A.C. Crispin
1
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
2
Trylogia Hana Solo
Tom I
RAJSKA PUŁAPKA
A.C. CRISPIN
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
A.C. Crispin
3
Tytuł oryginału
THE PARADISE SNARE
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA
Korekta
JOANNA JAROSZ
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-368-3
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
4
Książkę tę dedykuję mojej przyjaciółce, Thii Rose.
Kiedy miałyśmy dwanaście lat, przysięgłyśmy sobie
na zawsze pozostać przyjaciółkami...
...i dziś, po tylu latach, że lepiej ich nie liczyć,
nadal nimi jesteśmy
A.C. Crispin
5
R O Z D Z I A Ł
1
„FARCIARZ”
Archaiczny okręt wojenny, zabytek z czasów Wojen Klonów, wisiał na orbicie nad
powierzchnią Korelii, cichy i pozornie opuszczony. Ale pozory mylą. Ten stary statek
klasy Libera-tor, noszący niegdyś dumną nazwę „Strażnika Republiki", przeżywał teraz
swoją drugą młodość jako „Farciarz". Wnętrze kadłuba zostało wypatroszone i urzą-
dzone od nowa. Podzielono je na strefy przystosowane do potrzeb różnych gatunków,
tworząc sztuczne środowiska dla niemal setki rozumnych ras -w tym wielu humano-
idów - których przedstawiciele znajdowali się na pokładzie. W tej chwili jednak więk-
szość z nich spała, na statku panowała bowiem noc.
Na mostku, rzecz jasna, czuwała wachta. Wprawdzie „Farciarz" spędzał większość
czasu na orbicie, ale nadal był zdolny do lotów w nadprzestrzeni, choć -jak na dzisiej-
sze standardy -był bardzo powolny. Garris Shrike, dowódca luźno sprzymierzonego
kupieckiego klanu, który zamieszkiwał pokłady „Farciarza", był wymagającym kapita-
nem i żądał ścisłego przestrzegania zasad służby w marynarce wojennej. Tak więc na
mostku zawsze trzymano wachtę.
Nikt na pokładzie „Farciarza" nie sprzeciwiał się rozkazom Shrike'a; lepiej było
nie zadzierać z nim bez dobrego powodu i naładowanego blastera. Rządził swoim ku-
pieckim klanem despotycznie i odznaczał się niezbyt przyjaznym charakterem. Szczu-
pły, średniego wzrostu, Garris był nawet przystojny na swój surowy sposób. Pasma
siwizny na skroniach podkreślały czerń jego włosów i lodowato zimny odcień niebie-
skich oczu. Miał wąskie usta, które nieczęsto się uśmiechały - i nigdy nie świadczyło to
o dobrym humorze. Garris Shrike był doskonałym strzelcem, a w młodości pracował
jako zawodowy łowca nagród. Zrezygnował z tego zajęcia z powodu braku szczęścia -
co oznaczało w jego przypadku brak cierpliwości. Rzadko udawało mu się zgarniać
najwyższe nagrody, wypłacane za dostarczenie żywych jeńców. Za martwych płacono
zwykle znacznie mniej.
Shrike miął dość rodzaj wypaczone poczucie humoru, zwłaszcza jeśli chodziło o
zadawanie komuś bólu. Kiedy grał i wygrywał, zdarzały mu się napady szaleńczej we-
sołości, zwłaszcza jeśli jednocześnie był pijany.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
6
Tak jak teraz. Shrike siedział przy stoliku w dawnej mesie oficerskiej, grał w sa-
baka i popijał jeden za drugim kufle mocnego alderaaniańskiego piwa, które było jego
ulubionym trunkiem.
Shrike rzucił okiem na swoje karty, kalkulując w myśli. Zostawić sobie to, co miał
na ręku i czekać na sabaka? Rozdający mógł w każdej chwili wcisnąć guzik, co spowo-
dowałoby losową zmianę wartości kart trzymanych przez graczy. Shrike byłby wtedy
spłukany, chyba że dobrałby dodatkową dwójkę, a resztę rozdania potasował w polu
interferencyjnym na środku stolika.
Jeden z pozostałych graczy, olbrzym z Elomi, odwrócił nagle rogatą głowę, by
spojrzeć za siebie. Na jednym z pomocniczych paneli kontrolnych mrugała lampka.
Rosły Elominianin odchrząknął i powiedział w gardłowym wspólnym:
- Coś dziwnego dzieje się z czujnikami zamka w schowku na broń, kapitanie.
Shrike nalegał, by na statku przestrzegano służbowego porządku i łańcucha dowo-
dzenia - zwłaszcza gdy odnosiło się to do niego. Jeżeli nie zabawiał się gdzieś na po-
wierzchni planety, zawsze nosił na pokładzie mundur wojskowy własnego projektu,
wzorowany na uniformie wysokiej rangi Moffów, obwieszony medalami i odznacze-
niami, które powynajdywał w najrozmaitszych lombardach rozsianych po całej galak-
tyce.
Słysząc ostrzeżenie Elominianina, spojrzał na kontrolkę zamglonym lekko wzro-
kiem, potarł oczy, wyprostował się i rzucił karty na stół.
- O co chodzi, Brafid?
Olbrzym zmarszczył rogaty ryj.
- Nie jestem pewien, kapitanie. Mam teraz normalny odczyt, ale przed chwilą coś
tu błyskało, tak jakby w zamku nastąpiło zwarcie. Może to tylko chwilowe wahanie
przepływu mocy.
Z gracją, której nie był go w stanie pozbawić nawet pajacowaty mundur, kapitan
wstał i obszedł stolik, by osobiście przyjrzeć się odczytom. Wytrzeźwiał w jednej chwi-
li.
- To nie wahanie przepływu - uznał po chwili. - To coś innego.
Zwrócił się do wysokiego, zwalistego mężczyzny, który stał na lewo od niego.
- Larrad, popatrz na to. Ktoś zwarł zamek i puścił symulację, żebyśmy pomyśleli,
że to awaria przepływu. Panowie, mamy złodzieja na pokładzie. Wszyscy mają broń?
Zapytany mężczyzna - Larrad Shrike, rodzony brat Garrisa - przytaknął poklepując
się po kaburze na biodrze. Elominianin Brafid postukał palcami swoje „pieścidełko" -
paralizator, który był jego ulubioną bronią, chociaż rozmiary jego kudłatego cielska
sugerowały, że większości humanoidom byłby w stanie skręcić kark gołymi rękami.
Ostatnia z obecnych osób - Sullustianka, pełniąca funkcję nawigatora „Farciarza" -
wstała, demonstrując miniaturowy, damski miotacz, który nosiła zawsze przy sobie.
- Gotowi do walki, kapitanie! - oznajmiła piskliwie. Mimo niewielkiego wzrostu,
pyzatych policzków i dużych, urokliwych, jasnych oczu, Nooni Dalvo wyglądała na
równie niebezpieczną jak rosły Elominianin, który był jej najbliższym przyjacielem na
pokładzie.
A.C. Crispin
7
- Dobra! - warknął Shrike. - Nooni, postaw strażnika przy schowku na broń, na
wypadek, gdyby złodziejowi przyszło do głowy wrócić. Larrad, włącz bioskanery i zo-
bacz, czy uda ci się zidentyfikować i namierzyć tego drania.
Brat Shrike'a kiwnął głową i pochylił się nad pomocniczą tablicą kontrolną.
- To człowiek, Korelianin. Wzrost metr osiemdziesiąt. Ciemne włosy i oczy.
Szczupła budowa ciała. Bioskaner go rozpoznał. Kieruje się w stronę rufy, do kambuza.
Rysy Shrike'a stwardniały, a oczy stały się równie zimne i niebieskie jak lodowce
na Hoth.
- To ten szczeniak Solo - powiedział. - Nikt inny nie odważyłby się na coś takiego.
- Rozprostował palce, a potem zwinął dłoń w pięść. Pierścień, który nosił, wykonany z
jednego kawałka devaroniańskiej krwiotrucizny, zalśnił matowym srebrem w świetle
kabiny. - Do tej pory pobłażałem mu, bo dobrze pilotuje skoczki, i nigdy nie przegra-
łem, stawiając na niego, ale wszystko ma swoje granice. Dzisiejszej nocy chłopak się
nauczy, co to znaczy szacunek dla przełożonych. Pożałuje, że w ogóle się urodził.
Shrike wyszczerzył w uśmiechu zęby, które zabłysły jaśniej niż klejnot na jego
palcu.
- Że też siedemnaście lat temu „znalazłem" i sprowadziłem tego mazgajowatego
małego zasrańca na pokład „Farciarza"... Jestem człowiekiem cierpliwym i tolerancyj-
nym - westchnął sztucznie - cała galaktyka o tym wie, ale nawet moja cierpliwość ma
swoje granice.
Spojrzał na brata, który nie wyglądał na zachwyconego. Garris zastanawiał się,
czy Larrad pamięta poprzednią nauczkę, jaką Solo odebrał dwa lata temu. Smarkacz
przez dwa dni nie mógł ustać na własnych nogach.
Shrike zacisnął usta. Nie tolerował jakichkolwiek oznak słabości u swoich pod-
władnych.
- Mam rację, Larrad? - zapytał zwodniczo miękkim głosem.
- Tak jest, kapitanie!
Han Solo ściskał miotacz, skradając się między metalowymi ścianami ciasnego
korytarza. Kiedy podłączył kable do symulatora i na chwilę zwolnił zamek skrytki na
broń, zdążył tylko sięgnąć do środka i złapać pierwsze, co mu wpadło w ręce. Nie było
czasu na przebieranie i wybrzydzanie.
Nerwowym gestem odgarnął z czoła pasmo wilgotnych, ciemnych włosów, uświa-
damiając sobie, że jest cały spocony. Oglądał miotacz, który wydał mu się ciężki i nie-
poręczny. Rzadko kiedy miał okazję trzymać w ręku broń, więc tylko dzięki lekturze
wiedział jak sprawdzić, czy blaster jest naładowany. Garris Shrike tylko oficerom po-
zwalał nosić broń. Mrużąc oczy w słabym świetle, młody wyścigowiec otworzył mały
panel w najgrubszym miejscu lufy i odczytał wskazania. Dobrze, pomyślał. Magazynek
pełny. Shrike jest wprawdzie sadystą i głupcem, ale potrafi utrzymywać statek w goto-
wości.
Nawet przed samym sobą chłopak nie przyznawał się do nienawiści i lęku, jakie
budził w nim kapitan „Farciarza". Dawno temu nauczył się, że okazywanie choćby cie-
nia strachu jest najprostszym sposobem zasłużenia sobie na baty - albo i coś gorszego.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
8
Jedyne, co sadyści i głupcy darzą respektem, to odwaga - a właściwie dzika brawura.
Tak więc Han Solo nauczył się nie dopuszczać strachu do swojego umysłu i serca. Zda-
rzały się chwile, kiedy uświadamiał sobie, że uczucie to nadal w nim tkwi, schowane
głęboko pod pokładami twardości ulicznika, ale wtedy zdecydowanie spychał je coraz
bardziej w głąb siebie.
Na próbę podniósł miotacz do linii wzroku i przymykając niezdarnie jedno oko
spojrzał drugim przez lufę. Muszka zakołysała się, a Han zaklął pod nosem, uświada-
miając sobie, że drży mu ręka.
Weź się w garść, powiedział sobie. Przestań trząść portkami, Solo. Warto trochę
zaryzykować, żeby wydostać się z tego statku i móc zapomnieć o Shrike'u.
Odruchowo obejrzał się przez ramię i ledwo zdążył odwrócić głowę, by nie wy-
rżnąć w nisko podwieszone łącze mocy. Wybrał tę trasę, bo biegła z dala od kwater
załogi i kabin rekreacyjnych, ale korytarz był tak wąski i nisko sklepiony, że zaczynał
wywoływać klaustrofobię. Han musiał się kontrolować, żeby nie odwracać się i nie
oglądać za siebie.
Kiedy zobaczył, że tunel z przodu się rozszerza, uświadomił sobie, że dotarł nie-
mal do celu. Jeszcze tylko parę minut, powiedział do siebie, poruszając się korytarzem
bezgłośnie, z gracją wonata przemykającego ukradkiem na obrośniętych futrem łapach.
Minął moduły hipernapędu, a potem skrzyżowanie z szerszym korytarzem. Skręcił w
prawo, czując ulgę, że nie musi się już schylać.
Na palcach podszedł do drzwi ogromnego kambuza. Przed wejściem się zawahał,
nasłuchując i węsząc. Dźwięki... tak, tylko to, co spodziewał się usłyszeć: miękkie po-
stukiwanie metalowych patelni, klapsy wybijanego ręką ciasta i ledwo słyszalny odgłos
dalszego, delikatniejszego wyrabiania.
Nos podpowiedział mu natomiast, że wyrabiane ciasto to wastrilski chleb, jego
ulubiony. Han zacisnął usta. Jeśli mu się poszczęści, tym razem nie będzie miał okazji
skosztować przysmaku.
Wcisnąwszy miotacz za pas otworzył drzwi i wszedł do kuchni.
- Hej, Dewlanna... – powiedział miękko. - To ja. Przyszedłem się pożegnać.
Wysoka, pokryta futrem istota, która energicznie wyrabiała ciasto, odwróciła
twarz w jego stronę, wydając przy tym pytające, ciche warknięcie.
Dewlanna nazywała się tak naprawdę Dewlannamapia i była najbliższą przyjaciół-
ką Hana od chwili, gdy pojawiła się na pokładzie „Farciarza" prawie dziesięć lat temu,
gdy Han miał około dziewięciu lat (chłopak nie miał oczywiście pojęcia, kiedy dokład-
nie się urodził ani kim byli jego rodzice; gdyby nie Dewlanna, nawet nie wiedziałby, że
ma na nazwisko Solo).
Han nie potrafił mówić w języku Wookiech - próby powtórzenia warknięć,
szczęknięć, ryków, pomruków i jęków powodowały tylko ból gardła; wiedział też, że
brzmią śmiesznie - ale nauczył się doskonale rozumieć tę mowę. Dewlanna ze swej
strony nie mówiła wspólnym, ale rozumiała go równie dobrze jak swój język ojczysty.
Komunikacja między młodym przedstawicielem ludzi i starą wdową rasy Wookie była
więc płynna, choć przebiegała nietypowo.
A.C. Crispin
9
Han przyzwyczaił się do tego dawno temu i więcej do tego problemu nie wracał.
On i Dewlanna po prostu rozmawiali, i tyle. Rozumieli się doskonale. Uniósł teraz mio-
tacz, uważając, by nie celować w przyjaciółkę.
- Tak - odpowiedział na pytanie Dewlanny. - Dziś w nocy. Zabieram się z „Farcia-
rza" i nigdy tu nie wrócę.
Dewlanna warknęła zaniepokojona, wracając automatycznie do ugniatania ciasta.
Han potrząsnął głową, uśmiechając się do niej krzywo.
- Niepotrzebnie się zamartwiasz, Dewlanna. Oczywiście, że wszystko dokładnie
zaplanowałem. Mam skafander próżniowy schowany po drodze do doku cumownicze-
go. Przybił tam właśnie statek, który odleci, gdy tylko go rozładują i zatankują. To bez-
załogowy frachtowiec, który leci właśnie tam, gdzie chcę dotrzeć.
Dewlanna warknęła pytająco, zagniatając dalej ciasto.
- Lecę na Ilezję - odpowiedział Han. - Pamiętasz, co ci mówiłem? To kolonia reli-
gijna niedaleko sektora Huttów. Oferują pielgrzymom odseparowanie od reszty
wszechświata. Tam Shrike mnie nie dopadnie. I popatrz tylko... - podniósł mały holo-
dysk, tak żeby Dewlanna mogła go zobaczyć - ...szukają pilota! Zużyłem wszystkie
kredyty z wypłaty za tamtą robotę, którą zorganizowaliśmy, żeby im wysłać wiado-
mość, że zgłoszę się na rozmowę kwalifikacyjną.
Dewlanna warknęła miękko.
- Chyba nie myślisz, że się na to zgodzę! – zaprotestował Han, obserwując, jak ku-
charka wkłada bochenki do foremek i pakuje je do piekarnika. - Dam sobie radę. Pod-
wędzę parę kredytów po drodze do statku. Nie martw się, Dewlanna.
Nie słuchając go, Dewlanna poczłapała przez kuchnię, poruszając się szybko, mi-
mo zaawansowanego wieku i zgarbionych pleców. Miała blisko sześćset lat. Han wie-
dział, że to dużo, nawet jak na Wookiech.
Zniknęła w drzwiach swojej kajuty. Po chwili wyszła, trzymając w ręku sakiewkę
utkaną z jedwabistej przędzy, która-sądząc po wyglądzie - mogła być wełną z sierści
Wookiego.
Wyciągnęła ją w stronę Hana, wydając przy tym miękki, nalegający jęk.
Han potrząsnął głową jeszcze raz, chowając jak dziecko ręce za plecami.
- Nie - powiedział stanowczo. - Nie wezmę twoich oszczędności, Dewlanna. Bę-
dziesz potrzebować tych kredytów, żeby kupić bilet na przelot do mnie.
Dewlanna uniosła głowę i szczeknęła pytająco.
- Oczywiście, że chcę cię do siebie sprowadzić! – zapewnił Han. - Chyba nie my-
ślisz, że pozwolę, żebyś gniła na tej krypie! Shrike'owi odbija z każdym rokiem gorzej.
Nikt na pokładzie „Farciarza" nie jest bezpieczny. Kiedy dotrę na Ilezję i trochę się tam
urządzę, ściągnę cię do siebie. Ilezja to ośrodek religijny, proponujący azyl wszystkim
pielgrzymom. Shrike nie będzie mógł nam nic zrobić.
Dewlanna sięgnęła do sakiewki. Jej kudłate palce poruszały się nad podziw zręcz-
nie, gdy przebierała żetony kredytowe. Kilka z nich wyciągnęła i podała młodemu
przyjacielowi. Han ustąpił z westchnieniem i przyjął kredyty.
- No, w porządku, ale pamiętaj, że to tylko pożyczka, dobrze? Oddam ci wszystko
z powrotem. Ilezjańscy księża oferują niezłe wynagrodzenie.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
10
Warknęła aprobująco i bez żadnego ostrzeżenia zaczęła mierzwić mu fryzurę
wielką łapą, aż włosy zaczęły sterczeć mu bezładnie we wszystkie strony.
- Hej! - krzyknął Han. Masaż głowy w wykonaniu Wookiego należało potrakto-
wać odpowiednio poważnie. - Dopiero co się czesałem!
Dewlanna warknęła rozbawiona, a Han wyprostował się, pełen oburzenia.
- Rozczochrany wcale nie wyglądam lepiej. Tyle razy ci mówiłem, że „rozczo-
chrany" w ustach człowieka to nie komplement!
Spojrzał na nią i oburzenie przeszło mu jak ręką odjął, kiedy pomyślał, że długo
nie zobaczy jej kochanej, kudłatej twarzy i łagodnych niebieskich oczu. Dewlanna była
jego najlepszym -a często jedynym - przyjacielem od tak dawna. Ciężko mu było ją
zostawiać. Bardzo ciężko.
Młody Korelianin objął ją impulsywnie, wtulając się mocno w szorstką sierść po-
rastającą ciepłe, masywne ciało. Głową sięgał zaledwie do połowy piersi Dewlanny.
Pamiętał czasy, gdy nie dorastał jej nawet do talii.
- Będę za tobą tęsknił - wymamrotał z twarzą przytuloną nadal do jej futra i z pie-
kącymi oczami. - Uważaj na siebie, Dewlanna.
Ryknęła miękko i objęła go długimi włochatymi ramionami, odwzajemniając
uścisk.
-He, he, he! A to ci dopiero rozczulająca scenka! - odezwał się zimny, zbyt dobrze
im znany głos.
Han i Dewlanna zamarli na chwilę i jednocześnie odwrócili głowy, by spojrzeć na
mężczyznę, który wyszedł z kajuty kucharki. Garris Shrike stał w drzwiach opierając
się o futrynę z takim uśmiechem, że Han poczuł, jak ścina mu się krew. Czuł, jak stoją-
ca obok Dewlanna wzdrygnęła się, nie wiedział jednak, czy ze strachu, czy z nienawi-
ści.
Ponad ramieniem Shrike'a widać było jeszcze dwóch członków załogi - Larrada
Shrike'a i Elominianina Brafida. Han z rozpaczy zacisnął pięści. Gdyby Shrike był sam,
może zdołałby rzucić się na kapitana „Farciarza". Z pomocą Dewlanny mógłby spró-
bować pokonać Garrisa, ale z trzema przeciwnikami naraz nie mieli żadnych szans.
Przez cały czas Han pamiętał o miotaczu, zatkniętym za pasek. Przez chwilę za-
stanawiał się, czy po niego nie sięgnąć, ale po chwili odrzucił ten pomysł. Shrike był
znany jako szybki strzelec. Nie miał szans go wyprzedzić, naraziłby tylko siebie i Dew-
lannę na śmierć. Shrike był ewidentnie rozwścieczony.
Han oblizał suche wargi.
- Niech pan posłucha, kapitanie - zaczaj. - Mogę wszystko wytłumaczyć...
Shrike podszedł bliżej, mrużąc oczy.
- Niby co możesz wytłumaczyć, ty tchórzliwy mały zdrajco? Okradanie własnej
rodziny? Zdradzanie tych, którzy ci ufają? Wbijanie noża w plecy swojego dobroczyń-
cy, ty zasmarkany mały złodzieju?
-Ale...
- Mam tego dosyć, Solo. Do tej pory byłem dla ciebie wyrozumiały, bo jesteś cho-
lernie dobrym pilotem skoczków i pieniądze, jakie na tobie wygrałem, bardzo mi się
przydały, ale moja cierpliwość się wyczerpała. - Shrike ostentacyjnie podwinął rękawy
A.C. Crispin
11
swojego cudacznego munduru, po czym zacisnął dłonie w pięści. W sztucznym świetle
kambuza pierścień z krwistym klejnotem błyszczał matowym srebrem. - Zobaczymy,
czy parę dni zmagania się z devaroniańską krwiotrucizną poprawi twoje nastawienie.
Na wszelki wypadek dodam ci też może parę połamanych kości. Robię to dla twojego
dobra, chłopcze. Pewnego dnia mi podziękujesz.
Przerażony Han przełknął ślinę, patrząc jak Shrike podchodzi do niego coraz bli-
żej. Dwa lata temu zaatakował kapitana, nakręcony wygraną w wolnym turnieju gladia-
torskim na corocznym Wielkim Festynie- i już po chwili gorzko tego żałował. Szyb-
kość i siła ciosu, który oddał mu Garris, omal nie oderwały mu głowy. Obie wargi miał
zmiażdżone, tak że Dewlanna przez tydzień musiała go karmić kleikiem, zanim się wy-
goiły.
Warcząc groźnie, Dewlanna dała krok do przodu. Ręka Shrike'a opadła na kaburę
miotacza.
- Ty, stara, trzymaj się od tego z daleka. - warknął niemal równie groźnie jak ona.
- Nie gotujesz aż tak dobrze.
Han już wcześniej złapał włochate ramię przyjaciółki, próbując odciągnąć ją do ty-
łu.
- Dewlanna, nie!
Wyzwoliła się z jego chwytu równie łatwo, jakby strzepnęła męczącego owada i
ryknęła na Shrike'a. Kapitan chwycił Master i zaczęło się.
-Nieee!!! - krzyknął Han, rzucając się do przodu. Uniesioną stopą wymierzył Gar-
risowi solidnego kopniaka w pierś, techniką dobrze znaną z potyczek ulicznych. Kapi-
tan na chwilę stracił oddech i upadł do tyłu. Han rzucił się na niego, przygniatając go
do podłogi. Strzał z paralizatora przeleciał mu ze świstem tuż koło ucha.
- Larrad! - wysapał kapitan, widząc, że Dewlanna rusza w jego stronę.
Brat Shrike'a wyciągnął blaster i wymierzył w samicę Wookie.
- Stój, Dewlanna!
Jego słowa przyniosły efekt równie mizerny co protesty Hana. Krew w niej wrzała
- opanował ją zapał bitewny Wookiech. Z rykiem, który mógł ogłuszyć przeciwnika,
chwyciła Larrada za nadgarstek i szarpnęła, zataczając nim koło i rzucając o ścianę jak
szmacianą lalkę w parodii dziecinnej zabawy. Han usłyszał, jak coś chrupnęło, a potem
jeszcze kilka nieprzyjemnych, miękkich odgłosów, gdy puszczały ścięgna i wiązadła.
Larrad Shrike zawył, wydał z siebie przenikliwy, wysoki pisk; słysząc to młody Kore-
lianin poczuł, jakby to jego ramię rozrywano.
Wyszarpnąwszy miotacz zza paska, Han wystrzelił w stronę Elominianina, który
rzucał się właśnie do przodu z paralizatorem wycelowanym w brzuch Dewlanny. Brafid
zaskowyczał, upuszczając broń na ziemię. Han był zaskoczony, że udało mu się go tra-
fić, ale nie miał zbyt wiele czasu na cieszenie się własną celnością.
Shrike podnosił się ciężko na nogi z blasterem w dłoni, mierząc z niego prosto w
głowę Hana.
- Larrad! - krzyknął do skręcającego się z bólu brata. Larrad nie odpowiedział.
Shrike zarepetował broń i podszedł do Hana o krok bliżej.
- Przestań, Dewlanna! - warknął kapitan. - Albo twój kumpel Solo zginie!
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
12
Han rzucił broń na ziemię i uniósł ręce w górę w geście kapitulacji.
Dewlanna przerwała, warcząc miękko.
Shrike uniósł miotacz, zaciskając palec na cynglu. Twarz wykrzywiła mu się w
wyrazie czystej nienawiści. Po chwili uśmiechnął się, a jego niebieskie oczy zalśniły
bezlitosną radością.
- Za niesubordynację i atak na własnego kapitana - oznajmił - skazuję cię na
śmierć, Solo. Obyś zgnił we wszystkich piekłach galaktyki.
Gdy Han zamarł, czekając na wystrzał, który go usmaży, Dewlanna ryknęła,
pchnęła Hana na bok i rzuciła się w stronę Shrike'a. Promień energii wystrzelony z
miotacza trafił ją prosto w pierś. Upadła, wypełniając kambuz swądem zwęglonej sier-
ści i przypalanego mięsa.
- Dewlanna! - krzyknął Han głosem pełnym bólu. Z szybkością, której nie znał u
siebie wcześniej, zanurkował, rzucając się na Shrike'a i blokując go chwytem pod kola-
na. Shrike znów upadł do tyłu, tym razem jednak uderzył głową o podłogę tak mocno,
że stracił przytomność.
Han podpełzł do przyjaciółki, a gdy przewrócił ją delikatnie na plecy, zobaczył
wielką dziurę, którą promień Mastera wypalił w jej piersi. Natychmiast zrozumiał, że
rana jest śmiertelna. Nie było w galaktyce takiego robota medycznego, który mógłby ją
uleczyć. Dewlanna jęknęła, z trudem łapiąc powietrze. Oddychanie wymagało od niej
całej wielkiej siły, tak charakterystycznej dla Wookich. Han wsunął jej ręce pod ramio-
na, próbując choć trochę w walce o łyk powietrza. Niebieskie oczy otworzyły się i po
chwili skupiły na twarzy Hana. Wrócił im blask, gdy Dewlanna warknęła miękko.
- Nie, nie zostawię cię! - odpowiedział Han, ściskając ją jeszcze mocniej. Przez łzy
widział zmierzwione, brązowe futro, rozpływające mu się przed oczami. - Nie obchodzi
mnie, czy ucieknę! Dewlanna, ja...
Z ogromnym wysiłkiem uniosła wielką, włochatą łapę i złapała go za ramię. Han z
trudem tłumaczył jej urywane słowa.
- Wiem - powiedział zdławionym głosem, żeby wiedziała, że ją zrozumiał. -
Wiem, że mnie kochasz...
Jęknęła coś jeszcze.
- ...jak swój własny miot.
Han przełknął ślinę przez zaciśnięte, obolałe gardło.
- Ja... ja też, Dewlanna. Byłaś dla mnie zawsze jak matka.
Wzdrygnęła się, wydając przeciągły jęk. Warknęła do niego jeszcze raz.
- Nie - upierał się Han. - Nie zostawię cię. Zostanę z tobą, dopóki... dopóki... - nie
mógł się zdobyć na dokończenie zdania.
Dewlanna chwyciła go za ramię z cieniem dawnej siły i warknęła tonem wyrażają-
cym naleganie i pośpiech.
- Jeśli zginę... - Han miał trudności ze zrozumieniem niewyraźnych słów -jeśli
zginę... na darmo? Aha, mówisz, że jeśli ja nie będę dalej żył, twoja śmierć pójdzie na
marne?
A.C. Crispin
13
Kiwnęła głową, wpatrując się w niego oczami osadzonymi głęboko w futrze, z ca-
łą intensywnością, na jaką było ją stać. Han uparcie potrząsnął głową. Jak mógł ją zo-
stawić, by umierała w samotności?
Dewlanna jęknęła słabo i miękko.
- Tak, wiem, że będziesz bezpieczna, zjednoczona z siłą życia - powiedział Han,
starając się, by zabrzmiało to szczerze. Wiedział, że niektórzy z Wookiech wierzyli w
istnienie wyższej siły, spajającej w jedno wszystkie żywe istoty. Osobiście uważał tę
siłę - nigdy nie umiał wiernie przetłumaczyć słowa, które w języku Wookiech mogło
też oznaczać „moc" lub „potęgę" - w którą tak żarliwie wierzyła Dewlanna, za zwykły
przesąd.
Ale gdyby to miało przynieść jej ulgę w ostatnich chwilach życia, Han nie miał
zamiaru wdawać się w dyskusje religijne. Pamiętał słowa, które powtarzała mu czasa-
mi.
- Dewlanna, niech siła życia będzie z tobą... - Przez chwilę żałował, że sam w to
nie wierzy.
Jęknęła z bólu. Han widział, że zostało jej niewiele czasu. Potem warknęła cicho, a
Han znowu odruchowo przetłumaczył. -Twoje ostatnie życzenie... -przerwał, bo słowa
z trudem przeciskały mu się przez gardło. - Chcesz, żebym... uciekł... przeżył... i był
szczęśliwy.
Broniąc się przed załamaniem, odpowiedział:
- Dobrze... Ucieknę. Mam jeszcze trochę czasu, żeby się dostać na ten bezzałogo-
wy statek, zanim odleci.
Dewlanna jęknęła słabo.
- Obiecuję - powiedział załamującym się głosem. - Już idę. I przysięgam, że zaw-
sze będę o tobie pamiętał, Dewlanna.
Nie mogła już mówić, ale był pewien, że go słyszała. Położył ją delikatnie na pod-
łodze, wstał i podniósł blaster. W końcu, spojrzawszy na nią po raz ostatni, odwrócił się
i wybiegł.
Jego kroki dudniły głucho, gdy biegł korytarzami „Farciarza". Nie było już czasu
na skradanie się. Musiał zdążyć do doków cumowniczych, zanim ilezjański frachtowiec
odleci! Han nie miał pojęcia, kiedy statek ma odłączyć się od „Farciarza", wiedział tyl-
ko, że według rozkładu pracy robotników doku statek odcumuje, gdy tylko roboty za-
kończą tankowanie paliwa. A kiedy podwędził i ukrył skafander próżniowy, właśnie
zaczynały.
To oznaczało, że „Ilezjański Sen" może odlecieć w każdej chwili!
Sapiąc ciężko Han biegł w kierunku śluzy. Jego stopy tupały o pokład, który, od-
kąd pamiętał, był miejscem jego zabaw. W oddali słyszał zaspane głosy, łączące się w
gwar z okrzykami i rozkazami.
Nie mogę pozwolić, by mnie złapali, bo Shrike mnie zabije, pomyślał Han. To
przekonanie dodawało szybkości jego krokom. Zarzuciło go na ostatnim zakręcie, ale
zdołał w biegu złapać skafander ukryty pomiędzy sprzętem do tankowania. Hełm wy-
padł mu z ręki, uderzając go w brzuch, kiedy pospiesznie wstukiwał wykradziony kod
otwierający zamek śluzy.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
14
Mijały sekundy. Odgłosy pościgu przybierały na sile. Na pewno wszyscy myśleli,
że uciekł na pokład promowy albo do kapsuł ratunkowych. Nikt się chyba nie domyśli,
że mógł być aż tak stuknięty, by próbować podróży na gapę bezzałogowym frachtow-
cem - a przynajmniej na to liczył...
Luk śluzy otworzył się z sykiem. Han wskoczył do środka, zamknął właz i zaczął
wciągać skafander. Sprawdził zbiorniki powietrza. Pełne. To dobrze. Początkowo pla-
nował zabrać kilka awaryjnych zbiorników powietrza, ale nie śmiał teraz po nie wrócić.
Zbiornik w skafandrze chyba wytrzyma dwa dni. To powinno wystarczyć, chyba że
„Ilezjański Sen" okazałby się wyjątkowo wolnym statkiem. Ponieważ statek był całko-
wicie zautomatyzowany, nie było sposobu, by dowiedzieć się, jaką trasą będzie leciał,
ani też jak szybko.
Han się skrzywił. Tylko desperat mógł wpaść na taki sposób ucieczki. Ale on był
zdesperowany. Pozostawało mieć nadzieję, że starczy mu powietrza, żeby żywemu do-
lecieć na Ilezję.
Zobaczmy... Pastylki odżywcze... są. Zbiornik wody... pełen. Nie jest źle. Powi-
nien podziękować za to Shrike'owi, który pilnował, żeby wyposażenie statku było zaw-
sze gotowe do natychmiastowego użycia.
Han wsunął ramiona w rękawy skafandra i zasunął suwak biegnący z przodu,
chowając pod skafandrem swój szary kombinezon. Podniósł hełm - niezdarnie, bo na
rękach miał już rękawice - i założył na głowę. Kask był cały przezroczysty i Han mógł
widzieć wszystko dookoła, z wyjątkiem punktu bezpośrednio za sobą. Rząd holow-
skaźników biegł wokół dolnej krawędzi hełmu, wyświetlając dane o jego czynnościach
życiowych, ilości powietrza w zbiorniku i inne informacje, których będzie potrzebował,
by przeżyć. Han mógł nawet w ograniczonym stopniu „rozmawiać" ze swoim skafan-
drem, wciskając podbródkiem dźwignię łączności i przekazując instrukcje na temat
składu powietrza, temperatury w skafandrze i innych podobnych czynników.
Dobrze, właśnie o to chodziło, pomyślał Han, podchodząc do klapy włazu i wstu-
kując końcową sekwencję poleceń, by wyrównać ciśnienie pomiędzy śluzą a wnętrzem
„Ilezjańskiego Snu". Słyszał słaby syk powietrza wypompowywanego ze śluzy. „Sen"
był statkiem bezzałogowym, więc powietrze było w nim zupełnie zbyteczne. W kabinie
statku panowała próżnia.
W końcu klapa włazu się otworzyła i Han wszedł na pokład.
Całą wolną przestrzeń zajmowało wyposażenie i ładunek, a korytarze były bardzo
wąskie. Pozostawiono tylko tyle miejsca, by umożliwić okresowe naprawy i konserwa-
cję statku, więc Han musiał się przeciskać bokiem. Chłopak poczuł przelotną wdzięcz-
ność dla konstruktorów, że przyrządy pokładowe były przystosowane do działania w
warunkach normalnego ciążenia. Gdyby nie to, Han musiałby radzić sobie nie tylko z
ciasnotą, ale i z nieważkością, a tego byłoby już doprawdy za wiele.
Wychodził kilka razy w skafandrze na zewnątrz „Farciarza" z ekipą spawaczy, od
kiedy uznano, że jest dość duży, by wykonywać niebezpieczne obowiązki związane z
obsługą statku. Wisiał więc parokrotnie w przestrzeni, połączony ze statkiem jedynie
delikatną wiązką przewodów podtrzymujących życie. Na początku było to nawet ekscy-
tujące, ale nieważkość niespecjalnie Hana bawiła i szybko nauczył się nigdy nie patrzeć
A.C. Crispin
15
„w dół". Świadomość, że pod stopami ma tylko pustkę przestrzeni, ciągnącą się całe
lata świetlne, przyprawiała go zawsze o zawrót głowy.
Han przeciskał się w stronę „mostka", gdzie - jak sądził -powinno być najwięcej
miejsca. Dotarł tam po krótkiej chwili -„Sen" był małym statkiem. Jeśli wierzyć listom
przewozowym, przybił do „Farciarza" z ładunkiem najprzedniejszego błyszczostymu, a
opuszczał go z ładownią pełną podzespołów elektronicznych pochodzących z Korelii,
stanowiących części zamienne dla fabryk.
Han zastanawiał się przez chwilę, kogo Garris Shrike musiał opłacić, żeby móc
odebrać transport przyprawy. Obrót tą substancją znajdował się pod ścisłą kontrolą rzą-
du planetarnego oraz imperialnej Komisji Handlowej.
Obrócił się bokiem, by wejść na mostek - i zamarł.
Co, na wszystkich synów Baraba robi na mostku robot astromechaniczny? - pomy-
ślał. Nawet dziecko wiedziało, że robot sam nie może pilotować statku, a zatem robot
nie był pilotem. Pod przezroczystą pokrywą kasku Han skrzywił się. Robot musi być
czymś w rodzaju zabezpieczenia przeciwwłamaniowego - wyrafinowanym środkiem
łączności chroniącym statek przed złodziejami w portach i piratami w przestrzeni. Han
wiedział, że jednym z powodów, dla których ilezjańscy księża postanowili zatrudnić
pilota - najchętniej Korelianina, jak napisali w ogłoszeniu - były częste przypadki po-
rywania ich statków dostawczych przez piratów.
Kiedy zatrzymał się, mając nadzieje, że robot nie jest świadom jego obecności na
statku, poczuł, że statkiem szarpnęło. Puszczamy cumy! - pomyślał. Muszę się gdzieś
usadowić, bo prędkość ucieczki mnie zabije!
Szybko wycofał się z mostka, kierując się z powrotem w stronę ładowni. W końcu
znalazł to, czego szukał - w ostatniej chwili. Mała wnęka, w której mógł usiąść, obej-
mując kolana ramionami.
Statkiem znowu szarpnęło, a po chwili jeszcze raz. Han w wyobraźni ujrzał, jak
klamry cumownicze puszczają, jedna po drugiej. Jeszcze tylko jedna, a potem...
„Sen" zatrząsł się ostatni raz, a potem wyrwał gwałtownie do przodu. Statek był
bezzałogowy, więc mógł znosić znacznie większe przyspieszenia niż pojazdy pilotowa-
ne przez istoty żywe.
Buch! Han poczuł wstrząs, więc mocniej objął kolana ramionami, broniąc się
przed gwałtownym przyspieszeniem. Cumy puściły i „Sen" wystartował.
Han wyobraził sobie, jak oddalają się od „Farciarza", wydostając się z uścisku po-
la grawitacyjnego Korelii. Zamknął oczy i zobaczył swoją rodzinną planetę, jak wiruje
leniwie na tle rozgwieżdżonego nieba. Korelia była ładnym światem, pociętym grana-
tem oceanów, zielono-brązowymi połaciami lasów, beżowymi pustyniami i dużymi
miastami. Jej nocna strona lśniła światełkami jak tablica kontrolna ogromnego statku...
Właśnie wtedy przyspieszenie szarpnęło najmocniej, wciskając Hana w niewy-
godną wnękę. Skoczyliśmy w nadprzestrzeń, pomyślał.
Parę chwil później, kiedy szybkość się wyrównała, znów mógł się ruszyć. Rozpro-
stował ręce i nogi, krzywiąc się, bo siniaki, które zarobił w czasie bójki w kambuzie,
dały o sobie znać. Myśl o kambuzie przypomniała mu o Dewlannie, wywołując nagły,
gwałtowny ból w piersi. W oczach zapiekły łzy, ale ze wszystkich sił starał się nie roz-
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
16
kleić. Płacz w skafandrze próżniowym, gdzie nie mógł otrzeć twarzy, nie był najlep-
szym pomysłem.
Han pociągnął nosem, walcząc z napływającymi łzami. Dewlanna... -jęknął w my-
śli. Oddała życie, by dać mu szansę wyrwania się z „Farciarza".
Weź się w garść, Solo, nakazał sobie stanowczo. Gardło miał ściśnięte, ale prze-
łknął ślinę i zagryzł wargi, aż przeszła mu ochota do płaczu. Spróbował sobie przypo-
mnieć, kiedy ostatnio płakał, ale jaki to miało sens? Nie wróci życia Dewlannie...
Han wiedział, że Dewlanna wierzyła, iż po śmierci ciała duch żyje dalej. Jeśli mia-
ła rację, może mogła go teraz usłyszeć.
-Hej, Dewlanna- szepnął- udało mi się. Jestem w drodze. Lecę na Ilezję, a tam zo-
stanę najlepszym pilotem w całym sektorze. Nauczę się dość... i zarobię dość, by złożyć
aplikację do Akademii, tak jak zawsze marzyłem. Jestem wolny, Dewlanna. - Głos mu
się załamał. Jesteśmy bezpieczni, Dewlanna, pomyślał. Shrike nie dostanie już żadnego
z nas.
Wciśnięty pomiędzy pakunki, młody pilot uśmiechnął się z ponurą determinacją.
Jestem wolny, i zawdzięczam to tylko tobie, pomyślał. Nigdy tego nie zapomnę. Jeśli
kiedykolwiek będę miał okazję ci się odpłacić, pomagając komuś z twojej rasy, przy-
sięgam na wszystko, w co można wierzyć - boga, siłę życia czy moc - że nie zawaham
się.
Han Solo wciągnął, głęboko w płuca duszne powietrze ze zbiornika skafandra.
- Dziękuję ci, Dewlanna. - szepnął.
Miał nadzieję, że go usłyszała, gdziekolwiek teraz była.
A.C. Crispin
17
R O Z D Z I A Ł
2
ILEZJAŃSKIE SNY
Kiedy Han obudził się z nie dającego wypoczynku snu, w pierwszej chwili był zu-
pełnie zdezorientowany. Gdzie ja jestem? -zapytał sam siebie oszołomiony. Pamięć
zalały nagle szybkie, gwałtowne obrazy: jego własna ręka trzymająca blaster... twarz
Shrike'a, wykrzywiona nienawiścią i gniewem... Dewlanna, z trudem łapiąca powietrze,
umierająca w samotności.
Z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Dewlanna była częścią jego życia
od czasów, kiedy był zupełnie małym smykiem - miał osiem, może dziewięć lat. Pa-
miętał tamten dzień, kiedy pojawiła się na pokładzie ze swoim partnerem, Isshaddi-
kiem. Isshaddik został wygnany z planety Wookiech za jakiś występek, o którym Dew-
lanna nigdy nie chciała mówić. Dewlanna poszła za nim na wygnanie, pozostawiając za
sobą wszystko, co miała - swój dom i swoje młode.
Mniej więcej rok później Isshaddik zginął, zabity w czasie przemytniczej wyprawy
do Nar Hekka, jednego ze światów w sektorze Hurtów. Shrike oznajmił Dewlannie, że
może pozostać na pokładzie „Farciarza" jako kucharka, bo zagustował w przygotowy-
wanych przez nią potrawach. Dewlanna mogła wrócić na Kashyyk - w końcu to nie ona
dopuściła się tamtej nieznanej zbrodni - ale postanowiła zostać na „Farciarz".
Ze względu na mnie, pomyślał Han, odnajdując w kasku ssawkę podajnika wody i
pociągając ostrożny łyk. Z innej końcówki wyłuskał językiem kilka tabletek odżyw-
czych, które popił kolejnym łykiem wody. To nie to samo co jedzenie, ale pozwoli mu
jakoś przeżyć... Została ze względu na mnie, pomyślał. Żeby mnie chronić przed Shrik-
e'em...
Westchnął czując, że to prawda. Wookie należeli do najbardziej pewnych i lojal-
nych towarzyszy w całej galaktyce. Na ich przyjaźń i lojalność trzeba było sobie zasłu-
żyć, ale kiedy już je ofiarowali, nie cofali nigdy.
Han oparł się o ściany swojej wnęki, sprawdzając poziom powietrza w zbiorni-
kach. Zostało mu jeszcze trzy czwarte. Zastanawiał się, jak daleko dotarł „Sen" w cza-
sie, gdy spał. Niedługo trzeba będzie pójść do kabiny kontroli i spróbować rozszyfro-
wać oprzyrządowanie autopilota.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
18
Han cofnął się myślami w przeszłość, rozpamiętując ze smutkiem śmierć Dewlan-
ny, a potem do czasów jeszcze dawniejszych. Najwcześniejszym jego wspomnieniem -
prawdziwym wspomnieniem, a nie zamglonym fragmentem, strzępkiem obrazu zbyt
dawnym i zbyt zniekształconym, by mieć jakiekolwiek znaczenie - było spotkanie z
Garrisem Shrike'em, w dniu kiedy kapitan zabrał go na „Farciarza".
Chłopczyk siedział skulony u wylotu wilgotnej, brudnej ulicy, powstrzymując łzy.
Był przecież za duży, by płakać, nawet jeśli był zziębnięty, głodny i sam na świecie.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego jest sam, ale natychmiast poczuł, jakby za od-
powiedzią na to pytanie zatrzasnęły się wielkie, metalowe drzwi, zamykając wszystko
za sobą. Za tymi drzwiami czaiło się niebezpieczeństwo, za tymi drzwiami czaiło się...
zło. Ból... i jeszcze... jeszcze...
Chłopiec potrząsnął głową, aż zlepione w brudne strąki włosy opadły mu na twarz.
Odrzucił je do tyłu ręką tak pokrytą brudem, że prawie nie było widać naturalnego ko-
loru jego skóry. Miał na sobie tylko wystrzępione portki, porwaną koszulkę bez ręka-
wów, od dawna za ciasną, i bose stopy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek nosił buty.
Pomyślał, że chyba jednak pamięta buty. Dobre buty, ciepłe i miękkie, które ktoś
zakładał mu nogi i pomagał zawiązać sznurowadła. Ktoś delikatny, kto uśmiechał się,
zamiast krzywić twarz w grymasie niechęci, ktoś kto był czysty i ładnie pachniał, kto
nosił ładne ubrania...
Buch!
Straszne drzwi zamknęły się znowu, a mały Han (wiedział, że tak ma na imię, ale
nic poza tym) skrzywił się pod wpływem wewnętrznego bólu. Wiedział, że nie powi-
nien pozwalać, by takie myśli chodziły mu po głowie. Takie myśli i wspomnienia były
złe, sprawiały ból... lepiej o tym nie myśleć.
Pociągnął cieknącym nosem i otarł ręką smarki, ale niewiele to pomogło. Uświa-
domił sobie, że stoi w śmierdzącej kałuży, a nogi ma tak zmarznięte, że ledwie je czuje.
Zapadała noc i zapowiadało się na to, że będzie zimna.
Głód ściskał mu kiszki jak zwierzak boleśnie wgryzający się w żołądek. Nie pa-
miętał, kiedy ostatnio jadł. Czy tego ranka, gdy znalazł w śmietniku owoc kavasa - so-
czysty, dojrzały i tylko na pół zjedzony? Czy może ostatniej nocy?
Nie może tu dłużej sterczeć, postanowił chłopiec. Musi iść dalej. Han wyszedł ze
swojej kryjówki na ulicę, na chodnik. Wiedział, że musi żebrać... kto go tego nauczył?
Bach!
Nieważne kto, ważne, że nauczył dobrze. Przybierając najbardziej żałosny wyraz
twarzy i powłócząc nogami Han podszedł do najbliższego przechodnia.
- Proszę pani... - zaskomlał. - Jestem taki głodny... - wyciągnął, otwartą dłoń. Ko-
bieta zwolniła nieznacznie, spojrzała w dół na jego brudną rączkę i nagle cofnęła się,
zbierając spódnicę, by się o niego nie otrzeć.
- Proszę pani... - Han westchnął, oglądając się za nią z zainteresowaniem, by popa-
trzeć, jak się oddala. Miała na sobie ładną suknię, miękką i połyskliwą, jakby... świecą-
cą, mieniącą się w ostrym świetle portowych lamp.
A.C. Crispin
19
Przypominała mu kogoś, z tymi wielkimi, czarnymi oczami, gładką skórą, włosa-
mi...
Bach!
Zaczął pochlipywać, pozbawiony wszelkiej nadziei. Drobne ciałko drżące z zimna,
głodu, samotności i rozpaczy.
- Hej, mały! Han! - Przez ścianę nieszczęścia przebił się czyjś ostry, ale nie nie-
przyjazny głos. Pociągając nosem i przełykając ślinę Han spojrzał w górę na wysokiego
mężczyznę, pochylającego się nad nim. Czarne włosy, niebieskie oczy. Śmierdział al-
deraaniańskim piwem i dymem pół tuzina zakazanych narkotyków, ale trzymał się
pewnie na nogach, czego nie można było powiedzieć o innych przechodniach.
Widząc, że Han na niego patrzy, mężczyzna przykucnął, dzięki czemu Han nie
musiał tak bardzo zadzierać głowy.
- Za duży jesteś, żeby popłakiwać na ulicy; wiesz chyba o tym, co?
Han kiwnął głową, nadal pociągając nosem. Spróbował się uspokoić.
- T-t-tak... tak - zaczął zacinając się trochę, jak wtedy, kiedy uczył się mówić. To
było dawno, dawno temu, pomyślał. Umiał mówić od zeszłej zimy, a wkrótce miała
przyjść nowa zima. Umiał mówić, od czasu gdy...
Buch!
Chłopiec wzdrygnął się znowu, gdy umysł stanowczo odmówił mu dostępu do
wszelkich wspomnień z przeszłości. Inna myśl domagała się uwagi, coś, co przeoczył
za pierwszym razem... Nagle zrozumiał. Ten mężczyzna zawołał go po imieniu! Skąd
wiedział, jak Han się nazywa?
- Kto... kto ty jesteś? - wyszeptał Han. - Skąd wiesz, jak mi na imię?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pokazując wszystkie zęby. Zapewne chciał
wyglądać przyjaźnie, ale było w nim coś takiego, co sprawiło, że Han się wzdrygnął.
Coś w tym mężczyźnie przypominało mu sfory zdziczałych psów, polujących w bocz-
nych uliczkach.
- Wiem o wielu rzeczach, mały - odpowiedział mężczyzna. - Jestem kapitan Shri-
ke. Umiesz to powiedzieć?
- T-tak. Ka-pi-tan Shri-ke - powtórzył niepewnie Han. Łkanie przeszło w czkawkę.
- Ale... skąd pan wiedział, jak się nazywam? Proszę, niech mi pan powie!
Mężczyzna wyciągnął rękę, jakby chciał go pogłaskać po głowie, ale zauważył,
jaka jest brudna i zawszona, bo się wycofał.
- Zdziwiłbyś się, Han. Wiem niemal o wszystkim, co dzieje się tu, na Korelii.
Wiem, kto się zgubił, a kto znalazł, kto jest na sprzedaż i kogo sprzedano, i gdzie kto
jest pochowany. Właściwie to przyglądam ci się od pewnego czasu. Słyszałem, że
sprytny z ciebie chłopak. Jesteś sprytny?
Han wyprostował się, by spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy.
- Tak, kapitanie - powiedział, starając się, by nie zadrżał mu głos. - Jestem sprytny.
Wiedział, że tak było. Nikt, kto nie był sprytny jak on, nie przetrwałby tyle czasu
na ulicy.
- No proszę! To ci dopiero chłop na schwał! Wiesz co, taki sprytny chłopak jak ty
mógłby dla mnie pracować. Może przyłączysz się do mnie? Będziesz miał porządne
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
20
jedzenie i miejsce do spania - uśmiechnął się znowu. - No i założę się, że chciałbyś zo-
baczyć mój statek - wycelował palec w niebo.
Han energicznie pokiwał głową. Jedzenie? Łóżko? A przede wszystkim...
- Statek kosmiczny? Tak, kapitanie! Kiedy dorosnę, chcę być pilotem!
Mężczyzna roześmiał się i wyciągnął do niego rękę.
- W takim razie idziemy!
Han pozwolił, by wielkie łapsko mężczyzny ścisnęło jego dłoń, i poszedł z nim w
stronę kosmoportu...
Han poruszył się i potrząsnął głową. Nie powinienem był wtedy z nim iść, pomy-
ślał. Gdybym z nim nie poszedł, Dewlanna nadal by żyła...
Z drugiej strony gdyby nie poszedł wtedy ze Shrike'em, najprawdopodobniej obu-
dziłby się pewnej nocy na ulicy z uszami i nosem obgryzionymi przez welty, jak jeden
z pozostałych ulicznych urwisów „uratowanych" przez Garrisa Shrike'a.
Han uśmiechnął się ponuro. Kapitan Shrike nie miał w sobie ani krzty altruizmu.
Zbierał z ulic bezdomne dzieciaki i wykorzystywał je dla własnej korzyści. Niemal na
każdej planecie, którą odwiedzał „Farciarz", Shrike pakował grupkę swoich podopiecz-
nych na prom i posyłał na ulice na powierzchni planety. Pozostawiał je tam pod nadzo-
rem robota, którego sam zaprogramował, F8GN. Eight-Gee-Enn przydzielał każdemu z
nich „rewiry" i zapisywał wpływy każdego z dzieciaków, trudniących się żebraniem i
kieszonkową kradzieżą.
Do żebrania wyznaczali najdrobniejsze, najchudsze dzieci, często zdeformowane
lub niepełnosprawne. Najlepiej radziła sobie Danalis, dziewczyna z twarzą oszpeconą
przez ugryzienia vreltów. Shrike'owi udawało się zwodzić ją przez lata obietnicami, że
jeśli zarobi dla niego dość pieniędzy, on w zamian załatwi jej operację plastyczną,
dzięki której dziewczyna znowu będzie wyglądać jak człowiek.
Ale nigdy tego nie zrobił. Kiedy Danalis miała jakieś czternaście lat, zdała sobie w
końcu sprawę z tego, że Shrike nigdy nie spełni swoich obietnic. Pewnej nocy weszła
więc do śluzy powietrznej „Farciarza" i otworzyła ją, nie założywszy skafandra.
Han był wśród sprzątających śluzę. Do dziś wspomnienie o tym przyprawiało go o
dreszcze.
Biedna Danalis. Nadal doskonale ją pamiętał - jak wręcza dzienny „urobek"
F8GN. Robot miał kształt wydłużonego wrzeciona, a wykonano go z metalu koloru
miedzi. Tyle razy był już naprawiany, że cały jego korpus pokrywały przynitowane
łaty, okrywające go niczym połatana szata. Miedziane, złociste, stalowe, a jedna, okrą-
gła, na samym czubku jego głowy - srebrzysta.
Han nadal słyszał w głowie głos robota. Eight-Gee-Enn miał uszkodzony synteza-
tor mowy, więc jego głos przechodził niespodziewanie od głębokich, obłudnych tonów
do przenikliwego, mechanicznego skrzeczenia. Ale niezależnie od brzmienia jego głosu
wszystkie dzieciaki uważnie słuchały tego, co mówił...
- A więc, drogie dzieci, czy każde z was ma przydzielony rewir? - Głowa miedzia-
nego robota chwiała się na nieco zardzewiałej szypułce szyi, gdy przyglądał się ósemce
dzieciaków z „Farciarza", ustawionych przed nim półkolem.
A.C. Crispin
21
Każde z dzieci, w tym pięcioletni Han, potwierdziło, że ma przydzielony rewir.
- Bardzo dobrze, kochane dzieciaczka. - ciągnął robot to głębokim, to znów skrze-
kliwym głosem. - Przydzielę wam zatem zadania. Padra - robot popatrzył na małego
chłopca, starszego od Hana zaledwie o rok czy dwa - dzisiaj będziesz miał okazję po
raz pierwszy pokazać, jak bardzo możesz pomóc tym biednym obywatelom, uwalniając
ich od przytłaczającego ciężaru kredytów, biżuterii i drogich komunikatorów. - Oczy
robota lśniły niesamowitym blaskiem. Miały różne kolory -jedno wypaliło się wiele lat
temu i Shrike wymienił je na soczewkę wygrzebaną gdzieś na złomowisku ze zdezelo-
wanego robota. F8GN miał więc teraz jedno oko czerwone, a drugie zielone.
- Czy pomożesz tym nieoświeconym nieszczęśnikom, Padra? - zapytał Eight-Gee-
Enn, pochylając głowę i nadając swojemu głosowi fałszywie przyjacielskie nuty.
- Jasne! - wykrzyknął chłopak. Spojrzał dumnie na Hana i inne dzieci. - Koniec z
żebraniem, to dobre dla smarkaczy! -szepnął podniecony.
Han, który dopiero zaczynał nabierać umiejętności podwędzania portfeli szybko i
niezauważalnie, poczuł ukłucie zazdrości. Okradanie kieszeni było łatwe, gdy już się
człowiek tego nauczył, jak to robić. Dużo łatwiej było też „wykonać plan" wyznaczony
przez Eight-Gee-Enn na każdy dzień kradnąc portfele niż żebrząc. Żebrak musiał za-
czepić co najmniej trzech „klientów", żeby od jednego dostać jałmużnę.
Za to kradnąc portfele... to był dopiero sposób na naprawdę duże pieniądze! Jeśli
się wybrało odpowiedniego klienta, można było wyrwać wystarczającą kwotę, by jesz-
cze przed południem oddać robotowi dzienny urobek, a potem iść się bawić. Han zasta-
nawiał się, czy Eight-Gee-Enn pozwoli mu dziś poćwiczyć, jeśli się pospieszy i zbierze
dość pieniędzy, zanim skończą inni.
Han lubił ćwiczyć z wrzecionowatym robotem, bo Eight-Gee-Enn wyglądał tak
śmiesznie w ubraniach! Robot ubierał się w stroje charakterystyczne dla planety, na
której akurat pracowali i albo stał nieruchomo, albo przechodził ocierając się o swojego
ucznia. Han nauczył się już uwalniać robota od ukrytego zegarka, kredytów, a nawet
pewnych rodzajów biżuterii, nie dając przy tym detektorom robota wykryć ruchu swo-
ich palców.
Ale nie zawsze mu się udawało. Han skrzywił się, odmaszerowując w stronę swo-
jego rewiru. Eight-Gee-Enn wymagał perfekcji od swoich podopiecznych, zwłaszcza
tych, którym zlecał kradzieże. Robot nie pozwoli mu awansować na złodzieja, jeśli nie
będzie pewien, że Han potrafi za każdym razem pozostać niezauważony.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Han podniósł z ziemi grudkę błota i roz-
smarował na rękach, którymi otarł następnie spoconą twarz. Co to w ogóle za planeta?
Nie pamiętał, by ktoś wymawiał przy nim jej nazwę. Jej rdzenni mieszkańcy mieli zie-
lonkawą skórę, drobne, ruchliwe uszy i wielkie ciemnofiołkowe oczy. Han nauczył się
na razie zaledwie kilku słów z ich mowy, ale miał żyłkę do języków i wiedział, że za-
nim „Farciarz" opuści planetę, będzie doskonale rozumiał miejscowy język i znośnie
się nim posługiwał -przynajmniej ulicznym żargonem.
Jakkolwiek nazywała się ta planeta, była piekielnie gorąca. Gorąca i parna. Han
spojrzał na blade, zielonkawoniebieskie niebo, na którym płonęło równie blade, poma-
rańczowe słońce. Perspektywa spędzenia najbliższych kilku godzin na wyznaczonych
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
22
ulicach pochlipując, podlizując się przechodniom i żebrząc o jałmużnę nie była specjal-
nie atrakcyjna. Nienawidzę żebrać, pomyślał kwaśno Han. Jak będę starszy, zmuszę
ich, żeby przydzielili mnie do kieszonkowców. Na pewno będę dobrym złodziejem;
żebrak ze mnie do kitu.
Wiedział, że nie chodziło o jego wygląd - podrósł trochę przez ostatnich parę lat,
ale nadal ważył niewiele, wyglądał więc przeraźliwie chudo. Umiał też mówić służal-
czym głosem i kulić się bojaźliwie, jakby do proszenia o jałmużnę pchała go absolutna
desperacja.
Może to oczy, pomyślał Han. Może widać w nich było tajoną niechęć i wstyd, że
musi żebrać, a „klienci" to dostrzegali. Nikt nie szanuje żebraka, a Han najbardziej na
świecie chciał być szanowany. A nawet więcej - nie tylko szanowany, ale i godny sza-
cunku.
Niewiele pamiętał ze swojego życia, zanim Garris Shrike znalazł go żebrzącego na
ulicach Korelii, ale wiedział, że kiedyś sprawy wyglądały inaczej.
Dawno temu uczono go, że to wstyd żebrać. A kraść... kraść to jeszcze gorzej. Han
przygryzł gniewnie wargę. Wiedział, że ktoś - może jego rodzice, których nie pamiętał
- tak właśnie mu mówił. Kiedyś, dawno temu, uczono go innych rzeczy, przekazywano
inne wartości.
Ale co mógł teraz zrobić? Na pokładzie „Farciarza" obowiązywała jedna, kardy-
nalna zasada - kto nie pracuje, ten kradnie lub żebrze. Jeśli nie chcesz pracować, żebrać
albo kraść – nie dostaniesz jedzenia. Han nie mógł zaoferować wielu umiejętności. Był
za mały na pilota, za słaby, by pracować przy wyładunku przemycanych towarów. Ale
to się kiedyś zmieni! - powtórzył sobie. Rosnę z każdym dniem. Niedługo będę zupeł-
nie duży, a za pięć lat będę miał już dziesięć lat. Może wtedy zostanę pilotem!
Han przekonał się, że ilekroć mocno sobie coś postanowi, udaje mu się zrealizo-
wać cel. Był pewien, że z pilotażem będzie tak samo.
A jak już się nauczę pilotować statek, będę mógł uciec z „Farciarza", pomyślał,
wracając myślami do starego marzenia, o którym nikomu nie mówił. Raz zwierzył się z
niego jednemu z kolegów, ale ten mały szczur wygadał się. Shrike i reszta naśmiewali
się z Hana tygodniami, przezywając go „Kapitanem Hanem z Imperialnej Marynarki".
Han miał wtedy ochotę zakryć uszy i schować się w najciemniejszy zakamarek statku.
Musiał zmobilizować całą samokontrolę, żeby po prostu wzruszyć ramionami i udawać,
że go to nie obchodzi...
Tak, a kiedy już będę najlepszym z pilotów, zarobię mnóstwo kredytów i zgłoszę
się do Akademii Imperialnej. Zostanę oficerem marynarki. Wtedy wrócę tu, dorwę Shr-
ike'a, aresztuję go i ześlę do kopalni przyprawy na Kessel, żeby tam zdychał. Ta myśl
sprawiła, że wargi Hana wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu.
Marzenie kończyło się wizją, w której Han widział siebie jako człowieka sukcesu-
szanowanego, doskonałego pilota, z własnym statkiem, w gronie oddanych przyjaciół i
z mnóstwem kredytów w kieszeni. I... z rodziną. Tak, z własną rodziną. Z piękną żoną,
która go będzie uwielbiać i towarzyszyć mu w przygodach, a może nawet z dziećmi.
Będzie dobrym ojcem. Nie zostawi swoich dzieci, tak jak zostawiono jego...
A.C. Crispin
23
W każdym razie tak przypuszczał. Sądził, że go porzucono, chociaż nic nie pamię-
tał. Nie znał nawet swojego nazwiska, więc nie mógł dowiedzieć się, kim jest jego ro-
dzina. A może... może rodzice go nie porzucili...
Może zostali zabici, albo Han został porwany... Uznał, że woli taką wersję wyda-
rzeń. Myśląc o swoich rodzicach jako o zmarłych przestawał być na nich taki wściekły,
bo w końcu nikt nie potrafi nic poradzić na to, że jest śmiertelny, prawda?
Postanowił zatem, że odtąd uzna swoich rodziców za zmarłych. Tak było łatwiej...
Wiedział, że pewnie nigdy nie pozna prawdy. Jedyną osobą, która wiedziała co-
kolwiek o przeszłości Hana, był Garris Shrike. Kapitan powtarzał Hanowi, że jeśli ten
będzie dobry, jeśli będzie ciężko pracował i zarobi dla niego dużo kredytów, pewnego
dnia wyjawi mu, jak doszło do tego, że znalazł się sam na ulicach Korelii.
Han zacisnął wargi. Jasne, kapitanie, pomyślał. Dokładnie tak samo, jak zafundo-
wał pan Danalis operację plastyczną...
Chłopiec spojrzał na tablicę z nazwą ulicy. Nie umiał odczytać nazwy w miejsco-
wym języku, ale poniżej umieszczono jej tłumaczenie na wspólny. Tak, to był jego re-
wir...
Han wziął głęboki oddech i zrobił nieszczęśliwą minę. Zbliżała się do niego zielo-
noskóra kobieta ubrana w krótką sukienkę. - Proszę pani... - powiedział, pochlipując i
podchodzą do niej, skulony, ale z wyciągniętą ręką. -proszę, śliczna, łaskawa pani...
błagam, pomóż mi... chociaż jeden kredyt... jestem taki głodnyyyy...
Zastrzygła w jego stronę małymi, zwiniętymi uszami, po czym odwróciła głowę i
minęła go.
Mrucząc pod nosem Han obdarzył ją niewybrednym epitetem z żargonu przemyt-
ników i odwrócił się, czekając na następną ofiarę...
Han potrząsnął głową i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Czas wstawać i
sprawdzić, jak sobie radzi „Ilezjański Sen".
Wygramoliwszy się ze swojej ciasnej wnęki, młody pilot przecisnął się zagraco-
nymi korytarzami na mostek. Robot astromechaniczny nadal tam siedział, błyskając
lampkami i snując swoje robocie myśli. Jednostka była stosunkowo nowa, jej pancerz
nadał lśnił srebrzystą zielenią, zwieńczony na czubku jasną kopułką, w której widniały
błyskające światełka. Robot był przypięty wiązką przewodów do przyrządów kontrol-
nych.
Musiał być też wyposażony w czujnik ruchu, bo natychmiast obrócił „głowę" w
stronę Hana, który śmiało wkroczył na mostek w swoim skafandrze próżniowym.
Światełka na kopułce robota zamigotały nerwowo, gdy zaczął „mówić", ale fale
dźwiękowe nie mogły oczywiście rozchodzić się w próżni. Han włączył komunikator
zamontowany w skafandrze i nagle jego hełm wypełniły rozpaczliwe piski.
- Uuii... buuiiiip... uuee-uuiip-piii! - oświadczył robot, najwyraźniej kompletnie
zaskoczony. Han rozejrzał się dookoła, szukając wzrokiem robota towarzyszącego, któ-
rego jednak nigdzie nie mógł dostrzec. Westchnął. Komunikator w jego kombinezonie
przekaże jego słowa robotowi, ale jak niby miał się porozumieć z przeklętym R2 bez
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
24
tłumacza? W jakim języku mógł rozmawiać z robotem jego programista, kimkolwiek
był?
Han włączył komunikator. -Hej, ty!
- Blurp... biip, uuiip-piii! - odpowiedział pełen dobrych chęci robot.
Han skrzywił się i sklął robota po rodiańsku, który był żargonem przemytników, a
w końcu odezwał się we wspólnym:
- No i co mam teraz zrobić? - warknął. - Gdybyś tylko miał syntezator mowy za-
programowany na wspólny!
- Ależ mam, proszę pana! - odpowiedział robot rzeczowo. Jego głos brzmiał pła-
sko i mechanicznie, ale był całkowicie zrozumiały.
Han wytrzeszczył oczy na robota, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha.
-No, no! Ale mi się udało! Jak to możliwe, że potrafisz mówić?
- Ponieważ na tym statku nie ma miejsca dla dwóch robotów, czyli astromecha-
nicznego i towarzyszącego, moi panowie wyposażyli mnie w moduł komunikacyjny
zaprogramowany na wspólny, żeby łatwiej było mi się porozumiewać - odpowiedział
robot.
- To świetnie! - ucieszył się Han, czując falę ulgi. Niespecjalnie lubił roboty, ale
przynajmniej będzie miał się do kogo odezwać, a mogło się okazać, że komunikacja
między nimi okaże się wręcz konieczna. Podróże kosmiczne były wprawdzie rutyną i
zwykle przebiegały bezpiecznie... ale zdarzały się wyjątki.
- Z przykrością muszę pana zawiadomić - dodał R2 – że dopuścił się pan nielegal-
nego wtargnięcia na pokład tego statku. Nie powinno tu pana być.
- Wiem - odpowiedział Han. - Załapałem się na łebka.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia tego terminu.
Han nie mógł się powstrzymać, by nie obdarzyć robota obelżywym wyzwiskiem.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
- Zamknij się! - ryknął Han.
Robot zamilkł.
Han wziął długi, głęboki oddech.
- W porządku, R2 - powiedział. - Jestem pasażerem na gapę. - Masz taki termin w
swoich bankach pamięci?
- Tak jest, proszę pana.
- To dobrze. Zabrałem się tym statkiem na gapę, bo muszę dotrzeć na Ilezję. Chcę
dostać pracę pilota u ilezjańskich księży, rozumiesz?
- Tak, proszę pana. Zmuszony jestem jednak poinformować pana, że, jako robot
strażniczy wyznaczony do ochrony tego statku i jego zawartości, będę musiał zaplom-
bować wszystkie wyjścia, gdy dotrzemy na Ilezję, i poinformować moich panów, że
znajduje się pan na pokładzie, przyspieszając w ten sposób pojmanie pana przez ich
strażników.
- Słuchaj no, mały! - powiedział Han wspaniałomyślnie. -Jak już dotrzemy na Ile-
zję, nie przejmuj się mną i spokojnie wypełniaj swoje obowiązki. Kiedy ilezjańscy
księża zobaczą, że spełniam wszystkie ich wymagania, będą mieli w nosie to, jak się tu
dostałem.
A.C. Crispin
25
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
- Zamknij się!
Han spojrzał na wskazania poziomu powietrza w zbiorniku i dodał:
- W porządku, R2. Chciałbym teraz sprawdzić nasz kurs, prędkość i przewidywa-
ny czas lądowania na Ilezji. Wyświetl mi, proszę, te informacje.
- Niestety nie jestem upoważniony do udostępnienia tych informacji, proszę pana.
Han o mało nie zagotował się w środku. Z trudem powstrzymywał się przed wy-
mierzeniem krnąbrnemu robotowi solidnego kopniaka ciężko obutą nogą.
- Muszę mieć dane o naszej trajektorii, prędkości i czasie przelotu, żeby obliczyć,
czy wystarczy mi powietrza, R2 - wytłumaczył robotowi z przesadną cierpliwością.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
-ZAMKNIJ SIĘ!
Han poczuł, że jest cały spocony, a system chłodzenia skafandra zaczął pracować
na wyższych obrotach. Siląc się na spokój, zwrócił się do robota:
- Posłuchaj uważnie, R2 - powiedział. - Czyżbyś nie miał w swoim systemie ope-
racyjnym programu, który nakazywałby ci bezwzględnie chronić życie inteligentnych
istot żywych?
- Ależ mam, proszę pana. Każdy robot astromechaniczny jest wyposażony w taką
instrukcję. Po to, by robot mógł świadomie zaszkodzić lub nie zapobiec szkodzie wy-
rządzanej inteligentnej istocie żywej, musiałby mieć zmodyfikowany standardowy mo-
duł operacyjny.
- To dobrze - odetchnął Han. To by się zgadzało z jego wiedzą na temat oprogra-
mowania robotów astromechanicznych. -Posłuchaj mnie teraz, R2. Jeśli nie podasz mi
danych na temat naszej trajektorii, prędkości i czasu przelotu, staniesz się odpowie-
dzialny za moją śmierć z braku powietrza. Rozumiesz mnie teraz?
- Proszę podać szczegóły.
Han zaczął cierpliwie tłumaczyć robotowi swą sytuację. Kiedy skończył, robot
przez chwilę milczał, rozważając widocznie to, co usłyszał. W końcu jego kopułka za-
wirowała, a po chwili robot oświadczył:
- Spełnię pana prośbę i wyświetlę dane, o które pan prosi na ekranie interfejsu dia-
gnostycznego.
Han odetchnął z ulgą. Statek został zaprojektowany do pilotowania przez roboty,
więc na panelach kontrolnych nie miał normalnych instrumentów pokładowych, tylko
zbieraninę mrugających światełek. Na szczęście był tam jeden ekran zamontowany dla
serwisantów. Han obszedł uważnie robota i wbił wzrok w ekran.
Dane przetoczyły się po ekranie w takim tempie, że żaden człowiek nie byłby w
stanie ich odczytać. Han odwrócił się do jednostki R2.
- Pokaż mi te dane jeszcze raz, tylko tym razem zachowaj je na ekranie, dopóki ich
nie przeczytam. Jasne?
- Tak jest, proszę pana. - Mechaniczny głos robota zabrzmiał teraz wręcz potulnie.
Han przez kilka minut studiował liczby i diagramy wyświetlone na ekranie, czując,
jak jego niepokój przeradza się w prawdziwy strach. Nie miał na czym pisać, nie miał
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
26
też dostępu do komputera nawigacyjnego, ale to, co zobaczył, nie podobało mu się.
Przygryzając wargi, zmusił się do opanowania emocji i raz po raz wałkował w myśli
obliczenia.
Kurs „Ilezjańskiego Snu" został wytyczony okrężną trasą, by ominąć najbardziej
narażone na ataki piratów obszary sektora zajmowanego przez Hurtów. Prędkość nato-
miast ustawiono znacznie poniżej możliwości frachtowca, niżej nawet niż szybkość, z
jaką latał zwykle w nadprzestrzeni „Farciarz".
Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jeśli nie zmienią kursu i prędkości, Hanowi zabrak-
nie powietrza pięć godzin wcześniej niż „Sen" dotknie ilezjańskiej ziemi. Statek przy-
wiezie na Ilezję trupa, jego trupa.
Odwrócił się do R2.
- Słuchaj, R2. Musisz mi pomóc. Jeśli nie zmienię prędkości i kursu statku, nie
wystarczy mi powietrza na całą podróż. Umrę wtedy, i będzie to twoja wina.
Lampki R2 zamigotały, gdy robot analizował jego oświadczenie. W końcu powie-
dział:
- Aleja nie wiedziałem, że jest pan na pokładzie, proszę pana. Nie może mnie pan
obciążać odpowiedzialnością za swoją śmierć.
- O, nie! - Han potrząsnął głową w swoim hełmie. - To nie tak, R2. Jeśli, wiedząc
o zaistniałej sytuacji, nie zrobisz nic, by ocalić mi życie, będziesz winien śmierci istoty
rozumnej. Czy tego właśnie chcesz?
- Nie - odparł robot. W jego głosie, choć sztucznym, dało się usłyszeć pewne na-
pięcie, a lampki wokół kopułki mrugały szybko i chaotycznie.
- W takim razie - ciągnął nieubłaganie Han - musisz zrobić wszystko, co możesz,
żeby zapobiec mojej śmierci. Prawda?
- Ja... ja... - robot zadygotał, teraz już wyraźnie roztrzęsiony. - Proszę pana, nie je-
stem w stanie udzielić panu pomocy. Wystąpił konflikt między moim oprogramowa-
niem a fizycznymi możliwościami.
- Co masz na myśli? - tym razem Han zaniepokoił się nie na żarty. Jeśli robot ule-
gnie przeciążeniu i padnie, nigdy nie zdoła dostać się do przyrządów kontrolnych uży-
wanych przez techników, które musiały być ukryte za jednym z paneli. Przyrządy będą
wprawdzie miniaturowe, bo służą tylko do testowania poprawności działania kierowa-
nego przez robota autopilota, ale to zawsze coś.
- Moje oprogramowanie nie pozwala mi udzielić panu tej informacji.
Han dał wielkiego susa w stronę robota i przyklęknął przy nim.
-A niech cię szlag! - łupnął pięścią jasną kopułkę robota. - Przez ciebie zginę!
Mów!
Zdenerwowany robot zadygotał gwałtownie i Han zaczął się obawiać, czy się po
prostu nie rozpadnie na kawałki pod wpływem stresu. Ale wtedy robot odezwał się:
- Zostałem wyposażony w ogranicznik, proszę pana! To on nie pozwala mi spełnić
pana prośby!
Jasne, ogranicznik! Han chwycił się tej myśli. Zobaczmy, gdzie jest...
Po chwili zauważył bolec, sterczący w dolnej części metalowego korpusu robota.
Sięgnął ręką, złapał bolec i pociągnął.
A.C. Crispin
27
Nic. Bolec nawet nie drgnął.
Chwycił mocniej i spróbował przekręcić. Zasapał się z wysiłku, czując, że się po-
ci. Wyobrażał sobie, jak tlen ucieka z butli cząsteczka za cząsteczką, jednostajnym
strumieniem. Słyszał, że śmierć z niedotlenienia nie jest najgorszym sposobem zakoń-
czenia życia w porównaniu na przykład z gwałtowną dekompresją albo zastrzeleniem,
ale nie miał ochoty sprawdzać, czy to prawda.
Bolec ani drgnął. Spróbował pociągnąć mocniej, szarpiąc za trzpień i przeklinając
go w kilkunastu obcych językach, ale ten nadal uparcie tkwił w miejscu.
Muszę znaleźć coś, czym mógłbym go uderzyć, pomyślał Han, rozglądając się
niespokojnie po kabinie. Nic jednak nie znalazł - ani hydroklucza, ani kombinerek. Nic!
Nagle przypomniał sobie, że ma blaster. Zostawił go na podłodze w swojej kry-
jówce.
- Nie ruszaj się stąd! - polecił robotowi i zaczął z powrotem przeciskać się cia-
snymi korytarzami.
Strzelanie wewnątrz statku kosmicznego - nawet pozbawionego powietrza - to nie
najlepszy pomysł, ale Han był zdesperowany.
Wrócił na mostek z bronią i sprawdził ustawienia. Najniższa moc, pomyślał, i naj-
cieńsza wiązka. Niezgrabne rękawice kombinezonu kosmicznego sprawiały, że miał
trudności z precyzyjnym ustawieniem parametrów strzału.
Lampki R2 błyskały nerwowo, od kiedy powrócił. Teraz robot dodał tego żałosne
„uuiiip" i zapytał:
- Proszę pana, czy mogę zapytać, co pan robi?
- Usuwam ogranicznik - odparł Han ponuro. Mrużąc oczy wycelował i delikatnie
pociągnął za spust.
Z lufy wystrzelił promień energii, a robot wydał tak przeraźliwe „uuiip!", że
brzmiało to niemal jak krzyk bólu. Bolec ogranicznika upadł na pokład, pozostawiając
wypaloną czarną bliznę na lśniącym metalu pancerza R2.
- Uff! Udało się - powiedział Han z satysfakcją. - A teraz, R2, bądź tak dobry i po-
każ mi, gdzie są instrumenty pokładowe do ręcznej obsługi tego statku.
Robot posłusznie wysunął zakończoną kółkiem „nogę" i podjechał w kierunku pa-
nelu kontroli. Przewody łączące robota ze statkiem ciągnęły się za nim jak ogon. Han
podążył za nim i kucnął niezgrabnie przed wskazaną tablicą. Zgodnie z instrukcjami
robota odkręcił obudowę niczym nie wyróżniającego się panelu i zaczął studiować rząd
miniaturowych przyrządów. Przeklinając brak precyzji ruchów, nieunikniony w gru-
bych rękawicach kombinezonu próżniowego, zaczął manipulować dźwigienkami, pró-
bując wyłączyć hipernapęd. Kurs i prędkość statku można było zmienić tylko w nor-
malnej przestrzeni.
Gdy wyskoczyli z nadprzestrzeni, Han skrupulatnie wyliczył nowy kurs, zlecając
robotowi wykonanie co bardziej skomplikowanych obliczeń, potrzebnych do ponowne-
go skoku w nadprzestrzeń.
Ustawienie nowego kursu i prędkości zajęło młodemu Korelianinowi trochę czasu,
ale w końcu Han mógł znowu wcisnąć guzik z napisem „Aktywacja hipernapędu". Se-
kundę później poczuł szarpnięcie, gdy napęd się włączył. Przytrzymał się tablicy przy-
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
28
rządów, gdy statek wskakiwał w nadprzestrzeń na nowy kurs, którym miał podążać ze
znacznie większą szybkością.
Kiedy statek się uspokoił, Han wziął głęboki oddech i powoli, bardzo powoli wy-
puścił powietrze. Klapnął na pokład, wyciągając nogi przed siebie. A niech to!
- Chyba zdaje pan sobie sprawę - powiedział R2 - że będzie pan teraz musiał sam
wylądować statkiem. Zmiana kursu i prędkości unieważniła dotychczasowe procedury
lądowania wprowadzone do pamięci komputera pokładowego.
- Tak, wiem - powiedział Han, opierając się ciężko plecami o konsolę z instrumen-
tami pokładowymi. Pociągnął łyk wody i połknął dwie tabletki odżywcze. - Nie mamy
innego wyjścia. Mam tylko nadzieję, że zdążę się nauczyć, co oznaczają te przełączni-
ki, zanim zaczniemy podchodzić do lądowania. - Rozejrzał się po pozbawionych ja-
kichkolwiek oznaczeń tablicach kontrolnych.
- Szkoda, że do tych wszystkich przełączników nie dodano chociaż paru ekranów.
- Autopilot nie posługuje się wzrokiem, proszę pana, więc dane wizualne nie samu
potrzebne - wyjaśnił usłużnie R2.
- Naprawdę? - zapytał Han głosem ociekającym sarkazmem. - A ja myślałem, że
roboty widzą tak samo jak my!
- Nie, proszę pana, my nie widzimy - odpowiedział poważnie R2. - Rozpoznajemy
otoczenie za pomocą przekaźników, które dane wizualne przekładają na impulsy elek-
troniczne, wysyłane do...
- Zamknij się! - Han był zbyt zmęczony, żeby przekomarzać się z robotem.
Opierając się o konsolę przymknął oczy. Zrobił, co się dało, żeby ocalić życie,
wyznaczając prostszy kurs, którym szybciej dotrą na Ilezję, i zwiększając prędkość
statku.
Han zapadł w sen i śniła mu się Dewlanna, taka jak dawno temu, kiedy się pozna-
li...
Przecisnął się już przez okno do połowy, gdy usłyszał za sobą krzyk:
- Okradziono nas!
Ściskając mocno mały węzełek ze zdobyczą szarpnął się gwałtownie, próbując
wydostać się przez ciasny otwór. W ciemności na zewnątrz będzie bezpieczny.
- Moja biżuteria! - krzyknął pełen niedowierzania kobiecy głos.
Han stęknął z wysiłku, uświadamiając sobie, że utknął. Pokonał jednak odruch pa-
niki. Musi uciec! To bogaty dom, jeśli wezwą władze, policja na pewno przybędzie
szybko.
Przeklął w duszy nową modę w koreliańskiej architekturze, zgodnie z którą w tej
luksusowej rezydencji zamontowano wysokie od podłogi do sufitu, ale niezwykle wą-
skie okna. Okna te reklamowano jako antywłamaniowe. Cóż, mogło w tym być trochę
prawdy, pomyślał Han ponuro. Wśliznął się wcześniej przez jedną z furtek prowadzą-
cych do ogrodu, gdzie przycupnął, dopóki nie poczuł się bezpiecznie, przekonany, że
wszyscy lokatorzy zasnęli. Wtedy wkradł się do domu i wybrał co lepsze ze znajdują-
cych się w domu kosztowności. Był pewien, że uda mu się przecisnąć swoje chude,
dziewięcioletnie ciało przez okno i uciec, zanim będzie za późno.
A.C. Crispin
29
Stęknął z wysiłku jeszcze raz, szamocząc się gorączkowo. Możliwe, że tym razem
nie miał racji...
Głos z tyłu. Kobieta.
- Jest tutaj! Łap go!
Han przekręcił się jeszcze trochę, szarpnął szaleńczo i nagle był już za oknem i
spadał. Wylądował na wypieszczonej grządce kwitnącej winorośli dorva, ale nie wypu-
ścił zawiniątka z łupem. Upadek pozbawił go tchu i przez chwilę po prostu leżał bez
ruchu, z trudem łapiąc powietrze, jak drel wyrzucony z wody. Bolała go noga, i głowa
też.
- Zadzwoń po patrol! - krzyknął z domu męski głos. Han wiedział, że ma zaledwie
parę sekund na ucieczkę. Przeturlał się i wstał, zmuszając nogę, by utrzymała ciężar
ciała.
Biegł w stronę oblanych księżycową poświatą drzew -prawdziwych olbrzymów.
Łatwo będzie się wśród nich ukryć.
Na pół utykając, na pół biegnąc zbliżał się pod osłonę drzew. Postanowił, że nie
powie Eight-Gee-Enn o tym, co się stało. Robot mógłby mu zarzucić, że nie robi postę-
pów, chociaż ma już dziesięć lat.
Han skrzywił się. To nieprawda, że nie robił postępów. Po prostu przez cały dzień
czuł się wyjątkowo źle. Od samego rana doskwierał mu tępy ból głowy i czuł pokusę,
by poprosić o zwolnienie z powodu choroby.
Ponieważ prawie nigdy nie chorował, pewnie by mu uwierzyli, ale nie chciał przy-
znawać się do słabości przed pozostałymi mieszkańcami „Farciarza". Zwłaszcza przed
kapitanem Shrike'em, który zawsze się go czepiał.
Był już między drzewami. Co teraz? Słyszał kroki pogoni, nie miał więc za wiele
czasu na myślenie. Mięśnie same zdecydowały - torba ze zdobyczą znalazła się nagle w
zębach, dłońmi dotykał kory, a podeszwy znoszonych butów wciskały się między gałę-
zie. Wspinał się, nasłuchiwał chwilę, a potem wdrapywał się jeszcze wyżej.
Dopiero kiedy był już wysoko na drzewie, poza zasięgiem wzroku ścigających,
zwolnił. Usadowił się na konarze, oparł plecy o pień i dyszał ciężko. Kręciło mu się w
głowie i miał mdłości. Przez chwilę bał się, że zwymiotuje, ujawniając tym samym
swoją kryjówkę, ale zagryzł wargę i zmusił się, by siedzieć bez ruchu. Już po chwili
poczuł się odrobinę lepiej.
Sądząc po gwiazdach do świtu pozostało zaledwie parę godzin. Han zdał sobie
sprawę, że trudno mu będzie zdążyć na prom „Farciarza". Ciekawe, czy Shrike go zo-
stawi, czy będzie czekał?
Daleko pod nim przeszukiwano las. Światła rozcinały mrok, przytulił się więc
mocno do pnia, z zamkniętymi oczami, desperacko ściskając drzewo, mimo zawrotów
głowy. Gdyby tylko głowa przestała go boleć choć na chwilę.
Han zaczął się zastanawiać, czy ścigający mają ze sobą bioskaner i aż wstrząsnął
się na myśl o tym, że mogło tak być. Czuł, że skórę ma rozpaloną i ściągniętą, chociaż
noc była chłodna i wiał lekki wiatr.
Zaczynało świtać. Han zastanawiał się, co robi teraz Dewlanna, czy tęskniłaby za
nim, gdyby „Farciarz" odleciał bez niego.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
30
W końcu światła zgasły, a odgłosy kroków ucichły. Han zaczekał jeszcze dwa-
dzieścia minut, żeby się upewnić, że jego prześladowcy naprawdę zawrócili, a potem z
torbą nadal zaciśniętą w zębach ostrożnie zszedł na dół, poruszając się z przesadną
uwagą, bo głowa bolała go coraz bardziej. Każdy gwałtowny ruch, każdy krok przy-
prawiał go o mdłości i musiał zaciskać zęby z całej siły, by nie jęczeć z bólu.
Szedł... i szedł... i szedł. Uświadomił sobie, że idąc kilkakrotnie zapadał w drzem-
kę. Parę razy upadł i kusiło go, żeby po prostu zostać tam gdzie leżał. Coś jednak kaza-
ło mu podnosić się i iść dalej. Świt oświetlał ulice i domy wokół niego. Jakie piękne są
poranki na Korelii, pomyślał otępiały Han. Nigdy dotąd nie zauważył, jakie wspaniałe
barwy ma niebo o tej porze. Gdyby tylko światło nie raziło go tak w oczy...
Poranek przeszedł w dzień. Rześkie powietrze rozgrzewało się coraz bardziej,
ustępując spiekocie. Han pocił się, widział jak przez mgłę. W końcu jednak dotarł na
miejsce, do kosmoportu. Szedł już wtedy jak automat, noga za nogą, marząc tylko o
tym, by się położyć i zasnąć choćby na środku drogi.
Tam, przed nim... to prom „Farciarza"! Z westchnieniem, które brzmiało jak łka-
nie, chłopiec zmusił się, by iść dalej. Już prawie wchodził na rampę, gdy pojawiła się
na niej wysoka postać. Shrike.
- Gdzieś się włóczył, do pioruna?! - Kapitan chwycił go za ramię uściskiem dale-
kim od przyjaznego. Han uniósł w górę swój tobołek, a Shrike wyrwał mu go z ręki. -
No, przynajmniej nie przychodzisz z pustymi rękami - mruknął.
Szybko przetrząsnął zawartość, kiwając głową z zadowoleniem. Dopiero kiedy
skończył oglądać łup, zauważył, że Han chwieje się na nogach.
- Co z tobą?
Nie mogąc mówić, Han tylko potrząsnął głową. Świadomość tego, co się z nim
dzieje, odpływała i przypływała jak zagłuszana transmisja.
Shrike potrząsnął nim, a potem położył rękę na czole chłopca. Zaklął, wyczuwając
gorączkę.
- Masz gorączkę... Może powinienem cię tu zostawić? To może być zaraźliwe... -
Zmarszczył czoło, zastanawiając się, co robić. W końcu potrząsnął zawiniątkiem ze
zdobyczą Hana. - No dobra, mały. Zarobiłeś na zwolnienie. Chodź!
Han próbował wejść po trapie, ale gdy zrobił pierwszy krok, wszystko ogarnęła
ciemność...
Odzyskał częściowo świadomość długo potem, słysząc podniesione głosy. Ktoś
mówił w języku Wookiech, inny we wspólnym. Dewlanna i Shrike.
Samica Wookie warknęła nieustępliwie.
- Widzę, że jest naprawdę chory - przyznał Shrike - ale moje dzieciaki nie są mię-
czakami. Parę dni odpoczynku i wydobrzeje. Nie ma potrzeby, żeby go zabierać do
robota medycznego i nie zamierzam tego robić.
Dewlanna warknęła, a Han, który odruchowo przetłumaczył sobie jej słowa, zdzi-
wił się, jaka była nieustępliwa. Poczuł, że kudłata łapa kładzie na jego rozpalonym czo-
le coś zimnego. Chłodny okład przyniósł mu ogromną ulgę.
- Powiedziałem ci już, Dewlanna, że nie! I tak ma być! - powiedział Shrike i wy-
szedł, przeklinając w każdym znanym sobie języku.
A.C. Crispin
31
Otworzywszy oczy Han zobaczył nad sobą nachyloną Dewlannę. Burknęła mięk-
ko. Han spróbował odpowiedzieć.
- Nie najlepiej... - przyznał w odpowiedzi. - Pić...
Dewlanna podniosła go i podała wodę, łyk po łyku. Powiedziała mu, że ma wyso-
ką gorączkę, tak wysoką że martwi się o niego.
Kiedy Han skończył pić, pochyliła się i wzięła go na ręce.
-Co... dokąd...
Kazała mu być cicho i powiedziała, że zabiera go na dół na powierzchnię planety,
do ośrodka medycznego. Kręciło mu się w głowie; z wielkim wysiłkiem powiedział:
-Nie powinnaś... Shrike... będzie... wściekły...
Jej odpowiedź była krótka i bardzo wymowna. Nigdy wcześniej nie słyszał, by
przeklinała.
Mdlał i odzyskiwał przytomność kilkakrotnie, gdy szli korytarzami. Następnym
wyraźnym wspomnieniem było to, że Dewlanna przypinała go do fotela na promie. Han
nie wiedział, że kucharka potrafi pilotować prom, zobaczył jednak, że umiejętnie ob-
sługuje przyrządy pokładowe swymi wielkimi, włochatymi łapami. Statek zwolnił cu-
my i przyspieszył w stronę Korelii.
Gorączka przeszła w malignę - wydawało mu się, że słyszy Shrike'a, jak przeklina.
Chciał powiedzieć o tym Dewlannie, ale poczuł, że nie ma siły wydobyć z siebie gło-
su...
Kiedy znowu odzyskał przytomność, był w poczekalni przed gabinetem robota
medycznego. Dewlanna siedziała, trzymając jego kościste ciałko w ramionach.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się w nich robot. Był duży, wydłużo-
nego kształtu i wyposażony w moduły antygrawitacyjne, dzięki którym mógł unosić się
nad pacjentem, gdy Dewlanna kładła Hana na kozetce. Han poczuł ukłucie, gdy robot
pobrał mu krew do zbadania.
- Czy rozumie pani wspólny, szanowna pani? – zapytał robot.
Przez chwilę Han chciał odpowiedzieć, że oczywiście, że rozumie wspólny i że nie
jest szanowną panią - ale wtedy właśnie usłyszał warknięcie Dewlanny. No tak, oczy-
wiście. To do niej zwracał się robot.
- Ten młody pacjent zaraził się występującą na Korelii tanameńską febrą - wyja-
śnił robot Dewlannie. - Jego przypadek jest dość poważny. Dobrze się stało, że nie
zwlekała pani z wizytą. Muszę zatrzymać go tutaj na obserwację do jutra. Życzy sobie
pani towarzyszyć chłopcu?
Dewlanna potwierdziła krótkim warknięciem.
- Bardzo dobrze, szanowna pani. Zastosujemy terapię poprzez zanurzenie w zbior-
niku bacta, co przywróci równowagę procesom metabolicznym pacjenta. Pomoże też
zbić gorączkę.
Han spojrzał na stojący obok zbiornik bacta i mimo obezwładniającej słabości
spróbował się przemknąć w stronę drzwi. Dewlanna i robot łatwo go jednak powstrzy-
mali. Chłopiec poczuł ukłucie kolejnej igły na ramieniu, a po chwili cały wszechświat
rozjechał się na boki i rozpłynął w ciemności...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
32
Han otworzył oczy. Uświadomił sobie, że wspominając zapadł w sen. Potrząsnął
głową, przypominając sobie, jak się trząsł, kiedy Dewlanna i robot pomagali mu wyjść
ze zbiornika bacta. Dewlanna zapłaciła robotowi swoimi ciężko zarobionymi kredytami
i zawiozła Hana z powrotem na pokład „Farciarza".
Młody pilot skrzywił się. Shrike wpadł w prawdziwy szał. Han bał się, że wyrzuci
ich oboje w przestrzeń - bez skafandrów. Dewlanna jednak nie okazała ani odrobiny
strachu. Stała między nim a kapitanem i upierała się, że postąpiła właściwie, bo w prze-
ciwnym razie chłopiec by zmarł.
W końcu Shrike ustąpił, bo okazało się, że w jednym z klejnotów skradzionych
tamtej nocy przez Hana osadzona była prawdziwa perła krajtońskiego smoka. Kiedy
kapitan dowiedział się, ile jest warta, uspokoił się nieco.
Nie zwrócił jednak Dewlannie kosztów leczenia Hana...
Han westchnął i zamknął oczy. Śmierć Dewlanny bolała jak dźgnięcie nożem -
choćby nie wiadomo jak się starał, nie mógł uciec od bólu i wspomnień. Poddał się
więc i złapał na tym, że myśli o niej, jakby nadal była żywa. Wyobrażał sobie, jak z nią
rozmawia, opowiadając o kłopotach z krnąbrnym robotem astromechanicznym. Uświa-
domiwszy to sobie znów poczuł ból - równie rozdzierający i świeży jak poprzedniego
dnia, gdy trzymał ją umierającą w ramionach.
Pociągnął łyk wody, próbując rozluźnić ściśnięte gardło. Tyle zawdzięczał Dew-
lannie... Życie, a nawet swoją tożsamość...
Han westchnął. Do jedenastego roku życia nie wiedział, jak się nazywa. Nieraz się
zastanawiał, czy w ogóle ma jakieś nazwisko. Kiedyś wspomniał Dewlannie o tym
zmartwieniu dodając, że jeśli ktokolwiek o tym wie, to tylko Shrike.
Niedługo później Dewlanna nauczyła się grać w sabaka.
Han usłyszał delikatne skrobanie o drzwi jego maleńkiej kajuty i natychmiast się
obudził. Nasłuchując, usłyszał kolejne skrobnięcie, a potem cichy jęk.
- Dewlanna? - szepnął, wyskakując z łóżka i wsuwając gołe stopy w nogawki
kombinezonu. - To ty?
Warknęła miękko zza drzwi. Han naciągnął kombinezon, zasunął suwak i otwo-
rzył.
- O co chodzi? Dowiedziałaś się czegoś ciekawego?
Dewlanna weszła. Jej wielkie, kudłate ciało drżało z podniecenia. Han zachęcił ją
gestem, by usiadła na wąskiej koi. W kajucie nie było krzesła ani stołka, Han usadowił
się więc obok niej. Dewlanna ostrzegła go, by nie podnosił głosu. Spojrzawszy kątem
oka na zegarek Han uświadomił sobie, że jest środek nocy.
- O tej porze jeszcze jesteś na nogach? - zapytał zdziwiony. - Nie mów mi, że gra-
łaś w sabaka!
Przytaknęła, a jej niebieskie oczy wśród płowej i brązowej sierści lśniły z podnie-
cenia.
- W takim razie co się stało, Dewlanna? Dlaczego chciałaś ze mną porozmawiać?
Warknęła miękko. Han wyprostował się, zelektryzowany wiadomością.
- Dowiedziałaś się, jak mam na nazwisko? Jakim cudem?
A.C. Crispin
33
Za odpowiedź wystarczyło jedno warknięcie.
- Shrike... - mruknął Han. - No cóż, jeśli ktokolwiek zna prawdę, to właśnie on.
Jak... jak to się stało? I jak brzmi moje nazwisko?
Powiedziała mu, że nazywa się Solo. Shrike upił się niemal do nieprzytomności i
zaczął się przechwalać, ile jest warta perła krajtońskiego smoka i za ile mu się udało ją
sprzedać. Dewlanna zapytała go niewinnie, czy Han przypadkiem nie pochodzi z rodzi-
ny znanych złodziei. Shrike parsknął śmiechem, słysząc jej domysły.
- Może jakaś gałąź tej rodziny para się złodziejstwem, ale ci Solo? - prychnął, za-
nosząc się śmiechem. Przerwał na chwilę, by pociągnąć kolejny łyk alderaaniańskiego
piwa. – Chyba nie, Dewlanna. Rodzina tego smarkacza to...
W tym momencie kapitan nagle przerwał w pół słowa, wbijając w Dewlannę po-
dejrzliwy wzrok.
- A co cię to w ogóle obchodzi? - zapytał, a dobry humor przeszedł mu jak ręką
odjął.
Zamiast odpowiedzi Dewlanna rzuciła na stół żetony, przebijając stawkę posta-
wioną przez Shrike'a.
- Solo - szepnął miękko Han, jakby przymierzając odzyskane nazwisko. - Han So-
lo. Nazywam się Han Solo.
Han uśmiechnął się na to wspomnienie, był to jednak smutny uśmiech. Dewlanna
chciała dobrze, ale odkrycie, że miał na nazwisko Solo, doprowadziło do najgorszego
epizodu w całym jego młodym życiu. Następnym razem, gdy „Farciarz" orbitował nad
Korelią, Han wygospodarował trochę czasu, który powinien był poświęcić na swoje
złodziejskie obowiązki, żeby pójść do archiwów państwowych i pogrzebać w aktach.
Shrike nie lubił, by jego podopieczni marnowali czas na pogłębianie swojej wie-
dzy. Każde dziecko na pokładzie „Farciarza" otrzymało podstawowe wykształcenie,
zgodnie z programem edukacyjnym wprowadzonym do głównego komputera, wystar-
czające, by umiało czytać i liczyć pieniądze. Shrike zniechęcał dzieci do wszystkiego,
co wykraczało poza ten wąski zakres wiedzy.
Częściowo z czystej przekory, a częściowo dzięki zachętom Dewlanny, Han dalej
potajemnie się uczył. Miał tendencję do zaniedbywania przedmiotów, które go nie inte-
resowały - takich jak historia - i poświęcania całego wolnego czasu na te, które na-
prawdę lubił, na przykład czytanie opowieści przygodowych i rozwiązywanie zadań
matematycznych. Han wiedział, jak bardzo matematyka jest potrzebna każdemu, kto
ma ambicję zostać pilotem, więc ciężko pracował, przyswajając kolejne umiejętności.
Kiedy Dewlanna dowiedziała się, jak przebiega jego nauka, zaczęła go nadzoro-
wać, zmuszając do zajęcia się przedmiotami, które inaczej by pominął, pozostawiając
wielkie dziury w swoim wykształceniu. Choć niechętnie, Han wziął się za przedmioty
ścisłe i historię.
Zdziwił się, kiedy odkrył, że niektóre historyczne bitwy były nie mniej dramatycz-
ne i podniecające niż historie, o których czytał w przygodowych sagach.
Tego dnia w państwowym archiwum Han wykorzystał nowe umiejętności badaw-
cze, by dowiedzieć się więcej o swoim nazwisku. Rezultaty były zdumiewające. Kiedy
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
34
Han kazał komputerowi wyszukać nazwisko „Solo" w zapisach historycznych, zdziwił
się, jak dobrze było znane na Korelii. Niejaki Berethron e Solo trzysta lat temu wpro-
wadził na Korelii demokrację. Był władcą całej planety!
Był też jednak inny Solo, znacznie później, który okrył się porównywalną sławą- a
raczej niesławą. Pięćdziesiąt lat temu jeden z potomków Berethrona, Korol, miał syna,
którego nazwał Dalia Solo. Młodzieniec ten, ukrywający swoją prawdziwą tożsamość
pod pseudonimem Dalia Suul, dał się poznać jako morderca, porywacz i pirat. Czarny
Dalia - to imię przyprawiało o dreszcze dzieci zasypiające w swoich łóżeczkach na wy-
suniętych placówkach lub wędrownych frachtowcach...
Mały Han zastanawiał się, czy jest spokrewniony z tymi ludźmi. Czy w jego ży-
łach płynie królewska krew? Czy może raczej krew mordercy i pirata? Pewnie nigdy się
nie dowie, chyba że ktoś zdoła przekonać Shrike'a, by podzielił się swoją wiedzą na ten
temat. Czytając o złodziejskich wyczynach Dalii Suula uśmiechnął się ponuro, zasta-
nawiając się, czy jest spadkobiercą tej samej niechlubnej rodzinnej tradycji.
Potem zaczął sprawdzać nowsze dane w koreliańskich kronikach towarzyskich i
plikach wiadomości. Przeszukiwarka wychwyciła jedno imię: Tiion Sal-Solo. Bogata
wdowa, mieszkająca samotnie z jedynym dzieckiem - synem. Thrackan Sal-Solo był o
sześć albo siedem lat starszy od Hana.
Może jestem spokrewniony z tą Tiioną Solo, zastanawiał się Han, albo może ona
zna moich rodziców? To może być szansa na wyrwanie się stąd!
Po powrocie na pokład „Farciarza" Han obgadał sprawę z Dewlanna. Zgodziła się
z nim, że choć to ryzykowne, powinien spróbować nawiązać kontakt z rodziną Solo.
- Ale - zaczął Han, opierając podbródek na pięści i patrząc z przygnębieniem przez
stół - jeśli to zrobię, nie spotkam już nigdy ciebie, Dewlanna.
Warknęła miękko, mówiąc mu, że oczywiście spotkają, tyle że nie na pokładzie
„Farciarza".
- Poprzednim razem, kiedy uciekłem, Shrike tak mnie stłukł, że nie mogłem sie-
dzieć przez parę dni - powiedział miękko Han. - Gdyby Larrad mu nie przypomniał, że
ma co innego do roboty, chyba by mnie zabił.
Dewlanna szczeknęła.
- Masz rację - zgodził się Han. - Jeśli ta rodzina Solo mnie przyjmie, na pewno bę-
dą dość wpływowi i bogaci, by ochronić mnie przed Shrike'em.
Han znał dość dobrze zasady rządzące życiem śmietanki towarzyskiej na Korelii i
maniery, jakich wymagano od jej członków. Od czasu do czasu Shrike organizował
szeroko zakrojone operacje wyłudzania pieniędzy od koreliańskich bogaczy. Han brał
udział w etapie przygotowawczym kilku takich oszukańczych akcji.
Shrike wynajmował przy takich okazjach bogatą posiadłość na Korelii i umiesz-
czał tam fałszywą „rodzinę", aby zapewnić szacowną oprawę swoim machlojkom. Han
wraz z innymi dzieciakami wyznaczonymi do tych „rodzin" mieszkał wtedy w takiej
właśnie posiadłości. Chodził do szkoły, gdzie posyłano dzieci bogatych rodziców, a
jednym z jego zadań było nawiązywanie przyjaźni z tymi dziećmi. Kilka razy dzięki
temu Shrike nawiązał cenne kontakty z rodzicami, których namawiał potem do „zain-
westowania" w swoje oszukańcze transakcje.
A.C. Crispin
35
Zaledwie kilka tygodni temu Han chodził do takiej szkoły -szkoły cieszącej się tak
dobrą opinią, że odwiedził ją słynny senator Garm Bel Iblis. Han podniósł rękę i zadał
senatorowi dwa pytania na tyle wnikliwe i inteligentne, że senator naprawdę zwrócił na
niego uwagę. Po lekcji Bel Iblis zatrzymał Hana, uścisnął mu dłoń i zapytał, jak mu na
imię. Han strzelił oczami na boki, patrząc, czy nikt nie słyszy, i dumnie podał swoje
prawdziwe nazwisko. Czuł się wspaniale mogąc to zrobić...
Shrike często wybierał go do takich akcji, po części ze względu na niewymuszony
wdzięk i czarujący uśmiech chłopca, a po części dlatego, że dzięki potajemnemu do-
kształcaniu był lepiej niż inne dzieci przygotowany do nauki w odpowiedniej klasie.
Dał się też poznać jako wschodząca gwiazda wyścigów skoczków i śmigaczy - typowej
rozrywki bogaczy. W czasie wyścigów spotykał dzieci z zamożnych rodzin i Shrike'owi
kilka razy udało się wrobić paru rodziców w swoje kanty.
Za rok Han osiągnie wiek umożliwiający mu startowanie w Mistrzostwach Świata
Juniorów. A to oznacza duże pieniądze -jeśli wygra nagrodę.
Han jednocześnie lubił i nie lubił zadań tego rodzaju. Lubił je ze względu na to, że
dzięki nim przez całe tygodnie, a czasem nawet miesiące, opływał w luksusy. Mógł do
woli ścigać się na skoczkach i śmigaczach, co uwielbiał ponad wszystko. Nie lubił zaś
tych akcji, bo prędzej czy później zaczynał naprawdę przepadać za dzieciakami, z któ-
rymi Shrike kazał mu się zaprzyjaźnić, a wiedział, że i one same, i ich rodziny, będą
cierpiały przez Shrike'a.
W większości przypadków udawało mu się jednak zdusić poczucie winy. Przestał
się tak troszczyć o innych, stawiając własne dobro na pierwszym miejscu. Inni - z wy-
jątkiem Dewlan-ny - przestali się liczyć. Wyglądało na to, że Han ma bardzo dobrze
rozwinięty instynkt samozachowawczy.
I nadal go mam, pomyślał, wstając, żeby sprawdzić kurs i prędkość „Ilezjańskiego
Snu".
Sprawdziwszy odczyty, młody Korelianin uśmiechnął się i pokiwał głową. Jak po
sznurku, pomyślał. Uda się.
Sprawdził poziom powietrza w zbiornikach skafandra. Zużył już ponad połowę.
Przez chwilę miał ochotę pomyszkować po pokładzie, ale oparł się tej pokusie.
Taka wyprawa badawcza spowodowałaby tylko szybsze zużycie powietrza, a starczy go
na styk.
Usiadł więc znowu, z powrotem pogrążając się we wspomnieniach. Ciocia Tiiona.
Biedna kobieta. I kochany braciszek cioteczny, Thrackan. Na to wspomnienie Han
skrzywił usta w złowrogim uśmiechu, niczym drapieżnik groźnie obnażający zęby.
Zeskoczył z wysokiego kamiennego muru, lądując lekko na piętach. Za drzewami
widział dużą budowlę, wzniesioną z tego samego miejscowego kamienia co mur, ruszył
więc przed siebie, w miarę możliwości trzymając się w cieniu drzew.
Kiedy dotarł do budynku, zatrzymał się i popatrzył zdziwiony. Widział wiele bo-
gatych rezydencji, mieszkał nawet w kilku, ale nigdy nie spotkał niczego, co mogłoby
się równać z posiadłością rodziny Sal-Solo.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
36
Cztery porośnięte winem wieże strzegły rogów prostokątnej, kamiennej budowli.
Artretyczny robot ogrodniczy kręcił się tu i tam, przycinając krzewy porastające boki
wypełnionej wodą fosy. Han podszedł do jej brzegu i ku swojemu zdumieniu zauważył,
że rów z wodą ciągnie się wokół całego domu. Nie było innego sposobu, by dostać się
na teren rezydencji niż przechodząc przez wąski, drewniany mostek przerzucony nad
wodą i prowadzący prosto do drzwi wejściowych.
Han interesował się taktyką wojskową od najmłodszych lat i wiele czytał na ten
temat. Analizując położenie i konstrukcję posiadłości rodziny Sal-Solo uświadomił so-
bie, że wybudowano ją, jakby to miała być niezdobyta forteca. Pasowałoby to zresztą
do wszystkiego, co czytał o rodzinie Solo. Nie obracali się w towarzystwie, nie uczest-
niczyli w imprezach dobroczynnych, nie chodzili nawet do teatru czy na koncerty.
Ani razu, gdy odgrywał dzieciaka z bogatej rodziny, nie zdarzyło mu się słyszeć o
rodzinie Solo - a w tak rozplotkowanym towarzystwie jak koreliańska elita na pewno
coś by usłyszał, gdyby obracali się wśród ludzi ze swojej sfery.
Han ostrożnie podchodził w kierunku domu. Szary kombinezon, który zwykle no-
sił na statku, zamienił tym razem na parę „pożyczonych" czarnych spodni i popielatą
tunikę. Nie chciał, by jego strój zdradzał, skąd przychodzi.
Kiedy był już prawie przy wejściu na mostek, przystanął za jednym z dużych,
ozdobnie przyciętych krzewów i niepewnie spojrzał na stojący po drugiej stronie fosy
dom. Co miał teraz zrobić? Po prostu przejść przez most (co na pewno włączy dzwonek
przy wejściu)? Zagryzł wargi, niezdecydowany. A co będzie, jeśli wezwą władze i do-
niosą, że jest zbiegiem? Shrike mu nie popuści...
-A niech to!
Han sapnął i podskoczył, gdy wokół jego ramienia zacisnęła się czyjaś ręka i jed-
nym szarpnięciem okręciła go do tyłu. Napastnik był o głowę wyższy niż Han. Miał
ciemniejsze od niego włosy i bardziej krępą budowę ciała, ale to jego twarz sprawiła, że
Han gapił się kompletnie zaskoczony.
Patrzył z otwartymi ustami, w niemym zdumieniu, na starszego chłopca. Jeśli kie-
dykolwiek wątpił, że jest spokrewniony z rodziną Solo, wszelkie wątpliwości rozwiały
się w jednej chwili. Twarz chłopaka trzymającego go za ramię wyglądała jak o kilka lat
starsza wersja twarzy, którą Han co dzień oglądał w lustrze! Może nie wyglądali na
bliźniaków, ale ich rysy były zbyt podobne, by mógł to być przypadek. Ten sam kształt
piwnych oczu, te same usta, tak samo uniesiona brew... ten sam nos i zarys szczęki...
Chłopiec wpatrywał siew niego; najwyraźniej w świecie zauważył to samo, co
Han.
- O rety! - potrząsnął ramieniem Hana. - Kim ty jesteś?
- Nazywam się Han Solo. - odpowiedział Han spokojnie. - A ty musisz być Thrac-
kanem Sal-Solo.
- I co z tego, nawet jeśli to prawda? - spytał tamten ponuro. Han poczuł niepokój
widząc w jaki sposób chłopak na niego patrzył. Spotykał już szczury o cieplejszym
spojrzeniu.
- Han Solo? Też coś! Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd jesteś? Kim są twoi rodzi-
ce?
A.C. Crispin
37
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - powiedział bezbarwnym głosem Han. -
Uciekłem od ludzi, z którymi dotąd mieszkałem, bo chciałem odnaleźć swoją rodzinę.
Nie wiem nic o sobie, oprócz tego, jak się nazywam.
- Hmm... - Thrackan nadal wpatrywał się w niego. - No to chyba rzeczywiście mu-
sisz być z naszej rodziny...
- Na to wygląda - zgodził się Han, nie zdając sobie sprawy z gry słów, dopóki ich
nie wypowiedział na głos. Ale do Thrackana chyba to nie dotarło. Wpatrywał się w
Hana jak urzeczony. Puścił jego ramię i obszedł go dookoła, oglądając z każdej strony.
- Skąd uciekłeś? - zapytał. - Czy ktoś będzie cię szukał?
- Nie - powiedział krótko Han. Nie zamierzał dzielić się z Thrackanem jakąkol-
wiek informacją, którą tamten mógłby później wykorzystać.
- Słuchaj - powiedział -jesteśmy do siebie bardzo podobni, więc musimy być spo-
krewnieni. Czy to możliwe, żebyśmy... żebyśmy byli braćmi? - Zabawne, ale po mie-
siącach marzeń o odnalezieniu rodziny, która zabrałaby go z „Farciarza", teraz miał
nadzieję, że nie okażą się one prawdą.
- Nie ma siły - powiedział Thrackan, wydymając wargi. -Mój tata zmarł rok po
tym, jak się urodziłem, a mama mieszka tu w całkowitym zamknięciu od tamtej chwili.
Jest... jest trochę odludkiem.
Pasowało to do wszystkiego, co Han wyczytał o rodzinie Sal-Solo. Tiiona Solo
wyszła za mąż za Randila Solo mniej więcej dwadzieścia lat temu. Archiwum zawiera-
ło również jego nekrolog.
- Może ona by coś o mnie wiedziała. - powiedział Han. - Mógłbym się z nią zoba-
czyć? -Wziął głęboki oddech. -Proszę...
Thrackan wyglądał, jakby się namyślał.
- No dobrze - odburknął w końcu. - Ale jeśli mama się... zdenerwuje, natychmiast
wychodzisz, jasne? Ona nie lubi ludzi. Jest taka jak jej dziadek: nie chce żywych służą-
cych, tylko roboty. Mówi, że ludzie się zdradzają i zabijają, a roboty nie.
Han wszedł za Thrackanem do wielkiego domu. Szli przez pokoje pełne mebli
przykrytych pokrowcami i obrazów osłoniętych przed kurzem. Jak wyjaśnił Thrackan,
rodzina korzystała tylko z kilku pokoi, żeby zaoszczędzić czasu i pracy robotom sprzą-
tającym.
W końcu weszli do salonu matki Thrackana. Tiiona Solo była bladą, ciemnowłosą
kobietą, pulchną, o niezdrowym wyglądzie. Trudno byłoby nazwać ją atrakcyjną. Jed-
nak studiując rysunek kości pod obrzmiałymi rysami napuchniętej twarzy Han pomy-
ślał, że kiedyś, dawno temu, mogła być piękna. Widok jej twarzy poruszył w nim nieja-
sne, słabe wspomnienia.
Kiedyś już widziałem podobną twarz, pomyślał Han. Dawno temu, daleko stąd.
Wspomnienie, jeśli to rzeczywiście było wspomnienie, było równie płynne i nie-
uchwytne jak pasmo siwego dymu.
- Mamo - powiedział Thrackan - to jest Han Solo. To nasz krewny, prawda?
Wzrok Tiiony Sal-Solo powędrował w stronę twarzy Hana, a jej oczy rozszerzyły
się z bólu. Patrzyła na chłopca przerażona. Poruszyła ustami, z których wydobył się
wysoki, przenikliwy jęk.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
38
- Nie... nie! - załkała. Łzy, które wypełniły jej ciemne oczy, spłynęły po obwisłych
policzkach. -Nie, to niemożliwe! On nie żyje! Oboje nie żyją!
Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się histerycznych płaczem.
Thrackan złapał Hana za ramię i wywlókł go z domu.
-No i zobacz, co narobiłeś, ty idioto! - odezwał się, patrząc niespokojnie w okna
pokoju matki. - Minie parę dni, zanim się uspokoi. Zawsze są z nią problemy po takich
atakach.
Han wzruszył ramionami.
- Przecież nic nie zrobiłem. Po prostu spojrzała na mnie i tyle. Co jej jest?
Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwo, Thrackan uderzył Hana na odlew w
twarz tak mocno, że rozciął mu wargę.
- Zamknij się! - syknął. - Nic jej nie jest, rozumiesz? Nic!
Policzek piekł Hana, ale często był bity, i to przez ekspertów, wiedział więc, jak
przyjąć cios i utrzymać się na nogach. Przez chwilę kusiło go, by rzucić się krewnia-
kowi do gardła, ale opanował się. W oczach Thrackana, gdy bronił matki, zobaczył au-
tentyczny ból. Han pomyślał, że pewnie zachowały się tak samo, gdyby miał matkę.
Muszę tu zostać, przypomniał sobie. Wszystko jest lepsze niż Shrike.
- Przepraszam - zdołał wykrztusić.
Thrackan wyglądał na nieco speszonego.
- Na przyszłość uważaj, co mówisz o mojej mamie, jasne?
Następnych sześć tygodni było chyba najdziwniejszym okresem w życiu Hana.
Thrackan pozwolił mu zamieszkać we własnych pokojach (Tiiona niemal nigdy nie
zapuszczała się do części domu zamieszkiwanej przez syna) i spędzali razem czas,
rozmawiając i pragnąc poznać się nawzajem.
Han szybko się przekonał, że Thrackan jest wymagającym gospodarzem. Han mu-
siał się z nim zgadzać absolutnie we wszystkim i natychmiast spełniać jego polecenia,
bo inaczej krewniak tracił równowagę i bił młodszego chłopca. Thrackan kazał się Ha-
nowi wozić po okolicy starym śmigaczem; parę razy odwiedzali nawet puste rezyden-
cje, o których Thrackan wiedział, że ich mieszkańcy wyjechali na wakacje. Thrackan
żądał wtedy, żeby Han otwierał zamki i wyłączał systemy alarmowe, a wtedy on sam
wchodził do domu i kradł wszystko, co mu wpadło w oko.
Han zaczaj się zastanawiać, czy uciekając z „Farciarza" nie wpadł z deszczu pod
rynnę. Dwie rzeczy trzymały go w rodzinnej posiadłości: obawa, że jeśli nie zadowoli
Thrackana, ten wyda go władzom, a wtedy odnajdzie go Shrike - i nadzieja, że któregoś
dnia Thrackan się złamie i powie Hanowi wszystko, co wie o jego pochodzeniu i lo-
sach. Kilkakrotnie sugerował bowiem, że wie, w jaki sposób są spokrewnieni.
- Wszystko w swoim czasie - mawiał, gdy Han próbował z niego wyciągnąć jakąś
informacje. - Wszystko w swoim czasie, Han. A teraz lećmy. Chcę, żebyś nauczył mnie
pilotować śmigacz.
Han próbował, ale Thrackanowi nie szło za dobrze. O mało nie roztrzaskał ich kil-
ka razy, zanim zdołał opanować podstawy pilotażu.
A.C. Crispin
39
Muszą się stąd wydostać, powtarzał sobie Han. Muszę uciec tam, gdzie nikt mnie
nie znajdzie. Może ktoś mnie zaadoptuje albo znajdę sobie jakąś pracę. Musi być jakiś
sposób...
Nie umiał jednak wymyślić żadnego sposobu uwolnienia się od Thrackana. Star-
szy chłopiec był mściwy, sadystyczny i zwyczajnie zły. Parę razy Han widział, jak
krewniak znęca się nad owadami lub małymi zwierzętami, a kiedy Thrackan zauważył,
że młodszemu chłopcu sprawia to przykrość, zaczął zabawiać się w ten sposób znacznie
częściej. Han nigdy nie miał żadnego zwierzątka, ale lubił zwierzęta futerkowe, bo
przypominały mu o Dewlannie.
Tęsknił za nią każdego dnia.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż pewnego dnia Thrackana naprawdę
poniosły nerwy. Złapał chłopca za włosy, zaciągnął go do kuchni, chwycił nóż i poka-
zał Hanowi.
- Widzisz to? - syknął. - Jeśli mnie nie przeprosisz i nie zrobisz dokładnie tego, co
ci każę, odetnę ci uszy. A teraz przepraszaj! - potrząsnął Hanem z całej siły. - I lepiej,
żebyś był przekonujący!
Han, wpatrzony w lśniące ostrze noża, oblizał wargi. Próbował wydusić z siebie
słowa przeprosin, ale nagły wybuch gniewu przesłonił mu oczy czerwoną mgłą. Znie-
wagi, razy, ciosy i uderzenia - i od Shrike'a, i od Thrackana - nagle przypomniał je so-
bie wszystkie naraz.
Han wpadł w szał. Z rykiem niemal tak głośnym jak bojowy okrzyk Wookiech,
wbił pięść w ramię Thrackana, wytrącając mu z ręki nóż, a łokciem uderzył go w żołą-
dek. Thrackan ze świstem wypuścił powietrze i zanim zdołał dojść do siebie, leżał na
podłodze z Hanem nad sobą.
Kopanie, gryzienie, ciosy pięścią w głowę, wbijanie palców w oczy - Han wyko-
rzystywał wszystkie brudne sztuczki, jakich nauczył się podczas ulicznych bójek. Oszo-
łomiony i ogłupiały Thrackan nie zdołał odzyskać panowania nad sytuacją do samego
końca walki, której finał wyglądał tak, że Han siedział okrakiem na piersi Thrackana z
nożem przy jego gardle.
- Słuchaj no, mały... - oczy Thrackana błyszczały jak szczura złapanego w pułapkę
- nie wygłupiaj się, koniec żartów. To wcale nie jest śmieszne.
- Podobnie jak obcinanie mi uszu - warknął Han. - Mam tego dosyć. Powiesz mi
wszystko co wiesz, i to teraz, albo przysięgam, że poderżnę ci gardło. A potem wyjeż-
dżam. Mam cię dosyć.
W ciemnych oczach Thrackana zalśnił strach. Wyraz twarzy chłopca musiał go
przekonać, że Han jest tak wściekły, że lepiej z nim nie dyskutować.
- Dobrze, już dobrze!
- Teraz! - rozkazał Han. - Mów!
Jąkając się ze strachu Thrackan opowiedział całą historię.
Wiele lat temu dziadek Thrackana, Denn Solo, i jego babka, Tira Gama Solo,
mieszkali na piątej zamieszkałej planecie systemu koreliańskiego - kolonii zwanej Tra-
lusem. Czasy były niebezpieczne, a bandy piratów i wędrownych opryszków zagrażały
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
40
wielu peryferyjnym światom systemu. Nigdy nie zapuścili się aż na Korelię, ale dotarli
na Tralusa. Cala ich flota wylądowała i spustoszyła kolonię.
- Babcia Solo była w ciąży. - Thrackan zachłysnął się, bo nie było mu łatwo oddy-
chać z Hanem siedzącym okrakiem na piersi. - A tej nocy, kiedy piraci zaatakowali ich
kolonię, urodziła bliźnięta. Jednym z nich była Tiiona. Babcia Solo zabrała ją i uciekła.
Zdołała się ukryć w jaskini na wzgórzach.
- Tiiona - powiedział Han. - Czyli twoja matka.
- Właśnie. Drugie dziecko było chłopcem, tak przynajmniej twierdziła babcia. Za-
brał go dziadek. Babcia mówiła, że było strasznie. Wszędzie pożary, ludzie biegali i
krzyczeli. Babcia i dziadek Denn rozdzielili się w tym zamieszaniu.
- I co? - Han zbliżył ostrze noża do gardła Thrackana.
- Jak mówiłem, babcia i Tiiona uciekły. Ale dziadek i ten chłopczyk po prostu
zniknęli. Nikt o nich więcej nie słyszał.
- I gdzie mnie to ustawia? - zapytał Han całkowicie oszołomiony.
- Nie wiem - odpowiedział Thrackan. - Ale gdybym miał zgadywać, to powie-
działbym, że jesteś moim ciotecznym bratem. Że dziadek Solo jakoś uciekł ze swoim
synem, a ty jesteś synem tego syna.
- Czy nie ma nikogo, kto cokolwiek by o tym wiedział? -spytał Han. Poczuł roz-
pacz. To ślepy zaułek. Rozczarowanie było druzgocące. - Może służący?
- Dziadek nie lubił żywych służących. Zawsze miał roboty. A kiedy babcia wróciła
do swojej rodziny na Korelii, pradziadek Gama kazał wyczyścić wszystkim robotom
pamięć. Myślał, że w ten sposób będzie jej łatwiej. Chciał, żeby znowu wyszła za mąż,
żeby zaczęła nowe życie. - Thrackan z trudem zaczerpnął powietrza. - Ale ona nigdy
tego nie zrobiła.
- To co się stało z twoją mamą?
- Nie wiem. Nikomu nie ufa i nienawidzi tłumów. Kiedy umarł mój tata, zapragnę-
ła odseparować się od ludzi. I tak zrobiła.
Han opuścił nóż i potrząsnął głową.
- No dobrze - powiedział. - Teraz cię...
Nagłym podrzutem Thrackan zrzucił go z siebie, a potem, zanim Han zdążył zare-
agować, ich pozycje się odwróciły. Han spojrzał na kuzyna, wiedząc, że będzie miał
szczęście, jeśli wyjdzie z tego żywy. Ciemne oczy Thrackana lśniły nienawiścią,
wściekłością i sadystycznym zadowoleniem.
- Pożałujesz tego, Han, gorzko pożałujesz - powiedział cicho.
I Han pożałował.
Thrackan zamknął go w pustej piwnicy i trzymał tam przez trzy dni o chlebie i
wodzie. Po południu trzeciego dnia, kiedy Han siedział bez ruchu w kącie, Thrackan
otworzył drzwi.
- Chyba musimy się pożegnać, braciszku. - oświadczył radośnie. - Jest tu ktoś, kto
zabierze cię do domu.
Han rozejrzał się rozpaczliwie i zobaczył, jak przez drzwi za Thrackanem wcho-
dzą Garris i Larrad Shrike. Wiedział jednak już wcześniej, że nie ma dokąd uciec.
A.C. Crispin
41
Han potrząsnął głową, postanawiając nie myśleć o dniach, które nastąpiły potem.
Jedyną rzeczą, jaka powstrzymywała trochę Shrike'a przy wymierzaniu mu kary było
to, że nie chciał Hana trwale „uszkodzić" ze względu na jego rosnącą renomę jako pilo-
ta śmigaczy i skoczków. Ale mógł mu zrobić mnóstwo rzeczy, nie powodując trwałych
uszkodzeń, i większość tych sposobów zastosował...
Han tylko raz został pobity bardziej - po klęsce na Wielkim Festynie, kiedy miał
siedemnaście lat. Był już wtedy dostatecznie poobijany i obolały po walce w wolnym
turnieju gladiatorskim, do której został zmuszony, po tym jak złapali go na oszukiwaniu
w kartach. Shrike nie zawracał sobie wtedy głowy paskiem -użył po prostu własnych
pięści, okładając nimi twarz i ciało Hana, dopóki Larrad i paru innych nie odciągnęło
go od nieprzytomnego chłopca.
A teraz zabił Dewlannę, pomyślał Han gorzko. Jeśli jest ktoś, kogo warto by uni-
cestwić, to tym kimś jest Garris Shrike.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy,
żeby zabić nieprzytomnego Shrike'a, zanim uciekł od niego na pokładzie „Ilezjańskiego
Snu". Wyświadczyłby tym przysługę mieszkańcom „Farciarza". Dlaczego tego nie zro-
bił? Przecież miał w ręku blaster...
Han potrząsnął głową. Aż do wczoraj do nikogo jeszcze nie strzelał, a zabicie nie-
przytomnego chyba nie było w jego stylu.
Wiedział jednak - choć nikt mu tego nie mówił - że jeśli Garris Shrike dopadnie go
kiedyś, nie będzie miał takich skrupułów. Kapitan niczego nie zapominał i nigdy nie
wybaczał. Był specjalistą w chowaniu urazy wobec wszystkich, którzy kiedykolwiek
nadepnęli mu na odcisk.
Han wstał jeszcze raz, żeby sprawdzić kurs statku i zawartość powietrza w zbior-
niku skafandra. Zostało mu go już tylko na parę godzin. Patrząc na wskaźnik przepro-
wadził w myśli obliczenia.
Ledwo, ledwo, pomyślał. Na styk. Lepiej będzie, jeżeli przygotuję się do otwarcia
luku ładowni tuż po lądowaniu. Miejmy nadzieję, że starczy...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
42
R O Z D Z I A Ł
3
TWARDE LĄDOWANIE
Chociaż Han wylatał setki godzin na skoczkach i śmiga-czach, jego doświadczenie
w pilotowaniu większych pojazdów ograniczało się do tych nielicznych przypadków,
gdy Garris Shrike pozwalał mu prowadzić prom „Farciarz" na łatwiejszych trasach.
Zdarzało mu się więc startować i lądować, ale nigdy dotąd nie próbował wylądować
pojazdem tak dużym jak zautomatyzowany frachtowiec. Han miał nadzieję, że jakoś
sobie poradzi. Miał spore zaufanie do swoich umiejętności pilotażu - w końcu czy nie
zdobył trzy razy z rzędu pierwszego miejsca w planetarnych wyścigach śmigaczy junio-
rów? I czy nie wygrał w zeszłym roku mistrzostw całego systemu w wyścigach skocz-
ków?
Mimo wszystko jednak, w porównaniu z rozmiarami promu „Farciarz", frachto-
wiec był przeogromny!
Han ponownie uciął sobie drzemkę, a kiedy się obudził, zaczął kręcić się niespo-
kojnie po całej kabinie. Wiedział, że powinien oszczędzać powietrze i własną energię,
ale po prostu nie mógł usiedzieć spokojnie.
- Proszę pana? - Robot R2, spokojny i cichy od tylu godzin, nagle obudził się do
życia. - Muszę pana poinformować, że weszliśmy właśnie na orbitę Ilezji. Musi się pan
przygotować do wejścia w atmosferę i lądowania.
- Dzięki, że mnie uprzedziłeś - odparł Han. Podszedł do rzędów instrumentów po-
kładowych i przejrzał ich wskazania, obliczając w myśli tor podejścia. Nie było łatwo.
Nie mógł porozumieć się z komputerem pokładowym inaczej niż za pośrednictwem R2,
a przecież pilot musi często podejmować decyzje w ułamku sekundy. W takich przy-
padkach Han nie będzie miał czasu, by czekać na odpowiedź R2.
W tym momencie statek drgnął i zakołysał się.
Wchodzimy w atmosferę, uświadomił sobie Han.
Wziął głęboki oddech i spojrzał na wskaźnik ilości powietrza w zbiorniku skafan-
dra. Na styk... miejmy nadzieję...
- Słuchaj no, R2 - powiedział z napięciem w głosie, delikatnie korygując kurs.
- Tak, proszę pana?
A.C. Crispin
43
- Życz mi powodzenia.
- Przepraszam, ale oprogramowanie nie pozwala mi...
Han zaklął. „Ilezjański Sen" leciał w dół, ku powierzchni planety, której Han na-
wet nie widział. Widział natomiast wskazania czujników i skanerów na podczerwień,
które powiedziały mu, że Ilezja jest planetą burzliwych prądów powietrznych, nawet w
górnych warstwach atmosfery. Czujniki topograficzne pokazały mu obraz powierzchni
planety - płytkie morza upstrzone wyspami i trzy niewielkie kontynenty. Jeden leżał
niemal na biegunie północnym, dwa pozostałe zaś - wschodni i zachodni - bliżej równi-
ka, w strefie umiarkowanej.
- Wspaniale - mruknął do siebie, szukając promienia naprowadzającego statku. Z
jego pomocą sprawdził, gdzie powinien posadzić statek. Lądowisko znajdowało się na
wschodnim kontynencie, tam zatem musiała się mieścić ilezjańska kolonia duchownych
i pielgrzymów.
„Sen" zakołysał się dziko, wykonując skomplikowane pętle pomiędzy wirami po-
wietrznymi. W niezgrabnych rękawicach i przy zbyt małych jak na jego wzrost przy-
rządach kontrolnych Hanowi trudno było wyrównać lot. Próbując wyczuć stery, prze-
chylił statek na lewą burtę, a zaraz potem wyprostował, ale przesadził nieco, gwałtow-
nie wychylając statek na sterburtę.
Na wyświetlaczu skanera podczerwieni pojawiła się nagle wielka czerwona kro-
pla. To gigantyczna burza! - uświadomił sobie Han, wyrównując lot za pomocą bocz-
nych sterów. Pozwolił, by „Sen" zszedł z kursu o parę stopni na północ, żeby ominąć
tornado i powrócić na południe, gdy będzie miał burzę za sobą.
Nagle Han zdał sobie sprawę, że zjonizowane cząstki pozostawione na trasie bły-
skawic wprowadzają kompletny zamęt w odczytach przyrządów pomiarowych. Z tru-
dem zaczerpnął tchu; odniósł wrażenie, że brakuje mu powietrza w płucach. Przez
chwilę walczył z paniką - pilot nie może dać się ponieść emocjom albo bardzo szybko
skończy martwy.
- R2 - powiedział Han napiętym głosem - zobacz, czy możesz mi wyświetlić mapę
tej burzy, tak żebym mógł ominąć kilwater zjonizowanych gazów, który zostawia za
sobą błyskawica. Skoncentruj się na trajektorii od naszego obecnego położenia do lą-
dowiska na wschodnim kontynencie.
- Tak jest, proszę pana.
Chwilę później mapa burzy elektrycznej pojawiła się przed oczami Hana.
- Zmniejsz tę mapę i wyświetl ją w rogu tamtego ekranu, R2 - polecił Han. Zwykle
to komputer nawigacyjny nakłada na mapę ukształtowania terenu położenie burzy i
wytycza proponowany kurs omijający zawirowania elektryczne. Pilot leci potem wy-
znaczonym kursem, wprowadzając tylko - w razie potrzeby - odpowiednie poprawki.
Han nigdy tak bardzo nie tęsknił za komputerem nawigacyjnym jak właśnie w tym
momencie.
Zmniejszył minimalnie pęd statku, ale zaraz musiał zwiększyć dopływ mocy do
silników pomocniczych, żeby usunąć statek z drogi następnego obszaru wyładowań
elektrycznych.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
44
Pot ciekł mu po twarzy, gdy zmagał się z przyrządami kontrolnymi, zmuszając
„Ilezjański Sen" do manewrów, których można by oczekiwać od wojskowego myśliwca
albo skoczka, ale nie od wysłużonego frachtowca. Han zdał sobie sprawę, że nadal z
trudem łapie powietrze i przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy to wpływ stresu i
adrenaliny, czy też po prostu zaczyna go brakować w zbiornikach.
Nie miał jednak tej sekundy czasu, którą zajęłoby mu sprawdzenie ilości powie-
trza.
Byli teraz zaledwie kilometr nad powierzchnią planety, lecąc dalej w dół o wiele
za szybko. Han zwolnił, niezdarnie posługując się w tym celu wstecznym ciągiem.
Czuł, jak przeciążenie zgniata mu klatkę piersiową niczym gigantyczne imadło. Oddy-
chał ciężko, ale równo, odważył się więc spojrzeć na wskaźnik powietrza.
Pusty! Wskaźnik opadł dobrze poniżej czerwonej kreski.
Weź się w garść, Han! - spróbował uspokoić sam siebie. Po prostu oddychaj. W
skafandrze na pewno jest dość powietrza, żeby wystarczyło na parę minut. Co najmniej
na parę minut. Potrząsnął głową, czując że wszystko zaczyna wirować mu przed ocza-
mi. Każdy oddech powodował pożar w płucach.
Statek zwolnił jednak prawie do prędkości umożliwiającej lądowanie. Han znowu
wcisnął hamulce, tym razem bardzo lekko. Statek nagle podskoczył. Straciłem przednie
stabilizatory! -pomyślał Han.
Walczył z przyrządami, próbując skompensować utratę stabilizatorów. Nadal spa-
dali zbyt szybko, ale nie mógł na to nic poradzić. Włączył repulsory i zaczął lądować,
czując wibracje statku w swoich kolanach i zgiętych nogach, bo klęczał bezpośrednio
na pokładzie.
Trzymaj się, łupinko! -pomyślał. Trzymaj się...
Łup! Z wielkim hukiem padł lewy przedni repulsor. „Ilezjański Sen" przechylił się
gwałtownie na lewą burtę, uderzył o ziemię i podskoczył. Prawy repulsor eksplodował i
cały prawy bok rąbnął o ziemię, prawie wywracając statek.
Buch! Z paskudnym trzaskiem, który Han poczuł w całym ciele, „Ilezjański Sen"
osiadł na powierzchni, zadrżał raz i znieruchomiał.
Han przeleciał przez całą kabinę. Jego kask uderzył o poszycie kadłuba, a on sam
leżał oszołomiony na podłodze z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Walczył, by nie
stracić przytomności. Wiedział, że jeśli teraz zemdleje, już nigdy się nie obudzi. Próbu-
jąc podnieść się do pozycji siedzącej jęknął z wysiłku. Wzrok przesłaniały mu czarne
plamy. Włączył kanał komunikacyjny skafandra.
- R2... R2.... chodź tutaj!
- Tak jest, proszę pana. Jestem obok. - mechaniczny głos robota wydawał się
drżeć. - Proszę wybaczyć to, co teraz powiem, ale to było najbardziej niekonwencjonal-
ne lądowanie jakiego byłem świadkiem.
- Zamknij się i otwórz śluzę powietrzną ładowni! -wykrztusił Han świszczącym
głosem. Zdołał usiąść, ale obawiał się, że nie uda mu się wstać. Wydawało mu się, że
świat wokół niego wiruje jak wtedy, gdy był bardzo pijany.
- Proszę pana, ostrzegałem, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie wejścia po-
zostaną zamknięte do czasu...
A.C. Crispin
45
Han znalazł miotacz, który schował w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra i
wyciągnął go, celując w robota.
- R2, otwórz śluzę ładowni albo rozpylę twoją metalową powłokę na atomy!
Lampki na kopułce robota zamrugały nerwowo. Han zacisnął palec na spuście, za-
stanawiając się, czy wystarczy mu sił, by doczołgać się do śluzy. Jego pole widzenia
zaczęła przesłaniać ciemność.
- Tak jest, proszę pana - odpowiedział R2. - Postąpię zgodnie z pana życzeniem.
Chwilę później Han poczuł wstrząs, gdy powietrze wdarło się do statku z siłą eks-
plozji. Z trudem łapiąc resztki powietrza Han policzył do dwudziestu i ostatkiem sił
zdjął kask. Opadł ciężko na pokład.
Przekonał się, że znów może oddychać, i łapczywie nabrał w płuca haust świeżego
powietrza. Ciepłe, wilgotne powietrze, powietrze pełne zapachów, których nie potrafił
rozpoznać. W każdym razie było pełne tlenu, doskonale nadające się do oddychania i
tylko to go w tej chwili obchodziło.
Han zamknął oczy, skupił się wyłącznie na oddychaniu i poczuł, jak ogarnia go
zmęczenie. W głowie pulsował ból; wiedział, że musi chwilę odpocząć. Tylko chwilę...
Kiedy Han odzyskał przytomność i otworzył oczy, zobaczył przed sobą twarz jak z
nocnego koszmaru. To najszkaradniejszy stwór, jaki w życiu widziałem, pomyślał w
pierwszej chwili. Tylko dzięki wieloletnim kontaktom z rasami nieludzi zdołał opano-
wać odruch obrzydzenia.
Twarz była szeroka, pokryta skórzastą, szaroburą tkanką. Sterczało z niej na krót-
kich szypułkach dwoje bulwiastych oczu. Nie widać było uszu, a za nozdrza służyła
tylko wąska szparka. Nad nią sterczał tępy róg długości mniej więcej ramienia Hana.
Usta stanowiła szeroka, pozbawiona warg szczelina w ogromnej głowie.
Han potrząsnął własną głową, nadal bolącą, i zdołał usiąść. Rozglądając się wokół
zdał sobie sprawę, że znajduje się w czymś w rodzaju szpitala. Robot medyczny szy-
bował nad podłogą błyskając lampkami.
Jego gospodarz (jeśli tym właśnie było to ohydne stworzenie) był duży, uświado-
mił sobie Han. Znacznie wyższy niż Wookie. Przypominał nieco Berrita, bo poruszał
się na czterech podobnych do pniaków nogach, ale wydawał się sporo od niego wyższy.
Głowę miał przyczepioną do krótkiej, wygiętej szyi, wystającej z masywnego tułowia.
Han ocenił, że plecy istoty, gdyby stała wyprostowana, sięgałyby jego barków. Skóra
zwisała z ogromnego cielska pomarszczona, pobrużdżona i pofałdowana, połyskując,
jakby była wysmarowana olejem.
Cztery krótkie nogi wspierały się na pulchnych stopach. Długi jak bicz ogon stwór
trzymał zwinięty w pętlę wzdłuż pleców. Przez chwilę Han zastanawiał się, czyjego
gospodarz dysponuje jakimś kończynami do manipulowania, zauważył jednak parę
niedorozwiniętych ramion, skrzyżowanych na piersiach. Nie zauważył ich wcześniej,
bo były ukryte pod obwisłymi fałdami skóry na szyi - delikatne, niemal kobiece ręce
zakończone czterema długimi pełnymi palcami na każdej dłoni.
Stworzenie otworzyło usta i odezwało się w dziwacznie akcentowanym, ale cał-
kowicie zrozumiałym wspólnym.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
46
- Dzień dobry, panie Draygo. Witam na Ilezji. Czy jest pan pielgrzymem?
-Ależ ja nie jestem... - wymamrotał Han, czując zawrót głowy. Przez chwilę na-
zwisko, którym zwrócił się do niego stwór, brzmiało zupełnie obco, ale po chwili coś
sobie przypomniał. Zamknął usta myśląc, że chyba oberwał w głowę mocniej niż przy-
puszczał. Vykk Draygo to było przybrane nazwisko, którym się aktualnie posługiwał.
Han miał sporo różnych fałszywych dokumentów -jak na ironię, nie dysponował
jednak żadnym papierem, który potwierdzałby jego prawdziwą tożsamość.
- Przepraszam - wymamrotał, unosząc rękę w nadziei, że uraz głowy posłuży za
odpowiednią wymówkę dla niezręcznej odpowiedzi. - Chyba ciągle nie za dobrze się
czuję. Nie, nie jestem pielgrzymem. Przyleciałem w odpowiedzi na ogłoszenie o pracę
dla kogoś, najchętniej Korelianina, kto zająłby się pilotowaniem waszych statków.
- Rozumiem. Ale dlaczego znalazł się pan na pokładzie naszego statku, gdy ten się
roztrzaskał?
- Chciałem przylecieć na Ilezję jak najszybciej, więc skorzystałem z okazji, zabie-
rając się „Ilezjańskim Snem" - zełgał Han. - Na rozkładowy lot musiałbym czekać po-
nad tydzień, a w ogłoszeniu było powiedziane, że pilot jest potrzebny szybko. Otrzyma-
liście moją wiadomość?
- Tak - odparł stwór. Han przyglądał mu się w napięciu, próbując zgadnąć, co
oznacza wyraz jego twarzy. - Oczekiwaliśmy pana, choć nie na pokładzie „Ilezjańskie-
go Snu".
- Proszę, przywiozłem to ogłoszenie. - Han sięgnął po swój kombinezon, który wi-
siał na krześle obok łóżka i wyciągnął holosześciań z ogłoszeniem Ilezjan. - Piszecie tu,
że potrzebujecie kogoś od zaraz.
Podał ogłoszenie.
- No więc... Jestem Vykk Draygo i zgłaszam się do tej pracy. Jestem Korelianinem
i spełniam wszystkie wasze warunki. Chciałem tylko... no więc chciałem przeprosić, że
rozbiłem „Ilezjański Sen". Nigdy nie pilotowałem takiego modelu, ale parę godzin na
symulatorze wystarczy, żebym się nauczył. Muszę też przyznać, że wasza atmosfera
sprawiła mi dużą niespodziankę.
Istota przyjrzała się sześcianowi i odłożyła go na stół. Kąciki grubych, pozbawio-
nych warg ust uniosły się nieco.
- Rozumiem, panie Draygo. Nazywam się Teroenza i jestem Najwyższym Arcy-
kapłanem Ilezji. Witam w naszej kolonii. Jestem pod wrażeniem pańskiej inicjatywy,
młody człowieku. Podróż na pokładzie zautomatyzowanego frachtowca, by jak naj-
szybciej odpowiedzieć na ogłoszenie, przemawia na twoją korzyść.
Han zmarszczył czoło, modląc się, by głowa przestała go w końcu łupać.
- Eee... dziękuję...
- Jestem pełen podziwu, że udało ci się przejąć kontrolę nad statkiem prowadzo-
nym przez robota i wylądować nim. Niewielu pilotów rasy ludzkiej ma dostatecznie
szybki refleks, by poradzić sobie z gwałtownymi zmianami tutejszej pogody. Uszko-
dzenia statku nie są poważne. Już go naprawiamy. Na szczęście wylądowałeś na mięk-
kim podłożu.
A.C. Crispin
47
- Czy to znaczy, że dostanę tę pracę? - zapytał niecierpliwie Han, uznając w du-
chu, nie są tacy głupi.
- Czy zgodzisz się podpisać roczny kontrakt? - zapytał Teroenza.
- Być może - odpowiedział Han odchylając się do tyłu w swobodnej pozie, z rę-
kami założonymi pod głowę. - Za ile?
Wysoki Kapłan wymienił sumę, której wysokość sprawiła, że Han uśmiechnął się
w duchu od ucha do ucha. Chociaż było to znacznie więcej, niż się spodziewał, kupiec-
ka natura nie pozwoliła mu zgodzić się od razu.
-No, nie wiem...- powiedział, pocierając w zamyśleniu podbródek. - To mniej niż
miałem w poprzedniej robocie...
Kłamstwo, ale nie będą w stanie tego udowodnić. Vykk Draygo faktycznie zara-
biał więcej - Han dobrze zapłacił, by jego fałszywy życiorys usprawiedliwiał żądanie
najwyższych stawek. Na podrasowanie życiorysu zawodowego Vykka Draygo poszły
wszystkie oszczędności Hana plus wpływy z dwóch niebezpiecznych skoków, o któ-
rych Garris Shrike nie miał pojęcia. Han chciał jednak, by Vykk Draygo mógł żądać
naprawdę wysokiego wynagrodzenia.
Teroenza przetrawił tę informację i powiedział.
- W porządku. Mogę ci zaproponować trzydzieści tysięcy za rok plus dziesięć ty-
sięcy premii po zakończeniu pierwszego półrocza, pod warunkiem, że wszystkie wy-
znaczone loty odbędziesz zgodnie z harmonogramem.
- Piętnaście tysięcy nagrody - rzucił automatycznie Han. -I zapewniacie symulato-
ry szkoleniowe.
- Dwanaście - odbił piłeczkę Teroenza. - I sam płacisz za zajęcia na symulatorze.
- Trzynaście - powiedział Han. - Wy płacicie za symulator.
- Dwanaście i pół, i zapewniamy symulator - dorzucił Wysoki Kapłan. - To moje
ostatnie słowo.
- Zgadzam się - zdecydował Han. - Macie pilota.
- Doskonale! - Teroenza zachichotał głębokim, grzmiącym, dziwnie melodyjnym
głosem.
Szybko przygotowano kontrakt, który Han podpisał. Następnie zdjęto mu wzór
siatkówki na potwierdzenie tożsamości. Mam nadzieję, że nie różnią się od innych,
pomyślał Han, i robią tylko ogólną, pobieżną analizę wzoru siatkówki. Gdyby kapłani
zamówili wyczerpujące - i bardzo kosztowne - szczegółowe badanie, żeby potwierdzić,
że wzór siatkówki Vykka Draygo jest unikalny, w końcu odkryliby, że nie jest. Vykk
Draygo, Jenos Idanian, Tallus Bryne, Janil Andrus i Keil d'Tana mieli wszyscy ten sam
wzór siatkówki - co nie powinno specjalnie dziwić, jeśli się wzięło pod uwagę, że
wszystko to były fałszywe nazwiska Hana Solo.
Przed ucieczką z „Farciarza" podjął odpowiednie środki ostrożności, ukrywając
pewną sumę zaoszczędzonych kredytów i kompletny zestaw dokumentów identyfika-
cyjnych w dwóch schowkach na Korelii, na wypadek, gdyby musiał szybko zmienić
tożsamość. Shrike zapewniał mu nowe papiery do każdego ze szwindli, w których Han
uczestniczył. Han zaś je przechowywał i w razie potrzeby uaktualniał.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
48
Młody Korelianin wiedział jednak, że żaden z jego fałszywych dokumentów nie
przeszedłby przez imperialne skanery. Wiedział też, że zanim będzie mógł złożyć apli-
kację do Akademii, musi na Coruscant wydać fortunę na łapówki, by zdobyć auten-
tyczne dokumenty, dzięki którym przejdzie przez imperialną kontrolę bezpieczeństwa.
Po załatwieniu interesów Teroenza wezwał młodszego kapłana zwanego tu hierar-
chą i polecił mu, by oprowadził Hana po kolonii. Pozostawili go samego, by mógł się
ubrać w swój kombinezon; zapewnili najpierw, że już wkrótce dostanie ubranie służ-
bowe z symbolem Ilezji -wielkim, szeroko otwartym okiem i ustami.
Wciągając ubranie i buty uświadomił sobie, że jest cały spocony. Upał i wilgoć,
pomyślał. Cudowny klimat. Ale za pieniądze, które mieli mu płacić duchowni, był
skłonny pogodzić się przez rok z tymi niedogodnościami. Wykonując tę pracę nabierze
praktyki w pilotowaniu dużych statków i uzyska dostęp do symulatorów szkolenio-
wych. To powinno wystarczyć, by zdał egzaminy wstępne do Akademii.
Pieniądze oznaczały, że wystarczy mu na łapówki, dzięki którym jego zgłoszenie
zostanie rozpatrzone szybko i faktycznie dotrze do oficera odpowiedzialnego za przyję-
cia. Interesował się tą sprawą i wiedział, że bez łapówki mogło trwać miesiąc albo i
dłużej, zanim kandydat na kadeta przejdzie przez etap zgłoszenia, zda wszystkie egza-
miny wstępne, odbędzie rozmowę kwalifikacyjną i w końcu zostanie przyjęty do Impe-
rialnej Akademii. Wezwany hierarcha przedstawił się jako Veratil. Han poszedł za nim
korytarzem, minął wielki amfiteatr i coś w rodzaju recepcji.
- To nasze Centrum Powitalne - wyjaśnił duchowny. Veratil wyprowadził go na
zewnątrz. Han przekroczył próg i zanim zdążył wziąć głęboki oddech, natychmiast ob-
lał się potem. Parne powietrze niemal fizycznie uderzyło go w twarz. Powietrze było
przesycone zapachami - ciężkim aromatem kwiatów i gnijącej roślinności i jeszcze ja-
kąś wonią, którą Han na pewno znał z przeszłości, nie potrafił jej jednak zidentyfiko-
wać.
Stanął na szczycie krótkiej rampy, prowadzącej z budynku w dół, i spojrzał w nie-
bo, zauważając jego przezroczysty, niebieskoszary odcień. Słońce nad ich głowami
było czerwonopomarańczowe i wyglądało na większe niż to, do którego był przyzwy-
czajony. Gwiazda Ilezji musiała być bliżej planety niż Korei Korelii. Han spojrzał na
długość cienia i zorientował się, że jest późne popołudnie. Potem popatrzył na zegarek
na przegubie.
- Ile tu trwa dzień? - zapytał Veratila.
- Dziesięć standardowych godzin, proszę pana - odpowiedział hierarcha.
Nic dziwnego, że taka tu burzliwa pogoda, pomyślał Han. Jesteśmy więc w gorą-
cym, wilgotnym świecie, który kręci się wyjątkowo szybko.
Han rozejrzał się dookoła. Permabeton kończył się gwałtownie, ustępując pola
ziemi porośniętej rodzimą florą. Kałuże wody świadczyły o niedawnych ulewnych opa-
dach. Czerwonawa glinka kontrastowało ostro z chłodną zielenią bujnej roślinności.
Kwiaty zwieszające się z pnączy i drzew we wdzierającej się na plac dżungli były
ogromne i różnokolorowe - szkarłatne, fioletowe i jaskrawożółte.
- To pierwsza z naszych kolonii - wyjaśnił Veratil. - Założyliśmy dla naszych piel-
grzymów jeszcze dwie. Dwa lata temu powstała druga kolonia, a zeszłej zimy zbudo-
A.C. Crispin
49
waliśmy trzecią, która jest jednak jeszcze bardzo mała. Kolonia Druga leży około stu
pięćdziesięciu kilometrów na północ, a Kolonia Trzecia -o jakieś siedemdziesiąt kilo-
metrów na południe.
- Ile lat ma pierwsza kolonia? - zapytał Han.
- Już prawie pięć standardowych lat.
Han rozejrzał się po kolonii. Dokładnie naprzeciwko Centrum Powitalnego znaj-
dowało się lądowisko. Stał tam mały, lekko przechylony na repulsorach frachtowiec.
To musi być „Ilezjański Sen", pomyślał Han, uświadamiając sobie, że nigdy nie widział
go z zewnątrz.
„Ilezjański Sen" był małym statkiem w kształcie grubej, nieco nieregularnej kropli.
Pod spodem miał wypukłość, w której mieściła się wieżyczka artyleryjska wskazująca,
że statek nie zawsze był zautomatyzowanym frachtowcem. Druga duża wypukłość
wskazywała, gdzie mieści się główna ładownia. „Sen" był zgrabniutkim statkiem, dość
małym, by zapewnić zwrotność. Bez dwóch zdań - koreliańska konstrukcja.
Han patrzył, jak masywne roboty portowe pracują nad naprawą repulsorów. Sta-
tek, roboty i wszystko w pobliżu spryskane było czerwonawym błotem po niezbyt uda-
nym lądowaniu.
Dalej na północnym wschodzie, wysoko, ponad najwyższymi drzewami dżungli,
Han dostrzegł ośnieżone szczyty.
- Co to za góry?
- Góry Uniesionych - odpowiedział Veratil. - U ich stóp znajduje się Ołtarz Obiet-
nic, gdzie nasi wierni zbierają się co noc. Zobaczysz go wieczorem, w czasie rytuału.
No to pięknie, pomyślał Han. Może mam jeszcze uczestniczyć w ich modłach? Po
chwili jednak przypomniał sobie, ile mu płacą ilezjańscy kapłani. Powiedział więc.
- To na pewno widok wart obejrzenia.
Na lewo od siebie młody pilot widział szeroką płaszczyznę rudego błota. W zagłę-
bieniach polegiwało tu kilku współplemieńców Teroenzy i Veratila, otoczonych nad-
skakującą im armią robotów i służących różnych ras. Han rozpoznał paru Rodian, kilku
Gamorreańczyków i co najmniej jednego człowieka.
- Tu mamy błotne równiny – powiedział Veratil, machając filigranową rączką w
stronę plażowiczów i ich obsługi. – Moja rasa uwielbia kąpiele błotne.
- A skąd właściwie wywodzi się twoja rasa? - zapytał Han. - Jesteście rodowitymi
Ilezjanami?
- Nie, nie jesteśmy stąd... podobnie jak nasi dalecy kuzyni, Huttowie, nie pochodzą
z Nal Hutta - odpowiedział Veratil. - Nazywamy się flanda Til.
Han postanowił jak najszybciej nauczyć się mowy flanda Til. Znajomość języka
może okazać się niezwykle przydatna jeśli, inni nie wiedzą, że się go zna.
Hierarcha wyprowadził Hana na tyły Centrum Powitalnego. Oczy pilota rozsze-
rzyły się ze zdumienia, gdy zobaczył, jak wielki obszar dżungli tam wykarczowano.
Wyrąbanie takiego placu to nie byle osiągnięcie, pomyślał. Oczyszczony teren
miał z grubsza kształt kwadratu o boku co najmniej kilometra. Góry znajdowały się
teraz za nimi, nieco na lewo, zaś daleko z prawej strony Han zauważył błysk szaronie-
bieskiej wody.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
50
- To jezioro? - zapytał wskazując na wodę.
- Nie, to jest Zoma Gawanga, czyli Ocean Zachodni. - poinformował go Veratil.
Han policzył wielkie budynki, które stały przed nim wśród błotnej równiny. Było
ich dziewięć. Pięć miało trzy pietra wysokości, a pozostałe cztery - tylko jedno. Każdy
z nich miał rozmiary kwartału ulic na Korelii.
- Czy to kwatery pielgrzymów? - zapytał, machnąwszy ręką w kierunku budyn-
ków.
- Nie, dormitoria pielgrzymów są tam - Veratil wskazał na spore dwupiętrowe bu-
dynki daleko po lewej stronie. - W tych wielopiętrowych budynkach zajmujemy się
przetwórstwem ryllu, andrysu i karsuny. Jednopiętrowe ciągną się na wiele poziomów
w dół, co jest koniecznością w przypadku błyszczostymu, który musi być przetwarzany
bez dostępu światła.
Andrys, ryli, karsuna i błyszczostym... Han poruszył nerwowo nosem. Oczywiście,
to wyjaśniało te zapachy! Wszystkie te budynki to przetwórnie przyprawy! Pamiętał,
że„Ilezjański Sen" przyleciał przecież z ładunkiem wysokogatunkowego błyszczostymu
- najdroższej i najbardziej egzotycznej z przypraw. Inne rodzaje były nieco tańsze, ale i
tak ich przewóz był najbardziej dochodowym z przemytniczych zajęć.
- Otrzymujemy dostawy surowców z Kessel, Ryloth i Nal Hutta kilka razy w mie-
siącu - ciągnął Veratil. - Początkowo zautomatyzowane frachtowce z dostawami lądo-
wały tutaj, w Kolonii Pierwszej, ale musieliśmy szybko zaniechać tej praktyki.
- Dlaczego? - zapytał Han, zastanawiając się, czy na pewno chce to wiedzieć.
- Dwa statki nie potrafiły niestety poradzić sobie z naszą burzliwą atmosferą i roz-
biły się. Zbudowaliśmy więc stację orbitalną i postanowiliśmy zatrudnić żywych pilo-
tów do transportowania dostaw z orbity na powierzchnię. Mieliśmy trzech pilotów, ale
teraz został nam tylko jeden. Niestety ten nieszczęsny Sullustianin jest... chory. Dlatego
potrzebujemy ciebie, pilocie Draygo.
Jak to miło wiedzieć, że ktoś cię potrzebuje, pomyślał Han zgryźliwie.
- Eee.. Veratil... co się stało z tamtymi dwoma?
- Jeden się rozbił, a drugi po prostu zniknął. Straciliśmy też kilka statków piloto-
wanych przez roboty, co bardzo poważnie obniżyło naszą marżę - powiedział ze smut-
kiem Veratil. - Przyprawy to bardzo dochodowy artykuł eksportowy, ale nowe statki też
nie są tanie.
- Co prawda, to prawda - zgodził się kwaśno Han. - Te katastrofy mogą zmniej-
szyć rentowność waszej działalności.
Nic dziwnego, że piloci nie walą do nich drzwiami i oknami, pomyślał. Większość
doświadczonych fachowców rozpowszechnia pewnie wieści o tym, jak niebezpieczna
dla pilotów jest ta planeta.
Han znał się trochę na różnych rodzajach przypraw. Jego wiedza pochodziła
głównie z rozmów Shrike'a z innymi przemytnikami na temat właściwości poszczegól-
nych substancji.
Błyszczostym, wydobywany na Kessel, przewyższał ceną wszystkie inne. Po wy-
stawieniu na działanie światła i połknięciu obdarzał na pewien czas telepatyczną zdol-
nością do odczytywania płytszych myśli i emocji. Używali go szpiedzy, używali go
A.C. Crispin
51
kochankowie, a Imperium stosowało przy przesłuchiwaniu więźniów. Imperium utrzy-
mywało, że cały błyszczostym wydobywany na Kessel jest jego prawowitą własnością
dlatego właśnie tak rzadki i tak lukratywny był przemyt tej substancji.
Ryli pochodził z Ryloth, planety Twi'leków, i oficjalnie stosowano go do uśmie-
rzania bólu. Miał też zastosowania nieoficjalne, stanowiąc surowiec do produkcji kilku
środków odurzających i halucynogennych.
Karsuna, czarna substancja pochodząca z Sevarcos, występowała rzadko i była
bardzo kosztowna. Wywoływała stany euforyczne i potęgowała zdolności - osoby pod
jej wpływem stawały się silniejsze, szybsze i bardziej inteligentne. Przyprawa miała
jednak pewne minusy. Kiedy efekty przez nią wywołane ustępowały, osoby, które jej
zażyły, stawały się apatyczne, popadały w depresję, a czasem nawet umierały z powodu
zatrucia toksycznymi produktami metabolizmu.
Z Sevarcos pochodził również andrys, biały proszek dodawany do potraw w celu
wydobycia smaku i w celu konserwacji. Niektórzy twierdzili też, że w większych daw-
kach wywołuje on łagodną euforię.
Nie wydobywają ich tutaj, pomyślał Han. Te fabryki przetwarzają surowiec na go-
towy produkt.
- Fabryki? - powtórzył za swoim przewodnikiem. - Rzeczywiście są spore...
- Tak, a Ilezja może się pochwalić imponującą wydajnością pracowników, dzięki
czemu nasza produkcja pod względem kosztów skutecznie konkuruje z gotowymi
przyprawami sprowadzanymi bezpośrednio z Kessel, Ryloth i Sevarcos - wyjaśnił Ve-
ratil. - Zresztą tylko my mamy tak szeroki asortyment. Nabywcy często chcą kupić jed-
nocześnie kilka gatunków przypraw dla swoich klientów, a my im to umożliwiamy.
Han zauważył postacie wchodzące i wychodzące z fabryki - wiele z nich było rasy
ludzkiej. Rozpoznał też Twi'leków, Rodian, Gamorreańczyków, Devaronian, Sullu-
stan... i inne rasy, których dotąd nie spotkał. Wszyscy ludzie i przedstawiciele innych
ras dwunożnych nosili bure szaty sięgające kolan i bure czapki na głowach.
Wskazał na nich ręką.
- To robotnicy?
Hierarcha zawahał się, ale po chwili powiedział:
- To ci z pielgrzymów, którzy postanowili służyć Jedynemu i Wszechogarniające-
mu, pracując w naszych fabrykach.
- Aha... - mruknął Han. - Rozumiem.
To wyjaśniało wiele spraw, które uświadamiał sobie teraz z coraz większą jasno-
ścią. I bardzo mu się nie podobało to, co widział.
A więc pielgrzymi, przybywający tu, żeby odwiedzić przybytek religijny, kończą
jako robotnicy w przetwórniach przyprawy, pomyślał. Coś mi tu śmierdzi, i to bardzo
brzydko.
Słońce Ilezji wisiało już nisko na niebie, tuż nad horyzontem. Han zauważył tłumy
buro odzianych robotników ciągnących na północny wschód, w stronę gór. Veratil ski-
nął na Hana jedną ze swoich niedorozwiniętych rąk.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
52
- Czas, by błogosławieni pielgrzymi oddali się rytuałom i zostali Uniesieni w Je-
dynym, składając swoje modły Wszechogarniającemu. Wstąpmy na Ścieżkę Jedności,
która doprowadzi nas pod Ołtarz Obietnic. Chodź, pilocie Draygo.
Han posłusznie podążył za kapłanem mocno wyeksploatowaną, brukowaną ścież-
ką. Choć pielgrzymi otaczali ich ze wszystkich stron, Han zauważył, że żaden z nich
nie odważył się zanadto zbliżyć. Pielgrzymi składali Veratilowi głębokie ukłony, łącząc
przy tym ręce na piersi.
- Dziękują za Uniesienie, którego za chwilę doświadczą - wyjaśnił Veratil Hanowi
zachowanie pielgrzymów.
W miarę jak oddalali się od zabudowań, dżungla podchodziła coraz bliżej ścieżki,
która w końcu skryła się całkiem w cieniu wielkich gałęzi zwieszających się po obu
stronach. Han miał wrażenie, że idą tunelem.
Wyszli teraz na otwartą przestrzeń, prawdopodobnie podmokłą, bo cała była po-
kryta ogromnymi kwiatami. Były one tak niezwykłej urody, że nie przypominały ni-
czego, co Han do tej pory widział.
- To Kwietne Błonia - poinformował go Veratil, nadal poczuwając się do obo-
wiązków przewodnika. - A tam mamy Las Wierności.
Han skinął głową. Zastanawiam się, jak długo jeszcze wytrzymam, pomyślał.
Mam nadzieję, że nie spodziewają się po mnie nawrócenia! Co to, to nie!
Po dwudziestu minutach dotarli na duży, brukowany plac, częściowo zadaszony.
Dach wspierał się na czterech monstrualnych słupach. Veratil polecił Hanowi, by pozo-
stał z pielgrzymami, a sam odszedł w kierunku filarów. Han zauważył, że pod wiatą
zgromadziło się jeszcze kilku flanda Til. W jednym z nich rozpoznał, jak mu się wyda-
wało, Teroenzę. Stali wszyscy wokół niskiego ołtarza, wyciętego z bryły dziwnego,
półprzezroczystego kamienia, który wydawał się emanować własnym światłem.
Okryte śniegiem wierzchołki gór, wznoszące się wysoko ponad dżunglą, stanowiły
imponującą scenerię.
Han wyciągnął szyję, patrząc wyżej... i wyżej... Czubki najwyższych szczytów gi-
nęły w chmurach zabarwionych czerwienią zachodu słońca. Śnieg na zachodnich zbo-
czach lśnił szkarłatem i różem.
Robi wrażenie, musiał przyznać Han. Prostota tego naturalnego amfiteatru, z bru-
kowaną posadzką i wzniesionym na słupach ołtarzem, sprawiała, że wydawał się po-
dobny do przestronnej katedry.
Wierni ustawili się w rzędy i czekali. Han pozostał z tyłu, rozglądając się niecier-
pliwie w nadziei, że obrządek, jaki miał oglądać, nie potrwa długo. Był głodny, głowa
mu pękała, a upał sprawiał, że chciało mu się spać.
Najwyższy Arcykapłan uniósł karłowate ramionka i zaintonował frazę w rodzi-
mym języku. Hierarchowie, w tym Veratil, zawtórowali. Zebrany tłum (Han oceniał, że
było tam cztery lub pięć setek osób) podchwycił frazę śpiewaną przez kapłanów. Han
nachylił się do najbliżej stojącego pielgrzyma, Twi'leka.
- Co oni mówią?
- Mówią „Jedność jest Wszystkim". - Twi'lek sprawnie przetłumaczył słowa ka-
płanów na wspólny. - Chciałbyś, żebym ci tłumaczył tekst rytuału?
A.C. Crispin
53
Han i tak miał zamiar uczyć się języka flanda Til, więc się zgodził.
- Jeśli ci to nie sprawi kłopotu.
Najwyższy Arcykapłan zaintonował kolejną frazę. Han słuchał, jak hierarchowie
powtarzają jego słowa, podejmowane następnie przez wiernych:
- Jedność jest Wszystkim.
- My jesteśmy Jednością. Jesteśmy częścią Wszechogarniającego.
- Służąc Jedynemu i Wszechogarniającemu każdy zostanie
Uniesiony.
- Poświęcamy się, by służyć Wszechogarniającemu. Służymy Jedności.
- W pracy i służbie wszyscy się spełniamy. Pracując ciężko każdy zostanie Unie-
siony.
Han stłumił ziewnięcie. Rytuał był okropnie monotonny. W końcu, po kwadransie
śpiewów, Teroenza i pozostali kapłani wystąpili naprzód.
- Dobrze pracowaliście - oznajmił Najwyższy Arcykapłan. - Przygotujcie się na
błogosławieństwo Uniesienia!
Tłum wydał z siebie jęk tak chciwego oczekiwania, że Hana aż zatkało. Poruszając
się jedną wielką falą, jakby rzeczywiście byli jednością, wierni padali na bruk, z rękami
i nogami podkurczonymi pod siebie, w postawie pełnej nadziei i wyczekiwania.
Wszyscy kapłani unieśli ręce. Han patrzył, jak obwisła, pomarszczona skóra poni-
żej ich gardeł wypełnia się powietrzem jak balon i zaczyna pulsować. Niski, rytmiczny
dźwięk - a może tylko wibracja - stopniowo wypełnił powietrze.
Han wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Poczuł, że coś atakuje jego ciało i umysł.
Wibracja czy dźwięk? Nie był pewien. Co to było? Empatia? Telepatia? A może wibra-
cje uruchomiły jakiś ośrodek w jego mózgu? Nie umiał powiedzieć. Wiedział tylko, że
wrażenie było niezwykle silne...
Przetoczyło się przez niego jak fala. Emocjonalne ciepło, fizyczna przyjemność -
to było to i jeszcze coś więcej. Han cofał się na miękkich nogach, aż natrafił na pień
jednego z gigantycznych drzew. Przytulił się do drzewa, czując zawrót głowy. Wbił
paznokcie w korę, kurczowo trzymając się gałęzi. Ręce obejmujące gałąź zdawały się
jedyną namacalną rzeczą, która powstrzymywała go przed poddaniem się wszechogar-
niającej fali emocjonalnego ciepła i ekstatycznej przyjemności...
Fizyczny kontakt z drzewem pozwolił mu zachować psychiczny kontakt z samym
sobą, chroniąc go przed porwaniem przez tę falę. Nie był pewien, skąd bierze na to siły,
ale zmagał się z mocą potężniejszą niż jakakolwiek, z którą się do tej pory zetknął.
Przez całe życie był niezależny, był panem samego siebie, swojego ciała i umysłu, i nie
pozwoli tego zmienić. Był Hanem Solo i nie pozwoli, żeby jacyś obcy przejmowali
kontrolę nad jego umysłem po to, żeby mógł się poczuć dobrze.
Nie! - pomyślał. Jestem wolnym człowiekiem, nie jakimś pielgrzymem, nie waszą
marionetką! Jestem wolny, słyszycie?
Zaciskając zęby Han walczył z inwazją na swój umysł jak z fizycznym przeciwni-
kiem. Po chwili, równie szybko jak przyszło, wrażenie ustąpiło - był wolny.
Co innego pielgrzymi. Ich ciała wiły się na posadzce, a z ust wydobywały się
stłumione jęki rozkoszy, wypełniając powietrze cichym dźwiękiem.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
54
Han spojrzał z niesmakiem na kapłanów. Najwyraźniej w świecie w przeciwień-
stwie do pielgrzymów nie poddawali się fali błogości.
Więc to dlatego ci biedni frajerzy zostają tu po tym, jak się dowiadują, że mają
pracować w przetwórniach przyprawy, pomyślał gorzko Han, pełen wstrętu, a jedno-
cześnie współczucia dla pielgrzymów. Przez cały dzień harują jak niewolnicy, myślał,
tylko po to, by przywlec się tu wieczorem i otrzymać swoją porcję euforycznych wibra-
cji, przy których blednie najmocniejsza przyprawa.
Zastanawiał się, czy będzie musiał codziennie uczestniczyć w tym wieczornym
obrządku. Miał nadzieję, że nie. Wystarczająco trudno było mu oprzeć się tej fali ciepła
i przyjemności dzisiaj. Obawiał się, że gdyby musiał to robić co wieczór, nie starczyło-
by mu siły i determinacji, by odrzucić „pigułkę szczęścia" ilezjańskich kapłanów.
Pielgrzymi zaczęli w końcu powoli wstawać. Niektórzy z trudem trzymali się na
nogach. Oczy im błyszczały i wielu wyglądało jak uzależnieni od przyprawy nieszczę-
śnicy, których Han widywał czasem w melinach na Korelii i innych planetach.
- Czy ten rytuał odprawiany jest co wieczór? – zapytał Twi'leka.
Czerwonawe oczy obcego lśniły radością.
- O, tak! Czy to nie wspaniałe?
- Cudowne - powiedział Han z przekąsem, ale Twi'lek był zbyt przejęty, by wy-
czuć sarkazm w jego głosie. - Czy nigdy się nie zdarza, by obrządek został odwołany? -
zapytał zaciekawiony Han.
- Tylko wtedy, gdy są kłopoty w fabryce. Raz jeden z robotników oszalał. Wziął
brygadzistę na zakładnika i zażądał transportu poza planetę. Wieczorny rytuał i Unie-
sienie zostały odwołane. To było potworne!
- A co się stało z tym szalonym robotnikiem? - zapytał Han, któremu postępowa-
nie „wariata" wydawało się całkowicie rozsądne.
- Do rana zdołaliśmy go pokonać i oddać w ręce strażników, dzięki niech będą Je-
dynemu! - wyjaśnił Twi'lek.
Jasne, pomyślał Han, nie mogli wytrzymać nawet jednego wieczoru bez swojej
działki.
Ceremonia najwyraźniej dobiegła końca.
Dołączył do niego Veratil, który odprowadził go do głównego kompleksu. Han nie
miał specjalnej ochoty na konwersację, więc wymówił się zmęczeniem, którego zresztą
nie musiał udawać. Hierarcha stwierdził, że całkowicie go rozumie i zostawił Hana pod
drzwiami izolatki.
- Możesz tu dzisiaj zjeść i spać - powiedział - a jutro pokażemy ci twoją stałą kwa-
terę w budynku administracji.
- To znaczy gdzie? - zapytał Han, przerywając w pół kęsa spożywanie niezbyt
smacznego, ale sycącego gulaszu z cienko-woła.
Hierarcha wskazał ręką na północny wschód.
- Stąd go nie widać, ale prowadzi tam ścieżka między drzewami. Spotkamy się za,
powiedzmy, sześć standardowych godzin. Wystarczy ci tyle snu?
Han kiwnął głową. Mógł potem spróbować się zdrzemnąć w ciągu dnia.
- W porządku.
A.C. Crispin
55
Kiedy kapłan poszedł, Han zrzucił z siebie ubranie i buty. Pomyślał, że do jutra
musi znaleźć coś czystego do ubrania, inaczej nie będzie się kwalifikował do kontaktów
z istotami cywilizowanymi. Zastanawiał się przez chwilę, czy wziąć prysznic przed
snem, ale był na to po prostu zbyt zmęczony.
Zawsze umiał obudzić się wtedy, kiedy chciał, więc i teraz nastawił się psychicz-
nie na pobudkę za pięć i pół godziny. Kładąc się na wąskim szpitalnym łóżku miał w
głowie wir obrazów i wrażeń, ale zanim dotknął poduszki, już spał.
Kiedy obudził się następnego ranka, przez dobrą chwilę musiał sobie przypomi-
nać, kim jest (Vykk Draygo, pamiętaj!) i co robi w tym rozpalonym od upału miejscu.
Mydląc ciało nucił pod nosem, ale kiedy podniósł stopę, by ją umyć, zamarł ze
zdumienia i odrazy. Między palcami rósł mu skłębiony, niebieskozielony mech!
Zaniepokojony obejrzał resztę ciała i z niesmakiem stwierdził, że podobne plamy
ma pod pachami, na karku i w kroczu.
Przeklinając pod nosem zeskrobał obrzydliwą grzybnię, aż oczyścił skórę do koń-
ca. Potem, zdając sobie nagle sprawę, że zrobiło się późno, wyskoczył spod prysznica.
Cóż to za przebrzydłe miejsce! - pomyślał.
W izolatce czekał na niego robot medyczny ze świeżym kombinezonem pilota
przerzuconym przez ramię. W drugim trzymał słoiczek śluzowatej, szarej maści.
- Przepraszam szanownego pana - powiedział robot. – ale czy nie zauważył pan
przypadkiem na swojej skórze jakichś wykwitów? Może grzybicy?
- I owszem - warknął Han. - Co za paskudny klimat tu macie! Nikt nie zasługuje,
żeby mieszkać w tej parówce!
- Doskonale rozumiem szanownego pana - powiedział robot i rzeczywiście w jego
tonie brzmiał ton współczucia. - Czy mogę panu zaproponować zaaplikowanie zawarto-
ści tego słoiczka? Stosowana regularnie, ta maść zapobiega grzybicy.
- Dzięki - rzucił krótko Han i zaczął smarować miejsca, gdzie wcześniej wystąpiły
wykwity grzyba. Maść śmierdziała wyjątkowo ohydnie, ale natychmiast złagodziła po-
drażnienia. Następnie ubrał się, podziwiając swój pierwszy prawdziwy kombinezon
pilota. Kolorowe łatki wyglądały naprawdę zabójczo.
Han postanowił nie zawracać sobie głowy losem pielgrzymów, których widział
poprzedniego wieczoru. Nikt przecież nie zmuszał tych łatwowiernych głupców, żeby
tu przyjeżdżali. On w każdym razie nie miał zamiaru marnować czasu na zastanawianie
się, jaki los ich czeka. Miał zamiar zatroszczyć się przede wszystkim o Hana Solo - a
dokładniej mówiąc, Vykka Draygo.
Zresztą, myślał Han, mam być przecież pilotem tych Ilezjan. Będą miał dostęp do
statku. Jeśli uznam, że to wszystko przestaje mi się podobać, zgarnę forsę i po prostu
zniknę. W końcu co mogą zrobić, żeby mnie powstrzymać?
Rozpierany pewnością siebie uśmiechnął się zawadiacko do odbicia w lustrze i
dziarsko zasalutował. - Kadet Han Solo melduje się na rozkaz! - szepnął, rozkoszując
się brzmieniem tych słów. Marzenie o Akademii nigdy nie wydawało mu się tak bli-
skie, tak osiągalne.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
56
Pierwszą osobą, jaką spotkał po wyjściu z bloku szpitalnego, był Teroenza. Han
ukłonił się uprzejmie swojemu pracodawcy.
- Dzień dobry panu!
Najwyższy Arcykapłan skłonił wielką głowę.
- Dzień dobry, pilocie Draygo. Pozwól, że ci przedstawię kogoś, z kim będziesz
spędzał wiele czasu podczas pracy u nas. - Arcykapłan skinął w jego stronę, a Han
usłyszał ruch za swoimi plecami. Okręcił się na pięcie - nie mógł się powstrzymać, że-
by nie cofnąć się o krok, gdy zobaczył swojego towarzysza.
Po pierwsze zwrócił uwagę na jego wzrost, po drugie - na ostre zęby i szpiczaste
pazury. Stwór miał niemal trzy metry i był wyższy nawet od Wookiego. Jego zęby
przypominały ostre kolce, a szponami byłby pewnie zdolny rozszarpać durastal. Po-
krywało go futro, ale oprócz tego miał na sobie parę szortów. U pasa miał zawieszony
nóż, a w kaburze na udzie - blaster. Pod futrem prężyły się atletyczne muskuły.
Nowo przybyły uśmiechnął się, odsłaniając jeszcze więcej zębów.
- Witam szanownego pana - powiedział sepleniąc we wspólnym języku.
- To jest Muuurgh - przedstawił Teroenza istotę. - Jest Togorianinem, a Togorianie
są znani jako jedna z najbardziej godnych szacunku ras rozumnych. Nie mają sobie
równych pod względem lojalności i prawości. Wiedziałeś o tym, pilocie?
Han spojrzał w górę na twarz wielkoluda i przełknął ślinę.
- Eee... nie wiedziałem - wykrztusił.
- Poleciliśmy Muuurghowi, żeby był twoim... ochroniarzem, pilocie Draygo. Na
planecie czy poza nią, Muuurgh będzie ci wszędzie towarzyszył... prawda, Muuurgh?
- Muuurgh dać słowo honoru - potwierdził Togorianin.
Arcykapłan złożył karłowate ramiona na wielkim brzuchu i ułożył wargi w gry-
mas, który wyglądał zupełnie jak kpiący uśmieszek.
- Muuurgh zrobi wszystko, pilocie Draygo, żebyś był... bezpieczny. Niezależnie
od tego, gdzie się udasz i co zrobisz.
A.C. Crispin
57
R O Z D Z I A Ł
4
MUUURGH
Han spojrzał na wielgachną postać porośniętą czarną sierścią, uświadamiając so-
bie, że żarty nieodwołalnie się skończyły. Trudno byłoby nie zrozumieć znaczenia słów
Teroenzy -jeden błąd i Muuurgh rozerwie cię na dwoje. Obrzuciwszy wzrokiem swoje-
go towarzysza, Han nie miał wątpliwości, że był on do tego zdolny.
Zdołał się opanować i uśmiechnąć do Togorianina.
- Miło mi cię poznać, Muuurgh - powiedział. - Cieszę się, że dotrzymasz mi towa-
rzystwa w czasie tych długich podróży.
- Tak... - odpowiedział ochroniarz, podchodząc krok bliżej. Han zauważył ku
swemu niezadowoleniu, że czubkiem głowy sięga zaledwie do mostka Togorianina.
Obcy tak bardzo przypominał dzikiego kota, że Han zdziwił się, kiedy zobaczył, że
Muuurgh wcale nie ma ogona. - Muuurgh lubi podróże kosmiczne - dodał obcy akcen-
towanym, sepleniącym wspólnym. Jego twarz, podobnie jak całe ciało, porastało czarne
futro; wyjątkiem były białe bokobrody i biała plama na piersi. Oczy miał zaskakująco
jasnoniebieskie, z błyskającymi zielonkawo szczelinami źrenic.
- Muuurgh lata dużo kosmoporty, im więcej, tym lepiej.
Han miał pewne trudności ze zrozumieniem wspólnego w wykonaniu Togorianina,
ale jakoś sobie radził. Zastanawiał się, na ile inteligentny jest jego nowy kompan. Mu-
szę go lepiej poznać, postanowił. To, że nie mówi dobrze wspólnym, nie musi ozna-
czać, że jest głupi. A jeśli jest...
Han uśmiechnął się.
- Uznaliśmy, że powinieneś mieć jeden dzień na zadomowienie się u nas, pilocie
Draygo - powiedział Teroenza. - Możesz iść do kwatery, którą ci przydzieliliśmy w
budynku administracyjnym. Muuurgh pokaże ci drogę. Jutro natomiast chcielibyśmy,
żebyś zaczął przewozić towary i personel między koloniami. Kiedy na stację orbitalną
dotrze następna dostawa przyprawy, masz być gotów ją nam dostarczyć. Od jutra za-
mierzam dać urlop drugiemu pilotowi, Jalusowi Neblowi. Ostatnio pracował naprawdę
ciężko.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
58
Han kiwnął głową. Muszę się spotkać z tym Sullustianinem i porozmawiać, pomy-
ślał.
- W porządku. Czy mogę... rozejrzeć się trochę po okolicy? Chciałbym się zorien-
tować w ukształtowaniu terenu.
Teroenza pochylił wielką głowę.
- Oczywiście, pod warunkiem, że Muuurgh będzie ci towarzyszył. Musisz też
przestrzegać przepisów bezpieczeństwa zwiedzając fabryki.
- Jasne - zgodził się Han.
Teroenza skłonił się lekko.
- Jeśli pozwolisz, zostawię cię teraz. Oczekujemy jutro rano przybycia nowych
pielgrzymów ze stacji orbitalnej. Mam jeszcze dużo do zrobienia, by godnie ich powi-
tać.
Han skinął głową zastanawiając się, co czeka tych pielgrzymów. Wiedział że wy-
dobywanie przyprawy było uważane za niebezpieczną i wyjątkowo nieprzyjemną pracę
- zesłanie do kopalni przyprawy na Kessel to popularna kara dla przestępców - ale nie
miał pojęcia, co dzieje się z przyprawą później, po wydobyciu.
No cóż, zamierzał się tego dowiedzieć. Niewykluczone, że trafi się okazja, by wy-
korzystać sytuację, w jakiej się znalazł. Nigdy nic nie wiadomo... zawsze warto spraw-
dzić, co w trawie piszczy. Han Solo wyznawał zasadę, że wiedza często daje władzę - a
co najmniej kilka dodatkowych sekund w czasie ucieczki...
Muuurgh poprowadził Hana brukowaną ścieżką przez dżunglę, aż dotarli do duże-
go, bardzo nowoczesnego budynku.
- Centrum Administracyjne - oświadczył Togorianin, wskazując na budynek.
Wprowadził Hana do środka bocznym wejściem, a potem poprowadził długim ko-
rytarzem, aż stanęli przed drzwiami jednego z pokoi.
- Ty i Muuurgh spanie tu - powiedział, otwierając drzwi.
Znaleźli się w małym mieszkaniu składającym się z sypialni, modułu łazienkowe-
go i niewielkiego saloniku. Han z zadowoleniem zauważył, że Teroenza dotrzymał wa-
runków umowy - w kącie sypialni stał kompletnie wyposażony symulator. Muuurgh
podszedł do drzwi sypialni i przywołał go gestem zakończonej szponami dłoni.
- Twoje. Pilot śpi tu.
- A gdzie ty będziesz spać? - zapytał Han.
Tak jak się spodziewał, Muuurgh wskazał na salonik.
- Muuurgh tu.
Wspaniale, pomyślał Han. Ci kapłani nie ufają mi ani odrobinę bardziej niż ja im.
Z Muuurghiem między mną a drzwiami mam małe szanse wymknięcia się cichaczem w
nocy na dwór. Po prostu wspaniale.
- Nie będzie ci tu zbyt wygodnie - powiedział Han, usiłując wyglądać jak wciele-
nie niewinności. W duchu natomiast zastanawiał się, czy Muuurgh ma mocny sen. -
Może powinieneś poprosić o własny pokój, żebyś mógł się wygodnie wyspać.
- Muuurgh najwygodniej, gdy wypełnia słowo honoru. - powiedział Togorianin.
Han spojrzał uważnie w kocie oczy ochroniarza. Czyżby zauważył iskierkę poczucia
A.C. Crispin
59
humoru w tych zielononiebieskich oczach o źrenicach jak szparki? - Muuurgh był dał
słowo honoru pilnuje pilota zawsze., wiec Muuurgh najwygodniej tu.
Han pokiwał głową.
- No tak...
Zerknął na blaster, który Togorianin nosił w kaburze.
- Miałem blaster, kiedy tu przyleciałem, ale nie wiem, gdzie się podział - zauwa-
żył. - Chyba muszę poprosić, by mi go oddali.
- Pilot niepotsebny blaster. - Muuurgh wyprostował palce, wysuwając pazury. -
Arcykapłan mówi pilot niepotsebny blaster.
-A jeśli zaatakuje mnie jakiś... drapieżnik? - Han machnął rękaw stronę wszech-
obecnej dżungli otaczającej budynek. Pewnie żyło tam z tuzin gatunków drapieżników,
które z rozkoszą zapolowałyby na niedoświadczonego przybysza - czy to z głodu, czy
dla zabawy.
Rosły Togorianin potrząsnął głową.
- Nigdy to się stanie. Pilot ma Muuurgh, a Muuurgh ma blaster.
- Hmm... faktycznie - mruknął Han. Zanotował sobie w myśli, żeby poprosić Te-
roenzę o jakąś broń. Bez blastera czuł się nagi, chociaż nosił broń zaledwie od kilku
dni.
- Dobra, Muuurgh, idziemy na wycieczkę? - zaproponował. - Jak widzisz, nie
mam żadnego bagażu do rozpakowania.
- Gdzie wyciecka? - spytał Togorianin.
- Chciałbym zwiedzić te fabryki - powiedział Han. - I Centrum Administracyjne.
- Dobze - zgodził się ochroniarz. - Chodź, pilot.
- Proszę przodem... - zachęcił go Han, pozwalając Togorianinowi prowadzić.
Pospacerowali korytarzami Centrum Administracyjnego, zajrzeli do stołówki,
zwiedzili skrzydło strażników i obejrzeli kwatery kapłanów. Rzut oka na zbrojownię
pozwolił Hanowi zorientować się, że ilezjańscy kapłani chyba boją się powstania piel-
grzymów. Stosunek liczby strażników do liczby robotników był wysoki, a zgromadzo-
ny w zbrojowni arsenał stanowił głównie broń do tłumienia zamieszek - piki paraliżują-
ce i gaz oszałamiający. Spotykani strażnicy reprezentowali wiele różnych planet.
Oprócz ludzi Han zauważył Rodian, Sullustian, Twi'leków i prosiakowatych Gamorre-
ańczyków.
- Wyjaśnij mi jedną rzecz - odezwał się do Muuurgha, gdy mijali obszar, gdzie ta-
bliczki z napisami w najrozmaitszych językach głosiły „Wstęp wzbroniony". - Wszyscy
strażnicy śpią tutaj, prawda? Ale czy nie powinni być raczej w dormitoriach pielgrzy-
mów, jeśli kapłani chcą mieć pewność, że robotnicy są pod kontrolą?
- Spanie problem nie jest - oznajmił Togorianin w swoim nietuzinkowym wspól-
nym. - Po Uniesienie pielgzymi ledwo chodzi, idzie spać zaraz. Tylko pielgzymi wście-
kłe, złe na sefów psed Uniesienie.
To ma sens, pomyślał Han ironicznie. Daj narkomanom przyprawę, a będą spać
jak dzieci przez całą noc.
- W takim razie patrole straż...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
60
Młody pilot przerwał w pół słowa zauważywszy kątem oka, że coś dużego i sza-
rawego sunie w dół korytarza w strefie zakazanej. Pilot zmrużył oczy, wpatrując się w
ciemny korytarz.
- Zaraz, zaraz... co to było? - mruknął do siebie. - To mi wygląda na... - Han za-
trzymał się, podczas gdy obiekt, który go zaintrygował, skręcił za róg. Han ruszył za
nim biegiem.
Muuurgh wyciągnął rękę próbując zatrzymać swojego podopiecznego, ale Han był
szybszy niż rosły ochroniarz. Zrobił unik i już biegł zakazanym korytarzem, nasłuchu-
jąc z tyłu odgłosu kroków, których jednak nie było.
Dotarłszy do miejsca, gdzie dwa korytarze przecinały się, Han wychylił się za róg,
za którym wcześniej zauważył ruch przypominający pełzanie. Oczy rozszerzyły mu się
ze zdumienia.
No nie, przecież to Hutt! - pomyślał. Co może tutaj robić Hutt? Nie sposób było
pomylić tej wielkiej, podobnej do ślimaka sylwetki, sunącej na repulsorowych saniach.
Kiedy się tak zastanawiał, Muuurgh dopadł go i uniósł nad podłogę jak rynszto-
kowego welta. Han powstrzymał okrzyk niezadowolenia, gdy Togorianin przerzucił go
sobie przez muskularne ramię i biegiem wyniósł ze strefy zakazanej..
Muuurgh postawił Hana na ziemię i podstawił zaciśniętą pięść pod nos Koreliani-
na.
- Mój lud ucy tak: każdy może robi Jeden błąd – wycedził strażnik. - Pilot właśnie
był robił swój. Żadnych więcej błędów, albo Muuurgh daje Pilota naucka, jak sceniaka.
Muuurgh był dał słowo honoru. Pilot rozumie?
Han spojrzał na pazury podetknięte mu pod nos, ostre i błyszczące jak brzytwy.
- Eee... tak -wykrztusił. -Rozumiem, Muuurgh. Ludzie są po prostu... ciekawscy,
rozumiesz?
- Ciekawość casami śmiercionośna - warknął Muuurgh.
- Rozumiem twój punkt widzenia - powiedział Han sucho. -A raczej twoje argu-
menty.
Muuurgh spojrzał na ostre, lśniące koniuszki swoich pazurów, odsłonił wargi, po-
kazując kły i wydał z siebie niski, miaukliwy dźwięk. Han na chwilę zamarł, ale kiedy
spojrzał na Togorianina, zorientował się, że ten po prostu się śmieje. Najwidoczniej
zrozumiał ironię.
Han też roześmiał się niepewnie.
- Słuchaj stary, a może byśmy teraz coś zjedli, a potem rozejrzeli się po tych fa-
brykach, co?
- Muuurgh zawse głodny - zgodził się Togorianin, prowadząc ich do stołówki. -
Ale dlacego Pilot mówi Muuurgh stary?
- No wiesz, tak się mówi do kumpla, do kolegi. Do kogoś, z kim spędzasz wspól-
nie czas i kogo lubisz.
-Tak... - powiedział Togorianin, kiwając głową. - Pilot myśli „kompan ze sfory".
- Właśnie.
- Dobze - powiedział ochroniarz. - Muuurgh tęskni kompani z moja sfora.
A.C. Crispin
61
Han przypomniał sobie, jak Teroenza mówił, że jego rasa pochodzi z Nal Hutta,
rodzinnej planety Huttów, ale nie miał pojęcia, że może to oznaczać obecność Huttów
na Ilezji. Zapytany o to Muuurgh potwierdził, że widział niejednego „latającego pana-
ślimaka", jak o nich mówił.
Jest tylko jeden powód, dla którego mogliby tu być Huttowie, pomyślał Han, jeśli
są prawdziwymi władcami Ilezji. W końcu to oni zdominowali czarny rynek handlu
przyprawą...
Obiad był dobry, choć dość banalny i -jak na gust Hana -trochę zbyt mdły. Widać
było jednak, że kucharz się nie obija. Chleb, który upiekł, jest naprawdę smaczny, po-
myślał Han, odgryzając kawałek alderaaniańskiego podpłomyka. Nagle uświadomił
sobie, czując ukłucie bólu, że minął niemal cały dzień od czasu, gdy ostatni raz pomy-
ślał o Dewlannie. Ta myśl sprawiła, że poczuł niejasne wyrzuty sumienia, jakby popeł-
nił nielojalność. Po chwili jednak wziął siew garść. Dewlanna nie chciałaby, żeby się
rozczulał nad sobą albo opłakiwał ją. Zawsze umiała cieszyć się życiem i nie oczekiwa-
łaby, że Han zacznie się umartwiać tylko dlatego, że jej już nie ma.
Kiedy wrócił do rzeczywistości, zauważył, że Muuurgh przygląda mu się cieka-
wie.
- Pilot myśli o ktoś daleko stąd - zauważył Togorianin, machając kością którą wła-
śnie skończył ogryzać. Zostały na niej jeszcze niewielkie kawałki mięsa, ale poza tym
Muuurgh wyczyścił ją naprawdę imponująco, pomyślał Han. Togorianin nie mógł sobie
pozwolić na marnotrawstwo. Mając tak masywne ciało musiał spożywać ogromne ilo-
ści surowego mięsa, by zapewnić sobie odpowiednią ilość energii.
- Tak - westchnął Han. - Tak daleko stąd, jak tylko można.
- Pilot ma ukochana?
Han potrząsnął głową.
- Było parę dziewczyn tu i tam - przyznał - ale to nic poważnego. Nie, myślałem o
osobie, która właściwie mnie wychowała.
Muuurgh pociągnął duży łyk pienistej cieczy ze swojego kufla.
- Ludzie wychowuje młode całkiem inacej niż moja rasa -oznajmił.
- Tak? Opowiedz mi o tym.
Muuurgh posłusznie zaczął opisywać Hanowi Togorię-świat, w którym samce i
samice, choć równi w prawach i obowiązkach, żyli w odrębnych społecznościach.
Samce prowadziły myśliwski, koczowniczy tryb życia, przemierzając równiny na wiel-
kich, udomowionych, latających gadach zwanych mozgotami. Polowali w grupach.
Samice natomiast hodowały na mięso udomowione zwierzęta, nie musiały więc
polować. Mieszkały w miastach i wioskach i to one właśnie rozwinęły cywilizację
techniczną na Togorii.
- Ale skoro nie mieszkacie razem, to w jaki sposób... - Han szukał odpowiedniego
terminu - hmm... się spotykacie, żeby... no wiesz... rozmnażać się?
- Raz do roku my jedzie do miast, spotkać partnerki - wyjaśnił Muuurgh. Pomię-
dzy, my cęsto myśli o sobie. Togorianie bardzo ucuciowy, zdolny do wielka miłość -
dodał poważnie. -Zwłasca samce. Wielka miłość dlacego Muuurgh jest tutaj. Samce
mój gatunek zadko wyjeżdża na inny planeta, Pilot wie?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
62
- Wiem, Muuurgh - powiedział Han. - W takim razie... mówiąc, że przyleciałeś na
Ilezję z powodu wielkiej miłości, co właściwie miałeś na myśli? Masz już swoją part-
nerkę?
Togorianin przytaknął.
- Nazecona. Kiedyś będzie partnerka, jeśli Muuurgh ona znajduje. - Olbrzym wes-
tchnął tak przejmująco, że Han zaczął naprawdę mu współczuć.
- Jak się nazywa?
- Mrrov. Ślicna, ślicna Mrrov. Tak jak inne Togorianki, ona była chcieć zobacyć
wielki galaktyka. Muuurgh był błagał, zęby ona nie jechał, ale samice bardzo uparty. -
Spojrzał na Hana, który pokiwał głową.
- Tak, wiem coś o tym.
- Mrrov była jechać dawno, kilka lat. Kiedy ona nie był wrócić do domu, zęby zo-
stać partner z Muuurgh, Muuurgh taki smutny ze nie może zostać na Togoria. Musi
odkryć, co się stało zona.
- I co, odkryłeś? - Han pociągnął łyk jasnego piwa z Polanis.
- Muuurgh był tropić, z jedna planeta na druga, na trzecia...
- No i? - zachęcił go Han, kiedy Togorianin przerwał.
- Muuurgh był zgubić ślad. Ktoś na Ord Mantell był mówić, ze widzieć ona na sta-
tek w kosmoport. Muuurgh był sprawdzić rozkład lotów, znaleźć statek z wiele pielg-
zym. Kilka porty przeznacony. Muuurgh był ryzykować, lecieć tutaj, bo bardzo dużo
pielgzym tu. - Togorianin westchnął ciężko i powrócił do ogryzania kości. - Ryzyko
przegrany. Muuurgh był pytać, kapłani mówi Togorianie tu nie być. Muuurgh nie wie
gdzie lecieć teraz. Muuurgh potsebny kredyty, zeby dalej szukać. - Togorianin prze-
łknął ostatni kęs, a jego bokobrody opadły smutno.
- Postanowiłeś zatem przyjąć pracę tutaj, dopóki nie zarobisz dość pieniędzy, by
dalej jej szukać - powiedział Han, domyślając się jedynego logicznego końca historii.
-Tak...
Han potrząsnął głową.
- To smutna historia, stary. Mam nadzieję, że ją odnajdziesz. Szczerze ci tego ży-
czę. Ciężko jest pogodzić się ze stratą kogoś, kogo kochasz.
Togorianin potakująco pokiwał głową. Po posiłku poszli w stronę zakładów i obe-
szli ogromne budynki dookoła. Han wciągnął powietrze, czując wymieszane zapachy
kilku różnych przypraw. Zaczaj się zastanawiać, czy samo wąchanie przyprawy nie
powoduje zatrucia. Machnął ręką na budynek, gdzie przerabiano błyszczostym.
- Wejdźmy do środka. Słyszałem co nieco, jak się przerabia przyprawę, ale chciał-
bym to sam zobaczyć.
Kiedy weszli do podobnego do jaskini wnętrza, zatrzymał ich strażnik i zaczął na-
radzać się z Muuurghiem, który wyjaśnił mu, kim jest Han. Rodiański strażnik wręczył
im plakietki identyfikacyjne i gogle na podczerwień, po czym gestem zachęcił ich do
wejścia.
- Gogle? - zapytał Han po rodiańsku. Doskonale rozumiał ten język, ale wymowę
miał trochę sztuczną. - Musimy je założyć?
A.C. Crispin
63
W fioletowych oczach strażnika pojawiły się iskierki, gdy usłyszał człowieka po-
sługującego się jego mową.
- Tak, pilocie Draygo - odpowiedział. - Na piętrach poniżej parteru światło w pa-
śmie widzialnym jest niedopuszczalne. Pojedziecie na dół turbowindą. Każde kolejne
piętro w dół oznacza coraz lepszą jakość przyprawy. Najdłuższe i najlepsze włókna są
przetwarzane najniżej, by całkowicie wyeliminować prawdopodobieństwo zniszczenia
produktu przez światło.
- Rozumiem - odparł Han, dając znak Muuurghowi, by poszedł za nim. Przeszli
między niszami wypełnionymi towarem na usytuowaną centralnie platformę turbowin-
dy.
- Zjedźmy od razu na sam dół, żeby zobaczyć to, co tu mają najlepszego - powie-
dział do Togorianina. Ciekawiło go, czy nie udałoby mu się podwędzić chociaż kilku z
tych maleńkich, czarnych fiolek. Gdyby sprzedał na boku trochę błyszczostymu w jed-
nym z odwiedzanych portów, stan jego konta radykalnie by się poprawił...
Han wcisnął przycisk najniższego piętra. Platforma zakołysała się lekko i ruszyła
w dół.
Z głębi szybu powiało chłodnym powietrzem. Turbowindą zjeżdżała coraz głębiej
w czarną jak kosmiczna pustka ciemność. Po parnych wyziewach z ilezjańskiej dżungli
orzeźwiający przeciąg podziałał na nich cudownie.
Piętro niżej wszelkie światła znikły. Han po omacku sięgnął po gogle i założył je
na nos. Natychmiast znowu zaczął widzieć, choć tylko w odcieniach czerni i bieli.
Oświetlenie emitowały małe lampki zatopione w ścianach. Winda cały czas zjeżdżała,
ale po drodze Han widział robotników, zgarbionych nad swoimi stanowiskami pracy.
Przed nimi leżały kupki surowych, włóknistych nici, poprzetykanych maleńkimi krysz-
tałkami.
W końcu, po sześciu piętrach w dół, turbowindą zatrzymała się. Han i Muuurgh
zeszli z platformy.
- Byłeś już tu kiedyś? - zapytał miękko Han swojego ochroniarza. Futro na karku
Muuurgha zjeżyło się, a białe bokobrody sterczały pod goglami.
- Nie - szepnął Togorianin. - Moje lud żyje na równiny. Nie lubi jaskinie. Nie lubi
ciemność. Muuurgh scęśliwy, kiedy Pilot chce już wyjść. Tylko dla słowo honoru Mu-
uurgh siedzi tu w okropna ciemność.
- Nie denerwuj się, stary - powiedział Han. - Nie będziemy tu długo siedzieć. Tyl-
ko się trochę rozejrzę.
Szedł pierwszy. Oprócz wypełniającego pomieszczenie miękkiego szmeru, pano-
wała w nim całkowita cisza. Pod ścianami i w żłobiących je niszach stały długie stoły.
Przy każdym stoliku siedział lub kucał, w zależności od anatomii swojego gatunku,
jeden robotnik. Wielu z nich było rasy ludzkiej, jak zauważył Han. Siedzieli na wyso-
kich stołkach, zgarbieni. Niewielu z nich podniosło głowy, gdy Han i Muuurgh pode-
szli do nadzorczym, owłosionej Devaronianki, i przedstawili cel swojej wizyty. Nad-
zorczym wskazała gestem czerwonawej, szponiastej dłoni na pracowników.
- Moi robotnicy są najzdolniejsi - oznajmiła dumnie. - Potrzeba wielkiego talentu,
żeby zmierzyć i przyciąć odpowiednią liczbę pasemek włókna, tak żeby każda dawka
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
64
miała identyczną zawartość przyprawy. Włókna muszą być ułożone bardzo równo, co
nie jest łatwe... tak aby po wystawieniu na światło widzialne uaktywniły się w tym sa-
mym momencie.
- Czym właściwie jest przyprawa? - zapytał Han. - Czy to jakiś minerał? Wiem, że
jest wydobywany w kopalniach.
- Substancja jest niewątpliwie pochodzenia naturalnego, prawdopodobnie również
organicznego, ale nie wiemy, w jaki sposób powstaje, pilocie. Można ją znaleźć głębo-
ko w tunelach pod powierzchnią Kessel, w całkowitych ciemnościach, takich jak tutaj.
- A pasma muszą być równo ułożone w tych pudełkach?
- Właśnie. Niewłaściwe ułożenie może spowodować, że mikrokryształy będą się o
siebie ocierać. Kruszą wówczas włókna na znacznie słabiej działający - i znacznie tań-
szy - proszek. Zręcznemu robotnikowi właściwe ułożenie jednego czy dwóch cylindrów
błyszczostymu może zająć nawet godzinę.
- Rozumiem - powiedział zafascynowany Han. - Czy miałaby pani coś przeciwko
temu, gdybyśmy się tu trochę rozejrzeli? Obiecuję, że nie będziemy niczego dotykać.
- Dobrze. Tylko proszę, nie przeszkadzajcie w pracy robotnikom układającym
przyprawę. Jak mówiłam, jeden nieumyślny ruch może zniszczyć całe pasmo.
- Rozumiem - powtórzył Han.
Pasma surowego błyszczostymu były zupełnie czarne, ale Han słyszał kiedyś, że
pod wpływem światła widzialnego jarzą się błękitnym blaskiem. Han zatrzymał się za
jednym z pracowników - dopiero po chwili zorientował się, że to kobieta - i zafascyno-
wany patrzył, jak rozplątuje pasma czarnej przyprawy, układając je wzdłuż z najwyższą
starannością. Nitki wiły się wokół jej palców, niektóre gładkie jak jedwab, inne
upstrzone mikrokryształami.
Pracownica umieściła kłębek niewiarygodnie splątanych nici na widełkach maleń-
kiego imadła i zaczęła pieczołowicie rozdzielać poszczególne włókna, aż ich krysta-
liczne struktury ułożyły się równolegle. Jej palce poruszały się tak szybko, że Han nie
był w stanie nadążyć za ich ruchami. Uświadomił sobie, że ma okazję oglądać popis
prawdziwego kunsztu. Był zaskoczony, że pielgrzymi potrafią wykonywać pracę wy-
magającą takiej zręczności. Widząc ich poprzedniego wieczora w czasie Uniesienia
założył, że są tępymi kretynami. Tak przynajmniej wyglądali...
Pracownica sięgnęła po maleńkie szczypczyki, by rozplatać wyjątkowo skompli-
kowane zapętlenie. Wetknęła wąskie noski szczypiec w skłębione nici badając wzro-
kiem, gdzie utkwiły zaklinowane mikrokryształy. Włókna błyszczostymu wiły się wo-
kół jej palców jak małe, żywe wąsy, upstrzone lśniącymi punkcikami. Pracownica
gwałtownym szarpnięciem cofnęła rękę i nagle węzeł puścił, a wszystkie włókna ułoży-
ły się idealnie wzdłuż.
Z wyjątkiem jednego.
Han z przykrością zauważył, że jedno włókno, gęsto nabite mikrokryształami,
utkwiło między kciukiem a palcem wskazującym kobiety. Z głębokiej rany zaczęła się
sączyć krew. Han wciągnął powietrze. Kilka centymetrów głębiej i przecięłaby ścięgno.
Kobieta syknęła z bólu i powiedziała coś do siebie we wspólnym. Uwolniła rękę i pod-
A.C. Crispin
65
niosła ją, by powstrzymać krwawienie. Han zamarł, słysząc jej wymowę. Ta kobieta
była Korelianką!
Nawet jej się wcześniej nie przyjrzał - w bezkształtnej burej szacie, ciasno wci-
śniętej na głowę czapeczce i goglach nie odróżniała się od pozostałych robotników.
Teraz zauważył, że jest bardzo młoda. Skrzywiła się, oglądając rozcięcie. Odwróciła
dłoń do dołu i okręciła się na stołku, trzymając rękę nad podłogą, tak aby krew nie za-
brudziła stolika do pracy.
Han wiedział, że nie powinien rozmawiać z pracownikami, ale dziewczyna w tej
chwili nie pracowała, a on przejął się jej raną. Mocno krwawiła.
- Jesteś ranna - powiedział. - Pozwól, że zawołam nadzorczynię, żeby się tobą za-
jęła.
Dziewczyna - była pewnie w jego wieku, może nawet młodsza - znieruchomiała, a
potem spojrzała na niego. Jej twarz pod goglami i daszkiem czapki robiła wrażenie bla-
dosinej. W promieniach podczerwonych wydawała się śmiertelnie blada. Nic dziwnego,
pomyślał Han. Siedzi tu zakopana pod ziemią przez cały dzień, bez dostępu do światła
dziennego.
- Nie, proszę, nie rób tego - powiedziała we wspólnym, z tym miękkim akcentem
charakterystycznym dla mieszkańców południowego kontynentu Korelii. - Jeśli odeślą
mnie do bloku szpitalnego, ominie mnie Uniesienie. - Wzdrygnęła się na samą myśl, a
może po prostu zadrżała z zimna. Hanowi też zaczynało być chłodno, a przecież nie
siedział tu od paru godzin. Jak ci pielgrzymi mogli wytrzymać harówkę w zimnie i
ciemnościach przez cały dzień?
- Rozcięcie wygląda paskudnie - zaprotestował Han.
Wzruszyła ramionami.
- Krwawienie ustaje.
Han widział, że miała racją.
-Ale przecież...
Potrząsnęła głową, przerywając mu w pół słowa.
- Doceniam twoją troskę, ale to nic takiego. Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Ze
smutnym uśmiechem pokazała mu dłonie. Han ze świstem wciągnął powietrze. Jej pal-
ce, nadgarstki i przedramiona były całe pokryte cienkimi szramami. Białe blizny wska-
zywały na stare, zabliźnione już rozcięcia, ale wiele było nowych, nadal świeżych i
bolących.
Han zauważył małe, fosforyzujące plamki między palcami dziewczyny i uświa-
domił sobie, że muszą to być te same grzyby, które odkrył rano na swoim ciele. Obser-
wował, jak z plamki wystrzelił nagle długi, błyszczący wąs, który skierował się w stro-
nę rozcięcia między palcem wskazującym a kciukiem.
- Te grzyby uwielbiają świeżą krew - powiedziała, zauważając chyba, z jakim
wstrętem na to patrzy.
- Co za obrzydlistwo! - odparł Han. - Jesteś pewna, że nie trzeba z tym nic zrobić?
Potrząsnęła głową.
- Sam widziałeś, że to nie pierwszy raz. Przepraszam, ale... ty chyba jesteś z Kore-
lii, prawda?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
66
- Podobnie jak ty. - odpowiedział Han. - Jestem Vykk Draygo, nowy pilot. A ty?
Zacisnęła usta.
- Ja... Nie powinnam z tobą rozmawiać. Muszę wracać do pracy.
Muuurgh, który obserwował całą scenę w milczeniu, nagle przemówił:
- Pracownik ma racja. Pilot musi pozwala, zęby pracownik pracuje.
- Jasne, stary, rozumiem - powiedział Han do Togorianina, ale dodał, zwracając się
do młodej Korelianki:
- Moglibyśmy porozmawiać kiedy indziej? Na przykład po kolacji?
Milcząco potrząsnęła głową i pochyliła się nad stolikiem, wracając do pracy.
Muuurgh popchnął lekko Hana, żeby szedł dalej.
Han zrobił krok, ale nie przestał mówić do dziewczyny:
- Nie, to nie... ale wiesz, nigdy nic nie wiadomo. Możemy wpaść na siebie przy-
padkiem, w końcu to nie takie duże miejsce. To jak masz na imię?
Potrząsnęła głową, nadal nic nie mówiąc. Muuurgh wydał przeciągły, niski, gar-
dłowy pomruk, ale Han uparcie stal w tym samym miejscu.
Dziewczyna wydawała się zaniepokojona groźnym tonem Muuurgha. Owijając pa-
lec bandażem powiedziała:
- Po przybyciu do duchowego sanktuarium Ilezji wyrzekamy się naszych imion i
wszelkich światowych spraw.
Han czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Oto był tu ktoś, kto znał to miejsce jak
własną kieszeń, a zarazem osoba z jego rodzinnej planety.
- Proszę... - powiedział, chociaż Muuurgh już go odciągał od dziewczyny. - Prze-
cież jakoś się do ciebie zwracają- powiedział, rzucając jej swój najbardziej czarujący
uśmiech. Muuurgh znowu warknął, tym razem głośniej, wymownie obnażając kły.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się, gdy zobaczyła zębiska Togorianina.
-Pątniczka 921 - powiedziała pospiesznie. Han odniósł wrażenie, że powiedziała
to, by go ustrzec przed gniewem Muuurgha.
Togorianin złapał go za ramię i zaczął oddalać się od stanowiska pracy Korelianki,
bez wysiłku taszcząc Hana za sobą.
- Dziękuję, pątniczko 921! - krzyknął do niej Han, wesoło machając ręką. Przez
całe życie był wynoszony z różnych miejsc przez togoriańskich wielkoludów. - Powo-
dzenia z tymi włóknami! Do zobaczenia!
Nie odpowiedziała. Kiedy Muuurgh w końcu go puścił, na samym końcu koryta-
rza, Han posłusznie poszedł za nim, spodziewając się wykładu. Togorianin wydawał się
jednak usatysfakcjonowany zachowaniem Hana i pogrążył się z powrotem w nieufnym
milczeniu.
Han spojrzał do tyłu i zobaczył, że Korelianka jest całkowicie pochłonięta pracą,
jakby już o nim zapomniała.
Pątniczka 921, pomyślał. Zastanawiał się, czy rozpoznałby ją przy powtórnym
spotkaniu. Widział ją przecież w goglach, czapce i w podczerwieni, więc tak naprawdę
nie miał pojęcia, jak wyglądała, wiedział tylko, że była bardzo młoda.
A.C. Crispin
67
Han obszedł cały budynek, obserwując kilku innych pracowników, jak wyrównują
i układają nitki przyprawy, tak by kryształy były ułożone idealnie symetrycznie. Nie
próbował rozmawiać z żadnym z nich. W końcu podszedł do Devaronianki.
- No dobrze, a kto pakuje te wiązki do fiolek, kiedy już są ułożone? - zapytał.
- Pracownicy na piątym piętrze - odpowiedziała nadzorczym.
- Tak? To chyba się tam przejdę. To fascynujące!
- Oczywiście - odpowiedziała.
Aha, czyli tam na górze kończą przetwarzanie towaru najwyższej klasy, myślał
Han, kiedy razem z Muuurghiem zaczęli wchodzić do góry. Muuurgh wydał z siebie
niski ryk protestu, gdy zatrzymali się po wejściu tylko o piętro wyżej.
- Nie denerwuj się, Muuurgh - uspokajał go Han. – Chcę się tu tylko szybko rozej-
rzeć.
Młody pilot spacerował między wnękami, próbując dyskretnie znaleźć miejsce,
gdzie wysokiej klasy błyszczostym pakowano do charakterystycznych fiolek, rozpo-
znawalnych na pierwszy rzut oka przez wszystkich użytkowników przyprawy. Jednak
kiedy w końcu tam dotarł, serce mu zamarło. Czterech uzbrojonych strażników pilno-
wało pasa transmisyjnego, na który podchodzący gęsiego robotnicy wyładowywali za-
wartość swoich koszyków. Han poczuł prąd ciepłego powietrza i uświadomił sobie, że
gdzieś w pobliżu musi być grzejnik. Pewnie dla wygody strażników.
Czterech strażników? Han wytężył wzrok. Nie, zaraz... Coś jakby poruszyło się w
mroku, ale przez dłuższą chwilę Han nic nie dostrzegał. Po chwili, kiedy wzrok przy-
stosował mu się do ciemności, na tle czarnej kamiennej ściany zarysował się ledwie
widoczny, czarny, oleisty kształt. W tej plamie czerni jarzyły się jak koraliki czerwono-
pomaraóczowe oczy - dwie pary. Han zmrużył oczy, by lepiej widzieć, i w końcu do-
strzegł dwa blastery, każdy przypięty do pokrytego brodawkami czarnego uda.
To Aar'aa! - uświadomił sobie. Zmiennoskórzy!
Rasa Aar'aa pochodziła z planety położonej na drugim krańcu galaktyki. Jej
mieszkańcy potrafili stopniowo upodobnić kolor skóry do barwy otoczenia. Ta umie-
jętność sprawiała, że bardzo trudno było ich zauważyć, zwłaszcza w ciemności.
Han słyszał wcześniej o tej rasie, ale do tej pory nie spotkał jej przedstawicieli.
Aar'aa to gady, co tłumaczyło, dlaczego ta część podziemnej fabryki była ogrzewana.
Gadzie rasy stawały się ociężałe fizycznie i umysłowo przy zbyt niskiej temperaturze
powietrza.
Intensywnie wpatrując się w ciemność Han stopniowo zdołał ustalić zarys sylwe-
tek dwóch zmiennoskórych strażników. Mieli gruzełkowatą skórę, ostre pazury na pal-
cach stóp i dłoni i skórzastą fałdę wzdłuż kręgosłupa. Głowy były stosunkowo duże, za
to oczy pod grubymi wałami nadoczodołowymi wydawały się wyjątkowo malutkie.
Krótkie pyski, jak zauważył Han, kryły ostre białe zęby i wąski, lepki, czerwony język.
Nastroszony grzebień skórny zaczynał się nad oczami, by biegnąc przez czubek głowy
połączyć się z fałdem skóry wzdłuż grzbietu.
Mimo niezgrabnego wyglądu wyglądały na szybkie. Han uznał, że lepiej z nimi
nie zadzierać, chociaż nie dorównywały mu wzrostem, były szerokie w barach i na
pewno znacznie cięższe od niego.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
68
Han westchnął.
Zapomnij o planie A, pomyślał.
Oprócz dwóch Aar'aa byli jeszcze inni - dwóch Rodian, Devaronianin i Twi'lek.
Wyglądali złowrogo i z pewnością dobrze się znali na swoim rzemiośle. Nie byli to
Gamorreańczycy, których łatwo można by zaskoczyć, zmieszać, odwrócić uwagę albo
w jakiś inny sprytny sposób skłonić do przymknięcia oczu na kogoś, kto podwędziłby
sobie fortunkę w przyprawie. Han skrzywił się i ruszył z powrotem w stronę Muuurgha
i turbowindy.
A plan B nie istnieje, pomyślał przybity. Chyba będę musiał po prostu zarobić
swoje kredyty uczciwą pracą.
Nie przyszło mu do głowy, że transportowanie przyprawy po całej galaktyce mało
kto nazwałby uczciwą pracą...
Pątniczka 921 skubała czerstwe pieczywo, próbując zapomnieć o młodym Kore-
lianinie, którego spotkała tego dnia. Była przecież pielgrzymem, częścią Wszechogar-
niającej Jedności, a światowe sprawy w rodzaju przystojnych młodych mężczyzn zo-
stawiła za sobą na zawsze. Była tu po to, by pracować, dzięki czemu mogła uczestni-
czyć w Uniesieniu i modlić się o błogosławieństwo Jedności będącej Wszystkim - a
rozmowy z młodym Vykkiem nie należały do obrządku.
Ciekawe, zastanawiała się mimo wszystko, jak on wygląda bez tych gogli? Jakie
ma włosy? Oczy? Jego uśmiech dał jej ciepło, chociaż wokół było tak zimno...
Potrząsając głową pątniczka 921 spróbowała wymazać z pamięci krzywy, ale uj-
mujący uśmiech Vykka Draygo. Powinna się pomodlić, żeby przygotować się do rytu-
ału. Musi odprawić pokutę za grzech odłączenia się od Jedni, albo zostanie odrzucona
przez Wszechogarniającą Całość.
Bluźniercze myśli nie przestawały jednak jej dręczyć. Myśli... wspomnienia... Był
Korelianinem, tak jak ona...
Pątniczka 921 przypomniała sobie o swojej rodzinnej planecie i przez krótką chwi-
lę pozwoliła sobie myśleć o domu i rodzinie. Czy jej rodzice nadal żyją? A brat?
Od jak dawna już tu jest? Spróbowała sobie przypomnieć, ale dni upływały tak
monotonnie... praca, parę kęsów niesmacznego jedzenia, Uniesienie i modlitwa, a po-
tem kamienny sen. Dzień płynął za dniem, a na Ilezji nie było pór roku...
Zastanawiała się przez chwilę, ile czasu upłynęło od jej przybycia na Ilezję. Mie-
siące? Lata? Ile tych lat? Czy miała już zmarszczki? Siwe włosy?
Pokiereszowanymi rękami dotknęła delikatnie czoła i policzków. Pod skórą wy-
czuła kości, znacznie bardziej wystające niż kiedyś.
Ale zmarszczek nie znalazła. Nie była jeszcze stara. Musiała tu przebywać najwy-
żej od kilku miesięcy.
Ile miała lat, kiedy usłyszała o Ilezji i sprzedała całą swoją biżuterię, żeby opłacić
przelot na statku z pielgrzymami? Siedemnaście... właśnie skończyła szkołę średnią i
cieszyła się, że poleci na Coruscant na wyższe studia. Chciała studiować archeologię... i
specjalizować siew starożytnej sztuce. Tak, to było to. Kilkakrotnie nawet spędzała
wakacje pracując na wykopaliskach i ucząc się, jak chronić zabytki.
A.C. Crispin
69
Marzyła, by zostać kustoszem w muzeum. Kiedy była mała, historia była jej ulu-
bionym przedmiotem. Uwielbiała słuchać opowieści o rycerzach Jedi i emocjonowała
się ich przygodami. Dorastała w okresie tuż po Wojnach Klonów, które również ją inte-
resowały. Podobnie jak narodziny Republiki, tak dawno, dawno temu...
Pątniczka 921 westchnęła, odgryzając kęs czerstwego pieczywa. Czasami martwi-
ła się uświadamiając sobie, że jej wspomnienia bledną, a inteligencja jakby się przytę-
pia, podobnie jak zdolność postrzegania otaczającej ją rzeczywistości. Wiedziała, że
jako pielgrzym powinna się wystrzegać wszelkich światowych pokus i wykorzenić pra-
gnienie rozkoszy ciała.
Przed przybyciem na Ilezję jej życie koncentrowało się wokół przyjemności i za-
bawy. Przed przybyciem na Ilezję dryfowała z miejsca na miejsce, od tematu do tema-
tu, od przyjęcia do przyjęcia.
Ale to wszystko było takie bezsensowne... Teraz jej życie miało sens. Teraz była
Uniesiona. Co noc, za pośrednictwem kapłanów, spływało na nią błogosławieństwo
Jedynego. Uniesienie było sposobem, w jaki Wszechogarniająca Całość komunikowała
się z pielgrzymami. To głęboko duchowe doświadczenie - i takie przyjemne...
Pątniczka 921 stwierdziła, że udało jej się wyplenić z umysłu wszelkie wspomnie-
nia o Vykku Draygo i jego uśmiechu, zajęła się więc kolejną porcją błyszczostymu -
tylko po to, by po chwili przyłapać się na zastanawianiu, czy rzeczywiście będzie jej
szukał i próbował nawiązać rozmowę...
Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie przenikliwy, wilgotny ziąb. Spróbowała za-
pomnieć o Vykku Draygo i wszystkim, co reprezentował....
Tego wieczoru Han zrezygnował z obrządku na rzecz symulatora lotów. Po raz
pierwszy w życiu miał okazję „uczciwie" zarobić i nie chciał tej szansy zmarnować.
Wiedział, że uczciwi obywatele zawsze narzekają, jak ciężko muszą pracować, więc
sądził, że wysiłek jest niezbędny, by osiągnąć sukces. Wprawdzie żebractwo, kradzieże,
włamania i oszustwa też przeważnie wymagały sporo trudu, ale Han wiedział, że nie
można tych zająć porównać z wysiłkiem uczciwej pracy. Usadowiwszy się przy symu-
latorze stojącym w kącie sypialni zaczął wgryzać się w system i przeglądać opcje, jakie
mu udostępniono. Teroenza spełnił swoją obietnicę i symulator pracował jak należy.
Han przejrzał dostępne scenariusze, wybrał symulacje, na których chciał popracować i
wprowadził do systemu instrukcje dotyczące przygotowania kilku sekwencji lotu.
Upewnił się, że każde ćwiczenie uwzględnia turbulencje w atmosferze.
Spojrzał na Muuurgha, który stał obok, obserwując go.
- Muszę chwilę popracować - powiedział. - Chcesz mieć trochę czasu dla siebie?
Muuurgh powoli pokręcił głową.
- Muuurgh nie zostawi pilota samego. Wbrew rozkazom.
- W porządku. - Han wzruszył ramionami. - Jak sobie chcesz.
Muuurgh przyglądał się niespokojnie, jak pilot zakłada wideokask, odcinający
kontakt z otaczającym go światem i pozwalający na przeżywanie ćwiczeń w taki spo-
sób, jakby były rzeczywistością. Togorianin nie bardzo lubił nowoczesna technikę.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
70
Han oddał się ćwiczeniom. W ciągu paru minut symulator spełnił swoje podsta-
wowe zadanie - Pilot zupełnie zapomniał, że ma do czynienia z symulacją. Był przeko-
nany, że faktycznie pilotuje - przedziera się przez pole asteroidów z maksymalną szyb-
kością, prowadzi statek przez ilezjańską atmosferę i ląduje w najróżniejszych warian-
tach trudnych warunków.
Kiedy dwie godziny później wyszedł z symulatora, miał za sobą udany start, prze-
lot, lądowanie i pełen zakres manewrów, które mogły mu być potrzebne następnego
ranka, kiedy zabierze prom do Kolonii Drugiej i Trzeciej. Zapoznał się też dokładnie z
przyrządami kontrolnymi transportowca, który miał pilotować - „Ilezjański Sen" prze-
rabiano właśnie na statek pilotowany ręcznie - i prywatnego jachtu Teroenzy.
Krótki ilezjański dzień zbliżał się ku końcowi. Muuurgh drzemał na fotelu, ale
momentalnie się obudził, gdy jego podopieczny wstał. Han spojrzał na Togorianina, z
przykrością przekonując się, jaki lekki ma sen. Wyglądało na to, że nie będzie mu łatwo
pomyszkować samemu nocą, tak jak to sobie zaplanował...
Muuurgh szedł za pilotem, zadowolony, że jego podopieczny zaproponował późną
kolację w mesie. Togorianin był wiecznie głodny. Jego współplemieńcy byli przyzwy-
czajeni do polowania i zabijania, a potem podziału zdobyczy, więc świeże mięso było
nieodłącznym składnikiem diety Togorian. Tutaj Muuurgh musiał się zadowolić mię-
sem wprawdzie surowym, ale wcześniej mrożonym.
Zanim w jego życiu pojawił się pilot, Muuurgh czasami wymykał się do dżungli i
polował, żeby nie stępić pazurów i umiejętności.
Tęsknił za swoim mozgotem, za lataniem na jego grzbiecie, za potężnymi, musku-
larnymi skrzydłami, które niosły ich po niebie Togorii...
Muuurgh westchnął. Niebo Togorii miało żywy, błękitno-zielonkawy odcień, tak
niepodobny do wyblakłego, sinoszarego nieboskłonu Ilezji. Tęsknił za tym żywym błę-
kitem. Czy kiedykolwiek znowu go zobaczy? Czy kiedykolwiek będzie znów latał na
swoim mozgocie za karmazynowym, zachodzącym słońcem na lazurowym niebie?
Kapłani nakłonili go do podpisania sześciomiesięcznego kontraktu. Dał słowo ho-
noru, że dotrzyma postanowień umowy. Minie wiele dekad, zanim będzie mógł wrócić
do poszukiwania Mrrov.
Muuurgh przywołał w myśli jej obraz, jej kremową sierść w pomarańczowe pasy,
żywe, piwne oczy. Urocza Mrrov. Od tak dawna stanowiła część jego życia, że świa-
domość, iż nie wie, gdzie teraz jest, była jak boląca wewnętrzna rana. Czy wróciła z
powrotem na Togorię? Czy to możliwe, że była z powrotem w ich świecie, wyczekując
jego powrotu?
Muuurgh żałował, że nie może wysłać na swoją rodzinną planetę pytania, czy Mr-
rov powróciła, ale przesyłanie wiadomości między systemami było bardzo drogie, tak
drogie, że wysłanie jednej wymagałoby od niego przepracowania na Ilezji dwóch do-
datkowych miesięcy.
Mimo wszystko jednak... Muuurgh zastanowił się chwilą i w końcu doszedł do
wniosku, że może podczas jednej z podróży z przyprawą do Nal Hutta Pilot nie miałby
A.C. Crispin
71
nic przeciwko temu, żeby Muuurgh przekazał wiadomość. Togorianin nie ufał dosta-
tecznie ilezjańskim kapłanom, żeby wysyłać cokolwiek z ich planety.
Pilot wyglądał na porządnego osobnika... jak na człowieka, pomyślał Muuurgh.
Przebiegły, szybki, zawsze szukający sposobu, żeby obejść reguły - ale ludzie często się
tak zachowywali. Dobrze przynajmniej, że Pilot zaakceptował dominację Muuurgha
jako przywódcy sfory. Mądrze zrobił. W ten sposób zapewni sobie znacznie dłuższe
życie...
Muuurgh miał nadzieję, że Pilot będzie nadal postępował równie mądrze. Lubił go
i nie chciał go skrzywdzić.
Ale gdyby Pilot spróbował złamać zasady, Muuurgh nie zawaha się zranić Kore-
lianina - a nawet zabić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Teroenza wydał Muuurghowi szcze-
gółowe polecenia i Togorianin miał zamiar je wypełnić co do joty. Dał słowo honoru, a
dla jego gatunku honor był najważniejszą rzeczą we wszechświecie.
Togorianin w zamyśleniu pogładził bokobrody i sierść na twarzy. Cóż, dopóki Pi-
lot nie przekroczy wyznaczonych granic, wszystko będzie dobrze...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
72
R O Z D Z I A Ł
5
PRZYPRAWOWE WOJNY
Następnego dnia Han poleciał promem do Kolonii Drugiej, a potem do Trzeciej.
Odkrył, że uwielbia pilotować większe statki, co zresztą wychodziło mu idealnie. W
drodze powrotnej do Kolonii Pierwszej udało mu się wygospodarować parę minut, któ-
re poświęcił na ćwiczenia w lataniu na małych wysokościach, pikując promem tak ni-
sko, że prawie szorował brzuchem po czubkach drzew. Siedzący obok na fotelu pierw-
szego oficera Muuurgh zmieniał nastrój od radosnego podniecenia do przerażenia, w
miarę jak Han nurkował, kręcił beczki albo leciał do góry nogami. Korelianin natomiast
był w swoim żywiole; wykonywał manewry, które wcześniej ćwiczył tylko „na sucho"
na symulatorze. Krzyczał z radości po każdym udanym popisie.
Na deser Han zostawił sobie ćwiczenie na precyzję. Wprowadził prom w wyżło-
biony przez rzekę kanion, przemykając między ciasnymi kamiennymi ścianami z tak
małym zapasem przestrzeni, że Muuurgh zaskowyczał, zamknął oczy i długo nie chciał
ich otworzyć. Kiedy wypadli z kanionu z powrotem na otwartą przestrzeń, Han musiał
mocno potrząsnąć Togorianina za ramię i kilkakrotnie zapewnić go, że na dziś koniec
ćwiczeń.
- Muuurgh jest pewny, ze Pilot wariat - powiedział Togorianin, ostrożnie otwiera-
jąc oczy i prostując się w swoim fotelu. -Muuurgh lata na swój mozgot, ale nie tak.
Mozgot nie taki głupi, zęby latać tak. Muuurgh tez nie taki głupi. Pilot - Togorianin
spojrzał na Hana błagalnie - obiecaj Muuurgh nigdy nie latać jak wariat.
-Ależ, Muuurgh... - zaczął Han, ostrożnie sadzając prom na lądowisku w kolonii
pierwszej. - Muszę wykorzystać każdą okazję, żeby ćwiczyć! Widzisz... - zawahał się,
ale postanowił zaufać Muurghowi - trochę naciągałem fakty, kiedy opowiadałem Tero-
enzy o moim doświadczeniu w pilotażu. Jestem oczywiście doskonałym pilotem, bez
dwóch zdań, ale... muszę jak najwięcej ćwiczyć. I tym promem, i na większych stat-
kach. Symulatory są w porządku, ale to nie to samo, co prawdziwy lot.
Muuurgh popatrzył na Hana spod oka, ale w końcu skinął głową.
- Muuurgh rozumie. Pilot wierzy, ze Muuurgh nie mówi to dla Teroenza?
A.C. Crispin
73
- No... coś w tym rodzaju - przyznał Han. - Mam rację? To znaczy mogę ci za-
ufać?
Togorianin w zamyśleniu poruszył białymi bokobrodami.
- Dopóki pilot się nie rozbija, Muuurgh nie mówi.
- Równy z ciebie gość, stary! - uśmiechnął się szeroko Han.
Kiedy zeszli ze statku po rampie, na jej końcu, w strugach deszczu, czekał na nich
Veratil. Han zaczął się już przyzwyczajać do codziennych opadów, chociaż parne po-
wietrze nadal go męczyło.
- Arcykapłan życzy sobie natychmiast się z tobą spotkać, pilocie Draygo - oznaj-
mił Veratil.
Zaprowadził ich do kwatery Arcykapłana, która zajmowała znaczną część pod-
ziemnego piętra Centrum Administracyjnego. Kiedy Veratil wstukał kod dostępu i
wpuścił ich przez wielkie, podwójne drzwi do osobistych pomieszczeń Arcykapłana,
Han aż gwizdnął ze zdumienia.
- Przyjemne mieszkanko!
- Jesteśmy w sali wystawowej Arcykapłana - wyjaśnił Veratil. - Arcykapłan to za-
palony kolekcjoner. Jest bardzo dumny ze zgromadzonych tu okazów.
- Ma powody do dumy - przyznał Han.
Pomieszczenie było z dziesięć razy większe od kwatery
Hana, mieszczącej się piętro wyżej. W gablotach i na półkach wyeksponowano tu
dzieła sztuki z całej galaktyki. Rzeźby
z kilkunastu światów, obrazy i antyki stały wśród zabytkowych, bogato zdobio-
nych okazów broni. Na ścianach wisiały gobeliny. Rzadkiej urody kobierce pokrywały
podłogę, chronione polem siłowym, które chrzęściło pod nogami Hana.
Kolekcję piszczałek i innych instrumentów muzycznych ozdabiały kamienie pół-
szlachetne. Butelki najrzadszych trunków wisiały w pozłacanych koszykach.
Hana dosłownie swędziały palce przez ten czas, jaki zajęło mu przemierzenie po-
koju. Gdyby mnie tu zostawili samego na pięć minut, byłbym ustawiony do końca ży-
cia, pomyślał tęsknie, zatrzymując się, by obejrzeć drreelba, wyciosanego z jednej bryły
żywolodu. Maleńka statuetka była pokryta kurzem, który poruszył się pod wpływem
oddechu Hana. Kurz wzbił się w powietrze, a pilot kichnął jak z moździerza.
Zakurzone czy nie, to miejsce jest warte nie jedną fortunę, ale kilka, pomyślał.
Gdybym tylko...
Po chwili jednak Han zganił surowo sam siebie. Przypomniał sobie, że przecież
zaczął nowe życie jako uczciwy, ciężko pracujący obywatel.
Veratil wprowadził ich przez kolejne zabezpieczone kodem drzwi do mieszkania
Arcykapłana. Przy wejściu spotkał ich wiekowy kamerdyner, Cysjanin, do którego Te-
roenza zwracał się imieniem Ganar Tos. Cysjanin był humanoidem, miał jednak po-
marszczoną, zielonkawą skórę, zwisającą w wiotkich fałdach jak wole pod cofniętą
linią podbródka. Miał też załzawione, pomarańczowe oczy i nieustannie pociągał no-
sem, jak przy zapaleniu zatok. To pewnie uczulenie na kurz, pomyślał Han.
Arcykapłan przywołał gestem Hana i Muuurgha i zaprosił ich, by usiedli.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
74
- Jak to dobrze, że przyszliście, pilocie Draygo – zwrócił się do Hana. - Dostałem
wiadomości z Kolonii Drugiej i Trzeciej, że twoje umiejętności pilotażu są bez zarzutu.
Zgodnie z zaleceniem robota medycznego, nasz drugi pilot, Jalus Nebl, jest od dziś na
bezterminowym urlopie zdrowotnym. Zajmiesz więc jego miejsce w czasie lotów mię-
dzygwiezdnych.
Han kiwnął głową na znak zgody, starając się nie okazywać podniecenia.
- Doskonale. Dolecę wszędzie na czas. Kiedy mam zacząć?
- Pojutrze - odpowiedział Teroenza. - Muuurgh będzie ci oczywiście towarzyszył.
- Jaki ma być ładunek i port przeznaczenia? - zapytał Han.
- Spotkasz się ze statkiem z Nal Hutta w miejscu, którego współrzędne otrzymasz
w ostatniej chwili przed odlotem. Jestem pewien, że rozumiesz, jak ważne są tu kwestie
bezpieczeństwa. Wiesz, że mieliśmy w przeszłości kłopoty przez piratów. -Teroenza
przerwał na chwilę, sięgając po bezwładne zwierzątko, podane mu na tacy przez ka-
merdynera. Włożył je do ust i połknął.
- Czy przeszkoliłeś Muuurgha, żeby mógł obsługiwać działo, pilocie?
- Eee... nie, jeszcze nie...
- Zajmij się tym. Dobry pilot musi być przygotowany na wszelkie ewentualności,
prawda?
- Jak najbardziej, proszę pana - odpowiedział Han. - Zajmę się tym. A... jaki bę-
dzie ładunek?
- Zabierzesz stąd ładunek przetworzonej karsuny, a z powrotem surowy ryli wy-
słany z Ryloth.
- Ale statek, z którym mamy się spotkać, będzie z Nal Hutta?
- Tak. - Teroenza wyraźnie nie zamierzał rozwodzić się na ten temat, więc Han nie
drążył tematu, postanawiając tylko, że będzie miał oczy i uszy otwarte. Wyczuwał, że
Arcykapłan nie powiedział mu wszystkiego, ale nie bardzo miał prawo domagać się
ujawnienia wszystkich szczegółów transakcji.
Teroenza usadowił się wygodniej na potężnych pośladkach, wskazując wątłymi
ramionkami na portal, przez który Han i Muuurgh weszli do pokoju.
- Podobała się wam moja kolekcja?
- Czy się podobała? - Han mógł pozwolić sobie na niekłamany zachwyt. - Jest
wspaniała! Nigdy nie widziałem tylu skarbów zgromadzonych w jednym miejscu, chy-
ba że w muzeum!
- Mój gatunek jest długowieczny, podobnie jak nasi kuzyni, Huttowie - powiedział
Teroenza. - Zbieram te eksponaty od setek standardowych lat, dłużej niż możesz sobie
wyobrazić, będąc tak młodym, pilocie.
- Chciałbym kiedyś obejrzeć dokładniej tę kolekcję - rozmarzył się Han.
- Żałuję, że mój zbiór nie jest odpowiednio wyeksponowany - powiedział z żalem
Teroenza. - Ganar Tos, choć jest wyśmienitym kucharzem i niezrównanym służącym,
nie ma odpowiedniego wyszkolenia, by zająć się eksponatami, nie mówiąc już o ich
skatalogowaniu i właściwym urządzeniu ekspozycji. Ja sam zaś jestem zbyt zapraco-
wany, by pozwolić sobie na ten luksus. - Teroenza dał znać gestem, że audiencja skoń-
czona. -To wszystko. Zobaczymy się po waszym powrocie, pilocie.
A.C. Crispin
75
- Tak jest. - Han wstał i kiwnął ręką na Muuurgha. Wyszli z pokoju, eskortowani
przez Veratila.
Po wyjściu z budynku hierarcha poszedł załatwiać swoje sprawy, zostawiając ich
samym sobie. Han spojrzał na zegarek, a potem na zniżające się słońce.
- Wieczorem zaczniemy twoje przeszkolenie z obsługi działa - powiedział do To-
gorianina. - Na razie uważam, że zasłużyliśmy na chwilę odpoczynku. Pora jest jak
najbardziej odpowiednia, żeby odwiedzić refektarz, w którym jedzą pielgrzymi.
Chodźmy.
- Dlacego? - zapytał Muuurgh. - Pilot nie chce jedzenie pielgzyma. Pilot i Muuur-
gh jeść w mesie... dobre jedzenie, nie odpadki.
Han potrząsnął głową i skręcił na ścieżkę prowadzącą przez dżunglę w kierunku
budynków zajmowanych przez pielgrzymów.
- Nie chcę wcale z nimi jeść, staruszku - wyjaśnił. - Chcę tylko porozmawiać z
kilkoma z nich. Pomyślałem sobie, że w czasie kolacji, kiedy są zebrani wszyscy ra-
zem, łatwiej będzie mi znaleźć... tych pielgrzymów.
- Tych pielgzymów? - powtórzył Muuurgh. - To znacy których?
-No... hmm... właściwie to... - zaczął Han, ale przerwał i skrzywił się. - Chodzi mi
o jedną osobę - przyznał. - Numer 921, ta dziewczyna, z którą rozmawiałem w prze-
twórni. Chciałbym zobaczyć, jak naprawdę wygląda.
Muuurgh pokiwał głową.
- Tak... Muuurgh doskonale rozumie, co Pilot chce.
Han poczuł, że twarz oblewa mu rumieniec. Był zadowolony, że Togorianin nie
orientował się w ludzkiej mimice na tyle, żeby rozpoznać w tym oznakę zakłopotania.
- Wiesz, Muuurgh, staruszku - powiedział, z rozmysłem zmieniając temat - jak na
kogoś, kto mówi wspólnym dopiero od roku, radzisz sobie całkiem nieźle. Jest jednak
taka część mowy, którą nie bardzo umiesz się posługiwać. Nazywa się zaimek. Nigdy
nie myślałem, że będę się pewnego dnia bawił w nauczyciela języków, ale widzisz, to
jest tak...
Szli dalej ścieżką, a Han pracowicie wyjaśniał Muuurghowi reguły gramatyczne
rządzące użyciem zaimków.
Kiedy znaleźli się w refektarzu, zaczęli przechadzać się wzdłuż stołów. Han ob-
serwował twarze pielgrzymów, zastanawiając się, czy rozpozna dziewczynę bez gogli i
w normalnym świetle. Na włosach miała przecież wtedy czapkę, nie wiedział więc na-
wet, czy są jasne, czy ciemne.
Ruszył szybciej. Zdawał sobie sprawę, że posiłek dobiega końca, a tymczasem on
ciągle nie znalazł numeru 921. Może wcale jej tu nie było? Może jadła podczas innej
zmiany, tak jak część pielgrzymów? Sądził jednak, że większość humanoidów jadła
właśnie podczas tej zmiany...
Jest! To ona, zdecydował Han. Nie miał pojęcia, skąd wie, że to właśnie ona... ale
był tego tak pewien, jakby dziewczyna miała wypisane na czole wielkie „921".
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
76
Widziana w normalnym świetle okazała się wysoka i szczupła, wręcz wychudzo-
na. Kości policzkowe sterczały, jakby miały za chwilę przebić skórę, a oczy w pocią-
głej, bladej twarzy wydawały się jeszcze większe niż były w istocie.
Wychudzona czy nie, była jednak po prostu urocza. Jak na klasyczną piękność
miała nieco zbyt szeroką i kwadratową szczękę i nos odrobinę za długi. Ale urocza... o,
tak!
Pątniczka 921 miała duże, niebieskozielone oczy, długie ciemne rzęsy i mleczno-
białą, gładką skórę. Spod pielgrzymiej czapki wymknęło się kilka pasemek krótkich,
kręconych włosów; jak zauważył Han, miały barwę rudozłotą- koloru koreliańskiego
słońca w pogodny dzień.
W refektarzu zwykle panowała cisza. Pielgrzymi nie rozmawiali zbyt wiele - wy-
czerpani całodzienną pracą, niecierpliwie oczekiwali na Uniesienie. Najczęściej jednak
jadali zgromadzeni w grupki.
Pątniczka 921 siedziała sama.
Dziewczyna niezdecydowanie dziobała widelcem jedzenie, a jeden rzut oka na
nieapetyczną kupkę gęstej kaszy, zwiędłe jarzyny i czerstwy podpłomyk wystarczył,
żeby Han stwierdził, że nie może jej za to winić. Zapach jedzenia też nie był zachęcają-
cy -posiłek cuchnął stęchlizną. Han mocno zmarszczył nos i odsunął krzesło naprze-
ciwko dziewczyny. Usiadł, na pół świadomy obecności Muuurgha, który obserwował
go, oparty o ścianę.
Pątniczka 921 (musi mi powiedzieć, jak ma na imię, postanowił Han) uniosła gło-
wę, a jej turkusowe oczy rozszerzyły się ze zdumienia, gdy go rozpoznała. Pochlebiało
mu to, uśmiechnął się więc szeroko.
- Cześć! Znowu się spotykamy!
Popatrzyła na niego, ale zaraz spuściła głowę, wbijając wzrok w talerz. Han po-
chylił się w jej kierunku.
- Co dziś na obiad? Muszę przyznać, że nie wygląda zbyt apetycznie. Ale nie na-
jesz się, wiercąc w tym tylko dziurę widelcem!
Potrząsnęła głową.
- Proszę... odejdź. - Jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu. - Nie powinnam z
tobą rozmawiać. Nie należysz do Jedynego.
- Ależ należę! - odparł Han. - Jestem tylko trochę bardziej Jedyny" w swoim ro-
dzaju.
Pątniczka 921 uśmiechnęła się leciutko. Han zapragnął sprawić, żeby uśmiechnęła
się naprawdę.
- Nie wiesz, co mówisz, pilocie Draygo - powiedziała miękko. - Obawiam się, że
to dość oczywiste.
- W takim razie powiedz mi, o co chodzi w waszej religii -zaproponował Han. -
Mam otwarty umysł. Może uda ci się mnie nawrócić. - Uśmiechnął się szczęśliwy, że
udało mu się ją odnaleźć i wciągnąć w pogawędkę.
Pątniczka 921 potrząsnęła głową.
- Obawiam się, że jesteś zbyt sceptyczny, by się nawrócić, pilocie - powiedziała.
A.C. Crispin
77
Han sięgnął przez stół i wziął ją za rękę - tę samą, którą zraniła tamtego dnia w
przetwórni.
- Mam na imię Vykk - powiedział, zwalczając szalony impuls, by powiedzieć jej,
jak naprawdę się nazywa. Udało mu się to z trudem. - Jak twoja ręka? Goi się?
Kiedy jej dotknął, w pierwszej chwili zesztywniała, ale słysząc pytanie wyraźnie
się rozluźniła.
- Tak - potwierdziła to, co sam widział. - Trzeba po prostu jeszcze trochę czasu.
- Chyba ciężko pracować tam na dole, po ciemku i w chłodzie, przez cały dzień -
powiedział Han. - Nie wolałabyś robić czegoś trochę... łatwiejszego?
- Na przykład co? - zapytała.
- Czy ja wiem? - odpowiedział. - A w czym jesteś dobra? Co studiowałaś?
- Kiedyś chciałam być kustoszem w muzeum - powiedziała. W jej głosie za-
brzmiała nutka żalu. - Chciałam studiować archeologię. Znam się trochę na tym.
- Ale zamiast studiować przyjechałaś tutaj, tak? - domyślił się Han.
- Tak - odpowiedziała dziewczyna. - Życie na tej planecie jest przepojone ducho-
wością. Moje dawne życie było puste i pozbawione celu.
Han zawahał się.
- Ale skąd wiesz, że doktryna, której tu nauczają, to właśnie ta prawdziwa? Jest ty-
le różnych religii w galaktyce...
Odpowiedziała po dłuższym namyśle.
- Bo kiedy zostajemy Uniesieni, czuję bliskość Jedynego. To mistyczna chwila.
Czuję się zjednoczona z Wszechogarniającą Całością. Jestem pewna, że nasi kapłani
muszą być boskimi wybrańcami, bo jak inaczej mogliby sprawić, że wierni doświad-
czają Uniesienia?
- Hmm... - zastanowił się głośno Han. - Może też powinienem spróbować - dodał,
obiecując w duchu: „Po moim trupie". Starannie ukrył jednak przed dziewczyną praw-
dziwe uczucia.
- Może powinieneś - odpowiedziała. - Pora udać się do Ołtarza Obietnic. Może też
doświadczysz błogosławieństwa Uniesienia.
- Nigdy nic nie wiadomo - westchnął Han. - Mogę cię tam odprowadzić?
Uśmiechnęła się lekko, spuszczając wzrok.
- Dobrze.
Poszli razem, ramię przy ramieniu, ścieżką przez dżunglę, wśród innych pielgrzy-
mów, z Muuurghem depczącym im po piętach. Han zagadywał dziewczynę, ale szła w
milczeniu. Kiedy doszli do Ołtarza, Han nie wycofał się, jak poprzednio, ale został
obok dziewczyny w grupie wiernych.
- Nie powinieneś tu stać - szepnęła. - Od razu widać, że nie jesteś pielgrzymem.
- Jeśli ktoś będzie protestował, powiedz mu, że jestem kandydatem na pielgrzyma
- podsunął Han lekkim tonem, ale dziewczyna pozostała poważna. Skrzywiła się tylko i
odwróciła od niego, koncentrując się na obrządku.
Teroenza i pozostali kapłani zafundowali swoim wiernym identyczny rytuał jak
ten, w którym Han uczestniczył wcześniej. Tym razem bez trudu oparł się efektom
Uniesienia -przez cały czas zachował jasny, niezmącony umysł. Obserwował pątniczkę
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
78
921, jej napiętą twarz i nie mógł się nadziwić, że dziewczyna daje się nabrać na takie
bajdy. Przecież widać, że jest inteligentna, myślał. Czy naprawdę nie widzi, że cokol-
wiek robią ci kapłani, to nie żaden boski dar, tylko jakaś sztuczka?
Han z przykrością patrzył, jak dziewczyna pada na ziemię, by otrzymać Uniesie-
nie; przykucnął przy niej, gdy wpadła w konwulsje. Że też ich serca to wytrzymują,
pomyślał. Kiedy Uniesienie dobiegło końca, a kapłani odeszli, pomógł jej usiąść. Słabo,
ale się uśmiechnęła.
- Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony. Uniesienie, niezależnie od wszel-
kich innych efektów fizjologicznych czy emocjonalnych, pozostawiało pielgrzymów
całkowicie wyczerpanych. - Nie wyglądasz najlepiej.
- Nic mi nie jest - wyszeptała. Jeszcze drżała, ale spróbowała wstać. Han pospie-
szył z pomocą, podtrzymując ją.
- Dziękuję - powiedziała. Oddech nadal jej się rwał. - Za chwilę dojdę do siebie.
- Odprowadzę cię do dormitoriów - zaproponował. - Tak na wszelki wypadek.
Wyglądasz na trochę roztrzęsioną.
Nie oponowała, kiedy wziął ją za ramię, prowadząc z powrotem ścieżką przez
dżunglę. Zapadła już noc, a Ilezja nie miała żadnego księżyca. Han ledwie mógł do-
strzec ścieżkę, dziewczyna jednak wyciągnęła z kieszeni gogle i założyła. Teraz ona
prowadziła, ale Han nadal trzymał ją pod ramię.
- Tęsknisz czasem za Korelią? - zapytał.
- Nie - powiedziała, ale czuł, że to kłamstwo. - A ty?
- Nie tęsknię za ludźmi, ale za samą planetą bardzo - odpowiedział szczerze. - Ko-
relia jest piękna. Zawsze chciałem zobaczyć ocean, ale nigdy mi się nie udało. Byłaś
kiedyś nad morzem?
- Tak... - powiedziała powoli, jakby jego pytanie obudziło wspomnienia, o których
wolałaby nie pamiętać.
- Masz tam rodzinę?
- Tak... - zawahała się, ale dodała: - Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie miałam z
nimi kontaktu od ponad roku.
- Od czasu, kiedy tu jesteś? - zapytał Han.
- Tak.
Szli dalej w milczeniu przez gorącą, parną ciemność. Han był świadom dotyku jej
ramienia, schowanego pod luźnym rękawem tuniki. Ciało miała żałośnie chude, mimo
to zdawało się ono ciepłe, miękkie i bardzo kobiece.
- I co, chcesz tu zostać na zawsze? - zapytał Han, mijając w ciemności bezładną
grupkę pielgrzymów. - Czy to tylko na trochę?
- Na trochę? - Ledwie odróżniał jasną plamę jej twarzy, przeciętą ciemną linią go-
gli, gdy zwróciła twarz w jego stronę. - Jak można robić coś takiego na trochę? Chcę
służyć Jedynemu, być częścią Wszechogarniającej Całości... na zawsze.
- Aha - mruknął Han. - Hmm... a co ze sprawami takimi jak... miłość, podróże, a
może rodzina i dzieci?
- Porzucamy ten rodzaj zobowiązań, kiedy stajemy się częścią Wszechogarniającej
Jedności - powiedziała, ale wyczuł w jej głosie nutę żalu.
A.C. Crispin
79
- Szkoda - powiedział.
Zaczęło nagle padać. Han poczuł, jak pątniczka 921 zadrżała mimo upału. Wycią-
gnął z kieszeni pelerynę przeciwdeszczową i rozciągnął nad ich głowami. Szli obok
siebie, skuleni, dotykając się bokami. Han przypomniał sobie o Muuurghu, który podą-
żał za nimi w dyskretnej odległości. Biedaczysko, pomyślał. Nie znosi być przemoczo-
ny.
Podniósł głos, żeby dziewczyna usłyszała go mimo pluskania deszczu.
- Posłuchaj, nie mogę cały czas mówić do ciebie „pątniczko 921". Jeśli mamy być
przyjaciółmi, musisz mi powiedzieć, jak masz na imię.
-A kto powiedział, że będziemy przyjaciółmi? - zapytała.
- Po prostu to wiem - odpowiedział. Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że w go-
glach dziewczyna to zauważy. - Nie sposób mi się oprzeć, kiedy postanowię kogoś
oczarować.
- Ależ z ciebie zarozumialec! - odpowiedziała, na pół zirytowana, na pół rozba-
wiona. - Chwalipięta, zuchwalec i impertynent! Jesteś po prostu nieznośny... - przerwa-
ła, śmiejąc się cicho. Han uświadomił sobie, że pierwszy raz słyszy jej śmiech.
- Och, mów dalej, proszę! - zachęcił ją kpiąco i też się roześmiał. - Uwielbiam,
kiedy kobiety prawią mi komplementy. To mi dodaje skrzydeł! - Był zachwycony, wi-
dząc ją tak ożywioną.
- Jestem zmęczona - powiedziała, a jej dobry humor rozwiał się w jednej chwili
jak poranna mgła. - A oto i dormitoria. Dziękuję, że mnie odprowadziłeś... pilocie
Draygo.
Z okien dormitorium sączyło się słabe światło, więc Han rozmyślnie zatrzymał się
na krawędzi jasnej plamy, tak by mógł widzieć dziewczynę, ale żeby sami pozostali
niewidoczni.
- Nie „pilocie" - przypomniał jej - Tylko Vykk.
Spróbowała odsunąć się od niego, ale przytrzymał ją za ramię uważając, żeby
uścisk był delikatny. Chciał tylko, żeby dziewczyna pozostała blisko.
- Vykk, dobrze?
- Niech będzie... Vykk - odpowiedziała. - A teraz, proszę... puść mnie. I... nie wra-
caj. Proszę.
- Dlaczego? - Han poczuł się zraniony.
- Bo... nie jesteś dla mnie odpowiedni. Dla mojej duchowej jaźni.
Uśmiechnął się.
- Przyznaj, że po prostu ci się podobam.
- Wcale mi się nie podobasz.
- Ależ tak, podobam ci się. Powiedz prawdę. - Podszedł krok bliżej, patrząc w dół
na jej twarz. Była wysoka, tylko o pół głowy niższa od niego. Han delikatnie zdjął go-
gle, zasłaniające jej oczy; pogładził ją przy tym po policzku.
- No, już... - powiedział miękko. - Tak jest dużo lepiej. To grzech... ciężki grzech
zasłaniać taką twarz, takie oczy...
-Ty... bluźnisz! - powiedziała bez tchu, ale nie odsunęła się.
- Nic podobnego - potrząsnął głową. - Powiedz, jak ci na imię.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
80
Potrząsnęła głową. Walczyła ze sobą, patrząc na niego udręczonym wzrokiem.
- Vykk... ja nie mogę...
- Niech ci będzie - powiedział Han, stwierdzając w duchu, że może poczekać. -
Ale spotkamy się znowu, dobrze?
Wahała się okropnie długo. Han złapał się na tym, że wstrzymuje oddech. W koń-
cu pochyliła głowę i powiedziała cicho „tak", odsuwając się od niego. Tym razem ją
puścił.
Pątniczka 921 pobiegła w stronę dormitorium, nie oglądając się za siebie.
Han pochylił się do przodu w fotelu pilota, spoglądając na liczby przepływające po
ekranie komputera nawigacyjnego.
- Gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni, w punkcie spotkania - powiedział głośno. -
Trzy... dwa... jeden...
Pociągnął dźwignię i nagle gwiazdy wokół „Ilezjańskiego Snu" rozciągnęły się w
smugi światła, zbiegające się w jednym punkcie - tam, gdzie statek miał wyskoczyć z
nadprzestrzeni. Silniki zaryczały, przycichły i raptem - z nagłością, do której trzeba się
było przyzwyczaić - znaleźli się z powrotem w normalnej przestrzeni.
- Idealnie tam gdzie trzeba, Muuurgh. - oznajmił Han z triumfem. - Radzę sobie
bez pudła z tymi skokami, co nie?
- Nie mówi się „co nie" - poprawił go Togorianin. - Ja cytat ksiąska, która Pilot dał
Muuurgh... - przerwał - eee.. dał mi, i wiem, ze nie mówi się „co nie" we wspólnym.
- Przypomnij mi, żebym cię kiedyś nauczył przypadków -mruknął Han. - Ale czy
nie należy mi się pochwała, że sprowadziłem nas na miejsce o czasie i zgodnie ze
współrzędnymi?
- Dużo lepiej niz pierwsy raz - przyznał Muuurgh, mając na myśli ich pierwszą
podróż międzysystemową trzy tygodnie temu. Han popełnił wtedy drobny błąd przy
programowaniu wektora wyjścia w komputerze nawigacyjnym, wskutek czego wyłonili
się z nadprzestrzeni jakieś trzy parseki od miejsca, gdzie powinni byli wyskoczyć.
Han musiał wtedy wykonać dodatkowy mikroskok, by sprowadzić „Ilezjański
Sen" na właściwą pozycję.
- No nie! - zaprotestował Han. - Wtedy był mój pierwszy raz. Zresztą to nie moja
wina. Po prostu ekran jest taki stary, że ósemka wyglądała jak szóstka!
- Pilot poprawił się od tamten cas - przyznał Muuurgh. -Drugi i tseci raz były w
poządku.
- No pewnie! - mruknął Han. - Jestem świetnym pilotem, Muuurgh... naprawdę.
Założę się, że już teraz mógłbym zdać egzaminy do Imperialnej Akademii. Parę mie-
sięcy praktyki i będę nie do pobicia.
- Muuurgh będzie tęsknić... - Togorianin zawahał się. - Ja będę tęsknić - poprawił
się. - Za Pilot, kiedy odjedzie.
- Ja też będę za tobą tęsknić, stary - powiedział Han szczerze. - Ale nie martw się,
możemy przecież...
„Ilezjański Sen" szarpnął się gwałtownie, a głośne „Bum!" przetoczyło się echem
po kadłubie.
A.C. Crispin
81
- Co u licha... - Han wcisnął parę przycisków, włączając kamery z tyłu statku. -
Muuurgh, coś w nas uderzyło!
- Asteroida? - zasugerował Togorianin.
Bum!
- Nie! - krzyknął Han, patrząc z niedowierzaniem na ekrany. - Dwa statki! To mu-
szą być piraci! Biegnij do wieżyczki strzelniczej!
Wpatrując się w ekran zobaczył, że statek z ich prawej burty odpala kolejny po-
cisk.
- Przypnij się!
Muuurgh, który właśnie odpiął pasy i wstał z fotela, by przejść do wieżyczki
strzelniczej, zaskowyczał, gdy kolejny strzał uderzył w poszycie, posyłając go z powro-
tem na fotel z miażdżącą siłą.
Klnąc pod nosem Han przechylił statek na lewą burtę. Kim byli ci ludzie? Piraci
zwykle oddawali parę ostrzegawczych strzałów i żądali, by statek się poddał. Ich celem
było zrabowanie ładunku, przejęcie dowództwa i zachowanie załogi przy życiu, by mo-
gli sprzedać później jej członków jako niewolników. Zniszczenie lub uszkodzenie stat-
ku i zabicie załogi było czystą rozrzutnością.
- Muuurgh! Padnij! Rozbiją nas na atomy! Straciliśmy tarcze!
Zanim Togorianin wygrzebał się z siedzenia pierwszego oficera i wyskoczył z ka-
biny, dwa kolejne strzały wstrząsnęły „Ilezjańskim Snem".
Celują w silniki hipernapędu! - pomyślał Han. Chcą nas unieruchomić!
Rzucił siew desperacki korkociąg. W ostatniej chwili szarpnął statkiem w bok, z
trudem unikając kolejnego strzału. Mało brakowało, a odstrzeliłby mu rdzeń mocy pro-
dukcji auadrańskiej.
Przyspieszył gwałtownie, starając się zwiększyć dystans dzielący go od piratów na
tyle, by móc zawrócić i samemu zaatakować. Nie miał przesadnego zaufania do umie-
jętności strzeleckich Muuurgha. Choć Togorianin opanował arkana obsługi działa, nig-
dy tak naprawdę nie trafił do prawdziwego - a co dopiero ruchomego - celu.
W dzikim pędzie, wyciskając ze statku ile się da, Han włączył kanał komunikacyj-
ny. Musiał kogoś zawiadomić o tym, co się z nimi działo, na wypadek, gdyby statek
został unieruchomiony, a Han z Muuurghem musieli się ewakuować w kapsule ratun-
kowej.
- Ilezja, odezwij się! Wzywam Kolonię Pierwszą! Zostaliśmy zaatakowani, powta-
rzam, zostaliśmy zaatakowani! Dwa statki wyskoczyły na nas, kiedy wyszliśmy z nad-
przestrzeni! - Głos Hana łamał się od napięcia. - To nie moja wina, naprawdę! Ścigają
nas! Staram się im wymknąć! Pilot Draygo, bez odbioru!
Han rzucił okiem na ekrany z odczytami z czujników, zobaczył, że dostatecznie
się oddalili od prześladowców - którym ciągle jeszcze nie miał okazji się przyjrzeć - i
poleciał spiralą w dół, pod brzuchami nadlatujących statków. Kiedy śmignęły mu nad
głową, poderwał „Sen" do góry ciasnym skrętem.
- Muuurgh! Teraz!!! - krzyknął do interkomu.
Togorianin ryknął i w odpowiedzi na rozkaz bluznął ogniem - niestety zupełnie
niecelnie. Jeden z piratów już zawracał, już strzelał...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
82
Buch!!!
„Ilezjański Sen" zatrząsł się gwałtownie, przyjmując potężny strzał. Żołądek pod-
skoczył Hanowi do gardła, gdy usłyszał przejmujące wycie z wieżyczki strzelniczej.
- Muuurgh? Trafili cię? - krzyknął, ale nie dostał odpowiedzi.
Szybki rzut oka na instrumenty pokładowe powiedział mu, że nastąpiła niewielka
utrata ciśnienia, ale systemy statku automatycznie zaplombowały wyciek.
- Dobra, palanty... - mruknął do siebie Han, przygotowując do odpalenia arakidań-
skie pociski udarowe. Wycelował w piracki statek lecący najbliżej niego. - Chcecie
mały prezent?
„Ilezjański Sen" szarpnął gwałtownie, gdy pociski wystrzeliły. Han skrzywił się,
widząc że napastnik zdołał zrobić unik dosłownie w ostatniej chwili. Spróbował jeszcze
raz... gdyby tylko pirat zbliżył się do jego prawej burty...
-Dobrze! - mruknął przez zaciśnięte zęby, gdy przewidziawszy kolejny unik pirata,
posłał pocisk idealnie za jego ogonem. - Mam cię!
Sekundę później jaskrawy, białożółty rozbłysk zamienił się w oszałamiająco pięk-
ną kulę ognia. Han musiał odwrócić wzrok, a kiedy spojrzał znowu przed siebie, zoba-
czył drugiego pirata, jak na pełnym ciągu zmyka w przeciwnym kierunku.
- Nic z tego, bratku! - warknął Han. - Ciebie też dopadnę... - Gwałtownym ruchem
pchnął dźwignię, wycelował i wystrzelił.
Pocisk udarowy mknął za celem, ale nagle piracki statek zniknął w rozbłysku
wiązki promieni świetlnych, bezpieczny w nadprzestrzeni. Han zaklął pod nosem, prze-
łączył nawigację na autopilota i pobiegł w kierunku wieżyczki strzelniczej. Co się stało
z Muuurghem?
Kilka sekund później zobaczył szczątki działa z wielką plombą masy uszczelniają-
cej, którą automatyczne systemy statku pokryły dziurę wypaloną przez strzał, żeby za-
pobiec ucieczce powietrza z wnętrza statku. W pomieszczeniu czuło się mocną woń
ozonu, a wypalone bruzdy znaczyły miejsca, gdzie trafił promień energii wystrzelony
przez napastników.
Muuurgh, nadal przypięty do ruchomego fotela strzelniczego, tkwił w nim bez-
władny i nieprzytomny. Nie poruszył się, gdy Han rozpiął pasy i z wysiłkiem zatasz-
czył go po drabinie do kabiny pilota.
Togorianin oddychał, ale tuż nad jego prawym uchem przez całą głowę biegła głę-
boka, wypalona rana. Han nie poprzestał na obejrzeniu jej, ale przeczesał palcami czar-
ne futro towarzysza, wyczuwając za uchem wielki, puchnący guz. Togorianin musiał
dostać paskudny strzał w głowę. Han nie był pewien, co robić - znał zasady pierwszej
pomocy dla ludzi i kilku innych obcych ras, ale pobratymcy Muuurgha nie zaliczali się
do najliczniejszych populacji w galaktyce.
Muszę go dostarczyć do jakiegoś centrum medycznego, pomyślał, okrywając nie-
przytomnego Togorianina kocem i podchodząc do komputera nawigacyjnego. Gdzie
stąd najbliżej?
Przestudiowawszy gwiezdne mapy, Han dźgnął palcem w jeden z punkcików.
- Dobra! - szepnął. - Polecimy tu. - Spojrzał na Togorianina. - Trzymaj się, Mu-
uurgh!
A.C. Crispin
83
Zaprogramował statek na krótki skok nadprzestrzenny, ale zanim zatwierdził ko-
mendę, poszedł do maszynowni sprawdzić silniki. Skrzywił się, czując świdrujący
swąd spalonych przewodów. Chyba powinienem użyć zapasowego modułu hipernapę-
du, pomyślał.
Napęd zapasowy był jednak bardzo powolny, a on nie miał pojęcia, jak poważny
jest stan Muuurgha. Postanowił zaryzykować, wykorzystując główne silniki. Wstrzy-
mał oddech, włączając hipernapęd. Statek jakby się zawahał, a jęk przeciążonych silni-
ków sprawił, że Han oblał się potem.
„Ilezjański Sen" wzdrygnął się, szarpnął, ale po chwili gwiazdy rozjechały się w
smugi światła: skoczyli.
Niedługo potem Han wyprowadził statek z nadprzestrzeni, dziękując gwiazdom,
że „Ilezjański Sen" przetrzymał skoki. Silniki nadświetlne zdecydowanie wymagały
naprawy...
Skierował statek w stronę systemu słonecznego, który wcześniej wybrał, na jego
jedyną zamieszkałą planetę. Chociaż był ciągle dość daleko, włączył autopilota, a sam
poszedł sprawdzić pojemnik z błyszczostymem. Wiedział, że planeta, na której zamie-
rzał wylądować, miała sprawne służby celne, szczególnie wyczulone na przemyt, więc
otworzył skrytkę, którą kapłani kazali zbudować w ładowni, i wyjął z niej skrzynki do-
reeniańskiego piżma, które miało służyć za oficjalny towar. Stękając z wysiłku wytasz-
czył ciężkie pojemniki esencji zapachowej ze schowka i umieścił w ładowni. Następnie
włożył znacznie mniejszy pojemnik z fiolkami błyszczostymu do skrytki i zamknął ją,
upewniając się, że zamek dobrze się zatrzasnął. Ktoś, kto nie wiedział o skrytce, nigdy
by się nie domyślił jej istnienia, a klapa została zaprojektowana w taki sposób, by była
odporna na skanowanie.
Kiedy Han dotarł z powrotem do kabiny pilota, planeta w iluminatorach rosła co-
raz bardziej. Zbliżając się do niej Han zauważył, że jest piękna - błękitna, biała i pia-
skowa na czarnym tle kosmicznej nocy. Nurkując w jej atmosferę Han przypomniał
sobie nagle, że wyłączył kanał komunikacyjny, kiedy zakończył nadawanie wiadomości
na Ilezję. Lepiej go włączę, pomyślał. Trzeba będzie połączyć się z władzami kosmo-
portu i poprosić o zgodę na lądowanie. Spojrzał na Muuurgha, który nadal nie dawał
znaku życiu. No i załatwić transport do najbliższego szpitala...
Kiedy włączył moduł łączności, na ekranie pojawił się wizerunek sympatycznego
mężczyzny z małą ciemnowłosą dziewczynką na kolanach. Han zdziwił się, ale po
chwili zrozumiał, że wiadomość została wcześniej nagrana i pojawia się na ekranach
wszystkich statków wchodzących do systemu.
Głos w tle przedstawił mężczyznę.
- Jego Wysokość Bail Prestor Organa, wicekról i pierwszy przewodniczący.
Człowiek na ekranie uśmiechnął się.
-Witajcie. W imieniu własnym i mojego ludu witam was na planecie Alderaan.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
84
R O Z D Z I A Ł
6
ALDERAAN I Z POWROTEM
Han od niechcenia słuchał mężczyzny -jakiegoś króla, tak chyba powiedzieli - któ-
ry ciągnął dalej:
- Jak wielu naszych gości zapewne już wie, Alderaan jest pokojową planetą, która
wystrzega się broni i jej używania. Prosimy, byście goszcząc u nas uszanowali nasze
tradycje i prawa, deponując broń w kapitanacie na czas pobytu na naszej planecie.
Przekonacie się, że Alderaan ma wiele do zaoferowania. Przestępczość niemal tu nie
występuje...
Akurat! - pomyślał Han. Może się założymy?...
-... podobnie jak zanieczyszczenie środowiska. Nasze jeziora są czyste, powietrze
nie zatrute, a ludzie szczęśliwi. Serdecznie zapraszamy do odwiedzenia naszych wspa-
niałych muzeów. Nie zapomnijcie też przyjrzeć się słynnym pejzażom traw, gdy bę-
dziecie nad nimi przelatywać podchodząc do lądowania. Nasi architekci pejzażu trawy
należą do najznakomitszych w galaktyce. Witamy gości na naszej pięknej planecie,
mając nadzieję, że przybywacie w pokoju i będziecie przestrzegać...
Mrucząc pod nosem niewybredne obelgi Han pochylił się i wyłączył głos, pokazu-
jąc figę niememu obrazowi. Cała planeta pełna uczciwych obywateli? - pomyślał.
Uwierzę, jak zobaczę...
Kilka chwil później nagranie się skończyło, zastąpione przez obraz na żywo poka-
zujący kontrolera ruchu z władz portu. Han ponownie włączył dźwięk.
- Kapitan Draygo na frachtowcu „Ilezjański Sen" - zameldował. - Proszę o pozwo-
lenie na lądowanie. Zostałem zaatakowany przez piratów, mój statek jest uszkodzony,
mam rannego na pokładzie. Czy możecie zorganizować karetkę, żeby podjechała na-
tychmiast, jak wyląduję?
- Oczywiście, kapitanie Draygo. Przydzielam ci priorytetowy wektor podejścia.
Wylądujesz w doku cztery dwa dwa. Leć za naszym sygnałem naprowadzającym. W
doku będzie czekał robot medyczny i transport.
- Dziękuję.
A.C. Crispin
85
Wektor podejścia rzeczywiście prowadził nad pejzażami traw i chociaż Han nie
był nastawiony na oglądanie widoków, nie mógł powstrzymać podziwu. Ogromna,
smagana wiatrem równina pokryta była rozciągającymi się na przestrzeni wielu kilome-
trów połaciami trawy, wśród której kolorowe plamy dzikich kwiatów tworzyły abstrak-
cyjny, intrygujący wzór.
Sprytna sztuczka, pomyślał Han. Ciekawe, po co to robią? Przecież takiego dzieła
sztuki nikt nie kupi...
Aldera, stolica Alderaanu, usytuowana była na wyspie pośrodku jeziora. Jezioro
powstało w kraterze po uderzeniu meteorytu, wypełnionym przez lata wodą z podziem-
nych źródeł. Pozostałości wielkiego, stosunkowo młodego pod względem geologicz-
nym wulkanu otaczały jezioro łańcuchem niskich, poszarpanych wzgórz, o zboczach
porośniętych zielenią pól i lasów. Lodowatobłękitna woda jeziora iskrzyła się w pro-
mieniach porannego słońca.
Kosmoport znajdował się na najdalszym krańcu wyspy, więc wektor podejścia
prowadził Hana nisko ponad miastem. Po kilku minutach „Ilezjański Sen" podchodził
do lądowania, którego precyzji mogliby Hanowi pozazdrościć najlepsi piloci. Han tak
się wyćwiczył lądując w burzliwej atmosferze Ilezji, z jej potężnymi sztormami i pod-
stępnymi zawirowaniami powietrza, że posadzenie statku na normalnej planecie wyda-
wało mu się dziecinnie proste.
Zgodnie z obietnicą kontrolera ruchu na płycie lądowiska czekał już zespół me-
dyczny. Han pospiesznie odpiął i schował blaster Muuurgha, wprowadził robota me-
dycznego z noszami antygrawitacyjnymi i pomógł ułożyć na nich Togorianina.
- Myślisz, że wydobrzeje? - zapytał robota.
- Wstępne badanie wskazuje, że rana, jaką otrzymał, nie powoduje zagrożenia ży-
cia - odpowiedział robot. - Muszę jednak poddać go bardziej szczegółowym testom.
Przewiduję, że pański towarzysz będzie musiał spędzić noc w szpitalu.
- W porządku - zgodził się Han.
Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby zapłacić za leczenie Muuurgha, pomyślał, ob-
serwując jak nosze z Togorianinem znikają we wnętrzu karetki, która szybko rusza i
oddala się w kierunku południowym.
Zagadnął przechodzącą obok dziewczynę w ubraniu mechanika:
- Mój statek jest uszkodzony. Czy mogę zamówić ekipę naprawczą?
- Zobaczę, jak to wygląda - odparła. Han wprowadził ją do wieżyczki strzelniczej,
a potem do maszynowni, żeby rzuciła okiem na hipernapęd.
- Każde z uszkodzeń wymaga co najmniej sześciu godzin pracy - oceniła. - Mo-
żemy zacząć już dziś.
- Świetnie - ucieszył się Han. Zajmował się kiedyś wprawdzie drobnymi usterkami
skoczków i śmigaczy, ale nigdy nie naprawiał pojazdu rozmiarów frachtowca. Chciał
być pewien, że wszystko zostanie zrobione jak należy.
Kiedy na pokład „Ilezjańskiego Snu" przybyła ekipa remontowa, Han zaczął się
zastanawiać, co dalej. Postanowił skontaktować się z Ilezją. Kapłani musieli zorgani-
zować należność za naprawy i leczenie Muuurgha.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
86
Przeszedł do kabiny pilota, by natychmiast wcielić w życie swój zamiar. Już, już
włączał kanał łączności, gdy nagle zamarł.
Zaraz, zaraz... -pomyślał. Co ja właściwie robię? Siedzę tu z ładunkiem błyszczo-
stymu, najcenniejszej przyprawy w galaktyce, i chcę go tak po prostu zabrać z powro-
tem na Ilezję, żeby kapłani mogli go ponownie sprzedać???
Sprawdził automatyczny zapis podróży i przesłuchał komunikat, który nadał w
czasie ataku. Uśmiechnął się do siebie.
Łatwizna, pomyślał. Wystarczy, żebym powiedział kapłanom, że piraci wdarli się
na pokład i zabrali błyszczostym. Muuurgh był nieprzytomny, więc nie będzie miał
pojęcia, co naprawdę się wydarzyło. Mogę sprzedać przyprawę tu, na Alderaanie,
umieścić pieniądze na koncie i przysłać po nie później. Nikt się nigdy nie dowie...
Jeśli jednak chciał się nadal utrzymać na stanowisku pilota ilezjańskich kapłanów,
musiał działać szybko. Zameldował się przecież w wyznaczonym punkcie, w którym
miał nastąpić przeładunek, a kapłani nie byli głupi. Mogą sprawdzić, ile czasu zajmuje
podróż z miejsca, gdzie go zaatakowano, na Alderaan. Mógł wygospodarować najwyżej
kilka godzin, wymawiając się uszkodzeniami, które nie pozwoliły mu lecieć szybciej, i
koniecznością zajęcia się statkiem...
W porządku, zdecydował. - Mam jakieś pięć godzin na pokręcenie się tutaj... nie
więcej. Po tym czasie muszę się zameldować i dać znać, że żyję i że statek jest uszko-
dzony, a oni muszą zapłacić za naprawy. Jeśli będę zwlekał za bardzo, zaczną coś po-
dejrzewać...
Wyciągnął z szafki znoszoną kurtkę ze skóry jaszczura, wygładził swój sponiewie-
rany kombinezon i uczesał się. To nieprawda, że rozczochrany wyglądam lepiej, pomy-
ślał, przypominając sobie, jak Dewlanna powtarzała, że najładniej mu z włosami na-
stroszonymi we wszystkich kierunkach, jak u Wookie.
Zakładając kurtkę na szary kombinezon spojrzał z żalem na blaster Muuurgha. Ża-
łował, że nie może go wziąć ze sobą. Co za głupia planeta, pomyślał. Kto to słyszał,
żeby zakazać noszenia broni? Wzdychając potrząsnął głową i wyszedł, pozostawiając
„Ilezjański Sen" w rękach ekipy naprawczej.
Szybko znalazł się w wyjściu z kosmoportu, gdzie złapał wolny wahadłowiec do
centrum Aldery. Miasto lśniło w słońcu bielą, czyste i piękne jak marzenie. Wyglądając
przez okno wahadłowca Han przyglądał się białym kształtom supernowoczesnych wie-
żowców, kopuł i budynków, rozrzuconych wśród tarasów zieleni. Wyspa była pagór-
kowata, a miejscy architekci poddali się giętkim liniom terenu, nie próbując ich zniwe-
lować. W rezultacie miasto miało urozmaicony i przyjemny dla oka wygląd. Było pięk-
ne i nowoczesne, pozbawione sztuczności i kontrastów.
Z głośnika wahadłowca nagrany głos komentował mijane po drodze budynki i
miejsca godne uwagi. Han widział muzea, wielkie galerie handlowe, budynki rządowe i
biurowce, a w końcu - gdy dotarli do centrum - ostre iglice i płaskie kopuły pałacu kró-
lewskiego, lśniące w słońcu bielą i złotem. Uśmiechnął się drwiąco, zastanawiając się,
czy mała księżniczka, którą widział na kolanach wicekróla, bawi się gdzieś za tymi
ścianami, prowadząc beztroskie, pańskie życie. Jeszcze trochę i przy odrobinie szczę-
ścia ja też będę bogaty, pomyślał.
A.C. Crispin
87
Han długo nie wysiadał, pozwalając wahadłowcowi wieźć się przez coraz to inne
dzielnice miasta. Opuścili już centrum z wielkimi gmachami, kierując siew stronę pod-
miejskich dzielnic mieszkalnych.
Musiał przyznać, że miasto wyglądało na miejsce, gdzie żyje się przyjemnie. Mijał
liczne fontanny, urocze placyki i zieleńce, zamożne domy, czyste ulice i dobrze ubra-
nych ludzi.
Nic tu po mnie, doszedł do wniosku. To nie tej dzielnicy szukam... Czas pozwie-
dzać miasto na własną rękę.
Po wyjściu z wahadłowca Han obszedł centrum, zapoznając się z jego rozkładem.
Instynktownie znalazł drogę do dzielnicy, gdzie domy były zdecydowanie mniejsze i
gorzej utrzymane. Kiedy w końcu zobaczył okolice zamieszkiwane ewidentnie przez
ludzi o znacznie niższych dochodach, pełne knajp i lombardów, wiedział, że jest na
miejscu.
Rozglądał się wokół przemierzając ulice, szukając osoby o charakterystycznym
wyglądzie. W końcu znalazł to, czego szukał. Chłopak ubrany w przykrótkie, wystrzę-
pione ubranie, niezbyt czysty, przechadzał się po ulicy, przyglądając się niby od nie-
chcenia każdemu przechodniowi. Han wiedział, kim jest dziecko, choć nigdy wcześniej
go nie spotkał.
Kieszonkowiec. Dziesięć lat temu to on nim był. Wydłużył krok, aż zbliżył się do
chłopca. Tak jak się spodziewał, mały przeniósł ciężar ciała i zmienił krok w taki spo-
sób, by otrzeć się o mijającego go Hana. Spodziewał się również szybkich jak błyska-
wica palców, i rzeczywiście - kieszenie jego kurtki zostały momentalnie spenetrowane.
Palce pozostały puste; Han trzymał swój identyfikator i pieniądze w zapinanej we-
wnętrznej kieszeni kombinezonu.
Przyspieszył kroku, aż wyprzedził chłopaka, a potem nagle obrócił się na pięcie i
stanął z nim twarzą w twarz.
- Halo, mały! - powiedział, uśmiechając się życzliwie i pokazując mu jego własny
identyfikator i portfel. - Czy aby czegoś nie zgubiłeś?
Chłopak zbaraniał, ale zaraz doszedł do siebie i wbił w Ha-na płonące spojrzenie
czarnych oczu.
Han oparł się swobodnie o sklepową wystawę.
- Powinieneś bardziej uważać na te rzeczy...
Smarkacz nadął się jak zatruty mrelf, po czym uraczył Hana pełnym pasji, szcze-
gółowym opisem jego przodków, przyzwyczajeń i prawdopodobnego końca. Han słu-
chał cierpliwie, dopóki chłopak nie zaczął się jąkać i powtarzać. Machnął ręką, dając
mu znak, by zamilkł.
- Oddam ci to -powiedział -w zamian zapewne informacje.
Chłopak zerknął na niego spod oka, odrzucając z czoła za długą grzywkę.
- Jakiego rodzaju informacje, ty zarażony pomiocie zboczonego syfilityka?
Han podrzucił w powietrze monetę i złapał bez wysiłku, nawet nie patrząc.
- Uważaj, co mówisz, gnojku! Chcę tylko wiedzieć, gdzie w tym mieście ludzie
załatwiają interesy.
- Jakie interesy?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
88
- Wiesz, jakie. Takie, które wolą trzymać w tajemnicy przez władzami. Interesy
dotyczące substancji, którymi nie wolno legalnie handlować.
- Przyprawy? - chłopak zmarszczył brwi. - Jakie?
- Błyszczostym.
Zmarszczył brwi jeszcze bardziej.
- A co to takiego?
Ale mam szczęście, pomyślał Han. Chyba trafiłem na jedynego niedorozwiniętego
kieszonkowca w Alderze. Cudownie!
- Błyszczostym to... - powiedział na głos -... no, to bardzo cenna przyprawa. Jesz-
cze droższa niż karsuna.
Chłopak potrząsnął głową.
- O tej też nie słyszałem.
No nie! - pomyślał Han. Nie wierzę!
- A co z andrysem? Macie tu andrys? To konserwant, wiesz, zachowuje świeżość i
poprawia smak potraw.
Dzieciak pokiwał głową.
- No, tak. Andrys... jasne, że go tu mamy. Drogie świństwo.
- Właśnie - powiedział Han. - Jeśli chcesz kupić andrys, to do kogo idziesz?
- Nie kupuję andrysu, palancie! - odparł chłopak. - A teraz oddawaj mi pieniądze i
identyfikator!
- Jeszcze chwileczkę, trochę cierpliwości, mały! - powiedział Han, podnosząc wy-
soko, poza zasięg chłopca, jego dokumenty i pieniądze. - No więc dobrze, nie zajmu-
jesz się osobiście kupowaniem andrysu. Ale gdybyś ty albo twoi kumple chcieli trochę
andrysu, to co byście zrobili? Kupili w sklepie? Czy od agencji rządowej?
Wyraz twarzy chłopaka, kiedy kręcił głową, świadczył o tym, że w końcu zrozu-
miał, o co chodziło Hanowi.
- Nie, gdzie tam! Kupilibyśmy go od Daraka Lylla. W końcu jakieś nazwisko!
- O to mi właśnie chodziło. Darak Lyll. Jak wygląda?
- Wyższy od ciebie. Długie włosy, broda. Brzuchaty.
- Stary czy młody?
- Stary. Ma siwe włosy.
- Gdzie go mogę znaleźć?
- A czyja wyglądam na jego niańkę? - zapytał dzieciak pogardliwie.
Han wziął głęboki oddech.
- Podaj mi po prostu nazwy paru miejsc, gdzie normalnie bywa w ciągu dnia. Nie
kłam, bo przysięgam, złożę skargę, że próbowałeś mnie okraść.
Chłopak wymienił nazwy sześciu knajp, twierdząc, że wszystkie znajdują się nie
dalej niż pięć minut drogi spacerem. Han wyprostował się i klepnął identyfikatorem
smarkacza o otwartą dłoń.
- Następnym razem trzymaj te rzeczy pod ubraniem, mały - powiedział. - Tuż przy
skórze. - Poklepał się po kieszeni, w której sam nosił pieniądze i uśmiechnął się prze-
biegle.
Chłopak prychnął i odszedł, klnąc pod nosem.
A.C. Crispin
89
Knajpy na Alderaan były o wiele za czyste i zbyt dobrze oświetlone, uznał Han ja-
kąś godzinę później. Odwiedził już trzy z sześciu i żadna nie wyglądała na dostatecznie
zapyziałą, by nadawać się do jego celów. W żadnej z nich nie spotkał też Da-raka Lyl-
la.
W jednym z lokali zauważył mężczyznę, który ukradkiem podał coś drugiemu za
plecami i podobnie niepostrzeżenie odebrał od tamtego dysk kredytowy. Han poczekał;
pierwszy z mężczyzn wstał, żeby pójść do łazienki. Kiedy tamten wyszedł z toalety,
Han czekał na niego w ciemnym korytarzyku.
- Chciałbym zamienić z tobą słówko, stary - powiedział.
Dealer, niski człowieczek o ostrych rysach, przypominający ranata, spojrzał na
Hana podejrzliwie, ale po chwili uznał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
- Tak? A niby o czym?
- Handlujesz przyprawą? Mężczyzna zawahał się przez chwilę.
- A ile byś chciał?
- Nie, stary. Ja nie kupuję, tylko sprzedaję. Jesteś zainteresowany?
-A co masz?
- Błyszczostym. Sto fiolek.
- Błyszczostym? - mężczyzna nie mógł powstrzymać okrzyku, ale po chwili zre-
flektował się, ściszył głos i podszedł o krok bliżej. - Skąd go wytrzasnąłeś, synu?
- Nie jestem twoim synem, a skąd go wziąłem, to nie twój interes. Jesteś zaintere-
sowany?
- Na każdej innej planecie możesz być pewien, że byłbym zainteresowany, ale tu...
- Dealer potrząsnął głową. - Nie. Nie ma kanałów przeładunkowych. Musiałbym spró-
bować go stąd wywieźć, a to zbyt ryzykowne. Zesłaliby mnie do kopalni na Kessel,
żebym kopał to świństwo. Błyszczostym to niebezpieczna zabawa, chyba wiesz... Moż-
na od tego oślepnąć, jeśli się przyjmie za dużo. Wiesz, odbiera rozum.
- Wiem - powiedział Han niecierpliwie. - Dzięki za nic, stary.
Wyszedł z knajpy z kwaśną miną.
W końcu, w piątej z odwiedzanych knajp, znalazł Daraka Lylla. Rozpoznał go na
podstawie opisu kieszonkowca. Lyll grał w sabaka, a kiedy zobaczył, że Korelianin stoi
i przygląda się grze, kordialnie zamachał na niego ręką.
- Masz ochotę przyłączyć się na jedno rozdanie?
Han grywał już wcześniej w sabaka, ale przecież nie po to tu przyszedł. Spojrzał
Darakowi Lyllowi prosto w oczy i uniósł brew.
- To zależy od tego, jaką stawkę zaproponujesz.
Wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się, gdy od niechcenia spojrzał w sufit.
- A masz coś dobrego do zaoferowania, pilocie?
- Może.
- No cóż, wpisowe to dwadzieścia kredytów. Han potrząsnął głową.
- Zmieniłem zdanie. Wyjdę chyba odetchnąć świeżym powietrzem.
Stał na zewnątrz, opierając się o ścianę, przez jakieś pięć minut. Kiedy usłyszał
zbliżające się kroki, powiedział nie patrząc na nadchodzącego.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
90
- Coś długo to trwało. Pewnie wygrywałeś.
- Rozdanie Głupca - poinformował Lyll. Było to stosowane przez graczy w sabaka
określenie rozdania o najwyższej liczbie punktów. - Dobra, co masz do zaproponowa-
nia?
Han odwrócił się, by na niego spojrzeć.
- Błyszczostym. Sto fiolek.
- Fiu! - Darak Lyll gwizdnął z niedowierzania. - Skąd wytrzasnąłeś sto fiolek
błyszczostymu?
- Nie twój interes - odparł Han. - Bierzesz? Za dobrą cenę...
- Chciałbym, chłopie, naprawdę chciałbym - powiedział Lyll z głębokim żalem w
głosie. - Ale byłbym głupi, gdybym to wziął. Tu, na Alderaanie, zupełnie nie ma na to
rynku.
Han zaklął po cichu i odwrócił się.
Co ja teraz zrobię? - pomyślał. Nie miał już za wiele czasu. Może powinien złapać
interkontynentalny prom do jakiegoś innego miasta. Może to tylko Aldera była taka
przeczyszczona?
Han westchnął. Nie mam czasu, pomyślał. Albo dobiję targu w ciągu godziny, al-
bo...
Na jego ramię opadła czyjaś ręka. Han potrzebował całej swojej samokontroli, że-
by nie krzyknąć i nie podskoczyć, tak był napięty. Odwrócił się i zobaczył ciemnoskó-
rego mężczyznę w średnim wieku, który szedł za nim.
- Chyba mnie pan pomylił z kim innym - powiedział beznamiętnie.
- Nie sądzę, Vykk - odparł mężczyzna. - Pilot Vykk Draygo z Ilezji, zgadza się?
- I co z tego? - zapytał Han. - Nie znam pana.
- Marsdem Latham - powiedział tamten, machając mu przed oczami plakietką z
holoidentyfikatorem. - Alderaaniańska służba bezpieczeństwa wewnętrznego.
No, nie...
- Obserwujemy cię, pilocie Draygo, od momentu, kiedy zacząłeś się kręcić po tej
okolicy dziś rano. Cieszymy się, że możemy udzielić ci pomocy jeśli chodzi o naprawę
statku i leczenie twego towarzysza. Widziałeś wiadomość, odtwarzaną po wejściu w
zasięg częstotliwości Alderaan?
- Widziałem.
-No cóż, należy ją potraktować poważnie. Nie chcemy tu kłopotów. - Mężczyzna
uśmiechnął się niespodziewanie, ukazując białe, bardzo równe zęby. - Nie chciałbyś
chyba sprawić nam kłopotów, pilocie?
Han z trudem utrzymał niewzruszoną minę.
Wiedzą, że próbowałem dobić targu, pomyślał. Musieli mnie obserwować od sa-
mego rana. Przeklął w duszy tajniaka, na głos zaś powiedział:
- Oczywiście, że nie, proszę pana. Jestem prawdziwym pacyfistą.
- To samo powiedziałem szefowi. Cieszę się, że moja opinia się potwierdziła. Miło
się z panem rozmawiało, kapitanie Draygo. Życzę przyjemnego pobytu na Alderaanie.
Mężczyzna przyspieszył kroku, minął Hana i po chwili znikł mu z oczu.
A.C. Crispin
91
Han zmusił się, żeby iść takim samym spokojnym krokiem i nie oglądać się za
siebie. Czaili się gdzieś tam z tyłu, śledząc każdy jego krok. Gra była skończona, a on
wyszedł z niej przegrany. Skrzywił się niechętnie i potrząsnął głową, czując na poły
niechęć, a na poły podziw dla sprawności tutejszych służb operacyjnych. Nie miał po-
jęcia, że złapał ogona.
Bez dwóch zdań, rozmowa była niezbyt zawoalowanym ostrzeżeniem, żeby nie
próbował sprzedać swojego ładunku.
Będzie musiał zabrać błyszczostym z powrotem na Ilezję. W okolicy nie było żad-
nych innych planet, na których mógłby spróbować szczęścia.
Sprawdził godzinę i stwierdził, że najwyższy czas zajrzeć do Muuurgha, zanim
skontaktuje się z Ilezją. Przyspieszył kroku, kierując się ku najbliższemu przystankowi
komunikacji miejskiej.
Klinika, do której zabrano Togorianina, przylegała do terenów miasteczka uniwer-
syteckiego. Han wyszedł z poduszkowca i stanął, rozglądając się wokół.
Przyjemnie tu, pomyślał. Naprawdę przyjemnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy
tak właśnie wygląda Akademia. Doszedł do wniosku, że raczej nie. Akademia to obiekt
militarny. Będzie pewnie wyglądać jak baza... ale to tutaj... naprawdę ma klasę.
Centralny plac zdobiły długie, zielone i niebieskawe trawniki. Grządki z kwiatami
tworzyły różnobarwne plamy wokół ogromnej fontanny pośrodku. W fontannie ol-
brzymia rzeźba z żywolodu przedstawiała młodą dziewczynę i chłopaka, stojących na-
przeciw siebie z wyciągniętymi w kierunku nieba rękami.
No, to musi być warte beczkę kredytów, pomyślał Han, oglądając rzeźbę. Uświa-
domił sobie, że patrzy na bezcenne dzieło sztuki.
To dopiero klasa, stwierdził, mijając fontannę i kierując się w stronę szerokich
schodów z białego kamienia, prowadzących do kliniki.
Robot informacyjny przy biurku koło wejścia poinformował go, w którym pokoju
został umieszczony Togorianin. Han pospieszył wzdłuż korytarza. Zatrzymał się przed
drzwiami pokoju Muuurgha, żeby porozmawiać z robotem medycznym.
- Pański przyjaciel otrzymał poważny cios w czaszkę - wyjaśnił robot. - Humanoid
pewnie by nie przeżył. Na szczęście Togorianie mają bardzo gęstą tkankę kostną, więc
nie odniósł poważnych obrażeń. Zastosowaliśmy kurację przyspieszoną i powinien
opuścić szpital już jutro.
- Dzięki - powiedział Han otwierając drzwi i wchodząc do izolatki.
Muuurgh leżał zwinięty w kłębek na dużej, okrągłej platformie. Miniaturowe
czujniki rozmieszczone na całym ciele Togorianina przekazywały informacje o jego
stanie. Kiedy Han wszedł do środka, Muuurgh otworzył niebieskie oczy i uniósł się na
łokciach.
- Pilot!
- Hej, jak się miewasz, stary? - Han sam był zdziwiony, że poczuł tak wielką ulgę,
gdy zobaczył Togorianina przytomnego i ożywionego. - Dobrze cię tu traktują?
- Pilot tutaj?... - Muuurgh wyglądał na niepomiernie zdumionego obecnością Ha-
na.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
92
- Wyglądasz na zaskoczonego moją obecnością - powiedział Han. Było to bardzo
oględne sformułowanie. Muuurgh wyglądał na absolutnie osłupiałego.
- Muuurgh jest... - ogromny futrzak potrząsnął kudłatą głową, oszołomiony. - To
znaczy... ja jestem zaskocony. Myślałem, ze juz nigdy cię nie zobacę.
Han podszedł bliżej.
- Dlaczego? Myślałeś, że po prostu porzucę cię tutaj i zniknę razem z ładunkiem?
- Tak - odpowiedział po prostu Muuurgh.
- No, ale jednak tu jestem, nie? Gdybym nas nie doholował tu, na Alderaan, byłbyś
teraz kawałkiem padliny. Lepiej o tym pamiętaj! Masz u mnie dług wdzięczności.
Muuurgh pokiwał głową, nadal nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
- Tak, Pilocie... Mam u ciebie dług wdzięcności.
Han skrzywił się i usiadł na brzegu platformy.
- Darujmy sobie tego „pilota". Od dziś mów do mnie Vykk, zgoda?
Muuurgh wyciągnął wielką łapę i położył delikatnie na ramieniu Hana, schowaw-
szy wcześniej pazury.
- Zgoda, Vykk...
Zostawiwszy Muuurgha pod dobrą opieką robotów medycznych, Han wrócił na
statek i połączył się z Ilezją. Teroenzy nie było, więc poprosił o rozmowę z Veratilem.
Kiedy rogate, spuchnięte oblicze Ilezjanina pojawiło się na ekranie, Han zdał mu krótką
relację z wypadków, obiecując, że wróci następnego dnia. Veratil ze swojej strony
obiecał opłacić koszty naprawy statku i leczenia Muuurgha.
Pod koniec rozmowy Han poczuł głód, więc sprawdził w kieszeniach ile ma kre-
dytów i udał się do tawerny na terenie alderaaniańskiego uniwersytetu. Lokalik mieścił
się w zacisznym podwórku; wejścia strzegła tęczowa fontanna, zraszająca powietrze
deszczem przezroczystych kropli.
Tawerna była pełna młodych ludzi - rozgadanych, roześmianych, jedzących i piją-
cych. Han zawahał się skrępowany, ale wrodzona pewność siebie przyszła mu z pomo-
cą. W niczym nie jestem od nich gorszy, pomyślał buńczucznie, idąc za robotem-
kelnerem do małego stolika. Mimo zawadiackiej miny młody Korelianin był boleśnie
świadomy, że jego przepocony kombinezon i znoszona kurtka odstają od fantazyjnych,
modnych ciuchów eleganckiej młodzieży, gawędzącej ze śmiechem przy stolikach.
Siadając przy swoim stoliku Han zamówił kufel alderaaniańskiego piwa. Studiując
menu zauważył „krajankę z nerfa i bulw w sosie winnym", reklamowaną jako specjal-
ność zakładu. Danie było dość drogie, ale i tak je zamówił, wiedząc z opowiadań, że
nerf uchodzi za prawdziwy przysmak. Potrawę podano mu na talerzu z podpłomykami,
które przypomniały mu o pątniczce 921. Szkoda, że jej tu nie ma, pomyślał. Miło było-
by z kimś porozmawiać. Maczając kawałek podpłomyka w sosie nabrał na widelec kęs
mięsa, spróbował i uśmiechnął się. Pycha! - pomyślał. Od bardzo, bardzo dawna nie
miał w ustach nic równie dobrego. Mieszkańcy „Farciarza" bardzo często w trakcie
lotów musieli się zadowalać racjami podróżnymi. Han jadał dobrze tylko wtedy, kiedy
uczestniczył w oszustwach Garrisa Shrike'a. Przypomniał sobie jedno przyjęcie w
ogrodzie na Korelii. Żeberka traladona z grilla, w specjalnym sosie...
A.C. Crispin
93
Ale nawet tamte żeberka nie dorównywały nerfowi, uznał po chwili. Zabrał się do
pałaszowania posiłku. Był mniej więcej w połowie, gdy ładna blondynka o długich,
kręconych włosach i jasnych, niebieskich oczach weszła na maleńką scenę z mando-
wiolą w ręku. Usadowiwszy się na stołku zaczęła na niej brzdąkać. Po chwili rozległ się
jej głos, czysty i dźwięczny. Zaczęła śpiewać tradycyjną alderaaniańską balladę.
Tekst był banalny - jeszcze jedna piosenka o dziewczynie, która utraciła kochanka,
zwabionego przez kosmiczne szlaki, a potem czekała i czekała, ale on nigdy nie wrócił
do domu. Jednak głos śpiewającej dziewczyny brzmiał tak czysto i naturalnie, że wy-
pełnił komunały prawdziwym uczuciem i godnością.
Kiedy śpiewaczka skończyła, Han tak jak wszyscy entuzjastycznie bił brawo.
Dziewczyna zaśpiewała jeszcze jedną piosenkę, a potem zeszła ze sceny i podążyła w
stronę Hana. Przez chwilę łudził się, że idzie do niego, ale nic z tego. Usiadła na krześle
przy stoliku obok.
Tawerna musiała być bardzo popularnym miejscem, bo stoliki stały bardzo blisko
siebie; dziewczyna siedziała na odległość wyciągniętej ręki od Hana. Jej towarzyszem
był pucołowaty młody chłopak, rok albo dwa lata starszy od niego. Pewnie jej facet,
pomyślał Han, ukradkiem go obserwując. Był jasnym szatynem o piwnych oczach. W
przeciwieństwie do dziewczyny, ubranej w prostą błękitną sukienkę do kostek i zwy-
czajne sandały, jej towarzysz wystroił się zgodnie z najnowszą modą.
Miał na sobie fioletową tunikę, przepasaną szerokim, pomarańczowym pasem,
którego kolor gryzł się z czerwienią długich do kolan butów. Żółte rajtuzy opinały mu
uda jak druga skóra. Han w swoim sfatygowanym, szarym kombinezonie czuł się jak
wróbel przy rajskim ptaku.
Kiedy dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i uśmiechnęła się, Hanowi udało się
napotkać jej wzrok. Zaczął udawać, że bije brawo, a ona uśmiechnęła się i ukłoniła.
- Byłaś wspaniała! - powiedział.
- Dziękuję! - odpowiedziała. - Pierwszy raz odważyłam się zaśpiewać przed pu-
blicznością. - Zarumieniła się, co tylko dodało jej uroku. Han uśmiechnął się do niej.
Nie miałbym nic przeciwko temu, pomyślał, żeby spędzić z nią wieczór... a nawet
całą noc. Na głos natomiast powiedział:
- W takim razie mam szczęście. Miałem okazję zobaczyć narodziny wielkiej karie-
ry.
- Dzięki! - wyciągnęła dłoń. - Jestem Aryn Dro, a to jest Bornan Thul.
Han ujął jej dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, pochylił się, jakby dziewczyna była ko-
reliańską arystokratką. Nie dotknął ustami dłoni, ale zbliżył je na tyle, że mogła poczuć
na skórze ciepło jego oddechu.
- Bardzo mi miło, Aryn - powiedział. - Nazywam się Vykk Draygo.
Puszczając jej rękę i odwracając się do towarzysza dziewczyny Han zauważył, że
chłopak jest rozdrażniony i nawet nie próbuje tego ukryć.
- Witam - odezwał się Han. Nie bardzo wiedział, jak ma się zwracać do mężczy-
zny, nieświadomy zasad towarzyskich obowiązujących na Alderaan.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
94
- Witam - odparł chłodno Thul. - Aryn, byłaś fantastyczna! Może pójdziemy
gdzieś, żeby uczcić twój sukces?
Aha, nie cierpi rywali... - pomyślał Han, kryjąc figlarny uśmieszek. On też zauwa-
żył błysk w błękitnych oczach Aryn, kiedy się jej przedstawił.
- Ależ nie mam zamiaru wam przeszkadzać - odezwał się, posyłając pieśniarce
najbardziej czarujący ze swoich uśmiechów. - Po prostu musiałem powiedzieć Aryn,
jak bardzo mi się podobał jej występ. Nie zajmę wam więcej czasu.
Thul wyglądał, jakby miał zamiar powiedzieć: „I bardzo dobrze", ale się nie od-
ważył.
Aryn potrząsnęła głową i uspokajająco położyła rękę na ramieniu Hana.
- Przecież nam nie przeszkadzasz... Vykk. - Obrzuciła wzrokiem jego kombinezon.
- Chciałam zapytać, czy tu studiujesz, ale chyba nie, prawda?
Han pokręcił głową.
- Nie, przyleciałem tu dziś rano tylko na jeden dzień. Czekam, aż naprawią mój
statek. Wdałem się w potyczkę z paroma piratami, którzy go uszkodzili.
Jej wielkie niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdumienia jeszcze bardziej.
- Przyleciałeś? Piraci? Jesteś pilotem statków kosmicznych?
Han skromnie wzruszył ramionami.
- Tak się składa. - Boman Thul zaczął się pocić pod kołnierzykiem, jak zauważył
Han. Nie podoba mu się, że jego dziewczyna rozmawia z takim prostakiem jak ja, po-
myślał. Ale z niego nadęty bubek! No cóż, bratku...
- Ojej! - Aryn odetchnęła głęboko. - To takie... podniecające! Prawdziwi piraci?
Jak to się stało?
Han znowu wzruszył ramionami.
- Wyskoczyłem z nadprzestrzeni, a oni już na mnie czekali. Byli szybsi niż smród
na Skeegu. Przylecieli we dwóch. Jednego zestrzeliłem, ale zdążyli mi uszkodzić hiper-
napęd. Wylądowałem więc tutaj, na Alderaanie, żeby wstawić statek do warsztatu.
- Zestrzeliłeś jednego? - zapytał Bornan, unosząc sceptycznie brew. - Ciekawe
czym?
- Pociskiem Arakyda, stary - odpowiedział beznamiętnie Han. - Rozwaliłem mu
tyłek w drobny mak.
Aryn wzdrygnęła się, trochę z podniecenia, a trochę ze strachu.
- To brzmi... naprawdę przerażająco. Han pociągnął łyk piwa.
- Taką mam pracę - podsumował lakonicznie.
Tego już było za wiele dla Bornana. Poczerwieniał i chwycił Aryn za ramię.
- Kochanie, chodźmy stąd. Zabiorę cię do najlepszej knajpy w mieście. Żegnam...
pilocie Draygo.
Dziewczyna wahała się przez dłuższą chwilę.
Mógłbym mu ją odebrać, pomyślał Han. Wiem, że mógłbym. To by nieźle ubodło
tego burżujskiego bufona, gdybym wyszedł stąd z jego dziewczyną u boku...
Przez chwilę kusiło go, by to zrobić, ale postanowił nie dać się ponieść. Czuł, że
Aryn jest naprawdę miłą dziewczyną i nie zasługuje na to, żeby być tylko pionkiem w
grze polegającej na utarciu nosa jej pyszałkowatemu towarzyszowi. Uświadomił sobie,
A.C. Crispin
95
że jednym z powodów, dla których wydawała mu się atrakcyjna, było jej podobieństwo
do pątniczki 921, z jej wielkimi oczami i słodkim uśmiechem.
Zresztą, pomyślał, tamci ochroniarze pewnie ciągle depczą mi po piętach. Nasz
piękniś Bornan może mieć ochotę wdać się w bójkę, a wtedy może się zrobić gorąco....
Stanął więc w postawie pełnej szacunku i złożył Aryn oficjalny ukłon.
- Bardzo się cieszę, że miałem okazję cię poznać - powiedział. - Baw się dobrze.
-Dziękuję....- szepnęła, rzucając w jego stronę ostatni, przelotny uśmiech, zanim
pozwoliła Bornanowi wyprowadzić się z lokalu.
Han usiadł, wracając do jedzenia, które zdążyło już wystygnąć. Ten mały incydent
przypomniał mu, jak bardzo nie cierpi nadętych, bogatych snobów. Spotykał takich
wielu, biorąc udział w kantach Garrisa Shrike'a na Korelii, i tylko świadomość, że
większość z nich nie była warta jednego wystrzału z blastera, który rozpyliłby ich na
atomy, pozwalała mu znieść uczestnictwo w tych matactwach.
Zanim dotarł na „Ilezjański Sen" i do wąskiej pryczy, którą mu zainstalowano w
ładowni, był już mocno podchmielony alderaaniańskim piwem. Po głowie krążyły mu
myśli o pątniczce 921, a kiedy to sobie uświadomił, zaklął na głos w pustej ładowni.
Wcale nie chciał o niej myśleć. Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, o której myślałby,
gdy nie byli razem...
Uświadomienie sobie, że pątniczka 921 tak głęboko zapadła mu w pamięć, po-
ważnie go zaniepokoiło. To tylko dziewczyna, Solo, powtarzał sobie. Nawet nie wiesz,
jak się nazywa. Przestań się roztkliwiać. Zgłupiałeś, czy co?
Rzucił się na pryczę i jęknął głośno, rozpamiętując wydarzenia mijającego dnia.
Co za planeta! - myślał otępiały. Takie tu wszystko świętoszkowate, że nawet nie moż-
na opylić transportu pierwszorzędnej przyprawy...
Podróż powrotna na Ilezję przebiegła spokojnie. Han bezbłędnie przeprowadził
„Sen' przez burzliwą atmosferę planety, niemal bez jednego szarpnięcia. Nawet Muuur-
gh, którego jeszcze bolała głowa, nie mógł narzekać. Obserwowanie, analizowanie i
omijanie tras potężnych huraganów weszło Hanowi w krew.
Gdy tylko statek dotknął lądowiska, komunikator Hana obudził się do życia, wzy-
wając go na spotkanie z Teroenzą zaraz po wylądowaniu. Han spodziewał się tego.
Odesłał Muuurgha do budynku szpitalnego, żeby obejrzano tam jego bolącą głowę, a
sam ruszył do budynku administracyjnego.
Tym razem powitał go Ganar Tos. Wprowadził Hana do prywatnego pokoju Ar-
cykapłana, tego samego, co przy pierwszej wizycie. Teroenza spoczywał na cudacznej
leżance - ni to hamaku, ni to szezlongu, który pozwalał Arcykapłanowi leżeć na ma-
sywnych pośladkach, odciążając nogi. Jego grube łydki podpierał tapicerowany podnó-
żek, który można było przysunąć bliżej lub odsunąć, umożliwiając wdrapanie się na
siedzisko.
Kiedy Arcykapłan zobaczył Hana, na jego twarzy (której mimikę Han nauczył się
już trochę odczytywać) pojawił się wyraz ostentacyjnej życzliwości.
- Pilocie Draygo! - huknął tubalnym głosem. - Słyszałem, że zachowałeś się jak
bohater! Twoje męstwo i odwaga są nieocenione, mimo wszystko jednak poleciłem
przelać na twoje konto pewną gratyfikację.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
96
Han zamrugał, uśmiechnął się i powiedział:
- Dziękuję.
- Straciliśmy w ciągu ostatnich dwóch i pół roku dwa statki, które nie wróciły z
miejsca, gdzie miała nastąpić wymiana towarów - ciągnął Teroenza. - Jesteś pierwszym
pilotem, jaki zdołał zobaczyć naszych prześladowców i powrócić, by zdać nam relację.
Co zauważyłeś?
Han wzruszył ramionami.
- No cóż, wszystko stało się bardzo szybko, a j a miałem mało czasu na podziwia-
nie widoków. Jestem jednak prawie pewien, że statek, który udało mi się zniszczyć,
pochodził ze stoczni Dreli. Tak przynajmniej wyglądał. Ten dziób jak szpikulec i krót-
ka, gruba rufa są dość charakterystyczne.
- Czy kontaktowali się z tobą? Dali ci szansę poddania się, zanim zaatakowali?
- Nie, od razu zaczęli strzelać. Nie próbowali zniszczyć statku, bo gdyby mieli taki
zamiar, to by mnie tu nie było. Jednak wyraźnie nie byli zainteresowani maszyną, co
wydaje się dość dziwne. Większość piratów starałaby się uszkodzić statek w takim
stopniu, by łatwo go przejąć, a później łatwo naprawić, tak żeby mogli go później uży-
wać lub sprzedać. Tamtym facetom chodziło jednak o to, żeby unieruchomić statek,
zabijając mnie i Muuurgha.
- W jaki sposób was zaatakowali?
- Od tyłu. Mogli nas przyszpilić, zanim się w ogóle zorientowaliśmy, że tam są.
Mieli czas na co najmniej dwa swobodne strzały, a osłony „Ilezjańskiego Snu" nie są
znowu takie dobre. -Han przypomniał sobie bitwę i wziął głęboki oddech. - Myślę, że
powinniśmy wzmocnić tarcze, proszę pana.
- Rozkażę, by tak się stało, pilocie - zgodził się Teroenza. Monstrualny t'landa Til
skrzyżował na piersi drobne ramionka i zmarszczył wysokie czoło, rozważając słowa
Hana. - Ciekawe, że zaatakowali od razu, nie próbując włączyć promienia ściągającego,
żeby was nakłonić do poddania.
- Właśnie... Też się nad tym zastanawiałem.
Han znał na pokładzie „Farciarza" paru przemytników, którzy kiedyś byli człon-
kami pirackich załóg i nieraz słyszał, jak przechwalali się swoimi przygodami. Ślepy
atak nie był typową piracką taktyką. Zazwyczaj doświadczeni piraci oddają ostrzegaw-
czy strzał, a potem, kiedy załoga się podda, wchodzą na pokład.
- To zabawne, ale wyglądało na to, że chcieli unieruchomić statek, najprawdopo-
dobniej zabić mnie i Muuurgha, a dopiero potem wejść na pokład, gdy statek będzie
niezdolny do lotu.
- Nie próbowali się porozumieć ani nie żądali poddania się?
- Nie - potwierdził Han.
Teroenza w zamyśleniu gładził obwisłe fałdy skóry na podbródku.
- Zupełnie jakby woleli zaryzykować zniszczenie statku, niż nawiązać kontakt z
tobą...
- Tak, tak to wyglądało...
- Jak blisko punktu zbornego byliście, kiedy was zaatakowano?
A.C. Crispin
97
- Wyszliśmy z nadprzestrzeni zaledwie pięć minut wcześniej. Musieli już tam na
nas czekać, bez dwóch zdań. Wiedzieli, że tam będziemy.
- A nie napomknąłeś przypadkiem komuś o swoim kursie albo współrzędnych
punktu zbornego?
- Nie, proszę pana. Zgodnie z pana poleceniem, zachowałem całkowitą ciszę na
wszystkich częstotliwościach.
Teroenza mruknął coś do siebie, co zabrzmiało jak dudnienie głęboko w piersiach,
po czym pokiwał swą rogatą głową.
- Jeszcze raz gratuluję męstwa. Jak się czuje Muuurgh?
- Wyzdrowieje. Ale mocno oberwał w głowę.
- Będę chciał z nim porozmawiać, kiedy poczuje się lepiej. Dobrze, pilocie, mo-
żesz odejść.
Han nie ruszył się.
- Proszę pana... chciałbym prosić o przysługę.
- Tak?
- Kiedy przyleciałem na Ilezję, odebrano mi blaster. Chciałbym go dostać z po-
wrotem. Jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że piraci nas znowu zaatakują i tym razem
wedrzą się na pokład, wolałbym mieć możliwość obrony.
Teroenza zastanawiał się przez chwilę, po czym pokiwał głową na znak zgody.
- Rozkażę, by zwrócono ci twoją broń, pilocie. Niewątpliwie dowiodłeś swojej lo-
jalności i zasłużyłeś na nasze zaufanie działaniami w ciągu trzech ubiegłych dni. -
Kiwnął ręką. - Powiedz mi, pilocie Draygo, czy nie przyszło ci do głowy, by spróbować
sprzedać ładunek i powiedzieć nam, że został skradziony przez piratów?
Han potrząsnął głową.
- Nie, proszę pana - odpowiedział żarliwie.
- Doskonale. Zaimponowałeś mi, pilocie. - Szerokie, pozbawione warg usta Tero-
enzy zwinęły się w pełen aprobaty uśmiech. - Bardzo mi zaimponowałeś.
Han wyszedł z budynku administracji dziękując przestrzeni, że odkąd skończył
siedem lat, potrafił przekonywująco kłamać. Szczególnie dumny był z umiejętności
improwizowania zmyślonych odpowiedzi na bieżąco.
Skierował kroki w stronę szpitala. Czas zająć się Muuurghiem i sprawdzić, jak się
czuje. Poza tym.... najwyższa pora zapoznać się z Jalusem Neblem, sullustiańskim pilo-
tem na urlopie zdrowotnym.
Han miał do Sullustianina parę pytań...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
98
R O Z D Z I A Ł
7
BRIA
Muuurgh leżał zwinięty w kłębek na długiej palecie, której jego rasa zwykła uży-
wać jako łóżka. Han podszedł do Togorianina i usiadł obok niego.
- Jak twoja głowa?
- Moja głowa nadal boli - odpowiedział Muuurgh. - Robot medycny mówi ja musę
zostać tu na noc. Aleja mu mówię nie, nie mogę, bo Vykk może mnie potsebować.
- Nie, nie, ze mną wszystko w porządku - zapewnił go Han. - Zamierzam odwie-
dzić tego Sullustianina, zjeść obiad, poćwiczyć trochę na symulatorze i na strzelnicy.
Potem idę spać. To był wyjątkowo długi dzień.
- Czy Vykk powiedział Teroenzy o piratach?
- Tak, powiedziałem. Będzie chciał z tobą porozmawiać, jak się wyliżesz. I... do-
bra wiadomość. Teroenza odda mi mój blaster.
- To dobze - powiedział Muuurgh. - Vykk musi się bronić od piraci.
- To właśnie mu powiedziałem, stary... - Han wstał. - Posłuchaj, będę w następ-
nym pokoju, chcę pogadać z tym pilotem. Sprawdzę jutro rano co u ciebie słychać, do-
brze?
Muuurgh przeciągnął się z rozkoszą i znów zwinął na swojej palecie. Wyglądał te-
raz jak ogromny czarny kłębek.
- Dobze, Vykk.
Han przeszedł się korytarzem; w końcu spotkał robota medycznego, którego spytał
o pokój Sullustianina.
Doszedłszy do odpowiednich drzwi wcisnął dzwonek, a po chwili usłyszał głos,
mówiący po sullustiańsku:
-Proszę wejść!
Han otworzył drzwi i zatrzymał się przed ścianą powietrza o wymuszonym obie-
gu, zasłaniającą drzwi jak kurtyna. Przestąpił próg, wchodząc do pokoju. Było tu
chłodno i rześko. Drzwi zamknęły się za nim ze świstem. Sztuczna atmosfera, uświa-
domił sobie Han. Trzymają Sullustianina w pomieszczeniu z systemem recyrkulacji, tak
by nie oddychał ilezjańskim powietrzem. Ciekawe dlaczego?
A.C. Crispin
99
Jalus Nebl siedział przed modułem rozrywkowym, którego ekran wyświetlał wła-
śnie galaktyczne wiadomości. Han podszedł i wyciągnął dłoń do wielkookiej istoty o
opadających na szczęki policzkach.
- Cześć, jestem Vykk Draygo, nowy pilot. Miło mi cię poznać.
Mówił we wspólnym, mając nadzieję, że Sullustianin go zrozumie. Ten jednak
kiwnął głową i odezwał się we własnym, świergotliwym języku.
- Rozumiesz mowę mojego ludu, czy też potrzebny nam będzie tłumacz?
- Rozumiem twoją mowę- odpowiedział Han bardzo powoli, ale po sullustiańsku -
ale mówię bardzo słabo. Rozumieć wspólny ty dobrze?
- Tak - odpowiedział Sullustianin. - Rozumiem wspólny całkiem dobrze.
- Świetnie - stwierdził Han, przechodząc na wspólny. - Pozwolisz, że usiądę?
- Bardzo proszę - zgodził się pilot. - Już od pewnego czasu miałem ochotę z tobą
porozmawiać, ale byłem poważnie chory i, jak widzisz, zamknięty w obrębie tych kilku
pokoi, gdzie powietrze jest filtrowane.
Han usiadł na długiej ławie i przyjrzał się Sullustianinowi. Nie widział żadnych
zewnętrznych obrażeń.
- To paskudnie, stary. Co się stało? Przepracowanie?
Małe, wilgotne usta obcego wykrzywiły się żałośnie.
- Zbyt wiele misji, tak. Zbyt wiele burz, przez które trzeba się przedrzeć. Zbyt wie-
le sytuacji na krawędzi katastrofy, mój przyjacielu. Pewnego dnia obudziłem się, a mo-
je ręce - wyciągnął drobne, delikatne dłonie, zakończone owalnymi wąskimi pazurkami
- moje ręce nie przestawały drżeć. Nie mogłem dłużej utrzymać instrumentów pokła-
dowych mojego statku. - Zasmucona twarz Sullustianina przybrała jeszcze żałośniejszy
wyraz. Han nie zdziwiłby się, gdyby te wielkie, i tak już wilgotne oczy, wypełniły się
łzami.
Han spojrzał na dłonie obcego i zauważył, że rzeczywiście trzęsą się w niekontro-
lowany sposób. Poczuł niepokój, pomieszany ze współczuciem. Biedny facet, pomy-
ślał. To okropne!
- Paskudna sprawa, stary - powiedział. - To co, nerwy ci puściły, tak? O to chodzi?
- Napięcie, tak - zgodził się Sullustianin. - Zbyt wiele misji, zbyt mało wypoczyn-
ku, zbyt wiele burz. Ale także... zbyt wiele ładunków przyprawy. Robot medyczny
mówi, że źle reaguję na błyszczostym. Jalus Nebl bardzo chory od tego.
Han poruszył się niepewnie na ławie.
- Jak to, jesteś uczulony na błyszczostym?
- Tak. Odkryłem to, gdy tylko zacząłem go przewozić. Próbowałem trzymać się z
daleka, ale samo powietrze na tej planecie jest przesiąknięte przyprawą. Nawet za-
mknięte w tych małych fiolkach, drobiny przyprawy przedostają się do powietrza. Kie-
dy Jalus Nebl je wdycha, całymi dniami, tygodniami, miesiącami... bardzo złe skutki.
Drżenie mięśni, zwolniony refleks. Rozstrojony żołądek, utrudnione oddychanie...
- Więc to dlatego zamknęli cię w izolatce z filtrowanym powietrzem - domyślił się
Han. - Starają się oczyścić twój organizm.
- Właśnie. Ja bardzo chcę znowu latać, przyjacielu i kolego pilocie. Jesteś jednym
z niewielu, którzy to rozumieją, prawda?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
100
Han zastanowił się przez chwilę, jak by się czuł, gdyby miał już więcej nigdy nie
latać - przepracowany i zatruty przyprawą tak, że nie mógłby powstrzymać drżenia rąk
- i pokiwał głową.
- Słuchaj, stary - powiedział szczerze. - Naprawdę ci współczuję. Mam nadzieję,
że wkrótce wydobrzejesz. - Zniżył głos, przechodząc na przemytniczą gwarę. - Rozu-
miesz-li kupiecką mowę, druhu?
Sullustianin przytaknął.
- Nie mówić - powiedział równie cicho - ale rozumieć dobrze-dobrze.
Han spojrzał w sufit. Czy Ilezjanie albo ich strażnicy monitorowali ten pokój? Nie
było sposobu, by się o tym przekonać. Ale nie zdarzyło mu się spotkać wielu robotów,
które potrafiłyby przetłumaczyć przemytniczą gwarę, stanowiącą mieszankę kilkunastu
języków i dialektów bez ustalonej składni. Han pod-głosił wiadomości prawie do mak-
simum i powiedział cicho, niemal niedosłyszalnie:
- Druhu-pilocie, kiedy ręce znów spokojne, jeśli ja był ty, nie mówić do widzenia,
po prostu odlecieć ze zły świat przyprawy szybko-szybko. Zrozumiany?
Sullustianin przytaknął.
Han ściszył głos w module rozrywkowym i ciągnął, jakby nic się nie stało.
- Jakiś czas temu zaatakowali nas piraci.
Sullustianin pochylił się do przodu.
- I co się stało?
- Strzelali do mojego statku, uszkodzili silniki hipernapędu, ale udało mi się trafić
jednego pociskiem - powiedział Han, pokazując gestem wielkie „bum". - Musiałem
lądować na Alderaanie, żeby dokonać paru napraw. Byłeś tam kiedyś?
- Przyjemna planeta - skomentował sucho Sullustianin. -Zbyt przyjemna, pod
pewnymi względami.
- Wiem coś o tym! - oznajmił Han z emfazą. - W każdym razie, kiedy wróciłem,
Teroenza zadawał mi setki pytań na temat tych pirackich statków. Chciał wiedzieć, dla-
czego nie oddali ostrzegawczych strzałów, dlaczego nie próbowali przejąć dowództwa,
i tak dalej. Odnoszę wrażenie, że ten atak to coś więcej niż tylko przypadkowy piracki
napad. Czekali na mnie dokładnie tam, gdzie miałem się spotkać z odbiorcą. Skąd mieli
współrzędne?
- Rzeczywiście - powiedział Jalus Nebl. - Chyba jest w tym coś więcej, pilocie.
- Proszę... mów mi Vykk. My, piloci, musimy trzymać się razem.
- W takim razie nazywaj mnie Nebl. To nazwa mojego gniazda.
- Dzięki. Jak sądzisz, o co w tym wszystkim chodzi?
- Chyba t'landa Til się martwią, że te rzekomo pirackie statki mogą pochodzić z
Nal Hutta. Że to Huttowie, udający piratów.
Han gwizdnął cicho.
- Na wszystkich sługusów Xendora... to ci dopiero pasztet! Huttowie przeciwko
Huttom?
- Nietrudno w to uwierzyć, jeśli się miało cokolwiek do czynienia z Hurtami - po-
wiedział chłodno Nebl. - Wśród Hurtów zawiera się i łamie porozumienia za jeden
A.C. Crispin
101
złamany kredyt. Ich lojalność topnieje w obliczu możliwości utraty zysków lub wpły-
wów, nie wiedziałeś o tym?
- Zaczynam rozumieć... - powiedział Han, wiercąc się niespokojnie na ławie i
uświadamiając sobie, jak niewiele brakowało, żeby został rozpylony na kosmiczny pył.
- Huttowie na Nal Hutta tworzą różne frakcje, prawda?
- O, tak. Ich rodziny czy klany rosną w siłę i zdobywają fortuny tylko po to, by za-
raz paść ofiarą intryg innego klanu. Nic dziwnego, że spośród wszystkich ras to Hutto-
wie są najbardziej nieufni. Degustator jedzenia u Hutta to bardzo krótkoterminowa po-
sada. Trudno jest otruć Hutta, ale to nie powstrzymuje zabójców od próbowania... i cza-
sami im się udaje. A klany nie cofają się przed użyciem pocisków rakietowych, skryto-
bójców czy nawet piechoty dla osiągnięcia swoich celów.
- Ale to właśnie Huttowie rządzą na Ilezji - zauważył Han.
- Ach! A zatem widziałeś już Zawala?
- Jeśli masz na myśli tę rozdętą kupę sadła, która kręci się tu na repulsorowych sa-
niach, to tak. Nie miałem jednak dotychczas przyjemności poznać go osobiście.
- I módl się, by tak pozostało, Vykk. Zawala, podobnie jak większość Huttów,
trudno zadowolić. Kapłani mogą być trudnymi zwierzchnikami, ale w porównaniu z ich
władcami Hutta-mi, są łagodni jak dzieci.
- No dobra, to co się właściwie tutaj dzieje, na tej planecie? Mamy Huttów rządzą-
cych planetą i ścierających się z innymi Huttami z Nal Hutta... dlaczego? - Han zasta-
nowił się przez chwilę, po czym sam sobie odpowiedział. - Oczywiście. Przyprawa.
- Naturalnie. Huttowie i flanda Til, ich popychadła, ciągną z Ilezji zyski na dwa
sposoby. Pierwszy sposób to przetwórnie przyprawy. Ale ilezjańscy Huttowie muszą
najpierw kupić przyprawę od innych klanów, które dostarczają surowców. Słyszałeś
kiedyś o Jiliaku albo o Jabbie?
- Jabba? - Han zmarszczył czoło. - Jabba Hurt? Chyba obiło mi się o uszy. Czy to
nie ten gość, który kontroluje Nar Shaddaa, księżyc przemytników krążący wokół Nal
Hutta?
- Ten sam. Dzieli swój czas pomiędzy pobyt w domu, na Nal Hutta i przeładunek
przyprawy, który odbywa się na małej, prowincjonalnej planecie zwanej Tatooine.
- Tatooine? Nigdy o niej nie słyszałem. Nebl wzruszył ramionami.
- Uwierz mi, nie chciałbyś tam polecieć. To zapadła dziura.
- Będę o tym pamiętał. A zatem ci faceci, Jabba i Jiliac, zdobywają surową przy-
prawę i wysyłają tutaj do przetworzenia, tak?
- Tak. Ale ostatnio chyba próbują zwiększyć zyski, nasyłając swoje statki udające
piratów, żeby przejąć transporty gotowej przyprawy z Ilezji. W ten sposób Jabba i Jil-
liac zdobywają przetworzoną przyprawę praktycznie za darmo, co ich uszczęśliwia.
Han ułożył wargi jak do gwizdnięcia.
- Jak to mówią, kapłani wyhodowali mynocka na własnym łonie...
- Nie inaczej. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Huttowie byliby zdolni do
czegoś takiego.
Han przeczesał włosy palcami i westchnął. To był naprawdę męczący dzień.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
102
- Tak, z tego co słyszałem, Hutt sprzedałby własną babcię... zakładając, że oni w
ogóle mają babcie... gdyby mógł na tym zarobić choć jeden kredyt.
- Musisz być bardzo, bardzo ostrożny, młody Vykku. Powiedz Teroenzy, że po-
trzebujesz mocniejszych tarcz.
- Już to zrobiłem.
- To dobrze. Przydałaby się też zwiększona siła ognia.
- Tak, masz rację. - Han spojrzał Sullustianinowi w oczy. -Nebl, skoro już rozma-
wiamy tak szczerze, powiedz mi jedną rzecz. Ta cała religia, którą kapłani wciskają
pielgrzymom, to wielka bujda, prawda?
- Tak sądzę, Vykku. Ale nie do końca rozumiem, na czym polega to całe Uniesie-
nie. Jestem niewierzący, więc nigdy tego nie doświadczyłem, ale sądząc ze sposobu, w
jaki reagują na nie pielgrzymi, jego skutki są bardziej wyniszczające niż choćby naj-
większa dawka przyprawy.
- Tak, nieźle im to daje po głowie - zgodził się Han. - Wygląda na to, że cały ten
religijny interes to jedno wielkie oszustwo, dzięki któremu mogą niewiarygodnie tanio
przetwarzać przyprawę.
- Nie tylko to, Vykku. Pamiętasz jak powiedziałem, że kapłani i Huttowie ciągną
zyski z tych koloni na dwa sposoby?
- Tak - odpowiedział Han. - Więc jaki jest ten drugi sposób?
- Niewolnicy - powiedział ponuro Sullustianin. - Wyszkoleni, posłuszni niewolni-
cy. Ilezjanie odsyłają pielgrzymów z przetwórni przyprawy, kiedy zobaczą, że są w
pełni przeszkoleni i całkowicie bezwolni. Zabiera się ich wtedy na inne planety i sprze-
daje. Ich miejsce w fabrykach zajmują nowi przybysze.
- A niewolnicy są zbyt zastraszeni i ogłupieni, żeby narzekać albo mówić nowo
przybyłym prawdę o tym, co ich czeka, tak? - zapytał Han.
- Oczywiście. A nawet jeśli o tym mówią, to kto słucha niewolników? Jeśli zaś
niewolnik zaczyna być zbyt głośny, to... -Sullustianin zrobił nagły, uniwersalny gest
podcinania gardła. -Nietrudno jest uciszyć niewolnika.
Han pomyślał o pątniczce 921. Powiedziała, że jest na Ilezji mniej więcej od ro-
ku...
- Jak długo trzymają tu pielgrzymów, zanim wyślą ich jako niewolników? I dokąd
ich wysyłają?
- Zazwyczaj rok. Tych silniejszych wysyłają na Kessel, do kopalni przyprawy.
Nikt stamtąd nie wraca żywy, słyszałeś pewnie. Garstka najładniejszych to szczęścia-
rze. Szkoli się ich na tancerzy i tancerki albo posyła do koszarowych domów uciech.
Może to i niegodne życie, ale dużo łatwiejsze niż zdychanie w niewoli w kopalni przy-
prawy.
Nebl obserwował Hana wilgotnymi, lśniącymi oczami.
- Dlaczego o to pytasz? Czy jest jakiś konkretny niewolnik, który wzbudził twoje
zainteresowanie?
- No... tak jakby - przyznał Han. - Ta dziewczyna pracuje w przetwórni przypra-
wy, na najniższym poziomie. Jest tu prawie od roku.
A.C. Crispin
103
- Jeśli ci na niej zależy, powinieneś ją stamtąd wyciągnąć, Vykk - powiedział Sul-
lustianin. - Wskaźnik zgonów wśród robotników przetwórni błyszczostymu jest bardzo
wysoki. Przyprawa ich ogłupia, a kiedy grzyby dostaną się do krwiobiegu... -strzepnął
palcami. - Wyciągnij ją stamtąd, Vykk. Jej jedyną nadzieją jest opuszczenie tej planety
z ładunkiem niewolników.
- W roli niewolnicy? - Han poczuł ukłucie strachu, kiedy pomyślał, że mógłby już
nigdy nie zobaczyć pątniczki 921. - Mam się cieszyć, ze może uda jej się trafić do ja-
kiegoś koszarowego lupanaru, żeby być zabawką znudzonych imperialnych szturmow-
ców?
- To dużo lepsze niż męki konania od powolnego zatrucia krwi.
Han myślał szybko. Nie spodobały mu się wnioski, do których doszedł.
- Słuchaj, Nebl, cieszę się, że udało nam się pogadać. Wpadnę do ciebie jeszcze
kiedyś. Teraz... muszę coś załatwić.
Sullustianin uprzejmie pokiwał głową.
- Doskonale cię rozumiem, Vykk.
Po wyjściu Han uświadomił sobie, że krótki ilezjański dzień dobiega końca. Piel-
grzymi byli pewnie teraz na wieczornych obrzędach. Jeśli się pospieszy, może uda mu
się złapać pątniczkę 921 i zamienić z nią parę słów. Musiał wymyślić jakiś sposób, że-
by wyciągnąć ją z fabryki, ale zarazem zatrzymać na Ilezji.
Mimo upału i lekkiej mżawki zaczął biec przez dżunglę znajomą ścieżką. Po
pierwszych pięciu minutach poczuł, że oddech pali mu piersi, ale nie zwalniał. Po pro-
stu musiał zobaczyć twarz dziewczyny, nazywającej siebie „pątniczką921", i upewnić
się, że nadal była na Ilezji.
A co, jeśli już ją odesłali? Nigdy jej wtedy nie odnajdzie... nigdy! Han poczuł, że
wpada w panikę. Zaczął przeklinać siebie samego w każdym języku, jaki znał. Co w
ciebie wstąpiło, Solo? - zastanawiał się. Weź siew garść, chłopie! Dobrze ci się układa
tu na Ilezji. Na koniec roku będziesz miał piękny stosik kredytów uskładany na koncie
na Coruscant. To nie jest dobry moment, żeby tracić głowę z powodu jakiejś zwariowa-
nej fanatyczki religijnej. Daj sobie z tym spokój!
Ale ciało i serce nie chciały słuchać głosu rozsądku. Han wydłużył i przyspieszył
krok, aż w końcu biegł co sił w nogach.
Zakręcił obok Kwietnych Błoni i o mało nie wpadł na pierwsze rzędy pielgrzy-
mów, wracających po wieczornym obrządku. Szli bezładnie, potykając się i zataczając,
z oczami błyszczącymi narkotyczną ekstazą.
Han zaczął przeciskać się przez tłum, pomagając sobie łokciami. Czuł się jak ryba
płynąca pod prąd. Mrużył oczy w zapadających ciemnościach, wypatrując znajomej
twarzy. Zaglądał pod daszki czapek, szukał i szukał...
Gdzie ona jest?
Coraz bardziej zaniepokojony Han zaczął łapać pielgrzymów za ramię i domagać
się odpowiedzi, czy nie widzieli pątniczki 921. Większość z nich ignorowała jego pyta-
nia lub patrzyła bezmyślnie, z rozdziawionymi ustami, ale w końcu jakaś stara Kore-
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
104
lianka wskazała kciukiem za siebie. Han odwrócił się i zobaczył 921 w pewnej odległo-
ści za innymi. Poczuł ulgę. Podbiegł do dziewczyny, zziajany i spocony po biegu.
- Cześć! - wysapał, mając nadzieję, że powitanie nie zabrzmiało aż tak głupio, jak
mu się wydawało.
Podniosła głowę, przyglądając mu się w ostatnich błyskach światła dnia.
- Cześć - odpowiedziała niepewnie. - Nie było cię.
- Latałem poza system - wyjaśnił Han, biorąc ją za ramię i dostosowując krok do
rytmu jej kroków. - Miałem ładunek do dostarczenia.
-Aha.
- A co u ciebie? - zapytał.
- W porządku - odparła. - Uniesienie było dzisiaj cudowne.
- Aha - przytaknął posępnie. - Nie wątpię.
- Jak ci się udała podróż, Vykk? - zapytała po kilku minutach milczenia. Han ucie-
szył się, że o to zapytała. Po raz pierwszy okazała choć odrobinę zaciekawienia nim i
jego życiem.
- Wszystko dobrze się skończyło - powiedział wstępując ostrożnie na zabłoconą
ścieżkę i starając się nie zabrudzić butów jeszcze bardziej. Był po kolana ochlapany
błotem po biegu. - Ale strzelali do mnie piraci.
- Och, nie! - wyglądała na zaniepokojoną. - Piraci! Mogłeś zostać ranny!
Han uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
- Miło widzieć, że się przejmujesz. - powiedział z nutą dawnej przechwałki w gło-
sie. Przez chwilę myślał, że wyrwie rękę, ale pozwoliła mu ją zatrzymać.
Zanim doszli do dormitoriów zapadły kompletne ciemności. Han podprowadził
dziewczynę do tego samego miejsca co poprzednio, w półcieniu między światłem a
ciemnością. Zdjął z jej twarzy gogle.
- Co robisz? - zapytała nerwowo.
- Chciałem zobaczyć twoją twarz. Te gogle całkiem zasłaniają twoje oczy. -
Uniósł jej dłoń, podniósł do ust. - Tęskniłem za tobą- powiedział cicho.
- Naprawdę? - Nie umiał poznać, czy ją to ucieszyło, czy rozstroiło. Może i jedno,
i drugie.
- Tak, myślałem o tobie - ciągnął miękko. Przyszło mu do głowy, że po raz pierw-
szy był uczciwy wobec dziewczyny mówiąc o swoich uczuciach. Pierwszy raz w życiu
nie musiał udawać. - Nie chciałem tego - dodał szczerze - ale i tak myślałem. Tobie też
trochę na mnie zależy, prawda? Odrobinę...
- Ja... ja... - zaczęła się jąkać. - Nie wiem. - Spróbowała wyrwać rękę, ale Han nie
puścił. Zaczaj całować pokaleczone, pokryte bliznami palce. Dotyk jej skóry na war-
gach odurzył go mocniej niż alderaaniańskie piwo. Obsypywał miękkimi, czułymi po-
całunkami kostki i czubki palców.
- Przestań... - szepnęła. - Proszę...
- Dlaczego? - zapytał, odwracając jej dłoń, by pocałować nadgarstek. Upajało go
bicie pulsu, które wyczuwał pod wargami. Przycisnął usta do wnętrza dłoni, do pokry-
wających je nowych i starych blizn. - Nie lubisz tego?
A.C. Crispin
105
- Tak... nie... nie wiem! - była na krawędzi łez. Cofnęła rękę i tym razem Han ją
puścił, ale podszedł o krok bliżej i złapał ją za rękaw.
- Proszę... -powiedział, trzymając ją wzrokiem równie mocno jak dłonią. - Pro-
szę... nie odchodź. Nie widzisz, że naprawdę mi na tobie zależy? Że się o ciebie mar-
twię, że o tobie myślę... - Przełknął ślinę przez zaschnięte gardło. - Cały czas.
Złapała oddech, co zabrzmiało jak szloch.
- Nie chcę, żeby ci na mnie zależało... - powiedziała urywanym głosem. - Bo mnie
nie powinno zależeć...
... i - nawet nie powiesz, jak masz na imię - dokończył za nią Han, nie umiejąc
ukryć goryczy w głosie.
Stała jak ptak gotowy do lotu, z oczami szeroko otwartymi i pełnymi cierpienia.
- Mnie też na tobie zależy - szepnęła w końcu. – Chociaż nie powinno. Powinnam
dbać tylko o Jedynego i Wszechogarniającego! Chcesz, żebym złamała moje śluby,
Vykk? Jak mogłabym zrezygnować ze wszystkiego, w co wierzę?
Serce Hana zabiło mocniej, kiedy usłyszał, że nie jest jej obojętny.
- Powiedz, jak masz na imię - nalegał. - Proszę... Spojrzała na niego oczami peł-
nymi łez i szepnęła:
- Bria. Bria Tharen.
Potem bez słowa uniosła spódnicę długiej sukni i zniknęła w drzwiach dormito-
rium.
Han stał w ciemnościach, czując, że usta rozciąga mu szeroki uśmiech. Zmęczenie
ustąpiło jak ręką odjął. Czuł się tak lekko, jakby miał na nogach buty z repulsorowym
wspomaganiem. Odwrócił się i zaczął oddalać od dormitorium, nadal uśmiechnięty.
Nawet nie zauważył, że zaczęło padać.
Zależy jej na mnie... - myślał, brnąc przez wszechobecne błoto. Bria... śliczne
imię. Brzmi jak muzyka albo... czy ja wiem? Bria...
Następnego dnia, po długich godzinach łamania głowy i planowania podczas nie-
przespanej nocy, Han ruszył na poszukiwanie Teroenzy. Znalazł Arcykapłana i Veratila
wypoczywających na błotnistych równinach rozciągających się w odległości mniej
więcej kilometra od brzegu płytkiego oceanu Ilezji. Obaj kapłani pławili się w ciepłym,
czerwonym błocie. Od czasu do czasu przewracali się z boku na bok i tarzali, by oble-
pić błotem te partie ciała, które zdążyły już wyschnąć.
Dwóch Gamorreańczyków, stojących na straży, przyglądało im się z niekłamaną
zazdrością. Han podszedł bliżej glinianki i skrzywił się niemiłosiernie, kiedy poczuł
zapach błota.
Fu! Śmierdzi jak tygodniowe truchło! - pomyślał.
Stanął na brzegu, niebezpiecznie balansując, i machaniem rękami usiłował przy-
ciągnąć uwagę Teroenzy.
- Eee... Proszę pana... moglibyśmy zamienić dwa słowa?
Arcykapłan był w dobrym humorze, zapewne za sprawą relaksującej błotnej kąpie-
li. Skinął wątłą ręką.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
106
- Nasz bohaterski pilot! Prosimy, prosimy do nas!
Ja miałbym wleźć do tej gnojówki? Z własnej woli? - pomyślał Han, powstrzymu-
jąc grymas obrzydzenia. Rozumiał jednak, że flanda Til zrobili mu ogromny zaszczyt.
Westchnął.
Kiedy Teroenza skinął znowu, Han uśmiechnął się i przyjaźnie pomachał ręką w
odpowiedzi. Odpiął pas pozwalając, by niedawno odzyskany blaster wraz z kaburą zsu-
nął się na ziemię. Zrzucił buty, rozpiął i zdjął kombinezon, pozostając w samych bok-
serkach. Ostrożnie umieścił odpiętą od pasa sakiewkę na samym wierzchu stosu odzie-
ży, otworem w stronę glinianki.
Potem, próbując przybrać wyraz twarzy choćby trochę przypominający uśmiech,
wszedł do glinianki. Czerwone błocko okleiło mu się wokół nóg i w pierwszej chwili
Han wpadł w panikę, wyobrażając sobie, jak pogrąża się cały, wciągnięty przez bagno.
Okazało się jednak, że pod warstwą grząskiego mułu znajduje się twardy grunt. Macha-
jąc z uśmiechem do t'landa Til Han brnął przez błoto, aż zanurzył się w nim po uda.
- Czy to nie cudowne? - zapytał Veratil, nabierając na dłoń hojną porcję błota i
ochlapując nim plecy Hana. - Nic w całej galaktyce nie może się równać z dobrą kąpie-
lą błotną!
Han żarliwie przytaknął;
- Tak! To wspaniałe!
- Proponuję, żebyś się poturlał - ryknął Teroenza. -Nic tak nie odświeża po trudach
codziennego życia. Spróbuj!
- Jasne! - zgodził się Han z przyklejonym do twarzy uśmiechem. - Turlanie się jest
na pewno fantastyczne!
Ostrożnie zanurzył się w błocie i chlapiąc na prawo i lewo obtoczył się w śluzowa-
tej, kleistej mazi. Humoru nie poprawił mu widok długich, białych robaków, zamiesz-
kujących czerwoną breję. Przyjął, że nie są mięsożerne, w przeciwnym przypadku ka-
płani nie byliby tacy rozluźnieni.
Bria, maleńka, mam nadzieję, że to docenisz... - pomyślał, kończąc obrót. Usiadł,
pokryty teraz równo po szyję warstwą obrzydliwego błota.
- Cudownie! - powiedział głośno. - To takie ...pluskające! Co za rozkoszny chlu-
pot.
- A więc, pilocie Draygo... o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytał Tero-
enza, leniwie zanurzając się w błotnistej mazi.
- Cóż, myślę, że znalazłem rozwiązanie pańskiego problemu. To znaczy problemu
pańskich zbiorów.
Wielki łeb Teroenzy okręcił się na niemal nieistniejącej szyi.
- Doprawdy? Jak?
-Zaprzyjaźniłem się zjedna z waszych wiernych, młodą pątniczką z mojej rodzin-
nej planety. Zanim tu przyleciała, studiowała muzealnictwo i mnóstwo wie o tym, jak
zajmować się cennymi przedmiotami: antykami, kolekcjami i tak dalej. Założę się, że
umiałaby odpowiednio skatalogować eksponaty z pańskiej kolekcji i w ogóle zadbać o
nie jak należy.
Teroenza słuchał uważnie. Wreszcie usiadł, rozchlapując wokół strugi błota.
A.C. Crispin
107
- Nie miałem pojęcia, że wśród naszych pielgrzymów są osoby dysponujące takimi
umiejętnościami. Może istotnie porozmawiam z tą pątniczką. Jakie ma oznaczenie?
- Numer 921, proszę pana.
- A gdzie pracuje?
- W fabryce błyszczostymu, proszę pana.
- Od jak dawna jest na Ilezji?
- Niecały rok.
Teroenza odwrócił się do Veratila i dwaj kapłani zaczęli rozmawiać ze sobą we
własnym języku.
Muszę koniecznie nauczyć się ich mowy, zdecydował Han. Niedawno znalazł
program językowy do nauki podstaw huttańskiego i studiował go już ód miesiąca. Nie
udało mu się jednak namierzyć żadnego słownika ani programu do nauki języka flanda
Til. Wytężył słuch, mając nadzieję, że uda mu się rozszyfrować, o czym mówią kapła-
ni, ale mowa flanda Til różniła się widocznie od huttańskiego na tyle, że nic nie mógł
zrozumieć.
Zwracając się do Hana, Veratil zapytał:
- Czy ta pątniczka 921... czy twoim zdaniem jest atrakcyjna – jak na gusta twojego
gatunku? Czy ty na przykład uznałbyś ją za pociągającą jako potencjalną partnerkę sek-
sualną?
Głęboko w błocie Han zacisnął kciuki.
- 921? Oj, nie, proszę pana... właściwie to... szczerze mówiąc... gdybym miał
dziewczynę z tak pospolitą twarzą, kazałbym jej chodzić tyłem! - Słysząc słowa Hana,
obaj kapłani ryknęli śmiechem i zaczęli klepać się po klatce piersiowej, co widocznie
było u przedstawicieli ich rasy przyjętym sposobem wyrażania aplauzu dla dowcipnej
puenty.
- Bardzo zabawne, pilocie Draygo - powiedział Teroenza swoim tubalnym głosem.
- Naprawdę bystry z ciebie facet. Zainteresuję się tą młodą kobietą. - Przekręcił się na
drugi bok, obryzgując błotem boki zwalistego cielska. - Aaaach! - westchnął z rozko-
szy.
- Słuchaj, Veratil - Han odwrócił się i znalazł twarzą w twarz z hierarchą. - Jest
coś, co nie daje mi spokoju. Czy mógłbym ci zadać jedno pytanie?
- Oczywiście - zgodził się młodszy kapłan.
- Co wy właściwie robicie pielgrzymom co wieczór w czasie tego waszego ob-
rządku? Co to jest to całe Uniesienie? Dostają niezłego odpału!
- Uniesienie? - Veratil zachichotał, jeśli można tak nazwać dźwięk wydany niskim,
grzmiącym głosem. - Ten moment ekstazy, który pielgrzymi uważają za boski dar?
- Właśnie - przytaknął Han. - Nigdy nie odczułem na sobie żadnego efektu - przy-
znał. Bo opierałem się ze wszystkich sił, dodał w duchu. Bo ostatnia rzecz, jakiej bym
chciał, to żeby jakaś szkarada drażniła moje ośrodki przyjemności.
- To dlatego, że jesteś osobą o silnym umyśle, pilocie Draygo - wyjaśnił Veratil. -
Nasi pielgrzymi przybywają zaś na Ilezję właśnie dlatego, że są tego pozbawieni i szu-
kają kogoś, kto ich poprowadzi. A ich dieta została zaprojektowana w taki sposób, by
stali się jeszcze bardziej... podatni na wpływy.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
108
Teraz odezwał się Teroenza.
- Uniesienie to efekt zastosowania specyficznej umiejętności, dzięki której samce
flanda Til zwabiają ku sobie partnerki podczas okresu łączenia się w pary. Potrafimy
mianowicie emitować dźwięki o częstotliwości, która wprowadza umysł samicy w re-
zonans, pobudzając ośrodki przyjemności w jej mózgu. Te wibracje powstają, kiedy
powietrze przepływa przez rzęski w naszych workach szyjnych. Nasze samice nie mogą
się temu oprzeć.
- Samce naszej rasy mają też pewne umiejętności w zakresie projekcji empatycz-
nej niskiego stopnia. - dodał Veratil. -Koncentrując się na przyjemnych odczuciach,
potrafimy je przekazywać tłumowi pielgrzymów. Połączenie tych dwóch efektów wy-
wołuje Uniesienie, które oglądałeś.
- Sprytna sztuczka! - powiedział Han z podziwem. - Czy to trudne?
- Wcale nie - zaśmiał się Teroenza. - Tak naprawdę trudne w tym wszystkim jest
przeprowadzenie pielgrzymów przez te wszystkie modły i rytuały. Czasami jestem tym
tak znudzony, że prawie zasypiam, czekając na swoją kolej.
- W zeszłym roku jeden z kapłanów naprawdę zasnął - powiedział Veratil, parska-
jąc w sposób, który u jego gatunku był odpowiednikiem śmiechu. - Palazidar. Zasnął i
przewrócił się! Pielgrzymi byli w najwyższym stopniu niezadowoleni...
Obaj kapłani rechotali jeszcze przez chwilę, rozpamiętując tę anegdotkę. Han też
się śmiał, ale w środku aż kipiał od gniewu, mając ciągle przed oczami obraz pielgrzy-
mów z trudem po- ! wracających po wieczornej ceremonii, z ogniem wiary i uwielbie-
nia w oczach.
Przy tych facetach oszustwa Garrisa Shrike'a to małe piwo, zdecydował z niesma-
kiem. Ktoś powinien się rozprawić z tym chciwym robactwem...
Przez chwilę myślał, że to on mógłby być tym kimś. Po chwili przypomniał sobie
jednak, że wystawianie głowy ponad tłum bardzo często kończy się definitywnym jej
oddzieleniem od reszty ciała. Więc po co tak się wysilasz dla Brii? - odezwał się w jego
głowie zdradziecki, sarkastyczny głos.
Dlatego, odpowiedział sam sobie, że jej bezpieczeństwo stało i się dla mnie równie
ważne jak moje. Nic na to nie poradzę, po prostu tak jest...
Teraz, kiedy już wiedział to, co chciał wiedzieć, Han zaczął się zastanawiać, jak
by tu wdzięcznie (przynajmniej w sensie metaforycznym) wykręcić się z błota i towa-
rzystwa kapłanów.
Uratowało go przybycie Hutta, który sunął nad błotnistą równiną na repulsoro-
wych saniach, otoczony grupką strażników, truchtających obok pojazdu. Sapali ciężko,
usiłując dotrzymać kroku swojemu zwierzchnikowi.
- Zawal! - Teroenza powitał swojego pana, wstając z szacunkiem. Han zrobił to
samo, chociaż czuł się przy tym jak głupek.
Pierwszy raz w życiu widział na własne oczy przedstawiciela tej rasy i musiał bar-
dzo się starać, żeby nie gapić się natrętnie na jego ogromne, zwaliste cielsko, wielkie
wyłupiaste oczy, pomarszczoną, brązowawą skórę i zielonkawy śluz wyciekający z
kącików ust.
A.C. Crispin
109
A niech mnie! -pomyślał Han. Jest jeszcze ohydniejszy niż Teroenza i jego kum-
ple. Przypomniał sobie, że cywilizacja Hurtów liczy sobie prawdopodobnie więcej lat
niż historia jego własnego gatunku - mimo wszystko jednak nie mógł przemóc odrazy
na widok jej przedstawiciela.
A może odrzucała go świadomość, że to właśnie Huttowie wymyślili ilezjańską re-
ligię jako tani sposób zniewolenia niewinnych istot rozumnych.
Hutt pochylił się w stronę Teroenzy i powiedział po huttańsku:
- Dostałem wiadomość z domu. Jabba i Jiliac wszystkiemu zaprzeczają, a my nie
mamy dowodów. Rada klanu odmówiła... - Han nie dosłyszał czego. - ...więc jedyny
sposób to... - zakończył zdanie określeniem, którego Han nie umiał przetłumaczyć.
- Wielka szkoda - odpowiedział Teroenza, również po huttańsku. - A co z moim
zamówieniem na dodatkowe oddziały, uzbrojenie i osłony do naszych statków, eksce-
lencjo?
- Zatwierdzone - odparł Zawal. - Powinny przybyć na dniach.
- To dobrze.
Teroenza ciągnął dalej we wspólnym:
- Mój panie, chciałbym ci przedstawić dzielnego pilota, Vykka Draygo, który ura-
tował nasz ładunek przyprawy.
Olbrzymi Hutt zarechotał, wydając z siebie dźwięki tak niskie i głębokie, że Han
nie tylko je usłyszał, ale i odczuł ich wibracje całym ciałem.
- Witam cię, pilocie Draygo. Zaskarbiłeś sobie naszą dozgonną wdzięczność.
- Dziękuję panu.
Teroenza zamachał małą rączką.
- Właściwszym zwrotem w tym wypadku byłoby „ekscelencjo", pilocie Draygo.
- Aha, jasne. Dziękuję, ekscelencjo. To dla mnie zaszczyt móc dla pana pracować.
Hutt zachichotał ponownie, mówiąc po huttańsku do Teroenzy:
- Cóż za uprzejmy i bystry kawaler... jak na człowieka. Czy dałeś mu nagrodę?
Lepiej, żeby mu się u nas podobało.
- Tak jest, ekscelencjo - odpowiedział Teroenza.
Han, rzecz jasna, nie dał po sobie poznać, że zrozumiał cokolwiek z prowadzonej
po huttańsku wymiany zdań.
- To dobrze, to dobrze - powiedział Zawal.
Han stał i patrzył, jak Hutt zawraca swoimi repulsorowymi saniami i odjeżdża. Te-
roenza i Veratil ruszyli ciężko przez błoto, postękując z wysiłku. Arcykapłan zwrócił
się do Hana we wspólnym:
- Jego ekscelencja jest bardzo z ciebie zadowolony, pilocie. Czy kierownik prze-
twórni zawiadomił cię, kiedy następny transport będzie gotowy do wysyłki?
Han również przedzierał się przez błoto do brzegu.
- Powiedział, że pod koniec tygodnia, proszę pana. Do tego czasu będą dwa trans-
porty pielgrzymów ze stacji orbitalnej: jeden jutro i jeden pojutrze.
- Doskonale. Nie chcemy, żeby w zakładach zabrakło rąk do pracy.
Wygramoliwszy się na brzeg, Han zebrał swoje ubranie i skierował się na wschód,
w stronę odległego o kilometr oceanu.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
110
- Chyba pójdę i spłuczę z siebie błoto - wyjaśnił - zanim z powrotem się ubiorę.
- Rozumiem - powiedział Veratil. - My używamy błota jako substancji myjącej,
ale do naszej skóry nie przywiera ono tak jak do twojej. Po wyschnięciu wystarczy, że
się otrząśniemy -wzdrygnął się, wzbijając tumany pyłu - i błoto odpada, jak sam wi-
dzisz.
- Rzeczywiście - przyznał Han. - Aleja muszę się spłukać wodą.
- Nie wchodź za głęboko do morza, pilocie Draygo -ostrzegł go Teroenza. - W
oceanach Ilezji żyje wiele dużych zwierząt. Głodnych zwierząt.
- Tak jest, proszę pana.
Trzymając ubranie i buty z dala od pokrytego czerwoną mazią ciała, ruszył boso w
stroną oceanu. Nie widział jeszcze morza, bo zasłaniał je rząd piaszczystych wydm, ale
czuł w powietrzu zapach ciepłej, słonawej wody.
Kiedy dotarł na brzeg, ostrożnie wszedł do wody na głębokość kolan, a po chwili
zanurzył się cały, pozwalając, by omiotła go potężna fala. Następne fale zmywały z
niego ceglaste błoto, aż nie zostało ani odrobiny .
Wyszedł wtedy na piasek, znalazł łagodną łachę i wyciągnął się, żeby wyschnąć.
Czuł, jak zamglone słońce Ilezji osusza ciało i włosy, pozostawiając je sztywne od za-
schniętej soli i sterczące we wszystkie strony.
Wszystko jest lepsze niż to błocko, pomyślał sennie.
Już prawie zasypiał, gdy nagle wzdrygnął się; uświadomił sobie, że o czymś za-
pomniał. Wstał, podszedł do leżącego obok ubrania i pogrzebał w sakiewce. Rozgląda-
jąc się ostrożnie dookoła wyjął z niej miniaturowe urządzenie rejestrujące, które wy-
montował z „Ilezjańskiego Snu". Widząc, że dyktafon nadal pracuje, wyłączył go zde-
cydowanym ruchem.
Zadowolony, że udało mu się nagrać całą wymianę zdań z ilezjańskimi kapłanami,
wrócił na poprzednie miejsce, położył się na ciepłym piasku i uciął sobie zasłużoną
drzemkę.
A.C. Crispin
111
R O Z D Z I A Ł
8
OBJAWIENIA
W ciągu następnych trzech miesięcy Han odbył wiele misji dla Ilezjan. Kilka razy
udało mu się - przy współudziale Muuurgha - trochę nadłożyć trasy, dzięki czemu on
mógł szlifować swoje umiejętności pilotażu, a Muuurgh - obsługi systemów uzbrojenia
statku. Han ćwiczył lądowanie w różnych warunkach - na księżycach pozbawionych
atmosfery albo skutych lodem, a nawet na małych asteroidach, niewiele większych od
samego statku. Nauczył się cumować do stacji orbitalnej śluza w śluzę, od pierwszego
podejścia.
Skutkiem potyczki Hana z „piratami" było lepsze wyposażenie statku przez ile-
zjańskich Hurtów w systemy uzbrojenia i w mocniejsze tarcze. Nasilono również środki
bezpieczeństwa, jeśli chodzi o daty i porty przeznaczenia wysyłanych transportów; nie
stosowało się też przeładunku w przestrzeni kosmicznej. Zamiast tego Han miał lądo-
wać na określonej planecie i wymieniać ładunek przetworzonej przyprawy na surowce,
w jakie akurat obfitował dany świat. Na obszarach gęsto zaludnionych zagrożenie, że
odbiorca wystawi go do wiatru albo wciągnie w pułapkę, było mniejsze.
Teroenza zapewnił Muuurgha, że Vykk Draygo okazał się pracownikiem godnym
zaufania, więc Togorianin nie czuł się już tak bardzo zobligowany do chodzenia za Ha-
nem krok w krok. Nadal jednak obowiązywała go przysięga, że będzie chronił młodego
pilota. Muuurgh o tym nie zapominał.
Zgodnie z obietnicą Teroenza porozmawiał z Brią. Zlecił jej skatalogowanie swo-
ich zbiorów i pieczę nad nimi. Han mógł więc ją teraz spotykać codziennie, jeżeli był
akurat na Ilezji. Od kiedy zaczęła lepiej jeść - w stołówce dla pracowników, a nie w
refektarzu dla pielgrzymów - i więcej przebywać na świeżym powietrzu i słońcu, powo-
li traciła chorobliwie blady i mizerny wygląd. Jej oczy nabrały blasku, kroki - lekkości,
a śmiech znacznie częściej rozjaśniał jej twarz.
Polubiła nową pracę, po części ze względu na upodobanie do antyków, częściowo
zaś ze względu na to, iż uważała służbę bezpośrednio u Arcykapłana za wielką łaskę.
Nadal jednak regularnie chodziła na poranne modły i wieczorne ceremonie Uniesienia.
Han, jeśli był na Ilezji, odprowadzał ją zwykle tam i z powrotem.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
112
Zaproponowano jej pokój w Centrum Administracyjnym, ale Bria powiedziała Te-
roenzy, że woli zostać w dormitoriach dla pielgrzymów. Chodziło jej nie tylko o to, że
chciała być z pozostałymi pielgrzymami w czasie modłów; po prostu pomysł zamiesz-
kania w tym samym budynku co Vykk Draygo dziwnie ją krępował. Bria Tharen nadal
zanadto nie ufała do Korelianinowi i niechętnie poddawała się uczuciom, które w niej
wzbudzał. Jest członkiem religijnej wspólnoty - przypominała sobie nieustannie. Jej
lojalność, jej poświęcenie, jej duchowa jaźń muszą być zarezerwowane dla Wszech-
ogarniającej Jedności.
Nie mogła jednak zaprzeczyć, że lubi towarzystwo Vykka. Był taki żywy, pełen
energii, taki przystojny i czarujący... Bria nigdy dotąd nie spotkała nikogo podobnego.
Codziennie po zakończeniu pracy przy kolekcji Arcykapłana, mając jeszcze go-
dzinę do wieczornej ceremonii, Bria szukała Vykki Muuurgha, którzy byli niemal nie-
rozłączni, i udawała się w ich towarzystwie do stołówki na filiżankę stym-herbaty.
Bria szła przez dżunglę. Zachodzące słońce przyniosło chwilę ulgi od upału. Lek-
ka bryza ciągnęła od oceanu, w którego stronę się kierowała. Szła szybko, a spódnica
jej pielgrzymiego stroju ocierała się o rośliny rosnące obok ścieżki. Jaskrawe kwiaty
zwieszały się z fantazyjnych pnączy... szkarłatne, wiśniowe i cytrynowozielone. Ich
ostry, nieco cierpki zapach wypełnił jej nozdrza.
Błogosławiony Teroenza powiedział jej, że zamiast niezgrabnego pielgrzymiego
stroju może zacząć nosić normalne ubrania, poręczniejsze przy konserwacji zbiorów...
ale dziewczyna trzymała się swojej sukni równie uparcie, jak swoich ślubów.
Dotarła na błotniste równiny i zatrzymała się, by złożyć ukłon pławiącym się w
błocie dwóm kapłanom. Obaj ją zignorowali, ale była do tego przyzwyczajona. Hierar-
chowie nie zwracali zbytniej uwagi na pielgrzymów, chyba że musieli zlecić im jakąś
pracę. Nie było w tym nic dziwnego... koncentrowali się na sprawach większej wagi,
poruszając się na takich wyżynach duchowego rozwoju, na które umysł humanoidów
takich jak ona nie potrafił się wznieść...
Kiedy Bria po raz pierwszy zobaczyła kapłanów taplających się w błocie, była
wstrząśnięta. Wydawało jej się dziwne, że pobłażają sobie w tak... prostacki sposób.
Ale odkąd zaczęła pracować dla Błogosławionego Teroenzy, przyzwyczaiła się do tego
widoku.
Cieszyła się, że nie musi dłużej siedzieć w ciemnościach przetwórni błyszczosty-
mu. Praca w Centrum Administracyjnym była znacznie przyjemniejsza. Budynek był
klimatyzowany, pełen światła, a jedzenie... jedzenie nieporównanie lepsze. Przyzwy-
czajenie się do normalnych posiłków zajęło Brii cały miesiąc. Na początku była tak
apatyczna, tak wyzuta z energii, że nie miała nawet siły jeść; po paru kęsach resztę zo-
stawiała na talerzu, tak jak w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Robot medyczny zaapli-
kował jej kurację na niedożywienie, leczył ją też na wywołane przez grzyby zatrucie
krwi.
Ale teraz była zupełnie zdrowa.
W jej życiu wiele poprawiło się na lepsze, odkąd pojawił się w nim Vykk. Musiała
to przyznać. Gdyby tylko...
A.C. Crispin
113
Bria zmarszczyła brwi i westchnęła.
Gdyby tylko Vykk też był pielgrzymem! Mogliby razem wielbić Wszechogarnia-
jącego, razem uczęszczać na modły, razem otrzymywać sakrament Uniesienia. Ale
Vykk... nie mogła nie zauważyć, że on nie był materiałem na pielgrzyma. Ten niedo-
wiarek wierzył tylko w siebie.
Kiedy razem szli na wieczorną ceremonię lub w drodze powrotnej do dormito-
rium, podtrzymywał ją za ramię. Uścisk jego dłoni sprawiał, że zaczynała wątpić w
swoje oddanie Jedynemu i Wszechogarniającemu. Nie podobało jej się to. Odrzucała
wszystko, co mogłoby zachwiać jej wiarą lub zakwestionować śluby.
Dotarła tymczasem do wydm. Nie zdziwiła się, słysząc świst wystrzału z blastera.
- Vykk! - krzyknęła, nie chcąc wchodzić mu w drogę w momencie, gdy ćwiczył
strzelanie. - Vykk, to ja!
Wspięła się na wierzchołek wydmy, a wiatr wydął jej spódnicę i okręcił ją wokół
nóg. Gdyby nie przytrzymała czapki, wiatr od morza zerwałby ją z głowy.
Na plaży poniżej zobaczyła Vykka. stał w postawie strzeleckiej z rozstawionymi
nogami, z blasterem w kaburze, dyndającej swobodnie przy udzie. Muuurgh stał w
pewnej odległości, trzymając w ręku kilka czarnych ceramicznych płytek, służących
jako cele. Bez ostrzeżenia rzucił dwie płytki w górę, jedną wysoko na lewo, drugą nisko
w prawą stronę.
Ręka Vykka, gdy sięgał do kabury, poruszała się tak szybko, że Bria nie nadążała
za nią wzrokiem. Wystrzał z miotacza roztrzaskał najpierw niski cel, a potem ten pod-
rzucony wysoko. Okruchy rozbitych płytek spadły deszczem na ilezjańską glebę. Mu-
uurgh zawył z aprobatą. Vykk odwrócił się, żeby dla odmiany przećwiczyć strzelanie
do nieruchomego, odległego celu, który ustawili wcześniej. Zauważył Brie na szczycie
wydmy, zamachał do niej i uśmiechnął się. Schował blaster do kabury i pobiegł w jej
stronę.
Uderzyło ją -jak zawsze -jaki jest przystojny, z tymi regularnymi rysami, ciemny-
mi włosami, piwnymi oczami i szczupłą budową. Nie był może typem klasycznego
amanta - ale żadna z kobiet, które obdarzyłby swoim czarującym uśmiechem, nie za-
uważyłaby tego.
- Cześć! - krzyknął, podbiegając do niej.
Zanim zdążyła zrobić unik, pocałował ją w policzek. Odepchnęła go bez tchu.
- Vykk, nie... To wbrew moim ślubom.
- Wiem - odpowiedział, wcale nie skruszony - ale kiedyś, moja kochana, sama
mnie pocałujesz.
- Zastanawiałam się, czy nie poszedłbyś ze mną na filiżankę stym-herbaty przed
wieczorną ceremonią.
- Nie dziś -powiedział, poważniejąc nagle. Spojrzał jej prosto w oczy. - Jest coś, o
czym musimy porozmawiać, Bria. Czekałem z tym, aż... aż trochę dojdziesz do siebie,
bo obawiam się, że będzie to dla ciebie szok. Ale kiedyś musisz się tego dowiedzieć.
Bria patrzyła na niego, zastanawiając się, o co mu chodzi.
- O czym ty mówisz, Vykk?
- Lepiej usiądźmy - zaproponował. - Może tam, na plaży, dobrze?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
114
Poprowadził ją na plażę i usadowił wygodnie na piasku, a kiedy Muuurgh pod-
szedł zapytać, czy wracają, potrząsnął głową.
- Nie, stary. Chcielibyśmy chwilę pobyć sami, zgoda?
Togorianin się oddalił. Bria obserwowała, jak jego czarna sylwetka wspina się po
wydmie, a potem znika za jej krawędzią.
Serce zaczęło jej bić mocniej, gdy Vykk wyjął z kieszeni małe urządzenie.
- To jest aparat do rejestracji dźwięku - powiedział. - Wymontowałem kilka takich
z tablicy przyrządów „Ilezjańskiego Snu". Puszczę ci nagranie, które zrobiłem już parę
miesięcy temu, jeszcze zanim Teroenza poprosił cię, żebyś się zajęła jego kolekcją. Po
prostu bądź cierpliwa i posłuchaj tego, dobrze?
- Sama nie wiem... chyba nie spodoba mi się to, co usłyszę - powiedziała zakłopo-
tana. - Mam złe przeczucia.
- Zrób to dla mnie - poprosił. - Tylko posłuchaj.
Bria skinęła głową, kładąc dłonie na kolanach. Nagły powiew morskiej bryzy, któ-
ry wcześniej wydawał jej się tak przyjemny, sprawił, że zadrżała, mimo piekącego
słońca wiszącego nisko nad horyzontem.
Vykk włączył urządzenie. Bria usłyszała, jak Vykk wita kapłanów i jak zapraszają
go, by przyłączył się do ich błotnej kąpieli. Rozpoznała głosy Błogosławionego Tero-
enzy i hierarchy Veratila. Rozmawiali z młodym pilotem o kąpielach błotnych i ich
relaksującym wpływie. Bria poruszyła się niecierpliwie, ale Vykk tylko uniósł ostrze-
gawczo palec i szepnął: .Zaczekaj".
Zmusiła się, by siedzieć spokojnie, chociaż czuła się coraz bardziej niepewnie.
Kapłani z pewnością nie wiedzieli, że są nagrywani przez Vykka - to już nie było zwy-
kłe podsłuchiwanie, tylko jawne szpiegowanie!
Bria odetchnęła głęboko, kiedy nagle usłyszała, jak kapłani śmiejąc się opowiadają
o Uniesieniu. Jak mówią, że to żaden boski dar, że nie ma nic wspólnego z Jedynym i
Wszechogarniającym.
Szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, ale zaraz zmrużyła je, wściekła, i zerwała
się na równe nogi. Wiatr zerwał jej czapkę, pozwalając rudozłotym lokom rozsypać się
wokół twarzy, ale nie zwróciła na to uwagi. Drżała z gniewu, patrząc na Vykka. Na
widok jej reakcji wyłączył rejestrator i stanął patrząc jej w twarz.
- Jak mogłeś?! - krzyknęła drżącym głosem. - Myślałam, że jesteś moim przyjacie-
lem!
Zrobił krok w jej stronę i uniósł ręce do góry w uspokajającym geście.
- Bria, kochanie, jestem twoim przyjacielem. Właśnie dlatego to zrobiłem... po-
winnaś znać prawdę. Przykro mi, że jesteś...
Dłoń Brii, jakby wbrew jej woli, wylądowała z głośnym plaśnięciem na policzku
młodego Korelianina. Vykk zatoczył się do tyłu i chwycił się za twarz.
-Kłamiesz! - krzyknęła. - To wszystko kłamstwo! Sam spreparowałeś to nagranie,
żeby mnie skłonić do złamania ślubów! Przyznaj się!
Opuścił rękę i stał patrząc na nią, wzrokiem pełnym smutku i współczucia. Powoli
pokręcił głową.
A.C. Crispin
115
- Przykro mi, maleńka - powiedział. - Bardziej niż jestem w stanie wyrazić. Ale
niczego nie spreparowałem. To, co usłyszałaś, jest prawdą. Możesz się na mnie wście-
kać, ale to nie zmieni faktów. Teroenza i spółka nie mają żadnego boskiego daru. Wy-
myślili cały ten szwindel, żeby zapewnić sobie wyrobników do przetwórni i niewolni-
ków na sprzedaż.
Na policzku Vykka pojawił się czerwony zarys jej dłoni. Wyraźnie widziała kon-
tury każdego palca. Opanowała impuls, który kazał jej wybąkać nieskładne przeprosi-
ny. Jak mogła go uderzyć?
Jednocześnie jednak przeszywał ją palący gniew. Podbródek jej drżał, gdy próbo-
wała odzyskać panowanie nad sobą.
-Nie! - ścisnęła dłonie w pięści. - Nie! To nieprawda! Zmontowałeś to!... Tylko
skąd wiedziałeś o Palazidarze? Przecież nie było cię tu jeszcze, kiedy to się stało!
Pokręcił głową.
- Nie wiedziałem o tym, Bria. Nie wiedziałem, a nagranie jest autentyczne. Udo-
wodnię ci to. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą czarną fiolkę.
Bria doskonale wiedziała, co się w niej znajduje.
- Błyszczostym? Skąd go wziąłeś?
- Podwędziłem w czasie transportu - powiedział Vykk. - Wiesz, jakie ma działanie,
prawda?
Bria niechętnie przytaknęła.
- To jedyny sposób, żebym ci mógł udowodnić, że nie kłamię. Jeśli otworzysz
fiolkę, wystawisz błyszczostym na działanie światła, a potem połkniesz, na pewien czas
uzyskasz umiejętności telepatyczne. Będziesz mogła czytać w moich myślach. - Prze-
konasz się, że nie kłamałem o Uniesieniu i że nie zmontowałem tego nagrania. Proszę. -
Podał jej fiolkę. - Weź to.
Bria spojrzała na przyprawę.
- Ja... muszę to sobie przemyśleć, Vykk... Muszę zdecydować, co robić.
- Ja nie kłamię, kochanie, przysięgam... - Podszedł do niej bliżej i wyciągnął ręce.
- Zaufaj mi.
Cofnęła się.
- Proszę... zostaw mnie samą, Vykk. Ja... spotkamy się później. Po ceremonii. Te-
raz muszę już iść.
Przypatrywał się jej.
- Mogłabyś raz opuścić ceremonię. Tylko dziś. Przecież nie sprawdzają listy obec-
ności.
Opuścić Uniesienie? Sama myśl o tym przyprawiła ją o mdłości. Tak gwałtowna
reakcja przeraziła ją. A jeśli Vykk ma rację? Jeśli Uniesienie to nic więcej niż kombi-
nacja fizycznych i mentalnych wibracji emitowanych przez obcy gatunek? Jeśli to nie
boski dar, to pielgrzymi nie są niczym więcej jak tylko narkomanami, dostającymi swo-
ją działkę narkotyku. Bria spojrzała w oczy Vykka i poczuła w jakiś dziwny sposób, że
on rzeczywiście nie kłamał. Zacisnęła palce wokół czarnej fiolki błyszczostymu. Tu
była odpowiedź. Używając tego pozna prawdę...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
116
Odwróciła się i poszła, zostawiając go na plaży. Słyszała, jak Vykk woła coś do
niej, ale tylko odwróciła się i mu pomachała. Nie miała zbyt wiele czasu, jeśli chciała
zdążyć na ceremonię.
Pół godziny później stała wśród tłumu pielgrzymów, obserwując krwawy spektakl
słońca zachodzącego za Ołtarzem Obietnic. Zbliżał się_ moment Uniesienia. Bria rozej-
rzała się wokół myśląc, że jeśli rzeczywiście chciała to zrobić, był już najwyższy czas.
Ukradkiem wymacała w kieszeni fiolkę. Światło... musiała wystawić substancję na
działanie światła. Ale nie tutaj... tu każdy mógł to zauważyć.
W końcu nadszedł moment, na który czekała - kapłani dali wiernym znak, że za-
czyna się Uniesienie.
Bria stała w tłumie, tak żeby widzieć Arcykapłana i hierarchów odprawiających
rytuał. Była jednak na tyle daleko od nich, że powinno jej się udać ukryć błyszczostym
pod szerokim rękawem, tak by flanda Til nie zauważyli jego aktywacji. Pozostali piel-
grzymi będą tak pochłonięci rytuałem Uniesienia, że niczego nie zauważą. Nie usłysze-
liby nawet strzałów z blastera.
Wszędzie wokół niej pielgrzymi padali na kolana. Bria poszła w ich ślady, jedno-
cześnie otwierając fiolkę z błyszczostymem. Kryjąc przyprawę przed oczami kapłanów
własnym pochylonym ciałem, wyjęła pasmo narkotyku, zastanawiając się przez chwilę,
czy nie ona sama go przygotowała.
Kiedy pielgrzymi padli na twarz, worki gardłowe kapłanów zaczęły się nadymać.
Przy wtórze pierwszych buczących dźwięków, przenoszących w powietrzu wibracje,
Bria uniosła przed sobą błyszczostym, wystawiając substancję na działanie ostatnich
promieni zachodzącego słońca.
W ciągu kilku sekund substancja zaiskrzyła błękitnym blaskiem, czego żaden z
pielgrzymów nie zauważył, podobnie jak kapłani. Chociaż nigdy wcześniej nie przyj-
mowała błyszczostymu, wiedziała dokładnie, ile sekund trzeba odczekać. Chwilę póź-
niej włożyła błyszczące pasmo do ust, pozwalając, by rozpuściło się w ślinie.
W chwili, gdy połykała narkotyk, zaczęło się Uniesienie. Bria wzdrygnęła się jak
trafiona z miotacza. Efekty działania błyszczostymu były natychmiastowe. Krew po-
mknęła w jej żyłach jak statek skaczący w nadprzestrzeń. W głowie czuła pulsowanie.
Ale efekty fizyczne były niczym w porównaniu z wpływem narkotyku na jej
umysł. Poczuła, że otwiera się w sposób, którego nigdy później nie umiała opisać. Kie-
dy dotarły do niej fale Uniesienia, odczuła rozkosz wszystkich zgromadzonych piel-
grzymów.
Wrażenie było tak oszałamiające, że o mało nie zemdlała. Tylko gniew, który tlił
się w niej od momentu, gdy Vykk puścił to nagranie, pozwolił jej pozostać przy zdro-
wych zmysłach i kontrolować sytuację.
Muszę... otworzyć... oczy, pomyślała. Skoncentrować się... Krztusząc się i z tru-
dem łapiąc powietrze otworzyła oczy, wstrząsana falami błogości tak intensywnej, że
graniczyła z bólem. Spojrzała na Teroenzę, zmuszając się, żeby nie odwracać wzroku i
ukierunkować psychikę tylko na niego.
Jej umysł zalały obrazy - obce, bo postrzegane oczami obcej rasy. Odciskały się w
jej świadomości na zawsze. Wiedziała, że choćby nie wiedzieć jak mocno tego chciała,
A.C. Crispin
117
nigdy ich nie zapomni. Umysł Teroenzy, tak jak umysł każdej rozumnej istoty, w war-
stwie powierzchniowej był pełen banałów - rozważań, co zjeść na kolację, znudzenia
ceremonią, myśli o nowych środkach bezpieczeństwa, które rozkazali mu wprowadzić
Huttowie, słabego bólu w jelitach i żołądku....
W umyśle Arcykapłana nie było śladu boskości. Wcale nie wierzył we Wszech-
ogarniającą Jedność. Arcykapłan był bardzo dumny, że sam wymyślił ten koncept, żeby
ta masa łatwowiernych pielgrzymów miała w co wierzyć.
Bria zakasłała, czując w ustach gorzki posmak błyszczostymu. Ciężko jej było
skupić myśli w trakcie Uniesienia, ale zmusiła się, żeby koncentrować całą swoją uwa-
gę na umyśle Arcykapłana. Przeczesywała jego myśli, dopóki nie upewniła się, że wy-
woływanie Uniesienia było dla niego wyłącznie sztuczką, jaką wszystkie samce jego
gatunku potrafiły robić na zawołanie.
Nagle Teroenza wzdrygnął się i rozejrzał dookoła dzikim wzrokiem. Jego umysł
wypełnił się podejrzeniami, a potem pewnością - wiedział, że ktoś telepatycznie sondu-
je jego myśli.
Uniesienie zostało przerwane w brutalny sposób, gdy Arcykapłan przestał wyda-
wać z siebie pulsujące dźwięki. Pozostali kapłani zawodzili w niezgodnym chórze, ale
bez wiodącego głosu Uniesienie nie mogło trwać. Zszokowani pielgrzymi zaczęli krzy-
czeć, kilku zemdlało.
Bria wycofała swoje myśli z umysłu Teroenzy i dołączyła do tłumu pielgrzymów,
którzy jęczeli z rozpaczy, drepcząc zdezorientowani w tę i z powrotem. Niektórzy stali
nieruchomo, wpatrzeni błagalnie w kapłanów.
Teroenza zsunął się ze swojego podium obok Ołtarza i zaczął przeciskać się przez
tłum. Patrzył w dół na twarze wiernych, mrucząc z roztargnieniem słowa błogosławień-
stwa i próbując ukryć fakt, że desperacko szuka tego z pielgrzymów, który przed chwilą
skanował jego umysł.
Na szczęście Bria była daleko, na końcu amfiteatru. Pozwoliła, by tłum uniósł ją
na zewnątrz, dalej od permabetonu, aż poczuła pod stopami lepkie iły dżungli. Jednym
szybkim, zdecydowanym ruchem wyżłobiła stopą dołek w podłożu z przegniłych liści i
błota. Puściła fiolkę błyszczostymu, która upadła dokładnie w środek dołka.
Odwróciła się, przydeptując jednocześnie warstwę błota i ściółki. Wszystko to
trwało nie dłużej niż sekundę.
Zaczęła podążać za tłumem w stronę ścieżki, pozwalając się nieść bezładnej fali
jęczących, ogłupiałych i niezadowolonych pielgrzymów.
Ostrożny rzut oka w tył upewnił ją, że Teroenza zaniechał poszukiwań. Zapewne
zdał sobie sprawę, jak małe miał szanse powodzenia i jak bardzo jego nietypowe za-
chowanie wytrąciło z równowagi pielgrzymów. Bria miała nadzieję, że Arcykapłan
uzna całe to wydarzenie za skutek eksperymentów ze skradzionym błyszczostymem
jednego z niedawno przybyłych.
Szła wolno i niepewnie, dziwnie odrętwiała. Skutki zażycia błyszczostymu ustę-
powały, tak że tylko słabo wyczuwała myśli i emocje osób najbliżej niej.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
118
Nie zdziwiła się, kiedy dołączył do niej Vykk . Jak zwykle wziął ją pod ramię, że-
by pomóc iść. Bria oparła się o niego, wdzięczna za pomoc. Poczuła, jak jego ręka wę-
druje ku jej talii, obejmując ją mocnym uściskiem.
Szybko zapadła równikowa noc i szli teraz całkiem po ciemku. Bria ledwie wi-
działa Vykka. Prowadził ją ścieżką, omijając największe kałuże błota. Kiedy doszli do
dormitoriów, zatrzymała się.
- Ja... jeszcze nie chcę tam iść - szepnęła. - Muszę... muszę z tobą porozmawiać,
Vykk.
Kiwnął głową, ale słabe światło padające z otwartych drzwi nie pozwoliło jej do-
strzec wyrazu jego twarzy.
- W porządku. Myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że pójdziemy do
mesy na filiżankę stym-herbaty. Chyba ci się przyda.
Odwrócili się i odeszli razem w ciemność. Bria znów wsparła się na ramieniu
Vykka. Nigdy jeszcze nie czuła się tak znużona. Chyba nawet robot szedłby żwawiej.
Kiedy dotarli do mesy, Vykk posadził ją, a sam przyniósł stym-herbatę i słodkie
ciastko, które wmusił w dziewczynę.
- Proszę - powiedział. - Jedz. Wyglądasz tak, że chyba przyda ci się dobry posiłek.
Posłusznie łyknęła trochę herbaty i skubnęła ciastko. Była bez kolacji, a jedzenie
wydawało się ją uspokajać, pozwalało się skoncentrować z powrotem na rzeczywisto-
ści.
Pochyliła się w stronę Vykka i już otwierała usta, kiedy pilot ostrzegawczo potrzą-
snął głową.
- Chyba lepiej odprowadzę cię do dormitorium – powiedział głośno. - To cię na-
uczy, żeby nie opuszczać posiłków, 921. Gdybym cię wtedy nie podtrzymał, pewnie
byś zemdlała.
Bria zrozumiała. Wstała i milcząc wyszła za nim z sali. Przed budynkiem Admini-
stracji Vykk wyciągnął gogle do patrzenia w podczerwieni.
- Masz swoje?
Bria potwierdziła, odszukała swoje gogle i założyła. Noc ustąpiła nagle miejsca
pejzażowi czerni i trupiobladej bieli. Bria mogła teraz widzieć twarz Vykka, ukrytą do
połowy za goglami.
Objął ją znowu i razem ruszyli ścieżką przez dżunglę.
- Zażyłaś błyszczostymu - stwierdził cicho.
- Tak - odparła. Czuła się odrętwiała, jakby ktoś pobił ją do nieprzytomności. -
Miałeś rację. Wybacz, że ci nie wierzyłam...
- Nie wygłupiaj się! - powiedział, starając się, by zabrzmiało to wesoło, ale poniósł
sromotną klęskę. - Na twoim miejscu też chciałbym potwierdzić tę historię. Czy... czy
bardzo to odczułaś?
Przytaknęła i nagle znowu poczuła, jak zalewają czarna fala, pozostawiając roz-
trzęsioną i z trudem łapiącą powietrze.
A.C. Crispin
119
- Och, Vykk! - powiedziała łamiącym się głosem. - Byłam w jego umyśle... w
umyśle Teroenzy, i to było straszne! Żadnego boskiego daru, tylko znudzona, samolub-
na istota, która pragnie wyłącznie pieniędzy, żeby móc powiększać swoją kolekcję!
- Już dobrze... uspokój się - powiedział. Ścisnął ją za ramiona, żeby uspokoić ich
drżenie. - Przeżyłaś okropny szok.
- Czuję się taka... taka... zdradzona - wykrztusiła szczękając zębami. - To było...
straszne.
- No już, spokojnie, maleńka. - Objął ją, a wyraz współczucia na jego twarzy
sprawił, że kompletnie się rozkleiła. Zaczęła płakać głośnym, niepowstrzymanym szlo-
chem, który targał nią aż do bólu. Vykk zdjął jej gogle i trzymał ją w ramionach, gła-
dząc po głowie i szepcząc czule słowa pociechy.
Wczepiła się obiema rękami w jego kombinezon i szlochała tak, że ją samą to
przeraziło. Nigdy przedtem tak nie płakała. Poczucie pustki i rozpaczy było obezwład-
niające.
- Nic... mi... nie zostało! - wykrztusiła łkając. -Nic... nic!
- Oczywiście, że zostało! - mruknął Vykk, całując ją delikatnie w policzek. - Ma-
my siebie, prawda?
- Siebie...? - szepnęła.
- Jasne. Odtąd będziemy razem, maleńka. Wyrwiemy się z tej piekielnej planety i
będziemy szczęśliwi.
Uniosła głowę, wpatrując siew ciemność; bez gogli ledwie widziała jaśniejszą
plamę jego twarzy.
-Ale oni nigdy nie wypuszczają stąd pielgrzymów- powiedziała. - Wyczytałam to
w umyśle Teroenzy.
- Nie będziemy nikogo pytać o pozwolenie, kochanie. Po prostu odlecimy i już.
- Uciekniemy? - szepnęła.
- Właśnie - powiedział. - Kiedy tylko wymyślę, jak to przeprowadzić, wynosimy
się stąd. Mam już nawet pewien pomysł. -Pocałował ją w policzek. - Zaufaj mi. Mam
doświadczenie w takich sprawach. Coś wymyślę.
- Ale co z twoimi pieniędzmi? -zapytała. -Przecież masz kontrakt, którego nie mo-
żesz złamać. Jeśli stąd uciekniesz, nic ci nie zapłacą. A przecież mówiłeś mi, że potrze-
bujesz tych kredytów, żeby się dostać do Akademii. Jak możesz z tego zrezygnować?
Wzruszył ramionami.
- Nie kijem go, to pałką. Spróbuję wyrwać Teroenzy te pieniądze w inny sposób.
Myśli Brii mąciło wyczerpanie i poczucie, że została zdradzona. Potrzebowała ca-
łej minuty, żeby zrozumieć, co właściwie Vykk miał na myśli.
- Kolekcja... - szepnęła. - Chcesz wykraść kolekcję Teroenzy i uciec...
- Właśnie - przytaknął z aprobatą. - Jesteś pewna, że minął ci błyszczostymowy
trans jasnowidzenia?
- Chyba nie całkiem - powiedziała znużonym głosem. -Tyle razy wypytywałeś
mnie o to, które eksponaty są najcenniejsze. Naprawdę wydaje ci się, że zdołasz poko-
nać zamki i ukraść zbiory?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
120
- Przecież nie całe - sprostował. - Żaden transportowiec na Ilezji nie byłby w stanie
zabrać wszystkiego. Wybiorę parę drobiazgów. .. naprawdę cennych drobiazgów. -
Spojrzał na nią z napięciem. - A ty pomożesz mi je wybrać, dobrze?
Zawahała się. Kradzież nie była zgodna z jej systemem wartości. Ale przecież
skarby Teroenzy nie znajdowały się w muzeum, dostępne dla wszystkich zwiedzają-
cych. Były przetrzymywane w ukryciu przez chciwego kolekcjonera. Gdyby Vykk je
ukradł, znów wróciłyby do obiegu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że przynajmniej
część z nich trafi do ekspozycji prezentowanych w muzeach.
- Dobrze - zdecydowała. Odetchnęła spazmatycznie. - Pomogę ci, Vykk.
- Świetnie. Razem porwiemy statek i wyniesiemy się z tej planety. Mam już dosyć
upału, dosyć wilgoci i nie chcę więcej oglądać tych kapłanów i ich zakłamanej religii.
Bria westchnęła. Wyjechać? Nigdy już nie uczestniczyć w ceremonii Uniesienia?
Jak bez tego żyć?
Postanowiła rozsądnie, że nie będzie o tym teraz myśleć. Jakoś da sobie radę. Mo-
że uda jej się odzwyczaić, jeśli przez najbliższych parę dni, zanim odlecą, powstrzyma
się od uczestnictwa w ceremonii.
- Jest jeszcze jeden problem, Vykk - zauważyła niepewnym głosem.
- Co, kochanie?
- Muuurgh. Co będzie z Muuurghiem? Przecież dał słowo, że będzie cię pilnował.
On jest nie tylko twoim obrońcą, ale w co najmniej równym stopniu strażnikiem. Co z
nim zrobimy?
Vykk wziął głęboki oddech. Bria zobaczyła jasną plamę jego twarzy i wyczuła, że
potrząsa głową.
- No i masz, babo, vrelta w kuchni -powiedział, cytując stare koreliańskie powie-
dzenie oznaczające kłopot. - Nie wiem, co z nim zrobić. Bardzo lubię tego drągala, ale
na podstawie tego co mi mówił o kodeksie honorowym swojego ludu, obawiam się, że
będzie lojalny wobec Teroenzy choćby nie wiem co.
- Myślisz, że jeśli zorientuje się, co planujemy, to nas wyda?
- To bardzo prawdopodobne.
- Och, Vykk... - w głosie Brii zabrzmiała nuta paniki. - Co teraz zrobimy? Co bę-
dzie, jeśli nie uda nam się uciec?
- Nie martw się, kotku. Zostaw to mnie -westchnął Vykk. -Jeśli będę musiał, zajmę
się Muuurghiem. Jestem lepszym strzelcem od niego i znacznie szybciej dobywam bro-
ni.
- Chcesz go zastrzelić?
- Gdybym musiał wybierać między życiem twoim lub moim a życiem Muuurgha,
to tak. Ale mam nadzieję, że uda mi się go przekonać, żeby się do nas przyłączył. Jeśli
się zgodzi, zabiorę go, dokąd zechce. I dam mu dość kredytów, żeby mu starczyło na
dalsze poszukiwania.
- Poszukiwania?
- Tak. Szuka swojej partnerki. Przyleciał na tę planetę, bo myślał, że i ona tu jest.
Ale chyba się pomylił. Togorianie są bardzo rzadką rasą, tak rzadką, że gdyby była tu
Togorianka, wyróżniałaby się jak spuchnięty kciuk.
A.C. Crispin
121
Zaskoczona Bria wciągnęła głośno powietrze.
-Ale... Vykk! Ja widziałam tu Togoriankę! Pamiętam, że widziałam... jakieś pół
roku temu, może dawniej. Widziałam ją tylko przez chwilę, ale jestem pewna, że to był
ten gatunek.
- Naprawdę? Czy to był samiec, czy samica? I jak wyglądała?
- Nie mam pojęcia, jakiej płci było to stworzenie - przyznała się Bria. - Było chyba
mniejsze od Muuurgha. Miało białe futro w rude pasy... tak mi się wydaje. Widziałam
je wieczorem, tuż po ceremonii, kiedy już jest ciemno.
- Muszę powiedzieć o tym Muuurghowi - zdecydował Vykk. - Ci kapłani kłamią
jak z nut. To całkiem możliwe, że Mrrov... tak się chyba nazywała... przez cały czas
była tu, na Ilezji. Może w Drugiej albo Trzeciej Kolonii.
Zamilkł. Bria stała obok, zastanawiając się nad jego słowami. W końcu nie wy-
trzymała.
- Vykk, proszę... - powiedziała błagalnie. - Powiedz, że nie mówiłeś poważnie o
zastrzeleniu Muuurgha, jeśli będzie próbował nas powstrzymać! Musi być jakiś sposób,
żeby tego uniknąć. - Bria lubiła Muuurgha. Poznała go bliżej w ciągu ostatnich kilku
miesięcy i miała dla niego wiele podziwu.
- Zajmę się nim, jeśli okaże się to konieczne. A jeżeli będę musiał, zastrzelę go -
powiedział Vykk ponuro. - Może wystarczy, że go na przykład ogłuszę? Stuknę solid-
nie w ten jego twardy czerep i zwiążę, żeby kapłani nie mieli mu za złe, że nas puścił.
- Och, Vykk... - oczy Brii znowu napełniły się łzami. - Proszę cię, wymyśl coś, że-
by Muuurghowi nic się nie stało. Ty potrafisz takie rzeczy.
- Postaram się, kochanie - odparł. - Postaram się.
Pochylił się, żeby ją pocałować w czoło. Tym razem nie przypominała mu o swo-
ich ślubach. Nic mi po nich nie zostało, pomyślała tępo, idąc w stronę dormitorium. Ani
ślubów, ani religii... nie zostało mi nic...
Spojrzała do tyłu. Nic oprócz Vykka...
Muuurgh wyśliznął się z dżungli i wszedł na ścieżkę. Widział w nocy znacznie le-
piej niż ludzie, bez trudu więc dostrzegł parę stojącą przy końcu ścieżki. Byli już pra-
wie w dormitorium.
Skradał się ostrożnie przez dżunglę już od paru minut, zdecydowany podejść do-
statecznie blisko, by podsłuchać prowadzoną szeptem rozmowę. Zdążył usłyszeć zale-
dwie końcówkę, ale to mu wystarczyło.
Pilot i Bria planowali ucieczkę. Chcieli okraść swoich panów. Pilot planował, że
„zajmie się" Muuurghiem.
Togorianin smutno potrząsnął głową. Muuurgh dał słowo honoru swoim panom,
więc nie powinien mieć wątpliwości. A jednak je miał.
Doskonale wiedział, co powinien zrobić. Powinien pójść do Teroenzy jutro z sa-
mego rana i powiedzieć mu, co usłyszał. Albo może powinien sam zabić pilota i dopie-
ro potem wyjaśnić kapłanom, dlaczego tak postąpił.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
122
Zamiast tego jednak stał w ciemności, targany wątpliwościami. Oczywiste było, że
pilot jest na tyle zdesperowany, by do niego strzelić. A Muuurgh dał słowo honoru, że
będzie go pilnował.
Ale pilot to Vykk... a Muuurgh zaczął myśleć o Vykku jak o przyjacielu. Vykk
chciał za wszelką cenę chronić swoją samicę. Muuurgh mógł to zrozumieć. On sam
byłby gotów niemal na wszystko, by chronić Mrrov... gdyby tylko ją znalazł.
Muuurgh warknął, nisko i przeciągle. Może powinien zachowywać się jak gdyby
nigdy nic? Wtedy pilot pozwoliłby mu podejść się na tyle blisko, że Muuurgh rozszar-
pałby go zębami i pazurami. Był doskonałym myśliwym. Kiedy dopadł zdobyczy, już
mu nie uciekła.
Czy naprawdę zabiłby Vykka, by dotrzymać słowa honoru?
Muuurgh znowu zawarczał i zniknął w dżungli. Dzisiejszej nocy zamierzał zapo-
lować. Dzisiejszej nocy zamierzał zabić. Rozedrze na strzępy i pożre swoją zdobycz.
Może to przywróci mu jasność myśli... może potem będzie umiał zadecydować, co ro-
bić...
Przemykał między drzewami, cichy i niewidoczny jak śmierć.
A.C. Crispin
123
R O Z D Z I A Ł
9
ZGUBIENI I ODNALEZIENI
Następnego ranka Han pogwizdywał radośnie, biorąc prysznic. Nawet nakładanie
cuchnącej szarej maści przeciwgrzybicznej nie zdołało mu zepsuć humoru. Już niedłu-
go odleci z Brią z tej planety, z mnóstwem kredytów ze sprzedaży skradzionych zbio-
rów Teroenzy. Będzie mógł zapłacić za nowy identyfikator dla siebie, za jedzenie i
mieszkanie w czasie egzaminów do Akademii.
A kiedy opuści Akademię jako szanowany oficer, Bria będzie na niego czekała...
Wycierając ręcznikiem mokre włosy, ruszył w stronę ubrania, leżącego w nogach
pryczy.
Nie było ostrzeżenia. Żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili szedł sobie leniwie, a
w drugiej coś chwyciło go i rzuciło o podłogę z taką siłą, że stracił oddech. Otworzył
usta, by złapać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, a przed oczami roztańczyły mu
się czarne plamy. Było jednak coś jeszcze - coś go trzymało, czyjaś gigantyczna łapa
miażdżyła mu piersi. Wiedziony instynktem, Han leżał nieruchomo, koncentrując się na
łapaniu powietrza. Rozumiał dobrze, że ta łapa może go zmiażdżyć jak orzech dilga.
Widział przed sobą ciemność - ale ta ciemność była prawdziwa. Prawdziwa i ku-
dłata, z białą plamką na piersi i zjeżoną białą szczeciną po bokach twarzy. Han skon-
centrował wzrok.
- Muuurgh? - sapnął słabo. - Co jest grane...?
Muuurgh prychnął mu prosto w twarz. Nachylił się tak nisko, że Han widział po-
łysk śliny na jego groźnych kłach.
- Pilot planuje uciecka i zabrać Bria - warknął ochraniarz. - Vykk planuje okraść
panów Ilezji. Vykk planuje „zająć się" Muuurghiem...
-Ale... - Łapa przycisnęła go mocniej i Han zaczął rzęzić. Muuurgh uniósł wielką
łapę i wyprostował, wysuwając zakrzywione jak szable pazury.
- Teraz zdradziecki pilot zginie - prychnął Togorianin.
- Nie! - Han uniósł ręce w obronnym geście. - Proszę! Wysłuchaj mnie!
- Muuurgh słuchał wcoraj w nocy. Muuurgh usłysał bardzo dużo - powiedział po-
nuro Togorianin.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
124
- Opamiętaj się, bracie! - mówił dalej Han, wyobrażając sobie, co te pazury zrobią
z jego odsłoniętym gardłem. - Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi!
- Muuurgh lubił pilota. Muuurgh żałuje, ze musi zabić pilota. Ale słowo honoru
dane. Nie ma wyboru.
Łapa zaczęła opadać. Han zamknął oczy i czekał na swój koniec.
Poczuł ruch powietrza w poprzek policzka i gardła, gdy Togorianin machnął łapą,
ale nic poza tym. Minęła wieczność, kiedy Han postanowił otworzyć oczy. Zobaczył
nad sobą Muuurgha, który wpatrywał się w niego, wyraźnie targany wątpliwościami.
W końcu chwycił Hana za ramię, poderwał do góry, postawił na nogi i pchnął w
stronę łóżka, na którym leżało ubranie Korelianina.
- Ubieraj się! Muuurgh nie chce krew pilota na swoich pazurach. Pójdziemy do
Teroenzy i powiemy, co pilot i dziewcyna planują. Kapłani będą kazać inni strażnicy
zabić zdrajców.
Han pospieszył w stronę pryczy i zaczął wkładać ubranie. Przynajmniej nie umrze
goły i mokry.
- Słuchaj, Muuurgh - zaczął - musisz mnie wysłuchać. Proszę! Przecież to nic nie
kosztuje!
- Pilot kłamie. Muuurgh wie, ze pilot kłamie. Muuurgh... ja nie będę słuchać.
To znak, że trochę ochłonął, pomyślał Han. Zaczyna sobie przypominać gramaty-
kę, której go nauczyłem.
Zapinając kombinezon Han usiadł na brzegu pryczy, żeby wciągnąć buty.
- Twój lud ma swój kodeks honorowy, tak? - powiedział, myśląc w takim tempie,
jak nigdy dotąd.
-Tak.
- Jeśli dasz słowo honoru komuś, kto cię zatrudnia, musisz go dotrzymać, prawda?
- Tak. Pilot potrafi rusać się sybciej. Wkładaj buty!
Han powoli włożył prawą stopę do buta i zaczął wciągać cholewkę.
- No dobra, stary... więc przypuśćmy, że dałeś słowo honoru komuś, kto cię okła-
mał. Jak to się ma do umowy? Czy musisz dotrzymać słowa komuś, kto cię okłamał i
wystrychnął na dudka?
Muuurgh przyglądał się Hanowi podejrzliwie, ale się nie odzywał.
- No, stary, co twój kodeks honorowy mówi o układaniu się z kłamcami?
Muuurgh potrząsnął głową i położył uszy po sobie, co było u Togorian oznaką
gniewu.
- Jeśli Togorianin dał słowo honoru kłamcy, kontrakt nieważny. Interes z kłamca
żaden honor.
- Jasne - powiedział Han, czując przypływ satysfakcji. Podniósł lewy but. - No to
słuchaj, stary. Myślę, że Mrrov jest tutaj, na Ilezji. Myślę, że Teroenza cię okłamał.
Muuurgh spojrzał na Hana i zmrużył niebieskie oczy.
- Vykk skłamałby, zęby ocalić życie.
- Masz rację, stary - przyznał szczerze Han. - Ale przysięgam, że w tym przypadku
nie kłamię.
- Psysięgam? Co to jest „psysięgam"?
A.C. Crispin
125
- To... tak jakby słowo honoru. Coś w tym stylu - wyjaśnił Han. - Mój lud przysię-
ga na to, co jest dla nich najważniejsze. To jest jak... świętość, tak byś to chyba ujął.
- To na co Vykk psysięga?
Han zastanowił się przez chwilę.
- Przysięgam - powiedział wolno i poważnie - na życie Brii. Wiesz, że mi na niej
zależy... bardzo zależy. Wiesz o tym?
Muuurgh pomyślał przez chwilę, po czym przytaknął.
- W takim razie przysięgam na życie Brii. Ona wczoraj w nocy powiedziała mi, że
widziała tu Togoriankę jakieś pół roku temu. To by się zgadzało z okresem, kiedy za-
cząłeś szukać Mrrov, prawda?
Togorianin w milczeniu kiwnął głową.
- Widziała Togoriankę, Muuurgh! Sam ją zapytaj. Teroenza i jego kanalie okłama-
li cię, kiedy mówili, że nigdy jej tu nie było. Pewnie nadal jest na Ilezji. Najprawdopo-
dobniej nie tu, w Kolonii Pierwszej, to byłoby zbyt ryzykowne. Ale są duże szanse, że
jest w Drugiej... może nawet w Trzeciej. Kolonia Druga istnieje znacznie dłużej i jest
tam o wiele więcej pielgrzymów niż w Trzeciej. Obstawiałbym więc drugą. Warto
sprawdzić, jak myślisz?
- Jak wyglądała? - zapytał wolno Muuurgh.
Przez chwilę Han miał ochotę skłamać i powiedzieć, że nie wie. Co będzie, jeśli
się okaże, że Togorianka, którą widziała Bria, to nie Mrrov? Muuurgh może się wściec
i zabić go z miejsca. Wziął głęboki oddech.
- Bria mówiła, że miała białą sierść i jakieś pasy. Może rude, ale za dobrze nie wi-
działa, bo było już ciemno.
Mam nadzieję, że Mrrov nie ma sierści jednobarwnej, pomyślał. Albo łaciatej.
Muuurgh położył uszy i syknął jak nieszczelny zawór, obnażając groźnie zęby.
Han rozejrzał się wokół desperacko, szukając czegoś, czym mógłby zdzielić Togoriani-
na w głowę, ale nie znalazł nic w zasięgu ręki. W cichości pogodził się z perspektywą
rozdarcia na strzępy.
Wściekły syk Muuurgha zmienił ton, przechodząc w przejmujący skowyt cierpie-
nia. Togorianin klapnął na podłogę, łapiąc się za głowę i zawodząc żałośnie.
- To na pewno ona! -jęknął w końcu. - Na wsystkich bogów moich ojców, cy to
możliwe, ze była tu psez ten cały cas, gdy ja wiezyłem tym kłamcom? Rozsarpię ich
gardła i pożrę ich podłe serca!
-A to ci dopiero! - mruknął cicho Han. Dobrze, że się udało!
Muuurgh zerwał się, najwyraźniej gotów natychmiast wcielić swą groźbę w życie.
- Zaczekaj! - Han podskoczył i chwycił wielką łapę, czepiając się jej całym cięża-
rem ciała. Wleczony po podłodze aż pod same drzwi, zaparł się piętami o próg i nie
puszczał Muuurgha.
- Muuurgh, jeśli chcesz ją uratować, zaczekaj!
Muuurgh zwolnił, a w końcu stanął.
- Dobrze - wysapał zziajany Han. - To teraz porozmawiajmy spokojnie, jak istoty
rozumne, zgoda? Siadaj!
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
126
Muuurgh usiadł na swojej palecie. Han włączył muzykę i ustawił zmaltretowane
krzesło tak blisko Togorianina, że prawie dotykali się głowami.
- Mów cicho - polecił mu, a Muuurgh kiwnął głową na znak zgody.
- Mam pewien plan - powiedział Han. - Chyba wiem, jak ją stąd wydostać, jeśli
jeszcze jest na Ilezji. - Jeżeli nie wysłali jej do kopalni na Kessel, pomyślał, nie mówiąc
tego jednak na głos. Muuurgh wiedział równie dobrze jak on sam, jaki los spotyka nie-
wolników.
- W poządku, Vykk - odezwał się Muuurgh równie cicho. -Powiedz mi, jaki mas
plan.
Han przez chwilę zbierał myśli.
- Będę potrzebował twojej pomocy. Muszę poczynić pewne przygotowania i chcę,
żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik, zanim odlecę.
- Odlecis? Vykk odlatuje?
- Tak, ale nie mówię teraz o prawdziwej ucieczce. Za parę dni mam dostarczyć
wiadomość i podarunek od Zawala Huttowie z Nal Hutta, zwanemu Jilliak. Mam tam
zaczekać na odpowiedź. Nigdy nie byłem na Nal Hutta i nie znam tamtejszych porząd-
ków, w przeciwieństwie do Jalusa Nebla.
Muuurgh kiwnął głową, żeby pokazać, że słucha, i zaczął nerwowo skubać swoje
białe bokobrody.
- „Sen" jest zdecydowanie za mały dla trzech osób. Zamierzam zwrócić na to
uwagę Teroenzy i powiedzieć mu, że Nebl chciałby znowu latać jako mój pierwszy
oficer. Jestem prawie pewien, że zgodzi się, by Nebl leciał ze mną w tej misji. Zamie-
rzam zasugerować, żebyś został na Ilezji, bo nie będzie dla ciebie miejsca na pokładzie.
Han wstał i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, myśląc na głos:
- Kapłani wiedzą, że lubisz polować, prawda? W takim razie, jeśli się zgodzą, że-
bym leciał z Neblem, powinieneś ich poprosić, żeby cię puścili na parę dni na polowa-
nie. Potrafisz poruszać się szybko po nierównym terenie, prawda?
- Bardzo sybko - przyznał Muuurgh. - Dość sybko, by dogonić i zabić zwiezynę.
- Myślisz, że udałoby ci się dotrzeć na piechotę do Kolonii Drugiej?
- Tak. - Muuurgh wyglądał na całkowicie pewnego.
- No cóż, to najlepsze wyjście. Jeśli Mrrov nadal jest na
Ilezji, mamy ponad pięćdziesiąt procent szans, że jest w Kolonii Drugiej. Powinie-
neś się tam udać na zwiady i sprawdzić, czy rzeczywiście jest.
- I uratować ją! - Muuurgh zerwał się na równe nogi.
- Nie! - powstrzymał go Han. - Siadaj. To byłby najgorszy z możliwych warian-
tów. Kapłani szukaliby was dwojga po całej planecie. Użyliby sensorów zaprogramo-
wanych na odczyty parametrów życiowych Togorian i odnaleźliby was, a potem pojma-
li i najprawdopodobniej zabili. Albo zesłali do kopalń na Kessel, co niewiele się różni
od śmierci.
- Chces, zeby Muuurgh odsukał Mrrov, ale nie pokazał się
jej?
A.C. Crispin
127
-Właśnie. Po prostu ją odszukaj, dowiedz się gdzie je, gdzie śpi i tak dalej. Potem,
kiedy już będziemy stąd odlatywać, po prostu wpadniemy po nią do Kolonii Drugiej i
zabierzemy ją na pokład. Może nie zauważyłeś, ale zrobiłem w nocy mały zwiad.
- Muuurgh zauważył - powiedział sucho Togorianin. - Wsędzie, gdzie Vykk po-
sedł, Muuurgh był za nim i obserwował. Skąd inacej by wiedział, ze tseba słuchać, co
Vykk mówi, kiedy prowadzi Bria do dormitorium?
- Tak czy inaczej wymyśliłem sposób, żeby zająć czymś strażników, kiedy my bę-
dziemy wybierać najlepsze eksponaty z kolekcji. Wiem też, gdzie jest centrum łączno-
ści. Zajmę się tym, żeby komunikacja z innymi koloniami nie działała, gdy będziemy
odlatywać. Podskoczymy do Kolonii Drugiej i zanim się zorientują, co się dzieje, zgar-
niemy Mrrov i uciekniemy z planety. Potem zabiorę was oboje z powrotem na Togorię,
dobrze? Muuurgh patrzył na Hana spod zmrużonych powiek, poruszając z wrażenia
bokobrodami.
- Zrobiłbyś to dla Muuurgh i Mrrov?
- Tak, przysięgam. Jeśli pomożesz mnie i Brii włamać się do muzeum Teroenzy i
wykraść jego zabawki, przysięgam, że nie odlecisz stąd bez Mrrov.
Togoriański olbrzym zastanawiał się długo. W końcu spojrzał Hanowi prosto w
oczy i powiedział:
- Zrobię to. Słowo honoru. Han kiwnął głową.
- Umowa stoi.
Tego samego wieczoru Han poszedł do skarbca Teroenzy, żeby odszukać Brie.
Zastanawiał się, czy nadal chodzi na wieczorne ceremonie, odkąd się dowiedziała, że są
tylko sprytną sztuczką. Zapukał w ciężkie, obite metalowymi płytami drzwi.
- To ja - odpowiedział na jej pytanie.
Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich Bria. Han zbaraniał na jej widok.
-A niech mnie! Wyglądasz wspaniale!
Po raz pierwszy od czasu, gdy się poznali, zrezygnowała z niezgrabnych, burych
szat pielgrzyma i mało twarzowej czapki. Zamiast nich włożyła prostą jasnoniebieską
tunikę i spodnie. Pozwalało to docenić jej szczupłą, ale niewątpliwie kobiecą figurę.
- Wywyższony Teroenza powiedział mi, że zwalnia mnie z obowiązku noszenia
pielgrzymich szat, gdy pracuję przy jego kolekcji - powiedziała. Widząc pełen podziwu
wzrok Hana, zarumieniła się lekko i uśmiechnęła. - Bał się, że mogłabym zaczepić suk-
nią o półkę i zrzucić eksponaty.
- Cóż, nie można mu odmówić racji - powiedział Han. -Masz ochotę na filiżankę
herbaty?
- Jasne.
Kiedy siedzieli już w kantynie z filiżankami stym-herbaty w dłoniach, Bria
uśmiechnęła się nieśmiało.
- Naprawdę... naprawdę uważasz, że dobrze wyglądam?
- Pewnie - odpowiedział. - Jesteś najładniejszą dziewczyną na tej planecie, na-
prawdę.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
128
Uśmiechnęła się, ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy. Wyglądała na zakło-
potaną.
- Obawiam się, że nie ty jeden tak myślisz, Vykk...
- Co masz na myśli?
- Miałam dziś rano dziwną przygodę z Ganarem Tossem, kamerdynerem Teroen-
zy. Chyba nigdy dotąd nie zwracał na mnie uwagi, dopóki chodziłam w stroju pątnicz-
ki. Dopiero kiedy ubrałam się w to, zauważył mnie. Chodził za mną chyba z godzinę,
kiedy przestawiałam eksponaty, i próbował ze mną rozmawiać. Te jego czerwone oczy
przyprawiają mnie o dreszcze. Jest stary, ale wygląda na to, że nadal... hmm... ma w
sobie wiele wigoru... jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Męskiego wigoru.
Han odchylił się do tyłu.
- Chcesz powiedzieć, że ten obleśny staruch leci na ciebie?
Wzdrygnęła się.
- Podejrzewam, że tak. Wypytywał mnie, ile mam lat, czy byłam wcześniej mężat-
ką, czy mam dzieci. Pytał, jak to się stało, że trafiłam na Ilezję jako pątniczka. Zadawał
bardzo osobiste pytania. Ma mnóstwo tupetu.
Han pochylił się.
- A właściwie dlaczego tu trafiłaś? Czy może ja też nie powinienem ci zadawać
tak osobistych pytań?
Uśmiechnęła się słabo.
- Oczywiście, że nie, Vykk. Dlaczego tu przyjechałam? Wydaje się to tak dawno
temu... chyba niewiele pamiętam. Miałam trudny okres. Skończyłam właśnie szkołę i
trochę się bałam wyjeżdżać na uniwersytet. Nigdy wcześniej nie prowadziłam samo-
dzielnego życia. Matka zawsze krótko mnie trzymała i była bardzo wymagająca. Mia-
łam wrażenie, że nic, co zrobię, nie jest w stanie jej zadowolić. Nie wystarczało, że pil-
nie się uczyłam i dobrze zachowywałam. - Uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech.
- Ojciec zawsze zachęcał mnie do dalszej nauki i kariery, ale mama myślała tylko o
tym, żebym złapała „dobrą partię". Uważała, że spełniłam nadzieje, jakie we mnie po-
kładała, kiedy zaręczyłam się z Daelem.
Han poczuł lekkie ukłucie zazdrości, ale przypomniał sobie, że w jego życiu też
były inne dziewczyny. I to więcej niż kilka...
- Mieliśmy właśnie się zaręczyć, kiedy przyłapałam go z inną dziewczyną. Powie-
działam mu, że to koniec. Matka była na mnie wściekła, że zerwałam z Daelem. On
pochodzi z jednej z najbogatszych rodzin na Korelii, a mama już zaczęła planować we-
sele. - Westchnęła. - Kazała mi wrócić do niego i przeprosić, sprawić, żeby nadal ze-
chciał być razem ze mną. Wtedy po raz pierwszy w życiu sprzeciwiłam się jej.
-Wygląda na bardzo... eee... zdecydowaną- powiedział Han, ostrożnie dobierając
słowa.
- „Zdecydowana" to nieodpowiednie słowo. Mama wpychała mnie w ramiona Da-
ela od czasu, kiedy chodziliśmy razem do szkoły, a ja nigdy nie miałam odwagi jej po-
wiedzieć, że wcale za nim nie przepadam. To śmieszne, wiesz? - Jej zielonkawe oczy
zapatrzyły się w dal. - Chociaż wcale nie zależało mi na Daelu, kiedy dowiedziałam się,
A.C. Crispin
129
że spotyka się z inną dziewczyną, poczułam się zdradzona i oszukana. Ludzie są dziw-
ni, prawda?
Han przytaknął.
- Mów dalej - powiedział zachęcająco.
- Właśnie wtedy usłyszałam o ilezjańskich misjonarzach. Obiecywali odrodzenie
wszystkim, którzy się do nich przyłączą. Fatalnie się wtedy czułam. Wydawało mi się,
że nic nie potrafię zrobić dobrze. Czułam się taka... wykorzeniona, rozumiesz? Odcięta
od wszystkiego. No więc poszłam na to spotkanie. Ilezjański kapłan zakończył ceremo-
nię kilkusekundowym Uniesieniem... i poczułam się tak wspaniale! Jakbym była czę-
ścią tej wspólnoty. Sprzedałam więc biżuterię, uciekłam i złapałam najbliższy statek na
Ilezję.
Uśmiechnęła się tęsknie.
- Ot, i cała moja historia. A wracając do tematu, jak myślisz, co powinnam zrobić,
żeby utrzymać na dystans biednego starego Ganara Tossa?
- Hmm, gdyby za bardzo ci się narzucał, wspomnij o tym Teroenzy. Na pewno nie
życzy sobie, żeby cokolwiek odrywało cię do pracy, więc każe mu zostawić cię w spo-
koju.
- Tak zrobię - powiedziała, wyraźnie w lepszym humorze. -To dobry pomysł.
- Idziesz dziś na ceremonię? - zapytał, patrząc na nią znacząco.
Potrząsnęła głową.
- Nie. Nie chcę tam iść.
- A co będzie, jeśli zauważą, że cię nie było?
- Zawsze mogę powiedzieć, że bolała mnie głowa albo że pracowałam do późna.
Większość pielgrzymów nie może się doczekać ceremonii, więc nie muszą tam spraw-
dzać listy obecności.
- To prawda. W takim razie co powiesz na spacer?
- Doskonały pomysł.
Han wyprowadził Brie na Kwietne Błonia, zanim poruszył temat, który zamierzał
z nią omówić. Zwięźle przedstawił jej swoją poranną potyczkę z Muuurghiem. Bria
przeraziła się, kiedy usłyszała, że Togorianin podsłuchał ich poprzedniej nocy.
- Tak, ja też się wystraszyłem - powiedział Han. - Ten wielkolud potrafi skradać
się naprawdę cicho. Nic dziwnego, że uważa się za najlepszego myśliwego na tej pla-
necie. Wygląda na to, że śledził mnie przez cały czas, gdy robiłem zwiad i zastanawia-
łem się, jak najlepiej nas stąd wydostać.
- Musimy bardzo uważać, kiedy będziemy omawiać szczegółowy plan ucieczki -
szepnęła Bria, rozglądając się wokół nerwowo.
- A jak myślisz, dlaczego wyciągnąłem cię na tę polanę, zanim poruszyłem ten te-
mat? Tutaj nawet drzewa mają uszy. Wczoraj w nocy to był tylko Muuurgh, więc nic
się nie stało, ale mogą na nas napuścić jednego ze zmiennoskórych strażników, którzy
pracują na dole w przetwórni błyszczostymu.
Wzdrygnęła się na samą myśl o takiej możliwości.
- W takim razie o czym chciałeś mi powiedzieć?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
130
- Muuurgh ma poprosić o pozwolenie na polowanie, kiedy ja z Jalusem Neblem
polecimy na Nal Hutta. Wszystko już zaplanowaliśmy. Teroenza zgodził się dziś, że-
bym wziął ze sobą Nebla. Nal Hutta jest oddalona o dwa systemy stąd, a podróż zajmie
nam ze cztery dni, może pięć. Obiecałem Muuurghowi, że dam mu tyle czasu, żeby
mógł się dowiedzieć, czy Mrrov nadal tu jest. A jeżeli się okaże, że tak, to ją zabierze-
my.
- To by było wspaniale - westchnęła Bria. - Nie podobało mi się, że mamy zosta-
wić Muuurgha. Teroenza mógłby się rozgniewać i zabić go za to, że pozwolił nam
uciec, niezależnie od tego, czy Muuurgh zawinił, czy nie.
- Słusznie - zgodził się z nią Han. - Pozostaje mi tylko wymyślić jakiś sposób, że-
by się dostać do prywatnych apartamentów Teroenzy, przeszukać je i znaleźć kody do-
stępu do statków. Muszę też rozpracować zamki chroniące jego kolekcję. Jak dotąd,
utknąłem w miejscu. Wymyśliłem, jak odwrócić uwagę strażników, ale jeśli nie dostanę
tych kodów, być może będę musiał zmienić plany. Na przykład podpalić Centrum Po-
witalne, czy coś w tym stylu.
- Kody dostępu? - Bria zmarszczyła czoło i zamknęła oczy. - Kody bezpieczeń-
stwa... - wzięła głęboki oddech i zaczęła recytować serię liczb, symboli i liter.
- Ależ właśnie o to chodziło! - podniecony Han chwycił ją za ramię. - Skąd je
masz?
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Z umysłu Teroenzy. Tak jak wszystko inne, wryły mi się w pamięć. Chciałabym
je zapomnieć... ale nie mogę.
Han uścisnął dziewczynę z zachwytu.
- Lepiej nie zapominaj tego, zanim nie wyrwiemy się z tej błotnistej dziury. Bria,
kochanie, to cudowne! Oszczędziłaś mi mnóstwo kłopotu.
Uśmiechnęła się do niego nerwowym uśmiechem.
- Zapłaciłam straszną cenę, ale jeśli to ma nam pomóc... chyba było warto.
- Zobaczysz, że było warto - obiecał Han. - Zaufaj mi. Przysięgam, że tak będzie!
Pokiwała głową.
- W takim razie jedyne, co nam pozostało, to unikać wzbudzania podejrzeń, dopó-
ki nie będziemy gotowi do ucieczki. Dla mnie to nic trudnego, w końcu razem z Ne-
blem będę poza planetą. Myślisz, że zdołasz po prostu robić swoje tak jak zwykle, za-
nim wrócę?
- Myślę, że tak - powiedziała. - Ale... wracaj szybko!
- Wrócę, maleńka - zapewnił ją.
Bria spojrzała na niego z prośbą w oczach.
- Czy kiedy będziemy już wolni, możemy lecieć najpierw na Korelię, Vykk?
Chciałabym zobaczyć się z moją rodziną, uspokoić ich, że nic mi nie jest.
Han uśmiechnął się do niej krzepiąco.
- Oczywiście, kochanie. Sam mam na Korelii coś do załatwienia, więc to będzie
nasz pierwszy przystanek, zgoda?
Uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi.
- Zgoda.
A.C. Crispin
131
Vykk zostawił ją pod drzwiami dormitorium. Bria postanowiła, że wejdzie na górę
i zdrzemnie się przed kolacją. Gdyby ktoś pytał, wymówi się z obrzędu bólem głowy.
Kiedy znalazła się w pokoju, podniosła pielgrzymie szaty i stała tak przez chwilę,
trzymając je w rękach.
Zacznę jutro, zdecydowała. Tak będzie lepiej. W końcu miałam ostatnio naprawdę
ciężkie dni. Nikt chyba nie mógłby oczekiwać, że tak po prostu opuszczę Uniesienie.
Potrzebuję trochę czasu, żeby się do tego przygotować.
I zanim zorientowała się, co robi, już miała na sobie pielgrzymie szaty i spieszyła
Ścieżką Nieśmiertelności ku Ołtarzowi Obietnic...
Dwa dni później roztrzęsiony Han i spokojny Jalus Nebl czekali przed salą au-
diencyjną Hutta Jilliaka w jego zimowym pałacu. U stóp Hana stało niewielkie urzą-
dzenie holorejestrujące; jego zadaniem było wyświetlenie podobizny nadawcy i odtwo-
rzenie jego przemowy. Nebl opierał się o wielką, bogato zdobioną skrzynię umieszczo-
ną na repulsorowym wózku. Skrzynia zawierała prezent, który Zawal wysłał swojemu
partnerowi, a czasem rywalowi w interesach, Jilliakowi.
- Zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy czekać - mruknął zdenerwowany
Han, chodząc w tę i z powrotem. – Już prawie godzina!
- Jak na audiencję u wodza klanu to jeszcze nic - powiedział Nebl. - Kiedyś czeka-
łem dwa dni, żeby w ogóle mnie wpuścili do poczekalni. Inie zapominaj, że mamy cze-
kać na odpowiedź. Raz trwało to bity tydzień.
- Nawet mi o tym nie mów - mruknął zdenerwowany Han. -Nie chcę słyszeć, że
cokolwiek może pójść nie tak. Nadal nie bardzo wierzę, żebyśmy mieli wyjść stąd ży-
wi. Wiesz, Huttowie mają bardzo gwałtowne usposobienie.
- Już ci mówiłem, że jesteśmy zupełnie bezpieczni - odparł Sullustianin.
- Wybacz, może jestem tępy, ale skąd możesz to wiedzieć z taką pewnością? -
prychnął Han.
- Dawno temu, wkrótce po zasiedleniu Nal Hutta, Huttowie stracili tylu posłań-
ców, że komunikacja między klanami całkowicie zamarła, a to wszystkim przyniosło
straty - wyjaśnił Nebl. - Tak więc wszystkie klany podpisały święty pakt, gwarantujący
posłańcom nietykalność. Nikt nie może nas tknąć ani nam przeszkodzić, dopóki dostar-
czamy wiadomość od Zawala.
- No, mam nadzieję, że masz rację - burknął Han pod nosem. Popatrzył na skrzy-
nię. - Myślałem, że Zawal jest wściekły na Jilliaka - dodał szeptem. - Dlaczego więc
obdarowuje go prezentami?
Nebl pokręcił głową.
- Przekazywanie darów to tradycja. Żeby Hutt w ogóle zechciał z tobą rozmawiać,
musisz mu ofiarować albo dar, albo pogróżkę. Czasami Huttowie robią obie te rzeczy
naraz.
Han skrzywił się.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
132
- To dziwaczne. Naprawdę nie wiesz, co jest w środku? Skrzynia jest dość duża,
by pomieścić każdą rzecz, jaka może przyjść do głowy. Nawet ciało, gdyby je dobrze
upakować. Czułbym się lepiej, gdybym wiedział, co tam jest.
- Skrzynia jest opieczętowana - zauważył Nebl. - Jeśli ją otworzysz, Jego Eksce-
lencja Jilliac dowie się o tym. Chyba nie chcesz narobić sobie kłopotów.
- No tak... Wiem. - Han skrzywił się znowu, a potem rozejrzał się dookoła, posta-
nawiając zająć myśli czym innym niż własne obawy.
Poczekalnia była wysoko sklepionym pomieszczeniem, oświetlonym licznymi
świetlikami w suficie. Ściany z jasnego kamienia pokrywały gobeliny utkane, jak mó-
wiono, przez wrogów Jilliaka, marniejących w jego lochach w oczekiwaniu na łaskę
śmierci. Jeden przedstawiał planetę, z której wywodzili się Huttowie, pustynną i jałową
Varl, a drugi - kataklizm, który ją unicestwił dawno, dawno temu. Na kolejnym można
było podziwiać wielką diasporę Nal Hutta w systemie Y'Toub. Han wiedział, że „Nal
Hutta" po huttańsku znaczy „klejnot chwały".
Ostatni z gobelinów był pełnowymiarowym portretem Jilliaka we własnej osobie,
spoczywającego leniwie na bogato, ale gustownie ozdobionym podium.
Han nie miał okazji zwiedzić Nal Hutta, bo tuż po przylocie zapakowano ich z
Neblem do śmigacza i wraz z pełniącym funkcję szofera robotem zabrano na południe,
do ustronnego zimowego pałacu Jilliaka. Rezydencja mieściła się na niewielkiej wyspie
w pobliżu równika. Jalus Nebl poinformował Hana, że mieli szczęście, bo wyspa, była
prawdziwym ogrodem, w porównaniu z resztą tej wilgotnej, cuchnącej zgnilizną plane-
ty.
Wyspa przypominała Hanowi Ilezję - gorąca, wilgotna i porośnięta dżunglą z
ogromnymi drzewami podtrzymującymi potężne pnącza.
Przywołał go do rzeczywistości Dorzo, rodiański kamerdyner Jilliaka, który dał im
znak.
- Jego Najwyższa Ekscelencja Jilliac, władca klanu i obrońca sprawiedliwych,
przyjmie was teraz.
Han pospiesznie podniósł odtwarzacz i razem z Neblem wszedł do komnaty au-
diencyjnej.
Była ogromna. Han szedł w kierunku sterczącego po środku podium, czując pod
butami miękki cenny kobierzec. Salę wypełniał tłum usłużnych dworaków wszelkich
ras, tańczących dziewcząt i chłopców, gibkich i pełnych wdzięku, a w jednym z rogów
przygrywała orkiestra. Zapachy z bufetu zastawionego potrawami z co najmniej tuzina
światów podrażniły nozdrza Hana, który nagle przypomniał sobie, że od śniadania nic
nie jadł.
Jilliac spoczywał swobodnie na swoim podium, paląc coś, czego Han nie rozpo-
znał, ale czego z całą pewnością nie chciałby nigdy spróbować. Najsłabszy powiew
smrodliwego dymu przyprawiał go o zawroty głowy.
Jalus Nebl szturchnął Hana, a ten nerwowo postąpił naprzód.
- Wszechmocny Jilliaku - zaczął po huttańsku mowę, której wyuczył go Zawal. -
Przybywamy od naszego pana z Ilezji, Hutta Zawala, przynosząc ci wiadomość i poda-
runek. Najpierw podarunek... - przywołał gestem Nebla, tak jak to uzgodnili.
A.C. Crispin
133
Jilliac przyjrzał się im, a potem rozkazał po huttańsku:
- Otwórzcie skrzynię. Ciekaw jestem, jaki podarunek Zavval uważa za godny
mnie.
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo - powiedział Sullustianin i zabrał się za rozcinanie
pieczęci skrzyni.
Zafascynowany Han patrzył, jak Sullustianin odsuwa wieko i wyciąga ze środka
dwie kryształowe kule na wspornikach z brązu. Umieścił jedną na drugiej, a obie
wsparł na solidnym stojaku.
Wszystkie metalowe części były misternie zdobione złotem i srebrem. Z tyłu dol-
nego globusa znajdował się schowek, w którym, jak sądził Han, należało umieścić jakiś
rodzaj baterii. Nie miał pojęcia, do czego mogło służyć to cudaczne urządzenie.
Jilliac natomiast wiedział.
-Ach! Kombinacja nargili z przekąśnikiem! -wykrzyknął, oczywiście po huttań-
sku; Han do tego czasu opanował już całkowicie ten język. - Naprawdę, niemal wart
naszej wielkości! Dokładnie taki, jaki chciałem! Skąd on mógł wiedzieć? - Zwrócił się
do posłańców, tym razem bardziej formalnie - Kurierze, dar Zawala zadowolił mnie.
Miejmy nadzieję, że podobnie będzie z jego wiadomością. Uruchom nagranie, człowie-
ku.
Han skłonił się nisko, ustawił odtwarzacz na niskim stoliku i włączył. Pomiędzy
nim a podium Jilliaka natychmiast pojawił się hologram Zawala.
- Mój drogi Jiliaku - powiedział Zawal, wyciągając rękę w stronę Jilliaka, jakby
rzeczywiście mógł go widzieć i dotykać. - W ciągu ostatniego roku nasze transporty z
Ilezji dotknęła prawdziwa plaga. Statki znikały, a jeden z nich został nawet zaatakowa-
ny. Jako zwierzchnik naszego Kadijier miałem obowiązek przeprowadzić śledztwo w
sprawie tych podłych ataków.
Wyraz zadowolenia na twarzy Jilliaka nagle z niej zniknął. Han rzucił nerwowe
spojrzenie na Sullustianina.
Mam nadzieję, że facet ma rację i naprawdę nic nam nie grozi, pomyślał.
- Udało nam się ustalić, że ślady napastników prowadzą do Nar Shaddaa, a nie-
dawno moi śledczy pojmali i przesłuchali jednego z pilotów tych statków. Ten nie-
szczęśnik ujawnił – zanim zabiła go słabość serca - że został zatrudniony do tych per-
fidnych misji przez ciebie i twojego stryjecznego wnuka, Jabbę. Twoja zdrada rani mi
serce, a co gorsza, bije mnie po kieszeni. Ostrzegam cię, Jiliaku: zostaw nasze statki w
spokoju. Każdy następny atak spotka się z odwetem na tobie i członkach twojego kla-
nu. Zgromadziliśmy wielką flotę, która rozniesie na strzępy wasze mizerne siły.
Jaką flotę? - pomyślał oszołomiony Han. Przecież mają tylko mnie i Nebla! Zawal
blefuje! A może rzeczywiście zatrudnił ostatnio więcej pilotów?
Zawal ciągnął nieubłaganie:
- Przyjmij nasz dar jako propozycję pokoju albo przygotuj się na przykre konse-
kwencje, z których własna śmierć wyda ci się najmniej dotkliwą. Jiliaku, odwołuję się
do ciebie w imię braterstwa wszystkich Hurtów: zaprzestań porywania i terroryzowania
naszych statków. Więcej zyskamy jako sprzymierzeńcy niż jako rywale.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
134
Podczas tej przemowy Han i Sullustianin cofali się przerażeni, bo Jilliac nadymał
się jak zatruty wrzód.
- Ostrzegam! Nie lekceważ mojego ostrzeżenia, Jiliaku!
Przestań...
-UuuuuuuuuuuiiiiiiiiiiiiiiigggggggggggGGRRRRRRRRR-
RHHHHHHHH!
Ryk wściekłości w wykonaniu Jilliaka wystarczył, by Han i Nebl jednym skokiem
znaleźli się za suto zastawionym stołem. Potężny ogon huttańskiego władcy śmignął
zamaszyście w stronę odtwarzacza. Wizerunek Zawala zniknął.
Jiliac zaczął pełznąć do przodu. Han patrzył na to zafascynowany i zarazem zmar-
twiały ze strachu. Po raz pierwszy widział, jak Hurt porusza się o własnych siłach.
- Posłańcy! - krzyknął Jiliac. - Wystąpcie naprzód!
Han i Nebl powoli i niechętnie wyczołgali się spod stołu i wstali.
- Słuchamy cię, wszechmocny Jiliaku... - odezwał się Nebl drżącym głosem. Han
nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa.
- Odsyłam was do tego obmierzłego, trawionego robactwem i gangreną pasożyta,
który śmie używać imienia Zawal! - wściekał się Jiliac, trzaskając ogonem jak biczem
na prawo i lewo. -Powiedzcie mu, że odrzucam jego oszczercze oskarżenia przeciwko
mnie i mojemu krewniakowi Jabbie. Przekażcie mu, że jego nieudolna próba podburze-
nia mnie do nierozważnego ataku spełzła na niczym. Czas pracuje na moją korzyść. On
sam jest już trupem, który z mojej łaski może udawać, że wciąż jeszcze żyje. Ja i tylko
ja jestem panem jego życia i śmierci. Wyzwolę go z jego żałosnej egzystencji, gdy mi
to będzie na rękę. Zrozumieliście?
- Tak, o wszechmocny! - powiedział Han, odzyskawszy głos. Wyglądało na to, że
Jiliac puści ich wolno, Han zaś marzył wyłącznie o tym, by wynieść się z tej planety jak
najszybciej. Ukłonił się raz i drugi. - Przekażemy mu dokładnie wasze słowa, panie!
- Doskonale. Możecie odejść. Zawieźcie niezwłocznie moje posłanie Zawałowi.
Kłaniając się raz za razem Han i Nebl wycofali się z sali audiencyjnej. Potem po-
spiesznie wskoczyli do przydzielonego im pojazdu i polecili robotowi - kierowcy, by
jak najszybciej zawiózł ich do kosmoportu.
Widok oczekującego „Ilezjańskiego Snu" jeszcze nigdy Hana tak nie ucieszył.
Rzucili się biegiem przez lądowisko i po trapie do sterowni.
Dopiero kiedy znaleźli się w przestrzeni i Han pociągnął za dźwignię hipernapędu,
wróciło mu poczucie humoru i zdołał wykrzesać z siebie niepewny uśmiech.
- No i co, Nebl? - zapytał. - Nieźle nam poszło, co?
Sullustianin wywrócił wielkimi, wilgotnymi oczami.
- Nadal nic nie rozumiesz, Vykk - powiedział. - Kiedy masz do czynienia z Hur-
tami, musisz przewidywać wiele ruchów naprzód. Zawal prawdopodobnie wysłał tę
wiadomość dlatego, że tak naprawdę jesteśmy bezbronni i chciał powstrzymać Jilliaka
od frontalnego ataku. My, zwykli słudzy, widzimy tylko wycinek tego, co naprawdę się
dzieje. Pozostaje nam modlić się do wszelkich bogów, w których wierzymy, byśmy
nigdy, przenigdy nie rozgniewali Hutta. Już lepiej samemu założyć sobie pętlę na szyję.
I to wcale nie jest przenośnia...
A.C. Crispin
135
Han kiwnął głową.
- Wierzę ci, ale mimo wszystko na miejscu Zawala nie byłoby mi łatwo zasnąć
dziś w nocy. Możliwe, że w ogóle bym się nie obudził...
Muuurgh przemykał się przez dżunglę w półmroku krótkiego ilezjańskiego
zmierzchu. Przebycie stu czterdziestu siedmiu kilometrów do Kolonii Drugiej zajęło
mu półtora dnia. Na wytłumaczenie tak powolnego tempa miał tylko niebezpieczeństwa
spienionej rzeki Gachoogai, którą musiał przekroczyć po drodze. Przeprawa przez peł-
ną wartkich prądów rzekę tak go wyczerpała, że musiał poświęcić następne dwie go-
dziny na polowanie, a potem jeszcze jedna na sen. Nadal był zmęczony... ale w końcu
dotarł na miejsce.
Przekraczając ogrodzenie, usłyszał śpiewy. Rozkład dnia w Kolonii Drugiej nie
różnił się od tego w Kolonii Pierwszej, a zatem pielgrzymi uczestniczyli teraz w wie-
czornej ceremonii.
Nozdrza Muuurgha niezmordowanie pracowały, gdy węszył w powietrzu szukając
charakterystycznego zapachu swojej rasy. Kilkakrotnie opadał na kolana, podpierał się
łokciami i węszył tuż przy ziemi, łowiąc nosem zapachy pozostawione przez przecho-
dzących niedawno pielgrzymów.
Po pięciu minutach wzdrygnął się nagle, jakby ktoś dźgnął go pałką ogłuszającą.
Mrrov! Mrrov przechodziła tędy nie dalej niż wczoraj! Okrążając ostrożnie budynki
kolonii wytropił najpierw dormitorium, w którym spała, a następnie fabrykę, w której
pracowała.
W końcu poszedł za najświeższym tropem - ścieżką, która niewątpliwie musiała
prowadzić do Ołtarza Obietnic. Wyglądało na to, że rozkład kolonii był niemal iden-
tyczny, jak w Kolonii Pierwszej.
Muuurgh zrezygnował z podążania za tropem wtopił się w dżunglę i na skróty po-
spieszył w kierunku placu, na którym zgromadzili się pielgrzymi. Przez chwilę zasta-
nawiał się, czy Mrrov nie wyczuje przypadkiem jego śladu, ale po chwili odrzucił taką
możliwość. Przeprawiając się przez rzekę doszczętnie zmoczył sierść, ale powstrzymał
się od instynktownego czochrania o drzewa, by nie pozostawiać śladów swojego zapa-
chu. Nie chciał, żeby Mrrov poszła za nim do Kolonii Pierwszej i zgubiła się w dżungli,
gdy rzeka przerwie jego trop.
Togorianin przybył w tym samym momencie, gdy pielgrzymi poddali się mental-
nym i emocjonalnym wibracjom Uniesienia. Zmrużył oczy i niemal automatycznie za-
mykając się przed falami dopływających emocji, przeczesywał wzrokiem tłum wiją-
cych się postaci...
...tam była Mrrov! Też rzucała się na ziemi, ale nie tak, jak inni... w jej ruchach
wyczuł coś fałszywego, co pozwoliło mu ją wypatrzyć niemal natychmiast.
Ona udaje, pomyślał Muuurgh. Wiedziałem, że Mrrov jest zbyt silna duchem, by
dać się oszukać tym draniom!
Wytężył wzrok, by rozpoznać każdą linię jej ciała pod opończą pielgrzyma. Jed-
nak widział wyraźnie tylko jej głowę, z rudymi pasmami sierści odcinającymi się żywo
od bieli. Marzył, by spojrzeć w jej słodkie piwne oczy, ale stała tyłem i nie widziała go.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
136
Przez sekundę Muuurgh był gotów zapomnieć o ostrożności i o obietnicy, którą
dał Vykkowi - czuł nieodpartą ochotę, by wbiec pomiędzy tłum pielgrzymów, chwycić
swoją przyszłą partnerkę i unieść ją w głąb dżungli.
Ale przecież dał Vykkowi słowo honoru. Mrrov nie może się dowiedzieć, że on tu
był.
Pielgrzymi powoli podnosili się po Uniesieniu. Muuurghowi zaparło dech w pier-
siach, gdy zobaczył, że Mrrov jest przepasana niebieską szarfą - podobnie jak połowa z
niemal setki pielgrzymów obecnych na ceremonii.
Szarfa! To szarfa Wybrańców! O, nie!
Muuurgh nie mógł powstrzymać syku frustracji i przerażenia. Był na Ilezji od wie-
lu miesięcy. Widział już wcześniej takie szarfy.
Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń, kiedy pielgrzymi zaczęli ruszać z powro-
tem, Arcykapłan wystąpił do przodu i zawołał za nimi tubalnym głosem:
- Wszyscy pielgrzymi, którzy noszą błękitne szarfy, niech pozostaną z tyłu! Wasz
Arcykapłan chce wam coś zakomunikować!
Przepasani szarfami pielgrzymi zatrzymali się posłusznie i wrócili na miejsce ce-
remonii. Mrrov wyglądała przez chwilę, jakby chciała zerwać z siebie szarfę i pospie-
szyć za innymi w dżunglę, ale nie zrobiła tego. Muuurgh jęknął w duszy. Czy ona wie,
co oznaczają te ozdoby? - zastanawiał się.
- Ci z was, którzy dostali błękitne szarfy, zostali uznani za Wybrańców. Wasza
pobożność i oddanie Wszechogarniającej Jedności pozwoliła was wybrać do zaszczyt-
nego zadania. Jutro wieczorem po raz ostatni dostąpicie Uniesienia przy tym Ołtarzu. O
świcie następnego ranka statek zabierze was na spotkanie z naszymi misjonarzami, z
których każdy wybierze jednego z was, by mu towarzyszył w misji głoszenia słowa
Jedynego i Wszechogarniającego.
Muuurgh słuchał szmeru podnieconych głosów pielgrzymów. Wiedział, że per-
spektywa dostąpienia Uniesienia w samotności, bez potrzeby dzielenia tego doświad-
czenia z tłumem innych pielgrzymów, wprawiła ich w euforię.
Głupcy... - to była pierwsza myśl Muuurgha. Nie są lepsi niż bist czy etelo. Jedy-
ne, czego są warci, to żeby stać się zdobyczą i pożywieniem dla silniejszych od nich.
Te statki zabiorą ich do kopalni na Kessel, albo do lupanarów imperialnych żołnierzy.
Nigdy więcej nie dostąpią Uniesienia, będą żyć w poniżeniu i nędzy, nie dłużej niż rok.
Druga myśl sprawiła, że futro zjeżyło mu się na karku.
Tylko półtora dnia, a potem ją stąd zabiorą! A że imperialni żołnierze życzą sobie
w domach uciech tylko humanoidów, Mrrov trafi do kopalń na Kessel! Pewnie myślą,
że jako silna Togorianka wytrzyma tam dłużej niż inni...
Muuurgh rąbnął pięścią w pień drzewa.
Niech będą przeklęci! - pomyślał. Mam mało czasu. Władcy Ilezji na pewno we-
zwą Vykka albo Sullustianina, żeby zabrali pielgrzymów na orbitę, gdzie będzie na
nich czekał statek z Kessel. Muszę wracać do Kolonii Pierwszej, żeby pomóc Vykkowi
zabrać nas wszystkich z tej planety!
A.C. Crispin
137
Muuurgh skoczył na równe nogi i zaczął wytrwale biec przez dżunglę, czując jak
strach wypędza z jego ciała zmęczenie. Skierował się na południowy wschód, ku Kolo-
nii Pierwszej. Nie miał czasu do stracenia.... życie Mrrov wisiało na włosku.
Togorianin przeskakiwał nad powalonymi pniami i strumykami, uchylając się
przed nisko zwisającymi konarami. Oddychał lekko, ale wiedział, że to się wkrótce
zmieni. Niedługo dopadnie go zmęczenie, nie mógł jednak pozwolić, by go powstrzy-
mało.
Jak czarny cień wśród czerni nocy, biegł i biegł...
Bria po ceremonii ruszyła w stronę swojego dormitorium. Po chwili zza jej pleców
wysunął się Ganar Tos. Zesztywniała i pochyliła głowę niżej, by na niego nie patrzyć.
Gdyby tylko Vykk był tu ze mną.... - myślała. Nie ma go już od trzech dni. Ganar
Tos nie łaziłby za mną w ten sposób, gdyby był tu Vykk.
Stary Cysjanin wyciągnął rękę, by złapać ją za ramię, ale Bria wywinęła się spod
jego uścisku. Kamerdyner uśmiechnął się i zagrodził jej drogę.
- Jego Wyniosłość Teroenza życzy sobie porozmawiać z tobą, pątniczko 921.
O nie! - przeraziła się. Serce jej zamarło, tylko po to, by po chwili zacząć bić jak
młot, aż zaczęła się obawiać, że Ganar Tos je usłyszy!
Na pewno Teroenza domyślił się, że to ja sondowałam jego umysł! - pomyślała
przerażona.
- Dd-dlaczego? - zdołała wykrztusić zmartwiałymi wargami. Zastanawiała się, czy
nie udałoby się jej uciec. Mogłaby się ukryć w dżungli dzień lub dwa, zanim wróci
Vykk...
- Chce coś z tobą omówić - powiedział Tos, uśmiechając się do niej. Bria zdrę-
twiała od tego uśmiechu, ale uznała, że ucieczka nie ma sensu. Strażnicy szybko by ją
wytropili i zabili.
Odwróciła się więc i ruszyła z powrotem w stronę Ołtarza Obietnic.
Kiedy stanęli naprzeciwko Teroenzy, Arcykapłan odczekał, aż Bria odda mu prze-
pisowy pokłon. Z przerażenia i ze strachu kręciło jej się w głowie.
- Pątniczko 921 - zwrócił się do niej Teroenza donośnym głosem. - Wiernie nam
służyłaś i jestem z ciebie bardzo zadowolony. Jestem również zadowolony z mojego
wiernego sługi Ganara Tosa. Postanowiłem więc wynagrodzić was oboje.
Bria spojrzała kątem oka na Cysjanina, którego pomarańczowe oczy błyszczały
szczęściem.
O nie! - pomyślała Bria. Mam jak najgorsze przeczucia... Teroenza wskazał na
kamerdynera.
- Ganar Tos poprosił mnie o twoją rękę, a ja z przyjemnością spełniam jego proś-
bę. Stańcie przede mną, a ja wypowiem słowa, które uczynią cię jego żoną.
Bria zamarła. Zastanawiała się gorączkowo, czy nie lepiej byłoby zemdleć. Nie
miałaby z tym chyba specjalnych problemów - i tak już czarne płaty latały jej przed
oczami, a w uszach słyszała dzwonienie. W tym momencie poczuła, że spływa na nią
ukojenie; oblała ją fala przyjemności tak wszechogarniającej, że istotnie prawie straciła
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
138
przytomność. Wrażenie było tak intensywne, tak ciepłe, tak rozkoszne, że zgodziłaby
się chyba na wszystko, byle tylko trwało i trwało.
Ale w tej samej chwili, gdy już pochylała głowę w bezwolnym przyzwoleniu, wy-
obraźnia podsunęła jej obraz Vykka. Bria wyprostowała się i podniosła podbródek. Nie
ośmieli się zemdleć - gdyby to zrobiła, mogłaby się ocknąć jako żona Ganara Tossa w
ich małżeńskim łożu. Sama myśl o tym ścisnęła ją za gardło, a fale przyjemności emi-
towane przez kapłana straciły swoją moc. W wyobraźni ujrzała siebie w łóżku obok
Ganara Tossa - przez kilka strasznych sekund myślała, że zwymiotuje.
Opanuj się! - nakazała sobie. Myśl!
- Ależ, Wasza Wyniosłość... - powiedziała nieśmiało, zmuszając się, by nadal
skromnie spuszczać wzrok. - Złożyłam śluby czystości. Nie mogę nikogo poślubić.
- Twoja pobożność dobrze o tobie świadczy, pątniczko - zadudnił Teroenza. - Ale
Jedyny i Wszechogarniający błogosławi owocne związki tak samo, jak wyrzeczenia
celibatu. Udzielam ci specjalnej dyspensy, byś mogła poślubić Ganara Tosa i dać mu
potomstwo, które wychowacie na wiernych wyznawców Wszechogarniającej Jedności.
Sprytny stary potwór, pomyślała Bria, nienawidząc Teroenzy ze wszystkich swo-
ich sił, jak nikogo innego w życiu. Nie mogę mu się sprzeciwić, nie popełniając bluź-
nierstwa.
Wzięła głęboki, długi oddech, dając sobie chwilę czasu na zastanowienie.
- Dobrze więc, o Najwznioślejszy - powiedziała potulnie. -Jeśli mówisz, że taka
jest wola Jedynego i Wszechogarniającego, muszę się jej poddać. Będę dobrą żoną dla
Ganara Tosa. -Pokonując obrzydzenie, zmusiła się, by położyć rękę na jego gruzłowa-
tym zielonym ramieniu.
- Cieszę się, pielgrzymko - odparł Teroenza i uniósł dłonie, by rozpocząć ceremo-
nię zaślubin.
- Zważ jednak, o Najwznioślejszy - Bria podniosła nieco głos - że muszę najpierw
dopełnić pewnych zwyczajów mojego ludu, zanim będę mogła uznać się za prawnie
poślubioną. -Zanim kapłan zdążył jej przerwać, dodała szybko: - To prosta tradycja, o
Najwyższy, i łatwo się do niej zastosować. Proszę tylko o jeden dzień na oczyszczenie i
medytację o świętości stanu małżeńskiego. I jeszcze jedno... na Korelii kobieta trady-
cyjnie powinna być ubrana w zieloną suknię ślubną. Mogę poprosić robota krawieckie-
go, żeby uszył dla mnie taką suknię na jutro wieczór.
Bria powstrzymała oddech, czekając na decyzję Teroenzy. W końcu Arcykapłan
uznał, że nie są to wygórowane wymagania.
- Dobrze, pątniczko 921 - zadudnił. Entuzjazm na twarzy Ganara Tosa przygasł. -
Jutro wieczorem, przed całym zgromadzeniem, połączę was węzłem małżeńskim.
Niech was błogosławi Jedyny i Wszechogarniający.
Teroenza nakreślił w powietrzu znak, odwrócił się i zostawił ich samych.
Ganar Tos ruszył przodem.
- Odprowadzę cię do dormitorium - zapowiedział.
- Dobrze - zgodziła się, ale nie pozwoliła objąć się ramieniem. -Narzeczony nie
powinien dotykać narzeczonej ostatniego wieczora przed zaślubinami - skłamała słod-
A.C. Crispin
139
kim głosem. - To jeszcze jedna koreliańska tradycja. Nie wątpię, że zdołasz zaczekać
jeden dzień, mój przyszły małżonku. Skinął głową.
- Zgoda, przyszła małżonko. Przysięgam, ze będę dobrym mężem. Gorąco pragnę,
byśmy zostali pobłogosławieni licznym potomstwem.
- Ja również gorąco tego pragnę - powiedziała ciepło Bria, krzyżując palce obu
dłoni pod luźnymi rękawami szaty.
Błagam, Vykk... - myślała gorączkowo. Spiesz się, proszę!
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
140
R O Z D Z I A Ł
10
POŻEGNANIE Z RAJEM
Podróż powrotna trwała rekordowo krótko. Han przeprowadził „Ilezjański Sen"
przez chmury po nocnej stronie planety. W świetle błyskawic dostrzegli kilka efektow-
nych wirów powietrznych, ale kiedy wylądowali w Kolonii Pierwszej mniej więcej go-
dzinę po północy, okazało się, że jakimś cudownym sposobem nie pada. Jalus Nebl
odwrócił siew stronę Hana i zauważył:
- Ładne lądowanie. Sam nie zrobiłbym tego lepiej.
Han uśmiechnął się, słysząc pochwałę. Nadal uśmiechnięty, schodził po trapie na
płytę lądowiska. Podobnie jak Sullustianin szybko musiał sięgnąć po gogle - noc była
czarna jak smoła, bez jednej gwiazdy na niebie.
- No, nie wiem jak ty, ale ja idę się przespać, chłopcze -zameldował Sullustianin,
skręcając w stronę szpitala, w którym nadal się leczył, choć nie musiał już oddychać
filtrowanym powietrzem. - Dobrej nocy.
- Śpij dobrze, Nebl - odpowiedział Han i odwrócił się, ziewając, w stronę ścieżki
prowadzącej do Centrum Administracyjnego. Cudownie będzie wskoczyć do łóżka,
pomyślał. Trochę się prześpię, a potem...
Bez ostrzeżenia usta zakryła mu owłosiona łapa, dławiąc okrzyk zaskoczenia. Coś
dźwignęło Hana z ziemi i zaczęło nieść w głąb dżungli. Po chwili tuż przy uchu Han
usłyszał znajomy głos:
- Muuurgh pseprasa, ze musiał to zrobić, ale Vykk by ksycał. Musimy być cicho.
Togorianin postawił pilota, który wziął głęboki oddech, gotów wygłosić długą ty-
radę na temat straszenia ludzi w ciemnościach. Muuurgh potrząsnął kudłatą głową i coś
w wyrazie jego twarzy, nawet widzianej w podczerwieni, powstrzymało Hana w pół
słowa. Zapytał więc tylko cicho:
- Co się stało?
- Znalazłem Mrrov - powiedział Muuurgh. - Obudzą pilota o świcie, zęby poleciał
do Kolonii Drugiej i zabrał ją razem z grupą innych pielgzymów na stację orbitalną,
gdzie będzie cekał statek. Statek z Kessel na pewno, więc nie ma casu do stracenia.
Musieć uciekać. Natychmiast. Albo Mrrov zginie.
A.C. Crispin
141
Han pokręcił głową. Był zmęczony - w ciągu ostatnich czterech nocy łapał tylko
po kilka godzin snu i zaczynał już odczuwać skutki niewyspania.
- Uciekać? Teraz?
- Tak!!! - Podniecenie Muuurgha było zaraźliwe. Han poczuł, jak w jego ciele za-
czyna krążyć adrenalina.
- Musieć uciekać! Powiedz, co Muuurgh ma robić! Dwie godziny do świtu! Po
wschodzie słońca Mrrov będzie cekać z innymi psy Ołtazu, a Vykk i Muuurgh musą
mieć gotowy statek!
- Dobrze, stary, już dobrze. Uspokój się. - Han zaczął się, gorączkowo zastana-
wiać, od czego zacząć. - Trochę mnie zaskoczyłeś i potrzebuję sekundy, żeby włączyć
pomyślunek. Zacznijmy od początku. Będziemy potrzebować miotaczy. Pięciu albo
sześciu. Mieszkałeś kiedyś w barakach strażników. Myślisz, że uda ci się tam zakraść i
zdobyć broń?
Muuurgh przytaknął.
- Tak... zdobędę pięć czy seść blastery.
- Na twoim miejscu podwędziłbym je Gamorreańczykom. To kompletne przygłu-
py, a śpią jak zabici.
Rozbawiony Muuurgh poruszył bokobrodami.
- Tak...
- W takim razie wszystko jasne. Spotkajmy się pod budynkiem Centrum Admini-
stracyjnego za pół godziny.
Muuurgh kiwnął głową i zniknął między drzewami.
Han ruszył w stronę Centrum Administracyjnego. Pierwszym punktem jego har-
monogramu było zlikwidowanie łączności. Nie chciał, żeby nagle spadły mu na kark
posiłki wezwane z innych kolonii, albo żeby zorientowano się tam, że coś się święci.
Dotarłszy do ośrodka łączności, wygrzebał z kieszenie arkusik flimplastu, na któ-
rym Bria zapisała mu wszystkie kody bezpieczeństwa, jakie poznała dzięki wtargnięciu
do umysłu Teroenzy. Był tam kod do prywatnego jachtu Teroenzy - „Talizmanu" - któ-
rego Han zamierzał użyć w trakcie ucieczki. Był też kod do prywatnego apartamentu
Teroenzy i do pokoju, gdzie umieścił swoją kolekcję. Przede wszystkim jednak arkusz
flimplastu zawierał bezcenny kod do centrum operacyjnego, w którym mieściły się ge-
neratory, ekrany podglądu dla strażników, warsztaty naprawcze, zbrojownia i centrum
łączności.
Han przemykał cichymi korytarzami. Był ciekaw, czy uda mu się dostrzec Muuur-
gha wypełniającego zlecone mu zadanie, ale Togorianin był na to zbyt dobrym myśli-
wym. Han poznał już dostatecznie dobrze rozkład kolonii, żeby niemal automatycznie
omijać znudzonych nocnych strażników, którzy w najczęściej - jak zdążył się zoriento-
wać podczas swoich wcześniejszych nocnych wypadów - chrapali na swoich stanowi-
skach.
Trwało to niemal wieczność, zanim dotarł do centrum operacyjnego, ale w końcu
stanął pod jego drzwiami i zaczął wstukiwać kod, który dała mu Bria. Z cichym sykiem
drzwi się rozsunęły.
- Dzielna dziewczyna! - mruknął Han pod nosem i wśliznął się do środka.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
142
Za drzwiami mieściło się stanowisko strażnika, o którym Han wiedział już wcze-
śniej. Ochroniarz - Twi'lek - spał smacznie na krześle, z nogami opartymi o konsoletę
modułu łączności. Jego blade warkocze główne dyndały z tyłu jak dwie grube liany.
Ciszę nocy rytmicznie przerywało głośne chrapanie.
Han sięgnął po miotacz, nastawił przełącznik na ogłuszanie i wcisnął spust. Błę-
kitny krąg erupcji oblał strażnika. Twi'lek wzdrygnął się tylko raz i opadł bezwładnie
na krzesło, wyglądając identycznie jak przed chwilą- tylko chrapanie ucichło.
- To niewątpliwie zmiana na lepsze - mruknął Han, chowając blaster do kabury.
Podchodząc do konsoli łączności, wyciągnął mały przybornik, który każdy pilot
zawsze nosił w którejś kieszeni i zabrał się za odkręcanie pokrywy panelu. Zamierzał
przeciąć obwody a potem zamocować pokrywę z powrotem, tak żeby jego przeciwnicy
nie od razu się zorientowali, że moduł łączności został uszkodzony.
Chwilę później zdjął pokrywę konsoli i odstawił ją na podłogę. Widok, jaki mu się
ukazał - setki przewodów, obwodów, transponderów, kabli i równe rzędy nie oznaczo-
nych przełączników - przyprawił go o głośny jęk.
- Skąd, u licha, mam wiedzieć, które z tych kabli doprowadzają energię z genera-
tora?
Wybrał pierwszy z brzegu przewód i rozciął go laserowym przecinakiem. Kontro-
lka mocy nadal jednak mrugała przy pozycji „włączone". Wybrał inny przewód. Znów
to samo. Czując rosnącą frustrację złapał garść przewodów i przeciął je za jednym za-
machem.
Bez efektu.
Klnąc pod nosem rozcinał, przecinał i wycinał przewód za przewodem, coraz
szybciej i szybciej, aż się spocił i zasapał -ale dopływ mocy nie ustał.
Minęło już niemal pięć minut.
- Głupia tablica! - warknął Han, wyciągając blaster. Przełączył broń na pełną moc i
wpakował strzał w sam środek wnętrzności upartej konsoli. Wystrzeliły płomienie, za-
pach zwęglonej izolacji zakręcił go w nosie, błysnęły iskry...
...a kontrolka mocy zgasła.
- No, wreszcie! - mruknął Han. Dla pewności wystrzelił jeszcze jeden ogłuszający
promień w TwPleka, obrócił się na pięcie i wyszedł z Centrum Administracyjnego.
Włożył gogle i truchtem pobiegł ścieżką przez dżunglę. Coraz bardziej wydłużał krok,
dopóki nie pośliznął się w kałuży błota. Klnąc pod nosem dźwignął się z powrotem na
nogi, cały mokry i zabłocony, i popędził dalej.
Miał teraz przed sobą dormitorium Brii. Han już dawno temu zorientował się, że w
przeciwieństwie do przetwórni i Centrum Administracyjnego, budynki pielgrzymów
nie były strzeżone. Tlanda Til nie martwili się widać, że coś mogłoby się stać ich nie-
wolnikom; w końcu nic łatwiejszego niż wymienić niepełnowartościowego niewolnika
na nowego.
Wąska prycza Brii znajdowała się na drugim piętrze. Podest między piętrami roz-
jaśniało przyćmione światło. Han bezszelestnie wchodził po stromych schodach, trzy-
mając w pogotowiu ustawiony na ogłuszanie blaster, ale nikogo nie spotkał. Po Unie-
sieniu pielgrzymi byli tak wyczerpani, że w nocy spali jak kłody.
A.C. Crispin
143
Han nie był pewien, które łóżko zajmuje Bria. Wypatrując przez gogle wśród
uśpionych postaci znajomych rysów dziewczyny szedł między dwoma rzędami łóżek
najrozmaitszych rodzajów - tapczanów, pryczy, koi, podestów i platform - dostosowa-
nych do wymagań różnych ras pielgrzymów.
Deska zaskrzypiała pod nogą Hana; zatrzymał się, wstrzymując oddech. Na pobli-
skim łóżku - ludzkiego typu - nagle ktoś usiadł. Ubrana w białą nocną koszulę postać
odezwała się szeptem:
- Vykk, to ty?
Han kiwnął głową i dał jej ręką znak, by się pospieszyła.
Ku jego zdumieniu Bria wyskoczyła spod koca ubrana w spodnie. Chwyciła jesz-
cze z pryczy wierzchnią tunikę i sandały i na palcach podbiegła w jego stronę, odru-
chowo omijając skrzypiącą deskę.
Ostrożnie i po cichu zeszli na dół po schodach, przemierzali korytarz i znaleźli się
na zewnątrz. Bria włożyła gogle.
- Chodź! - powiedział Han i załapał ją za rękę, zanim zdążyła się odezwać. - Nie
mamy czasu!
Zaczął biec, a dziewczyna dzielnie dotrzymywała mu kroku. Szybko jednak ustała,
a Han zauważył, że chwyciła ją kolka. Zwolnił więc do szybkiego marszu, pomagając
jej iść. Bria spazmatycznie chwytała powietrze, niezdolna cokolwiek powiedzieć, ale
Han, który miał lepszą kondycję, szybko wyrównał oddech.
- Uciekamy dziś w nocy - oznajmił. - Chcę, żebyś razem z Muuurghiem zabrała
się za kolekcję Teroenzy, podczas gdy ja zajmę się strażnikami. Myślisz, że dasz sobie
radę?
Kiwnęła głową, bez tchu.
- Ganar Tos... - zaczęła
- Zapomnij o nim - przerwał jej szorstko Han. - Jeśli szczęście nam dopisze, nie
zobaczysz go nigdy więcej.
- Ale on... i Teroenza... - przyspieszyła kroku, biegnąc znów obok niego. - Chcą
mnie za niego... wydać!
Han zbaraniał.
- Ganar Tos chce się z tobą ożenić?! A niech to Xendor porwie! Całe szczęście, że
się stąd zabieramy!
Przytaknęła mu, znów niezdolna cokolwiek wykrztusić.
Zanim dotarli do Centrum Administracyjnego, Bria złapała drugi oddech. Biegła
za Hanem, który prowadził ją przez mroczne korytarze ku drzwiom sali ekspozycyjnej
Teroenzy. Muuurgh już na nich czekał, pilnując stosu blasterów, złożonych na podło-
dze.
- A to po co? - zapytała zaskoczona Bria.
- Dla odwrócenia uwagi - wyjaśnił krótko Han. - W porządku, co teraz?... zajmij-
my się kodem. - Szybko wstukał kod dostępu, a drzwi, podobnie jak poprzednie, otwo-
rzyły się z cichym sykiem. Wszyscy troje weszli do wielkiego, zatopionego w półmro-
ku pokoju. Han podszedł do biurka Brii, wyjął z niego silny pręt jarzeniowy i omiótł
snopem światła całe pomieszczenie.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
144
- Myślisz, że możemy włączyć światła?
Kiwnęła głową.
- Pokój jest dobrze osłonięty. Sprawdziłam w zeszłym tygodniu: z apartamentów
Teroenzy go nie widać.
Han włączył górne lampy i nagle pokój zalał jaskrawy blask.
Od czasu, gdy Bria zajęła się kolekcją Teroenzy, sala wystawowa zmieniła się nie
do poznania. Gabloty lśniły, półki nie były już tak zagracone, a tkaniny na ścianach
miały żywe, jasne barwy, przytłumione wcześniej grubą warstwą kurzu. Trzy kolumny,
na których wspierało się sklepienie sali, zostały świeżo odmalowane.
- Wszystko idzie tak jak trzeba - szepnął Han. - Ty i Muuurgh zacznijcie zbierać
eksponaty, które wybrałaś. Ja będę z powrotem za piętnaście minut, zgoda?
Przytaknęła.
- Ale gdzie mamy je schować?
- W zeszłym tygodniu ukryłem torbę za tymi dwoma chochlikami przy fontannie z
białego jadeitu - powiedział Han, wskazując na wielką rzeźbę. - Na początek wystarczy.
Postaram się znaleźć jeszcze coś odpowiedniego.
- Dobrze - szepnęła.
Muuurgh oddalił się od nich, żeby przyjrzeć się kolekcji sztyletów, bogato zdobio-
nych klejnotami. Bria zawahała się, a na jej twarzy odbiły się wątpliwości. Han położył
dłonie na jej ramionach.
- O co chodzi, kochanie?
- Vykk... Nigdy dotąd nie robiłam czegoś takiego! - Zagryzła wargi i pokazała na
miotacze, przyniesione przez Muuurgha. -Ta broń... i kradzież! A co będzie, jeśli ktoś
zostanie ranny? Albo nawet zginie...? Co będzie, jeśli zginiesz ty... albo ja? - Han czuł,
że dziewczyna cała drży.
Objął ją i przytulił.
- Bria, musimy uciec dziś w nocy - odezwał się. Musiał włożyć sporo wysiłku, by
ukryć zniecierpliwienie i zachować łagodny ton głosu. - Jutro Mrrov wysyłają do ko-
palń na Kessel. Statek, który ma ją zabrać, może przybić do stacji orbitalnej w każdej
chwili. Musimy uciekać - teraz albo nigdy!
- Ale... ale... - kurczowo ściskała rękami jego kombinezon. -Nie wiem, co ze mną
będzie, kiedy stąd odlecę... Nie wiem, jak sobie poradzę bez Uniesienia... co ja zrobię?
- Będziesz miała mnie - przypomniał jej. - Zostaniemy razem. Nie opuszczę cię ani
na chwilę. Wszystko będzie dobrze....
Przełknęła ślinę i kiwnęła głową, ale dwie łzy spłynęły po jej policzkach. Han
uśmiechnął się, by dodać jej otuchy.
- Hej! - powiedział. - Chyba jestem lepszy niż Ganar Tos, co?
Bria zdołała uśmiechnąć się nerwowo.
Han chwycił miotacze i skierował się w stronę drzwi. Zamknął je za sobą dokład-
nie i poszedł dalej korytarzem.
Trzymanie sześciu pistoletów w jednym ręku okazało się niełatwe. W końcu po-
wtykał je za pazuchę i za pasek. Utrudniały mu trochę ruchy, ale i tak było to lepsze niż
niesienie ich w strachu, że w końcu któryś z hukiem spadnie na podłogę.
A.C. Crispin
145
Noc była wyjątkowo ciemna, ale Han wiedział, że do świtu nie zostało więcej niż
godzina. Udało mu się niezgrabnie przebiec błotnistą ścieżką, chociaż miotacze obijały
mu się o nogi i podskakiwały na piersiach.
Potrzebował prawie siedmiu minut, by dotrzeć do pierwszej przetwórni błyszczo-
stymu, i dwóch następnych, by ukradkiem podejść strażnika - wielkiego Gamorreań-
czyka. Ogłuszył go z bliska. Dla pewności wpakował w ogromne niczym tuczny wieprz
cielsko jeszcze jeden strzał, żeby strażnik nie ocknął się za wcześnie.
Potem wszedł do przetwórni, prosto do turbowindy. Obłożony blasterami z trudem
przecisnął się przez drzwi z metalowej siatki. Ustawił windę na najniższe piętro. Zjeż-
dżał teraz coraz niżej i niżej, w czarny chłód i nieprzeniknioną ciemność.
Wysiadł na najniższym piętrze, tam, gdzie pracowała kiedyś Bria, i skręcił w pra-
wo, gdzie -jak udało mu się wtedy zauważyć - stały pojemniki nieprzetworzonego
błyszczostymu, czekającego na rozdzielenie pomiędzy robotników.
Wyszarpnął zza pasa pięć blasterów (szósty zostawił sobie, bo zapomniał spraw-
dzić, czyjego własny był dostatecznie naładowany) i ułożył je na pakach z przyprawą
lufami na zewnątrz, na kształt słońca. Następnie szybko otworzył pokrywy każdego
miotacza i ustawił baterie na „Przeciążenie". W powietrzu rozległ się cichy gwizd, któ-
ry z każdą chwilą przybierał na sile, odbijając się echem od ścian.
- Powinno wystarczyć - szepnął do siebie Han i pobiegł w stronę turbowindy.
Wiedział, że ma nie więcej niż minutę na ucieczkę, zanim cała fabryka wyleci w powie-
trze.
Pęd powietrza owiewający spocone policzki sprawiał mu przyjemność. Wyskoczył
z windy, przebiegł przez piętro, minął leżącego Gamorreańczyka - który zaczął właśnie
dochodzić do siebie, prychając i chrząkając - i wybiegł z budynku w otaczającą ciem-
ność.
Był w połowie drogi do Centrum Administracyjnego, gdy poczuł, że ziemia drży
od gwałtownego wybuchu. Odwrócił się i zobaczył strzelający wysoko w nocne niebo
żółty płomień. Chwilę później błękitne iskry błyszczostymu śmignęły w górę z przeni-
kliwym świstem, jak fajerwerki, posyłając wysoko w powietrze serpentyny iskier.
Han mógł się tylko domyślać, ile kredytów właśnie puścił z dymem. Był to ożyw-
czy domysł.
Przed sobą, w Centrum Administracyjnym, usłyszał zamieszanie. Chwilę później
musiał zeskoczyć ze ścieżki i iść dalej w goglach przez dżunglę, bo biegnący ścieżką,
krzyczący wściekle strażnicy o mało go nie staranowali.
Ślizgał się błotnistym poszyciu dżungli, zdołał jednak utrzymać dobre tempo. Zo-
stawił ślady błota na stopniach Centrum Administracyjnego, gdy wbiegał po nich, a
potem popędził korytarzami w kierunku skarbca Teroenzy.
Wszędzie wokół siebie widział zdezorientowanych strażników, wywrzaskujących
pytania, żaden z nich jednak nie zatrzymał Hana, który bez trudu dotarł do drzwi sali
muzealnej. Rozejrzał się dookoła i wśliznął do środka.
Bria i Muuurgh podnieśli nerwowo głowy, ale uspokoili się widząc, kto wchodzi.
- Jak leci? - spytał szeptem Han.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
146
- W porządku - odparła miękko Bria. - Prawie skończyliśmy z eksponatami z listy
„A".
- Doskonale.
- A co robił Vykk? - zapytał Muuurgh.
- Vykk wysadzał w powietrze przetwórnię błyszczostymu. -powiedział Han z sa-
tysfakcją w głosie. - Pozbawiłem zatrudnienia sporą bandę pielgrzymów.
- Och, Vykk! Jeśli nas złapią... - Bria zbladła jak kreda.
- Nie złapią - zapewnił Han. - Wszystko jest pod kontrolą.
Sięgnął po kilkunastocentymetrową figurkę przedstawiającą torska z Alzoc III,
wyciętą z bryłki lapis lazuli. Okazała się cięższa niż przypuszczał, więc szarpnął moc-
no, by ją podnieść.
Rzeźba uniosła się, ukazując pod spodem kłębowisko kabli i transponderów.
Gdzieś obok, w prywatnych apartamentach Teroenzy, rozdzwonił się natarczywy
alarm.
Han spojrzał na figurkę, a potem na towarzyszy.
- No nie... to niemożliwe!
A.C. Crispin
147
R O Z D Z I A Ł
11
UCIECZKA
Bria patrzyła na Hana przerażona i wściekła.
- Wspaniale! I co teraz zrobimy?
Han myślał gorączkowo.
- Wynosimy się stąd. Lista „A" wystarczy. Bria, weźmiesz torbę, dobrze? I jeszcze
to. - Wyciągnął zza paska zapasowy blaster i pokazał jej, jak ma celować i gdzie jest
spust. - Może będziemy musieli sobie wywalczyć drogę ucieczki.
- Cudownie - stwierdziła gorzko. - Wszystko pod kontrolą, rzeczywiście! Nie ma
się o co martwić.
Han mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Tym razem rzeczywiście się nie
popisał.
- Którędy? - Zawsze praktyczny Muuurgh skierował ich myśli na inne tory. - Pzez
główne dzwi cy pzez pokoje kapłana?
Han zastanawiał się chwilę, ale został wybawiony od konieczności podjęcia decy-
zji - obie pary drzwi otworzyły się jednocześnie. Teroenza stał w progu swoich aparta-
mentów, prychając gniewnie. Zawal w towarzystwie drużyny strażników blokował dru-
gie.
Han chwycił Brie i zanurkował z nią za wielką fontannę z białego jadeitu. Muuur-
gh schronił się za słupem, podtrzymującym sufit pomieszczenia.
- Brać ich! - rozkazał Zawal, ruszając do przodu na swojej repulsorowej platfor-
mie. Teroenza pochylił się i ruszył do ataku jak dzika bestia, gotów nadziać przeciwni-
ków na potężny róg.
Han wystrzelił, zobaczył błękitny krąg energii, zaklął pod nosem i przełączył broń
z pozycji „ogłuszanie" na „pełna moc". Wystrzał, który miał ogłuszyć Teroenzę, nie
zdołał nawet zwolnić tempa jego ataku. Muuurgh wycelował, strzelił i powalił sullu-
stiańskiego strażnika.
Han znowu pociągnął za cyngiel, ale strzał odbił się tylko rykoszetem od platfor-
my Zawala i trafił w słup stojący obok drzwi, przewiercając go na wylot. Słup zatrzesz-
czał, ale wytrzymał.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
148
Widząc szarżującego Teroenzę Muuurgh podskoczył i runął na niego, chwytając
go za róg i obejmując szyję. Zaparł się piętami o dywan i zmienił kierunek pędu kapła-
na, którego masywne ciało poleciało zamaszystym łukiem, by z hukiem wyrżnąć zadem
o środkowy filar.
Podłoga zadrżała, a z sufitu zaczął się sypać tynk. Teroenza owinął się wokół słu-
pa i gruchnął o ziemię. Podłoga zatrzęsła się jeszcze raz.
Han wycelował i wystrzelił, a trafiony przez niego Gamorreańczyk krzyknął prze-
raźliwie i cofnął się w głąb korytarza. Bria wychyliła się zza fontanny z wymierzonym
blasterem, ale zanim zdołała wystrzelić, zrobił to jeden ze strażników. Bria krzyknęła i
zrobiła unik, a wystrzał oderwał od fontanny kawał jadeitu, rozpryskując go na maleń-
kie kawałeczki. Teroenza, który próbował w tym czasie stanąć na nogi, zaprotestował
głośnym jękiem przeciwko takiemu traktowaniu jego cennego arcydzieła.
Kolejny strzał z blastera minął Hana ze świstem tak blisko, że osmalił mu włosy.
Padł na podłogę, przeturlał się i oddał dwa strzały w podstawę samojezdnej platformy
Zawala. Udało mu się trafić, tak jak planował, w jednostkę napędu antygrawitacyjnego.
Platforma, zamiast opaść na podłogę, zaczęła miotać się szaleńczo we wszystkich kie-
runkach. Mimo gorączkowych prób Zawala, by zapanować nad prędkością i kierun-
kiem platformy, pojazd mknął przed siebie z najwyższą prędkością. Kilka sekund póź-
niej wyrżnął o ścianę i odbił się od niej; leciał teraz rykoszetem i powalał wszystko na
swojej drodze, z Zavvalem jako bezradnym pasażerem.
Rodiański strażnik, który usiłował wycelować w Hana, nie zauważył zbliżającej
się platformy i padł powalony. Platforma pędziła dalej, rozbijając gablotę po gablocie, a
Teroenza, widząc jak jego cenna kolekcja antycznych waz zamienia się w proch i pył,
zawył z rozpaczy.
Hurt na swojej platformie łupnął w przeciwległą ścianę, wprawiając w drżenie ca-
ły pokój. Z sufitu płatami odpadał tynk. Han i Bria rzucili się płasko na podłogę, gdy
repulsorowe sanie zawadziły o jedną z jadeitowych nimf, roztrzaskując ją w drobny
mak. Zawal ryczał, a większość strażników miała dość sprytu, by wycofać się z sali. W
końcu platforma, obciążona zwalistym ciałem Hutta, wyrżnęła prosto w filar podtrzy-
mujący sklepienie. Kolumna wygięła się z głośnym stęknięciem, złamała w pół i roz-
prysła się na kawałki - a tuż za nią druga, częściowo już nadwyrężona strzałem Hana.
Z ostatnim jękiem agonii repulsorowa platforma opadła na podłogę i zamarła.
Han, zmartwiały ze strachu, patrzył, jak w dziwnie zwolnionym tempie połowa su-
fitu wybrzusza się, pęka i zaczyna osypywać na podłogę gradem ogromnych głazów.
Odzyskał przytomność umysłu w samą porę, by złapać Brie za rękę i zepchnąć ją z
drogi wielkiego fragmentu podłogi wyższego pietra. Dziewczyna padła na ziemię pod
misą fontanny, a Han nakrył ją własnym ciałem.
Zawal skrzeczał przeraźliwie pod deszczem gruzu, który przyszpilił go do smęt-
nych resztek jego wózka. Kaszląc i krztusząc się, Han wyczołgał się z Brią spod fon-
tanny, gdy tylko odłamki przestały spadać. Spojrzał na miejsce, gdzie leżał przysypany
Zawal, ale zobaczył tylko koniec drgającego spazmatycznie ogona.
Teroenza schował się pod ciężkim, zabytkowym stołem i wyszedł właściwie cało z
katastrofy. Kiedy szczątki przestały spadać, wyczołgał się spod gruzu i pyłu, w które
A.C. Crispin
149
zmienił się jego cenny mebel. Zataczając się ruszył w stronę Hana, Brii i Muuurgha -
który schronił się w drzwiach apartamentów Arcykapłana. Ze wściekłym wyciem go-
tował się do ataku. Przepełniony żądzą zemsty pochylił głowę, nakierował na nich róg i
zaatakował.
Han wycelował i wystrzelił, trafiając go w bok. Tlanda Til krzyknął przeraźliwie i
padł na ziemię. Powietrze wypełnił przyprawiający o mdłości swąd palonego mięsa.
Strzał z miotacza jednego ze strażników trafił znów w fontannę, odrywając garść
ostrych odłamków, które ze świstem otarły się o twarz Arcykapłana. Jeden utkwił w
karku Hana; kiedy wyrwał odłamek, palce miał śliskie od krwi.
Han spojrzał przez muszkę blastera, wystrzelił i ostatni ze strażników padł na zie-
mię.
- Chodź! - krzyknął, chwytając Brie i torbę z łupami. Wskazał na Muuurgha. -
Wynosimy się stąd!
Brodząc w stosach gruzu i przestępując powalone ciała, trójka złodziei skierowała
się w stronę podwójnych drzwi. Kiedy do nich dotarli, Han nakazał gestem swoim to-
warzyszom, by się cofnęli, a sam wystawił głowę na korytarz, tylko po to, by schować
się z powrotem, bo wystrzał z blastera omal nie oderwał mu ucha.
- Muuurgh, wyprowadź Brie przez drugie drzwi! - rozkazał. - Idźcie do pokojów
Teroenzy, to złapiemy ich w krzyżowy ogień. Odliczajcie do pięćdziesięciu!
Togorianin kiwnął głową. Trzymając Brie za rękę przedostał się przez ruiny
skarbca, obok jęczącego Teroenzy, do apartamentów Arcykapłana.
Han liczył po cichu. Przy piętnastu wystawił dłoń za drzwi i czterokrotnie wystrze-
lił. W odpowiedzi usłyszał głośny jęk.
O jednego mniej, pomyślał.
Czekał, oddychając ciężko. Z trudem powstrzymywał kaszel, wywoływany
wszechobecnym kurzem i pyłem.
Czterdzieści pięć, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem,
czterdzieści dziewięć... pięćdziesiąt!
Han zanurkował w otwór drzwi, przeturlał się po podłodze i wystrzelił. Czerwone
promienie strzałów minęły o włos jego nogi i miejsce, w którym jeszcze przed chwilą
znajdowała się jego głowa, ale udało mu się trafić kolejnego strażnika - Whipida. Tak
jak zaplanowali, Muuurgh i Bria ostrzeliwali strażników od tyłu, powalając następnych
dwóch.
Dwaj pozostali strażnicy - Devaronianin i Gamorreańczyk -wzięli nogi za pas,
przeskoczyli ponad leżącym Hanem i zniknęli za zakrętem.
Han zaczynał już powoli wstawać, gdy nagle usłyszał, jak Muuurgh wydaje dono-
śny, bitewny ryk i zaczyna się mocować. -Ale z kim? Han nikogo nie widział!
Czy on zwariował? - pomyślał pilot, ale w tym samym momencie dostrzegł parę
czerwonopomarańczowych oczu, paszczę pełną ostrych zębów i usłyszał głośny syk.
Zobaczył ruch blastera, pozornie płynącego w powietrzu, a po chwili - bladoskóre, po-
kryte łuską stworzenie. Zmiennoskórzec!
Muuurgh warknął i prychnął, dziko atakując Aar'aanina. Był o wiele wyższy od
swojego przeciwnika, tak że musiał zgiąć się nad nim niemal w pół. Han skrzywił się,
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
150
gdy Togorianin padł na kolana, ściskając zmiennoskórca. Gad zlewał się z neutralnym
kolorytem ścian i podłogi tonącego w półmroku korytarza. Ruchem szybkim jak ataku-
jąca gral-żmija Muuurgh zatopił pazury w szyi przeciwnika i rozorał ją na pół. Czerwo-
nopomarańczowa krew trysnęła w powietrze. Muuurgh odskoczył, a zafascynowany
Han patrzył, jak ciało zmiennoskórca zapada się, by po chwili upaść ciężko na podłogę.
Blada skóra leżącego cielska zaczęła zmieniać kolor, wracając do naturalnego, szarobe-
żowego ubarwienia, charakterystycznego dla tej rasy. Han nie musiał patrzeć po raz
drugi, by mieć pewność, że zmiennoskórzec jest martwy.
Bria wpatrywała się przerażona w martwe ciało Aar'aanina.
- Prawie mnie dopadł... - szepnęła. - Gdyby nie Muuurgh...
- Jakim cudem go dostrzegłeś, stary? - zapytał Han, chowając blaster do kabury. -
Ja nic nie widziałem!
- Tez go nie widziałem, ale pocułem jego zapach - wyjaśnił Muuurgh rzeczowo. -
Togorianie polują używając nie tylko wzroku, ale i węchu. Muuurgh jest myśliwym,
zapomniałeś?
- Dzięki, stary - powiedział Han, obejmując Brie ramieniem. - Mam u ciebie dług
wdzięczności. Ale teraz lepiej...
- Patrzcie! - krzyknęła Bria, a Han uchylił się instynktownie. Blaster Brii wystrze-
lił ogłuszającą kulę błękitu tuż nad jego głową, aż mu w uszach zadzwoniło. Prostując
się zobaczył Ganara Tosa, który powoli padał na podłogę. Z jego zielonkawych palców
wysunął się blaster.
Han podszedł do starego kamerdynera, podniósł jego broń i zatknął sobie za pasek.
Bria stanęła u jego boku.
- Cały czas myślę, że gdybyś nie wrócił, dziś wieczorem zostałabym jego żoną -
powiedziała cicho i wzdrygnęła się tak mocno, że Han objął ją, chcąc podnieść na du-
chu.
- Cieszę się, że tylko go ogłuszyłaś - powiedział. – Może i był lubieżnym staru-
chem, ale przecież nie mogę go winić za to, że wpadłaś mu w oko. - Uśmiechnął się,
wpatrzony w nią czule.
Spuściła wzrok i zaczerwieniła się.
- Nie chciałam zostać jego żoną, ale cieszę się, że żyje.
- Widzisz, maleńka? - powiedział Han. - Teraz ja jestem twoim dłużnikiem.
- Nie, nie jesteś. - zaprotestowała. - Jesteśmy kwita. Gdyby nie ty, leżałabym
przywalona gruzem, jak tamten Hurt.
- Tak, obawiam się, że stary Zawal opuścił ten padół łez -mruknął Han. - A Hut-
towie pewnie uznają, że to moja wina.
Przypomniał sobie, że Teroenza, nadal żyje -jest tylko ranny. Czy powinien wrócić
i skończyć z nim? Pomysł, żeby podejść do bezbronnej istoty rozumnej i z zimną krwią
ją zastrzelić, nie przypadł mu do gustu.
- Chodźmy stąd - powiedział. Skinął na Muuurgha, który skrupulatnie, choć z wi-
docznym niesmakiem, zlizywał krew Aar'aanina ze swoich pazurów. - Chodź, Muuur-
gh, czyszczeniem łap możesz się zająć później. Pamiętaj, że Mrrov czeka!
A.C. Crispin
151
Wybiegając z Centrum Administracyjnego zobaczyli, że przetwórnia błyszczo-
stymu nadal strzela snopami iskier w niebo, które jednak nie było już czarne, ale znacz-
nie jaśniejsze, niemal błękitne.
- Świt już blisko! - ostrzegł Han. - Pospieszmy się!
Pobiegli ścieżką przez dżunglę. Na jej końcu Han zatrzymał gestem towarzyszy,
wychylając się ostrożnie spomiędzy drzew, by zlustrować lądowisko. Nie zauważył
strażników -pewnie nadal gasili pożar w Centrum Administracyjnym.
Mimo wszystko podchodzili ostrożnie, z blasterami gotowymi do strzału, łowiąc
czujnymi zmysłami każde poruszenie i dźwięk.
Han dotarł do „Talizmanu", szybko wstukał kod dostępu, który podała mu Bria, i
cała trójka pospiesznie wbiegła po trapie na pokład.
„Talizman" był nieco większy niż „Ilezjański Sen". Jego podobny do kropli kształt
wybrzuszał się w stronę kilu. Zamiast ładowni wnętrze zajmowały jednak urządzone z
przepychem kabiny pasażerskie, pełne najrozmaitszych udogodnień. Zostały zaprojek-
towane dla flanda Til, więc tylko w kabinie pilota znaleźli fotele dopasowane wielko-
ścią i kształtem do ciał humanoidów. W kabinie strażników znajdowała się jedna mała
koja ludzkich rozmiarów, w pozostałych natomiast dominował rodzaj hamaków, w któ-
rych lubowali się flanda Til.
Han usadowił Brie w fotelu pierwszego oficera i polecił Muurghowi, by przypiął
się pasami do jednej z koi pasażerskich.
Nigdy nie latał tym statkiem - Teroenza zbyt się obawiał ataku piratów, by wypu-
ścić się swoim jachtem w podróż, zanim zakończy się montaż dodatkowego uzbrojenia
i wzmocnionych tarcz.
Han szybko rozejrzał się po przyrządach kontrolnych. „Talizman" nie miał tak do-
brych osłon jak „Ilezjański Sen", ale jak na prywatny jacht był porządnie uzbrojony i
miał stosunkowo mocne tarcze.
- Procedury przedstartowe zakończone, możemy lecieć. Przypnijcie się dobrze...
startujemy! - krzyknął Han, unosząc jacht. „Talizman" dobrze reagował na jego polece-
nia. Wydawał się statkiem łatwym w obsłudze - choć może nieco zbyt powolnym.
- Teraz do Mrrov! - krzyknął podniecony Muuurgh. - Tak, Vykk?
- Tak, stary - odpowiedział Han. - Powinniśmy tam dotrzeć o wschodzie słońca.
Gdzie zbierają się pielgrzymi, których mają zabrać na statek na Kessel?
- Psy Ołtazu Obietnic - odparł Muuurgh.
- Przy Ołtarzu Złamanych Obietnic - dodała gorzko Bria. -Ciekawa jestem, czy
Teroenza przeżyje?
- Nie zraniłem go mocno - powiedział Han. - Pewnie jest już w drodze do budynku
szpitalnego i robota medycznego.
Prowadził statek, spoglądając co chwila na mapę. -Aha, nawiasem mówiąc, jest
coś, co powinniście o mnie wiedzieć.
- Co? - zapytali jednocześnie.
- Nie nazywam się Vykk Draygo. Naprawdę mam na imię Han, Han Solo. Więc
lepiej zacznijcie zwracać się do mnie w ten sposób.
- Han? - zdziwiła się Bria. - A dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
152
- Obawiałem się, że jeśli to zrobię, możesz niechcący wygadać się przed Teroenza
i jego bandziorami - wyjaśnił Han rzeczowo. - Ale chciałem, żebyś wiedziała, więc
powiedziałem ci najszybciej, jak mogłem.
- Więc Vykk to przybrane imię?
- Tak, właściwie jedno z wielu.
- Muuurgh będzie się musiał do tego psyzwycaić - sapnął Togorianin. - Jak daleko
jesce... Han?
- Dolecimy za pięć minut - odpowiedział pilot.
- I co zrobimy, jak tam dotrzemy? - zapytała Bria. - Mam na myśli strażników. Na
pewno jacyś będą.
- Nie wiem - przyznał się Han. - Coś wymyślę.
Skupił się teraz na pilotowaniu statku, a kiedy zobaczyli pod sobą Kolonię Drugą,
przeleciał nad nią z południa na północ, muskając prawie czubki drzew.
- Mówiłeś, że pielgrzymi mają się zebrać przy Ołtarzu? - zapytał Muuurgha.
-Tak...
- Ciekaw jestem, czy będę miał dość miejsca, żeby zrobić to, co wymyśliłem... -
mruknął do siebie, zerkając przez iluminatory, a jednocześnie spoglądając na topogra-
ficzną mapę budynków i ukształtowania terenu. Kolonia Druga została zbudowana za
Górami Wiary, po których drugiej stronie znajdowała się jej poprzedniczka - na pół-
nocno-wschodnim brzegu Zoma Gawanga, płytkiego oceanu, oblewającego wschodni
kontynent.
- Chyba się uda - zdecydował Han. - Mam tylko nadzieję, że repulsory tej łupiny
są w dobrym stanie. Będziemy musieli zawisnąć w powietrzu i spuścić linę, bo chyba
nie ma tu dość miejsca, żeby wylądować. Muuurgh, idź do środkowej śluzy i zobacz,
czy jest tam lina. Zdaje się, że większość takich statków jest wyposażona w dźwignię
awaryjną, a lina i wyciągarka powinny być gdzieś obok.
Muuurgh zniknął, a Han skupił się na wykręcaniu ciasnej pętli nad zabudowaniami
kolonii. Bria wyglądała przez iluminatory.
- Widzę ich! - zawołała. - Przy ołtarzu zebrała się duża grupa pielgrzymów!
- Świetnie - odparł Han nieobecnym głosem. Do kabiny wszedł Muuurgh.
- Jest lina. Mamy tez selki, które można do niej psycepić.
- Świetnie, stary. Zrobimy tak: sprowadzę tę krypę powoli nad amfiteatr, nad któ-
rym zawiśniemy na repulsorach. Mrrov nie ma pojęcia, kim jesteśmy, więc musisz się
jej pokazać, żeby z nami uciekła, tak?
-Tak.
- Spuścisz się na dół w uprzęży i pozwolisz, by cię zobaczyła. Bria, ty się zajmiesz
wyciągarką, dobrze?
- Dobrze... Han - odpowiedziała.
- Oboje uważajcie. Mogą do nas strzelać. Tarcze statku powinny ochronić przed
lekką bronią, ale jak już będziesz na zewnątrz, Muuurgh, niewiele ci to pomoże.
- Rozumiem.
A.C. Crispin
153
- Jeśli strażnicy zrobią się zbyt agresywni, mogę do nich strzelić z działka lasero-
wego - dodał Han. - Będę celował nad ich głowami, żeby nie trafić w pielgrzymów, ale
to powinno wystarczyć.
- Muuurgh jest gotów, Han.
- Dobrze. Zaczynamy!
Han ostrożnie sprowadził statek nad amfiteatr. Żałował, że nie miał więcej czasu,
żeby się oswoić z instrumentami pokładowymi. Krążył z włączonymi holokamerami,
żeby dokładnie zapoznać się z rozkładem terenu. Wszyscy pielgrzymi patrzyli na statek
i wskazywali go sobie palcami, gdy z każdym okrążeniem schodził coraz niżej. W koń-
cu zszedł na dostateczną wysokość, by móc przełączyć napęd na silniki repulsorowe i
zawisnąć jakieś dwanaście czy trzynaście metrów nad permabetonową konstrukcją.
Han widział kilku kapłanów i garstkę strażników rozstawionych wokół zebranych
pielgrzymów. Na pewno i kapłani, i strażnicy zastanawiali się, dlaczego do wysłania
pielgrzymów na statek do Kessel użyto prywatnego jachtu Arcykapłana.
- Niżej nie mogę zejść, repulsory nie wytrzymają! - krzyknął Han. - Muuurgh,
schodzisz na dół!
Trzymał palec nad przyciskiem, który opuszczał działko laserowe, ale nie chciał
pierwszy robić agresywnych ruchów. Słyszał stłumione odległością głosy Brii i Mu-
uurgha. Spojrzał na ekran przekazujący obraz z holokamer umocowanych pod brzu-
chem statku w samą porę, by zobaczyć opuszczającego się Muuurgha z blasterem
schowanym w kaburze.
Kamery nie przekazywały dźwięku, ale widział, że usta Togorianina się poruszają.
Domyślił się, że woła Mrrov.
Strażnicy wyciągali głowy ponad tłumem, niepewni, co się dzieje, ale wyraźnie
zaniepokojeni. Wszystko odbywało się zupełnie inaczej niż zwykle, co wzbudziło ich
podejrzenia. Jeden ze strażników zaczął się przepychać przez tłum pielgrzymów. Kiedy
dotarł na jego czoło, wycelował blaster w Muuurgha i najwidoczniej domagał się wyja-
śnienia, kim on jest i co robi.
- Bria! - krzyknął Han odwracając głowę. Uważał, by nie poruszyć przy tym ste-
rów wiszącego nieruchomo statku. -Uważaj! Wygląda na to, że chcą....
Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie: wysoka postać w pielgrzymiej opończy
oderwała się od tłumu i zaczęła biec w stronę dyndającego na linie Muuurgha, i strażnik
wycelował w nią blaster.
Han zdążył tylko zauważyć rude pasy na białym futrze i domyślił się, że biegnącą
postacią jest Mrrov. Zobaczył, jak z lufy miotacza wycelowanego przez strażnika blu-
zga ogień, na który odpowiedziały dwa wystrzały - Brii i Muuurgha.
Dwaj następni strażnicy dobyli broni i strzelili. Zgromadzeni pielgrzymi rozpierz-
chli się w panice, depcząc jedni po drugich, nie wyłączając strażników.
Han opuścił działko laserowe, dziękując w duszy Teroenzie za to, że postanowił
dozbroić jacht i zwiększyć siłę jego osłon. Wystrzelił, celując starannie ponad głowami
biegnących i krzyczących pielgrzymów.
Strażnicy znów strzelili i Han usłyszał zduszony jęk bólu. Wpatrując się w ekrany
dostrzegł, że Muuurgh skulił się w swojej uprzęży i osunął na bok, ale nie wypuścił
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
154
broni. Mrrov dobiegła chwilę później, podskoczyła i wczepiła się ramionami i nogami
w swojego partnera.
Bria spokojnie strzeliła i Han zobaczył, że trafiła Gamorreańczyka. Lina wirowała
powoli pod nierówno rozłożonym ciężarem Mrrov i Muuurgha. Mrrov wyjęła blaster
Muuurgha z jego bezwładnej ręki i strzeliła ponad jego ramieniem. Han nie zauważył,
czy trafiła.
Większość pielgrzymów zdołała uciec; przy ołtarzu pozostali tylko kapłani i straż-
nicy. Wielu strażników pociągnął za sobą tłum, ale kilku ocalało i nie przestawało
strzelać. Han wycelował w Ołtarz Obietnic, upewnił się, że dobrze namierzył i wystrze-
lił z działka laserowego.
Ołtarz eksplodował z hukiem, który Han usłyszał nawet wewnątrz „Talizmanu".
Wybuch wzbił tumany kurzu i deszcz odłamków. Kapłani w popłochu rozbiegli się na
wszystkie strony. Han patrzył zdziwiony, jak szybko i zręcznie się poruszają na swoich
czterech łapach, mimo zwalistego cielska. Strażnicy zniknęli.
Nagle zapanowała cisza. Mijały sekundy, ale na zewnątrz nic się nie działo. Kilka
ciał, zarówno strażników, jak i pielgrzymów, zadeptanych przez uciekających, leżało
nieruchomo na permabetonie.
Z dolnych pokładów jachtu dobiegł go głos Brii:
- Mam ich! Możemy lecieć!
Han upewnił się, że klapy dolnego włazu są bezpiecznie zamknięte i poderwał sta-
tek do góry. Holokamery pokazały przyprawiający o zawrót głowy obraz malejącego
gwałtownie w dali amfiteatru. Han wyłączył holokamery i sprawdził stan atmosfery, by
określić najkorzystniejszy tor ich ucieczki.
Jak na ironię okazało się, że muszą wrócić w stronę Kolonii Pierwszej, nad którą
otwarło się najbezpieczniejsze okno wyjścia z atmosfery. Han uzbroił działko i wykrę-
cił statek na południe, wznosząc się coraz wyżej...
Jeszcze tylko chwila, myślał podniecony, i będziemy wolni...
Muuurgh powstrzymał jęk, gdy uderzył ramieniem o poszycie „Talizmanu". Po-
czuł na sobie dłonie Brii, a potem usłyszał Mrrov, mówiącą we wspólnym:
- Pomóż mi wejść. Dam radę go wciągnąć.
Kurczowo trzymał się uprzęży zdrową dłonią, czując jak ciało Mrrov ociera się o
niego, gdy samica wspina się do śluzy „Talizmanu". Rana w boku płonęła ogniem, jak
od pazurów nocnego demona. Muuurgh mógł tylko oddychać i milczeć. Był myśliwym,
a myśliwi potrafią zachować ciszę.
Strzelanina ustała. Muuurgh otworzył oczy i wirując w uprzęży zobaczył roztrza-
skany Ołtarz Obietnic. Może to była ta eksplozja, którą słyszał. Wcześniej wydawało
mu się, że odezwała się tylko w jego głowie.
Rana od postrzału zaczęła pulsować falami bólu. Muuurgh walczył, by nie stracić
przytomności, gdy Bria i Mrrov chwyciły go za barki i zaczęły wciągać, nadal uwięzio-
nego w uprzęży, na pokład „Talizmanu". Mgliście słyszał, jak śluza zamyka się z sy-
kiem za jego plecami.
Potem dobiegło głos Brii, która zawołała:
A.C. Crispin
155
- Mam ich! Możemy lecieć!
Muuurgh leżał na pokładzie, oddychając płytko, ale poczuł, że pomału wracają mu
siły. Słyszał, jak Mrrov pyta Brie:
- Macie na pokładzie pakiet medyczny?
- Zaraz sprawdzę! - Ludzka samica oddaliła się, z cichym szelestem zostawiając
go sam na sam z Mrrov. Z trudem otworzył oczy.
Kiedy Mrrov zobaczyła, że na nią patrzy, pochyliła się i czule potarła policzkiem o
jego policzek, mieszając ich wonie.
- Mój myśliwy... - szepnęła po togoriańsku, liżąc z miłością jego twarz. - Wytropi-
łeś mnie! Jesteś największym z myśliwych, jakich znał nasz lud!
- Mrrov... - zdołał wyszeptać.
- Ciii.... - uciszyła go. - Nie próbuj mówić. Twoja rana jest poważna, chociaż mam
nadzieję, że niedługo się zagoi. Och, Muuurgh! Kiedy cię zobaczyłam pod brzuchem
tego statku, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ty! Przez wszystkie te dni i tygodnie
zastanawiałam się, czy kiedykolwiek mnie znajdziesz... i znalazłeś!
- Wiedziałaś, że tu jestem? - speszył się Muuurgh. - Jeśli wiedziałaś, to dlaczego....
Jej słodka rudobiała twarz przybrała wyraz zakłopotania, gdy znowu potarła po-
liczkiem o jego policzek. Bokobrody Mrrov spłatały się z sierścią Muuurgha, który
mimo bólu westchnął z rozkoszy.
- Byłam tu bardzo krótko, kiedy zorientowałam się, że to jedna wielka blaga. Szu-
kałam prawdy, ale tu znalazłam tylko kłamstwo. Powiedziałam więc kapłanom, że chcę
odjechać, a oni pokazali mi twoje zdjęcie, Muuurgh! Powiedzieli mi, że jeśli będę pró-
bowała uciec, zabiją cię!
- I zostałaś? Powinnaś była rozszarpać im gardła! - zaprotestował Muuurgh.
- Kosztem twojego życia? - Potrząsnęła głową, patrząc na niego wielkimi złotymi
oczami. -Nie, mój kochany. Nie ośmieliłam się zaryzykować. Miałam tylko nadzieję, że
pewnego dnia mnie znajdziesz... i że będziesz miał ze sobą statek. I w końcu ten dzień
nadszedł...
Muuurgh przytaknął słabo.
- To... dzięki Vykkowi... Hanowi. Bria wbiegła do komory ładunkowej.
- Znalazłam!
Parę chwil później Muuurgh poczuł, że ból ustępuje. Mrrov i Bria bandażowały
jego ranę.
- Będziesz miał paskudną bliznę, Muuurgh - uprzedziła Bria ze współczuciem w
głosie.
- Na Togorii myśliwi dumnie noszą swoje blizny - zapewniła Mrrov. - Muuurgh
wyzdrowieje i wszyscy będą mu zazdrościć.
Nagle statkiem zatrzęsło. Bria krzyknęła:
- Han! Co to było?
- Ktoś do nas strzela! - dobiegła odpowiedź z mostka. -Niech ktoś tu przyjdzie i
zajmie się sekcją bojową! Potrzebuję Muuurgha!
Muuurgh zaczął wstawać.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
156
- Nie - zaprotestowała Mrrov. - Ja to zrobię. U Togorian samice mają większe
zdolności techniczne. Jestem inżynierem. Dam sobie radę.
Muuurgh otworzył oczy i widząc wyraz powątpiewania na twarzy Brii powiedział:
- Uwiez jej. Muuurgh nie był bardzo dobry stselec. Spytaj pilota...
Zamknął oczy, widząc pod powiekami narastającą ciemność. Nie mógł się już jej
opierać... westchnął i poddał się.
Han dostrzegł kątem oka wysoką, kocią sylwetkę, która usiadła w fotelu pierwsze-
go oficera, i odwrócił się do niej zdumiony.
- Ty nie jesteś Muuurghiem!
- Jestem Mrrov - przedstawiła się Togorianka. Zrzuciła opończę pątniczki, ukazu-
jąc nieskalaną biel futra, poprzetykaną płomiennymi smugami. - Zajmę się sekcją
obronną. Zapoznaj mnie, proszę, z naszym uzbrojeniem. Przekonasz się, że jestem
znacznie lepszym strzelcem niż Muuurgh. Wśród naszej rasy to samice mają żyłkę do
techniki i lepiej posługują się instrumentami - spojrzała na Hana, który zauważył, że jej
tęczówki, na pół ukryte w szparkach powiek, mają złotawy odcień. -Zresztą Muuurgh
jest ranny. Nie dałby sobie rady.
- Ale wyzdrowieje? - Han poczuł ukłucie strachu.
- Powinien. Jesteśmy silną i odporną rasą. Bria... tak ma na imię, prawda? Bria z
nim posiedzi. Muuurgh musi odpocząć.
- W porządku - stwierdził Han. - To maleństwo nie ma zbyt wielkiej siły ognia.
Mamy tylko granaty udarowe i działko laserowe. Działko masz po prawej, wyrzutnię
granatów po lewej. Komputer celowniczy jest dokładnie na wprost.
- Doskonale. - Przyjrzała się przez chwilę tablicy z przyrządami i skinęła głową. -
Poradzę sobie. Kto do nas strzelał?
- Tego właśnie próbuję się dowiedzieć - powiedział Han pełnym napięcia głosem.
Przeglądał odczyty z instrumentów pokładowych. - Nie sądzę, żeby kapłani mieli tu
jakąś broń klasy ziemia-powietrze, ale niech mnie powieszą, jeśli wiem...
Przerwał nagle i wybuchnął śmiechem, chociaż „Talizmanem" wstrząsnęło kolejne
trafienie. Mrrov spojrzała na Hana jak na wariata.
- Wszystko w porządku - powiedział.
Wskazała na odczyty z instrumentów przekazujących dane o otoczeniu. Pokazy-
wały kilka wirów burzy, na szczęście oddalonych od toru ich lotu, ale widniał na nich
również mały statek w kształcie kropli, który w szybkim tempie ich doganiał.
- Jak to „w porządku"? Ktoś nas goni i strzela do nas. Jest coraz bliżej!
- To tylko stary Jalus Nebl. Leci „Ilezjańskim Snem" - powiedział Han. Wyraźnie
bagatelizował sprawę. - Kapłani kazali mu pewnie dogonić nas i zestrzelić. - Znów za-
chichotał.
Mrrov patrzyła na niego, zastanawiając się zapewne, czy ostatnie stresy nie nad-
werężyły jego zdrowych zmysłów. Han uśmiechnął się do niej wesoło.
- Nic nie rozumiesz - stwierdził.
- Nie - przyznała Mrrov. - Może zechciałbyś mi wytłumaczyć?
A.C. Crispin
157
- Jasne. Jalus Nebl to mój kumpel. Nie zestrzeli mnie, tak jak ja nie zestrzeliłbym
jego. Strzela więc z działka laserowego, za każdym razem pudłując, ale mijając nas
tylko o włos, żeby z dołu wyglądało, że się stara. Z każdą minutą nabieramy szybkości i
wkrótce wylecimy z atmosfery, a za jakieś pięć minut z pola grawitacyjnego planety.
Nic nam nie będzie. Zaufaj mi, Mrrov.
Mrrov poruszyła bokobrodami.
- Chyba zaczynam rozumieć. Twój przyjaciel Jalus Nebl strzela do nas tylko na
pokaz, tak? I nie musimy się o nic bać?
- Właśnie - powiedział wesoło Han. - Już prawie opuściliśmy atmosferę, a jeśli
Nebl ma choć krztynę pomyślunku, też zabierze „Ilezjański Sen" i siebie przy okazji z
Ilezji. A może zostanie z kapłanami i poprosi o podwyżkę? Będą zdesperowani, bo zo-
stał im tylko jeden pilot.
Kolejny strzał minął ich o włos, wprawiając statek w drżenie.
- Tym razem było naprawdę blisko - mruknął Han, sprawdzając na tablicy kontro-
lnej stan poszycia i systemów. – Nebl chyba się trochę za bardzo popisuje.
Han obserwował na ekranach „Ilezjański Sen", który po ich śladach przedzierał się
przez ostatnie warstwy stratosfery, aż do jonosfery i - najbardziej odległej od po-
wierzchni planety - egzosfery. Kiedy i ta została za nimi, Han spojrzał na ekran kompu-
tera nawigacyjnego, sprawdzając dane do skoku w nadprzestrzeń. Zostało im jeszcze
dobrych kilka minut, zanim wyrwą się ze studni grawitacyjnej Ilezji, ale chciał być pe-
wien, że są gotowi do skoku.
- Widzę jakiś pojazd na ekranach czujników - zameldowała Mrrov. - Nad nami, na
naszym kursie.
- To tylko stacja orbitalna. Krąży na orbicie geostacjonarnej nad Kolonią Pierwszą
- powiedział Han, nie patrząc w górę. - To tam wyładowują nowych pielgrzymów, a
starych zabierają na Kessel. Na pewno tam byłaś.
- Nie, Han - w głosie Mrrov pojawiło się nagle napięcie. -Pamiętam ją bardzo do-
brze, ale to coś innego. To nie jest stacja orbitalna, tylko statek kosmiczny! I to ogrom-
ny!
Zaniepokojony Han spojrzał w górę i zaklął w sześciu językach.
- To koreliańska korweta! Co tutaj robi?
Jego ręce zatańczyły nad przyrządami, gdy poprowadził statek serią uników,
zwiększając prędkość i oddalając się od ogromnego statku. Na wpół świadomie zauwa-
żył na ekranach plamkę „Ilezjańskiego Snu", jak zmyka w przeciwnym kierunku.
Nagle „Talizmanem" zatrzęsło i szarpnęło. Silniki zawyły.
- Co się stało? - zapytała Mrrov w tym samym momencie, gdy Bria wpadła do ka-
biny.
- Han... co się stało? - zapytała jak echo.
Han włączył silniki pomocnicze. Poczuł, jak ilezjański jacht natęża wszystkie siły,
ale... to było ciągle za mało.
- Nie! - krzyknął na krawędzi paniki. - Nie możemy tam wrócić!
Pasażerowie spojrzeli z przerażeniem w oczach, jak Han odcina dopływ mocy do
silników, żeby się nie przepaliły.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
158
W tym samym momencie ożył moduł komunikacyjny.
-Uwaga, „Talizman"! Mówi kapitan Ngyn Reeos, dowodzący koreliańska korwetą
„Spętany" z Kessel. Radzimy wam wyłączyć silniki. Zostaliście pochwyceni promie-
niem ściągającym.
- Wiem! - krzyknął Han, nie zawracając sobie głowy włączaniem mikrofonu. -
Dzięki za wiadomość!
Kapitan Reeos ciągnął nieubłaganie.
- Zostaliście zatrzymani, ponieważ władze tej planety poinformowały nas, że za-
braliście „Talizman" samowolnie, bez pozwolenia. Te same władze zwróciły się do nas
z prośbą, by was odstawić z powrotem na Ilezję, gdzie odpowiecie za ten postępek.
Przygotujcie się do abordażu. Każda próba stawiania oporu spotka się ze zdecydowaną
reakcją z naszej strony.
Han spojrzał na podobny do osy statek i jedenaście olbrzymich tub jego reaktorów.
Korweta była dobrych dwadzieścia razy większa niż jego jednostka. Zauważył, że zo-
stała zmodyfikowana, tak by pomieścić doki cumownicze.
- To olbrzymi statek - szepnęła Bria. - Han, on nas przyciąga!
- Nic na to nie poradzę, maleńka - powiedział Han martwym głosem. - Złapali nas
i nie wyrwiemy się.
- Jak liczną załogę ma ta korweta? - zapytała Mrrov, patrząc jak zahipnotyzowana
na statek handlarzy niewolników -ten sam, który przeleciał, by zabrać ją i jej towarzy-
szy na spotkanie ponurego losu w kopalniach.
- Przy pełnej obsadzie w szeregach Marynarki sto sześćdziesiąt pięć osób. Ale ta
korweta została zmodyfikowana. Wprowadzono zmiany w konstrukcji, by umożliwić
dokowanie w przestrzeni, pewnie po to, żeby łatwiej było niezauważenie wziąć na po-
kład ładunek... albo niewolników. Załoga liczy pewnie jakieś czterdzieści do pięćdzie-
sięciu osób.
- To zbyt wiele, by podjąć walkę - powiedziała Bria łamiącym się głosem.
- Mnie nie dostaną bez walki - zapewnił Han. Wyciągnął z kabury blaster i popa-
trzył na towarzyszy. - Kto jest ze mną?
Bria potrząsnęła głową.
- Nas troje przeciwko czterdziestu? Han, masz więcej odwagi niż rozsądku!
Potrząsnął głową i złowrogim gestem schował broń do kabury.
- Masz rację. Ale nie musi mi się to podobać.
Bez ostrzeżenia kabinę wypełnił nagły trzask na innej częstotliwości. Szybki jak
seria z rusznicy blasterowej głos powiedział po sullustiańsku:
- Pełen ciąg! Skręt na lewo! Siedem sekund! Czas... start!
- Co u licha... - dłonie Hana zareagowały instynktownie; otworzył do końca prze-
pustnice, wyciskając co się da z silników głównych i pomocniczych. Uszy bolały od
wycia przeciążonych maszyn, gdy bezskutecznie usiłowały wyrwać się z uścisku pro-
mienia ściągającego.
„Talizman" zbliżał się nieubłaganie do czeluści komory cumowniczej korwety.
Oba statki dzieliło zaledwie kilkaset metrów.
A.C. Crispin
159
Han zaprogramował ostry skręt na bakburtę, a jego palce zawisły nad przyrządami,
gotowe uaktywnić manewr. Silniki jęczały z wysiłku -jeszcze chwila, a przepalą się...
- Co ten mały wariat...
Przerwał w pół słowa, widząc że „Ilezjański Sen" pędzi w ich stronę z oszałamia-
jącą szybkością.
Wszyscy w kabinie „Talizmanu" odruchowo się uchylili, gdy mały frachtowiec
śmignął nad ich głowami, po czym w ostrym wirażu skręcił na sterburtę. Jalus Nebl na
pełnym ciągu wleciał między „Talizman" a „Spętanego". Odległość między statkami
była tak mała, że mały Sullustianin musiał położyć statek na bok, by się przecisnąć.
- Teraz! - krzyknął Han. - Teraz, Nebl! - Z całej siły pchnął stery, przechylając
„Talizman" tak mocno na prawo jak tylko mógł.
Kiedy „Sen" wpadł między dwa statki, na kilka bezcennych sekund przerwał pro-
mień ściągający. Puszczony nagle luzem „Talizman" wystrzelił jak z procy, oddalając
się od korwety na lewo, podczas gdy Jalus Nebl pomknął w prawo.
- Iiiii-ha-ha! - zawył Han triumfalnie, czując, że jego statek z każdą chwilą oddala
się od „Spętanego". Mijając koreliańską korwetę, Han wystrzelił dwa pociski udarowe,
kierując je w stronę głównego kolektora słonecznego i płetwy stabilizatora, umieszczo-
nej centralnie na grzbiecie statku.
W niemym zachwycie patrzył, jak pierwszy z pocisków zmiata słabiutką osłonę
chroniącą płetwę, pozwalając, by drugi eksplodował z całą silą, pozbawiając korwetę
stabilizatora.
- Opuścili ciężkie tarcze, głupcy! - krzyknął zdumiony. - Myśleli, że już nas mają i
zostawili płetwę prawie bez osłony
Wiedział jednak, że korweta nadal jest groźna, więc nie zamierzał zwalniać. Tak
samo postąpił Jalus Nebl. Mały Sullustianin cały czas zwiększał dystans, aż po chwili
przyrządy pokładowe Hana wskazały, że bezpiecznie wskoczył w nadprzestrzeń.
- Kolej na nas - powiedział Han, uśmiechając się szeroko do Brii. - Pożegnaj się z
rajską planetą maleńka...
Z rozmachem pchnął dźwignię hipernapędu, rozkoszując się impulsem mocy, któ-
ry wyrzucił ich z normalnej przestrzeni w jasność pociętej pasmami gwiazd nadprze-
strzeni.
- Jesteśmy w domu - szepnął pilot, opadając na fotel. Dopiero teraz zdał sobie
sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczony.
Bria uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Mrrov potarła policzkiem o jego poli-
czek.
- Dziękuję - szepnęły obie.
Han nigdy jeszcze nie czuł się tak błogo...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
160
R O Z D Z I A Ł
12
TOGORIA
Han obudził się, słysząc stłumione łkanie. Spał na podłodze w kabinie Teroenzy,
na miękkim posłaniu z drogocennych kobierców, które sobie tu przyniósł. Nalegał, że-
by Bria zajęła jedyne na pokładzie łóżko przystosowane dla humanoidów. Z nich
wszystkich tylko ona wyspała się poprzedniej nocy, więc zgłosiła się na ochotnika do
trzymania wachty na mostku i kontrolowania instrumentów pokładowych - chociaż
teraz, kiedy byli już w nadprzestrzeni, niewiele mogło się wydarzyć.
Han jęknął i usiadł, cały obolały. Poprzedni dzień nie należał do najłatwiejszych, a
poniewczasie pilot przypomniał sobie, że nic nie jadł. Pragnienie męczyło go chyba
jeszcze bardziej niż głód. Z trudem wstał i potykając się podszedł do bańki z wodą, sto-
jącej w kabinie. Wypił duszkiem parę kubków.
Zaspokoiwszy pragnienie, otarł ręką usta. Zmarszczył czoło, czując pod palcami
szorstką, gęstą szczecinę. Nie golił się od dnia poprzedzającego lądowanie na Nal Hut-
ta.
Płacz umilkł. Han złapał ubranie i wszedł do luksusowo wyposażonej łazienki, za-
dowolony, że zawierała urządzenia oczyszczające dla niemal wszystkich ras. Znalazł
nawet golarkę.
Po kilkunastu minutach, ubrany i odświeżony, poszedł szukać Brii.
Znalazł ją w maleńkiej wartowni. Siedziała na wąskiej pryczy, obejmując ramio-
nami podkulone nogi, z czołem opartym o kolana.
- Hej... - szepnął Han. - Co jest? Co się stało?
Nie podniosła twarzy, tylko machnęła ręką, żeby sobie poszedł.
- Nic mi nie jest... proszę, po prostu zostaw mnie w spokoju. Za chwilę poczuję się
lepiej. Nie chcę, żebyś mnie widział w takim stanie... - pociągnęła nosem. - Wyglą-
dam... okropnie.
Han usiadł obok, nie dotykając jej jednak.
- Ja też nie wyglądam najlepiej - powiedział. – Każdemu z nas przydałyby się
świeże ciuchy. Ale popatrz, przynajmniej pozbyłem się zarostu - spróbował zażartować,
żeby na niego spojrzała. - To wielki krok ku lepszemu.
A.C. Crispin
161
Podniosła głowę i uśmiechnęła się słabo. Oczy i nos miała zaczerwienione, ale
zdaniem Hana i tak była śliczna.
- No tak, rzeczywiście wczoraj wyglądałeś trochę... niechlujnie.
Han wyprostował się, udając urażonego
- Niechlujnie? Ja? Coś podobnego! - Delikatnie otoczył ją ramieniem. - Bria, ko-
chanie... o co chodzi? Powiedz mi.
Zaczęła się trząść.
- O Uniesienie, Han. Obudziłam się i uświadomiłam sobie, że pielgrzymi zbierają
się właśnie na wieczorną ceremonię. A ja już nigdy nie wezmę w niej udziału... nigdy
więcej nie doświadczę tego upojenia!
Han nie wiedział, co powiedzieć. Zrozumiał, że Bria równie boleśnie tęskni za fi-
zycznymi i emocjonalnymi odczuciami, które towarzyszyły aktowi Uniesienia, jak nar-
koman za dawką swojego narkotyku. To go przestraszyło. Czy Bria potrafi pokonać to
uzależnienie? Czy może przejdzie przez życie żałując tego, co bezpowrotnie straciła?
- To chyba naturalne - powiedział ostrożnie, nie chcąc jej straszyć własnymi oba-
wami. - Na pewno będziesz za tym tęsknić dzień czy dwa, może nawet tydzień. Ale
wszyscy będziemy ci pomagać, kotku. Jesteś silna. Pokonasz to. A potem - zatoczył
ręką koło - galaktyka jest ogromna, kochanie. I czeka na to, byśmy ją poznali. Sprze-
damy kolekcję Teroenzy, sprzedamy „Talizman"...
- Sprzedamy „Talizman"? - przerwała mu.
- Tak. Obawiam się, że zbyt łatwo go zidentyfikować. Zabierzemy Muuurgha i
Mrrov na Togorię, a potem rozejrzymy się za jakimś miejscem, gdzie moglibyśmy
sprzedać statek. Myślę, że znam jedno takie. Na Tralusie, w systemie Korelii, jest jeden
facet, który handluje używanymi statkami. Stamtąd bez trudu znajdziemy transport na
Korelię. Uścisnął ją lekko za ramiona.
- Takie rozwiązanie ma jeszcze jedną wielką zaletę... Nie będę zajęty pilotowa-
niem. Będę mógł ci poświęcić – pocałował ją w policzek - całą moją uwagę.
Przełknęła ślinę, niezbyt uspokojona jego słowami. Zaczął się pochylać w jej kie-
runku, ale kiedy się cofnęła, zrozumiał aluzję.
Przygryzła wargi, patrząc na niego z udręką w niebiesko-zielonych oczach.
- Och, Han! A co będzie, jeśli nie uda mi się przezwyciężyć tego... tego... głodu?
Han... - załamała ręce konwulsyjnym gestem. - To jest stokroć gorsze niż najgorszy
głód! To jest jak... jak agonia! Czuję, jak całą sobą wyrywam się, by dostąpić Uniesie-
nia! Jakby ktoś wydarł mi kawał ciała, pozostawiając pustkę i ból!
Wstrząsnęły nią gwałtowne dreszcze. Han przytulił ją mocno i zaczął głaskać po
głowie, szepcząc słowa pociechy. W duchu jednak sam czuł niepewność; uświadomił
sobie, że jest równie przerażony i wstrząśnięty tym, jak bardzo zależy mu na tej dziew-
czynie. Miał dość jasno sprecyzowane plany, zakładał, że spędzą mnóstwo czasu tylko
ze sobą, w swoich ramionach.
Ale ona nie jest jeszcze na to gotowa, pomyślał, czując, że serce podchodzi mu do
gardła. Potrzebuje przyjaciela, nie kochanka.
Jak długo Bria będzie dochodzić do siebie?
Tylko czas pokaże...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
162
- Kiedy wejdziemy w atmosferę Togorii - odezwał się Han -gdzie mam wylądo-
wać?
- Największe miasto to Caross - powiedziała Mrrov, wskazując plamkę na mapie
planety. - Stamtąd możemy wysłać wiadomość do Margrabiego Togorii, władcy
wszystkich polujących samców. Tuż za miastem jest lądowisko. Nie mamy jeszcze
własnych statków, ale kupcy i statki pasażerskie z innych światów często odwiedzają
naszą planetę.
- Dobra, w takim razie Caross - zadecydował Han. Bardzo uważnie sprowadził sta-
tek na wskazane miejsce i posadził go dokładnie pośrodku pustego w tym momencie
lądowiska.
- Muuurgh... - odezwał się, uzupełniając zapisy w dzienniku pokładowym. - czy ty
i Mrrov nie obawiacie się odwetu flanda Til albo Hurtów?
- Niespecjalnie - warknął Muuurgh, ostentacyjnie wysuwając pazury. - Kiedy
zbiorą się nase klany, zostaniemy zaślubieni. Potem, jak nakazują zwycaje nasego ludu,
spędzimy razem długi... jak to się nazywa? - zapytał we własnym języku Mrrov, która
znacznie lepiej niż on radziła sobie ze wspólnym.
- Miesiąc miodowy - podpowiedziała.
-Właśnie. Długi miesiąc miodowy. Pamiętaj, ze na nasej planecie samice i samce
psez więksą cęść roku mieskają osobno. Po miodowym miesiącu będziemy się widywa-
li tylko raz na rok, mniej więcej psez miesiąc. Tak wygląda nase życie. Ale psedtem -
Togorianin potarł policzkiem o policzek partnerki -spędzimy razem dużo czasu, zupeł-
nie sami, daleko w górach. Huttowie ani Ilezjanie nas nie znajdą, zrestą nasi nie pozwo-
lą im sukać. Każdy pilot, który wyląduje na Togorii i zacnie się rozpytywać o Mrrov i
Muuurgha... spotka swój los.
Mrrov uśmiechnęła się złowrogo, ukazując rząd ostrych jak igły zębów.
- Mało jest gatunków, które miałyby odwagę świadomie rozgniewać Togorianina.
Większość łowców nagród woli polować na łatwiejszą zdobycz.
- Nietrudno w to uwierzyć - stwierdził Han. - W takim razie wszystko w porządku.
Wylądowaliśmy. Co teraz? Po prostu odmaszerujecie, pazur w pazur? - uśmiechnął się
do Brii, która odpowiedziała bladym uśmiechem. Dobre jedzenie i odpoczynek trochę
jej pomogły, ale wiedział, że nadal zmaga się z wewnętrznymi demonami.
- Jeśli Han musi lecieć, Muuurgh i Mrrov zrozumieją - powiedział Muuurgh. - Ale
jeśli Han i Bria chcieliby zostać na dzień lub dwa, mogliby stać koło nas w casie cere-
monii, podcas której ja i Mrrov staniemy się nierozłącną parą. Można to chyba nazwać
„zaślubinami" Han spojrzał na Brie.
- Co ty na to, maleńka? Właśnie zostaliśmy zaproszeni na ślub. Chcesz tu zostać
na parę dni? Myślę, że nam obojgu przydałby się odpoczynek.
- Oczywiście - powiedziała, uśmiechając się do Togorian. -Nic nie sprawiłoby mi
większej przyjemności.
Do statku zmierzała liczna grupa Togorianek w towarzystwie kilku samców. Han i
jego załoga zeszli po rampie na płytę lądowiska. Mrrov i Muuurgh natychmiast zostali
A.C. Crispin
163
otoczeni przez tłum i wyściskani wśród odgłosów warczenia, pohukiwania i przeciągłe-
go, wibrującego szczęściem skowytu.
Stojąc nadal na skraju rampy, Han wziął Brie za rękę i rozejrzał się dookoła.
- Przyjemna planeta - powiedział. - Po Ilezji wydaje się prawdziwym rajem.
- Rzeczywiście jest piękna - przyznała Bria. - Dokładnie tak, jak mówisz.
Planeta była naprawdę urokliwa. Niebo nad głowami miało odcień głębokiego
błękitu, z kilkoma plamami kłębiastych, białych obłoków i delikatną nutą zieleni, dzięki
której nad horyzontem wydawało się niemal turkusowe. Górskie szczyty w oddali lśniły
bielą, a głęboka zieleń pokrywających je lasów ustępowała poniżej błękitowi jeziora i
jaśniejszej zieleni łąk. Egzotyczne białe kwiaty o brzegach obramowanych zielenią i
szkarłatnych liściach łagodnie kołysały się na wietrze.
Nad głową Han dostrzegł przelatujące stworzenie, w którym rozpoznał mozgota,
jak twierdził Muuurgh, podstawowy środek transportu na Togorii. Mozgoty były
ogromnymi, latającymi gadami o dużej inteligencji, które Togorianie udomowili dawno
temu. Oba gatunki wspomagały się nawzajem, chroniąc się przed atakami większych,
drapieżnych latających gadów -śmiercionośnych lifonów, które równie chętnie porywa-
ły młode Togorian, jak i jaja mozgotów.
Zwierzę, które Han właśnie obserwował, zatoczyło krąg wokół lądowiska i zaczę-
ło zniżać lot. Na jego grzebiecie Han zobaczył Togorianina, który kierował ruchami
zwierzęcia za pomocą wędzidła. Podziwiał, jak dobrze jeździec i dosiadane przez niego
zwierzę rozumieją się i współpracują.
Powietrze na Togorii było jednym z najczystszych i najświeższych, jakim Han od-
dychał. Mrrov powiedziała mu, że technologie Togorian opierają się całkowicie na
energii słonecznej, właśnie po to, by zachować krystaliczną czystość atmosfery. Togo-
rianie szanowali swą planetę i - w przeciwieństwie do wielu innych ras w galaktyce -
nie chcieli jej zniszczyć ani zatruć, nawet w imię postępu.
Han dał krok, potem drugi, a wreszcie podskoczył na palcach. Czul się lekki, nie-
mal jak napompowany. Nic dziwnego -przyciąganie na Togorii było nieco niższe niż na
Korelii czy Ilezji.
Nagle tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla Muuurgha, który - chociaż nadal
obandażowany - kroczył prawie tak samo pewnie i sprężyście jak wcześniej, z Mrrov u
boku.
- Nase klany zbierają się teraz na ceremonię połącenia w parę i uctę, która nastąpi
później - powiedział. - Będziecie mile widziani jako nasi goście. Chodźcie za mną!
Han i Bria podążyli za Togorianinem.
Carros było pięknym miastem. Białe domy z miejscowego kamienia schodziły ta-
rasami ze zboczy wzgórz, poprzecinane ogrodami i parkami. Togorianki, gdy nie zaj-
mowały się pracą, bawiły się ze swoimi awanturniczymi potomkami. Muuurgh wyja-
śnił, że zarówno młode samce jak i samice pozostawały pod opieką matki prawie do
czasu dorosłości, kiedy to samce dołączały do klanów swoich ojców, by poznać tajniki
życia myśliwego.
Przez następne dwa dni Han i Bria leniuchowali, objadali się pysznościami i cho-
dzili na długie przechadzki po parku. Młody samiec, Rrowv, uczył Hana, jak dosiadać i
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
164
kontrolować mozgota. Przy swoim szybkim refleksie i śmiałości Han nie potrzebował
wiele czasu, by opanować tę umiejętność w stopniu wystarczającym. Teraz mógł już
wznosić się wysoko nad czubki drzew i rozkoszować lotem, usadowiony w małym sio-
dle przymocowanym na barkach zwierzęcia i czując pod sobą krzepkie, umięśnione
skrzydła mozgota.
Mozgoty okazały się wielkimi pieszczochami; uwielbiały drapanie za maleńkimi
uszami i klepanie po potężnych piersiach.
Następnego dnia po ich przylocie z całej Togorii zaczęli przybywać myśliwi na
mozgotach. Rozeszła się wiadomość, że myśliwy Muuurgh powrócił, więc członkowie
klanu zbierali się, by powitać go w domu i wziąć udział w jego zaślubinach z Mrrov.
Muuurgh i Mrrov musieli bez ustanku opowiadać krewniakom o swoich przygo-
dach „wśród gwiazd". Mrrov chętnie mówiła o wszystkim, co jej się przytrafiło, w na-
dziei, że pomoże ocalić nieświadome Togorianki przed fałszywymi obietnicami „raju"
na Ilezji.
Zaślubiny odbyły się o zachodzie słońca trzeciego dnia ich pobytu na Togorii. Han
i Bria zajęli miejsca obok Muuurgha i Mrrov, uroczyście stojących naprzeciwko człon-
ków swoich klanów. Ich sierść lśniła od wielogodzinnych zabiegów pielęgnacyjnych.
Tylko wąski pas białego bandaża wokół piersi Muuurgha odznaczał się na tle jego
błyszczącego czarnego futra. W swoim rodzinnym świecie Togorianie rzadko kiedy
nosili ubrania - klimat Togorii był tak łagodny, że uznali to za zbędne.
Narzeczeni stali twarzą do gości, okręcając się tak, by każdy z nich mógł dokład-
nie im się przyjrzeć. Potem, na znak Muuurgha, Han i Bria cofnęli się, dołączając do
grona obserwatorów.
Muuurgh i Mrrov obrócili się do siebie twarzami. Han zamrugał ze zdumienia,
słysząc jak z ich gardeł wydobywa się niski, dudniący warkot. Oboje obnażyli kły i
zaczęli syczeć. Pazury wysunęły się spod opuszków palców.
Nagle, tak szybko, że wzrok z trudem nadążał za ich ruchami, rzucili się na siebie,
wbili zęby w swoje gardła i runęli na ziemię. Warcząc, rycząc i prychając turlali się,
atakując się pazurami. Ich nogi też nie próżnowały, kopiąc gwałtownie w kudłaty
brzuch przeciwnika.
Han spojrzał na Brie, która wyglądała na cokolwiek zaniepokojoną. Nikt z tłumu
zaproszonych nie wydawał się jednak zauważać w tym niczego niezwykłego. Co plane-
ta, to obyczaj... -pomyślał sentencjonalnie Han. W końcu, dysząc i skowycząc, para się
rozdzieliła. Mimo dzikiej gwałtowności ataków, na sierści obojga nie było śladów krwi.
Okrążali się teraz nawzajem a wycie stopniowo przechodziło w coraz cichsze, miękkie
mruczenie. Stanęli wreszcie naprzeciw siebie, pocierając się twarzami. Trwało to dość
długo, a Han z miejsca, w którym stał, mógł słyszeć ich ochrypłe pomruki.
Potem nagle Mrrov zasyczała, splunęła i znów rzuciła się na Muuurgha. Ten pod-
skoczył, i po chwili znów tarzali się po ziemi, kąsając i drapiąc się nawzajem.
Han ścisnął lekko rękę Brii.
- Romantyczny z niego facet, co? - szepnął z szerokim uśmiechem.
- Ciii... - skarciła go.
A.C. Crispin
165
Po paru chwilach nowożeńcy znów mruczeli i ocierali się o siebie, przymykając
oczy z rozkoszy.
Obserwatorzy byli coraz bardziej podnieceni. Han słyszał dochodzące ze wszyst-
kich stron wibrujące odgłosy. Muuurgh i Mrrov rozpoczęli kolejną rundę zmagań.
Tym razem jednak, gdy nadeszła pora pocierania policzków, Muuurgh chwycił
Mrrov za luźny fałd skóry na karku. Wbił w niego zęby, podniósł mniejszą od siebie
samicę i przeniósł ją przez krąg. Tłum rozstępował się przed nim, otwierając się jak
drzwi.
Muuurgh zniknął w ciemności, nadal niosąc swą partnerkę. Chwilę później mil-
czenie rozdarły dwa głośne, ekstatyczne okrzyki triumfu - a potem zapadła cisza.
Goście mruczeli zadowoleni, że rytuał został dopełniony. Poklepywali Hana po
ramieniu, o mało nie powalając go przy tym na ziemię, i zapewniali, że była to najpięk-
niejsza ceremonia ślubna, jaką mieli szczęście oglądać.
Uczta przeciągnęła się do późna w noc. Han i Bria wymknęli się w pewnym mo-
mencie, by pospacerować po parku przy blasku dwóch niewielkich księżyców Togorii.
Gwiazdy nad ich głowami migotały na tle czarnego nieba.
- No więc... - zaczął niepewnie Han. - Jak się dziś czułaś? Łatwiej ci było wytrzy-
mać?
Przytaknęła.
- Trochę. Czasami udaje mi się nie tęsknić za Uniesieniem przez całą godzinę.
Kiedy indziej jednak czuję się tak, jakby minuty pełzły i tylko cienka granica dzieliła
mnie od obłąkania.
- Na jutro zaplanowałem coś specjalnego - powiedział Han, uśmiechając się do
niej. - Przygotuj się na dobrą zabawę. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik.
- Co? - zapytała. - Co jest zapięte na ostatni guzik?
- Nie powiem ci - drażnił się z nią. - Po prostu przygotuj się, żeby wstać ze skow-
ronkami.
- Tu nie ma skowronków - przypomniała mu. - Tylko maleńkie, latające jaszczur-
ki.
- To prawda - zgodził się. - W każdym razie nie zaśpij, dobrze?
- Dobrze.
Kiedy następnego ranka Bria się obudziła, nie znalazła Hana w żadnym z przy-
dzielonych im pokoi. Natknęła się natomiast na koszyk owoców, dzbanek soku, parę
pasków suszonego mięsa i bochenek chleba. Na tacy leżał pasek flimplastu, a na nim
polecenie: „Ubierz się, zjedz i wyjdź na dwór. Będę czekał - H."
Bria przeczytała wiadomość, uniosła brwi, po czym postąpiła tak jak prosił Han.
Była tak zaciekawiona, że prawie zapomniała o dojmującej tęsknocie za Uniesieniem.
Czasami ta tęsknota przypływała falami o takiej intensywności, że bała się, czy nie
oszaleje. Jednak w miarę upływu dni ataki stawały się coraz rzadsze.
Bria modliła się do wszystkich prawdziwych bogów wszechświata, by kiedyś
ustąpiły na zawsze.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
166
Wyszła na podwórze budynku, w którym ich zakwaterowano, i zobaczyła czekają-
cego na nią Hana. Siedział na grzbiecie mozgota, z torbą podróżną i kocem przypiętym
z tyłu siodła. Kiedy tak stała, niepewna, co robić, nachylił się i wyciągnął do niej rękę.
- Na co czekasz? Wskakuj!
Przeniosła wzrok z jego twarzy na pysk mozgota, a potem na bezkresne niebo To-
gorii.
- Mam z tobą polecieć na tym... stworzeniu? - zapytała. Latanie statkiem kosmicz-
nym albo śmigaczem to jedno, a wdrapanie się na wielkiego gada, który ma cię unieść
w powietrze na swoim grzbiecie, to zupełnie co innego.
- Jasne. - Han schylił się, by poklepać swojego rumaka po szyi. - Poznaj Kaydiss.
Czy nie jest słodka?
Mozgot wygiął umięśnioną szyję i rozdziawił paszczę, pokazując długi, rozwidlo-
ny język. Najwyraźniej był zadowolony z pieszczoty.
Bria wzięła głęboki oddech.
- Dobrze - zgodziła się po namyśle.
W końcu, pomyślała, najgorsze, co może nam się przytrafić, to upadek i śmierć.
Wtedy nie musiałabym się więcej przejmować Uniesieniem.
Złapała podaną dłoń i postawiła stopę na nodze podstawionej usłużnie przez mo-
zgota, by łatwiej było go dosiąść. Jedno podciągnięcie - i już siedziała przed Hanem,
otoczona jego ramionami, bezpieczna jak w ochronnej uprzęży. Wzięła głęboki oddech
i zamknęła oczy. Han zagdakał do Kaydiss komendę i ściągnął wodze.
Dwa długie podskoki i zamach potężnych skrzydeł mozgota wystarczyły, by
wznieśli się w powietrze, stale nabierając wysokości. Bria otworzyła oczy i przekonała
się, że szybują już wysoko ponad dachami domów. Czuła na twarzy powiew wiatru,
który rozwiewał włosy i wyciskał z oczu łzy.
- Och, Han! - krzyknęła. - To cudowne!
- Mhm - potwierdził lakonicznie z nutą uzasadnionej przechwałki w głosie. - Tyl-
ko poczekaj, aż zobaczysz, gdzie cię zabieram!
Bria trzymała się przedniej części siodła. Tak zaklinowana nie bała się spaść i roz-
koszowała się cudownym uczuciem latania.
Mijali pod sobą lasy i rzeki. Bria patrzyła w dół na pola, miasta i jeziora, z błogim
uśmiechem na twarzy. Nie czuła się tak dobrze od... no, od ostatniego Uniesienia.
W tej chwili jednak wydawało jej się, że nawet Uniesienie straciło nieco na swojej
atrakcyjności. Pochyliła się do przodu i otworzyła usta, nabierając w płuca czystego
powietrza. Miała ochotę machać rękami i głośno krzyczeć, ale powstrzymała się: nie
chciała ryzykować, że zakłóci w ten sposób równowagę mozgota.
- Czy nie jest jej za ciężko z nami dwojgiem na grzbiecie? - krzyknęła do tyłu.
Usłyszała odpowiedź tuż przy uchu, czując ciepło oddechu Hana.
- Przywykła latać z Togorianinem. Razem ważymy i tak mniej niż Muuurgh, a
nawet mniejsze samce. Nic jej nie będzie.
Pół godziny później szeroka rzeka, wzdłuż której lecieli, rozlała się jeszcze sze-
rzej, rozdzielając się na liczne strumienie tworzące deltę. Han skierował mozgota nieco
A.C. Crispin
167
bardziej na północ, a po kilku minutach Bria zobaczyła białe grzywacze fal rozbijające
się o srebrzystozłoty piach.
Odwróciła się i uśmiechnęła do Hana, zachwycona.
- Plaża!
- Obiecałem sobie, że kiedyś zabiorę cię na prawdziwą plażę - oznajmił. - Gdzieś,
gdzie będziemy mogli popływać bez obaw, że zostaniemy zjedzeni.
Sprowadzał teraz mozgota coraz niżej i niżej; zatrzymał go w końcu na piasku.
Zsunął się po skrzydle Kaydiss i puścił ją na popas na pobliskie słone moczary. Wrócił
niosąc koc i kosz ze śniadaniem.
- Najpierw pływanie - zapytał - czy śniadanie?
Bria spojrzała na rozbijającą się o brzeg białą pianę i poczuła zew morza. Jej ro-
dzina miała na Korelii domek na plaży, więc Bria od dziecka uwielbiała pływać.
- Pływanie - zdecydowała.
Zadowolona, że ma pod spodem cienki trykot, zrzuciła szybko wierzchnie ubranie
i pobiegła do wody. Han, rozebrawszy się do bokserek, pobiegł za nią.
Bria była zaskoczona, gdy wyszło na jaw, że Han nie umie pływać.
- Nigdy nie miałem okazji się tego nauczyć - wyjaśnił trochę zawstydzony. - Zaw-
sze miałem coś do roboty, a kiedy nie pracowałem, ścigałem się skoczkami albo zaj-
mowałem czymś podobnym. Mówiłem ci przecież na Ilezji, że pierwszy raz w życiu
widzę tyle wody na raz.
- W takim razie - stwierdziła Bria - dziś nauczysz się pływać. Jesteś młody i silny,
masz dobre poczucie równowagi i szybki refleks. Poradzisz sobie.
Han okazał się pojętnym uczniem. Bria była zaskoczona, jak łatwo potrafi się
skoncentrować, jak dokładnie stosuje się do jej instrukcji na temat ruchów rąk, nóg i
oddychania. Zwróciła mu na to uwagę.
- Piloci z konieczności uczą się wypełniać instrukcje co do joty-stwierdził sarka-
stycznie.-Albo szybko kończą na cmentarzu.
Zanim wyszli z wody, żeby zjeść śniadanie, Han dzielnie pozwalał unosić się fa-
lom. Nieźle radził sobie z koordynacją oddychania oraz ruchów rąk i nóg.
- Jesteś bardzo dobrym uczniem - pochwaliła go Bria, kiedy usiedli na kocu, wpa-
trzeni w morze.
Podzielili się jedzeniem, które Han zabrał ze sobą, a potem spacerowali wzdłuż
plaży trzymając się za ręce. Nad ich głowami przeleciał maleńki gad, mieniąc się od-
cieniami zieleni i złota. Bria wyciągnęła rękę i stała nieporuszona, a stworzonko sfrunę-
ło w dół i usiadło na jej dłoni, machając w powietrzu skrzydełkami. Han uśmiechnął się
szeroko.
- Wyglądasz... ślicznie - powiedział.
- Czuję się, jakbym była panią tej planety - odpowiedziała pół żartem. - Ten
dzień... nigdy go nie zapomnę, Han.
- Jesteś panią tej plaży - powiedział zadowolony. - Daję ci ją na własność... na
dziś.
Latająca jaszczurka rozwinęła skrzydła, nadal ufna i spokojna, by po chwili odle-
cieć.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
168
Kiedy brodząc przez fale wychodzili na brzeg, Han opowiedział jej o swoim po-
stanowieniu, by dostać się do Akademii Imperialnej.
- Ludzie podziwiają imperialnych oficerów - powiedział. - Nikt nigdy wcześniej
nie uważał mnie za godnego podziwu pod żadnym względem, ale jeśli uda mi się tam
dostać, wszystko się zmieni. Zobaczysz, Bria, że uda mi się zmienić moje życie. Już
nigdy nie będę musiał kraść, szmuglować, ani oszukiwać.
Żarliwość jego słów wycisnęła jej z oczu łzy. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po
policzku.
- Czasami tak mi ciebie żal - szepnęła. - Zaznałeś w życiu tyle okrucieństwa, tyle
zdrady....
Wpatrywał się w nią piwnymi oczami.
- Był jednak ktoś, kto mnie kochał - szepnął. – Opowiem ci o Dewlannie...
Szli powoli wzdłuż plaży, trzymając się za ręce, a Bria słuchała opowieści Hana o
jedynej przyjaznej duszy, jaką spotkał od dzieciństwa. W milczeniu doszli do koca.
- Garris Shrike pasowałby do Ilezji - powiedziała w końcu Bria.
- Tak, pewnie by skończył jako szef tego całego interesu -przyznał Han posępnie.
Usiadł na kocu i objął rękami kolana z zakłopotaną miną.
- Powinienem był go zabić, kiedy miałem okazję. Ale... jakoś nie mogłem.
Usiadła obok niego.
- To dlatego, że jesteś porządnym człowiekiem, Han - powiedziała żarliwie. - My-
ślisz, że jesteś twardy, i to prawda... ale nie jesteś zimnokrwistym zabójcą jak Shrike.
Gdybyś go zastrzelił, stałbyś się nie lepszy od niego.
Odwrócił się w jej stronę, bardzo skupiony i poważny.
- Masz rację - powiedział miękko. - Czasami, kiedy wszystko robi się takie po-
gmatwane, ty sprawiasz, że wszystko staje się jasne... zaledwie kilku słowami. Jesteś
bardzo mądrą kobietą...
Bria siedziała nieporuszona. Han pochyli się, by pocałować ją w policzek. Miał
ciepłe usta. Kiedy zaczął się cofać, dotknęła jego twarzy.
- Jeszcze...
Odwrócił głowę i odszukał jej wargi. Smakowały morską solą. Bria zamknęła
oczy, a czas stanął w miejscu.
Po kilku długich uderzeniach serca Han cofnął się. Bria otworzyła oczy i zobaczy-
ła, że Han się jej przygląda.
- Jak było? - zapytał miękko, lekko zdyszany. - W porządku?
Bria z trudem łapała powietrze.
- Lepiej niż w porządku - szepnęła. Otoczyła jego szyję ramionami, czując pod
palcami rozgrzaną słońcem skórę nagich barków. Objął ją i przytulił mocno. - Dużo,
dużo lepiej...
Oddała pocałunek i minęło wiele czasu, zanim znów się odezwali...
A.C. Crispin
169
R O Z D Z I A Ł
13
POWRÓT NA KORELIĘ
Następny dzień minął na przygotowaniach Mrrov i Muuurgha do wyjazdu na
„miesiąc miodowy", zaś Brii i Hana - do powrotu na Korelię.
Przy pożegnaniu Muuurgh chwycił Hana za ramiona i potrząsnął nim, na szczęście
bardzo delikatnie.
- Będę tęsknić za tobą - powiedział swoim znacznie lepszym teraz wspólnym. - Cy
musis jechać? Pseciez podoba ci się Togoria, tak mówiłeś. Bez ciebie nigdy nie znala-
złbym Mrrov. Margrabia Togorii poprosił mnie, żebym ci powiedział, ze możecie zo-
stać na Togorii na zawse. Mógłbyś z nami polować, Han... latać na mozgotach... byli-
byśmy scęśliwi.
Han uśmiechnął się do Togorianina.
- I widywać Brie raz do roku? U ludzi taki numer chyba nie przejdzie, stary. Ale
dzięki za zaproszenie, Muuurgh. Może kiedyś wpadnę zobaczyć, jak wam się powodzi.
- Han wpadać, tak. Sybko. - powiedział Muuurgh, któremu emocje przyćmiły no-
wo nabyte umiejętności językowe. Objął Korelianina i podniósł go do góry. Han od-
wzajemnił uścisk.
Pożegnanie Brii i Mrrov było równie serdeczne.
- Głód Uniesienia można pokonać - powiedziała Mrrov z przekonaniem. - Mnie się
to udało. Na początku, jak tylko zaczęłam się opierać Uniesieniu, strasznie za tym tęsk-
niłam. Ale po wielu dniach tęsknota osłabła i teraz już jej nie czuję.
Gniew na tych handlarzy niewolników pomógł wykorzenić tęsknotę za Uniesie-
niem z mojej duszy.
- Mam nadzieję, że potrafię być równie silna jak ty, Mrrov -westchnęła Bria.
- Już jesteś silna - zapewniła ją żarliwie Togorianka. - Po prostu jeszcze o tym nie
wiesz.
Weszli na pokład „Talizmana", a Han uniósł ilezjański jacht ku jasnemu niebu To-
gorii z uczuciem autentycznego żalu.
- To dobra planeta - zwrócił się do Brii, która siedziała obok w fotelu pierwszego
oficera. - I dobre istoty.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
170
- To prawda - zgodziła się. - W każdym razie dla nas byli bardzo dobrzy. Nigdy
nie zapomnę wczorajszego dnia, choćbym dożyła setki.
Han uśmiechnął się do niej.
- Ja też nie, maleńka. Przez całe życie marzyłem o tym, żeby pójść na plażę i za-
chowywać się jak zwykły człowiek... bez krętactw, bez martwienia się o policję, bez
przemytu wypalającego dziurę w kieszeni. Dzięki tobie już wiem, jak to jest.
Uśmiechnęła się do niego tak czule, że pochylił się i pocałował ją.
- Bria, posłuchaj... ja... - zawahał się, wziął głęboki oddech, ale tylko pokręcił
głową.
Wrócił do przyrządów pokładowych i zajął się pilotowaniem jachtu. Bria nie
spuszczała z niego oczu, gdy obliczał skok w nadprzestrzeń i wprowadzał dane do
komputera nawigacyjnego.
Kiedy gwiazdy rozjechały się wokół nich i znaleźli się bezpieczni w nadprzestrze-
ni, okręciła się z fotelem w jego stronę i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Mów dalej - powiedziała. - Cały czas słucham.
Han spróbował udać, że nie wie, o co jej chodzi, ale nie wyszło mu to najlepiej.
- Co? Co masz na myśli?
- Miałeś właśnie coś mi powiedzieć, ale zająłeś się skokiem. Jesteśmy już bez-
pieczni w nadprzestrzeni, więc nie ma powodu, byś dłużej zwlekał z tym, co masz mi
do powiedzenia. -Uśmiechnęła się lekko - Słucham.
- No więc... hmm.... myślałem po prostu, że jestem głodny! - zakończył pospiesz-
nie. -Naprawdę głodny. Chodźmy coś zjeść.
- Jedliśmy tuż przed odlotem, niecałą godzinę temu - przypomniała mu. Jej twarz
złagodniała. Wzięła jego rękę w obie dłonie.
- Powiedz mi - poprosiła.
- No... - Han wzruszył ramionami. - Mówię ci, że jestem znowu głodny.
- Naprawdę? - zapytała cicho.
- Ja... - Han pokręcił przecząco głową, najwyraźniej zakłopotany. - No... nie... Słu-
chaj, Bria... ja... nie jestem w tym za dobry.
- W pewnych rzeczach jesteś zupełnie niezły - powiedziała uśmiechając się prze-
biegle.
- Na przykład? - zapytał wyzywająco.
- Na przykład... w pilotowaniu. Albo w walce. I w ratowaniu ludzi.
- No tak, chyba tak. - Spojrzał na nią znowu i gdzieś przepadła jego pewność sie-
bie. - Bria... chciałem ci wtedy powiedzieć... że ja... - zakaszlał. - To nie takie łatwe.
- Wiem - szepnęła. - Wiem.
Podniosła jego dłoń do ust, ucałowała koniuszki palców i powiedziała:
- Han... ja też cię kocham.
- Tak? - zapytał, zadowolony i zdziwiony jednocześnie.
- Tak. I to już od dawna. Chyba zakochałam się w tobie tamtego dnia w refektarzu,
kiedy za nic nie chciałeś odejść.
A.C. Crispin
171
- Naprawdę? Ja o tym nie wiedziałem, dopóki... sam nie wiem. Ale kiedy już się
zorientowałem, co jest grane... strasznie się wystraszyłem, Bria. Nigdy wcześniej nie
zdarzyło mi się nic takiego.
- To, że kogoś kochasz? Czy że jesteś kochany?
- Ani jedno, ani drugie. Z wyjątkiem Dewlanny. Myślę, że ona mnie kochała. Ale
to było co innego.
- Tak. - Oczy jej błyszczały. - Coś zupełnie innego. Mam nadzieję, że będziemy
mogli zostać razem.
Teraz on wziął jej dłonie w swoje.
- Oczywiście, że zostaniemy razem - powiedział. - Nie pozwolę, by cokolwiek
nam w tym przeszkodziło. Możesz być tego pewna, maleńka.
Han wytyczył kurs, który omijał z daleka rejony przestrzeni kontrolowane przez
Huttów, więc podróż do systemu Korelii zajęła im całe trzy dni. Poza tym specjalnie
przedłużał czas, jaki miał spędzić sam na sam z Brią. Konieczność powrotu na Korelię i
spotkania z jej rodziną przerażała go. Nie miał pojęcia o życiu „zwykłych" ludzi i był
przekonany, że nie będzie do nich pasował.
Wiedział też, że kiedy dotrą na Tralusa, będzie musiał wziąć się do roboty. Han
miał przygotowane wszystko, czego potrzebował, by zmienić tożsamość, gdy tylko wy-
lądują na Korelii. Ale Bria też była pewnie poszukiwana przez Huttów i t'landa Tila,
którzy znali jej prawdziwe nazwisko. Tak więc pierwszą rzeczą, jaką Han zamierzał
zrobić, gdy tylko będą mieli trochę pieniędzy, było wyposażenie Brii w fałszywy iden-
tyfikator.
Poza tym chciał dać jej jak najwięcej czasu na dojście do siebie. Wiedział, że
nadal brakuje jej Uniesienia, choć napady paniki czy płaczu już się nie zdarzyły. Kilka
razy jednak, kiedy budził się w nocy, przekonywał się, że Bria nie śpi w swojej koi.
Szedł jej szukać i zwykle znajdował w kokpicie. Siedziała w fotelu pierwszego
oficera, wpatrując się w gwiazdy z wyrazem tak bezbrzeżnej tęsknoty w oczach, że Han
czuł ukłucie zazdrości.
Dlaczego ja jej nie wystarczam? - zastanawiał się. Dlaczego nie wystarcza jej na-
sza miłość? Chciał, żeby nie pragnęła niczego poza nim, żeby była szczęśliwa i zado-
wolona - ale wiedział, że tak nie jest. To go smuciło, ale także gniewało.
Raz spróbował z nią o tym porozmawiać.
- To już prawie dziesięć dni! Dlaczego nadal tak za tym tęsknisz? - zapytał, sły-
sząc w swoim głosie nutę gniewu, którego nie potrafił ukryć. - Powiedz mi, Bria. Wy-
tłumacz mi to!
Spojrzała na niego smutnym, zaszczutym wzrokiem.
- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, Han. To tak, jakby zabrali mi kawałek mnie
samej... kawałek mojej duszy. Nie chodzi o to, że brakuje mi samej ceremonii Uniesie-
nia... tego ciepła, tej błogości. Nad tym już zapanowałam. Chodzi o to, że... - głos jej
się załamał i zamilkła.
Han, siedzący obok niej w fotelu pilota, wziął ją za ręce. Były zimne, więc spró-
bował je ogrzać w swoich.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
172
- Mów dalej - powiedział cicho. - Cały czas tu jestem i słucham.
- I Mrrov, i Teroenza nie mieli racji, kiedy mówili, że tylko osoby o słabej osobo-
wości wpadają w pułapkę ilezjańskiej pseudoreligii - powiedziała Bria powoli, staran-
nie dobierając słowa. - Och, wiem, że część pielgrzymów to ludzie wiecznie niezado-
woleni, którym nic w życiu nie wyszło i szukają sposobu, by uciec przed odpowie-
dzialnością. Ale nie wszyscy... nawet nie większość. Dobrze poznałam tych ludzi i
wiem, jacy są.
- Tak, na pewno. - Han zachęcał ją, by mówiła dalej.
- Większość ilezjańskich pielgrzymów to... idealiści. Tak chyba trzeba ich nazwać.
To ludzie, którzy wierzą, że istnieje coś lepszego, że życie ma głębsze znaczenie. Tak,
wiem... szukali w złym miejscu, dali się omamić bajeczce kapłanów o Jedynym i
Wszechogarniającym... ale to nie znaczy, że ich dążenie, ich determinacja, by wierzyć
w istnienie jakiejś wyższej mocy, jest głupie.
Han pokiwał głową. Zobaczył, że w ślicznych oczach Brii zbierają się łzy i zaczy-
nają ściekać po policzku. Przejęty, wybuchnął:
- Bria...kochanie... nie dręcz się tak okropnie! To, że ta religia okazała się jednym
wielkim oszustwem nie znaczy przecież, że życie nie ma sensu! Przecież mamy siebie!
Zdobędziemy pieniądze. Wszystko będzie dobrze!
- Han... - delikatnie dotknęła jego policzka, pogładziła go i uśmiechnęła się z miło-
ścią. - Jesteś stuprocentowym pragmatykiem, wiesz? Wystarczy, że nikt do ciebie nie
strzela, i już życie jest piękne, prawda?
Han pokręcił głową, trochę dotknięty.
- No dobrze, jestem prostym facetem, ale to nie znaczy, że nie potrafię zrozumieć
tego, o czym mówisz. Może rzeczywiście byłoby miło, gdyby istniała jakaś wyższa
siła, czy ja wiem? Ale ja jakoś w to nie wierzę. Po prostu boli mnie, kiedy widzę, że
cierpisz.
- Han... jedyną osobą, na której tak naprawdę ci zależy i o którą się troszczysz, je-
steś ty sam...
- O ciebie też się troszczę, Bria - przerwał jej Han. - Nie zapominaj o tym nawet na
chwilę. Tworzymy zespół, maleńka.
- Tak - powiedziała powoli. - Tworzymy zespół. Ale mnie nie wystarczy do szczę-
ścia to, że nikt do mnie nie strzela albo że mamy pieniądze. Chcę czegoś więcej!
- Chcesz znać przyczynę wszystkiego, tak? Chcesz wcielać w życie swoje ideały -
powiedział.
- Tak - zgodziła się. - Ale potrafię rozumieć, że ty nie chcesz się dręczyć takim
problemem, jak szukanie sensu życia. Z nas dwojga to pewnie ty jesteś mądrzejszy.
- Mądrzejszy? - Han zmarszczył czoło. - Głupi nie jestem, to wiem, ale nigdy nie
miałem zamiaru być filozofem... ani innym uczonym.
- Właśnie. Nie zastanawiasz się nad niesprawiedliwością, korupcją i złem. Przyj-
mujesz rzeczy takimi, jakie są, i starasz się po prostu znaleźć w tym wszystkim swoje
miejsce, prawda?
Han zastanowił się przez chwilę, i w końcu przytaknął.
A.C. Crispin
173
- Tak, chyba tak. Może kiedyś, dawno temu, wyobrażałem sobie, że zostanę kimś,
kto naprawia zło albo ściga złoczyńców - westchnął i uśmiechnął się do niej drwiąco -
ale chyba wybito mi z głowy te pomysły bardzo wcześnie. Pod rządami Garrisa Shrik-
e'a człowiek dość szybko przyzwyczaja się do myśli, że nikt się o niego nie zatroszczy,
więc musi to zrobić sam. A nadstawianie karku za kogoś jest najlepszym sposobem, by
ci ten kark skręcono.
- A Dewlanna? - zapytała.
- No tak, wiedziałem, że o tym wspomnisz. - Han przeczesał włosy palcami i
skrzywił się. - Dewlanna to co innego. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem, to prawda.
Ale ona była wyjątkiem. Była jedyną osobą, którą w ogóle obchodziło, czy żyję, czy na
przykład zżerają mnie vrelty. Chyba właśnie ta świadomość zrobiła ze mnie... pragma-
tyka.
- Oczywiście - zgodziła się Bria. - To zupełnie naturalne.
- Mów dalej - zachęcił ją. - Twierdzisz, że pielgrzymi byli idealistami. A ty?
Pokiwała głową.
- Ja chyba też, Han. Przez całe swoje życie chciałam być kimś lepszym i sprawić,
by wszechświat stał się lepszym miejscem dzięki temu, że ja w nim żyję. Kiedy trafi-
łam na religię Ilezjan, naprawdę do głębi wierzyłam, że wreszcie znalazłam sens życia.
Że moja wiara może zmienić wszechświat. - Uśmiechnęła się smutno i wzruszyła ra-
mionami. - Ale najwyraźniej wybrałam wiarę nie to, w co trzeba.
Han zastanowił się nad jej słowami.
- Ale przecież są inne rzeczy, w które można wierzyć, Bria. Może nawet niektóre z
nich są prawdziwe. Po prostu musisz je odnaleźć.
Podeszła do niego, nachyliła się i pocałowała go w czubek głowy. Han objął ją
mocno.
- Jedną taką rzecz już znalazłam - powiedziała. - Ty jesteś prawdziwy. Jesteś jed-
nym z najprawdziwszych, najbardziej żywych ludzi, jakich spotkałam.
Pocałował ją w policzek, a Bria przytuliła głowę do jego ramienia. Stali tak przez
dobrą minutę, nic nie mówiąc. W końcu Han powiedział:
- Dewlanna mówiła mi o swojej wierze. Ona wierzyła w jakiś rodzaj siły życia,
która przenika każda istotę i każdą rzecz. Przysięgała, że to prawda.
- Może powinnam polecieć na Kashyyyk - westchnęła Bria. - Na pielgrzymkę.
- Jasne - zgodził się Han. - Kiedyś tam polecimy. Chciałbym zobaczyć tę planetę.
Dewlanna mówiła, że jest piękna. Oni tam mieszkają na czubkach drzew.
- To by było miłe - rozmarzyła się. - Ty i ja, tylko my dwoje, na czubku drzewa.
Ale co byśmy tam robili przez cały dzień?
- Mam pewien pomysł - powiedział i pocałował ją namiętnie. Bria poczuła, jak
gwiazdy wokół niej zmieniają się w wiązki światła, a w uszach jej dzwoni...
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie pocałunek Hana wywołał taką reak-
cję, tylko brzęczyk oznajmiający, że wychodzą z nadprzestrzeni. Han skrzywił się.
- To się nazywa kiepskie zgranie w czasie. Ale... może później?
Uśmiechnęła się.
- Później... trzymam cię za słowo.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
174
Siedząc z powrotem w fotelu pilota i sprawdzając współrzędne Han znalazł czas,
by uśmiechnąć się do Brii w taki sposób, że jej serce wywinęło koziołka.
- Nie mogę się doczekać...
Han posadził „Talizman" na prywatnym lądowisku na Tralusie.
- Co to za miejsce? - zapytała Bria. Wyszła za nim po trapie rozglądając się ze
zdumieniem dookoła. Zgromadzono tu statki wszelkich rozmiarów i kształtów. Z nie-
których pozostał zaledwie przerdzewiały kadłub... inne wyglądały, jakby wczoraj wy-
szły ze stoczni. Wszystkie miały jedną cechę wspólną -żadnych oznaczeń, żadnych ko-
dów, żadnych nazw. Wszelkie oznaczenia zostały wypalone laserem.
- To wygląda jak... jakieś cmentarzysko statków.
- Tylko że stare statki nigdy nie umierają... po prostu kończą w komisie u Praw-
domównego Toryla - wyjaśnił Han. - Kiedy potrzebujesz statku albo chcesz się go po-
zbyć, nie zostawiając po sobie śladu... trafiasz tutaj.
Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.
- Więc wszystkie te statki są... kradzione?
- Większość - odpowiedział. - Podobnie jak nasz... zgadza się?
Bria skrzywiła się.
- Staram się o tym nie pamiętać.
Han spojrzał w stronę małego kantorku stojącego pośrodku rozległego lądowiska.
- A oto i Prawdomówny Toryl we własnej osobie - powiedział.
Prawdomówny Toryl był Durosem - wysokim, chudym, błękitnoskórym humano-
idem. Kompletnie łysy, miał twarz niemal ludzką, jeśli nie liczyć braku nosa, co nada-
wało mu smutny wygląd. Han zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę.
- Pozdrawiam cię i życzę miłego dnia, podróżniku Toryl - powiedział. Duros
uwielbiał podróże do tego stopnia, że określenie „podróżnik" przyjmował za oznakę
najwyższego szacunku. - Jestem Keil d'Tana, a to moja towarzyszka Kyloria m'Bal.
Miło nam cię poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Toryl. - Witam was, podróż-
nicy. Czy macie czas na drinka i opowiedzenie ciekawych historii?
Durosi byli znani w całej galaktyce jako niezrównani gawędziarze. Bezbłędnie za-
pamiętywali każdą zasłyszaną historyjkę. Większość przedstawicieli tej rasy kolekcjo-
nowała opowieści, a Toryl najwidoczniej nie był wyjątkiem od tej reguły.
- Bardzo mi przykro - wymówił się Han - ale trochę nam się spieszy. Musimy zła-
pać statek pasażerski, który wkrótce odlatuje z Tralusa.
- Rozumiem - powiedział Duros. - A skoro zamierzacie się zabrać publicznym
transportem, wnioskuję, że chcecie sprzedać swój statek.
- Słusznie, podróżniku - powiedział Han. - Jest w pierwszorzędnym stanie. Śliczny
mały jachcik. Wymaga tylko niewielkiej zmiany umeblowania, by w sam raz nadawać
się dla jakiejś bogatej koreliańskiej rodziny, która chciałaby zabrać dzieciaki na waka-
cje ich marzeń.
- Jacht? - Bria miała wrażenie, że Toryl powiedział to ostrzejszym głosem, ale nie
była pewna. - Obejrzę go i podam ci cenę, podróżniku d'Tana.
A.C. Crispin
175
Han zaprowadził Toryla do miejsca, gdzie spoczywał „Talizman". Posępne zwykle
oblicze Durosa wydłużyło się jeszcze bardziej, gdy zobaczył ilezjański statek.
- Pozwól, że cię oprowadzę - powiedział Han, zapraszając go gestem na rampę.
Duros potrząsnął niebieską łysą głową.
- Nie ma potrzeby - stwierdził. - Mogę ci zaproponować pięć tysięcy. Nie więcej.
Han gapił się na Durosa, kompletnie zbity z pantałyku.
- Co? - zapytał martwym głosem. - Coś ty powiedział? To bez sensu! Pięć tysięcy
za taki statek? To cena złomu!
Duros skłonił się lekko w stronę Hana.
- Rzeczywiście, podróżniku Draygo. - Spojrzał na Brie. - I podróżniczko Tharen. -
Wskazując ręką na „Talizman", Prawdomówny Toryl powiedział ze smutkiem: - Zga-
dzam się, że to wstyd sprowadzać tak piękny statek do roli złomu. Ale to jedyne, co
mogę z nim zrobić. Huttowie poszukują tego statku... bardzo intensywnie. Szukają też
zaradnego pilota Vykka Draygo, który go ukradł.
Han odwrócił się; Bria zauważyła, że bezgłośnie przeklina. Kiedy jednak odwrócił
się z powrotem w stronę Prawdomównego Toryla, wróciła mu zimna krew.
- Rozumiem - powiedział. - W takim razie pięć tysięcy... dobiliśmy targu.
- Tak. Może dałbym się przekonać i podnieść nieco tę cenę, gdybyście mogli mi
opowiedzieć swoje historie... - dodał Toryl z nadzieją w głosie.
- Niestety, stary, tego nie możemy zrobić - powiedział Han. Wzruszył ramionami.
- Niech więc będzie pięć tysięcy... gotówką.
- Gotówką- zgodził się Prawdomówny Toryl.
Jeszcze tego samego dnia Janil Andrus i jego żona Drea Andrus wsiedli na pokład
intrasystemowego promu odlatującego na Korelię. Bria miała pewne obiekcje występu-
jąc w roli żony, ale Han przekonał ją, że w listach gończych rozesłanych przez Hurtów
na pewno figurują jako osoby stanu wolnego. Sam natomiast martwił się, czy Huttowie
mogą ich wytropić znając prawdziwe nazwisko Brii. Pocieszył się jednak, że na pewno
nie zechcą upubliczniać tej sprawy, żeby nie wydał się ich kant na Ilezji. Miał nadzieję,
że to ich powstrzyma od domagania się oficjalnego aresztowania. A Han nie zamierzał
długo pozostawać na Korelii.
Wylądowali na powierzchni rodzinnej planety wczesnym wieczorem i złapali
prom międzykontynentalny na południowy kontynent, gdzie mieścił się dom Tharenów.
Kiedy wysiedli na stacji, która według Brii znajdowała się o parę kroków od jej domu,
byli zmęczeni i brudni. Nie mieli jednak żadnych ubrań na zmianę. Ich jedynym baga-
żem była torba ze skarbami skradzionymi Teroenzy.
-A więc... - zaczął Han, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Wyjrzał przez
okno stacji, ale mżawka okrywająca wszystko miękką mgiełką nie pozwoliła mu zoba-
czyć zbyt wiele. - Co teraz robimy? Znajdziemy jakąś dziurę, gdzie moglibyśmy prze-
czekać do rana? Czy może powinienem do nich zadzwonić i uprzedzić, że wracasz?
- Chyba lepiej sama zadzwonię - powiedziała niepewnie Bria. - Zaczekaj tutaj. -
Poszła do zawiadowcy stacji pożyczyć komunikator. Po kilku minutach była z powro-
tem.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
176
Wyglądała na ogromnie wyczerpaną, więc otoczył ją ramieniem.
- No i jak poszło?
Uśmiechnęła się słabo.
- Moja matka o mało nie zemdlała, a potem zaczęła na mnie krzyczeć - westchnę-
ła. - Wiem, że mnie kocha, ale sposób, w jaki to okazuje, sprawia że sama mam ochotę
krzyczeć. Ona chce dla mnie jak najlepiej... i dokładnie wie, jak to „najlepiej" powinno
wyglądać.
Han pokiwał głową, myśląc po raz pierwszy w życiu, że może miał szczęście, nie
mając rodziców, z którymi musiałby się dogadywać.
- Idziemy na piechotę? - zapytał.
Pokręciła głową.
- Nie. Tata przyjedzie po nas śmigaczem. Powinien już tu być.
W tym momencie pod drzwi stacji podjechał drogi model śmigacza. Przy sterach
siedział krępy, ale przystojny, dystyngowany mężczyzna o posiwiałych skroniach.
Kiedy Han i Bria wyszli z budynku, mężczyzna wyskoczył z pojazdu i przytulił
córkę, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Po długiej chwili puścił ją, by uścisnąć dłoń
Hana.
- Miło mi cię poznać - powiedział. - Z tego, co mówiła Bria, ocaliłeś ją od... no
cóż, od dość okropnej przyszłości. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo ci dziękuję.
Dziękuję ci... eee...
- Solo, proszę pana - powiedział Han. - Nazywam się Han Solo.
Uścisk dłoni mężczyzny był pewny i mocny. - Mów mi Renn, Hanie.
- Dobrze, proszę pana.
Nie jechali długo. Minęli kilka dobrze chronionych bram, a dalej jechali drogą,
przy której nie było żadnych domów. Han rozglądał się na boki, ale po obu stronach
widział tylko wysokie ogrodzenia, z rodzaju tych, na które krzywił się jako włamy-
wacz.
- Chyba niewielu ludzi tu mieszka - zauważył.
- Och, to nasz teren - powiedział niedbale Renn Tharen. -Kupiłem go parę lat te-
mu, żeby odseparować się od sąsiadów. Cenię sobie prywatność.
Skierował śmigacz na podjazd, który zamykała kolejna brama, równie mocna, ale
tym razem bogato zdobiona. Na widok domu, który stał za bramą, Han wymamrotał
pod nosem solidną wiązankę huttańskich przekleństw.
Bria, maleńka... - pomyślał ponuro. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że twoja rodzi-
na jest dość bogata, by kupić i sprzedać pół Korelii?
Dom był ogromny. Miał dwa skrzydła zwieńczone wieżami i malowniczy park
dookoła. Przy rezydencji Tharenów dom jego kuzyna Thrackana wyglądał jak chałupa.
Bria odwróciła się w stronę Hana i powiedziała drżącym głosem:
- Jesteśmy na miejscu.
- Na to wygląda - mruknął Han niezobowiązująco. Widział, że Bria jest niemal
chora z niepokoju i nie chciał jej dokładać dodatkowych zmartwień. Fakt, że jej rodzice
okazali się bogaczami, miał przynajmniej jedną zaletę- Huttowie nigdy nie ośmielą się
A.C. Crispin
177
jej dopaść w tym domu. Taki incydent miałby poważne reperkusje na skalę międzysys-
temową, a Huttowie woleli działać z ukrycia.
Zanim dotarli do drzwi, wypadła z nich matka Brii, ubrana w powłóczystą suknię,
dla której Han znalazł tylko jedno określenie - „kosztowna".
- Kochanie! - krzyknęła zdławionym głosem i chwyciła córkę w objęcia. Han sta-
nął z boku, czekając cierpliwie, aż Bria skończy się witać z rodzicami.
Podczas hałaśliwych powitań, wymówek, łez, uścisków, urywanych pytań i odpo-
wiedzi wrócił do domu brat Brii. Han przypomniał sobie, że nazywa się Pavik. W prze-
ciwieństwie do siostry, Pavik Tharen był podobny do matki - niski, szczupły, ciemno-
włosy i zielonooki. I przystojny. Wyglądało na to, że bardzo kocha siostrą.
Długo trwało, zanim Bria wyzwoliła się z uścisków rodziny, by przedstawić im
Hana. Z błyszczącymi oczami wzięła go za rękę i zaprowadziła do matki, Sery Tharen,
i brata Pavika.
- Miło mi panią poznać, lady Tharen -powiedział Han. Ujął podaną sobie dłoń
przypominając sobie zasady dobrych manier. - I ciebie, Pavik.
Matka Brii uścisnęła dłoń Hana słabo i bez entuzjazmu. Obejrzała go od stóp do
głów i chyba nie była zachwycona. Han westchnął w duchu.
Nie podoba mi się to, pomyślał.
- No cóż, wejdź do środka - powiedziała Sera Tharen. - Usiądźmy na chwilę. Mu-
szę przyznać, że jestem wstrząśnięta. Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś zobaczę
moją córeczkę. Naprawdę nie myślałam. Bria, kochanie, jak mogłaś nam to zrobić?
Nie przerywając wymówek Sera Tharen wprowadziła ich do środka.
Han dotarł do salonu i usiadł ze wszystkimi, ale miał szczerą ochotę dać nogę.
Nie pasuję do tego miejsca, pomyślał. Ja to wiem i oni to wiedzą.
Rozgniewało go to. Nie dając po sobie poznać zmieszania usiadł z ostentacyjną
swobodą i oparł się o pokryte cenną tkaniną poduszki. Rozejrzał się dookoła, oceniając
okiem profesjonalisty wartość porozstawianych po pokoju bibelotów i ozdób.
- Przyjemne mieszkanko - powiedział niedbale.
- No cóż... eee... - zaczęła Sera.
- Han. Mam na imię Han, lady Tharen - poinformował Han.
- Świetnie, Han - powiedziała sztywno matka Brii. - Rozumiem, że to właśnie to-
bie zawdzięczamy powrót Brii do domu. - Wbiła wzrok w jego miotacz, a Han uświa-
domił sobie, że podobnie jak większość obywateli, nikt w rodzinie Brii nie nosił przy
sobie broni.
Trudna sprawa, paniusiu, pomyślał Han. Ale nie zdejmę broni ani dla ciebie, ani
dla nikogo innego. Musisz to jakoś przełknąć.
- Cóż, lady Tharen, starałem się po prostu pomóc - odpowiedział Han. - Ale nie
poradziłbym sobie sam, gdyby nie Bria. Jeśli chce, potrafi być twarda. Umie walczyć.
Lady Tharen zesztywniała, a Han uświadomił sobie, że w jej pojęciu nie był to
komplement. Najwyraźniej nie wiedziała, co powiedzieć.
- Bria, kochanie, może poszłabyś się przebrać? Doprawdy, skarbie, skąd wzięłaś to
szkaradne ubranie?
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
178
- Od robota krawieckiego w ilezjańskiej kolonii - odparła pospiesznie Bria, rzuca-
jąc Hanowi pytające spojrzenie, jakby nie była pewna, czy da sobie radę bez niej.
Han machnął ręką, dając jej znak, że wszystko będzie dobrze.
- Biegnij, kochanie.
Lady Tharen znów zesztywniała, słysząc to czułe określenie. Bria uśmiechnęła się
do Hana, rzuciła pełne wątpliwości spojrzenie na matkę i brata, a potem szybko wyszła
z pokoju.
- No więc, Han - zagadnął go Pavik Tharen - czym się zajmujesz? - Przyglądał się
Hanowi w taki sposób, że młody pilot znów poczuł się niepewnie.
- Och, to zależy - odpowiedział swobodnie. - Najczęściej pracuję jako pilot.
- W Marynarce? - zapytała lady Tharen, okazując nieco żywsze zainteresowanie. -
Jesteś oficerem?
- Nie, proszę pani. Pilotuję frachtowce. Potrafię latać niemal wszystkim i w każ-
dych warunkach. Dlatego właśnie trafiłem na Ilezję, gdzie przewoziłem kontra... - Han
przerwał, bo uświadomił sobie nagle, że przemyt przyprawy jest zajęciem wysoce nie-
legalnym... - zakontraktowane towary.
- Och -westchnęła lady Tharen. Najwyraźniej niewiele zrozumiała z odpowiedzi
Hana, choć z pewnością nie była nią zachwycona. - Interesujące.
- Tak, chwilami jest naprawdę ciekawie - zgodził się z nią Han.
- Sam zaczynałem jako pilot, wiele lat temu - odezwał się Renn Tharen z aprobatą.
- Kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, Han. Zajmowałem się tym, póki nie doro-
biłem się kompanii przewozowej. W ten sposób doszedłem do swojego pierwszego
miliona.
Han pomyślał, że komuś takiemu jak Renn Tharen mógłby wyznać, że zamierza
wstąpić do Imperialnej Akademii, ale nawyk nieujawniania osobistych spraw był w nim
zbyt głęboko zakorzeniony. Uśmiechnął się więc i kiwnął głową.
- To musiały być ciekawe czasy, proszę pana – powiedział tylko. - Mnóstwo pira-
tów, prawda?
Renn Tharen uśmiechnął się.
- Mieliśmy parę potyczek. Wyobrażam sobie, że ty też. Han odwzajemnił uśmiech.
- Kilka - przyznał.
Lady Tharen wyglądała na lekko zaniepokojoną.
- O nieba! To chyba... niebezpieczne.
- Taką mam pracę, lady Tharen - stwierdził Han.
-Ale gdzie się podziały moje maniery! - ocknęła się lady Tharen. - Kapitanie Solo,
miałby pan ochotę na coś do jedzenia albo picia?
- Nie pogardziłbym alderaaniańskim piwem - przyznał Han. - I paroma kromkami
chleba z mięsem albo serem. Jesteśmy w podróży od rana.
- Powiem kucharzowi, żeby coś przygotował - powiedziała. Han był zdziwiony, że
kucharzem okazał się nie robot, lecz żywa istota, Selonianka. Ta widoma oznaka bo-
gactwa zrobiła na nim większe wrażenie niż wszystko, co tu widział do tej pory.
Kiedy Bria wróciła, Han siedział w jadalni nad kolacją. Zobaczył, że wchodzi i
przerwał w pół kęsa.
A.C. Crispin
179
Miała na sobie prostą niebieskozieloną sukienkę, pasującą do koloru jej oczu.
Miękka tkanina z lekkim połyskiem przylegała do ciała dziewczyny. Co więcej, po raz
pierwszy od czasu, kiedy się poznali, Bria miała efektowną fryzurę - włosy sczesane z
czoła i otaczające jej twarz aureolą rudozłotych loków. Zupełnie nie wyglądała na
uzbrojoną w blaster złodziejkę sprzed kilku dni, jakby przybyła z całkiem innego
wszechświata.
Całe szczęście, że Ganar Tos jej teraz nie widzi, pomyślał Han kpiąco.
- Wyglądasz prześlicznie, maleńka - powiedział. - To bardzo ładna sukienka.
Han miał dość rozumu, żeby zdawać sobie sprawę, że ta „ładna sukienka" koszto-
wała pewnie więcej, niż połowa miesięcznych zarobków przeciętnego pilota.
Wychowywała się w takim zbytku, pomyślał niespokojnie. Jak zareaguje, kiedy
przyjdzie jej żyć z pensji imperialnego kadeta, a potem oficera?
Bria uśmiechnęła się i usiadła obok niego.
- Mamo, czy ja też mogę dostać coś do jedzenia? - zapytała. - Umieram z głodu.
Rodzina dziewczyny też zgromadziła się wokół stołu, popijając kosztowną wino-
kofeinę z filiżanek z porcelany Leviera. Usługiwał im kamerdyner - Selonianin, podob-
nie jak kucharka.
- A więc, kapitanie Solo... jesteś Korelianinem? - zapytała lady Tharen unosząc
brew, jakby chciała zaznaczyć, że i tak jest tego niemal pewna. Han przełknął i po-
twierdził.
- A twoja rodzina? - pytała dalej. - Czy pochodzisz z tych Sal-Solo? - W jej głosie
pojawiła się nadzieja. - Słyszałam, że mają przepiękną starą posiadłość. Widziałam kil-
ka razy ich syna, ale lady Sal-Solo unika kontaktów towarzyskich. Jak rozumiem, jest
dość słabego zdrowia.
- Nie, lady Tharen - odpowiedział Han. - Nie jestem z nimi spokrewniony.
- Och. - W głosie lady Tharen dało się słyszeć rozczarowanie. - W takim razie z
której gałęzi tej rodziny pochodzisz?
Bria wyglądała na zmieszaną. Han zauważył to, ale nie był pewien, czy wstydzi
się przed nim, czy z jego powodu.
- Nie wiem, lady Tharen - powiedział dzielnie. - Jestem sierotą. Kiedy byłem cał-
kiem mały, kupcy znaleźli mnie na nabrzeżu w pobliżu Centralnego Kosmoportu. To
oni mnie wychowali. Większość czasu spędziłem podróżując w przestrzeni. - Obser-
wowanie reakcji lady Tharen na te rewelacje sprawiło mu pewien rodzaj perwersyjnej
przyjemności.
- To dziwne - powiedział Pavik Tharen. - Twoja twarz wydaje mi się znajoma. Je-
stem pewien, że już cię gdzieś spotkałem. Zaraz, zaraz... to musiał być jakiś piknik.
Mam przed oczami twój obraz na pikniku po wyścigu skoczków.
Han zesztywniał. Teraz, kiedy Pavik o tym wspomniał, pilot przypomniał go so-
bie. Brat Brii musiał być o dwa lub trzy lata starszy od Hana, który pamiętał go jako
częstego uczestnika wyścigów. Z powodu różnicy wieku nie startowali nigdy razem, ale
Han na pewno już go kiedyś widział.
A Han brał udział w takich wyścigach tylko w czasie, gdy był częścią oszukańczej
„rodziny" Garrisa Shrike'a.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
180
- Przykro mi, ale nie przypominam sobie ciebie - powiedział swobodnie. - Przez
ostatnich kilka lat przebywałem poza Korelią. A ostatni raz na pikniku byłem chyba
jako całkiem mały brzdąc.
- Ale ja cię pamiętam bardzo wyraźnie - powiedział Pavik, mrużąc podejrzliwie
oczy. - Stałeś oparty o skoczka i jadłeś treladońskie żeberka. Mam to do dziś przed
oczami.
- To zabawne - powiedział Han, odchylając się na oparcie z uśmiechem. - Ludzie
stale mi to mówią. Muszę mieć tak pospolitą twarz, że wielu ludzi myli mnie z kim in-
nym.
- Wcale nie uważam, żebyś wyglądał pospolicie - zaprotestowała Bria. Nie rozu-
miała, co się dzieje, ale była gotowa okazać lojalność. - Nie wydaje mi się, żeby ktoś,
kto cię choć raz spotkał, mógł o tobie zapomnieć. Jesteś... wyjątkowy. -Uśmiechnęła się
do niego. - I przystojny.
Han wziął głęboki oddech i zdołał uśmiechnąć się słabo do zgromadzonych wokół
Tharenów.
- Dzięki, maleńka - powiedział. - Ale tak naprawdę jestem zupełnie zwyczajnym
facetem.
Bria zrozumiała w końcu aluzję i zamilkła, ale Pavik Tharen nie przestawał przy-
glądać mu się podejrzliwie.
- Moi drodzy - odezwała się radośnie Sera Tharen. - na pewno jesteście bardzo
zmęczeni. Kapitanie Solo, polecę Maronei, żeby przygotowała dla pana jeden z pokoi
gościnnych. Bria, myślę, że chciałabyś odzyskać swój pokój. Nic w nim nie zmienia-
łam, kochanie. Po prostu wiedziałam, że kiedyś zmądrzejesz i postanowisz wrócić.
- Moje postanowienia nie miały nic do rzeczy, mamo -powiedziała cicho Bria. -
Kiedy już trafisz na Ilezję, tak łatwo cię stamtąd nie wypuszczą. Nie ma tam statków,
na które można po prostu kupić bilet i odlecieć: wszystkiego pilnują dobrze uzbrojeni
strażnicy. Gdyby nie Han... nigdy nie zdołałabym stamtąd uciec.
- O nieba... -powiedziała nerwowo lady Tharen. Wyglądała, jakby sama nie wie-
działa, w co ma wierzyć. Han miał wrażenie, że cała wiedza lady Tharen o przykrych
stronach życia pochodziła z przygodowych holoseriali.
- Rozumiemy to, Bria - powiedział Renn Tharen, patrząc wymownie na Hana. - I
nigdy o tym nie zapomnimy. Han jest prawdziwym bohaterem, Sero, i mamy wobec
niego dług wdzięczności, którego nigdy nie zdołamy spłacić. Gdyby nie on, już nigdy
więcej nie spotkalibyśmy Brii. Prawdopodobnie ocalił jej życie.
- O, tak... z pewnością! - Lady Tharen była coraz bardziej wytrącona z równowagi
ciągłymi wzmiankami o prawdziwym niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się jej cór-
ka. Pavik Tharen natomiast przyglądał się Hanowi coraz bardziej sceptycznie.
Han poszedł za seloniańską pokojówką, Maroneą, do pokoju na drugim końcu
domu. Rozbawiło go spostrzeżenie, że matka Brii umieściła go najdalej jak mogła od
pokoju córki i rozdzieliła ich małżeńska sypialnia państwa domu. Wyglądało na to, że
Lady Thoren postanowiła zdusić w zarodku wszelkie szanse na czułą schadzkę gościa z
Brią.
A.C. Crispin
181
Nie mogę się doczekać, żeby sprzedać kolekcję Teroenzy i wynieść się stąd, my-
ślał Han rozbierając się i wślizgując do łóżka. Ojciec Brii jest w porządku, chyba był
kiedyś zwyczajnym facetem, ale matka i brat...
Westchnął i zamknął oczy. Przynajmniej dzisiejszej nocy lady Tharen nie ma się
czego obawiać. Był tak zmęczony, że myślał tylko o spaniu. To zabawne... ale w pew-
nym sensie dwugodzinne spotkanie z rodziną Brii zmęczyło go bardziej, niż cała
ucieczka z Ilezji.
Matka Brii przyszła do pokoju córki powiedzieć jej dobranoc i uściskać przed za-
śnięciem. Przytulały się i płakały, a potem przytulały znowu.
- Tak się cieszę, że moja maleńka dziewczynka wróciła -szepnęła lady Tharen.
- Ja też się cieszę, że wróciłam, mamo - powiedziała Bria i w tej chwili rzeczywi-
ście tak się czuła. Wieczór był męczący, bez dwóch zdań, ale z czasem wszystko się
jakoś ułoży... -myślała optymistycznie. Han jest taki miły, nie sposób nie poddać się
jego urokowi. Mama przekona się w końcu, jaki jest cudowny...
- Ten młody mężczyzna, który cię przywiózł do domu... -zaczęła matka, jakby
czytała w myślach Brii. - Nietrudno zauważyć, że łączy was coś więcej niż tylko przy-
jaźń... kochanie. Na jakim właściwie etapie jest wasza... znajomość?
Bria spojrzała na matkę nieugiętym wzrokiem.
- Kocham Hana, mamo, a on kocha mnie. Chce, żebym z nim została. Nie wspo-
minaliśmy do tej pory o małżeństwie, ale nie zdziwię się, jeśli ten temat wypłynie.
Lady Tharen gwałtownie nabrała powietrza, jakby potwierdziły się jej najgorsze
obawy. Ale coś w słowach Brii ją zaalarmowało, rzuciła się na tę zdobycz jak wygło-
dzony vrelt.
- Rozumiem. No cóż, wygląda na miłego młodzieńca, tylko trochę... eee... brak mu
ogłady. Ale mówiłaś, że to on chce, żebyś z nim została. A czy ty tego chcesz?
Bria kiwnęła głową potakująco, zaraz potem pokręciła na znak zaprzeczenia, a w
jej oczach zalśniły łzy. Przebiegł ją spazmatyczny dreszcz.
- Nie wiem, mamo. Wiem, że go kocham, bardzo kocham, ale... jest mi teraz tak
ciężko. Kiedy musiałam uciec z Ilezji... kiedy się przekonałam, że wiara, której chcia-
łam poświęcić całe życie, okazała się kłamstwem... Wiesz to boli. Bardzo boli. Czuję
się, jakby wyrwano mi kawał osobowość. I dlatego nie mogę obiecać Hanowi, że z nim
będę, dopóki nie jestem... całą sobą.
- Czy on wie o twoich wątpliwościach? - zapytała matka, gładząc ją uspokajająco
po plecach. Brii nie umknął błysk zadowolenia, który pojawił się w oczach matki, gdy
zadawała to pytanie.
Ona nie chce, żebym została z Hanem, uświadomiła sobie Bria z głuchym bólem.
Spełniły się jej najgorsze przeczucia. Wiedziałam, że tak będzie. To takie niesprawie-
dliwe! Jedynym powodem, dla którego waham się, czy zostać z Hanem, jest niepew-
ność, czy będzie mu ze mną dobrze, a nie to, czy go kocham! Ale ona tego nie zrozu-
mie. Nie potrafi tego zrozumieć.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
182
- Rozmawialiśmy o tym - powiedziała Bria, nie chcąc wyznać matce nic ponad to,
co do tej pory powiedziała. - Nie mogę sobie wyobrazić życia bez Hana, więc muszę
zrobić wszystko, by móc z nim zostać i nie być mu ciężarem.
Matka wyglądała na zakłopotaną, ale nie odezwała się. Bria leżała w łóżku i pró-
bowała zasnąć. Jej stare łóżko wydało jej się luksusowe po twardych pryczach, na któ-
rych sypiała na Ilezji i na statku. Brakowało tu jednak ciepła Hana. Bria przeciągnęła
się pod kołdrą, myśląc o Hanie. Zastanawiała się, co dalej robić.
On zasługuje na kogoś lepszego, pomyślała ze smutkiem. Kogoś, kto będzie my-
ślał tylko o nim...
Uderzyła pięścią w poduszkę, by wyładować choćby część złości.
Dlaczego nic nie może obyć się bez problemów? - zastanawiała się. Znalazłam
mężczyznę, którego kocham i który kocha mnie; czy to nie wystarczy?
Ale nie wystarczało. Samotna w ciemności dawnego dziecinnego pokoju, Bria
musiała się do tego przyznać sama przed sobą.
Płakała w cichym cierpieniu, aż wreszcie płacz ukołysał ją do snu...
Następnego dnia Han wyszedł z domu Tharenów zaraz po śniadaniu, żeby złapać
prom do najbliższego większego miasta. Miał ze sobą torbę, w którą spakowali przed-
mioty z kolekcji Teroenzy. Po żałośnie niskiej cenie, jaką otrzymał za „Talizman",
wiedział, że musi teraz wyciągnąć jak najwięcej za skradzione skarby.
Wysiadł z promu w nadmorskiej Tyrenie. Z portowych schowków na bagaż wydo-
stał schowane na czarną godzinę parę setek kredytów i zestaw „czystych" identyfikato-
rów na nazwisko niejakiego Jenosa Idaniana. Potem udał się do oddziału Banku Impe-
rialnego, gdzie otworzył sobie konto, posługując się dokumentami i kredytami.
Wykonawszy to zadanie poszedł szukać antykwariatu, który pamiętał z dawniej-
szych eskapad. Minęło parę lat, odkąd ostatnio tam był i sklepik mógł równie dobrze
dawno zostać zlikwidowany.
Ale na szczęście nadal funkcjonował. Nad drzwiami widniał napis z holograficz-
nych liter o przygaszonych barwach, opalizujących na tle szarego kamienia, którym
obłożony był fronton budynku. Han poprawił torbę na ramieniu i wszedł do środka.
Otwierając drzwi usłyszał dzwonek, dobiegający z wnętrza sklepu.
Za ladą stała sprzedawczyni, Selonianka, ale Han zignorował ją i zapuścił się w
labirynt przejść między gablotami pełnymi towarów, aż dotarł do niewielkich drzwi na
tyłach pomieszczenia. Zakrywał je zabytkowy gobelin, przedstawiający założenie Re-
publiki, tylko niewielu klientów wiedziało o ich istnieniu.
Przy drzwiach Han rozejrzał się wokół, sprawdzając czy nikt go nie widzi, i zapu-
kał w ustalony sposób. Poczekał chwilę i po minucie usłyszał dźwięk elektronicznego
zamka, zwalnianego po drugiej stronie. Uniósł tkaninę i wszedł pod nią do pokoju.
Właścicielem sklepiku był bardzo stary mężczyzna, nadal jednak żwawy mimo
zgarbionych pleców, pobrużdżonej twarzy i mocno przerzedzonych siwych włosów.
Galidon Okanor wyglądał identycznie jak pięć lat temu, kiedy Han go poznał. Podniósł
głowę i uśmiechnął się do Hana.
- Witam, panie... eee... jak się dziś nazywamy, synu? Han uśmiechnął się.
A.C. Crispin
183
- Jenos Idanian, proszę pana. Jak się pan miewa? Naprawdę lubił tego niskiego sta-
ruszka, który był znanym i szanowanym rzeczoznawcą zajmującym się wyceną dzieł
sztuki, a zarazem kompetentnym i godnym zaufania paserem.
- O, nie mogę narzekać, nie mogę narzekać, synu! - powiedział Okanor. - Bo i po
co? Nic by mi z tego nie przyszło - dodał, wydając z siebie świszczący chichot.
- Święta racja - przyznał Han.
Okanor usiadł na wysokim stołku przy stole oświetlonym jubilerską lampą, której
światło, ustawione pod specjalnym kątem, wydobywało grę świateł w kamieniach szla-
chetnych i ujawniało pęknięcia lub uszkodzenia innych zabytkowych przedmiotów.
Skinął ręką, dając Hanowi znak, by usiadł po drugiej stronie.
- Siadaj, siadaj, Jenosie Idanian. Co cię dziś do mnie sprowadza?
- Wiele rzeczy - powiedział Han. - Chcę poznać cenę za to, co przyniosłem. Pie-
niądze mają być przelane bezpośrednio na moje konto w Imperialnym Banku na Co-
ruscant.
- Doskonale, doskonale - zatarł żylaste ręce Okanor. -Zwykle masz dobry gust, Je-
nos. Pokaż, co dla mnie masz!
- Już się robi - powiedział Han i zaczął wypakowywać torbę, umieszczając każdy
przedmiot na stole pod lampą. Zostawił sobie jednak swój ulubiony bibelot - małą złotą
figurkę dawno wymarłego koreliańskiego paledora. Była pięknie rzeźbiona, z oczami
zrobionymi z dwóch klejnotów zwanych „keralskimi płomieniami".
Okanor przyglądał się kolekcji z zainteresowaniem, od czasu do czasu rzucając
„ochy" i „achy", nie odezwał się jednak, dopóki Han nie skończył. Ostrożnie podnosił
po kolei każdy przedmiot, oglądał go uważnie, czasem nawet przez lupę, a potem od-
stawiał z powrotem na stół i brał się za następny.
-Nadzwyczajne, po prostu nadzwyczajne! - powiedział w końcu. - Zamierzam
złamać moją zasadę i zapytać cię, gdzie, na galaktykę, udało ci się znaleźć to wszystko?
W muzeum? Wiesz, że nie pochwalam okradania muzeów.
Han potrząsnął głową.
- Nie w muzeum.
- W takim razie prywatna kolekcja? - Okanor wydął wargi. - Jestem pod wraże-
niem, chłopcze. Ten kolekcjoner musi być istotą o niezwykłym smaku i znajomości
rzeczy. Powiem ci również, młody człowieku, że niespecjalnie się troszczy o to, skąd
pochodzą jego nabytki. Z opisu rozpoznaję, że co najmniej połowa tych przedmiotów
została skradziona. Niektóre z nich są poszukiwane od lat.
- To mnie nie dziwi - powiedział Han. - Ale ty sprzedasz je do muzeum, prawda?
- Większość z nich, tak; większość z nich.
- To dobrze - powiedział Han, myśląc, że Bria byłaby z tego zadowolona. - Tam
właśnie powinny się znaleźć. W takim razie... ile?
Okanor wymienił kwotę.
Han spojrzał na staruszka z niewysłowioną pogardą i sięgnął po torbę.
- Jest taki facet w Kolene, który podskoczy z radości, kiedy mu pokażę te rzeczy.
Widzę, że powinienem był od razu iść do niego - powiedział, sięgając po rzeźbiony kieł
bantha z Tatooine.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
184
Okanor wymienił inną wyższą kwotę. Han w milczeniu chował dalej swoje skarby
do torby. Okanor westchnął przeciągle, jakby wydawał ostatnie tchnienie, i wymienił
kolejną sumę, znacznie wyższą niż pierwsza.
- To moje ostatnie słowo - dodał.
Han pokręcił głową.
- Lepiej, żeby to nie była prawda, Okanorze. Potrzebuję co najmniej pięć tysięcy
więcej.
Okanor złapał się za pierś i z niepokojem w oczach patrzył, jak Han chowa do tor-
by jeden przedmiot za drugim. W końcu, gdy sięgał po ostatni bibelot - maleńką figurkę
wyrzeźbioną z żywolodu - zaskrzeczał:
- Nie! Zostaw! Zabijasz mnie! Poślesz mnie z torbami! Będę musiał nagi i bosy
żebrać po ulicach! Jenos, chłopcze! Chyba nie zrobisz czegoś takiego staremu człowie-
kowi?
Han uśmiechnął się złowrogo.
-Ależ jak najbardziej, Okonorze. Wiem, ile muszę z tego mieć i orientuje się dość
dobrze, ile są warte te rzeczy. Nie oddam ci ich za mniej. - Spojrzał na starego z napię-
ciem. - Szczerze mówiąc, Okanorze, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby wziąć mniej.
Mam ważny cel dla tych kredytów. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, już mnie
więcej nie zobaczysz. Nie będę musiał dłużej siedzieć w tej branży.
Okanor pokiwał głową.
- Dobrze. Złamałeś mnie, Idanian. Zapłacę twoją cenę.
- Świetnie. - Han zaczął z powrotem wypakowywać torbę z zadowolonym uśmie-
chem. Potem starannie schował identyfikator Jenosa Idaniana i dowód wpłaty z banku
do portfela.
W czasie podróży użyje innego nazwiska, żeby nie „spalić" Jenosa Idaniana, pod
którego nazwiskiem będzie mógł wycofać z banku pieniądze. Złotego paledora posta-
nowił zostawić w znanej sobie bezpiecznej skrytce. Zawsze przyda się mieć coś w za-
nadrzu na czarną godzinę.
Pewny, że kredyty Okanora będą czekać na niego w stolicy Imperium, Han po-
szedł w kierunku stacji promowej pogwizdując wesoło.
Kiedy minął wszystkie bramy i doszedł do ganku posiadłości Tharenów, zauważył
mały, bardzo przyzwoity śmigacz zaparkowany na brukowanym podjeździe. W salonie
siedział obcy młody mężczyzna. Byli tam też Pavik Tharen i jego matka; rozmawiali z
gościem. Kiedy Sera Tharen zobaczyła Hana, na jej twarzy pojawił się wyraz zawodu.
Myślała pewnie, że dam nogę, pomyślał Han kwaśno.
- Witam, lady Tharen - powiedział. - Czy Bria jest w domu?
Młody nieznajomy odwrócił się, żeby spojrzeć na przybysza. Był przystojny, może
rok starszy od Hana; nosił gustowne, modne ubranie do popołudniowej rozgrywki w
netballa.
- Witam - odezwał się przyjaźnie i wyciągnął rękę. - Jestem Dael Levare, a ty? -
Jego wzrok stwardniał i zanim Han zdołał cokolwiek powiedzieć, wykrzyknął:
A.C. Crispin
185
- Zaraz, zaraz! Tak mi się wydawało, że skądś cię znam! Tallus Bryne, prawda?
Han nie potrafił wymyślić odpowiednio mocnego przekleństwa. Spróbował się
tylko uśmiechnąć i mocno potrząsnął podaną dłoń.
- Cześć. Miło cię poznać.
- Tallus Bryne? - powiedział ostro Pavik.
- Ależ on... - Sera Tharen przerwała w pół słowa, gdy syn szturchnął ją, wcale nie
delikatnie. Dael Levare, nieświadom napięcia, jakie zapanowało, nadal potrząsał dłonią
Hana.
- To prawdziwy zaszczyt! Nadal pamiętam ten dzień, kiedy pobiłeś rekord, przela-
tując przez tunel na Wyżynie Stołowej, zamiast nad nim! Wszyscy myśleli, że już po
tobie, ale ty wyszedłeś z tego cało! - Odwrócił się do Pavika. - Naprawdę go nie pozna-
łeś? I to jest ten nowy narzeczony Brii? Mistrz wyścigów skoczków na całą Korelię!
Nikt jeszcze nie pobił twojego rekordu, Bryne. Czy mogę mówić ci po imieniu?
- Nie ma sprawy - powiedział zrezygnowany Han. Tym razem wpadł po same
uszy...
Wejście Brii przerwało rozmowę. Han próbował dać dziewczynie jakiś znak, ale
cała jej uwaga skupiona była na gościu.
- Dael! Co tu robisz?
- Twoja mama mnie zaprosiła - powiedział Dael. - Wyglądasz wspaniale, Bria.
Tak się cieszę, że wróciłaś bezpiecznie -i to z jaką eskortą! Marzyłem o tym, by uści-
snąć dłoń tego faceta od czasu, jak wygrał mistrzostwa świata skoczków w zeszłym
roku!
Bria spojrzała na matkę.
- Ty go zaprosiłaś, mamo? Jak to miło z twojej strony. - Sarkazm w głosie Brii i
speszona mina jej matki nie umknęły Hanowi.
Aha, pomyślał gniewnie, więc mamusia chciała, żeby Bria zobaczyła mnie obok
byłego narzeczonego, wyobrażając sobie, że wyjdę na jakiegoś prostaka.
- No tak, kochanie... pomyślałam sobie, że Dael na pewno lepiej niż ja opowie ci,
co słychać u wszystkich twoich znajomych... - paplała nerwowo Sera Tharen. Bria zaci-
snęła usta, odwróciła się od matki i uśmiechnęła do Daela.
- Dael, strasznie miło, że wpadłeś. Może wybierzemy się kiedyś wszyscy na kola-
cję? Z kim się teraz spotykasz? - Podeszła do Daela i zgrabnym ruchem ujęła go pod
ramię odprowadzając w stronę drzwi. Han uśmiechnął się w duchu.
Sprytne, Bria... zgrabna sztuczka, kochanie...
- Z Sulen Bellos - powiedział Dael. - Ona też marzy o tym, żeby poznać Tallusa.
Jest wielbicielką wyścigów.
- Tallusa? - Bria w lot pojęła, o co chodzi i roześmiała się. -No tak, ona zawsze ta-
ka była. - Spojrzała zalotnie na Hana. -Będę chyba musiała dobrze pilnować Tallusa, bo
Sulen Bellos jest wspaniałą dziewczyną i nigdy nie umiała się oprzeć facetom, którzy
ścigają się dla pieniędzy.
Han uśmiechnął się do niej dobrodusznie. Wspaniale. Po prostu pięknie. Coraz go-
rzej.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
186
- Lepiej sama uważaj na facetów, którzy ścigają się dla pieniędzy. Uwielbiamy
być w niebezpieczeństwie.
Dael Levare, już w drzwiach, roześmiał się, jakby Han powiedział coś bardzo za-
bawnego.
- Zadzwonię do was. Cieszę się, że cię poznałem, Tallusie!
- Z wzajemnością - powiedział Han.
- Nie zapomnij zadzwonić - zachęciła go Bria. Zamknęła drzwi za Levarem i opar-
ła się o nie ciężko.
Zapadła cisza.
Han nigdy nie słyszał równie przeraźliwej ciszy, nawet w skafandrze próżniowym
w otwartej przestrzeni. Przeleciał wzrokiem po ich twarzach - najpierw Brii, potem
Pavika, na końcu Sery. Wszyscy troje przypatrywali mu się ponuro. Han odchrząknął.
- Chyba pójdę się przejść - oznajmił. - Strasznie tu duszno.
Wyszedł, unikając ich wzroku.
Bria miała ochotę krzyczeć i płakać, ale się opanowała. Sytuacja była wystarczają-
co fatalna, by pogarszać ją jeszcze wpadaniem w histerię. Chodziła tam i z powrotem
po buduarze matki. Pavik siedział na kanapie, gestykulując i perorując podniesionym
głosem. Matka, usadowiona na ozdobionym różowym brokatem krześle, komentowała
zdławionymi okrzykami: „O nieba!" i „Bria, twój brat ma rację, musimy coś z tym zro-
bić!"
- Słyszałaś, co mówił wczoraj wieczorem! - krzyczał Pavik. - Zaprzeczył, że brał
udział w wyścigach i podał nam fałszywe nazwisko! Han Solo, akurat! Kto może wie-
dzieć, jak naprawdę się nazywa?
- Przestań! - krzyknęła Bria. - On naprawdę nazywa się Han Solo!
- To dlaczego na zeszłorocznej liście zwycięzców mistrzostw figuruje jako Tallus
Bryne? - zapytał Pavik. -Nie może mieć dwóch nazwisk, Bria! Nie zaprzeczysz, że fa-
cet używa fałszywego nazwiska! A tak postępują tylko ci, którzy mają coś do ukrycia! I
takiego kogoś mamy przyjąć z otwartymi ramionami? Tylko dlatego, że ty tak chcesz?
- O nieba! - Sera Tharen załamała ręce.
Bria zagryzła wargi, by nie krzyczeć.
- I jeszcze jedno - dodał Pavik. - Zaczynam sobie przypominać więcej. Tallus Bry-
ne to nie jedyne przybrane nazwisko, pod jakim ten facet występuje. Ten epizod, o któ-
rym mówiłem, miał miejsce jakieś trzy lata wcześniej. Solo był wtedy jeszcze dziec-
kiem i widziałem go na pikniku po wyścigach. Wtedy nazywał się Keil Garris i był sy-
nem niejakiego Venadara Garrisa. Pamiętacie go? To ten, który kręcił się tu jednego
lata i namawiał wszystkich na zakup udziałów w asteroidzie z durostopu, po czym się
okazało, że żadnej takiej asteroidy nie ma! Okantował wszystkich!
Bria rzeczywiście pamiętała tamtą historię.
- Ale nawet jeśli ten Garris był oszustem, to nie musi oznaczać, że Han...
Pavik uniósł w górę ręce w geście rozpaczy.
- Siostrzyczko, nie pamiętasz, że paru przyjaciół naszych rodziców o mało nie po-
szło wtedy z torbami, bo kupili bezwartościowe udziały w nieistniejącej asteroidzie? -
A.C. Crispin
187
prychnął. -Wszyscy ci Garrisowie byli bandą oszustów... także twój nowy chłopak,
Bria!
- To potworne! -jęknęła Sera Tharen. - Chyba powinniśmy coś z tym zrobić!
I Bria, i Pavik zignorowali matkę.
- Ale Han był wtedy tylko dzieckiem - zauważyła Bria, zagryzając wargi, by się
nie rozpłakać. - Sam to powiedziałeś. Nie możesz go obciążać odpowiedzialnością za
to, co zrobili jego rodzice!
-Ale przecież on nie ma żadnych rodziców... - a przynajmniej tak twierdzi!
Bria spojrzała na brata.
- Może to rzeczywiście byli jego rodzice, a on się ich wyparł, bo okazali się kry-
minalistami - powiedziała. - Pavik, Han to dobry człowiek! Miał ciężkie życie i żeby
przeżyć, musiał robić rzeczy, które mu się nie podobały... wiem o tym. Ale odrzucił to!
Teraz próbuje wyjść na ludzi, a ty nie chcesz dać mu szansy!
Pavik prychnął pogardliwie.
- Może to w ogóle nie byli jego rodzice - powiedział. - Siostrzyczko, nie daj się
omamić jego atrakcyjnemu wyglądowi i temu, że cię uratował. Przejrzyj na oczy,
dziewczyno. Przecież mógł cię uwieść dlatego, że sprawdził naszą rodzinę i zoriento-
wał się, jaki tata jest bogaty!
- O niebiosa! - wykrzyknęła Sera. - Więc myślisz, że ten człowiek jest złodziejem?
- Dokładnie tak myślę, mamo - powiedział Pavik.
- Powinnam pójść sprawdzić, czy coś nie zginęło! -jęknęła Sera Tharen. - Ojej, co
ja teraz zrobię? Gdzie mam go położyć dziś w nocy?
- Mamo, dzisiejszej nocy już go tu nie będzie - powiedział Pavik. - Dzwonię na
policję. Jestem pewien, że ten facet jest poszukiwany za całą masę przestępstw.
-Ani mi się waż! - krzyknęła Bria. - Jeśli zadzwonisz po policję, nigdy się do was
więcej nie odezwę! Mylicie się co do Hana! Nie miał pojęcia, że jesteśmy bogaci, kiedy
go spotkałam! Nigdy mu tego nie powiedziałam!
- Taki facet jak on ma na pewno parę źródeł, gdzie może sprawdzić takie rzeczy -
zauważył Pavik. - Dowiedział się tego pewnie na długo wcześniej, zanim się do ciebie
zbliżył!
- Nieprawda!
- Bria, nie rób ze mnie potwora! - powiedział Pavik. - Po prostu proszę, żebyś się
przez chwilę zastanowiła! Nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził, i nie życzę sobie, żebyś
wiązała się z kryminalistą!
- Han nie jest kryminalistą! - krzyknęła Bria. Wzięła głęboki oddech i dodała: - W
porządku, przyznaję, że w przeszłości mógł być trochę na bakier z przepisami, ale teraz
jest inaczej. Han chce wstąpić do Imperialnej Akademii i zostać oficerem. Czy nie mo-
żesz dać mu szansy? On próbuje zerwać ze swoim dotychczasowym życiem!
- Tylko tak ci mówi, Bria, a tacy jak on kłamią jak z nut, bo na tym polega ich pra-
ca - powiedział Pavik. - Dzwonię do KorSeku.
- O nieba!
- Nie! - krzyknęła Bria, patrząc wściekle na brata. Żałowała, że nie ma przy sobie
blastera. Nie może pozwolić, by to zrobił!
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
188
Ręka Pavika zawisła nad przyciskiem komunikatora, ale głos z przedpokoju po-
krzyżował mu szyki.
- Nie rób tego, Pavik. Zabraniam.
Wszyscy odwrócili się, by zobaczyć stojącego w drzwiach Renna Tharena.
-Ale tato, nie wiesz...
- Wiem - powiedział Tharen. - Siedziałem w gabinecie, a drzwi były otwarte. Sły-
szałem całą tę haniebną scenę i powtarzam ci, Pavik, że nie zadzwonisz na policję.
- Ależ, Renn... - zaczęła Sera. Mąż spojrzał na nią z pogardą.
- Sera, mam dość tego, że wykorzystujesz naszą córkę dla zaspokojenia własnych
ambicji towarzyskich. To głównie przez ciebie uciekła stąd w zeszłym roku. Więc prze-
stań, zrozumiałaś?
- Renn! - zachłysnęła się Sera Tharen. - Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki
sposób!
- Bo jestem wściekły, Sera, wściekły jak diabli! - warknął ojciec Brii. - Jak możesz
być tak ślepa! Czy nie rozumiesz, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się nasza córka
na Ilezji? Patrz!
Ojciec chwycił Brie za ręce i podsunął obie dłonie dziewczyny pod oczy żony.
- Popatrz, Sera! Widzisz te blizny? Ci ludzie maltretowali naszą córkę! Zrobili z
niej niewolnicę! Gdyby nie Han, pewnie by już nie żyła! Mamy wobec niego dług
wdzięczności, Sera, nawet jeśli ty nie masz dość przyzwoitości, by to przyznać! To do-
bry chłopak, i śmiem twierdzić, że Bria mogła trafić dużo gorzej!
- Ale... - szepnęła Sera. Załamała ręce i zaczęła szlochać. -Och, Bria, twoje biedne
rączki, kochanie...
-Ani słowa więcej, Sera. Milcz!
Sera Tharen opadła na krzesło popłakując cicho.
Renn odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z synem.
- Pavik, stałeś się takim samym pełnym uprzedzeń kołtunem jak twoja matka. Cie-
bie też mam dość. - Renn popatrzył na syna. - Mówimy tu o człowieku, który zaryzy-
kował własne życie, żeby uchronić Brie od zniewolenia. Bria ma rację, że Han powi-
nien wstąpić do Akademii. Han Solo to porządny facet. Byłem taki sam, kiedy miałem
tyle lat co on. W moim życiorysie także są epizody, o których wolałbym zapomnieć.
Ten chłopak zasługuje na to, by dać mu szansę na normalne życie, a nie wepchnąć do
więzienia. Zasługuje na naszą wdzięczność, a nie na telefon do KorSeku.
Kiedy Renn Tharen zamilkł, zapanowała głucha cisza. Bria, z trudem łapiąc od-
dech, podbiegła do ojca i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Dziękuję, tato!
Han doszedł do granic posiadłości Tharenów i właśnie wracał, kiedy zobaczył, że
ktoś idzie ścieżką w jego stronę. Rozpoznał Brie. Przez ramię miała przewieszoną sporą
torbę.
Na widok jej twarzy Han przystanął.
- Co się stało?
A.C. Crispin
189
- Chodź! - powiedziała. - Wyniesiemy się stąd, zanim się zorientują, że nas nie ma.
Nie ufam Pavikowi. Może zadzwonić po policję mimo zakazu taty.
Han dołączył do niej i skierowali się w stronę stacji.
- Wymknęłaś się?
- Zostawiłam im wiadomość - wytłumaczyła. - Czy pieniądze zostały już przelane
na Coruscant?
- Tak, będą na nas czekać - powiedział Han.
Przez kilka minut szli w milczeniu. W końcu Bria odezwała się:
- Chciałabym, żebyś kiedyś mi opowiedział całą prawdę o sobie. Nienawidzę ta-
kich niespodzianek, Han.
Westchnął.
- Powinienem był ci powiedzieć, wiem. I powiem wszystko. Obiecuję. Po prostu
nie jestem przyzwyczajony, by komuś ufać.
- To widać - powiedziała z goryczą w głosie.
- Miło, że twój ojciec stanął w mojej obronie.
- Tata mówi, że przypominasz mu jego samego z czasów, gdy był młodym pilotem
- uśmiechnęła się słabo. - Prowadził chyba dość burzliwe życie w ciągu tych paru lat na
Terytoriach Zewnętrznych.
Han kiwnął głową i wyciągnął rękę po jej torbę.
- Naprawdę przykro mi, że tak wyszło. Mogę to ponieść?
Westchnęła i oddała mu bagaż.
- Dobrze. To chyba nie był najlepszy pomysł, żeby tu przyjeżdżać. - Wyciągnęła
dłoń i wzięła go za rękę. - Teraz znowu jesteśmy tylko we dwoje.
Han przytaknął.
- I bardzo mi to odpowiada, maleńka.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
190
R O Z D Z I A Ł
14
POGRZEBANE NADZIEJE
Podróż na Coruscant przebiegła bez niespodzianek. Zgodnie z obietnicą Han opo-
wiedział w tym czasie Brii całą swoją historię. Nie było mu łatwo przyznać się do pew-
nych rzeczy, ale wziął sobie do serca dane jej słowo i mówił tak uczciwie, jak tylko
potrafił.
Początkowo obawiał się, że Bria może się od niego odwrócić, gdy dowie się o
pewnych epizodach z jego burzliwej przeszłości, ale zapewniła go, że kocha go tym
bardziej teraz, gdy zna całą prawdę.
Pięciodniowa podróż na Coruscant dłużyła się im. Hanowi zaczynała już doskwie-
rać nuda, ale w końcu pasażerski liniowiec, którym podróżowali, przybił do jednej z
ogromnych stacji orbitalnych, które obsługiwały imperialną planetę-stolicę.
Pasażerom powiedziano, że do kosmoportu na powierzchni przetransportują ich
małe promy. Han z zaskoczeniem, przekonał się, że na planecie nie było prawie skraw-
ka nie zabudowanej ziemi.
- Tylko w Monument Plaża - wyjaśnił steward pasażerom zgromadzonym na po-
kładzie liniowca „Blask". - Tam obywatele mogą dotknąć wierzchołka jedynej góry na
planecie, która nie została do końca zabudowana. Około dwudziestu metrów szczytu
wstaje ponad budowle.
Coruscant wydawał się im labiryntem budynków, wieżowców, dachów i następ-
nych budynków, zbudowanych jeden na drugim i tworzących jedną wielką, zagmatwa-
ną plątaninę.
Han uniósł rękę, gdy steward zapytał, czy chcieliby jeszcze coś wiedzieć.
- Powiedział pan, że najwyższe budynki wznoszą się na kilometr ponad poziomem
najniższych ulic. A jak jest tam na dole?
Steward ostrzegawczo pokręcił głową.
- Niech mi pan wierzy, nie chciałby pan tego wiedzieć. Na najniższe poziomy nig-
dy nie dociera światło słoneczne ani czyste powietrze - panuje tam taki smród i wilgoć,
że warunki pogodowe są zupełnie odmienne niż na górze. Po ścianach budynków ciek-
nie cuchnący deszcz, ulice zaś atakują ślimaki żywiące się granitem, robaki pasożytują-
A.C. Crispin
191
ce w durabetonie i cieniolubne pająki... i najgorsze ze wszystkiego, zdegenerowane
istoty ludzkie. Ci odrażający troglodyci żywią się padliną i odpadkami.
- Oho! - szepnął Han. - To miejsce w sam raz dla mnie.
- Przestań! - syknęła Bria, tłumiąc śmiech. - Ależ ty lubisz zgrywać twardziela!
- To prawda, i uwielbiam się przechwalać. - Han odchylił się na oparcie i zachi-
chotał. - Jestem niemożliwy. Nie wiem, jak ze mną wytrzymujesz!
- Ja też nie mam pojęcia! - zakpiła Bria.
Przeciskając się między pasażerami podeszli do jednego z iluminatorów stacji.
Czekali na prom, który zabierze ich na dół.
- Wygląda jak piękny złoty klejnot - szepnęła Bria. - Te wszystkie oświetlone bu-
dynki...
- Wygląda jak klejnot corusca - poprawił ją Han, patrząc na planetę w zamyśleniu.
- Pewnie od tego pochodzi nazwa planety.
Stali w kolejce, czekając na wejście na prom. Podszedł do nich oficer i wskazał na
blaster Hana.
- Przykro mi, proszę pana, ale musi pan oddać broń do depozytu. Na Coruscant nie
wolno nosić broni.
Han przyjrzał się oficerowi uważnie; ale w końcu wzruszył ramionami i odpiął
klamrę, przytrzymującą pas nisko na biodrach. Owinął kaburę z bronią paskiem i podał
oficerowi, biorąc w zamian numerek.
- Proszę oddać ten numerek podczas odprawy przed wejściem na pokład, kiedy
będzie pan wracał. - powiedział mężczyzna. - Dostanie pan wtedy broń z powrotem.
Wrócili do kolejki. Han skrzywił się; czuł się nieswojo bez miotacza, do którego
ciężaru na prawym udzie zdążył się przyzwyczaić.
- Czuję się, jakbym był goły - wymamrotał. - Jak w jednym z tych snów, kiedy po-
jawiasz się w jakimś ważnym miejscu i uświadamiasz sobie, że zapomniałaś włożyć
spodnie.
Zachichotała.
- Nie miałam pojęcia, że mężczyźni też miewają takie sny.
- Na szczęście niezbyt często. - przyznał Han ponuro.
- Jeśli nikt nie jest uzbrojony, macie równe szanse - zauważyła rozsądnie Bria.
Han spojrzał na nią. Przechodzili właśnie korytarzem na prom.
- Kochanie, nie bądź dzieckiem. Na tej planecie też są kryminaliści i możesz się
założyć o swoje piękne oczy, że mają broń.
Popatrzyła na niego, przypinając się do fotela.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Przyjrzałem się imperialnym strażnikom. Są uzbrojeni po zęby. Pamiętam też
strażników z Alderaanu. Tam żaden z nich nie nosił broni, można więc było z dużym
prawdopodobieństwem przyjąć, że ich przeciwnicy również jej nie mieli. Tymczasem
ci imperialni noszą nie tylko broń, ale i zbroje. Muszą mieć jakiś powód.
Bria wzruszyła ramionami.
- Muszę przyznać, że to brzmi sensownie.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
192
- Głupio się będę czuł idąc jutro do tego banku bez miotacza - powiedział Han,
poklepując się po udzie.
- Daj spokój, Han - szepnęła. - Bank to chyba ostatnie miejsce, gdzie wpuszczono
by cię z bronią!
- Niby dlaczego? - zapytał. - Przecież i tak nie na wiele by mi się przydała. Nie
trzymają tam monet, które można by ukraść. To tylko zapisy elektroniczne na osobi-
stych identyfikatorach. Nie-głupi system - zauważył. - Pozwala oszczędzić na strażni-
kach.
- Nie ma co dyskutować, bo i tak nie masz blastera - stwierdziła Bria, patrząc, jak
miasto rośnie w iluminatorach promu. Wkrótce mieli wejść w atmosferę.
- Racja. Słuchaj, Bria, myślę, że to dobra pora, żeby omówić plan awaryjny - po-
wiedział Han.
- Jaki plan awaryjny? - zapytała zaniepokojona. - Spodziewasz się jakiś kłopotów?
- Nie mów tak głośno - ostrzegł. - Nie, nie oczekują żadnych kłopotów. Wszystko
powinno pójść gładko. Jenos Idanian jest czysty, bo użyłem tego nazwiska tylko raz,
żeby otworzyć konto, na które wpłyną pieniądze. Identyfikator powinien być nie do
podważenia. Ale widzisz, maleńka... Już dawno nauczyłem się, żeby zawsze mieć plan
na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
- Dobrze - powiedziała. - Co wymyśliłeś?
- To wielkie miasto i wielka planeta - zauważył Han, podczas gdy prom wślizgi-
wał się w górne warstwy atmosfery. -Gdyby coś się stało i musielibyśmy się rozdzielić,
chcę ustalić miejsce, w którym będziemy na siebie czekać.
- To brzmi rozsądnie - zgodziła się. - W takim razie gdzie?
- Jedyny adres, jaki znam na Coruscant, bo nauczyłem się go na pamięć dawno
temu, to bar „ Pod Rozjarzonym Pająkiem". Tam właśnie mam się spotkać z Nikim
Specjalistą - powiedział. Mówił cicho, ale nie szeptem. Han od dawna wiedział, że
szepty przyciągają uwagę, podczas gdy ściszona rozmowa - nie.
- To ten facet, który potrafi tak dobrze fałszować identyfikatory, że nawet Impe-
rialni się na nich nie poznają?
- Tak. Ma kontakty wśród urzędników, którzy zajmują się faktycznym wyrobem
identyfikatorów. Są idealne, możesz mi wierzyć. Dobrze, a więc Niki Specjalista. Prze-
siaduje „Pod Rozjarzonym Pająkiem". Zapamiętałaś?
- Niki Specjalista. „Pod Rozjarzonym Pająkiem" - powtórzyła. - Gdzie to jest?
- Poziom sto trzydzieści dwa, megablok siedemnaście, blok pięć, kwatera dwana-
ście - wyrecytował Han. - Wykuj to na blachę. Ten świat to istny labirynt, Bria.
Powtórzyła sobie adres kilkakrotnie, aż mogła z czystym sumieniem powiedzieć:
- Zapamiętałam.
- To doskonale.
Kiedy dotarli na „powierzchnię" - a właściwie na dach budynku, gdzie znajdowało
się lądowisko dla promów orbitalnych - Han zostawił Brie przy ich niewielkim bagażu,
a sam poszedł do automatycznej informacji turystycznej. Potrzebowali niedrogiego
miejsca, w którym mogliby zamieszkać na czas przygotowań do egzaminów na Aka-
demię. Han miał zamiar wynająć dla nich na ten okres jakiś tani pokój.
A.C. Crispin
193
Wrócił niosąc niewielki komputer lokacyjny wielkości dłoni.
- Ile kosztował? - zapytała zaniepokojona Bria. Nie zostało im już wiele ze środ-
ków uzyskanych ze sprzedaży ilezjańskiego jachtu.
- Tylko dwadzieścia - powiedział Han. - Zbyt łatwo się tu zgubić. Teraz wystarczy
tylko, żebym wprowadził dane o miejscu, do którego chcemy trafić, o tak... - mrużąc
oczy wpisał dane:
- Poziom osiemdziesiąt sześć, megablok cztery, blok dwa, kwatera trzynaście...
- Co tam jest?
- Tam się zatrzymamy na dzisiejszą noc - wyjaśnił Han, nie podnosząc głowy. - O,
to tu...
Na ekranie pojawił się schemat, wskazujący którędy powinni się udać.
- Najpierw turbowindą na poziom szesnasty... – mruknął Han, rozglądając się do-
okoła. - To tam!
Poszli w stronę napisu „Turbowindą". W windzie Bria ze zdumieniem obserwowa-
ła wskaźnik liczby pięter. Zjeżdżali coraz niżej i niżej...
- Zupełnie jak w przestrzeni - zauważył Han niespokojnie. -To prawie jak swo-
bodny spadek...
- Mój żołądek tego nie lubi - Bria przełknęła ślinę.
Na szczęście winda zaczęła zwalniać. Kiedy zatrzymała się na poziomie szesna-
stym, Bria wyszła z niej na miękkich nogach i blada jak kreda.
- Teraz musimy znaleźć megablok czwarty... - mruknął Han, nadal wpatrzony
ekran komputera lokacyjnego. - Potem znowu na dół.
Wyszedłszy z turbowindy Bria rozejrzała się zdziwiona, czując narastającą klau-
strofobię. Dookoła niej wznosiły się budynki, tak wysokie, że musiała zadrzeć głowę,
żeby zobaczyć ich wierzchołki. Na nich wspierały się kolejne platformy, takie jak ta, na
której teraz stali.
Chociaż na górze panował jasny, chłodny dzień, na dole było mroczno i ciepło.
Powietrze w kanionach z durabetonu i transpastali stało nieporuszone. Bria usłyszała
huk odległego grzmotu, ale nie spadła ani kropla deszczu, więc nie była teraz w stanie
stwierdzić, czy burza szaleje nad nimi, czy poniżej.
Gdzieniegdzie monotonię permabetonowej platformy przerywały niczym nie
chronione otwory szybów wentylacyjnych, a mniej więcej sto metrów od miejsca, w
którym stali, widziała odcinającą się ostro granicę chodnika. Najwidoczniej główna
arteria komunikacyjna biegła na niższych poziomach.
Podeszła do szybu wentylacyjnego, ale wystarczył jeden rzut oka w głąb, by
cofnęła się szybko; nagle zlana potem poczuła silny zawrót głowy. Rozejrzała się wo-
kół, a nie widząc nikogo w pobliżu kucnęła i na czworaka podeszła do szybu jeszcze
raz. Myślała, że w takiej pozycji łatwiej jej będzie pokonać lęk.
Wychyliła się nad krawędzią otworu i zajrzała do niego.
Szyb schodził w dół coraz niżej i niżej, i niżej... Z przerażeniem i fascynacją wy-
obraziła sobie, jak spada w tę ogromną przepaść bez dna, a jej ciało bezradnie obraca
się i wiruje w powietrzu.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
194
Spojrzała w dół roztrzęsiona. Gdyby wychyliła się jeszcze odrobinę, wpadłaby do
szybu. Wydawało się to takie proste... Nie musiałaby nawet skoczyć, wcale nie. Wy-
starczyło się wychylić... i już nigdy nie musiałaby cierpieć przejmującego bólu tęsknoty
za Uniesieniem... Byłaby wolna...
Wahając się między nieodpartą pokusą a wstrętem, Bria wychylała się za krawędź
szybu coraz mocniej... mocniej...
- Co ty robisz???
Czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię i szarpnęła do tyłu, daleko od ziejącej pustki
otworu. Bria spojrzała w górę oszołomiona i zobaczyła nad sobą zaniepokojoną twarz
Hana.
- Bria, kochanie! Co się dzieje?
Dotknęła dłonią czoła i potrząsnęła głową, by odzyskać jasność umysłu.
- Ja... ja... sama nie wiem, Han. Poczułam się tak... dziwnie. - Przełknęła ślinę,
próbując pozbyć się ciemnych plam wirujących przed oczami. Byle tylko nie zemdleć
ani nie zwymiotować...
Han kucnął obok. Objął roztrzęsioną dziewczynę ramieniem, gładził ją po głowie i
tulił mocno czując, jak drży.
- Spokojnie, spokojnie... już wszystko w porządku....
W końcu Bria podniosła wolno głowę czując, że dreszcze ustępują.
- Han, nie wiem, co mi się stało. Przez chwilę czułam się bardzo dziwnie. Chyba o
mało tam nie wpadłam...
- Rzeczywiście - powiedział posępnie. - To lęk przestrzeni, kochanie. Widziałem
ludzi, którzy mieli atak takiego lęku w przestrzeni kosmicznej, kiedy spojrzeli „w dół" i
kompletnie stracili orientację. A teraz chodźmy. Wiem, jak dalej iść. Pojedziemy po-
ziomą kolejką.
W wagonie Bria tuliła się mocno do Hana, a on obejmował ją delikatnie. Stopnio-
wo przeszły jej dreszcze.
- Czy nie czujesz się tu dziwnie, na tej planecie? - zapytała. - Ja tak. Ten świat
mnie przytłacza, choć jest fascynujący.
- Nie zapominaj, że dorastałem w przestrzeni kosmicznej -przypomniał jej Han. -
Nie ma tam miejsca ani na lęk przestrzeni ani na klaustrofobię. Myślę, że przystosowa-
łem się do takich warunków dawno temu, bo tu nie czuję się wcale źle. Ale ty... miesz-
kałaś na Korelii, cały czas mając niebo nad głową. Nic dziwnego, że poczułaś się dziw-
nie.
- Nie będę więcej patrzeć w dół - obiecała Bria.
- Lepiej nie.
Kilkakrotnie jeszcze musieli zjeżdżać turbowindą, aż dotarli do małego hoteliku,
w którym Han zarezerwował pokój, opłacony z ich kurczących się funduszy.
- Kiedy wycofasz pieniądze z Banku Imperialnego? -zapytała Bria. Rzuciła się na
łóżko i przeciągnęła z westchnieniem ulgi.
- Jutro z samego rana - powiedział Han. - Słuchaj, maleńka, widzę, że jesteś wy-
kończona. Pójdę kupić coś do jedzenia i przyniosę do pokoju. Pójdziemy spać wcze-
śnie.
A.C. Crispin
195
-A nie wolałbyś zająć się zwiedzaniem? - zapytała Bria, uznając w duchu jego
pomysł za znakomity.
- Mamy na to mnóstwo czasu. Chcę tylko coś zjeść i iść spać. Może wcześniej po-
patrzę na holo, żeby zobaczyć, jaką to propagandę wciska teraz Imperium.
- W porządku - powiedziała Bria, z trudem tłumiąc ziewanie. - Twój plan jest do-
skonały.
Następnego ranka Han zostawił Brie nad śniadaniem i filiżanką stym-herbaty.
- Wrócę mniej więcej za godzinę - oznajmił. - Jak już będziemy mieć pieniądze,
pójdziemy poszukać tego baru, o którym ci mówiłem. Jak on się nazywa?
- „Pod Rozjarzonym Pająkiem" - odpowiedziała posłusznie.
- A jak tam trafić?
Wyrecytowała adres bez zająknienia.
- Doskonale - pochwalił ją Han. - Gdybym się zgubił, tam mnie znajdziesz.
Zachichotała.
- Nawigacja w przestrzeni kosmicznej wygląda na dużo łatwiejszą, prawda?
- W pewnym sensie tak - powiedział i pocałował ją w czoło. -Niedługo wracam.
- W takim razie do zobaczenia.
Pomachał do niej wesoło, odwrócił się i poszedł. Bria położyła się na łóżku z gło-
śnym westchnieniem.
Chyba sobie jeszcze pośpię, pomyślała przeciągając się rozkosznie.
Imperialny Bank Coruscant zajmował trzy poziomy monstrualnego drapacza
chmur. Han podszedł do drzwi i zajrzał do środka. Sala operacyjna była ogromna, pełna
matowego szkła, czarnego durabetonu, marmurów i lśniącej transpastali.
Wziął głęboki oddech i, nadal świadom braku znajomego ciężaru blastera na pra-
wym udzie, wszedł do środka. Skierował się w stronę wysokiej, błyszczącej lady.
Sala była pełna interesantów - przedsiębiorców i osób prywatnych, a Han wyglą-
dał i czuł się tu nie na miejscu w swoim starym kombinezonie pilota, pozbawionym
teraz wszelkich oznaczeń, w znoszonej kurtce i butach.
Im bardziej niepewnie się czuł, tym bardziej nadrabiał miną.
Musiał kilka minut poczekać w kolejce, zanim znalazł się naprzeciwko urzędnicz-
ki za kontuarem. Była młoda i ładna, ale wzrok miała beznamiętny - dopóki Han nie
uraczył jej najbardziej zawadiackim ze swoich uśmiechów. Niemal wbrew swojej woli
musiała odpowiedzieć uśmiechem.
- Dzień dobry - powiedział pilot. - Jakiś czas temu na Korelii otworzyłem konto w
waszym banku, wiedząc, że niedługo będę na Coruscant. Chciałbym odebrać moje pie-
niądze.
- Chce pan zamknąć rachunek?
- Tak.
- Dobrze, proszę pana. Poproszę o kartę identyfikacyjną. Przelejemy na nią pana
środki. Będzie pan je mógł podjąć z któregokolwiek z terminali kredytowych tu, na
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
196
Coruscant i na innych planetach systemu. Czy to panu odpowiada, panie... - Han pod-
sunął jej identyfikator przez szparę w szklanej szybie. - ...panie Idanian?
- Oczywiście -powiedział, zwalczywszy pokusę zażądania wypłaty w biletach kre-
dytowych i monetach. Tak niecodzienna dyspozycja musiałaby wzbudzić podejrzenia.
Urzędniczka wsunęła kartę w czytnik. Uniosła lekko brwi, gdy zobaczyła stan
konta.
Co, panienko, nie spodziewałaś się, żeby taki facet jak ja miał tyle pieniędzy? -
pomyślał Han, gorzko rozbawiony.
- Proszę pana, ta kwota przekracza limit, do którego mogę dokonać wypłaty bez
autoryzacji mojego przełożonego. Jeśli zechce pan chwilę poczekać, pójdę poprosić o
zgodę, a potem przeleję środki na pana kartę.
Przyparty do muru Han nie miał innego wyjścia, jak tylko powiedzieć „dobrze, za-
czekam".
Pozostawiony sam przy kontuarze pokonał chęć, by zacząć się rozglądać po wiel-
kim westybulu w poszukiwaniu strażników.
Uspokój się, nakazał sobie. Przecież wiesz, że przy takiej kwocie muszą wszystko
potwierdzić. Przynajmniej wiem, że Okanor przekazał pieniądze jak należy...
Han zobaczył, że urzędniczka mówi coś szybko do wysokiego, zwalistego męż-
czyzny w eleganckim garniturze. Mężczyzna kiwnął głową, wziął identyfikator Hana i
podszedł do niego z drugiej strony kontuaru.
- Pan Jenos Idanian? - zapytał grzecznie. Miał pyzate różowe policzki, wyblakłe
niebieskie oczy i łysinę, okoloną skąpym wianuszkiem siwych włosów.
- Tak - powiedział Han.
- Nazywam się Parą Yewgeen Planck i jestem kierownikiem tej placówki. Za-
twierdziłem pańską wypłatę, ale zanim oddam panu identyfikator, chciałbym zobaczyć
inny dokument, który potwierdzi pana tożsamość. To czysta formalność - mężczyzna
uśmiechnął się uprzejmie. - Na pewno wie pan, że instytucje finansowe musza prze-
strzegać określonych procedur. Może przejdziemy do mojego biura?
Wskazał na przeszklony gabinet. Han poczuł złość, ale zobaczył, że gabinet jest
pusty, a nigdzie w zasięgu wzroku nie ma żadnych strażników.
- Dobrze - zgodził się. - Trochę mi się spieszy, więc mam nadzieję, że to nie po-
trwa długo.
- Tylko chwilę - zapewnił go Planck, wskazując drogę.
Korelianin wszedł pewnym krokiem do gabinetu, ale każdy nerw miał napięty,
każdy mięsień gotowy do działania.
Gabinet urządzono bezosobowo, ale zarazem tak, by wzbudzać zaufanie. Drogie
biurko z czarnym marmurowym blatem, a na nim elegancki pisak i podkładka do pisa-
nia. Na rogu biurka stała ultranowoczesna kompozycja z czarnych kwiatów, a przed
nim - dwa krzesła dla gości, dla Plancka zaś obity czarną skórą fotel.
- Proszę usiąść, panie Idanian - zaprosił go Planck, wskazując gestem krzesło. - Je-
śli da mi pan teraz drugi dokument potwierdzający pańską tożsamość, szybko go zeska-
nuję i zaraz będzie pan wolny.
A.C. Crispin
197
Han bez sprzeciwu wyjął dokument, ale nie umknął mu ruch, który wykonał
Planck.
Gdyby to były dwa kredyty, już by mnie tu nie było, pomyślał. Nie podoba mi się
to wszystko.
Kierownik wziął podany dokument i wsunął do czytnika.
- Och, tak mi przykro - powiedział bez cienia zakłopotania czy żalu w głosie. -
Obawiam się, że mamy problem, proszę pana. Jestem zmuszony zamrozić pańskie kon-
to. Nie mogę wypłacić pańskich pieniędzy. Han zerwał się z krzesła.
- Co takiego? Ale dlaczego... o co chodzi, na wszystkie gwiazdy galaktyki?
Planck potrząsnął głową.
- Wiem tylko, że z naszym bankiem skontaktował się niejaki Hal Horn z KorSeku.
Istnieje podejrzenie, że środki na pańskim koncie zostały zgromadzone w sposób niele-
galny. Polecono nam je zamrozić do czasu przeprowadzenia szczegółowego śledztwa
przez służby policyjne Imperium i Korelii.
Han nie tracił czasu na dyskusje i bez słowa podszedł do drzwi. Czuł się tak, jakby
piersi przygniótł mu gigantyczny ciężar.
Nie... to nie może się tak skończyć...
Był może o metr od grubych drzwi z matowego szkła, gdy usłyszał elektroniczny
trzask.
- Przykro mi, proszę pana, ale niestety polecono mi zatrzymać pana do czasu, aż
przybędą tu siły imperialnej policji - powiedział Planck takim głosem, jakby cieszył się
z okazji odegrania bohatera. - Proszę zająć miejsce.
Han odwrócił się i spojrzał na zadowolonego z siebie tłuściocha, którego okrągłe
różowe policzki upodabniały do wesołego chochlika z dziecięcych bajek.
- Zawiadomiłem również naszego strażnika. Powinien być tu lada chwila. Proszę,
niech pan spocznie do czasu swojego aresztowania.
Gniew dał Hanowi niespodziewaną siłę.
- Po moim trupie! - warknął, rzucając się do przodu. Dał nura przez biurko, chwy-
tając po drodze pisak zdębiałego kierownika banku. Zepchnął go z jego kosztownego
fotela, a parę sekund później trzymał ostrą końcówkę pisaka tuż za różowym płatkiem
ucha Plancka.
- Jeden ruch - krzyknął - a wbiję ostrze między twoją szczękę a czaszkę, prosto w
mózg, Planck, jeżeli w ogóle znajdę tam coś takiego. Masz trochę mózgu, Planck?
-Tak...
- Świetnie, w takim razie użyj go. Jestem już wystarczająco wściekły, więc nie
przeciągaj struny, jasne?
Han widział, jak drgają mięśnie szyi Plancka, gdy kierownik przełyka ślinę. Głos
miał teraz chrapliwy ze strachu. -Tak...
- To dobrze -powiedział Han. - Teraz cię puszczę, a ty wstaniesz i usiądziesz z
powrotem na swoim wytwornym fotelu. Wpuścisz strażnika, kiedy się tu pojawi, jakby
nic się nie stało, jasne?
-Tak...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
198
Poruszając się ostrożnie Planck zrobił, co mu kazano. Han kucnął za jego fotelem,
przystawiając tym razem ostrze pisaka do pleców mężczyzny.
- Wierz mi, Planck - powiedział. - Jedno dobre dźgnięcie w nerkę sprawi ci taki
ból, jakiego nigdy nie chciałbyś doświadczyć. Może cię nawet zabije. Chcesz się o tym
przekonać?
-Nie...
- Doskonale. A oto strażnik. Wpuść go.
- Tak...
Drzwi stuknęły i strażnik wszedł do gabinetu. Han zerwał się na równe nogi, kie-
rując ostrze w stronę gardła Plancka. -Mów!
- Nie ruszaj się! - powiedział Planck rozpaczliwie. - On mnie zabije!
- Facet ma rację - powiedział Han, uśmiechając się złowrogo. - I sprawi mi to
przyjemność. Teraz ty - polecił. - Rób dokładnie to, co ci powiem, jeśli chcesz docze-
kać do następnej wypłaty. Połóż swój blaster na biurku. Powoli i spokojnie, jasne?
- Tak jest, psze pana - powiedział niemłody strażnik, kompletnie przerażony fak-
tem, że ma robić cokolwiek innego niż tylko stać i rozglądać się dookoła z blasterem
bezpiecznie schowanym w kaburze.
Powoli i ostrożnie wyjął miotacz i położył go na marmurowym blacie biurka. Han
wyciągnął lewą rękę i złapał broń.
-A teraz... pod biurko. Nie wychodź spod niego, dopóki ci nie każę - powiedział.
- Tak jest, psze pana.
Han przytknął muszkę blastera do skroni Plancka.
- A teraz wychodzimy - powiedział z napięciem. - Wymaszerujemy stąd, grzecznie
i powoli. Podejdziemy do turbowindy.
Kiedy tam dotrę, jeśli będziesz grzecznym chłopcem, puszczę cię wolno. Jasne? -
Tak...
- Świetnie.
Przeszli już przez połowę sali, zanim ktokolwiek się zorientował, że coś jest nie w
porządku. Jakiś mężczyzna krzyknął, inny zaskrzeczał, starsza kobieta wydała pełen
przerażenia pisk.
Han wycelował blaster w górę i pociągnął za spust. Z sufitu spadł deszcz okru-
chów.
- Wszyscy na ziemię! - krzyknął pilot.
Przesuwali się w stronę drzwi, a kiedy już przez nie przeszli, Han zwolnił nieco
uścisk, gotów jednak w każdej chwili pchnąć Plancka na podłogę. Podskoczył do tur-
bowindy. Postanowił nie zastanawiać się, co dalej.
Wszystko w swoim czasie, pomyślał. Wszystko w swoim czasie...
Rozejrzał się dookoła, kiedy szli z Planckiem do turbowindy, więc zauważył od-
dział imperialnych szturmowców wcześniej niż oni dostrzegli jego. Przycisnął Plancka
mocno do siebie i przystawił mu blaster do głowy.
- Nie strzelać! -bełkotał jego więzień widząc, że szturmowcy reperują broń. - To ja
was wezwałem! Jestem kierownikiem tego banku!
A.C. Crispin
199
Han cofał się w stronę drzwi turbowindy, zasłaniając się Planckiem. Rzut oka na
wyświetlacz upewnił go, że winda jest już w drodze.
- On ucieka! - krzyknął jeden ze szturmowców. Han napięty do granic możliwości,
spocony, cały gotował się w środku. Nie dał jednak tego po sobie poznać i po prostu
czekał, zasłaniając się roztrzęsionym, pulchnym ciałem kierownika.
Usłyszał, że drzwi turbowindy otwierają się za jego plecami.
- Nie dajcie mu uciec! Ognia! - krzyknął dowódca oddziału.
- Nieeee!!! - zawył Planck, gdy wystrzały z blastera wypełniły świstem powietrze.
Han skoczył do tyłu, czując swąd przypalanego ciała. Wciągnął osuwającego się
Plancka za sobą do turbowindy. Wystrzelił w tym samym momencie, gdy drzwi zaczęły
się zamykać, i walnął pięścią w guzik parteru.
Szybkobieżna turbowinda opadła w dół jak kamień.
Zdyszany Han podciągnął kierownika do góry. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić,
że Planck nie żyje. Fatalnie. Przecież wypuściłby go, gdyby nie wmieszali się sztur-
mowcy...
Od padu windy Hanowi huczało w uszach. Wyciągnął komputer lokacyjny i
sprawdził, gdzie jest. Jeśli wskazania były prawidłowe, ta winda zawiezie go jakieś sto
pięćdziesiąt pięter w dół, a potem musi się przesiąść do innej.
Gdy tylko drzwi zaczęły się rozsuwać, Han wyskoczył na zewnątrz. Zaciągnął
wcześniej ciało Plancka w najdalszy kąt windy, tak by nie było go widać od wejścia.
Wepchnął też Master do kieszeni skórzanej kurtki, ale nie puścił broni, gotowy w każ-
dej chwili wydobyć ją i strzelić.
Sceneria, jaką ujrzał przed sobą, była wręcz sielankowa. Przechodnie spacerowali
chodnikami ciągnącymi się wzdłuż budynków, a gdzieś niedaleko grała muzyka.
Han szybko zerknął na komputer, nie przerywając marszu
Powinien skręcić dokładnie tu...
I już stał przed kolejną turbowinda. Uznał jednak, że to zbyt oczywisty wybór i
poszedł dalej do przystanku kolejki, którą zamierzał dotrzeć do kolejnego megabloku.
Potem inną windą zjechał w dół. Tym razem o dwieście pięter.
Ulice, którymi teraz szedł, były znacznie brudniejsze niż na górze. Han na chybił
trafił wybrał następną windę. Znów w dół. Był teraz o pięćset pięter poniżej poziomu
banku. Wokół panował jeszcze większy brud i zaniedbanie.
Podeszła do niego grupa młodocianych bandytów. Han pokręcił głową ostrzegaw-
czo.
- Wynocha! - warknął.
- Wynocha? - zakpił herszt bandy, rosły ciemnoskóry chłopak z grzywą tłustych,
czarnych włosów. - Patrzcie no, wielki pan się boi? Wielki pan się dopiero zacznie bać,
kiedy weźmiemy się do dzieła...
W zatęchłym powietrzu nędznej ulicy zalśniło sześć wibroostrzy. Han westchnął,
przewrócił oczami i wyjął blaster.
Członkowie gangu wyparowali tak nagle, jakby ich porwał drapieżny nietoperz.
Han stał przez chwilę z Masterem w dłoni, zanim nie upewnił się, że naprawdę zniknę-
li.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
200
Kilku zaskoczonych przechodniów spojrzało na niego i szybko odwróciło wzrok.
Ich twarze zdawały się mówić: „Ja? Ja nic nie widziałem!"
Wpychając miotacz z powrotem do kieszeni kurtki Han pobiegł ciemną ulicą do
następnej turbowindy. Zjechał siedemset pięter poniżej poziomu banku. Jego komputer
lokacyjny był tu bezużyteczny.
Jak głębokie jest to miejsce? - zastanawiał się Han, wsiadając do kolejnego poziomego
transportera. W wagoniku śmierdziało odchodami ludzi i jeszcze paru innych ras.
Osiemset... osiemset pięćdziesiąt.
Han szedł teraz ulicami oświetlonymi wyłącznie słabym odblaskiem wydobywają-
cym się spod szybów wentylacyjnych lub wątłym światłem lamp jarzeniowych, przy-
twierdzonych gdzieniegdzie do rozwalających się budynków. Permabeton pod nogami
tu i ówdzie pokrywały kałużę cuchnącej, lepkiej cieczy. Trujący deszcz skapywał po
kamiennych ścianach domów, pokrytych grubym nalotem grzyba.
Nie spotykał tu przechodniów. Pod ścianami przemykała czasem skulona postać,
zbyt szybko by był w stanieją rozpoznać. Han pomyślał, że niektóre z tych istot mogą
być przedstawicielami innych ras, chociaż wiedział, że Imperator Palpatine z trudem
ukrywał niechęć i brak zaufania do ras nieludzi. Han nie był więc zdziwiony, widząc
ich czających się tutaj, na najniższych poziomach miasta.
Tysiąc pięter w dół. Tysiąc sto...
Han szukał następnej windy, ale jej nie znalazł. Zamiast niej natrafił na klatki
schodowe, którymi schodził jeszcze niżej...
Zszedł na ponad tysiąc dwieście pięter w dół. Jakieś trzy i pół kilometra poniżej
najwyższego piętra Banku Imperialnego.
Ciężko dyszał, chociaż schodził w dół. Powietrze było tu tak ciężkie i wilgotne, a
przy tym tak smrodliwe, jakby szedł kanałem ściekowym.
Nie widział, by ktoś go ścigał.
Zgubiłem ich, pomyślał wędrując bez celu. Kątem oka dostrzegł jakiś kształt, sku-
loną sylwetkę przemykającą jak zwierzę na tylnych kończynach, wzdłuż zapadniętych,
opuszczonych budynków. Wystrzępione skrawki ubrania ledwie okrywały bladą skórę,
pokrytą liszajami i wrzodami. Stworzenie warknęło na Hana, obnażając rząd zepsutych
zębów w brudnym, pozlepianym w strąki zaroście.
Han nie był w stanie stwierdzić, czy ta istota jest - a może była - człowiekiem.
Postać uciekła, sycząc jak vrelt i pomagając sobie wszystkimi czterema kończy-
nami.
Roztrzęsiony Han wyjął blaster z kieszeni kurtki i trzymał przed sobą otwarcie, w
nadziei że widok broni powstrzyma innych mieszkańców tej zakazanej dzielnicy.
Minął wylot kolejnej przecznicy, gdzie w kałużach ścieków przykucnęła grupka
dzikusów. Rozdzierali palcami kawał mięsa i wpychali ochłapy do okrwawionych ust.
Han, pełen obrzydzenia, wycelował miotacz ponad ich głowami i wystrzelił, patrząc z
przyjemnością, jak pierzchają we wszystkie strony.
Nie podchodził bliżej, by przyjrzeć się ich zdobyczy, ale zaschło mu w ustach, gdy
zauważył, że ze zmiażdżonej klatki piersiowej sterczą żebra o kształcie przypominają-
cym ludzki.
A.C. Crispin
201
Na wszystkich sługusów Xendora, gdzie ja trafiłem? - pomyślał.
Czuł w nogach coraz większe zmęczenie. Nie miał zegarka, ale kiedy przechodził
pod szybem wentylacyjnym, odchylił głowę mocno do tyłu i spojrzał w górę przypra-
wiającej o mdłości czeluści. Na jej końcu majaczyło słabnące światło.
Ściemnia się, pomyślał. Zanim dotrę „Pod Rozjarzonego Pająka", będzie całkiem
ciemno...
Po raz pierwszy od wielu godzin pomyślał o Brii, zadowolony, że nie wziął jej ze
sobą do banku.
Wiedział, że będzie się martwiła. Westchnął i zaczął szukać klatki schodowej, by
rozpocząć mozolne wspinanie się do góry.
Zanim dotarł na poziom wyposażony w takie luksusy jak parki, a w parkach - ław-
ki, na których można było przysiąść choć na chwilę, miał nogi zesztywniałe z wyczer-
pania. Opadł ciężko na ławkę, zastanawiając się po raz pierwszy od rana, co ma dalej
zrobić.
Był zmęczony i zniechęcony; jego myśli kręciły się w kółko jak zwierzątko za-
mknięte w beczce i biegające po jej wewnętrznej powierzchni.
Myśl! - nakazał sobie. Nie możesz wrócić do Brii w takim stanie...
Ale choć łamał sobie głowę, nie widział żadnego wyjścia z sytuacji. W końcu
wstał i powlókł się noga za nogą w stronę najbliższej turbowindy, czując się jak jeden z
tych dzikusów, których minął - odarty z człowieczeństwa.
Kiedy wyjął komputer lokacyjny, okazało się, że urządzenie znów działa. Wpro-
wadził więc adres, który podał wcześniej Brii: poziom sto trzydzieści dwa, megablok
siedemnaście, blok pięć, kwatera dwanaście... powtarzał sobie w myśli ten adres, idąc
za wskazaniami urządzenia.
Kiedy dotarł na poziom, który, jak sądził nadawał się do zamieszkania, poczuł jak
żołądek ściska mu się z głodu; na dodatek do jego nozdrzy dotarły zachęcające zapachy
okolicznych barów i restauracji.
W końcu zobaczył świecący neon w obskurnej dzielnicy na granicy getta obcych:
ogromny, kudłaty devaroniański pająk, z czułkami ociekającymi jadem, jaskrawozielo-
ny na tle przyciągającej wzrok szkarłatnej pajęczyny.
„Pod Rozjarzonym Pająkiem". Nareszcie!
Ulica była gwarna i rojna, a większość przechodniów, odurzona alkoholem i nar-
kotykami, ledwie się trzymała na nogach. Han minął wylot ulicy, kiedy zobaczył roz-
błysk niebieskiego światła i świst, towarzyszący aktywacji dawki błyszczostymu.
Zatrzymał się we wnęce naprzeciwko knajpy, zastanawiając się, czy Bria będzie
czekać w środku, czy na zewnątrz. Miał nadzieję, że nie weszła do baru sama... a może
weszła, by odnaleźć Nikiego Specjalistę? Westchnął i otarł dłonią spoconą twarz, czu-
jąc, jak kręci mu się w głowie z wyczerpania, pragnienia i głodu.
Zanim ruszył przez ulicę, ktoś chwycił go za ramię. Obrócił się na pięcie, sięgając
do kieszeni po blaster. Za nim stała Bria.
- Kochanie! - powiedział zdławionym głosem, obejmując ją i przyciskając do sie-
bie tak mocno, że zaczęła się wyrywać. Jej dotyk - i zapach - były tak cudowne!
- Han! - powiedziała zduszonym głosem. - Nie mogę oddychać!
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
202
Zwolnił uścisk, kiwając się niepewnie na zmęczonych nogach. Odsunęła mu włosy
z czoła, patrząc z niepokojem w oczy.
- Co się stało?
Han poczuł ucisk w gardle; przez chwilę się obawiał, że zbłaźni się przed dziew-
czyną, bo nie zdoła powstrzymać łez. Wziął jednak głęboki oddech, potrząsnął głową i
powiedział:
- Nie tutaj. Poszukajmy miejsca, gdzie będziemy się mogli zatrzymać, i czegoś do
jedzenia. Jestem wykończony.
Pół godziny później siedzieli w pokoju obskurnego hoteliku. Han bywał już w gor-
szych miejscach, ale cierpiał widząc, że Bria dzielnie stara się nie okazywać szoku na
widok panującego tu brudu, smrodu i pełzającego robactwa. Hotel był jednak tani, a
przy tym wyglądał na bezpieczny.
Han zaczął od kąpieli, potem wypił duszkiem kilka szklanek wody. Nadal trochę
kręciło mu się w głowie, ale zapach dostarczonego na zamówienie jedzenia ożywił go
nieco. Usiadł na brzegu rozklekotanego łóżka i zaczęli jeść prosto z pojemnika.
Posiłek przywrócił Hanowi część energii. Przełknąwszy ostatni kęs oparł się o
ścianę. Patrzył na Brie pustym wzrokiem i zastanawiał się, od czego zacząć swoją opo-
wieść.
- Han, musisz mi w końcu powiedzieć, co się stało - powiedziała. - Widzę, że jest
nie dobrze. Nie dali ci pieniędzy, prawda?
Han pokręcił głową, a potem powoli, przerywając co chwila, opowiedział jej o
wydarzeniach poranka. Bria słuchała go ze łzami w oczach.
- No więc wróciłem tutaj - zakończył kompletnie wyczerpany. - Teraz... teraz
wiesz już wszystko. Kochanie – spojrzał na nią ze ściśniętym gardłem - to już koniec.
Nie mamy dokąd pójść. Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić, poza wydaniem
ostatnich kredytów, jakie nam zostały, żeby wydostać się z tej planety. Potem... może-
my pracować. Na pewno znajdę gdzieś zajęcie jako pilot. Jestem pewien, że się uda. –
Westchnął i ukrył twarz w dłoniach. - To wszystko moja wina, maleńka. Powinienem
był wiedzieć, że Huttowie zeskanują dokładny wzór mojej siatkówki, co pozwoli im
odkryć wszystkie fałszywe nazwiska, którymi się posługiwałem. Myślałem, że jestem
sprytny, podczas gdy byłem głupszy niż pudło kamieni. Posłuchaj, Bria...
Jęknął i przylgnął do dziewczyny, kładąc głowę na jej ramieniu.
- Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?
Pocałowała go w czoło i powiedziała miękko:
- Nie ma tu nic do wybaczania. To nie była twoja wina. Gdybyś nie zrobił tego
wszystkiego, byłabym teraz pewnie w koszarowym burdelu, przechodząc z rąk, do rąk
od jednego szturmowca do drugiego. Nie zapominaj o tym nigdy, Han. Jesteś bohate-
rem. Uratowałeś mnie i kocham cię za to.
- Ja też cię kocham - powiedział patrząc jej w oczy. - Nie umiałem ci tego powie-
dzieć wcześniej, ale... chcę, żebyś wiedziała. Kocham cię, Bria.
Pokiwała głową, a z kącika oko spłynęła jej po policzku pojedyncza łza. Han starł
ją koniuszkiem palca.
A.C. Crispin
203
- Nie płacz - poprosił. - Co prawda sam się o mało nie popłakałem, ale potem
stwierdziłem, że jeśli tylko uda nam się odlecieć z tej przeklętej planety, wszystko się
jakoś ułoży. Możemy przecież pracować. Możemy być razem... Wiem, że nam się uda.
- Zawahał się, a potem wyrzucił z siebie: - Możemy nawet się pobrać, maleńka. Gdybyś
chciała...
Widział, że jego niezgrabne oświadczyny poruszyły ją głęboko, ale pokręciła głową.
- A twoje marzenia, Han? Nie możesz się poddawać. Dotarliśmy tak blisko. Musimy
coś wymyślić. Miałeś przecież zostać oficerem w Imperialnej Marynarce, pamiętasz?
Teraz on pokręcił głową.
- Już nie. Muszę znaleźć jakiś inny sposób na życie.
- Och, Han! - rozpłakała się. - Nie mogę znieść, że tak się załamałeś!
- Wcale się nie załamałem! - zaprzeczył, choć wiedział, że to ona ma rację.
Bria oparła głowę o pierś Hana i przytuliła do niego mocno.
- Dziś już nic nie wymyślimy - powiedział chłopak. - A jutro czeka nas kawał ro-
boty do odwalenia.
Zaczęła go całować - policzek, podbródek, szyję... szybkie, delikatne, rozpaczliwe
pocałunki. Han przytulił ją mocniej i odnalazł jej usta. Głaskał policzki, przeczesywał
palcami pachnące włosy, pochłonięty jednym pragnieniem - by jej dotykać, by zatracić
się w dotyku delikatnego ciała..
Nędzny pokoik rozpłynął się wokół nich, a jedyną myślą Hana było, jak dobrze
być przy niej...
Wcześnie rano, tuż przed świtem - choć dla większości mieszkańców tej planety, z
wyjątkiem niewielkiego grona bogaczy żyjących, w przenośnio i dosłownie, na najwyż-
szym poziomie, pory dnia i nocy niewiele znaczyły - Bria Tharen siedziała skulona w
zapuszczonej, ciasnej łazience. W ręku miała pisak, a przed sobą arkusz flimplastu;
obok leżała spora kupka kredytów.
Z sypialni słyszała przytłumiony oddech śpiącego Hana, który pochrapywał od
czasu do czasu. Był tak wycieńczony, że nie słyszał, jak wstała i wyszła z pokoju, ani
kiedy wróciła z powrotem wiele godzin później.
Teraz męczyła się nad arkusikiem flimplastu, przerywając co chwila pisanie, by
zetrzeć kolejną łzę, która przesłaniała jej wzrok. Podarła już sześć czy siedem arkuszy,
zaczynając wciąż od nowa; czas płynął, a ona wiedziała, że nie może jej tu być, kiedy
Han się obudzi. W przeciwnym razie przenigdy nie zdobędzie się na to, by go opuścić.
Znowu wybrała rozwiązanie tchórza. Tłumione łkanie ścisnęło jej gardło i pozba-
wiło tchu, aż musiała przycisnąć obie dłonie do piersi. Zastanawiała się, czy to możli-
we, by jej serce stanęło z bólu. Wreszcie potrząsnęła głową i stwierdziła, że nie może
już marnować czasu. „Tak mi przykro - napisała. - Proszę, wybacz mi, że to robię!.."
Dzisiejszej nocy po raz pierwszy pomyślała, że przez nią Han może nie zrealizo-
wać największego marzenia swojego życia. Była mu kulą u nogi; ciągnęła go w dół od
tygodni, choć nie chciała wcześniej się do tego przyznać. Ale dziś... kiedy widziała
rozpacz w jego oczach, słyszała ją w głosie, to było nie do zniesienia.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
204
Wymknęła się więc z pokoju, gdy spał, znalazła bar, którego właściciel pozwolił jej za
opłatą skorzystać z komunikatora, i połączyła się z ojcem. Poprosiła o pomoc i dla siebie, i
dla Hana. Stosik kredytów na podłodze był odpowiedzią na jej błagania. Renn Tharen wie-
dział, jak się załatwia sprawy i nie tracił czasu. Pieniądze dostarczył jej jeden z jego współ-
pracowników; wręczył kredyty i nie czekając na podziękowania odszedł w noc, wyraźnie
zadowolony, że może opuścić obskurną spelunkę, w której się spotkali.
Podczas krótkiej rozmowy ojciec Brii ostrzegł ją, by nie wracała do domu. Powie-
dział, że inspektorzy KorSeku odwiedzili ich wkrótce po ucieczce Hana i Brii, wypytu-
jąc o miejsce jej pobytu.
- Nic im nie powiedziałem - zapewnił. - A twój brat i matka nie odzywają się do
mnie, bo obciąłem im miesięczne kieszonkowe. Przysięgali tylko, że to nie oni zawia-
domili KorSek. Uważaj na siebie, kochanie...
- Będę uważać, tato - obiecała Bria. - Kocham cię, tato. I dziękuję...
Jego też zraniłam - pomyślała Bria. Dlaczego zawsze musze ranić tych, których
najbardziej kocham?
Była zrozpaczona, ale wiedziała, że nie może się teraz załamać. Jedyne, co mogła
zrobić dla Hana, to uwolnić go od siebie.
Musisz być silna, dziewczyno, nakazała sobie.
Ścisnęła pisak, otarła łzy i zmusiła się, by dokończyć najtrudniejszy list, jaki kie-
dykolwiek przyszło jej napisać.
Han wiedział, że coś jest nie tak, zanim jeszcze otworzył oczy. W pokoju panowa-
ła absolutna cisza.
- Bria? - zawołał. Wyskoczył z łóżka ubierając się w biegu. - Bria, kochanie?
Nie było odpowiedzi.
Han odetchnął głęboko, starając się uspokoić oszalałe bicie serca.
Pewnie wyszła po stym-herbatę i coś do jedzenia, przekonywał sam siebie. Przy-
puszczenie było całkiem rozsądne w tych okolicznościach, ale coś mu mówiło, że to
nieprawda.
Zapiął kombinezon i sięgnął po kurtkę. Dopiero wtedy zauważył, że kurtka Brii
zniknęła.
Jęknął rozpaczliwie, gdy zobaczył, że z jego kieszeni wystaje coś białego. Szarp-
nął i wyjął sakiewkę pełną kredytów o dużych nominałach. I coś jeszcze...
List. Napisany na wymiętym i pokreślonym kawałku flimplastu. Zamknął oczy,
ściskając w ręku wiadomość. Przez dobrą minutę nie potrafił się do tego zmusić, wresz-
cie otworzył oczy i przeczytał:
Najdroższy Hanie!
Nie zasługujesz na to, a ja mogą Cię tylko przeprosić. Kocham Cię, ale nie mogę z
Tobą zostać...
A.C. Crispin
205
R O Z D Z I A Ł
15
ZGLISZCZA
Pierwszą myślą Hana było: „Ona wróci", ale zaraz uświadomił sobie: „Straciłem ją
na zawsze"... Rozpaczliwie rozglądał się po pokoju, czując, że jeżeli nic nie zrobi, to
chyba zaraz eksploduje.
Głośno przeklinając cisnął kurtką o ścianę, chwycił poduszki i zrzucił je z łóżka.
To go nie uspokoiło - myślał, że oszaleje. Głowa wydawała mu się zbyt mała, aby po-
mieścić mózg. Wypełniała go potrzeba wykrzyczenia bólu i rozpaczy, tak jak to robią
Wookie.
- Aaaaaaaaaaa - wrzasnął, chwycił zdemolowane krzesło, jeden z trzech mebli
znajdujących się w pokoju, podniósł je nad głowę i z całej siły rzucił w kierunku drzwi.
W tej samej chwili usłyszał głośne przekleństwo sąsiada. Krzesło, nienaruszone, leżało
w sąsiednim pokoju na wyliniałym dywanie. Drzwi specjalnie nie ucierpiały.
Han opadł na łóżko i leżał tak przez parę minut z głową osłoniętą ramionami. Ból
przychodził i odchodził. Paliło go w piersiach, samo oddychanie sprawiało mękę. Ulga
przyszła dopiero wówczas, gdy przestał cokolwiek odczuwać.
To odrętwienie było jednak najgorsze ze wszystkiego.
Po dłuższej chwili dotarło do niego, że nie skończył czytać listu Brii. Poza plikiem
kredytów tylko to mu po niej pozostało, usiadł więc i mrużąc oczy w mdłym świetle
zaczął czytać niewyraźne słowa:
Najdroższy Hanie!
Nie zasługujesz na to, a ja mogę Cię tylko przeprosić. Kocham Cię, ale nie mogę z
Tobą zostać...
Codziennie myślę, że się załamię i wrócę następnym statkiem na Ilezję. Obawiam
się, że nie mam dość siły, aby wytrwać -ale muszę wytrwać. Muszę spojrzeć prawdzie w
oczy -jestem uzależniona od Uniesienia i muszę walczyć z tym nałogiem. Potrzebna mi
do tego będzie cała moja energia. Do tej pory wykorzystywałam Twoją siłę, co nie było
dobre ani dla Ciebie, ani dla mnie. Będziesz potrzebował całej swojej odwagi i deter-
minacji, aby zdać egzaminy i dostać się do Akademii.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
206
Nie rezygnuj z marzenia, by zostać oficerem, Han. Bez obaw korzystaj z pieniędzy,
które Ci zostawiłam. Mój ojciec dał je nam z własnej woli, bo Cię lubi i jest Ci
wdzięczny. Tak jak ja zdaje sobie sprawę, że uratowałeś mi życie. Proszę, przyjmij ten
prezent. Oboje pragniemy, aby Ci się powiodło.
Tyle się od ciebie nauczyłam: jak kochać, jak być lojalną i dzielną. Nauczyłam się
także, jak znaleźć ludzi, którzy pomogą mi zmienić tożsamość, więc nie zadawaj sobie
trudu i nie szukaj mnie. Odchodzę i zamierzam skończyć z moim nałogiem. Dokonam
tego, nawet jeśli odbierze mi to resztki siły i odwagi.
Przez całe swoje życie byłeś wolny, Han. I silny. Zazdroszczę Ci. Pewnego dnia i
ja będę wolna. I silna.
Być może wtedy będziemy mogli znów się spotkać.
Spróbuj nie znienawidzić mnie zbyt mocno za to, co zrobiłam. Jeśli jednak tak się
stanie, nie będę miała do Ciebie pretensji. Pamiętaj, że Cię kocham i zawsze będę Cię
kochała ...
Twoja Bria
Han zmusił się, aby przeczytać list do końca. Każde słowo paliło go jak płomień
lasera. Kiedy skończył, postanowił„zacząć od początku, aby odwlec moment, w którym
będzie musiał znów zacząć czuć i myśleć. Dopóki czytał wiadomość od Brii, czuł się
tak, jakby ona nadal tu była. Prawie słyszał jej głos. Wiedział, że gdy przestanie czytać,
znów jej nie będzie.
Tym razem jednak nie mógł odczytać słów - były zbyt rozmazane. Od jego łez.
- Kochanie - szeptał. Gardło miał tak ściśnięte, że trudno mu było wydobyć głos. -
Nie powinnaś tego robić. Byliśmy zespołem, pamiętasz?
Zauważył, że używa czasu przeszłego i wstrząsnął nim dreszcz. Wstał i zaczął
krążyć po pokoju. Ruch wydawał się jedynym sposobem zniesienia bólu. Fale gniewu i
frustracji ogarniały go na przemian ze smutkiem tak głębokim, że wolałby chyba osza-
leć.
Kłamała. Nigdy mnie nie kochała. Próżna, bogata dziewczyna, byłem dla niej tyl-
ko zabawką... Wykorzystała mnie, żeby uciec, i bawiła się mną, póki się jej nie znudzi-
łem. Nienawidzę jej...
Han jęknął. Nieprawda, myślał. Kocham ją. Jak mogła mi to zrobić? Mówiła, że
kocha. Kłamała! Kłamała? Nie... naprawdę tak myślała. Spójrz prawdzie w oczy, Han.
Wiesz, że cierpiała. Bria była nieszczęśliwa...
Tak, cierpiała. Han przypomniał sobie wszystkie noce, gdy słyszał jej płacz i
obejmował ją, starając się pocieszyć.
Kochanie, myślał, dlaczego? Tak bardzo chciałem ci pomóc. Nie powinnaś być
sama. Trzeba było zostać. Poradzilibyśmy sobie...
Bał się, że przez swoje uzależnienie Bria może uciec z powrotem na Ilezję. Han
nie miał złudzeń co do reakcji Teroenzy na jej powrót. TManda Til nie był zdolny do
współczucia ani miłosierdzia. Arcykapłan natychmiast kazałby zabić Brie, gdyby tylko
znalazła się w jego zasięgu.
A.C. Crispin
207
Bezmyślnie rozglądał się po obskurnym pokoju. Czy to możliwe, że ostatnią noc
spędzili tutaj razem, trzymając się w ramionach? Bria ściskała go mocno, namiętnie.
Teraz Han rozumiał powód tej namiętności. Wiedziała, że obejmuje go ostatni raz...
Potrząsnął głową. Jak to możliwe, że wszystko zmieniło się tak radykalnie w ciągu
zaledwie kilku godzin?
Dziecinna część jego natury zapragnęła odwrócić czas. Niech będzie Wtedy, a nie
Teraz. Teraz mi się nie podoba, chcę, żeby wróciło Wtedy...
Jasne, że to głupie. Wstrzymał oddech i zaraz wydał jęk bólu, który zabrzmiał jak
szloch.
Nagle poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w tym okropnym pokoju. Wcisnął
swoje rzeczy do torby, a kredyty pochował w wewnętrznych kieszeniach, blisko ciała.
W końcu włożył swoją wiekową kurtkę i zatknął blaster za pas.
Wyszedł z pokoju. Minął niechlujną kobietę siedzącą w recepcji i poszedł dalej...
Chodził tak cały dzień, poruszając się jak robot wśród szemranego towarzystwa
zaludniającego tę okolicę, pełną burdeli i spelunek, graniczącą z osiedlem zamieszka-
nym przez obcych. Nic nie jadł, nie mógł nawet myśleć o jedzeniu.
Cały czas pamiętał o skradzionym blasterze. W pewnym sensie Han miał nadzieję,
że ktoś spróbuje go obrabować. Wówczas mógłby się wyładować, zranić kogoś lub
zabić. Chciał coś zniszczyć. Coś lub kogoś.
Nikt go jednak nie zaczepił. Może stwarzał wokół siebie jakąś aurę, może jego po-
stawa ostrzegała innych, że lepiej z nim nie zadzierać.
Jego umysł nadal walczył z sercem. Przypominał sobie wszystko, co kiedykolwiek
któreś z nich powiedziało lub zrobiło. Czy on zrobił coś nie tak? Czy Bria jest śliczną,
nieszczęśliwą, ale przyzwoitą dziewczyną walczącą ze śmiertelnym nałogiem, czy ra-
czej zepsutą, pozbawioną uczuć bogatą pannicą, która zabawiła się z nim w tak okrutny
sposób? Czy kiedykolwiek naprawdę go kochała?
W pewnym momencie Han znalazł się na rogu ulicy między dwoma stosami ka-
mieni. W ręku trzymał kartkę od Brii, którą próbował czytać przy świetle neonu miga-
jącego nad wejściem do burdelu. Zamrugał. Chyba pada deszcz... Miał mokrą twarz.
Spojrzał w górę na niebo, ale nieba nie zobaczył, tylko wysoko umieszczony sufit.
Wyciągnął rękę. Deszcz nie padał.
Starannie złożył list i starannie go schował. Odrzucił pokusę podarcia kartki albo
spalenia jej na popiół. Coś mu mówiło, że kiedyś by tego żałował.
Wszystko jedno, jaka była, już jej NIE MA, pomyślał, prostując ramiona. Nie
wróci, a ja muszę się jakoś pozbierać. Jutro z samego rana pójdę „Pod Rozjarzonego
Pająka" poszukać Nikiego Specjalisty...
Nagle Han zorientował się, że jest późna noc. Włóczył się po ulicach przez kilka-
naście godzin. Na szczęście w tej dzielnicy niektórych lokali nigdy nie zamykano na
noc. Korelianin uświadomił sobie, że potrzebuje jedzenia i snu - kręciło mu się w gło-
wie z głodu i zmęczenia.
Zaczął powoli wracać tą samą drogą. Przy każdym kroku odczuwał ból, jakby stą-
pał po rozżarzonym piasku. Stopy miał poranione i pokryte pęcherzami. Kulał.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
208
Bolące stopy były dla niego wybawieniem - pozwoliły mu oderwać się od dręczą-
cych myśli.
Od tej chwili jestem tylko ja, Han Solo, pomyślał. Zatrzymał się i popatrzył na
nocne niebo, ledwo widoczne przez komin wentylacyjny. Na czarnym tle błyszczała
samotna gwiazda - a może była to stacja kosmiczna? Postanowienie Hana miało moc
przysięgi. Nie dbam o nikogo. Nikogo poza mną samym. Od tej chwili nikt nie będzie
mi bliski. Choćby była najpiękniejsza, najmądrzejsza czy najmilsza. Żadnych przyja-
ciół, żadnych kochanek... Nikt nie jest wart takiego bólu. Od tej chwili jestem tylko ja...
Solo. Jakaś część jego umysłu zauważyła niezamierzoną ironię tej gry słów i ogarnął go
pusty śmiech. Odtąd jego nazwisko zlało się z osobowością; zaczęło określać to, kim
się stał.
Solo. Tylko ja. Galaktyka i wszyscy jej mieszkańcy mogą iść do diabła. Jestem
Solo, teraz i na zawsze.
Ostatnie ślady młodzieńczej miękkości znikły z twarzy Hana. Jego spojrzenie na-
brało chłodu i twardości. Szedł przed siebie w ciemności, a obcasy jego butów mocno
stukały o podłoże - twarde jak skorupa okrywająca od tej chwili jego serce.
Tydzień później Han Solo szedł w stronę Gmachu Przyjęć Imperialnej Akademii
Marynarki. Był to wysoki i masywny budynek o monumentalnej, dumnej architekturze.
Promienie bladego słońca oświetlającego Coruscant drażniły oczy Hana. Wyszedł
na światło słoneczne po raz pierwszy od dłuższego czasu i oczy miał nadal bardzo
wrażliwe.
Zmiana wzoru siatkówki oka była możliwa, co Han właśnie na sobie udowodnił,
jednak nie było to przyjemne doświadczenie.
Przeszedł zmieniającą układ komórek operację laserem, po której spędził dzień w
pojemniku bacta czekając, aż rana się wygoi. Przez trzy następne dni leżał w masce
bacta na twarzy w małym pokoiku na tyłach „kliniki" Nikiego.
Dobrze wykorzystał czas przymusowej bezczynności. Słuchał przez wiele godzin
nagrań z historii i literatury, wkuwając do egzaminów, do których miał nadzieję przy-
stąpić. Han nie liczył na to, że egzaminy na Akademię okażą się dla niego łatwe. Jego
wykształcenie było w najlepszym razie niekompletne.
Niki Specjalista wart był każdego kredytu swojego niebotycznego wynagrodzenia.
W imperialnej bazie danych znajdował się teraz Han Solo wraz ze wzorem siatkówki i
innymi znakami szczególnymi. Większość z nich była całkiem nowa; roboty medyczne
Nikiego umieściły na jego ciele kilka świeżych blizn. Stare zostały usunięte.
„Nowy" Han Solo miał teraz identyfikator nie do odróżnienia od tych, które posia-
dali lojalni obywatele Imperium. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat był czysty -
nikt za nic nie poszukiwał Hana Solo. Nie musiał chować wzroku, by ukryć spojrzenie
pełne winy, ani żałować, że nie ma oczu z tyłu głowy. Nie musiał czujnie wypatrywać
błysku światła, zdradzającego wycelowany weń blaster.
Nadal sztywniał, słysząc nagły hałas, ale po prostu dlatego, że miał dobry refleks.
Han Solo był teraz normalnym obywatelem, a nie prześladowanym uciekinierem.
A.C. Crispin
209
Nadal miał identyfikatory Vykka Draygo i Jenosa Idaniana, schowane głęboko w
schowku na kredyty, ale tylko czekał na okazję, by się ich pozbyć. Twarz Hana nigdy
nie pojawiała się na plakatach z podpisem „Poszukiwany" ani w bazach danych zare-
zerwowanych dla przestępców. Były tam tylko oryginalne wzory jego siatkówki, która
została zmieniona.
Wchodził po schodach Gmachu Przyjęć swobodnym, pewnym krokiem. Podszedł
do siedzącego za biurkiem oficera zajmującego się rekrutacją i uśmiechnął się uprzej-
mie.
- Dzień dobry - powiedział. - Nazywam się Han Solo i chciałbym przystąpić do
egzaminów wstępnych do Imperialnej Akademii. Zawsze marzyłem o tym, by zostać
oficerem marynarki.
Oficer nie uśmiechnął się, ale wyglądał przyjaźnie.
- Czy mogę zobaczyć pana identyfikator, panie Solo?
- Proszę bardzo - powiedział Han, kładąc dokument na biurku.
- To potrwa tylko chwilę. Proszę usiąść.
Han usiadł. Był spięty, ale powtarzał sobie, że nie ma się czego obawiać. Dzięki
kredytom Renna Tharena...
Po kilku minutach oficer oddał Hanowi jego identyfikator i uśmiechnął się lekko.
- Wszystko się zgadza, Solo. Może pan złożyć podanie i rozpocząć egzaminy już
dziś. Czy jest pan świadom faktu, że przyjmujemy tylko niespełna pięćdziesiąt procent
kandydatów? A pięćdziesiąt procent z tych przyjętych nigdy nie ukończy Akademii?
- Tak jest, proszę pana. Wiem o tym - zapewnił Han. - Ale postanowiłem spróbo-
wać. Jestem dobrym pilotem.
- Imperator potrzebuje dobrych pilotów - powiedział mężczyzna, uśmiechając się
tym razem szczerze. - W takim razie może pan zaczynać...
Następny tydzień był metodycznie zaplanowanym koszmarem. Zaczęło się od ba-
dania lekarskiego, dokładniejszego niż wszystkie, jakie do tej pory przechodził. Robot
medyczny dotykał i penetrował takie miejsca w ciele Hana, że ten marzył o tym, by
przykopać automatowi w obwody, ale znosił wszystko ze stoickim spokojem.
Był wyjątkowo spięty podczas badania oczu, ale dzieło Nikiego było majsterszty-
kiem. Imperialny robot medyczny nie dopatrzył się niczego niezwykłego.
Han zakończył badanie medyczne z doskonałymi wynikami. Czas reakcji plasował
go w czołówce kandydatów.
Potem zaczęły się schody...
Dzień po dniu stale kurczącą się grupkę kandydatów wprowadzano do pokoi eg-
zaminacyjnych. W każdym z nich siedział robot egzaminujący, który zadawał im pyta-
nia, zapisywał wyniki i sumował uzyskane punkty.
Noc po nocy Han wracał wyczerpany do maleńkiego pokoiku w kolejnym tanim
hotelu. Usiłował zasnąć, ale nawet w nocy męczyły go koszmary w rodzaju:
- Pytanie do kandydata Solo: pokażę panu cztery typy zbroi. Która z nich była
używana przez siły mandaloriańskie w ostatnim stuleciu?
Albo:
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
210
- Pytanie do kandydata Solo: w którym roku nasz wspaniały Imperator został
przewodniczącym Senatu Imperium?
Albo:
- Pytanie do kandydata Solo: jeśli gwiezdny niszczyciel klasy „Victory" opuszcza
imperialną bazę w danym momencie, mając daną masę i przenosząc uzbrojenie, ładu-
nek i kontyngent wojska o danej wadze, przy jakim kursie i wektorze podejścia do sys-
temu Daedalon osiągnie najmniejsze zużycie paliwa? Przy jakim kursie i wektorze po-
dejścia osiągnie najwyższą prędkość? Proszę uzasadnić odpowiedź obliczeniami.
Albo:
- Pytanie do kandydata Solo: która bitwa podczas Kryzysu Nooliańskiego przy-
czyniła się do wyzwolenia sektora bothańskiego? W którym roku miała miejsce?
Najgorsze, przynajmniej dla Hana, były pytania z zakresu kultury. Od kadetów
oczekiwano, że będą nie tylko oficerami, ale i dżentelmenami, musieli więc posiadać
pewną ogładę. Han pocił się nad pytaniami w stylu: „Usłyszy pan teraz trzy utwory
muzyczne z trzech różnych planet. Proszę podać nazwę planety, z której pochodzi każ-
dy z utworów".
Jak na ironię, Han dosyć dobrze radził sobie z pytaniami z zakresu sztuki, z wyjąt-
kiem tych dotyczących muzyki. Jego doświadczenia jako złodzieja i włamywacza po-
zwoliły mu choćby powierzchownie otrzeć się o dawną i współczesną sztukę galak-
tyczną.
Kiedy po trzech dniach nieubłaganych egzaminów Han zobaczył, że jego nazwi-
sko nadal świeci się na tablicy kandydatów w hallu Gmachu Przyjęć, był jednocześnie
zaskoczony i wniebowzięty.
Ostatnie dwa dni sesji egzaminacyjnej upłynęły na testach z pilotażu. Tu Han mógł
z pożytkiem wykorzystać swoje dotychczasowe doświadczenia. Kandydatów wysłano
dużymi statkami transportowymi poza planetę, do najbliższej bazy imperialnej. Tylko
część testów dla zaawansowanych odbyła się na Coruscant.
Każdego dnia kandydaci ćwiczyli pilotaż w najrozmaitszych warunkach. Han ra-
dził sobie dobrze i wiedział, że przeszedł wszystkie testy. Dostał jedną jedyną uwagę w
papierach egzaminacyjnych - oficer przeprowadzający testy (tym razem był to instruk-
tor rasy ludzkiej) zauważył kwaśno, że jego zdaniem wynik Hana („najkrótszy czas
przelotu na zadanej trasie") powinien być skreślony, bo „nie jest w zwyczaju, by kan-
dydat na pilota latał promem pod Łukiem Triumfalnym Imperatora Palpatine w Cen-
trum Imperialnym zamiast ponad nim".
- Wystraszył kilka tysięcy obywateli Imperium! Otrzymaliśmy setki skarg! - ciskał
się oficer.
Przewodniczący komisji egzaminacyjnej wzruszył ramionami.
- Ale nikt nie został ranny, zgadza się?
- Tak jest.
- W takim razie wynik kadeta Solo pozostaje w mocy. Obywatelom przyda się od
czasu do czasu dreszczyk emocji. To dobre na krążenie - stwierdził przewodniczący
komisji.
Han uważał, by nie dać po sobie poznać, że podsłuchał tę wymianę zdań.
A.C. Crispin
211
Wiedział, że chociaż testy pilotażu poszły mu bardzo dobrze, kilka innych przed-
miotów zdał niemal cudem. Parę razy przy jego nazwisku pojawił się minus, oznacza-
jący, że będzie musiał podjąć kurs wyrównawczy z danego przedmiotu, jeżeli zda eg-
zaminy i zostanie przyjęty do Akademii.
Nie zdziwił się, widząc minus przy przedmiotach takich jak muzyka, przedrepu-
blikańska historia starożytna, fizyka kwantowa interprzestrzeni czy nieliniowa geome-
tria hiperprzestrzeni.
Han wkuwał co wieczór i zasypiał przy wtórze cichego bzyczenia nagrań podpro-
gowych, pakujących mu do głowy podczas snu masę informacji. Nie przeszkadzało mu,
że co noc śnią mu się egzaminy.
To było i tak dużo lepsze, niż gdy śniła mu się Bria.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy stanął pod wideotablicą informacyjną i przebiegł
wzrokiem listę z nazwiskami osób, które nie zdały egzaminów - ale nie znalazł tam
swojego.
Z bijącym sercem, bojąc się poddać nadziei, podszedł do listy wywieszonej po
drugiej stronie korytarza, pod dumnym nagłówkiem „Lista przyjętych".
„Han Solo" - lśniło jasnymi literami na ciemnej wideotablicy. Han patrzył na swo-
je nazwisko, niezdolny myśleć, nie do końca wierząc w to, co widzi.
A jednak było tam. Kręcił się po korytarzu prawie godzinę, podchodził do tablicy
ze trzy razy, i za każdym razem jego nazwisko nadal widniało na liście przyjętych. W
końcu, za trzecim razem, pozwolił sobie powiedzieć na głos: „Udało się!" i wyrzucić w
górę pięść zaciśniętą w geście triumfu.
Zszedł po monumentalnych schodach na rozległy, otwarty plac pod gołym niebem.
Zimne wieczorne powietrze opływało go jak chłodna, odświeżająca fala.
Trzeba to uczcić, pomyślał, upojony sukcesem.
Zafundował sobie obiad w jednej z eleganckich restauracji na najwyższych pię-
trach miasta, niedaleko Gmachu Przyjęć. Zamówił medaliony z nerfa w aromatycznym
sosie, smażone bulwy na przystawkę, surówkę i alderaaniańskie piwo, które sączył,
rozkoszując się jego smakiem.
Podczas kolacji rozglądał się wokół, podziwiając piękny wystrój wnętrza, rzeźby z
żywolodu, dyskretną muzykę grającego jizz tercetu i kelnerów - ludzi, a nie roboty.
Wśród gości było kilku wyższych stopniem oficerów w towarzystwie pięknych kobiet
w szykownych sukniach wieczorowych. Han uniósł szklankę z piwem w niemym toa-
ście i pomyślał: „Udało mi się, Bria. Szkoda, że cię tu ze mną nie ma"...
Zapłaciwszy bez żalu niebotyczną cenę za kolację, wyszedł z restauracji i prze-
szedł na drugą stronę szerokiego, zadbanego placu. Tarcza przeciwpogodowa umiesz-
czona wysoko nad placem kierowała podmuchy wiatru w przeciwną stronę, więc Han
rozgrzał się szybkim marszem. Zapiął starą kurtkę, chroniąc się przed nocnym chło-
dem.
Wszędzie wokół siebie i nad głową widział iglice i dachy najwyższych domów.
Plac znajdował się tuż poniżej najwyższego poziomu ulic w tej części Coruscant.
Oprócz niezliczonych turbowind na najwyższe piętro prowadziły długie, poskręcane
rampy.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
212
Han wyszedł z zasięgu oślepiającego światła lamp i oparł się o barierkę ochronną,
próbując zobaczyć gwiazdy. Zauważył dwie czy trzy najjaśniejsze, ale łuna nad mia-
stem całkowicie przyćmiła blask pozostałych. Czerwone i zielone zorze zapalały się, by
zamigotać i zgasnąć, jakby malowane na czarnej tafli nieba przez jakiegoś szalonego
olbrzyma z artystycznym zacięciem. Widok zapierał dech w piersiach.
Udało mi się!
Han uśmiechnął się.
I nagle zamarł, czując, że coś małego, twardego i okrągłego wbija mu się w kark.
Lufa miotacza. Głos, który Han momentalnie rozpoznał, mimo że minęło ponad pięć
miesięcy od czasu, gdy słyszał go po raz ostatni, odezwał się jowialnie:
-Witaj, Han. Jak się masz, chłopcze? Muszę przyznać, że niełatwo było cię zna-
leźć.
To nie może się dziać naprawdę, pomyślał Han. Nie teraz! To niesprawiedliwe!
Przyjazny głos dodał z chichotem:
- Han, może odwrócisz się pomalutku, żebyśmy mogli sobie pogadać twarzą w
twarz?
Han odwrócił się bardzo wolno i znalazł się - tak jak przypuszczał - twarzą w
twarz z Garrisem Shrike'em. Kapitan „Farciarza" zamienił tym razem swój pstrokaty
mundur na strój łowcy nagród - znoszoną skórzaną kamizelkę, spodnie i obcisłą tunikę
z wełny alderaaniańskich nerfów, poza tym jednak wyglądał dokładnie tak samo jak
wtedy, gdy Han pozostawił go nieprzytomnego na deskach pokładu jego statku.
A jednak coś się zmieniło... - zastanowił się Han. Wygląda jakoś inaczej....
Po chwili zdał sobie sprawę, że patrzy na Shrike'a z góry.
To ja się zmieniłem, uświadomił sobie po chwili. Urosłem. Jestem teraz wyższy od
niego.
Shrike obrzucił go spojrzeniem.
-No, no... niezły z ciebie przystojniaczek, chłopcze - powiedział. - Szkoda, że nie
mogę cię zabrać z powrotem na „Farciarza". Nasze panie piałyby z zachwytu. Wpadł-
byś im w oko, bez dwóch zdań.
Han odzyskał w końcu głos.
- Czego chcesz, Garris? - zapytał zimno.
- Ach, więc teraz jesteśmy na „ty", chłoptasiu? Uważasz mnie za równego sobie? -
Shrike wymierzył Hanowi zamaszysty policzek. Gdy pilot spiął się do kontrataku, po-
czuł że lufa blastera wbija mu się w nerkę. Nic nie mówiąc, starł krew z rozciętej dolnej
wargi. - Otóż nie jesteśmy równi sobie i radzę ci o tym nie zapominać. Jesteś dla mnie
tylko kupką kredytów, którą dostanę od Huttów za doprowadzenie im żywcem nieja-
kiego Vykka Draygo.
- Huttowie mnie szukają? - zapytał Han, by zyskać na czasie.
- Szukają Vykka Draygo, Jenosa Idaniana i paru innych gości, za których się po-
dawałeś. Ale teraz jesteś Hanem Solo, zgadza się? A ja jestem jedyną osobą w galakty-
ce, która wie, że Han Solo to także Vykk Draygo i spółka. Dlatego kiedy zobaczyłem
ogłoszenie Huttów, postanowiłem przerwać emeryturę... tylko z twojego powodu. Nie
mogę pozwolić, by taka kupa kredytów przeszła mi koło nosa.
A.C. Crispin
213
- Rozumiem - powiedział Han.
Shrike odrzucił głowę do tyłu i wymierzył mu drugi policzek.
- Nic nie rozumiesz, smarkaczu! Nie rozumiesz, że „Farciarz" nie miał ostatnio
szczęścia. Nie rozumiesz, że Larrad nigdy nie doszedł do siebie po tym, jak twój mał-
polud przestawił mu ramię. Te kredyty od Huttów pozwolą nam znów wyjść na prostą.
- Doprawdy? - zapytał Han. - Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób złapanie mnie
ma ci przynieść szczęście. Lepiej wymyśl jakiś szwindel i leć z nim na Gamorrę. Boja,
Garris... chyba niestety nie będę mógł pójść ci na rękę...
Han stopniowo zniżał głos, mówiąc coraz ciszej. Shrike mimo woli pochylał się
coraz bardziej w jego stronę, aby lepiej słyszeć...
...i wtedy Han z dzikim okrzykiem skoczył na niego. Jedną ręką zablokował ramię
Shrike'a, wbijając niemal równocześnie kolano w krocze mężczyzny. Shrike jęcząc
zgiął się w pół, a wtedy Han przyłożył mu w szczękę, powalając go na ziemię.
Miotacz wypadł z ręki Shrike'a, który szarpnął się, by sięgnąć po broń. Han kopnął
blaster, posyłając go zygzakami w obszar czarnych, ostrych cieni. Przeskoczył nad
zwiniętym ciałem Garrisa i pognał w kierunku rampy prowadzącej na najwyższy po-
ziom. Tam będzie mógł się ukryć, a potem uciec kolejką albo turbowindą.
Han nie mógł uwierzyć, że udało mu się powalić Shrike'a. Dorastając żył w cią-
głym strachu przez gwałtownymi wybuchami gniewu i twardymi pięściami kapitana.
Dobiegł do rampy i mknął dalej najszybciej jak potrafił. Dotarł na dach i rozejrzał
się wokół, niepewny, co robić dalej. Platforma wyglądała dziwnie nierealnie, przecięta
plamami podwójnych cieni rzucanych przez światło dwóch księżyców Coruscant, które
obrysowały wszystkie krawędzie ostrą linią migoczącej bieli i szeroką wstęgą szarości,
przechodzącej w nieprzeniknioną czerń.
Han ruszył w poprzek platformy, rozglądając się w poszukiwaniu turbowindy, gdy
nagle z prawej strony minął go ze świstem błękitny promień blastera.
Ustawiony na ogłuszanie! -pomyślał zdezorientowany Han, uciekając zakosami.
Shrike? Niemożliwe, żeby dogonił mnie tak szybko!
Błysnął kolejny strzał.
Han pędził przez platformę jak vrelt uciekający przed światłem; biegł szybciej, niż
kiedykolwiek w życiu. Minął w rozpędzie drzwi do turbowindy, więc zatrzymał się i
skręcił. Dobiegł do drzwi, które otworzyły się jak na zawołanie. Stał w nich Shrike z
miotaczem w dłoni.
Han zawrócił na śliskim jak lód permabetonie i zmienił kierunek biegu
Shrike w windzie? - myślał gorączkowo. Więc kto wystrzelił tamte dwa strzały?
Nie miał jednak czasu drążyć tej kwestii, pochłonięty ucieczką. Miotacz Shrike'a
wystrzelił, posyłając za nim promień, niebieskozielony w cieniu panującym na platfor-
mie. To miejsce było zarezerwowane na randki, a zakochanym parom całkowicie wy-
starczał przyćmiony półmrok i słaba poświata księżyców.
Biegnąc po permabetonie i przeskakując nad wystającymi elementami konstruk-
cyjnymi Han widział, jak jego oddech zamienia się w parę. Iglice najwyższych budyn-
ków sterczały z permabetonowego podłoża jak groteskowe, monstrualne drzewa. Han
przeskoczył na jedną z nich, ślizgając się przy lądowaniu na oszronionej powierzchni.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
214
Na szczycie budynku, poza ochronną tarczą pogodową, było naprawdę zimno. Skórza-
na kurtka nie chroniła przed kłującym chłodem.
- Stój albo usmażę ci tyłek! - ryknął Shrike rozjaśniając ciemności następnym
ogłuszającym strzałem.
Han wydłużył krok, uciekając desperacko jak gonione zwierzę. Ośmielił się obej-
rzeć i zobaczył ciemną sylwetkę Shrike'a, odcinającą się od otaczających ciemności w
rozbłysku kolejnego wystrzału.
Han biegł coraz szybciej, choć z coraz większym wysiłkiem - tylko po to, by za-
trzymać się gwałtownie, młócąc rękami powietrze, nad krawędzią permabetonowej
platformy. W dole pod sobą, jakieś dziesięć poziomów niżej, dostrzegł rzęsiście oświe-
tlony plac i restaurację, w której jadł kolację. Pod migoczącą warstwą tarczy przeciw-
pogodowej widział piękne posągi, egzotyczne kwiaty i bujną zieleń roślin...
Wydawało mu się, że od kolacji minęły całe wieki.
Han skręcił w prawo, znów zmieniając kierunek biegu. Uchylił się przed kolejnym
promieniem ogłuszającym. Oddech palił go w piersiach, gdy z trudem łapał lodowate
powietrze.
Przeskoczył nad kolejną iglicą. Czuł, jak szoruje o nią wewnętrzną stroną nogaw-
ki, ale nie zatrzymywał się, uciekając w cień przed kolejnym strzałem.
Cień nagle ustąpił miejsca kompletnej ciemności i pustce szybu wentylacyjnego,
otwierającego się w dole pod Hanem.
Biegł zbyt szybko, aby się zatrzymać. Z krzykiem przerażenia odbił się od krawę-
dzi szybu najmocniej jak umiał...
... i zdołał wylądować na przeciwległym brzegu ziejącej pustki. Upadł i przeturlał
się, dysząc ciężko. Walcząc z wiatrem spróbował wstać. Pośliznął się na oblodzonym
permabetonie, balansując dziko, gdy w miejscu tuż za nim trafił ogłuszający promień.
Han poczuł, że cała prawa strona ciała mu drętwieje.
Z jękiem zwalił się na permabetonowe podłoże. Spróbował rozluźnić mięśnie w
nadziei, że wróci mu czucie w odrętwiałych członkach. W zależności od tego, na jaką
intensywność Shrike nastawił broń, mogło to potrwać dwie minuty... albo dziesięć.
Oddychanie siało się torturą, ale Han desperacko łapał w płuca duże hausty powie-
trza, ignorując ból. Musiał odzyskać choć trochę sił, by móc zerwać się do biegu, gdy
odrętwienie ustąpi.
Usłyszał od lewej zbliżające się kroki. To Shrike okrążał szyb wentylacyjny, który
Han przeskoczył. Młody Korelianin leżał bez ruchu. Tylko biała chmurka unosząca się
z każdym oddechem świadczyła o tym, że żyje.
Kroki ucichły, gdy Shrike stanął obok niego. Han widział ciemną sylwetkę kapita-
na spod półprzymkniętych powiek. Nagle poczuł silnego kopniaka w prawą nogę i syk-
nął z bólu.
- Ty śmieciu! - powiedział Shrike i splunął. - Za dwa kredyty zepchnąłbym twoje
ścierwo do tego szybu za to, co mi zrobiłeś.
Han poczuł ból w prawej nodze, tam gdzie trafił go ciężki but Shrike'a. To dobry
znak. Świadczył o tym, że paraliż ustępuje. Han nie poruszył się jednak, zwisając bez-
A.C. Crispin
215
władnie, gdy Shrike chwycił go za kołnierz, by zataszczyć go do najbliższej turbowin-
dy.
Kapitan klął pod nosem, wyraźnie utykając, co Han zauważył nie bez mściwej sa-
tysfakcji. Pozwalał się taszczyć; udawał nieprzytomnego, starając się, by Shrike'owi
było jak najmniej wygodnie. Jego bezwładne ciało podskakiwało na wybojach, szorując
o lodowaty permabeton. W prawej ręce, obijającej się o przeszkody, czuł mrowienie, co
też było dobrym znakiem.
Kiedy Shrike dotarł do turbowindy, puścił kołnierz Hana. Hanowi niełatwo było
po prostu poddać się upadkowi, ale wyszło mu całkiem nieźle, a przy tym zdołał ochro-
nić głowę przed uderzeniem o twarde podłoże. W jego polu widzenia pojawiła się teraz
twarz Shrike'a, z błyszczącymi oczami i ciemną szramą na szczęce.
- Teraz zjedziemy tą windą na dół, a ty będziesz się zachowywał jak należy, mały
szczurze. Mamy wyglądać na dobrych kumpli, a ja będę tym lepszym, który holuje
swojego kompana, zalanego w trupa.
Han słyszał nadjeżdżającą turbowindę. Napiął mięśnie prawej ręki i prawej nogi.
Wprawdzie niezupełnie, ale zareagowały. Nie miał zbyt wiele czasu...
- No i co, Han, przyjęli cię do Imperialnej Akademii? - zapytał Shrike tonem nie-
zobowiązującej pogawędki. - To dlatego dziś tak zabalowałeś?
Roześmiał się.
- Imperialnym chyba naprawdę kiepsko się powodzi, jeśli wzięli takiego gnojka
jak ty. - Splunął, a jego ślina trafiła Hana prosto w twarz, tuż nad prawym okiem. Han
nie zareagował. Winda była coraz bliżej. Kiedy otworzą się drzwi i odwrócą uwagę
Shrike'a na kilka bezcennych sekund... wtedy zaatakuje.
Niezauważalnym gestem zacisnął i rozprostował palce prawej ręki. Odpowiedziały
momentalnie na impuls z mózgu. Shrike ciągnął swoją przemowę.
- Ci imperialni... nie potrafią nawet się złożyć do strzału, nie mówiąc już o trafie-
niu. Żadni z nich strzelcy, a piloci też do kitu. Aż dziwne, że stary Palpatine jakoś sobie
z nimi radzi. Banda nieudaczników, ot co!
Drzwi turbowindy otworzyły się. Shrike spojrzał w górę i w tym samym momen-
cie Han zerwał się na równe nogi.
Zaskoczenie na chwilę dało mu przewagę. Zdołał wytrącić Master z dłoni Shrike'a,
który jednak rzucił się na niego w tym samym momencie. Zacisnął ręce na gardle mło-
dego pilota żelaznym uściskiem. Oczy Hana wyszły na wierzch, ale zdołał zahaczyć
nogą o nogę Shrike'a i przewrócić kapitana. Shrike nie puścił go, więc Han zwalił się na
niego. Wylądowali kopiąc się i walcząc zaciekle.
Han wbił pięść w brzuch Shrike'a i usłyszał jęk bólu. Palce wokół jego gardła na
chwilę zwolniły uścisk; po chwili puściły, starając się dźgnąć Hana w oko.
W prawe oko. Palce Shrike'a ześlizgnęły się po jego własnej ślinie, a Han odwrócił
głowę i zaatakował zębami jak dzikus. Mocno ugryzł kciuk i szarpnął głową w dół.
Shrike krzyknął, gdy Han rozdzierał zębami jego ciało. Han poczuł w ustach smak
krwi.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
216
Wykorzystał moment, kiedy Shrike był zajęty swoim palcem, by wbić kolano w
brzuch przeciwnika. Pozbawiony tchu Shrike ze świstem wypuścił powietrze, które
zimna noc natychmiast skropliła w obłok białej pary.
Han szarpnął się w górę, zrzucając z siebie Shrike'a. Kapitan puścił go i poleciał
do tyłu. Han pomacał rękami w miejscu, gdzie usłyszał upadający blaster, i znalazł
broń.
Shrike był już z powrotem na nogach, szykując się do kolejnego ataku, gdy Han
podniósł się na kolana z miotaczem wycelowanym w niego. Ostentacyjnie nastawił
kciukiem przełącznik na najwyższą moc.
- Twoja kolej na zamrożenie, Shrike - powiedział. Zakasłał, czując przeszywający
ból w gardle, ale udało mu się utrzymać Shrike'a w polu widzenia.
Shrike roześmiał się i zwolnił, ale nie przystanął. Był teraz o jakieś sześć metrów
od Hana.
- No już dobrze, chłopcze - powiedział tonem łagodnej perswazji. - Stary kapitan
chciał się tylko z tobą trochę zabawić. Chyba nie myślałeś, że naprawdę zamierzałem
wydać cię tym Hurtom? Wiedziałeś, że zabiłeś jednego z nich, synu? Huttowie tego nie
lubią, o nie! Nigdy nie przestaną szukać Vykka Draygo, chyba zdajesz sobie z tego
sprawę, co?
-Ani kroku dalej! - krzyknął Han, przerażony drżeniem swego głosu. Nigdy dotąd
nie zastrzelił nikogo z zimną krwią. Zwłaszcza nikogo znajomego. Czy zdoła to zrobić?
Shrike uśmiechnął się szeroko, jakby słyszał myśli Hana.
- Daj spokój, Han. Przecież wiesz, że mnie nie zastrzelisz. Nie mógłbyś tego zro-
bić. Byłem dla ciebie jak ojciec.
Han pokręcił głową i odpowiedział huttańskim przekleństwem tak wulgarnym, że
Shrike uniósł brew.
- Ho, ho! Widzę, że pilnie uczyłeś się języków, kiedy cię nie było, mój mały!
Podchodził coraz bliżej Hana. Od lufy miotacza dzieliło go teraz nie więcej niż
cztery metry. Han zacisnął dłonie na broni, ale nie był w stanie powstrzymać drżenia
lufy.
- Zejdźmy na dół i pogadajmy, Han - zaproponował Shrike pojednawczym tonem.
-Nie zrobię ci krzywdy, masz na to moje słowo.
- Twoje słowo? - Han roześmiał się, a potem zakasłał. - Nie rozśmieszaj mnie.
Twoje słowo nie jest warte splunięcia.
-Ależ zapewniam cię! Poza tym... jeśli mnie zastrzelisz, chłopcze, już nigdy nie
dowiesz się prawdy o swoich rodzicach. Kim byli... ani dlaczego trafiłeś na ulicę, gdzie
w końcu cię znalazłem.
Han spojrzał mu prosto w oczy.
- Wiesz, kim byli? Wiesz, dlaczego mnie porzucili? - przełknął ślinę przez obolałe
gardło. - W takim razie powiedz mi to teraz, a może pozwolę ci żyć.
Shrike był już na tyle blisko, że chyba zdołałby chwycić blaster trzymany przez
Hana. Nie dalej niż o metr. Han wiedział, że powinien go zastrzelić, wiedział, że nie
można mu ufać, ale mimo wszystko wahał się.
- Mów!
A.C. Crispin
217
- Powiem ci wszystko, jak mi oddasz blaster – powiedział Shrike. - Wszystko.
Masz moje słowo.
Strzelaj! Teraz! - krzyczało w mózgu Hana.
W czerwonym rozbłysku promień blastera trafił Shrike'a prosto w pierś. Kapitan
rozrzucił ramiona, a twarz wykrzywiła mu się ze strachu i bólu. Runął w tył, martwy,
zanim jeszcze jego ciało dotknęło permabetonu.
Zbaraniały Han spojrzał na swoją dłoń. Palec miał nadal na cynglu, ale przecież go
nie pociągnął... prawda?
Po chwili uświadomił sobie, że strzał padł zza jego pleców.
Han obrócił się, nadal na kolanach, i znalazł się twarzą w twarz z nieznajomym
mężczyzną - młodym, średniego wzrostu i szczupłej budowy. Ciemne włosy połyski-
wały w świetle księżyców. W ręku trzymał blaster, a w jego wyglądzie było coś, co
pozwalało bez wahania zidentyfikować go jako łowcę nagród.
- Dobra, mały. Zabawa skończona - powiedział, wyjmując zza paska parę kajda-
nek. - Wstawaj. Pójdziesz ze mną.
Stąd te pierwsze dwa strzały! - pomyślał Han. - To jego robota! Szedł za mną aż
tutaj i tylko czekał, aż Shrike mnie dopadnie i sprowadzi na dół, żeby mnie wtedy zgar-
nąć.
Jakby odgadując myśli Hana, łowca nagród odezwał się:
- Wiedziałem, że stary Shrike w końcu cię znajdzie. Huttowie nie mieli twojego
zdjęcia, więc śledziłem Shrike'a, bo wychowywałeś się u niego, prawda, Vykk? Wie-
działem, że on mnie do ciebie doprowadzi.
Nie! -krzyknął w duszy Han. Znowu? Dlaczego właśnie teraz?!
Nadal był lekko zesztywniały po strzale ogłuszającym, który zarobił od Shrike'a, i
wyczerpany po walce z nim. Każdy mięsień wydawał się krzyczeć z bólu i zmęczenia.
Łowca nagród dał mu znak miotaczem.
- Rzuć broń, chłopcze, albo ogłuszę cię strzałem prosto w głowę, aż ci się mózg
zagotuje. Huttowie chcą cię wprawdzie żywego, ale nie mówili nic o tym, że masz być
przy zdrowych zmysłach. Rzuć broń!
Trzęsąc się z wyczerpania Han wypuścił broń z odrętwiałych palców. Stękając z
wysiłku spróbował wstać, ale nie całkiem jeszcze sprawna prawa noga nie dawała do-
statecznego podparcia.
- Moja noga... - wymamrotał. - Prawa noga nie udźwignie mojego ciężaru. Shrike
mnie kopnął...
- Tak, widziałem. To niezbyt profesjonalne, ale on zawsze był w gorącej wodzie
kąpany - zauważył łowca nagród. Zrobił krok do przodu i dodał: - Pomogę ci. Tylko nie
próbuj...
Z wściekłym wyciem Han rąbnął go głową w brzuch.
Mężczyzna był młodszy niż Shrike, silniejszy i sprawniejszy. Ale Han walczył bez
opamiętania, jak szaleniec, z siłą zrodzoną z rozpaczy. Nie miał nic do stracenia i do-
skonale o tym wiedział.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
218
Łowca nagród runął w tył z okrzykiem zaskoczenia. Han rzucił się na niego, okła-
dając go pięściami. Mężczyzna otrząsnął się i zaatakował Hana, uderzając go w skroń
lufą miotacza.
Z rozciętej skóry trysnęła krew i zalała lewe oko Hana, ale to go nie powstrzyma-
ło. Doczołgał się do przeciwnika i łupnął go głową w nos. Usłyszał i poczuł, jak
chrząstka nosowa mężczyzny pęka. Nocną ciszę przerwał skowyt bólu.
Klnąc pod nosem łowca nagród przeszedł do kontrataku, tłukąc Hana po plecach i
nerkach rękojeścią blastera. Han chwycił go za ramię i zaczął nim walić o permabeton z
głuchym łoskotem. Miotacz wypadł spomiędzy palców mężczyzny. Han wyrżnął prze-
ciwnika jeszcze raz czołem w twarz, ignorując własne obrażenia.
- Nie dostaniesz mnie! - krzyknął, raz za razem waląc głową w twarz przeciwnika.
Krzycząc z bólu i przerażenia, łowca głów strącił z siebie Hana ostatkiem sił.
Han upadł. Spróbował się przetoczyć, ale uderzył o obudowę szybu turbowindy.
Łowca głów, z twarzą przypominającą krwawą maskę, ruszył na Hana z mordem w
oczach.
Han odczekał do ostatniej chwili, po czym uchylił się nagle. Pchnął szarżującego
mężczyznę z cała siłą prawym barkiem.
Głowa łowcy stuknęła o kamienną ścianę z trzaskiem, który wzbudził echo w noc-
nej ciszy.
Mężczyzna drgnął, a jego ciało zsunęło się bezwładnie po ścianie na permabeto-
nową posadzkę, gdzie znieruchomiało.
Zataczając się, zagryzając wargi i przełykając żółć, Han z trudem podniósł się na
nogi i podszedł do mężczyzny. Dwa palce przyłożone do jego krtani upewniły Hana, że
łowca nagród jest martwy, tak jak Garris Shrike, który leżał rozciągnięty kilka metrów
dalej, wpatrując się w tarcze bliźniaczych księżyców niewidzącym, martwym wzro-
kiem.
Han osunął się po ścianie i usiadł, chory i wyczerpany. Zaczął się trząść, a opano-
wanie dreszczy zajęło mu całą minutę.
Muszę się wziąć w garść, pomyślał tępo. Muszę pomyśleć... pomyśleć.
Wstał i na miękkich nogach podszedł do ciała łowcy głów, żeby mu się przyjrzeć.
Mężczyzna był mniej więcej jego wzrostu, miał też podobne, ciemne włosy. Trochę
ciemniejsze niż Han, ale może nikt nie zauważy...
Chwycił buty łowcy i ściągnął je z wysiłkiem z nóg mężczyzny. Powoli i meto-
dycznie rozebrał go do naga.
Pięć minut później stał obok, ubrany w odzież tamtego. W ponurym zapamiętaniu
zaczął wkładać na zwłoki swoje własne ubranie - znoszony kombinezon pilota, starą
kurtkę z gadziej skóry, buty.
W końcu wyjął z kieszeni garść kredytów i wszystkie swoje podrabiane dokumen-
ty, wepchnął je do wewnętrznej kieszeni kombinezonu mężczyzny i zapiął kieszeń, a
potem także kurtkę.
Potykając się i kulejąc, poszedł szukać miotacza Shrike'a. W końcu znalazł go i
podszedł z powrotem do ciała łowcy nagród. Krzywiąc się nastawił broń na maksymal-
A.C. Crispin
219
ną moc, wycelował i odwracając głowę wystrzelił prosto w twarz trupa. Kiedy zmusił
się, by obejrzeć swoje dzieło, mężczyzna nie miał już twarzy...
Ani oczu. Ani siatkówek.
Han odszedł kilka kroków, bo poczuł mdłości. Wstrząsnęły nim gwałtowne torsje.
Kiedy pomyślał, ile go kosztowała kolacja, zwymiotował jeszcze raz.
Stękając z wysiłku ujął zwłoki łowcy głów pod ramiona i zaczął je wlec po oblo-
dzonym permabetonie, tak jak Garris taszczył wcześniej jego. Cofał się powoli i
ostrożnie ku wylotowi szybu wentylacyjnego, który niedawno przeskoczył.
Spojrzał w dół i szybko się cofnął, walcząc z zawrotami głowy. Komin był bardzo,
bardzo głęboki...
Dotoczył ciało do krawędzi szybu i pchnął zwłoki, które poszybowały w dół, w
ciemną pustkę.
Nie patrzył na spadające ciało. Dowlókł się do zwłok Garrisa Shrike'a i zacisnął
jego palce wokół rękojeści blastera. Potem wcisnął guzik przywołujący turbowindę.
Kiedy drzwi się otworzyły, o mało nie upadł na podłogę jasno oświetlonej kabiny.
Winda ruszyła w dół, a Han stał w kącie, chwiejąc się i obejmując ramionami.
Musiał walczyć z pokusą, by poddać się omdleniu.
To była długa noc...
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
220
E P I L O G
NOWE ŻYCIE
Han Solo czuł się samotny pośród masy kadetów zebranych na platformie ładow-
niczej nad dachami Coruscant. Ciasny kołnierzyk nowego munduru uwierał go w szyję,
ale Han oparł się pokusie odpięcia guzika. Mundur mógłby się wtedy pognieść, a on
chciał wyglądać nienagannie.
Wszędzie wokół niego kadeci żegnali się z rodzinami, ściskali i całowali z rodzi-
cami i rodzeństwem. Tylko kilku kadetów stało samotnie, tak jak Han. Przebiegł wzro-
kiem tłum i kilka metrów dalej zauważył ciemnowłosego chłopaka, którego też nikt nie
żegnał. Również młoda kobieta z krótko ostrzyżonymi włosami, po drugiej stronie lą-
dowiska, wyglądała na osamotnioną.
Większość kadetów miała jednak matki, ojców, braci, siostry, wujów, ciotki i ku-
zynów, którzy przyszli ich pożegnać i dzielić z nimi radość zwycięstwa. Han poczuł się
dziwnie obco. Był nieco starszy od pozostałych kadetów i przez to również wydawał
się inny.
To nic, pomyślał. Najważniejsze, że w ogóle tu jestem. Udało się!
Transportowiec „Imperator" spoczywał niedaleko na platformie ładowniczej.
Wkrótce kadeci wsiądą na statek, który zawiezie ich na Caridę, siedzibę imperialnej
akademii wojskowej. Han przyglądał się z uśmiechem sylwetce statku, jego wydatnemu
grzbietowi. Koreliańska korweta... świetna konstrukcja.
Znów rozejrzał się wśród obecnych, uświadamiając sobie nagle, że miał nadzieję
zobaczyć wśród żegnających znajomą rudozłotą głowę.
Ty głupku! - pomyślał. Dureń z ciebie, Solo! Chyba się nie spodziewałeś, że ona
przyjdzie. Jest już pewnie daleko stąd...
Nie, uznał Han, tak naprawdę nie przypuszczałem, że Bria przyjdzie. Chociaż... w
głębi duszy mimo wszystko łudził się, że ją zobaczy.
Westchnął. Dewlanna zwykła była cytować stare przysłowie Wookiech, które po
przetłumaczeniu na wspólny brzmiałoby mniej więcej: „Radość bez smutku jest podej-
rzana". Dewlanna...
Szkoda, że nie mogła go teraz zobaczyć. Han wyobraził ją sobie - wysoka, kudłata
sylwetka, ścięty czarny nos, małe, lśniące oczka ledwie widoczne za siwymi pasmami
sierści. Wiedział, że byłaby z niego bardzo dumna. Przez chwilę wspomnienie stało się
tak żywe, że niemal widział ją obok siebie, słyszał jej powarkiwanie, kiedy mówiła mu,
jaka jest z niego dumna. Potargałaby mu czuprynę, żeby była pociągająco zmierzwio-
na... Han uśmiechnął się.
Udało mi się, Dewlanna, mówiła do niego w duchu. Popatrz na mnie. Byłaś dla
mnie rodziną, jedyną jaką miałem, więc to ty powinnaś teraz tu stać i żegnać mnie, na-
wet jeśli jesteś tylko wspomnieniem... I Bria...
A.C. Crispin
221
Spójrz prawdzie w oczy, Solo, pomyślał. Nadal ją kochasz. Nadal jej szukasz, na-
słuchujesz odgłosu jej kroków, jej głosu. Musisz nad tym zapanować, stary...
Han potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się wizerunku Brii sprzed oczu z po-
dobną łatwością, z jaką przywołał obraz Dewlanny. Wiedział jednak, że zabierze widok
dziewczyny na pokład „Imperatora"; że Bria będzie mu towarzyszyć niemal tak realna,
jak gdyby szła obok niego. Choćby się starał, nie zdoła o niej zapomnieć.
Przez myśl przemknęło mu jeszcze jedno z przysłów cytowanych przez Dewlannę:
„Dobra pamięć jest błogosławieństwem i przekleństwem".
Masz rację, Dewlanna, pomyślał Han.
Przestąpił z nogi na nogę i fala bólu przypomniała mu o wczorajszej walce. Han
odetchnął głęboko.
On już nie żyje, Dewlanna, zapewnił ją. Twój zabójca nie żyje. Na pewno teraz ci
łatwiej, kiedy o tym wiesz.
Przez tłum odprowadzających przeciskał się oficer. Mijając Hana porucznik za-
trzymał się i spojrzał ostro.
- Nazwisko, kadecie? Han stanął na baczność.
- Kadet Han Solo, panie poruczniku!
- Zapomniał pan, jak się salutuje, kadecie Solo?
- Nie, panie poruczniku! - odpowiedział Han, salutując najlepiej jak umiał.
Oficer przyglądał się twarzy Hana.
- Kadecie Solo, co się stało z pańską twarzą?
Przez chwilę Han miał ochotę powiedzieć, że wpadł na drzwi, ale uznał, że prawda
będzie najlepszą odpowiedzią.
- Biłem się z kimś, panie poruczniku.
- Doprawdy? Nigdy bym nie powiedział. - Głos porucznika ociekał sarkazmem. -
O co poszło w tej bójce, kadecie?
Han zastanawiał się gorączkowo.
- Mój przeciwnik znieważył Imperialną Marynarkę, panie poruczniku!
Można to było tak nazwać... Porucznik uniósł brew.
- Doprawdy, kadecie? To bardzo... nierozsądnie z jego strony. Czy uświadomiłeś
mu, jak niewłaściwie postąpił, kadecie Solo?
Han już miał przytaknąć skinieniem głowy, ale w porę przypomniał sobie, że to
nieprzepisowo.
- Tak jest, panie poruczniku. Zapewniam pana porucznika, że ten człowiek już
nigdy nie powie nic obraźliwego o siłach imperialnych.
- Świetnie, kadecie Solo. - Porucznik uśmiechnął się przelotnie i odszedł w kie-
runku innej grupki kadetów.
Han westchnął z ulgą. Jeszcze raz mi się udało!
Zwielokrotniony elektronicznie głos rozległ się nad lądowiskiem. Obok poruczni-
ka stał podoficer, wydając rozkazy:
- Kadeci, w szeregu zbiórka!
Przez chwilę panowało zamieszanie, ale za moment wszyscy nowicjusze stali w
równych rzędach.
Trylogia Hana Solo – Tom I – Rajska Pułapka
222
- Wejdziecie na pokład transportowca po kolei. Zachować ciszę i nie marudzić.
Gwar ucichł. Han znalazł się w czwartym szeregu. Stał wyprostowany jak struna,
nie patrząc na prawo ani lewo, czekając na rozkaz. Gdzieś w oddali z głośników rozle-
gła się muzyka. Grano marsz Imperialnej Marynarki.
- Szereg pierwszy! Marsz!
- Szereg drugi! Marsz!
- Szereg trzeci! Marsz!
Han poczuł podniecenie, od którego krew w jego żyłach zaczęła szybciej krążyć.
To jest to! - pomyślał. - Na to czekałem całe życie...
- Szereg czwarty! Marsz! - rzucił podoficer.
Han wykonał zwrot i ruszył za swoim poprzednikiem w stronę statku. Pozwolił
sobie na uśmiech.
Dziś zaczyna się moje życie, pomyślał. Moje prawdziwe życie.
Wyobraził sobie Dewlannę i Brie. One też się uśmiechały.
Kiedy wszedł na trap, wziął głęboki oddech, jak noworodek nabierający powietrza,
by wydać swój pierwszy krzyk i zawiadomić dumnie: „To ja! Słuchajcie mnie, ja żyję!"
Han Solo czuł się tak, jakby narodził się właśnie w tej chwili. Mroczną przeszłość
zostawiał za sobą a przed nim rozciągała się jasna przyszłość.
Maszerował ku niej, gotów przyjąć wszystko, co ze sobą niosła, i nie oglądając się
za siebie.
A.C. Crispin
223
P O D Z I Ę K O W A N I A
Pisząc książkę rozgrywającą się we wszechświecie Gwiezdnych Wojen dołączy-
łam do społeczności - może nawet powinnam ją nazwać rodziną - autorów tej sagi. Ta
społeczność czyta nawzajem swoje powieści i korzysta ze swoistego „zaplecza tech-
nicznego", które tworzą książki poświęcone postaciom, statkom, planetom itp. Autorzy
chętnie wymieniają się informacjami i podpowiedziami, pomagając innym członkom
tej wielkiej rodziny.
Także i mnie przy tworzeniu tej powieści pomogło wiele osób. Zastrzegając się, że
wszelkie pomyłki, na jakie uważny czytelnik może natrafić, są wyłącznie mojego autor-
stwa, chciałabym podziękować następującym osobom:
Kevinowi Andersonowi, który jako pierwszy dał mi szansę pisania o świecie
Gwiezdnych Wojen. Kevin i Rebecca Moesta udzielili mi wielu źródłowych informacji
o świecie i postaciach Gwiezdnych Wojen, podtrzymywali na duchu i zachęcali do dal-
szej pracy, dając wiele mądrych rad.
Michaelowi Copobianco - który również jest pisarzem - za inspirację, pomoc w
przegryzaniu się przez materiały źródłowe, inteligentne rady i za ugotowanie obiadu,
gdy byłam tak zapracowana, że nawet nie wiedziałam, że jestem głodna. Dzięki, ko-
chany.
Billowi Smithowi i Peterowi Schweighoferowi z West End Games za pomoc w
znalezieniu odpowiedzi na dziwaczne i abstrakcyjne pytania w rodzaju, jaką bieliznę
nosił Han". Pomogli mi rozstrzygnąć moje rozterki więcej razy niż jestem w stanie so-
bie przypomnieć.
Tomowi Dupree i Evelyn Cainto z wydawnictwa Bantam Books za pomoc, radę i
zachętę.
Sue Rostoni i Lucy Autrey Wilson z Lucasfilm za „całą prawdę".
Michaelowi A. Stackpole'owi za pomoc w rozwiązaniu takich kwestii jak prze-
rwanie promienia ściągającego i inne rady dotyczące statków i pilotażu.
Steve'owi Osmański za przeczytanie rękopisu i mądre rady w kwestiach technicz-
nych.
Jak zawsze, Kathy O'Malley, przyjaciółce i koleżance po fachu, za to że trzymała
mnie za rękę, a od czasu do czasu dała zasłużonego kopniaka w tyłek.
A przede wszystkim George'owi Lucasowi, od którego wszystko się zaczęło.
Gwiezdne Wojny zrobiły na mnie kolosalne wrażenie od pierwszego razu, kiedy zoba-
czyłam ten film na ekranie. Jestem dumna, że mogłam wnieść swój niewielki wkład w
rozwój tej wspaniałej sagi.
Jeszcze raz dziękuję, i niech Moc będzie z wami wszystkimi.