Elwiro?
O męża mojej córki, Elfie - wyjaśniła mu. A więc jednocześnie o zięcia Ericha
Wienanda, uświadomił sobie Singer, co w tym wypadku było chyba najistotniejsze.
I dla niego, proszę pana, chciałabym, żeby pan coś uczynił.
Kim on jest?
Oficerem byłego Wehrmachtu. Porucznikiem. Byłym porucznikiem - w każdym razie,
jestem pewna, nigdy nie był nazistą.
Czy mogę przyjąć, że Erich Wienand również do tego przywiązuje wagę?
Z całą pewnością, lecz nie sądzę, aby to panu wprost powiedział. Pan zresztą już zna
jego wstrzemięźliwość w wy-
91
rażaniu osobistych próśb. Tak więc ja muszę występować jak gdyby w jego imieniu. Czy
pomoże mi pan?
Może - odpowiedział Singer wolno, jakby nad czymś się zastanawiał.
Byłabym panu za to niezmiernie wdzięczna. Wszyscy bylibyśmy wdzięczni. Elfie
naturalnie w szczególności.
W zasadzie - stwierdził Singer - istnieje zarządzenie, aby wszystkich członków
wielkoniemieckiego Wehrmachtu zatrzymać i przekazać do najbliższego obozu jeńców
wojennych.
Ale czy nie można zrobić wyjątku, Sid? Zwłaszcza że pan dysponuje takimi szerokimi
pełnomocnictwami.
Wyjątek, Elwiro, da się zrobić, jeśli zaistnieje sytuacja szczególna, to znaczy, jeśli były
członek Wehrmachtu okaże się niezbędny, powiedzmy, jako siła pomocnicza na potrzeby
armii Stanów Zjednoczonych. Wtedy takiego kogoś nie musimy koniecznie przekazywać do
obozu dla jeńców wojennych.
Czy nie dałoby się tego wykorzystać w tej sytuacji, Sid?
Dlaczego nie? Zwłaszcza że, jak pani mnie zapewniała, Elwiro, jest to również w
interesie Ericha Wienanda. Albo powiedzmy: w interesie jego rodziny.
Wobec tego, Sid, niech pan tak zrobi! Dziękuję.
Nie musi mi pani dziękować, Elwiro, pani propozycja w jakimś sensie jest mi na rękę.
W najbliższych dniach będę z pewnością miał dużo pracy w Schoenau; oczywiście zostawię
tutaj do ochrony kilku żołnierzy. Ale mimo wszystko będzie lepiej, jeśli w tym domu
zostanie jakiś mężczyzna, cieszący się zaufaniem pani, a także Ericha Wienanda.
Tego jestem pewna, Sid.
Niech go pani w takim razie do mnie pizyśle.
I tak się stało. Spotkanie miało miejsce w Kuchni i odbyło się w cztery oczy.
Kapitan Singer, spojrzawszy na Horsta-Heinza Warnha-gena, musiał z podziwem
przyznać, że był on wysportowanym, typowo niemieckim siłaczem, o wyglądzie legendarne-
92
go Zygfryda. Ubrany w miejscowy strój ludowy, prezentował się okazale. Teraz przyjął
niezwykle uprzejmą i wyrażającą gotowość do współpracy postawę.
Lecz Singer, zdaje się, miał powód do jeszcze jednej obserwacji, która go zaskoczyła. Tak
więc to ten mężczyzna był mężem owej kruchej Elfie! Pozwoliło mu to natychmiast
zorientować się w wewnętrznych stosunkach panujących w Welpenhof, w każdym razie
domyślać się ich. Zwłaszcza po tym, z jakim zaangażowaniem Elwira przedstawiała mu tego
człowieka. Dało mu to wszystko razem wiele do myślenia.
Teraz kapitan, tylko dla zasady zachowując przepisy, zapytał:
- Czy posiada pan swoją książeczkę żołdu albo wojsko
wą, panie Warnhagen?
Miał przy sobie obydwie. Załatwił je sobie dosłownie w ostatnich dniach i te dokumenty
wręczył teraz Singerowi.
Ten przyjrzał im się uważnie i niezwykle wolno zaczął je kartkować. Prawdopodobnie
tylko po to, by zyskać na czasie przed podjęciem właściwej decyzji.
Pański aktualny stopień to porucznik - stwierdził głośno kapitan. - Przedtem
odpowiednie szkolenia: szkoła oficerska, elew, podchorąży, specjalizacja wojskowa. Potem
skierowanie na front - najczęściej wschodni, jednak bez konkretnego przydziału na zajętych
terenach. To znaczy na szczęście bez kłopotliwych dzisiaj zadań: zwalczania partyzantów,
Żydów; na tyłach frontu.
Nic takiego, kapitanie.
Nie należał pan także do partii?
Nie, sir.
Ani do żadnych organizacji propartyjnych?
Nie, kapitanie - z wyjątkiem obowiązkowego dla młodzieży HJ. To znaczy
Hitlerjugend. Przez kilka lat byłem rzeczywiście członkiem tej organizacji, to znaczy
musiałem być, jednak bez specjalnego angażowania się. Nie pełniłem w każdym razie
żadnych ważniejszych funkcji. Odbębniłem,
93
jak to się mówi, narzucone wówczas każdemu szkolne obowiązki.
No, dobrze, panie Warnhagen, przyjmuję zatem to wszystko do wiadomości. Gotów
jestem nawet uznać za prawdziwe, bez sprawdzania. - Rzeczywiście, w tym momencie nawet
nie chciał tego.
Dziękuję, bardzo dziękuję.
Tymczasem - kontynuował Singer - angażuję pana do moich zadań; będzie pan
bezpośrednio mnie podlegał. Zostanie pan tutaj, w Welpenhof - do naszych celów oczywi-
ście. Akceptuje pan takie rozwiązanie?
W pełni, panie kapitanie! - odpowiedział uszczęśliwiony tą decyzją Warnhagen. - Proszę
mi tylko jeszcze powiedzieć, w jakim zakresie mogę tutaj wykonywać pańskie polecenia.
Przekażę je panu w odpowiednim czasie, panie Warnhagen. Niech pan jednak już z góry
nastawi się na jedno ważne dla mnie zadanie. Chodzi o dobre samopoczucie i bezpieczeństwo
pana Ericha Wienanda. Niech pan stale o tym pamięta.
Z całą pewnością będę - zapewnił gorliwie.
Na niczym innym bardziej również i mnie nie zależy.
Życiorys Ericha Wienanda Część dziesiąta
W 1930 roku miał czterdzieści cztery lata i był już w pewnym sensie sławny, w każdym
razie chętnie go czytano. Niektórzy, co prawda, określali go mianem trochę pomylonego,
uśmiechając się przy tym dwuznacznie, ale inni uważali go za mądrego pisarza,
ostrzegającego przed nadchodzącą „burzą". Mieli przy tym na myśli konkretne podteksty.
Jego postawy politycznej nie dałoby się jednak jednoznacznie określić.
Potęgująca się zazdrość, denerwujące niedocenianie, ciągłe powątpiewanie w pisarski
talent stały się codziennością. Wkrótce potem czytał na swój temat, a raczej na temat swoich
książek, opinie, które zawierały się między takimi sformułowaniami, jak „urocze bajki" a
„świadoma szarlataneria". Dla jednych nie był dostatecznie „krwisty" i trzymający się
realiów, dla innych za mało zdecydowany w popieraniu demokracji.
— To, o czym pisze - stwierdził w swojej recenzji jeden z krytyków - jest ucieczką od
rzeczywistości; ni to, ni owo.
W tym okresie również doktor Franz Geiger, jego pierwszy szef, dla którego pisał
felietony, powoli zaczął się wycofywać z tego, że to on był odkrywcą owego Ericha
Wienanda. Na ten temat wypowiedział się w rozmowie z Konstanzą Reibert:
- To, czego najbardziej obawiałem się u Wienanda, miało potem, niestety, miejsce. To
znaczy Wienand po prostu zręcznie poruszał się pomiędzy wszystkimi ówczesnymi
tendencjami i kierunkami literackimi. Grupa pisarzy skupiona wokół Hen-
95
ryka i Tomasza Mannów zdawała się go pytać, dlaczego nie chce być jednym z nich.
Natomiast krąg Beumelburg-Zóberlein twierdził:
— On nie wie albo też nie chce wiedzieć, że powinien się wreszcie określić! Jako były
żołnierz frontowy i Niemiec już dawno powinien był wyciągnąć właściwe wnioski z tego
wszystkiego, co się stało.
Istnieją na temat tego okresu także obserwacje poczynione przez jego adwokata, doktora
Kreilicha z Berlina:
„ W1930 roku mój klient zaczął się niejako wycofywać z życia publicznego, uciekając w
samotność możliwie najdalej od Berlina. I to myślą nie dlatego, że przeszkadzało mu tutaj
nadmiernie rozwinięte życie kulturalne. Wienand bowiem, co nie raz mogłem zaobserwować,
potrafił się nawet cieszyć wszystkim, co się tu działo - choć nie zamsze tym, co dotyczyło jego
osoby.
Na jego decyzję miały wpływ, jak sądzę, szczególnie dwa wydarzenia: Rozwiązanie jego
pierwszego małżeństwa i nagła śmierć ukochanej babci. Do tego doszedł jeszcze
nieprzyjemny incydent, w związku z którym musiałem prowadzić dla niego pewną sprawę
sądotpą- Chodziło mianowicie o bardzo popularną wówczas aktorkę, Klarę Winkler, z którą
Wienand żył przez dwa czy trzy miesiące, tuż po swoim rozwodzie. Otóż ta dama pozwoliła
sobie, i to w jakimś podrzędnym piśmie bulwarowym, opowiedzieć intymne szczegóły ze
swego pożycia z pewnym pisarzem. Tak że musiałem jej za to porządnie utrzeć nosa.
Niemniej, jego życzenie zaszycia się gdzieś na wsi można było, z uwagi na jego dobrą
sytuację finansową, spełnić bez najmniejszego problemu. Majątek, jaki zgromadził, w pełni
na to pozwalał. Po długich poszukiwaniach Wienand wybrał sobie jakiś stary dworek, a
właściwie zagrodę chłopską w górnej Bawarii niedaleko miasta Schoenau, u podnóża Alp.
Kupił go i zaczął rozbudowywać z rozmachem według własnego projektu, nie licząc się z ko-
sztami,- w sprawach tych wykazywał całkowitą ignorancję".
Na temat przybycia pisarza do Schoenau wypowiedział się niejaki Breisgauer, wówczas
członek rady miejskiej:
„Przyjęliśmy go do grona naszych stałych mieszkańców
z pełną tolerancją dla jego poglądów. Tacy wtedy byliśmy i również teraz staramy się takimi
być. Choć mówiono, że ten człowiek, który się do nas sprowadził, był kimś w rodzaju
Ludwiga Thomy. On sam zaś podawał sią za zwykłego chłopa, który zamierzał
gospodarować na naszych terenach.
W krótkim czasie nabył sporo inwentarza, ale jak sią okazało nie po to, aby zająć się
hodowlą, a potem sprzedażą - lecz po to, aby żyć wśród zwierząt. Oczywiście wywołało to
bardzo duże zdziwienie wśród jego sąsiadów; moje również, choć może nie od razu.
Wienand bardzo szybko mógł się pochwalić protektorem, który wziął go poniekąd w
obroną przed tymi sąsiadami, a cieszył się ogromnym poważaniem. Wstawił się za nim
bowiem sam czcigodny ksiądz proboszcz, niejaki Geisberger. Powiedział on:
— Ponieważ chce należeć do nas - należy do nas! Zatem przyjmijmy go do naszej
społeczności jak najserdeczniej. Na moje błogosławieństwo może w każdym razie liczyć! - Co
mogło być wówczas bardziej zobowiązujące?".
Ten dom — od przeszło dwustu lat zwany Welpenhof został w każdym razie z rozmachem
rozbudowany. To swoje samotne życie planował więc sobie Erich Wienand w dość znacznym
przepychu i dostatku. Tu, zdaje się, poczuł się rzeczywiście szczęśliwy - wolny od wszelkich
zewnętrznych pokus.
Nie od razu jednak mógł wyzwolić się ze „starego" świata. Dbał o to, zadowolony zresztą
ze współpracy ze swoim autorem, jego berliński wydawca, Jäger. Prawdopodobnie dlatego,
że książki Wienanda znakomicie się sprzedawały. Zostały zresztą przetłumaczone na wszelkie
możliwe języki świata. Przynosiło to wielki profit wydawcy - ale pisarzowi również.
Jäger zabiegał nieustannie o podtrzymywanie popularności Wienanda. On jednak unikał
spotkań autorskich. Tylko w wyjątkowych wypadkach godził sią na rozmowy z
dziennikarzami, choć nie znosił wywiadów. Lecz mimo to cieszył się dużą, coraz większą
popularnością.
W roku 1931 władze miasta Dusseldorf zaprosiły go, aby wygłosił uroczysty odczyt na
temat twórczości najsławniejszego
syna ich miasta, a mianowicie Heinricha Heinego. Wienand tygodniami, w ciszy,
przygotowywał się do tego wystąpienia. Odczyt odbył się, a jego motto brzmiało: „Człowiek
żyje po to, by kochać". Na konferencji prasowej, która miała miejsce zaraz po odczycie,
Wienand całkowicie oddał się do dyspozycji dziennikarzy. Wówczas to jeden z nich, należący
do koncernu prasowego Scherla, a więc o zdecydowanie nacjonalistycznych zapatrywaniach,
postawił pisarzowi ni stąd, ni zowąd pytanie:
Panie Wienand, czy pan też jest Żydem?
Nie, a dlaczego pyta pan mnie o to?
Bo stanął pan tutaj zdecydowanie po stronie przyznającego się do swego pochodzenia
Żyda. I zrobił pan to tak przekonywająco, jak gdyby pan też był jednym z nich. Jest pan zatem
czy nie?
Odpowiedź Wienanda była na wskroś humanistyczna. Miała wykazać, że najważniejsze
dla niego są wartości ogólnoludzkie. W konsekwencji doprowadziła jednak do pewnych
niejasności, których echa potem towarzyszyły mu przez całe życie. Wienand odpowiedział
bowiem:
—Jest mi całkowicie obojętne, czy ktoś jest Żydem, chrześcijaninem czy muzułmaninem. Ja
jedynie pragnąłem uczcić jednego z największych twórców naszego narodu. Nic ponadto. Dla
mnie liczy się wyłącznie dzieło człowieka! A nie to, kim był! Ten jednak przez swoje
cierpienie niepowodzenia, poprzez swoje liczne osobiste trudności ma dla mnie podwójne
znaczenie. Ale tak naprawdę rozstrzygające o jego wielkości jest to, co pozostawił po sobie
jako poeta. To świeci i świecić będzie zawsze poprzez
otaczające nas ciemności.
Po odczycie odbył się uroczysty bankiet na cześć Heinricha Heinego. Kosztował on z
pewnością dużo więcej, niż wynosiły honoraria, które ten wielki poeta zdołał zebrać przez
całe swoje życie. Erich Wienand był naturalnie centralną postacią tego bankietu, co znosił
cierpliwie, choć niechętnie.
Wydarzyła się tam jeszcze jedna niespodziewana historia, która miała, jak się później
okazało, wpływ na jego dalsze losy. Właśnie tu poznał swoją przyszłą żonę — Elwirę. I tak
zaczął się ostatni okres w jego życiu.
K
apitan Sid Singer rozmyślał, zobowiązany przez swego dwugwiazdkowego generała Palmera,
jak też się tu w Schoenau zadomowić i jak w ogóle pozyskać sobie to miasto. Szczerze
pragnął tego i chciał to zrealizować.
Były to marzenia, na których spełnienie w żadnym wypadku nie mógł od razu liczyć.
Chociażby dlatego, że tam, w Schoenau, a konkretnie w areszcie policyjnym, niecierpliwie
czekali na rozwój wydarzeń, prawdopodobnie zmówieni potajemnie ze sobą, jego potencjalni
współpracownicy: dzielny burmistrz Breisgauer, oddany szef policji - Strassner oraz Franz-
Jochen Rabę, ceniony opozycjonista i współwyzwoliciel. Wszyscy oni byli od dawna
zdecydowanymi przeciwnikami Hidera. Zawsze byli w opozycji, a nawet uczestniczyli - tak
przynajmniej twierdzili - w zorganizowanym ruchu oporu.
Na tym etapie było to rzeczywiście Singerowi bardzo na rękę. Na razie pilnie potrzebował
zaufanych ludzi, na których mógłby się oprzeć. A tacy tu się pojawili.
Rozmyślał więc, jak ich poprzeć - jeśli nie wręcz zapro-tegować. Jego pierwsza
konferencja z tymi „nowymi" władzami Schoenau nie pozostawiała pod tym względem żad-
nych wątpliwości.
- Żeby to wszystko od razu chwycić porządnie w garść -oświadczył - musimy:
Po pierwsze: zorganizować pospiesznie obóz dla jeńców wojennych.
Po drugie: wyłowić wszystkich zdeklarowanych nazistów.
Po trzecie: zlikwidować inne grupy zagrażające bezpieczeństwu.
Oczekuję od panów stosownych działań w tej mierze.
Na efekty tej konferencji nie musiał długo czekać. Zaowocowała ona niemal natychmiast
wspaniałymi efektami organizacyjnymi. Przede wszystkim tym, że na południe od Schoenau
zorganizowano prowizoryczny obóz dla jeńców wojennych. Dokładnie w miejscu, gdzie
poprzednio znajdowały się baraki służby pracy, zorganizowanej do wysuszenia podmokłych
terenów.
99
Tu w każdym razie umieszczono teraz wszystkich tak zwanych jeńców wojennych. Byli to
przede wszystkim żołnierze byłego wielkoniemieckiego Wehrmachtu, którzy na ogół sami
oddawali się do niewoli albo zostali „wyzwoleni" - zresztą obojętne jak to się nazywało, nie
miało to przecież znaczenia. Należy dodać, że tłok w tym obozie był wkrótce tak wielki, jak
na niedawnych zgromadzeniach partyjnych. Znów ustawiano się masowo czwórkami, z tym
że teraz do marszu oznaczającego koniec wojny.
Większość byłych żołnierzy, a nawet podoficerów - teraz „jeńców wojennych" - musiała
kwaterować w prowizorycznie ustawionych namiotach albo w ogóle na wolnym powietrzu,
co przy niskich temperaturach i ledwie wystarczających racjach żywnościowych nie było
przyjemne. Oficerów na szczęście zakwaterowano w barakach.
W jednym z nich znalazł się również, w osobnym pomieszczeniu, pułkownik Wonnegut.
Został tu zatrudniony jako niemiecki komendant obozu, oczywiście na propozycję Ra-bego.
Z funkcji tej wywiązywał się bez zarzutu, albowiem ogólny porządek i spokój zapanowały
tutaj szybko.
Za to na terenie zlikwidowanej byłej szkoły artylerii, położonej na północ od Schoenau,
podległej do niedawna pułkownikowi Wonnegutowi i jego posłusznym oficerom, pojawiły
się oznaki pewnego niepokoju. Kwaterowali tam również, obok byłych żołnierzy, różnego
rodzaju przybysze, być może nawet kryminaliści, a to już groziło większą rozróbą.
To jest „element", kapitanie - tłumaczył Strassner swemu nowemu szefowi -
komendantowi wojskowemu miasta Schoenau, Singerowi - z którym musimy się sami
rozprawić. - Miało to w praktyce oznaczać: trzeba tym łamiącym prawo facetom dać
porządną nauczkę, inaczej mówiąc - po mordzie; zdecydowanie i mocno.
Ci ludzie, którzy ostatnio tak licznie pojawili się w naszej okolicy - tłumaczył Strassner
Singerowi - to nie tylko dezerterzy z rozpadających się różnych pododdziałów Wehrmachtu,
ale też zbiegli z wielu gospodarstw Polacy, Rosjanie, w ogóle
100
różni obcokrajowcy pochodzący z krajów od Francji aż po Bałkany. Udało im się jakoś
przeżyć, teraz chcieli po prostu żyć.
Dlatego właśnie dokonywali rozbojów i napadów na spokojną i przystosowującą się już
do nowej sytuacji ludność cywilną, a tego nie można dłużej tolerować. Tak więc winnych
trzeba za wszelką cenę znaleźć.
Czego tu zresztą w tych okropnych dniach nie notowano. Oprócz napadów i gwałtów,
także liczne kradzieże, plądrowania domów, brutalne zagarnianie cudzego mienia. To siało
strach. Każdy był dla drugiego wrogiem, bronił się jak mógł, bijąc się lub strzelając.
Tak więc było jeszcze więcej trupów, połamanych kości, palących się domów, skopanych
i skatowanych mężczyzn, zgwałconych kobiet. W jednym z domów niemowlę zostało
brutalnie rzucone o ścianę i zabite.
Odnajdywano krowy i świnie z roztrzaskanymi łbami, poderżniętymi gardłami,
rozprutymi brzuchami. W rynsztokach zdychały psy i koty, wyrzucone z domów.
Tego rodzaju aktów okrucieństwa absolutnie nie możemy tutaj tolerować - stwierdził
rzeczowo Strassner. -W zasadzie nie ma innego wyboru, jak ostro przeciwstawić się
wszelkiego rodzaju przestępczym elementom, jak zresztą zawsze. Osobiście widzę dwie
możliwości rozwiązania tego problemu, kapitanie.
Jak pan sobie to wyobraża, Strassner?
Sądzę, że należałoby ustanowić, zarówno w ciągu dnia, jak i w nocy, wspólne patrole
złożone z amerykańskich żołnierzy i niemieckich policjantów - oczywiście wyłącznie jako sił
pomocniczych. Czy jest to propozycja do przyjęcia, kapitanie?
Chyba jednak trochę zbyt wczesna - stwierdził natychmiast Singer. - My, Amerykanie i
wy, Niemcy, długo chyba jeszcze nie będziemy mogli wspólnie... A jaka jest pańska druga
propozycja?
Znacznie prostsza, kapitanie. Również wielokrotnie wypróbowana. Po prostu trzeba
zamknąć obóz tych „powojen-
101
nych zwycięzców" na cztery spusty i wziąć go pod ostrą kontrolę. To znaczy wejść mógłby
tam każdy, kto uważałby, że powinien się w nim znaleźć, albo zostałby do niego skierowany.
Natomiast wyjść - tylko ci, którzy otrzymają na to specjalną zgodę i wydane przez nas nowe
dowody tożsamości. A poza tym należałoby na noc zamykać obóz, a także koszary byłej
szkoły artylerii i wprowadzić zakaz wychodzenia.
To brzmi dość przekonywająco - przyznał kapitan Singer po krótkim zastanowieniu. -
Ten problem, zdaje się, będzie można załatwić od ręki. Ale to tylko jedna ze spraw. A co
zrobić z prawdziwymi nazistami?
Z jakimi nazistami? - pozwolił sobie zapytać burmistrz z rozbrajającą naiwnością,
wtrącając się do rozmowy.
Kapitan spojrzał wymownie w jego kierunku.
Co ma znaczyć tego rodzaju pytanie, panie Breisgauer? Jeśli mówię naziści, to mam na
myśli nazistów! Nie chce pan chyba twierdzić, że tu nie było takich typów?
Owszem, byli - szybko wtrącił Rabę - nawet wielu! Lecz wszyscy oni tymczasem
pozamieniali się w szczury i pochowali po najprzeróżniejszych norach albo jeszcze się
chowają. Trzeba będzie ich teraz stamtąd powyciągać.
- Bardzo słusznie, Rabę! - stwierdził Singer z uznaniem.
Teraz znów pozwolił sobie zabrać głos praktyk Strassner.
O ile jestem dobrze zorientowany, kapitanie, to tego rodzaju elementami zajmują się
specjalne pododdziały waszej armii, starając się takich facetów wyłapać i osadzić w
specjalnych obozach.
Tak, ale najpierw trzeba tych nazistów mieć! - pospieszył Rabę, chcąc okazać pełną
gotowość wyjścia Singerowi naprzeciw. - Wymaga to ścisłej, odpowiedzialnej współpracy,
również z naszej strony!
Kapitan przyjął to z wyraźną aprobatą.
- Pan, w każdym razie, Strassner, przygotuje w swoim
areszcie kilka cel dla nazistów. A pan, Breisgauer, utworzy
z zaufanych osób coś w rodzaju komisji śledczej; to znaczy
powoła kilka osób, które zajmą się poszukiwaniem tych
102
nazistów. Natomiast pan, mister Rabę, będzie moim doradcą w tych sprawach. A w ogóle,
panowie, to marzę o tym, by wkrótce usłyszeć o waszych pierwszych skutecznych
działaniach w tym zakresie.
W
ieczorem tego pamiętnego dnia Jacob Werner powrócił ze szpitala do Welpenhof. Przywiozła
go amerykańska karetka, wyposażona w najnowocześniejszą aparaturę medyczną. Z niej to
wysiadł Jacob - w wyjątkowo dobrej kondycji.
Erich Wienand, gdy tylko dowiedział się o tym, wybiegł ze swej piwnicy przyjacielowi
naprzeciw. Rzucili się sobie w objęcia! Szczęśliwi, bez słów.
Tak jakby nie zauważyli świadków przyglądających się tej scenie. Były to Elwira, Elfie i
Konstanza. Po chwili pojawił się także obok nich okazały mężczyzna - Wamhagen. I jeśli
nawet próbował się trzymać za ich plecami, nie uszedł uwagi Jacoba.
Wyborna kolacja czeka na pana, drogi panie Werner -powiedziała zachęcająco ciągle
czujna Elwira.
Bardzo dziękuję, szanowna pani Wienand - odpowiedział Jacob niezwykle uprzejmie. -
Ale nasi amerykańscy przyjaciele naszpikowali mnie różnymi witaminowymi zastrzykami i
odpowiednio podkarmili; tak że na razie nie mam zupełnie apetytu.
Ja też nie - zapewnił Erich, zwracając się do niego. W rzeczywistości obaj o niczym w
tej chwili bardziej nie marzyli jak o tym, by znaleźć się gdzieś na osobności i móc wreszcie
porozmawiać.
Weźmiemy ze sobą tylko dzbanek mleka. - Mleko od jego Eddy. - I dzbanek wody - dla
Jacoba. To nam wystarczy - oświadczył Erich.
Zaraz potem obaj przyjaciele udali się do piwnicy, gdzie Erich Wienand - nareszcie,
nareszcie - mógł pokazać swojemu ukochanemu przyjacielowi to, co go tak bardzo zajmo-
wało nie tylko przez ostatnie dni. Swego Chrystusa!
103
Lecz nim się to stało, Jacob, gdy już znaleźli się w piwnicy w ciepłym świetle świec,
chciał się czegoś dowiedzieć, wyraźnie przy tym zaniepokojony:
Kim, mój przyjacielu, był ten młody mężczyzna na górze? Ten, który stał obok twojej
żony? Stał tam jak...
Tak jak zawsze, ale czy to w tej chwili takie ważne, Jacobie?
Jak on tam stał! Jak jeden z tych, którzy w ostatnich latach zawsze tak stali nad nami.
Prawdziwe uosobienie przemocy! Typowy przedstawiciel tych „wielkoniemiec-kich" panów,
którzy nawet teraz, gdy stają za plecami, zawsze są gotowi do działania. Czy na wieki już
zostaliśmy skazani na tego rodzaju typy?
Doskonale cię rozumiem, mój przyjacielu, i ja również zadaję sobie to pytanie. Ale w
tym przypadku chodzi o bliskiego członka mojej rodziny. To mąż mojej córki. A jak wiesz,
Elfie kocham ponad życie. Proszę cię, żebyś to wziął pod uwagę.
Ciężko mi zrozumieć, Erichu, że akurat takiego człowieka wybrałeś dla swojej córki.
Ona sama go sobie wybrała.
Ale wobec tego, chyba bez twojego przyzwolenia?
Niestety nie, Jacobie.
Wobec tego nie rozumiem cię, Erichu. Coś mi się tu po prostu nie zgadza. Czyżbyś to
zrobił z czystej miłości? Raczej wygląda mi to, przepraszam, że to powiem, na jakąś grę z
twojej strony.
Widzisz, jakby ci to powiedzieć, aby być dobrze zrozumianym, przystałem na ten
związek i to zupełnie świadomie, gdyż chciałem ujrzeć Elfie szczęśliwą. Prosiła mnie o to i
nie miałem odwagi odmówić; w każdym razie nie tego, co miało być dla niej wielkim
przeżyciem. Tak to wygląda.
I sądzisz, że taka zgoda, z przymknięciem oka z twojej strony, na tego człowieka, może
trwać wiecznie?
Raczej nie. Wnioskujesz absolutnie prawidłowo, Jacobie, i ja też o tym wiem. Ale, jak
długo moja Elfie będzie
104
z nim szczęśliwa, będę akceptował ten stan. Chciałbym ją po prostu widzieć szczęśliwą. Mój
Boże, czego można więcej żądać od życia?
Kim albo czym, Erichu, chciałbyś właściwie teraz być? - zapytał Jacob swego
przyjaciela wprost. - Czy nadal będziesz gorącym wyznawcą humanizmu? Będziesz przeba-
czał wszystkim?
Nie powinieneś od razu aż tak jego oceniać, mój przyjacielu. Ty też przecież jesteś
człowiekiem tolerancyjnym! Doskonale wiesz, Jacobie, że jestem w pełni uzależniony od
swoich humanistycznych wizji, czasami nawet zdaje mi się, że stałem się ich niewolnikiem.
Ciągle jestem pod wpływem swoich marzeń.
Jakich to, Erichu?
Jest jeszcze jedno, co mnie obecnie bez przerwy nurtuje, mój kochany Jacobie. Pozwól,
że ci również o tym opowiem. Jest to coś, co uważam za jedno z najpiękniejszych spełnień
mojego życia.
Co takiego?
To, co teraz nastąpiło, czynił Erich Wienand z najszczęśliwszym wyrazem twarzy.
- Zbliż się tu, mój kochany Jacobie - powiedział w unie
sieniu - i popatrz na to!
W tym momencie Erich odsunął niespodziewanie energicznym ruchem swoje łóżko
polowe i równie energicznie zrolował leżący pod nim dywan. Następnie ukląkł, by z
namaszczeniem gołymi dłońmi odgrzebać z ziemi swojego Chrystusa.
To, co ukazało się oczom Jacoba Wernera, było figurą odlaną z brązu. Najpierw ujrzał
zbolałą twarz, która mimo to zdawała się uśmiechać; następnie tułów z wystającymi żebrami,
wychudzony jak po strasznej, wycieńczającej chorobie; potem ręce, długie, bezwładnie
zwisające, jak u konającego; wreszcie nogi, czy raczej piszczele z wykręconymi stopami.
- Czyż on nie jest wspaniały? - zawołał Erich Wienand,
ciężko oddychając, niewypowiedzianie szczęśliwy. Jacob
Werner sprawiał wrażenie, jakby kompletnie zaniemówił.
105
11
S
pośród licznych problemów nękających kapitana Singera jeden wyraźnie był dla niego
najważniejszy. Było to żądanie, aby jego niemieccy współpracownicy jak najszybciej odcięli
się od byłych zagorzałych nazistów. Dlaczego oni wciąż jeszcze nie zostali ujęci? - pytał.
- Próbujemy - zapewniali go zarówno burmistrz, jak
i szef miejscowej policji.
Tymczasem do Schoenau przybył, przydzielony Singerowi do pomocy w związku z akcją
oczyszczania terenu z byłych nazistów, niejaki podporucznik Burns. Jako przedstawiciel
żandarmerii wojskowej nie podlegał on bezpośrednio kapitanowi Singerowi.
Udało nam się wreszcie, kapitanie, wpaść na trop licznej grupy tych typów i to różnych
stopni. Są wśród nich nawet ludzie z byłego centralnego i okręgowego kierownictwa, grube
ryby i płotki. Udało nam się nawet ująć wielu byłych pracowników gestapo i to częściowo
wraz z aktami. Wszystkich odtransportowano do utworzonych obozów przejściowych.
Szczegóły w raporcie.
To już brzmi zachęcająco. - Singer wydawał się zadowolony. - Teraz - oświadczył
dobrodusznie - byłoby dobrze, gdybyśmy w tym zakresie skonsultowali się z panem
Wienandem. - Wywołało to niemałe zdziwienie Breisgauera i Strassnera.
A co z tym może mieć wspólnego akurat pan Wie-nand? - zapytali zaskoczeni.
106
- Sądzę, że sporo mógłby nam powiedzieć. - Rabę, jak
zwykle, starał się wychodzić usłużnie naprzeciw. - W końcu
ten zacny człowiek doznał od nich niejednego i mógłby
z pewnością podać przynajmniej nazwiska tych, którzy po
słali go do obozu koncentracyjnego. I to byłoby nareszcie
coś konkretnego.
Singer zamyślił się, spoglądając najpierw na burmistrza, który milczał, potem na
Strassnera. Ten powiedział:
Pan Wienand mógłby oczywiście wymienić sporo nazwisk, gdyby tylko chciał. Można
by spróbować go o to zapytać, ale specjalnie naciskać nie należy. Bardzo nie lubi, gdy mu się
przeszkadza.
Nie musi nam pan o tym przypominać, panie Strass-ner, my to wiemy - przyznał
kapitan. - Ale zgadzam się, że nie możemy go z byle czym nachodzić.
Wyraźnie uspokojony tym stwierdzeniem burmistrz Breisgauer pozwolił sobie teraz na
zaskakującą uwagę:
- Trzeba pamiętać, że tu na naszym terenie mieliśmy
tylko małe płotki partyjne i czy w związku z tym musimy je
wszystkie od razu osadzać w obozie?
Stwierdzenie to wywołało ogólne zdziwienie. Rabę roześmiał się niemal na cały głos.
Przedstawiciel amerykańskiej żandarmerii wojskowej, podporucznik Burns, pokiwał tylko
swoją długą końską głową. Kapitan Singer popatrzył uważnie w stronę Strassnera, widocznie
ciekaw jego reakcji.
A ten, jak to było w jego zwyczaju, odezwał się jak doświadczony praktyk:
- Jeśli pozwalam sobie poprzeć wypowiedź burmistrza,
którą skądinąd uważam za słuszną, to czynię to z dwóch
powodów. Po pierwsze - pan Breisgauer ma absolutną ra
cję, twierdząc, że nie musimy od razu każdej tutejszej płotki
osadzać w areszcie; w końcu i tak nie uciekną. Po drugie -
i w tym chyba pan Burns przyzna mi rację - aresztując ich
wszystkich, niedługo tak zapełnimy areszty, że nie będzie
tam można wetknąć nawet szpilki. I tak już jest tam tłok. -
Miało to oznaczać, i stało się to jasne dla wszystkich, że
107
należy trochę pofolgować z tym polowaniem, gdyż de facto gonić należałoby za każdym, a to
prowadziłoby donikąd. Ponadto, niemal wszyscy, niektórzy z pewnym zażenowaniem,
stawili się do dyspozycji zwycięzców.
Tym bardziej że kapitan Singer, za radą Rabego, polecił ogłosić:
- Za każdy wskazany adres trzy kartony oryginalnych
amerykańskich papierosów; marka według życzenia. - Co
było, jak na te czasy, solidnym wynagrodzeniem.
Zaowocowało to oczywiście dalszymi licznymi donosami, dzięki którym udało się
wyłowić wielu nazistów. Abstrahując od tych, którzy sami postanowili dobrowolnie oddać
się w ręce Amerykanów. Oczywiście po to, aby się oczyścić ze swej przeszłości. Jak
twierdzili - byli tylko ludźmi, którzy wyłącznie w dobrej wierze zawierzyli Führer owi;
zostali jednak przez niego oszukani.
W każdym razie udało się z tego kotła wyciągnąć sporo takich właśnie nazistów i
odpowiednio ich zabezpieczyć. Niestety, najczęściej były to „płotki". Znalazł się tam także
pewien lekarz zatrudniony uprzednio w obozie koncentracyjnym. Powiedział on, iż
wykorzystywał swą pracę wyłącznie w celu zapewnienia opieki medycznej podległym mu
więźniom; niestety, nie zawsze skutecznie.
Wszyscy byli naziści zostali przetransportowani do aresztu miejskiego. Wkrótce
sprawdziły się przewidywania Strassnera; zaczynało brakować miejsca. Był to zresztą nie-
wielki areszt, obliczony jedynie na codzienne potrzeby w normalnych warunkach.
Trzeba było więc znaleźć nowe miejsca do przetrzymywania tak wielkiej liczby ludzi o
wypaczonych poglądach, załamanych teraz psychicznie. Stąd pomysł kapitana Singera, aby
przeznaczyć na ten cel salę gimnastyczną byłej szkoły imienia Adolfa Hitlera. Ale i tam
wkrótce zabrakło miejsca.
- Wszystko przebiega zgodnie z planem - stwierdził ko
mendant policji, Strassner. - Nadzwyczaj dobrze. Zgodnie
z przewidywaniami.
108
Kapitan Singer musiał jednak skorygować swoje plany, niewątpliwie za sprawą
zatrudnionych przez niego doradców.
Ci, których wyłapiemy, to wyłącznie małe płotki - stwierdził. - Za to moim kolegom w
sąsiednim Walheim, udało się złowić grube ryby. Zatrzymali bowiem jednego okręgowego
szefa partii, jednego komendanta obozu koncentracyjnego, a ostatnio także nawet samego
marszałka Rzeszy, Góringa.
To nadzwyczajne - stwierdził, jak zwykle gotowy do współdziałania, Rabę. - Jeżeli oni
potrafili, to i my powinniśmy im dorównać.
To byłoby wspaniale! - zapewnił podporucznik żandarmerii, Burns. - Tylko jak?
Doszło w związku z tym do nie zamierzonej absolutnie, ostrej konkurencji - kto aresztuje
więcej byłych nazistów, żandarmeria w Walheim czy w Schoenau? Każda ze stron chciała
oczywiście w tej rywalizacji wykazać się jak najlepszymi wynikami.
Przy tym strony nie musiały od razu afiszować się nazwiskami - ale ostra konkurencja
trwała. Istniała zresztą od miesięcy pomiędzy szefami tych oddziałów żandarmerii, traf
chciał, że znów zlokalizowanych blisko siebie.
A wszystko wynikało z czysto osobistych powodów. Pierwszymi z nich było to, że
obydwaj wzajemnie się nie znosili. Drugi powód miał podłoże narodowościowe. Otóż
podporucznik Burns był pochodzenia włoskiego; jego dziadek nosił jeszcze nazwisko
Bernasconi - i Burnsa z tego powodu przezywano „makaroniarzem". Dla odmiany ten drugi,
stacjonujący w Walheim, noszący nazwisko Mc'Intosch, również podporucznik, przezywany
był „whiskaczem". Byli to ludzie o zupełnie różnych usposobieniach i odmiennych
poglądach, co często doprowadzało między nimi do spięć.
Obaj od dawna mieli ze sobą na pieńku. Do tego byli jeszcze podpuszczani do rywalizacji
przez swoich bezpośrednich szefów, którzy byli kapitanami, lecz ten z Walheim, w
odróżnieniu od Singera, był również doświadczonym ofi-
109
cerem liniowym. Obaj też starali się zwerbować jak najwięcej niemieckich
współpracowników, aby przy ich pomocy ujawniać nazistów.
Dotychczasowy bilans rywalizacji przedstawiał się następująco: rejon Walheim mógł się
pochwalić zaledwie trzema setkami ujętych, za to było wśród nich wielu bonzów nazi-
stowskich. Tymczasem Schoenau miało o blisko sto osób więcej na swoim koncie, ale były
to nic nie znaczące pionki.
To - domagał się kapitan Singer od swoich współpracowników, chcąc ich zachęcić -
powinno się jak najszybciej zmienić! Musimy zastanowić się nad tym. Wierzę, że się na was
nie zawiodę.
Na pewno nie zawiedzie się pan - zapewnił za wszystkich Rabę. -Jeśli nasze starania
okażą się niewystarczające, to będziemy musieli włączyć do współpracy samego Ericha
Wienanda. Jego pomoc może okazać się niezbędna.
J
uż następnego ranka Horst-Heinz Warnhagen podjął próbę podporządkowania sobie
Welpenhof, oczywiście według swojego wyobrażenia. Czynił to zresztą ze zdecydowaniem i
pewnością siebie, choć równocześnie uprzejmie i grzecznie.
Na tym rodzinnym śniadaniu znalazł się także Erich Wienand. Jednak tym razem bez
Jacoba, gdyż - jak oświadczył - nie czuje się on najlepiej. Spotkało się to ze zrozumieniem.
Elwira z troską patrzyła na męża, jak zresztą zawsze, co Wienand zdawał się doceniać.
Co jakiś czas spoglądał na Elfie, która patrzyła przed siebie, jakby nieobecna, sprawiając
wrażenie głęboko zamyślonej albo czymś zmartwionej. Gdy zorientowała się, że ojciec
przypatruje się jej, nieśmiało uśmiechnęła się do niego.
Wszystko to uważnie rejestrowała Konstanza Reibert. Reakcje pisarza wydały się jej co
najmniej złożone, w każdym razie takie, że nie była w stanie zorientować się, co myślał lub
zamierzał. Tego rodzaju sytuacje stawały się coraz częstsze.
110
Erich Wienand otwarcie demonstrował swoją obojętność i trudno było go z tego stanu
wyrwać. Ożywił się dopiero, gdy Warnhagen prowokacyjnie stwierdził:
- To, co teraz wydaje się najpilniejsze i czym chętnie się
zajmę - mam nadzieję, z pożytkiem dla nas wszystkich - to
postawienie naszego gospodarstwa jak najszybciej na nogi.
Pierwsza sprawa to zwiększenie, i to w jak najkrótszym
czasie, pogłowia naszego inwentarza.
Gdy chodziło o zwierzęta, Erich Wienand zawsze reagował z zainteresowaniem. Tak więc
i tym razem natychmiast zapytał:
Jak pan sobie to wyobraża?
Bardzo prosto, czasy nawet sprzyjają temu - odpowiedział z przekonaniem Warnhagen.
- Przecież z dnia na dzień zmieniają się tutaj stosunki własnościowe, w dodatku bardzo dużo
zwierząt chodzi sobie po prostu bezpańsko, błąka się po spalonych oborach, uciekło z
rozbitych transportów. Przedtem należały do nazistów, a więc teraz są niczyje. Wystarczy, że
na ich przejęcie wyrażą zgodę amerykańskie władze wojskowe. I sądzę, że mogłyby to dla
nas zrobić, więc chyba powinniśmy z tego skorzystać. Tym bardziej że mamy, po
rozwiązaniu naszej baterii, dostatecznie dużo miejsca w oborze i stajni.
Czyżby zamierzał pan zająć się teraz hodowlą zwierząt?
Nie tylko tym, panie Wienand. Rozmyślam po prostu, jak Welpenhof znów uczynić
kwitnącym i to pod każdym względem. Należałoby też pomyśleć już o wiosennych siewach,
o leżących odłogiem polach. Najwyższy czas, jeśli jesienią chcemy zebrać zadowalające
zbiory. Czy zgadza się pan z moimi propozycjami, panie Wienand?
Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu - powiedziała Elwira, zwracając się do
męża.
To są bardzo interesujące propozycje, kochany tatusiu - zapewniła go także Elfie, choć
uczyniła to jakby po krótkim zastanowieniu. - Chyba powinieneś być, jak sądzę, wdzięczny
za nie mojemu mężowi.
111
No tak, w zasadzie dlaczego nie? - odpowiedział Erich Wienand z uśmiechem. -
Zwierzęta zawsze są potrzebne i moim zdaniem nigdy ich dość w gospodarstwie. Zwłaszcza
że mamy jeszcze w zapasie sporo paszy, kartofli i siana. Oczywiście, dzięki twojej
zapobiegliwości, Elwiro.
Tylko dzięki temu, że starałam się zawsze wykonywać twoje zalecenia, Erichu - rzekła z
dumą, uśmiechając się do niego.
Skinął z uznaniem głową.
- No dobrze, zwierzęta w każdym razie dałoby się wykar-
mić; wszyscy moglibyśmy zająć się nimi. Moja żona szczegól
nie zna się na drobiu. A Elfie wyspecjalizowała się w hodowli
świń i owiec. Ja coś niecoś znam się na krowach, co zawdzię
czam naturalnie Eddzie. No, ze zwierzętami jakoś byśmy sobie
jak widzę, poradzili. Ale jak pan, panie Warnhagen, wyobraża
sobie uprawę ziemi? Kto ma to zrobić?
Do tego musielibyśmy dodatkowo zatrudnić ludzi. Pełno ich teraz wokół szwenda się
bez konkretnego zajęcia. Są tacy, którzy stracili swoich gospodarzy, sporo jest też byłych
robotników przymusowych, a także szukających nowego zajęcia byłych żołnierzy.
Oczywiście, moglibyśmy wykorzystać tylko tych ostatnich. Niemniej trzeba by się zaraz
wokół tej sprawy zakręcić.
A jak pan, panie Warnhagen, zamierza ich opłacić?
Sądzę, że na razie wystarczyłoby zakwaterowanie i wyżywienie. To w tej chwili jest
najbardziej w cenie.
Wie pan, jak to brzmi? Jakby się chciało tu kogoś wyzyskiwać. Przynajmniej w
pewnym sensie.
Nie w tych warunkach. Teraz, jestem o tym przeświadczony, uchodziłoby to nawet za
akcję dobroczynną.
Pozwól mu to zrobić, Erichu! - poprosiła Elwira.
Tata z pewnością mu na to zezwoli - dodała Elfie, niemal pewna jego akceptacji.
Konstanza Reibert przez cały ten czas uważnie obserwowała „swego" pisarza. Wydawało
się jej, że odkryła jeszcze jedną - dotąd nieznaną - cechę Ericha Wienanda, swego
112
rodzaju cierpiętnictwo, które wyraźnie sprawiało mu przyjemność. Może chciał w ten sposób
naśladować swego Chrystusa, by jak On ofiarować się innym.
Lecz dopiero po tym, jak Warnhagen wyjaśnił dodatkowo wiele szczegółów, Erich
Wienand stwierdził lapidarnie:
Między nami, to znaczy moją żoną a mną, jak chyba dało się zauważyć, istnieje coś w
rodzaju podziału obowiązków. Ja piszę książki, a ona prowadzi dom. Jeśli pan zatem, panie
Warnhagen, oczekuje akceptacji dla swoich zamierzeń, proszę to uzgodnić z moją żoną.
Jak zawsze, panie Wienand, wszystko, czego pan ode mnie oczekuje, będzie spełnione.
Niech mi pan wybaczy, jeśli przedtem powiedziałem coś niestosownego, ale jak pan zapewne
wie, ja nie jestem rolnikiem, lecz doświadczonym organizatorem. I właśnie wykorzystanie
tych moich umiejętności - dla pana, mojej kochanej żony, całej naszej rodziny, jeśli pana nie
drażni tego rodzaju sformułowanie -chciałbym panu zaproponować. W każdym razie gotów
jestem, i to od zaraz, poświęcić się tej sprawie.
Erich Wienand odpowiedział na to:
- Wobec tego dobrze, Warnhagen. Jeśli pan jest zdecy
dowany, to jeśli o mnie chodzi, może pan spróbować!
T
homas Tümmler, były podoficer, obecnie stajenny u gospodarza Leitmanna, był wyraźnie
czymś zmartwiony. Oznajmił w każdym razie swemu opiekunowi z widocznym grymasem
na twarzy:
- Wiesz, co mnie gnębi? To, że się jakoś źle czuję tu
u ciebie na gospodarstwie.
Wyznanie to, z pewnością szczere, nie spotkało się z przyjazną reakcją ze strony
Leitmanna. Oświadczył on bowiem:
- Czego ty jeszcze chcesz, człowieku? Leżysz tu tylko
całymi dniami i nic nie robisz, za to żresz za dwóch i kto wie, czy nie spałeś już z moją córką,
a może także z moją żoną?
113
Z twoją żoną nie! - odpowiedział Tümmler, nawet nieco oburzony. - Lecz mimo to nie
podoba mi się tu już, i koniec.
I co, może zamierzasz teraz zostawić mnie z tym samego? Z tym cholernym gównem
zatopionym w bagnie, tymi trupami i amunicją?
Nie denerwuj się niepotrzebnie, człowieku! Nie zabiorę ci ani nie zdradzę nikomu, że
zostawiłeś sobie trochę broni i amunicji. W końcu znajduje się w dobrych rękach. Ja
tymczasem chciałbym się oficjalnie przenieść i to nawet niedaleko od ciebie, do Welpenhof.
Do tego Wienanda i jego Amerykanów?
Nie do niego, tylko do zarządzającego teraz tym gospodarstwem Warnhagena. On
potrzebuje pilnie mojej pomocy i rady, jako eksperta od hodowli.
Ach, ty podły draniu. Chcesz po tym wszystkim, co tu wyrabiałeś, zostawić mnie teraz z
tym gnojem?
Nie rób od razu w portki, Leitmann. Pozostanę twoim kumplem, jeśli się o to postarasz.
W każdym razie na tych twoich bagnach nikt nic nie znajdzie - o to już zadbałem, możesz
być spokojny. Powinieneś być mi za to wdzięczny, a nie krzyczeć na mnie, ty stary
skurwielu. Jeśli mi nie wierzysz, to idź i sprawdź.
Leitmann czuł, że musi tam iść i sam sprawdzić. I rzeczywiście, nic nie potwierdziło jego
podejrzeń; kamień spadł mu z serca. Wszystko wokół wyglądało normalnie, żadnych śladów
po jakichkolwiek trupach. Tylko - przyroda.
Lecz gdy tak stał jakiś czas, już uspokojony, zobaczył wydobywające się z głębi
czarnozielone bąbelki, rozpryskujące się na wodzie. Było jasne, że coś znajdowało się pod
powierzchnią.
O
sobą, która teraz pojawiła się w Schoertau, była sekretarka rejonowego szefa NSDAP. Była
to Waltraut De-genhard. Mimo iż miała na sobie obszerną zieloną pelerynę, odznaczały się
pod nią jej zgrabne, choć nieco zaokrąglone kształty.
114
Pierwsze kroki, niemal instynktownie, skierowała do komendanta policji, Strassnera. Był
on, jak zawsze, na posterunku w swojej pace. Jego twarz była chłodna i opanowana - nawet
na jej widok.
Czy może mi pan pomóc? - zapytała niemal błagalnie. - Nie mogę już tak dalej.
Może i mógłbym - odpowiedział jej Strassner po krótkim namyśle - ale wyłącznie pod
pewnym warunkiem.
Domyślam się, panie Strassner, czego pan ode mnie oczekuje.
Waltraut przysunęła krzesło do jego biurka, jakby chciała poruszyć jego męską
wyobraźnię swoją osobą] jeszcze kilka tygodni temu nie zrobiłaby tego, ale teraz była zdana
na jego łaskę - i gotowa za wszystko mu się odwdzięczyć.
Chciałbym, żeby pani najpierw mi opowiedziała, gdzie była, co w tym czasie widziała,
ewentualnie co przeżyła.
Czy muszę koniecznie to wszystko opowiadać, panie Strassner? To było straszne!
Jednak proszę koniecznie opowiedzieć mi wszystko i to możliwie jak najdokładniej.
Dopiero wtedy, po zapoznaniu się, mogę pani ewentualnie w jakiś sposób pomóc. Nie
ukrywam, że nawet bym chciał.
Waltraut, nie widząc innego wyjścia, zaczęła mu o wszystkim opowiadać. Czyniła to z
najdrobniejszymi szczegółami, jakby chciała teraz uwolnić się od tego wszystkiego, zrzucić
to z siebie - by tym pełniej móc oddać się swemu nowemu wybawcy.
- Stałam się po prostu ofiarą naszych czasów, co nawet
było dość przyjemne - oświadczyła bez większego zażenowania.
Okazało się, że pojechała z Abendrotem, tym kapitanem, który był w Schoenau ostatnim
rejonowym szefem partii, do Murneau na zwołaną tam partyjną naradę aktywu kierow-
niczego. Później jednak postanowili nie wracać do Schoenau - tylko udać się w ładne okolice
alpejskie.
Sądziła przy tym, że może w pełni zaufać temu człowie-
115
kowi, a nawet wiązała z nim pewne osobiste plany, o jakich zwykle marzą młode kobiety,
chcąc uregulować sobie życie. Tak więc znaleźli się w pewnym hotelu w Garmisch-Par-
tenkirchen, który był zarezerwowany dla specjalnych gości. Tam jednak Abendrot zastrzelił
się. I to ze swego służbowego pistoletu. Wcześniej oświadczył jej:
- Jeśli nasz Führer nie żyje, to i dla mnie nie ma tu już
miejsca. Będę z nim nawet po śmierci! A ty, moja kochana
Waltraut, jeśli chcesz, możesz udać się ze mną w tę drogę.
Wystrzeliwszy do siebie, obficie krwawiąc, upadł na nią, brudząc przy tym jej nocną
koszulę. A była to naprawdę piękna, jedwabna koszula w błękitnofioletowym kolorze -
prezent, który ongiś przywiózł jej z Paryża były narzeczony, oficer oczywiście; zginął on
później w Rosji.
Strassner wysłuchał wszystkiego z niebywałą cierpliwością; choć oczywiście i z
zainteresowaniem. Nie kazał jej jednak opowiadać tych wszystkich szczegółów zbyt długo.
Rozmyślał intensywnie przez cały czas, jak Waltraut wpleść w tę misternie tkaną przez siebie
siatkę.
Teraz, wobec tego, spróbuję pani pomóc. Ale tylko pod warunkiem, że będę mógł liczyć
na pani współpracę, bez zastrzeżeń.
Na to jestem gotowa - zapewniła go z radością. - Wystarczy, że pan mi powie, czego
ode mnie oczekuje.
O ile wiem, panno Waltraut, wywiązywała się pani zawsze bez zarzutu ze swojej pracy
sekretarki w byłym rejonowym kierownictwie partyjnym. Nie należała pani przy tym do
partii ani też nie pełniła żadnych ważnych funkcji. Nie przechodziła pani również
specjalistycznych kursów partyjnych. Czy może pani to wszystko potwierdzić?
Tak, absolutnie, panie Strassner.
Wobec tego przyjmuję pani oświadczenie do wiadomości. Mam przy tym nadzieję, że
nie zawiodę się na pani i nigdy nie zostanę przez panią oszukany. Zresztą nie radzę tego
robić.
Waltraut ponownie, niemal przysięgając, potwierdziła swoje całkowite oddanie.
116
Wobec tego - powiedział Strassner - stwierdzam oficjalnie, że wróciła pani do miasta,
gdyż jest pani tutaj zameldowana. Do tego powróciła pani, aby z nami współpracować i to
jak sobie wyjaśniliśmy, „bez zastrzeżeń",
Ależ, tak!
-
A więc niech pani mnie teraz uważnie posłucha:
Udostępni nam pani, to znaczy obecnym władzom wojskowym, wszystkie znane jej
„tajemnice" partyjne. A więc proszę sporządzić listy z nazwiskami, datami i adresami.
Szukaliśmy tych dokumentów, ale dotąd nie udało nam się niczego znaleźć. Czy pani może
wie, gdzie się znajdują?
I to także Waltraut potwierdziła bez wahania. Jej gotowość do współpracy stała się zatem
faktem. Strassner wydawał się zadowolony.
Czy jest pani może także znana sprawa Ericha Wie-nanda? Zna pani szczegóły jego
aresztowania i zesłania do obozu koncentracyjnego? Zna pani może osoby, które się do tego
przyczyniły?
Tej sprawy, czego bardzo żałuję, niestety nie znam. Czy to bardzo źle?
Niespecjalnie. Gdyby pani sobie jednak cokolwiek na ten temat przypomniała, jakieś
szczegóły, nazwiska - to proszę najpierw oczywiście z tą sprawą zgłosić się do mnie. Czy
mogę na panią liczyć?
Może pan! - zapewniła go, jakby składała przyrzeczenie.
Wobec tego przedstawię panią teraz pewnemu ważnemu tutaj człowiekowi, nazywa się
Singer, kapitan Singer. Sądzę, że będzie zadowolony z zadeklarowanej przez panią chęci
współpracy - o ile go znam.
Kapitan jednak początkowo wcale nie zareagował tak entuzjastycznie, jak sobie to
Strassner wyobrażał.
- Kogo tym razem usiłuje mi pan wkręcić, Strassner,
akurat sekretarkę rejonowego przewodniczącego partii?
- Znakomita sekretarka, niezwykle sprawna organizacyjnie, partyjnie w przeszłości nigdy
w nic nie zaangażowana.
117
I co najważniejsze - chętna do współpracy z wami. A poza tym, sądzę, że może nam wskazać
miejsce, gdzie należy szukać zaginionych dokumentów partyjnych.
To może byłby jakiś argument przemawiający za nią -stwierdził kapitan po krótkim
zastanowieniu.
Gdyby pan, panie kapitanie, zdecydował się ją zatrudnić, do czego namawiam, to sądzę,
że byłoby wskazane trzymać ją gdzieś na uboczu. W każdym razie raczej nie za bardzo na
widoku.
To, panie Strassner, rozumie się chyba samo przez się! Sam jestem zainteresowany, aby
nie stwarzać tutaj żadnych dwuznacznych sytuacji. Niech pan na razie przedstawi mi tę
osobę; chciałbym ją zobaczyć.
K
apitan Singer w chwilę potem przyjął Waltraut, zachowując jednak dystans i bacznie się jej
przyglądając. Kobieta ta, już bez peleryny zakrywającej jej kształty, musiała na nim zrobić
nie najgorsze wrażenie. Zaczął się bowiem do niej uśmiechać, jakby miał zamiar bliżej się
nią zainteresować.
Nie uszło przy tym jego uwagi ani jej pokorne spojrzenie ani miękki, przyjemny głos, ani
też naturalna swoboda, z jaką się zachowywała. Do tego doszła jeszcze jej uroda i typowo
germańskie, a więc nieco zaokrąglone kształty. - Klasyczna niemiecka piękność - pomyślał. I
coś tak uroczego siedziało teraz przed nim, chcąc pozyskać jego względy.
Powiedziano mi, panno Degenhard, że jest pani gotowa do współpracy z nami. To
oczywiście miłe z pani strony. Sądzę, że rozumiemy się właściwie.
Ode mnie to nie zależy, panie kapitanie - zapewniła go zalotnie, głęboko wzdychając.
Na wstępie jednak jedno pytanie, panno Degenhard: Czy pani cokolwiek może wie o
sprawie niejakiego Ericha Wienanda?
Niestety, nie! - odpowiedziała swobodnie, jakby po raz
118
pierwszy słyszała to pytanie, choć zostało jej ono postawione już po raz drugi w krótkim
czasie. - Nie wiem nawet, kto to jest. A czy powinnam wiedzieć?
Niekoniecznie. To nawet, w jakimś sensie, przemawia na pani korzyść. Niech pani
sobie jednak zapamięta to nazwisko. I gdyby pani cokolwiek znalazła w dokumentach na
temat tej osoby, proszę mi natychmiast dać znać pierwszemu. Czy mogę na to liczyć?
Może pan - obiecała, zaczynając się teraz jednak zastanawiać nad tym nazwiskiem.
Wobec tego przyjmuję panią do pracy.
Została ponownie zakwaterowana tam, gdzie dotąd mieszkała: w pokoju na piętrze, w
domu byłego już rejonowego szefa partii. Była to dość przestronna willa, której pomiesz-
czenia na parterze zostały zajęte przez Sida Singera. Tym samym Wałtraut znalazła się w
jego bezpośredniej bliskości.
S
maczny obiad w Welpenhof, przygotowany przez Elwirę, wszyscy obecni z uznaniem i
szczerze chwalili. Wprawił on biesiadujących w bardzo rodzinny i przyjemny nastrój. Nawet
Jacob Werner nie mógł tym razem wymówić się od przyjęcia zaproszenia. Spożywali go
zatem w dobrych nastrojach, siedząc razem przy stole w przestronnej kuchni. Gdy obiad
zbliżał się do końca, Horst-Heinz Warnhagen zwrócił się do Wienanda:
Zgodnie z pańskim przyzwoleniem, wspólnie z panią Elwirą doprowadziliśmy znowu
jako tako do porządku całe obejście. Stan pogłowia także udało się nam już niemal podwoić.
Naprawdę? - ze zdziwieniem zapytał Wienand, uważnie się przysłuchując.
I to z pomocą stacjonujących u nas w Welpenhof amerykańskich żołnierzy. Bardzo
dzielni ludzie. Zdaje się, że nawet sprawiło im to przyjemność.
W końcu - wyjaśniła Elwira swemu mężowi - zostali
119
zobowiązani przez kapitana Singera do udzielenia nam pomocy. Skorzystaliśmy z niej.
Erich Wienand nadal z uwagą się przysłuchiwał.
Specjalnie - odezwał się - nie jestem z tego zadowolony, zwłaszcza z tego, żeby
dorabiać się kosztem innych. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
Przecież to są w tej chwili bezpańskie zwierzęta, błąkające się samopas po okolicy.
Trudno w każdym razie byłoby ustalić ich właścicieli. My tymczasem dajemy im jeść i jesz-
cze opiekujemy się nimi. Udało nam się zdobyć również jedną krowę. Bidula ryczała,
rozglądając się widocznie za jakimś gospodarzem, który by ją wydoił.
To był argument, na który Erich Wienand nie mógł pozostać obojętny.
No dobrze - powiedział - weźmy wobec tego te zwierzęta pod opiekę, ale nie na stałe.
Są przecież bezpańskie i jeśli my ich nie weźmiemy, to wezmą je inni - przerwał mu
Horst-Heinz.
My jednak, panie Warnhagen, nie będziemy niczego zagarniać bezprawnie - oświadczył
Wienand. - Proszę, niech pan to weźmie pod uwagę. Dotychczas każde zwierzę przebywające
w moim gospodarstwie miało swoją metrykę, określającą pochodzenie, wiek, gatunek i tak
dalej. Chciałbym, aby nadal kontynuowane były w Welpenhof takie zwyczaje.
Będzie tak, jak pan sobie życzy - zgodził się natychmiast Warnhagen. - Lecz mogą być
z tym pewne trudności.
Chciałbym jednak, panie Warnhagen, żeby pan się zastosował do mojej prośby - upierał
się przy swoim Wienand. - Zależy mi też na odpowiednio dobranym personelu tu w
Welpenhof.
O to także już zadbałem, rozglądając się za ludźmi o dość dużych i sprawdzonych
możliwościach.
Brawo! - zawołała w kierunku Warnhagena Elwira, ale chyba jednocześnie i do swego
męża. - Nareszcie znów tu coś drgnęło!
120
- Jakiego rodzaju możliwości, mówiąc o przyjmowanych
ludziach, miał pan na myśli? - chciał dowiedzieć się Erich
Wienand od Warnhagena.
Tymczasem przysłuchująca się z uwagą rozmowie Kon-stanza Reibert mogła zanotować w
swojej pamięci: pisarz podczas całej tej rozmowy nie spojrzał ani razu w stronę Warnhagena
ani swojej żony, nie patrzył też na córkę, tak jakby nie interesowały go ich reakcje. Nie
spoglądał nawet w stronę Jacoba Wernera, z którym jednak rozumiał się bez słów.
- Wracając do zatrudnionych przeze mnie ludzi, panie
Wienand - wyjaśniał nie bez zadowolenia Warnhagen -
chodzi o dwie osoby; po pierwsze o człowieka nazwiskiem
Bergmann, solidnego, znającego się na rolnictwie, szczegól
nie na zbożach, byłego starszego szeregowego, pochodzące
go ze Śląska. Drugim jest niejaki Tümmler, który ma pew
ne doświadczenie w hodowli zwierząt. Obaj są do mojej
dyspozycji.
Teraz odezwał się Jacob Werner, unosząc głowę znad swego talerza z szarlotką:
Powiedział pan: Tümmler. Czy to nie jest nazwisko, które już słyszałem i to od ciebie,
Erichu? A może się mylę?
Nie, nie mylisz się - potwierdził Erich, odwracając się w stronę Warnhagena. - Zdaje się,
że był on jeszcze do wczoraj czy przedwczoraj podoficerem w pańskim pododdziale,
poruczniku. Był nawet, jak mi powiedziano, pańskim najbardziej zaufanym żołnierzem. Czy
to może ten sam?
Tak, ale to przecież nic szczególnego - oznajmił Warnhagen. - Przecież każdy, kto może
nam się tu przydać i chciałby pracować, powinien być przez nas przyjmowany z otwartymi
ramionami, bez uprzedzeń.
My nie mamy uprzedzeń do nikogo - stwierdziła Elwira. Elfie także przytaknęła.
Konstanza Reibert spojrzała w tym momencie na pisarza, a ten wpatrywał się w Jacoba
Wernera, jakby u niego szukając wsparcia.
Werner odezwał się swoim łagodnym i cichym głosem:
121
- Czy nie należy z tego wnioskować, panie Warnhagen,
że pan, korzystając z przynależności do rodziny, próbuje
tutaj ściągać byłych kolegów, aby z powrotem odrodzić
jakieś wielkoniemieckie idee?
Na ten zarzut Warnhagen zamierzał, zdaje się, odpowiedzieć dość ostro, ale zauważył
wymowne spojrzenie Elwiry. Tak więc zreflektował się i powiedział już znacznie
łagodniejszym niż zamierzał tonem i oczywiście nie to, co chciał.
Całkowicie rozumiem pana, panie Werner, ma pan nawet prawo tak myśleć ze swojego
punktu widzenia, i nie czuję się z tego powodu w żadnym wypadku obrażony, ale gdyby
jednak...
Co wtedy? - chciał dowiedzieć się Jacob, zdaje się w pełni zgodny z Erichem.
Wtedy - odpowiedział chłodno Warnhagen - stałoby się dla mnie jasne, że pan Wienand
odbiera mi swoje zaufanie. Co byłoby oczywiście dla mnie dużym szokiem, gdyż w żadnym
wypadku na to nie zasłużyłem. Oznaczałoby to dla mnie albo mówiąc inaczej: byłoby dla
mnie sygnałem, że mam się wynieść z Welpenhof.
Ale razem ze mną! - zapewniła Elfie swego męża. W jej pięknych łagodnych oczach
pojawiły się łzy; nikt tego jednak nie zauważył.
Ależ, nie od razu w tym tonie, proszę! - próbowała przerwać Elwira, poważnie
zaniepokojona. - Szczególnie teraz powinniśmy się trzymać wszyscy razem i spróbować jak
najlepiej wykorzystać ten czas, skoro już los jest nam tak przychylny.
Czy również z Tümmlerem? - nie bez złośliwości zapytał Jacob Werner.
Jeśli chodzi o tego Tümmlera - odpowiedział Wienand Jacobowi - mogę stwierdzić, że
nie interesy, a raczej wieloletnia przyjaźń wiąże z nim naszego Horsta-Heinza.
Mogę to tylko potwierdzić, panie Wienand - zapewnił Warnhagen. - Także i panu, panie
Werner. Ja co prawda byłem oficerem liniowym Wehrmachtu - musiałem być, ale nie jestem
obciążony żadną nazistowską przeszłością. Za-
122
pewniam pana. Tümmler pochodzi ze środowiska robotniczego. Jego ojciec był nawet kiedyś
działaczem związkowym. A teraz obaj nie pragniemy niczego innego, jak wziąć udział w
budowie nowego.
- To chyba powinno wystarczyć, Erichu, nie uważasz? -
Elwira za wszelką cenę chciała przerwać tę rozmowę. - No
powiedz wreszcie coś, proszę cię, Erichu.
I w ten sposób Wienand został zmuszony do zajęcia stanowiska. Po chwili milczenia,
patrząc gdzieś w dal, oświadczył:
Nie powinniśmy jednak, mimo naszej szczerej chęci przebaczenia, zapominać o tym, co
złe. Nie powinniśmy popełniać przy tym błędu, żeby potem po raz wtóry tego nie żałować.
Sądzę, że zgodzisz się ze mną, mój drogi przyjacielu, Jacobie.
Tak, w zupełności - odpowiedział po krótkim zastanowieniu. -- Oczywiście z pewnymi
wyjątkami. Dla morderców, jak też dla wszystkich, którzy im w tym pomagali, nie powinno
być między nami miejsca! I nie ma to nic wspólnego z zemstą, tego wymaga sprawiedliwość.
Musimy przynajmniej próbować do tego dążyć.
Ponieważ jednak coś takiego u nas nie ma miejsca -oświadczyła Elwira - Horst-Heinz
może dalej kontynuować to, co zaczął.
Bardzo chętnie - potwierdził Warnhagen. - I to w duchu, w jakim pan sobie życzy,
panie' Wienand. Ale także w zgodzie z kapitanem Singerem, z którym zamierzam blisko
współpracować. Bez jego „błogosławieństwa" jego akceptacji, nic tutaj nie może się dziać. -
Co, mam nadzieję, niektórych powinno uspokoić.
Ta ostatnia uwaga z pewnością dotyczyła Jacoba Wernera. Ale on nadal był bojowo
nastawiony.
- Niech pan nie sądzi, panie Warnhagen, że uda się
panu w jakikolwiek sposób oszukać Singera. Nie tak łatwo
go przechytrzyć; jego trudno od razu do czegoś przekonać.
Mogę pana tylko przestrzec.
- Dziękuję za radę, panie Werner! Lecz zdaje mi się, że
w tym przypadku jest ona zbyteczna. W końcu dokładnie
123
wiem, że ja, my wszyscy, wiele zawdzięczamy kapitanowi Singerowi. Ja, w każdym razie,
przedstawię mu swoje propozycje i wysłucham jego opinii oraz dostosuję się do wszystkich
jego zaleceń.
Do jakich - na przykład?
Sądzę, że kapitan, podobnie jak ja, myśli bardzo praktycznie. Ostatnio kazał oddać z
powrotem do dyspozycji pana Wienanda jego gabinet. Wyłącznie dla niego. Postarał się przy
tym o nową maszynę do pisania, sporą ilość papieru maszynowego, o wszystko, co niezbędne
pisarzowi do pracy twórczej. Poza tym zostawił do dyspozycji pana Wienanda -jeśli
oczywiście to zaakceptuje i będzie sobie tego życzył -współpracownicę, pannę Konstanzę
Reibert.
Fantastyczny człowiek, z dużym wyczuciem i wyobraźnią - oznajmiła Konstanza. -
Mister Singer chce się chyba zasłużyć dla rozwoju literatury światowej. Trzeba to docenić.
On jednak - szepnął Jacob Werner do ucha swemu przyjacielowi, mając na myśli
Warnhagena - w dalszym ciągu mi się nie podoba. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem.
No, ale jest tutaj.
Czy koniecznie musi być?
Niechęć żydowskiego przyjaciela Wernera do Warnhagena stawała się coraz bardziej
widoczna; Warnhagen również nie ukrywał swego niezadowolenia z pobytu Jacoba Wernera
w Welpenhof. Na razie jednak nie miało to żadnych następstw.
P
o południu tego samego dnia Erich Wienand odpoczywał na leżaku w ogrodzie. Wiosenne
słońce przyjemnie grzało. Na jego kolanach spoczywał notatnik, który jednak nadal był
czysty. Z przyjemnością obserwował z leżaka Ed-dę. Obok niej stała inna krowa. Obie po
jakimś czasie zbliżyły się do niego, zatrzymały z ufnością przed leżakiem i zionęły mu
gorącym oddechem prosto w twarz, co sprawiało mu wyraźną przyjemność.
Wokół panowała błoga cisza. Mógł zatem przez chwilę
124
oddać się rozmyślaniom. Ludzie wokół niego robili wszystko, aby się nim opiekować,
chronić go, stworzyć mu ponownie warunki do pisania; być może powinien im być za to
wdzięczny. A nawet szczęśliwy z tego powodu. Cieszyć się ze wszystkiego, co go spotkało
od powrotu z obozu. Czyż nie doznawał łaski samego Boga? Swojego Boga?
Wdzięczny powinien być Elwirze, swojej wiernej towarzyszce życia, która tak przedtem,
jak i teraz gotowa była dla niego do największych poświęceń. Powinien się cieszyć tym, że
znów może patrzeć na swoją córkę Elfie i widzieć, że jest szczęśliwa. Tak więc i
Warnhagenowi należały się podziękowania, także za to, że z taką energią zabrał się do
odbudowy Welpenhof; z pewnością ku zadowoleniu wszystkich.
Do tego wszystkiego dochodziła jeszcze cudowna i wspaniała Konstanza, która zadaje
sobie tyle trudu, by stworzyć swego rodzaju archiwum jego twórczości. Nie opierał się i
oddał do jej dyspozycji wszystkie będące w jego posiadaniu dokumenty, a także udzielał
stosownych wyjaśnień i komentarzy.
W zasadzie powinien więc być zadowolony ze swej obecnej sytuacji, jeśli nawet nie
szczęśliwy. Tym bardziej że kapitan Singer starał się być jego jak najwspanialszym me-
cenasem. Czynił wszystko, co było możliwe, aby mu dogodzić. Próbował nawet uprzedzać
jego życzenia. I to nie tylko jego, ale wszystkich mieszkańców Welpenhof, których miał pod
opieką wspólnie ze swymi sześcioma oddanymi żołnierzami. Cała szóstka była niezwykle
uprzejma, łącznie z bul-dogowatym sierżantem, który nimi bezpośrednio dowodził, starając
się jednak być przy tym niewidocznym.
Mimo tego wszystkiego Wienand nie czuł się szczęśliwy. To, co go najbardziej bolało, to
wciąż pusty, niezapisany jeszcze ani jednym słowem notatnik, leżący na jego kolanach. Czuł
się bezradny, nie mógł wyzbyć się wewnętrznego strachu, dręczącego go niemal bez ustanku.
Nie tylko jego, ale z pewnością także jego ukochanego Jacoba, wspólnie z nim
mieszkającego w piwnicy. On również
125
miewał ciągle jeszcze niesamowite, koszmarne sny; a w każdym razie męczący niepokój nie
opuszczał ich obu. Czyżby mimo tego, że zostali uratowani, byli obydwaj i tak zgubieni?
W czasie gdy tak rozmyślał nad swoim niezapisanym notatnikiem, poczuł nagle senność.
Marzył o tym, by zasnąć, może wówczas chociaż na chwilę uda mu się zapomnieć o tym, co
przeżył.
W którymś momencie tego odrętwienia doleciał go czyjś głos, przywołujący go do
rzeczywistości:
- Bardzo przepraszam, panie Wienand, że panu prze
szkadzam. Mam nadzieję, że pan sobie mnie przypomina?
Nie było to w pierwszym momencie takie łatwe. Erich Wienand gwałtownie poderwał się
z leżaka, chwytając bezwiednie swój pusty notamik, by nie upadł na ziemię. Krowy stojące
do tej pory blisko niego podreptały dalej.
Teraz dopiero Wienand spojrzał w kierunku, skąd dobiegł go głos. Za płotem niedaleko od
niego stał znajomy mu człowiek, Gernot Grosser - doktor historii sztuki, były kierownik
wydziału kultury okręgowego komitetu partii w Monachium. Tym razem jednak nie był w
mundurze, ale w cywilnym, eleganckim ubraniu: w ciemnogranatowym garniturze,
śnieżnobiałej koszuli i odpowiednio dobranym również granatowym krawacie. Jego
spojrzenie, podobnie jak głos, było błagalne; proszące o zrozumienie.
I człowiek ten, nim jeszcze Wienand zdążył cokolwiek powiedzieć, mówił dalej:
Nigdy nie pozwoliłbym sobie pana nachodzić, panie Wienand, gdyby nie to, że
pragnąłbym panu przypomnieć o pewnej istotnej sprawie, a mianowicie o tym, że to mnie
udało się oswobodzić pana z tego potwornego obozu koncentracyjnego. Po wielu oczywiście
interwencjach, nie muszę chyba podkreślać, że kłopotliwych. Ale ważne, że się udało.
O tym, panie Grosser, nie wiedziałem. W każdym razie nie aż tak dobitnie. Słyszę to od
pana po raz pierwszy.
Taka jest jednak prawda, panie Wienand. I mogę pana zapewnić, że zrobiłem to chętnie.
Było to dla mnie nawet
126
swego rodzaju obowiązkiem. Nie oczekuję oczywiście od pana jakiejkolwiek wdzięczności
za to.
Co takiego?
Sądzę, że pan, panie Wienand, rozumie, w jakiej się nagle znalazłem sytuacji -
okropnej, mogę panu tylko powiedzieć. Człowiek czuje się jak tropiona zwierzyna, na co
chyba, mimo wszystko, nie zasłużyłem. Ale jeśli ktoś może mi pomóc, powiedzieć coś o
moich zasługach, to tylko pan! Pan też był tu kiedyś w sytuacji ściganego, więc sądzę, że pan
mnie rozumie. Wtedy panu pomogłem, teraz potrzebuję pana pomocy.
Zupełnie nie wiem, w jaki sposób mógłbym panu pomóc? - przyznał, wciąż mocno
zaskoczony, Erich Wienand.
Byłbym panu za to oczywiście niezmiernie wdzięczny. Jednak w przeświadczeniu, że
na tę pańską pomoc w pełni sobie zasłużyłem.
No dobrze, już dobrze, panie Grosser, zobaczę, czy da się coś dla pana zrobić. Niech
pan tu zaczeka i może się poczęstuje.
Wskazał przy tym na stojący obok leżaka dzban z mlekiem i talerz ze świeżym ciastem.
Grosser przeskoczył przez płot i rzucił się na mleko i ciasto, jakby było ono jego ostatnim
ratunkiem.
Erich Wienand tymczasem udał się do domu, do kuchni. Tam akurat, o czym wiedział,
odbywała się narada gospodarcza w wąskim gronie. Obecni na niej byli: Warnhagen i
Elwira, Elfie nie było; za to był tu także Tümmler.
Wienand przysiadł się do nich, przypatrując się przez chwilę obecnym. Dopiero potem
powiedział:
I oto, zdaje się, mamy jeszcze jeden, niestety trudny problem do rozwiązania.
Jaki znowu? - chciała natychmiast dowiedzieć się Elwira. Szczerze mówiąc, nie była
zadowolona z tego, że Erich przerwał im gospodarcze rozważania.
- Wyobraź sobie - oznajmił Wienand - gdy siedziałem
w ogrodzie, ni stąd, ni zowąd pojawił się koło mnie niejaki
Grosser.
127
- Chyba nie ten były kierownik wydziału kultury, a wy
jątkowo paskudna świnia partyjna?
Elwira wyrzuciła to z siebie niemal jednym tchem. Jej negatywna reakcja była absolutnie
jednoznaczna - jeszcze nigdy przedtem tak spontanicznie nie wybuchnęła.
Czego szuka tutaj ten zagorzały nazista, akurat tutaj, u ciebie? On przecież nie należy do
twoich przyjaciół. Żeby ci tylko czegoś nie wmówił. Odpraw go czym prędzej.
Ale nie mogę - szczerze wyznał Wienand. - On twierdzi, że kiedy byłem w potrzebie,
zaangażował się w moją obronę i to, jak dziś powiedział, skutecznie.
I ty w to wierzysz?
Ach, kochana Elwiro, nie chcę osądzać, czy jego słowa są prawdziwe. Ale na dobrą
sprawę mogło i tak być. Czy jestem w stanie udowodnić mu, że było inaczej?
Ależ, panie Wienand - wtrącił się teraz Warnhagen, który siedział obok Elwiry. - Mimo
całego szacunku dla pana dobroci, szanowny panie Wienand, nie może pan sobie pozwolić na
to, aby tutaj, w naszej bezpośredniej bliskości, kręcił się nazista. I to ktoś, kto należał do ich
elity. Nie, na to nie możemy się zgodzić.
No tak - oświadczył Erich Wienand po namyśle. - On rzeczywiście należał do tych
najzagorzalszych nazistów, lecz teraz jest tylko biednym, ściganym człowiekiem. Przypomi-
nam sobie, co w takich wypadkach mawiał nasz czcigodny ksiądz proboszcz, Geisberger.
Mówił, że należy pomagać potrzebującym - choćby byli nazistami! I co z tym począć?
To z całą pewnością nie byłoby po myśli kapitana Singera. - Warnhagen powiedział to
tak, jakby był jego zastępcą. - Nie możemy sobie pozwolić na tego rodzaju humanitaryzm.
Najlepiej byłoby, gdybyśmy tego Grossera Amerykanom „zanieśli na tacy".
W żadnym wypadku! - zaprotestował Erich Wienand z zaskakującą gwałtownością. -
Zgłosił się tutaj do mnie, licząc na moją pomoc i muszę mu jej udzielić. Nie mogę człowieka,
który ma do mnie zaufanie, tak po prostu zdradzić.
128
To nawet szlachetnie z twojej strony, Erichu, i trzeba cię za to cenić, ale w tym
wypadku muszę o tym zadecydować za ciebie, kierując się praktycznymi względami. - Po
krótkiej chwili Elwira dodała: - Ten człowiek w żadnym razie nie wejdzie do naszego domu!
A jeśli będę przy tym obstawał, to co wtedy?
Ale po co?!
Tym, który się teraz odezwał, był Tümmler, dotychczas pozostający w cieniu.
- Przecież ten człowiek chciałby znaleźć się tylko w ja
kimś bezpiecznym miejscu. To nie musi być od razu We-
lpenhof. Można by znaleźć jeszcze inne rozwiązanie, na
przykład umieścić go u mojego przyjaciela, Leitmanna.
Wamhagen zareagował z wyraźną ulgą.
A ty sądzisz, że on się na to zgodzi?
Na pewno to zrobi, jeśli ja go do tego przekonam. A jak go skutecznie podejść, a nawet
wymusić na nim taką decyzję, o tym dobrze wiem. Tym bardziej że ma wobec mnie duże
zobowiązania.
Rozwiązanie to wszyscy obecni przyjęli z ulgą. Umożliwił to Tümmler.
To, co wkrótce miało z tego wyniknąć, było do przewidzenia. Tego się właśnie Wienand
obawiał. A może i nie.
Życiorys Ericha Wienanda
Część jedenasta
W 1931 roku spotkał po raz pierwszy Elwirę Fiebig. Na szczęście czy nieszczęście,
siedziała na bankiecie zorganizowanym ku czci Heinricha Heinego, dokładnie naprzeciwko
niego. Listę, na której skrupulatnie wraz z nazwiskami zostały podane miejsca przy stole,
można było potem odnaleźć w jego nielicznych dokumentach. Jadłospis również.
Na ten temat wypowiedziała się później Elwira w rozmowie z Konstanzą Reibert, choć
nigdy nie darzyła jej sympatią.
- Wówczas przy stole siedzieliśmy zupełnie przypadkowo naprzeciw siebie. A może to
któryś z organizatorów wpadł na ten pomysł. Kilkakrotnie w czasie tego wieczoru
wymienialiśmy spojrzenia, przy czym odniosłam wrażenie, że stanowczo za dużo pił i był
jakby nieobecny przez cały ten czas. Prawdopodobnie, jak szepnął mi jeden z siedzących
obok, przez tę nieudaną konferencję prasową. Wciąż podobno cierpiał z jej powodu. Ja
natomiast, zupełnie spontanicznie, próbowałam go w trakcie tego bankietu troszeczkę
rozerwać.
Po bankiecie podszedł do mnie — niezwykle szarmancko, z właściwą mu jeszcze wówczas
ogromną serdecznością. I tak zaczęliśmy rozmawiać. Naturalnie zapewniałam go, że jestem
wielbicielką jego talentu.
To, zdaje się, najbardziej go ucieszyło. W każdym razie dał mi swój adres, zanim porwali
go, zawsze pożądający jego
130
towarzystwa, inni uczestnicy uroczystości. Zdążył jeszcze powiedzieć:
- „Jeśli chciałaby pani zobaczyć, jak żyje pisarz, jak chciał
by żyć, o czym marzy - to nic prostszego, jak po prostu mnie
odwiedzić. W każdej chwili powitam panią z otwartymi ramio
nami".
Co oczywiście potem zrobiłam.
Również odnośnie tego wydarzenia udało się Konstanzy Reibert odnaleźć jeszcze innego
świadka - pracującą kiedyś w Welpenhoj gosposię, nazwiskiem Hermine Hubert, której
wspomnienia, mimo pewnych zastrzeżeń biografki, zostały jednak przez nią wykorzystane.
- ...Erichem Wienandem — wspomina z dużym rozżaleniem Hermine — opiekowałam się
przez drugi czas, prowadząc mu dom, gotując, usuwając z drogi wszelkie przeszkody. W
wielu codziennych, nawet błahych sprawach, bywał dość nieporadny. W każdym razie
prowadziłam mu gospodarstwo wzorowo i to tak, jak sobie życzył. Wielokrotnie mnie o tym
zapewniał.
Byłam na każde jego zawołanie, zawsze gdy tylko mnie potrzebował. I jak mi się za to
odwdzięczył? Gdy pojawiła się u nas Elwira, zupełnie niespodziewanie — również sądzę i dla
niego - zmieniło się tam wszystko. Ta tak zwana dama zupełnie nim zawładnęła i to przez
jedną noc.
Gdy potem pewnego dnia przed południem, już pod koniec -pamiętam - ta baba wróciła
do Welpenhoj po kilku tygodniach nieobecności, skakał koło niej jak kogut. Potem poszli na
spacer, a gdy po kilku godzinach wrócili, trzymali się za ręce. Ja w tym czasie, na jego
prośbę, przygotowałam uroczystą kolację. I były to - pamiętam — potrawy, których nigdy
wcześniej nie udało mi się tak dobrze przyrządzić.
Lecz zaraz następnego ranka musiałam stwierdzić, że nic ich już chyba nie rozdzieli - po
tej wspólnej nocy. To może się zdarzyć — tacy już są mężczyźni! Musiałam nawet,
poproszona o to przez niego, przygotować im śniadanie do łóżka! Do łóżka, rozumie pani! A
ja dotąd uważałam go za poważnego człowieka.
131
Byłam naprawdę zgorszona, gdy zobaczyłam tego swojego Wienanda wpatrzonego w tę
babę udającą niewiniątko, w dodatku trzymającą go w swoich objęciach. I ta osóbka
pozwoliła sobie w tym momencie jeszcze powiedzieć — co prawda nie do mnie, ale w mojej
obecności, nie zwracając na mnie w ogóle uwagi:
Teraz zacznie się tu nowe życie! A on odpowiedział:
Będzie jak zechcesz!
- Biedak, nie przypuszczał chyba w tym momencie, jaka ta jego Elwira naprawdę będzie".
Obojętne jak było, faktem jest, że Erich i Elwira trafili na siebie któregoś dnia i od
pierwszego wejrzenia mieli się ku sobie. Nie zastanawiając się wtedy, jakie to pociągnie za
sobą konsekwencje.
Jak głęboka musiała być wówczas miłość między nimi? Na ten temat wypowiedział się były
mąż Elwiry, niejaki Fiebig. Został on opisany przez Konstanzę Reibert w następujący sposób:
„Był poważnym kupcem wywodzącym się ze średniej klasy. Rozważny, życzliwy ludziom,
uczynny, skłonny do kompromisów; zwłaszcza gdy widział w tym własny interes. Dbał o swój
wygląd zewnętrzny, nosił się dostojnie; otaczał się przyjaciółmi, utrzymywał liczne kontakty
towarzyskie".
Od tego to pana Fiebiga uzyskała Konstanza Reibert po wspaniałej kolacji w restauracji
„Nobla" w Dusseldorfie następujące informacje.
„Z Elwirą, z domu Wassermann — prawdopodobnie daleką krewną pisarza o tym samym
nazwisku, a więc żydowskiego pochodzenia, jeśli nawet w drugim czy trzecim pokoleniu -
byłem wówczas żonaty od blisko dziesięciu już lat. Był to związek bardzo z początku udany,
muszę powiedzieć, chyba także dla niej. Z tego związku zresztą przyszła na świat jedna córka
Elfrieda, którą nazywaliśmy po prostu Elfie. Kochane dziecko!
Elwira mogła się cieszyć dużą swobodą w naszym związku i liczyć na moją daleko idącą
tolerancję. I tak pewnego dnia wybrała się na dwudniową wycieczkę do górnej Bawarii. Gdy
jednak wróciła stamtąd, oświadczyła mi, że poznała tam niejakiego Ericha Wienanda, z
którym czuje się mocno związana. Prosiła mnie wówczas o wyrozumiałość, którą oczywiście
jej okazałem. Sprawa ta jednak zaniepokoiła mnie.
Uznałem za stosowne złożyć pewnego dnia wizytę panu Wienandowi. Z żadnymi, broń
Boże, pretensjami. Po prostu, żeby wyjaśnić uczciwie całą sprawę. Zresztą z zaskakującym,
jak się okazało, rezultatem i to nie tylko dla mnie. Nie był on wówczas, jak się zorientowałem,
poinformowany, że «jego», to znaczy «moja» Elwira jest mężatką i do tego matką dziecka,
które miało wówczas pięć lat.
Przy czym udzieliłem panu Wienandowi mniej więcej takiego wyjaśnienia:
- Musi pan wiedzieć, panie Wienand, że bardzo kocham swoją żonę, jak również naszą
córkę. Lecz właśnie dlatego jestem gotów pójść jej na rękę -jeśli uważa, że w innym związku
będzie szczęśliwsza i że spełni on jej oczekiwania.
Pan Wienand, muszę przyznać - jestem co do tego przekonany - był zaskoczony moją
postawą i wszystkim bardzo przejęty. Potem zawarliśmy coś w rodzaju ((dżentelmeńskiej
urnowymi, że nikt do nikogo nie będzie miał pretensji, także finansowych. I sprawa tym
samym została załatwiona".
Możliwie jak najlepiej - dla niego! Niedługo po rozwodzie z Elwirą Fiebig ożenił się ze
swoją sekretarką, z którą już miał bardzo udanego syna, a wkrótce na świat miało przyjść
jeszcze dwoje dzieci. Mógł je w przyszłości należycie zabezpieczyć finansowo. Z powodu
rozwodu nie uszczuplił bowiem swojego majątku, w czym Elwira i Erich niechcący mu
dopomogli.
P
ewnego dnia kapitan Singer wyraził życzenie spotkania się ze wszystkimi powierzonymi
jego opiece mieszkańcami Welpenhof. Jako uzasadnienie podał:
- Czekają nas poważne zadania i chciałbym zapoznać was z nimi, moi przyjaciele!
Oczekiwano go więc ze zrozumiałą niecierpliwością, jak
133
zwykle, w przytulnej kuchni. Zebrali się w niej wszyscy, z wyjątkiem Jacoba Wernera, który
pragnął pozostać w piwnicy, by tam, jak oświadczył, oddać się studiom medycznym. Zostało
to przyjęte przez wszystkich ze zrozumieniem. No, może prawie przez wszystkich.
Na prośbę kapitana Singera Elwira upiekła ciasto. Tym razem był to miodownik, z
miodem lipowym z własnej pasieki. Do tego podano prawdziwą kawę z zapasów amery-
kańskich, a także trzy butelki szampana, schłodzonego odpowiednio przez Warnhagena.
- Mamy okazję, szanowny panie Wienand - oświadczył
Singer zaraz po przybyciu i serdecznym powitaniu - sza
nowna pani Elwiro, moi drodzy przyjaciele, wspólnie uczcić
co najmniej kilka udanych przedsięwzięć!
Ociągał się jednak nieco z ujawnieniem, jakie to udane przedsięwzięcia miał na myśli.
Wreszcie usiadł obok Wie-nanda i uśmiechnął się serdecznie do niego, jakby miał ochotę go
uścisnąć. Z podobnym zadowoleniem uśmiechał się również do trzech dam, a także do
Warnhagena.
Sid Singer zaczął od bardzo obszernego wstępu. Powiedział, że z pewnością wszyscy
pamiętają jeszcze to znaczące spotkanie z generałem Palmerem, który tymczasem awansował
na generała trzygwiazdkowego, i jego rozmowę z Erichem Wienandem. Stało się to możliwe
dzięki udanemu wyzwoleniu Welpenhof i wzięciu pod ochronę wybitnego pisarza i jego
najbliższych. Zaznaczył też, że z tego spotkania pozostały liczne zdjęcia - równie cenne, co
mające znaczenie propagandowe, a także artystyczne.
- Czas, moi przyjaciele, abyśmy w związku z tym otwo
rzyli pierwszą butelkę szampana - poprosił.
Zajął się tym Warnhagen, napełniając z dużą wprawą
przygotowane kieliszki. Na znak Singera wszyscy wypili,
także Erich Wienand, któremu jednak zięć przezornie nalał
tylko pół kieliszka. Zostało to z zadowoleniem zauważone
przez Elwirę, a także przez Singera. Tylko Elfie zdawała się
być nieobecna myślami.
,
134
Po wypiciu pierwszego kieliszka kapitan kontynuował swoją wypowiedź, informując, że
jedno ze zdjęć, szczególnie wyraziste, ukazało się niemal we wszystkich najważniejszych
gazetach amerykańskich, w tym także w najbardziej znanym na świecie „New York
Timesie".
- I to ukazało się w nim na pierwszej stronie, panie
Wienand.
Zarówno Erich Wienand, jak i obecni nie zareagowali. Przez moment kapitanowi
Singerowi wydawało się nawet, że opowiada im o świecie, który mało ich interesuje. Mimo
to kontynuował swój wywód:
Otóż to zdjęcie, panie Wienand, spowodowało zainteresowanie się panem aż trzech
wielkich wydawców nowojorskich, a mianowicie Doubledaya, Putnama i Simona.
W jakim sensie? - spytał, okazując zdziwienie, Erich Wienand.
Każdy z nich - oznajmił z widoczną dumą Singer zgłosił chęć opublikowania pańskiej
najnowszej wielkiej książki! Chciałby też otrzymać prawa do jej pierwodruku.
Nie wiedząc o tym, czy w ogóle napiszę jeszcze kiedykolwiek jakąś książkę - czy
potrafię napisać? I do tego jeszcze „wielką"? - Erich Wienand zwiesił głowę, jak jego Chry-
stus na krzyżu.
Ależ panie Wienand, mój szanowny! Tego rodzaju wydawcy nie są marzycielami! Oni
znają się na rzeczy i wiedzą, że tak wielki pisarz musi pisać, pisać i jeszcze raz pisać! Nic
innego przecież nie potrafi i w końcu pisanie jest jego życiem.
I oni liczą na to, że jeszcze coś w swoim życiu napiszę?
Oni wierzą w to. Potrafią też dobrze liczyć, kalkulować! W każdym razie bardzo
konkretna propozycja nadeszła od wydawnictwa Simon.
Elwira pierwsza zorientowała się, co to oznacza.
- To znaczy, że chcą wypłacić nawet zaliczkę? I to w do
larach?
Sid Singer z zadowoleniem przytaknął.
135
- Prawidłowo pani to zrozumiała. Sądzę, że jest to oka
zja, aby otworzyć drugą butelkę szampana.
Pospiesznie napełnione kieliszki, tym razem prawie pełny dla Ericha, zostały natychmiast
opróżnione. Wszyscy, nawet Erich Wienand, patrzyli przy tym z niedowierzaniem na
kapitana. A on zadowolony, nawet w pewnym sensie szczęśliwy, siedział jak król na tronie,
otoczony wianuszkiem poddanych.
A więc, moi drodzy przyjaciele - mówił dalej - ponieważ wydawca nie mógł nawiązać
osobiście kontaktu z panem Wienandem, zwrócił się z tą sprawą do generała Eisenhowera -
naszego najważniejszego generała - pięciogwiazdkowego, aby pomógł im przekazać tę
propozycję wybitnemu autorowi, prześladowanemu przez nazistów. A ten z kolei przekazał ją
generałowi Palmerowi, od niego trafiła ona w moje ręce. I dlatego w tej chwili jestem tu.
No, ładnie - oświadczył Erich Wienand umiarkowanie zadowolony. - Pocieszające jest
to, że tam, w Ameryce, wciąż jeszcze istnieją ludzie, którzy mnie pamiętają; no, może raczej
to, co napisałem.
I są w związku z tym gotowi zainwestować pokaźne sumy. Do tej bowiem propozycji
podpisania umowy dołączono także czek na poważną kwotę; natychmiast do wypłacenia.
Przyniosłem go ze sobą.
A jaka to suma? - zainteresowała się Elwira.
Pięć tysięcy dolarów - z dumą oznajmił kapitan.
Na dłuższą chwilę wszystkim jak gdyby odebrało mowę. Była to kwota, o czym wszyscy
wiedzieli - w dodatku w tej walucie - która stanowiła w tym czasie w Niemczech nie-
wyobrażalny majątek. Zaczęto więc spoglądać na Ericha Wienanda jak na jakąś bajkową
postać.
W tej chwili Sid Singer wyjął z portfela jakiś mały papierek i położył go przed sobą na
stole. To był ten czek. Po chwili podsunął go Wienandowi.
Wienand wziął go do ręki. Przez moment przyglądał mu się, po czym podał Elwirze.
136
To, moja droga, twoje sprawy. Ty najlepiej będziesz wiedziała, co z tym zrobić.
Dziękuję ci, Erichu, za zaufanie. - Elwira zaczęła uważnie przyglądać się czekowi,
jakby badała jego autentyczność. Po chwili, patrząc na Ericha, powiedziała:
Uważam, że powinniśmy go przekazać Horstowi-He-inzowi, który wspólnie ze mną
odpowiedzialny jest teraz za nasze gospodarstwo.
Mówiąc to, podała mu czek.
W godne ręce! - oznajmiła przy tym niemal szczęśliwym głosem.
Za naszą wspólną pomyślność - odpowiedział uroczyście z widocznym wzruszeniem,
nie zwracając uwagi na Elfie, która była nadal jakby nieobecna.
Pozwoli nam to rozwiązać niemal wszystkie problemy - dodał po chwili pewnym
głosem. - Będziemy mogli uczynić z Welpenhof wzorowe gospodarstwo. Sądzę, że jest to
dobra okazja, abyśmy otworzyli trzecią butelkę szampana.
Nikt się nie sprzeciwił.
Gdy wszyscy już wstali od stołu, po wypiciu kolejnego kieliszka, Sid Singer odciągnął
nieco na bok Ericha Wienanda.
Na jedno słowo, jeśli pan pozwoli, panie Wienand. Chodzi mi o radę czy raczej swego
rodzaju współpracę - to znaczy chciałbym poznać nazwiska tych, którzy pana najbardziej
prześladowali i wysłali do obozu koncentracyjnego. Byłbym panu bardzo wdzięczny,
gdybym się o tych ludziach mógł czegoś dowiedzieć.
W jakim celu, panie kapitanie, po co?
Po pierwsze: w celu wyjaśnienia tej sprawy, a po drugie: zadośćuczynienia.
Tylko nie zadośćuczynienia; dla mnie nie istnieje ta kwestia, bardzo pana o to proszę.
Niech pan się nad tym zastanowi, panie Wienand. Niech pan przy tym pomyśli o
normalnej, zwyczajnej sprawiedliwości.
137
- Zastanowię się, panie Singer. Przemyślę to sobie. Ale
co by było, gdyby wśród tych nazwisk pojawiły się również
takie, o których wcale nie chciałby pan usłyszeć?
W
ieczorem tego samego, niewątpliwie niezwykłego dnia, w Welpenhof wszystko znów toczyło
się swoim trybem.
Erich Wienand wprowadził się do swego dawnego, przestronnego gabinetu na piętrze.
Znajdujące się bezpośrednio obok niego pomieszczenie pozostało na razie puste. Prze-
znaczono je na sekretariat pisarza. Za nim znajdowała się przestronna sypialnia Wienandów,
obecnie zajęta przez małżeństwo Warnhagenów.
Piętro wyżej nad tymi pomieszczeniami znajdowały się pokoje gościnne. Były to
niewielkie pokoiki mansardowe na poddaszu, ze ściętymi sufitami, wyposażone jednak w
niezbędne urządzenia sanitarne. W jednym z tych pokoi, najładniej urządzonym, zamieszkała
teraz Elwira. Znajdował się on tuż obok schodów. Następny został zajęty przez Tümmlera.
W trzecim, najmniejszym, pozwolono zamieszkać Konstanzy.
Jacob Werner zaś, tak jak o to prosił, pozostał nadal w piwnicy. Tam, jak twierdził i
potrafił to przekonywająco uzasadnić, czuł się najlepiej. O wiele lepiej, niż gdyby miał na
przykład mieszkać obok sypialni Warnłiagena czy też na poddaszu, obok typa tego samego
pokroju, Tümmlera. Ale o tym oczywiście nie powiedział.
Ty, Jacobie - zapewnił go Erich - mógłbyś sobie wybrać każde pomieszczenie w tym
domu. Każde, które by ci tylko odpowiadało.
Mnie najbardziej podoba się jednak w piwnicy, Erichu. Tam czuję się odizolowany.
Nikt mi nie przeszkadza, mam spokój - a tego chyba mi życzysz.
Tego wieczoru dość wcześnie w całym domu zdawała się panować kojąca cisza, niemniej
nikt jeszcze nie myślał o spaniu.
138
Thomas Tümmler, po wypiciu kilku głębszych, poczuł nagłą potrzebę ochłodzenia się i
ulżenia sobie na swój sposób. W tym celu postanowił odwiedzić Konstanzę Reibert.
Znalazłszy się pod jej drzwiami, delikatnie zapukał, jednak bez spodziewanego efektu.
Otworzył więc sam gwałtownie drzwi, by stwierdzić, że w pokoju nikogo nie ma. Łóżko
było nietknięte. Gdzie ona też może być? - pomyślał.
Ubrany w luźną nocną koszulę z zapasów Ericha Wie-nanda, boso, postanowił to
sprawdzić. Zdążył już poznać niemal wszystkie zakamarki tego domu. Trzymając w prawej
ręce już do połowy opróżnioną butelkę, jak tygrys w dżungli zaczął ostrożnie skradać się
korytarzem w kierunku schodów. Dotarłszy na pierwsze piętro, zatrzymał się na dużej
oszklonej werandzie, wykonanej w stylu bawarskim z ciemnobrązowego drewna. Rozciągał
się stąd wspaniały widok na okolicę i ogród Wienanda. Ale można też było przez odsłonięte
okna zobaczyć, co dzieje się w pomieszczeniach obok.
Teraz oto ujrzał swego kochanego przyjaciela Horsta-He-inza „w akcji" nad nieruchomo
leżącą pod nim żoną. Po chwili, zaspokoiwszy się, wyczerpany położył się obok niej.
Wkrótce wstał i prawdopodobnie szepnął jej:
- Muszę teraz, jeśli pozwolisz, moja kochana Elfie, zajrzeć jeszcze na chwilę do obory,
doglądnąć naszych zwierząt.
I Elfie uśmiechnęła się na to, nie otwierając oczu, widocznie również bardzo zmęczona.
W chwilę później Horst-Heinz, obserwowany z zadowoleniem przez Tümmlera, podążał
schodami na górę, do pokoju Elwiry, by ją także uszczęśliwić. I rzeczywiście wkrótce dało
się słyszeć, jak cichutko jęknęła: raz, drugi, potem trzeci.
Oczywiście, nie było to dla Tümmlera nic nowego. Dobrze znał możliwości Warnhagena.
Wrócił więc na werandę, by oddać się dalszym obserwacjom. Teraz jego uwaga skon-
centrowała się na czystych, również nie zasłoniętych oknach
139
gabinetu Ericha Wienanda. W świetle świec dostrzegł twarz wybitnego pisarza. Siedział w
jednym ze skórzanych foteli, z lekko wyciągniętymi nogami i patrzył zadumany przed siebie.
Obok niego klęczała Konstanza Raibert, pochylona lekko ku niemu, z zaróżowioną
twarzą, z lekko rozchylonymi ustami. Przy niej - zdaniem Tümmlera - ten tak zwany wielki
pisarz ze swymi wyciągniętymi ku niej rękoma wyglądał jak wrak. Nie wiadomo było przy
tym, czy chciał ją objąć i przyciągnąć do siebie, czy też odsunąć.
Co to wszystko ma znaczyć, moja droga? - zapytał Wienand, jakby się broniąc. - Dokąd
nas to zaprowadzi?
Chciałabym istnieć wyłącznie dla pana - zapewniła go, z pełnym oddania spojrzeniem. -
Niczego bardziej nie pragnę.
Ależ, proszę, Konstanzo! W ostatnim czasie, jak pani widzi, bardzo się zestarzałem.
Mnie już naprawdę zostało niewiele życia.
Proszę, niech pan tak nie mówi. Ja wiem i czuję, że wewnątrz jest pan nadal młodym
człowiekiem. I każda następna książka będzie pana jeszcze bardziej odmładzać. Mam dla
pana ogromny szacunek i jestem panu szczerze oddana.
W tym momencie, jakby przestraszony tym wyznaniem, pisarz odsunął się od niej.
Podniósł się gwałtownie ze swego fotela i stanął przed nią, sam prawdopodobnie zdziwiony
swą reakcją.
Chyba nie chce mnie pan całkowicie odrzucić? - zapytała głosem wyrażającym głębokie
zatroskanie. Na co odpowiedział jej po chwili:
Nie wolno nam w niczym przesadzać. A tym bardziej cokolwiek robić, nie
zastanowiwszy się nad wszystkim dokładnie. Przy czym mam teraz na uwadze, droga
Konstanzo, wyłącznie pani dobro. Nie wolno mi w żadnym wypadku wykorzystywać pani
niewinnego dziewczęcego oddania. Uczuciom trzeba pozwolić dojrzeć, a to wymaga czasu, a
nade wszystkim rozsądku.
140
T
ak więc Erich Wienand, niemal ostatnim wysiłkiem, obronił się przed Konstanzą Reibert.
Potraktował jednak jej wyznanie ze szczerą wdzięcznością i nim pożegnali się, przytulił jej
głowę do swojej piersi. Następnie udał się do Jacoba Wernera. Werner spojrzał na niego,
unosząc bladą twarz znad stosu otrzymanych od Singera książek i czasopism medycznych,
które akurat przeglądał. One też pochodziły z tak zwanych łupów wojennych, z tym że w
przypadku Jacoba Wernera trafiły akurat we właściwe ręce. Kapitan bardzo starał się, aby
tego rodzaju zdobycz,
0 niedocenianej wcześniej wartości, teraz znalazła godnego
właściciela. Trudno było nie być za to wdzięcznym Sin
gerowi.
Jacob Werner zerkał niecierpliwie na swego przyjaciela, by po chwili stwierdzić:
Twoje niespodziewane odwiedziny, mój drogi, zawsze mają jakąś przyczynę.
Jestem zawsze bardzo poruszony twoją tf oską o mnie -odparł Wienand.
Erich usiadł obok Jacoba na łóżku.
- W zasadzie - przyznał - jestem tu otoczony wyłącznie
przez troszczących się o mnie ludzi. Nie muszę w związku
z tym przejmować się żadnymi sprawami finansowymi czy
gospodarskimi - jestem tu wręcz czczony, a nawet kochany.
1 to o wiele bardziej, niż mógłbym to sobie w ogóle wyob
razić. Czy to nie jest wzruszające, Jacobie?
Przecież mało kto, tak jak ty, Erichu, zasłużył sobie na to. Niemniej, mój drogi
przyjacielu, nie wyglądasz w tej chwili na człowieka zadowolonego i pozbawionego zmar-
twień. Raczej na takiego, którego coś dręczy, który ma jakieś kłopoty i nie może sobie z nimi
poradzić. Jesteś jakiś taki zamyślony. Dlaczego? Co się stało?
Wciąż jeszcze boję się, wciąż jeszcze, mimo wszystko, o Elfie. Lecz tym razem
przyczyną mojego niepokoju jest też Singer.
Jego trzeba rzeczywiście cenić - odpowiedział Jacob po
141
krótkim namyśle - zwłaszcza jako człowieka pragnącego sprawiedliwości, chociaż nie
wiedzącego, jak się za to zabrać.
Masz rację, Jacobie. Ode mnie na przykład zażądał nazwisk ludzi, którzy w jakikolwiek
sposób zawinili wobec mnie! Ale przecież nie mogę tego zrobić.
Na razie, teraz spróbuj jakoś to odwlec - radził Jacob, wskazując jednocześnie miejsce
ukrycia Chrystusa. - Czy nie uważasz - zaczął, jak gdyby chcąc sprowadzić rozmowę na inne
tory - że już czas, aby zakopana tu postać znów mogła jawnie zaistnieć?
To znaczy uwolnić go? Oddać? Zabrać go z mojego tajemniczego świata? - Erich
Wienand zareagował z niezwykłym ożywieniem. - Czy mam naprawdę wydać Chrystusa tym
zdrajcom, tylko dlatego, żeby sprawić przyjemność Singerowi?
Wcześniej czy później, Erichu, i tak będziesz go musiał przecież oddać i sądzę, że lepiej
zrobić to wcześniej.
Wienand nadal wyglądał tak, jakby miał ochotę posprzeczać się.
Co cię tak niepokoi ten mój Chrystus? Może dlatego, że jesteś Żydem? Nie kochasz go
zatem specjalnie; ciężko ci z nim tu żyć, spać obok niego? Denerwuje cię? Rozumiem -
chciałbyś się go jak najszybciej stąd pozbyć, co?
Nie, Erichu, nie! Niemniej jednak podzielam pogląd twojego drogiego Geisbergera,
który w końcu zwrócił ci uwagę, że Chrystus też był Żydem. Może to dziś niewygodne, ale
był Żydem.
Zgadzam się z tym, Jacobie.
Przyszła mi jednak do głowy pewna myśl, Erichu. To mianowicie, że ten twój Chrystus
- jeśli nawet chcesz: nasz Chrystus - znowu mógłby dziś wystąpić w roli wybawcy.
W jakim sensie, Jacobie?
Wystarczy, jeśli zwierzysz się z tej tajemnicy Singerowi i oddasz potem całą sprawę w
jego ręce. Powinien to przyjąć z wdzięcznością, zwłaszcza jeśli ta sprawa wypłynie od
ciebie.
142
- Dlatego, że też jest Żydem?
Ale oprócz tego również Amerykaninem! Przypadkowo jednym i drugim jednocześnie.
Abstrahując od tego, sądzę, że naprawdę ucieszyłby się, gdyż to umożliwiłoby mu znów
zorganizowanie tu jakiegoś „przedstawienia". Ustawicznie poluje na to, aby mieć tego
rodzaju atuty w ręku.
W zasadzie dlaczego nie miałbym mu tego Chrystusa oddać - zauważył, jakby po
krótkim namyśle, Wienand.
N
astępnego dnia, w godzinach przedpołudniowych, do kapitana Singera przyszła była
sekretarka rejonowego szefa partii, Waltraut Degenhard; oczywiście w sprawach
służbowych. I to - zauważył Sid Singer - nie bez widocznej dumy.
- Pan, mister Singer, jak też pan Strassner, zwróciliście
mi uwagę na pewne nazwisko - Wienand Erich. Oczywiście
od razu wzięłam to sobie poważnie do serca. I udało mi się
w zachowanych aktach byłego rejonowego komitetu par
tyjnego natrafić na pewien ślad, który może pana zaintere
sować.
Kapitan zareagował natychmiast.
- I co takiego pani w tych aktach odnalazła?
Notatkę miejscowego szefa partii- żądającą osadzenia Ericha Wienanda w obozie
koncentracyjnym, z krótkim uzasadnieniem: dla celów bezpieczeństwa.
Czy podpisał się swoim imieniem i nazwiskiem?
Oczywiście, panie kapitanie - odpowiedziała z zadowoleniem. - I to nawet dwukrotnie.
Chodzi o urzędującego wciąż burmistrza Breisgauera.
Singer wziął teraz ten dokument do ręki i dokładnie go obejrzał. Rzut oka wystarczył, aby
potwierdziły się słowa Waltraut. Podziękował jej, choć był tym wyraźnie poruszony. Zaraz
po jej wyjściu kazał wezwać do siebie Strassnera.
Bez słowa komentarza pokazał mu dokument. Strassner, także bez słowa, przez dłuższą
chwilę dokładnie go studio-
143
wał, ale w rzeczywistości zastanawiał się, jakie zająć w tej sprawie stanowisko. Przy tym
starał się nie okazywać nawet cienia niepokoju.
Nie wszystko - powiedział - co się znajduje w aktach, musi odpowiadać prawdzie.
Bardzo często różnego rodzaju dokumenty świadomie fałszowano; podstawiano inne na-
zwiska. Jeden próbował chować się za drugiego. Dotyczyło to zarówno podrabiania
podpisów, jak i rękopisów, dat, a nawet miejscowości. Ale w tym przypadku trudno to tak od
ręki stwierdzić.
Co pan zatem sugeruje? - chciał dowiedzieć się Singer.
Że i ten dokument mógł być podrobiony. Breisgauer miał tutaj, niestety, nie tylko
przyjaciół. Tak więc należałoby całą rzecz dokładnie zbadać, nim postawi się konkretny
zarzut burmistrzowi. Sądzę, że można by też ten dokument zweryfikować w jeszcze inny
sposób.
Jaki mianowicie, Strassner?
Zapytać o to wprost samego Wienanda, którego opinię i tak byłoby trudno przy tej całej
sprawie pominąć. Ale może też być i tak, że Wienand nie będzie chciał na ten temat nic
powiedzieć. Wtedy cała sprawa stałaby się bezprzedmiotowa.
Tym samym Strassner powiedział dokładnie to, co chciał powiedzieć.
Bezpośrednio po tej rozmowie kapitan Singer pojechał do Welpenhof. Erich Wienand
wcześniej także prosił go o pilną rozmowę w cztery oczy. Zatem wszystko dobrze się
składało.
Gdy przyjechał do Welpenhof, pierwszy powitał go sierżant, dowodzący tutaj
pozostawionymi przez kapitana żołnierzami amerykańskimi. Na stereotypowe pytanie
kapitana:
Co słychać w Welpenhof? - odpowiedział:
Nic szczególnego, panie kapitanie. Nasi chłopcy- przy czym miał na myśli swoich
żołnierzy - gdzieś się pochowali po kątach; nie zauważyliśmy tu też żadnego nazisty. A poza
tym apetyt wszystkim dopisuje. Słowem, nuda, kapitanie.
A co porabia pan Warnhagen, sierżancie?
144
Omija nas zwykle z daleka - z czego mogę być tylko zadowolony.
Niemniej, mój drogi, proszę dobrze pilnować pana Wienanda! Chronić go przed
ewentualnym niebezpieczeństwem. Spełnia pan tutaj bardzo ważne zadanie. To sprawa
najwyższej wagi; niech pan o tym stale pamięta! - Zostało to przez sierżanta potwierdzone,
jednak z pewnym przymrużeniem oka.
Kapitan Singer wszedł do budynku i udał się wprost do kuchni. Tam zastał Elwirę razem z
Horstem-Heinzem. Oboje byli prawdopodobnie zajęci omawianiem ważnych, bieżących
spraw organizacyjnych. Elwira i Horst-Heinz powitali kapitana niezwykle serdecznie.
Co słychać, Elwiro? - zapytał Singer.
Wszystko dobrze - odpowiedziała mu spontanicznie -a nawet bardzo dobrze.
W porządku, kapitanie - dodał również Warnhagen, który wtrącił się do rozmowy, choć
bardzo ostrożnie. -Może z jednym małym wyjątkiem.
-
Jakim? - chciał się dowiedzieć Singer.
Warnhagen spojrzał na Elwirę, a ta potwierdziła wzro
kiem. Dopiero wtedy pozwolił sobie powiedzieć:
Odnoszę takie wrażenie i pani Elwira również, że pan Wienand ma jakieś kłopoty, o
których nie chce nam powiedzieć. I to, zdaje się, w związku ze stanem - skądinąd bardzo
przez nas szanowanego pana Wernera.
Co pan konkretnie ma na myśli, panie Warnhagen?
Jeśli dobrze przejrzałem pana Wienanda, to chciałby się chyba wyzwolić spod męczącej
go nieco opieki swego przyjaciela, Jacoba Wernera. W pozytywnym oczywiście sensie.
Najlepiej byłoby, gdyby tamtego znów udało się gdzieś zatrudnić na jakimś odpowiednim dla
niego stanowisku. Co tutaj w żadnym wypadku nie będzie możliwe. Może dałoby się go
wykorzystać, na przykład, przy waszych władzach wojskowych w Monachium.
Ja podobnie widzę tę sprawę - dodała Elwira. Kapitan
145
nawet nie musiał sobie zadawać specjalnie trudu, aby zorientować się, że oboje chcieli
usunąć stąd, i to jak najszybciej, Jacoba Wernera. W jakimś sensie stał się on dla nich
niewygodny albo może przewidywali, że może się stać.
Zastanowię się nad tym - oświadczył Sid Singer ze zrozumieniem. - Lecz tymczasem
mus^ę porozmawiać z mistrzem. Poprosił mnie bowiem o pilne spotkanie. Czy pani, Elwiro,
może wie, o co mu chodzi?
Tego, niestety, nie wiem, Sid, gdyż Erich, jak pan wie, miewa ostatnio bardzo różne
pomysły. Taka jest po prostu jego natura, nadwrażliwa i pełna fantazji. Lecz komu ja to
mówię?
Kapitan przytaknął i udał się na piętro do gabinetu Ericha. Gdy wszedł do środka,
zobaczył obok pisarza Jacoba Wernera. Siedzieli przy stoliku, jak dwaj Zaprzysiężeni spi-
skowcy, o czymś rozmawiając. Przysiadł się do nich.
Właśnie rozważamy, kapitanie - zaczął rozmowę Jacob Werner - czy zaproponować
panu coś, co powinno pana ucieszyć.
Wobec tego cały zamieniam się w słuch! Zawsze jestem otwarty na każdą propozycję -
zapewnił, jednak bez specjalnego entuzjazmu. - Co to takiego?
Próbuję właśnie namówić Ericha, przyjaciela i dobroczyńcę mojego, żeby ją panu
przedstawił.
Wienand opowiedział więc swoją przygodę z ukrytym w piwnicy Chrystusem w
najdrobniejszych szczegółach. O tym, jak naziści zażądali oddania figury do przetopienia, jak
potem nocą przetransportowano ją do Welpenhof i wreszcie o poszukiwaniach gestapo i
prześladowaniu księdza, zacnego Geisbergera, którego później zamordowano. Opowiedział
też o swoim pojednaniu z ukrytym w piwnicy Chrystusem.
- Ten Chrystus powinien teraz znów stanąć przed ko
ściołem w Martinshausen. Co pan na to, kapitanie? - zapy
tał Jacob Werner.
Sid Singer wyglądał tak, jakby na chwilę zaniemówił. Spoglądał z pewnym
niedowierzaniem na obydwu siedzą-
146
cych przed nim mężczyzn. Lecz po chwili opanował się. Ta historia z Chrystusem zdawała
się kryć w sobie niesłychane wartości publicystyczne, stwarzała tym samym duże możli-
wości propagandowe.
I to wszystko ujrzy światło dzienne dzięki Amerykanom. Dzięki niemu też oczywiście!
Świetny przykład istnienia opozycji, tym razem w obronie Boga. W dodatku centralną
postacią tego wszystkiego jest znów Erich Wienand! Ale i on, Singer, pojawi się z pewnością
w sprawozdaniach reporterów - w artykułach, na zdjęciach i być może nawet na taśmie
filmowej.
Rzeczywiście bardzo interesująca historia, panie Wienand - zauważył kapitan. - Symbol
nieograniczonych ludzkich możliwości - mimo ciągłego zagrożenia życia. Moje uznanie!
Dziękuję panom.
Teraz nawet nie jestem pewien - odezwał się Jacob Werner - czy to w ogóle najlepszy
w tej chwili pomysł.
To nie mnie należą się podziękowania, kapitanie; to był pomysł Jacoba.
Mimo wszystko świetny, drogi panie Werner! Jestem absolutnie o tym przekonany!
Niech pan mi tylko pozwoli tym pokierować. Będzie pan jeszcze z tego zadowolony.
Lecz nim Sid Singer to potwierdził, chciał się jeszcze dowiedzieć od Wienanda:
Czy uważa pan za możliwe, aby tym, który posłał pana do obozu koncentracyjnego,
mógł być Breisgauer?
Obojętne kto to był, kapitanie, to już minęło. Jestem teraz tu, już nie tam! I nie pragnę
obecnie niczego więcej poza spokojem. Nie chcę też żadnego odwetu. Chcę żyć! I to nowym,
odrodzonym życiem!
J
uż
po kilku dniach od tej rozmowy, w niedzielę, miała odbyć się organizowana przez
Singera
5
w Welpenhof i Martinshausen, duża uroczystość. Kapitan sądził, że przy okazji
będzie mógł uwolnić się chociaż trochę od swoich
147
codziennych obowiązków i być może nawet na chwilę zapomnieć o ustawicznym tropieniu
nazistów. Znów chciał zaistnieć jako obrońca zniewolonej wcześniej kultury.
Powiadomił więc o wszystkim kościół, przede wszystkim oczywiście następcę
Geisbergera, nowego proboszcza w Martinshausen. On jednak zachowywał się jak owieczka,
wymagająca nieustanne; opieki swego Boga. Może po prostu nie dorósł jeszcze do swojej
funkcji, a może też nie chciał.
O wiele bardziej otwarta na kontakty z Amerykaninem okazała się Rada Kościelna na
czele z jej przewodniczącym, Leitmannem.
- Tak jest - oświadczył ten natychmiast - jeśli pan sobie
tego życzy, będzie zrobione. A jakby pan sobie życzył, aby
to przygotować? - Leitmann maksymalnie starał się sprzyjać
kapitanowi, jednak nie przejawiał szczególnej inwencji.
Kapitan Singer naturalnie nie należał do ludzi, którzy z byle powodu, napotkawszy
trudności, poddają się. Już bowiem następna rozmowa, jaką przeprowadził z niezmordowaną
panią Busch, wieloletnią gospodynią zamordowanego księdza Geisbergera, dokonała w
przygotowaniach istotnego przełomu.
Ta niezwykle energiczna osoba najpierw wymachiwała rękoma i wyzywała - nie
przebierając w słowach - tchórzliwych chrześcijan, którzy teraz znów nie stąd, ni zowąd spod
swastyki Hitlera zgromadzili się ponownie przed Bogiem.
- Nic, tylko męty społeczne, tatałajstwo - krzyczała -
i takimi ma się opiekować Bóg!
Pani Busch, gdy już sobie ulżyła, okazała się niezwykle pomocna w przygotowaniach:
Niech pan zbyt długo nie rozmawia z tym naszym nowym klechą, mister Singer. To
tylko strata czasu. Niech pan raczej od razu zwróci się do opiekującego się nami biskupa,
Johannesa Neuhauslera.
Do obecnego biskupa sufragana w Monachium?
Tak, dokładnie do tego. To odpowiedni człowiek i do
148
tego prawdziwy mężczyzna. Przyjaźnił się przez wiele lat z moim byłym szlachetnym
proboszczem. On także był prześladowany i przez wiele miesięcy przebywał w obozie
koncentracyjnym w Dachau. Jeśli ktoś zaznał upodlenia, to on na pewno.
Jak istotna i ważna była to rada, miało się wkrótce okazać. Gdy tylko kapitan zadzwonił
do biskupa Neuhauslera, od razu został przez niego cierpliwie i z uwagą wysłuchany. Jego
męski, spokojny, zdradzający chłopskie pochodzenie głos brzmiał w słuchawce niezmiernie
życzliwie. Wkrótce po tym telefonie okazało się, że nie było już żadnych problemów.
Johannes Neuhausler stwierdził po krótkim namyśle:
Co to za wspaniała, nieprawdopodobna historia. Jestem gotów zrobić wszystko, aby
doprowadzić ją do pomyślnego końca - oczywiście wspólnie z panem. Niech każdy wobec
tego zrobi to, co do niego należy - ja w zakresie kościelnym, pan - w swoim. Potem wspólnie
całą rzecz skoordynujemy i wierzę, kapitanie, to znaczy jestem o tym głęboko przekonany, że
nastanie wielkie święto, niedziela -dzień, który wszystkim powinien przynieść radość,
satysfakcję i nadzieję. Sądzę, że może to być sygnał dla ludzi, że wspólnie można
zaplanować lepszą przyszłość.
To jest nam dzisiaj najbardziej potrzebne - potwierdził Sid Singer.
Po tej rozmowie kapitan Sid Singer wykonał to, co do niego należało. Zarówno w
Welpenhof, jak i w Martinshau-sen. Inne sprawy organizacyjne powierzył swoim najbliż-
szym współpracownikom - Breisgauerowi, Strassnerowi i Rabemu. Chciał, by także ze swej
strony zadbali o różne szczegóły organizacyjne.
- Wszystko musi być zapięte na przysłowiowy ostatni
guzik i wypaść jak najokazalej.
Jako doświadczony propagandzista albo jak to się oficjalnie nazywa, oficer informacyjny,
zmobilizował też wszystkich możliwych do osiągnięcia dziennikarzy, korespondentów
wojennych, czyli parających się piórem „świadków epoki".
149
Singer polecił zarezerwować dla nich hotel „Zur alten Post" w Schoenau i - w razie
potrzeby - przekwaterować znajdujące się tam osoby. Sprawę tę powierzył do samodzielnego
załatwienia Rabemu. Tak jak się Singer tego spodziewał, zainteresowanie środków
masowego przekazu tym wyjątkowym dniem było duże. Zatem odpowiednie nagłośnienie
wśród dziennikarzy zrobiło swoje.
Jednak zdarzyło się kapitanowi Singerowi popełnić w tych przygotowaniach bardzo
poważny błąd, który o mało co nie pociągnął za sobą poważnych konsekwencji. Otóż w
swoim zabieganiu, zajmując się wieloma sprawami naraz, Singer zapomniał o planowanej
uroczystości poinformować swego najważniejszego przełożonego, generała Palmera,
mającego już trzy gwiazdki. A ten, należy przypuszczać, z pewnością chętnie by w tych
przygotowaniach wziął bezpośredni udział.
W każdym razie dni poprzedzające uroczystą niedzielę mijały szybko, choć bardzo
pracowicie, pod wspólną reżyserią zarówno kościoła, jak i amerykańskich władz wojskowych
w Schoenau. Po wcześniejszym bardzo dokładnym uzgodnieniu wszystkich szczegółów z ich
realizacją nie było żadnych problemów. Kapitan i biskup znakomicie się rozumieli.
Zapowiadała się więc niedziela, jakiej w Martinshausen
jeszcze nie było. I to pod bezchmurnym błękitnym niebem.
Kiedyś taką pogodę określano jako cesarską albo królewską,
ostatnio jako führer owską, dla podkreślenia boskości Hitle
ra. Teraz sprzyjała ona zwycięzcom.
P
ierwszą fazą było odkopanie Chrystusa. W związku z tym tej uroczystej niedzieli do
Welpenhof, jak było ustalone, już na godzinę 9.00 rano przybył, nie czujący wciąż jeszcze
znaczenia tego wydarzenia, nowy, młody proboszcz z Martinshausen w towarzystwie dwóch
ministrantów. Za nimi ustawili się ubrani na czarno, a więc odświętnie, czterej parafianie,
mający pełnić funkcję tragarzy.
150
Wszyscy w uroczystym pochodzie udali się do piwnicy Wie-nanda, w której paliło się wiele
wysokich świec, w tym także świeczki w świeczniku od Knuta Hamsuna.
W piwnicy czekali już Erich Wienand i Jacob Werner, którzy wskazywali przybyłym
odkopaną i odpowiednio już oczyszczoną figurę Chrystusa. Duchowny głośno odmówił
wyznanie wiary.
- Wierzę w Boga...
Faza druga: Uroczysty przewóz Chrystusa.
Na czele orszaku szedł nowy ksiądz proboszcz - który, zdaje się, powoli zaczynał
rozumieć znaczenie uroczystości -w towarzystwie dwóch ministrantów. Za nimi czterech
ubranych na czarno mężczyzn, którzy nieśli na szerokich białych pasach figurę Chrystusa.
Przed bramą w Welpenhof czekał na nich Leitmann ze swoją furą do przewożenia zboża.
Była ona teraz starannie wyścielona liliowym płótnem, wypożyczonym z kościoła. Do fury
zaprzągł Leitmann swoje dwa najlepsze konie, starannie wyczyszczone i odpowiednio
przystrojone. Pojazd z zaprzęgiem prezentował się okazale.
Gdy orszak przekroczył bramę Welpenhof, w kościele w Martinshausen zaczęły bić
wszystkie dzwony, a czekające przed bramą małe dziewczynki, ubrane na biało, zbliżyły się
do figury Chrystusa, sypiąc kwiatki. Bezpośrednio za figurą szli, jakby stanowili jedno, Erich
Wienand i Jacob Werner.
Faza trzecia: Powitanie Chrystusa.
W tym celu - w bezpośredniej bliskości kościoła, przed i za jego bramą, zgromadziło się
wielu wiernych. Przybyło także sporo księży z okolicznych parafii w uroczystych szatach
liturgicznych. Także wierni byli ubrani odświętnie. Wszystko wyglądało niezwykle
malowniczo i miało rzeczywiście uroczysty charakter. Ludzie stali między grobami, siedzieli
na murze, tłoczyli się wokół odświętnie udekorowanego cokołu, na którym znów miała
stanąć figura.
Centralną postacią tej uroczystości był, ubrany w swoje uroczyste szaty, biskup Johannes
Neuhausler. Obok niego stał kapitan Singer, w wyjściowym mundurze amerykańskim. Obaj
151
wyglądali na zadowolonych, co świadczyło o ich wzajemnych dobrych stosunkach. Byli
zresztą po wspólnym świątecznym śniadaniu, na które zaproszeni byli również dziennikarze i
korespondenci. Przez cały czas robiono jakieś zdjęcia, coś utrwalano na taśmie filmowej,
robiono notatki, mające się potem przerodzić w literacki opis tego niezwykłego wydarzenia.
Wszystko to działo się tym razem, niestety, bez zasłużonego zwykle wkładu niejakiego
generała Palmera, który przedtem zawsze był obecny na tego rodzaju ważnych imprezach.
Teraz nastąpiła faza najważniejsza: Poświęcenie odzyskanej figury Chrystusa.
Jego ponowna intronizacja odbyła się na tym samym kawałku ziemi - oddanym Mu do
dyspozycji już przed wieloma laty - bezpośrednio przed głównym wejściem do kościoła.
Figurę ustawiono na nowo wybudowanym postumencie. Połączone chóry kościelne śpiewały
w tym czasie gromkie Alleluja; raczej głośno niż zgodnie. Ale mimo wszystko było to
imponujące.
W dalszym ciągu tej fazy uroczyste kazanie wygłosił ksiądz biskup.
Na szczęście była to mowa krótka, ale zawierająca głębokie treści. Wielu dziennikarzy
notowało, sporo także nagrywało; najważniejsze fragmenty wystąpienia zostały też
utrwalone na taśmie filmowej. Homilia biskupa Johannesa Neuhauslera brzmiała
następująco:
„Moi ukochani w Chrystusie, naszym Panu, bracia i siostry. Umiłowani wierni naszego
świętego Kościoła. Bliscy mi w Bogu przyjaciele! To, czego jesteśmy dzisiaj świadkami,
znajduje na tym miejscu swój szczęśliwy epilog. Można być wdzięcznym Bogu za to, że
doprowadził do tego szczęśliwego zakończenia. Dzisiejsza uroczystość jest nakazem chwili.
Bo co tu się takiego wydarzyło, moi umiłowani w Panu naszym bracia i siostry? Otóż
uratowano tu przed zniszczeniem symbol naszej wiary, będący jednocześnie wybitnym
dziełem sztuki. Symbol miał ulec całkowitemu zniszczeniu; na szczęście, tak się nie stało. A
to dlatego, iż odważny, mój
152
nie odżałowany przyjaciel świętej pamięci, ksiądz Geisber-ger, nie dopuścił do tego - mimo
groźby utraty życia, które w końcu i tak musiał ofiarować przedwcześnie Bogu.
Ksiądz Geisberger nie działał jednak sam. Udało mu się znaleźć człowieka o wielkiej
wrażliwości, który z nim współdziałał, choć był wyznania ewangelickiego. Do tego był
wybitnym pisarzem, głosicielem współpracy między ludźmi, wielbicielem - jak Jezus -
prostego życia. Człowiek ten ukrył u siebie waszego Jezusa Chrystusa. Strzegł go jak oka w
głowie, wielokrotnie z narażeniem własnego życia. Przechowywał go przez wiele miesięcy i
lat w swoim domu, tam go ukrył, dzieląc z nim prześladowania i udrękę. Wszyscy
powinniśmy być za to wdzięczni temu człowiekowi -Erichowi Wienandowi.
Gdyby tylko na tym kończyła się ta historia, już można by ją określić jako niezwykłą,
graniczącą z cudem. Ale nie dość na tym. W tych ostatnich niespokojnych dniach trudnego
okresu przejściowego, który z Bożą pomocą szczęśliwie przetrwaliśmy, nasz Chrystus
znajdował się nie tylko pod opieką Ericha Wienanda, ale także jego przyjaciela Jacoba
Wernera, który jest Żydem. I powtórzę to jeszcze raz, aby każdy mógł sobie to uświadomić -
jest Żydem! Nie mówię pochodzenia żydowskiego, wyznania żydowskiego -gdyż Bóg jest
jeden, wspólny dla wszystkich i niepodzielny.
Obaj wspólnie postanowili oddać nam tę cudowną figurę Jezusa Chrystusa. Jednak nie
tylko oni sami. Uczynili to wspólnie, za zgodą i z pomocą człowieka, któremu zawdzięczamy
wyzwolenie; wyzwolenie od wszystkiego tego, na co codziennie przez lata byliśmy narażeni;
wyzwolenie od owych szaleńców, których działaniom wszyscy byliśmy poddawani. Mówię o
obecnym tu kapitanie Sidzie Singerze, reprezentującym Armię USA. Dzięki niemu i jego
niemieckim przyjaciołom znów zapanowało tutaj wzajemne zrozumienie. Wyciągnął on do
nas ręce, które powinniśmy uścisnąć, co teraz sam z radością pragnę uczynić, W imię Ojca i
Syna i Ducha Świętego. Amen!".
153
Następnie biskup Johannes Neuhausler z szeroko otwartymi ramionami podszedł do
kapitana Singera i uścisnął go. Potem uczynił to samo z Erichem Wienandem, a także z
Jacobem Wernerem.
Zabłysły przy tym flesze aparatów fotograficznych, zabrzęczały kamery filmowe. Wielu
obecnych ze wzruszenia opuściło głowy albo wpatrywało się w stojącego znowu na
postumencie Jezusa Chrystusa. Wszyscy byli świadomi tego, że stali się świadkami
historycznego wydarzenia.
T
ego poglądu nie podzielał jednak generał Palmer, co szybko stało się publiczną tajemnicą. W
jego ocenie bowiem są ważniejsze rzeczy do zrobienia niż organizowanie, niemal jeszcze na
linii frontu, tego rodzaju uroczystości. Wszystko bowiem, co korespondenci tak wychwalali
w swoich artykułach, określił jako „słodką paplaninę". Prawdopodobnie dlatego, iż odbyło
się to bez konsultacji z nim i bez jego bezpośredniego udziału.
Niezwłocznie po tej uroczystości wezwał do siebie, to jest do Walheim - gdzie znajdowała
się teraz jego kwatera -kapitana Singera. Bez wstępów i bez powitania przystąpił od razu do
rzeczy:
- Co pan sobie, człowieku, właściwie myślał podczas tej
uroczystości, której wydźwięk faktycznie można by określić
jako pojednanie i wybaczenie? Czy mam przypuszczać, że
pan w tym na wskroś zepsutym kraju chce odgrywać rolę
Zygfryda? Tego samego, którego Richard Wagner tak glory
fikuje w swych utworach?
Była to opinia, która obrażała Sida Singera, czego zresztą nie omieszkał potem okazać
swemu generałowi.
- Bądź co bądź, panie generale - oświadczył twardo -
otrzymałem od pana polecenie zaopiekowania się i wyko
rzystania dla naszych celów Ericha Wienanda. I ta uroczy
stość także, między innymi, miała temu służyć. Jestem
przekonany, że spełniła swoje zadanie.
154
Czy pan - zapytał na to generał Palmer równie, a może jeszcze bardziej twardym głosem
- traktuje może naszą władzę wojskową jako środek do zbratania się z tymi Niemcami? I to
jakiego pokroju Niemcami!
Do tych, o których pan myśli, taki Erich Wienand z całą pewnością nie należał i nie
należy, generale.
No, może pan ma i rację, Singer, ale tylko w jakimś sensie. Ten Wienand, muszę to
panu powiedzieć, to wciąż tylko surowy materiał - i jeszcze nie wiadomo, tego nigdy nie
wiadomo - co z tego może wyniknąć.
Chciałem jedynie w ten sposób okazać temu pisarzowi nasz szacunek.
Ale dlaczego akurat w takim niezręcznym powiązaniu z tymi niby katolikami! Ten
kaznodzieja w dodatku, zdaje się, znów poczuł się potrzebny i dobrze to wykorzystał. Oni
będą teraz próbowali zagarnąć wszystko, co tylko będzie możliwe. I wykorzystają do tego
każdy pretekst, obojętnie czy to będzie bujający w obłokach pisarz, czy prześladowany Żyd. I
na dodatek wykorzystali też amerykańskiego oficera, co mnie szczególnie zaniepokoiło.
Myślę o panu, Singer.
Jeśli pan pozwoli, generale, to chciałbym panu zwrócić uwagę na następujące fakty w
tej całej sprawie. Były proboszcz kościoła w Martinshausen został zamordowany przez
gestapo. A bezpośrednimi bohaterami tego całego przedsięwzięcia, to znaczy ponownego
ustawienia figury Chrystusa przed kościołem, byli ludzie do niedawna prześladowani przez
nazistów, w tym nawet więzieni w obozach koncentracyjnych; i obojętne było dla nich, czy
był to biskup, pisarz, czy Żyd.
To się zgadza, kapitanie. I niewątpliwie ma pan rację, ale Kościół, także katolicki, ma w
tym swoje interesy! Próbuje je sobie przy okazji załatwić. W tym przypadku - naszym
kosztem!
Jednak pewne jest przy tym, generale, że wielu księży, właśnie katolickich, było
prześladowanych i zostało zamęczonych na śmierć. Czy nie należy tego uwzględnić?
No, jak pan sądzi, jaki to mógł być procent księży?
155
Może pan to sprawdzić? Moim zdaniem były to tylko nieliczne wyjątki.
- A czy te wyjątki, panie generale, nie wystarczą, aby
pana o czymś przekonać?
Palmer, niewzruszony, kontynuował dalej:
Często, Singer, zadaję sobie pytanie, ale w tej chwili zadaję je także panu - niech się pan
zastanowi, czy ci ludzie musieli rzeczywiście ginąć? Jeśli tak, to na ogół jednak tylko przez
własną głupotę, dlatego że sobie coś niedorzecznego ubzdurali. Często również dlatego, że
podobnie jak ich Bogu, chwałę przyniosło im cierpienie. Sami włazili więc w paszczę lwu,
który od czasu do czasu kogoś połykał. Nie sądzi pan, że mam rację?
Ale oni jednak umierali, generale, czyż nie jest to dostatecznym dowodem na to, że
przeciwstawiali się temu, co było?
Niech pan, panie Singer, nie wyciąga nigdy zbyt pochopnych wniosków. Został pan
wyznaczony przeze mnie na stanowisko wojskowego komendanta w Schoenau, a nie na ojca
tego miasta czy obrońcę kościoła. Jest pan tam po to, aby zaprowadzić porządek. Ma pan
przede wszystkim oczyścić ten chlew z nazistów. I niech pan się wreszcie zajmie tym!
Ale i między nazistami, panie generale, istniały poważne różnice. Nie można ich
wszystkich wrzucić do jednego worka - próbował dalej bronić się Singer.
Nawet jeśli istniały jakieś różnice, to - nie dla nas i nie dla pana! - rozstrzygnął
zdecydowanie generał. - Proszę więc nie organizować więcej takich akcji pojednania, kapi-
tanie Singer! To była pańska ostatnia tego rodzaju impreza! Czy stało się to dla pana jasne?
P
o południu tej uroczystej niedzieli, już po powrocie z Martinshausen, Erich i Jacob wybrali
się na spacer po najbliższej okolicy. Słońce ogrzewało ich prawdziwie wiosennymi
promieniami.
156
To było niewątpliwie wielkie wydarzenie, szczególnie dla ciebie, Erichu - stwierdził
Jacob.
Ale chyba i dla ciebie też, Jacobie.
W jakimś sensie na pewno też. Mimo wszystko jednak dręczy mnie uczucie, Erichu, że
obaj nie jesteśmy z tego tak do końca zadowoleni. Tylko dlaczego? Czy dla ciebie jest aż tak
dużą stratą oddanie tego Chrystusa? Sądzisz, że będzie ci go teraz brakowało?
Może tak być - przyznał Wienand. - Od czasu gdy ten Chrystus znajdował się u mnie,
czułem się jakoś bezpiecznie.
Ale wszystko na świecie, Erichu, ma swój koniec. Życie jest jednym nie kończącym się
łańcuchem pożegnań. Obojętne, czy sypiasz z kobietą, czy oglądasz obraz, czy zapisujesz
jakieś słowa na papierze. Nic, niestety nic, Erichu, nie jest wieczne.
A jak to, Jacobie, ma się do naszej przyjaźni?
Ona powinna przetrwać, Erichu, tak długo, jak długo obaj jeszcze będziemy żyli - i to
bez względu na przeciwności, które nas z pewnością czekają. Jednak tego, co obaj
przeżyliśmy, nie da się zapomnieć i to prawdopodobnie nigdy nas już nie rozłączy.
Nigdy, Jacobie! Mimo że nie chcesz już u mnie dłużej pozostać.
Nie chcę, Erichu, już dłużej obarczać cię swoją osobą, ale to w zasadzie nie jest
bezpośrednią przyczyną mojej decyzji. Muszę wreszcie spróbować oderwać się myślami,
uwolnić się od koszmaru sześcioletniego pobytu w obozie koncentracyjnym. Te lata prawie
kompletnie zniszczyły moją samodzielność, a także moje lekarskie umiejętności. Mam
nadzieję jednak, że coś z tego uda mi się jeszcze odbudować. Muszę po prostu spróbować.
Potrzebujesz czasu na przystosowanie się - jak i ja zresztą. Nie możesz tak z dnia na
dzień znów stać się lekarzem. Tak jak ja nie jestem w stanie od razu znów zacząć pisać.
Musimy mimo to jeszcze raz spróbować, Erichu. Mnie
157
w każdym razie, dzięki wstawiennictwu kapitana Singera, zaproponowano pracę w
amerykańskiej komendanturze wojskowej w Monachium. Nie sądzę, aby mnie od razu
zatrudnili jako lekarza; z początku będę zajmował się różnymi sprawami organizacyjnymi.
Mam tam być odpowiedzialny za szpitale, organizację przychodni lekarskich, profilaktykę.
Wobec tego, Jacobie, nie jest to żadne pożegnanie! Tylko zmiana miejsca zamieszkania
i to w końcu związana z interesującym zajęciem. Będziemy mogli, sądzę, codziennie
dzwonić do siebie, w końcu nie jest to tak daleko. W ciągu dwóch, trzech godzin możesz być
znowu u mnie. W dniach wolnych od pracy na pewno.
Podobnie i ty będziesz mógł bez większych trudności w każdej chwili przyjechać do
mnie do Monachium.
Mimo wszystko zapowiadało to rozstanie na dłużej. Obaj przyjaciele intuicyjnie
wyczuwali to, lecz już nie chcieli o tym rozmawiać. Szli teraz w milczeniu przez pola, łąki,
aż dotarli do bagna za południową łąką, które stanowiło granicę posiadłości Ericha
Wienanda. Erich bardzo lubił ten niezwykle malowniczy zakątek.
Panująca tu cisza, wciąż na nowo, jak jakaś magiczna siła, przyciągała w te strony Ericha
Wienanda. Jacoba teraz zresztą też oczarowało to miejsce swoją urodą. Tu natura trwa chyba
od wieków w swej nie zmienionej szacie. Ginie jesienią, by znów rozkwitnąć wiosną.
Przemijanie, które nigdy się nie kończy. Wpatrywali się więc w ten nieodgadniony
tajemniczy świat - o każdej porze roku przynoszący coś niezwykłego.
Usiedli blisko siebie na kamieniu. Po chwili Erich wyciągnął z kieszeni marynarki kromkę
suchego chleba. Przełamał ją na pół i jedną część podał Jacobowi; drugą sam zaczął pomału
gryźć. Coś im to przypominało.
Po chwili stanowili znów jakby jedno, w tych ostatnich już, wspólnie spędzanych
godzinach.
W tej przeogromnej ciszy każdego z nich przepełniał bezgraniczny smutek. Objęli się
ramionami. Ich twarze, oświetlone zachodzącym słońcem, były trupio blade.
158
Nagle spostrzegli - Jacob pierwszy - unoszące się w wodzie bagna napęczniałe ciało.
Kołysało się tuż pod powierzchnią wody. Po chwili zauważyli dalsze.
Trupy! - wyrwało się im. Ubrane w obozowe pasiaki, z dobrze im znanego szorstkiego
lnu. Ciała były mocno nabrzmiałe, w stanie rozkładu. Teraz dopiero zauważyli, że niektóre
trupy miały sztywno wyciągnięte w górę ramiona. Naliczyli co najmniej pięć ciał.
Mój Boże - westchnął ciężko Erich Wienand. - Co to takiego?
Zmarli - stwierdził Jacob Werner. - I my mogliśmy nimi być. Nam chyba tylko jakimś
cudem udało się przeżyć. Tym biedakom, niestety, nie.
Wienanda ogarnął nagle strach; jakiś wewnętrzny głos nakazywał mu oddalenie się z tego
miejsca. Niczego nie widział, niczego nie rozpoznawał. Wstał i chciał odejść.
Nie mógł jednak. Nie pozwolił mu na to Jacob.
Chyba nie chcesz stąd uciekać, Erichu? Nie rób tego, nie możesz, nie wolno ci!
Czy nie przeżyliśmy już dosyć takich scen, Jacobie? Czy wciąż jeszcze musimy być
świadkami tego?
Nie wolno ci stąd tak po prostu odejść, Erichu! Musimy, mimo wszystko, jeszcze raz się
z tym zmierzyć, wspólnie, gdyż bez wyjaśnienia, zbadania dokładnie wszystkich
okoliczności, co tu się stało, ja w każdym razie nie zamierzam stąd wyjechać. To jesteśmy
tym leżącym tu zamordowanym winni. Bez względu na cenę, jaką trzeba będzie za to
zapłacić.
12
Po dokonaniu tego straszliwego odkrycia obydwu przyjaciół ogarnęła apatia, smutek, ale i
strach. Przez następne długie minuty nie mogli wydobyć z siebie słowa. Dopiero po jakimś
czasie Erich powiedział:
Chodźmy stąd.
Ja nie odejdę - odpowiedział Jacob. - Ja zostaję.
Nic tu w tej chwili sami nie zrobimy. Możemy jedynie spowodować, aby cała ta sprawa
- jak najszybciej - znalazła się we właściwych rękach - a więc u kapitana Singera. A potem
zadbać o to, aby niczego nie pominięto.
A więc do tego czasu zaczekam tutaj.
Nie możesz tu przecież zostać sam, Jacobie - zażądał Erich, z rzadko u niego
spotykanym zdecydowaniem. -Nie zostawię cię tutaj samego. - Chciał swego przyjaciela
oderwać od tego makabrycznego widoku, siebie zresztą także.
W końcu, po długim ociąganiu, Jacob dał się przekonać.
- Jeszcze chwileczkę, proszę, Erichu - błagał. Po chwili
ukląkł i zaczął odmawiać po cichu jakąś modlitwę.
Dopiero potem obaj pospiesznie udali się w drogę powrotną do Welpenhof.
- Ja - oznajmił Erich - postaram się natychmiast po
łączyć z kapitanem Singerem. A ciebie, Jacobie, proszę
o zrobienie kilku szkiców sytuacyjnych, możliwie z naj
drobniejszymi szczegółami, sądzę, że przyda się to kapita-
160
nowi. Będziemy w każdym razie pilnować tej sprawy. Musimy!
Gdy dotarli do Welpenhof, Jacob udał się bezpośrednio do piwnicy. Erich natomiast
natknął się na żonę, która prawdopodobnie zaniepokojona jego długą nieobecnością czekała
na niego. Nie była w każdym razie w dobrym humorze. Nawet jakoś dziwnie
podenerwowana. Natychmiast też zwróciła się do Ericha, żądając wyjaśnień:
Dlaczego mi o tym nic nigdy nie powiedziałeś, nie ufasz mi?
A co to takiego, o czym ci nie powiedziałem? - próbował zyskać na czasie. -
Szczególnie w ostatnim okresie dałem ci chyba wiele dowodów całkowitego zaufania.
Przykro mi, Elwiro, że mnie o coś posądzasz.
Gdy weszli do kuchni, Erich ciężko opadł na krzesło.
- Czy mogę cię poprosić o szklankę wody?
Podała mu i znów powróciła do poprzedniego tematu:
Chyba jednak nie zasłużyłam na takie traktowanie, Erichu - oświadczyła. - Dlaczego nie
chciałeś mi wcześniej nic o tym powiedzieć? Chodzi mi o tego Chrystusa, którego przez cały
ten czas trzymałeś w ukryciu w piwnicy i nigdy o nim nie wspominałeś. Nawet jednym
słowem nie zdradziłeś się. Czy nie zdawałeś sobie sprawy, co by było, gdyby naziści tę
figurę tutaj odkryli? Zwłaszcza podczas twojej nieobecności? Wtedy gdy byłam tu sama?
Na szczęście nic takiego się nie stało. Erich wypił wodę i poprosił o jeszcze.
Natychmiast mu dolała.
Proszę cię, Elwiro, zechciej mnie zrozumieć. Nie chciałem cię niczym takim obarczać. I
tak musiałaś dużo wycierpieć od czasu, gdy mnie stąd zabrano.
Jeśli tak uważasz, Erichu - odpowiedziała już z wyraźną ulgą - to wobec tego mam
chyba prawo sądzić, że dalej darzysz mnie swoim zaufaniem.
Ależ oczywiście! Teraz, jak i przedtem! Mam do ciebie pełne zaufanie. Czy nie widzisz
tego, Elwiro?
Uspokoiłeś mnie, Erichu. Nawet bardzo! - Spoglądała
161
teraz na niego z wdzięcznością, ale jednocześnie z uwagą, gotowa zauważyć każdy, nawet
najmniejszy ruch czy gest. -Jesteś, Erichu, po tej uroczystości oddania Chrystusa, jakiś taki
przygaszony. A może wydarzyło się jeszcze coś, o czym ja nie wiem?
Opowiedział jej teraz o swoim odkryciu na bagnie. Zrobił to z najdrobniejszymi
szczegółami. Powiedział, co widział i to razem ze swoim przyjacielem Jacobem.
Elwira sprawiała wrażenie, jakby chciała sobie coś przypomnieć, w każdym razie
zastanawiała się nad czymś intensywnie. Po chwili zapytała go:
Czy nikt, poza wami, tego dotąd nie widział?
Należy tak przypuszczać.
Czy to bagno znajduje się jeszcze na naszym terenie, czy należy już do Leitmanna? To
może się okazać w którymś momencie bardzo ważne.
To nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia, moja kochana. Istotne jest to, że tam
znajdują się prawdopodobnie z premedytacją zabici ludzie. Zamordowani!
I co zamierzasz z tym zrobić? Przemilczeć to? Poczekać jeszcze? - Po czym jakby
wyczytała z jego milczących oczu odpowiedź. - No tak - powiedziała - to będzie raczej teraz
już niemożliwe, skoro i Jacob Werner to widział.
Prawidłowo wnioskujesz, Elwiro. Obaj jesteśmy zdania, że należy bezzwłocznie o tym
poinformować kapitana Singera.
Tak, powinieneś to zrobić - przyznała mu rację, by chwilę potem jakby instynktownie
dodać: - Mój Boże, mimo wszystko, może wokół tej sprawy zrobić się dużo szumu. Żeby
tylko ktoś nie posądził cię o to, że miałeś z tą sprawą coś wspólnego.
Nawet gdyby tak miało być, moja droga, muszę ją ujawnić i zrobię to.
Poinformuj o tym na razie kapitana Singera, tylko jego. On z pewnością będzie
wiedział, co z tym należy dalej zrobić. Tylko, proszę cię, zwróć mu uwagę, aby pamiętał o
tym, że znajduje się w Schoenau.
162
S
inger został o całej sprawie poinformowany natychmiast i nie tylko z konieczności, ale z
zainteresowaniem wszystkiego wysłuchał. W pierwszej chwili, gdy Wienand relacjonował
mu sprawę przez telefon, zamilkł. Ale na zakończenie niemal krzyknął:
- To wszystko razem jest po prostu straszne! Po czym
jeszcze dodał, jakby chciał się zastrzec: - Jeśli to się potwierdzi!
Wienand, słysząc jakby niedowierzanie ze strony kapitana, zdecydowanie powiedział:
Jestem całkowicie tego pewien. Opowiedziałem panu tylko to, co widziałem na własne
oczy. Zresztą widział to także Jacob Werner!
Wobec tego - oświadczył kapitan - chyba tak jest. Wienandowi wydało się, jakby
stwierdzenie to przyszło mu mimo wszystko z pewnym trudem.
Następną jego reakcją było jednak to, że bezzwłocznie udał się na wskazane przez
Wienanda miejsce, zabierając ze sobą jednego ze swoich cywilnych współpracowników, cią-
gle przebywającego w jego pobliżu - komendanta policji, Strassnera. Gdy doszli już do
bagien, zobaczyli dokładnie to, o czym Wienand poinformował kapitana. Zwłoki unosiły się
tuż pod powierzchnią. Ale teraz były tylko cztery.
To okropne! - zawołał na ich widok kapitan. - Tylko tego nam jeszcze tutaj brakowało!
Powinniśmy jednak wszystko dokładnie zbadać - może się okazać, że jest tu ich jeszcze
więcej - odezwał się Strassner.
Może od razu dziesiątki, setki, co?
Aż tak dużo chyba jednak nie - odpowiedział, jak zwykle spokojnym i rzeczowym
głosem Strassner. - Po pierwsze to bagno nie jest znów takie duże, żeby mogło pomieścić aż
tyle trupów, a po drugie tutaj tego rodzaju rzeczy nigdy nie miały miejsca. Przynajmniej
nigdy o czymś takim nie słyszałem, a to nie utrzymałoby się długo w tajemnicy.
Wystarczy już ten jeden przypadek! I tak będzie wokół tego dużo szumu. Że też akurat u
mnie musiało się to zdarzyć!
, •
163
- Sądzę, że gdzie indziej tego rodzaju przypadki prędzej
czy później też wyjdą na jaw. W każdym razie, moim zda
niem, nie należałoby tej sprawie specjalnie nadawać rozgło
su. Takie rzeczy lepiej rozwiązywać po cichu i możliwie we
własnym zakresie.
O całym tym wydarzeniu, zaraz po powrocie, kapitan poinformował szefa żandarmerii,
podporucznika Burnsa, prosząc go o zajęcie się tą sprawą.
Ten odpowiedział na to krótko:
- Zajmujemy się tutaj, jak na razie, wyłącznie gównem,
więc jedno więcej nie robi już różnicy.
Pierwszą czynnością, jaką jednak od razu wykonał podporucznik Burns, było zamknięcie
dostępu do bagna osobom niepowołanym. Ustawiono uzbrojone posterunki na wszystkich,
nawet polnych drogach i ścieżkach prowadzących do bagien. Niezależnie od tego
zostawiono kilka ruchomych patroli, które miały obserwować łąki, penetrować las za
bagnem, by nikt nieproszony nie mógł tam dotrzeć.
Singer natychmiast, chcąc nie chcąc, nie bez wyraźnego ociągania się, musiał o całym
tym zajściu poinformować generała Palmera, który nadal rezydował w Walheim. A nawet
opowiedzieć mu o wszystkich szczegółach i podjętych działaniach. Przekazując to, Singer
wyraźnie słyszał w słuchawce, jak generał z zadowoleniem chrząka.
No, widzi pan, Singer! - rzekł generał takim tonem, jakby chciał powiedzieć: czy ja
tego nie przewidywałem? -Ma pan teraz pasztet! Nie chciał mnie pan wcześniej słuchać i
zamiast tracić czas na tę wątpliwą uroczystość pojednawczą, mógł się pan zająć
ważniejszymi sprawami; teraz ma pan za swoje. Masowe morderstwo dokonane na
więźniach obozu koncentracyjnego i to na pańskim terenie. Niech pan tylko wyciągnie z
tego właściwe wnioski dla siebie, kapitanie! A teraz proszę mi powiedzieć, co pan zrobił do
tej pory w celu wyjaśnienia tej sprawy!
Kazałem naszej żandarmerii zablokować dojścia do tego bagna.
164
- Tego rodzaju posunięcie nigdy nie zaszkodzi - wyraź
nie zadrwił sobie z niego generał. — Ale szczerze mówiąc,
fatalne pociągnięcie, zwłaszcza że zaangażował pan do tego
amerykańską jednostkę. W końcu nie po to tu jesteśmy, aby
pilnować pomordowanych przez nazistów, ale by oczyścić
Niemcy z tych zbrodniarzy. Pilnowanie tego cholernego
bagna mógł pan z powodzeniem powierzyć tym wielkonie-
mieckim „resztkom", które z nami współpracują. Przy czym
trzeba stale uważać, czy między nimi nie ukryli się ci,
których powinno się absolutnie wyłapać. Oczywiście należy
to robić w białych rękawiczkach, kapuje pan, kapitanie?
W każdym razie niech mnie pan teraz o wszystkim na bie
żąco informuje; mam nadzieję, że następnym razem o suk
cesach.
Zaraz po tej rozmowie kapitan Singer zwołał u siebie wewnętrzną naradę roboczą. Zebrali
się na niej jego najbliżsi współpracownicy cywilni, a więc: burmistrz, szef policji i Rabę.
Zaraz na wstępie oświadczył im:
Mamy dziś do omówienia tylko jeden, jedyny temat -wyjaśnienie sprawy zwłok
znalezionych na południowym bagnie.
Czy koniecznie musimy się tym zająć? - zapytał naiwnie burmistrz Breisgauer. - One
mogły, owszem wypłynąć, ale równie dobrze mogą z powrotem zatonąć w tych mokradłach.
To nie zmienia jednak faktu, że te trupy tam się znajdują - zwrócił mu uwagę, i to dość
ostrym tonem, Singer. - W dodatku zostały zauważone przez nie byle jakich świadków, bo
szanowane przeze mnie osoby.
To znaczy pana Wienanda i jego gościa? - zapytał domyślnie Breisgauer. - I co, upierają
się przy tym?
Ja się przy tym upieram - znowu dość ostrym tonem oświadczył Singer.
Ale sprawą, o ile wiem - zauważył Strassner - zajmuje się już na pańskie polecenie
amerykańska żandarmeria wojskowa.
.. - Chodziło mi jedynie o zabezpieczenie miejsca tego
165
zdarzenia, ale to w żadnym wypadku nie jest sprawą dla naszej żandarmerii - zdecydowanie
stwierdził Singer. - Tą sprawą powinniście się zająć sami. Trzeba będzie zatem naszych
żołnierzy zastąpić pańskimi siłami policyjnymi, Strassner. Zajmie pan się tą sprawą?
Tak jest, kapitanie - odpowiedział, pełen złych przeczuć Strassner. - Rozumiem, panie
kapitanie. Zdaje się, że wiem, o co panu chodzi.
Chodzi o to, aby we wszystkich szczegółach sprawa była prowadzona wyłącznie pod
pańską kontrolą, Strassner. Wierzę, że skutecznie i że wkrótce usłyszę o wynikach. Trzeba
będzie zacząć od spuszczenia wody z bagna przez otwarcie tamy - aby można było stamtąd
wydobyć zwłoki. Chodzi też o to, aby to zostało zrobione szybko, dokładnie, a przede
wszystkim z myślą o znalezieniu winnych.
Burmistrz Breisgauer, na którego w tym momencie patrzył Singer, czuł się także
zobligowany do zajęcia się tą sprawą. Na wszelki wypadek zapytał jednak:
Czy pan kapitan przewiduje także mój udział w tej akcji? Koniecznie?
A co, chciałby się pan z tego wyłączyć? - zapytał Singer, uważnie przyglądając się
Breisgauerowi.
Z pewnością nie, sir! - odpowiedział za niego zdecydowanym głosem Strassner.
Trudno nawet byłoby to wszystko sobie wyobrazić bez udziału burmistrza - wtrącił się
Rabę do rozmowy, myśląc z pewnością o tym, aby wreszcie zobaczyć burmistrza w akcji.
To nie byłoby takie złe - cieszył się w duchu Rabę; wreszcie miałbym jakąś satysfakcję.
Singer, który pomału zaczynał coraz bardziej wymagać od ludzi, niewątpliwie naciskany
przez generała Palmera, zwrócił się do burmistrza:
- Ja w każdym razie, panie Breisgauer, nie dlatego, że
chcę panu wynajdywać dodatkowe prace, w tym wypadku
oczekuję od pana bezpośredniego włączenia się do wyjaśnie
nia tej przykrej sprawy. W tym celu należy zmobilizować jak
166
najwięcej sił, również spośród ludności cywilnej. Zwłaszcza nazistów.
Mój Boże - zareagował na to burmistrz, podobnie jak Strassner pełen złych przeczuć. -
To może wywołać nawet zrozumiałą panikę wśród ludności. A już z całą pewnością będą się
chcieli dowiedzieć, komu to mają do zawdzięczenia. Czy naprawdę muszę się w to włączać?
No, co to ma znowu znaczyć! - zawołał Rabę. - Tylko bez takich skrupułów, moi
panowie! W końcu jeśli ktoś i w tej sprawie okaże się winny, to po prostu jest winny! I
obojętne, czy był małym, czy dużym nazistą. Nazista był po prostu nazistą. A skoro teraz są
potrzebni, to trzeba ich wyszukać. Żadne sanatorium, w każdym razie nie jest dla nich
przewidziane. - Mówiąc to, patrzył przez cały czas na burmistrza.
Dobrze panu tak mówić, Rabę! - odszczeknął Breis-gauer, wyraźnie zły. - Ci prawdziwi
naziści nie byli stąd! Ja tu, w Schoenau, urodziłem się i wychowałem razem z tutejszymi tak
zwanymi małymi nazistami; w gruncie rzeczy nie byli to źli ludzie, dali się tylko otumanić.
Znam ich wszystkich dobrze, chodziłem z nimi do szkoły, siedziałem obok nich w ławce w
kościele, świętowałem razem z nimi chrzciny, wesela, urodziny i tak dalej. I teraz akurat ja
mam ich...
A kto inny miałby to zrobić? A może pan chciałby mnie to przekazać? - zapytał
niespodziewanie Rabę, uśmiechając się podstępnie.
Może nie byłoby to nawet wcale takie złe - włączył się niespodziewanie Singer. - Czy
podjąłby się pan tego, panie Rabę? - Powiedział to tak, jakby chciał rzec: „byłbym panu za to
niezmiernie wdzięczny"; lecz nie musiał, gdyż Rabę natychmiast przyjął wyzwanie.
Oczywiście, chętnie, mister Singer! Pod warunkiem że otrzymam niezbędną pomoc ze
strony miejscowych. Rabę wyraźnie próbował się za coś odgrywać na burmistrzu; widać
było, że czynił to z nie ukrywanym zadowoleniem.
- Jak pan sobie to wyobraża w szczegółach? - chciał
dowiedzieć się Singer.
167
Taktyczne umiejętności Rabego jeszcze raz <łaJy o Sofeie znać. Nieprzypadkowo
uchodził w tym względzie za jedtte-go z najlepszych w szkole oficerskiej.
Najpierw - odpowiedział - należałoby, i to możliwie szybko, zrobić listę wszystkich, jak
to ich nazwał burmistrz, tak zwanych małych nazistów, którzy, co tu dużo mówić, szarogęsili
się przez te wszystkie lata. Chodziłoby o listę z pełnymi danymi osobowymi, informacją o
przynależności do partii lub innych organizacji parapartyjnych. I tym powinien się
bezsprzecznie zająć burmistrz, jako znający tych ludzi. Powinna taką listę, jak sądzę,
sporządzić również była sekretarka rejonowego szefa partii. Proponuję też, aby te listy zrobili
oddzielnie, według własnego rozeznania; bez konsultowania się ze sobą.
Akceptuję ten pomysł - zadecydował natychmiast Singer. - I proszę, aby te listy zostały
zrobione od ręki; w przeciągu półtorej godziny; gdy tylko będą gotowe, wspólnie
porównamy je ze sobą. I zrobimy z tych dwóch jedną. A co potem, mister Rabę?
Osoby znajdujące się na tej jednej, wspólnie już zestawionej przez nas liście powinny
następnie jak najszybciej zostać zatrzymane przez Strassnera i jego ludzi i doprowadzone na
łąkę. Tam uformujemy z nich brygady robocze, które zajmą się spuszczeniem wody z bagna.
Doprowadzone jako kto? - zapytał teraz, nieco przestraszony takim obrotem sprawy
Strassner, stojący jak zwykle obok Breisgauera. - Jako aresztowani? Jeńcy?
Dla mnie jest to absolutnie obojętne, to znaczy gówno mnie to obchodzi - odpowiedział
Rabę surowo. - Najważniejsze, abym jutro rano, ale wcześnie rano, miał do dyspozycji grupę
kilkudziesięciu mężczyzn, wyposażonych w łopaty, kilofy, piły i podobny sprzęt.
Znakomicie, Rabel - zawołał z uznaniem kapitan. -1 tak ma to wyglądać. To znaczy tak
to zrobimy! Nie będziemy jednak tych ludzi od razu traktować jak jakąś kompanię karną-
choćbyśmy mogli, chyba że uchylaliby się od pracy, którą
168
mają wykonać. Wtedy twardo ich do tego zmusimy. Czy jesteśmy co do tego wszyscy
zgodni, panowie? Skinęli głowami.
T
ümmler, tak zwana prawa ręka Warnhagena, oficjalnie upoważnionego do zarządzania
majątkiem Welpenhof, wyglądał na bardzo czymś zmartwionego. Działo się to podczas
wspólnego popijania piwa w czasie krótkiej przerwy od pracy. Kuchnia zresztą spełniała
teraz również funkcję biura Warnhagena. Tu w każdym razie omawiano ważniejsze decyzje
dotyczące gospodarstwa - w tym akurat momencie problem zatrudnienia w Welpenhof
dalszych osób -jak też zdobycia ziarna do wiosennego siewu.
Odnośnie do tych spraw Tümmler zgłosił kilka propozycji. Pilnie potrzebował do pomocy
w oborze jeszcze co najmniej dwóch osób, rzecz jasna znających się na hodowli zwierząt.
Teraz jest dużo ludzi bez stałego zajęcia, z których można by kogoś wybrać, ale sądzę,
że powinniśmy zatrudnić tylko takich, którzy zadeklarują pracę co najmniej przez pół roku,
to znaczy jeszcze i w czasie żniw - zwrócił się do swego bezpośredniego szefa, Warnhagena.
- Na co oczywiście musimy mieć zgodę tymczasowego urzędu rejonowego.
To powinno się dać załatwić - odpowiedział Warnha-gen z dwuznacznym uśmieszkiem.
Chyba dlatego, że władze te podlegały miejscowej amerykańskiej komendanturze wojskowej,
a więc kapitanowi Singerowi. A temu, jak wiadomo, polecono, aby przychylnie traktował
potrzeby Welpenhof. - Z tym nie powinno być zatem żadnych kłopotów.
- Dla ciebie, Horscie-Heinzu, ale nie dla wszystkich.
Warnhagen uniósł pytająco brwi.
Czy coś może jest nie tak, Tümmler? Jeśli cię coś trapi, to wygadaj się, człowieku!
Ty nie masz z niczym kłopotów i to jest w porządku, możesz spać spokojnie - zapewnił
Warnhagena.
169
No powiedz już, Tümmler, co cię gnębi - wykrztuś to wreszcie.
Widzisz mój przyjacielu, jak by ci to powiedzieć - nie czuję się tutaj specjalnie dobrze.
Jestem mężczyzną i mam swoje potrzeby. Choć muszę od razu dodać, że oczywiście nie takie
jak ty, tobie pod tym względem nie dorównam, co jest oczywiście komplementem.
Co chcesz przez to powiedzieć, Tümmler?
Tobie, Horscie-Heinzu, życzę naprawdę z całego serca wszystkiego najlepszego. I
sukcesów z babami - podwójnymi tutaj u ciebie, choć bardzo różniącymi się od siebie. Ja też
chciałbym, nie wiem, czy mnie rozumiesz, mieć jakąś małą męską satysfakcję tutaj;
niekoniecznie od razu w Welpenhof.
Czy to może oznacza, że zamierzasz wrócić do Leitman-na, by tam znowu uszczęśliwiać
jego żonę i córkę? - Warnha-gen poważnie się zmartwił, niemniej zaczął rozmyślać, jak
ewentualnie pomóc koledze. - Ale czy musisz koniecznie w związku z tym od razu się tam
przeprowadzać? To da się przecież załatwić inaczej. W czasie wolnym na przykład, który
możesz przecież ode mnie w każdej chwili otrzymać.
Ależ człowieku, czy muszę te sprawy koniecznie załatwiać u Lehmanna? Jego trzeba
zresztą w tej chwili nawet unikać, to znaczy lepiej go obchodzić z daleka; po tym wszystkim,
co się tu ostatnio gada na jego temat. Zdaje się, że mu się próbują dobrać do dupy i to
porządnie - a ja nie chcę z tym mieć nic wspólnego. Tak więc nie o jego babach myślałem.
Mnie interesuje zupełnie ktoś inny, coś znacznie lepszego.
A o kogo to mianowicie ci chodzi? - zapytał Warnha-gen z ulgą, że nie straci w
Welpenhof swego pracownika. -Na moją pomoc, przyjacielu, możesz w każdej chwili liczyć.
Wiem o tym, wiem o tym, Horscie-Heinzu! Wierzę też, że na babach dobrze się znasz!
Nawet bardzo dobrze. Tylko że nie z każdą można od razu wszystko, w tym cały problem. A
jak mam zabiegać, nie wiedząc kiedy to coś otrzymam, to tracę apetyt!
O kim to mowa, mój przyjacielu - na kogo to tak polujesz?
170
Na Konstanzę Reibert - odpowiedział wreszcie otwarcie. -I chciałbym ją kiedyś... -
Oczywiście, wiadomo było co.
A co ci w tym przeszkadza? - chciał wiedzieć Warnhagen, teraz już zupełnie odprężony
i rozluźniony, ale z kolei zaciekawiony. - Ta dziewczyna, zdaje się, nie jest chętna do tych
spraw. Za bardzo coś przy tym sobie kalkuluje. Ale w gruncie rzeczy - kontynuował
Warnhagen - każda kobieta ma jakieś chwile słabości. Jedna podczas pełni księżyca, inna po
marzeniach sennych; jeszcze inne same domagają się tego. Trzeba tylko trochę cierpliwości,
mój przyjacielu, i trafisz na ten właściwy moment.
Już próbowałem, wielokrotnie, lecz zawsze bezskutecznie. Stawała się przy tym za
każdym razem nieprzystępna i odpychająca. Raz nawet zaczęła uciekać.
Ależ człowieku, to też może być całkiem dobry początek!
Ale nie u niej! Ona, zdaje się, jest w kimś innym zaangażowana. Stawia na mocnego
konia, jeśli dobrze ją przejrzałem. I chyba twardo zdąża do celu. To cwane dziewczę, nie co
nie się przed niczym. Przykro mi, Horscie-Heinzu, ale muszę ci o tym powiedzieć, sądzę, że
powinieneś wiedzieć.
A o czym to mianowicie?
Ta mała sprytna myszka - ale mówię to tylko między nami kumplami - próbuje za
wszelką cenę omotać Ericha Wienanda. I chyba to jest jedyny powód, dla którego ta
wyrafinowana panienka mnie lekceważy.
Horst-Heinz odczuł w pierwszej chwili zdumienie, a potem rozbawiony wybuchnął
głośnym śmiechem. Do tego kiwał jeszcze zabawnie głową.
Ach ty byku! To, co powiedziałeś jest fantastyczne. Czy rzeczywiście ją o to
podejrzewasz?
Widziałem to na własne oczy i to wczoraj w nocy. Nie mogłem zasnąć, byłem chyba też
przeżarty, do tego trochę sobie wypiłem - więc tak się szwendałem po domu, aż dotarłem do
werandy tylko po to, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.
I co takiego wtedy zobaczyłeś?
Otóż tę kozę, gdy próbowała skubnąć tego starca.
171
Oboje, zdaje się, byli bardzo blisko tego, żeby się razem położyć. Teraz cię chyba
zaskoczyłem, co? Warnhagen znów głośno się roześmiał.
Dlaczego miałbym być tym zaskoczony? - Warnhagen, zdaje się, od razu sobie
wyobraził, jak obiecująca sytuacja mogłaby wyniknąć dla niego, gdyby tylko sprawy
potoczyły się w tym kierunku. - Człowieku, bracie, mój przyjacielu -jestem ci bardzo
wdzięczny za tę pomyślną wiadomość. Wiedząc o tym, wiele można zdziałać.
Dla mnie też? - zapytał naiwnie Tümmler.
Także dla ciebie, Thomas. Zwłaszcza w tym szczególnym przypadku. Erich Wienand z
pewnością jest wybitnym pisarzem, ale w tych sprawach, jako kochanka zwłaszcza, trudno
mi go sobie w tej chwili wyobrazić.
Lecz tej małej myszce może się udać raz jeszcze wyzwolić w nim jakąś męską energię.
Oby! Chciał już wykrzyknąć Warnhagen, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Powiedział natomiast:
No, a jeśli nawet! To na dłuższą metę trudno sobie wyobrazić taki stan. To jest pewne
jak w banku. Do niej się muszą dobrać i z pewnością dobiorą inni - to znaczy prawdziwi
mężczyźni, tacy jak ty. Tak że, mój przyjacielu, trochę cierpliwości, a ugotuje się sama,
zobaczysz.
To wobec tego tak zrobię, poczekam - zapewnił Tümmler. Wydawał się teraz nieco
uspokojony. - Chyba tak będę musiał zrobić - raz jeszcze powtórzył. - To znaczy, nauczyć się
cierpliwości, choć będzie to z pewnością dla mnie trudne, cholernie trudne. Nie wiem, czy w
ogóle mi się to uda.
C
iąg dalszy narady w sprawie odkrycia dokonanego na bagnach miał miejsce około północy w
domu byłego rejonowego szefa partii, w reprezentacyjnym budynku przy rynku. Zaczęła się
ostrą sprzeczką, która niespodziewanie zamieniła się w żenującą ugodę. Obecni byli na niej,
oprócz uważającego się za centralną postać kapitana Singera, jego
172
trzej cywilni najbliżsi współpracownicy: Breisgauer, Strass-ner i Rabę. Ten ostatni, jak
zwykle, czujny i gotowy do wszelkich działań.
Do tego grona doszła, a raczej została zaproszona tym razem Waltraut Degenhard. Przez
cały czas spoglądała na Singera z bałwochwalczym oddaniem, czego jednak, przynajmniej w
tej chwili, kapitan zdawał się nie zauważać.
- Proszę o spisy nazwisk! - zażądał zdecydowanym gło
sem Singer.
Zostały mu podane. Wziął je, lecz nie zatrzymał dłużej, tylko podał listę burmistrza
pannie Degenhard, a jej listę -Breisgauerowi.
- Proszę teraz o uwagi.
Po krótkiej chwili, w której obydwoje przeglądali podane im listy, niemal jednocześnie
wykrzyknęli:
Niemożliwe! Po prostu niemożliwe!
Co tu może być takiego niemożliwego? - zapytał dość nieprzyjemnym tonem Singer.
Te listy - zauważył burmistrz zmartwiony, a jednocześnie przerażony - całkowicie
różnią się od siebie!
Mój zestaw - zapewniła natychmiast Waltraut - jest absolutnie obiektywny.
Sporządziłam go według odnalezionej przeze mnie kartoteki byłych członków miejscowego
NSDAP. Zgodnie z zaleceniem, nikogo z byłych członków nie pominęłam. Nawet
ewentualnych przyjaciół czy znajomych określonych ludzi. Nikogo.
Tego rodzaju uwagę, sugerującą, że ja mógłbym kogoś celowo pominąć, wypraszam
sobie, panno Degenhard -uznał za stosowne ostro zareagować burmistrz. Wyrzucił to z siebie
jednym tchem w kierunku Waltraut. - To nie moja lista budzi wątpliwości. Moja nie!
Moim zdaniem, właśnie ta.
Tylko bez nerwów i powoli, moi drodzy! - próbował uspokajać Sid Singer. - W takich
sprawach mogą się zdarzyć jakieś nieporozumienia, to normalne i trzeba się z tym liczyć.
I próbować wtedy - wtrącił się Strassner - zawsze zna-
173
leźć jakiś kompromis. A co by było, gdybyśmy obydwie listy potraktowali jako jedną?
Dodali je po prostu do siebie. Nazwiska ułożyli alfabetycznie. Wyłączyli jedynie dublujące
się.
Jestem zdecydowanie przeciwny takiemu pomysłowi -zaprotestował Breisgauer.
Wobec tego - powiedziała Waltraut, patrząc w oczy burmistrzowi - chce pan uprawiać
tu jakąś swoją politykę, stosować uniki czy jeszcze coś innego.
Za kogo mnie pani ma, panno Waltraut? Na co pani w ogóle sobie pozwala? -
Zdenerwowanie Breisgauera sięgało zenitu. - Czy pani wobec tego uważa mnie też za nazistę,
i to za takiego twardogłowego?
Na ten temat, panie burmistrzu, nie chciałabym się wypowiadać. Nie teraz.
Do czego mają nas zaprowadzić te kłótnie?! - wmieszał się, zniecierpliwiony już tym
Rabę. - Musimy tutaj po prostu zewidencjonować wszystkich byłych nazistów; nawet i tych,
którzy im jawnie zawsze sprzyjali. Im więcej, tym lepiej, żebyśmy mogli wreszcie przystąpić
do tego, do czego nam są potrzebni w tej chwili!
Jasne - przyznał kapitan Singer. - Przejrzyjmy teraz po prostu wspólnie obydwie listy,
dokonując odpowiedniej weryfikacji. Tych, których zakwalifikujemy, będzie notował pan
Strassner, gdyż on musi ich jutro wszystkich doprowadzić na miejsce akcji. Tylko proszę, bez
sentymentów i wypraszam sobie załatwianie tu jakichś własnych interesów!
Tak jest! - Rabę zareagował jak zawsze na polecenie kapitana. - Ja tylko jeszcze raz
chciałbym przypomnieć panom, że oczekuję jutro rano na co najmniej czterdziestu,
pięćdziesięciu zdrowych, silnych mężczyzn. Muszę ich w każdym razie jutro rano mieć do
swojej dyspozycji. Dokładną godzinę jeszcze podam. Ja tymczasem zajmę się opracowaniem
dokładnego planu odwodnienia tego bagna.
Dobrze, mój drogi Rabę - zaakceptował jego propozycję Singer, patrząc na niego z
uznaniem. Następnie zwrócił się do pozostałych:
174
- Musimy teraz już w zgodzie dojść do jakiegoś kompro
misu. Proszę to wziąć pod uwagę! I żeby nikt nie próbował
znów przewrócić wszystkiego do góry nogami!
W
późnych godzinach nocnych tego dnia, gdy kapitan Singer próbował osiągnąć kompromis
przy układaniu listy byłych nazistów, Horst-Heinz Warnhagen pojawił się u Elwiry. Była w
swoim pokoju, znajdującym się na najwyższym piętrze. Czekała już na niego. Szeroko
rozwarła ramiona i oboje, stojąc na środku pokoju, przytulili się do siebie. W chwilę później
Horst-Heinz z niemałym zdziwieniem wziął do ręki książkę, którą czytała, czekając na niego.
Nie była to, jak się spodziewał, żadna książka jej męża, a jedna z powieści Edgara Wallace'a.
Skracała sobie w ten sposób czas oczekiwania.
Spojrzała na Warnhagena, potem na budzik stojący na szafce i nagle uświadomiła sobie,
że przyszedł o wiele wcześniej niż zwykle.
Pospieszyłeś się dzisiaj - stwierdziła rzeczowo.
Nigdy nie mogę doczekać się chwili, kiedy znów będę z tobą sam na sam, Elwiro -
odpowiedział i zaczął się rozbierać. Ona tymczasem ponownie wślizgnęła się do łóżka, robiąc
dla niego miejsce.
Ja też nigdy nie mogę doczekać się tej chwili - odpowiedziała - lecz nieraz boję się o
nas; musimy w każdym razie być bardzo ostrożni, co, szczerze mówiąc, martwi mnie.
Nie martw się tym zbytnio, moja kochana. Na razie wszystko układa się dobrze, a nawet
bardzo dobrze.
A co robi twoja żona?
Elfie już śpi, prawdopodobnie będzie spała mocnym snem aż do białego rana.
Postarałem się o to, żeby była po tym bardzo zmęczona. Wszystko wyłącznie dla ciebie,
oczywiście.
Położył się teraz zupełnie już nagi obok niej - zaczynając ją pieścić, na razie jednak Elwira
nie reagowała. Po chwili powiedziała:
175
- Musimy stale pamiętać, że Erich to „nocny Marek".
Może się zdarzyć, że zechce do mnie jeszcze po coś zajrzeć.
Ostatnio bywało tak, że nagle czegoś potrzebował albo przy
chodził tak sobie, bo nie mógł zasnąć lub szukał jakiejś książki.
Horst-Heinz zaczął teraz już na całego dobierać się do Elwiry. Po chwili znalazła się pod
nim, ale ciągle była mało aktywna, jakby się czegoś obawiała.
On na pewno dziś już tutaj nie przyjdzie - szepnął do niej, próbując ją uspokoić.
Skąd o tym wiesz?
Bo bywa teraz długo w nocy zatrzymywany przez kogoś innego.
On? Nie wierzę? Przez kogo to, jeśli mogę spytać?
Przez Konstanzę Reibert! Bo ta oddana mu bez reszty asystentka coraz bardziej stara się
go ujarzmić, i to pod każdym względem.
Elwira uwolniła się z jego uścisku, bardzo zaskoczona tym, co usłyszała. Usiadła sztywno
na łóżku.
- Co takiego powiedziałeś? Że on puszcza się z tą babą
albo ona z nim? Co on w ogóle sobie wyobraża? Na co
pozwala sobie ten babsztyl!
Warnhagen roześmiał się beztrosko.
- To spróbuj teraz zrobić to samo ze mną. Zresztą
doskonale to potrafisz. Myśl teraz już tylko o nas.
I zrobiła to; nawet po usłyszeniu tej historii o swoim mężu i Konstanzy! Jednocześnie,
pomyślała sobie, że to może nawet i dobrze, iż tak się stało. Stwarzało to bowiem zupełnie
nową sytuację.
- Będziemy musieli wobec tego wykorzystać to - szepnęła, oddając się Warnhagenowi.
I tak zaczęła się dla nich długa upojna noc.
Z
a nieprzyjemną akcję doprowadzenia do bagna byłych miejscowych nazistów
odpowiedzialny był komendant policji, Strassner. Był on jednak na tyle mądry czy może
176
raczej doświadczony, aby bezpośrednio nie ujawniać swojej osoby. Oddelegował więc do
wykonania tego zadania swoich współpracowników.
Oni więc pojawili się tego dnia, we wczesnych godzinach rannych, na tak zwanym placu
boju. Okazało się, że znajdujące się na liście osoby nie sprawiały żadnego kłopotu, a nawet
ze zrozumieniem godziły się udać nad bagno. I działo się to nawet z pewną irytującą z ich
strony uprzejmością i uniżeniem.
W każdym razie aż do rana poszukiwani z listy, widocznie przyzwyczajeni do
wielkoniemieckiego posłuszeństwa, na ogół bez słowa podnosili się ze swoich łóżek. Ubierali
się następnie w stroje robocze, jak ich o to grzecznie proszono, i zabierali ze sobą wszystko
to, co każdy z nich w domu posiadał, a więc szpadel, linę, kilof, łopatę, siekierę lub piłę - o
co ich również proszono.
Dopiero będąc już razem w większej grupie, niektórzy szeptali między sobą:
- Co oni właściwie chcą z nami zrobić... Chyba nie zasłużyliśmy na to... Komu mamy to
do zawdzięczenia?
Tak więc winni szukali w tym mieście winnych.
Zbierali się pod pudłem, czyli miejscowym aresztem policyjnym, budynkiem stojącym
przy rynku i dopiero stąd, jak stado baranów, udali się na południowe łąki, gdzie znajdowało
się bagno. Nic szczególnego nie myśleli sobie przy tym. Nawet jeśli niektórzy z nich
uznawali to za samowolę policji, za bezpodstawne oskarżenie, na które nie zasłużyli - szli w
każdym razie bez słowa, jakby od dawna byli przygotowani na to, że ich to spotka.
Gdy wreszcie dotarli do wyznaczonego miejsca, zostali tam powitani przez ludzi Rabego.
Oczywiście nie przez niego osobiście, gdyż i on nauczył się, i to wyjątkowo szybko, jak w
takich wypadkach należy się zachowywać. Dlatego postanowił wysłać do przeprowadzenia
tej operacji swoich współpracowników.
Na ich czele stał sierżant, wyznaczony przez niego osobiście. Dawno go sobie upatrzył i
uczynił swoją prawą ręką.
177
Był to syn pewnego opozycjonisty, posiadający zmysł organizacyjny, a przy tym oddany, na
swój sposób, nowym porządkom. Właśnie on był tutaj odpowiedzialny za kierowanie
robotami.
Do pomocy miał jeszcze przydzielonych dwóch byłych członków „Służby Pracy dla
Rzeszy", co prawda niższej rangi, ale w każdym razie fachowców znających się na orga-
nizacji tego typu robót.
Ale najgenialniejszym chyba pomysłem Rabego było znalezienie jeszcze tej samej nocy
pewnego inżyniera, specjalisty od robót ziemnych, nazwiskiem Winkler. Bardzo do-
świadczonego inżyniera o dużym stażu. Jemu to polecił opracować do rana odpowiednie
plany i fachowo pokierować pracami.
Najpierw jednak wyznaczony przez Rabego sierżant wygłosił do zebranych krótką mowę.
Po krótkim powitaniu oświadczył rzeczowo:
- Panowie, trzeba z bagna spuścić wodę i oczyścić to
wszystko. Proszę, żeby każdy solidnie wziął się do roboty
i wykonał to, co będzie miał wyznaczone. I proszę nie zada
wać przy tym żadnych głupich pytań, na które i tak nie
odpowiem, bo za to nie odpowiadam. Moim zadaniem jest
dopilnowanie wykonania robót według projektu i to wszyst
ko. A teraz proszę splunąć w dłonie i do dzieła!
Wszyscy wzięli się energicznie do pracy. Sprawiali wrażenie, jakby nawet chcieli zrobić
więcej, niż od nich oczekiwano. W którymś momencie jeden z byłych członków „Służby
Pracy dla Rzeszy" wpadł nawet na pomysł wspólnego śpiewu - dla poprawy nastroju. Na to
jednak sierżant, zastępujący Rabego, nie zgodził się.
- Przy tej robocie żadne śpiewy nie zostały przewidzia
ne - uzasadnił krótko.
Dało się słyszeć, jak niektórzy z pracujących szeptali między sobą:
- Tę robotę kazali nam wykonać Amerykanie. Tylko po
co? Kto im to podsunął?
178
Mimo to wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wkrótce fachowo zostały wykopane
kanały, według projektu inżyniera Winklera, tak że już w południe zamierzano spuszczać do
nich wodę z bagna.
Wtedy właśnie pojawił się tutaj, chyba w celu przeprowadzenia inspekcji, kapitan Singer
w towarzystwie burmistrza Breisgauera i komendanta policji, Strassnera. Obaj byli
przeciwni, żeby kapitan Singer udał się na tę inspekcję; on jednak nie usłuchał ich tym
razem.
Na widok tej trójki jeden z pracujących zaczął wymiotować, tak jakby akurat czekał na ten
moment, to znaczy na przybycie tego towarzystwa. I nic go przed tym nie mogło
powstrzymać.
Był to Leitmann. Po chwili, gdy mu trochę przeszło, podszedł do burmistrza i nie
zważając na pozostałych, zaczął głośno mu wymyślać:
Co ty sobie w ogóle myślisz, człowieku! Jak mogłeś nas wysłać do takiej roboty -
akurat mnie!
Ależ Leitmann, nie od razu takim tonem! bronił się Breisgauer, mimo wszystko
wyraźnie zdenerwowany sytuacją. - Przecież nie ja jestem odpowiedzialny za to, co się tu
dzieje. Przynajmniej nie bezpośrednio. Mógłbyś sobie darować te żale, przynajmniej w
obecności kapitana Singera.
Jeśli o mnie chodzi - przerwał Singer - może pan mówić, co chce. Nawet chemie tego
wysłucham.
Powinien pan też wiedzieć, panie kapitanie - wrzeszczał teraz Leitmann na Singera - że
ja nigdy nie byłem nazistą. Ja nie!
A jak pan sądzi, kto był?
Jeśli już któryś z nas dwóch powinien tu pracować na tym bagnie, to znaczy ja albo
Breisgauer, to na pewno nie ja.
To pomówienie, człowieku, ale tym razem jeszcze udam, że tego nie słyszałem! -
ostrzegł Breisgauer.
To nie jest żadne pomówienie, człowieku! Taka jest prawda!
W czasie tej głośnej wymiany zdań coraz więcej pracują-
179
cych przerywało robotę i zaczęło z uwagą przysłuchiwać się sprzeczce. Sierżant zastępujący
Rabego usiłował nawet energicznie interweniować, krzyczeć, by się nie gapili tam gdzie nie
trzeba. Tylko dzięki jego silnemu głosowi udało się znowu zmusić ich do pracy.
Strassner dopiero teraz wtrącił się do sprzeczki.
Panie Leitmann - zwrócił się do niego - chciałbym panu wyjaśnić, iż nie znajduje się tu
pan w żadnym wypadku jako człowiek podejrzany politycznie, raczej jako człowiek znający
doskonale ten teren. Zostawmy więc to małe nieporozumienie - radzę panu. Chyba że chce
pan koniecznie mieć jakieś kłopoty!
Ja w każdym razie nie jestem nazistą i nigdy nie byłem! - odpowiedział, jąkając się. - Ja
nie!
Teraz Strassner zaczął uspokajać Leitmanna, który nadal rwał się do kłótni z
Breisgauerem, nawet próbował go odepchnąć, przy czym ten, broniąc się, wrzeszczał:
Jeszcze cię dopadnę, człowieku. Nie byłeś, bracie, tutaj wcale taki kryształowy!
A za kogo pan się uważa, Strassner?
O mnie, panie Leitmann, w tej chwili tutaj nie chodzi. Niech pan raczej patrzy na siebie
i na to, co dzieje się w pańskim domu. Wie pan, że ma pan u siebie w domu jednego z tych
byłych wysoko postawionych nazistów?
Kogo? O niczym takim nie wiem - powiedział - naprawdę nie wiem. Daję na to moje
najświętsze słowo honoru.
U pana ukrywa się jeden z większych bonzów z naszego byłego okręgu - Gernot
Grosser. Ten człowiek posiadał nawet specjalne pełnomocnictwa; mógł sam decydować o
ludzkim życiu. I korzystał z tego przywileju; niejednego ma na sumieniu i kogoś z naszego
małego terenu również! Takiego osobnika, panie Leitmann, pan teraz u siebie ukrywa?
Jeśli coś takiego się stało, to ktoś mi go w tajemniczy sposób podrzucił; to mógł być
tylko...
Strassner, zdaje się, w najodpowiedniejszym momencie zdołał mu przerwać.
180
Ale ten człowiek mieszka pod pańskim dachem razem z panem! A to, czy pan wie, czy
nie wie o tym, nie zmienia postaci rzeczy; krótko mówiąc, odpowiada pan za to w większym
lub mniejszym stopniu. Wiele może zależeć od pańskiego zachowania teraz.
Ależ pocałujcie wy mnie wszyscy w dupę! ~ krzyknął teraz Leitmann. Wziął jednak
swoją łopatę i oddalił się szybko, lecz nie do domu, a z powrotem do pracy przy bagnie.
Breisgauer poczuł się w tym momencie nieco rozluźniony. Strassner zerkał ukradkiem na
Singera i zauważył, że kapitan wygląda na przestraszonego. Głosem zdradzającym
zdenerwowanie zapytał:
Co to wszystko ma znaczyć, Strassner? Wie pan o tym, że tu w pobliżu ukrywa się
jeden z tych nazistów i nic mi pan o tym nie powiedział? Przemilczał pan to?
Nie przemilczałem, kapitanie; to nie jest tak. Niech pan mnie o coś takiego nie
podejrzewa. Czekałem tylko z tą sprawą na odpowiedni moment, aby panu o niej powiedzieć.
Nie należy ona przecież do przyjemnych.
Dla kogo nieprzyjemnych? Kogo pan ma na myśli, mówiąc to?
Z zebranych przeze mnie dla pana informacji wynika, panie kapitanie, że ten Grosser,
pojawił się najpierw u Ericha Wienanda, prawdopodobnie w nadziei, że ten go przyjmie do
siebie. Na szczęście tak się nie stało. Dlaczego - nie wiadomo.
Ale o tym pan Wienand powinien był mi przynajmniej powiedzieć.
Czegoś takiego trudno jednak oczekiwać, kapitanie. W każdym razie nie od niego. Jego
zdaniem byłoby to odebrane jako donos. A tego po Erichu Wienandzie trudno się
spodziewać. Tak więc ten Grosser musiał zostać ukryty gdzie indziej. Ale z czyją pomocą,
tego jeszcze dokładnie nie ustaliłem. Może nawet nie jest to takie istotne, myślę o
szczegółach.
Dziecko z tego Wienanda. - Singer wydawał się bar-
181
dzo przejęty i zatroskany. - Prawdziwy humanista! A przy tym marzyciel! Czy on kiedyś
wyleczy się z tego? Z tej obrony ludzi często nie zasługujących na to. On nadaje się tylko do
pisania książek - do niczego więcej!
I trzeba mu na to pozwolić, mister Singer. Stworzyć mu jak najlepsze warunki. A jeśli
chodzi o tego Grossera, to mogłaby go zdjąć - cicho i elegancko - pańska żandarmeria, bez
żadnego rozgłosu.
Chyba tak zrobimy.
I można by go od razu odtransportować do nowego więzienia w Garmisch-
Partenkirchen, w dawnych koszarach spadochroniarzy. Tam jest sporo takich, jak on -
zbrodniarzy wojennych, różnych esesmanów; niech sobie tam dalej dyskutuje o swojej
koncepcji wyższości jednych nad drugimi.
Tak, rzeczywiście utworzono tam więzienie, lecz niestety, nie funkcjonuje ono jeszcze
w pełni.
Mimo wszystko, kapitanie, Grosser powinien tam jak najszybciej trafić, niech się smaży
we własnym sosie. Tam w każdym razie nie będzie już mógł głosić swoich chorych
poglądów. Nikt też nie będzie się czuł zagrożony przez niego. U nas nie dałoby się go tak
odizolować, a co by było, gdyby jeszcze taki Erich Wienand za nim się wstawił? Trzeba by
więc fakt wywiezienia Grossera do Garmish-Par-tenkirchen całkowicie przed nim
przemilczeć, a w ogóle zachować go w głębokiej tajemnicy.
Strassner udzielił tej rady oczywiście w sobie tylko wiadomym celu. Ale kapitan Singer i
tak gotów był się z nim zgodzić. Tym bardziej że w tym momencie pojawił się Rabę,
przerywając tym samym rozmowę kapitana ze Stras-snerem. Rabę nie bez dumy zameldował:
- Teraz sir, możemy już zacząć spuszczać wodę!
Razem udali się więc w stronę bagna. Tam Rabę skinął na
swojego zastępcę - sierżanta, a ten dał znak ręką inżynierowi Winklerowi. Ten z kolei
zawołał do swoich budowniczych:
- Puścić wodę!
Kilkoma energicznymi ruchami otwarto tamę i czarno
182
połyskująca woda z bagna, ze szlamem i mułem, wolno zaczęła odpływać wykopanymi
kanałami.
Ich zdumionym oczom zaczęły ukazywać się zatopione tu skrzynie oraz ludzkie zwłoki -
rozkładające się, napęczniałe, oblepione szlamem. Było ich dwanaście.
Wszyscy wokół wpatrywali się z niedowierzaniem w te szczątki ludzkie. Bez słowa, jak
skamieniali. I trwali tak długo.
W końcu, włączony do akcji przez Rabego sierżant, dumny z dobrze wykonanego zadania,
zwrócił się do swego szefa ze słowami:
- Ponieważ wykonaliśmy pierwszą fazę prac w znacznie
krótszym od planowanego czasie, sądzę, że ludziom należy
się krótki odpoczynek; powiedzmy na drugie śniadanie.
Podczas posiłku, gdy wszyscy już się rozsiedli, znów dały się słyszeć głosy:
- Kto, do diabła, jest odpowiedzialny za to, że tu ryjemy,
jak te dzikie świnie? Burmistrz nie przyznaje się do tego. Ten
Amerykanin również nie. Więc kto nas w to wrobił? Kto?
Życiorys Ericha Wienanda
Część dwunasta
Informacje uzyskane od żony pisarza, Elwiry - bardzo istotne.
„Przyjął nas wówczas wielkodusznie do siebie, to znaczy mnie i moją córkę Elfie. Nasz
ślub cywilny był bardzo skromny, odbył się 30 stycznia 1932 roku w Schoenau. Było to
dokładnie na rok przed pamiętnym przejęciem władzy przez tych wielko-niemieckich
marzycieli, których skutków rządów, nikt z nas nie przewidywał. Zresztą całe szczęście, że nie
przewidywał.
Nasze pierwsze wspólne miesiące wspominam nawet miło, gdyż były naprawdę przyjemne.
Żeby nie rzec - wspaniałe. Pełne harmonii, wzajemnego zaufania i można by nawet powie-
dzieć, spokojnego szczęścia. Wierzyliśmy, że czeka nas spokojne życie — w ciszy, wspólnie
akceptowanej samotności, wśród wieśniaków; oboje pragnęliśmy tego innego życia. Lecz
potem, gdy nadszedł ten znamienny rok 1933, wiele zaczęło się w stosunku do Ericha, a tym
samym i do mnie, zmieniać. Oczywiście nie nagle, nie z dnia na dzień, ale to „coś" zmierzało
ku nam wolno, wolno, aż nas wreszcie dosięgło. Erich musiał wówczas z konieczności zmienić
wydawcę, gdyż potężny Samuel Jäger, prowadzący swoje wydawnictwo w Berlinie, opuścił
wtedy Niemcy; prawdopodobnie zmuszony do tego. Na jego miejscu pojawił się o wiele mniej
znaczący wydawca — nie powiem, również bardzo życzliwy i oddany Erichowi — Schurmann,
w Monachium. W roku 1934 zażądano od Ericha, by przystą-
184
pił do Związku Pisarzy Rzeszy. Propozycję tę oczywiście zdecydowanie odrzucił, choć w
sposób bardzo uprzejmy i grzeczny. Uzasadnił to w ten sposób, że nieczuje się na siłach
pracować w większym gronie, że należy raczej do pisarzy-samotników.
Zaraz potem, to jest w latach 1935-1936, bardzo drastycznie ograniczono nakłady jego
książek, tłumacząc to deficytem papieru. Nie dotyczyło to oczywiście jego przekładów i
wydań za granicą, ale związane z tym honoraria przejmowane były przez specjalnie
powołaną do tego komórkę w Ministerstwie Propagandy. I stamtąd otrzymywaliśmy potem
— jak nam wmawiano -równowartość w markach, co jednak nie było prawdą. Pogodzi-
liśmy się z tym, gdyż wystarczało to na nasze potrzeby.
Również w tych latach, z tej samej komórki słano do prasy zalecenia, aby odtąd w
Niemczech nie pisano o żadnych książkach niejakiego Ericha Wienanda. Był to oczywiście
szok dla Ericha, który bardzo z tego powodu cierpiał. Nie skarżył się oczywiście, ale
widziałam, jak coraz częściej zamykał się w sobie. Czasami miałem nawet wrażenie, jakby
mu się pomieszało w głowie.
Muszę jednak w tym miejscu podkreślić, iż przez cały ten czas stałam niezmiennie po
jego stronie. Istotnym tego powodem było także i to, że nigdy nie darzyłam sympatią
nazistów. Może wynikało to stąd, że na moich oczach zaczęli oni dokuczać takiemu
spokojnemu i kochanemu człowiekowi, jakim był wówczas Erich Wienand. Nie prowadził
on już wówczas żadnej publicznej działalności. I im bardziej uciekał w swoją samotność,
tym usilniej próbowałam go w jego przekonaniach podtrzymywać - żądałam nawet tego od
niego ".
Na temat tego ciągu zdarzeń zrelacjonowanych przez żonę pisarza udało się Konstanzy
Reibert uzyskać również wypowiedź innego ważnego świadka — dr. Hagena Grollera,
wieloletniego redaktora książek Ericha Wienanda. Pracował on najpierw na etacie w
wydawnictwie Jdgera w Berlinie, a następnie dla Schurmanna w Monachium, dokąd się
nawet przeprowadził, by dalej móc się zajmować twórczością swojego ulubionego pisarza,
której stał się wybitnym znawcą.
Groller został następnie na przełomie lat 1943/44 wcielony do wojska i był kilkakrotnie
ranny. Po wojnie był już tylko wrakiem człowieka, mimo to zatęsknił za redagowaniem
książek Wienanda i ponownie zatrudnił się w wydawnictwie jako redaktor — dla tegoż
autora.
Groller wspomina: „Miałem możność pracować nad każdą jego książką. W praktyce
oznaczało to: miałem za zadanie szlifowanie jego obrazów i myśli, nie żeby je 0 jakiś sposób
ograniczać, ale skoncentrować na sprawach najistotniejszych. Wynikła z tego cudowna,
pełna wzajemnego zaufania współpraca. Lecz na jedną jego cechę i to niestety krytycznie
muszę zwrócić uwagę. Z latami stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie, żeby nie
powiedzieć, wprost chorobliwie bojaźliwy.
W1943 roku doszło nawet do tego, że kolejny jego rękopis -wtedy chodziło o dość cienką
książkę pod tytułem Nie odbyte rozmowy z młodymi Niemcami - otrzymałem nie od niego, a
przywiozła mi go pani Elwira, z którą bardzo szybko znalazłem wspólny język. Ona, jak mi
się wydaje, załatwiała wówczas już wszystko za niego; także sprawy dotyczące jego twór-
czości. On sam wycofał się wtedy ze wszystkiego. Zamknął się jak ślimak w skorupie - chciał
wyłącznie pisać.
Ten stosunkowo cienki rękopis musiałem wówczas, w jej obecności, od ręki przeczytać.
Na szczęście nie potrzebowałem na to zbyt wiele czasu. Ona zaś bacznie śledziła moje
reakcje. W końcu spytała:
— Co pan sądzi o tym tekście, doktorze Groller?
- Niezwykle przejmująca proza, szanowna pani - pamię
tam, że tak jej odpowiedziałem. - Niezwykle mądra w swej
wymowie, ale i zuchwała, przy tym głęboko humanistyczna
i odważna. Nawet za odważna -jak na te czasy.
W tekście tym znalazłem takie wspaniałe myśli: «Nawet cisza, moje dziecko - może
przemówić. Mądrość nie zawsze wyraża się wielkimi słowami. Najważniejsze, aby człowiek w
życiu odnalazł samego siebie - wtedy żadne zewnętrzne siły nie są groźne. Zwracaj przy tym
zawsze uwagę na piękno otaczającej cię natury - jej prawa nigdy cię nie okłamią. Staraj
186
się tylko być zawsze człowiekiem. Tylko to się liczy w ostatecznym rozrachunku^.
I tak dalej. W tym tonie utrzymane ponad sześćdziesiąt stron. Katechizm wymarzonego
humanizmu, wskazówki dla prawdziwego człowieczeństwa, modlitwa niczym jeszcze nie
skażonej, dziecięcej wyobraźni. Po tej lekturze czułem się ogromnie poruszony, ale także
zatroskany.
Czy pani naprawdę chciałby, żeby coś takiego opublikowano, pani Wienand? -
spytałem.
Czy pan uważa, że ten utwór nie zasługuje na to, panie Groller?
W normalnych warunkach tak, wielce szanowna pani. I byłby to niewątpliwie kolejny
wielki sukces pani męża. Ale obawiam się, że obecny wydawca, jestem tego nawet pewien,
nie odważy się na to i z żalem ten tekst odłoży. Ale ponieważ i tak za kilka dni wysyłają mnie
na front, mogę jeszcze o to ewentualnie zacząć zabiegać. Na własną odpowiedzialność.
Zrobię tak, chyba że pani w ostatniej chwili sama się z tego wycofa.
Ale nie wycofała się, choć szczerze mówiąc, miałem taką nadzieję. Z drugiej strony
pomyślałem sobie: Tak wybitnej osobie naziści chyba nic złego nie zrobią, nie odważą się.
Więc wziąłem się w końcu do redagowania tego tekstu i ukończyłem swoją pracę na krótko
przed wyjazdem na front. A co z tego wynikło i jakie konsekwencje poniósł pisarz - to znam.
G
dy kapitan Singer ponownie odwiedził Ericha Wienan-da w Welpenhof, z zadowoleniem
stwierdził, że w gabinecie, do którego wszedł, obok Wienanda stał także Jacob Werner. Obaj
byli zajęci przeglądaniem stosu książek, leżących przed nimi. Były to, co kapitan szybko
dostrzegł, dzieła Knuta Hamsuna.
Nim usiadł koło nich, serdecznie zaproszony, zapytał już z daleka Jacoba Wernera:
- Czy nie miał pan już być w Monachium? Zapowiada-
187
łem im pana przyjazd, więc sądzę, że niecierpliwie pana oczekują!
Wszystko w swoim czasie, kapitanie! To nie jest w tej chwili takie pilne. Na razie
jestem jeszcze potrzebny swemu przyjacielowi.
Jakież to można mieć jeszcze problemy, w tym świecie pełnym gwałtu i trupów?!
Przy tak postawionym przez pana problemie, kapitanie, tym ważniejsze wydaje się
stworzenie pewnej przeciwwagi i dlatego prosiłem pana o zdobycie informacji o moim
przyjacielu z Norwegii, Kmicie Hamsunie. Z pewnością zrobił pan to.
Tak, zrobiłem - odpowiedział kapitan, przy czym jego głos wyraźnie posmutniał. -
Powinien pan o nim jak najszybciej zapomnieć.
Ależ to niemożliwe! - wtrącił się Wienand, by zaraz potem, przekonany o niesłuszności
prośby kapitana, dodać: - To jeden z najwybitniejszych pisarzy! Proszę nam powiedzieć, co
on teraz porabia, jak się czuje? Dobrze?
Jeśli chce pan koniecznie wiedzieć, to muszę panu pewne rzeczy powiedzieć bez
owijania w bawełnę. Są to sprawy, których się nawet nie domyślacie; zresztą skąd
mielibyście o nich usłyszeć? Żyliście tu przecież obydwaj odcięci od świata.
O Hamsunie, kapitanie, mogę pana zapewnić, wiem dokładnie wszystko. Znam jego
wszystkie książki. A więcej o człowieku niż to, co da się wyczytać z jego książek, nie można
się dowiedzieć.
A jednak, Knut Hamsun okazał się człowiekiem kolaborującym z nazistami. Związał się
z nimi i pomagał im. Pozwolił sobie nawet na oficjalne uznanie Hitlera za najbardziej
nordycko-germańskiego człowieka i był gotów na każdą współpracę z nim.
Zapadło długie milczenie, które przerwał Jacob, pytając:
A czy Knut Hamsun nawoływał bezpośrednio do prześladowań i mordowania? Czy brał
w tym osobiście udział?
Nie, to nie - musiał przyznać Singer. - Pomagał na-
188
wet, jak tylko mógł, prześladowanym. Ale jeszcze po tym, jak Hitler popełnił samobójstwo,
uznał jego czyn za prawdziwie nordycki heroizm.
Wobec tego należał do tych nielicznych ludzi, którzy nie wiedzieli, kim ten Fiihrer
naprawdę był - stwierdził Wienand. - Tego nie wiedziały też miliony współziomków Hitlera,
a więc Niemców, którzy szli za niego na śmierć, ginąc na frontach.
A obok nich byli ci - cicho dodał Jacob Werner -których traktowano gorzej niż
zwierzęta i zamęczano na śmierć w obozach koncentracyjnych, a potem palono i robiono to
wszystko w tak zwanej dobrej wierze.
Knut Hamsun był niewątpliwie wielki, dopóki naziści nie przekabacili go na swoją
stronę - stwierdził nerwowo Sid Singer.
Okazuje się, że i „wielki" może zachorować i mylić się - odpowiedział Wienand,
dodając jeszcze: - Wykorzystali jego nieświadomość dla swoich niecnych celów. To nic
nowego w dziejach ludzkości.
A jednak ani z Remarkiem, ani braćmi Mann nie udało im się tego zrobić.
Za to z Hauptmannem, Stehrem i jeszcze kilkoma innymi...
Ale z panem, panie Wienand, również nie!
Może byłem dla nich w jakimś sensie, za mało pod ręką, a tym samym praktycznie
nieużyteczny. Ale ja nigdy nie interesowałem się tak zwanym życiem publicznym, nie
przywiązywałem wagi do bywania w towarzystwie; nigdy mnie nie interesowały żadne
związki pisarzy ani inne organizacje.
Pozostał więc pan czysty, panie Wienand. Zachował pan dystans do tego wszystkiego!
Nie jestem tego taki pewien, panie Singer. Ciągłe prześladowanie mnie, mój pobyt w
obozie koncentracyjnym - to wszystko razem nie mogło być dziełem przypadku. Gdy pisałem
swoje Rozmowy z niemiecką młodzieżą, chcia-
189
łem w ten sposób odnieść się do rzeczywistości i zaapelować o więcej humanizmu w
stosunkach międzyludzkich. Ale żeby przy tym wprost atakować nazistów, nie było nawet
moim zamiarem; to oni odczytali to niewłaściwie.
Być może - powiedział Singer, wyraźnie zirytowany tą wymianą zdań. - Ale widzę, że
przez tego Hamsuna wdaliśmy się w dyskusję, co nie jest moją mocną stroną.
Mimo wszystko - wtrącił się Jacob Werner - przy okazji dotknęliśmy ważnego tematu
winy i przebaczenia, przy czym grzech grzechowi wydaje się nierówny. Nie wiem jednak,
czy istnieje jakieś jednoznaczne rozwiązanie tego wszystkiego.
Zdarzają się też - oświadczył Wienand, uśmiechając się - zupełnie przypadkowe
sytuacje. Zawsze trzeba umieć przy tym uwzględnić różnego rodzaju ludzkie słabości, przy-
zwyczajenia, wyobrażenia o życiu. Człowiek zmienia się często z wiekiem, boi się śmierci,
pragnie czasami, wbrew wszystkiemu, za wszelką cenę przeżyć. Sądzę, że mój przyjaciel
Jacob rozumie, co chcę przez to powiedzieć.
To wszystko jest prawdą - potwierdził Jacob z niezwykłą prostotą. - Mogę to przyznać
na podstawie mojego własnego życia dopiero te sześć lat spędzonych w obozie
koncentracyjnym pozwoliły mi naprawdę dojrzeć jego wartość, docenić stracone okazje,
ocenić popełnione błędy.
Ależ nie ty, nie ty, drogi przyjacielu, popełniałeś je -zawołał Erich Wienand poruszony
tym wyznaniem.
A jednak - zwierzał się dalej Jacob - wyrzucam sobie, że nie przeciwstawiłem się
zamordowaniu moich rodziców, dziadków. Że nic nie zrobiłem w obronie swego rodzeństwa,
a było nas pięcioro. To wszystko działo się na moich oczach i co? Dopiero ty, Erichu, byłeś
tym, którego naprawdę chciałem obronić.
Erich Wienand wyciągnął obydwie ręce do przyjaciela, a ten ujął je w swoje dłonie i
przycisnął je do piersi. Siedzącego przy nich kapitana Singera ogarnęło niezwykłe zdu-
mienie, ale i szczery podziw.
190
Po chwili Werner spytał go:
- A jak pan, panie kapitanie, czy nie ma pan nigdy tego
rodzaju wątpliwości? Nie męczą pana żadne wyrzuty sumie
nia!? jest pan wolny od tego.
Nie czuł się na siłach, żeby to potwierdzić, przynajmniej nie w tej chwili. Zmuszony do
refleksji i on poczuł w sobie pewien niedosyt. Coś w rodzaju bardziej winy niż zemsty.
Przypomniał sobie, że gdy w 1933 roku wraz z rodzicami emigrował późną jesienią z
Niemiec - nie był jeszcze świadom tego, co miało się tu wydarzyć. Nie wszystkim członkom
jego rodziny udało się wtedy wyjechać. Z pozostałych wówczas w Niemczech jego wujków i
ciotek, kuzynów i kuzynek, dalszych krewnych, w tym także tak wybitnego profesora
Maksimiliana Singera - światowej sławy chirurga, zaprzyjaźnionego z Einsteinem,
Liebermannem i Sauerbru-chem - nikt już dzisiaj nie żył.
- Mój Boże - westchnął głośno Siegfried Singer - to
wszystko razem jest straszne, że też nie można było temu
zapobiec? Że tak wielu niewinnych ludzi zostało skazanych
na śmierć?
Było to pytanie, na które żaden z nich nie chciał czy też nie umiał odpowiedzieć.
Przynajmniej takie odniósł wrażenie.
O
d tych męczących go przez chwilę wspomnień Sid Singer próbował jak najszybciej się
uwolnić, co mu się w pewnym stopniu udało, mimo iż temat poprzedniej rozmowy był w
zasadzie nadal kontynuowany. Teraz dotyczył zwłok znalezionych w południowym bagnie.
I co - chciał się dowiedzieć Jacob Werner - będzie z tymi znalezionymi ofiarami? -
Werner powiedział to dość ostrym tonem.
Jeszcze nie wiem, gdyż tego rodzaju „odkryć" dokonujemy, niestety, coraz więcej.
Takie widocznie też są skutki tej straszliwej wojny.
191
Tymi trupami mogliśmy być i my - smutno, jakby do siebie, powiedział cicho Jacob.
Na pewno zrobimy to, co zwykle robi się w takich wypadkach. Zostaną pogrzebani.
Jeśli to będzie oczywiście możliwe, zwłoki zostaną zidentyfikowane, a wcześniej umyte i
ubrane. Tak żeby tych ludzi można było godnie pochować. Przypuszczam, że w jakimś
wspólnym grobie, gdzieś w pobliżu.
Dobrze, można ten grób wybudować na moim terenie. Będę się potem nim opiekował -
zaproponował natychmiast Wienand. - Chętnie pokryję także wszelkie koszty związane z
wykonaniem tego grobu. Sądzę, że powinien on też mieć odpowiednią tablicę pamiątkową. A
może nawet powinien to być mały pomnik czy obelisk? - Jacob skinął głową. - Odpowiedni
tekst ułożę wspólnie ze swoim przyjacielem.
Propozycja ta została zaakceptowana przez kapitana Singera.
Jeśli pan sobie tego życzy, szanowny panie Wienand, i pan, mój drogi panie Werner, to
moglibyśmy nawet zorganizować małą uroczystość pogrzebową, oczywiście stosowną do
okoliczności.
Kto miałby to zorganizować i kto wziąłby w niej udział?
Propozycję tę Jacob przyjął z pewną dezaprobatą. Potem zapytał:
Czy można się spodziewać, kapitanie, że podjęta zostanie próba odnalezienia sprawców
tego mordu?
Oczywiście! Naturalnie! - dość nerwowo odpowiedział Singer, któremu pytania
Wernera, zdaje się, zaczęły być nie na rękę. Nawet jemu. - Tym zajmie się z pewnością nasza
żandarmeria, mam nadzieję, że z pomocą niemieckich przedstawicieli.
Chciałbym zobaczyć jeszcze rezultaty tego dochodzenia. Do tego czasu pozostanę tutaj.
To niemożliwe, panie Werner, nie może pan! - oznajmił zdecydowanym tonem Singer. -
Osobiście, na pana
192
prośbę, wystarałem się panu o pracę w Monachium; wie pan przecież, że tam na pana od
wczoraj już czekają.
- Pan koniecznie chce się mnie stąd pozbyć, prawda? -
zapytał wprost Jacob Werner, jakby dopiero w tym momen
cie przyszło mu to na myśl.
Było to oczywiście trafne spostrzeżenie, gdyż nalegała na to od kilku dni również rodzina
Wienanda, choć czyniła to w sposób niezauważalny dla Jacoba. Singer nie odpowiedział na
prowokacyjne pytanie Wernera, oznajmił jedynie tym samym zdecydowanym tonem:
Przygotowałem nawet samochód, który od paru godzin czeka, żeby pana odwieźć.
Wobec tego, Erichu - powiedział Jacob zrezygnowany - chyba będę musiał pojechać. -
Przez chwilę obaj mocno trzymali się w objęciach. - Na jakiś czas zatem pożegnam się z
tobą, drogi Erichu. Trzymaj się tu dobrze!
N
astępnego dnia do Welpenhof przyjechał niejaki Karl Drescher, wydawca ze Stuttgartu.
Reprezentował, jak się okazało, interesy wydawców amerykańskich w Niemczech i sądził, że
przyjeżdża do Ericha Wienanda z dobrą wiadomością. Karl Drescher oczywiście
odpowiednio wcześniej zadzwonił do Welpenhof i rozmawiał w sprawie swego przyjazdu z
małżonką pisarza, Elwirą. Z pewnością dlatego, że doskonale orientował się, iż zwykle żony
wybitnych pisarzy zajmują się ich interesami, chroniąc swych mężów przed zbędnym
balastem przyziemnych zajęć. Tak więc był umówiony na ten dzień z Elwirą, z którą zresztą
bardzo dobrze rozmawiało mu się przez telefon.
Drescher był więc w Welpenhof oczekiwany. Od razu też przystąpił, jak typowy człowiek
interesu, do załatwienia z panią Elwirą formalności związanych z umową wydawniczą,
terminami płatności i tym podobnych; dopiero potem został zaprowadzony do Ericha
Wienanda. Drescher, gdy go zobaczył, otworzył szeroko ramiona, prawdopodobnie by
193
uścisnąć pisarza. Lecz ten zrobił unik; nie lubił tego rodzaju poufałości. Drescher
natychmiast to zrozumiał.
Wycofał się więc z tego spontanicznego odruchu i uprzejmie poprosił Wienanda o
rozmowę. Zaproponował nawet - za radą Elwiry - wspólny spacer po ogrodzie, podczas
którego mieli wszystko uzgodnić.
- Bo musi pan wiedzieć, panie Wienand - mówił wy
dawca - że uważam pana za jednego z najwybitniejszych
współczesnych geniuszy literackich. Za autora o wyjątko
wym znaczeniu. Opublikowanie jakiegoś pańskiego dzieła
w moim wydawnictwie, w dodatku nowego, uważałbym za
spełnienie moich wydawniczych ambicji.
Ten potok gładko wypowiedzianych pochwał pod adresem pisarza zrobił oczywiście
jakieś wrażenie na Erichu Wienandzie. Szczerze mówiąc, przez ostatnie lata nie było mu
dane słyszeć o sobie tylu komplementów na raz. Lecz pomny przykrych doświadczeń, bronił
się sam przed sobą, aby uznać je za prawdziwe.
Niemniej pozwalał Drescherowi mówić dalej. Wydawca patrzył mu przy tym prosto w
oczy swymi budzącymi raczej zaufanie, niebieskimi oczyma, osadzonymi w okrągłej, niemal
dziecięcej twarzy. Doszli w ten sposób do ogrodu, gdzie krowa Edda, spostrzegłszy
Wienanda, natychmiast podeszła radośnie ku niemu. Tym razem bez Grety, która prawdopo-
dobnie gdzieś polegiwała, przeżuwając trawę.
Drescher oczywiście nie domyślał się nawet, jaką szczególną rolę odgrywała Edda w
życiu Wienanda w Welpen-hof. Gdy zwrócił mu jednak uwagę na nią, zabiegający o
względy pisarza wydawca oczywiście w mig zrozumiał, że należy o tej krowie koniecznie
powiedzieć coś miłego:
- Co za piękne zwierzę - zachwycał się więc - jakie
zadbane. Czy dużo daje mleka? Ale mięsa też ma sporo,
chyba bardzo smacznego, prawda?
Potraktowanie Eddy wyłącznie jako zwierzęcia rzeźnego rozczarowało Wienanda. Gość
jednak nie zorientował się w tym i nie bardzo wiedział, z jakiego powodu nagle zmie-
194
nił się stosunek Wienanda do niego. Tymczasem całą uwagę skoncentrował wyłącznie na
pisarzu i kontynuował swój monolog:
- Teraz, panie Wienand, ponownie nastąpi okres pań
skiej popularności, a ja jestem gotów jak najlepiej opieko
wać się pana twórczością! Proszę mi zaufać - a nigdy nie
pożałuje pan tego.
Kilka lat później Karl Drescher, jak go też nazywano „frazesowicz", stał się jednym z
największych wydawców w Niemczech, niewątpliwie dzięki współpracy z Amerykanami, od
których otrzymał wiele licencji. Niemniej jego zasługi dla niemieckiej literatury okresu
powojennego były również bezsprzeczne. Opublikował nawet własne wspomnienia,
zatytułowane Tym, którym utorowałem drogą; opisał w nich swoje starania o rozwój
literatury w pierwszych latach powojennych.
Znalazły się w nich oczywiście także zapisy ze spotkań z Erichem Wienandem
zatytułowane My obaj. Według niego, to znaczy Karla Dreschera, wywiązała się nawet
pomiędzy nim a pisarzem pewna zażyłość, która rozpoczęła się właśnie podczas tego
pierwszego znamiennego spotkania w cztery oczy w 1945 roku.
- Od pierwszej chwili rozumieliśmy się dobrze - stwier
dzał Drescher.
Nie było to jednak prawdą. Erich Wienand był już wtedy zbyt doświadczonym
człowiekiem i pisarzem, aby dać się zwieść pierwszemu lepszemu potokowi słów.
Pompatyczne określenia, zwłaszcza gdy dotyczyły jego osoby, nawet go denerwowały, a
tych niewątpliwie Karl Drescher nadużywał. W rzeczywistości pisarz nie lubił go. Może
jednym z powodów był również fakt, że Drescher nie wykazywał zainteresowania jego
ukochanymi zwierzętami, a w szczególności krową Eddą.
Dlatego też Wienand szybko odprawił Dreschera, choć jak to było w jego zwyczaju,
zrobił to w bardzo uprzejmej formie:
- Ponieważ nie możemy ze sobą znaleźć wspólnego języ-
195
ka, pragnę panu podziękować za przyjazd i zainteresowanie. Życzę panu wszelkiej
pomyślności.
Po tych słowach Wienand po prostu zostawił Dreschera w ogrodzie. A ten stał przez
dłuższy czas w miejscu, w którym pisarz się z nim pożegnał, kompletnie zdezorientowany.
Nie spodziewał się tego, w jego oczach pojawiły się nawet łzy bezsilności. Czuł się tak,
jakby nagle grunt usunął mu się spod nóg.
Opanował się jednak szybko, właśnie podszedł do niego okazale prezentujący się, wysoki,
szczupły blondyn, wyraźnie życzliwie do niego nastawiony, uprzejmy i grzeczny.
Nazywam się Warnhagen - przedstawił się. - Jestem mężem córki Ericha Wienanda,
Elfie. Posiadam tu dość szerokie pełnomocnictwa, może zainteresuje to pana, panie
Drescher?
Niewątpliwie, niewątpliwie, panie Warnhagen - odpowiedział ten natychmiast, widząc
w tym ponowną szansę. -Czy pana pełnomocnictwa obejmują także dysponowanie prawami
autorskimi pisarza?
Przypuśćmy, że też - odpowiedział mu Warnhagen.
Wobec tego miło mi to słyszeć, panie Warnhagen. Wydawca wyraźnie się ożywił. -
Czuję, panie Warnhagen, że nawiążemy ze sobą ścisłą współpracę, korzystną dla pana i dla
mnie. Czy mogę na pana liczyć?
W jakim zakresie, panie Drescher? Czego pan się po mnie spodziewa?
Samych dobrych rzeczy, panie Warnhagen! Z każdego sprzedawanego egzemplarza
płacę autorowi dziesięć procent tak zwanej ceny katalogowej.
Ale nie takiemu autorowi! - Horst-Heinz Warnhagen wyraźnie miał zamiar się
potargować. Mimo że zupełnie, co było widać, nie znał się na tej branży; ale liczyć potrafił. -
Wienanda powinien pan jednak potraktować wyjątkowo. Sądzę, że teraz będzie jeszcze
chętniej czytany niż przedtem.
Na pewno to uwzględnię, panie Warnhagen. Co pan sądzi o propozycji, że za każde
udane pośrednictwo będzie
196
pan otrzymywał ode mnie dodatkową prowizję - powiedzmy dwa, trzy procent od każdej
sprzedanej książki?
Pięć - powiedział twardo Warnhagen.
Dobrze, pięć - zgodził się Drescher po krótkim ociąganiu. Widać rozważał coś,
kalkulował w myślach. - Mógłbym panu nawet zaproponować tysiąc dolarów zaliczki, z
której później się rozliczymy, jeśli oczywiście otrzymam licencję na wydanie
dotychczasowego dorobku literackiego Wienanda.
Trzy tysiące dolarów - zażądał Warnhagen, jakby pewien swego. Kwota ta została przez
Dreschera zaakceptowana. Tym samym zawarto swego rodzaju porozumienie. Dzieła
Wienanda zostały zatem zakupione i jednocześnie sprzedane.
K
apitan Sid Singer, szef amerykańskich władz wojskowych w Schoenau, był zdecydowany
uczynić wszystko, aby na jego terenie działania jak najszybciej zapanowały normalne
stosunki. Nie było to jednak takie proste, gdyż wiele osób przeszkadzało mu. Niektórzy
nawet nieświadomi tego.
Tak było na przykład z tymi trupami w bagnie. Z ust generała Palmera padły nawet w
odniesieniu do tego faktu przykre dla niego słowa:
- Jeśli pan nie może sobie z tym wszystkim poradzić,
Singer, to proszę mi tylko o tym powiedzieć. Przyślę wtedy
panu kogoś, kto to weźmie mocno w garść. Jedno co mogę
panu poradzić: żadnych sentymentów, człowieku!
Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze ciągłe intrygi między jego cywilnymi
współpracownikami. Jakieś wzajemne oskarżenia, przede wszystkim ze strony burmistrza, ale
także przeciw niemu. Jedni twierdzili, że Breisgauer należał przez te wszystkie lata do
ważnych nazistów w mieście; inni mówili, że starał się łagodzić różne napięte sytuacje, bronił
ludzi, a nawet działał jako opozycjonista, starannie oczywiście ukrywając ten fakt.
Na temat Strassnera natomiast ktoś szepnął Singerowi:
197
- Niech pan uważa. Na niego trzeba szczególnie uważać.
On przez wiele lat był w gestapo, czyli w Tajnej Policji
Państwowej, najpierw w Berlinie, potem przeniesiono go do
Wrocławia, skąd uciekł do Schoenau, gdy do miasta zbliżał
się front. Teraz udaje tutaj niewiniątko - ale kto wie, co ma
na sumieniu.
Strassner w konfrontacji z tymi donosami zachowywał absolutny spokój, oświadczając:
- To wszystko nieprawda. Niech się ujawni ten, kto to
powiedział. - Oczywiście, ten ktoś nie miał odwagi potwier
dzić tego oficjalnie.
Niezależnie od tego Singer był też ciągle atakowany przez komendanta żandarmerii,
podporucznika Burnsa, za zbytnią poufałość w stosunku do Waltraut, byłej sekretarki
rejonowego szefa partii. Ona natomiast ciągle zapewniała go o swoim bezgranicznym
oddaniu; gotowa wszystko dla niego zrobić.
- Uważaj na nią, to dziwka! - przestrzegał go Burns.
Tego rodzaju kłopotów, które spadły na kapitana Singera
w związku z jego funkcją wojskowego zarządcy miasta, było oczywiście znacznie więcej.
Miotał się zatem między ciągłymi anonimami a radami, żądaniami a napomnieniami, po-
dejrzeniami a podszeptami.
- Nie, stanowczo za dużo wszystkiego naraz! - powie
dział w którymś momencie sam do siebie.
Jakby jeszcze nie było tego dość, poważne problemy wnikły także na terenie obozu dla
jeńców wojennych zorganizowanego w byłej szkole artylerii koło Schoenau, w którym
znaleźli się także z braku innego miejsca Polacy, Rosjanie, Francuzi - zatrudnieni uprzednio
jako robotnicy przymusowi w okolicznych gospodarstwach.
Czy udało się tam uspokoić sytuację? - zapytał Singer swoich współpracowników na
codziennej wieczornej odprawie.
Może powinniśmy zwiększyć dozór, zatrudniając naszych niemieckich policjantów,
wyposażając ich oczywiście w pewne środki do ewentualnych interwencji? Nie musi to być
od razu broń palna, ale przynajmniej pałki albo innego
198
rodzaju sprzęt przydatny do utrzymania porządku i spokoju. Niezbędne byłoby też
przydzielenie nam kilku pojazdów, jakiegoś samochodu, ze czterech motocykli, w tym
dwóch z przyczepami. To powinno na razie wystarczyć i ułatwić nam pracę - zasugerował
Strassner.
- To nie wchodzi w rachubę! - zdecydowanie odmówił
kapitan Singer. - Żadnej prywatnej armii nie będziemy tutaj
na razie tworzyć, a tym bardziej składającej się z Niemców.
Tak więc cudzoziemcy, przebywający na terenie byłych koszar, w dużo lepszych
warunkach niż byli żołnierze Wehrmachtu, będą mogli nadal bezkarnie grasować po okolicy.
Ich działania najprawdopodobniej nasilą się i coraz częściej będą zdarzać się rabunki i
kradzieże w mieszkaniach i domach, szczególnie u ich byłych gospodarzy, ale też i u byłych
nazistów. Próbują po prostu na swój sposób wymierzać sprawiedliwość. Podobno chcą ich w
ten sposób resocjalizować. Na szczęście nie były to zabójstwa, po prostu spuszczano im
porządne lanie, zabierając przy okazji co wartościowsze przedmioty, a także żywność.
Liczba tych przypadków rosła jednak z dnia na dzień, przy czym ich sprawców na ogół
trudno było ustalić. Nie ominęło to, rzecz jasna, także Welpenhof. Szybko zorientowano się,
że tam w ogrodzie znajduje się nie pilnowana, porządnie wypasiona krowa.
Krowa ta, gdyby udało się ją uprowadzić, mogła komuś rozwiązać, przynajmniej na jakiś
czas, problem wyżywienia. Tak więc pewnej nocy jacyś trzej nieznani sprawcy zarzucili
niespodziewanie Eddzie pętlę na szyję, chcąc ją ukraść. Zwierzę ryknęło przeraźliwie, na co
Horst-Heinz wybiegł z domu, a tuż za nim podążył Erich Wienand. Krzyczał przy tym na
swego zięcia:
- Proszę, nie mieszaj się do tego! Ja sam potrafię to
załatwić!
Stanął przed napastnikami, jakby chciał zasłonić sobąEddę.
Ja na to nie pozwolę! - zawołał z rozpaczą w głosie.
Odsuń się! - usłyszał w odpowiedzi. , ; • ,
199
Zostawcie, zostawcie natychmiast to zwierzę! - dał się znów słyszeć głos Wienanda.
Brzmiało to, jakby wydawał komendę, jaką z pewnością słyszał nieraz w obozie koncen-
tracyjnym.
Ty przeklęty nazisto, jakim tonem odzywasz się do nas? Jak myślisz, z kim masz do
czynienia?
Z kryminalistami!
Chyba ci życie niemiłe, co? - padło groźne pytanie. -Skoro sam się o to prosisz, to co
mamy zrobić?
Warnhagen, który stał przez cały czas w pobliżu, z przerażeniem dostrzegł w
ciemnościach duży nóż w ręku mężczyzny wykrzykującego do Wienanda. Nagle Wienand
znikł. Warnhagen zaczął rozglądać się dokoła, szukając pomocy.
Wienand tymczasem pobiegł do pomieszczeń, gdzie kwaterowali pozostający tu dla
ochrony amerykańscy żołnierze. Rozbawieni, grali akurat w pokera, nie słysząc niczego, co
działo się w ogrodzie; byli nawet niezadowoleni, że się im przeszkadza o tak późnej porze.
Dowodzący nimi sierżant, zobaczywszy przerażonego Wienanda, natychmiast chwycił
pistolet maszynowy - gotów w każdej chwili do interwencji.
Pobiegli, jak mogli najszybciej, do ogrodu. Wienand oczywiście przed sierżantem. W
ostatniej dosłownie chwili udało się im zatrzymać złodziei, ciągnących już Eddę w
kierunku lasu.
Zostawcie tę krowę - wrzasnął sierżant.
Należy do nas - odpowiedzieli - mamy do niej prawo.
A ja mam prawo zastrzelić was, jeśli natychmiast stąd się nie wyniesiecie. Czy to dla
was jasne?
Nie było to jednak dla nich dostatecznie jasne.
- A czego ty się, człowieku - zapytali sierżanta - w ogóle
nas czepiasz? Czego się wtrącasz? - zapytał mężczyzna z no
żem w ręku. - Dlaczego chronisz tego zasranego nazistę?
Tego było już za wiele dla sierżanta, który po pierwsze był tutaj zwycięzcą, a po wtóre
odpowiadał za bezpieczeństwo pisarza. Posłał zatem pod nogi złodzieja całą serię ze swego
pistoletu maszynowego.
. 200
Mężczyzna, widocznie trafiony jakimś pociskiem w nogę, jęknąwszy, upadł na ziemię,
natomiast pozostała dwójka zaczęła uciekać.
- Zabierzcie ze sobą tego kretyna, albo i was podobnie
urządzę - wrzasnął sierżant, zmuszając do powrotu dwóch
uciekających mężczyzn. Stojący nie opodal w ukryciu Warn-
hagen z podziwem patrzył na zdecydowane działanie sierżanta.
Erich Wienand nadal nie mógł ochłonąć z tego, co się stało. -Niesamowite, wprost
niesamowite! - powtarzał. - Czy musiało się to tak skończyć?
Nasz sierżant - odezwał się teraz Warnhagen, wychodząc ze swego ukrycia - zrobił
tylko to, co do niego należało - i zrobił to pierwszorzędnie. Możemy mu być za to wdzięczni.
Nic nadzwyczajnego - zapewniał ich z widoczną dumą sierżant. - Zawsze możecie na
mnie liczyć, w każdej sytuacji. - Zarzucił na plecy pistolet maszynowy i skinąwszy głową,
oddalił się.
Są jeszcze wśród tych Amerykanów prawdziwi mężczyźni - stwierdził z uznaniem
Warnhagen jako doświadczony dowódca, którym się w tym momencie znowu poczuł.
Erich Wienand podszedł do uratowanej krowy, która stała kilka kroków dalej, drżąc ze
strachu. Zaczął ją głaskać po łbie, a Edda z wdzięczności poczęła lizać jego dłonie.
- Nie zapomnę ci tego nigdy - zapewnił po chwili Wie
nand swego zięcia, dalej głaszcząc krowę i tuląc się do
niej. - Dziękuję ci za to!
Zapewnienie to zostało wypowiedziane szczerze, co miało się potem potwierdzić.
N
astępnego dnia talent organizacyjny Franza Rabego miał święcić kolejny triumf. Jego
zdolności docenił w pełni także kapitan Singer. Tym razem potwierdziła je doskonała
organizacja pogrzebu ofiar znalezionych w bagnie. Ich ciała, po obmyciu, zostały owi-
nięte w białe płótno, a następnie złożone w trumnach z najlepszego bukowego drewna.
Wszystkie były pomalowane na ciemnobrązowy kolor i miały z boków metalowe uchwyty,
które wyglądały jak ze srebra.
Wszystko zatem zostało przygotowane. Również wspólny grób - usytuowany tuż za
bagnem na tle brzozowego lasku. Sprawiał wrażenie, jakby w naturalny sposób został wkom-
ponowany przez przyrodę w otoczenie.
Po inspekcji kapitan Singer z uznaniem skinął głową.
- Okay! - stwierdził z zadowoleniem. Wkład Rabego
w należyte załatwienie tych przykrych spraw ocenił bardzo
wysoko. Ale na tym nie skończyły się problemy. Teraz
należało jeszcze, jak tego domagał się generał Palmer, a tak
że Werner i tym samym chyba Wienand - odnaleźć spraw
ców tego czynu.
Na tę okoliczność Rabę także miał już przygotowaną informację:
- Sądzę, mister Singer, zgodnie z tym, czego dowiedzia
łem się od Strassnera, że była to akcja jakiejś małej niemiec
kiej grupy specjalnej, która przewożąc więźniów, postanowi
ła pozbyć się ich po drodze, a załatwiwszy to, gdzieś się
rozpłynęła.
Po usłyszeniu tego Singer postanowił od razu włączyć do akcji Strassnera, by ten
możliwie prędko rozpoczął poszukiwania sprawców.
Nie widzę szans - odpowiedział Strassner - na szybkie ich odnalezienie; to nie będzie
takie proste.
Mam w związku z tym pytanie do pana, panie Strassner: w jakiej formie poinformować
o tym Ericha Wienanda i Jacoba Wernera? Jak powiedzieć im, że nie będzie łatwo odnaleźć
sprawców tego czynu?
Należy im po prostu powiedzieć to, co zwykle mówi się w takich sytuacjach, a
mianowicie: że wszystkie możliwe służby zostały postawione na nogi, aby ich odnaleźć i
mamy nadzieję, że to wkrótce nastąpi.
W ten sposób przez jakiś czas niewątpliwie będziemy
202
mieli spokój z ich strony - przyznał kapitan - byleby tylko nie ciągnęło się to zbyt długo.
Trzeba będzie, niestety, uzbroić się w cierpliwość - powiedział Strassner. - Należy
pamiętać, że mamy tu do czynienia z całym łańcuchem działań wbrew prawu i to co najmniej
przez dwanaście lat. A tego nie da się teraz w ciągu kilku tygodni wyjaśnić. Tym bardziej
jeśli to zrobimy zbyt gwałtownie w tym rozregulowanym społeczeństwie. Może się też zda-
rzyć, że będą szukać kozła ofiarnego wśród niewinnych osób. I kto wie, czy to nie wśród
pańskiego najbliższego otoczenia, kapitanie, czego z pewnością by pan nie chciał.
Ma pan może na myśli Wienanda?
Nikogo konkretnego nie mam na myśli, ale w tym społeczeństwie wszystko jest
możliwe, zarówno teraz, jak i przedtem.
Kapitan sposępniał, zdając sobie widocznie sprawę, że może tak być.
- Dziękuję panu za radę, panie Strassner - powiedział po
chwili milczenia. - Niech pan ma nadal oczy otwarte na
wszystko i informuje mnie możliwie o wszystkim na bieżąco.
Po odejściu Strassnera kapitan znowu poprosił do siebie Rabego.
Chciałem panu podziękować. Moim zdaniem wywiązał się pan bardzo dobrze ze swego
zadania.
Zgodnie z pana życzeniem - odpowiedział Rabę z widoczną ostrożnością.
Zasługuje pan na awans, mój drogi Rabę! Choć przyznaję, że niechętnie pozbywam się
pana, ale jest pan nam potrzebny do ważniejszych zadań.
Mogę tylko powiedzieć, kapitanie, że doskonale się z panem pracuje!
To samo mogę powiedzieć o panu, mój drogi Rabę -zapewnił go Singer. -
Postanowiłem jednak przenieść pana na wyższe stanowisko niż tylko mego doradcy. Chcę
pana przydzielić jako zastępcę obecnemu staroście rejonu Schoe-nau. Domyśla się pan z
pewnością, co to oznacza?
203
Na pewno powie mi pan, kapitanie, czego pan ode mnie na tym stanowisku oczekuje.
Obecny starosta, Friedrich Sauer, tak się bodaj nazywa, który się tutaj pojawił,
przysłany przez moich przełożonych, był członkiem Weimarskiej Partii Chłopskiej. Na pew-
no jest to człowiek bardzo zasłużony, lecz, niestety, w mocno już podeszłym wieku. Nie
wiem, jak długo jeszcze będzie w stanie wykonywać swoje obowiązki. I dlatego chcę pana
zrobić jego zastępcą.
Jestem gotów, kapitanie, jeśli pan sobie tego życzy!
W ten sposób Rabę, nie przypuszczając nawet, dzięki manipulacji Singera miał dostać się
do inkubatora przyszłej niemieckiej demokracji. Otrzymał w ten sposób niezwykłą szansę, w
pewnym sensie jednak zasłużoną, zapewnienia sobie nowej perspektywy życiowej.
Oczywiście wykorzystał ją.
- Pan z pewnością szybko znajdzie wspólny język z tym
człowiekiem, Rabę - zbytecznie chyba napomknął Singer. -
Tylko proszę przy tym mieć stale na uwadze Ericha Wienanda.
On bowiem wymaga naszej wspólnej, ciągłej, troskliwej opieki.
W
ydarzeniem, które teraz miało nastąpić, bez dużego jednak rozgłosu, był pogrzeb ofiar
znalezionych w bagnie. Zamordowani więźniowie, nie wiadomo nawet z jakiego obozu
koncentracyjnego, zostali złożeni do trumien. Żadnej uroczystości, zgodnie z życzeniem
Wienanda i Wernera, tym razem nie przewidziano, co nawet z pewną ulgą zostało przyjęte
przez kapitana Singera.
Tak jak sobie tego życzył Wienand, pogrzeb odbył się na
skraju lasku brzozowego, na ziemi będącej jego własnością.
Trumny złożono we wspólnej mogile, przygotowanej oczy
wiście pod nadzorem inżyniera Winklera, który będąc z ge
nerałem Rómmlem w Afryce, budował już podobne groby
dla poległych „niemieckich bohaterów". Tutaj jednak zosta
ły także uwzględnione życzenia kapitana Singera: grób miał
być obszerny, solidny i okazały!
204
Fundament pod niewielki pomnik, mający upamiętnić tragedię zamordowanych, został
zbudowany z kamieni wzmocnionych cementem, tak aby woda gruntowa nie mogła
zniszczyć mogiły i pomnika. Ściany grobu inżynier Winkler polecił wyłożyć płytami
kamiennymi najwyższej jakości, dostarczonymi wspaniałomyślnie przez burmistrza. Tak
więc grób był, zgodnie z życzeniem kapitana, solidny i duży, gdyż swobodnie zmieściło się
w nim dwanaście bukowych trumien. Wewnątrz ustawiono je w dwóch warstwach - jedna
nad drugą. Do budowy grobu zatrudniono tych samych ludzi, którzy odwadniali bagno -
oczywiście pod nadzorem zawodowych kamieniarzy i niezawodnego inżyniera Winklera.
W samej uroczystości uczestniczyli jedynie Erich Wie-nand i przybyły specjalnie na tę
okoliczność z Monachium Jacob Werner. Obaj byli ubrani na czarno i stali teraz obok siebie
bez słowa. Bardzo wzruszeni, skupieni, z pochylonymi głowami.
Wolno sypana ziemia zaczęła pokrywać trumny, najpierw dolną warstwę, potem górną i
wkrótce wszystkie znikły, jakby ich nigdy nie było!
Następnie wierzch grobu pokryto wcześniej przygotowaną darnią, tak że całość stanowiła
harmonijnie wkomponowaną w otoczenie wysepkę, jak gdyby zawieszoną między ziemią a
niebem, gdy się na mogiłę patrzyło z oddali.
Gdy wszystko zostało wykonane, grabarze równie cicho jak pracowali, teraz wycofali się
do pobliskiego lasku, gdzie czekał na nich posiłek: biały chleb, konserwy mięsne oraz po
butelce piwa.
Gdy tak siedzieli w lesie, jedli i pili, narzekając na zajęcie, którym zostali obarczeni, jeden
z nich oświadczył nagle, iż wie, komu mają to do zawdzięczenia.
- Wreszcie jasne, panowie, komu zawdzięczamy to straszne poniżenie. Kto sprawił, że
potraktowano nas, jakbyśmy byli więźniami. To wszystko przez tego zawsze podejrzanego
Wienanda i jego przyjaciela tego Żyda Wernera. To oni
205
nas w to wszystko wrobili. Chcieli w ten sposób zemścić się na nas. Przecież my z tym, co
oni przeżyli, w ogóle nie mieliśmy nic wspólnego.
Przy grobie długo jeszcze stali w milczeniu Jacob i Erich, rozmyślając z pewnością o losie
zamordowanych.
W pewnej chwili Jacob ukląkł i zaczął najpierw cicho, potem coraz głośniej, śpiewnie
zawodzącym głosem odmawiać żydowską modlitwę za zmarłych. Wienand również ukląkł
obok niego. Z opuszczoną głową długo wpatrywał się w ziemię, potem przymknął oczy i
trwał tak bez słowa.
Po dłuższej chwili podnieśli się wreszcie, trzymając się za ręce. Podeszli w milczeniu do
dużego głazu i usiedli na nim. Zasłonili twarze rękoma, jakby wstydząc się, że płaczą.
Trwali tak w milczeniu, dopóki się nie ściemniło. Przerażająca cisza i ciemność ogarnęła
ich, jak już wiele razy, lecz i tym razem nie udało się im całkowicie z niej wyrwać.
G
dy wreszcie obaj późnym wieczorem wrócili do Wel-penhof, przeżyli coś strasznego. W
domu paliły się wszystkie światła, jakby już z daleka chciały zasygnalizować, że coś się
wydarzyło.
Elwira, zobaczywszy ich, wybiegła im naprzeciw. Towarzyszył jej Warnhagen - równie
zdenerwowany i roztrzęsiony. Ich wygląd zapowiadał coś najgorszego. Elwira przytuliła się
do swego męża, jakby szukała u niego pomocy: drżała na całym ciele.
Nasza Elfie nie żyje - wyszeptała.
Nie! - krzyknął Erich Wienand. - Nie, to niemożliwe! Zachwiał się, jakby miał się
przewrócić, ale podtrzymały go jej ramiona. - Wszystko, tylko nie to!
Jacob próbował go uspokoić. Jego drżące dłonie spoczęły na ramionach Ericha.
- Nie wolno ci się załamywać, Erichu! Widocznie nasze
życie składa się z samych nieszczęść, ale jeszcze się nie
skończyło.
,
206
Wienand nie słyszał jednak już tych słów albo nie chciał ich usłyszeć. Jak szalony pognał
schodami na górę, do pokoju córki. Po powrocie z obozu nie był jeszcze w tym pokoju -
kiedyś był on sypialnią małżeńską jego i Elwiry, teraz należał do Warnhagenów.
Zobaczył tu leżącą Elfie przeraźliwie bladą i na wieczność już uciszoną. Wyglądała
jednak, jakby uśmiechała się do niego.
Obok zwłok córki stał doktor Gans - ich lekarz domowy, który znów był, jak ongiś, do
dyspozycji rodziny Wienan-dów. Na widok Wienanda rozłożył bezradnie ręce i poważnym
głosem oświadczył:
Jakiś niezwykły, trudno wytłumaczalny przypadek.
Co się stało? - zapytał Erich kompletnie zdruzgotany. - Jak to się mogło stać?
Mój Boże, ja też tego nie mogę zupełnie zrozumieć! -powiedział do Wienanda czy
raczej do siebie Horst-Heinz Warnhagen. Również i on sprawiał wrażenie całkowicie za-
łamanego.
Jeszcze kilka godzin temu - odezwała się teraz Elwira -Elfie powiedziała mi, że czuje
się jakoś dziwnie zmęczona, lecz mimo to niezwykle szczęśliwa i bardzo zadowolona!
Co się stało!? - pytał teraz sam siebie Erich Wienand. W ostatnich dniach była już jakaś
taka nieobecna, jakby cierpiała - dlaczego uśmiechała się mimo to? - Czyżby odebrała sobie
życie sama? Tylko dlaczego?
Pan w żadnym wypadku nie jest temu winien, panie Wienand - uspokajał go teraz
doktor Gans.
Dlaczegóż to - wmieszał się Jacob - Erich miałby się czuć winien?
Dlatego, że ja - wyjaśnił teraz lekarz - przepisałem ostatnio panu Wienandowi bardzo
silne środki uspokajające, które, niestety, nie zostały odpowiednio zabezpieczone. I zdaje się,
że bez zachowania należytej ostrożności zażyła je córka pana Wienanda, przedawkowując po
prostu. Nie wiadomo tylko, czy zrobiła to świadomie, czy był to zwykły wypadek.
207
Ona była taka wrażliwa i delikatna - zapewniał Warn-hagen. Sprawiał przy tym
wrażenie, jakby to było absolutnie szczere z jego strony. - A ostatnio bardzo się
denerwowała, stała się jeszcze bardziej pobudliwa, może dlatego, że marzyła o naszym
dziecku, sądziła bowiem, że zaszła w ciążę.
Tym bardziej nie miała żadnego powodu - stwierdził doktor Gans - aby w takim
momencie, szczęśliwym dla każdej kobiety, samej odebrać sobie życie. Można więc tylko
mówić o nieświadomym przedawkowaniu leku. Mamy zatem do czynienia z nieszczęśliwym
wypadkiem.
Tylko tak można to wyjaśnić - powiedziała Elwira cicho. - Czy jesteś tego samego
zdania, Erichu?
On nie odpowiedział jednak nic. Powłócząc nogami, wsparty na ramieniu Jacoba, jak
nieżywy wyszedł z sypialni.
T
ej nocy, tak dramatycznej, Konstanza Reibert udała się do pokoju Ericha Wienanda. Było to
zaraz po tym, jak pożegnał się on z Jacobem Wernerem, który udał się do swojej piwnicy.
Konstanza była bardzo przejęta tym, co się stało i przyszła teraz z wyrazami współczucia.
Wzięła krzesło i usiadła obok Wienanda przy biurku.
Niech pan mi pozwoli być teraz przy panu - powiedziała cicho.
Konstanzo, jest pani chyba jedyną osobą, która może mnie wybawić z tej straszliwej
ciemności.
Niczego bardziej nie pragnę - odparła. - Czuję się tak, jakbym była częścią pana.
Był to dialog, który spotkać można chyba tylko w literaturze i to w książkach Wienanda.
Słowa te zostały zacytowane z jednego z jego najgenialniejszych dzieł, pisanego jeszcze we
wczesnej młodości, pod tytułem Służąca Adolfa Materny. Pisarz dawno zapomniał o tym
dialogu, ona jednak nie. Kiedy go teraz usłyszał, zdziwił się nawet.
- Większość naszych marzeń, kochana Konstanzo, nie-
208
stety nigdy się nie spełnia. Może właśnie dlatego lubimy się im oddawać. Jedynie śmierć jest
nieunikniona w życiu każdego z nas.
Mówił to tak, jakby była już blisko niego.
H
orst-Heinz Warnhagen w tym samym czasie udał się do Elwiry. Gdy tylko wszedł, zaczęła go
pocieszać.
To wszystko jest straszne - powiedział, kładąc się obok niej. Objęła go czule.
Wobec losu człowiek staje się bezsilny - szepnęła do niego, cytując to z jednego z dzieł
swego męża.
Mimo wszystko nie mogę tego zrozumieć, Elwiro! Wyrzucam sobie, że to może moja
wina.
Ty nie masz z tym nic wspólnego, mój kochany. Niepotrzebnie się gryziesz.
Ale czy Erich Wienand będzie podobnego zdania? Czy nie będzie miał do mnie żalu?
Horscie-Heinzu - próbowała go uspokoić. - Poznałeś go już przecież na tyle, iż wiesz,
że nie jest mściwy. Nawet nie będzie się skarżył, że cierpi. Lubi cierpieć - nawet za innych.
Jakoś wszystko znów się ułoży. Musimy oboje w to wierzyć.
O Elfie nie wspomnieli nawet słowem.
T
ej samej nocy Thomas, na którego zwykle mówiono „Tümmler" - prawie już oficjalny
zastępca zarządcy Welpenhof, odpowiedzialny za gospodarkę, hodowlę, łąki i lasy, a także
bagno - udał się ponownie do Leitmanna.
Siedział teraz przy stole między jego żoną a córką, naprzeciw gospodarza. Pił piwo
zmieszane z szampanem.
- Wspaniały trunek - zawołał z zadowoleniem - taki
zwykle pijaliśmy w kasynach!
Namawiał do skosztowania go także siedzące obok kobiety.
- To, że w ogóle jeszcze żyjesz - powiedział teraz do Leit-
209
manna - zawdzięczasz wyłącznie mnie. Po pierwsze uwolniłem cię od tego pogrzebu na
bagnie, a po drugie uratowałem przed Amerykanami, gdy przyjechali po tego Grossera.
Wobec tego powinienem być ci za to wdzięczny, co?
Cieszę się, że wreszcie to dostrzegłeś. A jeśli teraz wszystko pójdzie po mojej myśli, to
po Breisgauerze ciebie zrobią burmistrzem Schoenau. Sądzę, że moje kontakty i obecna
pozycja pozwolą na to.
A co ty, byku, chciałbyś za to dostać?
Tümmler podniósł kieliszek i zaproponował toast za jego zdrowie.
- Jeśli będziesz tu już burmistrzem, mój przyjacielu - po
wiedział, wypijając do dna - to będziesz potrzebował kogoś,
kto poprowadzi ci gospodarstwo. Sam nie będziesz miał już
wtedy na to czasu. Mógłbym więc, razem z twoją kochaną
córką, zająć się tym wszystkim. - Córka oczywiście zaraz
przytaknęła i przysunęła się, niemal przytuliła do Tümmlera.
Leitmann wyglądał na zaskoczonego, ale jednocześnie otwartego na propozycję;
zwłaszcza nęciła go, zdaje się, możliwość zostania burmistrzem. Ale i zapowiedź
poproszenia o rękę córki zainteresowała go również. Kiwając się z boku na bok, widocznie
zastanawiając się, zapytał po chwili:
Widzę, że coś mi się tu szykuje, człowieku, tak?
Tak, dokładnie tak! Jestem przeświadczony, że nadawałbyś się na to stanowisko jak nikt
tutaj! Czy nie mam racji, człowieku? Sam zresztą już niemal załatwiłeś Breisgauera, dając mu
wycisk na bagnie i to publicznie. Lecz to dopiero był początek. Trzeba teraz pójść za ciosem,
człowieku! Z moją oczywiście pomocą. W żadnym wypadku beze mnie.
S
igfried „Sid" Singer siedział przy biurku w swoim gabinecie, który znajdował się w budynku
byłego rejonowego szefa partii. Właśnie zapoznawał się z dokumentami, które bardzo go
zaniepokoiły. Były to meldunki o napadach, rabunkach, gwałtach i tym podobnych rzeczach.
Do każde-
210
go z nich dołączony był z reguły wynik oględzin lekarskich -o urazach głowy, dotkliwych
pobiciach, połamanych rękach i nogach - tak, jakby miał do czynienia z postępowaniem z
niedawnej zupełnie przeszłości.
- Nic nadzwyczajnego - oświadczono mu. Mimo to nie
mógł opanować dręczącego uczucia bezsilności wobec zdzi
czenia obyczajów, zbliżonych do panujących w dżungli.
Lecz jakby tego nie było jeszcze dość, do gabinetu weszła, mimo późnej, niemal już
nocnej pory, Waltraut Degenhard. Z pewnością tylko po to, aby dostarczyć mu dalsze,
odnalezione prawdopodobnie przed chwilą, dokumenty dotyczące Wie-nanda i Breisgauera.
Ubrana była w lekką jedwabną sukienkę, zdobioną delikatną koronką, francuskiej roboty.
Był to, jak twierdziła, prezent od jej byłego narzeczonego, oficera oczywiście, który
przywiózł jej swego czasu z Brukseli.
Singer o tej porze wyglądał już na mocno zmęczonego, ale nie z jej powodu. Raczej wciąż
jeszcze był pod wrażeniem widoku rozkładających się ciał odkrytych na bagnie; przejęty
żądaniem Jacoba Wernera i Wienanda, pilnego wyjaśnienia sprawy. Do tego dręczyły go
podszepty Strassnera i dwuznaczna, coraz bardziej dwuznaczna postawa burmistrza
Breisgauera. A teraz jeszcze to! Waltraut Degenhard ze swoimi, dopiero co odnalezionymi,
dokumentami.
- Tylko proszę nie mieć żadnych nadziei - zwrócił się do
niej - że będę się bawił w jakiegoś dobrego wujka, żeby tutaj
darować komukolwiek.
Waltraut nie bardzo przejęła się jego niezbyt miłymi słowami. W końcu przeżyła już
niejednego szefa i każdy miał swoje słabości. Wiedziała o tym, że zawsze musiały się one
kiedyś ujawnić.
- Chcę pana zapewnić, kapitanie - uśmiechnęła się do
niego niezwykle zachęcająco - że we mnie będzie miał pan
zawsze oddaną osobę. Wystarczy tylko powiedzieć mi
o swoich życzeniach.
I w tym momencie Waltraut, nie czekając na reakcję kapitana, odwróciła się i wyszła z
gabinetu, kręcąc swoją
211
ponętną tylną częścią ciała. Żałowała, że nie mogła przy tym obserwować miny swego
nowego szefa.
Gdy zamknęła za sobą drzwi, przez chwilę jeszcze zatrzymała się pod nimi, by w duchu
przysięgnąć sobie: „Tego małego wstydliwego żydowskiego chłopca jeszcze dostanę w swoje
ręce. Jeśli go któraś rozbierze i położy do łóżka - to tylko ja!".
P
odczas tej ciepłej, prawdziwie wiosennej już nocy burmistrz Breisgauer przyjmował w swoim
dawnym gabinecie, który został mu ponownie oddany do dyspozycji, swego rodzaju
delegację jego byłych wyborców, obecnych współobywateli miasta. Trzech, doskonale mu
znanych mężczyzn, bardzo czymś przejętych.
Przyjął ich z niezwykłą gościnnością. Najpierw podał im chleb, potem szynkę, ser i
naturalnie piwo. Niczego nie odmówili. Kiwali jedynie z zadowoleniem głowami, mając
nadzieję, że załatwią to, z czym tu przyszli.
Słyszałeś, Breisgauer, co nam zarzucono? Byłeś świadkiem i widziałeś to wszystko na
własne oczy!
Musiałem! - potwierdził ze zrozumieniem. - Ale nie jestem temu winien. Ja nie. Także
Strassner nie. Obaj broniliśmy się przed tym, ochranialiśmy przede wszystkim was, wiele
przy tym ryzykując. Możecie mi wierzyć.
Skłonni byli mu uwierzyć. W końcu znali się jak łyse konie, byli nawet z nim
spokrewnieni. Niejedno też wspólnie w tym mieście zdziałali - właściciel dużego gospodar-
stwa, rzeźnik i właściciel gospody.
Jak to wszystko będzie teraz wyglądało? - chcieli dowiedzieć się, częstując się przy tym
i popijając. Piwo Breis-gauera było najlepszego gatunku, więc szybko wprowadziło rodzinny
nastrój.
Moi drodzy - zapewnił ich - tego rodzaju przypadek więcej się nie powtórzy. Wybaczcie
mi i zapomnijcie już o tym.
Co, my mamy o tym zapomnieć? To, że nas potraktowano jak bydło! Nas - porządnych
obywateli, gotowych do
212
tego współdziałać na rzecz nowych porządków? Tak się nam za to dziękuje?
Musicie zrozumieć - próbował im dalej wyjaśniać burmistrz Breisgauer - że to są
konsekwencje każdego okresu przejściowego. Takie czasy zawsze obfitują w różnego ro-
dzaju niespodzianki. Przy czym od początku próbuję tu wszystko łagodzić, wyjaśniać,
naprawdę służyć wam jak najlepiej. Co nie jest oczywiście łatwe, chyba to rozumiecie. Nie z
tymi Amerykanami.
Czy ten kapitan Singer nie jest czasem Żydem? -zapytali go, oczywiście nie mając przy
tym nic złego na myśli. - A więc jeszcze jeden Żyd? Leitmann też jest zdania, abyśmy
uważali na to. Zatem Żyd - tak? Znów Żyd!
Burmistrz Breisgauer bronił się jak mógł, aby nie odpowiedzieć im wprost na to pytanie.
Nie zaprzeczał niczemu, ale też i nie potwierdzał. Po chwili jedynie zapytał swoich
kompanów:
Mam nadzieję, że nie oznacza to, iż dajecie większy posłuch Leitmannowi niż mnie?
Kim on w końcu jest w porównaniu ze mną?
A co będzie z tym Wienandem? - chcieli się teraz dowiedzieć. - Mieliśmy go dotąd za
nieszkodliwego wariata, a on nam wykręcił taki numer. W dodatku sprytnie udawał, że przez
cały ten czas trzyma z wielebnym Geisber-gerem - a tu nagle klepie żydowskie modlitwy.
Czy on czasami nie czuje się też Żydem?
Breisgauer zaczął machać ręką, by nareszcie przestali.
- Kim on się naprawdę czuje - tego nie wiem. Ale mogę
wam jedno przyrzec, przyjaciele, jeszcze trochę cierpliwości
i znów będzie tu zerem. Będziemy dalej tym kręcić i nie będzie nam żaden Leitmann wsadzał
do tego nosa. To chyba jest jasne.
P
ogrzeb Elfie, zgodnie z życzeniem Ericha Wienanda, miał niezwykle skromny charakter.
Odbył się na cmentarzu przykościelnym w Martinshausen - niemal tuż obok figury
Chrystusa, na nowo ustawionej przed kościołem.
213
Niektórzy parafianie próbowali buntować młodego proboszcza, aby nie godził się na to,
jednak zostało to w sposób jednoznaczny rozstrzygnięte przez biskupa sufragana Neu-
hauslera.
Oświadczył on:
- Obojętne, jakiego wyznania pan Wienand był w przeszłości i jakiego jest teraz - duchem
był zawsze z nami. Tym samym także członkowie jego najbliższej rodziny. Należy mu się
zatem miejsce, które wybrał.
Tak więc stali teraz w ścisłym gronie rodzinnym. Małżeństwo Wienandów zdawało się
zjednoczone w głębokim smutku. Bezpośrednio za nimi stał Warnhagen. Jego bohaterska
twarz zachowała swój heroiczny wygląd. Niezwykły widok!
Nie było Jacoba Wernera, który musiał pozostać w Monachium. Poza tym został chyba
zbyt późno powiadomiony o pogrzebie. Brakowało go tu jednak, w szczególności jego
przyjacielowi - Erichowi.
Kapitan Singer, mimo nawału obowiązków, uznał za swoją powinność pojawienie się na
cmentarzu. Starał się jednak pozostawać w cieniu, stojąc skromnie za Warnhage-nem. Obok
niego stanęła Konstanza Reibert - obserwując przez cały czas uważnie swego ukochanego
pisarza.
Trumnę opuszczało do grobu czterech grabarzy ubranych na czarno. Łagodny głos
młodego proboszcza był ledwie słyszalny, przypominał szemranie wiatru. Pierwsze grudki
ziemi głucho uderzyły w bukową trumnę, jakby była wewnątrz pusta. I chociaż Warnhagen,
stojąc nad grobem, nie ronił łez, to jednak wyglądał w tym momencie na bardzo przejętego.
Coś przy tym mamrotał, jakby mówił: Boże, czyżbyś mnie opuścił?
Singer po chwili oddalił się, wracając prawdopodobnie do swych zajęć. Konstanza zrobiła
krok w stronę grobu, jakby starała się niczego, co ważne, nie przeoczyć. Ksiądz patrzył
obojętnie przed siebie.
Elwira szepnęła do męża:
214
Popatrz, jak rozpacza - mając oczywiście na myśli Warnhagena.
Sprawia takie wrażenie - odpowiedział Wienand - jakby mu to miało przynieść uznanie.
Zasługuje na to, abyś go pocieszył, Erichu. Okaż mu, proszę, trochę swego współczucia
- zwróciła się do męża dość stanowczo, jakby chcąc narzucić mu takie zachowanie.
Po chwili Wienand rzeczywiście uczynił to. Być może dlatego, że chwilę przedtem
wpatrywał się w swego Chrystusa i On jakby mu to nakazał.
Podszedł więc do Warnhagena i położył swoje dłonie na jego ramionach. Ten stał uległy,
jakby załamany, a jego oczy spoglądały na Wienanda z nadzieją.
Wienand zwrócił się do niego ściszonym głosem:
Rozumiem w pełni twój ból, mój chłopcze, niemniej pamiętaj, że w tej smutnej chwili
jesteśmy oboje z tobą. Należysz do nas i dalej będziesz miał swoje miejsce przy nas. W ten
sposób zostaniesz nadal blisko Elfie. Potrzebujemy się wzajemnie.
To prawda, prawda, Erichu, a w ogóle jak cudownie to wyraziłeś! - zawołała Elwira w
uniesieniu.
Horst-Heinz Warnhagen z wyraźną wdzięcznością skinął głową i nie widząc innego
wyjścia, rzucił się w ramiona Wienanda. Uczynił to tak gwałtownie,' że omal oboje - w tej
rodzinnej scenie, mającej potwierdzić ich wspólnotę - nie wpadli do grobu. Tylko uważnemu
księdzu zawdzięczali, że w ostatniej chwili udało mu się ich przytrzymać.
N
astępne bardzo pogodne dni zapowiadały już nie tylko ciepłą wiosnę, ale i gorące lato.
Można by to również odnieść do żyjących tu ludzi, którzy po ostrej zimie, korzystając ze
sprzyjającej pogody, starali się teraz jak najpożyte-czniej wykorzystać czas, by potem zebrać
obfite plony.
Można by to też porównać do sytuacji, gdy po straszliwej burzy powraca znowu kojąca
cisza. Również największe rany
215
tej wojny wydawały się, choćby tylko zewnętrznie, znowu zaleczone. Takie wrażenie
przynajmniej można było odnieść, obserwując w tych dniach miasteczko Schoenau i jego
okolice. Większość znajdujących się tutaj urzędów znowu pracowała, choć ze zmienionym
częściowo personelem. Większość żołnierzy byłego Wehrmachtu znalazła tymczasowe
schronienie w humanitarnych obozach dla jeńców wojennych. Natomiast ewidentnych
nazistów, których udało się ustalić i zatrzymać, internowano w tak zwanych obozach
przejściowych.
- Pomału - sądził kapitan Singer, pełen dobrej woli
i nadziei - poradzę sobie tutaj z tymi byłymi wielkoniemiec-
kimi pozostałościami.
Wówczas wydawał się o tym przekonany.
Również w Welpenhof zdawało się wszystko znów wracać do normy. Warnhagen nadal
zarządzał i to dobrze, powierzonym mu gospodarstwem i w ten sposób, choć trochę, próbo-
wał zapomnieć o swej tragedii. W tych czynnościach był, rzecz jasna, wydatnie wspierany
przez Tümmlera. Warnhagenowi -we wszystkim, co robił - niezmiennie towarzyszyło
błogosławieństwo Elwiry. Wienand, jakby świadomie, nie przeszkadzał im w niczym. Od
śmierci Elfie przebywał niemal wyłącznie w swoim gabinecie. Bardzo rzadko wychodził na
tak lubiane przez siebie spacery. Jedynie wieczorami każdego dnia rozmawiał długo przez
telefon ze swoim przyjacielem, Jacobem Wernerem, w Monachium.
- Jak ci się wiedzie? I jak się czujesz, mój drogi przyja
cielu?
Tymi pytaniami rozpoczynała się każda ich rozmowa.
- Dobrze, mój drogi, dobrze! - odpowiadał zwykle Ja-
cob Werner, starając się to również potwierdzić pogodnie
brzmiącym głosem. Nie przychodziło mu to jednak łatwo,
gdyż w ramach swoich nowych obowiązków musiał każdego
dnia identyfikować trupy i zabezpieczać miejsca ich zabój
stwa, a ponadto organizować szpitale i pomoc medyczną
dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych. A to
wszystko nie nastrajało optymistycznie. Ale czuł się potrzeb-
216
ny! Niezmiennie też zapewniał swego przyjaciela, że już cieszy się na kolejne spotkanie w
Welpenhof.
- Wtedy porozmawiamy - mówił. - A poza tym, jak ci
to już mówiłem, powodzi mi się tu dobrze!
To samo twierdził również o sobie Erich Wienand - co jednak nie było prawdą - obaj
zresztą nie przyznawali się do tego. Jacob przeżywał nawet momenty, w których wydawało
mu się, że nie wytrzyma już ani minuty dłużej w tym potwornie zniszczonym i
przepełnionym mieście, jakim wówczas było Monachium. Erich przeżywał to samo, siedząc
godzinami nad pustą kartką papieru, nim udało mu się napisać parę linijek, które zresztą po
chwili skreślał.
W tych dniach Konstanza Reibert coraz częściej przesiadywała u Ericha Wienanda, chcąc
jak najwięcej dowiedzieć się o nim jako pisarzu, ale również jako człowieku. Tym bardziej
że on coraz słabiej bronił się przed tym, starał się nawet wychodzić jej we wszystkim
naprzeciw - udostępniając nawet stare i nowe notatki, a także całą prywatną korespondencję;
wtajemniczając ją też w wątpliwości, które miewał przy pisaniu książek.
Zwierzył jej się też:
Czasami, moja droga Konstanzo, czuję się jak sparaliżowany, jakbym już nie żył; jakby
mnie ktoś zgasił, jak świeczkę. Nie wiem już, Konstanzo, naprawdę nie wiem, co jest dobre,
a co złe; jaka jest różnica pomiędzy sprawiedliwością a niesprawiedliwością; między prawem
a bezprawiem; czy Bóg i diabeł czasami nie są jedną i tą samą osobą?
Czy takie wątpliwości nie są czasami twórcze? - zapytała Konstanza.
Chyba jednak już nie. One zaczynają mnie pożerać, duszą mnie! Choć próbuję z nimi
walczyć, nie opuszczają mnie. Nie posiadają już jednak żadnej siły, nie czarują już też tak jak
dawniej. Pogłębiają jedynie moją nieporadność i uczucie coraz większej niemocy.
Konstanza była nienasycona w tych dociekaniach. Chciała go poznać jak najbliżej i to od
każdej, nawet najin-
217
tymniejszej strony. Nie przeszkadzało jej, że nie wszystko było przyjemne, nie wszystko
świeciło blaskiem.
Jestem za to wszystko niesłychanie panu wdzięczna, wielce czcigodny i szanowny panie
Wienand - zapewniała go, jakby składała przysięgę. - Nigdy nie zapomnę, co pan dla mnie
zrobił i do czego dzięki panu doszłam.
Gdy tego słucham, kochana, droga Konstanzo, mam wrażenie, że i pani pragnie mnie
już opuścić.
Ale ja, mówiąc panu o swojej wdzięczności, chciałabym naprawdę pana o niej
przekonać. Czuję się nawet wobec pana mocno zobowiązana, jakbym miała teraz dług do
spłacenia.
K
ilka miesięcy później, na krótko przed swoją śmiercią,
Erich Wienand mógł się jeszcze przekonać o tym, iż
Konstanza Reibert rzeczywiście starała mu się odwdzięczyć.
Spróbowała bowiem ująć w większą całość jego twórczość
literacką, ukazać przy tym jego niezmienne dążenie do nie
dającego się jednoznacznie określić humanizmu, rozumia
nego jako symbol nieograniczonych ludzkich możliwości.
Jej książka z powodzeniem mogłaby nosić tytuł: „Rzecz
o geniuszu nie dającym się umieścić w żadnym schemacie]
dręczonym wątpliwościami".
;
W
tym samym czasie także kapitan Singer musiał zwinąć żagle z Schoenau, jak to się zwykło
określać w odniesieniu do żołnierzy. Awansował i został przeniesiony na znacznie
odpowiedzialniejsze pole działania i to w uznaniu dla jego niewątpliwych osiągnięć i
umiejętności, jakimi wykazał się w Schoenau. Teraz jego rezydencją stało się, znane
skądinąd wszystkim dobrze, Walheim, w którym wcześniej mieściła się okręgowa centrala
gestapo.
Nim do tego doszło, Siegfried „Sid" Singer, przejęty swoją rolą, jak zawsze
odpowiedzialny i obowiązkowy,
218
chciał po sobie w Schoenau i okolicy pozostawić jak najlepsze wrażenie. Tak więc przede
wszystkim pojechał do Welpenhof, by pożegnać się z Wienandem.
Niestety, będziemy się musieli rozstać, mój drogi, zacny i szanowny przyjacielu.
Także i pan - odpowiedział smutno Wienand - opuszcza mnie!
Tak zupełnie nie opuszczam pana, panie Wienand. Może pan być przekonany, że nadal
będę z panem w kontakcie, postaram się też zaglądać tu do pana. A poza tym zna pan mój
adres, telefon i w każdej chwili będzie się pan mógł do mnie zwrócić w razie jakichkolwiek
komplikacji. -Co, niestety, rychło przewiduję - pomyślał Sid Singer.
Na koniec swego pobytu w Schoenau, także prawdopodobnie ze względu na Wienanda,
Singer postanowił zaprosić wszystkich współpracowników na pożegnalną konferencję. A
więc burmistrza Breisgauera, komendanta policji Strassnera i oczywiście Rabego,
pracującego już jako zastępca starosty rejonu Schoenau. Jednak bez udziału panny
Degenhard; ta nie istniała już dla niego.
- Panowie - zalecił im na pożegnanie - działajcie tak
dalej, jak nam się to wspólnie udawało! - Przy czym nie
omieszkał jeszcze dobitniej wyrazić im swojego uznania. -
Będę z zainteresowaniem nadal śledził wasze sukcesy, któ
rych z pewnością będziecie jeszcze mieli sporo. Jestem
o tym przekonany.
Tego rodzaju pożegnanie kapitana zostało oczywiście przyjęte przez jego
współpracowników z zadowoleniem. Zapytano go nawet:
Czy zostawia nam pan jakieś szczególne zadanie do wykonania?
Znacie z całą pewnością, panowie, to moje wyjątkowe życzenie! - odpowiedział im,
wyraźnie akcentując każde słowo. - Chodzi mi o Ericha Wienanda. Proszę was, dbajcie o
niego! I pamiętajcie proszę o tym, że w dalszym ciągu ma to dla mnie ogromne znaczenie.
Najważniejsze przy tym jest
219
to, aby miał tutaj dogodne warunki i mógł poświęcić się pisaniu. Czy mogę na to liczyć?
- Oczywiście kapitanie, oczywiście! - odpowiedzieli mu niemal równocześnie.
Na tym konferencja pożegnalna się zakończyła. Uściśnię-to sobie serdecznie dłonie.
N
ajwiększe życzenie kapitana Singera chciał oczywiście natychmiast zrealizować, korzystając
ze swej nowej pozycji, Franz-Jochen Rabę. Zameldował się więc w Wel-penhof. Poprosił o
możliwość rozmowy z psinem Erichem Wienandem.
Chwilę potem siedział w gabinecie Wienanda naprzeciwko wielkiego pisarza. Wyglądało
to tak, jakby silny, młody, jurny buhaj spotkał na swej drodze zalęknioną owcę. Uśmiechali
się do siebie, z początku bez słowa, później również w czasie rozmowy.
Chciałem, panie Wienand, przedstawić się panu w związku z moją obecną funkcją
zastępcy starosty rejonu Schoenau, do której niedawno zostałem wyznaczony przez kapitana
Singera. A to oznacza, że w każdej sprawie może pan na mnie liczyć, gdyby zaszła taka
potrzeba. Chemie spełnię każde pańskie życzenie. Jest to moim miłym obowiązkiem.
Dziękuję panu za życzliwość - krótko odpowiedział Erich Wienand.
Jednocześnie pragnę pana poinformować, panie Wienand, że kapitan Singer oczekuje
ode mnie także działań w celu zorganizowania zrębów nowej niemieckiej demokracji. W celu
zrealizowania tego zamierzam powołać tu partię o demokratyczno-chrześcijańskim
charakterze. Chciałbym, korzystając z okazji, zapytać pana, co pan sądzi o takiej inicjatywie.
Niech pan realizuje swój zamiar, panie Rabę.
Właśnie dlatego również tu przyjechałem, licząc na pańską pomoc w tej sprawie. Niech
pan przyłączy się do
220
nas! Niech pan nam pozwoli uczynić siebie sztandarową postacią naszej partii. To byłoby
wielkim zaszczytem dla nas, ale sądzę, również i dla pana.
A dlaczego miałbym to zrobić? - zapytał Erich Wie-nand. - Nigdy w swoim życiu nie
zajmowałem się polityką; wszystkim, ale nie tym. Jestem teraz już tylko pisarzem, niczym
innym już nie potrafię być. I nawet nie chciałbym.
Ależ, proszę pana, to nie tutaj wśród tych ludzi, którzy nie są specjalnie życzliwie
ustosunkowani do pana. Bez przerwy panu wygrażają, donoszą na pana, rzucają kłody pod
nogi. Trudno będzie tu panu pisać.
Tego rodzaju nieporozumienia kiedyś miną; jestem o tym przekonany.
Gdy Franz-Jochen Rabę zorientował się, że nic już nie wskóra u tego niepoprawnego
marzyciela, pożegnał się z nim. Ale z wyniku rozmowy nie był zadowolony. Jemu potrzebni
byli zdecydowani ludzie, tacy jak chociażby ten Warnhagen, którego spotkał po przyjeździe
do Welpenhof i który zaprowadził go do Ericha Wienanda.
Teraz też czekał na niego.
Miał pan zaszczyt rozmawiać z geniuszem. I co?
Nie dał się namówić - odpowiedział mu Rabę.
Widzi pan, tacy jak on kierują się swoimi własnymi zasadami. Trudno się jednak w nich
zorientować. Nie są to w każdym razie zasady, które można by określić jako wiel-
koniemieckie.
Zgadzam się z panem w stu procentach, panie Warnhagen - odrzekł Rabę, gdy wspólnie
siedzieli już w kuchni przy butelce dobrego włoskiego czerwonego wina; jednej z ostatnich
już z dużych zwykle zapasów, którymi teraz dysponował Warnhagen. - To za naszą, mam
nadzieję, udaną współpracę! - zaproponował Horst-Heinz.
I tak zawarty został pomiędzy nimi pewien pakt, który został później w pełni
zrealizowany, a dotyczył bezpośrednio Ericha Wienanda.
Racząc się przez długie godziny winem, doszli do wniosku,
221
że wcale nie jest za dobrze mieć na swoim terenie takiego zdecydowanego antyfaszystę,
który za swoje przekonania przebywał nawet w obozie koncentracyjnym; w dodatku jest
pisarzem światowej sławy! Nie, to nawet może być niebezpieczne, gdyż ciągle zwycięzcy
będą odwoływali się do niego i wskazywali go jako przykład. A może nawet w końcu trzeba
będzie ujawnić tych, którzy go na ten margines życia zepchnęli?
P
lany Rabego nabierały coraz bardziej realnych kształtów, zwłaszcza że miał teraz uważnych
słuchaczy; burmistrz przytakiwał mu przy tym głową, omawiając z nim nowe zasady
współpracy pomiędzy miastem a rejonem, podczas obficie zakrapianej kolacji. Przy czym
burmistrz przez cały czas zwracał się do Rabego „panie starosto"! Strassner również.
- Co będzie panowie - zapytał ich w którymś momencie Rabę - z tą zakałą, Wienandem?
Czy tego kretyna nie da się jakoś załatwić? Po prostu gdzieś wepchnąć w kąt i wyłączyć z
obiegu? Najlepiej gdyby to zrobił jakiś nazista! Bo tylko taki może go załatwić, i to na
zawsze!
Dalej noc upłynęła tym powojennym zwycięzcom już bez
większych przygód, za to w dobrych humorach i przyje
mnym nastroju,
W
krotce potem Erich Wienand utracił swego jedynego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek
miał. Stało się to nagle.
Będąc doradcą amerykańskich władz wojskowych w Monachium i mając ciągły kontakt z
częstymi wówczas epidemiami, Jacob Werner zaraził się jakąś tajemniczą chorobą; bardzo
gorączkował i wszelka pomoc okazała się spóźniona. Pochowany został w alei zasłużonych
na cmentarzu północnym w Monachium. To miejsce miał u zwycięzców od dawna
zagwarantowane.
Ponieważ zmarł na jakąś chorobę zakaźną, ze względów
222
bezpieczeństwa został szybko pochowany, jeszcze nim Erich Wienand zdążył przybyć na
jego pogrzeb. Gdy pisarz przyjechał wreszcie do Monachium, mógł już tylko stanąć przy
niewielkiej płycie nagrobnej, pod którą spoczywał jego ukochany przyjaciel. Spoglądał na
nią błędnym wzrokiem, a w jego oczach nie pojawiła się nawet jedna łza.
E
rich Wienand wrócił do Welpenhof, przygaszony i załamany. Zamknął się bez słowa w
swoim gabinecie jak ślimak w skorupie. Ale nawet tam czuł się zagrożony, obserwowany,
bez przerwy prześladowany. Trząsł się ze strachu we śnie, budził zlany potem.
Do tego wszystkiego ciągle wygrażano mu, pisano wulgarne słowa na murach Welpenhof.
Jacyś nieznani sprawcy pewnego razu krzyknęli pod jego oknami:
- Zdrajca! Kretyn! Ty żydowska świnio! - Nie, tego nie mógł już znieść.
Inni zaś, którzy byli mu niby życzliwi, bez przerwy żądali od niego następnej książki!
Oczekiwali produktu, który byłby sumą wszystkich zebranych doświadczeń. Oczekiwano
książki, która zaskoczy świat swoją genialnością, da świadectwo prawdzie - w każdym razie
podejmie próbę jej ujawnienia.
Zapowiadano tę książkę, nawet organizowano na nią subskrypcję, zbierano pieniądze w
dolarach i funtach; określono już nawet jej tytuł: -- „Ostatni prawdziwy człowiek" mając z
pewnością na myśli proboszcza Geisbergera.
Lecz ten wielki, światowej sławy pisarz, teraz zagubiony w swojej samotności, do której
został niewątpliwie wepchnięty - musiał w końcu przyznać, że nie napisze już żadnej książki.
Nawet jednej linijki! Tak, jakby jego wulkan twórczy raz na zawsze zgasł albo został
ugaszony.
Może złamała go też wiadomość, że jego ulubiony pisarz, tak szanowany przez niego -
Knut Hamsun został przez swoich rodaków postawiony przed sądem. Przez własny naród!
223
Przez tych samych Norwegów, którzy wcześniej tak go wynosili pod niebiosa. I oto ten jego
Knut Hamsun został skazany, uznany za kolaboranta, aresztowany i osadzony w więzieniu. I
to też zrobili jego współziomkowie. Wkroczyli potem do jego domu, spalili go i wyrzucili
wszystkie jego książki -jakby rzucali je do śmieci.
G
dy Erich Wienand dowiedział się o tym wszystkim -kompletnie zaniemówił. Żadnego słowa,
żadnego gestu, nie uronił nawet łzy. Uciekał, chował się przed światłem, jak śmiertelnie ranne
zwierzę.
- Takie czasy! - miał podobno powiedzieć. - Taki już jest ten świat!
Słońce codziennie zachodzi, by potem znowu wschodzić - lecz już nie dla każdego.
Po ciężkim zawale serca, którego nikt nawet nie zauważył w Welpenhof, Erich Wienand z
największym trudem, czołgając się, wydostał się ze swego gabinetu do ogrodu. Tam
spostrzegł pasącą się swoją ulubioną Eddę, która zdawała się na niego czekać ze swoim, jak
zawsze, rozgrzanym cielskiem i wpatrzonymi w niego oczyma.
I do tego zwierzęcia przytulił się w myślach, zanim wydał ostatnie tchnienie.