background image

Wacław Król

POD NIEBEM FRANCJI 1940

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1988

Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Anna Lasocka

Korektor: Iwona Brzezińska

background image

PIERWSI POD NIEBEM FRANCJI

Dzień   27   marca   1940   roku   był   dla   odradzającego   się   we   Francji   polskiego   lotnictwa   dniem 

historycznym. W Polskiej Bazie Lotniczej w Bron pod Lyonem wyznaczono na godzinę dziesiątą uroczyste 
pożegnanie   odlatującej   na   front   pierwszej   polskiej   eskadry   myśliwskiej   z   2   dywizjonu   krakowsko-
poznańskiego.   Na   uroczystość   miał   przybyć   premier   polskiego   rządu   emigracyjnego   i   Naczelny  Wódz 
generał Władysław Sikorski oraz minister lotnictwa francuskiego de Roché.

Rano   nad   Bron   przewalały   się   leniwie   postrzępione   chmury,   siąpił   deszcz   i   wiał   ciepły   wiatr. 

Nawierzchnia obszernego lotniska zazieleniła się świeżą trawą, w której rozkwitły kępy żółtych mleczy. 
Około godziny ósmej przestało padać, a przez chmury przedarły się jaskrawe promienie słoneczne. Rozlegał 
się śpiew skowronków.

Na   bramie   wjazdowej   na   lotnisko,   budynkach   i   głównym   hangarze   łopotały   na   wolnym   wietrze 

francuskie i polskie flagi. Na betonowej płycie przed hangarem stały w dwóch wyrównanych szeregach — 
zwrócone do siebie silnikami — jednosilnikowe myśliwskie samoloty typu Morane Saulnier MS-406 *. Te z 
pierwszego szeregu połyskiwały niedawno namalowanymi na kadłubach biało-czerwonymi szachownicami i 
niebiesko-biało-czerwonymi kołami (rozetami) na skrzydłach. To były polskie maszyny, razem osiemnaście. 
Stojące naprzeciwko Morane'y należały do dywizjonów francuskich. Przylecieli na nich poprzedniego dnia 
francuscy dowódcy z lotnisk frontowych, by wziąć udział w uroczystości, a potem poprowadzić polskich 
sprzymierzeńców wojennych na.swoje lotniska.

Przez rozsunięte wrota hangaru widać było ustawiony w środku polowy duży ołtarz i kręcących się 

żołnierzy. Znosili zielone gałęzie i kwiaty doniczkowe, ustawiali fotele, krzesła i ławy. Obok hangaru na 
wysokim maszcie powiewały obok siebie flagi francuska i polska. Kończono ustawianie podwyższenia, na 
przykrytym suknem stole umieszczono mikrofon, a także porozwieszano głośniki.

O dziewiątej wszystko było gotowe.
Pod   hangarem   zaczęli   gromadzić   się   tłumnie   mieszkańcy   polskiego   obozu   lotniczego  —   jedni   w 

granatowych mundurach, inni w ubraniach cywilnych. Najbardziej interesowały ich oczywiście Morane'y z 
szachownicami, odgrodzone grubą liną i pilnowane przez francuskich wartowników.

Od strony budynku dowództwa pojawił się maszerujący równym krokiem oddział lotników, z dowódcą 

kapitanem   dyplomowanym   pilotem   Stefanem   Łaszkiewiczem.   Czoło   stanowiło   osiemnastu   pilotów   w 
granatowych   polskich   mundurach   i   brązowych   skórzanych   kurtkach,   na   ich   czapkach   widniały  polskie 
orzełki z husarskimi skrzydłami. Za nimi maszerowali wyrównanymi czwórkami mechanicy podoficerowie i 
żołnierze   w   stalowych   kombinezonach   i   furażerkach.   Oddział   liczył   około   stu   osób,   prezentował   się 
wspaniale.   Zgromadzeni   powitali   eskadrę   gorącymi   oklaskami.   Wartownik   opuścił   linę,   odgradzającą 
samoloty, i oddział pomaszerował ku polskim Morane'om.

— Eskadra... Stój! — zakomenderował Łaszkiewicz. — Do samolotów rozejść się!

Organizację polskiego lotnictwa we Francji rozpoczęto już w drugiej połowie października 1939 roku. 

Po   klęsce   wrześniowej   większa   część   lotników   ewakuowała   się   do   Rumunii   i   na   Węgry,   a   stamtąd 
przedostała   się   do  Francji:   koleją   do  Paryża   lub   statkami   do  Marsylii.  Rozmieszczono   ich   w  naprędce 
zorganizowanych obozach przejściowych na francuskich lotniskach w Le Bourget koło Paryża, w Clermont-
Ferrand, Salon, Istres i w Bron pod Lyonem. Rozpoczęto pertraktacje na temat organizacji odrodzonego 
polskiego lotnictwa z władzami francuskimi i brytyjskimi. Na jednej z konferencji polsko-francuskiej we 
francuskim   Ministerstwie   Lotnictwa   w   Paryżu   na   początku   listopada   1939   roku   władze   francuskie 
przydzieliły polskim lotnikom garnizon lotniczy w Lyon Bron na główną stałą bazę, która na razie miała 
służyć jako punkt zborny,  a w niedalekiej przyszłości  stać się bazą szkoleniową dla organizujących  się 
polskich dywizjonów lotniczych.

Garnizon lotniczy Bron pod Lyonem usytuowany był na wschodnim obrzeżu dużego przemysłowego 

miasta,   miał   stałe   zabudowania   i   obszerne   lotnisko   z   hangarami,   mógł   pomieścić   kilka   tysięcy   osób. 
Komendantem Polskiej Bazy Lotniczej został pułkownik pilot Stefan Pawlikowski, były dowódca Brygady

*  Morane   Saulnier   MS-406  —   samolot   myśliwski   produkcji   francuskiej,   jednosilnikowy,   jednomiejscowy, 

dolnopłat,   konstrukcji   mieszanej;  silnik   Hispano  Suiza  o  mocy 860  KM,  śmigło   trójłopatowe,  metalowe   o  skoku 
zmiennym; uzbrojenie  — 1 działko kaliber 20 mm i 2 karabiny maszynowe kaliber 7,5 mm; masa własna 1895 kg, 
masa całkowita 2540 kg; prędkość maksymalna na wysokości 4500 m — 483 km/h, pułap 10 000 m, zasięg 720 km, z 
zapasowym zbiornikiem do 1100 km.

background image

Pościgowej z września 1939 roku, wsławionej w obronie Warszawy. Pawlikowski w czasie pierwszej wojny 
światowej walczył jako myśliwiec w lotnictwie francuskim, był odznaczony Legią Honorową, co bardzo 
ułatwiało   mu   kontakty   z   władzami   francuskimi.   Do   pomocy   miał   francuskiego   doradcę   w   stopniu 
pułkownika, Morina.

Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych we Francji i Wielkiej Brytanii mianował dowódcą polskiego 

łotnictwa przybyłego z Rumunii generała pilota Józefa Zająca, nakazując mu szybką organizację jednostek 
lotniczych, rzecz jasna w porozumieniu z władzami Francji i Wielkiej Brytanii. Lotnicze władze brytyjskie 
zgodziły się na przyjęcie 2300 polskich lotników, w tym 300 osób personelu latającego, reszta — około 5000 
osób  — pozostała we Francji. Największym skupiskiem polskich lotników w cywilnych ubraniach była 
Polska Baza Lotnicza w Bron. Bezczynność i czas wyczekiwania nie wpływały korzystnie na utrzymanie 
dyscypliny. Pułkownik Pawlikowski dwoił się i troił, aby jak najszybciej rozpocząć organizację jednostek, 
umundurować to całe  „cywilne wojsko” i przywrócić porządek. Tworzenie dywizjonów  — na razie bez 
samolotów   —   uprawniało   żołnierzy   do   otrzymywania   należnego   uposażenia   pieniężnego,   co   powinno 
uspokoić nawet najbardziej niezadowolonych.

Naczelny Wódz przyznał rację Pawlikowskiemu i zaczął interweniować we francuskim Ministerstwie 

Lotnictwa.   Niebawem,  uprzedzając   podpisanie   dwustronnej   umowy  o  organizacji   Wojska   Polskiego   we 
Francji,   Ministerstwo   Lotnictwa   zezwoliło   na   rozpoczęcie   organizacji   czterech   polskich   dywizjonów 
myśliwskich.   Poczyniono   również   starania,   aby  rozładować   zatłoczone   obozy  zborne   przez   kierowanie 
personelu   technicznego   do   francuskich   zakładów   przemysłowych   i   naprawczych   sprzętu   lotniczego,   do 
transportu i prac administracyjno-porządkowych na francuskie lotniska. Zaczęła również działać polsko-
brytyjska komisja werbunkowa, ustalająca listy polskich lotników na wyjazd do Anglii. Pierwszy transport, 
składający się z kilkudziesięciu osób, odpłynął do Anglii na początku grudnia, następne udawały się tam w 
odstępach dwu-, trzytygodniowych.

W   sztabie   Polskiej   Bazy   Lotniczej   zawrzała   praca   nad   ustaleniem   składów   osobowych   czterech 

dywizjonów myśliwskich. Zaznaczono przy tym, że liczba samolotów i osób personelu dywizjonów polskich 
będzie   taka   sama,   jak   w  dywizjonach   francuskich,   przy  czym   polski   dowódca  będzie   miał   do  pomocy 
doradcę francuskiego  — pilota w stopniu majora. Francuski etat wojenny przewidywał, że w dywizjonie 
myśliwskim   powinno   być   26   samolotów,   35   pilotów,   około   160   osób   personelu   technicznego   i 
pomocniczego oraz kilkanaście pojazdów mechanicznych.

Do końca grudnia ustalono składy osobowe następujących polskich dywizjonów myśliwskich:
dywizjon   myśliwski   warszawski   z   dowódcą   podpułkownikiem   pilotem   Leopoldem   Pamułą,   byłym 

zastępcą   dowódcy   Brygady   Pościgowej   w   wojnie   obronnej   Polski;   personel   dywizjonu   dobrano   z 
dywizjonów Brygady;

dywizjon   myśliwski   krakowsko-poznański,   na   jego   czele   stanął   major   pilot   Mieczysław   Mümler, 

wsławiony jako dowódca dywizjonu poznańskiego z września 1939 roku w słynnej bitwie nad Bzurą; piloci i 
personel obsługi technicznej pochodził z dywizjonów myśliwskich krakowskiego i poznańskiego;

dywizjon myśliwski dębliński z majorem pilotem Józefem Kępińskim, szefem szkolenia lotniczego i 

personelem dobranym z byłego Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie;

dywizjon myśliwski (na razie bez nazwy) — jego dowódcą został major dyplomowany pilot Eugeniusz 

Wyrwicki,   były   szef   sztabu   Brygady   Pościgowej;   piloci   i   personel   techniczny   pochodzili   z   różnych 
dywizjonów myśliwskich, biorących udział w wojnie obronnej Polski.

Dowódcy   dywizjonów   ze   swoimi   szczupłymi   sztabami   zabrali   się   energicznie   do   zaprowadzenia 

dyscypliny   wojskowej   w   swoich   dywizjonach.   Ważną   rolę   w   tym   względzie   odegrało   szybkie 
umundurowanie   dotychczasowych  „cywilów”   w   polskie   lotnicze   mundury   z   orzełkami   na   czapkach   i 
guzikach. Ponieważ nie dysponowano materiałem koloru stalowego, mundury uszyto z materiału koloru 
granatowego,   obowiązującego   w   lotnictwie   francuskim.   Oficerom   i   podoficerom   wyznaczono   etatowe 
funkcje i należne miesięczne uposażenie, a szeregowcom okresowy żołd. Rozpoczęto szkolenie na sprzęcie 
lotniczym w hangarach i specjalistyczne wykłady w odpowiednio przygotowanych salach.

Sprawa   przydziału   dywizjonom   samolotów   do   szkolenia   w   powietrzu   nastręczała   jednak   wiele 

kłopotów, a to z tego względu, że francuskie dywizjony myśliwskie przezbrajały się wtedy w nowe samoloty 
Morane MS-406. Ich produkcja nie nadążała za potrzebami, więc Polacy musieli czekać. Pod koniec grudnia 
1939 roku Francuzi zaproponowali mimo tych kłopotów przeszkolenie jednej eskadry na Morane'ach MS-
406
.   Pułkownik   Pawlikowski,   odpowiedzialny   za   organizację   i   szkolenie   dywizjonów   myśliwskich, 
zadecydował, aby tą pierwszą eskadrą była jedna z eskadr dywizjonu 2 krakowsko-poznańskiego majora 
Mümlera. Stanęło na tym, że grupa 19 pilotów uda się do francuskiej myśliwskiej szkoły lotniczej (Centre 
d'Instruction d'Aviation de Chasse) w Montpellier, zaś grupa mechaników przejdzie przeszkolenie w Bron.

W eskadrze wyznaczonej na wyjazd do Montpellier znaleźli się: kpt. dypl. pil. Stefan Łaszkiewicz — 

background image

dowódca eskadry, kpt. pil. Mieczysław Wiórkiewicz, kpt. pil. Mieczysław Sulerzycki, kpt. pil. Jan Pentz, 
por. pil. Władysław Goethel, por. pil. Kazimierz Bursztyn, por. pil. Stefan Zantara, por. pil. Józef Brzeziński, 
ppor. pil. Erwin Kawnik, ppor. pil. Wacław Król, ppor. pil. Włodzimierz Karwowski, ppor. pil. Władysław 
Gnyś, ppor. pil. Bolesław Rychlicki, ppor. pil. Stanisław Chałupa, ppor. pil. Władysław Chciuk, ppor. pil. 
Bohdan Anders, sierż. pil. Leopold Flanek, plut. pil. Antoni Beda, kpr. pil. Eugeniusz Nowakiewicz. Jako 
tłumacz   do   grupy   pilotów   został   przydzielony   porucznik   Józef   Sokołowski  —   Francuz   polskiego 
pochodzenia.

Francuski   program   przeszkolenia   na   samolotach   myśliwskich   obliczony  był   na   3   miesiące,   ale   ze 

względu   na   dobre   postępy  polskich   pilotów  —   doświadczonych   i   zaprawionych   przecież   w   walkach   z 
hitlerowską  Luftwaffe pod polskim niebem  — okres  ten  został skrócony do jednego  miesiąca.  Eskadra 
Montpellier, jak ją zaczęto nazywać, powróciła na lotnisko Bron. Tu zamierzano przeszkolić już własnymi 
siłami drugą eskadrę i po otrzymaniu Morane'ów MS-406 dywizjon 2 krakowsko-poznański miał udać się na 
frontowe lotnisko, by podjąć walkę z Niemcami. Niestety, Francuzi nie dostarczyli obiecanych 26 maszyn i 
montpellierczykom udzielono urlopów wypoczynkowych...

W lutym uruchomiono wprawdzie na lotnisku w Bron szkolenie myśliwskie, ale następnego, dywizjonu 

3   dęblińskiego,   który  w   składzie   ekspedycyjnego   korpusu   francusko-brytyjskiego   miał   wziąć   udział   w 
trwającej wtedy wojnie radziecko-fińskiej po stronie Finlandii. Wojna ta zakończyła się 12 marca 1940 roku, 
korpus został rozwiązany, zaś szkolenie dywizjonu 3 dęblińskiego przerwano.

Wtedy   montpellierczycy   wznowili   loty   treningowe   na  Morane'ach.   Pułkownik   Pawlikowski 

interweniował   u   Naczelnego   Wodza,   aby   spowodował   wysłanie   przeszkolonej   eskadry   w   całości   lub 
mniejszymi zespołami na staż bojowy do francuskich dywizjonów na lotniska frontowe. Generał Sikorski 
wniosek poparł i niebawem spowodował we francuskim Ministerstwie Lotnictwa, że do Bron skierowano dla 
eskadry Montpellier 18 nowiutkich Morane'ów MS-406. Polscy mechanicy przejęli je w swoje ręce, piloci 
zaraz rozpoczęli trening bojowy, który zakończyli po kilku dniach intensywnych lotów. Eskadra była gotowa 
do podjęcia frontowej pracy.

W porozumieniu z francuskimi władzami eskadrę Montpellier podzielono na sześć oddzielnych kluczy 

—  po 3  samoloty,  3  pilotów  i  kilkunastu  mechaników,  nadając  każdemu  kluczowi   numery od  1 do  6. 
Poszczególne klucze miały udać się do wyznaczonych francuskich dywizjonów na lotniska frontowe zaraz 
po pożegnalnej uroczystości, przygotowanej na 27 marca 1940 roku na lotnisku Polskiej Bazy Lotniczej.

Przydział pilotów do poszczególnych kluczy był następujący:
klucz numer 1: kpt. dypl. Stefan Łaszkiewicz (dowódca), por. Stefan Zantara i sierż. Leopold Flanek; 

przydział do Groupe de Chasse * 3/2 na lotnisko w Cambrai;

klucz   numer   2:   kpt.   Jan   Pentz   (dowódca),   ppor.   Włodzimierz   Karwowski   i   ppor.   Bohdan   Anders; 

przydział do dywizjonu 2/6 na lotnisko w Vonarces;

klucz numer 3: kpt. Mieczysław Sulerzycki (dowódca), ppor. Erwin Kawnik i ppor. Bolesław Rychlicki; 

przydział do dywizjonu 3/6 w Wez Thuisy;

klucz numer 4: por. Kazimierz Bursztyn (dowódca), ppor. Władysław Gnyś i ppor. Władysław Chciuk; 

przydział do dywizjonu 3/1 na lotnisko Toul-de-Metz;

klucz numer 5: por. Józef Brzeziński (dowódca), ppor. Stanisław Chałupa i plut. Antoni Beda; przydział 

do dywizjonu 1/2 na lotnisko Xaffévillers;

klucz numer 6: por. Władysław Goethel (dowódca), ppor. Wacław Król i kpr. Eugeniusz Nowakiewicz; 

przydział do dywizjonu 2/7 na lotnisko Luxeuil.

Dziewiętnasty   pilot   z   eskadry   Montpellier,   kpt.   Mieczysław   Wiórkiewicz,   został   wyznaczony   na 

dowódcę eskadry szkolnej i pozostał na lotnisku Bron w Polskiej Bazie Lotniczej.

Tuż po godzinie dziesiątej zafalowało w tłumie zebranych przed hangarem lotników. Podawano sobie 

głośno wiadomość, że nadjeżdża generał Sikorski. Francuska kompania honorowa wyrównała szeregi, a 
polska   eskadra  —   rozczłonkowana   na   klucze  —   ustawiła   się   przed  Morane'ami  z   biało-czerwonymi 
szachownicami. Przed hangar zajechało kilka czarnych limuzyn z polskimi i francuskimi proporczykami. Z 
pierwszej wysiadł Sikorski w mundurze generalskim, z drugiej zaś minister lotnictwa de Roché, a z innych 
towarzyszący   im   wyżsi   oficerowie   polscy   i   francuscy.   Generał   przyjął   meldunek   od   pułkownika 
Pawlikowskiego, a następnie od dowódcy kompanii honorowej. Orkiestra odegrała Mazurek Dąbrowskiego i 
Marsyliankę. Po dokonaniu przeglądu kompanii honorowej Sikorski skierował się do hangaru i zajął miejsce 
w fotelu przed ołtarzem. Rozpoczęło się nabożeństwo celebrowane przez dostojników polskiej hierarchii

*   Groupe   de   Chasse  —   jednostka   myśliwska,   w   polskiej   nomenklaturze   odpowiadająca   dywizjonowi 

myśliwskiemu.

background image

kościelnej. Na zakończenie mszy odśpiewano pieśń „Boże, coś Polskę...”

Naczelny Wódz i dostojni goście przeszli teraz na przygotowaną trybunę. Generał Sikorski wygłosił do 

lotników podniosłą mowę. Zwracając się do pilotów, udających się na front, powiedział:

„Spotyka   was,   myśliwcy,   wielki   zaszczyt.  Będziecie   pierwszymi   Polakami,   którzy  poza   granicami 

Polski rozpoczną walkę o ponowne odzyskanie niepodległości naszej Ojczyzny. Na waszych skrzydłach w 
postaci francuskich samolotów o polskich barwach narodowych będziecie nieść w swych bojowych lotach 
honor  Polski.   Wraz   ze  swymi   francuskimi  towarzyszami  broni  weźmiecie  odwet  na   wrogu za   najazd  i 
skrwawienie naszej polskiej ziemi. Niechaj waszym obronnym pancerzem w chwilach niebezpieczeństw 
walki w powietrzu będą słowa modlitwy za waszą pomyślność, płynącej do Boga od waszych matek, żon i 
córek w Polsce, oraz moje gorące życzenia jako waszego Naczelnego Wodza. Będziecie naszą skrzydlatą 
husarią w powietrzu, która w historii naszego kraju zawsze szła na czele rycerstwa, okrywając się sławą 
zwycięstw pod sztandarem, na którym wypisane było nasze wielkie hasło: Bóg, Honor i Ojczyzna”.*

Przemówienie zakończył gromkim okrzykiem:
— Niech żyje Polska! Niech żyje Francja! Niech żyją i rozwijają się polskie skrzydła!
— Niech żyją! — podchwycili donośnym głosem zebrani.
Zaraz potem Naczelny Wódz udał się przed rząd polskich samolotów. Odbierał kolejno meldunki od 

dowódców kluczy, ściskał pilotom dłonie i jeszcze raz życzył im bojowych sukcesów. Wszyscy byli bardzo 
wzruszeni, coś chwytało za gardło, a do oczu cisnęły się łzy...

Niebawem huk osiemnastu silników samolotowych napełnił lotnisko. Poszczególne klucze ruszyły na 

start, by następnie w wyrównanej kolumnie sześciu trójek przedefilować na wysokości pięciuset metrów nad 
trybuną Naczelnego Wodza. Uroczystość dobiegła końca.

Nie   wszystkie   jednak   klucze   mogły  odlecieć   tego   dnia   na   wyznaczone   lotniska   frontowe,   a   to   ze 

względu na trudne warunki atmosferyczne panujące na lotniskach docelowych (niskie deszczowe chmury i 
zamglenia). Dopiero nazajutrz mógł opuścić lotnisko Bron klucz kapitana Łaszkiewicza, a klucz porucznika 
Goethla 29 marca. Ekipy techniczne kluczy odjechały pociągami i następnego dnia osiągnęły wyznaczone 
lotniska. Klucze polskie zostały powitane na francuskich lotniskach frontowych bardzo serdecznie. Polacy 
byli przecież sprzymierzeńcami Francji w trwającej od pół roku wojnie ze wspólnym wrogiem — Trzecią 
Rzeszą. Odżyły dawne historyczne koneksje polsko-francuskie z wojen napoleońskich i pierwszej wojny 
światowej. Wprawdzie sprzymierzone z Polską militarnym sojuszem zachodnie mocarstwa, Francja i Wielka 
Brytania, nie wywiązały się ze swoich zobowiązań wobec Polski we wrześniu 1939 roku, nie udzielając jej 
konkretnej pomocy, to jednak udzieliły jej moralnego poparcia, wypowiadając wojnę Niemcom. Rządy obu 
mocarstw uważały, że i tak uczyniły dużo: ogłosiły ogólną mobilizację sił lądowych i lotniczych, a Royal 
Navy rozpoczęła morską blokadę Rzeszy.

Oceniając   z   perspektywy   czasu   ogólną   sytuację   militarną   Francji   i   Wielkiej   Brytanii,   stwierdzić 

wypada,   że   w   dniu   wybuchu   wojny   oba   mocarstwa   nie   były   przygotowane   do   prowadzenia   działań 
wojennych z Niemcami. Poza tym przeważał pogląd, że zatarg zbrojny da się załagodzić na drodze rokowań, 
zwłaszcza że po pokonaniu Polski armia niemiecka nie przedsięwzięła żadnych bojowych akcji przeciwko 
Francji i Anglii. Nastał długi okres wyczekiwania, w którym zachodni alianci sposobili swoje siły do obrony 
przed ewentualnym atakiem ze strony hitlerowskiej Rzeszy.

DZIWNA WOJNA

W dniu 3 września 1939 roku rządy Francji i Wielkiej Brytanii wypowiedziały wojnę Trzeciej Rzeszy. 

Na mocy postanowień militarnego sojuszu mocarstwa te miały w razie napaści Niemiec na Polskę udzielić 
konkretnej pomocy przez energiczne działania na lądzie, w powietrzu i na morzu, co powinno spowodować 
odciągnięcie   większości   niemieckich   sił   ze   wschodniego   frontu   i   usztywnić   opór   obronny  Polski.   Oba 
państwa zobowiązane były także prowadzić naloty odwetowe na tereny Rzeszy, a lotnictwo francuskie miało 
wysłać do Polski kilka dywizjonów bombowych, dla których przygotowano zamaskowane polowe lotniska, 
zapasy paliwa, amunicji i bomb, a także zapewniono środki transportowe i obsługę techniczną samolotów.

Ze swych zobowiązań wobec Polski zachodni alianci nie wywiązali się. Francja zdobyła się na lokalne 

działania w Zagłębiu Saary, a lotnictwo brytyjskie na kilka lotów nad miasta niemieckie, gdzie zrzucono 
ulotki   propagandowe.   Samoloty   francuskie   tkwiły   na   swoich   stałych   lotniskach.   Propaganda 
samouspokojenia  wobec agresywnych  poczynań  Rzeszy  była  wprost  żenująca.  Wszędzie  porozwieszano

* S. Karpiński, Na skrzydłach huraganu, s. 246.

background image

duże plakaty ośmieszające poczynania kaprala Adolfa Hitlera z rozczochraną grzywką, czarnym wąsikiem i 
twarzą   buldoga.   Jeden   z   plakatów   przedstawiał   mapę   świata   z   wyróżnionymi   posiadłościami   Francji   i 
Wielkiej Brytanii, na której Niemcy, zaznaczone kolorem czarnym i znakiem swastyki, wyglądały jak mała 
plamka. Tłustymi literami napis głosił wszem i wobec, że  „Nous vaincrons parce que nous sommes plus 
forts”.*

Zachodni alianci przyjęli pozycję wyczekiwania, gdyż faktycznie nie byli przygotowani do podjęcia 

działań   bojowych.   Uzbrojenie   ich   armii,   w   większości   technicznie   przestarzałe,   ustępowało   walorami 
taktyczno-technicznymi   uzbrojeniu   wojsk   niemieckich.   Należało   jak   najszybciej   zintensyfikować   i 
unowocześnić produkcję sprzętu wojennego, wyposażyć wojska lądowe w nowe, lepsze czołgi i samochody 
pancerne, zaś lotnictwo w nowoczesne samoloty myśliwskie i bombowe. A na to potrzeba było dużo czasu...

Osamotniona Polska została pokonana przez świetnie uzbrojoną niemiecką armię lądową i lotnictwo, 

pięciokrotnie liczniejsze i przewyższające możliwości bojowe skromnych polskich eskadr, wyposażonych w 
przestarzałe samoloty. Bohaterski opór polskich wojsk lądowych i zdeterminowanych lotników kosztował 
Niemców drogo. Führer Trzeciej Rzeszy, Adolf Hitler, i jego sztab wojenny wyciągnął odpowiednie wnioski 
z   kampanii   wrześniowej   przeciwko   Polsce.   Po   uzupełnieniu   strat   ludzkich   i   materiałowych,   a   także 
zwiększeniu   stanu   posiadania   jednostek   bojowych,   należało   przy   zachowaniu   tajemnicy   przegrupować 
wojska ze wschodu nad zachodnie granice Rzeszy. Na najwyższych obrotach pracował przemysł wojenny; 
najbardziej   liczyła   się   produkcja   czołgów   i   samolotów   bojowych,   bo   broń   pancerna   i   lotnictwo   miały 
odegrać decydującą rolę w planowanym ataku na zachodnich aliantów.

Bezczynność Francji i Anglii sprzyjała Hitlerowi. Ta dziwna wojna bez wojny, zwana przez Francuzów 

„drôle   de   guerre”,   działała   na   korzyść   Niemiec.   Trwający   stan   rzeczy   podtrzymywała   hitlerowska 
propaganda i dyplomatyczne wystąpienia führera, jak na przykład to z 6 października 1939 roku, kiedy 
proponował zachodnim mocarstwom zawarcie „trwałego pokoju” za cenę wyrzeczenia się sojuszu z Polską. 
Takie   wystąpienia   usypiały  czujność   społeczeństwa   Francji   i   Anglii,   a   nawet   i   kół   wojskowych.   Hitler 
bezczelnie blefował, co potwierdził wywiad aliantów, który bez trudności odkrył, że Niemcy przegrupowują 
swoje siły i koncentrują je nad zachodnią granicą z Holandią, Belgią, Luksemburgiem i Francją.

Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, że pokonanie Francji i Anglii nie będzie łatwe, bo ich zasoby 

ludzkie i materiałowe licząc wraz z zamorskimi posiadłościami były olbrzymie. Dlatego Oberkommando der 
Wehrmacht bardzo dokładnie opracowywało plan agresji na Zachód (kryptonim  „Fall Gelb”). Do wiosny 
1940 roku Niemcy skoncentrowali na zachodnich rubieżach trzy Grupy Armii  — A, B i C, około dwu 
tysięcy czołgów i dwie Floty Powietrzne  — nr 2 i nr 3, liczące razem około trzech tysięcy samolotów 
bojowych. Niemieckie wojska lądowe liczyły 136 dywizji, w tym 10 pancernych i 6 zmotoryzowanych.

Wojna we Francji była niepopularna. Fancuska opinia publiczna nie bardzo zdawała sobie sprawę z 

tego, dlaczego rząd wypowiedział Niemcom wojnę. Francja — w porozumieniu z Wielką Brytanią — ujęła 
się za napadniętą Polską, bo tak postanawiały warunki militarnego sojuszu. Ale o co właściwie chodziło w 
tym sporze, nie bardzo wiedziano. Przecież spory można załatwić na drodze dyplomatycznych rokowań, a 
nie od razu wypowiadać wojnę! Krążyły plotki, że to rząd brytyjski przesądził o takim stanie rzeczy. Francja 
i Wielka Brytania to wielkie potęgi, w takiej sytuacji nic groźnego nie może się wydarzyć. Ot — mówiono 
— Francuzi postrzelają sobie do Niemców z ufortyfikowanej linii Maginota, Niemcy odpowiedzą im tym 
samym z linii Zygfryda z drugiej strony Renu. Będzie dużo huku, ale potem się jakoś pogodzą. W rządzie 
mamy   tęgie   głowy  —   wierzyli   Francuzi.   Przyrzeczono   Polsce   pomoc,   więc   należy   wywiązać   się   z 
zobowiązań  do końca. Wypowiedziano przecież  Niemcom wojnę, nastraszono ich tym porządnie. Teraz 
trzeba tylko właściwie pokierować dyplomacją, aby wygrać jak najwięcej przy podpisaniu rozejmu.

Życie toczyło się dalej ustalonym pokojowym trybem, jedynie nocne zaciemnianie świateł ulicznych i 

okien w mieszkaniach prywatnych i halach fabrycznych przypominało, że wróg nie śpi i może rozpocząć 
terrorystyczne naloty, jak to było w Polsce. Ale Polska nie miała lotnictwa, więc Niemcy robili, co chcieli. 
Francja natomiast dysponuje silnym lotnictwem, które wespół z brytyjskim Royal Air Force stanowi siłę nie 
do pokonania. Niemcy o tym wiedzą. Będą się bali  — nie uderzą pierwsi, dostaliby potężne cięgi... W 
rejonach oddalonych od granicy francusko-niemieckiej, a szczególnie w południowej Francji, w ogóle nie 
przestrzegano zaciemniania nocnego. Sklepy pełne były towarów, w restauracjach, kawiarniach i lokalach 
nocnych  rozbrzmiewał  gwar,  lał   się   szampan,  wiwatowano  ną  cześć  niezwyciężonej,  bohaterskiej  armii 
francuskiej,   wznoszono   toasty  za   lotników   i   marynarzy.   Na   murach   i   ogrodzeniach   rozlepiano   kolejne 
barwne plakaty i afisze potępiające Niemców rojących o panowaniu nad światem...

Tymczasem   do   dowództwa   alianckich   sił   zbrojnych   nadchodziły   od   francuskiego   i   brytyjskiego

* Zwyciężymy, ponieważ jesteśmy silniejsi.

background image

wywiadu  coraz   to  bardziej   alarmujące  wiadomości  o przygotowaniach  Rzeszy  do zbrojnej  rozgrywki   z 
zachodnimi aliantami. Francuski i brytyjski przemysł zbrojeniowy ruszył pełną mocą na trzy zmiany. Na 
front jechały transporty kolejowe z nowymi  czołgami i samochodami pancernymi, działami, karabinami 
maszynowymi, amunicją i materiałami pędnymi. W dywizjonach lotniczych wymieniano stare samoloty na 
nowoczesne  —  szybkie   i   dobrze   uzbrojone.   Do   obrony  granic   szykowały  się   także   Belgia   i   Holandia. 
Mobilizowały siły  lądowe  i  powietrzne,   pamiętając   dobrze  o  zdradzieckim  napadzie  z   pierwszej   wojny 
światowej.

Na   czele   sił   alianckich   stał   francuski   generał   Maurice   Gamelin.   Do   maja   1940   roku   sojusznicy 

skoncentrowali 137 dywizji piechoty, kawalerii i zmechanizowanych, a także 5 dywizji pancernych, w tym 
jedną brytyjską. Alianci posiadali około 3000 czołgów i ponad 1600 samolotów bojowych. Lądowe siły 
francuskie tworzyły trzy grupy armii: 1 GA pod dowództwem generała Gastona Billotte'a liczyła 34 dywizje, 
skierowana była frontem do Belgii; 2 GA pod dowództwem generała Gastona Pretelata w sile 26 i 1/2 
dywizji piechoty oraz 1 dywizji kawalerii obsadziła linię Maginota; 3 GA z dowódcą generałem Antoine 
Bessonem liczyła 9 i 1/2 dywizji i stanowiła osłonę od strony Szwajcarii i Włoch. W odwodach znajdowały 
się   23   dywizje,   były  one   rozmieszczone   wzdłuż   całego   frontu.   Na   lewym   skrzydle   wojsk   francuskich 
uplasował się brytyjski korpus ekspedycyjny w sile 10 dywizji. Poza tym Belgia przygotowała 23 dywizje, a 
Holandia 10.

Lotnictwo   alianckie   składało   się   z   lotnictwa   francuskiego   (1648   samolotów   bojowych,   w  tym  948 

myśliwskich,   219   bombowych   i   483   rozpoznawczych   i   obserwacyjnych)   oraz   brytyjskiego   (około   500 
samolotów   myśliwskich,   bombowych   i   rozpoznawczych).   Ponadto   na   korzyść   wojsk   alianckich   mogło 
działać   około   1000   samolotów  brytyjskich,   bazujących   na   lotniskach   w   południowej   Anglii.   Lotnictwo 
belgijskie   liczyło   3   pułki   lotnicze   (186   samolotów   myśliwskich   i   rozpoznawczych),   zaś   holenderskie 
dysponowało   124   samolotami   bojowymi   różnego   przeznaczenia.   Ogółem   więc   lotnictwo   zachodnich 
aliantów   mogło   wprowadzić   do   walki   około   2450   samolotów   bojowych,   bazujących   na   lotniskach   we 
Francji, Belgii i Holandii. Ponad połowa tych maszyn w najbliższych miesiącach miała być wymieniona na 
nowocześniejsze.

Najbardziej   liczące   się   i   odpowiedzialne   za   obronę   powietrzną   Francji   lotnictwo   myśliwskie 

zorganizowane było w pięciu zgrupowaniach (Groupement)  — 21, 22, 23, 24 i 25, rozmieszczonych na 
lotniskach   wzdłuż   północno-wschodniej   granicy   od   kanału   La   Manche   po   Szwajcarię.   W   składzie 
poszczególnych zgrupowań było po dwa do pięciu dywizjonów myśliwskich. Do obrony powietrznej frontu 
alpejskiego przeznaczono zgrupowanie odrębne, na razie bez przydzielonego numeru. Paryża bronić miały w 
nocy cztery samodzielne eskadry myśliwskie na dwusilnikowych samolotach myśliwskich typu  Potez 63
Lotnictwo myśliwskie dysponowało samolotami typu: Morane Saulnier MS-406Bloch MB-152Curtiss H-
75
 i Dewoitine D-520.

Siły morskie aliantów zdecydowanie przewyższały hitlerowską Kriegsmarine. Brytyjska flota wojenna 

(Royal   Navy)   liczyła   na   początku   wojny   ponad   300   jednostek   bojowych,   w   tym   15   liniowców,   7 
lotniskowców, 54 krążowniki, 166 niszczycieli i trałowców oraz 59 okrętów podwodnych. Stan posiadania 
francuskiej floty wojennej również był znaczny — 8 okrętów liniowych, 1 lotniskowiec, 1 transportowiec 
wodnosamolotów, 19 krążowników, 74 niszczyciele i 75 okrętów podwodnych.

Należy  nadmienić,   że   30   sierpnia   1939   roku   udały  się   z   Gdyni   do   Anglii   i   1   września   do   floty 

brytyjskiej dołączyły 3 polskie niszczyciele  — „Błyskawica”,  „Grom” i „Burza”, a później, już w trakcie 
działań wojennych, dwa okryty podwodne — „Wilk” i „Orzeł”.

Natomiast Kriegsmarine rozpoczęła wojnę dysponując: 5 okrętami liniowymi (w tym 3 tzw. pancerniki 

kieszonkowe),   8   krążownikami,   22   niszczycielami,   16   torpedowcami,   10   eskortowcami,   52   okrętami 
podwodnymi (U-booty), 32 trałowcami i pewną liczbą mniejszych jednostek. Flota niemiecka znajdowała się 
w stadium intensywnego rozwoju, koncentrując się szczególnie na budowie okrętów podwodnych.

Wojna na morzach i Oceanie Atlantyckim od początku wojny przybierała tragiczny obrót dla alianckiej 

żeglugi. Najgroźniejsze były U-booty, których pojawiało się coraz więcej. Dzieło zniszczenia powiększały 
też stosowane  przez  Niemców miny magnetyczne,  rozmieszczane  w przybrzeżnych akwenach  i portach 
Francji i Anglii. Prawdziwym postrachem dla samotnie płynących po szlakach atlantyckich statków stały się 
niemieckie pancerniki „Admirał Graf Spee” i „Deutschland”.

Codzienne komunikaty ranne i wieczorne francuskiego radia podawały niezmiennie: rien à signaler (nie 

ma   nic   szczególnego   do   zakomunikowania).   Nie   pokrywało   się   to   z   rzeczywistością,   bo   na   morzach 
rozgrywały się tragedie. O stratach na morzu alianci nie infomowali opinii publicznej, choć do kwietnia 1940 
roku   Kriegsmarine   zatopiła   ponad   400   jednostek   o   łącznej   pojemności   ponad   milion   ton!   Marynarka 
niemiecka straciła w tym okresie 15 zatopionych U-bootów oraz kilkanaście statków handlowych...

Zastosowanie blokady morskiej wobec Niemiec przez aliantów nie miało dla niemieckiego przemysłu 

background image

zbrojeniowego poważniejszego znaczenia — skandynawska ruda żelaza docierała do portów niemieckich, i 
to nawet w większej ilości.

DYWIZJON 1/145 ROZWIJA SKRZYDŁA

W dniu 4 stycznia 1940 roku został podpisany przez premierów rządów Polski i Francji  — generała 

Władysława Sikorskiego i Edouarda Daladiera  — polsko-francuski akt o organizacji Wojska Polskiego na 
terytorium Francji. Akt ten ustalał ogólne zasady organizacji polskich sił lądowych i lotniczych; szczegóły 
organizacji   i   użycia   polskich   sił   lądowych   i   lotnictwa   miały   być   ujęte   w   odpowiednich   umowach. 
Odtwarzanie   polskiej   marynarki  wojennej  miało  odbywać   się   w Wielkiej  Brytanii  u  boku Royal   Navy. 
Warunki organizacji i bojowego jej użycia miały być ustalone przez polsko-brytyjskie umowy, podobnie jak 
i tej części lotnictwa, która udała się do Anglii w myśl porozumienia z 25 października 1939 roku.

14 lutego 1940 roku, w siedzibie rządu polskiego, mieszczącej się w gmachu ambasady polskiej przy 

rue   Saint   Dominique   w   Paryżu,   odbyło   się   uroczyste  podpisanie   polsko-francuskiej   umowy  w   sprawie 
organizacji   polskiego   lotnictwa,   zwanej   z   francuska  „Accord   Technique   à   la   Construction   de   Forces 
Aériennes Polonaises en France”.

Uroczystość tę tak oto wspomina szef sztabu Polskich Sił Powietrznych we Francji, pułkownik pilot 

Stanisław Karpiński:

„Na stojącym pośrodku dużej sali stole leżały dwa egzemplarze umowy, wykonane na pergaminowym 

papierze i zaopatrzone w lakowe pieczęcie państwowe. Generał Zając i ja witaliśmy gości, wśród których ze 
strony   francuskiej   był   dowódca   Armée   de   l'Air   generał   Guyemin   z   towarzyszącymi   mu   oficerami 
sztabowymi   oraz   podsekretarz   stanu.   Poza   polskimi   lotnikami   gośćmi   ze   strony   polskiej   byli   admirał 
Świrski, generał Modelski i pełniący obowiązki szefa sztabu Naczelnego Wodza pułkownik Kędzior.

Punktualnie o godzinie trzeciej otworzyły się boczne drzwi, prowadzące z wewnętrznych apartamentów 

ambasady. Ukazał się w nich oficer do zleceń Naczelnego Wodza, major Borkowski, anonsując wejście 
ministrów   obu   państw.   Generał   Sikorski,   którego   dumnie   wyprostowana   postawa   zwracała   powszechną 
uwagę, prowadził polityka i stuprocentowego cywila, jakim był francuski minister lotnictwa de Roché. W 
uroczystym milczeniu podeszli do stołu i — przed zajęciem miejsc na wysokich krzesłach — złożyli kolejno 
swoje podpisy na umowach. Nastąpiły potem dwa krótkie przemówienia w języku francuskim: najpierw 
Sikorskiego i po nim de Rochégo. Obaj podkreślali francusko-polskie braterstwo broni i wielowiekową 
przyjaźń obu narodów i państw. Wyrażali przy tym nadzieję, iż podpisana przez nich umowa będzie miała 
znaczenie   wstępnego   aktu   w   walce   o   ponowne   odzyskanie   przez   Polskę   niepodległości   po   uprzednim 
pokonaniu wspólnego wroga, jakim są Niemcy, co zostało przyjęte przez wszystkich obecnych oklaskami.

Podanie szampana zapoczątkowało towarzyską część uroczystości, w czasie której de Roché poznał 

polskich gości”.

W kilka dni potem, 22 lutego, również w siedzibie Naczelnego Wodza, odbyła się inna ważna dla 

lotnictwa  polskiego   uroczystość.   Wzięli   w  niej  udział  dowódcy wojsk   lądowych,  marynarki   wojennej   i 
lotnictwa  z szefami sztabów. Zabierając  głos, Naczelny Wódz oświadczył  zebranym,  że z jego rozkazu 
lotnictwo polskie będzie nosić oficjalną nazwę  „Polskie Siły Powietrzne” i zostaje usamodzielnione jako 
jeden z trzech równorzędnych rodzajów sił zbrojnych na emigracji. Na zakończenie uroczystości wzniesiono 
toast za pomyślność i zwycięstwa w walkach powietrznych i usamodzielnienie wojskowego lotnictwa spod, 
nie zawsze przychylnej, opieki dowództwa wojsk lądowych.

Tymczasem...
Od 30 listopada trwała wojna między Finlandią i Związkiem Radzieckim. Do tego małego kraju w 

północnej Europie zaczęli przybywać ochotnicy ze Szwecji i Norwegii, z pomocą techniczno-materiałową 
pośpieszyła   Francja   i   Wielka   Brytania.   Przystąpiono   również   do   formowania   ochotniczego   korpusu 
ekspedycyjnego w składzie sił francusko-brytyjskich, który drogą morską miał być przerzucony do Finlandii 
i przystąpić do działań zbrojnych po jej stronie. W ramach korpusu miało również występować lotnictwo.

Działając   pod   naciskiem  władz   francuskich,   generał   Sikorski   uznał,   że   w   ekspedycyjnej   wyprawie 

powinien wziąć udział także kontyngent polski, złożony z Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich i 
jednego   dywizjonu   myśliwskiego.   Do   tego   czasu   Francuzi   nie   mieli   dla   brygady  uzbrojenia,   sprzętu   i 
mundurów, teraz znalazło się wszystko zgodnie z etatowymi normami, nawet kompania nowych czołgów 
lekkich  Renault   R-35.   Energicznie   przystąpiono   również   do   przeszkolenia   dywizjonu   myśliwskiego   na 
samolotach  Morane   Saulnier   MS-406,   czym   z   rozkazu   generała   Zająca   zajął   się   pułkownik   pilot 
Pawlikowski. Na zarządzonej w połowie lutego 1940 roku odprawie dowódców dywizjonów poinformował 
ich o pilnym zadaniu. Ustalono wówczas, że programem przyśpieszonego szkolenia objęty będzie personel 

background image

latający i techniczny dywizjonu dęblińskiego pod dowództwem majora pilota Józefa Kępińskiego. Przed 
wojną był on szefem wyszkolenia lotniczego w Centrum Wyszkolenia Lotniczego w Dęblinie, we wrześniu 
1939 roku wykonał kilka lotów patrolowych na samolocie PZL P 7, ale nie spotkał Niemców w powietrzu. 
Do   składu   szkolonych   wybrano   tylko   ochotników,   zgodnie   zresztą   z   postulatem   dowódcy   lotnictwa 
polskiego we Francji, który taki warunek stawiał.

Tak oto w sytuacji zgoła nieoczekiwanej skończył się dla dębliniaków okres jałowej bezczynności. Nikt 

nie zastanawiał się, jak to będzie w dalekiej i zimnej Finlandii, kraju obcym i nie znanym, ucieszył ich 
ogromnie sam fakt, że wrócą do latania, a co się stanie potem, to już inna sprawa.

Francuzi przydzielili dywizjonowi kilka bojowych samolotów Morane MS-406, a lotnisko Bron oddano 

do   dyspozycji   dowódców   eskadr.   Inne   loty   szkoleniowe   zawieszono,   co   najbardziej   dotknęło 
montpellierczyków, którzy właśnie powrócili do polskiej bazy w Bron i mieli przeszkalać drugą eskadrę 
dywizjonu   numer   2   krakowsko-poznańskiego.   Po   prostu   udzielono   im   urlopów   wypoczynkowych   i 
zaproponowano wyjazd do Megeve, górskiej miejscowości znanej ze sportów zimowych.

Skład pilotów  „dywizjonu fińskiego” był następujący: dowódca dywizjonu mjr pil. Józef Kępiński; 

zastępca dowódcy dywizjonu kpt pil. Piotr Łaguna; doradca francuski commandant (mjr) Lionel de Marmier; 
dowódca eskadry pierwszej kpt. pil. Antoni Wczelik i piloci: porucznicy  — Tadeusz Czerwiński, Julian 
Kowalski, Jan Obuchowski, podporucznicy  — Jerzy Czerniak, Jerzy Godlewski, Eugeniusz Fiodorczuk, 
Marian  Łukaszewicz, Bronisław Skibiński, Aleksy Żukowski, plutonowi  — Antoni Markiewicz, Lucjan 
Szempliński, Marian Wędzik, kaprale — Mieczysław Parafiński, Edward Uchto i Piotr Zaniewski; dowódca 
eskadry drugiej kpt. pil. Juliusz Frey i piloci: porucznicy — Robert Janota, Wacław Wilczewski, Zdzisław 
Zadrodziński, podporucznicy — Czesław Główczyński, Bolesław Gładych, Leon Jaugsch, Lech Lachowicki-
Czechowicz,   Witold   Łanowski,   Marian   Szalewicz,   Witold   Dobrzyński,   plutonowi  —   Edward   Paterek, 
Antoni Siudak, Jan Palak, kaprale — Andrzej Niewiara, Ernest Watolski i Jerzy Zieliński. Na stanowisko 
oficera technicznego dywizjonu wyznaczono kpt. inż. Adama Jaworskiego.

Łącznie  „dywizjon   fiński”   składał   się   z   35  pilotów   polskich,   jednego   pilota   francuskiego,   jednego 

oficera   technicznego   i   130   osób   personelu   technicznego   i   pomocniczego.   Miał   być   wyposażony  w   26 
samolotów Morane MS-406 (po 12 w każdej eskadrze i 2 samoloty dowództwa), kilkanaście samochodów 
ciężarowych i należny sprzęt lotniczy.

Szkolenie pilotów w powietrzu miał nadzorować pomocnik pułkownika Pawlikowskiego, doświadczony 

instruktor   i   dowódca   lotniczy  Francuz   capitaine   (kapitan   pilot)   Pierre   Rougevin-Beville.   Podlegała   mu 
zorganizowana   wtedy  eskadra   szkolna   na   lotnisku   Bron,   na   którym   w   myśl   podpisanej   dnia   14   lutego 
polsko-francuskiej umowy lotniczej powstało Centrum Wyszkolenia Polskiego Lotnictwa.

Już następnego dnia rozpoczęto szkolenie w powietrzu. Ustalono, że lotnisko będzie wykorzystywane 

do   południa   przez   jedną   eskadrę,   a   po   południu   przez   drugą.   Czterech   francuskich   instruktorów  — 
podoficerów pilotów — miało na początek sprawdzić, w jakim stopniu polscy myśliwcy opanowali pilotaż 
na samolotach szkolnych. Istniała obawa, że prawie półroczna przerwa w lataniu spowodowała u pilotów 
swojego rodzaju utratę pewności w sztuce latania, szczególnie zaś w akrobacji. Już w pierwszych lotach 
Francuzi stwierdzili, że Polacy czują się w powietrzu doskonale.

Pogoda sprzyjała szkoleniu, dni robiły się dłuższe, ciężka zima wyraźnie ustępowała zbliżającej się 

wiośnie. Od wczesnego rana do wieczora startowały i lądowały samoloty szkolne, nad lotniskiem i w jego 
rejonie piloci wykonywali coraz trudniejsze zadania. Huk silników nie milkł ani na chwilę. W trzy dni potem 
Polacy przesiedli się na jednosilnikowe, jednomiejscowe nowoczesne myśliwce bojowe  Morane MS-406
Wykonywali starty i lądowania, loty na akrobację, startowali dwójkami i trójkami, uwijali się nad lotniskiem 
w   indywidualnych   walkach   powietrznych,   ćwiczyli   loty   w   szykach   zwartych   i   bojowych,   atakowali 
„nieprzyjacielskie” wyprawy bombowe, pozorowane przez francuskie dwusilnikowe maszyny.

Piloci i mechanicy byli pełni zapału. Nikt nie narzekał, że pracy jest dużo, że trzeba ją było wykonywać 

w mroźne nieraz poranki przy padającym deszczu ze śniegiem i ostrym wietrze. Major Kępiński i capitaine 
Rougevin byli bardzo zadowoleni z szybkich postępów pilotów i rzetelnej pracy obsługi technicznej. Obaj 
dowódcy eskadr, kapitanowie Wczelik i Frey — doskonali instruktorzy ze Szkoły Podchorążych Lotnictwa z 
Dęblina  — nigdy nie mieli takich zespołów pilotów. Bo też to nie były  „żółtodzioby”, ale doświadczeni 
myśliwcy, z których wielu walczyło we Wrześniu.

Dni mijały szybko, szkolenie  dobiegało końca. Zbliżał  się  wyjazd  do Finlandii.  I wtedy nastrój w 

„fińskim   dywizjonie”  —   jak   ich   potocznie   nazywano   —   zaczął   ulegać   zmianie.   Piloci   coraz   częściej 
zastanawiali się, czy rzeczywiście ta wyprawa jest potrzebna, czy muszą udawać się na front na drugim 
krańcu Europy. Przecież ten pierwszy w pełni przeszkolony, uzbrojony i wyposażony polski dywizjon mógł 
być z powodzeniem wykorzystany na którymś z francuskich lotnisk operacyjnych, bliżej linii milczącego 
frontu z Niemcami. Zdrowy rozsądek odpowiadał, że tu jest ich miejsce, tu mogli stawić czoło śmiertelnemu 

background image

wrogowi.   Komunikaty   z   działań   wojennych   w   Finlandii   stawały   się   enigmatyczne,   aliancki   korpus 
ekspedycyjny jeszcze nie wyruszył i niewiele przemawiało za tym, że w ogóle wyruszy. Jaki zatem był sens 
pchać się do kraju, który tak czy inaczej nie mógł wygrać prowadzonej wojny.

Początek   marca   był   pogodny.   Wszyscy   piloci   zaliczyli   program   szkolenia   w   powietrzu,  „fiński 

dywizjon” uznano za zdolny do podjęcia działań bojowych, oczywiście na samolotach  Morane MS-406
które miały być dostarczone drogą morską do Finlandii. Cały personel dywizjonu zaczęto zaopatrywać w 
odpowiednią   odzież  —  czapki   futrzane,   kurtki,   kombinezony,   buty  filcowe   i   futrzane,   ciepłą   bieliznę   i 
przedmioty osobistego użytku, a także w maski przeciwgazowe, karabiny i pistolety. Samochody ciężarowe i 
sprzęt lotniczy oraz kwaterunkowy dywizjon miał otrzymać na lotnisku docelowym w Finlandii.

Tymczasem   na   dywizjon   spadła   jak   grom   z   jasnego   nieba   wiadomość,   przekazana   przez   władze 

francuskie pułkownikowi Pawlikowskiemu, że dywizjon będzie operował w Finlandii nie na myśliwcach 
Morane MS-406, a na innych nowych francuskich samolotach typu  Caudron Renault CR-714  „Cyclone”
które   —   w   liczbie   50   maszyn   —   Finlandia   zakupiła   od   Francji.   Na   nic   nie   zdały  się   prośby  majora 
Kępińskiego, aby jego dywizjon otrzymał jednak  Morane'y. Rozkaz dowódcy Armée de l'Air trzeba było 
wykonać, dostarczono więc szybko na lotnisko Bron kilka Caudronów CR-714 *, aby Polacy mogli wykonać 
chociaż po kilka lotów zapoznawczych.

Polacy podeszli do tego samolotu z rezerwą, bo krążyły pogłoski, że jest on myśliwcem nieudanym, że 

wstrzymano   jego   produkcję   i   nie   lata   na   nim   żaden   dywizjon   francuski.   Nie   było   jednak   czasu   na 
zastanawianie się, czas naglił, lada dzień transport morski z wojskami ekspedycyjnymi miał odpłynąć do 
Finlandii.

Loty zapoznawcze na  Caudronach  pierwsi piloci rozpoczęli 10 marca. Od razu też przekonali się, że 

samoloty  te   nie   dorównają  Morane'om.   Kabina   pilota   była   ciaśniejsza,   do   startu  Caudron  potrzebował 
dłuższego rozbiegu, wolniej nabierał wysokości, gdyż miał słaby silnik. Jedyną zaletą był stosunkowo mały 
promień zakrętu.

Szybko  jednak   nadeszła   wiadomość,   że   transport   morski   został   na   razie   wstrzymany,   bo  Finlandia 

rozpoczęła   ze   Związkiem  Radzieckim  pertraktacje   w   sprawie   zamieszenia   broni.   12   marca   obie   strony 
podpisały odpowiedni akt. Była to wielka niespodzianka dla wszystkich. Trzeba przyznać, że polscy piloci 
przyjęli ją z ulgą. Od razu też władze sprzymierzonych mocarstw podjęły decyzję o rozformowaniu korpusu 
ekspedecycyjnego.   Jego   jednostki   bojowe   skierowano   do   formacji   zapasowych   i   operacyjnych 
przebywających we Francji.

Wstrzymano dalsze szkolenie polskiego dywizjonu na  Caudronach. Dywizjon pozostał na lotnisku w 

Bron, lecz bez samolotów; piloci  otrzymali  urlopy.  Władze francuskie opowiadały się za rozwiązaniem 
dywizjonu, na co Polacy nie mogli się zgodzić. Był to przecież zorganizowany i przeszkolony pierwszy 
polski dywizjon, brakowało mu tylko maszyn. Generał Sikorski interweniował we francuskim Ministerstwie 
Lotnictwa; dywizjon udało się uratować. Po prawie miesiącu niepewności — 6 kwietnia 1940 roku — ukazał 
się rozkaz dowódcy Armée de l'Air, który usankcjonował istnienie tej jednostki pod nazwą: Groupe de 
Chasse   Polonaise   de   Varsowie   1/145.   W   ten   sposób   dotychczasowy   3   dywizjon   myśliwski   dębliński, 
czasowo   i   nieoficjalnie   nazywany   też   dywizjonem   fińskim,   stał   się   1/145   dywizjonem   myśliwskim 
warszawskim. Za tą zmianą nazwy kryły się względy propagandowe i psychologiczne: szło po prostu o 
rozgłoszenie przed światem i rodakami w okupowanym kraju faktu, że do walki na froncie zachodnim we 
Francji   przystąpił   polski   dywizjon   myśliwski,   noszący   imię   niepokonanej   stolicy,   co   wówczas   miało 
znaczenie   budzącego   dumę   symbolu.   Dodać   jeszcze   należy,   że   organizowany  w   tym   samym   okresie   1 
dywizjon myśliwski warszawski też zmienił numer i nazwę, stając się odtąd 3 dywizjonem myśliwskim 
dęblińskim. Słowem, nadal pozostawały dwie równorzędne jednostki, którym zamieniono tylko nazwy w 
jednakowym stopniu drogie sercom polskich lotników.

Do końca kwietnia dywizjon warszawski otrzymał dwadzieścia samolotów  Morane MS-406  i został 

uznany za jednostkę bojową. Jego zadaniem miała być obrona miasta i rejonu Lyonu. Od tego czasu uległ 
radykalnej zmianie rytm zajęć i życia na lotnisku. Personel latający i techniczny przeniósł się pod namioty, z 
dala   od   zabudowań   i   hangarów   rozśrodkowano   samoloty,   przygotowano   również   rowy  przeciwlotnicze. 
Każdego   dnia   od   świtu   do   zmierzchu   wyznaczone   klucze   pełniły  służbę   alarmową,   startując   do   lotów

Caudron CR-714 „Cyclone” — lekki samolot myśliwski konstrukcji drewnianej, silnik o mocy 470 KM, masa 

własna 1643 kG, prędkość maksymalna 484 km/h, pułap 9100 m, zasięg 890 km, uzbrojenie: 4 karabiny maszynowe 
7,5 mm. Oblot prototypu zakończono w lecie 1938 roku, w rok później wdrożono do produkcji, którą przerwano w 
lutym 1940 roku, kiedy okazało się, że samolot nie spełnia zakładanych wymagań taktyczno-technicznych. Łącznie 
zbudowano około 100 samolotów tego typu, z tego 50 egzemplarzy sprzedano Finlandii, 36 natomiast przekazano 
lotnictwu polskiemu we Francji.

background image

patrolowych   w   rejonie   osłanianego   miasta.   Ponieważ   od   granicy   niemieckiej   Lyon   dzieliło   trzysta 
kilometrów, samoloty Luftwaffe nie pokazywały się w tej okolicy.

KONIEC DRÔLE DE GUERRE

Na   początku   kwietnia   1940   roku   zaczęły   w   Paryżu   krążyć   nie   potwierdzone   wiadomości,   jakoby 

Niemcy szykowały się do ataku na Danię i Norwegię, a może nawet też i Szwecję. Miałoby to Niemcy 
zabezpieczyć od północy w planowanym rychłym ataku na państwa zachodnie, a ponadto zapewnić nie 
zakłócony tok dostaw rudy żelaza ze Skandynawii. Wiadomościom tym nie dawano wiary i nie podjęto 
żadnych kroków, by w razie potrzeby aktywnie zareagować. Uwierzono dopiero wtedy, gdy było już za 
późno.

W   dniu   8  kwietnia   po  południu   polski   okręt   podwodny  „Orzeł”   wykrył   i   zatopił   u  południowych 

wybrzeży   Norwegii   niemiecki   statek  „Rio   de   Janeiro”.   Dowódca   polskiego   okrętu   kapitan   Grudziński 
zgodnie z przepisami konwencji o prowadzeniu wojny na morzach najpierw ostrzegł załogę, by opuściła 
statek. Ponieważ wezwanie zostało bez odpowiedzi, „Orzeł” odpalił torpedy. Cel został trafiony, ale statek 
długo utrzymywał się na powierzchni wody. Od strony lądu ruszyły na ratunek załodze kutry rybackie, 
pojawił się też norweski samolot. Okazało się, iż na pokładzie  „Rio de Janeiro” znajdowało się ponad 
czterystu niemieckich żołnierzy, którzy za kilkanaście godzin, pod osłoną nocy, zgodnie z planem napaści na 
Norwegię, mieli być wysadzeni na ląd wraz ze sprzętem bojowym.

Wiadomość   ta   była   wielkim   zaskoczeniem   dla   sztabów   obu   mocarstw.   Już   następnego   dnia   rano 

niemieckie oddziały lądowe, siły morskie i powietrzne  uderzyły jednocześnie na Danię i Norwegię. Po 
krótkotrwałych działaniach obronnych oba te kraje zostały zajęte przez Niemców.

Teraz   stało   się   jasne,   że   Niemcy   nie   mają   zamiaru   rozmawiać   z   Francją   i   Wielką   Brytanią   o 

uregulowaniu   konfliktu   wojennego.   Francja   doznała   dużego   wstrząsu   i   jakby   obudziła   się   z   błogiego 
uśpienia. Przewidywano, że teraz przyjdzie kolej na Holandię, Belgię i na Francję. Wydarzenia te pociągnęły 
za sobą upadek francuskiego rządu. Nowy gabinet z premierem Reynaudem na czele postanowił podjąć 
bardziej energiczne działania wobec Rzeszy.

Rosnące zagrożenie ze strony Niemiec wpłynęło na zaktywizowanie szkolenia polskich dywizjonów 

lotniczych na lotnisku Bron: dywizjonu nr 3 pułkownika pilota Pamuły i nr 4 majora pilota Wyrwickiego. 
Szkolenie   prowadzono   w   nowo   utworzonym   dywizjonie   szkolnym   (Groupe   d'Instruction   en   Vol), 
składającym się z dwóch eskadr: szkoleniowej i treningowej. Jego dowódcą był capitaine Baville-Rougevin. 
Polacy otrzymali drugie lotnisko w Mions, miejscowości położonej o kilkanaście kilometrów na południowy 
wschód od Lyonu. Przeniosła się tam eskadra szkolna. W Mions Polacy mieli dużo swobody, tylko warunki 
bytowe znacznie trudniejsze niż w Bron: życie koncentrowało się w barakach i namiotach. Polacy wcale się 
nie zrażali; cieszyło ich, że przystąpili wreszcie do pracy w powietrzu.

Rozpoczęto też wtedy organizację i szkolenie polskiego 1 dywizjonu rozpoznawczego, który miał być 

wyposażony  w   dwusilnikowe   nowoczesne   samoloty  francuskie   typu  Potez   63.   Kilka   takich   samolotów 
wersji   instruktorskiej   i   bojowej   otrzymał   dywizjon   szkolny.   Później   miał   powstać   polski   2   dywizjon 
rozpoznawczy   i   polski   1   dywizjon   bombowy.   Dołożono   też   starań,   aby   polscy   lotnicy   z   obozów 
przejściowych zostali skierowani do francuskich jednostek bojowych, do szkół lotniczych, fabryk i zakładów 
naprawczych, do transportu, magazynów i prac porządkowych. Dowódca Polskich Sił Powietrznych, generał 
Zając, miał nadzieję, że do końca maja wszyscy polscy lotnicy znajdą się w jednostkach bojowych.

Wspomnieć wypada, że stan liczebny polskiego lotnictwa we Francji na koniec kwietnia 1940 roku 

wynosił ogółem 6934 lotników, w tym oficerów 1794, podchorążych 234, podoficerów 2417 i szeregowców 
2489. W skład Polskich Sił Powietrznych wchodziły również jednostki przeciwlotnicze w sile 1103 ludzi i 
łączności — 385 osób. Ponadto na francuskich lotniskach w północnej Afryce znajdowało się na początku 
maja około półtora tysiąca polskich lotników różnych specjalności. Zatrudnieni byli w licznych szkołach 
nawigatorów i strzelców pokładowych, w których latano na przestarzałych typach samolotów z przełomu lat 
dwudziestych   i   trzydziestych.   Personel   techniczny   obsługiwał   maszyny,   pracował   w   warsztatach 
naprawczych, w transporcie i pracach na lotniskach, usytuowanych w Algierii  — Maison Blanche koło 
Algieru i w Blidzie, oraz w Maroku — Rabacie i Marrakeszu.

Po niemieckiej agresji na Danię i Norwegię sztaby obu mocarstw — Francji i Wielkiej Brytanii — nie 

były w stanie podjąć na razie żadnych kroków odwetowych. Francuskie dowództwo Armée de l'Air nakazało 
wzmocnienie obrony powietrznej kraju przez zorganizowanie  kilkusamolotowych  myśliwskich  placówek 
obrony większych ośrodków przemysłowych, rozmieszczając je na pobliskich lotniskach. Do składu tych 
małych   lotniczych   jednostek,   zwanych   po   francusku   „patrouilles   de   protection”,   kierowano   pilotów 

background image

rezerwowych i tych, którzy kończyli wtedy szkoły myśliwskie. W ten sposób wielu polskich myśliwców z 
Centrum Wyszkolenia Polskiego Lotnictwa z bazy w Bron zamiast do polskich dywizjonów trafiło do kluczy 
obrony miast przemysłowych. Popularnie klucze te nazywano kluczami kominowymi.

Trzeba też wspomnieć, że Holandia i Belgia — mimo oczywistego zagrożenia — wciąż zachowywały 

neutralne stanowisko, sądząc, że hitlerowska Rzesza uszanuje ich pokojowe nastawienie.

Na francuskich lotniskach frontowych, na których bazowały dywizjony myśliwskie, w dalszym ciągu 

nie poczyniono prawie żadnych kroków w celu podniesienia gotowości bojowej. Nakazano jedynie, aby w 
każdej   eskadrze   myśliwskiej   dyżurował   od   świtu   do   zmierzchu   jeden   klucz.   Reszta   pilotów   i   personel 
obsługi rozpoczynał pracę na lotnisku jak podczas pokoju — od godziny siódmej. A przecież słońce każdego 
dnia wschodziło coraz wcześniej i o czwartej było już widno!

Sieć   obserwacyjno-meldunkowa   obrony   przeciwlotniczej,   pracująca   dla   lotnictwa   myśliwskiego, 

skoncentrowana   była   w   rejonach   przygranicznych   i   polegała   na   wzrokowej   i   słuchowej   obserwacji 
przestrzeni. Posterunki przekazywały swoje spostrzeżenia do central przy zgrupowaniach myśliwskich i do 
podległych tym zgrupowaniom stanowisk dowodzenia telefonicznie lub drogą radiową. Podrywano wtedy w 
powietrze dyżurne klucze myśliwskie i kierowano na wyprawy niemieckie. Meldunki, które otrzymywano z 
posterunków obserwacyjnych, nie były, rzecz jasna, dokładne, gdyż opierały się jedynie na obserwacjach 
wzrokowo-słuchowych. Niemcy znali ten system  — często zmieniali kierunki i wysokość przelotów nad 
Francją. Do spotkań francuskich myśliwców z samolotami Luftwaffe nie dochodziło zbyt często.*

Klucz myśliwski numer 6 z eskadry Montpellier, który przeleciał 29 marca z lotniska Bron na lotnisko 

w Luxeuil, wszedł do składu francuskiego dywizjonu myśliwskiego numer 2/7, wyposażonego w Morane'y 
MS-406
.** Lotnisko leżało w odległości 4 kilometrów od miasteczka Luxeuil u stóp Wogezów. Od granicy 
niemieckiej w prostej linii dzieliło je 90 kilometrów, a więc około 10 minut lotu na samolocie myśliwskim i 
nieco więcej na bombowcu. Było ono stałym, pokojowym lotniskiem, dobrze urządzonym, z murowanymi 
budynkami   administracyjnymi,   koszarami,   mieszkaniami   dla   kadry.   Miało   dużą,   równą   trawiastą 
nawierzchnię, dwa duże hangary i kilka baraków.

Dywizjon  numer  2/7  przybył   tam  zaraz  po  wybuchu  wojny z  południa  Francji.  Jego  dowódcą  był 

wysoki,   wysportowany,   o   płowej   czuprynie   commandant   Durieux.   Eskadrą   trzecią,   do   której   włączono 
polski klucz, dowodził capitaine Papin, ciemny, krępy brunet, właściciel rozklekotanego samochodu i pudla 
Gouno.  Dowódcą  eskadry czwartej  był   capitaine  Hugo,  elegancik   i  gentleman w  całym  calu.   Razem  z 
polskimi 3 samolotami dywizjon posiadał prawie 40 maszyn.

Polski klucz liczył czternaście osób: trzech pilotów  — por. Władysław Goethel, ppor. Wacław Król i 

kpr. Eugeniusz Nowakiewicz oraz jedenaście osób personelu technicznego z ppor. techn. Henrykiem Busen-
Schnitzem na czele. Do ekipy obsługi samolotów należeli: st. sierż. Bolesław Psujek, sierż. Julian Faliński, 
sierż. Leon Bartecki, plut. Józef Tass, kaprale  — Wachnicki, Nowakowski, Stępień i Mrozek oraz starsi 
szeregowcy — Dąbek i Kępa.

Francuzi   przyjęli   Polaków   bardzo   serdecznie.   W   dużej   sali   wypoczynku   zgromadził   się   personel 

eskadry, przygotowano na tę okazję sowity poczęstunek zakrapiany winem i koniakiem. Przybył dowódca 
dywizjonu   Durieux   i   dowódca   4   eskadry  Hugo.   Były  przemowy   i   toasty  na   cześć   braterstwa   broni   i 
odwiecznej przyjaźni polsko-francuskiej.

Polaków zaszokował jednak sposób, w jaki francuscy obrońcy nieba w strefie nadgranicznej pełnią swą 

odpowiedzialną   bojową   służbę.   Oto   samoloty   eskadry   ustawione   były   obok   hangaru   w   wyrównanych 
rzędach, obok zaparkowano samochody ciężarowe i osobowe. W otwartym hangarze trwała naprawa sprzętu, 
wszędzie kręcili się mechanicy, a największy tłok panował w sali wypoczynku, gdzie przy barze można było 
się pokrzepić kanapkami i słodyczami, napić oranżady, piwa, a nawet koniaku czy szampana. Życie na 
lotnisku toczyło się jak podczas pokoju. Francuzi zupełnie nie troszczyli się o zachowanie bezpieczeństwa. 
A przecież samoloty należało rozśrodkować na skraju lotniska, przygotowane w każdej chwili do startu, zaś 
dywizjon powinien się już dawno przenieść na zamaskowane lotnisko polowe! Przecież lotnisko w Luxeuil 
dobrze znane było  Niemcom, którzy z pewnością policzyli znajdujące  się na nim samoloty.  Wszak ich 
maszyny   rozpoznawcze   przy  ładnej   pogodzie   pojawiały  się   nad   Luxeuil   i   bezkarnie   umykały  za   Ren. 
Wprawdzie startowali wtedy na alarm francuscy myśliwcy, ale przeważnie za późno i nie dochodziło do 
wymiany ognia...

* Francja nie miała wtedy stacji radarowych. Dysponowała nimi Wielka Brytania, lecz nie kwapiła się udostępnić 

ich   swojemu   wojennemu   sprzymierzeńcowi.   Zresztą   Francuzi   nie   zabiegali   o   to   zbytnio,   gdyż   nie   wierzyli   w 
skuteczność radaru.

** Jednym z pilotów tego klucza był autor niniejszego tomiku (przyp. red.).

background image

Tryb codziennej bojowej służby budził wśród Polaków duży niepokój. Od świtu dyżurował na lotnisku 

tylko jeden trzysamolotowy klucz. Dopiero na godzinę siódmą przybywali mechanicy i piloci i zabierali się 
do   przygotowania   samolotów   do   lotów   treningowych.   Wtedy   też   zjawiali   się   przy   stanowiskach 
przeciwlotniczych artylerzyści.

Piloci   mieszkali   w   prywatnych   kwaterach   w   mieście.   Gdy   w   razie   potrzeby   uruchamiano   syrenę 

alarmową,   wszyscy  zbierali   się   w   wyznaczonych  punktach   i  samochodem  ciężarowym  lub   prywatnymi 
pojazdami udawali na lotnisko. Operacja taka trwała ponad godzinę. Nic dziwnego, że taki wariant pełnienia 
służby bojowej denerwował Polaków. Przecież w razie powietrznego napadu na bezbronne lotnisko liczyła 
się każda minuta. Byli pewni, że któregoś poranka Luftwaffe sprawi Francuzom, a przy okazji i im, tragiczną 
niespodziankę. Aby mieć czyste sumienie, polscy piloci poprosili dowódcę eskadry o zezwolenie na ukrycie 
samolotów pod drzewami zagajnika przylegającego do skraju lotniska.

Capitaine Papin uśmiechnął się pobłażliwie i przyzwalająco machnął ręką.
— Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak bardzo boicie się Niemców — powiedział. — W Polsce było co 

innego,   Niemcy   wiedzieli,   że   wasze   lotnictwo   jest   słabe,   więc   uderzyli   na   wasze   lotniska   znienacka, 
zniszczyli wam samoloty i mieli spokój. Ale sytuacja we Francji jest zupełnie inna. Niemcy dobrze wiedzą, 
że nasze lotnictwo, wsparte przez angielskie, stanowi dużą siłę. Oni się nas po prostu boją. Każdy ich atak 
będzie odparowany ze zdwojoną siłą. Naszą służbę pełnimy według wytycznych dowództwa Armée de l'Air, 
na wszystkich lotniskach jest tak samo jak u nas.

Od tej pory przed odjazdem z lotniska Polacy ukrywali swe Morane'y pod drzewami, dbając o dobre 

maskowanie. Rano mechanicy wytaczali je stamtąd i ustawiali przy myśliwcach francuskich. Niektórzy z 
kolegów francuskich wzięli przykład z Polaków i również maskowali swoje samoloty w zagajniku. Francuzi 
wypytywali   polskich   kolegów,  jak  to  naprawdę  było   u  nich  podczas  wojny.   Interesowało  ich,  dlaczego 
Polacy   nie   bronili   się   dłużej.   Z   uwagą   słuchali   o   wszystkim  —   o   wolnych,   słabych   i   przestarzałych 
„jedenastkach” i „siódemkach”, o liczebnej przewadze hitlerowskiej Luftwaffe, o tym, że w chwili ataku na 
Polskę ani jednego samolotu bojowego nie było na podstawowych lotniskach, że eskadry przeniosły się 
przedtem na lądowiska polowe, ukrywając sprzęt pod drzewami. A także o tym, jak polskie lotnictwo mimo 
olbrzymiej przewagi wroga walczyło i odnosiło sukcesy...

Francuzi kiwali i kręcili głowami, podziwiali i nawet przyznawali rację. Przeważał jednak pogląd, że 

Niemcy  czują   respekt   przed   potęgą   sprzymierzonych.   Poza   tym   francuscy  piloci   myślenie   pozostawiali 
władzom. Rząd wypowiedział wojnę Rzeszy — mówili — niech się teraz martwi, jak się z niej wykaraskać. 
Francja   w   swojej   historii   wiele   wojen   wygrała,   wiele   przegrała,   zawsze   jednak   wychodziła   cało   jako 
mocarstwo, i tym razem będzie podobnie. Takie to były z nimi rozmowy...

Po   inwazji   na   Danię   i   Norwegię   niemieckie   lotnictwo   zwiększyło   działalność   rozpoznawczą. 

Pojedyncze  dwusilnikowe   samoloty typu  Dornier  Do 17,  Heinkel  He  111  i  Junkers  Ju  88  penetrowały 
podczas słonecznej  pogody przyfrontowe  rejony z  dużych wysokości,  wykonując zdjęcia interesujących 
obiektów.   Strefa,   powierzona   do   obrony   dywizjonowi   2/7,   również   często   była   odwiedzana   przez 
niemieckich zwiadowców. Podrywały się wtedy klucze francuskie i polski, ale do spotkań z wrogiem rzadko 
dochodziło.   Raz   tylko   porucznik   Goethel   i   podporucznik   Król   dopadli   we   dwóch  Heinkla,   ale 
interweniowały  Messerschmitty. Spotkanie zakończyło się uszkodzeniem  Heinkla  i  Morane'a  porucznika 
Goethla.   Zdarzyło   się   też   raz,   że   dywizjon   osłaniał   wyprawę   kilku  Potezów   63,   które   zbombardowały 
wyznaczony cel w nadgranicznej strefie. Pojawiły się Messerschmitty, wywiązały się walki. Polska sekcja — 
Król i Nowakiewicz — zestrzeliła wtedy niemieckiego myśliwca. Porucznik Goethel nie brał udziału w 
wyprawie z uwagi na stan zdrowia. Wkrótce zabrano go do szpitala i już do latania nie powrócił. Na staż 
bojowy do polskiego klucza przybył dowódca dywizjonu numer 2 krakowsko-poznańskiego, major pilot 
Mieczysław Mümler. Znów było trzech latających Polaków we francuskim dywizjonie 2/7.

W pełnieniu służby bojowej nie zaszły jednak żadne zmiany. W dalszym ciągu piloci przyjeżdżali na 

lotnisko na godzinę siódmą, opuszczali je o osiemnastej, gdy słońce było jeszcze wysoko nad horyzontem. 
Bo o dziewiętnastej w kasynie oficerskim był obiad — mocno nieraz zakrapiany...

W dniu 10 maja 1940 roku, tuż po wschodzie słońca, kiedy wszyscy jeszcze smacznie spali w swoich 

kwaterach, pojawiło się nad Luxeuil kilkanaście Messerschmittów Me 109 z podczepionymi pod kadłubami 
bombami i pełnym zapasem amunicji do działek i karabinów maszynowych. Ponieważ leciały na małej 
wysokości, tuż nad ziemią, nadgraniczne posterunki obserwacyjne ich nie dostrzegły. Zresztą żołnierze z 
tych posterunków pogrążeni byli prawdopodobnie jeszcze w głębokim śnie. Spało także lotnisko Luxeuil.

Myśliwcy niemieccy zrzucili bomby na hangary i stojące obok Morane'y, wzniecając kurz, ogień i dym. 

Następnie uformowali szeroki krąg nad lotniskiem, ustawiając się jeden za drugim. Każdy z nich wybierał 
sobie cel i ostrzeliwał go z działek i karabinów maszynowych. Ataki powtarzali po kilka razy, lecąc na małej 
wysokości tuż nad dachami domów. Huk pracujących na pełnej mocy silników napełnił okolicę i pobudził 

background image

mieszkańców miasteczka.

Piloci   przybyli   na   lotnisko   po   upływie   ponad   godziny  od   ogłoszenia   alarmu.   Było   po   wszystkim, 

Messerschmitty  już   odleciały.   Paliły  się   jeszcze   samoloty,   wokół   snuł   się   dym,   tu   i   owdzie   wybuchała 
amunicja   w   dogorywających   wrakach  Morane'ów.   Tam   gdzie   stały   w   rzędach   myśliwce,   było   teraz 
pogorzelisko i zniszczenie — trójramienne śmigła metalowe sterczały jak cmentarne krzyże. Drzwi hangaru 
były wywalone i odrzucone na kilkanaście metrów, baraki drewniane zniszczone, stanowisko dowodzenia 
zrujnowane...

Polskie trzy maszyny, ukryte w zagajniku, ocalały, podobnie jak stojące tam samoloty francuskie. Ponad 

dwadzieścia   myśliwców   spaliło   się,   inne   były   postrzelane.   Łączność   z   dowództwem   zgrupowania 
myśliwskiego   nie   istniała.   Commandant   Durieux   i   capitaine   Papin   mieli   smętne   miny.   Gdyby   choć   w 
pewnym   stopniu   zastosowali   się   do   rad   polskich   pilotów,   na   lotnisku   nie   doszłoby  do   tak   tragicznego 
pogromu. Straty w ludziach na szczęście nie były duże  — zginął kierowca samochodu, ostrzelany przez 
Messerschmitta. Dwóch pilotów, jadących w nim, zostało rannych.

Zakończył się okres dziwnej wojny — rozpoczęła się tragiczna, prawdziwa wojna.

*

Tego pamiętnego dnia o świcie —10 maja 1940 roku — niemieckie siły lądowe, powietrzne i morskie 

zaatakowały   zdradziecko   zachodnie   kraje   neutralne:   Holandię,   Belgię   i   Luksemburg.   Luksemburg   nie 
stawiał   oporu   i   został   zajęty  tego   samego   dnia.   Osamotniona   Holandia   broniła   się   pięć   dni.   Królowa 
Wilhelmina z rządem odleciała do Wielkiej Brytanii. Belgii pośpieszyły z pomocą cztery francuskie armie — 
1, 2, 7 i 9 oraz brytyjski korpus ekspedycyjny, realizując ustalony przedtem tajny strategiczny plan pod 
kryptonimem  „Dyle”.   Luftwaffe   zaatakowała   belgijskie   lotniska,   mosty  i   węzły  kolejowe,   zaś   oddziały 
spadochroniarzy uchwyciły ważniejsze mosty na Mozie i Kanale Alberta, który miał stanowić linię obrony 
wojsk   napadniętego   kraju.   Pod   naporem   silnych   formacji   niemieckich   Belgowie   wycofali   się   na   linię 
Antwerpia—Namur,   dokąd   dotarły  już   jednostki   alianckie,   obsadzając   odcinki   środkowy  i   południowy. 
Tymczasem jednak niemiecka grupa pancerna generała Kleista doszła do Mozy na odcinku Sedan—Namur, 
przedarła się przez rzekę i ruszyła ostro na zachód. 19 maja znalazła się u wybrzeży kanału La Manche, 
odcinając w ten sposób lewe skrzydło aliantów. Napór niemiecki był wciąż silny — wojska alianckie, w tym 
także armia belgijska, zaczęły wycofywać się w kierunku na Dunkierkę. 22 maja doszło do zaciętej bitwy 
francuskich wojsk pancernych z niemieckimi pod Arras. Zakończyła się ona poważną porażką Francuzów.

Sytuacja odciętych wojsk alianckich stawała się coraz bardziej tragiczna. Zarządzono więc ewakuację 

przez kanał La Manche do Anglii. Operację tę, pod silnym ogniem niemieckim, zakończono 4 czerwca. Do 
Anglii zdołano przewieźć 338 500 żołnierzy (w tym jedną trzecią stanowili Francuzi), lecz prawie cały 
sprzęt wojenny — około 700 czołgów, 2400 dział, 45 000 samochodów, 20 000 motocykli i 11 000 sztuk 
broni maszynowej — dostał się w ręce Niemców. W tej operacji alianci stracili także 243 statków i okrętów, 
około 300 samolotów, zginęło 180 pilotów myśliwskich.

Po  pokonaniu   Belgii   i  klęsce   aliantów   pod  Dunkierką   armia   niemiecka   ruszyła   na   podbój   Francji. 

Niemcy mieli teraz zdecydowaną przewagę; ich wojska lądowe liczyły 142 dywizje i 2 brygady. Mogło im 
się   przeciwstawić   jedynie   65   dywizji   francuskich,   13   dalszych   czuwało   na   linii   Maginota   i   na   froncie 
alpejskim, gdzie w każdej chwili mogły uderzyć siły włoskie. We Francji znajdowały się także gotowe do 
walki 3 dywizje brytyjskie i oddziały Wojska Polskiego, stanowiące równowartość 3 dywizji.

5   czerwca   Niemcy   rozpoczęli   atak   na   francuską   linię   obronną   nad   Sommą,   przełamali   ją   mimo 

bohaterskiego oporu wojsk francuskich i ruszyli na południe. Sforsowali także następną linię oporu: dolna 
Sekwana — przedpola Paryża — Marna.

10 czerwca Włochy wypowiedziały wojnę Francji i Wielkiej Brytanii. Rozpoczęły się działania wojenne 

na froncie alpejskim.

14 czerwca Niemcy zajęli Paryż. Armia francuska wycofywała się w nieładzie na południe.
16   czerwca   upadł   rząd   premiera   Paula   Reynauda.   Nowym   premierem   został   bohater   narodowy   z 

pierwszej wojny światowej, marszałek Phillippe Pétain, który następnego dnia zwrócił się do rządu Rzeszy z 
propozycją wszczęcia pertraktacji o zawieszenie broni.

ALARM W POLSKIEJ BAZIE BRON

Dzień 10 maja 1940 roku zapowiadał się ciepły i słoneczny. Ustępowały szybko nocne mgielne opary, 

czerwona tarcza słoneczna wychylała się zza horyzontu. Na polskim lotnisku w Bron w rejonie postoju 

background image

samolotów polskiego dywizjonu myśliwskiego 1/145 warszawskiego kręcili się już mechanicy i piloci. Jak 
codziennie o tej porze  Morane'y  były przygotowywane do lotów. Huk podgrzewanych silników napełnił 
okolice. Wkrótce znów nastała cisza, rozlegały się tylko głośne rozmowy i pokrzykiwania. Piloci, ubrani w 
kombinezony, układali spadochrony na skrzydłach samolotów, sprawdzali kabiny i zawieszali hełmofony na 
drążkach sterowych. Myśliwce, rozstawione niesymetrycznie na skraju lotniska z dala od zabudowań, wśród 
bujnej trawy wyglądały jak duże, czające się do skoku pasikoniki.

W namiocie operacyjnym, ustawionym w pobliskim zagajniku, jak zwykle z rana było rojno i głośno. 

Piloci mieli o czym rozmawiać, przecież Lyon to duże miasto, pełne wesołych kawiarni i restauracji, w 
których  życie  toczyło  się   jak  za   czasów   pokojowych.   Tylko  przyciemnione   światła   uliczne   i  reflektory 
samochodów przypominały, że trwa jeszcze wojna. Francuzi zresztą uważali, że skończy się ona niedługo.

Pod namiot operacyjny zajechał samochód służbowy, zatrzymując się z głośnym piskiem hamulców. 

Wysiadł z niego major Kępiński i raźnym krokiem skierował się do środka.

— Baczność! — krzyknął kapitan Wczelik.
Wszyscy  obecni   w   namiocie  poderwali   się   do  pozycji   zasadniczej.   Wczelik   podszedł   do  dowódcy 

dywizjonu, zatrzymał się i stuknąwszy obcasami, zasalutował.

— Panie majorze, melduję pierwszą eskadrę w stanie pogotowia bojowego. Pilotów dziewięciu i tyleż 

samolotów gotowych do startu!

Z boku stał już dowódca drugiej eskadry kapitan Frey i złożył dowódcy podobny meldunek. Kępiński 

przywitał się z dowódcami eskadr, a po komendzie „spocznij” również z każdym pilotem. Niebawem zjawił 
się inżynier dywizjonowy kapitan Adam Jaworski i także zdał dowódcy sprawozdanie ze stanu technicznego 
samolotów.

— Wszystkie Morane'y są przygotowane do lotów. Jest ich dwadzieścia. Do pełnego stanu brakuje kilka 

maszyn i nie wiadomo, kiedy je otrzymamy. Francuzi wciąż nas zwodzą.

Kępiński uśmiechnął się i po lekkim wahaniu uchylił przed wszystkimi rąbka tajemnicy.
— Wczoraj  wieczorem otrzymałem pocieszającą  wiadomość od pułkownika  Pawlikowskiego.  Nasz 

dywizjon ma wkrótce otrzymać nowe samoloty Blochy MB-152. Latający na nich Francuzi bardzo sobie je 
chwalą.

— Blochy mają silniejszy silnik o mocy tysiąca stu koni mechanicznych i lepsze uzbrojenie, składające 

się z dwóch działek i dwóch karabinów maszynowych, a to jest ważna sprawa dla myśliwca — potwierdził 
Jaworski. — Są też łatwiejsze w obsłudze technicznej — dodał.

Wiadomość tą wzbudziła zadowolenie u pilotów.
Na   czarnej   tablicy,   ustawionej   obok   stolika   dyżurnego   podoficera,   wypisany   był   skład   alarmowy 

pilotów   na   bieżący  dzień:   dowódca  dywizjonu  —  mjr   Kępiński;   eskadra   pierwsza:   kpt.   Wczelik,   ppor. 
Łukaszewicz i plut. Siudak,  por. Obuchowski, ppor. Skibiński i kpt. Paraf iński, por. Czerwiński, ppor. 
Fiedorczuk i plut. Wędzik; eskadra druga: kpt. Frey, ppor. Gładych i kpr. Niewiara, por. Wilczewski, ppor. 
Jaugsch i kpr. Paterek, por. Janota, plut. Palak i kpr. Zieliński.

Klucz kapitana Wczelika pełnił pogotowie alarmowe; służbę objął na pół godziny przed wschodem 

słońca.

—  Antoni  — Kępiński  zwrócił się do Wczelika  — miałeś może  jakieś wiadomości ze stanowiska 

dowodzenia zgrupowania myśliwskiego?

— Nie,  żadnych wiadomości o przelotach niemieckich samolotów nad terytorium Francji nie było. 

Wszędzie panuje spokój i cisza — Odpowiedział Wczelik.

— Cisza przed burzą — skomentował Jaworski. — Coś mi się wydaje, że Niemcy już wkrótce ruszą na 

Francję, bo pogoda się ustabilizowała, a drogi i pola obeschły po ostatnich deszczach.

Jaworski realnie oceniał sytuację. Pokpiwał z Francuzów, twierdząc, że dostaną od Niemców w skórę 

tak, iż nie pozbierają się z rozumem.

— Jakie patrolowania są przewidziane na dzień dzisiejszy? — zainteresował się, dowódca.
—   Stanowisko   zgrupowania   wyznaczyło   nam   cztery   patrolowania   jednogodzinne   pojedynczymi 

kluczami. Ustaliliśmy, że do południa wykona je pierwsza eskadra, a po południu druga — objaśnił Wczelik.

— W takim razie ja poprowadzę pierwszy klucz — zadecydował Kępiński.
—  Tak   jest  —  odpowiedział   Antoni,   a   przywoławszy   porucznika   Obuchowskiego   przekazał   mu 

życzenie dowódcy.

Obuchowski był nieco zdziwiony.
— A może by tak wykonać ten patrol dwoma dwójkami? — spytał.
— Niech o tym zadecyduje dowódca — poradził Antoni.
Kępiński nie miał nic przeciwko temu. Stanowisko dowodzenia propozycję zaakceptowało.
Czas   mijał   powoli,   piloci   rozmawiali   o   sprawach   bieżących   Żaden   z   nich   nie   przypuszczał,   że   ta 

background image

sielanka z okresu drôle de guerre zostanie tego dnia nagle przerwana.

O godzinie szóstej rozległa się, jak każdego dnia, lotniskowa syrena, co oznaczało pobudkę. Garnizon w 

Bron wstawał ze snu. W rejonie baraków na Foire zrobiło się rojno, biegano z ręcznikami do umywalni w 
osobnym baraku, zwoływano się na zbiórki do porannej gimnastyki, a potern na śniadanie.

Nagle od strony północnej dawał się słyszeć narastający huk silników. Samolotów nie było widać, bo 

leciały na małej wysokości.

— Lecą chyba Francuzi — powiedział któryś z pilotów. — To jakieś ich ćwiczenia.
— O tej porze? — zdziwił się inny — Obawiam się, że nie. Już je widać, dwusilnikowe bombowce...
— Podobne do niemieckich Dornierów...
Samoloty szybko zbliżały się do lotniska. Nikt już nie miał wątpliwości: to były Dorniery!
Widziano, jak od kadłubów odrywały się bomby; pierwsze wybuchały już na skraju lotniska, reszta 

pędziła na zabudowania Foire...

— Do rowów! Kryć się! To Niemcy! — wrzasnął jeden z oficerów, nadzorujący poranną pobudkę.
Rowy przeciwlotnicze znajdowały się za barakami, dalej rosły krzaki i drzewa na forcie z pierwszej 

wojny   światowej.   Huk   silników   mieszał   się   z   wybuchami   bomb   i   terkotem   karabinów   maszynowych 
strzelców pokładowych. Lotnicy biegali do rowów i zagajnika, rozlegały się nawoływania i krzyki. Kilka 
baraków rozpadło się, dachy i ściany osuwały się w tumanach kurzu i dymu, trzaskały szyby, rozlegały się 
wołania o pomoc...

Nareszcie   bombowce   przeleciały   i   zaczęły   kierować   się   na   wschód.   Kilka   jednak   zawróciło   do 

powtórnego ataku z lotu koszącego.

Strzelcy pokładowi otworzyli ogień z karabinów maszynowych do uciekających żołnierzy, do stojących 

w skupiskach samochodów ciężarowych i nie rozbitych jeszcze baraków.

Syreny alarmowe zawyły dopiero wtedy, gdy po zbombardowaniu Polskiej Bazy Lotniczej w Bron 

zgrupowanie   niemieckich  Dornierów  skierowało   się   lotem  na   małej   wysokości   na   wschód.   W   wielkim 
pośpiechu wystartował trzysamolotowy klucz polskich Morane'ów i pogonił za Niemcami. Było jednak za 
późno, aby piloci z dywizjonu 1/145 mogli nawiązać walkę — Dorniery znikały na horyzoncie.

W   namiocie   operacyjnym   polskiego   dywizjonu   panowało   zdenerwowanie.   Jak   się   to   stało,   że 

stanowisko   dowodzenia   francuskiego   zgrupowania   myśliwskiego   nie   powiadomiło   Polaków   na   czas   o 
zbliżającej   się   do   Lyonu   niemieckiej   wyprawie   bombowej   i   nie   poderwało   w   powietrze   dyżurujących 
kluczy?   Przecież   Niemcy,   aby   dotrzeć   do   Lyonu,   musieli   pokonać   trasę   wynoszącą   ponad   trzysta 
kilometrów!   Co   robiły  w   tym   czasie   posterunki   obserwacyjno-meldunkowe?   Czyżby   żaden   z   nich   nie 
zauważył przelatującego zgrupowania bombowców Luftwaffe?

— Na pewno żołnierze spali jeszcze na swoich kwaterach! — denerwował się któryś z pilotów.
— Nie wymagano od nich, aby od  świtu rozpoczynali służbę i obserwowali przestrzeń. Każdy woli 

pospać dłużej rano, a tu dzień zaczyna się już o czwartej rano — komentował inny.

— Porozwieszali wszędzie plakaty z napisami, że Niemcy się ich boją, że nic Francji nie zrobią, bo 

razem z Anglią są potęgą nie do pokonania!

— Ot, i mają teraz pierwszą nauczkę! Chyba i na inne francuskie lotniska też posypały się hitlerowskie 

bomby!

Ktoś włączył radio. Spiker paryskiej rozgłośni odczytywał poranne wiadomości. W pewnym momencie 

przerwał, a gdy po dłuższej chwili znów rozległ się jego głos, zebrani przy odbiorniku usłyszeli:

— W tej chwili nadeszła do rozgłośni w Paryżu ważna wiadomość. Dziś o świcie Niemcy zaatakowali 

zdradziecko Holandię, Belgię i Luksemburg. Wiele wypraw bombowych Luftwaffe zaatakowało francuskie 
lotniska   frontowe.   Nasi   dzielni   myśliwcy   wystartowali   natychmiast   do   walki   z   napastnikami,   broniąc 
francuskiego nieba.

Poranny  nalot  bombowy  Niemców  na  Bron najbardziej  dał  się  we znaki  rejonowi  zakwaterowania 

Polaków.   Teren   wyglądał   jak   pobojowisko  —   z   wielu   baraków   mieszkalnych   pozostały   szczątki   i 
pogorzeliska, w wielu z  ocalałych brakowało szyb  i drzwi,  trawniki i chodniki  zawalone  były gruzem, 
deskami i ziemią. Zginęło kilkunastu lotników, wielu rannych i kontuzjowanych odwieziono do szpitala.

Nie   doznał   natomiast  żadnych   strat   dywizjon   1/145.   Personel   techniczny  i   piloci   przebywający  na 

lotnisku   zdążyli   ukryć   się   w   rowach   przeciwodłamkowych,   które   przedtem   przezornie   wykopano. 
Odnotowano tylko kilka lekkich obrażeń, wszystkie samoloty ocalały.

Major Kępiński zarządził, aby piloci i mechanicy czuwali przy samolotach. Wolni od służby chwycili za 

łopaty, pogłębiali stare rowy i kopali nowe. Dowódca czekał przy telefonie na wiadomość ze stanowiska 
dowodzenia. Na razie w rejonie Lyonu nic się nie działo, dwa zaplanowane dla pierwszej eskadry patrole 
zostały wykonane, ale Niemców w powietrzu nie spotkano.

Do dywizjonu przyjechał pułkownik Pawlikowski. Był bardzo wzburzony. Przecież jeszcze niedawno 

background image

Francuzi przekonywali go, iż ich system przestrzennej obserwacji i powiadamiania jest doskonały, że żaden 
niemiecki samolot nie przedostanie się do centrum kraju bez zauważenia go przez francuskie posterunki 
obserwacyjne.

— Ot, i masz babo placek! — powiedział na przywitanie do dowódcy dywizjonu.
— Uważam, że trzeba szybko zmienić miejsce postoju dywizjonu — odrzekł na to Kępiński. — Niemcy 

mogą nalot powtórzyć, bo nasza baza w Bron jest im na pewno solą w oku.

—   Będę   robił,   co   w   mojej   mocy,   abyście   przenieśli   się   na   polowe   lotnisko  —   odpowiedział 

Pawlikowski. — Już to proponowałem Francuzom, przyznali mi rację. Ale na razie bądźcie w stanie alarmu.

Już przed odjazdem komendant Polskiej Bazy Lotniczej poinformował, że dywizjon już w najbliższych 

dniach otrzyma obiecane Blochy MB-152.

—   To   dobra   wiadomość,   wszyscy   czekamy   na   nie  —   ucieszył   się   Kępiński   i   przysłuchujący   się 

rozmowie obaj dowódcy eskadr.

W powietrzu w rejonie Lyonu nadal nic się nie działo, nie pojawił się ani jeden samolot niemiecki. Do 

frontu było daleko, walki na pewno toczyły się nad wschodnimi połaciami Francji. Mówił o nich spiker w 
południowych wiadomościach, jednak dosyć oględnie: nie podawał ani liczby zwycięstw, ani rozmiarów 
strat wyrządzonych w porannych nalotach.

Potem przywieziono dla wszystkich obiad. Był smaczny i obfity, nie zapomniano o ćwiartce wina dla 

każdego. Humory nieco się poprawiły.

Dochodziła godzina piętnasta, gdy rozległ się narastający huk silników samolotów, lecących na dużej 

wysokości.   Ze   stanowiska   dowodzenia   nie   było   żadnych   wiadomości,   sądzono   więc,   że   to   powraca 
francuska   wyprawa   bombowa   po   wykonaniu   zadania.   Wytrzeszczano   oczy   w   kierunku   zbliżającej   się 
kolumny dwusilnikowych bombowców. Były podobne do tych z porannego nalotu...

— To szwabskie Heinkle! — zakrzyknął ktoś z pilotów.
— Do maszyn i na start! — zakomenderował Kępiński.
Kiedy w pośpiechu odrywały się od nawierzchni pierwsze polskie Morane'y, na lotnisko sypały się już 

niemieckie bomby z kierunku nalotu, to jest ze wschodu na zachód. Tym razem ucierpiały hangary i stałe 
zabudowania — wybuchło kilka pożarów; paliły się też należące do eskadry szkolnej samoloty stojące obok 
hangarów. Tumany kurzu i dymu pokryły polską bazę lotniczą już po raz drugi tego dnia — pierwszego dnia 
prawdziwej   wojny.   Obrona   przeciwlotnicza   otworzyła   huraganowy   ogień   do   niemieckich   maszyn,   lecz 
strzelano chaotycznie i niecelnie. Złowrogi szyk bombowców z czarnymi krzyżami zawrócił na wschód i ze 
zwiększoną prędkością zniknął na horyzoncie. Pojedyncze klucze z polskiego dywizjonu długo goniły za 
Heinklami, ale ich nie mogły dopędzić. Myśliwcy wrócili więc na lotnisko startu i wylądowali ostrożnie na 
poboczu, gdzie nie było lejów po bombach.

Tym razem alarm lotniczy ogłoszono również za późno, a co gorsza, służba obserwacyjna zupełnie nie 

zdała egzaminu. Niemiecka wyprawa bombowa, zanim dotarła do Lyonu, leciała nad terenem Francji ponad 
godzinę   na   wysokości   około   pięciu   tysięcy   metrów   przy   dobrej   pogodzie   i   nie   była   atakowana   przez 
francuskich myśliwców! Co było powodem takich nieprawidłowości w dowodzeniu obroną przeciwlotniczą 
Francji? Pytanie to wciąż dręczyło Polaków. Na pewno zawiodła łączność przewodowa, zniszczona przez 
bombardowania. W takich warunkach trudno będzie przeciwdziałać atakom Luftwaffe. Sytuacja pod tym 
względem stawała się podobna do tragicznej sytuacji Polski we wrześniu 1939 roku.

Polscy piloci gorączkowo zastanawiali się nad wyjściem z sytuacji.
—   Trzeba   natychmiast   przenieść   się   na   inne,   zamaskowane   lotnisko  —   stwierdził   kapitan   Antoni 

Wczelik.

— Może na razie dobrze byłoby przelecieć na lotnisko do Mions, tamto lotnisko jest chyba Niemcom 

mniej znane, nie bombardowali go jeszcze — sugerował kapitan Juliusz Frey, dovyódca drugiej eskadry.

— Ale przy takim dowodzeniu i fatalnej łączności może być zaatakowane w każdej chwili — rzekł Jan 

Obuchowski.

— Zaraz zatelefonuję do Pawlikowskiego — powiedział Kępiński i sięgnął po słuchawkę.
Niestety, aparat był głuchy, lotniskowa sieć telefoniczna została uszkodzona. Dowódca wsiadł więc do 

samochodu   i  popędził  do  sztabu  bazy;  pełen   najgorszych  przeczuć.   Budynek  sztabu  szczęśliwie   ocalał, 
wyleciały tylko wszystkie szyby. Pawlikowski był zdrów i cały, trzymał słuchawkę telefoniczną przy uchu i 
próbował porozumieć się ze stanowiskiem dowodzenia zgrupowania myśliwskiego. W pewnej chwili zgłosił 
się   oficer   dyżurny   ze   stanowiska   myśliwskiego.   Pawlikowski   wyjaśnił,   że   w   trosce   o   bezpieczeństwo 
polskiego dywizjonu 1/145 prosi o jego przeniesienie na lotnisko do Mions.

— O tym musi zadecydować dowódca zgrupowania  — usłyszał w odpowiedzi.  — Proszę zaczekać, 

zaraz go poproszę.

Po krótkiej rozmowie z dowódcą zgrupowania Pawlikowski zgodę otrzymał.  Położył słuchawkę na 

background image

widełki aparatu i głęboko odetchnął.

— Józek — zwrócił się do Kępińskiego  — pakuj szybko manatki na samochody i wyjeżdżajcie do 

Mions. Samoloty niech polecą tam natychmiast, przyjmą je mechanicy eskadry szkolnej. Rozstawcie je przy 
zagajniku i dobrze maskujcie. Znasz to miejsce?

— Tak jest. To przy drodze od strony wschodniej. Można będzie ukryć samochody i namioty, samoloty 

ustawimy pod drzewami frontem na pole startu.

— Od razu zarządź tam dla obu eskadr stan alarmowy i postaraj się o dobrą łączność ze stanowiskiem 

dowodzenia, a także ze mną — przypomniał Pawlikowski.

— Wszystko będzie w najlepszym porządku.
— No, to powodzenia. — Pawlikowski uścisnął Kępińskiemu dłoń.
W trzy godziny później, już pod wieczór, dywizjon 1/145 warszawski na dobre zainstalował się na 

nowym   miejscu   postoju.   Nawiązano   kontakt   telefoniczny   i   radiowy   ze   stanowiskiem   dowodzenia 
zgrupowania myśliwskiego. Życie całkowicie przeniosło się pod namioty ukryte w zagajniku. Samoloty 
ustawiono   pod   drzewami,   wszyscy   chwycili   za   łopaty,   by   przygotować   rowy   przeciwlotnicze. 
Zorganizowano kuchnię polową, obok stanąt duży namiot kasyna, w którym uruchomiono podręczny bufet z 
napojami chłodzącymi, papierosami, kruchymi ciastkami i artykułami osobistego użytku.

Zadanie bojowe dywizjonu pozostało to samo: obrona powietrzna Lyonu i jego rejonu. Od świtu dnia 

następnego obie eskadry miały stanąć w pogotowiu alarmowym  — silniki samolotów podgrzane, piloci 
gotowi do startu. Wszyscy obiecywali sobie,  że muszą dobrać się do skóry Niemcom już w pierwszych z 
nimi spotkaniach. Zapał i chęć walki z Luftwaffe opanowały pilotów i mechaników. Żeby tak jeszcze jak 
najszybciej otrzymać obiecane nowe samoloty...

KŁOPOTY ZE SPRZĘTEM

Dzień 11 maja był słoneczny. W rejonie Lyonu panował spokój, nie odnotowano żadnego niemieckiego 

nalotu   bombowego.   Wyznaczone   klucze   myśliwskie   z   polskiego   dywizjonu   1/145   warszawskiego   stale 
patrolowały w powietrzu. Łączność radiowa dowódców kluczy ze stanowiskiem dowodzenia działała bez 
przeszkód. Do spotkań z niemieckim samolotami nie doszło, z czego Polacy byli oczywiście niezadowoleni. 
Narzekano, że Francuzi nie mają zaufania do Polaków, skoro pozostawili jedyny polski dywizjon z dala od 
frontu.

— Nie narzekajcie na naszych sprzymierzeńców za wcześnie — uspokajał ich Kępiński. — Otrzymamy 

Blochy, szybko się przeszkolimy i na pewno przeniesiemy się na jakieś lotnisko frontowe. Potrzeba nam 
będzie z tydzień na przyzwyczajenie się do lotów na nowych maszynach.

— A po co mamy tracić na szkolenie aż tak wiele czasu? Przecież Blochy nie różnią się tak bardzo od 

Morane'ów — zaperzył się Antoni Wczelik. — Wystarczą nam po trzy, cztery loty zapoznawcze i będziemy 
rąbać szwabów.

— Nie ma  się  co na zapas denerwować.  Otrzymamy  Blochy, to zobaczymy,  jakie to  myśliwce  — 

stwierdził Juliusz Frey.

—  Tam,   na  froncie,   walczą  już  nasi   montpellierczycy,  a   my  tu  właściwie  zbijamy bąki  i  na   razie 

dostajemy w skórę — denerwował się zapalczywy Witek Dobrzyński.

— Koledzy, spokój! Wojna nie skończy się tak szybko. Wystarczy i dla nas bojowej roboty, Niemcy 

mają silne lotnictwo, ale Francja z Wielką Brytanią i naszą polską pomocą to też licząca się siła powietrzna 
— Piotr Łaguna starał się załagodzić wzburzenie. — Francuzi obiecali nam dwadzieścia sześć Blochów, na 
pewno dotrzymają słowa. A wtedy im pokażemy, jak Polacy się biją.

Piotr Łaguna nigdy nie tracił dobrego humoru, lubiano go za to i szanowano. I tym razem udało mu się 

przywrócić spokój w dywizjonowej rodzinie lotniczej.

Dzień   12   maja   zapowiadał   się   równie   pogodnie   jak   poprzedni.   Wyznaczeni   piloci   objęli   służbę 

alarmową na pół godziny przed wschodem słońca i niebawem rozpoczęli patrolowanie okolic Lyonu. W 
porannych wiadomościach radiowych informowano o aktywności wojsk niemieckich w Holandii i Belgii 
oraz  o  kontynuowaniu  nalotów  bombowych  na  lotniska   francuskie  i ośrodki  przemysłowe.  Zapewniano 
także, iż dzielni francuscy myśliwcy skutecznie zwalczają napastników.

Zaraz po śniadaniu Kępiński wezwał do namiotu operacyjnego personel sztabu i obu dowódców eskadr. 

Z  jego   miny  można  było  wywnioskować,   że   nie   ma   dobrych  wiadomości  do przekazania.   Podniecony, 
żarliwie dyskutował o czymś z francuskim doradcą commandantem de Marmier i swoim zastępcą kapitanem 
Łaguną.

— Dyżurny — Łaguna zwrócił się do kaprala telefonisty — poproście na odprawę pilotów wolnych od 

background image

służby.

—   Rozkaz,   panie   kapitanie!   —   odpowiedział   kapral   i   pobiegł   do   sąsiedniego   namiotu,  w   którym 

odpoczywali piloci.

W kilka minut potem w namiocie operacyjnym zrobiło się rojno i gwarno. Kępiński uciszył zebranych.
— Koledzy, otrzymałem z francuskiego dowództwa wiadomość, że nasz dywizjon od zaraz zacznie się 

przeszkalać na nowych samolotach... lecz nie na obiecanych  Blochach, a na  Caudronach. Dostaniemy aż 
trzydzieści sześć maszyn.

— O, cholera! — zabrzmiał wśród ogólnej ciszy głos Witka Dobrzyńskiego.
— To marne samoloty, może jednak dałoby się wydębić obiecane Blochy — zmartwił się Wczelik.
— Jest to decyzja Ministerstwa Lotnictwa i nie da się jej zmienić — zakomunikował Kępiński.
Niezadowolenie pilotów było trudne do opanowania. Kępiński musiał użyć swojej dowódczej władzy, 

aby uciszyć podległych mu pilotów.

— Koledzy, proszę o spokój — zakrzyknął. — Podam teraz plan działania dla dywizjonu na najbliższe 

dni. Osiem Caudronów znajdujecie już na lotnisku w Bron i tam rozpoczniemy szkolenie małymi grupami. 
Po paru dniach sprowadzimy lotem resztę  Caudronów  z podparyskiego lotniska Villacoublay.  Caudrony 
znamy już wszyscy, wystarczy każdemu po kilka lotów treningowych na akrobację i walki powietrzne, loty 
w szykach zwartych i bojowych i będziemy gotowi do podjęcia służby bojowej na froncie. Szkoleniem 
będzie kierował mój zastępca kapitan Łaguna, oczywiście na lotnisku w Bron, które jest już doprowadzone 
do stanu  używalności. A ty,  Adam  — zwrócił się  do kapitana Jaworskiego  — zajmiesz  się  techniczną 
obsługą samolotów, żeby wszystko grało.

— Tak jest, panie majorze! — odpowiedział Adam, podrywając się na baczność. — O ile tylko Niemcy 

pozwolą nam spokojnie pracować.

— Na lotnisko Bron przyleciał już francuski dywizjon myśliwski 3/9 na  Blochach  i objął służbę w 

obronie   Lyonu.   Będzie   mu   pomagać   nasza   eskadra   treningowa,   która   przejmie  Morane'y  —   dodał   na 
zakończenie Kępiński.

Rozkaz Ministerstwa Lotnictwa trzeba było wykonać. Ponowne podjęcie walki przez polski dywizjon 

zależało teraz od tego, jak szybko personel techniczny zapozna się z obsługą nowych samolotów i ile czasu 
będą potrzebowali Polacy na opanowanie techniki pilotowania Caudronów oraz sposobów prowadzenia walk 
powietrznych.  Czas  naglił,  trwała  wojna.  Wyznaczone  grupy  pilotów  i  mechaników   przeniosły  się  tego 
samego   dnia   do   Bron.   Kapitan   Jaworski   przejął   w   swoje   ręce   znajdujące   się   tam   osiem  Caudronów  i 
zorganizował szybki kurs obsługi technicznej płatowców i silników. Uczestniczyli też w nim piloci.

W   dwa   dni   potem   piloci   warszawskiego   dywizjonu   rozpoczęli  —   już   po   raz   drugi  —-   loty   na 

Caudronach, które, jak zapewniano, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy dokładnie przebadali specjaliści z 
fabryki Renault, usuwając ujawnione usterki.

W dniu 18 maja 28 pilotów z polskiego dywizjonu pod dowództwem majora Kępińskiego na pokładzie 

samolotu transportowego udało się na lotnisko Villacoublay po odbiór przygotowanych dla nich Caudronów
Stały w dwóch rzędach koło hangaru, błyszczały nową farbą w promieniach słonecznych, na kadłubach 
miały wymalowane biało-czerwone szachownice, a na skrzydłach francuskie znaki lotnicze: niebiesko-biało-
czerwone rozety. Piękny to był widok; cieszył serca Polaków. Gdyby tak tylko Caudrony miały solidniejszą 
konstrukcję i mniej usterek...

Przelot na lotnisko postoju dywizjonu w Mions odbył się eskadrami. Samoloty dobrze wytrzymały tę 

pierwszą próbę. Oby tak samo spisywały się w lotach bojowych — wzdychali „warszawiacy”.

Tymczasem już następnego dnia przedpołudniem podczas startu do lotu treningowego na akrobację na 

Caudronie  podporucznika   Witolda   Dobrzyńskiego   nastąpiła   awaria   silnika.   Wysokość   była   mała,   pilot 
musiał lądować na polu poprzecinanym miedzami i rowami. Samolot zaczepił podwoziem o przeszkodę, 
przewrócił się na plecy i rozpadł na części. Pilot zginął na miejscu.

Śmierć kolegi podziałała deprymująco na personel dywizjonu. Zdawano sobie co prawda sprawę z tego, 

że w lotnictwie wypadki były,  są i będą, także o tragedię nie jest trudno. Gdyby jednak awaria silnika 
nastąpiła na większej wysokości, wtedy pilot mógłby uratować się ze spadochronem lub wylądować ze 
schowanym podwoziem na wybranym polu bez przeszkód terenowych. Tym razem pilot * miał po prostu 
pecha.

Szkolenia na Caudronach nie przerwano. Dywizjon chciał jak najszybciej osiągnąć gotowość bojową,

* Podporucznik pilot Witold Dobrzyński urodził się w Warszawie w 1913 roku, ukończył Szkołę Orląt w Dęblinie 

w 1937 roku, był zapalonym, wyróżniającym się myśliwcem. Został pochowany na cmentarzu komunalnym Guillotiére 
w Lyonie, grób 4:17.

background image

latano więc z dużą intensywnością. W samolotach ujawniały się coraz to nowe wady konstrukcyjne: za mało 
sztywna osłona silnika ulegała wybrzuszeniu w locie nurkowym, przyrządy pokładowe i radiostacja łatwo 
się psuły w czasie ewolucji powietrznych, silnik szybko się przegrzewał, automat zmiany skoku śmigła 
często zawodził, pękały przewody paliwowe i olejowe. Wszystko to denerwowało pilotów, często przerywali 
loty i powracali z  duszą  na  ramieniu na  lotnisko  startu. Taki  stan  rzeczy doprowadzał  mechaników do 
rozpaczy.   Pracowali   ofiarnie   w   pocie   czoła   po   całych   dniach   i   nocach,   a   tymczasem  zamiast  ubywać, 
różnych awarii wciąż przybywało. Do dywizjonu ściągnięto techników i mechaników z zakładów Renault, 
by wspólnie wyeliminować usterki.

Wiedziano z komunikatów radiowych, że natężenie walk powietrznych nad Francją wzrasta z dnia na 

dzień. Piloci denerwowali się, chcieli jak najszybciej zakończyć przeszkolenie i podjąć walkę z Luftwaffe. 
Wiadomość o nie spotykanej dotąd awaryjności samolotów myśliwskich w polskim dywizjonie dotarła do 
Ministerstwa   Lotnictwa.   Poruszyła   do   głębi   francuskich   sztabowców,   odpowiedzialnych   za   dostawy 
odpowiednio bezpiecznych samolotów do dywizjonów bojowych. Minister lotnictwa, de Roché, postanowił 
zbadać sprawę na miejscu i 25 maja przyleciał na czele wyłonionej komisji do Mions, gdzie szkolił się polski 
dywizjon 1/145. Dotychczas minister słyszał o Caudronach tylko to, że są rewelacyjne — lekkie, szybkie i 
dobrze   uzbrojone.   Wysłuchał   opinii   dowódcy   dywizjonu   majora   Kępińskiego   i   doradcy   francuskiego 
commandanta de Marmier, a także oficera technicznego, francuskich techników, dowódców eskadr i pilotów. 
Sekretarz   komisji   zapisał   kilka   stron   w   urzędowym   notatniku.   Opinie   przesłuchiwanych   potwierdzili 
członkowie komisji, którzy zbadali silniki i płatowce.

Minister był zaszokowany faktem, że takie właśnie samoloty przydzielono polskiemu dywizjonowi. W 

rezultacie podjął decyzję: od zaraz zawiesić Caudrony w lotach. Obiecał, że Polacy otrzymają w ich miejsce 
Blochy MB-152. Nie powiedział jednak, kiedy to nastąpi. W pośpiechu odleciał do Paryża.

Sytuacja polskich pilotów stała się nie do pozazdroszczenia. Dywizjon nie mógł latać na Caudronach

ale też  nie  było na razie nadziei,  że szybko w ich miejsce  otrzyma  Blochy, którymi  przede  wszystkim 
uzupełniano   straty   ponoszone   przez   dywizjony   francuskie.   Interwencja   pułkownika   Pawlikowskiego   w 
dowództwie zgrupowania myśliwskiego również w niczym nie pomogła — Polacy musieli czekać. Jak długo 
—   tego   nikt   nie   mógł   przewidzieć.   Nad   Francją   nadal   toczyły   się   ciężkie   walki   powietrzne,   straty 
myśliwców francuskich były duże.

Major Kępiński zwołał na naradę starszyznę dywizjonu: zastępcę, doradcę francuskiego, dowódców 

eskadr i dowódców kluczy. Przedstawił dramatyczną sytuację dywizjonu i prosił zebranych o wypowiedzi na 
ten temat.

— Ja jestem udania, aby nie rezygnować z  Caudronów, zakończyć szkolenie i pokazać, że nawet na 

takich samolotach będziemy walczyć i zwyciężać — rzekł kapitan Wczelik.

— Mamy spory zapas samolotów, sądzę, że nasz inżynier kapitan Jaworski ze swoimi technikami i 

mechanikami zdoła oddać nam do dyspozycji chociaż piętnaście do dwudziestu samolotów  — poparł go 
kapitan Frey.

—  Trzeba   brać   potrzebne   części  z  samolotów   wymagających  większego   remontu  i  naprawiać   te   z 

mniejszymi usterkami — odpowiedział kapitan Łaguna Jaworskiemu. — A ty, Adam, co o tym myślisz?

—   Koledzy,   ja   ze   swoim   personelem   zrobię   wszystko,   aby   maszyn   zdolnych   do   lotów   było   jak 

najwięcej.   Ile   ich   przygotujemy   każdego   dnia,   trudno   mi   przewidzieć,   ale   sądzę,   że   około   dwudziestu 
będziemy w stanie oddać do waszej dyspozycji — oświadczył Jaworski.

— W takim razie nie ma się co zastanawiać, tylko dokończyć trening na  Caudronach  i zameldować 

dowództwu zgrupowania naszą gotowość do podjęcia bojowej służby — zaproponował.major Kępiński.

— Moim zdaniem — zabrał głos porucznik Obuchowski — jest to najlepsza decyzja w tej dramatycznej 

sytuacji.

— A jak zapatruje się na naszą propozycję commandant de Marmier? — zapytał Łaguna, zwracając się 

do doradcy francuskiego.

—   Uważam,   drodzy   polscy   przyjaciele,   że   jesteście   wspaniałymi   lotnikami,   odważnymi   i 

zdeterminowanymi. Popieram waszą decyzję. W tej ciężkiej dla Francji sytuacji dowództwo pochwali wasz 
upór i chęć walki ze wspólnym wrogiem — odpowiedział de Marmier.

— Dziękuję majorowi — Kępiński uśmiechnął się do Francuza. — A więc, koledzy, do roboty. Za dwa 

dni chciałbym zgłosić naszą gotowość do lotów bojowych.

Nie zwlekając, dywizjon na nowo podjął loty zaplanowane w programie przeszkolenia. Ćwiczono szyki 

zwarte   i   bojowe   w   zespołach   eskadr   oraz   atakowanie   wypraw   bombowych.   Znów   ujawniły  się  —   na 
szczęście nieliczne — usterki w pracy agregatów silnikowych.

W   dniu   27   maja   po   południu   major   Kępiński   zameldował   dowódcy   francuskiego   lotnictwa 

myśliwskiego, że jego dywizjon 1/145 warszawski zakończył przeszkolenie na Caudronach i jest gotów do 

background image

podjęcia walki z samolotami niemieckimi. Dowódca zdziwił się bardzo, bo wiedział, że minister de Roché 
zawiesił loty na tym typie samolotów. Gdy jednak Kępiński  — z pomocą commandanta de Marmier  — 
przedstawił mu sytuację dywizjonu i nastroje pilotów, gotowych do podjęcia walki ze znienawidzonymi 
szwabami nawet na Caudronach — wyraził uznanie dla polskich sprzymierzeńców.

Na razie dywizjon polski miał pozostać na lotnisku w Mions i podjąć służbę w obronie Lyonu i jego 

okolic.   Piloci   pełnili   dyżury   alarmowe,   startowali   na   przechwycenie   pojawiających   się   niemieckich 
samolotów w tamtym rejonie, wykonywali loty patrolowe. Do spotkań z nieprzyjacielem jednak nie doszło.

W OGNIU POWIETRZNYCH WALK

Do   sztabu   dywizjonu   nadeszła   z   dowództwa   obrony   powietrznej   kraju   depesza,   nakazująca 

oddelegowanie jednego klucza myśliwskiego  — sześciu pilotów i czterech samolotów  — na lotnisko w 
Angers do obrony tego miasta. W Angers zainstalowały się bowiem władze polskiego rządu emigracyjnego, 
przybył tam już generał Kazimierz Sosnkowski kierujący Komitetem Ministrów do spraw Kraju, pełniąc 
zarazem   obowiązki   Komendanta   Głównego   Związku   Walki   Zbrojnej   w   okupowanej   Polsce.   Do   nowej 
siedziby rządu miał niebawem przyjechać  premier i Naczelny Wódz generał Władysław Sikorski, który 
przed dwoma tygodniami zaproponował władzom francuskim wyznaczenie grupki polskich myśliwców do 
obrony powietrznej Angers.

Major Kępiński był tą wiadomością niemile zaskoczony, bo przecież jego dywizjon przeżywał trudny 

okres — borykał się z utrzymaniem jakiej takiej gotowości bojowej, wciąż brakowało sprawnych samolotów. 
Skontaktował się więc telefonicznie z generałem Sosnkowskim i przedstawił mu sytuację. Stanęło na tym, że 
z dywizjonu polskiego 1/145 oddeleguje się na lotnisko w Angers czterech myśliwców, zaś dwóch  — z 
polskiej bazy w Bron. Dowódcą tego klucza myśliwskiego został porucznik pilot Robert Janota; w jego skład 
weszli   piloci:   plutonowy  Antoni   Siudak,   plutonowy  Marian   Wędzik   i   kapral   Jerzy  Zieliński   (dywizjon 
1/145). W kilka dni potem dołączyło dwóch myśliwców z eskadry treningowej w Bron. Francuzi przydzielili 
Polakom cztery samoloty typu Bloch MB-152, a do ich obsługi przybyło kilkunastu mechaników, również z 
Bron.

Porucznik   Janota   zorganizował   zaraz   przeszkolenie   pilotów   na   nowych   samolotach   i   niebawem 

przystąpiono   do   pełnienia   służby   alarmowej   oraz   patrolowania   parami.   Do   spotkania   z   samolotami 
niemieckimi nie doszło nad Angers jednak do końca działań wojennych we Francji.

1   czerwca   1940   roku   polski   dywizjon   1/145   warszawski   został   przydzielony   do   dywizjonów   21 

zgrupowania myśliwskiego, broniącego obszaru powietrznego nad Paryżem i dolną Sekwaną. Wyznaczono 
mu wówczas nowe lotnisko, położone koło Dreux, o kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Paryża. Personel 
techniczny i administracyjny załadował sprzęt na samochody ciężarowe i zaraz po południu główna kolumna 
wyruszyła na nowe miejsce postoju. Na lotnisku w Mions pozostała część personelu, która zatrudniona była 
przy naprawie samolotów i miała nadzorować wylot Caudronów następnego dnia rano.

Z gotowością maszyn do lotów bojowych nie było dobrze — na lotnisko w Dreux wystartowało tylko 

osiemnaście Caudronów, kilka innych miało dołączyć, gdy tylko będą zdolne do startu.

Nowe lotnisko w Dreux było równym polem po skoszonej trawie o twardej, wyschniętej nawierzchni i 

przylegało jednym bokiem do niedużego lasku. Było więc gdzie ukryć samoloty, samochody i namioty. 
Wciąż panowała słoneczna, upalna pogoda, tak że podczas każdego startu nad lotniskiem długo unosiły się 
tumany kurzu. Jego położenie mogło być więc łatwo wykryte przez niemieckie samoloty rozpoznawcze i w 
konsekwencji zbombardowane. Mając to na względzie, Polacy zastosowali najostrzejsze środki ostrożności. 
Zaraz po wylądowaniu samoloty szybko wciągano pod drzewa i nakrywano zielonymi gałęziami.

W Dreux dywizjon od razu włączył się do bojowej służby, pełnił dyżury alarmowe, niektóre klucze były 

podrywane w powietrze i kierowane na przechwycenie niemieckich samolotów. Pierwszego dnia do walk 
jednak   nie   doszło,   gdyż   zawodziło   stanowisko   dowodzenia,   niedostatecznie   zorientowane   co   do   tras 
przelotów niemieckich bombowców i samolotów rozpoznawczych. Sieć obserwacyjno-meldunkowa była już 
mocno nadszarpnięta — oddziały wroga wtargnęły przecież na tereny północnej Francji i parły na południe i 
południowy zachód wzdłuż wybrzeża kanału la Manche. Otoczone koło Dunkierki siły brytyjskiego korpusu 
ekspedycyjnego i walczące u jego boku oddziały francuskie oraz belgijskie były spychane do morza. Ich 
tragiczna ewakuacja do Anglii przez Kanał odbywała się pod silnym ogniem niemieckiej artylerii i pod 
gradem spadających bomb. Na statki ewakuacyjne zabierano tylko żołnierzy, zaś sprzęt bojowy — czołgi, 
samochody, motocykle, armaty i amunicję porzucono na plażach francuskieh. Dymy i pożary, widoczne z 
odległości dziesiątków kilometrów, znaczyły linię frontu. Tumany unoszącego się kurzu, wzniecane przez 
czołgi i samochody pancerne, zdradzały kierunek natarcia niemieckich oddziałów.

background image

W   dniu   3   czerwca   dywizjon   operował   trzysamolotowymi   kluczami.   Rano   było   pogodnie,   zaś   w 

południe niebo pokryło  się ławicami kłębiastych, wypiętrzonych  cumulusów. Wtedy to na zaplanowany 
patrol   wystartował   klucz  Caudronów  w   składzie:   prowadzący  commandant   de   Marmier,   prawy  boczny 
porucznik Czerwiński i lewy boczny podporucznik Żukowski. Klucz osiągnął wysokość czterech tysięcy 
metrów i nad widocznym w dole między chmurami miastem Vernon w zakolu Sekwany zaczął zataczać 
szerokie kręgi. Klucz uszykowany był luźno, tak by każdy pilot mógł swobodnie obserwować przestrzeń. De 
Marmier, wysunąwszy się do przodu, wykonywał zakręty w lewo, to znów w prawo, wciąż jednak nad 
Vernon.

Po   około   dwudziestu   minutach   patrolowania,   podczas   których   stanowisko   dowodzenia   zachowało 

zupełną ciszę, porucznik Czerwiński, obdarzony doskonałym wzrokiem i spostrzegawczością, zauważył w 
dole   między   chmurami   przelatujący   klucz   trzech   bombowców  Heinkel   He   111,   odcinających   się 
kontrastowym kolorem na tle zieleni pól. Były o tysiąc metrów niżej i kierowały się na północ. Chmury 
nieco przeszkadzały w obserwacji, więc Czerwiński, bojąc się stracić Niemców z pola widzenia, zamachał 
tylko skrzydłami swojego Caudrona i gwałtownie znurkował w ich kierunku. De Marmier nie zauważył tego 
manewru, bo był w przedzie o jakieś dwieście metrów. Natomiast Żukowski zrozumiał, o co chodzi, i od 
razu   skierował   się   w  ostrym   nurkowaniu   za   Czerwińskim.   Niebawem  zauważył   niemieckie   bombowce. 
Omijając z boku wiszący tam cumulus, wypadli równocześnie od tyłu na Heinkle. Dopiero wtedy Niemcy 
dostrzegli grożące im niebezpieczeństwo i skierowali się do chmur. Ale Polacy otworzyli już do nich gęsty 
ogień z karabinów maszynowych. Strzelali celnie, takiej okazji nie mogli stracić. Nie zważali na ogień 
strzelców pokładowych  Heinkli, tylko grzmocili po kadłubach maszyn z czarnymi krzyżami. Pierwszy, z 
warkoczem ciemnego dymu, runął w dół bombowiec, ostrzeliwany przez Czerwińskiego, a w kilka sekund 
potem to samo stało się z następnym, atakowanym przez Żukowskiego. Obaj Polacy pilnie obserwowali 
swoich przeciwników. Żaden z lotników niemieckich nie uratował się ze spadochronem. Commandant de 
Marmier za późno zorientował się w sytuacji; pogonił wprawdzie za trzecim Heinklem, ale ten skrył się w 
chmurach.

Były to pierwsze dwa zwycięstwa dla polskiego dywizjonu 1/145 warszawskiego. Wszyscy ucieszyli się 

z nich, wierząc, że zła passa już minęła. Spodziewano się nowych spotkań z niemieckimi samolotami i 
kolejnych   sukcesów.   Tego   dnia   nie   doszło   jednak   do   następnych   walk,   niemieckich   samolotów   nie 
zauważono.

Nazajutrz dywizjon znów operował w składach kluczy, ale do spotkań z lotnictwem nieprzyjaciela nie 

doszło, i to dlatego, że francuskie posterunki obserwacyjno-meldunkowe przestały działać. Nieprzyjacielskie 
siły lądowe parły w głąb Francji, likwidując po drodze sieć powietrznego dozorowania. Z lotniska w Dreux 
startowały kolejne klucze na godzinne patrolowania nad wyznaczonymi rejonami. Dowodzili nimi starsi 
piloci:   major   Kępiński,   kapitanowie   Wczelik,   Frey   i   Łaguna,   porucznicy   Obuchowski,   Wilczewski, 
Czerwiński   i   Kowalski.   Jedynie   klucz   porucznika   Obuchowskiego   z   pilotami   podporucznikiem 
Lachowickim i kapralem Uchtą napotkał niemiecką wyprawę bombową, lecz lecąc niżej nie był w stanie jej 
dopędzić.

Rankiem 5 czerwca dywizjon dysponował 21 Caudronami zdolnymi do lotów bojowych. Ze stanowiska 

dowodzenia nadeszło polecenie, aby pierwsza eskadra przeniosła się na lotnisko w Bretigny położone o kilka 
kilometrów   na   południe   od   Paryża   w   celu   wzmocnienia   francuskiego   dywizjonu   1/2,   który   latając   na 
Blochach   MB-152  poniósł   ostatnio   duże   straty.   Natychmiast   samochodami   wyruszyło   kilka   ekip 
mechaników i wystartowało 11 Caudronów pod dowództwem kapitana Wczelika. Po godzinnym patrolu w 
rejonie Vernon — Paryż eskadra polska wylądowała w Bretigny. Szybko uzupełniono paliwo w zbiornikach 
samolotów i eskadra znów była gotowa do lotu. Piloci wierzyli, że tym razem, operując niedaleko stolicy 
Francji, na pewno wezmą udział w walkach i odniosą nowe zwycięstwa.

Stało   się   jednak  inaczej.   Ani tego,   ani   następnego  dnia  do  spotkań  z   niemieckimi wyprawami  nie 

doszło. Polacy mieli najwyraźniej pecha, loty patrolowe, trwające do półtorej godziny, trafiały w próżnię. A 
przecież   wiadomo   było,   że   Luftwaffe   działała   bardzo   intensywnie!   Po   dwóch   dniach   eskadra   kapitana 
Wczelika powróciła z Bretigny na swoje lotnisko w Dreux. Operująca stamtąd druga eskadra kapitana Freya 
również żadnych walk nie stoczyła. Stan taki źle wpływał na samopoczucie bojowo usposobionych polskich 
pilotów.

W   dniu   8   czerwca   w   porze   przedpołudniowej   wystartował   na   patrolowanie   w   rejon   Rouen 

pięciosamolotowy   zespół   pod   dowództwem   majora   Kępińskiego.   Pogoda   była   słoneczna,   widoczność 
doskonała,   z   wysokości   patrolowania   (4000   metrów)   piloci   widzieli   kanał   La   Manche.   Lot   upływał 
spokojnie, stanowisko dowodzenia nie miało żadnych wiadomości o ruchu samolotów nieprzyjacielskich. W 
pewnym momencie Polacy zauważyli ugrupowanie niemieckich myśliwców dalekiego zasięgu, składające 
się  z około  dwudziestu  Messerschmittów  Me  110. Niemcy  lecieli  o tysiąc  metrów  niżej,  nieco  z  boku. 

background image

Kępiński uznał sytuację za sprzyjającą, wykonał odpowiedni manewr i z boku, z góry, zaatakował całą 
piątką nieprzyjacielski szyk. Niemcy nie dali się zaskoczyć i przyjęli walkę. Polacy przeprowadzili tylko 
jeden atak z góry, a następnie, wznosząc się, odskoczyli na bezpieczną odległość. Jeden z Messerschmittów 
został celnie ugodzony przez podporucznika Główczyńskiego — za jego ogonem ukazała się ciemna smuga 
dymu. Mimo że Niemcy byli w przewadze, nie próbowali zmierzyć się z Polakami, lecz zebrawszy się do 
szyku bojowego znurkowali oddalając się na północ. Samolot porucznika Wilczewskiego został nieznacznie 
uszkodzony, ale pilot szczęśliwie powrócił na lotnisko startu. Więcej walk tego dnia dywizjon nie stoczył.

Z   utrzymaniem  Caudronów  w   gotowości   do   lotów   wciąż   było   trudno.   Mimo   wysiłków   personelu 

technicznego   nigdy nie  udało  się  wystawić   pełnego  składu  samolotów  —  sprawnych było  najwyżej  od 
piętnastu   do   dwudziestu   maszyn.   Kilka  Caudronów  skreślono   ze   stanu.   Wymontowano   z   nich   części 
płatowca   i   zespoły  silnikowe,   wykorzystując   je   następnie   do   remontu   innych   maszyn.   Informowane   o 
sytuacji dowództwo 21 zgrupowania myśliwskiego znów obiecało Polakom, że już wkrótce dostaną Blochy 
MB-152
.

Dziewiątego czerwca o godzinie piątej rano pierwsza eskadra kapitana Wczelika została przesunięta 

czasowo na lotnisko Bernaby, usytuowane około 50 kilometrów na południowy zachód od Rouen, by tam 
wspomagać obronę powietrzną. Na lotnisku Bernaby stały dwa francuskie dywizjony — 2/10 i 3/10, oba 
wyposażone   w  Blochy   MB-152.   Po   uzupełnieniu   zbiorników   w   paliwo   polska   eskadra   objęła   służbę 
alarmową, ale lotów nie wykonywano. Tuż przed południem wylądowała tam także druga eskadra kapitana 
Freya, a w jej składzie znaleźli się major Kępiński, kapitan Łaguna oraz commandant de Marmier. Tego dnia 
dywizjon   1/145   dysponował   siedemnastoma  Caudronami.   Ekipę   mechaników   wyznaczoną   do   obsługi 
samolotów   przewieziono   na   lotnisko   w   Bernaby   samolotem   transportowym.   Od   razu   też   dywizjon 
postawiono w stan alarmowy. W grupie pilotów znaleźli się: dowódca major Kępiński, jego zastępca kapitan 
Łaguna, commandant de Marmier, kapitan Wczelik, porucznicy — Obuchowski i Kowalski, podporucznicy 
—   Skibiński,   Godlewski,   Lachowicki,   Główczyński,   Szalewicz   i   Czerniak,   plutonowi  —   Markiewicz   i 
Polak, kaprale — Parafiński, Uchto i Zaniewski.

O godzinie czternastej stanowisko dowodzenia 21 zgrupowania przekazało telefonicznie sygnał startu 

całego   dywizjonu   w   trybie   alarmowym.   Zaraz   po   starcie   Kępiński   nawiązał   łączność   radiową   ze 
stanowiskiem dowodzenia. Polaków skierowano na wysokość czterech tysięcy metrów w ogólnym kierunku 
na północ od Rouen, potem Kępińskiemu podawano różne komendy o zmianach kursów i wysokości. Pech 
chciał,   że   radiostacja   na  Caudronie  Kępińskiego   zaczęła   najwyraźniej   szwankować,   co   sprawiło,   że 
ugrupowanie dywizjonu rozluźniło się. Nad okolicą przewalały się ławice kłębiastych chmur, które należało 
omijać, bo właśnie tam miała znajdować się lecąca na wysokości trzech i pół tysiąca metrów niemiecka 
wyprawa bombowa. Na kręceniu się po okolicy i pogoni za niewidocznym nieprzyjacielem zeszła Polakom 
prawie cała godzina. Wtedy polski  dywizjon zawrócono na lotnisko startu do lądowania. Wszyscy byli 
zawiedzeni i rozczarowani, bo znów atrakcyjnie zapowiadający się lot nie przyniósł żadnych wyników...

Kiedy dywizjon przelatywał nad Vernon na wysokości czterech i pół tysiąca metrów, niespodziewanie 

zauważono nie zapowiedzianą przez stanowisko dowodzenia niemiecką wyprawę bombową, składającą się z 
około   dwudziestu   pięciu  Dornierów   Do   17,   osłanianą   przez   dwadzieścia  Messerschmittów   Me   109
Przewaga Niemców była oczywista, ale chęć walki i determinacja sprawiły, że  — nie czekając na rozkaz 
dowódcy  — poszczególne klucze rzuciły się do ataku na Niemców, wykorzystując przewagę wysokości. 
Wróg   nie   dał   się   zaskoczyć,  Messerschmitty  zagrodziły   drogę   do   bombowców,   podejmując   walkę   z 
agresywnymi  Caudronami.   Do  Dornierów  przedarł   się   tylko   klucz   kapitana   Wczelika;   piloci   ostrzelali 
gęstym   ogniem   karabinów   maszynowych   wybrane   cele.   Jedna   z   maszyn,   atakowana   przez   kapitana 
Wczelika, buchnęła kłębem ciemnego dymu i zwaliła się na skrzydło w dół.

Nad   bombowcami   wywiązała   się   zacięta   walka  —  Caudrony  i  Messerschmitty  uwijały   się   w 

karkołomnych ewolucjach, wyły silniki na pełnej mocy, dudniły działka i grzechotały karabiny maszynowe, 
padały  w  radio   rozkazy,   ostrzeżenia,   słowa   zachęty  do  walki   i...   rozlegało   się   wołanie   o  pomoc.   Chęć 
odniesienia zwycięstwa dodawała Polakom animuszu i sił. Nie dać się zestrzelić, lecz odnieść upragnione 
zwycięstwo — tego pragnął każdy z nich.

Po   kilku   minutach   gwałtownej   walki   polskich   myśliwców   z   niemieckimi  Messerschmittami  nad 

okolicami Vernon znów zapanowała  cisza. Na ziemi  dogorywały palące  się szczątki  czterech  Me 109  i 
jednego Do 77 oraz trzech Caudronów. Niemiecka wyprawa bombowa, znów w otoczeniu Messerschmittów
zniknęła na horyzoncie. Polskie Caudrony powracały na lotnisko do Bernaby w rozsypce — po trzy, dwa i 
pojedynczo.   Z   lotu   tego   nie   powróciło   aż   siedem   maszyn.   Niektórzy   piloci   meldowali   przez   radio   o 
przymusowych lądowaniach w polu.

Po zebraniu meldunków od pilotów i przeanalizowaniu przebiegu walki okazało się, że indywidualne 

zwycięstwa  nad  Me  109  odnieśli porucznik  Czerwiński,  podporucznik  Główczyński i kapral  Parafiński. 

background image

Jednego Me 109 zestrzelili wspólnie podporucznik Godlewski i kapral Zaniewski. Kapitan Wczelik zaliczył 
sobie zestrzał  bombowca  Do 17. Niestety,  nie obeszło  się  bez  bolesnych  strat.  W walce zginęli  piloci: 
porucznik Jan Obuchowski, podporucznik Lech Lachowicki-Czechowicz i kapral Edward Uchto. Porucznik 
Kowalski został ranny w ramię, ale udało mu się szczęśliwie powrócić na lotnisko startu i cało wylądować. 
Aż czterech pilotów musiało siadać w przygodnym terenie na uszkodzonych w walce samolotach. Byli to: 
major Kępiński oraz podporucznicy — Skibiński, Godlewski i Czerniak. Jeszcze tego samego dnia wszyscy 
dołączyli cało do dywizjonu.

Polscy piloci zgodnie stwierdzili, że niemieckie Messerschmitty są zdecydowanie lepsze od Caudronów 

—  mają   większą   prędkość   i   szybciej   nabierają   wysokości,   tylko   w   ciasnym   zakręcie   ustępują   polskim 
samolotom. Wszyscy pragnęli jak najszybciej przesiąść się na obiecane nowe samoloty — Blochy MB-152.

Wieczorem tega dnia przyleciały jako uzupełnienie trzy Caudrony z Dreux; po remoncie przyprowadzili 

je   kapitan   Frey,   porucznik   Wilczewski   i   porucznik   Zadroziński.   Po   dramatycznej   walce   z   niemieckimi 
myśliwcami   morale   Polaków   wciąż   było   wysokie.   Poniesione   straty   napawały   ich   smutkiem,   ale 
równocześnie cieszyli się z odniesionych zwycięstw, dyskutowali o taktyce walki z niemieckimi wyprawami 
bombowymi i ich osłoną. Byli zgodni co do tego, że przy spotkaniu z liczną grupą myśliwców wroga należy 
ograniczyć się do jednego ataku z przewagi wysokości i z dużą prędkością, a następnie odskoczyć w bok. W 
sprzyjających   warunkach,   jak   rozproszenie   się   ugrupowania   nieprzyjacielskiego   i   uzyskanie   ponownej 
przewagi wysokości, atak można powtórzyć.

— Ale nie na takich gratach, jakimi są Caudrony — przypomniał ktoś z głębi namiotu.
— Koledzy, jutro lub pojutrze powinniśmy otrzymać pierwsze  Blochy  — zapowiedział Kępiński.  — 

Otrzymałem właśnie w tej sprawie telefon ze sztabu zgrupowania.

— Nareszcie! Bo  Caudrony  wykończą się lada dzień, a i my się na nich wykończymy  — westchnął 

głośno Jurek Czerniak.

—   Tym   razem   sprawa   nowych   maszyn   załatwiona   jest   na   sto   procent  —   z   naciskiem   powtórzył 

dowódca dywizjonu. — Na noc pozostajemy tu, w Bernaby, a rano obejmujemy normalną służbę. Pewnie po 
wykonaniu lotu operacyjnego wylądujemy na swoim lotnisku w Dreux, ale o tym zadecyduje stanowisko 
dowodzenia. A teraz na odpoczynek, bo noc jest krótka.

Nie wszyscy jednak mogli się wyspać. Personel techniczny pracował niezmordowanie przez całą noc, 

aby przygotować jak najwięcej samolotów.

O świcie 10 czerwca inżynier Jaworski zameldował dowódcy dywizjonu o gotowości 12 Caudronów

Wyznaczeni piloci objęli alarmowe pogotowie. Na wypadek startu dywizjonem miał dowodzić commandant 
de   Marmier,   dysponujący   samolotem   ze   sprawną   radiostacją.   Poza   tym   jako   Francuz   łatwiej   mógł 
porozumieć się ze stanowiskiem dowodzenia, nawet gdyby wystąpiły jakieś zakłócenia. Zapowiedziano też, 
że   po   pierwszym   locie   operacyjnym   dywizjon   ma   wylądować   na   swoim   lotnisku   w   Dreux.   Personel 
techniczny i zapasowi piloci odlecą na samolocie transportowym zaraz po starcie Caudronów.

Start   warszawskiego   dywizjonu   nastąpił   o   godzinie   ósmej.   Francuski   dowódca   nie   miał   żadnych 

kłopotów   z   prowadzeniem   korespondencji   radiowej,   stanowisko   dowodzenia   tym   razem   nie   zawiodło. 
Najpierw dywizjon skierował się na wschód na wysokość czterech tysięcy metrów, lecz wkrótce zmieniono 
mu kurs lotu na 140 stopni. Pogoda była słoneczna, bezchmurna, widoczność dobra. W pewnym momencie 
piloci zostali powiadomieni, że w ich rejonie przelatuje niemiecka wyprawa bombowa. Tym razem wszystko 
się   zgadzało:   tysiąc   metrów   niżej   zauważyli   zgrupowanie   złożone   z   pięciu   trójek  Dornierów   Do   17  w 
otoczeniu około dziesięciu  Messerschmittów Me 109. Commandant de Marmier od razu skierował swój 
klucz na Niemców, a za nim runęła reszta  „warszawiaków”. Niemieccy myśliwcy z determinacją przyjęli 
walkę   z   atakującymi   ich  Caudronami.   Bombowce   na   razie   pozbawione   były   osłony.   Moment   ten 
wykorzystał   kapitan   Frey,   który   ze   swoimi   bocznymi  —  Żukowskim   i   Czerniakiem  —   zaatakował 
pozostający z boku klucz Dornierów. Czerniak pierwszy dopadł do wybranego bombowca i rąbnął w niego 
długą serię z karabinów maszynowych. Niemiecka maszyna stanęła w płomieniach i bezwładnie runęła ku 
ziemi. Kapitan Frey zaatakował innego  Dorniera, ale silnik jego  Caudrona, celnie ostrzelany z karabinu 
maszynowego, zaczął mocno dymić i pilot skierował się na południe w stronę lotniska w Dreux. Także 
Żukowski omiatał jednego Dorniera krótkimi seriami, wykonując jednocześnie uniki przed ogniem strzelca 
pokładowego. W pewnym momencie niemiecka maszyna zachwiała się, a załoga zaczęła wyskakiwać ze 
spadochronami. Czerniak, który nie zadowolił się jednym zwycięstwem, zaatakował z dołu następny cel, 
siejąc   po   kadłubie   i   silnikach   gęstym   ogniem.   Od   prawego   skrzydła  Dorniera  odpadła   spora   część 
konstrukcji, bombowiec zwinął się w korkociąg i runął w dół. Nikt z załogi nie wyskoczył ze spadochronem.

Porucznik   Czerwiński   wyminął  Messerschmitta  zagradzającego   mu   drogę   do   bombowców   i 

wykorzystując moment zaskoczenia, ostrzelał jeden z nich długą serią. Samolot buchnął kłębem ciemnego 
dymu i zaczął opadać ku ziemi. Kątem oka Czerwiński dojrzał, że dwóch Niemców opuściło samolot ze 

background image

spadochronami.   Ale   w   tym   momencie   musiał   wykonać   gwałtowny   unik   przed   atakującym   go 
Messerschmittem...

Jako   pierwsi   zaczęli   wycofywać   się   z   walki   niemieccy   myśliwcy,   by   na   nowo   podjąć   osłonę 

bombowców.   W   ich   zgrupowaniu   brakowało   czterech   maszyn,   zestrzelonych   przez   Polaków.   Niemcy 
najwyraźniej zaczęli obniżać wysokość i ze zwiększoną prędkością popędzili w kierunku swoich baz.

Polacy skierowali się parami i pojedynczo na swoje lotnisko w Dreux. Trzy  Caudrony  były mocno 

uszkodzone przez ogień niemieckich myśliwców i wymagały gruntownej naprawy. Z lotu nie powrócił jeden 
Caudron  z pilotem majorem Kępińskim. Jak się okazało, został on w walce ciężko ranny, zdołał jednak 
ostatkiem  sił  i  woli  wylądować   ze   schowanym  podwoziem  w  przygodnym  terenie.  Umieszczono  go w 
szpitalu, samolot nie nadawał się do naprawy.

W swojej relacji z walki, podporucznik pilot Żukowski napisał:
„Ja i Jurek Czerniak lecieliśmy w kluczu kapitana Freya. Zaatakowaliśmy ostatni klucz  Dornierów

Widziałem, jak Jurek puścił serię w jednego z nich i zapalił go. Niemiecki bombowiec odłączył od szyku, 
pogonił za nim Jurek, by go wykończyć. Widziałem też, jak samolot kapitana Freya został trafiony, jego 
silnik zadymił gwałtownie. Frey odłączył i znurkował w stronę widocznego już lotniska Dreux. Wtedy też 
Dornier, do którego strzelałem, zachwiał się i zaczął pozostawać w tyle. Naturalnie wykończyłem go, lotnicy 
wyskoczyli   ze   spadochronami.   I   w   tejże   niemal   chwili   zauważyłem,   że   Czerniak   zaatakował   innego 
bombowca od dołu i rąbnął w niego celną serię, odstrzeliwując mu kawał skrzydła. Niemiec zwinął się 
korkociągiem w dół”.

Nieprzytomnego majora Kępińskiego wyciągnięto z kabiny i odstawiono do szpitala w Chartres, gdzie 

został natychmiast poddany operacji — usunięto mu pocisk z płuca. Potem przebywał w szpitalu w Vichy. 
Kiedy poczuł się już na tyle silny, by odbyć podróż, uciekł ze szpitala i przez Hiszpanię oraz Portugalię 
dotarł w październiku 1940 roku do Anglii. Do latania bojowego już nie powrócił.

Po latach podpułkownik pilot Józef Kępiński tak wspominał swoją tragiczną walkę nad Dreux:
„Smugowe pociski obok mojej maszyny przypominały mi, że myśliwcy niemieccy nie pozwolą nam na 

dalsze ostrzeliwanie swych bombowców. Wykonuję gwałtowny zakręt, lot nurkowy, zakręt w drugą stronę i 
znów lot nurkowy. No, nareszcie, zgubiłem dwa samoloty hitlerowskie, które bardzo interesowały się moją 
skromną osobą. Zaraz potem przymierzam się do maszyny, która zajadle atakuje Caudrona mojego zastępcy. 
Po   chwili   sytuacja   zostaje   wyjaśniona.   Niemiec   zrezygnował   z   walki.   Czuję,   że   jestem   cały   mokry. 
Zmniejszam obroty silnika i ocieram pot z czoła. Chwila wytchnienia. Kręcę głową na wszystkie strony. 
Wreszcie  z  ulgą  dostrzegam  wśród  wysoko  wypiętrzonych cumulusów   przesuwającą  się  czwórkę  mego 
dywizjonu. Ukazała się na chwilę, aby znowu schować się w chmurę. Aby jej nie zgubić, stawiam Caudrona 
na łeb i celuję w miejsce, gdzie za chwilę powinna wyłonić się z białoszarych oparów. Przecież to zasada 
myśliwska,   którą   przypominałem   tyle   razy   podchorążym   w   Dęblinie:   po   oderwaniu   się   w   walce   jak 
najprędzej dołączyć do zwartej formacji.

Są! Odruchowo zmniejszam obroty silnika... i w tej chwili serce podchodzi mi do gardła. To nie były 

samoloty mojego dywizjonu, lecz hitlerowskie  Messerschmitty. Staram się odlecieć. Może nie zauważyli? 
Nagle poczułem, jakby mnie kto trzasnął batem po plecach. Jednocześnie jakaś niewidzialna ręka rozbiła w 
drobny mak wszystkie przyrządy pokładowe w kabinie. Seria była celna. Wykonuję zakręty w odwrotną 
stronę i przechodzę w lot nurkowy. Lewa ręka bezwładna. Słabnę z każdą chwilą. O skoku ze spadochronem 
nie ma mowy. Jedyny ratunek to lądowanie. Czy będę miał dość siły, czy zdążę? Czarne płatki łatają mi 
przed oczami. Ziemia. Czuję uderzenie samolotu i ogarnia mnie ciemność...

Powoli otwieram oczy i zupełnie przytomnieję. Jestem cały w bandażach w łóżku, obok mnie starszy 

pan w kitlu.

— Brawo, mon commandant — mówi — nareszcie się pan obudził. Mam dobre wiadomości. Będzie 

pan żył, choć nieprędko pozwolę wstać. Przed chwilą w radio podano, że polski dywizjon zasłużył na cytatę 
w rozkazie za bezprzykładny atak nad Dreux”.

OSTATNIE DNI WE FRANCJI

Ponieważ nie było nadziei na rychły powrót majora Kępińskiego, dowództwo nad dywizjonem polskim 

1/145 powierzono kapitanowi pilotowi Piotrowi Łagunie. Jeśli idzie o sprzęt, sytuacja w dywizjonie okazała 
się katastrofalna. Po ostatniej walce inżynier Jaworski nie był w stanie przygotować do lotów więcej niż 
cztery Caudrony. Reszta wymagała naprawy. Znów ujawniły się nowe usterki: popękały przewody olejowe, 
nie działały radiostacje pokładowe, na kilku samolotach należało usunąć zacięcia karabinów maszynowych. 
Brak maszyn wyeliminował prawie zupełnie polski dywizjon z dalszej walki.

background image

Niebawem do dywizjonu nadszedł rozkaz o wycofaniu go z lotnictwa frontowego. Samoloty sprawne i 

te   w   naprawie   należało   przekazać   francuskim   władzom   w   Dreux,   a   piloci   i   personel   techniczny  oraz 
administracyjny miał udać się ze sprzętem samochodami ciężarowymi na lotnisko w Sermaises, oddalonym 
o 15 kilometrów na południe od Etampes.

W Sermaises nie bardzo wiedziano, co począć z polskim dywizjonem bez samolotów. Lotnisko było 

zbombardowane,   budynki   zniszczone.   Polacy  rozstawili   na   skraju   lotniska   namioty,   uruchomili  kuchnię 
polową, wykopali rowy przeciwlotnicze. Na razie odpoczywali, bo trudy ostatnich dni mocno dały się im we 
znaki. Kapitan Łaguna i commandant de Marmier starali się dowiedzieć, jakie będą dalsze rozkazy dla 
dywizjonu, ale tylko radzono im cierpliwie czekać.

Dopiero  w  dwa  dni  potem  nadeszła   konkretna  wiadomość:  polski   dywizjon   1/145   ma   udać   się   na 

lotnisko fabryczne w Châteauroux w środkowej Francji, gdzie otrzyma  Blochy i rozpocznie przeszkolenie. 
Ale ponieważ samoloty będą dostarczane sukcesywnie, zaproponowano, aby z dywizjonu wydzielić dwie 
grupy pilotów po ośmiu w każdej i wysłać je w celu wzmocnienia francuskich dywizjonów numer 1/1 i 
numer 1/8, operujących z lotniska w Rochefort na wybrzeżu atlantyckim (30 kilometrów na południe od 
portu La Rochelle). Do pilotów powinny dołączyć dwie grupy złożone z kilkunastu mechaników każda.

Spośród pilotów pierwszej eskadry do grupy kierowanej do dywizjonu 1/1 zostali wyznaczeni: kapitan 

Wczelik, porucznik Kowalski, podporucznicy Żukowski i Skibiński, plutonowy Markiewicz i Szempliński 
oraz kaprale Parafiński i Zaniewski. Wśród pilotów drugiej eskadry, udającej się do dywizjonu 1/8, znaleźli 
się: porucznicy Wilczewski i Zadroziński, podporucznicy Gładych i Jaugsch, plutonowy Paterek oraz kaprale 
Watolski, Niewiara i Palak.

Nie  zwlekając,  piloci  i  mechanicy załadowali   się  do  pociągu  i  14  czerwca  rano  osiągnęli   lotnisko 

przeznaczenia   w   Rochefort.   Polacy  zostali   przyjęci   serdecznie   przez   obu  dowódców  dywizjonu   i  przez 
pilotów francuskich. Oba dywizjony wyposażone były od niedawna w samoloty myśliwskie typu Dewoitine 
D-520
 *, wówczas najlepszy francuski myśliwiec. Nic więc dziwnego, że Polacy byli zachwyceni, iż będą 
latać i walczyć na tych wspaniałych maszynach.

Tego dnia całą Francję obiegła dramatyczna wiadomość o zajęciu Paryża przez wojska niemieckie, 

ogłoszonego już przedtem miastem otwartym. Ale Francja nie ograniczała się do Paryża  — była wielkim 
mocarstwem z ogromnymi zasobami i możliwościami zamorskich posiadłości, do tego w sojuszu wojennym 
z taką samą potęgą Imperium Brytyjskiego. Początkowe niepowodzenia nie świadczyły jeszcze o przegranej. 
Wierzono, że zachodni sojusznicy będą prowadzić wojnę aż do zwycięskiego końca.

Nie było czasu na przeprowadzenie normalnego, zgodnego z przepisami lotniczymi przeszkolenia na 

nowym   typie   samolotu   myśliwskiego.   Czas   był   gorący.   Francuzi   zezwolili   Polakom   na   przeszkolenie 
skrócone. Po zapoznaniu się z danymi lotno-taktycznymi i oprzyrządowaniem kabiny każdy pilot wykonał 
po kilka startów i lądowań, po jednym locie na pilotaż zapoznawczy łącznie z figurami akrobacyjnymi oraz 
po locie na strzelanie do tarcz zakotwiczonych na poligonie morskim. Nowe samoloty bardzo spodobały się 
Polakom, były o całe niebo lepsze od Caudronów.

W dniu 16 czerwca polscy myśliwcy z dywizjonu 1/145 warszawskiego rozpoczęli pełnienie służby 

bojowej.   Obiecywali   sobie,   że   na   takich   samolotach  —  o   ile   tylko   dojdzie   do   spotkania   z   maszynami 
Luftwaffe — wezmą odwet za dotychczasowe niepowodzenia.

Tymczasem pozostała część dywizjonu przeniosła się na samochodach ciężarowych  z Sermaises na 

lotnisko w Châteauroux, położone 240 kilometrów na południe od Paryża. Znajdowała się tam wytwórnia 
myśliwców Bloch MB-152, oblatywanych przez pilotów fabrycznych z tego lotniska. Wypada wspomnieć, że 
lotniska   bronił   zespół   polskich   myśliwców   (razem   9   pilotów)   z   porucznikiem   pilotem   Zdzisławem 
Hennebergiem na czele. Zespół latał oczywiście na Blochach, pełnił dyżury alarmowe i wykonywał patrole, 
zapisując na swoje konto jeden zestrzelony niemiecki bombowiec.

Dywizjon polski znów rozstawił namioty na skraju lotniska i poukrywał samochody pod drzewami. 

Polacy   byli   pewni,   że   gdzie   jak   gdzie,   ale   na   fabrycznym   lotnisku   dywizjon   otrzyma   etatową   liczbę 
samolotów — 26 Blochów. Tak się jednak nie stało. Dywizjonowi przydzielono na razie cztery maszyny tego 
typu   i   na   nich   piloci   mieli   rozpocząć   szkolenie   zaplanowane   na   kilkanaście   dni.   Obiecano,   że   dalsze 
samoloty będą sukcesywnie Polakom przekazywane. Bieżąca produkcja  Blochów  nawet nie pokrywa strat 
ponoszonych przez dywizjony francuskie, więc Polacy muszą cierpliwie czekać — tłumaczyli Francuzi. Jak

Dewoitine D-520, samolot konstrukcji francuskiej — jednosilnikowy, metalowy dolnopłat z silnikiem Hispano 

Suiza o mocy 860 KM i ze śmigłem trójłopatowym o skoku zmiennym. Uzbrojenie: jedno działko 20 mm i cztery 
karabiny maszynowe 7,5 mm; jego masa całkowita wynosiła 2760 kg, osiągał prędkość maksymalną 526 km/h, pułap 
11 000 m, a zasięg ponad 1000 km.

background image

tylko będą jakieś nadwyżki, otrzymają je „warszawiacy”.

Trzeba było znów przełknąć gorzką pigułkę i zadowolić się obiecankami, co naturalnie psuło krew całej 

kadrze   dywizjonu.   Niemniej   jednak   rozpoczęto   energiczne   szkolenie   mechaników   i   pilotów   na 
dostarczonych   już   samolotach.   Część   mechaników   przyjął   na   przeszkolenie   porucznik   Henneberg   do 
swojego   zespołu   powietrznej   obrony   Châteauroux,   Piloci   mieli   jednak   latać   wyłącznie   na   samolotach 
dywizjonowych.

Niespodziewanie   do   dywizjonu   nadszedł   rozkaz   z   francuskiego   Dowództwa   Lotnictwa,   aby  polski 

dywizjon  1/145 przesunął się na lotnisko  Rochefort, skąd  już  operowały bojowo na  Dewoitine'ach  oba 
zespoły pilotów pierwszej i drugiej eskadry. Ktoś tam w sztabie zadecydował, że lepiej będzie skupić cały 
personel   polskiego   dywizjonu   na   jednym   lotnisku   z   dala   od   nadciągającego   frontu.   Kolejny   więc   raz 
zlikwidowali Polacy miejsca pracy, załadowali namioty i posiadany sprzęt na samochody i wyruszyli na 
zachód po drogach zatłoczonych uciekinierami i wojskiem.

17   czerwca   rano   na   lotnisku   w   Rochefort   wylądowały  cztery  Blochy  z   Châteauroux,   należące   do 

polskiego dywizjonu 1/145. W południe znalazł się tam także rzut kołowy. Zmordowany podróżą personel 
nie  zdążył  się   jeszcze   rozlokować  na   wyznaczonym  skraju   lotniska   i  przywitać  z  zadomowionymi  tam 
kolegami, gdy paryskie radio nadało hiobową wiadomość: premier nowego rządu francuskiego, sławny z lat 
pierwszej   wojny   światowej   marszałek   Philippe   Pétain,   nieoczekiwanie   zwrócił   się   do   führera   Trzeciej 
Rzeszy,   Adolfa   Hitlera,   z   propozycją   zawieszenia   broni   i   wszczęcia   pertraktacji   rozejmowych.   Ta 
bezprzykładna w dziejach Francji decyzja oznaczała koniec wojny i poniżającą klęskę, po prostu zgodę na 
dyktat agresora.

W dywizjonie polskim zapanowała konsternacja. Co teraz będzie? Co w tej sytuacji postanowi rząd 

Wielkiej   Brytanii?   Chyba   nie   pójdzie   w   ślady  sojuszniczej   Francji,   która   ustami   sędziwego   marszałka 
wycofała się z udziału w wojnie? Nie pozwoli na to wojowniczo nastawiony Winston Churchill, niezłomnie 
deklarujący wolę walki do zwycięskiego końca bez względu na ofiary. Polaków czeka zatem jeszcze jedna 
ewakuacja — na Wyspę Ostatniej Nadziei, jak wtedy nazywano Wielką Brytanię.

Bazujące na lotnisku Rochefort dywizjony francuskie, a w ich składzie dwa zespoły polskie, w dalszym 

ciągu pełniły służbę alarmową. Klucze  Dewoitine'ów były gotowe do startu na wypadek pojawienia się w 
tamtym rejonie niemieckich samolotów.

W dniu 18 czerwca 1940 roku o godzinie 17.40 wystartował na patrolowanie nad brzegiem Zatoki 

Biskajskiej  trzysamolotowy klucz  Dewoitine'ów  z  dywizjonu   1/1.  Dowodził  nim  francuski  pilot  sergent 
major (starszy sierżant) Delagay, a jego bocznymi pilotami byli kapitan Wczelik i plutonowy Markiewicz. 
Lotnicze stanowisko dowodzenia podało wiadomość, że w tamtym rejonie na wysokości tysiąca metrów 
kręci się nie rozpoznany samolot dwusilnikowy, pewnie niemiecki.

Kapitan   Wczelik,   obdarzony   doskonałą   spostrzegawczością,   pierwszy   zauważył   nieprzyjacielski 

samolot.   Był   to  Heinkel   He   111,   lecący   wzdłuż   wybrzeża   w   kierunku   północnym.   Wczelik   przekazał 
kolegom  wiadomość,   że   widzi   cel,   zamachał   skrzydłami  Dewoitine'a  i   runął   z   przewagi   wysokości   na 
niemieckiego intruza. Za nim wykonał taki sam manewr Markiewicz i na końcu Francuz Delagay. Celnie 
ostrzelany  Heinkel  buchnął  kłębem ciemnego  dymu   i językami  czerwonego  ognia,   pochylił gwałtownie 
przód i niebawem zderzył się pod dużym kątem z powierzchnią morza. Żaden z niemieckich lotników nie 
uratował się. Spokojna dotąd woda gwałtownie zafalowała, nad miejscem zderzenia uniósł się w górę kłąb 
pary i dymu... Po kilkudziesięciu sekundach powierzchnia zatoki wygładziła się zupełnie...

Była to ostatnia walka powietrzna pod niebem Francji, jak to stwierdził francuski wojenny komunikat: 

„C' était leur dernier combat dans le ciel de France”.

Tego dnia radio z Londynu doniosło o historycznej rozmowie generała Sikorskiego z premierem rządu 

brytyjskiego, Winstonem Churchillem, podczas której Sikorski oświadczył, iż polskie siły zbrojne są gotowe 
do dalszej walki wspólnie z siłami brytyjskimi i oczekują we Francji na środki transportowe. Churchill 
przyjął to oświadczenie z dużym zadowoleniem, odpowiadając Sikorskiemu, że Wielka Brytania i Polska 
związane są teraz na śmierć i życie oraz że okręty i statki brytyjskie są gotowe do przetransportowania z 
Francji do Anglii polskich żołnierzy z oddziałów lądowych i lotników. Równocześnie to samo radio nadało 
wezwanie   generała   Sikorskiego   do   dowództw   polskich   jednostek   i   do  wszystkich   Polaków   we  Francji, 
zdolnych   do   noszenia   broni,   aby   jak   najśpieszniej   zdążali   do   portów   na   wybrzeżu   atlantyckim   i 
śródziemnomorskim, gdzie miały na nich oczekiwać okręty i statki brytyjskie z zadaniem przerzucenia do 
Anglii.

Gdy   wrócił   z   ostatniego   patrolu   zwycięski   klucz,   obie   polskie   ekipy   myśliwskie   z   dywizjonów 

francuskich 1/1 i 1/8 odwołano do polskiego dywizjonu 1/145. Kapitan Łaguna otrzymał bowiem rozkaz, 
aby cały posiadany sprzęt  —  samoloty,   samochody,   namioty  i gospodarski  ekwipunek  —  niezwłocznie 
przekazać Francuzom i nazajutrz udać się do portu La Rochelle. Tam Polacy mają załadować się na statek 

background image

brytyjski, by odpłynąć do Anglii.

Przekazanie Francuzom sprzętu nie nastręczało żadnych kłopotów. Polakom było bardzo przykro, że 

muszą rozstawać się z Francją, z którą wiązali tyle nadziei na zwycięstwo i oswobodzenie Ojczyzny spod 
hitlerowskiej okupacji. Polscy piloci, mimo kłopotów z samolotami, których otrzymali od Francuzów zbyt 
mało, żyli w zgodzie ze swymi francuskimi kolegami. Wspólne loty bojowe, walki z nieprzyjacielem, radość 
z odnoszonych zwycięstw i smutek z powodu strat — wszystko to zacieśniło więzy przyjaźni.

W ostatnich chwilach pobytu na ziemi francuskiej pomagał polskim towarzyszom broni lubiany przez 

nich commandant de Marmier. Za jego to przyczyną rankiem 19 czerwca personel polskiego dywizjonu 
1/145 został uroczyście pożegnany przez komendanta bazy lotniczej i obu dowódców dywizjonów (1/1 i 
1/8), w których Polacy rozpoczęli loty. Zaraz potem cały personel polski załadował się do podstawionych 
francuskich autokarów i odjechał pod dowództwem commandanta de Marmier. Szosa prowadząca do portu 
w   La   Rochelle   była   zatłoczona   cywilnymi   uciekinierami   i   wycofującymi   się   na   południe   oddziałami 
wojskowymi.   Polacy   jechali   pod   prąd   napierającej   ludzkiej   fali.   Pokonanie   trzydziestokilometrowego 
dystansu z Rochefort do La Rochelle zajęło im cztery godziny. Policja i żandarmeria nie panowały już nad 
sytuacją. Panika,  a szczególnie  lęk przed bombardowaniem, urastała wśród uciekinierów do olbrzymich 
rozmiarów. Okazało się, że ostatniej nocy niemieckie samoloty zrzuciły kilkadziesiąt bomb na port i miasto. 
Byli zabici i ranni, a wyolbrzymione wiadomości o tym nalocie krążyły wśród Francuzów, budząc strach.

W   La   Rochelle   panował   niesamowity  tłok.   Dzięki   commandantowi   de   Marmier   udało   się   dotrzeć 

okrężnymi ulicami do portu. Na redzie stało kilka statków, ale jak się na nie dostać? Nabrzeże pełne było 
wojska, cywilów i pojazdów. I znów de Marmier okazał się nieoceniony. Dotarł do kapitanatu portu, aby się 
rozejrzeć   w   sytuacji.   Niespodziewanie   spotkał   tam   swojego   dobrego   znajomego  —  oficera   marynarki 
wojennej, pełniącego akurat służbę zastępcy komendanta kapitanatu. Jemu właśnie wytłumaczył, że musi 
umieścić na statku ewakuacyjnym do Anglii polskich myśliwców, z którymi razem walczył z cholernymi 
szwabami. Ci dzielni lotnicy w Anglii znów podejmą walkę z Niemcami, tym razem u boku brytyjskiej 
Royal Air Force.

Nie minęła godzina, gdy przez głośniki wezwano personel polskiego dywizjonu 1/145 do stawienia się 

w   określonym   miejscu   nabrzeża.   Podpłynęła   łódź   motorowa   z   oficerem   brytyjskiej   marynarki,   który 
sprawdził dokumenty Polaków. Jeszcze tylko ostatnie uściski dłoni commandanta de Marmier z kapitanem 
Łaguną i pilotami, życzenia i łzy pożegnania i łódź szybko odbiła od brzegu francuskiego, kierując się do 
stojącego  na   redzie   okazałego  statku   brytyjskiego  o  nazwie  „Andora   Star”.   Było  ciepło,   więc   Polaków 
umieszczono na górnym pokładzie, każdy otrzymał siennik i po dwa koce na krótką, dwudniową podróż do 
Anglii. Obfity i smaczny obiad poprawił ich nastroje.

W nocy z 19 na 20 czerwca, kiedy zapanowała nocna cisza, „Andora Star” podniósł kotwicę i kołysząc 

się na falach Zatoki Biskajskiej skierował na północ.

*

Podczas walk pod niebem Francji piloci dywizjonu 1/145 odnieśli 12 pewnych i 2 prawdopodobne 

zwycięstwa. W walkach poległo trzech pilotów, jeden zginął w katastrofie lotniczej, a czterech odniosło 
rany.  Na konto dywizjonu  zapisali po dwa pewne zestrzały piloci: porucznik Czerwiński, podporucznik 
Czerniak i podporucznik Żukowski; kapitan Wczelik zestrzelił 1 i 1/3 wrogich samolotów, podporucznik 
Główczyński   uzyskał   1   pewne   i   2   prawdopodobne   zwycięstwa,   po   jednym   pewnym   zestrzale   zaliczyli 
kapitan   Łaguna   i   kapral   Parafiński;   następne   dwa   zestrzały   zaliczono   zespołowi:   porucznik   Kowalski, 
podporucznik Godlewski, plutonowy Markiewicz i kapral Zaniewski.

MONTPELLIERCZYCY

W obronie francuskiego hieba w 1940 roku wzięło udział około 140 polskich myśliwców, ale tylko 

jeden dywizjon — 1/145 warszawski — operował jako czysto polski. Inne nie otrzymały na czas samolotów. 
Przeszkolonych myśliwców tych dywizjonów kierowano w składzie trzysamolotowych kluczy lub też w 
większych   zespołach   na   staż   bojowy   do   francuskich   dywizjonów   frontowych   lub   do   obrony  ważnych 
ośrodków przemysłowych.

Jako pierwsi do walki z Luftwaffe włączyli się montpellierczycy, którzy od końca marca pełnili służbę 

w dywizjonach francuskich, operujących z nadgranicznych lotnisk frontowych.

background image

Klucz   numer   1,   wyposażony   w   samoloty  Morane   MS-406,   z   dowódcą   kapitanem   Stefanem 

Łaszkiewiczem i pilotami porucznikiem Stefanem Zantarą oraz sierżantem Leopoldem Flankiem, operował 
w składzie francuskiego dywizjonu 3/2 z lotniska w Cambrai nad granicą belgijską. Do terytorium Niemiec 
było stąd około 250 kilometrów. Polskie samoloty obsługiwali polscy mechanicy z kapitanem inżynierem 
Franciszkiem   Gomulińskim   na   czele.   Dywizjon   francuski   latał   także   na  Morane'ach,   a   dowodził   nim 
commandant Geille. Polacy weszli w skład eskadry capitaine'a Dubreuila.

10 maja o świcie lotnisko w Cambrai zbombardowała niemiecka wyprawa składająca się z kilkunastu 

Heinkli He 111. Większość samolotów, w tym jedem polski, uległa zniszczeniu, hangary, budynki i baraki 
zostały zdemolowane, pole wzlotów pokryły leje po bombach. Dwa ocalałe polskie Morane'y były poważnie 
uszkodzone.

Lotnisko Cambrai zostało zaskoczone, nie wystartował ani jeden francuski myśliwiec, na stanowiskach 

obrony przeciwlotniczej nie było też nikogo z obsługi działek i karabinów maszynowych.

Po południu Niemcy powtórzyli nalot. Tym razem interweniowali myśliwcy francuscy. Polacy nie mieli 

już samolotów...

Jedenastego maja sprowadzono w miejsce zniszczonych nowe  Morane'y. Dywizjon, w tym i polski 

klucz, znów był w całości gotów do walki. Luftwaffe wykazywała dużą aktywność, często dochodziło do 
starć powietrznych. W jednej z nich — nad Belgią — sierżant Flanek zestrzelił bombowiec He 111, ale zaraz 
potem do walki włączyły się Messerschmitty i odpędziły Francuzów od podopiecznych.

W dniu 16 maja polski klucz w składzie dywizjonu 3/2 znów wziął udział w walce z samolotami 

Luftwaffe. Widziano, jak Flanek zestrzelił jeden bombowiec, potem każdy pilot walczył na własną rękę. 
Niemcy mieli przewagę i Francuzi rozproszyli się. Z tego lotu nie powrócił sierżant Flanek *; koledzy nie 
wiedzieli, co się z nim stało. Samolot Zantary był  mocno  postrzelany,  tak że pilotowi ledwo udało się 
powrócić na lotnisko startu.

W dniu 19 maja dywizjon przeniósł się w trybie alarmowym na lotnisko w Beauvais, usytuowane o 

kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od Paryża. Aktywność Niemców wciąż wzrastała, prawie w 
każdym locie dochodziło do walk. Porucznik Zantara zestroił Heinkla He 111.

Od 31 maja dywizjon 3/2 przezbrajał się w nowe samoloty typu Curtiss Hawk 75. Bardzo spodobały się 

pilotom  — były szybsze  od  Morane'ów, łatwe  w pilotowaniu, uzbrojone w 4 karabiny maszynowe. Po 
przeszkoleniu   na   lotnisku   fabrycznyrn   w   Bourges   dywizjon   przeleciał   na   lotnisko   Persan-Beaumont, 
położone o 30 kilomertów na północ od Paryża. Lotnisko leżało na trasach przelotów niemieckich wypraw 
bombowych, mogło być każdej chwili zbombardowane.

Wspomina porucznik Zantara:
„Była   pora   popołudniowa.   Siedziałem   w   kabinie   samolotu   przypasany   do   siedzenia,   bo   miałem 

startować na lot z Francuzami. Mój mechanik, plutonowy Kolasiński, był  w pobliżu, by w razie  startu 
wykonać pół obrotu łopatą śmigła dla zassania, a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, nadleciała nad lotnisko potężna 
wyprawa niemiecka. Olbrzymi nalot! Wszyscy zaczęli uciekać w pole, pogonił też Kolasiński. Zaraz też 
posypały się bomby. Ja, przypasany do fotela, nie mogłem uruchomić silnika! Podskakiwałem tylko od 
podmuchów wybuchających bomb, naokoło mojego samolotu było pełno lejów, mój Curtiss był posiekany, a 
ja nic, byłem cały! Żyłem!

Uciekającego   z   lotniska   Kolasińskiego   ugodził   w   prawe   ramię   odłamek   rozrywającej   się   bomby, 

powodując duży upływ krwi. Wraz z innymi rannymi żołnierzami francuskimi przewieziono go w pośpiechu 
do szpitala prosto na stół operacyjny. Tam amputowano mu prawą rękę powyżej łokcia.

Po nalocie naliczyliśmy 426 lejów po bombach”.
Ze względu na duże zagrożenie lotniska dywizjon przeniósł się po kilku dniach do Romilly-sur-Seine, a 

następnie do Auxere. 8 czerwca szczęście uśmiechnęło się do Łaszkiewicza; nad miejscowością La Ferté-
Milon zestrzelił niemiecki samolot rozpoznawczy Henschel Hs 126.

13   czerwca   dywizjon   3/2   stoczył   zaciętą   walkę   z   dużym   zgrupowaniem  Junkersów   Ju   87  i 

Messerschmittów Me 109. Porucznik Zantara zestrzelił wówczas jednego Messerschmitta wspólnie z pilotem 
francuskim.

Nazajutrz dywizjon 3/2 został wycofany do środkowej Francji na lotnisko Issoudun w celu uzupełnienia 

poniesionych strat. Walk powietrznych już we Francji nie prowadził; 18 czerwca przeleciał do Afryki i 
wylądował w Oranie. W jego składzie polecieli też kapitan Łaszkiewicz i porucznik Zantara. Polski klucz

* Potem okazało się, że sierż. pil. Leopold Flanek poległ na polu chwały i został pochowany na cmentarzu w 

Neuville-aux-Tourniers. W 1963 roku prochy jego ekshumowano i przeniesiono na wojskowy cmentarz Naz-Dar w 
Neuville St. Vaast.

background image

numer 1 zestrzelił w kampanii francuskiej 4 i 1/2 niemieckich samolotów; stracił sierżanta pilota Leopolda 
Flanka.

Klucz numer 2  —  dowódca kapitan pilot Jan Pentz i piloci podporucznicy Włodzimierz Karwowski 

oraz   Bohdan   Anders  —   został   skierowany  na   lotnisko   w   Anglure-Vonarces   nad   granicą   belgijską.   Do 
Niemiec było stąd ponad sto kilometrów. Klucz wykonywał loty w składzie francuskiego dywizjonu numer 
2/6, wyposażonego w Morane'y Ms-406, dowodził nim commandant Fontenet.

W dniu 10 maja lotnisko zostało zbombardowane, ale straty nie były zbyt duże — kilka uszkodzonych 

Morane'ów. Po południu dywizjon przeniósł się na lotnisko w Maubeuge, skąd wraz z innym dywizjonem 
francuskim   startował   do   walki   z   niemieckimi   samolotami.   Podporucznik   Karwowski   strącił   tego   dnia 
Heinkla. Podporucznik Anders ledwie wrócił na lotnisko startu, tak mocno miał postrzelanego Morane'a. Od 
14 czerwca dywizjon operował z lotniska pod Beauvais. Były zwycięstwa, ale ponoszono też straty.

Szesnastego maja, kiedy dywizjon wrócił już pod Beauvais po wykonaniu zadania, nadleciała duża 

wyprawa — około 50 Dornierów i Heinkli — i dokładnie zbombardowała lotnisko, hangary i zabudowania. 
Wszystkie  Morane'y  zostały zniszczone, byli zabici i ranni. Z Polaków zginął szef mechaników starszy 
sierżant Józef Żak.

Pozbawiony samolotów dywizjon skierowano na lotnisko fabryczne do Châteauroux, by tam przeszkolił 

się na nowych samolotach typu Bloch MB-152, Pod koniec maja jednostka ta znów włączyła się do walki; w 
jej składzie znaleźli się Karwowski i Anders (Pentz poważnie zachorował i przebywał w szpitalu). Dywizjon 
stał na lotnisku w Anglure, jego piloci odnieśli wówczas szereg zwycięstw.

Od 13 czerwca dywizjon 2/6 przebywał na lotnisku w Auxerre, a od 15 czerwca na lotnisku w Avignon 

(front włoski). Tam zaczął się przezbrajać w samoloty Dewoitine D-520. Po zawieszeniu działań bojowych 
Polaków odesłano do Port Vendres, skąd statkiem odpłynęli do Afryki.

Klucz numer 2 montpellierczyków zapisał na swoim koncie jeden zestrzelony niemiecki samolot.

Klucz numer 3, dowodzony przez kapitana Mieczysława Sulerzyckiego z pilotami podporucznikami 

Erwinem Kawnikiem i Bolesławem Rychlickim, znalazł się na lotnisku Wez Thuizy koło Reims i został 
włączony do francuskiego dywizjonu numer 3/6. Dywizjon ten wyposażony był w Morane'y, a dowodził nim 
commandant Castanier. Na początku maja dywizjon przeniósł się na lotnisko w Chissey koło Dijon.

Dziesiątego maja o świcie, podobnie jak inne lotniska, Chissey zostało zbombardowane; były straty w 

personelu, samolotach i urządzeniach lotniskowych. Już wieczorem dywizjon otrzymał nowe maszyny w 
miejsce zniszczonych, zaś nawierzchnię lotniska doprowadzono do stanu użytkowania.

W   następnych   dniach   dywizjon   zwalczał   niemieckie   wyprawy   bombowe   osłaniane   przez 

Messerschmitty Me 109  i  Me 110. 20 maja dywizjon przesunięto do Coulommiers na wschód od Paryża. 
Tego dnia podporucznik Kawnik zestrzelił jednego He 111, innego uszkodził kapitan Sulerzycki. Nazajutrz 
piloci znów walczyli z niemieckimi myśliwcami; zginął wtedy dowódca dywizjonu commandant Castanier. 
Sulerzycki   musiał   lądować   w   przygodnym   terenie,   samolot   rozbił   się,   a   pilot   znalazł   się   w   szpitalu. 
Szczęście dopisało Kawnikowi — zestrzelił jednego Me 109.

Dywizjon 3/6 ponosił dotkliwe straty, tak że pod koniec maja dysponował tylko pięcioma sprawnymi 

Morane'ami. W tej sytuacji skierowano go na lotnisko Le Luc na front włoski, gdzie pilotom przydzielono 
samoloty  Dewoitine   D-520.   Po   przeszkoleniu   dywizjon   pozostał   na   miejscu,   gdyż   Włochy   przystąpiły 
właśnie do wojny po stronie Trzeciej Rzeszy. Polacy spotkań z samolotami włoskimi nie mieli.

Osiemnastego czerwca dywizjon przeleciał na lotnisko w Perpignam, skąd po dwóch dniach skierowano 

go do Afryki na lotnisko Maison Blanche koło Algieru.

Ogółem klucz numer 3 montpellierczyków odniósł dwa pewne zwycięstwa i jeden niemiecki samolot 

uszkodził.

Klucz numer, 4: dowódca porucznik pilot Kazimierz Bursztyn, podporucznik pilot Władysław Gnyś i 

podporucznik Władysław Chciuk, walczył w składzie dywizjonu francuskiego nurnier 3/1, wyposażonego w 
Morane'y.   Dywizjon,   którym   dowodził   commandant   Paoli,   bazował   na   lotnisku   w   Toul-de-Metz   (30 
kilometrów od Renu). Od początku maja operował z lotniska Norrent-Fontes koło Saint Omer w północnej 
Francji.

I to lotnisko rankiem 10 maja zostało zbombardowane przez 14  Heinkli He 111. Francuzi zestrzelili 

wówczas   3  niemieckie   bombowce.   Tego   dnia   po   południu   dywizjon   3/1   został   przesunięty  na   lotnisko 

background image

belgijskie Moerbeke koło Gandawy. Jednostka znalazła się w centrum walk powietrznych, piloci startowali 
niemal bez przerwy, w tym także polski klucz. Od 16 maja dywizjon operował z lotniska koło Rouen w 
obronie Rouen i Le Havre. Tego dnia podporucznik Chciuk lądował przymusowo w przygodnym terenie 
koło   Charleroi   w   Belgii,   gdyż   jego  Morane  został   uszkodzony.   Front   był   blisko,   włączył   się   w   tłum 
uciekinierów   i   po   czterech   dniach   dotarł   nad   Sommę.   W   czasie   przeprawy   został   aresztowany   przez 
francuskich żandarmów — wzięto go za niemieckiego dywersanta. Jakoś się wytłumaczył i na drugi dzień 
dołączył   do   dywizjonu.   Znów   zasiadł   za   sterami  Morane'a  —  i   znów   został   zestrzelony.   Tym   razem 
wylądował przymusowo koło Beauvais. Historia się powtórzyła — ponieważ nie znał dobrze francuskiego, 
znów   zatrzymali   go   żandarmi,   podejrzewając   o   szpiegowanie   Po   przesłuchaniu   i   sprawdzeniu   danych 
personalnych Polaka zwolniono. Na porzuconym rowerze dotarł do swojej jednostki.

W czasie jednego z nalotów na lotnisko dywizjonu polski mechanik, kapral Stefan Lisiak, zestrzelił z 

karabinu maszynowego niemiecki bombowiec He 111. Dodać należy, że Lisiak „skorzystał” z opuszczonego 
przez francuskich obrońców stanowiska strzeleckiego. Za wyczyn ten został odznaczony Croix de Guerre.

26 maja eskadra w sile dziewięciu  Morane'ów  stoczyła nad Cambrai zaciętą walkę z przeważającą 

liczebnie   grupą  Messerschmittów   Me   109.   Na  polu   chwały  poległ   tego   dnia   porucznik   pilot   Kazimierz 
Bursztyn.

Potem dywizjon startował do boju z lotniska Plessis Belleville koło Paryża, a po silnym niemieckim 

nalocie, podczas którego stracił prawie wszystkie samoloty, został przesunięty do Valence na południe od 
Lyonu w celu uzupełnienia sił. Pod koniec kampanii dywizjon skierowano przeciwko Włochom na lotnisko 
Marignane koło Marsylii. Po ustaniu działań wojennych Polaków skierowano do portu w Marsylii, skąd 
statkiem brytyjskim odpłynęli do Gibraltaru.

Klucz numer 4 zestrzelił na pewno 3 i 2/3 niemieckich samolotów i 1 uszkodził.

Klucz numer 5 w składzie porucznik pilot Józef Brzeziński, podporucznik pilot Stanisław Chałupa i 

plutonowy   pilot   Antoni   Beda   dostał   przydział   do   dywizjonu   numer   1/2   na   lotnisko   w   miejscowości 
Xaffévillers,   położonej   w   odległości   40   kilometrów   od   granicy   niemieckiej.   Dywizjonem   dowodził 
commandant Daru. W kwietniu i na początku maja polski klucz patrolował nadgraniczne rejony, czasem 
osłaniał francuskie samoloty rozpoznawcze, udające się nad przygraniczne tereny Niemiec.

Dziesiątego maja lotnisko zostało zbombardowane i część samolotów zniszczono. Dywizjon przeniósł 

się na lotnisko w Ochey koło Toul. Straty w samolotach szybko uzupełniono. Odtąd dywizjon latał bardzo 
intensywnie  —   często   startował   na   przechwycenie   niemieckich   wypraw   bombowych,   osłaniał   własne 
wyprawy  bombowe   i   samoloty  rozpoznawcze.   W   działaniach   tych   brał   udział   polski   klucz   porucznika 
Brzezińskiego. Polacy stoczyli kilka walk, ale sukcesów nie osiągnęli, podobnie zresztą jak ich francuscy 
koledzy. Były natomiast pierwsze straty — 11 maja zginął capitaine Yvernand, dowódca eskadry, w której 
latali Polacy, dwóch innych pilotów ratowało się ze spadochronami.

W dniu 14 maja dywizjon 1/2 przesunięto na lotnisko w Damblain koło Neufchâteau z zadaniem obrony 

przygranicznej   strefy  od   Colmaru   po   Bazyleję   i   dalej   na   południe   wzdłuż   granicy  szwajcarskiej,   gdyż 
samoloty niemieckie naruszały obszar powietrzny Szwajcarii i tamtędy przelatywały nad Francję. Sekcja 
Chałupa   i   Beda,   wykonując   patrolowanie,   napotkała  Dorniera   Do   17.   Zestrzelony   przez   Polaków 
bombowiec zapalił się i zderzył z ziemią.

Na początku trzeciej dekady maja dywizjon powrócił do Ochey. 27 maja lotnisko zostało znienacka 

zaatakowane przez osiem  Messerschmittów  w momencie, gdy dywizjon wylądował po locie patrolowym. 
Stanowisko dowodzenia nic o zbliżającym się niebezpieczeństwie nie wiedziało. Niemcy nadlecieli na małej 
wysokości i zaczęli ostrzeliwać Morane'y. Obrona naziemna nie popisała się, prowadziła ogień chaotycznie i 
niecelnie. Osiem myśliwców zostało spalonych, wiele było postrzelanych. Dywizjon nie miał na czym latać. 
Po uzupełnieniu strat znów podjął służbę bojową, zwiększając czujność alarmową od świtu do zmierzchu.

Drugiego czerwca alarmowo poderwany polski klucz naprowadzony został na przelatujący w tamtym 

rejonie niemiecki bombowiec He 111. Jako pierwszy dopadł go Chałupa. Po kilku celnych seriach, zapalony 
Heinkel runął na ziemię, z jego załogi nikt się nie uratował.

Ósmego czerwca dywizjon 1/2 przeniósł się na podparyskie lotnisko w Coulommiers. Tego samego dnia 

jego   piloci   zestrzelili   9   niemieckich   samolotów;   jeden  Me   109  przypadł   w   udziale   podporucznikowi 
Chałupie. Intensywność walk powietrznych była duża. Polacy znów odnieśli sukces — jednego Junkersa Ju 
87
  zapisał   na   swym   koncie   plutonowy   Beda.  Morane  porucznika   Brzezińskiego   został   poważnie 
uszkodzony. Pilotowi udało się wylądować na lotnisku, ale samolot nie nadawał się już do remontu.

Dziesiątego czerwca dywizjon powrócił na lotnisko w Damblain, na którym przebywał wcześniej, lecz 

już po trzech dniach został skierowany do Dijon, a następnie do Lyonu i Symphorien d'Ozon. Po ustaniu 

background image

działań wojennych dywizjon znalazł się w Nimes koło Marsylii. Tam pożegnano Polaków, którzy udali się 
do portu i odpłynęli do Gibraltaru.

Klucz numer 5 montpellierczyków uzyskał w kampanii francuskiej cztery pewne zwycięstwa.

Klucz numer 6: dowódca porucznik pilot Władysław Goethel, podporucznik pilot Wacław Król i kapral 

pilot Eugeniusz Nowakiewicz — walczył w składzie francuskiego dywizjonu myśliwskiego 2/7 z lotniska w 
Luxeuil.

Po tragicznym porannym nalocie z 10 maja dwizjon jeszcze przez dwa dni przebywał na tym samym 

lotnisku. Dopiero po drugim nalocie bombowców niemieckich przeniósł się na lądowisko z drugiej strony 
Luxeuil. Podczas bombardowania zginął polski mechanik szeregowiec Wacław Kępa. Zajęty uzupełnianiem 
paliwa w zbiorniku Morane'a, nie zdążył uciec do schronu, gdy w pobliżu rozerwała się bomba. Zginął na 
miejscu, a samolot z biało-czerwonymi szachownicami, należący do podporucznika Króla, spłonął.

Na nowym lotnisku dywizjon otrzymał w miejsce zniszczonych nowe samoloty i znów mógł startować. 

Już w pierwszych walkach powietrznych kapral Nowakiewicz zestrzelił jednego He 111. Były też i straty — 
zginął wtedy serdeczny przyjaciel Polaków sous-lieutenant Collins.

Dwudziestego   maja   dywizjon   2/7   zmienił   miejsce   postoju,   przenosząc   sią   na   polowe   lotnisko   w 

miejscowości   Is-sur-Tille   w   rejonie   na   północ   od  Dijon.   Coraz   częściej   dochodziło   do   walk,   dywizjon 
odnosił sukcesy, ale też rosły i straty. Pod koniec maja jednostka otrzymała nowe samoloty Dewoitine D-
520
. 2 czerwca podczas lotu patrolowego w składzie francuskiego klucza podporucznik Król zestrzelił He 
111
.   Po   południu   tego   dnia   dywizjon   stracił   aż   trzech   pilotów.   Samolot   kaprala   Nowakiewicza   został 
poważnie uszkodzony, ale pilot szczęśliwie powrócił na lotnisko startu.

W dniu 3 czerwca, w nierównej walce z niemieckimi  Messerschmittami, mocno  został  postrzelony 

Dewoitine podporucznika Króla. Z dziurawego zbiornika wyciekła benzyna; pilot zmuszony był wylądować 
w lesie na przesiece. Z niemiłej sytuacji wyszedł cało, dostał inny samolot i znów włączył się do lotów.

Czwartego czerwca dywizjon został przesunięty na lotnisko w Dreux koło Paryża. Jego piloci latali 

kluczami i eskadrami, Niemców w powietrzu było dużo. Tego dnia nie powiodło się Francuzom, z walk nie 
powróciło aż pięciu pilotów. 9 czerwca lotnisku zagroziły niemieckie czołgi. Opuszczono je w wielkim 
pośpiechu, samoloty nie nadające się do startu spalono. Pod wieczór dywizjon wylądował na lotnisku w 
Chissey   niedaleko   Besançon,   po   lewej   stronie   rzeki   Ognon.   10   czerwca   Francuzi   i   Polacy   napotkali 
niemiecką wyprawę składającą się z 9 He 111 bez osłony myśliwców. Zaatakowani z przewagi wysokości 
Niemcy   poszli   w   rozsypkę,   uciekając   do   wypiętrzonych   chmur.   Pięć   niemieckich   bombowców   zostało 
zestrzelonych,   w   tym   po   jednym   zwycięstwie   przypadło   podporucznikowi   Królowi   i   kapralowi 
Nowakiewiczowi.

W dniu 15 czerwca dywizjon dysponował 11  Dewoitine'ami. Na patrolowanie dywizjon poprowadził 

commandant   Dorieux,   a   wśród   pilotów   znaleźli   się   major   Mümler   i   kapral   Nowakiewicz.   Doszło   do 
spotkania z wyprawą bombową złożoną z dziewięciu Do 17. Niemcy rzucili się do ucieczki, wykorzystując 
kłębiaste chmury. Z lotu tego nie powrócił major Mümler i nie było wiadomo, co się z nim stało.

W godzinę później na rozpoznanie niemieckich kolumn wystartował capitaine Papin. Z lotu tego nie 

powrócił; jak się okazało, zginął w walce z Messerschmittami.

Znów   zagon   niemieckich   czołgów   zagroził   lotnisku,   prąc   na   Besançon,   i  znów  dywizjon   w  trybie 

alarmowym musiał przenieść się do Carcassonne w południowo-wschodniej Francji. 18 czerwca dotarł tam 
także   rzut   kołowy,   a   wśród  przybyłych   znajdował   się...   Mümler.   Opowiedział   o   swoim  ostatnim  locie. 
Początkowo poszczęściło mu się — zestrzelił jednego He 111 i drugiego uszkodził. Jego  Dewoitine został 
jednak uszkodzony i musiał lądować przymusowo. Na szczęście siadał po stronie własnych wojsk, jednak w 
zasięgu ognia niemieckiej artylerii, która otworzyła do niego ogień. Samolot został zniszczony, pilotowi 
udało się uciec. Dotarł do lotniska w ostatniej chwili i zabrał się z ostatnim członem kolumny samochodowej 
dywizjonu 2/7.

Na drugi dzień dywizjon przeniósł się na lotnisko Perpignan, a potem przesunięto go pod Tunis, z 

zadaniem osłony brytyjskich statków w Bizercie i Zatoce Tuniskiej, często atakowanych — jak się okazało 
— przez bombowce włoskie.

Dwudziestego   czwartego   czerwca   podporucznik   Król   poprowadził   klucz   na   patrolowanie   w   rejon 

Bizerty, razem z nim poleciał Nowakiewicz i pilot francuski. Był to ostatni lot bojowy w obronie Francji.

Dwa dni później Polacy pożegnali się z Francuzami i samolotem transportowym odlecieli do Algieru. 

Stamtąd skierowali się w zorganizowanej grupie do Casablanki.

Klucz numer 6 w czasie kampanii francuskiej odniósł znaczne sukcesy — zestrzelił na pewno 7 i 1/3 

samolotów nieprzyjacielskich i jeden prawdopodobnie oraz jeden uszkodził.

background image

*

Eskadra   Montpellier   z   dywizjonu   myśliwskiego   2   krakowsko-poznańskiego   (dowódca   dywizjonu   i 

osiemnastu pilotów), podzielona na 6 kluczy myśliwskich, walczących w składzie dywizjonów francuskich, 
odnotowała   łącznie   22  i   1/2   pewnych  zestrzałów,   1  prawdopodobny  i   3  uszkodzenia   nieprzyjacielskich 
samolotów. Poległo dwóch pilotów, a jeden był ranny.

Indywidualne zwycięstwa uzyskali:

Lp.

Stopień, imię i nazwisko

Zwycięstwa

pewne

prawdopodobne

uszkodzenia

1
2
3
4
5
6
7
8
9

10
11
12
13
14
15

kpr. Eugeniusz Nowakiewicz
ppor. Stanisław Chałupa
ppor. Wacław Król
sierż. Leopold Flanek
ppor. Erwin Kawnik
mjr Mieczysław Mümler
por. Stefan Zantara
plut. Antoni Beda
ppor. Władysław Gnyś
ppor. Władysław Chciuk
ppor. Włodzimierz Karwowski
kpt. Stefan Łaszkiewicz
por. Kazimierz Bursztyn
kpt. Mieczysław Sulerzycki
kpr. mech. Stefan Lisiak

3 i 5/6
2 i 2/3
2
2
2
1 i 1/2
1 i 1/2
1 i 1/3
1
1
1
1
2/3

1



1











1/2




1/2


1




1

Razem

22 i 1/2

1

3

KLUCZE WALCZĄCE W ROZPROSZENIU

Atak niemieckich armii na kraje zachodnie, wspierany przez trzy tysiące samolotów Luftwaffe, stał się 

sygnałem   do   zintensyfikowania   szkolenia   polskich   dywizjonów   myśliwskich.   Od   świtu   do   wieczora 
odbywały się loty ćwiczebne na lotnisku w Mions i treningowe w Bron. Lotnisko w Mions, leżące w bok od 
Lyonu, początkowo nie interesowało niemieckich bombowców. Było to chyba jedyne lotnisko we Francji, na 
którym zastosowano ostre reguły maskowania przed rozpoznaniem powietrznym niemieckich zwiadowców. 
Samoloty  zaraz   po   wylądowaniu   wciągano   pod   drzewa   i   okrywano   gałęziami   i   siatkami  maskującymi, 
namioty rozstawiono w zagajniku, samochody poukrywano, a ruch ograniczono do minimum. Szkolenie 
odbywało się w szybkim tempie, gdyż uczestniczyli w nim piloci dobrani, doświadczeni i pełni zapału.

Co kilka dni przeszkolone na  Morane'ach  grupki myśliwców odchodziły do eskadry treningowej na 

lotnisko   w   Bron,   by   pełnić   służbę   alarmową   w   obronie   rejonu   Lyonu.   Spodziewano   się,   że   Francuzi 
przydzielą   polskim  dywizjonom  samoloty  i   potrzebny  bojowy  sprzęt,   aby  mogły  wyruszyć   na   lotniska 
frontowe.   Tak   się   jednak   nie   stało.   W   toku   dyskusji   stanęło   na   tym,   aby  —   na   wzór   walczącej   w 
rozczłonkowaniu na klucze eskadry Montpellier — organizować nowe zespoły kluczy (od trzech do sześciu 
myśliwców)   i   wysyłać   je   do   dywizjonów   francuskich   na   fotniska   frontowe   lub   kierować   do   obrony 
powietrznej ważnych ośrodków przemysłowych  we Francji. Były to tak zwane luźne klucze frontowe i 
klucze kominowe.

Już   pod   koniec   drugiej   dekady  maja   1940   roku   udał   się   na   front   pierwszy  klucz   kapitana   pilota 

Franciszka Jastrzębskiego w składzie sześciu pilotów i z polską ekipą techniczną. Klucz przydzielono do 
dywizjonu francuskiego numer 2/1 na lotnisko Le Luc pod Paryżem. Tam Polacy otrzymali samoloty typu 
Bloch MB-152, bo na takich latali Francuzi, i włączyli się do działań przeciwko Luftwaffe. W walkach 
wyróżnił się porucznik pilot Marian Trzebiński, który zestrzelił 1 i 1/2 niemieckich samolotów.

W tym samym czasie na lotnisko w Châteaudun został skierowany do dywizjonu 2/6 klucz porucznika 

pilota Arsena Cebrzyńskiego w składzie trzech pilotów, jednak bez polskiej obsługi technicznej. Dywizjon 
latał na Blochach, więc i Polacy również szybko przeszkolili się na tych samolotach. W obronie Paryża klucz 

background image

zestrzelił 2 i 1/2 niemieckich samolotów. Pod koniec kampanii dywizjon znalazł się na froncie włoskim i na 
lotnisku w Avignon przezbroił w nowe samoloty Dewoitine D-520.

Pod koniec maja klucz porucznika pilota Wojciecha Januszewicza przybył do dywizjonu francuskiego 

numer 2/7 na lotnisko Is-sur-Tille, gdzie rozpoczął służbę bojową na Dewoitine'ach D-520. W zaciętej walce 
w dniu 5 czerwca podporucznik pilot Wiktor Strzembosz zastrzelił jednego Me 109, lecz sam także został 
strącony i ranny. Po zakończeniu działań wojennych dywizjon przeleciał do Afryki, a w jego składzie obaj 
polscy myśliwcy — porucznik Januszewicz i kapral Henryk Szope.

Klucz myśliwski majora Zdzisława Krasnodębskiego z pilotami: podporucznikiem Janem Zumbachem, 

plutonowym Marianem Bełcem i kapralem Stanisławem Karubinem latał bojowo na  Blochach MB-152  w 
składzie francuskiego dywizjonu 1/55. Samoloty klucza obsługiwała polska ekipa techniczna z chorążym 
Kazimierzem Mazołem na czele. Dywizjon operował z lotniska podparyskiego Etampes.

Wspomina major Krasnodębski:
„Ponieważ na terenie Francji nie działała już wtedy sieć dozorowania, więc działania myśliwskie były 

bardzo   utrudnione.   Startowaliśmy   na   sygnał   telefoniczny   z   punktu   obserwacyjnego   zainstalowanego 
niedaleko lotniska. Wiadomości o przelotach nieprzyjacielskich samolotów były przez to zawsze opóźnione.

Pewnego dnia, będąc na obiedzie w kasynie, zostaliśmy zawiadomieni przez oficera  służbowego o 

zbliżającym się zgrupowaniu bombowym kilkunastu  Dornierów Do 17. Biegnąc do maszyn, usłyszeliśmy 
nadlatujące dwusilnikowe maszyny,  a gdy startowaliśmy,  to bomby już wybuchały na lotnisku.  W tych 
warunkach trudno było dogonić przeciwnika, ale pomimo to kapral Karubin zestrzelił jednego Dorniera.

Ponieważ nie było żadnej obrony lotniska, więc po wypuszczeniu maszyn personel naziemny ratował 

się ucieczką poza rejon lotniska. Odłamki bomby dosięgnęły jednak sierżanta Żołnowskiego i ciężko raniły 
w rękę, którą musiano mu amputować w szpitalu.

Z Etampes przenieśliśmy się do Villacoublay pod sam Paryż, ale musieliśmy opuścić lotnisko z powodu 

bezpośredniego zagrożenia przez niemieckie czołgi i powróciliśmy do Etampes. Stamtąd wkrótce zostałem 
odkomenderowany z kluczem do obrony Limoges w południowo-zachodniej Francji. Tam dowiedzieliśmy 
się   o   kapitulacji   Francji  —   myśmy  płakali,   a   po   drugiej   stronie   lotniska   w   kasynie   oficerskim  lał   się 
szampan, bo wojna się skończyła!

Po otrzymaniu zwolnienia z dalszej  służby od dowódcy garnizonu udaliśmy się do La Rochelle,  a 

stamtąd odpłynęliśmy do Anglii, gdzie wkrótce z personelu myśliwskiego warszawskiego zorganizowałem 
dywizjon 303.”

W kluczu majora pilota Eugeniusza Wyrwickiego latało sześciu pilotów — dowódca major Więckowski 

i piloci — podporucznik Hieronim Dudwał, podporucznik Jerzy Radomski, podporucznik Jerzy Poniatowski, 
plutonowy Mieczysław  Adamek i plutonowy Kazimierz Sztramko. Klucz miał własną ekipę do obsługi 
samolotów Bloch MB-152, operował z lotniska Berraay koło Rouen w składzie dywizjonu numer 2/10. Na 
tym samym lotnisku działał także klucz porucznika pilota Aleksandra Gabszewicza (sześciu pilotów) w 
składzie innego dywizjonu francuskiego — numer 3/10.

Siódmego   czerwca   przed   południem   na   patrolowanie   wystartowała   jedna   eskadra   (9  Blochów)   z 

dywizjonu   2/10,   a   w   jej   składzie   czterech   Polaków:   Wyrwicki,   Dudwał,   Poniatowski   i   Radomski.   Po 
półgodzinnym   patrolowaniu   na   wysokości   2500   metrów,   od   strony   słońca,   eskadrę   zaatakował   pułk 
niemieckich myśliwców Me 109. Eskadra broniła się odważnie, Polacy nie ustępowali. Niestety, przewaga 
Niemców   była   przytłaczająca.   W   walce   zginęli   major   Wyrwicki,   podporucznik   Dudwał  i   podporucznik 
Poniatowski.  Bloch  podporucznika Radomskiego został uszkodzony. Podczas przymusowego lądowania w 
polu samolot rozbił się, zaś pilot uległ kontuzji i znalazł się w szpitalu. Na lotnisko startu powróciło z tej 
walki tylko trzech pilotów.

W innej walce porucznik Gabszewicz zestrzelił Dorniera Do 17. Pod koniec działań wojennych piloci 

obu polskich kluczy znaleźli się na lotnisku w Tuluzie, skąd udali się do Port Vendres i na statku brytyjskim 
odpłynęli do Gibraltaru.

Trzysamolotowy klucz porucznika pilota Wieńczysława Barańskiego w czerwcu 1940 roku w składzie 

francuskiego dywizjonu numer 3/6 walczył przeciwko Włochom. Latał z lotniska Le Luc w południowo-
wschodniej   Francji   na   samolotach  Dewoitine   D-520.   Dochodziło   do  sporadycznych   walk   z   samolotami 
Reggia Aeronautica. Porucznik Barański zestrzelił wspólnie z francuskim pilotem włoski samolot bombowy 
Fiat   BR-20.   Dywizjon   przeleciał   potem   do   Afryki   na   lotnisko   Maison   Blanche,   skąd   Polacy  udali   się 
pociągiem do Casablanki.

Porucznik   Ludwik   Paszkiewicz,   kapral   Kazimierz   Wünsche   i   kapral   Jan   Nowak,   tworząc   klucz, 

walczyli  na  Blochach  we   francuskim   dywizjonie   2/8,   bazującym   na   lotnisku   Deauville   koło   Hawru,   a 
następnie na lotnisku koło Cherbourga. Zestrzałów nieprzyjacielskich samolotów nie odnotowano.

W kluczu majora pilota Edwarda Więckowskiego walczyło sześciu polskich myśliwców na  Blochach 

background image

MB-152.   Najpierw   bazowali   na   lotnisku   Villacoublay,   a   po   przystąpieniu   Włoch   do   wojny   dywizjon 
skierowano do Le Luc na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Zwycięstw nie odnotowano.

1 czerwca lotnisko w Bron przeżyło kolejny nalot  Dornierów Do 17. Na alarm wystartowali polscy 

piloci z eskadry treningowej. Podporucznik pilot Rajmund Kalpas pierwszy dopadł niemiecką wyprawę i 
zestrzelił jednego bombowca. Gdy następnie zaatakował  grupkę złożoną z trzech  Dornierów, niemieccy 
strzelcy pokładowi przywitali go huraganowym ogniem. Morane Kalpasa zapalił się i wraz z pilotem runął 
do ziemi, roztrzaskując się tuż koło lotniska. Pogrzeb jego odbył się z honorami wojskowymi na cmentarzu 
komunalnym Guillotiere w Lyonie.

*

Jednocześnie z organizowaniem kluczy frontowych powstawały w bazie lotniczej w Bron klucze obrony 

ośrodków przemysłowych, zwane potocznie „kominowymi”. Do najbardziej znanych należał klucz kapitana 
pilota Bronisława Kosińskiego, który już 11 maja został skierowany na lotnisko w Bourges w środkowej 
Francji. Montowano tam amerykańskie samoloty typu  Curtiss Hawk 75, przywożone w skrzyniach drogą 
morską   z   Ameryki.   Klucz   liczył   razem   z   dowódcą   siedmiu   pilotów   i   szesnaście   osób   z   personelu 
technicznego.   Polacy  otrzymali   5  Curtissów,   szybko   się   przeszkolili   i   rozpoczęli   służbę   patrolową   nad 
miastem  i   jego   okolicami.   Klucz   kilkakrotnie   spotykał   niemieckie   samoloty  rozpoznawcze   i   bombowe. 
Piloci zestrzelili na pewno 4 i uszkodzili również 4 nieprzyjacielskie maszyny.

O kluczu opowiada porucznik Zantara z pierwszego klucza montpellierczyków:
„Na początku czerwca zmieniliśmy nasze Morane'y SM-406 na nowe samoloty Curtiss H-75, po które 

polecieliśmy do Bourges. Tam spotkaliśmy kapitana Bronisława Kosińskiego, słynnego w Polsce z akrobacji 
pokazowych w czasie różnych lotniczych uroczystości. Kosiński wraz ze swoim kluczem ochraniał tamtejsze 
zakłady przemysłowe. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że on tak podszkolił swoich 
pilotów, iż kiedy Niemcy ich nie niepokoili, to oni nisko nad ulicami miasta wykonywali akrobację i kręcili 
zespołowe powolne beczki. Mieszkańcy wiedzieli, kto tak lata, dlatego kiedy polski lotnik pojawiał się na 
ulicach miasta, ludzie stawali, pokazywali sobie palcami i patrzyli jak na księżycowe zjawy. Tak też patrzyli 
na mnie, ale ja nie wiedziałem, dlaczego. Potem wszystko wyjaśniło się”.

Klucz pełnił służbę w Bourges do końca wojny. 18 czerwca Polacy udali się do La Rochelle i odpłynęli 

do Anglii.

Klucz  „kominowy”   kapitana   Tadeusza   Opulskiego   liczył   również   siedmiu   pilotów.   Ekipę   obsługi 

technicznej samolotów tworzyło kilkunastu mechaników z sierżantem technikiem J. Nowickim na czele. Już 
17 maja klucz udał się na lotnisko przeznaczenia w Romorantin, usytuowane 60 kilometrów na południe od 
Orleanu,  aby bronić  znajdującej  się  w tym mieście  wytwórni sprzętu lotniczego.  Polacy otrzymali  pięć 
Morane'ów i operowali na nich do końca kampanii. Pełnili służbę alarmową od świtu do zmierzchu, często 
startowali na patrolowanie wyznaczonych rejonów. Kilkakrotnie spotkali niemieckie samoloty rozpoznawcze 
i bombowe. W wyniku stoczonych  walk klucz zestrzelił 4 samoloty Luftwaffe  — zwycięstwa odnieśli: 
kapitan Opulski, podporucznik Łokuciewski, plutonowy Krawczyński i kapral Rozworski. Klucz żadnych 
strat nie poniósł, odpłynął do Anglii z portu La Rochelle.

Klucz porucznika Czesława Sałkiewicza (czterech pilotów) bronił zakładów lotniczych w Tuluzie. Nie 

miał on własnej grupy technicznej. Początkowo Polacy latali na przestarzałych myśliwcach  Dewoitine D-
501
,   a   dopiero   od   3   czerwca   na   nowoczesnych  Dewoitine'ach   D-520.   Klucz   nie   miał   spotkań   z 
nieprzyjacielskimi   samolotami   (do   frontu   było   daleko).   W   wypadku   lotniczym   zginął   dowódca   klucza 
porucznik pilot Czesław Sałkiewicz. Został on pochowany na cmentarzu komunalnym Francaral w Tuluzie.

Wytwórni samolotów Bloch MB-152 w Châteauroux bronił polski zespół myśliwski porucznika pilota 

Zdzisława   Henneberga,   składający   się   z   dziewięciu   pilotów.   Polacy   otrzymali   sześć  Blochów,   które 
obsługiwali polscy mechanicy. Raz tylko doszło do spotkania z niemieckim samolotem rozpoznawczym — 
zestrzelił go porucznik Henneberg wspólnie z pilotem francuskim.

W kluczu kapitana pilota Kazimierza Kuziana latali podporucznik Mirosław Ferić, plutonowy Ludwik 

Lech i kapral Stefan Wojtowicz. Samoloty —  Morane'y MS-406  — obsługiwała polska ekipa techniczna. 
Polacy bronili miasta Nantes w zachodniej Francji. Spotkań z samolotami niemieckimi nie odnotowano.

Klucz  „kominowy”   kapitana   pilota   Adama   Kowalczyka   z   pilotami   podporucznikiem   Tadeuszem 

Szumowskim   i   podporucznikiem   Włodzimierzem   Klawe   bronił   na  Morane'ach   MS-406  zakładów 
przemysłowych w Orleanie. Do walk powietrznych z nieprzyjacielskimi samolotami nie doszło.

Klucz   kapitana   pilota   Waleriana   Jasionowskiego   operował   z   lotniska   w   Clermont-Ferrand,   latał   na 

myśliwcach  Morane MS-406, obsługiwanych przez polskich mechaników. W walce z bombowcem poległ 
podporucznik pilot Wiesław Czapliński.

background image

Porucznik pilot Jan Falkowski dowodził kluczem broniącym miasta Cognac. Klucz składał się z pięciu 

pilotów   i   wyposażony   był   w   holenderskie   samoloty   myśliwskie   typu  Koolhoven   FK-58.   Polska   ekipa 
techniczna liczyła dwadzieścia cztery osoby. Do spotkań z samolotami Luftwaffe nie doszło. 19 czerwca 
Polacy udali się do portu w Saint-Jean-de-Luz i na polskim transatlantyku „Batory” odpłynęli de Anglii.

Klucz porucznika pilota Roberta Janoty z polskiego dywizjonu 1/145 bronił siedziby rządu polskiego w 

Angers. Latał na Blochach MB-152, liczył sześciu pilotów, miał także ekipę własnych mechaników. Służbę 
na lotnisku w Angers pełnił do 16 czerwca. Polacy nie spotkali niemieckich samolotów. Po rozwiązaniu 
klucza piloci i mechanicy powrócili do swoich jednostek i ewakuowali się do Anglii.

Wiadomo też, że polscy myśliwcy bronili następujących miast: Rennes w Bretanii, La Rochelle nad 

Zatoką Biskajską i Salon-de-Provence w południowej Francji, ale brak jest bliższych danych na ten temat. 
Klucze te nie stoczyły żadnych walk powietrznych z samolotami Luftwaffe.

*

W obronie francuskiego nieba w 1940 roku wzięło udział ponad 140 polskich myśliwców. Walczyli oni 

w jednym czysto polskim dywizjonie 1/145 warszawskim, w eskadrze Montpellier, podzielonej na 6 kluczy 
frontowych,   w   9   luźnych   kluczach   frontowych   i   w   11   kluczach   obrony   ośrodków   przemysłowych 
(„kominowych”). Ogółem Polacy zestrzelili na pewno 52 i 9/10, prawdopodobnie 5 i uszkodzili 6 i 3/5 
nieprzyjacielskich   samolotów,   w   tym   jedno   zwycięstwo   przypadło   mechanikowi   kapralowi   Stefanowi 
Lisiakowi.

Spora liczba pilotów, szczególnie z kluczy obronnych, nie miała okazji nawiązania walki z samolotami 

nieprzyjacielskimi,  gdyż operowała   z lotnisk  oddalonych od frontu.  Należy sądzić,   że  polscy myśliwcy 
osiągnęliby lepsze wyniki, gdyby walczyli w czysto polskich dywizjonach. Wchodząc w skład dywizjonów 
francuskich, zależni byli od decyzji ich dowódców, nieraz zupełnie dla nich niezrozumiałych. Zdarzało się 
bowiem, że Francuzi nie podejmowali walk, gdy Niemcy mieli przewagę. Polacy natomiast odznaczali się 
zaczepnością, nigdy nie cofali się, gdy samolotów wroga było więcej, walczyli z determinacją i wielką 
odwagą.

Dywizjon polski 1/145 operował bojowo właściwie przez kilka dni, a w okresie największego nasilenia 

walk przezbrajał się aż dwukrotnie. Brawurowymi akcjami wykazał się 9 i 10 czerwca, latając wtedy na 
najsłabszych samolotach myśliwskich. Za te akcje został wyróżniony przez dowództwo Armée de l'Air.

Polskie lotnictwo myśliwskie we Francji nie zostało w pełni wykorzystane. A stało się to za sprawą 

Francuzów, którzy wyraźnie opóźniali organizację polskich jednostek lotniczych w okresie „dziwnej wojny” 
na przełomie 1939 i 1940 roku. Należy stwierdzić, że sukces polskich myśliwców w obronie francuskiego 
nieba w 1940 roku był znaczny —   na  jednego poległego polskiego pilota przypadało pięć zestrzelonych 
samolotów wroga. Wielu polskich myśliwców zostało odznaczonych francuskimi Croix de Guerre.

Po wojnie, w 1966 roku, przebywała w Polsce delegacja francuskiej Oficerskiej Szkoły Lotniczej w 

Salon-de-Provence, która odwiedziła Oficerską Szkołę Lotniczą w Dęblinie oraz Warszawę. W 1967 roku 
delegacja polskiego lotnictwa wojskowego i podchorążych z Dęblina rewizytowała francuskich lotników w 
Salon-de-Provence. Tam właśnie na przełomie lat 1939—1940 mieścił się obóz zborny polskich lotników 
przybywających   z   Rumunii   i   Węgier.   Odżyły  wojenne   wspomnienia,   były  wspólne   loty  na   samolotach 
francuskich, zwiedzanie bazy lotniczej w Dijon i zabytków Paryża. Z zainteresowaniem i jednocześnie z 
zadumą oglądali Polacy stare samoloty — dziś już tylko eksponaty muzealne — na których latali i walczyli 
wychowankowie przedwojennej Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie.