TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik i Arka
Noego
WSTĘP
Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała
niczym wnętrze dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i
śniegu. Siedzący w głębi groty mężczyzna dorzucił do niewielkiego ogniska dwa
kawałki drewna. Z kieszeni wyjął zegarek na złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego
płomienia, aby odczytać, która jest godzina. Dochodziła druga nad ranem. Zadrżał i
szczelniej zawinął się w nie wyprawioną końską skórę. Pięć godzin do świtu. Nie-
spodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt. Z torby leżącej u swoich stóp
wydobył dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na zamówienie
najlepszy rusznikarz w Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika. Hrabia
czekał trzymając zeszrywniały od zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły
się. Zimno stawało się coraz bardziej przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana i
wsunął zgrabiałe dłonie pod skórę. Na mrozie stwardniała otaczając go jakby
pancerzem. W ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para wilczych ślepi. Nie
chciał strzelać. Bał się zdradzić swoją obecność, choć nie sądził, by ciągle go szukali.
Zaklął wściekle. Mimo woli zaczął rozważać swoją sytuację.
Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz.
Do wsi Ahora nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym
dolinom Armenii. Ku krainie, w której jego pieniądze mają wartość. Namacał
odruchowo skórzany portfel, a w nim gruby zwitek rosyjskich rubli. Chciał zapalić
fajkę, ale nie miał już tytoniu. Przejdzie przez równinę Arakesz. Jeśli Ormianie
zaczaili się tam, pozabija ich.
Jeśli będzie ich zbyt wielu, ukryje się. Za dwa dni dotrze w bezpieczne
miejsce. O ile oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze kilka
patyków. Wystrzelił jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz
torby węzełek i dłuższą chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego
drewna. Wsunął go z powrotem na miejsce, a wyjął zeszyt oprawiony w skórę.
Otworzył go w miejscu założonym błękitną jedwabną wstążką. Atrament w piórze
zamarzł, ale w bocznej kieszeni znalazł kopiowy ołówek. Poślinił jego koniec i zano-
tował na wolnej kartce:
Jeśli nawet umrę, to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następcy
zdołają wedrzeć się na Aghń Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie.
Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesznie dłoń
w cieple za pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że o mało nie odgryzł sobie
języka, a potem nagły skurcz zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę.
Wilcze ślepia jeszcze kilkakrotnie pojawiały się po drugiej stronie ogniska, ale
zwierzę bało się przekroczyć dogasające płomienie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PORANNY TELEFON • CZY BATURA MOŻE NAS PODSŁUCHIWAĆ •
CHEŁM, ULICA LWOWSKA • MAGAZYN NA STRYCHU • SKRUPUŁY
PANA TOMASZA • CIĘŻARÓWKA Z BEZCENNYM ŁADUNKIEM
Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.
– Halo? – wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.
– Witaj, Pawle – głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. –
Mam nadzieję, że nie obudziłem?
– Ależ szefie...
– Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.
Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny
powinienem był tkwić za biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
– Przepraszam, ja...
– Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyjechać?
– Do ministerstwa? Szef westchnął.
– Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem w Chełmie. Zaspana
wyobraźnia podsunęła mi widok pana Tomasza przebranego w mundur i siedzącego w
okopie z automatem w dłoni.
– W hełmie? – powtórzyłem.
– W mieście Chełm! – huknął. – Zapamiętaj adres. Ulica Lwowska?.
– Lwowska 7.
– To koło koło dworca PKS-u. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.
– Lwowska 7. Miasto Chełm.
– Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O 12
07
z Dworca
Centralnego, z przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na
szesnastą.
– Stało się coś? – zapytałem ostrożnie.
Szef milczał, ale wyobraziłem sobie jak energicznie kiwał głową. Zaraz potem
rozłączył się.
Był chłodny czerwcowy dzień. Chełm spodobał mi się już na pierwszy rzut
oka. Wyglądał na miłe, spokojne, senne, prowincjonalne miasto. W powietrzu unosiła
się ledwo uchwytna atmosfera zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej
do dworca ulicy pamiętała jeszcze pierwszą wojnę światową. Tylko sunące po
dziurawym asfalcie samochody psuły to wrażenie. Na szczycie zza drzew prześwi-
tywały kopuły kościoła. Z kamienic odpadał tynk malowany po raz ostatni jeszcze
przed drugą wojną światową. Gdzieniegdzie rozstawiono rusztowania i odnawiano
elewacje. Przeszedłem koło pawilonu spółki “Labirynt" i zakręciłem koło kościoła.
Ulica Lwowska opadała w dół. Przyjemnie było dać odpocząć nogom. Przed
kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem na
budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowanych okien pamiętał jeszcze stare
carskie czasy. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych
dębowych drzwi.
– Kim pan jest? – zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant stojący pod
oknem.
– Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszedł bliżej.
– Czy może pan okazać jakiś dokument?
Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.
– Dziękuję. Sam pan rozumie – ostrożności nigdy zza wiele.
– Ale co tu się właściwie dzieje? Uśmiechnął się szeroko.
– Wyjaśnią panu wewnątrz.
Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.
– Niech pan uważa, podłoga jest mocno dziurawa – ostrzegł. Stanąłem
zdezorientowany w sieni.
– Po schodach na górę – dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała
zasuwka, gdy przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W budynku było dość ciepło,
ktoś napalił w piecach. Wdrapałem się na górę po długich trzeszczących schodach.
Wreszcie stanąłem u stóp drabiny prowadzącej na tajemniczy strych. Z góry
usłyszałem podniecony głos szefa. Wspiąłem się po drabinie i stanąłem oślepiony
mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych reflektorków. Jak mogłem się
zorientować, strych zawalony był stosami rozmaitych rupieci i kartonowych pudeł.
– Hop, hop – pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. Ominąłem
chwiejną piramidę i prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz.
Kilogramy kurzu.
– Witaj, Pawle – powiedział pan Tomasz. – Świetnie, że jesteś. Pomożesz w
tej robocie.
Rozejrzałem się. Dwaj mężczyźni grzebali w wielkim stosie skórzanych
siodeł, jakichś szmat będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz
innych dziwnych rupieci. Potknąłem się o zardzewiałą zbroję husarską.
– Ostrożnie – ostrzegł mnie szef. – Patrz pod nogi, pełno tu butelek. Szkoda je
rozdeptywać, niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłego wieku.
– Gdzie my jesteśmy? – wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie
kurzem. – To rekwizytornia jakiegoś teatru?
Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się rozbawieni.
– Rekwizytornia? – parsknął jeden. – Panie Tomaszu, a mówił nam pan, że
pański pomocnik skończył historię sztuki.
Zamarłem zaskoczony przypuszczeniem. Podniosłem z ziemi szablę. Była
nieco zaśniedziała po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popękała, ale zdobiące
jelec drobne błękitne kamyki lśniły jak świeżo wypolerowane. Przetarłem je dłonią.
– To przecież turkusy – wyjąkałem.
– Tak. To wszystko jest prawdziwe.
Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na
kanapie, a szef delikatnie mną potrząsał.
– Natrzeć mu skronie wódką – zaproponował ktoś ze strychu.
– Już mi lepiej – powiedziałem siadając. – Co to za strych?
– Coś w rodzaju prywatnego muzeum – uspokoił mnie pan Tomasz. – Po
prostu któryś z dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjonerem.
– Przecież tego wszystkiego jest tyle, że można by zbudować drugie Muzeum
Wojska Polskiego...
– No, nie przesadzajmy – zaprotestował pan Tomasz. – Muzeum Wojska
Polskiego ma czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego wystawia może koło tysiąca, a
my na tym strychu jak do tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię,
że gdyby wtargnął tu na przykład Jerzy Batura, to miałby z czego utrzymywać się do
końca życia. A i dla trzeciej generacji łowców dzieł sztuki by wystarczyło.
Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z
rodu Baturów i równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.
– Do rzeczy – głos szefa sprowadził mnie na ziemię. – Musimy to wszystko
wstępnie skatalogować. Potem popakować w pudła i przygotować transport do
Warszawy.
– Ciężko będzie.
– Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi – uśmiechnął się. – Z inwentaryzacją
poradzę sobie. Ty będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest
ciężarówka. Pilnuje jej drugi policjant.
– Nie można by wziąć do tego miejscowych? Nie ludzi z ulicy, ale zaufanych
pracowników muzeum miejskiego? Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.
– Jest z tym mały problem – powiedział. – Chodzi o to, że miejscowe muzeum
na razie nic o tym nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za
to głową.
– A dlaczego?
Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mosiężnymi
płytkami uzdę końską.
– Popatrz na tą skórę, Pawle – powiedział. – Kruszy się, podpleśniała.
Mosiądz koroduje. Wszystkie te przedmioty musimy poddać natychmiastowej
konserwacji. Tymczasem miejscowe służby nie posiadają wystarczającego
wyposażenia logistycznego.
Złapałem się za głowę.
– Chcecie im zwinąć sprzed nosa taki skarb tylko dlatego, że nie mogą go
zakonserwować?
– Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie.
Zawahałem się.
– To nie powinno być tak – powiedziałem wreszcie. – Znaleziska dokonano na
ich terenie. Wiele z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych
ziem.
Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrzegłem w nich
wahanie. Usta ściągnęły mu się.
– Masz rację – powiedział cicho. – Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na
jakiś czas zagłuszyć głos sumienia. Co proponujesz?
Zamyśliłem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Wreszcie odezwałem
się. Mówiłem wolno starannie dobierając słowa.
– Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w
Warszawie konserwacji. Najlepszym wyjściem będzie wywiezienie ich, ale
jednocześnie należy przekazać pracownikom miejscowego muzeum pełną kopię
inwentarza, na podstawie której będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich
praw i przynajmniej wypożyczenia tych zabytków z Warszawy celem zorganizowania
wystaw tematycznych.
Pan Tomasz poweselał.
– Sprytnie – powiedział.
– Ależ szefie...
– Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?
– Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...
– No to do dzieła.
Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszystkie pudła
znalazły się na dole, bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki.
Wdrapałem się na górę. Pan Tomasz siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni.
Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku wyglądało to nawet zabawnie. Panowie Konrad i
Zbyszek stawali przed szefem z wygrzebanym przedmiotem w dłoniach. On unosił
aparat fotograficzny “Minolta", wciskał ustawienie ostrości. Cicho brzęczał zoom,
potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.
– Siodło kawaleryjskie, lata pięćdziesiąte XIX wieku, srebrzony mosiądz. Stan
zachowania czwarty. Numer ewidencyjny C17 łamane przez 781. Zdjęcie numer
dwadzieścia sześć, rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.
Wyręczyłem go w wypełnianiu formularza, za co był mi wdzięczny.
Dochodziła północ. Mocna kawa pachniała upojnie. Wreszcie długopis zaczął
wypadać mi ze zdrętwiałych palców. Policjant sprzed domu wycofał się do sieni. O
północy zmienił go kolega. Wreszcie Pan Tomasz przerwał pracę.
– Wystarczy na dzisiaj – powiedział. – Wszyscy spać. Zatrzasnęliśmy klapę i
zapieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi przyczepiliśmy alarm.
Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą
zaczerpniętą z pompy na podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu naprzeciwko i
kupiłem co trzeba na śniadanie. Oczywiście dla pełnego oprzytomnienia nieodzowna
okazała się kawa, choć poprzedniego wieczoru wypiłem jej tyle, że czułem do niej
serdeczne obrzydzenie. Szef wyraźnie śpieszył się, chciał jeszcze przed południem
wyprawić transport w drogę. Na szczęście na strychu pozostało już niewiele
zabytków. Zaledwie dwieście. Po pięciu godzinach roboty zapakowane czekały na
wyjazd.
– To duże ryzyko przewozić ten ładunek tak za jednym zamachem –
zauważyłem.
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
– Najlepszą bronią jest tajemnica – powiedział. – Nie wątpię, że Jerzy Batura
na wieść o tym, że przez kraj będzie jechać ciężarówka wypełniona zabytkami
wartości lekko licząc dwu milionów nowych złotych, zorganizowałby zasadzkę na
drodze... Zresztą może go przeceniam.
– Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? – zagadnąłem. –
Załóżmy, że Batura podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że pojechałem do Chełma. Jeśli
zorientował się, że pan wyjechał sobotnim świtem jedyną ciężarówką ministerstwa
gdzieś w Polskę, to składając te dwa fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, bo
to najkrótsza droga do Warszawy. Jeśli zna numery wozu, a myślę, że ich zdobycie
nie jest dużym problemem, to sądzę, że z zasadzką już może czekać. Proszę też nie
zapominać, że ktoś z ministerstwa “sypie".
Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad
okularów.
– Pomyśleliśmy o tym – powiedział.
W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą
wypchaną torbę.
– Witam panów – powiedział. – Kapitan Iwanczuk. Jestem na polecenie
komendanta wojewódzkiego odpowiedzialny głową za ciężarówkę i jej ładunek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie przedstawiając się. Obejrzał uważnie samochód.
– Rygle z tyłu wyglądają solidnie – powiedział. – Numery rejestracyjne to
pewien problem – z torby wydobył dwie tablice. – Zaraz je wymienimy.
Popatrzył w zadumie na bok pojazdu. Z torby wyjął duży rulon i szmatkę.
Przetarł starannie lakier, a następnie zręcznie nakleił wielką nalepkę. Pan Tomasz
zachichotał.
– Ubojnia przemysłowa ŚWINTEX w Chełmie – przeczytał. – Dostarczamy
mięso wołowe, wieprzowe i cielęcinę.
Na boku samochodu pysznił się obrazek przedstawiający uśmiechniętą świnię
z kwiatkiem w zębach.
– To nie wszystko – powiedział kapitan. – Zaraz za Lublinem wykonamy
ponowną zmianę tablic rejestracyjnych i wyglądu wozu – rozwinął kolejny rulon,
który informował: “Rzeźnia Sanitarna i Fabryka Kleju Kostnego ALTAIR".
Pan Tomasz chichotał, a ja ledwo zdołałem się powstrzymać.
– No, a gdyby przyszło co do czego... – rozchylił torbę. Wewnątrz leżał
pistolet maszynowy uzi i kilka granatów.
– Mam CB-radio i telefon; w każdej chwili mogę wezwać posiłki. Sądzę, że
mogą panowie spać spokojnie. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.
– No cóż. Pozostaje mi życzyć panu szerokiej drogi. Pożegnaliśmy się i
samochód odjechał.
– Myślałem, że my też wracamy? – zdziwiłem się.
– No, niezupełnie. Teraz wreszcie nadszedł czas, by cię wtajemniczyć w moje
plany. Znaleźliśmy coś na tym strychu.
– Co jeszcze? – zdumiałem się.
– Chodźmy – pan Tomasz wykonał ręką zachęcający gest. Ruszyliśmy ulicą
Lwowską pod górę.
ROZDZIAŁ DRUGI
W KREDOWYCH PODZIEMIACH • ZŁOTA ZAUSZNICA • CO WIDNIEJE
NA MONETACH BOLESŁAWA CHROBREGO • JASKINIA DUCHA
BIELUCHA • PEKAES DO WOJSŁAWIC
Drzewa kwitły, powietrze pachniało upojnie. Z parku ruszyliśmy w dół i
zatrzymaliśmy się przed pawilonem spółki “Labirynt".
– Cóż to za spółka? – zdziwiłem się. Pan Tomasz uśmiechnął się tajemniczo.
– Chodź, to zobaczysz.
Weszliśmy. Na wprost wejścia za ladą siedziała miła ruda panienka. W
pawilonie wystawiono dużą ilość rzeźb i obrazów, wszystko po dość przystępnych
cenach.
– Dwa bilety – uśmiechnął się do panienki mój szef. Zainkasowała pieniądze.
Z zaplecza zawołała dziewczynę, może szesnastoletnią.
– Popilnuj interesu – powiedziała do niej. – A my sobie pójdziemy
pozwiedzać.
Dziewczyna wręczyła nam dwie świece. Rudowłosa kobieta otworzyła
niepozornie wyglądające drzwi w ścianie. Po kilkudziesięciu betonowych schodkach
zstąpiliśmy do podziemia. Chodnik wykuty w kredowej skale opadał w dół.
– Podziemia w Chełmie zaczęto drążyć w XVI wieku – powiedziała nasza
przewodniczka. – Ogólna długość korytarzy jest trudna do oszacowania. Wiele z nich
po inwentaryzacji w latach pięćdziesiątych musiano zasypać. Obecna trasa
udostępniona turystom liczy dwa i pół kilometra. Wiemy o istnieniu jeszcze
nieprzebadanego kompleksu podziemi pod Górką. Ostatnio przystąpił do ich badania
magister Stanisław Gołub.
Zatrzymaliśmy się koło podświetlonej gabloty. Wewnątrz znajdował się
rysunek przedstawiający schemat studni na rynku i jej połączenie z podziemnymi
korytarzami. Obok leżała nieduża złota tarczka – zausznica.
– Ta zausznica pochodzi zapewne z początków XIV wieku – wyjaśniła
przewodniczka. – Znaleziono ją podczas badania podziemi. To jeden z
najciekawszych zabytków. Ta w gablocie to oczywiście kopia. Pan Tomasz pochylił
się, wpatrywał się w nią chwilę.
– Co o tym sądzisz, Pawle? – zagadnął. Popatrzyłem uważnie.
– Dwa pawie splecione ogonami. Paw to symbol często występujący na
monetach Lewantu. I zdaje się na bawarskich z X wieku. Prawdopodobnie wizerunek
właśnie pawia, a nie orła, i to zaczerpnięty z monet bawarskich widnieje na monecie
Bolesława Chrobrego, reprodukowanej na banknocie dwudziestozłotowym. Tak
twierdzi nasz najwybitniejszy numizmatyk, profesor Stanisław Suchodolski. Te pawie
mogą wskazywać na wpływ sztuki bizantyjskiej, a może i pośrednio ruskiej.
Pan Tomasz pokręcił głową z dezaprobatą.
– Zwróć uwagę, mój drogi, na sposób w jaki splatają się ogony tych ptaków.
– Przecież to bardzo podobne do ornamentyki zoofiguratywnej plemion
normańskich – wykrztusiłem. – Styl reprezentowany przez znaleziska brosz
żółwiopodobnych z Birki albo zakończenia rogów z Visby...
– No właśnie. Czy zatem nie należałoby datować tego kawałka złota na XI
wiek? Zamyśliłem się.
– Może, ale ta stylizacja jest bardzo uproszczona w porównaniu z bogatą
ornamentyką znalezisk z terenów Skandynawii. Uśmiechnął się lekko.
– Nie zapominaj, jak daleko od warsztatów złotniczych Birki znajdujemy się
w tej chwili. A wtedy te odległości były jeszcze trudniejsze do pokonania.
– To może być wtórne zapożyczenie. Nie bezpośrednio od wikingów, ale od
ich zeslawizowanych potomków z Rusi. Przecież dynastia Rurykowiczów pochodziła
od Ruryka – wodza normańskiego, który zapuścił się na tereny Rusi i tam się osiedlił.
Wystarczy zresztą porównać ukraińskie godło. Tryzub to dwie splecione litery.
Sposób splecenia jest dość podobny. Przecinające się szerokie wstęgi metalu...
– No co ty! – zgromił mnie szef. – Naoglądałeś się odznak Strzelców
Siczowych i Ukraińskiej Powstańczej Armii i wydaje ci się, że tryzub musi się
splatać. Porównaj monety Włodzimierza Wielkiego i jego następców.
– Przepraszam, szefie. Ale jeśli jest to zapożyczenie ruskie z czasów
Rurykowiczów to, o ile są to faktycznie pozostałości wpływu ornamentyki
normańskiej, chyba należy założyć, że nie są starsze niż z X-XI wieku. Jeśli zestawi
się daty penetracji normańskiej na Rusi...
Tymczasem odeszliśmy dość daleko od gabloty. Zapaliliśmy świece. W ich
mdłym świetle cienie stały się bardziej czarne, a poznaczone śladami kilofów ściany
nabrały widmowych kształtów. Zatrzymaliśmy się w sporej komorze.
– Ta sala nazywana jest komorą ducha Bielucha – powiedziała przewodniczka.
– Istnieje legenda, że ten, kto przyłoży tu rękę do ściany i wypowie życzenie, może
liczyć na jego spełnienie. Proszę zgasić świece. Życzenie należy wypowiedzieć w
ciemności.
Zgasiła swoją latarkę. Nieoczekiwanie pochłonął nas atramentowy mrok.
Zrobiłem ostrożnie krok w bok i wyciągnąłem dłoń. Ściana była wilgotna i
nieprzyjemna w dotyku. Niespodziewanie usłyszałem gdzieś w ciemności szept pana
Tomasza. Wyłowiłem tylko dwa słowa. Moje imię i coś w rodzaju Agridag... Nie
zdążyłem wypowiedzieć swego życzenia, bo oto w ciemności pojawiły się dwie
żaróweczki imitujące oczy, a za nimi odziana w białe prześcieradło postać.
– Witajcie w moim królestwie – powiedziała postać. – Jestem duch Bieluch,
władca tych podziemnych korytarzy...
Wysłuchaliśmy do końca przemówienia ducha, a gdy zniknął zapaliliśmy
świeczki i ruszyliśmy za przewodniczką w ciemność. Szef był dziwnie zamyślony.
Chłodne wiosenne powietrze po opuszczeniu lochów wydało się nam ciepłe jak zupa.
Ruszyliśmy wolno ulicą.
– Powinni trochę lepiej przestudiować folklor tych stron – powiedział wreszcie
szef po chwili zadumy.
– Dlaczego?
– Duch.
– Nie rozumiem. Był bardzo sympatyczny. Pan Samochodzik uśmiechnął się
szeroko.
– No właśnie. Sympatyczny. Podczas inwentaryzacji podziemi profesor
Wiktor Zin odkrył w wielu miejscach na ścianach korytarzy rysunki naskrobane
opalonymi ogarkami łuczywa. Przedstawiały to, czego bali się górnicy. Ducha białego
niedźwiedzia. Pana podziemi kredowych. Istotę okrutną i złośliwą walącą im na
głowy bryły marglu. Aby wkupić się w jego łaski ustawiali mu miseczki z miodem w
charakterze ofiary.
– To bardzo ciekawe. Ale z drugiej strony straszenie ludzi naprawdę
strasznym duchem...
Pan Samochodzik wyciągnął z kieszeni zegarek i przyśpieszył kroku.
Dotarliśmy na dworzec PKS-u.
– Pojedziemy do Wojsławic – zadecydował przy kasie. – Przenocujemy u
mojego znajomego, a przed południem mamy umówione spotkanie.
– Spotkanie. Szefie, chciałbym się dowiedzieć, po co właściwie...
– Pocierp jeszcze trochę. Myślałem, że opowiem ci o tym w podziemiach, ale
tam nie było odpowiedniej atmosfery – uśmiechnął się tajemniczo.
Nie pytałem dalej. Znałem pana Tomasza na tyle dobrze, żeby czekać aż sam
zdradzi swoją tajemnicę. On tymczasem uśmiechnął się zagadkowo. Na autobus
czekało mnóstwo ludzi. Wtłoczyliśmy się wreszcie do środka. Pan Tomasz zdobył
miejsce siedzące koło posępnego staruszka ubranego w jakiś powyciągany
nierozpoznawalny łach. Słońce zachodziło już. Autobus wytoczył się z miasta w
ciemność. Pędził wąską asfaltową szosą gdzieś na południe. Kierowca puścił na cały
regulator radio, nadawano akurat jakąś audycję poświęconą muzyce disco polo.
Ludzie wokoło nieustannie gadali. To mnie zaskoczyło. W Warszawie w autobusie
zdarzało się czasem, żeby ktoś z kimś rozmawiał, ale tu mówili wszyscy jednocześnie.
Każdy spotkał kogoś znajomego. Siedzący koło szefa staruszek kurzył koszmarnego
skręta. Kłęby sinego tytoniowego dymu zasnuły wszystko jak mgła. Nogi trochę
cierpły mi w kolanach. Staruszek wyjął z kieszeni zamykaną popielniczkę i rozgniótł
w niej peta, po czym z kieszeni wyciągnął płaską manierkę. Pociągnął z niej spory
łyk, po czym podał panu Tomaszowi. Szef popatrzył na niego pytająco.
– Coś pan zmęczony – powiedział staruszek. – To na poprawę humoru.
Nieczęsto spotykam w tym autobusie naukowców z Warszawy.
Pan Tomasz pociągnął łyczek i podał mi manierkę. Spróbowałem ostrożnie.
Zawarty w niej alkohol miał podejrzany zapach i był upiornie mętny. Smakował
trochę jak śliwowica. Oddałem manierkę staruszkowi.
– Skąd pan wie, że jesteśmy naukowcami? – zagadnął Pan Samochodzik.
Staruszek błysnął w półmroku konstelacją złotych zębów.
– To proste – powiedział. – Tylko pan w autobusie ma okulary. Rozejrzałem
się nieznacznie. Mówił prawdę.
– Co to było? – wskazałem gestem manierkę.
– Bimber ze śliwek. Mój wyrób. Noc taka chłodna, trzeba się trochę rozgrzać.
Bimber w żołądku faktycznie mnie rozgrzewał. Muzyka lejąca się z
odbiornika kierowcy nieoczekiwanie wydała się całkiem przyjemna. Staruszek
tymczasem poprawił torbę, którą piastował na kolanach i wydobył z niej kawał
kiełbasy. Rozłamał go na trzy części i podzielił się z nami. Przypomniałem sobie, że
od rana nic nie jadłem.
– I co sprowadza wielkich naukowców w nasze strony? – zagadnął nasz
towarzysz.
– Mamy parę pytań do proboszcza z Wojsławic – powiedział pan Tomasz. –
Chcemy go zapytać, co wie o podróży hrabiego Alojzego. Staruszek pokiwał głową
poważnie.
– Tak, proboszcz zajmuje się historią. Wypytywał ludzi. Dużo wie, choć
oczywiście nie wszystko. Hrabia jeździł do Włoch i do Ziemi Świętej . Był też w
Turcji i – uśmiechnął się dziwnie – nie tylko on. Byli i inni.
Jego chytra mina świadczyła, że on sam wie o wiele więcej, ale milczał.
– Jeśli zostaną wam jakieś pytania – pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej
zatłuszczony strzęp papieru pakowego, na którym ktoś za pomocą dziecinnej
drukarenki odbił koślawe literki – to jest moja wizytówka. Mieszkam na Starym
Majdanie. Wpadnijcie kiedyś. Dawno już nie gadałem z cywilizowanymi ludźmi –
mruknął do pana Tomasza i wyciągnął z kieszeni kurtki okulary w plastikowej
oprawce.
– Ja też jestem intelektualistą – szepnął, a potem opadł na fotel i nasunąwszy
maciejówkę na oczy zapadł w drzemkę. Pan Tomasz odwrócił się w moją stronę.
– Popatrz na tych ludzi – powiedział.
Nad moją głową jakiś chłop trajkotał jak katarynka o cenach żywca.
– Widzisz? Ile w nich życia...
Powietrze pachniało tanimi kosmetykami, kiełbasą, naftaliną, stęchli-zną,
wilgotną tekturą. Przez uchylone okno lała się ożywcza woń sosnowego lasu.
Powietrze na zewnątrz musiało być chłodne. Odetchnąłem całą piersią. W moje uszy
nadal wdzierał się jazgot muzyczki. I nagle poczułem, że Pan Tomasz ma rację.
Czułem się zanurzony w samej esensji życia. Otaczali mnie kochani rodacy. Sól
ziemi.
ROZDZIAŁ TRZECI
MAREK ETTER • KLĄTWA NAD RODEM POLETYŁŁÓW • DZIENNIK
HRABIEGO ALOJZEGO • CZY WIERZĘ W ARKĘ NOEGO
Dom przyjaciela pana Tomasza leżał dość daleko od Wojsławic. Szliśmy
szosą, a wiejący nad polami wiatr był z każdą minutą zimniejszy i bardziej
przenikliwy. Wreszcie stanęliśmy przed sporym budynkiem z czerwonej cegły. Szef
załomotał w drzwi. W oknach było ciemno.
– Pewno poszli spać – zawyrokowałem.
– Gdzie tam – pokazał mi smugę światła sączącą się z okienka piwnicy.
Po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem. Wyjrzała przez nie lufa karabinu,
a za nią głowa chłopaka lat około dwudziestu.
– A, przyjechaliście – powiedział. – No to zapraszam.
Wewnątrz domu było ciepło i pachniało myszami. Gospodarz zapalił światło.
Miał czarne włosy, ciemne oczy, a nad górną wargą niewielki wąsik.
– Marek Etter – przedstawił się.
– Paweł Daniec.
Pan Tomasz nie musiał się przedstawiać. Na pierwszy rzut oka widać było, że
się znają.
– Zapraszam na pokoje – rzekł gospodarz.
Weszliśmy do niedużego pobielonego wapnem pokoiku. W kącie drzemał
kaflowy piec, naprzeciw niego, koło okna, stała duża drewniana szafa podziurawiona
przez korniki. Przy stole o blacie poznaczonym dziesiątkami draśnięć nożem i
niezliczonymi śladami szklanek stała szeroka ława z wysuwanym siedzeniem.
Gospodarz zapalił wiszącą u powały żarówkę i zniknął. Wrócił po chwili z bochnem
chleba, pętem kiełbasy i wielkim majchrem. Na stole położył świeżą gazetę, pokroił
zręcznie chleb i znowu wyszedł. Wrócił z wiadrem wody, prymitywną grzałką zro-
bioną z brzeszczota piłki do metalu i puszką herbaty.
Zasiedliśmy do spóźnionej kolacji.
– Dawno pan nie zaglądał, Panie Samochodzik – powiedział gospodarz. –
Dzieckiem byłem, ale pamiętam pański wehikuł. Tatko wtedy wyklepał błotnik. Służy
jeszcze?
– Niestety – pan Tomasz pokręcił smutno głową. – Nie ma już wehikułu. Ale
błotnik był znakomity.
– I cóż was tu sprowadza?
– Szukamy informacji o Alojzym Poletylle. Marek pokiwał głową.
– Poletyłłowie. Pamiętam, dziadek opowiadał. To wszystko – machnął dłonią
w stronę niewidocznych w ciemności za oknem pól – było kiedyś ich. A teraz jest
nasze – spojrzał wyzywająco. – Nawet im tego nie re-pry-wa-ty-za-tują –
przesylabizował, ale i tak z błędem. – Wymarli jeszcze przed wojną.
– Co wiesz o tym Alojzym? – zagadnął mój szef.
– O Alojzym? Nic. Dziadek opowiadał o Mikołaju. Ten był ostatni. Majątek
przetrącił, skonfiskowali go za długi. Budynki rozebrał, żeby sprzedawać cegłę. Tak
nisko upadł. Potem w pałacu była szkoła, a teraz już go nie ma. Tylko filar z bramy
folwarku został, ruiny oranżerii i widać miejsce, gdzie stajnia dworska stała.
Woda w wiadrze zagotowała się. Herbata była dobra i bardzo mocna.
Gospodarz zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Były jakieś listy znalezione na strychu po nich – powiedział. – Ale to już
dawno temu. Wszystko przepadło. Niektóre zabrali ci z muzeum w Chełmie. Zresztą
nic w nich ciekawego chyba nie było. Opowiem wam jeszcze o jednym. To Jan
Poletyłło, syn Franciszka, przedostatniego dziedzica, w którego uderzyła klątwa
wisząca nad rodem i nad tą ziemią. Zwariował. Jako młody chłopak uciekł z domu.
Pojechał w świat, do Berlina. Czytaliście Londona? On chyba też. Usadowił się na
tylnej osi wagonu w pociągu. Można się tam było ulokować nie gorzej niż pod
podwoziem TIR-a. Tyle tylko, że nie przewidział jednego. Usadowił się akurat pod
kiblem i gdy dojechał na miejsce cały był oblepiony fekaliami. Wyszedł na peron w
Berlinie, smród na dwadzieścia metrów, zaraz go zgarnęli i odesłali w ramiona
tatusia. A on go zamknął w pałacu. Jan jeszcze parę razy uciekał, aż wreszcie pogryzł
go pies. Zachorował na wściekliznę i umarł. A któryś z nich, już nie pamiętam który,
urządził wykopaliska na Zamczysku. Wina z zamkowych zapasów mu się zachciało.
A zamek to Szwedzi spalili podczas “potopu". Na czym to ja stanąłem?
– Wino z piwnic – podpowiedziałem.
– A właśnie. Kopał i znalazł zamurowane drzwi. Było już późno, odłożył
otwarcie do następnego dnia. A w nocy miał sen, w którym jakiś głos mu powiedział:
“Jeśli te drzwi otworzysz, to głowę nałożysz na to, co tam znajdziesz". Spietrał się i
kazał te drzwi zasypać. Ale nie pamiętam, który to był. Może Aureli? On się
interesował zabytkami, we Włoszech siedział. To może on. Alkoholem też się
interesował, nie mniej niż oni wszyscy. Głównie to Mikołaj przechlał te folwarki. No,
zostawię was. Jakbyście czegoś potrzebowali, to jestem w domu obok. Koce są w
ławie, woda w studni.
Wyszedł. Trzasnęły drzwi wejściowe. Pan Tomasz podniósł porzucony w
kącie karabin. Trzasnął zamkiem.
– Stary mosin – stwierdził. Wziąłem broń do ręki.
– Zupełnie zardzewiały – zauważyłem. – Gdybyśmy byli rabusiami...
Szef otworzył walizeczkę.
– Teraz jest odpowiednia pora – powiedział. – Ale usiądź wygodnie, bo to
będzie długa opowieść.
Rozsiadłem się na ławie. Żarówka pod sufitem rzucała paskudne żółte światło,
cienie rysowały się ostro na ścianach.
– Dwadzieścia lat temu, gdy byłem piękny i młody – roześmiał się – na
Kercelaku, to takie słynne targowisko w Warszawie, niestety już nie istniejące,
kupiłem za psie pieniądze obraz. Wtedy wydał mi się bardzo ładny, ale potem
poszedłem na historię sztuki i nauczyłem się odróżniać piękno od kiczu. Obraz ten
wyglądał tak.
Z portfela wyjął czarnobiałe zdjęcie. Brzeg fotografii był powycinany w ząbki.
– Jak widzisz, przedstawia on coś w rodzaju skrzyni leżącej na śniegu.
– Bardziej wygląda to na szopę – zauważyłem.
Uśmiechnął się. Zapalił zapalniczką świeczkę, po czym poszedł i oświetlił
ciemny kąt za szafą. Wisiał tu obraz identyczny jak ten na fotografii.
– Popatrz – powiedział.
Podszedłem. Obraz dał się zdjąć ze ściany. Przenieśliśmy go i położyliśmy na
stole.
– Oświetlenie jest fatalne, ale co możesz o nim powiedzieć? – szef podał mi
lupę.
Przyglądałem się przez chwilę detalom.
– Malował kompletny amator – zauważyłem. – Cienie gór układają się inną
stronę niż cienie tej rzeczy. Światłocień także jest zupełnie zakłócony. I coś nie tak
jest z perspektywą.
– No właśnie.
Rzuciłem obojętnie fotografię na obraz.
– Myślę, że to ten sam – zauważyłem – ale są drobne różnice. Starłem
rękawem kurz. Farby były mocno wyblakłe.
– Mów dalej – pan Tomasz wpatrywał się w mrok za oknem.
– Sądzę, że obraz powstał w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Oczywiście mogę się mylić nawet o pięćdziesiąt lat w każdą stronę, bo malował
amator. Poza tym nowinki w dziedzinie kanonów na prowincję zawsze docierają z
opóźnieniem.
– Lata pięćdziesiąte XIX wieku – mruknął pan Tomasz i rzucił na stół kolejną
fotografię, błyszczącą odbitkę z polaroidu.
– No to mamy numer trzeci – powiedział.–Był na strychu w Chełmie.
Trzeci obraz był najlepiej namalowany.
– To łódź, a nie skrzynia – zauważyłem. – Co to ma być? Widok Arki Noego
leżącej na lodowcach Araratu?
Pan Tomasz odwrócił się uśmiechnięty. Z walizeczki wyjął zeszyt oprawiony
w sparciałą, pogryzioną przez mole, skórzaną okładkę.
– Numer cztery – powiedział kładąc go przede mną.
Otworzył w miejscu założonym przedwojennym banknotem dwudzie-
stozłotowym. Szkic zajmował dwie strony notatnika. Przedstawiał statek leżący na
lodowcu. W tle widać było podwójny szczyt.
– A więc według tego zostały namalowane?
– Zgadza się. Mamy z tym mały problem. Szczyt... zresztą może ty powiesz?
– To chyba zaznaczenie umowne? Straszliwy skrót perspektywiczny.
Przypatrzyłem się przez lupę.
– Szczyt został dorysowany później. Ołówkiem o innej twardości.
– Właśnie. W czerwcu zdaje się chciałeś brać urlop? Żeby powspi-nać się na
skałki?
Popatrzyłem zaskoczony. Uśmiechnął się. Zamknąłem notatnik, a potem
wiedziony impulsem otworzyłem go na stronie tytułowej.
Alojzy Poletyłło
Diariusz z peregrynacji do Ziemi Świętej i Armenii
Przewracałem kolejne kartki, ale upstrzone były tylko mieszaniną plam
granatowego koloru.
– Pisał początkowo piórem, a potem używał kopiowego ołówka – powiedział
szef. – Daje się czytać mniej więcej do trzydziestej strony. Dalej, niestety nie –
wzruszył ramionami. – Jeśli nawet opisał drogę, to niewiele nam z tego przyjdzie. –
Co wiesz o Arce Noego? – szef nadal się uśmiechał.
– Chodziłem w szkole na religię. Czytałem też Stary Testament. Noe
zbudował Arkę. Zabrał na nią po parze zwierząt ze wszystkich gatunków. Choć
według innej wersji zabrał po siedem par zwierząt czystych. Zabrał też zapasy. Potop
trwał czterdzieści dni...
– No, niezupełnie – sprostował z uśmiechem pan Tomasz. – Czterdzieści dni
padał deszcz. Zanim wody opadły, musiało minąć jeszcze kilka miesięcy.
– Arka osiadła na szczycie góry Ararat. Stamtąd potomkowie Noego rozeszli
się po ziemi. O Arce spoczywającej nadal na Araracie wspomina zdaje się Marco
Polo.
– Marco Polo był blagierem pierwszej wody. Ale dotarł co najmniej do Iranu.
Mógł przejeżdżać koło Araratu.
– Dlaczego blagierem? – zdenerwowałem się.
– Dlatego, że nazwy chińskich prowincji podał w postaci używanej właśnie w
Iranie. Prawdopodobnie nigdy nie był w Chinach, a informacje zdobył od
przyjezdnych kupców. No, nieważne. Koło Araratu mógł przejechać. Mógł też
słuchać kupców jadących z Armenii, co właściwie na jedno wychodzi. Nie wspiął się
na górę, żeby oglądać Arkę z bliska, co tym samym dyskwalifikuje jego relację. Ale w
318 roku naszej ery na Ararat wspiął się ormiański zakonnik, święty Jakub z
Medzypinu. Z góry zniósł nieduży kawałek drewna, z którego wykonano krzyż,
obecnie jedną z najcenniejszych ormiańskich relikwii, przechowywany w katedrze w
Eczmiadzynie. W 1989 roku wystawiono go na widok publiczny. W XIII wieku na
górę wspiął się Jehan Haithon, mnich ormiański. Podobno bywali tam także cesarze
bizantyjscy. Wiele mówi się o wyprawach organizowanych w ubiegłym wieku. Liczba
relacji sięga kilkudziesięciu. W czasie pierwszej wojny światowej górę miała badać
ekspedycja wysłana przez cara Mikołaja II, ale dziwnym trafem nie odnaleziono
żadnego z jej uczestników.
Uśmiechnął się.
– W drugiej połowie naszego wieku kilku zapaleńców parokrotnie wspinało
się na górę i niektórzy nawet coś tam widzieli.
– Więc nasz hrabia Alojzy był jednym z tych, którym udało się wdrapać na
Ararat.
– Na podstawie jego szkicu namalowano co najmniej siedem obrazów.
– Czy możemy wierzyć jego relacji?
– Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy dowiedzieć się, jakim był
człowiekiem. Mam nadzieję, że nastąpi to już jutro. A na razie pora spać.
– Szefie, nie chcę być natarczywy, ale dlaczego wspomniał pan o moim
urlopie?
– Jutro – uciął pan Tomasz i wyciągnąwszy się na zapadającym łóżku nakrył
się pledem. Wysunąłem skrzynię ławy. W zagłębieniu po zdjęciu deski, na której
siedziałem, odkryłem pachnący myszami siennik i postrzępiony koc. Zgasiłem
żarówkę wiszącą u powały i niemal natychmiast zapadłem w sen.
ROZDZIAŁ CZWARTY
NAPIS NA BELCE I BUTELECZKA • SKRYTKA • MODLITEWNIK,
ŁAŃCUSZEK ARYSTOKRATA • TAJEMNICE DENDRO-CHRONOLOGII
Obudził mnie promień słońca, który przebił się przez szybę i połaskotał mnie
w nos. Przeciągnąłem się, a potem popatrzyłem na sufit.
– O rany! – jęknąłem.
Pan Tomasz otworzył oczy. Środkowa belka stropowa była rzeźbiona. Wzdłuż
całej niemal jej długości ciągnął się napis wykonany niezwykle ozdobnym literami.
AGHRI DAGH HIC EST OCCULTATA SANCTA ARCA
– Znasz łacinę? Jasne, że znasz – powiedział.
– Tu jest ukryta święta Arka?
– No właśnie. Pierwsze dwa słowa to jak adres. Aghri Dagh. Po turecku Góra
Bólu, czyli Ararat. Usiadłem zrzucając z siebie koc.
– To w pewien sposób potwierdza legendę hrabiego.
– Nie potwierdza niczego poza tym, że hrabia chwali się takim właśnie
wyczynem. Na razie nic innego nie możemy zakładać. Skocz do studni, wyciągnij
wiadro, trzeba się trochę ogarnąć, zanim spotkamy się z księdzem. My ludzie
cywilizowani, naukowcy z Warszawy, musimy dbać o pozory – zachichotał.
Zaczerpnąłem wiadro wody. Jak spod ziemi wyrósł gospodarz. Pokazał mi,
gdzie jest kuchnia. Rankiem napalił w piecu. Postawiłem wiadro na płycie, żeby
zagrzała się trochę. Wróciłem do pokoju. Szef właśnie wstał i robił sobie śniadanie.
Przyłączyłem się. Potem po kolei ucywilizowaliśmy swój wygląd za pomocą wody i
mydła. Moje ubranie nadal było strasznie czuć myszami, ale miałem nadzieję, że
wywietrzeje. Postanowiłem na pożegnanie zrobić zdjęcie belki i obrazu. Wziąłem
aparat szefa i wycelowawszy obiektyw, podkręciłem nim dla wyregulowania ostrości.
Obiektyw powiększył obraz belki, a gdy kręciłem pierścieniem spostrzegłem jeszcze
coś. Jedna z liter odrobinę różniła się kolorem. Popatrzyłem na nią uważnie. Wokoło
biegła cienka czarna obwódka. Szczelina?
Wskoczyłem na stół i sięgnąłem dłonią. Wszedł szef, parował ciepłem i
wilgocią.
– Co tam zauważyłeś? – zagadnął.
– Jedna litera została chyba zrobiona z innego drewna i wstawiona. Podał mi
szwajcarski scyzoryk.
– No to zabaw się w McGyvera – mruknął. Po kilku próbach wydłubałem
literę.
– Belka jest bukowa, a litera chyba z jesionu – powiedziałem. – Jest otwór...
Wsunąłem weń dłoń. Palce namacały coś dziwnego. Ziarna? Nie, różaniec.
Wyciągnąłem go. Podałem szefowi. Głębiej była książeczka do nabożeństwa
oprawiona w czarną skórę. Podałem ją i ponownie zagłębiłem palce w otwór.
– No, no – rozległo się z dołu. Szef otworzył książeczkę.
– Zapomnijmy o dawnych grzechach i cieszmy się nadzieją na wieczność w
niebie – przeczytał. – Uważaj, nie spadnij. Joannie Etter – Alojzy hr. Poletyłło.
– No proszę. Pan hrabia broczy pamiątkami jak ranny niedźwiedź.
Z otworu wyciągnąłem ostatni przedmiot. Długi na około trzydzieści
centymetrów złoty łańcuszek, raczej należałoby powiedzieć łańcuch, gruby prawie na
palec. Na jego końcu była zawieszona mała szklana buteleczka. Wilgoć spatynowała
kiepsko wykonane szkło i mieniła się teraz tęczowym blaskiem jak kałuża benzyny w
pogodny dzień.
Podałem znalezisko szefowi i zeskoczyłem na ziemię. Pan Samochodzik
ważył w dłoniach łańcuszek.
– Ciężki – powiedział. – Ma co najmniej dziesięć deko.
– Za gram złota – kilogram myśliwskiej. Za dziesięć gramów – kuchenka
mikrofalowa. A za to można by kupić multimedialny komputer.
– Za kilogram złota – samochód, za dziesięć kilogramów – mieszkanie w
bloku, a sto kilogramów dom z ogrodem i basenem – wyliczał z uśmiechem. –
Bardziej ciekawi mnie ta buteleczka.
Z kieszeni wydobył lupę.
– Przypomina... Zresztą może sam ocenisz? – podał mi lupę i znalezisko.
– Wygląda jak buteleczki na wodę święconą, przywożone przez pielgrzymów
w XVI i XVII wieku. Te tańsze wykonywano ze szkła, bardziej luksusowe z kryształu
górskiego. Ta jest szklana. Wyryto na niej herb. Wygląda jak coś w rodzaju klucza...
– To Trzywdar. Herb Poletyłłów.
– Wyryto go za pomocą urządzenia z kołem szlifierskim. Są przeciągnięcia
linii i przegłębienia.
Oddałem szefowi buteleczkę. Poskrobał palcem spatynowane szkło. Cieniutka
tęczowa łuska przykleiła mu się do skóry.
–- Wewnątrz nie ma wody, ale coś innego – potrząsnął buteleczką i popatrzył
przez nią pod słońce. – Nieduży, brązowy chyba okruch. Drewno?
– Może drewno Arki – zagadnął od progu Marek. – Moja babka bez przerwy
powtarzała, że jej babka dostała od hrabiego kawałek drzewa Arki.
– Ta buteleczka jest starsza – zaprotestowałem.
– Niekoniecznie – ostudził mnie pan Tomasz. – Jeśli została wykonana w
Lewancie może mieć sto pięćdziesiąt lat. Tamtejsze drobne warsztaty szklarskie
produkują takie flaszeczki na użytek turystów po dziś dzień. Technika nie zmieniła się
od wieków. Oddał relikwię gospodarzowi.
– No cóż, teraz to twoje. Marek kiwnął głową.
– Chodźcie, to coś wam pokażę.
Poszliśmy z nim do pokoju za kuchnią. Otworzył szafę i wyjął z niej album z
fotografiami. Na pierwszej stronie przyklejono dwa kolorowe zdjęcia obrazów. Na
pierwszym z nich widniała młoda kobieta z rozpuszczonymi włosami, patrząca
zalotnie czarnymi oczyma. Na drugim ta sama kobieta, starsza o pięćdziesiąt lat, stała
w czarnym kapeluszu. Pod jej szyją, na łańcuszku, wisiała buteleczka.
– To chyba to – powiedział Marek skrobiąc się po głowie. – Trzeba by
obejrzeć obrazy, ale one są u brata we Wrocławiu.
Pod zdjęciami naniesiono białym korektorem napis: “Joanna Etter".
– To piękne portrety – zauważył pan Tomasz. – Można poznać rękę mistrza.
Marek uśmiechnął się kwaśno.
– Poletyttowie zawsze trzymali w pałacu nadwornych artystów. Ona była
kochanką hrabiego Alojzego. Cala wieś o tym mówiła. Do dzisiaj ludzie pamiętają,
choć minęło sto pięćdziesiąt lat. A we mnie płynie krew Poletyłłów. Bo niby po kim
mogę mieć podłużną twarz, jak ta szlachta z książki Arystokracja, co ją kupiłem w
Chełmie?
– Po pięciu pokoleniach nie powinno być po tym śladu – zauważyłem.
– Kto wie, może nawet jestem hrabią? – zapalił się nasz rozmówca. – Hrabia
Marek Etter. To chyba nieźle brzmi?
– Marek hrabia Etter – sprostował Pan Samochodzik. – Tytuł umieszcza się
między imieniem a nazwiskiem. A jeszcze lepiej skróć imię. Mark hrabia Etter. To z
niemiecka. Naprawdę jeszcze pamiętają?
Gospodarz kiwnął głową. Spod ła\vki w sieni wyciągnął kosz z wikliny
wypełniony butelkami. Wyłowił jedną.
– Wrzucają mi do ogródka – powiedział. – Przy każdej okazji.
Na etykietce taniego owocowego \vina widniał obrazek przedstawiający nagą
kobietą leżącą w niedwuznacznej pozie. “Kochanka Dziedzica" brzmiała nazwa
trunku. Z trudem powstrzymałem gwałtowny przypływ wesołości.
– A to – gospodarz podniósł ze stołu książeczkę do nabożeństwa, różaniec i
łańcuszek – chyba wsadzę na miejsce i niech sobie poleży jeszcze sto lat.
– Pożyczyłbym ampułkę – odezwał się pan Tomasz. – Zbadamy i zwrócimy.
Marek zastanawiał się tylko chwilę.
– Mędrca szkiełko i oko – palcem oskarżycielsko wskazał lupę wystającą
szefowi z kieszonki marynarki. – Dobra. Badajcie sobie. Dużo wam ten kawałek nie
powie.
– Powie – uśmiechnął się pan Tomasz. – Powie, jak bardzo jest stary.
– Ale do C
14
trzeba by go spalić – zaniepokoił się Marek.
– C
14
to bardzo niedokładna i przestarzała metoda – uspokoił Pan
Samochodzik. – Zrobimy dendro.
– Dendro?
– Dendrochronologia – wyjaśniałem podnosząc leżący koło pieca kawałek
drewna. – Niech pan patrzy. Widać słoje.
– Widać.
Wziąłem od szefa lupę i pokazałem gospodarzowi widok w powiększeniu.
– Słoje są różnej grubości. Jeśli lato jest suche, to przyrośnie mniej drewna i
pierścień będzie cieńszy. Jeśli lato będzie wilgotne, przyrośnie odrobinę grubszy.
– Tak. To widać. Są różnej grubości.
– Można te grubości mierzyć. A wtedy uzyskuje się sekwencję na przykład
taką: gruby – cienki – cienki – bardzo cienki – gruby – cienki. Układ nieustannie się
zmienia, bo lata są przecież różne. Może być wiele suchych pod rząd. Jeśli sporządzi
się tabelę sięgającą wstecz na przykład dwa tysiące lat, można dopasować dowolny
kawałek drewna na przykład ze starego mebla do tabeli...
– Rozumiem. Jego słoje będą identyczne na jakimś odcinku jak porównawcze.
– No właśnie. Dlatego przedmiotów drewnianych nie musimy palić, aby
określić ich wiek. Wystarczy przyłożyć i porównać.
– A skąd weźmiecie drzewo sprzed dwu tysięcy lat? Siedemsetletnią lipę – to
rozumiem. Ale wcześniej?
– Nie musimy mieć jednego drzewa – do wyjaśnień włączył się pan Tomasz. –
Mamy pierwsze. Cofamy się dwieście lat. W trakcie badań archeologicznych
znajdujemy na przykład starą deskę dartą z pnia. Jej pierwsze słoje pozwalają nam
“zaczepić" się do końca tabeli, a potem możemy mierzyć słoje deski i cofnąć się o
kolejne pięćdziesiąt albo i sto pięćdziesiąt lat. Potem trzeba znaleźć...
– Na przykład belkę stropową piętnastowiecznego kościoła. Rozumiem. I jak
daleko można tak sięgnąć?
– Dla terenów Polski prawie do epoki brązu. Trwają prace nad sporządzeniem
tabeli dla okresów wcześniejszych. A dla innych terenów mamy sekwencje słoi
sięgające aż do starożytności.
– Czyli wystarczy, że zmierzycie i porównacie?
– To też nie do końca takie proste – zastrzegłem się. – Oczywiście sekwencje
słojów na różnych terenach mogą się trochę różnić. Wystarczy, że drzewo rosło na
bardziej nasłonecznionym stoku. Ale metoda jest dość dokładna i stale udoskonalana.
Różne drzewa mają różny przyrost, więc opracowuje się sekwencje dla różnych
gatunków.
– Fajnie. Mam nadzieję, że opowiecie mi potem, co z tego wynikło?
– Oczywiście – zapewnił pan Tomasz. – Z najdrobniejszymi szczegółami.
Pożegnaliśmy gospodarza i ruszyliśmy w stronę Wojsławic. Zboże na polach
już dojrzewało. Na horyzoncie pofalowane pagórki znikały w lesie. Wiatr wiał ciepły,
pachniało wiosną, a może nawet wczesnym latem.
– Pięknie tu – zauważyłem.
– Pięknie. Chyba dobre miejsce, żeby osiąść na starość – uśmiechnął się szef.
– Ale nam młodym morze po kolana. Kiełbasę robią tu znakomitą. A i chleb niezły.
Przeszliśmy przez miasteczko. W dziennym świetle okazało się być jeszcze
bardziej zaniedbane.
– Bardzo ciekawe miejsce. Układ rynku właściwie nie zmienił się od czasu
lokacji przed przeszło pięciuset laty. A ten pagórek pośrodku kryje fundamenty
ratusza. Kiedyś zapewne zostaną tu przeprowadzone gruntowne badania
archeologiczne.
ROZDZIAŁ PIĄTY
ODWIEDZINY NA PLEBANII • HRABIA AURELI • HRABIA
ALOJZY • MIOTEŁKA Z KOŃSKIEGO WŁOSIA • TAJEMNICA
OBRAZU ŚWIĘTEGO FRANCISZKA
Skręciliśmy w wysadzaną lipami uliczkę. Minęliśmy biały, barokowy kościół.
Przed nami wyrosła bryła opuszczonej cerkwi. Skręciliśmy i przez ogród doszliśmy
do ganku plebanii. Ksiądz wyszedł nam na spotkanie.
– Zapraszam na pokoje – powiedział po wzajemnej prezentacji.
Weszliśmy do niedużego gabinetu. Ściany były zastawione regałami pełnymi
książek. Na stoliku pod oknem stał komputer. Siedliśmy w wygodnych fotelach, a
gospodyni zaraz przyniosła ciasto i rozpalony samowar z wodą na herbatę. W
czajniczku pachniała świeżo zaparzona esencja.
– No cóż. Mają panowie jakieś pytania? – ksiądz Robert uśmiechnął się
szeroko.
Pan Tomasz kiwnął głową nalewając sobie herbaty.
– Szukamy śladów po Alojzym Poletylle. Ksiądz uśmiechnął się jeszcze
szerzej.
– A na cóż wam potrzebny ten degenerat?
– Zbieramy informacje na temat jego podróży.
– Tej do Włoch, z której przywiózł tamtejszą panienkę lekkich obyczajów i
bawił się świetnie, przedstawiając ją znajomym jako następczynię włoskiego tronu?
Czy może chodzi wam o tę do Warszawy, skąd przywiózł partię dywanów tkanych
mechanicznie i wciskał Żydom jako perskie?
Szef uśmiechnął się.
– Po co owijać w bawełnę? – zapytał.
Ksiądz wstał i zza regału wyciągnął znajomy obraz.
– Numer osiem – mruknął pan Tomasz. Ksiądz wepchnął go z powrotem.
– Widzę, że już to panowie widzieli.
– Nie dalej jak godzinę temu, dwa kilometry stąd.
Pokiwał głową zadumany.
– Hrabia Alojzy był synem hrabiego Aurelego. Po ojcu posiadł zamiłowanie
do włóczenia się po świecie. Hrabia Aureli znany był z ciężkiej ręki. Zdarzyło się
dwukrotnie, że zabił człowieka. Za pierwszym razem pastuch mu zameldował, że na
Mamczynej Górze krowy po deszczu przyklękają, żeby lizać ziemię. Hrabia sądził, że
może w ten sposób wychodzić z ziemi sól i zabił pasterza, żeby się nie wydało przed
czasem. O Mamczynej Górze krążą legendy. Miały tam być rudy i minerały, ale
badania naukowe nic takiego nie wykazały. Za drugim razem było jeszcze gorzej.
Hrabia Aureli wyjechał do Włoch, zostawił zarządcę, pana Borowskiego. Borowski
planował rozbudowę majątku, chciał między innymi urządzić cukrownię, bo tej w
okolicy jeszcze nie było i z pewnością mogłoby to przynieść spore dochody. Zaciągnął
kredyty pod zastaw majątków w kilku bankach. Pewnie szybko spłaciłby je, ale hrabia
Leopold zaalarmował Aurelego telegramem. Ten wrócił i wpadł w szał. Wezwał do
siebie zarządcę i zatłukł go krzesłem na śmierć. Zobaczył to księgowy dworu. Porwał
kasę i wyskoczył oknem. Pieniądze zakopał w klombie, a potem ukrył się. Gdy wrócił,
by je wykopać i oddać, okazało się, że ktoś go podejrzał i ukradł wszystko. Kasjer
powiesił się na strychu w stajni. Takie to rzeczy działy się za Aurelego.
– A hrabia Alojzy?
– Już do niego przechodzę. Alojzy to była twarda sztuka. Z fundacji dawnego
właściciela Wojsławic, Henryka Trzeciewskiego, istniał tu u nas przytułek dla starców
i kalek. Ot, taki szpitalik. Widzieliście tę kupę domów koło kościoła? Właśnie tam.
Przytułek się spalił. Parafianie zebrali datki i zbudowali nowy. Niestety mieli pecha.
Budynek wpadł hrabiemu Alojzemu w oko. Pensjonariuszy porozwoził po innych
zakładach, a budynek sprzedał na sklepy Żydom. Mieliśmy tu pod koniec XVIII wieku
taki mały paskudny pogrom, zresztą to temat na osobną opowieść. Dość powiedzieć,
że istniał testament kasztelanowej Potockiej, oni też mieli przejściowo miasteczko w
swoich rękach, w każdym razie testament ten nie zachował się, ale podobno głosił, że
kara boska spadnie na każdego, kto Wojsławice odziedziczy, a Żydów do miasta
wpuści. Pan hrabia się nie bał. Zresztą wybitny znawca historii Wojsławic, doktor Jan
Górak, twierdzi, że to nieprawda, bo Żydzi wrócili tu już za czasów dziadka Alojzego,
hrabiego Tytusa. To swoją drogą też był niezły gagatek. Najpierw sterroryzował
miasto tak, że burmistrz uciekł, więc mianował nowego.
Po pewnym czasie wygnał go i sam siebie mianował burmistrzem. Takie to
były uroki życia w prywatnych miastach. Ale zbytnio odbiegłem od tematu...
– Hrabia Aureli sprzedał przytułek – podpowiedział Pan Samochodzik.
– A właśnie. Przytułek był utrzymywany, poza oczywiście datkami wiernych,
z dochodów własnych. Hrabia Henryk zapisał na potrzeby przytułku ładny kawał
ziemi. Gdy hrabia Alojzy zlikwidował przytułek, skonfiskował też ziemię. Ale apetyt
rośnie w miarę jedzenia. A propos, proszę się częstować, bo widzę, że ciasta nie
ubywa. A więc kościół miał fabryczkę włókienniczą, była też pracownia haftu. Ornaty
robione w Wojsłowicach nosili biskupi w Chełmie. W każdym razie hrabia skon-
fiskował też fabrykę. Ówczesny proboszcz, ksiądz Szczepański, podał go do sądu, ale
przegrał sprawę. Akurat carat zwalczał Kościół, kokietując jednocześnie naszą
szlachtę. Księdzu pozostała tylko jedna możliwość wydarcia hrabiemu łupu. Zarządził
w parafii trzydniowy post, a potem rzucił klątwę na hrabiego. Alojzy był w kościele,
ale specjalnie się nie przestraszył.
Gospodarz wstał i podszedł do regału. Zdjął nieduże tekturowe pudełko i
wyjęty zeń przedmiot podał panu Tomaszowi.
– Miotełka z końskiego włosia – zauważył szef. Miotełka miała krótką
plecioną rączkę i uszko z drutu.
– Właśnie. Miotełka z końskiego włosia – powiedział ksiądz Robert. –
Proboszcz Szczepański zawiesił ją nad ołtarzem. Miała spaść, gdy umrze ostatni z
rodziny Poletyłłów. Ale któryś z moich poprzedników ją zdjął i od tej pory
przechowujemy ją na plebanii. Swoją drogą klątwa ta była nielegalna. W Kościele
katolickim, żeby kogoś wykląć, trzeba być co najmniej biskupem.
– Zadziałała? – zapytałem ostrożnie. Ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.
– Oczywiście. Hrabia zwariował. Chodził po okolicy jak błędny, także po
nocy. Następny proboszcz, ksiądz Garlicki, poradził Alojzemu, żeby pojechał do
Włoch, to może papież klątwę zdejmie. I hrabia pojechał. Wrócił nieco odmieniony.
Przywiózł piękne podarki. Krzyż i dwie figury świętych, monstrancję, żyrandol, cztery
obrazy oprawione w srebro; przykra sprawa, zaginęły podczas ostatniej wojny, mamy
tylko kopie. Wydawało się, że jest zupełnie skruszony. Ale majątków nie oddał.
Dopiero gdy wrócił z Armenii, zmienił się naprawdę. Szkoda, że żył potem tylko trzy
miesiące. Ale to was pewnie nie interesuje – droczył się.
– Wręcz przeciwnie – powiedziałem.
– Tak więc zaproponował zmianę wezwania kościoła na: pod wezwaniem
świętego Patriarchy Noego.
– Czy można nadawać kościołom wezwania świętych Starego Testamentu? –
zdziwił się pan Tomasz.
– Teoretycznie zakazu nie ma, ale jest reguła, że kościół powinien mieć
relikwie świętego, pod którego jest wezwaniem. To też nie jest wymóg bezwzględny,
ale tak się praktykuje.
– Czyżby hrabia Alojzy przyniósł relikwie Noego? – zapytałem.
– Niezupełnie. Przyniósł obraz (w kościele pod danym wezwaniem musi być
obraz patrona) – machnął ręką w stronę płótna – sami widzicie, co przedstawia. W
charakterze relikwii chciał ofiarować kawałek drewna z Arki. Ówczesny proboszcz
pogonił mu oczywiście kota. Zresztą sam bym tak zrobił.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Wiecie, jak wyglądały pierwsze lata pontyfikatu Jana XXIII?
– Jesteśmy historykami sztuki – pan Tomasz uśmiechnął się z miną
skarconego ucznia. – Co nieco wprawdzie obiło mi się o uszy...
– Zorganizowano przegląd relikwii. Taką superlustrację. Ponad dwadzieścia
tysięcy przedmiotów skazano na zapomnienie, a dwanaście tysięcy dalszych nakazano
zmagazynować i zakazano udostępniać wiernym. To były te, co do których istniały
poważne wątpliwości. Zaledwie parę tysięcy wyszło z honorem z tych badań.
– Co się stało z tym drewnem? – zapytał pan Tomasz.
– Było przechowywane przez jakiś czas w pałacu. Pałac nie przetrwał wojny,
zresztą już wcześniej został rozszabrowany. Ruiny rozebrano. Ostatni z Poletyłłów,
hrabia Mikołaj, przetrącił cały majątek i umarł w długach. Zostawił dwie córki. Może
one to zabrały? Trudno powiedzieć. Ale na sarkofagu hrabiego jest jakiś napis. Jeśli
chcecie panowie zobaczyć, to zapraszam.
– Pochowaliście go pod kościołem? – zdziwił się pan Tomasz. – Takiego
drania?
– Pod koniec życia stał się na swój chorobliwy sposób religijny – uśmiechnął
się proboszcz. – Gdy przejął sąsiedni majątek, Uhanie, zrabował z tamtego kościoła
ołtarz wykuty w kamieniu z piękną sceną Zmartwychwstania i przeniósł go właśnie
tutaj. Parafianie wytoczyli mu proces i udało im się go odzyskać. Wybierzcie się
panowie przy okazji do Uhań. Mają piękny kościół, a na wzgórzach pozostałości
pałacu z przepiękną aleją kasztanową. Zwłaszcza na jesieni to piękne miejsce, żeby
przejść się pod rękę z jakąś miłą damą – popatrzył nie wiadomo dlaczego na mnie.
– Czy wśród Poletyłłów były same czarne owce? – zagadnąłem.
– No cóż. Niewiele wiemy o hrabim Leopoldzie, ale jego brat Wojciech to był
straszny nerwus. Hrabia Franciszek był zupełnie porządnym człowiekiem. Co kilka lat
zganiano dzieci z całych Wojsławic, wszystkie jak leci, ale bez żydowskich. Zarządca
zapraszał je do długiej galerii, gdzie wisiały portrety przodków i obrazy królów.
Opowiadał o każdym z nich, a potem robił egzamin. Ci, którzy najlepiej wszystko
zapamiętali, przechodzili pod opiekę hrabiego. Fundował im naukę. Można
powiedzieć, że porządny był z niego człowiek. W każdym razie ludzie nie zapamiętali
żadnych większych krzywd.
Dojedliśmy ciasto, dopiliśmy herbatę i poszliśmy. Kościół o tej porze był
pusty. Ksiądz otworzył nieduże drzwiczki prowadzące do podziemi i zapalił światło.
W podziemiach było chłodno. Poletyłłowie spoczywali w masywnych kamiennych
sarkofagach.
– To chyba ten.
Masywna skrzynia z szarego kamienia leżała w poprzek przejścia, jak gdyby
ktoś kiedyś usiłował ją przesunąć, ale zrezygnował z zamiaru. Na sarkofagu wykuto
kartusz z herbem. Poniżej był napis:
Niech ten kto odważny, wejdzie na Ararat, czego ja dokonałem.
Alojzy hr. Poletytto
– Nawet w obliczu śmierci demonstrował światu swoją pychę – zauważył
ksiądz.
– To brzmi raczej jak wyzwanie – powiedziałem. – Wyzwanie rzucone już
właściwie z tamtego świata. Ruszyliśmy do wyjścia.
– To te obrazy, o których mówiłem – ksiądz gestem ogarnął wnętrze świątyni.
– Niezbyt ładne, jak widzicie. Nie mamy pojęcia, co stało się z oryginałami, a
mieliśmy płótna z XVII wieku. Niestety zachował się tylko opis.
Pan Tomasz podszedł blisko i popatrzył uważnie na obraz świętego
Franciszka.
– Faktycznie – mruknął.
Wdrapał się na schodki bocznego ołtarza i przyjrzał się obrazowi z bliska. Z
kieszeni wyjął lupę.
– Nigdy ich nie odnaleziono? – zagadnął. Spostrzegłem w jego oczach dziwny
błysk.
– Nigdy – potwierdził ksiądz Robert.
– No cóż, to najlepsza okazja, żeby odwdzięczyć się za poczęstunek i za
informacje – powiedział Pan Samochodzik.
Zdjął obraz ze ściany i położył go na ołtarzu. Wypchnął i odgiął gwoździe i
wyjął obraz z ramy.
– Jeśli malowany jest na płótnie – pokazał nam zatyłek obrazu – to dlaczego
przód namalowano na desce?
Z kieszeni wyjął scyzoryk i delikatnym ruchem wetknął ostrze gdzieś z boku.
Rozległ się cichy trzask, po czym pan Tomasz triumfalnie podniósł deskę z obrazem.
Odstawił ją niedbale na bok. Pochyliliśmy się. Przed nami leżał siedemnastowieczny
wizerunek świętego namalowany na płótnie.
– A więc to było tylko zamaskowanie... – szepnął ksiądz. – Szukali obrazów
nie wiedząc, że nigdy nie opuściły świątyni. Pan Tomasz uśmiechnął się.
– Słyszałem parokrotnie o podobnych zabezpieczeniach, zazwyczaj jednak
obraz pokrywano warstwą ciasta z mąki i malowano bezpośrednio na nim nową
wersję. Ale mąka odpada najpóźniej po dziesięciu latach.
– Obraz jest bardzo piękny – zauważyłem. – Ówczesny proboszcz z pewnością
chciał uchronić go przed wzrokiem niemieckich “poszukiwaczy".
Pan Tomasz popatrzył na zegarek.
– Wybaczy ksiądz, że nie pomożemy w dalszych badaniach, ale za siedem
minut mamy autobus do Chełma.
Pożegnaliśmy się pośpiesznie i pobiegliśmy na przystanek.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ZASADZKA POD MOIMI DRZWIAMI • ZAGINIONA CIĘŻARÓWKA •
PRACA OPERACYJNA • CZYŻBY SIATKA AGENTURALNA BATURY •
REWIZJA W JACHRANCE
Wytarłem starannie nogi o wycieraczkę i wszedłem po schodach. Byłem
bardzo zmęczony. Na moim piętrze nie było światła, pewnie żarówka się przepaliła.
Wyjąłem klucze i usiłowałem w ciemności trafić do zamka, gdy niespodziewanie
poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. Szarpnięcie było mocne, ale wykonałem przysiad z
półobrotem i rzuciłem przeciwnika o ścianę. Dwaj inni doskoczyli z boków. Jednego
kopnąłem w kolano, drugiego trafiłem łokciem w szczękę. Ten pierwszy zdążył się
już jednak pozbierać. Zaszedł mnie od tyłu. Przygotowałem się do odparcia ataku.
Nagle poczułem, jakby ktoś oblał mnie wrzątkiem. Paralizator elektryczny.
Usiłowałem walczyć z ogarniającym ciało bezwładem i zdołałem jeszcze kopnięciem
wytrącić przeciwnikowi broń z ręki, a potem poleciałem w ciemność. Ocknąłem się
wewnątrz... policyjnej nyski.
– Dupy wołowe, a nie gliniarze – odezwał się surowo ktoś siedzący poza
zasięgiem mojego wzroku.
– To były komandos. Niełatwo takiego zaskoczyć – usprawiedliwiał się któryś
z nich.
Próbowałem poruszyć rękoma i okazało się, że skuli mi je na plecach
kajdankami.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Można zobaczyć nakaz aresztowania? A w
ogóle to dlaczego mnie?
– Obywatelu Daniec, już wy wiecie dlaczego was. Ale spokojnie. Pańscy
wspólnicy też nam nie uciekną. Jerzy Batura siedzi od wczoraj. Wprawdzie twierdzi,
że nie miał z tym nic wspólnego i nawet przedstawił alibi. Wiedzieliśmy, że wrócicie
po swoje rzeczy i zorganizowaliśmy wprawdzie partacką, ale skuteczną zasadzkę. A
za co, dowiecie się na miejscu.
Ale nakaz pokazali. Niebawem nysa zatrzymała się na podwórku komendy
policji. Zaprowadzili mnie do pokoju przesłuchań. Za biurkiem siedział starszy
wiekiem policjant w randze nadkomisarza. Obok niego... emerytowany dyrektor
Marczak.
– Ha, gnido – powiedział na mój widok. – Od samego początku wiedziałem.
Za dobry byłeś jak na urzędniczą pensję. Może jestem na emeryturze, ale...
– Panie dyrektorze – odezwał się policjant – to ja miałem prowadzić
przesłuchanie.
– Jakie przesłuchanie, o co jestem oskarżony? – wtrąciłem.
– Działanie w zorganizowanej grupie przestępczej, zagarnięcie mienia
znacznej wartości, porwanie, a niewykluczone że i morderstwo.
– Gdzie jest Pan Samochodzik? – zapytał jadowicie dyrektor. – Co z nim
zrobiłeś, bydlaku?
– Jak to gdzie? – zdziwiłem się. – Przyjechaliśmy o dwudziestej pierwszej z
Chełma. Odwiozłem go taksówką pod dom i przyjechałem do siebie. Myślę, że jest w
mieszkaniu.
Dyrektor wbił we mnie sztylet spojrzenia. Wytrzymałem ten wzrok.
– Dlaczego nie mogliśmy się do niego dodzwonić? Jego telefon komórkowy
milczy.
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie zapomniał go naładować. Zadzwońcie po prostu do niego do
mieszkania. Jeśli jeszcze nie poszedł spać...
Policjant wykręcił numer i oddał słuchawkę dyrektorowi. Czekałem całą
wieczność. Szef podniósł słuchawkę po piątym sygnale.
– Witaj, mój drogi – powiedział dyrektor. – Cieszę się, że cię słyszę. Już cię
opłakiwaliśmy. _...?
– Mamy Dańca. Wpadnij, pomożesz go przycisnąć – podał adres komendy.
– To ty nic nie wiesz? Nieważne, przyjedź. Pan Tomasz zjawił się po
dwudziestu minutach.
– Za co aresztowaliście mojego współpracownika? – zapytał nadkomisarza.
Widać było, że jest oburzony.
– Tomaszu, usiądź – powiedział cicho dyrektor Marczak. Szef usiadł.
– Ukradziono ciężarówkę.
Miałem szczęście, że siedziałem. Pan Tomasz złapał się za serce, ale zaraz mu
przeszło.
– Kto?
– Sądziliśmy, że pan Daniec. Nie mogliśmy się z panem skontaktować.
Podejrzewaliśmy najgorsze.
– Paweł był cały czas ze mną. I nie korzystał z telefonu – uciął pan Tomasz. –
Zresztą o co chodzi, dowiedział się dopiero na miejscu. Co się stało z kierowcami?
– Nie wiemy. Znaleziono, jak do tej pory, tylko policjanta, który ochraniał
ładunek. Leży w szpitalu. Ma rozbitą głowę, ale lekarze twierdzą, że wyliże się z tego.
Jaka była faktyczna wartość ładunku?
Pan Tomasz wzruszył ramionami.
– Trudno ocenić. Dwa miliony złotych. Może dwa i pół.
– Teraz najważniejsze będzie monitorowanie rynku dzieł sztuki. Trzeba
rozesłać listy do wszystkich antykwariatów. Może coś wypłynie. Straż graniczna jest
już zaalarmowana.
– Ma pan dokumentację fotograficzną? Pan Tomasz zaczerwienił się.
– Negatywy posłałem razem z ładunkiem – powiedział. Dyrektor teatralnym
gestem złapał się za głowę.
– Mam inwentarz – powiedział pan Tomasz złamanym głosem. – Ale to tylko
wstępny spis.
– Panie Tomaszu, gdyby nie udowodnił pan wielokrotnie, że jest pan lojalnym
pracownikiem ministerstwa, to natychmiast kazałbym pana zamknąć pod zarzutem
współudziału w uprowadzeniu ciężarówki!
Dyrektor wyszedł trzaskając drzwiami. Po chwili wrócił.
– Jesteście obaj zawieszeni – powiedział groźnie. – Daję wam dwa tygodnie.
Macie wykopać tę ciężarówkę choćby spod ziemi. A co drugi dzień mam mieć na
biurku raport z przebiegu poszukiwań.
Wyszedł, tym razem na dobre.
– Przepraszam pana, trochę pośpieszyliśmy się z tym aresztowaniem –
odezwał się do mnie nadkomisarz. – Przydzielono mi tę sprawę. Jeśli zechcą mi
panowie pomóc, będę bardzo wdzięczny. Na razie wiem tylko tyle, że szukamy
ciężarówki wypełnionej kartonowymi pudłami pełnymi zabytków.
Szef wyciągnął z kieszeni wymięty nieco inwentarz.
– Tu jest dokładny spis. Proszę zrobić z niego ksero. Sądzę, że w tej chwili
głównymi podejrzanymi są kierowcy.
Nadkomisarz kiwnął głową.
– Do momentu znalezienia ich lub ich ciał. Atak nastąpił między Lublinem a
Rykami. Tak twierdzi policjant ochraniający transport. Nie pamięta szczegółów.
Potraktowali go rewolwerem gazowym.
Przeszliśmy do gabinetu. Rozłożył mapę.
– Jak panowie widzą, to niemal węzeł komunikacyjny. Drogi rozchodzą się we
wszystkich kierunkach. Jeśli zawrócili do Lublina...
– Równie dobrze mogli pojechać do Warszawy – zauważyłem. – Jeśli
mógłbym zasugerować, trzeba by sprawdzić rodziny obu kierowców.
– To już zrobiliśmy. W tej chwili do ponad trzydziestu drzwi na terenie całego
kraju pukają policjanci.
– Mamy w ministerstwie ich życiorysy. Sądzę, że warto by sprawdzić ich
kolegów z podstawówki i liceum. No, może jeszcze kumpli z wojska, jeśli odsłużyli. I
z celi, jeśli siedzieli, ale takich nie zatrudniamy.
– To będzie kilkaset nazwisk – zauważył policjant. – Wrzucimy je w komputer
i może wytypujemy najbardziej podejrzanych. Sądzę, że należy zwrócić szczególną
uwagę na kilka grup osób. Po pierwsze, właścicieli samodzielnych gospodarstw
rolnych; ciężarówkę najłatwiej schować w stodole. Po drugie, pracowników
przedsiębiorstw komunalnych mających parki maszynowe i parkingi.
– To logiczne – zauważył szef. – Ciężarówkę najlepiej ukryć w gąszczu
innych samochodów dostawczych.
– To nam rozszerza grupę podejrzanych o pracowników hurtowni, piekarni i
dużych sklepów.
– Należałoby raczej wykluczyć mieszkańców bloków nie posiadających
garaży. Chyba, że ustawili ciężarówkę na parkingu.
– A może oni nie mieli wspólników? – zauważyłem. – Na parkingu mogli
samochód postawić sami.
– Jeśli tak, to wkrótce będą musieli go ruszyć. Na większości parkingów, żeby
zaparkować na dłużej, trzeba mieć kartę parkingową. Wyrabia się ją przy użyciu
dowodu osobistego. Roześlemy oczywiście wici, że szukamy samochodu o takich a
takich numerach podwozia. Większość parkingowych współpracuje chętnie z policją.
Oni nie wiedzieli, po co jadą?
– Nie – odpowiedział szef. – Wiedzieli tylko, że na dwa dni.
– Mogli wyrobić sobie fałszywe dowody osobiste wcześniej. Od tej pory tylko
czekali odpowiedniej okazji.
– Mogli też użyć prawdziwych. Zanim sprawdzimy wszystkie parkingi w
kraju...
– Musimy też sprawdzić autokomisy – zauważył nadkomisarz. – A
przynajmniej właścicieli autokomisów figurujących na liście znajomych obu
podejrzanych. Gdzie łatwiej ukryć ciężarówkę niż w autokomisie?
– Ale ktoś może chcieć ją kupić – zaprotestowałem.
– Wystarczy, że nalepią odpowiednio odstraszającą cenę albo po prostu
karteczkę: “Zarezerwowano" lub “Sprzedano". W ministerstwie o tej porze ktoś jest?
– zapytał pana Tomasza.
– Tylko ochrona, ale możemy przecież zadzwonić po personalną. Ma klucze
do szaf z dokumentacją pracowników.
– To będzie ciężka noc – powiedział policjant. I miał rację.
Obudziłem się koło południa, a właściwie obudził mnie natrętny brzęczek
telefonu.
– Daniec, słucham – rzuciłem w słuchawkę.
– Nadkomisarz Skorliński. Są wyniki.
– Będę za dziesięć minut!
Zwlokłem się z łóżka. Wypiłem szklankę zielonej herbaty i pojechałem. W
gabinecie był już pan Tomasz. Nadkomisarz miał zaczerwienione oczy, widać był, że
nie kładł się tej nocy spać.
– Rano objechaliśmy szkoły podstawowe i licea – poinformował nas. –
Zebraliśmy dzienniki odpowiednich klas. O dziewiątej dostaliśmy wiadomość, że
ciężarówkę wyciągnięto o świcie z Zalewu Zegrzyńskiego. Były w niej dwa ciała.
Obaj kierowcy nie żyją. Wstępna obdukcja pozwoliła ustalić, że jeden z nich zginął
jeszcze tego samego dnia, którego skradziono ciężarówkę. Drugi prawdopodobnie
wczoraj wieczorem. A teraz uwaga! Ten drugi, Franciszek, miał w podstawówce, a
potem w liceum serdecznego przyjaciela. Dyrekcja szkoły udostępniła nam kronikę z
fotografiami wszystkich roczników. Przez cztery lata stawali podczas zdjęcia obok
siebie. Człowiek ten to niejaki Marcin Ślusarski, notowany przez policję za handel
kradzionymi dziełami sztuki, zresztą człowiek gangu świętej pamięci Waldemara
Batury. Wypadł z branży i rozpił się. Obecnie mieszka w gospodarstwie rolnym koło
Jachranki. Mógł zachować liczne kontakty. Może nawet dojście do młodego Batury,
choć ten traktowany jest jeszcze ciągle jak młody szczurek.
– Jachranka. Czyli nad Zalewem Zegrzyńskim.
– No, ze dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym znaleziono samochód.
W tej chwili wszedł do gabinetu młody policjant.
– Mamy nakaz rewizji – potrząsnął papierem.
– No cóż, panowie, zapraszam.
Po kilku minutach pędziliśmy ulicą Modlińską na północ.
– Martwi mnie, że kierowca ministerstwa był tak blisko powiązany z szajką
handlarzy dzieł sztuki – powiedział pan Tomasz.
– To faktycznie niepokojące – mruknął Skorliński. – Sądzę, że możecie mieć
w ministerstwie siatkę agenturalną Batury. Fakt, że drugi kierowca zgodził się wziąć
udział w napadzie, może wskazywać, że od dawna był “zmiękczany". Ile czasu
pracowali?
– Chyba ze dwa lata! – powiedział pan Tomasz. – Tak, dwa lata z ogonkiem.
Zaczęli chyba rok wcześniej niż Paweł.
– A teraz zostali zlikwidowani. I to w najgorszym mafijnym stylu. Sądzę, że to
może mieć dalszy ciąg.
– To znaczy? – zaniepokoił się pan Tomasz.
– Widzi pan, rozpracowujemy metody działania zorganizowanej
przestępczości. Pierwszym krokiem jest wybór obiektu. Drugim umieszczenie
wewnątrz siatki agenturalnej. Najlepiej jest przekupić ludzi, którzy nawzajem się nie
znają. Na przykład kierowcę i sprzątaczkę.
– Podejrzewamy od pewnego czasu, że w ministerstwie jest przeciek –
mruknął szef.
– To może być ochroniarz albo funkcjonariusz straży przemysłowej. Ktoś, kto
ma dostęp do wielu pomieszczeń i jednocześnie niewiele zarabia. Dobrze byłoby,
gdyby też cieszył się zaufaniem. Dwie siatki przekazują informacje dotyczące
sposobów zabezpieczeń, miejsca przechowywania kosztowności.
– Jedynym cennym wyposażeniem w naszym ministerstwie są komputery –
zauważyłem. – Są chyba zbyt stare, żeby złodzieje mogli się na nie połaszczyć.
– Komputery może i są stare, ale zawarte w nich dane mogą być wyjątkowo
cenne. Na przykład adresy prywatnych kolekcjonerów dzieł sztuki i spisy ich kolekcji.
Teraz następny problem. I to jeszcze poważniejszy. Czy taka siatka musi przekazywać
dane dotyczące zabezpieczeń, czy też może po nocach kopiować katalogi na dyskietki
i rano po prostu je wynosić?
Pan Tomasz zbladł.
– Rany boskie! Pomówię z ministrem.
– Jest jeszcze coś. Ci dwaj byli zaprzyjaźnieni. Jeden z nich miał kontakty w
światku przestępczym. Drugi był czysty. Nawet aż za bardzo. Fakt, że pomagał w
porwaniu ciężarówki wskazuje moim zdaniem, iż hipotetyczna mafia obywatela
Batury przekroczyła etap pierwszy, jakim jest wprowadzenie agentów na teren wroga i
przystąpiła do budowy siatki. Agenci poprzez swoje kontakty werbują podwładnych.
Agent nie ma dostępu do wszystkich pomieszczeń. Ale może poznać kogoś, kto takim
dostępem dysponuje i kupić go. Ewentualne zyski mogą wielokrotnie przekroczyć
wydatki. Zakładając, że wprowadzili agentów do obiektu i stworzyli oni siatkę
agenturalną, następnym krokiem będzie...
– Tworzenie drugiej siatki agenturalnej, aby uzyskiwać informacje z co
najmniej dwóch źródeł! – rzuciłem.
– Słusznie. Jeśli istnieją dwie siatki, to dekonspiracja i zabójstwo obu
kierowców tylko potwierdza tę teorię. Wraz z ich śmiercią strumyk informacji nie
urwie się.
– Trzeba będzie przeprowadzić wewnętrzne dochodzenie – powiedział Pan
Samochodzik. – Siatka agenturalną w naszym ministerstwie! Tylko tego nam
brakowało!
– Nie od rzeczy będzie rozgłosić, co się stało z kierowcami. Niech inni
wiedzą, co ich w razie czego czeka za wierną służbę – zasugerowałem.
W Jachrance byliśmy po półgodzinie. Nieduże gospodarstwo otaczały rozległe
nie obsiane pola, zarośnięte chwastami. Zza kępy drzew wyłonił się policjant.
– Jest w domu – poinformował. – Dziesięć minut temu pojawił się w oknie
kuchni.
Nadkomisarz zatarł ręce.
– Wkraczamy. Brygada zabezpieczy ślady kół na drodze. Może uda się
dopasować do ciężarówki.
Z trzech radiowozów wysypali się policjanci i obiegli budynki. W kilka minut
później weszliśmy i my. Właściciel stał milcząc ponuro, a na jego twarzy malował się
paskudny grymas. Skorliński przeczytał mu nakaz rewizji.
– Nic u mnie nie znajdziecie – warknął gospodarz. – Jestem czysty.
Popatrzyłem pod nogi. Droga prowadząca do szosy i podwórko były starannie
zagrabione. Jeśli nawet przejechała tędy ciężarówka, to postarał się, abyśmy nie
znaleźli żadnych śladów. Zajrzałem do szopy i stodoły. Poniewierały się tu
zardzewiałe narzędzia, resztki starych mebli z płyty paździerzowej, stare materace. W
kącie podwórza na łańcuchu szarpał się duży rotweiler, koło domu straszyła ubłoconą
łyżką potężna radziecka koparka. Policjanci omijali psa łukiem. Po kilkunastu
minutach rewizję przerwano. Stało się oczywiste, że w gospodarstwie nie ma ani
śladu łupu. Wracaliśmy do Warszawy w nastrojach nieco przygaszonych.
– Trzeba go było raczej po cichu obserwować – zrzędził szef. – Teraz...
– Teraz posiedzi w areszcie pod zarzutem morderstwa. Może się załamie – z
nadzieją stwierdził nadkomisarz.
– Jeśli wie, jaka jest wartość ładunku, to odsiedzi nawet dwadzieścia pięć lat, a
nie sypnie – zauważyłem ponuro. – Dwa miliony złotych to spora suma. Warto trochę
pocierpieć.
– Złamie się szybko – pocieszył mnie Skorliński. – W areszcie nie wolno pić.
Jest jeszcze jedna szansa. Żeby sprzedać taką ilość zabytków, musiał nawiązać
kontakty z innymi handlarzami. W tym celu potrzebne mu były zdjęcia. Jeśli wasze
negatywy znalazł w ciężarówce, to mógł dać je do wywołania. W Jachrance nie ma
odpowiedniego punktu, a w Serocku? Zaraz nawiążę kontakt z miejscową komendą.
Niech to sprawdzą.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
BIBLIOTEKA INSTYTUTU GEOGRAFII • PONOWNIE JACHRANKA •
ZAGADKA PSIEJ BUDY • ODZYSKANY ŁUP • NARADA •
ARARAT • SEKRETY TERMOWIZJI • ZOSIA I JACEK CHCĄ
JECHAĆ ZE MNĄ • WIZJE PANA ONUFREGO
Następnego dnia poszedłem do biblioteki Instytutu Geografii i sprawdziłem,
co mają na temat Araratu. Siedziałem do wieczora nad rosyjską monografią
poświęconą wschodniej Turcji. Cały czas jakaś myśl uparcie drażniła mi mózg. Coś
przeoczyłem. Ale co? Skończyłem czytać. Uparta myśl nie dawała mi spokoju.
Wyszedłem z instytutu i poszedłem powoli przez teren uniwersytetu. Tłumy
studentów wysypały się z gmachów i okleiły ławki. Ścisnąłem skronie dłońmi. Myśl
początkowo nieśmiała przebijała się coraz uporczywiej. Przeoczyliśmy coś. Coś
ważnego. Nieoczekiwanie przypomniał mi się pan Tomasz, jak w kościele w
Wojsławicach rozdzielał obraz od maskującej go deski. Coś, co zostało ukryte. Ale
co? Przymknąłem oczy wywołując jeszcze raz obraz podwórza Ślusarskiego. Dom,
szopa, stodoła, pies na łańcuchu. Koparka? Nogi same zaniosły mnie do samochodu.
Pojechałem na komendę. Nadkomisarz był nieobecny, zdaje się, że odsypiał dyżur, ale
zadzwoniono do niego i niebawem się pojawił.
– Znaleźliśmy negatywy – poinformował mnie. – W zakładzie mieli jeszcze
rolki po filmach. Udało się z dziesięciu wyodrębnić jego odciski palców. Inne były na
ciężarówce. Teraz już się nie wywinie. Ekipa rewiduje jego gospodarstwo w
poszukiwaniu broni, z której zastrzelił drugiego kierowcę, choć prawdopodobnie
wrzucił ją do Zalewu Zegrzyńskiego. Nurkowie poszukają jej jutro.
– Wiem, gdzie są zabytki – powiedziałem spokojnie.
– Gdzie?
– Nie mam pewności. Moglibyśmy jeszcze raz tam pojechać? Mam samochód.
– Jasne.
Słońce zachodziło już, gdy stanęliśmy na podwórzu. W stodole pracowała
ekipa badająca leżące tam części samochodowe.
– I jak? – zagadnął nadkomisarz.
– Są tu cztery bloki silnikowe od aut, których numery mamy w kartotece –
wyjaśnił jeden z policjantów.
– No to gdzie te skarby? – zagadnął mnie. Poprowadziłem go przed psią budę.
Rotweiler szarpał się na łańcuchu.
– Trzeba go jakoś poskromić...
Kapitan wyjął z kieszeni kanapkę i rzucił psu. Po chwili ten łasił nam się do
nóg. Ujęliśmy z dwu stron budę i odciągnęliśmy ją spory kawałek. Z szopy wziąłem
dwa szpadle. Pótrnetra poniżej natrafiliśmy na folię. Pod nią stały rzędem znajome
kartonowe pudła.
– Zauważyłem to przypadkiem – powiedziałem. – Łyżka koparki była
zabłocona, musiał więc ostatnio coś kopać. Co mógł kopać? Skrytkę na łupy.
Dlaczego nie znaleźliśmy śladów kopania? Całe podwórze zagrabił starannie, a na
miejscu ukrycia ustawił budę ze złym psem. Poprzednio stała tam – wskazałem
wyraźny jeszcze ślad na ścianie szopy.
Pochyliłem się i otworzyłem pierwsze pudło. Wewnątrz znajdowała się kartka
inwentarza, a sam karton wypełniały elementy rycerskiej zbroi.
– I za to zginęło dwu ludzi? Im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej
mnie to wkurza... – Skorliński odreagował wydarzenia ostatnich dni.
– Czasami ludzie giną z bardziej błahych powodów niż kupa zardzewiałego
żelastwa – zauważyłem.
Z kieszeni wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.
– Halo? – odezwał się po chwili.
– Szefie, mówi Paweł Daniec. Zawartość ciężarówki została odzyskana.
Głośne westchnienie ulgi zabrzmiało w słuchawce jak najpiękniejsza muzyka.
Zaparkowałem Rosynanta pod domem pana Tomasza i wbiegłem po schodach.
Zapukałem i szef od razu otworzył drzwi. W jego ciasnej kawalerce było tego dnia
ciaśniej niż zwykle. Wygodnie rozparci w fotelach siedzieli Zosia i Jacek.
– Salem alejkum – przywitałem krewniaków szefa.
– Alejkum salem – odkrzyknęli zgodnie.
Pan Tomasz zdjął z biurka obraz przedstawiający Arkę wśród lodów Araratu i
schował go za szafę. Zdążyłem rzucić nań okiem tylko przelotnie, ale zauważyłem, że
na obrazie oprócz Arki widnieje zakutany w futro człowiek z karabinem. Numer
dziewięć?
– No to referuj – zachęcił mnie szef.
– Zdobyłem stosunkowo dokładną mapę poziomicową masywu Araratu –
wyjąłem mapę z teczki i rozłożyłem na stole. Zosia i Jacek pochylili się.
– Ta góra ma dwa wierzchołki? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Wielki Ararat i Mały Ararat. Dzieli je przełęcz. Góra ma ponad pięć
tysięcy metrów wysokości.
Z aktówki wygrzebałem kolorową fotografię.
– Górne partie pokrywa lodowiec. Szczyt zdobywano kilkakrotnie. Popatrzmy
teraz na mapę w nieco większej skali – położyłem na biurku mapę wschodniej Turcji i
kilku przyległych państw.
– Jak widzicie, Ararat jest oddalony od masywów Małego Kaukazu. Góruje
nad Armenią, choć należy już do Turcji. Masywy Tałys i Mały Kaukaz zatrzymują
sporą część wiatrów wiejących znad Morza Kaspijskiego. Ararat jest jednak od nich
wyższy i sporo wilgoci osiada na jego stokach. Zazwyczaj pogoda tam jest fatalna.
Znaczne masy wilgotnego powietrza skraplają się w postaci deszczu lub śniegu,
częściej śniegu lub marznącego deszczu. W suche lata silne wiatry nawiewają na górę
pył z południa, co może wywoływać nawet coś w rodzaju burz piaskowych. Kiedy na
lodowcach osiada dużo pyłu, wywołuje to topnienie lodu.
– Dlaczego? – nie zrozumiała Zosia. – Przecież warstwa pyłu powinna chronić
lód przed topnieniem.
– Lód ma duży współczynnik odbicia światła. Jeśli na pole lodowe padają
promienie słoneczne, to znaczna ich część zostaje odbita z powrotem. Jednak jeśli lód
trochę ściemnieje, na przykład na skutek pokrycia pyłem czy sadzą z dymów
fabrycznych, zaczyna absorbować więcej ciepła słonecznego i tym samym topnieje.
Problem ten obserwuje się zresztą w Alpach, za każdym razem gdy powieją wiatry
znad Zagłębia Ruhry – wyjaśniłem.
– Jakie jeszcze przyjemności oferuje turystom to miejsce? – zagadnął Jacek.
– No cóż. Region jest bardzo aktywny sejsmicznie. Co kilka lat zdarzają się
trzęsienia ziemi jak to, które w 1988 roku obróciło w perzynę niedaleki Leninakan w
Armenii. Widziałem to na własne oczy, bo jednym z pierwszych konwojów z pomocą
humanitarną, jaki dotarł na miejsce katastrofy, był konwój z Polski. Trzęsienia ziemi
w rejonie Araratu są o tyle niebezpieczne, że zawsze wywołują lodowo - kamienne
lawiny. Na skutek wnikania wody w szczeliny międzyskalne i jej zamarzania cała
góra jest popękana na kawałki różnej wielkości. Wyobraźcie sobie wielką kupę
żwiru...
– Notowano tam także obwały błota, podobne jak te, o których często słyszy
się w Ameryce Południowej.
– Zupełnie dzika przyroda – westchnął Jacek. W jego głosie usłyszałem
rozmarzenie. Czyżby jednak czegoś się od wujka nauczył?
– Zdziczała to lepsze określenie. Alpiniści, którzy usiłowali wspinać się na
Ararat opowiadają, że w pewnej chwili zaczynało im się wydawać, iż wdrapują się nie
na martwą górę, ale na żywą złośliwą bestię pogrążoną we śnie, która od czasu do
czasu usiłuje pozbyć się wędrujących po jej ciele intruzów. Pomijając wszystko inne,
charakterystyczne dla Araratu są gwałtowne zmiany pogody. Bardzo gwałtowne i
niemal zawsze następujące w ciągu kilku godzin i bez ostrzeżenia.
– To tak jak w Tatrach – wtrąciła Zosia.
– Gorzej. Jeśli w Tatrach spadnie deszcz, można ukryć się pod gałęziami
drzew. Na Araracie drzew praktycznie nie ma. Góra jest zbyt wysoka. Co tam jeszcze
jest z tych atrakcji? Ach, nie wymieniłem głównej. W tamtych okolicach działa
kurdyjska partyzantka. No i nieliczni autochtoni także nie zaliczają się do ludzi
gościnnych. Poza tym nie ma tam sklepów, dróg, telefonów, ciepłej wody i wielu
innych udogodnień. Po górze wędrują stada wilków, niedźwiedzie, u podnóża czają
się żmije i skorpiony.
– Może zrezygnujemy? – zagadnął pan Tomasz. Zamyśliłem się.
– Nie, mimo wszystko chcę spróbować.
– Wierzysz w Arkę, wujku? – zagadnęła Zosia.
– Właściwie dlaczego by nie? Hrabia Alojzy coś tam musiał widzieć. Jego
szkic wykonano na gorąco. Nie sądzę, żeby sporządził go na podstawie opowieści.
Popatrz sama – podsunąłem jej ksero. – Wyobraź sobie, że ja ci opowiadam o Arce, a
ty jednocześnie usiłujesz ją naszkicować. Rysujesz kreski, wahasz się. Ja mówię.
Pojawiają się nowe detale,
które musisz umieścić na obrazku. Coraz więcej detali. Nowe linie nakładają
się na stare. Kreślisz, wycierasz gumką, poprawiasz. Tymczasem tu mamy rysunek
robiony pojedynczą kreską.
– Może powycierał go gumką, gdy stworzył wersję ostateczną? – zagadnął
Jacek.
Uśmiechnąłem się.
– Nie. To wykluczone. Próbowałeś kiedyś zetrzeć kopiowy ołówek?
– A co to właściwie jest?
– Biedne dzieci – mruknął pan Tomasz. – Nie wiecie... Otworzył szufladę
biurka i pogrzebawszy w niej wyciągnął krótki ogryzek ołówka.
– Masz – podsunął Jackowi – spróbuj, może na tamtym kawałku gazety.
Jacek pociągnął kreskę.
– Ołówek jak ołówek – powiedział. – Co w nim nadzwyczajnego?
– Pośliń palec i pojedź nim po tej kresce – wyjaśniłem. Pociągnął.
– Teraz kreska wygląda jak zrobiona fioletowym tuszem.
– To cała tajemnica. Grafit tego ołówka zawiera substancje, które po zwilżeniu
stają się fioletowym lub granatowym atramentem. Dawno się już takich nie
produkuje. Ostatni widziałem w sprzedaży, gdy sam byłem chłopcem.
– A mnie pokazał dziadek – powiedziałem. – Też dobrych parę łat temu.
Właśnie przez to, że hrabia prowadził swój dziennik takim ołówkiem, nie można go
teraz odczytać.
Szef chrząknął cicho. Popatrzyłem na niego.
– Nie przesadzaj z tymi trudnościami – zaprotestował. – Nadkomisarz
Skorliński dowiedziawszy się o naszym problemie udzielił mi drobnego wsparcia
logistycznego.
Zamarłem w oczekiwaniu. Oczy krewniaków szefa zalśniły podnieceniem.
– Tak wygląda oryginał – położył przed nami otwarty zeszyt. Strony upstrzone
były plamami atramentu. Gdzieniegdzie prześwitywały pojedyncze litery lub kawałki
wyrazów.
– Po sfotografowaniu zeszytu strona po stronie za pomocą kamery
termowizyjnej otrzymaliśmy taki obraz – uśmiechnął się i położył przed nami plik
kolorowych fotografii.
Mieniły się na nich plamy różnego koloru. Czerwoną barwą lśniły wiersze.
Wszystkie litery były dość dobrze czytelne.
– Co to jest kamera termowizyjna? – jęknęła Zosia. – Posługujecie się
naukowym żargonem.
– Nie pomyślałem o tym – przyznałem ze skruchą. – A tobie zaraz wyjaśnię.
Kamera termowizyjna to urządzenie, które mierzy promieniowanie cieplne obiektów z
dokładnością do dziesiątych, a nawet setnych części stopnia Celsjusza. Ma duże
zastosowanie w kryminalistyce.
– Czyli na przykład, jeśli położę rękę na stole, a potem ją zabiorę, to jeszcze
przez kilka minut za pomocą takiej kamery będzie można ustalić, w którym miejscu
leżała? – zagadnął Jacek.
– Dokładnie tak. Dopóki stół nie ostygnie. Można by na przykład tropić
człowieka po śladach, pod warunkiem, że idzie boso po podłożu, które dobrze
absorbuje ciepło.
– Ale przecież papier jest zimny – w głosie Zosi pobrzmiewały nutki
powątpiewania.
– Papier jest zimny – wyjaśnił ochoczo jej wujek. – Ale papier zaplamiony
atramentem będzie inaczej absorbował ciepło z otoczenia. Im mocniej będzie
zaplamiony, tym bardziej będzie się różnił od czystego lub prawie czystego.
– Czyli najmocniej będzie zabarwiony w miejscu, po którym przesunął się
ołówek? – zapytał Jacek.
– Nie, właśnie, że nie – odpowiedział Pan Samochodzik. – To ołówek
kopiowy, więc stopień rozmycia będzie zależny od ilości wilgoci. W niektórych
miejscach wypłucze pigment prawie do czysta, aby osadzić go obok, w innych
rozmoczy go tylko, ale pozostawi na miejscu. Nie ma więc mowy o równomiernym
zaplamieniu. Ołówek wywierając nacisk na papier zmienił jego strukturę. Włókna pod
naciskiem trochę się ubiły, a tym samym zmieniła się struktura papieru i jego
zdolność absorpcji ciepła.
– Cuda, istne cuda – szepnęła Zosia.
– Tą metodą można na przykład szukać podziemnych kryjówek bandytów albo
miejsc ukrycia zwłok. Rozkładające się ciało jest cieplejsze od otoczenia. Zachodzące
w nim procesy gnilne powodują wydzielenie ciepła. Kamera termowizyjna pozwala
dostrzec zwłoki nawet przez grubą warstwę ziemi, w wiele dni po zgonie.
Znajdowano nią nawet ofiary hitlerowców pogrzebane w masowych mogiłach
podczas drugiej wojny światowej, mimo że upłynęło już ponad pół wieku.
– Nie mówiąc już o tym, że ziemia która została przekopana, zmienia swoją
strukturę i inaczej absorbuje ciepło słoneczne. Można w ten sposób lokalizować stare
rowy, doły; chyba jamy na ofiary w okolicy Stonehenge znaleziono w ten sposób –
uzupełniłem wywody szefa.
– Zastosowań jest mnóstwo. Jedno z nich właśnie poznaliśmy – pan Tomasz
potrząsnął plikiem kartek.
– I co tu jest napisane? – zapytał Jacek. – Jak dojść do Arki Noego na
Araracie?
Szef wyjął z teczki kilkanaście stron maszynopisu.
– W tym właśnie problem, że będą z tym niewielkie kłopoty. Pan hrabia
prawie całą drogę przebył z zawiązanymi oczami.
– Czyli nic się nie da zrobić? – zafrasowała się Zosia.
– Ależ da się. Hrabia odnotował czas trwania wędrówki i stopień trudności
drogi. Na tej podstawie można się dużo dowiedzieć. Poza tym tylko drogę do Arki
przebył z przepaską na oczach. Gdy uciekał pod gradem kuł, nie miał przepaski.
Błąkał się wprawdzie przez cztery dni, ale tę drogę opisał dość dokładnie.
– Gdzie będę musiał zacząć? – zapytałem.
– Hrabia zatrzymał się w zajeździe we wsi Ahora. Tam nawiązał Z nim
kontakt przewodnik. W wiosce zwiedził klasztor pod wezwaniem świętego Jakuba, w
którym pokazano mu krzyż wykonany z drewna Arki i inne relikwie.
– Czyli wystarczy znaleźć wioskę – zapalił się Jacek – a potem spenetrować
wszystkie wychodzące z niej ścieżki na odległość, jaką podaje dziennik. Może mnisi z
klasztoru dadzą się przekonać. Pewnie znają drogę.
Pan Samochodzik uśmiechnął się.
– To byłoby najprostsze. Zbyt proste.
Kiwnął na mnie. Wyjąłem z teczki fotografię paskudnie poszarpanego
wąwozu.
– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Pęknięcie tektoniczne nazwane tak na
pamiątkę wioski, którą całkowicie zniszczyło trzęsienie ziemi w 1840 roku.
Zosia jęknęła. Pan Tomasz przypomniał sobie o czymś. Z torby wyjął
pudełeczko, a z niego ampułkę z okruchem drewna.
– To przywieźliśmy z Pawłem z Wojsławic – powiedział. – Prawdopodobnie
to okruch drewna Arki.
– Właśnie – podchwyciłem. – I co na to ci od dendrochronologii? Zosia i Jacek
zaczęli domagać się wyjaśnienia kolejnej naukowej metody, więc nie ominął mnie
kolejny długi wykład.
– Spece od dendro nie mogli niestety niczego powiedzieć – wyjaśnił pan
Tomasz, gdy wreszcie dopuściliśmy go do głosu. – Próbka jest zbyt mała i
przesączona smołą, co skutecznie utrudniało odczytanie słojów. Stały się zupełnie
czarne, niezbędne będzie więc zdobycie kolejnej próbki.
– A może przejadę się z tym pod Olsztyn do Onufrego Rzeckiego? –
zaproponowałem.
– Chyba trzeba wziąć go na etat – uśmiechnął się Pan Samochodzik. –
Niedługo kroku bez jego pomocy nie będziesz umiał zrobić. Ale to chyba niegłupi
pomysł. Tak czy owak nie zaszkodzi. Ale musimy mieć nową próbkę.
– Kawałek należałoby przekazać Kościołowi – zauważyłem.
– Z pewnością będą zachwyceni. Tak więc urlop spędzisz w Turcji? Kiwnąłem
głową.
– Spróbuję. Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej przeżyję
przygodę. Mam wykupiony bilet do Stambułu na połowę lipca. Spodziewam się
dotrzeć do Araratu w ciągu jakichś czterech dni. Trzy na dojazd autobusem, a ostatnie
trzydzieści kilometrów pokonam nocą pieszo, żeby nie rzucać się w oczy tubylcom.
Zacznę faktycznie w miejscu, w którym stała wioska Ahora. Spodziewam się, że w
ciągu dwu tygodni albo odnajdę statek, albo będę musiał zrezygnować. Zapasy
pożywienia zabiorę takie, żeby starczyło na dwadzieścia dni: makaron, zupy w prosz-
ku, sosy, zagęszczone koncentraty. Z wodą nie będzie chyba problemu. Każda góra
jest mokra.
– Więc poszukiwania zaczniemy od ruin wioski Ahora? – zagadnął Jacek.
Popatrzyliśmy na niego zdziwieni.
– Zaczniemy? – zagadnąłem. – Nie mogę cię zabrać. To zbyt niebezpieczne
miejsce.
– Wujku – jęknęła Zosia – nie możesz nas zostawić tak na lodzie. To
nieuczciwe. Najpierw mamisz nas piękną opowieścią o Arce Noego i o dzikiej górze,
którą trzeba zdobyć; mówisz, że masz klucz do tej tajemnicy – przewodnik, który
doprowadzi nas na miejsce, a potem nagle dziwicie się, że chcemy jechać.
– To nie jest miejsce dla dziewcząt – zauważyłem łagodnie. Prychnęła.
– Chodźmy stąd – pociągnęła brata za rękaw. – Te nieużytki mówią poważnie.
– Zrozumcie, że nie możemy inaczej – powiedział Pan Samochodzik. – To
naprawdę niebezpieczna eskapada. A wy przecież wybieracie się do Francji.
Odwiedzicie dolinę Loary, Paryż...
Skinęli markotnie głowami. Pożegnanie było bardzo chłodne, ale nie dziwiłem
się im. Szef niepotrzebnie rozbudził w nich tęsknotę za wielką przygodą.
Cicho tykał zegar. Siedzieliśmy z panem Onufrym nad herbatą. Gospodarz
uśmiechał się lekko sącząc zielony napar.
– Wyczuwam w panu żądzę przygód, panie Pawle – powiedział. – Dziką
żądzę. Natrafił pan na problem, z którym chce się zmierzyć. Uśmiechnąłem się.
– Nic nie da się ukryć przed jasnowidzem – zauważyłem. Machnął ręką.
– Wpada pan do mnie jak po ogień, pije herbatę nie zwracając uwagi na
subtelny aromat. Oczy biegają panu na wszystkie strony, a zwłaszcza w stronę
kieszeni. Proponuję, żeby wyjął pan to, co tam ma, zanim dostanie pan zeza.
Uśmiechnąłem się i wyjąłem zawiniątko. Odwinął buteleczkę. Zauważył w
mojej dłoni łańcuszek.
– Hi, hi – mruknął. – Niezły kawałek grosza. Ano zobaczymy, co tu mamy.
Ten złoty drobiazg i ta buteleczka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Połączono je
przed trochę więcej jak stu laty.
Zamknął oczy koncentrując swoje moce.
– Łańcuszek pochodzi z Włoch – powiedział wreszcie. – Mężczyzna z
wąsikiem kupił go razem z kadzielnicą. Potem odczepił kadzielnicę łańcuszek
schował.
“Hrabia Alojzy w ostatniej chwili postanowił być oszczędny" – pomyślałem.
– Buteleczka pochodzi z Turcji. Kupił ją ten sam mężczyzna z wąsikiem.
Turcy go trochę oszukali przy tej transakcji. A w buteleczce... Wytrząsnął na dłoń
kawałek drewna. Spostrzegłem pot perlący mu się na czole. Wreszcie otworzył oczy.
– Skąd pan to ma? – zapytał.
– Było w środku – wyjaśniłem.
– To dziwne. Bardzo dziwne znalezisko. Widzę górę o dwu wierzchołkach.
Pochyliłem głowę z szacunkiem. Zgadzało się: Wielki Ararat i Mały Ararat.
– Szczyt góry pokrywał śnieg albo lód – powiedział. – Widziałem niedużą
dolinę, spełzał do niej język lodowca. W lodzie tkwił wielki drewniany kształt.
Budynek albo statek... Chyba budynek, bo skąd wziąłby się statek tak wysoko?
Wziął kawałek jeszcze raz w dłoń.
– Orły nad statkiem. Ciemności. Niska, ciasna jaskinia. Człowiek owinięty w
futro, nie, w skórę jakiegoś zwierzęcia grzeje się przy ogniu. Ścigany, chory,
osłabiony. Szalony. Patrzy na to. Kawałek jest większy, dużo większy. Bierze nóż i
ryje w ścianie swój herb. Ognisko przygasa, jest bardzo zimno.
Odłożył okruch drewna na stół. Otarł czoło rękawem.
– Dziwna rzecz – powiedział. – Niezwykła. Kiwnąłem głową.
– Niezwykła – powtórzyłem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
HERBACIARNIA WIGDIRZE • TAJEMNICZY KLAN GUSIÓW •
KURDOWIE • WZGÓRZE TENDUREK • SELIM • FAŁSZYWA
ARKA • MAGNETOMETR
Nieduże kurdyjskie miasteczko Igdir blisko granicy powitało mnie kurzem i
upałem. Miejscowi snuli się smętnie pomiędzy zaułkami. Szybko odnalazłem
herbaciarnię, o której wspominał mi znajomy z wywiadu wojskowego. Wszedłem do
środka. Ciężkie stoły z grubo ciosanego drewna. W kącie lodówka wypełniona
butelkami i puszkami. Fanta, cola, sprite i jakaś miejscowa woda mineralna. W
długiej ladzie chłodniczej drzemały ciastka. Wybierałem przez chwilę, aż wreszcie
zdecydowałem się na brązową kulę wielkości piłki do tenisa, oblaną czekoladą.
Zamówiłem po rosyjsku szklankę zielonej herbaty. Usiadłem przy oknie. W oddali
bielały śniegi Araratu. Góra wydawała się znajdować o wyciągnięcie ręki. Kula
okazała się bajaderką, zresztą bardzo smaczną. Herbata była uczciwie zaparzona i
bardzo gorąca. Sprzedawca wyszedł zza lady i przysiadł się naprzeciw mnie.
– Czegoś pan szuka? – zagadnął.
Kiwnąłem głową. Znajomy poinformował mnie w Warszawie, że w tej
herbaciarni spotykają się przemytnicy i handlarze bronią zaopatrujący kurdyjskich
bojowników w rosyjską broń.
– Może mógłbym w czymś pomóc?
– Szukam Ormianina nazwiskiem Guś. Oczy Kurda stały się okrągłe.
– W jakim celu? – zdumiał się.
Nie było sensu kryć się. On mógł znać jakiegoś innego przewodnika.
– Przed stu pięćdziesięciu laty mój przodek wszedł na świętą górę –
pokazałem gestem widniejący za oknem Ararat. – Sto lat temu ten wyczyn powtórzył
mój dziadek. Teraz kolej na mnie.
Kiwnął głową.
– Wiemy, że Ormianie należący do rodu używającego rosyjskiego nazwiska
Guś znali drogę do Arki – powiedział poważnie. – Dziadek opowiadał mi o tym. Było
kilkanaście zajazdów, do których docierali co jakiś czas, by szukać klientów. Gusiów
było wielu. Zazwyczaj kilku w każdym pokoleniu zarabiało jako przewodnicy. Nie
brali drogo. Wielu próbowało wyśledzić ich tajemnice, ale oni bezlitośnie zabijali
każdego, kto szedł ich śladem.
– Wiec jakim cudem przeżywali ich klienci?
– Szli z zawiązanymi oczyma.
Ta część opowieści pasowała do dziennika hrabiego. Właściciel herbaciarni
mówił prawdę.
– Po rzezi Ormian w 1915 roku Gusiowie zamienili się w opętanych żądzą
krwi mścicieli. Spalili kilkanaście tureckich wsi. Mordowali osadników. Ale od lat
trzydziestych już się o nich nie słyszy. Ja sam widziałem tylko raz mężczyznę, który
przedstawił się jako Guś. To było w zeszłym roku. Szedł na górę, ale nigdy więcej o
nim nie słyszałem. Przychodzili tu różni, pytali o drogę do Arki. Ja jednak nie
mogłem udzielić im satysfakcjonującej odpowiedzi. Przeważnie to bogaci turyści z
Niemiec lub Francji. Czasem Amerykanie. Wszyscy chcą odnaleźć Arkę. I nigdy jej
nie odnajdują. Gdyby chodziło o przewodnika, który zaprowadzi na szczyt góry, nie
ma z tym problemu, ale Arka... Czasami myślę, że ona w ogóle nie istnieje. Ta góra
wcale nie jest taka duża. Z pewnością została już na tyle dokładnie spenetrowana,
żeby wykluczyć obecność Arki.
– Co zatem pokazywali ludziom Gusie?
– Allach raczy wiedzieć. Może jakieś drewniane szczątki? Może jakieś ciemne
kształty prześwitujące przez lodowce? A teraz jest kiepski czas, by badać górę.
– Dlaczego? Z tego co wiem, jest zakaz poruszania się turystów...
– Przed kilku laty osiedlili się na niej członkowie Partii Pracujących
Kurdystanu. Dowodzi nimi niejaki Adman Sahar – machnął ręką i dopiero teraz
zauważyłem wiszący koło drzwi pożółkły już nieco list gończy.
– Jest tak niebezpieczny?
– Uwielbia turystów. Tak uwielbia, że nie chce się z nimi rozstawać. Więzi ich
w jaskiniach i jurtach i wymusza wysokie okupy. Co jakiś czas robią naloty. Turcy
znaczy. Armia. Strzelają rakietami albo rzucają gazy bojowe. Jak już nie może
wytrzymać nękania, zabiera swoich ludzi i idą do Iranu. Adman to dobry kupiec. I
prawie zawsze ma pieniądze na broń, środki łączności. Kiedy ostatnio zawitał w te
strony kupił silniki elektryczne i agregaty prądotwórcze. Ludzie opowiadają o bazie,
którą tworzy gdzieś koło szczytów, podobno na takiej wysokości, że helikoptery nie
są w stanie tam dotrzeć.
– Zdziera z was haracze?
– Ii – machnął ręką. – Bardziej mu zależy na dobrym wizerunku. Gdy schodzi
w doliny, to zawsze rozdaje cukierki dzieciom i dobrze płaci za każdą usługę. Zależy
mu, że zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego też ma wielu informatorów. Jeśli
Adman jest na górze, to pewnie dowie się w ciągu kilku godzin, że z autobusu
wysiadł klient do obrabowania. Dlatego nie będę ci szukał przewodników na górę.
Wszyscy oni są iż nim w zmowie. Ale nawet on nie wie, gdzie jest Arka. O ile tam
jest.
– Wszystkie ślady na to wskazują.
– Wiem. We wsi Ahora, która przestała istnieć w 1840 roku, była winorośl
zasadzona jakoby ręką samego Noego. Zresztą dawna nazwa wsi Arghuri oznacza
winorośl. Od czasu gdy wieś zniknęła, nikt nigdy nie iwidział w tych stronach
krzewów winnych. Są i inne ślady w nazwach miejscowości. Eczmiadzyn tłumaczy
się z ormiańska “miejsce lądowania". A to niedaleko, trzydzieści kilometrów. Po
stronie irańskiej na stepie znajdują się ruiny starożytnego miasta Tshamirin, co po
kurdyjsku brzmi podobnie jak “miejsce ośmiu". Noe z żoną i trzej jego synowie z
żonami to właśnie osiem osób. Erewan to po staroormiańsku “pojawienie się po raz
pierwszy". Nazwa miasto Kohran w Azerbejdżanie tłumaczy się “pierwsze miasto".
Nazwy niektórych wiosek brzmią w rodzaju: “pierwsza osada", “kopanie studni" czy
“miejsce wyładunku". Sporo tu tego. Zadziwiająco sporo. Nazwy są różne:
ormiańskie, kurdyjskie, perskie, ale wszystkie oznaczają z grubsza to samo: początek
lub miejsce, z którego zaludniona została ponownie ziemia.
– To wygląda zachęcająco.
– Są i inne problemy. Na górze żyją także dzikie psy i wilki. Na południowych
stokach trafiają się niedźwiedzie. W dolinach są żmije i skorpiony, choć nie tak
jadowite jak te z Syrii czy Libanu, jednak ich ukąszenie jest bardzo bolesne. Zresztą,
czy koniecznie musi się pan wspinać na górę, chcąc znaleźć Arkę?
– A gdzie mam jej szukać?
– Dwanaście kilometrów stąd leży wieś Uzengili. Obok niej znajduje się
wzgórze Tendurek. Wielu badaczy sądzi, że to właśnie jest pozostałość Arki Noego.
Może powinien pan to obejrzeć?
– A jak tam dojść?
– Prosto tą drogą – machnął ręką wskazując wąską ubitą kołami samochodów
ścieżkę wijącą się wokół podnóży góry. Pożegnałem się i ruszyłem.
Pokryta dziurami jednopasmowa asfaltowa szosa kończyła się na szczycie
pagórka czymś w rodzaju parkingu. Spory kawałek wyrównano spychaczem i
wyłożono płytami z betonu. W przerwach pomiędzy nimi wyrosła trawa, a nawet
niewielkie krzaczki. Drewniana barierka odgradzająca skarpę pociemniała i
przekrzywiła się paskudnie. Poszedłem do niej i spojrzałem na wprost. Wrażenie było
zdumiewające. Z nagiej skały wyrastała górka zbudowana z łupku. Wyglądała jak
truchło wieloryba wyrzuconego na brzeg lub łódź leżąca do góry stępką. Pękające
warstwy łupku sprawiały wrażenie odpadających desek poszycia. Poniżej w dolince
pomiędzy mną a pagórkiem zaparkowano barakowóz. Wyszedł z niego młody
chłopak i silnie kulejąc ruszył po schodkach w moją stronę. Dotarłszy na parking
wygrzebał z torby przerzuconej przez ramię bloczek.
– Selim – przedstawił się. – Bilet kosztuje dwa dolary. Jeśli pan sobie życzy,
za dalsze osiem oprowadzę pana po stanowisku i opowiem historię tego miejsca.
Mówił nieźle po angielsku, od czasu do czasu dorzucając kilka słów
niemieckich lub tureckich. Fakt, że w tak dzikim miejscu żądano ode mnie pieniędzy
za bilet, trochę mnie zaskoczył. Zapłaciłem. Obejrzałem bilet, który dostałem w
zamian. Był porządnie wydrukowany, na odwrocie miał pieczątkę muzeum
miejskiego w Igdirze.
– Paweł Daniec – przedstawiłem się.
Uśmiechnął się chowając pieniądze do torby i ruszyliśmy w dół po schodkach.
Wyminęliśmy barakowóz, a potem zaczęliśmy wspinać się do góry stromą kamienistą
ścieżką. Z bliska wyglądało to jak formacja geologiczna, pierwsze wrażenie
rozwiewało się.
– Stanowisko to odkryto w 1960 roku podczas analizy stereoskopowych
fotografii lotniczych. Pokażę panu, jak wygląda z góry.
Z torby wygrzebał starannie wydany folder i otworzył go na środkowej stronie.
Fotografia przedstawiała domniemaną Arkę z lotu ptaka. Faktycznie to, na co właśnie
się wspinaliśmy, wyglądało na łódź. Pagórek był idealnie symetryczny i wyraźnie
odcinał się od otaczających go falistych formacji będących zastygniętym językiem
lawy wyplutej przed tysiącami lat przez odległy o jakieś dwadzieścia kilometrów
Ararat.
– Jako pierwszy przybył na te tereny archeolog amator Ronald Wyatt z USA –
przewodnik podjął opowieść. – Przebywał ze swoim zespołem blisko sześć miesięcy
na tym stanowisku. Założyli dwa wykopy sondażowe, które nie ujawniły jednak
wewnętrznej struktury obiektu. Z wykopów wydobyli kilka kawałków skamieniałego
drewna. Zdjęli też pomiary, które odpowiadają dość ściśle wymiarom podanym w
Koranie. Wyniki badań zostały zignorowane przez świat nauki, dlatego Wyatt po-
wrócił tu w 1986 roku w towarzystwie Davida Fasolda, inżyniera z USA.
Przeprowadzili badania radiestezyjne góry, które ujawniły obecność drobnych
elementów żelaznych układających się w wyraźne linie – wskazał gestem rząd
drewnianych kołków pomalowanych na czerwono, przecinających pagórek wszerz i
wzdłuż. – Ogłosili, że linie te są śladem metalowych wzmocnień wręgów i belki kilu.
Rok później twierdzili, że obecność żelaza potwierdzili za pomocą badań
magnetometrycznych. W1988 roku nasz rząd ogłosił ten teren parkiem narodowym,
zbudowano tu parking – machnął ręką w kierunku punktu widokowego. – Miano też
przystąpić do budowy hotelu, ale zrezygnowano, gdyż stanowisko nie wzbudzało
wystarczającego zainteresowania turystów. W tej chwili mało kto tu zagląda. Fasold
wrócił przed dwoma laty i przeprowadził wiercenia. Twierdził, że wydobył znaczne
ilości żelaznych nitów, ale nikomu ich nie pokazał.
Zamyśliłem się.
– Można by to stosunkowo łatwo sprawdzić – powiedziałem wreszcie.
Brwi przewodnika uniosły się.
– W jaki sposób?
– Powtórzyć badania magnetometryczne.
– Nasze władze nie są już tym zainteresowane, ale ja bym chętnie to zrobił,
tylko że nie mam magnetometru. Interesowałem się nawet w zeszłym roku, najtańszy
kosztuje dwa tysiące dolarów.
Uśmiechnąłem się.
– Można zrobić taniej samemu.
– Nie umiem.
– Ja potrafię.
Zaszliśmy do barakowozu, w którym urządzono maleńką salkę wystawową. W
gablotach leżały kawałki skamieniałego drewna, na ścianach wisiały fotografie
uczonych badających to stanowisko.
– Będę potrzebował dwu kawałków magnesu, tekturowego albo drewnianego
cylindra, kawałka miękkiego żelaza i paru kabelków. I kawałka gumki albo dętki
rowerowej.
Wszystkie przedmioty Selim wygrzebał w skrzynce z rupieciami.
– Masz może amperomierz albo woltomierz? – zapytałem go. Pokręcił głową.
– Niedobrze – zamyśliłem się.
– Nic z tego? – zapytał zasmucony.
– Tego nie powiedziałem. Masz latarkę z żaróweczką? Przyniósł.
– No to bierzmy się do dzieła.
Wyjąłem z kieszeni pilnik ślusarski, którym piłowałem sobie paznokcie.
Wyborowałem nim cztery dziurki w drewnianym pudełku, a właściwie małej
skrzyneczce po ołówkach.
– Obudowa nie może być metalowa, bo całkowicie zakłóciłaby działanie
urządzenia – wyjaśniłem. – Teraz uważaj. Wewnątrz naciągnąłem pasek z gumki
rowerowej.
– Teraz kawałek miękkiego żelaza...
Podał mi ułamek pręta zbrojeniowego. Skróciłem go piłką do metalu i
obwiązałem gumką. Po jej napięciu unosił się między ściankami pudełka. Zakręciłem
go i puściłem. Napięta gumka nadała mu dość szybki ruch wirowy. Po kilkudziesięciu
sekundach pręcik zatrzymał się.
– Tyle powinno wystarczyć.
Sztabkę magnesu złamałem na dwie połówki i przykleiłem po obu stronach
pudełka. Zakręciłem ponownie żelazem. Wirowało prawie muskając magnesy.
– O co tu chodzi? – zapytał Selim.
– To bardzo proste. Kawałek miękkiego żelaza wirując w polu magnetycznym
indukuje prąd elektryczny. Tak jak w elektrowni, ale oczywiście na dużo mniejszą
skalę. Do magnesów podczepimy druty. Jeden będzie przewodził ładunki dodatnie,
drugi ujemne. Połączymy je teraz z żaróweczką.
Skoczył i po chwili wrócił z lutownicą. Przylutowałem oba kabelki solidnie.
– Teraz zakręć żelazem.
Nawinął gumkę i puścił. Żaróweczką zabłysła jasnym światłem.
– Zrobiliśmy latarkę – powiedział. – Ale chyba do magnetometru daleka
droga.
– Już jesteśmy w domu – uspokoiłem go. – Oprócz pola wytwarzanego przez
magnesy, urządzenie zanurzone jest także w polu magnetycznym naszej planety.
Kiwnął głową.
– Wspomaga ono powstawanie prądu w tym układzie. W kosmosie
powstawałoby go mniej.
– Rozumiem.
– W miejscach, gdzie zakopano duże ilości żelaza, prądu powstanie więcej, bo
pole magnetyczne będzie tam lokalnie silniejsze.
– I żaróweczką zabłyśnie nieco mocniej – domyślił się.
– Dokładnie tak.
– A jeśli zabłyśnie tylko trochę mocniej, możemy tego w ogóle nie zauważyć.
– Dlatego pomożemy sobie tym – wygrzebałem z plecaka światłomierz od
aparatu fotograficznego. Zakręciłem żelazem, żaróweczką rozbłysła, odczytałem
wyniki.
– Wygląda po prostu doskonale – mruknął Selim. – Trzeba by jednak
sprawdzić w warunkach, że tak powiem polowych.
Wyszliśmy przed budynek. Postawiłem urządzenie na skałce i uruchomiłem.
Zanotowałem najwyższy odczyt.
– To przyjmiemy za wartość podstawową – wyjaśniłem. – Wartości wyższe
wykażą obecność żelaza.
– To spróbujmy tu – narysował butem kreskę koło baraku. Położyłem
skrzyneczkę na ziemi we wskazanym przez niego miejscu.
– Półtora luksa więcej – zameldowałem.
– Zgadza się. Tędy biegnie rura doprowadzająca wodę.
W podniosłych nastrojach wdrapaliśmy się na domniemaną Arkę.
Przeprowadziłem pomiary w dwudziestu miejscach. Nigdzie mój aparat nie wykazał
obecności żelaza.
– Chyba nic z tego – zmartwił się przewodnik.
– Spróbujmy jeszcze raz.
Zakręciłem gumkę i puściłem. Tym razem żaróweczką rozbłysła mocniej.
Wskazówka wychyliła się o pół luksa.
– Tu coś jest – zauważyłem.
– Powtórzmy pomiar – zaproponował Selim. Spróbowałem parę centymetrów
dalej. Anomalia miała około pół metra średnicy.
– Ciekawe – zauważyłem.
– Może spróbujemy to odkopać?
– To chyba nielegalne. Skoro to miejsce jest rezerwatem archeologicznym...
Uśmiechnął się szeroko.
– Po pierwsze, ja go pilnuję, a po drugie, komu to teraz potrzebne?
Podreptał i po kilku chwilach wrócił z motyką i saperką. Spulchniał twardy
grunt łopatką, a ja odgarniałem glebę. Niebawem natrafiliśmy na ślady rdzy. Układały
się w okrąg.
– Garnek? – zdziwił się przewodnik.
Poskrobałem nożem, rdza ustąpiła i odsłonił się szary metal. Stal. Obkopałem
tajemniczy obiekt dookoła. Podważyłem łomem i udało mi się go wyciągnąć.
Trzymałem w ręku rurę o średnicy około trzydziestu centymetrów i długości niespełna
pół metra.
– Wiertło koronowe do badań geologicznych – zawyrokował Selim. –
Zakopmy tę dziurę.
Zasypaliśmy i uklepaliśmy ziemię. Domniemana Arka wyglądała tak samo jak
przedtem.
– To chyba nie jest Arka – powiedział. – Zresztą od dawna to podejrzewałem.
– Na to wygląda, ale ten przyrząd jest trochę mało precyzyjny – uspokoiłem
go. – Mógł pominąć mniejsze kawałki metalu, o ile tu są.
– Czyli jednak trzeba kupić w sklepie?
– Ależ nie. Wystarczy udoskonalić ten. Wyciągnąłem z kieszeni notatnik.
– Jak się za to zabrać?
– Musisz kupić w sklepie amperomierz albo woltomierz. Oderwać żaróweczkę
i przyczepić go na jej miejsce.
– Wtedy napięcie odczytam nie z siły rozbłysku, tylko po prostu na skali, co
wskaże strzałka?
– Dokładnie tak. Ale ja też sądzę, że to nie jest prawdziwa Arka.
Selim uśmiechnął się.
– Prawdziwa znajduje się tam – wskazał dłonią górę. – Tyle tylko, że ja mam
uszkodzone kolano i nie zdołam się wdrapać, by jej poszukać. Dlatego będę badał to –
wskazał pagórek. Popatrzył na mnie uważnie.
– Pan chce szukać na górze?
– Taki mam zamiar.
Zasmucił się.
– Gdyby pan ją znalazł, proszę dać mi znać. Wielu już wchodziło na Ararat w
tym celu, ale jak do tej pory żaden nie chwalił się...
– Chwalili się na łamach amerykańskiej prasy brukowej – wyjaśniłem. – Jeśli
znajdę Arkę, daję słowo, że się o tym dowiesz.
– Proszę na siebie uważać. To niebezpieczna góra. Zdradliwa – ściszył głos. –
Mówią, że Adman Sahar wrócił z Iranu.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Postaram się nie wchodzić mu w drogę.
Pożegnaliśmy się i ruszyłem w stronę górujących nad równiną stoków Araratu.
Zapadał już zmierzch, a ja musiałem obejść górę prawie dookoła, aby dotrzeć do
Doliny Świętego Jakuba leżącej po północnej stronie, blisko granicy z Armenią.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
DOLINA ŚWIĘTEGO JAKUBA • ZASYPANA WIEŚ AHORA • KTOŚ KOPIE
KOŁO MONASTERU • NOTATKI HRABIEGO • NOCNA STRZELANINA •
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE • EWAKUACJA • ZASYPANY KLASZTOR
• SREBRNA MUSZLA • PIELGRZYMIE SZLAKI • WPADKA
Równina Arakesz była pokryta czarnym piaskiem powstałym z rozmytych
przez wodę przepalonych wulkanicznych popiołów. Była idealnie płaska, stanowiła
dno wyschniętego przed setkami tysięcy lat jeziora. Jak okiem sięgnąć rosły na niej
bezlistne krzaki o zielonych gałązkach i gdzieniegdzie kępy żółtej trawy. Góra
wyrastała z równiny całkowicie niespodziewanie. Od tej strony nie było łagodnie
wznoszących się pagórków, tylko nieoczekiwany przeskok. Ziemia u moich stóp była
zupełnie płaska, by pięć metrów dalej stanowić stromo wznoszące się zbocze góry.
Szedłem starym szlakiem, drogą wyłożoną kamieniami. Z mapki wykreślonej przez
hrabiego wynikało, że prowadzi do Doliny Świętego Jakuba i nie istniejącej wioski
Ahora. Stara droga była fatalna. Gdzieniegdzie ziemia osunęła się grzebiąc dawny
trakt pod zwałami gliny i kamieni. W jednym miejscu potok całkowicie zniósł most.
Tylko resztki kamiennego filaru sterczały z płytkiej wody. Im bliżej byłem celu, tym
droga stawała się gorsza. Słońce stało już wysoko. Przebycie dystansu w dziesięć
godzin, jak to zaplanowałem, okazało się niewykonalne. Wreszcie wdrapałem się na
ostatni pagórek. Przede mną leżał rozległy cyrk lodowcowy o stromych ścianach
popękanych tu i ówdzie. Dolina miała co najmniej cztery kilometry średnicy. Droga,
na tym odcinku dobrze zachowana, opadała w dół i znikała pod warstwą ziemi. Tym
razem definitywnie. Wyciągnąłem mapnik i popatrzyłem na sztabówkę. Byłem na
miejscu. W dolinie pode mną przed stu pięćdziesięciu laty kwitło życie. W ciągu
jednej potwornej nocy wieś uległa całkowitej zagładzie, zamarła pod wielometrowymi
zwałami gliny, kamieni i lodu. Trzęsienie ziemi spowodowało obsunięcie się zbocza.
Mimo upływu lat bezbłędnie zidentyfikowałem miejsce, z którego zeszła lawina
grzebiąc wieś i dwa tysiące jej mieszkańców. Na brzegu błotnistej równiny ocalał
jeden budynek, wymurowany starannie z grubo ciosanych kamieni. Budynek był
oczywiście od dawna opuszczony. Mury popękały, a dach zapadł się do środka. Pod-
szedłem ostrożnie i zajrzałem do wnętrza. Gruba warstwa błota upewniła mnie, że
dawno nikt go nie odwiedzał. Przestąpiłem próg i ruszyłem starając się nie zostawiać
śladów. Z niewielkiej sieni przeszedłem do dużej sali. Kamienne płyty posadzki były
wyślizgane przez tysiące stóp. Z sali wąskie przejście prowadziło gdzieś w głąb.
– Karczma – zidentyfikowałem budynek. – To musiała być karczma.
Pomieszczenie za salą zajmował wielki popękany piec, na którym dawniej
gotowano jedzenie. Koło pieca odkryłem dziurę w podłodze. Z plecaka wyjąłem
latarkę i poświeciłem do środka. Piwnica była duża i sucha. Oceniłem głębokość
szybu wejściowego na dwa metry. Najpierw opuściłem na dół plecak, a potem
zsunąłem się sam.
– Dobry punkt wypadowy – mruknąłem.
Rozłożyłem na ziemi folię i wypakowałem z plecaka karimatę, śpiwór i
żywność. Puszki i torebki ukryłem w kącie i na wszelki wypadek nakryłem
kamieniami. Zrzuciłem ciężkie buty i spodnie i wyciągnąłem się wygodnie.
Poruszyłem stopami, aby rozluźnić nieco obolałe po ciężkim marszu mięśnie. W parę
chwil później zapadłem w sen.
Obudziłem się o czwartej po południu. Zrobiłem kilka pompek, żeby się
rozbudzić, a potem wyjąłem z plecaka plik kartek odbitych na ksero i wydostałem się
na powierzchnię. W sali zachowały się pod ścianą resztki ceglanej ławy. Podłożyłem
sobie gazetę i wygodnie usiadłem.
No to zobaczmy nasze materiały – mruknąłem wertując maszy-
nopis dziennika hrabiego Alojzego Poletyłły.
Dwudziestego kwietna przybyłem wreszcie do wsi Ahora. Czas bylpo temu
najwyższy, bo koń mój, Medyk, okulał i należało nam obu odpocząć. Wieś wyglądała
równie strasznie jak Wojsławice, ale tu gnieździ się nie rzesza potomków Izraela, a
banda brudnych i dzikich ormiańskich pasterzy. Zatrzymałem się w karczmie leżącej
na wzgórzu ponad wsią. Pokój na piętrze, który mi dali, wygląda dość obskurnie, ale
posiada elementarne wygody.
Popatrzyłem do góry. Piętro dawno już przestało istnieć.
Zajazd roi się od pluskiew, ale mam nadzieję, że nie zostanę w nim diugo.
Jutro odwiedzę monasterpod wezwaniem świętego Jakuba. Miejscowi mnisi zapewne
znają drogę. Ararat góruje nad wsią. Od tej strony wygląda przerażająco, ale każda
góra wygląda ponuro, gdy niebo zasnute jest chmurami, a sionce zachodzi.
Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały stawy. Za kuchnią odnalazłem schody
prowadzące niegdyś na piętro. Kończyły się zawieszone w próżni. Wdrapałem się na
nie i przyłożyłem lornetkę do oczu. Dolina była pusta, cicha i martwa. Nigdzie nie
było widać śladu człowieka. Po drugiej stronie kamiennego usypiska, na
przeciwległym zboczu ponad warstwą błota i kamieni sterczał kawałek muru z pustym
półokrągłym oknem. Podregulowałem lornetkę i spostrzegłem resztki zaczepów.
Tylko one pozostały z dzwonnicy monasteru. Ruszyłem w tamtą stronę. Byłem już
blisko, gdy spostrzegłem pierwsze ślady gąsienic traktora lub buldożera. Nie-
spodziewanie usłyszałem dość odległy zgrzyt metalu o kamień. Przypadłem za
krzakami i skradając się cicho jak Indianin, ruszyłem tropem maszyny. Prowadziła
wprost ku pozostałościom dzwonnicy.
Wyjąłem z kieszeni wshipera i założyłem słuchawki na uszy. Wzmocnione
dźwięki uderzyły jak młotem, ale podkręciłem gałkę do maksimum. Moje stopy
szurające o kamienie czyniły teraz nieznośny wręcz hałas. Słyszałem szybkie
uderzenia własnego serca. Wycelowałem mikrofon kierunkowy w stronę
niewidocznego przeciwnika. Brzęk metalu powtórzył się, teraz mogłem go
zidentyfikować. Łopaty zgrzytały o kamienie. Wycofałem się i obszedłem tę część
doliny dużym łukiem. Wdrapałem się na stok i, dobrze ukryty za niewielkim garbem,
popatrzyłem w dół przez lornetkę. Nic dziwnego, że nie dostrzegłem starej rosyjskiej
koparki, gdy z dachu karczmy rozglądałem się po dolinie. Obok dzwonnicy ział w
ziemi wielki krater o średnicy dobrych dwudziestu metrów. Na jego dnie stała
nieruchomo maszyna. Czterej mężczyźni o wrednych gębach kopali szpadlami na dnie
dziury. Cztery kałasznikowy zestawione w kozioł stały obok. Z boku rozstawiono dwa
namioty ukryte za hałdą. Na trójnogu wisiał okopcony kociołek, a wokoło
poniewierało się kilkanaście puszek. Obserwowałem pracujących mniej więcej przez
pół godziny, potem wycofałem się. Przez ten czas zdążyli dokopać się do warstwy
pokruszonych dachówek stanowiących zapewne pozostałości klasztornego dachu.
Wróciłem do swojego obozowiska w piwnicy karczmy. Zamaskowałem starannie
dziurę prowadzącą do kryjówki i podczepiłem niezbyt wymyślny, ale skuteczny
alarm. Naszykowałem pistolet gazowy i emiter infradźwięków, aby w razie czego były
gotowe do użycia.
Wygrzebałem z kieszeni maszynopis.
Przełożony klasztoru pokazał mi dziś relikwiarz zawierający kawałek drewna
Arki. Było prawie zupełnie czarne i wyglądało jak skamieniałe, ale ; nie pozwolił mi
go dotknąć, więc obserwacje poczynić mogłem tylko na oko. Klasztor wydaje się być
bardzo bogaty. Na ołtarzu w kaplicy widziałem złote naczynia liturgiczne i wiele
wotów, zostawionych przez pielgrzymów. Przełożony twierdził jednak, że nie wie,
gdzie szukać Arki. Sądzę, że kłamie. Karczmarz powiedział, że są w tej okolicy
pasterze, którzy regularnie prowadzą pątników na górę i pokazują im z daleka statek
tkwiący w lodzie. Napytanie o konkrety stwierdził, że j eden z nich nazwiskiem Guś
zagląda od czasu do czasu, to znaczy co dwa – trzy miesiące. Wygląda na to, że będę
musiał na niego poczekać w tej zatęchłej norze. Może zresztą o to chodzi temu tluścio-
chowi. Wyciągnie ze mnie pieniądze za noclegi i wyżywienie, a potem będę musiał
ruszać w dalszą drogę nie doczekawszy się tajemniczego Gusia, który być może w
ogóle nie istnieje!
Lekturę przerwał mi suchy odgłos wystrzału karabinowego. Po nim nastąpił
drugi. Wyskoczyłem z piwnicy i wspiąłem się na schody. Zapadał wieczór.
Skierowałem lornetkę w stronę dzwonnicy. Rozległ się kolejny strzał, a w chwilę
potem kilkadziesiąt, gdy ktoś wypuścił całą serię z kałasznikowa. Cisza, która
zapanowała później, była dość przerażająca. Ponownie huknął strzał. Założyłem
wshipera. Powiał wiatr. Trawy na dnie doliny zaszeleściły. Chwilę panowała cisza i
tajemniczy strzelec znów dał znać o sobie. Tym razem hukowi towarzyszył dźwięk
czegoś walącego się na ziemię. Ponownie rozterkotał się kałasznikow, a potem huknął
kolejny strzał i seria raptownie urwała się. Czekałem pół godziny, ale nic więcej się
nie działo. Zakląłem cicho. Wiedziałem, że zbocza Araratu nie są kurortem, ale nie
spodziewałem się, że będę świadkiem takiej wymiany ognia już pierwszego dnia
pobytu. Wróciłem do piwnicy i ponownie zabrałem się za lekturę.
Z gór zeszło dziś kilku pasterzy. Karczmarz rozmawiał z nimi i przekazał im
polecenie dla Gusia, żeby przyszedł. Spodziewa się go za dwa dopięciu, dni.
Pasterze nie sprawiali wrażenia zaskoczonych, więc może Guśj ednak istnieje?
Poczekam tydzień. Zastanawiam się, czy samemu nie wspiąć się na górę, ale bez
przewodnika mogę zabłądzić. Na obiad była zupa, wyjątkowo obrzydliwa breja z
lebiody i mięsa chyba zdechłych owiec. W Wojsłowicach czegoś takiego nie dajemy
nawet naszym chłopom. Zażądałem od karczmarza, żeby to zabrał. Uśmiechnął się
bezczelnie, ale przyniósł mi co innego. Ten człowiek zupełnie mi się nie podoba. Może
planuje mnie zamorodować? Sypiam z rewolwerem w ręce. W razie czego palnę mu w
łeb. Drzwi pokoju zabarykaduję. A może lepiejzastrzelićgo od razu, gdy będzie
podawał kolację? Nie ma tu sądów, a miejscowi chłopi chyba nie odważą się oskarżyć
szlachetnie urodzonego. Z drugiej strony jeśli mnie zabiją, to nikt ich za to nie skarżę.
Cóż za paskudna sytuacja. Dziś w nocy poczuliśmy silny wstrząs tektoniczny.
Wyrzuciło mnie z łóżka, pękła jedna z belek stropowych i kawałek ściany. Karczmarz
twierdzi, że góra się budzi, ale że bywało już tak wiele razy. Tylko mi tu wybuchu
wulkanu brakuje do szczęścia.
Zapadła noc. Założyłem noktowizor i ruszyłem naokoło doliny. Wdrapałem
się na znajomy garb i omiotłem “uzbrojonym" okiem całą okolice. Drobne zwierzęta
siedzące wśród krzaków były widoczne w postaci licznych świetlistych punktów.
Jakieś większe, może szakal, przebiegło przez wioskę. Popatrzyłem w stronę wykopu
koło dzwonnicy, ale miejsce to było zupełnie ciemne. Zdecydowałem wdrapać się
wyżej żlebem. Z góry widok był jeszcze lepszy. W dolinie było pusto. Chłodne
górskie powietrze przyjemnie chłodziło czoło. Zdjąłem noktowizor i próbowałem
wyobrazić sobie, jak wyglądała ta dolina w dawnych czasach, gdy jej dnem płynęła
rzeczka, a wokoło wznosiły się zbudowane z kamienia i drewna domy ormiańskich
pasterzy. Niespodziewanie gdzieś w okolicach karczmy spostrzegłem błysk latarki.
Ktoś szedł przyświecając sobie bateryjką. Obszedł ruiny, a potem zawrócił. Szedł
brzegiem doliny, aż zniknął za pagórkiem. Zsunąłem się na dół i ruszyłem jego
śladem. Za garbem wyłączyłem noktowizor. Blask płonącego między głazami ogniska
był widoczny z odległości kilometra. Odbezpieczyłem “gazówkę" i podkradłem się
cichutko. Wyjrzałem zza sporego skalnego odłamu i dosłownie mnie zatkało. Jednym
susem znalazłem się w kręgu światła. – A wy tu skąd! ? – huknąłem. Zosi i Jackowi
szklanki z herbatą wypadły z dłoni.
Zasypywaliśmy ognisko w szalonym pośpiechu.
– Ależ jesteśmy dobrze ukryci – jęczała Zosia. – Rozpaliliśmy ogień między
kamieniami...
– Trafiłem do was jak po sznurku i dziękujcie Bogu, że to ja, a nie członkowie
Partii Pracujących Kurdystanu! A wasze ognisko widać z góry Z odległości co
najmniej dziesięciu kilometrów. Pakuj namiot – huknąłem na nią.
Wyrywała śledzie po omacku, bo ognisko już skonało pod warstwą kamieni.
Ulokowali się idealnie, namiot stał na równym kawałku ziemi, | otaczały go spore
skałki i faktycznie ciężko byłoby go wypatrzeć z ziemi, za to ze stoków góry był
widoczny jak na dłoni.
– Ale przecież paliliśmy tylko maleńki ogieniek – jęknął Jacek.
– Greenhorn rozpala ognisko takie, że płomienie buchają powyżej szczytów
sosen, a potem dziwi się, skąd Indianie wiedzieli, że tam jest – zacytowałem Karola
Maya. – Przed dwoma miesiącami na Araracie doszło do bitwy między siłami
wojskowymi a Kurdami. Jak sądzicie, co teraz robią Kurdowie?
– Liżą rany – nieśmiało zaproponowała Zosia.
– Wystawiają na noc czujki, które sprawdzają, czy ktoś niepowołany nie zbliża
się do góry. Wypatrują ruchów samochodów, żołnierzy i innych takich – zarzuciłem
plecak na Jacka, aż go przygięło do ziemi. Drugi zarzuciłem na Zosię. Sam zabrałem
namiot.
– Za mną! – zakomenderowałem. – I od tej pory ani słowa! Ruszyliśmy
brzegiem doliny. Co kilka minut zakładałem noktowizor i badałem piętrzące się nad
nami stoki i turnie.
– Chyba mamy szczęście – powiedziałem. – Może nie patrzyli albo obozują po
drugiej stronie.
– Ale taki mały ogieniek... – jęknęła.
– Płomień zapałki widać z odległości dwu kilometrów! Noktowizor, którym
bawiłem się będąc w waszym wieku, pozwalał dostrzec człowieka z odległości
dwustu metrów. W czerwonych beretach posługiwaliśmy się noktowizorami
pozwalającymi dojrzeć człowieka z odległości dwu kilometrów, a nie mieliśmy
najnowszych modeli. Ognisko o temperaturze dwustu stopni będzie widoczne z
odległości dziesięciu kilometrów. I to jeszcze w kilka godzin po zasypaniu. Pozostaje
mieć nadzieję, że oni mają przestarzały sprzęt z demobilu Armii Czerwonej.
Dotarliśmy do ruin karczmy. Zagoniłem ich do piwnicy i zamaskowałem właz.
Zapaliłem małą latarkę.
– Nie słyszeliście strzałów karabinowych po południu?
– Słyszeliśmy – powiedziała Zosia – ale sądziliśmy, że to gdzieś daleko.
– Musimy się stąd jak najszybciej wynosić – stwierdziłem. – Tu się robi zbyt
niebezpiecznie jak dla mnie. A teraz, robaczki, jak na świętej spowiedzi macie
wyjaśnić, skąd tu się wzięliście. Z tego co wiem od waszego wujka, wsiedliście przed
kilku dniami do pociągu odjeżdżającego do Francji.
Zosia popatrzyła niewinnie.
– Wsiedliśmy. Ale potem w Akwizgranie przesiedliśmy się na inny pociąg.
Mamy bilety Interrail ważne przez miesiąc w całej Europie. Wiedzieliśmy, kiedy
przybędziesz, wujku, do wsi Ahora i czekaliśmy tu na ciebie.
– Pięknie. I to jeszcze pewnie kilka dni?
– Jeden dzień i jedną noc. I jeszcze jeden dzień. Westchnął ciężko.
– Trzeba pomyśleć, jak się stąd wycofać. Popatrzyłem na zegarek.
– Mamy do przejścia trzydzieści kilometrów do miasteczka Igdir. Dla mnie to
będzie sześćdziesiąt dzisiaj. Pięknie.
– Chyba nie dasz rady, wujku – oczy Jacka zalśniły.
– Dam radę. Zapasy musicie porzucić. Im mniej będziecie mieli bagażu, rym
lepiej. Wyruszymy za jakieś dwie, może trzy godziny. Zastanowiłem się.
– Wsadzę was w autobus do Ankary, a sam będę musiał tu wrócić. Nie
powiem, bardzo jestem wam wdzięczny. Co was w ogóle podkusiło, żeby się tu
pchać?
– Chcieliśmy przeżyć przygodę – pisnęła Zosia.
– Muszę jeszcze coś sprawdzić – powiedziałem. – A wy szykujcie się do
drogi. I ani kroku stąd!
Wyszedłem z piwnicy. Omiotłem całą dolinę okiem uzbrojonym w
noktowizor. Założyłem słuchawki wshipera i ruszyłem w stronę dzwonnicy. W
wykopie panowała cisza. Nie widać było też żadnych jaśniejszych plam. Zeskoczyłem
na dno. Poczułem dziwnie znajomy zapach, ale jakoś nie mogłem go zidentyfikować.
Przede mną w profilu wykopu widać było ścianę monasteru zbudowaną z kamieni i
kiedyś chyba otynkowaną. W ścianie ziała dziura wyłamana łomem. Nasłuchiwałem
dłuższą chwilę. Nic nie usłyszałem. Wewnątrz nie było nikogo. Pochyliłem się i
poświeciłem. Dach runął, ale pod ścianą widać było wąskie przejście. Kończyło się
schodami w dół. W tym momencie usłyszałem kroki. Odbezpieczyłem gazówkę i
przyczaiłem się koło dziury... Zosia i Jacek.
– Nie mogliście usiedzieć pięciu minut spokojnie – zgromiłem ich szeptem. –
Musicie się bez przerwy narażać?
– Ale tu nikogo nie ma.
Poświeciłem w głąb dziury. Popękana ściana wyglądała stabilnie.
– Za mną – rozkazałem i zagłębiłem się w otworze. Dotarłszy do schodów
zapaliłem latarkę. W jej świetle zobaczyłem, że mury popękały paskudnie. Nacisk
milionów ton ziemi, a może wstrząs, który doprowadził do katastrofy, naruszył
konstrukcję budynku. Zszedłem po schodach i omiotłem światłem pomieszczenie
piętro niżej. Wyglądało niemal tak, jak gdyby ludzie opuścili je przed kilkunastu
minutami. Jednak ławy i stoły były pokryte grubą warstwą kurzu. Ozdobny fotel leżał
przewrócony, jak gdyby siedzący na nim zerwał się gwałtownie. Przez sto kilka-
dziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto mógłby go postawić z powrotem. Na stołach stały
jeszcze misy i kubki.
– Jak myślisz, wujku, moglibyśmy wziąć sobie jeden na pamiątkę? – Zosia
wskazała cynowy kubek pokryty misternie tłoczonymi scenami.
– Ani mi się waż – pokazałem jej latarką popękany i powybrzuszany strop,
który groził zawaleniem w każdej chwili. – Zresztą i tak nie przepuściliby cię z tym
przez granicę – powiedziałem już łagodniej.
Ominęliśmy refektarz i przeszliśmy wzdłuż długiego rzędu niewielkich celi.
Drzwi pozostawiono otwarte, jak gdyby właściciele wybiegli w popłochu i nie tracili
czasu, żeby je zamykać. W jednym z pomieszczeń urządzona była pracownia malarza
ikon. Kawałki blachy poniewierały się nadal na szerokim stole. W glinianym kubku
stały pędzle. Barwniki w miseczkach czekały. Na próżno.
– Złoto? – zagadnął Jacek wskazując blaszki.
– Sądzę, że raczej tombak – ostudziłem go. – Złota tak by nie zostawili,
niezależnie od okoliczności.
– To na koszulki do ikon? – zapytała Zosia.
– Nie. W tradycji prawosławnej tło ikony musi być złote. W Rosji i Polsce
robiono to w ten sposób, oczywiście mówię o dawnych czasach, że na lipową deskę
nakładano warstewkę specjalnie przygotowanego podkładu. Najczęściej
sproszkowanej kredy rozrobionej z klejem kazeinowym, choć czasami używano też
bardziej szlachetnych substancji. Podkład szlifowano, żeby był doskonale gładki.
Zaznaczano ramkę, często przestawienia świętych były lekko zagłębione. Tło
pokrywano listkami złota lub cienką warstewką złotej farby. Następnie malowano
postać.
– Listkami złota? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Złoto jest metalem bardzo rozciągliwym i można z niego przy
odrobinie wprawy wyciągnąć druty grubości pajęczyny lub rozwałkować je na folię
tak cienką, że staje się przezroczysta.
– Używano jej do obserwacji ruchu atomów w fizyce jądrowej – wtrącił Jacek.
– Miała grubość rzędu kilkunastu warstw atomów złota i była prawie przejrzysta.
– Słusznie. Czasami ikony zaopatrywano w koszulki z blachy, najczęściej
srebrnej lub mosiężnej. Blachę srebrzono lub złocono, dodawano i szlachetne
kamienie.
– Ta blacha wygląda na dość grubą – zauważyła Zosia. – Może więc
przeznaczona była na koszulki do ikon?
– Możliwe, ale sądzę, że było inaczej. Gruzini i Ormianie stworzyli zupełnie
inną, własną szkołę malowania. Ich ikony powstawały w ten sposób, że postaci
świętych malowano bezpośrednio na blasze mosiężnej, miedzianej lub srebrnej i
potem pozłacanej. W ten sposób tło pozostawało złote i nie wymagało długotrwałego
i żmudnego naklejania złotej folii. Na niektórych ikonach, tych bardziej luksusowych,
złote tło było dodatkowo tłoczone. Na zakończenie musicie pamiętać jeszcze jedno.
Dla katolików ikony to tylko święte obrazy. Dla prawosławnych i grekokatolików
ikona jest świętością samą w sobie, odbiciem nieba. Dlatego ikony nie posiadają
światłocienia. Światło bije z nich prostopadle na widza. Są jakby oknami w
rzeczywistości, przez które widać raj. Wyjątkiem są tylko ikony z rejonów
pogranicznych, gdzie mieszały się style i dochodziło do złamania kanonów. No, teraz
proponuję, żebyśmy poszli dalej.
Kaplica częściowo się zwaliła, ale nawet stojąc w drzwiach spostrzegłem, że
wspomniane przez manuskrypt hrabiego Alojzego przedmioty liturgiczne i wota
zniknęły.
– Przypuszczam, że mnisi przeżyli katastrofę – powiedziałem. – Klasztor
został zasypany, ale grube mury ochroniły ich przed śmiercią. Poderwali się spłoszeni
od kolacji, pobiegli do celi, pozabierali swoje rzeczy, zebrali rękopisy, księgi i
przedmioty liturgiczne i wykopali się z klasztoru na wolność.
Podszedłem ostrożnie. Obrus leżał jeszcze na ziemi. W środku ołtarza ziała
dziura.
– Co tu było? – zapytał Jacek.
– Właściwie każdy kościół musi posiadać jakąś relikwię. Zazwyczaj
umieszcza się ją w ołtarzu – wyjaśniłem. – W Polsce jest ołtarz zawierający relikwie
ponad stu dwudziestu świętych, męczenników i błogosławionych. Tu mieli chyba
tylko jedną. Zapewne świętego Jakuba, patrona tego klasztoru. Tak czy inaczej nic tu
po nas.
– Zrobię parę zdjęć – powiedział Jacek wyjmując z kieszeni idiot-kamerę
Kodaka.
Sfotografował salę. Popatrzyłem w zadumie na popękane, osypujące się freski.
– Czy nie można by poinformować władz, żeby to jakoś zabezpieczyły? –
zapytała Zosia. – Przecież jeszcze parę lat i nic z tego nie zostanie.
– Raczej trzeba tu kogoś przysłać, żeby to udokumentował – powiedziałem. –
Władze tureckie nie darzą szczególnym szacunkiem zabytków chrześcijańskiej
przeszłości tego kraju. W Kapadocji niszczeje około tysiąca opuszczonych klasztorów
wykutych w tufie wulkanicznym. Te freski wyglądają na dość późne. Sądzę, że
pochodzą z XVI, no może z XVII wieku. Tamte są o tysiąc lat wcześniejsze. Jeśli nie
mogą znaleźć pieniędzy na ich odnowienie, tym bardziej nie przejmą się losem tych.
Zajrzeliśmy jeszcze do kuchni. Była pusta, zapasy żywności zabrano ze sobą,
tylko w kącie leżała wielka kość. W korytarzu koło schodów Zosia pisnęła radośnie i
pochyliła się. Podniosła coś z podłogi.
– Co masz? – zaciekawił się jej brat.
– Broszkę. Nie to nie broszka. To chyba jakieś wotum.
Trzymała w dłoni sporą muszlę sercówki wykonaną z poczerniałego metalu.
Wyciągnąłem ją delikatnie z jej dłoni i potarłem o spodnie. Czarna śniedź ustąpiła
natychmiast.
– Srebro – powiedziałem.
– To wotum za szczęśliwe przepłyniecie morza – stwierdziła. – Albo za udane
połowy. O, tu są trzy dziurki. Dlaczego trzy?
– Żeby można było naszyć na kapelusz – wyjaśniłem.
– Wotum na kapeluszu? Uśmiechnąłem się z politowaniem.
– To nie jest wotum. To plakietka pielgrzyma. Siadłem na stołku i staranie
powycierałem muszlę. Zalśniła jak świeżo wypolerowana.
– Ile może mieć lat? – zapytał Jacek.
– Sądzę, że sześćset, może mniej. Trzeba by ją pokazać archeologom.
– Powiedziałeś, wujku, że to plakietka pielgrzyma. Co to oznacza? I dlaczego
jest takiego kształtu? Uśmiechnąłem się.
– Coquillards. Od francuskiego coquille, czyli muszla. Tak nazywano
pielgrzymów wędrujących do grobu świętego Jakuba w Composteli.
– Tego świętego Jakuba, pod którego wezwaniem był ten kościół? – zapytał
Jacek.
– Nie, to tylko przypadkowa zbieżność imion. Chodzi o Jakuba Starszego.
Według legendy przybył do Hiszpanii i dokonał jej ewangelizacji. Około 800 roku w
Composteli znaleziono relikwie, które przypisano świętemu Jakubowi. Wykopaliska
potwierdzają, że w regionie tym istniała bardzo stara gmina chrześcijańska, ale brak
jednoznacznych dowodów, że to jego szczątki otaczane są tam po dziś dzień kultem.
W 900 roku Compostela była już siedzibą biskupstwa, a ciało świętego stało się celem
pielgrzymek. W 997 roku Compostelę przejściowo zajęli muzułmanie. Po ich
wyparciu wzniesiono nową bazylikę. Do sanktuarium przybywali pielgrzymi z
Francji, później także z Niemiec i Anglii. Pielgrzymi zabierali ze sobą na pamiątkę
muszle znajdowane nad brzegiem morza. Niebawem sprytni opiekunowie
sanktuarium zaczęli wytwarzać je z metalu. Muszla świętego Jakuba stała się znakiem
rozpoznawczym pielgrzymów. W XIII wieku docierali tam także pielgrzymi z Węgier
i Polski.
– Z Polski? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Odnaleziono w okolicach Gniezna grób pielgrzyma, a w nim
kilkanaście tego typu plakietek, w tym srebrną muszlę. Pielgrzymi, którzy dotarli do
sanktuarium, naszywali je na kapelusze, stąd trzy dziurki, które cię zaciekawiły.
Istnieje też dowód pośredni na udział Polaków w tych wędrówkach. Czy zdarzyło
wam się może oglądać reprodukcje żywota świętej Jadwigi śląskiej?
– Nie. Kim była?
– Żoną Henryka Brodatego i matką poległego w bitwie z Tatarami pod
Legnicą Henryka Pobożnego. Istnieją dwa żywoty świętej Jadwigi śląskiej w postaci
jakby średniowiecznych komiksów – ciągi obrazków odbijanych z drzeworytu i
kolorowanych. Na kilku z nich widać sceny ukazujące świętą opiekującą się
pielgrzymami. Są też przedstawienia pielgrzymów zdążających do jej grobu.
Większość z nich ma na kapeluszach wyrysowaną muszlę, a więc symbol sanktuarium
Composteli był dla rytownika naturalnym znakiem rozpoznawczym pielgrzyma.
– Więc moja muszla...
– Powstała gdzieś pomiędzy XII wiekiem, kiedy to zaczęto je wytwarzać, a
czasami prawie nam współczesnymi. Sądzę, że jest stara, ale to może uda się ustalić w
Warszawie.
– Czy były inne tego typu plakietki? – zainteresował się Jacek.
– Każde większe sanktuarium posiadało własne emblematy. Mogli zaopatrzyć
się w nie ci, którzy pokonując trudy dotarli do celu. W Turynie na plakietkach widniał
oczywiście wizerunek Całunu Turyńskiego. Na rozdawanych w Rzymie z okazji Roku
Świętego – chusty świętej Weroniki. Przeważnie wykonywano je z ołowiu, czasem ze
szlachetniejszych metali. Oczywiście pamiątkami z pielgrzymek były nie tylko
plakietki. Z Ziemi Świętej przywożono gałązki palmowe łamane w miejscu zwanym
Ogrodem Abrahama. Leżał on niedaleko Jerycha. Z sanktuarium Mont-Saint-Michel
zabierano ułamki kamienia. Z Canterbury flaszeczki z “wodą świętego Tomasza".
Ponadto zabierano różne drobiazgi, w rodzaju wosku ska-pującego ze świec palących
się przy grobie świętego, kawałki tkanin, które okrywały relikwie, czy krople oliwy z
lampy płonącej przy Grobie Świętym w Jerozolimie. Wędrowcy wierzyli, że
przedmioty te pomogą zanieść trochę świętości do ich domów. Dość popularne było
też przywożenie płomienia zapalonego w Ziemi Świętej. Rycerz czy pielgrzym musiał
przez całą drogę czuwać, aby drogocenny ogieniek nie zgasł.
– To fascynujące – powiedziała Zosia.
– Dobra – uciąłem. – Ruszamy. Musimy przejść jak najwięcej, póki jest
ciemno.
Z dziury wdrapaliśmy się na górę z wykopu. Niepokojący zapach był coraz
silniejszy. Zapach krwi?
– Za dwa dni będziecie we Francji, to możecie pozwiedzać tamtejsze
sanktuaria.
– Ale ja chce przeżyć jakąś przygodę – jęknął Jacek. – Teraz, gdy jesteśmy tak
blisko...
Zapaliłem latarkę i niemal natychmiast jej światło wyłowiło z ciemności
zwłoki czterech poszukiwaczy leżące za buldożerem.
– Zapytaj ich, czy dobrze się bawią – powiedziałem złośliwie i niemal
natychmiast tego pożałowałem. – Cofnijcie się – poleciłem. – To nie jest widok, który
powinniście oglądać.
Pochyliłem się nad ciałami i ponownie zaświeciłem latarkę. Tajemniczy
snajper używał chyba kuł dum-dum. Wszyscy czterej byli martwi. Wszyscy mieli
zamknięte oczy.
Zamyśliłem się. Należało wezwać policję. Tak czy siak nie mieliśmy tu już nic
do roboty. Poszukiwania Arki Noego należało odłożyć ad acta. Wygramoliłem się na
górę.
– Ciekawe, kto ich zabił – zastanawiał się Jacek.
– Nieważne – uciąłem – i tak się tego nie dowiemy. W tym momencie oślepiły
nas światła kilkunastu latarek. Rozległy się charakterystyczne trzaski odbezpieczanej
broni.
– Dowiemy się – jęknęła Zosia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W NIEWOLI • JASKINIA • OKNO Z WIDOKIEM NA PRZEPAŚĆ
• ADMAN SAHAR • PLAN UCIECZKI • TĘCZA NAD ARARATEM
• ZOSTAJĘ RZECZOZNAWCĄ • HELIKOPTER • BITWA W WĄWOZIE •
UCIECZKA • POLACY NA ARARACIE
Światło latarek kłuło mnie w oczy. Reflektory skonstruowano tak, że trudno
było dostrzec cokolwiek w ciemności poza nimi. Wreszcie jakiś mężczyzna w
panterce wyszedł z kręgu i stanął przed nami. Jego surowe spojrzenie omiotło naszą
trójkę. Na panterce błyszczała nieduża pięcioramienna gwiazda. Cicha nadzieja, że
wpadliśmy w ręce tureckiego wojska lub policji prysła. Otaczał nas zbrojny oddział
Partii Pracujących Kurdystanu.
Przez chwilę mężczyzna patrzył mi w oczy, po czym wykonał ruch ręką.
Któryś ze stojących za naszymi plecami ujął Zosię za ramię i delikatnie ale stanowczo
pociągnął do tyłu.
– Jeśli będziecie rozsądni, to nic się jej nie stanie – powiedział po rosyjsku.
Jacek zrobił się blady jak ściana. Ścisnąłem mu ramię.
– Na razie nic nie możemy zrobić – powiedziałem. – Rób co mówią.
Obszukali nas sprawnie i szybko, po czym wykręcili ręce na plecach i skuli
kajdankami.
– Naprzód! – rzucił dowódca i ruszyliśmy w górę żlebem.
Wędrówka zdawała się nie mieć końca. Posuwaliśmy się w absolutnych
ciemnościach, potykając się o kamienie. Jednak porywacze czuwali i za każdym
razem, gdy mieliśmy się przewrócić, podtrzymywali nas w porę. Niebawem
dotarliśmy do niewielkiego cyrku lodowcowego górującego nad Doliną Świętego
Jakuba.
– Rozkuć! – rzucił rozkaz po rosyjsku; chyba chciał, żebyśmy też zrozumieli.
Zza skał wyszli jeszcze czterej mężczyźni. Przyciągnęli ze sobą nieduży radar
i agregat prądotwórczy. Uruchomili silnik. Jeden z nich założył słuchawki na uszy i
wbił wzrok w ekran. Po chwili zagadał coś uspokajająco.
– Nic nam nie grozi – powiedział dowódca. – Turcy rzadko patrolują te stronę
góry. Jestem Adman.
Jego twarz wydawała mi się znajoma. Przedstawiliśmy się. Po chwili przybyła
też grupka prowadząca Zosię. Nie wyglądała na specjalnie przerażoną. Nie skuli jej
rąk.
– Nieźle się trzyma – powiedziałem do Jacka.
– I co dalej? – jęknął.
– Pewnie chcą za nas wziąć okup. Spokojnie, wszystkiego się dowiemy.
– Podobno byłeś, wujku, w komandosach.
–A i owszem. Mógłbym na przykład wykopnąć broń temu w białych butach,
ale wtedy pozostali, a jest ich tu co najmniej dwudziestu...
Zza kamienia jeden z żołnierzy wyciągnął patelnię i wiązkę chrustu. Odgrzał
na niej jakieś placki. Poczęstowali także nas.
– Połowa drogi za nami – powiedział Adman. – Nie próbujcie żadnych
sztuczek. Po ciemku i tak nie uciekniecie. To jedyna droga. Wokoło są przepaści. A
my mamy bardzo dobre noktowizory.
Popatrzyłem z żalem na Zosię i Jacka.
Niebawem ruszyliśmy w górę. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza, ale
tym razem nie skuli nam rąk.
– Może jakoś oznaczymy drogę? – zapytał szeptem Jacek. – Żebyśmy potem
widzieli, którędy wracać?
– Pomysł sam w sobie niegłupi. A masz czym?
Spuścił głowę.
Niebawem dotarliśmy do wąskiej półki skalnej biegnącej trawersem.
Przeszliśmy nią około dwu kilometrów. Wzrok oswojony z ciemnością pozwalał
domyślać się przepaści po lewej stronie ścieżki. Wreszcie zatrzymaliśmy się na sporej
platformie. W ścianie ział wylot groty. Zapalili światło i ruszyliśmy w głąb góry.
Jaskinia powstała chyba w trakcie jakiejś erupcji wulkanu. Korytarze otaczał granit.
Tunele pod sufitem były ciemne, jakby okopcone. Ulokowali się całkiem nieźle. W
jednej z jaskiń urządzono kuchnię, w kilku innych sypialnie i magazyny. Wepchnęli
nas do niedużej groty i zastawili wejście drewnianą płytą. Szczęknęły ponuro rygle.
– No to jesteśmy w niewoli – mruknąłem.
– A co z Zosią? – jęknął Jacek.
– Miejmy nadzieję, że wkrótce do nas dołączy. Na razie obchodzą się z nami
jak z jajkiem.
– O tak!
Zosię wepchnęli do jaskini po dwudziestu minutach. Brzęknęła na kamieniach
rzucona za nią latarka. Zapaliłem ją i rozejrzałem się wokoło. Pod ścianą leżały grube
słomiane maty i kilka koców. W jednej ze ścian był otwór zamknięty drewnianą
okiennicą. Przyłożyłem palec do ust nakazując ciszę i podszedłem bliżej. Po kilku
minutach udało mi się otworzyć okno. Poświeciłem latarką i zobaczyłem pustkę.
Otwór prowadził prosto w przepaść. Wziąłem kawałek kamienia i rzuciłem. Liczyłem
sekundy, chcąc zbadać głębokość rozpadliny. Doliczyłem do stu dwudziestu, a potem
znudziło mnie to. Dno przepaści było bardzo głęboko.
– Kicha – powiedziałem do towarzyszy niedoli. – Macie swoją przygodę.
– To miało być zupełnie inaczej – jęknął Jacek.
– Dobra. Umówmy się. Nie będę wnikał, czyj to był pomysł. Teraz musimy
przede wszystkim wymyślić, jak im zwiać. Chcę usłyszeć wszystkie wasze pomysły.
Nawet najgłupsze.
– Kto nas właściwie złapał? – zagadnęła Zosia.
– Członkowie Partii Pracujących Kurdystanu. To taka organizacja z grubsza
ideologicznie zbliżona do Świetlistego Szlaku. Walczą o niepodległość Kurdystanu.
W inspirowanych przez nich zamachach i działaniach bojowych zginęło około
trzydziestu tysięcy ludzi. Sądzę, że zechcą za nas wziąć okup. Ten dowódca to Adman
Sahar; widziałem listy gończe. Choć musiałem go chyba już kiedyś spotkać, bo jego
twarz wydaje mi się znajoma. Za jego schwytanie Turcy oferują sto tysięcy dolarów.
– Ładny grosz – mruknął Jacek.
– Na razie to on trzyma nas, a nie my jego – zgromiłem go. Drzwi otworzyły
się. Stanął w nich strażnik z kałasznikowem w ręku.
– Komendant cię wzywa – powiedział po rosyjsku.
Wstałem i poszedłem. Poprowadził mnie przez labirynt podziemnych jaskiń.
Dnem jednej z nich płynął potok. Weszliśmy do dużej groty otwartej jedną stroną na
przepaść. Na ścianie wisiał portret Abdullaha Ocalana, nieco z boku dopełniali mu
samotności Marks i Lenin. Adman stał na samej krawędzi patrząc w gwiazdy. Na
dźwięk moich kroków odwrócił się z dziwnym uśmiechem.
– No cóż, panie Pawle – powiedział po polsku. – Dawnośmy się nie widzieli.
Zacząłem rozpaczliwie zastanawiać się, gdzie też mogłem go spotkać.
– Barek studencki na historii sztuki – podpowiedział. – Dorabiałem sobie do
stypendium – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Faktycznie – przypomniałem sobie lata studiów.
– Minęły raptem trzy lata. No cóż. Nie spodziewałem się ciebie tutaj, ale skoro
los tak chciał – wskazał mi gestem fotel. – Wybacz, że rozmawiamy w ciemności, ale
to urwisko otwiera się na Armenię. W pogodne noce widać łunę nad Erewaniem.
– Jesteśmy aż tak wysoko? – zdziwiłem się.
– Prawie 2000 metrów. Niestety Turcy zbudowali wzdłuż granicy szosę.
Ustawiają tam patrole co parę kilometrów i nocami lustrują górę. Szczelina zasłania
nas trochę, ale niedobrze by było, gdyby zauważyli w niej rozbłysk światła. Czasami
też latają nad nami helikopterem i strzelają. No, nieważne. Co cię tu sprowadza? Z
tego co wiem, władze w Ankarze zakazały turystom pchać się w te strony.
– Chciałem po prostu wspiąć się na szczyt Araratu.
– W towarzystwie nastolatków nieprzywykłych do gór, a co dopiero tak
wysokich – wyszczerzył zęby. – Ta mała o mało płuc nie wypluła wspinając się
żlebem. Może choruje na astmę? Będziecie musieli sprawdzić, gdy wrócicie do domu.
– A wrócimy?
– Oczywiście. Wprawdzie niechętnie rozstajemy się z naszymi gośćmi, ale
jesteśmy uczciwi i dotrzymujemy umów. Po starej znajomości nie wezmę drogo. Po
dziesięć tysięcy dolarów od głowy.
– Hmm?
– Wasze rodziny w Polsce przekażą okup naszemu przedstawicielowi. Gdy da
nam znać, że ma pieniądze i jest bezpieczny, wypuścimy was, a nawet może po tamtej
stronie granicy, bo tu Turcy was po głowie nie pogłaszczą – przeciągnął się aż mu
zaskrzypiały stawy. – Wracam do pierwszego pytania. Czego tu szukacie?
– Zgadnij.
– No cóż. Gdybym był Indianinem, powiedziałbym, że wszyscy pomyleni biali
gringos szukają na Araracie zawsze tego samego – Arki. Myślę, że wy też po to tu
przyjechaliście. A skoro człowiek taki jak ty, i wykształcony, przyjechał szukać Arki,
to sądzę, że natrafił na niezbite dowody jej istnienia albo na jakiś istotny ślad. Dzieci
to tylko dzieci. Nie chciałeś zabrać ich ze sobą, to przyjechały same. Widzę, że
zgadłem. Macie szczęście, że trafiliście na nas. Turcy by was obrabowali i zastrzelili.
Od sześciu miesięcy rząd nie wypłaca im poborów. Spora część żołnierzy
zdezerterowała. Przeszli do Azerbejdżanu i zaciągnęli się jako najemnicy. Szykuje się
wojna o Nagorny Karabach. Ale polityka cię pewnie nie interesuje. Zastanów się nad
moją propozycją. Nasz ruch potrzebuje pieniędzy. A gdy zwyciężymy...
– Nie zwyciężycie.
Przestraszyłem się własnych słów. Bałem się, że wybuchnie gniewem, ale on
tylko uśmiechnął się z politowaniem.
– W Rosji carska ochrana infiltrowała wszystkie partie rewolucyjne –
powiedział zmęczonym nieco głosem. – Niektóre do tego stopnia, że ich członkowie
wykonywali wyroki ochrany sądząc, że działają w imieniu klasy robotniczej i swoich
partii. Bolszewików nie infiltrowano. Uważano ich za niewielką partyjkę bez
znaczenia. Nas jest może niewielu, ale nadchodzą nasze czasy. Niegłupio byłoby
znaleźć Arkę. Mielibyśmy więcej turystów do oskubywania. Okupy mogłyby być
niższe. A tak...
Machnął ręką i milczący strażnik odprowadził mnie do celi. Przedstawiłem
Zosi i Jackowi przebieg rozmowy.
– Trzeba obmyślić plan ucieczki – powiedziała Zosia. Kiwnąłem głową.
– Cieszę się, że dobrze to znosicie – powiedziałem. – Najgorsze jest
pokonywanie psychologicznych barier związanych z uwięzieniem. Zazwyczaj
pierwsze odebranie wolności przeżywa się najsilniej. Wydaje się, że jesteście w
dobrej formie. To ważne – od tego zależy nasz los. Nie możemy pokazać, że się ich
boimy.
– A nie boimy się? – zagadnął Jacek.
– Każdy może się bać, ale ważne, żeby oni o tym nie wiedzieli. Na razie nic
nam nie grozi. Im chodzi tylko o okup.
– Byłeś kiedyś w niewoli, wujku? – zagadnął Jacek.
– Zdarzyło się – mruknąłem. – W każdym razie jestem już przyzwyczajony.
– Czy mamy szansę stąd zwiać? – zapytał chłopak.
– Oczywiście. Każdy więzień ma poważną przewagę nad strażnikiem. To
proste. Więzień może planować ucieczkę albo rozmyślać o czymkolwiek. Więzień
może spokojnie spać albo kręcić sznur czy piłować kratę. Strażnik cały czas musi
uważać. My – tylko wtedy, kiedy zaczniemy coś robić.
– Ale czy obmyślanie planu ma sens? Wiemy niewiele.
– O, wręcz przeciwnie. Wiemy, że jesteśmy w grocie, wiemy, że okno
wychodzi na przepaść. Obmyślanie planu ucieczki na pewno nam nie zaszkodzi.
– To chyba mam pomysł – powiedziała Zosia.
– Co proponujesz?
– Może opuścimy się jakoś w tę dziurę za oknem? Niżej znajdziemy półkę
skalną albo wylot jakiegoś tunelu...
– Pomysł może i dobry – rzucił jej brat – ale tu jest dość głęboko. Świeciłem
latarką i promień nie dotarł do dna, choć odbijał się na skałach po drugiej stronie.
Ciekawe, co to za wąwóz?
– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Nazwana tak na pamiątkę wsi, którą
opuściliśmy w tak niecodziennych okolicznościach. Wąwóz nie jest szeroki, ma w
najszerszym miejscu kilkadziesiąt metrów. Za to jak każda niemal szczelina
tektoniczna jest dość głęboki. Miejscami do trzech tysięcy metrów. Poza tym nie
mamy liny.
– Moglibyśmy podrzeć koce i ubrania na pasy... – zauważył Jacek.
– Niewątpliwie. Ale taki sznur jest raczej mało wytrzymały. Poza tym
popatrzcie na koce. Ile metrów mocnego sznura moglibyśmy z nich zrobić? Może
dziesięć. Jak się rozjaśni, będziemy mogli sprawdzić, ile nam trzeba. Sądzę jednak, że
tą drogą nie uda nam się uciec. Gdyby to było możliwe, zamknęliby nas gdzie indziej.
Na razie proponuję dobrze się wyspać.
Obudziłem się po trzech godzinach. Nad Araratem wstawał świt. Stanąłem
koło otworu i odemknąłem ciężką okiennicę. Popatrzyłem ponuro w dół. Jakieś
dwieście metrów niżej dno szczeliny zasłaniały mgły. Spojrzałem w lewo i
spostrzegłem wąski pasek błękitnego nieba. Przecinała go cudowna kolorowa tęcza.
Wychyliłem się i zlustrowałem skałę. Była niemal doskonale gładka.
– W dół nie uciekniemy – mruknąłem. – A w bok?
Po prawej stronie w głębi szczeliny zobaczyłem niewielki wiszący most.
Wychodził z dziury w skale i znikał w dziurze po drugiej stronie. Wydawało się, że
nikt go nie pilnuje, ale był za daleko.
– A może górą?
Wychyliłem się i spojrzałem w górę. Skały nad nami było najwyżej dwa
metry. Kończyła się na poziomie stoku Araratu. Z boku okna widać było niewielki
występ, dający chyba dobre zaczepienie dla palców. Dosięgnąłem go dłonią.
Wysunąłem się z okna i poszukałem stopą występu poniżej. Znalazłem. Podciągnąłem
się powolutku na jednej ręce. Drugą namacałem kolejny występ. Odległość od
wolności zmniejszyła się radykalnie. Podciągnąłem się jeszcze kawałek i wysunąłem
głowę ze szczeliny. Skała opadała dość stromo, ale można było na nią wypełznąć, a
potem zachowując ostrożność posunąć się dalej. Kąt nachylenia góry określiłem na
sześćdziesiąt stopni.
– Będzie jak na bardzo stromym dachu – mruknąłem sam do siebie. – Trzeba
wracać.
Zacząłem się zastanawiać. “Jacek wygląda na dość wysportowanego. On sobie
poradzi. A Zosia? Na pewno nie mogę puścić jej nad przepaść bez asekuracji jakąś
linką. Czy mogę zaryzykować ich życie, czy lepiej nie ryzykować i zapłacić okup?
Tylko czy dotrzymają słowa? Adman jest oszustem. Rozwadniał kawę, gdy prowadził
barek. Hamburgery miał o złotówkę droższe niż przed uniwersytetem". Padłem na
matę i zdrzemnąłem się.
Adman w towarzystwie dwu uzbrojonych po zęby kompanów przyszedł po
śniadaniu, na które złożyły się placki i kawa.
– No cóż, drodzy goście – powiedział nienaganną polszczyzną. – Zechciejcie
wypełnić te ankiety.
Rozdał nam trzy kartki papieru. Należało podać imię i nazwisko, wysokość
dochodów członków rodziny oraz majątek bliższych i dalszych krewnych.
– Niczego nie napiszemy – wściekła się Zosia.
– Trudno – uśmiechnął się Adman. – Nie będę wiedział, jakiego okupu mogę
zażądać. Za którymś razem nie zdołają zapłacić i trzeba będzie was zastrzelić.
Nie nalegał, ale kiwnął dłonią, gdy wychodził, i kompani zabrali mnie do jego
gabinetu.
– Ukończyłeś historię sztuki – powiedział. – Może w takim razie zechcesz
nam to wycenić?
Na stole piętrzyła się kupka przedmiotów zabranych z klasztoru. Podszedłem i
zacząłem je przeglądać.
– Książka po francusku wydana na początku XIX wieku w Paryżu. Bardzo
zniszczona. Sądzę, że w RFN dostaniecie za nią dziesięć marek. Lampa naftowa,
uszkodzona, produkcji niemieckiej. Lata dwudzieste? Może początek lat
trzydziestych, potem zaczęli używać masowo gotyku w nazwach firm. Nie ma szkieł,
ale może jakiś zapalony kolekcjoner da za nią dwadzieścia marek. Miski cynowe,
należały do mnichów, widziałem je będąc w klasztorze. Początek ubiegłego wieku,
ewentualnie do 1840 roku. Nie mają sygnatur i są nie do odróżnienia od
współczesnych, robionych dla turystów. Może weźmiecie po dziesięć marek, jeśli
sprzedawca opowie wystarczająco wstrząsającą historię ich pochodzenia.
Wbił we mnie ołowiane spojrzenie.
– Kto zabił tych czterech Turków tam na dole? – zapytał. – Kto zabrał skarby?
Wy?
– Sądziłem, że tych Turków zabili twoi ludzie – powiedziałem szczerze.
Parsknął.
– Ktoś łazi po górze – powiedział wreszcie niechętnie. – Zabił kilku moich,
Turcy to pewnie też jego robota. Zabija na oślep. No, nieważne. Ta góra zawsze
przyciągała świrów i bandytów. Więc nie wy zabraliście skarby?
– Nie. Myślę, że tam nie było skarbów.
– Nie bredź. W każdym klasztorze są skarby. Świeczniki ze srebra, wota, kasa
klasztorna, złote krzyże. Byłem na Jasnej Górze, oglądałem skarby na wystawie. Dużo
biżuterii z turkusami, srebro, złoto. Gdzie chrześcijanie, tam kościoły wypełnia złoto.
Wasz Bóg lubi ten metal.
– Nie mniej niż komuniści.
– Nie dla nas te skarby – warknął. – Pieniądze potrzebne są naszemu ruchowi,
by kupować broń i żywność... Gdzie mogły się podziać skarby klasztoru? Może w
jakiejś skrytce, a może zabrał je ten, który zabił Turków?
– Sądzę, że nie ty pierwszy wpadłeś na ten pomysł. Ta lampa bez klosza jest z
klasztoru?
– Tak. Leżała koło schodów – przyznał z niechęcią.
– To może oznaczać tylko jedno. Ktoś raz już się tu dokopał na przełomie lat
dwudziestych i trzydziestych. Pękło mu szło i zostawił lampę. A może o niej
zapomniał.
– Zapomniał, bo niósł skarby.
– Nie sądzę. Zwróciłeś uwagę na budynek?
– Oglądałem go. I co z tego? Nie jestem architektem ani historykiem sztuki.
– Widzisz, to bardzo mocna budowla. Kamienne łuki, ceglane łuki, wszystko
powiązane solidną wapienną zaprawą. Myślę, że po pierwszym wstrząsie, kiedy część
mieszkańców wioski uciekła na równinę, niektórzy mnisi podążyli ich śladem.
Kolejny wstrząs spowodował powstanie gardzieli Ahora i osunięcie się ziemi, która
pogrzebała wieś. Mnisi zamknięci wewnątrz klasztoru przeżyli zasypanie dzięki
solidnym murom. Dzwonnica wystaje, więc nie groziło im uduszenie. Wykopali się i
odeszli. A skarby zabrali ze sobą.
– Chciałem sprawdzić groby – mruknął Adman. – W grobach mnichów może
być złoto. Kto wie? Nie sprawdzimy już tego. Ktoś wysadził brzegi tej wielkiej
dziury, którą wyryli zastrzeleni poszukiwacze.
– Skarby przepadły.
– A pamiętasz, co pisał Michałowski w swoich pracach? Gdy katedra w Faras
została zasypana przez lotne piaski, ciągle powracali do niej chrześcijanie, by modlić
się i palić świece.
– Nie znaleźliśmy nic takiego.
– Może gdyby odkopać otoczenie budynku i znaleźć groby opatów – mruknął.
– Może tam... Trzeba by uruchomić koparkę, zanim ktoś ją znajdzie.
– Świętokradztwo – zauważyłem.
– Burżuazyjne przesądy. Walczymy o przyszłe szczęście naszego narodu i nie
możemy się wahać.
– Więzicie dzieci, żeby uzyskać okup. Rabujecie turystów. Bezcześcicie
groby. Czy nie za dużo tych bohaterskich czynów? Uśmiechnął się jadowicie.
– Dużo czy mało, to nie ma znaczenia. Gdy walczy się o wolność, wszystkie
zasady etyczne nic nie znaczą. Znam historię Polski. Wiem, co się działo po waszych
rozbiorach. Trzy powstania i jedna rewolucja i do czego to doprowadziło? Nic nie
osiągnęliście swoimi metodami. Ani bunt oddziałów regularnej armii ani partyzantka.
Pozostaje tylko terror. Gdybyście mordowali namiestników i porywali członków
rodziny carskiej, wolność odzyskalibyście znacznie szybciej...
W tym momencie rozległ się huk wirnika helikoptera. Adman jednym skokiem
znalazł się przy krawędzi urwiska. Rakieta powietrze – ziemia przeleciała koło nas z
ogłuszającym gwizdem i po sekundzie eksplodowała w głębi szczeliny. Poderwał
karabin i wystrzelił kilkakrotnie. Kolejna rakieta przeszła gdzieś pod nami i chyba
bliżej drugiej ściany. Eksplodowała też znacznie dalej. Cofnąłem się bliżej wejścia do
groty. Strzały rozlegały się teraz z różnych stron. Huk wirnika cichł powoli, a potem
nałożył się na niego nowy. Drugi helikopter! Nadchodziła wolność albo śmierć.
Adman wrzeszczał, widocznie wydawał rozkazy swoim ludziom. Cofnąłem
się jeszcze kawałek i minąłem strażnika, który tymczasem ruszył w stronę szczeliny.
Podniosłem kawałek skały i płaską stroną uderzyłem go mocno w tył głowy. Padł jak
podcięty. Adman wyjący coś na brzegu urwiska nic na szczęście nie zauważył.
Wyciągnąłem ogłuszonego wroga do korytarza i ściągnąłem z niego panterkę. W
kieszeni powalonego znalazłem porażacz elektryczny “Sirocco". Pewnie zabrali go
jakiemuś włoskiemu turyście. Ułożyłem strażnika na boku, żeby się nie udusił.
Naciągnąłem kurtkę i podniosłem z ziemi karabin. Ruszyłem w głąb góry. Spo-
dziewałem się, że ktoś pilnuje celi, ale widocznie wszyscy pobiegli na pozycje
obronne. Myślałem, że trzeba będzie odstrzelić zamek, ale na szczęście drzwi
zamknięte były tylko na zasuwę. Otworzyłem je. Zosia i Jacek na mój widok
poderwali się ucieszeni.
– Spływamy – rozkazałem. – Ręce trzymajcie z tyłu, jakbyście mieli związane.
Ruszyłem w stronę wyjścia. Kolejne dwa wybuchy, a potem nieludzkie wycie
dobiegające z korytarza prowadzącego w dół świadczyły, że helikoptery nie
zaprzestały ostrzału kryjówki. Dobrze zapamiętaliśmy drogę do wyjścia. Koło drzwi
stał wartownik. Podkradłem się bezszelestnie i władowałem mu w ramię dwieście
tysięcy woltów. Odpiąłem mu pistolet i schowałem do kieszeni. Koło wejścia nie było
nikogo. Widocznie bitwa po drugiej stronie masywu zaabsorbowała także strażników.
Zabrałem zwój liny i wyszliśmy na zewnątrz. W kotlince było na szczęście bezludnie,
a ściślej mówiąc było dwóch Kurdów, którzy pochyleni nad rozstawionym radarem
obserwowali, czy z chmur po tej stronie góry nie wyłoni się kolejny śmigłowiec.
Wycofaliśmy się kawałek półką, a potem ruszyliśmy do góry żlebem. Weszliśmy
prosto w chmurę. Była wilgotna i lepka. W oddali coś wybuchło.
– Chyba udało im się strącić helikopter – powiedziałem. – Mam nadzieję, że
drugi wezwał posiłki i ta wojna trochę potrwa.
– Uratują nas? – zapytała Zosia.
– Nie możemy na to liczyć. Gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy, nie wysyłaliby
helikopterów, tylko raczej uderzyliby od strony ziemi.
Wspinaczka była coraz trudniejsza, ale znaleźliśmy nieduży kocioł wybity w
zamierzchłej przeszłości przez wodę i odpoczęliśmy pięć minut dla złapania oddechu.
– Co się stało? – zapytał Jacek.
Opisałem mu pokrótce zdarzenia, których byłem świadkiem.
– W tej chwili kryjówka jest już chyba spalona – stwierdziłem. – Ale wcale nie
stało się przez to bezpieczniej. Ruszamy.
Wdrapywaliśmy się dalej wąską rynną skalną. Wypełniały ją okruchy skał,
otoczaki, a miejscami niewielkie łachy żwirowatego piachu. Ściany szczeliny
wygładziła woda.
– To wygląda jak wyschnięte koryto potoku – stwierdziła Zosia. – Dlaczego
wysechł?
– Sądzę, że gdzieś wyżej dotychczasowe łożysko strumienia przecięła gardziel
Ahora – wyraziłem przepuszczenie. – Ararat jest dość suchą górą. Większość wód z
topniejących lodowców płynie pod powierzchnią skały drążąc korytarze w pumeksie i
popiołach wulkanicznych.
– To się nazywa przygoda – powiedział Jacek. – Kumple zwariują z
zazdrości...
– O ile wrócimy, żebyś mógł im opowiedzieć. Na razie będziemy musieli zejść
z góry i wrócić do naszego starego obozowiska w Dolinie Świętego Jakuba.
– Dlaczego zejść? – zdenerwowała się Zosia.
– Z prostej przyczyny. Chcesz szukać Arki z pustym żołądkiem i Kurdami
depczącymi nam po piętach? Bez namiotu, śpiwora, kuchenki... Spuściła głowę.
– Nie przejmuj się – powiedziałem. – Za kilka lat może wrócimy większą
ekipą i przeprowadzimy legalne poszukiwania.
Przytłumiony wybuch z dołu oznaczał chyba, że ludziom Admana udało się
zestrzelić drugi helikopter. Długie serie strzałów z broni maszynowej ucichły. Jeśli
bitwa się skończyła i spostrzegli naszą nieobecność, a pewnie spostrzegli, bo jak
ostatni idiota pozostawiłem obezwładnionych wrogów na widoku, to góra pod
naszymi nogami zaroi się od spragnionych krwi Kurdów. A to oznaczało, że powrót
do Doliny Świętego Jakuba chwilowo jest niemożliwy.
– Naprzód – zakomenderowałem. – Zmiana planów. Przejdziemy przez
przełęcz. Południowe stoki są łagodne.
– Na jakiej wysokości jest przełęcz? – zapytał Jacek.
– Przełęcz dzieląca Wielki Ararat i Mały Ararat znajduje się na wysokości
2700 metrów. Podstawa góry jest na wysokości 880 metrów. Dolina Świętego Jakuba
znajduje się dwieście metrów wyżej. Wczoraj weszliśmy jakieś osiemset metrów. Mój
zegarek pokazuje, że w tej chwili jesteśmy na dwu tysiącach dwustu.
– Zegarek? – zdziwił się Jacek.
– Ma wbudowany altimetr. To taki prosty wysokościomierz – wyjaśniłem. –
Tak więc jesteśmy na dobrej drodze. O ile nas nie dogonią.
Ruszyliśmy w górę ścieżką wydeptaną chyba przez dzikie kozy. Nie uszliśmy
jednak daleko, bo Zosia i Jacek nie dawali rady.
– Odpoczynek – zarządziłem.
– Czy ktoś przed nami pokonywał tę trasę? – zapytała Zosia.
– Oczywiście.
– Opowiedz, wujku – poprosił Jacek.
– Na Ararat wspinał się słynny biolog i botanik Joseph Pitton de Tournefort w
towarzystwie dwu towarzyszy. Przebywał w tej części Turcji w latach 1700-1702. Nie
byli przygotowani do ciężkiej wyprawy w góry. Nie przewidzieli, że zabraknie im
wody i zabrali ze sobą tylko jedną metalową butlę. Bardzo dokuczało im zimno i
pragnienie. Dopiero na wysokości 4370 metrów po kilkudziesięciogodzinnej
wspinaczce osiągnęli linię wiecznych śniegów i mogli ugasić pragnienie. Tournefort
w swoich wspomnieniach nazwał siebie i swoich kumpli “męczennikami botaniki".
Ale nie zdołali zdobyć szczytu.
– A kto pierwszy wspiął się na czubek? – zagadnął Jacek.
– Jako pierwszy szczyt Wielkiego Araratu zdobył Fryderyk Pavrot w 1829
roku. Udało mu się to dopiero za trzecim razem. Wcześniej dwukrotnie zatrzymywała
go pogoda.
– A byli tu przed nami jacyś Polacy? – chciała wiedzieć Zosia.
– Jako drugi na szczycie stanął nasz rodak, w młodości filomata, pułkownik
Józef Chodźko. Był naczelnikiem korpusu topografów w Tyflisie, czyli dzisiejszym
Tbilisi. Wykonał między innymi bardzo dokładne pomiary topograficzne Kaukazu.
Jego praca nadal uchodzi za wzorcową. Ararat zdobył na czele sporego oddziału
wojskowego w 1850 roku. Jako pierwszy wykonał pomiary triangulacyjne. Ze szczytu
namierzył siatkę kartograficzną według gór Swelan w Iranie i Elbrusu na Kaukazie.
Góry te są odległe odpowiednio o 340 i 440 kilometrów. Odbierał też wiadomości
przesyłane mu za pomocą zajączków światła słonecznego z sąsiednich gór. Kolejnym
zdobywcą Araratu był w 1876 roku Bryce James. Wszedł na Wielki Ararat w ciągu
kilkunastu godzin morderczej wspinaczki. Odpoczęliście?
– Jeszcze nie – jęknęła Zosia.
– Polacy zdobywali górę jeszcze co najmniej dwukrotnie. Ludwik
Młokosiewicz osiągnął szczyt w 1889 roku. Na wyprawę zabrał ze sobą syna
Konstantego i córkę Julię, która była mniej więcej w twoim wieku.
Zosia podniosła na mnie wzrok.
– Umarła podczas wspinaczki?
– Co za pomysł? Nie udało jej się wprawdzie wejść na szczyt, ale żyła potem
długo i szczęśliwie. Po raz trzeci nogę na szczycie postawili Polacy w 1903 roku.
Zachowała się broszurka Bolesława Hryniewieckiego, uczestnika tej wyprawy. Był on
botanikiem podobnie jak pierwsi badacze góry. Udało mu się znaleźć kilka nowych
gatunków i odmian roślin, w tym endemity nie występujące nigdzie indziej na
świecie. Ale naprawdę musimy już ruszać. Mamy jeszcze dużo do przejścia, a najle-
piej byłoby osiągnąć przełęcz przed zapadnięciem zmroku.
Ruszyliśmy. Rozrzedzone powietrze wywoływało zawroty głowy. Coraz
bardziej chciało mi się pić. Droga stawała się trudniejsza. Żleb był stromy, raz
zakręciliśmy w złą odnogę, kończyła się wysokim suchym wodospadem, na który nie
zdołaliśmy się wspiąć. Niewielkich progów liczących metr lub półtora pokonaliśmy
kilkanaście. Cieszyłem się, bo każda pokonana przeszkoda oddalała nas od dyszącego
zapewne żądzą zemsty Admana. Mgła opadła, wreszcie znaleźliśmy się powyżej
morza chmur.
– Ile jeszcze? – zagadnął Jacek. Popatrzyłem na zegarek i uruchomiłem
altimetr.
– Sądzę, że nie więcej niż dwieście metrów w pionie. Za godzinkę pewnie
będziemy. Może nawet szybciej, jeśli góra nadal będzie tak stroma.
– Przestaję rozumieć, co ludzie widzą w tych wspinaczkach górskich – jęknął
Jacek.
– To popatrz za siebie.
Spojrzał. Niebo nad nami było czyste, choć już lekko pociemniało
zapowiadając zbliżający się wieczór. Jakieś dwieście metrów pod naszymi stopami
chmury sprawiały wrażenie stada brudnych owiec. Wokoło ciągnęły się dzikie turnie
porwane żlebami, porośnięte gdzieniegdzie kępami pożółkłych traw i czarnymi
porostami. Nad nami górował posrebrzony śniegiem wierzchołek Wielkiego Araratu.
Po lewej stronie w sporym oddaleniu bielał Mały Ararat.
– Niezły widok – przyznał. – Ale chmury zasłaniają większą jego część.
– Dlaczego te porosty są czarne? – zapytała Zosia. – Powinny być żółte lub
zielone.
– To rośliny ciepłolubne. Czerpią energię podtrzymującą ich procesy życiowe
z nagrzewającej się skały – wyjaśniłem.
Siedzieliśmy na kamieniach i dyszeliśmy ciężko. Nawet mnie wspinaczka
dawała się we znaki, a Zosia wyglądała jakby była u kresu sił. Wydobyłem z tylnej
kieszeni wymięty i poplamiony maszynopis pamiętników hrabiego Alojzego
Poletyłły.
– Po noclegu w wielkiej jaskini gdzieś nad Doliną Świętego Jakuba ruszyliśmy
do góry. Guś zawiązał mi oczy, ale gdy wyszliśmy z grot słyszałem bicie
prawosławnych dzwonów – przeczytałem.
– Jak mógł rozpoznać, czy biją dzwony prawosławne czy katolickie? –
zapytała Zosia sennie.
– To bardzo proste – wyjaśnił nieoczekiwanie Jacek. – W kościołach
katolickich dzwony poruszają się, a wówczas serce uderza w ich ściany wydając
dźwięk. Dzwony prawosławne wiszą nieruchomo, a dzwonnicy sznurami rozhuśtują
tylko serce. Dźwięk jest przytłumiony i można go rozpoznać.
– Masz rację – przytaknąłem, po czym wróciłem do przerwanej lektury. –
Wspinaliśmy się chyba wąską rynną skalną, a spod naszych stóp bez przerwy osuwały
się luźne kamienie. Przez większą część drogi szliśmy korytem potoku.
Przemoczyłem buty. Wieczorem wykończeni zatrzymaliśmy się na nocleg na wąskiej
półce skalnej gdzieś poniżej przełęczy.
– Na razie nie widzę żadnej półki skalnej –wymamrotała Zosia. – A przełęcz
będzie chyba niedaleko.
– Rynna z luźnymi kamieniami, to by się zgadzało – zauważył Jacek.
– Hrabia odbył tę podróż jeszcze przed trzęsieniem ziemi, które zniszczyło
wieś Ahora. Wtedy mógł tędy płynąć strumień – rzuciłem mu pod nogi otoczak. – Ten
kamień wygładziła woda.
– Mógł płynąć, a mógł i nie płynąć – mruknął. – Dno rzeki, którym się
wspinamy, mogło już wtedy być suche. Te kamyki mogą tu leżeć od stu tysięcy lat.
Mogliśmy zabłądzić, takich żlebów są tu pewnie tysiące.
– Masz rację. Możemy być na dobrej drodze, jeśli jaskinie, z których
wyszliśmy, są tymi samymi, w których nocowali hrabia i Guś. A wyglądałeś oknem?
– Tak. Widziałem most i otwory jaskiń po drugiej stronie. Sądzisz, wujku, że
gardziel Ahora przecięła system jaskiń na dwie części i mogli wyjść po drugiej
stronie?
– To możliwe. Poza tym nie mamy pewności, czy to właściwa jaskinia. W
masywie wulkanicznym może być ich tyle co w szwajcarskim serze. Albo może nie
ma ich wcale. Poza tym trzęsienia ziemi mogą otwierać jedne jaskinie i zasypywać
drugie. Na razie możemy założyć, że jesteśmy na dobrej drodze.
– Ten cały Poletyłło powinien oznaczyć drogę.
– Powinien. Ale pilnował go Guś.
– A dlaczego sam Guś nie oznaczył drogi?
– Żył z tego, że prowadzał różnych zapaleńców na świętą górę. Nie mógł
podcinać sobie źródeł utrzymania.
Ruszyliśmy znowu, holując Zosię, która zupełnie oklapła.
– Chyba jesteśmy niedaleko przełęczy – zauważyłem. – W każdym razie żleb
jakby łagodnieje. Tam odpoczniemy kilka godzin. Druga strona góry opada łagodnie,
no i będziemy schodzili w dół. Na przełęczy powinno leżeć trochę śniegu, może
znajdziemy strumyk...
Wyszliśmy nieoczekiwanie na niedużą kotlinkę. Gardziel przecięła ją przez
środek. Nie miała więcej niż dziesięć metrów szerokości, ale nadal nie zbywało jej na
głębokości. Na brzegu przepaści stał przykryty białym obrusem stół nakryty na cztery
osoby. Wokoło ustawiono turystyczne krzesełka. W filiżankach parowała świeżo
parzona kawa. Na talerzach dymiły placki...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
KOLACJA NA KRAWĘDZI URWISKA • ZNALEZISKO JACKA
• MONETA Z POLSKI • TALARY MARII TERESY • ZNÓW
PLANUJEMY UCIECZKĘ
Pomyślałem, że chyba mam halucynacje spowodowane brakiem tlenu.
Niestety, to Adman w panterce stał na samej krawędzi urwiska i w zadumie patrzył w
dół. Słysząc jęk Zosi odwrócił się. Na twarzy malował mu się ponury grymas, ale w
oczach błyszczały figlarne iskierki.
– Witam drogich uciekinierów – powiedział. – Sugeruję, Pawle, żebyś
powolutku odłożył ten ciężki karabin na ziemię. Teoretycznie mógłbyś mnie
zastrzelić, ale moi ludzie zabiliby was. Porażacz elektryczny połóż obok. Zwój liny
też nie będzie ci już potrzebny.
Odwróciłem się. Nad nami na skałach siedziało trzech żołnierzy. Trzymali w
rękach karabiny. Uśmiechali się bezczelnie. Położyłem broń na ziemi i ponaglony
zapraszającym gestem ruszyłem do przodu. Adman uśmiechnął się szeroko.
– Jak widzicie, wybór dań niewielki, ale czym chata bogata, tym rada.
– Jak wam się udało nas wyprzedzić? – zapytał Jacek. – Szliśmy bardzo
szybko i chyba najkrótszą trasą.
– Swego czasu, gdy jaskinie w gardzieli Ahora stały się naszą bazą wypadową,
założyliśmy sobie prymitywną jednoosobową windę. Stąd jest niedaleko do przełęczy,
a czasami chodzimy do kurdyjskich wiosek po drugiej stronie po żywność i inne
rzeczy. Na przykład, żeby wysłać listy do różnych krajów. Winda składa się z
dziesięciu oddzielnych klatek, każda pokonuje około stu metrów, co razem daje
kilometr. Zasilane są z agregatu, więc podróż pochłania sporo paliwa, czego nie
omieszkamy dopisać wam do rachunku. Zejdziecie na piechotę w towarzystwie tych
trzech dżentelmenów. Ponieważ uciekliście zaraz po śniadaniu, a teraz jest wieczór,
przeto sądzę, że jako osobom nie obytym z górami solidnie burczy wam w brzuchu.
Siadajcie.
Cóż było robić? Adman zachowywał się z galanterią. Podał Zosi sosjerkę
wypełnioną śmietaną, znalazły się też serwetki. Pod koniec posiłku poczułem się
dziwnie. Wokoło nas roztaczał się cudowny widok. Jedzenie było proste i smaczne.
Świeże górskie powietrze pozwalało oddychać pełną piersią. Choć byliśmy w niewoli,
to czułem się nieomal szczęśliwy.
Pod sam koniec posiłku Jacek pochylił się i podniósł coś z ziemi. Wetknął to
do kieszeni, ale nim zdążyłem zapytać, Adman dał znak do wymarszu. Droga w dół
była bardzo ciężka, szczególnie dla Zosi, która pod koniec wędrówki opadła z sił do
tego stopnia, że dwaj Kurdowie musieli na zmianę nieść ją ostatnich kilkaset metrów.
W końcu wylądowaliśmy w naszej starej celi. Zaraz też pojawił się strażnik.
Wyglądał zupełnie dobrze, tylko głowę obwiązaną miał jakąś ścierką. Ucieszyłem się,
że mój cios nie wyprawił go na tamten świat, a jego kumple nie zastrzelili go za
niedopełnienie obowiązków.
Gdy zatrzasnęły się za nimi drewniane drzwi Jacek zasypał mnie gradem
oskarżeń.
– Dlaczego wujek się nie bronił? Przecież miał wujek karabin w garści?
– Trzeba było ich wystrzelać! – dodała Zosia. – Ledwo żyję.
– Spokojnie, dzieciaki.
– Tylko nie dzieciaki – zaperzył się Jacek. – Nie jest wujek znowu taki stary.
– Dobra. Według was miałem strzelać? Zastrzelić Admana i zarobić kule w
plecy od tych trzech.
– Nie wtedy jak się odwróciłeś, wujku – wyjaśniał. – Zobaczyłeś ich jak siedzą
na skale i wtedy trzeba było...
– Dobra. Zadam ci jedno pytanie. Czy wiesz, jak się strzela z karabinu?
– Trzeba pociągnąć za spust. Taki koło kolby. Kto z nas dwu był w
czerwonych beretach?
– Ja. To teraz coś ci powiem. Nie wystarczy pociągnąć za spust. Pociągnąć
umie każdy. Nawet Zosia.
– A dlaczego mam nie umieć? – wściekła się. – Tylko dlatego, że jestem
kobietą...
– Trzeba broń podnieść, odbezpieczyć, położyć palec na spuście, wycelować i
dopiero pociągnąć. Wszystko to zajmuje dobre pół sekundy, w tym czasie oni, jako że
broń mieli już odbezpieczoną i wycelowaną, mogli spokojnie trzykrotnie wystrzelić.
Albo puścić całą serię.
– Dlaczego karabin nie był odbezpieczony? – zdenerwował się Jacek.
– Bo jak się idzie po górach, to należy broń zabezpieczyć. Gdybym się potknął
i wstrząs zwolniłby iglicę? Szedłeś za mną. Dostałbyś kulkę prosto między oczy!
– A nie mógł wujek nieść lufą do góry?
Mogłem, a nawet powinienem, ale jakoś przyzwyczaiłem się odwrotnie. Nic
nie odpowiedziałem.
– A ja widziałem w westernie, jak jeden facet...
– W filmie mogę ci pokazać, że latam jak superman, a jedną ręką zatrzymuję
rozpędzony pociąg. Albo jak wojownik ninja pełznę pod piaskiem oddychając przez
pochwę samurajskiego miecza.
– Trzeba było wycelować w Admana i wziąć go jako zakładnika – udzieliła
rady Zosia – a pozostałym kazać opuścić spluwy...
– Sądzę, że ten młody zezowaty celował w ciebie – zauważyłem. – Następnym
razem zastosuję się do twojej rady.
Do wieczora milczeliśmy. Sytuacja była paskudna, więc nic dziwnego, że
zaczęły puszczać im nerwy. Na kolację dla odmiany dostaliśmy niemiecką szynkę w
konserwie. Pewnie zdobyli na jakichś niemieckich turystach.
– Co znalazłeś? – zapytałem Jacka, gdy rozkładaliśmy się spać. Podał mi
poczerniały krążek.
– Jakaś zaśniedziała moneta – odpowiedział. – Nie mogę odczytać.
Delikatnie oskrobałem ją z warstwy błota i śniedzi. Z koszyka owoców
stojącego pod ścianą wyjąłem cytrynę. Ściąłem scyzorykiem jej górę i pokropiłem
pieniążek sokiem.
– Do rana powinno puścić. O ile zachowały się napisy, będziemy wiedzieć, co
to za cudo.
Niebawem zapadliśmy w sen.
Obudziłem się późno. Umyłem się w misce, wylałem wodę przez okno. Zosia
i Jacek już wstali.
– Zobaczmy, co z naszym eksperymentem – mruknąłem podnosząc monetę.
Zielona śniedź zeszła, pieniążek był teraz jednolicie czarny. – To pięciogroszówka z
1840 roku – powiedziałem. – Wybita w mennicy warszawskiej.
– Moneta z Polski – ucieszyła się Zosia. – Czyli jesteśmy na tropie hrabiego
Alojzego!
Zamyśliłem się.
– Jeśli odwiedził Warszawę na przykład w styczniu i wydano mu resztę tą
monetą, to mógł się wdrapać na górę powiedzmy w maju.
– Nie zna wujek daty? – zdziwił się Jacek. – Przecież dziennik...
– To tylko luźne notatki z podróży. Bez dat. Startował ze wsi Ahora, która
jeszcze istniała. Została zniszczona przez trzęsienie ziemi dopiero 4 czerwca. To
możliwe, ale mało prawdopodobne. Za duży zbieg okoliczności. Sądzę raczej, że
monetę zgubił ktoś później. Bito je do 1868 roku, nie zmieniając klocka z datą.
– Jak to? – zdziwiła się Zosia. – Myślałam, ze każdego roku zmienia się
klocek w mennicy na taki z nową datą.
– Teraz oczywiście tak się robi, choć nie wszędzie. W Izraelu w ogóle nie
umieszczają dat na szeklach. Natomiast dawniej także nie w każdym roku zmieniano
daty na monetach. Na przykład po drugiej wojnie światowej w Polsce pierwsza emisja
monet z napisem “Rzeczpospolita Polska" nosi datę 1949, mimo że bito je chyba do
1953 roku. Jeszcze ciekawsze są talary z wizerunkiem Marii Teresy i datą 1780. Bito
je za panowania tej cesarzowej ze srebra bardzo wysokiej próby. Po jej śmierci nie
zniszczono klocków. W połowie ubiegłego wieku zaczęto tymi samymi klockami bić
identyczne talary. Ponieważ talary Marii Teresy nadal znajdowały się w obiegu, w
różnych krajach zaczęto regulować nimi płatności zagraniczne. Ponieważ moneta
dobrze się kojarzyła kupującym i nadal bito ją z dobrego srebra, była chętnie
przyjmowana, choć data powstania nie zgadzała się o całe siedemdziesiąt lat.
Wreszcie sporą część klocków do bicia talarów zakupił cesarz Etiopii.
– Po co? – zdumiała się Zosia.
– Och, to bardzo proste. W czasach Marii Teresy Etiopczycy robili na sporą
skalę interesy z Imperium Ottomańskim, a oni mieli te talary drogą wymiany z
Austrią. W Etiopii gruba i ładna srebrna moneta miała duże powodzenie.
Eksploatowano tam złoża srebra, natomiast technika mennicza była w powijakach.
Dlatego też zamiast bić własną monetę własnymi klockami, bito monety klockami
kupionymi w Austrii, a wyobrażającymi zmarłą przed siedemdziesięciu laty
władczynię, którą zresztą miejscowi nie znający łacińskiego alfabetu uważali za
królową Saby.
– Boże, co za mętlik – jęknął Jacek. – I długo oni tak?...
– Bardzo długo. Ostatnie wybito tuż przed detronizacją cesarza Hajle Sallasje.
Komuniści wprowadzili tam swoje pieniądze, ale nadal poważni kupcy obracali
talarami. Jeszcze dzisiaj najbardziej opłaca się wziąć ze sobą woreczek...
– Ale skąd je zdobyć? – zdziwiła się Zosia. – Przecież taka moneta w
antykwariacie musi sporo kosztować...
– Autentyczna oczywiście. Ale pomysłowi Austriacy nadal biją tymi samymi
stemplami talary na użytek turystów. Kosztują kilkanaście dolarów.
– To dziwne bić monety obcym stemplem – powiedział Jacek. – U nas byłoby
to chyba niemożliwe. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Ależ tak. Zaczęło się już u zarania naszej państwowości. W Muzeum
Narodowym w Krakowie znajduje się bardzo ciekawy egzemplarz denara Bolesława
Chrobrego. Po jednej stronie widnieje na nim wizerunek naszego władcy i napis:
BOLEZLAVVS DVX, a po drugiej stronie: ETELRED REX ANG.
– Bolesław książę? A to po drugiej strony co znaczył
– Etelred, król Anglików. Ale nie martwcie się. Są jeszcze ciekawsze
egzemplarze. Mają po drugiej stronie napis ODDO albo OTTO.
– Na cześć Ottona III! – ucieszyła się Zosia. – To z okazji zjazdu
gnieźnieńskiego, jak ta, którą znalazł we Fromborku Waldemar Batura, a wujek
Tomasz mu ją wydarł?
– No, niezupełnie. Ta moneta nie powstała z okazji zjazdu w Gnieźnie.
– A później? Gdy rozwinęło się nasze mennictwo chyba zrezygnowano z
używania cudzych stempli? – spytała Zosia.
– Niezupełnie. Podczas powstania w 1830 roku wybito w Warszawie monetę
ozdobioną postacią mężczyzny trzymającego pęk strzał. Moneta miała udawać
holenderski dukat. Udawała go tak doskonale, że po drugiej stronie miała napis,
oczywiście po flamandzku: “Zjednoczone Prowincje Niderlandów Północnych". O
tym, że wybili ją polscy powstańcy świadczy jedynie maleńki polski orzełek
umieszczony na awersie koło napisu.
Jacek westchnął. Podrzucił w powietrzu swoje znalezisko.
– Czyli droga żlebem jest dobra! Idziemy tropem hrabiego Alojzego. O ile
oczywiście on to zgubił. Ale chyba on?
– Po powstaniu styczniowym do karnych kompanii na Kaukazie trafiło wielu
Polaków. Niektórzy z nich mogli zdezerterować i uciekać tędy do Lewantu albo do
Turcji, która w tym czasie była z Rosją w stanie permanentnego konfliktu. Ktoś taki
mógł zgubić polską monetę.
– Wujku, a może wciągnąć tego Admana do spółki? On nas wypuści, a my go
za to zaprowadzimy do Arki? – rzuciła pomysł Zosia.
– Zaczekaj, drogie dziecko.
– Dziecko? – wściekła się.
– Adman jest komunistą i maoistą. Jak sądzisz, co zrobi gdy znajdzie Arkę
Noego?
– Nawróci się?
– Obawiam się, że raczej zrobi wszystko, żeby nikt nigdy nie odnalazł statku. I
tak na wszelki wypadek zlikwiduje wszystkich świadków. Poza tym wolę nie
wchodzić w żadne spółki z tym gościem. Jak tam po wczorajszym? Wypoczęliśmy na
tyle, żeby w razie czego powtórzyć wyczyn?
– Jasne – pisnęła Zosia. – Teraz gdy wiem, że jesteśmy na dobrej drodze!
– Czekaj, nie tak szybko. Czy wymyśliłaś już, jak przejść szczelinę? Tam było
dziesięć metrów. Jeśli się nie mylę, rekord świata w skoku w dal to dziewięć metrów
z ogonkiem.
– Ale oni muszą skakać przepisowo. Może nieprzepisowo da się dalej? –
zastanawiał się Jacek. Westchnąłem z politowaniem.
– Grecy używali ciężarków zamachowych – przypomniała sobie Zosia.
– Ale skakali na bliższe odległości niż nasi sportowcy. Gdy się płynie
przełomem Dunajca jest tam takie miejsce, które górale nazywają “Skokiem
Janosika". Podobno uciekając z zamku w Niedzicy przeskoczył tam rzekę. Nie
powiem, jest tam co najmniej piętnaście metrów. Człowiek ze strachu może dokonać
rzeczy niezwykłych. A my raczej będziemy się bali dziury pod nogami.
– A może Janosik skacząc użył jakiejś “pomocy naukowej"? – zastanawiał się
Jacek.
– Na przykład podparł się ciupagą?
– Może nie ciupagą. Mam: skoczył o tyczce. Trzeba wybić się nie w górę,
tylko bardziej do przodu. Musi się udać.
– A może lepiej po prostu zbudować kładkę? Wąziutką, ale solidną. A potem
wciągnąć ją, gdy już będziemy po drugiej stronie? Co sądzicie o tym?
– Dobry pomysł – zapalił się. – Drzewka zrąbiemy kując kamieniem. Taka
skała, wiec muszą być słabo zakorzenione. Z gałęzi obierzemy nożami...
– Wujek cię podpuszcza – powiedziała ponuro Zosia. – Widziałeś na tej górze
chociaż jedno drzewo? Zamilkł rozłoszczony.
– Zastanawiam się nad jedną kwestią – powiedziałem. – Wczoraj była
potyczka i nasi gospodarze zestrzelili co najmniej jeden turecki helikopter. Gdzie
wobec tego jest regularna armia wykurzająca ich z tego uroczego gniazdka? Może wy
coś wymyślicie, bo mnie wyobraźnia zawiodła.
Zamyślili się.
– Może zostali zestrzeleni, zanim nadali meldunek – powiedziała Zosia
ostrożnie.
– Niemożliwe. Najpierw zameldowaliby, a potem uzyskawszy zgodę z centrali
rozpoczęli ostrzał. Zresztą może mgła uniemożliwiła nadejście posiłków? Dzisiaj
pogoda jest dużo lepsza – wyjrzałem oknem.
Pasek błękitnego nieba niebieścił się pomiędzy czarnymi skałami.
Popatrzyłem w drugą stronę. Za mostem, tam gdzie szczelina stawała się węższa, a
góra wyższa, panował półmrok. Cienka stalowa lina wyznaczała miejsce, w którym
kryła się winda. Jedna ze ścian była osmalona i wykruszona. Tam widocznie trafiła
rakieta.
– Może przylecą znowu – powiedziałem. – A może nadejdą od strony góry.
Trudno wyczuć. Nie wiem, czy mamy sobie życzyć ich obecności. W zamieszaniu
łatwiej się wymknąć, ale z drugiej strony, jeśli zaczną kuć te skały rakietami, to i my
możemy oberwać.
– Czyli jeśli tu zginiemy, nikt się nawet nie dowie – powiedziała płaczliwie
Zosia.
– Spoko. Fakt, że nie wyciągnęli wobec nas żadnych konsekwencji za
ucieczkę oznacza, że jednak liczą na okup.
– To nas zrujnuje – jęknął Jacek.
– Zakładam, że nie jesteście ubezpieczeni od porwań?
– Skąd. We Francji nie ma porywających dla okupu.
– A wasze ubezpieczenie i tak jest pewnie tylko na Europę? Skinęli głowami
ponuro.
– Dziś w nocy nawiejemy – powiedziałem. – Wypocznijcie solidnie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Z CZEGO BIJE SIĘ MONETY • PIELGRZYMI • ZEGAREK HRABIEGO
ALOJZEGO • FAŁSZYWY TROP • KOLEJNA UCIECZKA • ZASADZKA
ADMANA • WYMARSZ DO IRANU
Po obiedzie, na który złożyły się nieśmiertelne placki, leżeliśmy nabierając sił
przed nocną ucieczką. Zosia polerowała swoją muszlę, choć ta błyszczała już jak
słońce. Jacek polerował swoją monetę, aż wyraźnie ukazał się zarys carskiego orła na
drugiej stronie. Powierzchnia monety pokryta była wżerkami i plamkami śniedzi.
– Teraz wygląda jak srebrna – zauważył.
– Bo taka miała być – powiedziałem wyciągając się wygodnie na macie. – To
blaszka z kiepskiej gatunkowo miedzi zanieczyszczonej cyną i cynkiem, posrebrzona
dwustronnie. Chodziło o to, żeby w odbiorcy rozbudzić wrażenie, że trzyma w dłoni
prawdziwą srebrną monetę. Dzięki tej sztuczce państwo rosyjskie oszczędzało tony
srebra. A twoja moneta zapewne leżała w dość kwaśnym środowisku, popioły
wulkaniczne zawierają dużo tlenków, dwutlenków i trójtlenków siarki, powstają z
tego po zmieszaniu z wodą dość żrące...
– Uczyłem się chemii – przerwał.
– No właśnie. Kwasy rozpuściły częściowo warstewkę srebra i zabrały się za
miedź, co spowodowało wybrzuszenia i wykwity śniedzi.
– To niezłe oszustwo – mruknął.
– Tradycja monet posrebrzanych jest u nas długa – powiedziałem. – Już
August III Sas nakazał bić monety ze srebra bardzo niskiej próby, dwukrotnie
posrebrzone. Na monetach pruskich widniał napis: “Silber Grosch", żeby nikt nie miał
wątpliwości i nie próbował drapać pieniążka czymś ostrym.
– Aż czego były? – zapytała Zosia.
– Z mosiądzu posrebrzonego dwustronnie. Albo na przykład rosyjskie
kopiejki. Były z miedzi, ale nosiły napis na przykład: “3 kopiejki sierebrom".
Uśmiechnęli się.
– To nie wszystko. Widzieliście kiedyś amerykańskie jednocentówki.
– Tak – Jacek pogrzebał w kieszeni i wyjął taką monetę.
– Z czego ona jest?
– Z brązu albo z pociemniałej miedzi.
Wziąłem pilniczek do paznokci i przez chwilę szlifowałem rant.
– Zobacz sobie swój brąz – podałem mu.
– Wylazło coś spod spodu–zauważyła Zosia. – Jakiś jasny metal.
– I to bynajmniej nie srebro. Stop cynku i jeszcze czegoś, powleczony brązem.
Nawet na miedzi można zaoszczędzić.
– A moja muszla jest czysta – zauważyła Zosia. – Bez wykwitów śniedzi. Ale
kiedy ją znaleźliśmy była czarna...
– Srebro jest metalem szlachetnym, co oznacza teoretycznie, że nie koroduje.
Praktycznie koroduje i wchodzi w reakcje z większością pierwiastków, tyle tylko, że
koroduje jedynie w cienkiej warstwie zewnętrznej. Na przykład żelazo, jeśli odlew
jest źle wykonany, potrafi skorodować w całej objętości.
– Naszyję sobie na ubranie – planowała. – Chociaż nie, mogłabym ją przecież
zgubić. Opowiedz, wujku, coś więcej o tych pielgrzymach. Na przykład, jak i gdzie
mieszkali po drodze.
Przymknąłem oczy i zacząłem opowiadać.
– W średniowieczu życie było bardzo ciężkie. Z każdego zasianego ziarna
zboża otrzymywano maksymalnie dwa ziarenka. Sami rozumiecie, że przy takiej
wydajności życie traciło swój urok. Do tego dochodziły choroby, w większości
nieuleczalne. Istniały jednak drogi ucieczki. Jedną z nich było praktykowanie magii
ludowej, obrzydliwej, ale dającej nadzieję. Horoskopy z ognia, wróżenie z kości...
Można było też szukać pociechy w religii. Ludzie opuszczali swoje domy i wędrowali
do miejsc świętych, aby wybłagać odwrócenie złego losu lub uleczenie chorób. Piel-
grzyma w początkowym okresie nikt nie zatrzymywał. Oczywiście uczestnicy
pielgrzymek pędzili życie dość dalekie od ideału pokutnika. Utrzymywały ich
społeczności, przez których ziemie podążali, a oni rewanżowali się opowieściami z
dalekich stron. Tak rodziło się zainteresowanie światem, które później doprowadziło
do ekspansji Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki czy Hiszpanów do Ameryki.
– Każdy mógł tak wędrować? – zdziwiła się Zosia. – Feudałowie nie byli
chyba zadowoleni, gdy znikali podwładni...
– Początkowo każdy. Później postarano się nadać ruchowi pielgrzymkowemu
pozory legalności. Dokumenty w postaci listów polecających wystawiali biskupi.
Ponadto na granicach zdzierano często myto. Jak nie przymierzając podwładni
Ocalana w osobach naszych gospodarzy chcą pobrać od nas nieco zbyt wygórowaną
opłatę za wikt, opierunek i gościnę, choć, trzeba przyznać, karmią nas tak samo jak
samych siebie, mało hoteli ma okno z widokiem na przepaść trzykilometrowej
głębokości i tęcze Araratu, ale przydałby się na przykład telewizor ustawiony na
pierwszy kanał telewizji tureckiej...
– Wujku, i tak nie znamy tureckiego – zaprotestowała Zosia.
– Faktycznie, nie pomyślałem. W każdym razie jako pielgrzymi wędrujący do
Arki spędzamy tu czas w warunkach o niebo lepszych niż nasi poprzednicy w
średniowieczu. W VI wieku na gościńcach Francji najczęściej przy klasztorach
zaczęto tworzyć xenodochia. Były to hospicja czy też raczej umieralnie dla
pielgrzymów, którzy opadli z sił w drodze. Medycyna stojąca w Cesarstwie
Rzymskim na dość wysokim poziomie przeżywała w tym okresie kompletny niemal
upadek. Chorzy cierpiący na różne schorzenia, czasami także zaraźliwe, leżeli
najczęściej w jednej sali. Tam powoli dogorywali i byli grzebani na miejscu.
– A ci, którzy byli żywi? – zaciekawił się Jacek. – To znaczy nie mieli
umrzeć...
– Dla zdrowych były różnego rodzaju domy pielgrzymie zwane scho-lae.
Pierwsze powstały w Rzymie już w VI wieku naszej ery. Kolejne wzniesiono w Ziemi
Świętej. W XI wieku istniały już w większości miast na trasach pielgrzymek i w
punktach docelowych. Czy wiecie, jak się nazywał zakon krzyżacki? Mam na myśli
pełną nazwę.
– Zakon Rycerzy Najświętszej Marii Panny – powiedziała Zosia.
– Niezupełnie. Opuściłaś ostatni człon nazwy: ...Domu Niemieckiego w
Jerozolimie. Zakon powołano właśnie do ochrony Schola Germanica. Wszedł
strażnik.
– Adman chce z tobą porozmawiać – powiedział po rosyjsku. Poszedłem.
Adman wyglądał na zmęczonego. Podał mi zawiniątko.
– Wyceń – polecił.
Rozwinąłem jedwabną chustkę. Na mojej dłoni leżał zegarek. Koperta
wykonana ze srebra poczerniała, ale herb Trzywdar wykonany ze złota nadal błyszczał
jak wczoraj wypolerowany. Także złota dewizka lśniła. Otworzyłem kopertę. Żelazny
mechanizm wewnątrz zardzewiał i rozsadził porcelanowy cyferblat. Zamknąłem go i
obejrzałem po drugiej stronie. Tylna część koperty ozdobiona została monogramem:
T.P.
– Gdyby mechanizm był sprawny, to sądzę, że można by wziąć za to cacko
kilka tysięcy dolarów. Ale w tym stanie nie więcej niż kilkadziesiąt. Praktycznie po
cenie złomu. Myślę, że gdyby udało się dotrzeć do potomków Tytusa Poleryłły, to za
rodzinną pamiątkę daliby więcej.
Oczy Admana zabłysły, a ja za późno spostrzegłem, że się wygadałem!
– Tytus Poletyłło. Idziesz jego tropem?
– Jego wnuka Alojzego – uściśliłem. – Gdzie to znaleźliście? Wyjął z szuflady
stołu plik wojskowych map Araratu w skali l: 1000. Przeglądał je przez dłuższą
chwilę.
– Tutaj – pokazał miejsce.
Zidentyfikowałem gardziel Ahora, znalazłem żleb, którym wspinaliśmy się do
góry. Od żlebu odchodziła wąska półka skalna. Zegarek znaleziono pod tym
wyschniętym wodospadem, którego nie mogliśmy sforsować.
– Szkoda, że tak niewiele – mruknął. – Jak znaleźć potomków hrabiego?
– Gdybym wiedział, znalazłbym ich przed wyprawą. Popatrzył mi w oczy.
Kiwnął głową.
– Przygotujcie się do drogi. Jutro po południu wyruszamy stąd. Turcy
gromadzą armię. Będziemy musieli przejść na stronę irańską. To będzie kilkanaście
godzin ciężkiego marszu. Z Iranu zadzwonimy do waszych rodzin. Za dwa tygodnie
będziecie w domu. A tropienie hrabiego raczej sobie odpuście, znam tę górę jak
własną kieszeń, a nie widziałem tu nigdy żadnej Arki – popatrzył w zadumie na
zegarek. – Sprzedaję ci go za dwieście dolarów.
– Nie mam przy sobie tyle pieniędzy.
Naprawdę nie miałem. Większość oszczędności zostawiłem w piwnicy
karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.
– Bierz. Doliczę ci do okupu – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. – Jeśli
znajdziesz potomków hrabiego, pozdrów ich ode mnie. My bardzo lubimy
arystokratów.
– Przecież jesteście marksistami? – zdziwiłem się.
– Wy jesteście kapitalistami, a też was lubimy. Karmimy, poimy, układamy do
snu. Mieliśmy tu kiedyś dwójkę niemieckich arystokratów. Zapłacili za nich po
pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Kupiłem wtedy radar i dwa agregaty prądotwórcze–
machnął ręką na znak, że audiencja skończona.
Strażnik odprowadził mnie do celi.
– I co tam słychać w szerokim świecie? – zapytał Jacek.
– Kupiłem zegarek – pokazałem im. – Okazyjnie, za dwieście dolarów.
– Ale on nie chodzi – zauważyła Zosia.
– Obawiam się, że nie miałem wyboru. Obejrzała mój nabytek.
– Tu jest herb – zauważyła. – Coś jakby klucz...
– Trzywdar Poletyłłów – wyjaśniłem. – Adman był nawet tak miły, że pokazał
mi miejsce, w którym to znaleźli.
– Musimy tam dotrzeć.
– Znaleźli go pod tym wyschniętym wodospadem. Sądzę, że albo zegarek
spłynął wraz z wodą gdzieś z góry, co jest raczej mało prawdopodobne, bo prawie nie
jest uszkodzony, albo nasz drogi gospodarz zwyczajnie nas podpuszcza.
– Co by mu z tego przyszło?
– Po prostu chce wiedzieć, gdzie nas szukać w razie czego. Teraz uwaga. Jutro
koło południa przechodzimy na stronę irańską. Zdaje się, że naszym gospodarzom
góra zaczyna się palić pod nogami. Dlatego nawiejemy dzisiejszej nocy.
– Ale jak? – zapytał Jacek.
– Oknem. Będziemy potrzebowali liny. Z koca, bo innej nie mamy. Chyba że...
Podszedłem do maty i uważnie zbadałem jej krawędź.
– Przeszyta solidną nicią nylonową – mruknąłem. – Do dzieła. Wyciągniemy
nitki i skręcimy z nich sznur.
Poszło nam dość łatwo. W ciągu dwu godzin maty zostały prawie rozprute.
Zostawiliśmy tylko nieliczne sznurki, żeby nie rozsypały się zupełnie. Z nylonowych
sznurków skręciliśmy dziesięć metrów liny.
– Ta dziura pod nami ma trzy kilometry głębokości – zauważył nieśmiało
Jacek.
– Spokojna głowa. Wystarczy, bo przecież nie będziemy się spuszczali na dół.
Po kolacji odczekaliśmy jeszcze dwie godziny. Wreszcie dałem znak do
wyruszenia. Obwiązałem się w pasie liną.
– Pójdę pierwszy. Spuszczę linę i wciągniemy na górę Zosię. Ty, Jacku,
będziesz niestety ostatni.
– Dobra – mruknął. – Jeśli zauważą, to uciekajcie beze mnie.
– Taniej wykupić jednego niż trójkę – Zosia próbowała być dowcipna.
– E, zaraz podniosą cenę, żeby się opłaciło – odgryzł się.
– Jeśli się zorientują, to szybko nas dopadną. Więc nie mogą – powiedziałem
surowo.
– Jak znajdziemy drogę w tych ciemnościach?
Wyjąłem z kieszeni kartkę nalepek fluoroscencyjnych z kotkami.
– Oznaczę wam uchwyty na skale.
– A to skąd? – zdziwiła się Zosia.
– Kupiłem bratu na bazarze w Ankarze – wyjaśniłem. – W drogę! –
zakomenderowałem i ruszyłem naprzód.
Obwiązałem się liną i wytłumaczyłem, jak mają potem przywiązać się sami.
W ciemności wspinaczka była dość trudna, ale uchwyty dawało się wymacać.
Zaznaczyłem je kotkami i to szczęśliwie wystarczyło. Na górze zaparłem się mocno w
spadzistą skałę i szarpnąłem trzykrotnie. Po chwili z dołu dobiegły mnie umówione
trzy szarpnięcia i Zosia zaczęła się wspinać. Wybierałem linę, nawijając ją na spory
występ ze skały. Ostrożność okazała się uzasadniona, bo niespodziewanie poczułem
ostre szarpnięcie. Siostrzenica pana Tomasza odpadła od ściany. Na szczęście nie
krzyknęła. Poczułem w żołądku chłód, jakbym połknął kostkę lodu. Bałem się, że lina
może się zerwać, nie sprawdziliśmy przecież jej wytrzymałości. Dziewczyna kiwała
się w ciemności, a potem zdołała się uchwycić występu i znowu wdrapywała się w
górę. Pomagałem jej wciągając linę. Wreszcie pojawiła się nad krawędzią urwiska.
Była bardzo blada. Podałem jej rękę i wciągnąłem w bezpieczne miejsce za
występem.
– Siedź tutaj.
Zęby szczękały jej ze strachu tak, że nie mogła odpowiedzieć. Nie codziennie
wisi się na linie własnej produkcji nad dziurą o głębokości trzech kilometrów.
Udałem, że niczego nie widzę. Odwiązałem linę i spuściłem ją w dół. Trzy
szarpnięcia i po kilku minutach Jacek dołączył do nas.
– W górę – zakomenderowałem szeptem. – Tam powinna być szczelina
biegnąca w bok. Widziałem ją za dnia. Sądzę, że łączy się ze żlebem.
Ruszyliśmy w górę i faktycznie niebawem znaleźliśmy szczelinę. W ciemności
szło się fatalnie, ale bałem się zapalić latarkę. Wreszcie dotarliśmy do żlebu.
Zarządziłem dwie minuty odpoczynku.
Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone, a za jakieś pół godziny miał
wzejść księżyc. Odszukałem Mały Wóz i Wielki Wóz.
– Tam jest chyba Gwiazda Polarna – zauważyła Zosia, która też patrzyła na
niebo.
– Tak. Ale nie przyda się nam, bo idziemy na południe.
– Nie zdołamy się wdrapać w ciemnościach na górę – jęknął Jacek. – Nawet
nie widać, gdzie stawiać nogi...
– Może pomogę? – Adman siedziący w niedbałej pozie na kamieniu nad nami
zapalił halogenowy reflektor.
Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Adman był wściekły.
– Podwyższam okup do trzydziestu tysięcy dolarów – powiedział zimno. – A
teraz na dół!
Po raz pierwszy poczułem całkowite zwątpienie. Zeszliśmy i posłusznie
pozwoliliśmy się skuć kajdankami. Maty po wyciągnięciu większości sznurków stały
się bardzo niewygodne.
Śniadanie podano o świcie. Rozkuli nam też ręce. Roztarłem zdrętwiałe
nadgarstki. Zaraz po posiłku przyszedł Adman.
– Zwińcie koce i przewiążcie sznurkami – polecił – żebyście mogli nieść je
przerzucone przez ramię. Do środka włóżcie puszki – rzucił nam kilka sztuk pod nogi.
– Wyruszamy za kilkanaście minut.
Poprowadzili nas korytarzami do niedużej jaskini otwartej na gardziel.
Prowadził z niej wiszący most na drugą stronę. Przechodziliśmy pojedynczo. Opodal
w odległości kilkuset metrów zauważyłem windy. Kilku żołnierzy demontowało
silniki najniższej i agregat prądotwórczy.
Po chwili dołączyli do nas. Przeszliśmy przez długi i ciemny tunel po drugiej
stronie. Wyszliśmy na niewielką kotlinkę. Adman zawołał swoich ludzi. Ustawił ich
w szeregu, sprawdził wyposażenie, wydał kilka rozkazów po kurdyjsku.
Ruszyliśmy wąwozem prowadzącym w górę. Jak mogłem się zorientować,
kierowaliśmy się w stronę masywu Małego Araratu. Godzinę później byłem już tego
pewien. Wędrówka ciągnęła się bez końca.
– Porozmawiajmy – zaproponowałem towarzyszom niedoli. – W ten sposób
czas szybciej zleci.
– Opowiedz, wujku, o tych pielgrzymach – poprosiła Zosia. – Bo zdaje się, że
po tej zaprawie będziemy mogli chodzić do Częstochowy raz w tygodniu.
– Trzeba będzie pójść podziękować za uratowanie życia – mruknął Jacek. – O
ile je uratujemy. Uśmiechnąłem się.
– Pielgrzymi wędrując utrzymywali się z datków. W pierwszym okresie
pielgrzymek biskupi polecali parafianom na trasie wędrówki dbać o wędrowców.
Później powstała sieć stacji etapowych, w których wydawano posiłki. Jednak w czasie
reformacji sieć ta prawie znikła. Pielgrzymi nadal mogli zatrzymywać się w
klasztorach, ale ich utrzymanie kosztowało zbyt wiele. Początkowo protestanccy,
później katoliccy władcy zaczęli występować przeciw pielgrzymom. Widzieli w nich
bandę wagabun-dów i nierobów. Czasami było tak w istocie. Wielu przybywało na
przykład do Wenecji lub Neapolu w drodze do Ziemi Świętej. Sądzili, że uda im się
dostać miejsce na statkach pływających do Lewantu. Nie przewidzieli natomiast, że
miejsca te są tak drogie. Poza tym istniało poważne ryzyko, że kupcy przewożący
pielgrzymów sprzedadzą ich jako niewolników muzułmanom. Po Morzu
Śródziemnym pływali również piraci. Nie należy też zapominać o epidemiach,
których roznosicielami bywali pielgrzymi wędrujący po Europie.
– Zastanawia mnie jedna rzecz – powiedział Jacek. – Jeśli tak dobrze była
zorganizowana opieka nad pielgrzymami, to czy istniały także instytucje do opieki
nad zwykłymi ludźmi, starcami lub kalekami? W tamtych czasach nie było rent ani
emerytur...
– Oczywiście opieka taka istniała. Nawet w naszym kraju, który był dość
zapóźniony w stosunku do reszty świata, starcy i kaleki znajdowali się pod opieką
Kościoła. W wielu miejscowościach zachowały się wzmianki o kaplicach bądź
kościołach pod wezwaniem Świętego Ducha. To były kaplice szpitalne. W
średniowieczu nie istniały właściwie szpitale jako takie, szpitalami nazywano
przytułki dla ubogich i kalek. Częściowo utrzymywano je z datków władz świeckich i
kościelnych. Niektóre wystawiali fundatorzy, za co na przykład raz w tygodniu
odprawiano msze w ich intencji, a codziennie pensjonariusze zakładu mieli
obowiązek modlić się za nich.
– Codziennie? – zdumiała się Zosia.
– Oczywiście. Przecież inwestor, gdy już wyłożył pieniądze, chciał mieć z
tego konkretną korzyść. Och, tego typu przybytki miały wewnętrzne regulaminy i to
bardzo rozbudowane. Plan dnia był rozpisany niemal do minuty. Msza poranna,
modlitwy, msza wieczorna... A w zamian za to kąt do spania i jedzenie. Były też inne
sposoby utrzymywania tych zakładów.
– Orali chorymi w polu – zawyrokował Jacek.
– No, niezupełnie – uspokoiłem go. – Chorzy i starcy, którzy jeszcze jako tako
się poruszali, wychodzili na miasto, by kwestować.
– Żebrać, wujku – sprowadziła nas do ponurej rzeczywistości Zosia.
– Żebrać, jeśli sobie życzysz. Jedni obchodzili zaprzyjaźnionych kupców, od
których brali resztki nie sprzedanych towarów, zwłaszcza żywności zdradzającej już
objawy nadpsucia. Inni przed kościołami lub na rogach ulic prosili o datki. Zebrane
pieniądze mieli obowiązek wpłacać do wspólnej kasy. Swego czasu profesor Jerzy
Kruppe z Warszawy badał szpital we Fromborku. W jednym z pomieszczeń podczas
rozbierania ceglanej posadzki znaleziono ponad dwadzieścia drobnych monet. Widać
nie wszyscy traktowali ten punkt regulaminu wystarczająco poważnie – uśmiechnąłem
się. – Za niektórych starców przebywających w lepszych warunkach płaciły rodziny.
Taki pensjonariusz z reguły miał wówczas pojedynczy pokój. Czasami zdarzało się,
że w szpitalach lądowali niedorozwinięci lub ułomni potomkowie możnowładców.
– Stosowano tam jakieś lekarstwa? – zaciekawił się Jacek.
– Oczywiście. Większe szpitale miały lekarzy opłaconych z kasy szpitala lub z
kasy miasta. Lekarze dysponowali bogatym arsenałem środków. W trakcie badań
znajdowano mikroszczątki liści bukowych, buczyn, maku i ziół.
– Buczyn?
– Z orzeszków bukowych sporządzano mieszankę działającą oszałamiająco. Z
liści drzew gotowano napary moczopędne. Czasami przy długotrwałym ich
stosowaniu usuwano bezoperacyjnie kamienie z nerek i pęcherza moczowego. Mak
stosowano oczywiście przeciwbólowe. Z niedojrzałych makówek sporządzano środki
zawierające do trzydziestu procent morfiny. Później doszło jeszcze opium, które do
XIX wieku było cenionym środkiem przeciwbólowym. Oczywiście największe kło-
poty były z zębami.
– Dlaczego? – zdziwiła się Zosia.
– Och, to proste. Nie znano wówczas szczoteczek do zębów ani pasty,
natomiast ziarno na mąkę mielono na kamiennych żarnach. Taki chleb działał jak
papier ścierny. Zdarzały się w nim także kamyki. Po pewnym czasie następowały
uszkodzenia zębów, włącznie z otwarciem komór wewnętrznych. Nie było sztucznych
szczęk, dlatego też kowale wyrywali zęby dopiero w ostateczności.
Niespodziewanie dobiegł nas oddalony wybuch.
– Wpakowali się na minę w grocie – wyjaśnił Adman, który zasłuchany szedł
obok nas. – Teraz naprawdę musimy przyśpieszyć.
Każdy krok był coraz trudniejszy. Gdzieś w oddali zahuczał wirnik
helikoptera.
– Nie miałeś kiedyś ochoty zobaczyć prawdziwej wojny? – zagadnąłem Jacka.
– Miałem – powiedział ponuro.
– No to się przyglądaj, żebyś miał co opowiadać kumplom.
– Wujku, nie bądź złośliwy – jęknęła Zosia. – Już nigdy nie będziemy się
pakowali w takie miejsca. Lepiej dokończ o żebrakach.
– Pensjonariusze przytułku mieli specjalne plakietki identyfikacyjne. Żebracy
nie posiadający koncesji byli wyłapywani i wcielani do oddziałów oczyszczających
miasto z nieczystości.
Wąwóz skończył się. Dalej ścieżka biegła wąską półką skalną. Po prawej
stronie skała prawie pionowo wspinała się ku niebu. Po lewej opadała w dół.
Przeważnie miała szerokość około dwu metrów, czasami trochę więcej. Miejscami
skałę po prawej przecinały pęknięcia i żleby. Niektóre wyglądały, jakby płynęła nimi
kiedyś woda, ale tylko raz natrafiliśmy na strumyk. Adman kazał pić na zapas.
– Następne źródło jest dopiero w Iranie – wyjaśnił.
Woda była bardzo smaczna. Opiliśmy się jej jak bąki.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
BITWA NA GÓRSKIEJ ŚCIEŻCE • ZAGROŻENIA • JASKINIA i NAPISY
NA ŚCIANIE • PRZEŁĘCZ • KOTWICE ARKI?
Dzień był chłodny, ale słońce, zanim schowało się po drugiej stronie Araratu,
trochę nam dokuczyło. Helikopter pojawił się nieoczekiwanie. Wynurzył się z mgły
okrywającej podstawę góry.
– Padnij – wrzasnąłem do Zosi i Jacka.
Posłusznie klapnęli w pył ścieżki. Helikopter odpalił rakietę. Uderzyła gdzieś
z przodu. Usłyszałem nieludzkie wrzaski i po chwili terkot karabinów.
– Wykrakałeś, wujku – mruknęła Zosia.
– Lepiej się rozejrzyj, czy nie da się jakoś prysnąć – poradziłem.
Helikopter wystrzelił długą serię z karabinu maszynowego. Wokoło
zagwizdały rykoszety i odłamki skalne. Zauważyliśmy, że Adman chwycił się za
ramię.
– Zamknijcie oczy – poleciłem. – Im mniej z tego zobaczycie, tym spokojniej
będziecie spać przez najbliższych kilka lat.
Koło Admana kucnął chłopak z miotaczem rakiet przeciwpancernych. Był w
wieku Jacka, może o rok starszy. Oparł rurę na ramieniu. W helikopterze zauważyli
go. Śmigłowiec zakręcił w powietrzu i dwa karabiny maszynowe plunęły ogniem.
Chłopak pociągnął za spust, a chwilę później trafiony kilkunastoma pociskami runął
na wznak. Skała pod nim bardzo szybko stała się czerwona. Patrzyłem na niego. Tak
bardzo fascynuje nas śmierć. W tym momencie koło mnie odbił się od skały kawał
blachy. Uświadomiłem sobie, że wybuch helikoptera prawie zupełnie mnie ogłuszył.
Wychyliłem się i popatrzyłem w dół. Szczątki maszyny spadały odbijając się o skały.
Drugi helikopter wolał zachować bezpieczny dystans. Zagrzechotały kule odbijające
się do kamieni. Zrobiło się jakby ciemniej. Niebo zasnuwały chmury wyłaniające się
zza masywu. W kilka chwil później niespodziewanie lunął deszcz. Śmigłowiec
odpalił kolejną rakietę, która wybuchła wbita w skałę nieco dalej od nas. Kamienie
posypały się na straż przednią karawany. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty.
Pochyliłem się nad Zosią i Jackiem.
– Czas na nas – powiedziałem cicho. – W drogę.
Popatrzyli na mnie zdziwieni. Poderwałem ich bez większych ceregieli i
pociągnąłem za sobą. Po chwili skryliśmy się za załomem skały. Huk i wstrząs
świadczyły, że Turcy ze śmigłowca odpalili kolejny pocisk. W kilka minut później
odgłosy strzelaniny ucichły.
– Tędy – wskazałem żleb biegnący do góry. Ruszyliśmy nim. Deszcz wzmagał
się coraz bardziej.
– Chyba tym razem się uda – jęknęła Zosia.
– Lepiej, żeby tak było, bo Adman zupełnie się wścieknie.
Niebawem żleb przemienił się w wąską szczelinę biegnącą do góry.
Poruszanie się było coraz trudniejsze. Szliśmy zapierając się rękoma i nogami o
ściany. Na szczęście kawałek wyżej szczelina się skończyła i znaleźliśmy się na
niewielkiej łączce porośniętej czymś w rodzaju mchu. Zauważyłem, że Jacek dźwiga
przewieszony przez ramię automat.
– Skąd to masz? – zdziwiłem się. Popatrzył wesoło, zadziornie.
– Leżał na ziemi. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje.
– Zabezpiecz go chociaż, jeszcze zrobisz sobie albo i nam jakąś krzywdę –
westchnąłem.
– Jak to zrobić?
Zabezpieczyłem za niego i po chwili ruszyliśmy dalej, deszcz wzmagał się,
parokrotnie słyszeliśmy nad naszymi głowami helikoptery.
– Może wystrzelę? Usłyszą i zabiorą nas – zaproponował Jacek.
– Pomysł sam w sobie niegłupi...
– Oglądałem ewakuację Sajgonu na filmie – pochwalił się.
– ...ale ma pewne wady. Wprawdzie tylko dwie, ale dyskwalifikujące. Po
pierwsze, oni wypatrują śladów życia w postaci kurdyjskich bojowników, a więc jak
wystrzelisz, zaczną walić w to miejsce z karabinów, a może i rakietą przyładują.
Mogą też odpalić gaz bojowy i oślepniemy...
– Gaz bojowy? Przecież konwencje międzynarodowe zabraniają...
– Zabraniają torturowania, a tymczasem w więzieniach brytyjskich torturuje
się członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej i jakoś na nikim to nie robi wrażenia.
Nakazują poszanowanie mniejszości narodowych, a gdy Turcy wysyłają pół miliona
Kurdów do Anatolii grabiąc ich po drodze z całego mienia, nikt słowa nie piśnie. Że
nie wspomnę o Bośni.
– A druga wada?
– Jeżeli wpadniemy im w ręce, grozi nam zapuszkowanie w tureckim
więzieniu i to z kilku paragrafów: nielegalne wkroczenie na teren zakazany dla
turystów, plądrowanie klasztoru, zabójstwo tych czterech Turków. Dźwigasz na
ramieniu karabin. Mogą więc dopasować w balistyce kilka kuł i dopisać ci na konto
tych, którzy z niego polegli, albo oskarżyć o chęć zapisania się do Partii Pracujących
Kurdystanu. A to już próba zbrojnego oderwania części Turcji. Co robi Polak w
kurdyjskich szeregach? Oczywiście udziela pomocy logistycznej albo jest
instruktorem wojskowym. To akurat zarzuty, które mogliby wysnuć pod moim
adresem: szpiegostwo, dywersja. Ewentualnie mogą porwać dla okupu.
– Turecka armia?
– Dlaczego by nie? Skoro nie wypłacają im żołdu... Tureckie więzienia, mimo
że kraj ten jest członkiem NATO, odbiegają standardem od naszych i to bardzo na
niekorzyść. Zresztą może wymigalibyśmy się grzywną. W takiej wysokości, że lepiej
już byłoby zostać u Admana.
– Tego chyba postrzelili.
– To niewielkie pocieszenie. Jego podwładni, jeśli zabraknie jego twardej ręki,
mogą na nas zapolować z dziką zaciekłością, a potem więzić w znacznie gorszych
warunkach. Pozostaje nadzieja, że wymkniemy się. Szkoda, że pokazał mi tylko
nieduży kawałek mapy. Ale jeśli jest ranny albo nie żyje...
Z dołu dobiegły nas odgłosy dwu silnych eksplozji.
– To chyba działa – zauważyłem.
– Skąd? – zdziwiła się Zosia.
– Z dołu. Z szosy. To około siedmiu kilometrów. Jeśli z helikopterów
przekazali im dokładne namiary. Zresztą to nieważne. W górę.
Nieco powyżej żleb został zakorkowany wielkim głazem. Musieliśmy zejść
pięćdziesiąt metrów w dół i poszukać innej drogi.
– Każde z nas ma coś na pamiątkę – powiedział Jacek, gdy oddychając ciężko
zaliczaliśmy kolejny postój. – Ja znalazłem monetę, Zosia muszlę, a wujek zegarek.
– Ja go kupiłem – sprostowałem. – Ale to niezłe pamiątki. Mam nadzieję, że
nie będą robili kłopotów na cle.
Deszcz nie ustawał. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy nad gardziel. Zapadał już
zmierzch, ale spostrzegłem za szczeliną porzucony stolik.
– Jesteśmy po drugiej stronie – powiedziałem uroczyście. – Jeśli nasze
obliczenia są prawidłowe, to posuwamy się tropem hrabiego.
Wyjąłem z kieszeni mocno już sfatygowany maszynopis.
– Nocleg wypadł nam w niewielkiej jaskini, której czarny otwór wychodził na
niedużą kotlinkę. Guś sarkał, że posunęliśmy się bardzo mało i powinniśmy
obozować na przełęczy, ale szczerze mówiąc nie miałem już siły. W dodatku padał
deszcz – odczytałem z namaszczeniem.
– Tam – Jacek wskazał ręką niedużą ciemną plamę w skale, kawałek ponad
dolinką.
Wspięliśmy się po stromej i mokrej ścieżce i niebawem znaleźliśmy się u
wylotu jaskini. Poświeciłem latarką. Jaskinia była wąska i niska, ale dalej rozszerzała
się. Wczołgaliśmy się. Grota tworzyła nieduży pokoik o wymiarach trzy na trzy metry.
Pośrodku piętrzył się wysoki stos przepalonych kawałków drewna.
– Może uda się rozpalić ognisko? – zagadnęła Zosia, która przemokła do cna i
szczękała zębami.
– Spróbujemy.
Wyjąłem zapalniczkę i podłożyłem pod stos węgielków kilka kartek z już
przeczytanej części maszynopisu pamiętnika. Wydmuchałem popiół. Podpaliłem
papier. Kawałki węgla niebawem zaczęły się żarzyć.
– No to mamy grilla – zażartował Jacek.–Tylko nie widzę kiełbasek i piwa.
Rozsupłałem pled i wytrząsnąłem zawartość. Poszli w moje ślady.
– Mamy żywności prawie na tydzień, pod warunkiem bardzo oszczędnego
odżywiania się – zauważyłem zadowolony. – Do tego czasu zejdziemy po drugiej
stronie góry. Tamte stoki są znacznie łagodniejsze.
– Przepadną zapasy i sprzęt ukryty w Dolinie Świętego Jakuba – zauważył
markotnie Jacek.
– Życie ważniejsze. A z waszych zapasów może skorzystam następnym razem.
– No nie! – krzyknęła rozzłoszczona Zosia.
– Ciebie tu nie ma – powiedziałem. – Pojechałaś do Francji. Jak będziecie
grzeczni, to was nie sypnę przed wujkiem i rodzicami.
Umilkła. Ubrania wolno wysychały w cieple. Niebawem zawinięci w koce
zapadliśmy w sen.
Obudziłem się o świcie. Wyjrzałem z jaskini. Deszcz przestał padać, a silne
wiatry przesuszyły nieco teren. Wyczołgałem się z naszego schronienia i zszedłem do
kotlinki. Zajrzałem do gardzieli. W dole coś się paliło. Czuć było wyraźnie woń
drewna i tworzyw sztucznych. Wojsko niszczyło siedzibę Admana? Przeszedłem w
drugą stronę, gdzie ze zbocza góry sterczał potężny występ skalny. Wspiąłem się nań i
wyjrzałem ostrożnie. Kilometr niżej wisiał jak wielka ważka helikopter. Nie widzia-
łem ścieżki, na której poprzedniego dnia nastąpił pogrom, zasłaniało ją zbocze.
Wycofałem się do jaskini.
– Wstawajcie – potrząsnąłem Zosią i Jackiem. – Czeka nas ciężka droga, a jak
najwięcej musimy przebyć przed zapadnięciem zmroku.
Zosia zapaliła latarkę i wyjęła z kieszeni lusterko. Zajączek odbity od płytki
oświetlił ciemny kąt jaskini. Spostrzegłem napisy na skale. Zabrałem jej latarkę i
oświetliłem dokładnie tę ścianę. Wyryto na niej kilkanaście napisów. Przeważnie
imion i nazwisk.
– Mitrofanow 1904 – odczytał Jacek.
– Nodar Ocziaszkwili 1921 – przeczytałem sąsiedni wyryty gruzińskim
alfabetem.
– Oczy aż kwili? – zdziwiła się Zosia. Parsknęliśmy śmiechem.
– Biskup Dmytro Aleksiejew z Moskwy 1882 – przeczytał Jacek.
– Josif Paczenko z Wojsławic 1840 – przeczytałem i urwałem nie-
spodziewanie.
– A to kto? – zdziwił się Jacek. – Nie słyszałem o takim.
– Ja też nie. Ale obok jest napis: “Alojzy hr. Poletyłło" i herb Trzywdar –
zauważyła Zosia.
Wyciągnąłem z kieszeni wymięty do niemożliwości maszynopis dzienników
hrabiego. Przejrzałem go.
– Nic tu nie ma na temat żadnego Paczenki – zauważyłem. – Dziwne to.
– To nie jest 1840, tylko 1940 – zauważył nieoczekiwanie Jacek.
– O żesz – zakląłem. – Chyba wiem... Tak czy siak trzeba się stąd wydostać.
Ścianę zdobiło jeszcze kilka napisów wykonanych ormiańskim alfabetem. Nie
mogliśmy ich odczytać, bo nikt z nas nie znał ormiańskiego.
– Czyli jesteśmy na dobrej drodze – ucieszyła się Zosia. – Tu nocowali
wszyscy ludzie, którzy szli do Arki.
– Albo do przełęczy. I nigdzie nie jest zapisane, że doszli na miejsce.
Oświetliłem ścianę nad napisami. Wyryto na niej rysunek statku.
– Do Arki – powiedział Jacek.
Nie upierałem się.
– Ruszamy na przełęcz – powiedziałem. – Będę szedł jakieś dziesięć metrów
przed wami. W razie czego puszczę serię z karabinu. Wtedy zwiewajcie.
– Ale to mój karabin – zaprotestował płaczliwie.
– Nie jest twój. Ukradłeś go. Wybacz, po prostu jestem trochę zmęczony, a
przez to złośliwy. I tak będziemy go musieli porzucić po tamtej stronie gór. W
Warszawie zabiorę cię na strzelnicę, to sobie postrzelasz do tekturowych sylwetek.
Wyruszyliśmy niebawem. Droga była bardzo uciążliwa, miejscami musieliśmy
się wspinać żlebami wypełnionymi skalnym rumoszem i błotem. Było bardzo zimno.
Wreszcie dobrze po południu stanęliśmy na rozległym plateau pokrytym śniegiem.
Wiał silny wiatr, ale było całkiem ciepło.
– Przełęcz – oświadczyłem uroczyście. – Jeśli dobrze pójdzie, jutro będziemy
po drugiej stronie gór.
– Tego dnia rano popasaliśmy na przełęczy koło słupka triangulacyjnego –
odczytał Jacek z kartki maszynopisu. – Leżał śnieg. Guś po posiłku powiedział, że
musimy skierować się na północny zachód. Tam na północnym stoku Wielkiego
Araratu znajduje się Arka. Guś nie jest całkiem szczery, ale tylko on zna drogę. Sądzę,
że więcej nie będzie wiązał mi oczu.
– Przecież nie zejdziemy w dół, skoro jesteśmy tak blisko – zaprotestowała
Zosia. – Możemy odnaleźć Arkę w kilkanaście godzin! Parsknąłem śmiechem.
– Dziecko, co ty pleciesz? W kilkanaście godzin? Popatrz – podałem jej
lornetkę. – Skały, granie, żleby i lodowce. Jaką długość może mieć Arka? Sto
metrów? Można ją tu schować i przysypać śniegiem.
Puknęła ze złością. Jacek popatrzył na mnie dziwnie, a potem wyciągnął z
kieszeni kilka kartek w kratkę.
– Teraz ja coś wujkowi przeczytam – powiedział z drwiącym uśmieszkiem. –
W początkach 1917 roku dwa oddziały rosyjskie liczące 150 żołnierzy...
– Daruj sobie – poprosiłem. – Wiem o tym. W 1916 roku lotnik z rosyjskiego
pułku myśliwców oznaczonego jako 3-D podczas lotu rozpoznawczego dostrzegł
Arkę na lodowcach Araratu. Wysłano ekspedycję naukową. Na jej czele stanął Borys
Wasylewicz Rijański. Ekspedycja wykonała wiele zdjęć, które zostały wysłane do
Rosji. Nie trafiły nigdy do rąk cara, przechwycili je bolszewicy i zniszczyli lub
utajnili. Potem przez dziesięciolecia wyłapywali uczestników wyprawy, by ich
mordować.
– Skąd to wiesz, wujku? – zdziwiła się Zosia.
– Czytało się to i owo. Nie myślcie, że ja tu przyjechałem tak zupełnie w
ciemno.
– Rosjanie ruszyli z przełęczy na północny zachód – wtrącił Jacek.
– Ruszyli. Znaleźli. Tylko na jakiej wysokości? W którym miejscu? To tak jak
z Atlantydą. Na Zachodzie istnieje towarzystwo złożone z ludzi, którzy w
poprzednich wcieleniach żyli na tej mitycznej wyspie. Spotykają się, wydają gazetkę,
rozmawiają, rekonstruują religię przodków. Oczywiście znają dokładną lokalizację
wyspy, ale nie chcą jej ujawnić. To jest ten problem. Ja mam w piwnicy latający
talerz, który rozbił się podczas lądowania koło Warszawy. Ale nie powiem wam,
gdzie mieszkam. Takie odkrycie, żeby było wiarygodne, musi być powtarzalne.
– To znaczy, że każdy, kto zechce, może według wskazówek dotrzeć na
miejsce?
– Tak. Swego czasu dwaj fizycy przeprowadzili zimną fuzję jądrową. Bardzo
prosto. Dwa druty z platyny, roztwór ciężkiej wody, prąd o odpowiednim napięciu. I
co z tego wynikło? Eksperyment usiłowało powtórzyć kilkanaście laboratoriów. Nie
udało się nigdzie..
– Dobrze im tak – mruknęła mściwie Zosia.
– Dlaczego? Opanowanie zimnej fuzji jądrowej dostarczyłoby nam
niewyczerpalnych ilości energii.
Niespodziewanie zamilkłem. Wpatrywałem się w Zosię zdumiony.
– Coś nie tak? – zagadnęła.
– Na czym siedzisz? – zapytałem.
– Chyba na kamieniu.
– Wstań!
– Wyklęty powstań ludu ziemi – zanucił Jacek. Zosia wstała posłusznie.
Siedziała na brzegu kamiennego koła. Spod warstwy żwiru wystawał tylko kawałek
jego obwodu.
– To chyba jest obrobione ludzką ręką – zauważył Jacek.
– Nie mylisz się – powiedziałem. – Trzeba to odkopać.
Pracując rękami i kawałkami łupku rozgarnialiśmy mazistą glinę i drobny jak
kasza rumosz skalny. Po półgodzinie roboty odsłoniliśmy spory kawałek.
– Ma cztery metry średnicy – mruknąłem – i ponad metr grubości. Podszedłem
do zabytku i pochyliłem się na środkiem. Ział tu idealnie okrągły otwór prowadzący w
dół.
– Widziałam takie, jak szukaliśmy Bursztynowej Komnaty w Górowie
Iławeckim – powiedziała Zosia. – Leżały na trawniku przed sklepem. Bardzo
dekoracyjnie to wyglądało.
– To były kamienie żarnowe – wyjaśniłem.
– To ten jest chyba od bardzo dużego młyna – zauważył Jacek. – Skąd tak
duży młyn tak wysoko?
– Zastanów się, gdzie tu w okolicy rośnie zboże – poradziłem mu. Wyjąłem z
kieszeni kartkę papieru i ołówek. Przeprowadziłem szybkie obliczenia.
– Minimalna objętość 12,5 m
3
. Czy któreś z was zna może gęstość granitu?
Nie znali.
– Przyjmijmy, że granit jest równy gęstości wodzie. Ile w takim razie ważyłby
ten drobiazg? – zapytałem Jacka.
– Dwanaście metrów sześciennych? To będzie dwanaście ton.
– Dwanaście tysięcy kilogramów. Wyobraź sobie, że chcesz tym mleć zboże.
Zamilkł.
– Może nie zboże, ale na przykład rudę żelaza albo...
– Nie – zaprotestowała Zosia. – Tamte koła miały okrągłą dziurę, ale obok
takie podkucia, żeby się trzymały te mechanizmy, które tym kręciły.
– Słusznie – kiwnąłem głową. – A tu takich zaczepów nie ma.
– Może są z drugiej strony? – zasugerował Jacek.
– Nie. To nie jest koło żarnowe. Za duże. Największe, jakie widziałem przed
kaplicą w pobliżu kościoła Świętej Katarzyny na warszawskim Służewcu, miało
półtora metra średnicy i tylko około dwudziestu centymetrów grubości.
– Więc co to może być? – zapytała Zosia.
– Myślę, że to kotwica.
– Kotwica? – wykrzyknęli oboje zdumieni.
– Tak. Swego czasu u wybrzeży Kalifornii wyciągnięto z morza kilka
okrągłych kamieni z wywierconą dziurą. Sądzono, że jest to ślad bardzo starej
penetracji chińskiej na wybrzeżach Ameryki Północnej. Później okazało się, że
faktycznie są to kotwice chińskie, ale zgubili je chińscy rybacy, którzy przybyli na te
łowiska dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
– Kotwica tej wielkości? – zdziwiła się Zosia.
– I ważąca pewnie około dwunastu ton – uzupełniłem. Zamilkli.
– Arka? – zapytał Jacek.
– Niewykluczone, ale mam pewne wątpliwości. Nie znam wyporności Arki,
ale ta kotwica wydaje się mimo wszystko nieco za duża i za ciężka. Wyobraźcie sobie,
w jaki sposób mogliby wciągnąć ją na pokład?
Zamilkli.
– Poza tym jest jeszcze coś. Otwór pośrodku jest świeży, zresztą cała kotwica
jest świeża. Wyobraźcie sobie, że płyniecie, lina wygładza brzegi otworu. Kotwica
szorując o zatopiony ląd wygładza się o kamienie.
Zosia pogładziła otwór.
– To faktycznie jest ostre – powiedziała. – Nie przetarłoby liny?
– Przetarłoby – potwierdziłem.
– Przetarło linę i dlatego ją zgubili – ucieszył się Jacek.
– Hm! Na Araracie? Gdyby leżała nad Eufratem, skąd prawdopodobnie
wyruszył Noe, wszystko by się zgadzało. Tu niestety... –wzruszyłem ramionami.
– Dlaczego wykonano ją z granitu, a nie z lżejszego kamienia, skoro była zbyt
ciężka? – zapytała Zosia.
– Pytanie to jest bardzo istotne – uśmiechnąłem się. – Zacznijmy od drugiej
jego części. Jeśli kotwica była zbyt ciężka, to zamiast szukać lżejszego kamienia,
wystarczyło nieco zmniejszyć jej średnicę. A dlaczego z granitu? Po prostu dlatego, że
pełno go tu w pobliżu – wskazałem dłonią granie okalające przełęcz.
– Falsyfikat? – zdumiał się Jacek.
– Myślę, że nie, ale to nie musi być kotwica. No cóż. Pora na nas.
– Pora – mruknął Jacek i twardym krokiem ruszył za mną w kierunku
północnych stoków Wielkiego Araratu. Zosia po chwili wahania dołączyła do nas.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Z DESZCZU POD RYNNĘ, CZYLI PAN SAMOCHODZIK DOŁĄCZA
DO NAS • CZY ZOSI UDA SIĘ UCIEC • JOSIF PACZENKO •
WYKŁAD O HISTORII ARMENII • ZNOWU DO IRANU
Siadłem na kamieniu i zacząłem się opalać. Zosia i Jacek, którzy postanowili
trochę się rozejrzeć, wrócili po piętnastu minutach.
– Ktoś ma kłopoty – powiedział Jacek. – Chyba z Kurdami.
Poderwałem z ziemi karabin i pobiegłem za nimi. Skradaliśmy się po cichu
pomiędzy kamieniami i blokami lodu. Wreszcie wychyliliśmy się zza skały. W
niedużym kotle lodowcowym płonęło wesołe ognisko. Przy ogniu grzało się kilku
opryszków. Opodal na kamieniu siedział związany jak baleron człowiek ubrany w
kurtkę z polaru. Jego sylwetka wydała mi się niepokojąco znajoma. Popatrzyłem
przez lornetkę. Szlachetna twarz, okulary w oprawie imitującej róg. Zakląłem
cichutko.
– Co się stało? – zapytał Jacek.
– Zgadnij, kto to?
– Nie mam pojęcia. Jest za daleko, poza tym spuścił głowę.
– Wasz wujek, pogromca złoczyńców, Pan Samochodzik – powiedziałem.
– Ale co on tu robi? – zdziwił się Jacek.
– No właśnie. Co on tu robi?
Zdjąłem kałasznikowa z pleców. W tym momencie za nami szczęknął
odbezpieczany karabin. Obejrzałem się. Adman Sahar z zabandażowanym ramieniem
i pistoletem maszynowym uzi w dłoni. Był zły.
– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów – powiedział.
W tym momencie w dolinie pod nami wybuchła gwałtowna strzelanina.
Siedzący przy ognisku zginęli co do jednego. Ludzie Admana obszukali ciała i zabrali
broń. Rozcięli też więzy krępujące pana Tomasza i triumfalnie przyprowadzili go do
nas na górę.
– Dziękuję za uwolnienie – wysapał po rosyjsku Pan Samochodzik na widok
Admana. Widocznie odgadł w nim dowódcę.
– Nie dziękuj, nie jesteś wolny – osadził go po polsku Adman, a potem
odwrócił się i poszedł w stronę przełęczy.
Szef odwrócił się w naszą stronę. Na widok Jacka znieruchomiał z otwartymi
ustami. Jacek uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz, wujku, tak jakoś wyszło.
Jeden z żołnierzy przyniósł plecak Pana Samochodzika. Zarzuciłem
go na ramię.
– Co to ma znaczyć? – zapytał mnie surowo pan Tomasz zezując na
siostrzeńca.
– Widzi pan, szefie, natknąłem się na tę dwójkę jak za pomocą ogromnego
ogniska dawali znać całej okolicy, że tu są.
– A Zosia?
– Zostawiliśmy ją na przełęczy. Może zdołała się ukryć. Szef westchnął ciężko
i zamilkł. Dopiero wieczorem, gdy porywacze ulokowali nas w niewielkiej grocie na
stoku Małego Araratu, odezwał się.
– Nie złapali jej. Jakie ma szansę przeżycia?
– Spore – powiedziałem. – Ma zrolowany gruby pled wypełniony puszkami z
jedzeniem. – Jeśli przejdzie przez przełęcz i zejdzie po drugiej stronie góry, będzie
uratowana.
– Podobno są tu wilki.
– Do tej pory nie zauważyłem ani jednego. Zresztą w lecie są najedzone i nie
powinny atakować ludzi. To dość tchórzliwe zwierzęta.
– I co dalej zrobi?
– Nie wiem. Może powiadomi tureckie władze?
– Co wam do głów strzeliło? – wsiadł teraz na Jacka. – Co was podkusiło,
żeby tu się pchać? Mieliście zwiedzać Francję! Kultura, cywilizacja, winnice. Ciepło,
spokojnie, bezpiecznie. I wspaniałe zabytki. Ale nie, wy wybieracie dziką górę,
pokrytą zwałami kamieni, po której uganiają się uzbrojeni fanatycy. Chcieliście gór,
to trzeba było zostać w Polsce i pochodzić po Bieszczadach. Też góry, też dzikie,
tylko przeżyć łatwiej. I z telefonu można skorzystać.
– Chcieliśmy przygody – jęknął Jacek.
– Przygody. Twoja siostra zamarza na śmierć, a ty o przygodach. Świetna
rozrywka – biwak w jaskini w towarzystwie komunistycznej partyzantki. Już z dwojga
złego wolałbym wylądować u ludożerców, przynajmniej wiadomo byłoby, co jest
grane!
– Już dwa, nie, trzy razy im uciekliśmy – powiedział Jacek.
– Przypomina mi się anegdotka z życia Marka Twaina – powiedział Pan
Samochodzik. – Gdy go poproszono o zabranie głosu w dyskusji na temat rzucenia
palenia, powiedział: “Rzucić palenie to nic trudnego. Robiłem to setki razy". O
ucieczce można powiedzieć, że jest udana tylko wtedy, jeśli nas nie złapią. Wysunęli
poprzednio jakieś żądania?
– Aha – powiedziałem. – Obecnie okup wynosi po trzydzieści pięć tysięcy
dolarów na głowę. Ale myślę, że nie ma się co martwić na zapas. Wkrótce obmyślę
kolejny plan. Lepiej niech pan opowie, szefie, co pana tu sprowadza. Przyznam, ze
byłem zaskoczony.
– Ja też – zezował na Jacka. – Wyobraź sobie, że znalazłem tego staruszka,
który nas częstował w autobusie.
– Czy nazywa się może Paczenko?
– Skąd wiesz?
– Tak sobie pomyślałem. Znaleźliśmy w niewielkiej grocie niedaleko stąd
wydrapane nazwiska i inicjały. Był wśród nich także herb Trzywdar.
Brwi Pana Samochodzika uniosły się do góry.
– Herb Trzywdar? Poletyłłowie! Alojzy...
– Tak! Alojzy.
Wyłowiłem zza pazuchy zegarek i położyłem go na dłoni szefa.
– To też znaleźliście?
– Niezupełnie. Kupiłem od dowódcy porywaczy. Pan Tomasz obracał zegarek
w dłoniach.
– Patek, złoty kieszonkowy Patek z początków ubiegłego wieku. Gdyby był na
chodzie, stałby się chlubą każdego muzeum. Ciekawe, ile wsi na to poszło...
– Kto chce mieć zegarki, ten sprzedaje folwarki – zacytowałem. Kiwnął
głową.
– TP. Tytus Poletyłło?
– Tak sądzimy. Jacku, pokaż monetę.
– Tysiąc osiemset czterdziesty. Dziesięciogroszówka z mennicy warszawskiej.
Jest w niezłym stanie, jeśli pominąć wżery. Zgubiona świeżo po wybiciu...
W tym momencie wepchnięto do jaskini Zosię. Była nieco poobijana i bardzo
zmarznięta.
– Wybaczcie – powiedziała. – Nie udało mi się zwiać.
– Miałem cichą nadzieję, że tylko Jacek był na tyle głupi, żeby się tu pchać –
powiedział znużonym głosem pan Tomasz. – Ale widzę, że dzieci w waszym wieku
należy zamykać do klatek i wypuszczać dopiero wtedy, kiedy dorosną...
Urwał niespodziewanie i zamarł ze wzrokiem wbitym w błyszczącą na jej
piersi muszlę. Zosia odczepiła ją i podała mu.
– Ładna, wujku? – zapytała z przymilnym uśmiechem. Obrócił ją w palcach.
– Z grubsza wiemy, co to jest, ale nie poradziłem sobie z datowaniem –
wyznałem ze skruchą.
– Dwunasty wiek – powiedział. – Prawdopodobnie pierwsza połowa. Dobre
srebro i próba. Co najmniej pięćdziesiąt gramów. Musiała należeć do kogoś
znacznego. Widzicie ten gmerk? Przechodziła pewnie z pokolenia na pokolenie
jeszcze przez kilkaset lat. To znak któregoś z ormiańskich rodów szlacheckich.
Zamyślił się. Milczeliśmy i my. Wreszcie odezwał się znowu.
– Szukałem cię, Pawle, na wszystkich ścieżkach wychodzących z Doliny
Świętego Jakuba. Przyszedłem z drugiej strony przez przełęcz. Tam jest znacznie
lepsze podejście, a miejscami nawet szlak turystyczny malowany farbą na skałach.
Chyba przed dwudziestu, może trzydziestu laty, bo znaki od dawna wymagają
odmalowania.
– Wybaczy pan, szefie, nie było warunków do prowadzenia badań. Zaledwie
się trochę rozgościłem, spotkałem pańskich... Kiwnął głową.
– Musimy zakończyć naszą ekspedycję – powiedział zmęczonym głosem. –
Pakowanie się w to dalej chwilowo nie ma sensu.
– Ale jesteśmy tak blisko – zaprotestował Jacek. – Nie widziałeś, wujku,
naszego znaleziska. Na przełęczy natrafiliśmy na kotwicę Arki!
– Masz na myśli dwa duże okrągłe kamienie z dziurami w środku, wykute z
granitu? – zaciekawił się pan Tomasz.
– Dwa?
– Nie zdziwiłbym się, gdyby cała przełęcz była nimi usiana – mruknął szef.–
To nie kotwice, ale nagrobki z czasów przed przyjęciem chrześcijaństwa.
– Nagrobki? – zmartwiła się Zosia.
– Tak więc ekspedycję uznaję za nieudaną z przyczyn obiektywnych i
zakończoną.
– Zgadzam się – potwierdziłem.
– A co powiedział ten Paczenko? – zaciekawiła się Zosia.
– Och, wiele ciekawych rzeczy. W 1939 roku był na kresach wschodnich.
Pojechał kontraktować zboże pod Lwowem. Wkroczyli Rosjanie i wzięli go do
niewoli. Postawili przed sądem, a właściwie przed trójką orzekającą. Dostał
administracyjnie dziesięć lat lagru, ale nie za kołem podbiegunowym, a w
Kazachstanie. Przewieźli go do łagru etapowego nad Morzem Kaspijskim. Siedziało
tam wielu Ukraińców. Zawiązali spisek i gdy wieziono ich na drugą stronę, zbun-
towali się i opanowali statek. Zawrócili na południe, chcieli dotrzeć do Persji. Ruscy
ostrzelali ich, dobili do brzegu w Azerbejdżanie i przedzierali się niewielką grupką w
stronę granicy z Turcją. Przeżyło ich tylko dwu, on i Ormianin nazwiskiem Guś.
– Guś? – zdziwiłem się. – Hrabiego Alojzego na Ararat prowadził Ormianin
Guś. We wsi szukałem człowieka o takim nazwisku, ale go nie odnalazłem. Mówili,
że słyszeli o tej rodzinie, a wymarła przed wielu laty.
– Więc potwierdza się nasza hipoteza. Istniał klan przewodników, znających
drogę do Arki i noszących nie ormiańskie, a rosyjskie nazwisko Guś.
– I co było dalej? – zaciekawił się Jacek.
– Doszli do Doliny Świętego Jakuba i zwiedzili zasypany klasztor.
– To wyjaśnia sprawę stłuczonej lampy naftowej – mruknąłem.
– Byliście wewnątrz klasztoru? – zdziwił się pan Tomasz.
– Byliśmy. Czterej Turcy byli tak mili, że odkopali wejście, tyle tylko, że zaraz
potem ktoś ich zastrzelił. A co do lampy, to Adman prosił o określenie jej wieku i
wycenę.
– Aha. Potem ci dwaj wyruszyli w góry i Paczenko tradycyjnie miał zawiązane
oczy. Wspinali się trzy dni, trzykrotnie nocowali w jaskiniach. Czwartego dnia
znaleźli się na miejscu. Arka wystawała z lodowca w niewielkiej dolince. Guś
pozwolił mu ją obejrzeć, ale z zewnątrz, a potem sprowadził w dół po łagodniejszej
stronie góry i pożegnał. Sam zawrócił na Ararat.
– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Jacek. – Skoro Guś był Ormianinem,
to skąd wziął się tu, na Araracie. Mam na myśli tego pierwszego Gusia.
– Wioska Ahora była wsią ormiańską – wyjaśnił pan Tomasz.
– Taki kawał od Armenii? Tam po drugiej stronie granicy jest chyba
Azerbejdżan.
Wzniosłem oczy do sufitu, a pan Tomasz westchnął ciężko.
– Oto efekty nieuctwa – powiedział z przyganą. – Pojechaliście sobie ot tak,
zupełnie w ciemno i nie zainteresowaliście się historią regionu? To karygodne.
Jacek spuścił głowę.
– Zacznijmy od początku. Czy wiecie, czym jest Armenia?
– To niewielkie państewko powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego.
Poprzednio państwowość miało chyba w latach 1918-1920, zanim podbili je
komuniści.
– A wcześniej?
– Pewnie jakaś mongolska dzicz – zaryzykowała Zosia.
– Mongolska dzicz? – pana Tomasza aż zatkało.
– Pierwsze wzmianki o plemieniu Armeńczyków pochodzą z I tysiąclecia
przed naszą erą – powiedziałem. – Ze związku plemion wywodzących się z
podobnych grup językowych powstało znane w starożytności państwo Urartu.
Ormianie liczą swoją państwowość mniej więcej od tego okresu.
– W latach 884-880 przed naszą erą – pan Tomasz kontynuował – władca
Urartu, Aram, podporządkował sobie okoliczne państwa i ogłosił się królem królów,
czyli cesarzem. Przez następne stulecie prowadzono ciężką wojnę podjazdową z
Asyrią i ostatecznie dano jej niezłego łupnia.
– Asyrii? – zdumiała się Zosia.
– Właśnie. Zresztą na Kaukazie żyje nadal kilka tysięcy Asyryjczy-ków. Są
potomkami ludu, który walczył z wszystkimi okolicznymi państwami. Narodu, który
wzniósł Niniwę – Miasto Krwi i Żelaza.
– Cywilizacje wyżej rozwinięte często podbijali barbarzyńcy z gór– zauważył
melancholijnie Jacek.
W tym momencie uznałem, że trzeba interweniować.
– Szefie, przypominam, że nie wolno być dzieci szkolnych. Pan Samochodzik
popatrzył na mnie i nieco uspokojony podjął wykład.
– Urartejczycy wykopali między innymi kanały o długości pięćdziesięciu
kilometrów, ich ślady można nadal oglądać w Turcji. Podczas pierwszej w tym
regionie świata fali wędrówek ludów w wiekach VII i VI przed naszą erą okrzepły
podwaliny pod właściwe państwo ormiańskie. Badacze uważają, że rolę dominującą
mogły tu odegrać ludy tracko – frygijskie.
– Nie wyklucza się też udziału Hurytów – dodałem skromnie.
– Z tego tygla wytopił się naród ormiański – oświadczył dumnie Pan
Samochodzik. – Ormianie podbili tereny aż po jezioro Wan na południu – machnął
ręką. – Ararat stał pośrodku północnych prowincji ich imperium.
– W 440 roku przed naszą erą mieli już własne opracowania historyczne –
dodałem.
– Tigranes II Wielki dokonał podbojów okolicznych ziem i jego państwo
sięgało od rzeki Kury na północy po Palestynę na południu. Ormianie skutecznie
przeciwstawiali się Rzymianom. Podbili sporą część państwa Fartów, z którym nie
radzili sobie Rzymianie. Zabrali im “siedemdziesiąt dolin".
– Później Rzymianie odrobinę im dokopali – powiedziałem ze smutkiem.
– Ale tylko odrobinę – pośpiesznie uspokoił młodzież pan Tomasz. –
Chrześcijaństwo pojawiło się tu w pierwszym wieku naszej ery. W 217 roku zostało
ogłoszone religią dominującą.
– To przecież wcześniej niż w Rzymie – Zosia była zaskoczona.
– Pierwsze rozbiory Ormianie przeżyli w III wieku. W 450 roku wybuchło
powstanie antyperskie, które doprowadziło po trzydziestu czterech latach do
odbudowy niepodległego państwa, choć już w znacznie okrojonych granicach.
– Walczyli także z Bizancjum i kalifami – uzupełniłem. – Obecna Armenia
zajmuje niecałe 10% dawnego terytorium.
– Młodzież Armenii uczyła się w szkołach Aten i Rzymu, później
Konstantynopola – ciągnął Pan Samochodzik. – Pisać w swoim własnym języku,
własnym alfabetem zaczęli już w I wieku. Dlatego zastanówcie się, zanim powiecie
“mongolska dzicz"!
– Czyli Ormianie ze wsi Ahora byli autochtonami? – zagadnęła Zosia.
– Tak. Na tych terenach Ormianie żyli aż do 1915 roku, kiedy to nastąpiły
straszliwe pogromy i rzezie Ormian. Wymordowano ich wówczas półtora miliona,
około 25% narodu. Ocaleli tylko górale w Nagornym Karabachu, ale ten
autonomiczny okręg dzieli od Armenii trzydzieści kilometrów, a tereny te zasiedlają
obecnie Azerowie. To rodzi konflikt, bo Ormianie są chrześcijanami, a Azerowie
muzułmanami. Ale tak czy inaczej musimy zakończyć naszą wyprawę.
– Czy rezygnacja z dalszych badań tak blisko celu jest zdradą nauki? – zapytał
Jacek. – Wystarczy kilka dni...
– Masz zapasy? – ostudziłem go.
– Nie mamy sprzętu obozowego, śpiworów ani sprzętu wspinaczkowego –
dodał Pan Samochodzik.
– Wszystko to mamy – zaprotestował Jacek. – Ukryte w bazie wujka Pawła w
piwnicy karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.
– A masz pomysł, jak tam wrócić? – zagadnąłem. – Zresztą tam pewnie roi się
od wojska. Lepiej wymyśl coś innego, a na razie idziemy spać. Trzeba się wyspać, bo
nie wiadomo, co przyniesie nam jutro.
– A kolacja? – zapytała siostrzenica szefa.
– Sądzę, że gdybyśmy mieli ją dostać, to byśmy ją dostali. Poszliśmy spać
głodni.
Wiał wiatr, ale było całkiem ciepło. Ścieżka mijała po lewej stronie stożek
Małego Araratu. Ludzie Admana szli gęsiego. Nie śpieszyli się, może nie chcieli
męczyć dwu rannych?
– Dokąd idziemy? – zagadnął pan Tomasz mijającego nas Admana.
– Do Iranu – wyjaśnił ochoczo dowódca. – Zadekujemy was w niedużej
wiosce i mam nadzieję, że nawiążemy kontakt z waszymi rodzinami, żeby wpłaciły
okup. Nie będziemy zdzierać. Wystarczy nam osiemdziesiąt tysięcy dolarów za waszą
czwórkę.
– Czyżbyście wierzyli w potęgę pieniądza? – zdziwił się Pan Samochodzik. –
Sądziłem raczej, że jako rewolucjoniści jesteście ideowcami.
– Dopóki światem rządzą Amerykanie, broń najłatwiej kupić za dolary –
powiedział Adman. – Dobrą broń, rosyjską. Zachodnia jest zawodna w naszym
klimacie. Zresztą ponieśliśmy ostatnio duże straty w sprzęcie. Musimy mieć fundusze
na zakup wyposażenia. Trzeba też dać trochę dolarów chłopom, którzy nas wspierają.
To pomaga utrzymać zaplecze w postaci ludności miejscowej. Gdy wygramy,
będziemy mieli wolny Kurdystan. Siądziemy sobie przed domami, będziemy pili
herbatę albo kawę i śpiewali. Zaprosimy was wówczas w gościnę. Zobaczycie na
własne oczy najdoskonalszy ustrój na świecie.
Przyśpieszył i niebawem znikł na czele kolumny.
– To przypomina opowieść profesora Wiercińskiego o tym, jak złapali go
partyzanci ze Świetlistego Szlaku – mruknął pan Tomasz.
– Co to jest Świetlisty Szlak? – zaciekawiła się Zosia.
– Z grubsza biorąc coś takiego jak ci tutaj – ogarnął gestem niewielką
karawanę. – Też chcą zbudować najdoskonalszy ustrój na ziemi rabując turystów i
mordując przedstawicieli władz. Tyle tylko, że oni grasują w Peru. Wywodzą swe
korzenie z czasów powstania Tupaca Amaru II. W rzeczywistości zaczęli działać w
latach pięćdziesiątych. Cieszą się sporą sympatią ludności. Ot, tacy amerykańscy
Janosikowie. Rabują bogatych amerykańskich gringos i rozdają część łupów ubogim
ziomkom.
– I co stało się z profesorem Wiercińskim?
– Pobrali od niego “dobrowolną" składkę na rozwój swojego ruchu w
wysokości dwustu dolarów, a potem uraczyli dwugodzinnym wykładem na temat
maoizmu jako najdoskonalszego z ustrojów.
– Nas też to chyba nie minie, tylko składka jest nieco wyśrubowana –
mruknąłem ponuro.
Granica z Iranem nie wyglądała specjalnie imponująco. W szary granit wbito
niewysoki betonowy słupek.
Przeszliśmy obok niego. Adman odwrócił się w stronę niegościnnej dla niego
tureckiej ziemi, po czym wykonał kilka międzynarodowych obraźliwych gestów.
– Znajdujemy się teraz na terytorium Islamskiej Republiki Iranu – powiedział
poważnie. – Ten region zamieszkują Kurdowie, jednak obowiązuje nas prawo
irańskie.
Wyjął z torby, którą miał przewieszoną przez ramię, biały zwój.
– Kobiety muszą mieć zakrytą twarz – podał go Zosi. Zrobiła się czerwona.
– Nie chcę!
– Nie chciałbym używać przymusu – powiedział. – Ale w końcu mnie
sprowokujecie.
Przestraszona zasłoniła twarz i zapięła czarczaf. Wyglądała w nim uroczo.
Uśmiechnął się.
– Tak znacznie lepiej. Wy trzej będziecie musieli zapuścić brody. Pan Tomasz
westchnął ciężko.
– Ustępuję wobec przemocy – powiedział.
– Spokojnie, na razie żadnej przemocy. Po prostu uszanowanie odmienności
kulturowej żyjących tu ludzi.
– A co z naszą odmiennością? – zaciekawił się Jacek.
– Jesteście u nas w gościach, więc nie wypada wam łamać w brutalny sposób
naszych zwyczajów – oświadczył wyniośle, po czym odszedł.
– Uduszę się pod tym – pisnęła Zosia. – Może dałoby się go przekonać?
– Myślę, że problem jest bardziej złożony – odezwał się pan Tomasz. –
Bardziej chodzi mu to, żebyś nie rzucała się w oczy miejscowym młodzieńcom.
Mogłoby dojść do jakiegoś fermentu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
JESTEŚMY UWIĘZIENI • ZOSIA PLANUJE AKCJĘ • TELEFON PANA
TOMASZA • SNUJEMY PLANY • GOŚCIE ADMANA • WIELBŁĄDY
NASZYM WYBAWIENIEM
Godzinę później wkroczyliśmy do wioski. Wyglądała dość nędznie. Na jej
obrzeżu znajdowało się kilkanaście zagród dla zwierząt i szopa, w której stały
wielbłądy. Sama wioska była zbieraniną lepianek z gliny i kilku wojłokowych jurt.
Adman przywitał się z miejscową starszyzną, po czym umieścił nas w niewielkiej
chacie posiadającej dwa pokoje, bieżącą wodę i inne wygody. Bieżąca woda
wyciekała z przerdzewiałego kranu, wychodek był w przyklejonej do domu komórce,
w oknach tkwiły kraty, a drzwi zaopatrzono w solidne rygle.
– No to jesteśmy uziemieni – powiedział pan Tomasz.
– Może uciekniemy? – zaproponował Jacek.
– Właśnie – dodała jego siostra. – Trzeba opracować plan ucieczki.
– Jak dotąd wszystkie plany okazały się do kitu. Ale słucham propozycji –
westchnąłem.
– Najpierw musimy opracować plan wydostania się z tego budynku –
powiedział Jacek. – Kraty w oknach i drzwi wyglądają dość solidnie. Krat raczej nie
uda się nam przepiłować, nie mamy narzędzi. Za to mam scyzoryk. Można by
spróbować przedłubać się przez deskę koło skobla...
– Chyba mam żydowski włos – powiedział pan Tomasz.
– Żydowski włos? – zdumiała się Zosia.
– Cieniutka piła ze specjalnie hartowanej stali – wyjaśniłem. – Produkowano
takie przed wojną w krajach arabskich i szmuglowano do Europy. Służyły
zawodowym złodziejom do piłowania krat sklepowych. Doświadczony rzezimieszek
był w stanie wypiłować kratę od witryny w ciągu dwu minut. Kroi żelazo prawie tak
dobrze jak zwykła piła drewno.
Szef grzebiący w plecaku miał trochę zmartwioną minę.
– Zostawiłem ten przyrząd w Warszawie – powiedział. – Miałem zabrać, ale
teraz widzę, że zostawiłem pudełko...
Jacek jęknął. Niespodziewanie pan Tomasz wyciągnął z plecaka telefon
komórkowy.
– Zadzwonimy po pomoc – oświadczył z dumą.
– Hi, hi! – ucieszyła się Zosia.
Przeczuwałem coś niedobrego, ale nie odzywałem się.
– Tylko dokąd zadzwonimy? – zastanawiał się Pan Samochodzik. – Na
policję?
– A zna pan numer? – zaciekawiłem się.
– Hmm... Nie znam.
– Można by zadzwonić do Polski – zaproponowała Zosia. – Powiedzieć, co się
stało i niech nas wyciągną. Może przyjaciele z wojska wujka Pawia. Czerwone
berety...
Przyłożyłem jej dłoń do czoła.
– Osiemdziesiąt – powiedziałem.
– Czego osiemdziesiąt? – nie zrozumiał Jacek.
– IQ. Jak ty sobie to wyobrażasz? Przylatuje helikopter, wysypują się z niego
polscy komandosi, wysadzają wioskę w powietrze, wybijają ludzi Admana, a potem
wracamy do domu w glorii i chwale?
– Do domu nie – burknęła z nadąsaną miną. – Najpierw musimy odnaleźć
Arkę.
– Naoglądalaś się za dużo amerykańskich filmów – powiedział jej wujek. –
Jak to sobie wyobrażasz?
– Przyleci samolot...
– Skąd? Z Polski, bez międzylądowań? W przestrzeni powietrznej kilku
obcych krajów? Nawet gdyby mu się udało, to i tak paliwo kosztuje. Poza tym skąd
wziąć samolot?
– No to na piechotę.
– Właśnie. Albo ciężarówką – zapalił się Jacek. – Podjadą w nocy, przyładują
z rakiet przeciwpancernych, a potem kałaszami.
– Gdyby głupota miała skrzydła, już bylibyście w drodze do domu –
powiedział pan Tomasz. – Dokąd dzwonimy?
– Nie zadzwonimy – powiedziałem. – Jesteśmy zbyt daleko od stacji
przekaźnikowych.
Otworzył telefon i popatrzył na ekran.
– Faktycznie, zbyt niski poziom sygnału – powiedział ze złością. – Jesteśmy
zdani na siebie.
– No to jak się wydostaniemy z tego budynku? – zagadnął Jacek. – Chyba
tylko prując drzwi.
– Sądzisz, że na noc nie wystawili straży? – spytał pan Tomasz.
– A może zrobimy podkop? – zaproponowała Zosia. – Wykopiemy łyżkami.
W kuchni jest komplet sztućców.
– Jest nawet szufelka do popiołu – dodałem. – I pogrzebacz do spulchniania
ziemi. Poza tym ściany są gliniane i można je rozorać bez konieczności kopania
dziury do Australii.
– No to na co jeszcze czekamy? – zapytał Jacek.
– Rozbicie ściany to kilka minut pracy – powiedziałem. – Kraty w oknach to
tylko atrapa. Są osadzone w glinie i można je bez większego problemu wyłamać. Nie
kraty tworzą więzienie.
– Ale na pewno pomagają – mruknął szef. – Więc co robimy?
– Myślę, że musimy opracować jakiś plan. Do tej pory uciekaliśmy przy
pierwszej sposobności. Tu zapewne będziemy lepiej pilnowani. Musimy wiedzieć,
dokąd będziemy uciekać.
– Jesteśmy na styku Turcji, Iranu, Armenii i Azerbejdżanu – zauważył pan
Tomasz. – Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe jest Irak.
– Narysujmy mapę – zarządziłem.
Po kilku minutach na klepisku powstała mapa okolicy. Pan Samochodzik
popatrzył na nią z politowaniem, po czym wyjął z plecaka dokładną mapę turystyczną.
– Popatrzmy – mruknął. – To chyba wieś Achczyk.
– Możliwe – zgodziłem się. – Możemy uciekać w głąb Iranu. Tego się akurat
nie spodziewają. Możemy też uciekać na północ. Jednak trafimy prosto w wir wojny,
którą Armenia i Azerbejdżan toczą o Nagorny Karabach. Nawet jeśli ominiemy rejon
walk, to i tak w kraju trawionym wojną cudzoziemcy mogą wzbudzać bardzo
mieszane uczucia.
– W najgorszym razie czeka nas aresztowanie i deportacja – zauważył szef.
– Albo proces o szpiegostwo lub aresztowanie do wyjaśnienia. W dodatku
Armenia znajduje się w stanie prawie całkowitej blokady gospodarczej i jedyna droga
ku wolności prowadzi przez Gruzję. Północ Gruzji to znowu wojna domowa, bo
Gruzini walczą z Osetyjczykami. Wschód odpada, od zachodu wojna z Abchazją.
– Piekło – mruknął pan Tomasz. – Samolotem?
– Nie mamy pieniędzy, jeśli w ogóle latają samoloty.
– Ja mam – uspokoił mnie.
– Ale pewnie nie aż tyle.
– Pożyczymy w naszej ambasadzie w Erewaniu – zaproponował Jacek.
– Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. W Armenii i Gruzji nie ma na razie
naszych placówek konsularnych.
– Więc na zachód z powrotem do Turcji? – zapytała Zosia.
– To najlepszy wariant. Tędy – puknąłem w mapę – od południa Araratu
przebiega szosa. Złapiemy na niej autobus do Igdiru, a stamtąd bezpośrednio do
Ankary albo Stambułu.
– Jak długi jest ten dystans? – spytał chłopak.
– Czterdzieści dwa kilometry. Jak widzicie, górę od tej strony obiega droga
gruntowa, zapewne stary szlak karawanowy. Łączy się ze ścieżką, którą tu
przyszliśmy.
– Po drodze będzie dobrze iść i nawet po ciemku trudno będzie się
zgubić.
– Jest pełnia – dodał pan Tomasz. – Będzie jasno prawie jak
w dzień.
– Załóżmy, że udało nam się opuścić wioskę. Ile czasu potrzebujemy, żeby
dotrzeć do szosy?
– Czterdzieści kilometrów? – zastanawiał się Jacek. – Doświadczony turysta
idzie osiem kilometrów na godzinę.
– Po dobrej szosie – zauważyłem. – No i oczywiście doświadczony turysta.
– Może cztery kilometry – zaproponował pan Tomasz.
– Dobrze. A więc osiem do dziesięciu godzin marszu. Jeśli uciekniemy o
dziesiątej wieczorem, bo o tej porze idą spać – wyjrzałem oknem dla uzyskania
potwierdzenia. – Poszli spać. To gdzieś na szóstą albo ósmą rano będziemy przy
szosie.
– Na to na co czekamy? – Jacek aż poderwał się z podłogi.
– Jeszcze nie wszyscy poszli spać. Poza tym myślę, że dzisiaj musimy
wypocząć. Teraz jeszcze jedna kwestia. Ile czasu upłynie, zanim zauważą, że nas nie
ma do chwili gdy wyruszy pościg? I na jaką odległość zdążymy
się oddalić.
– Załóżmy taki wariant – powiedział pan Tomasz. – Uciekliśmy o dziesiątej. O
północy spostrzeżono naszą ucieczkę. Wyrusza pościg... A my jesteśmy w odległości
ośmiu do dziesięciu kilometrów, czyli nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Iranu. Czy
sądzicie, że mamy szansę, jeśli oddamy się do niewoli irańskim lub tureckim
pogranicznikom?
– Nie sądzę, by to był dobry pomysł – zauważyłem. – Mogą być w zmowie.
Nie podoba mi się łatwość, z jaką Adman przekroczył granicę.
– A może ona w ogóle nie jest pilnowana?–zastanawiał się Jacek.
– To też możliwe. Jeśli już jednak oddawać się w czyjeś ręce, to tylko
tureckie.
– Jeśli będziemy mieli dwie godziny przewagi, to nie dogonią nas – zauważył
Jacek. – O ile będziemy szli szybko...
– Wskoczą do ciężarówek i na wielbłądy i gwarantuję ci, że dopadną nas po
kilku minutach.
Zamilkliśmy, a w końcu poszliśmy spać.
Rano po śniadaniu przyszedł do nas Adman.
– Macie swobodę poruszania się w obrębie wioski – powiedział. – Musicie
jednak oddać lusterka. Latają nad nami samoloty z Europy do Teheranu. Moglibyście
nadawać sygnały świetlne. Nie radzę oddalać się poza granice wioski. Pełno tu
skorpionów na stepie. Poza tym moi ludzie mogliby to opacznie zrozumieć.
Poszedł sobie. Wyszliśmy przed naszą kwaterę.
– Rozdzielmy się – zaproponowałem. – Musimy ustalić, gdzie trzymają
samochody i zwierzęta, jak też ilu Adman ma ludzi.
– Zabraniam kraść broń – powiedziałem patrząc surowo w stronę Jacka. –
Nawet gdyby leżała zupełnie na wierzchu. I nie zwiewajcie na własną rękę, choćby
była ku temu okazja.
Spotkaliśmy się ponownie na obiedzie. Były placki z mięsem i kawa.
– Oni chyba nie słyszeli o witaminach – jęknęła Zosia. – Ja dostanę szkorbutu.
– Masz w organizmie wystarczające stężenie witaminy C, żeby przez kilka
miesięcy nie musieć się tym martwić – uspokoiłem ją. – Zresztą możemy poprosić o
cebulę do placków. Najwyżej nam odmówią.
– Niezły jest też czosnek – zauważył pan Tomasz. – Zwłaszcza młody.
Po południu Adman widocznie doszedł do wniosku, że już dość spacerów,
zamknął nas bowiem w domku.
– Coś się szykuje – zauważyła Zosia. – Czuję jakieś napięcie w powietrzu.
– E, bzdury – mruknął Jacek. – Jesteś przywrażliwiona na skutek noszenia tej
firanki na twarzy.
– To wcale nie firanka – zdenerwowała się – ale nawet praktyczny strój.
– Faktycznie na coś się zanosi – przerwałem im patrząc przez okno.
– Coś poważnego? – zapytał pan Tomasz.
– Na to wygląda. Patrzą na wschód i trzymają broń w pogotowiu. Nosili też
jakieś butelki. Może z koktajlami Mołotowa.
– Czyżby ktoś ich wytropił?
– Nie wiem. Gdyby poczuli się zagrożeni, pewnie uciekliby do Turcji albo
raczej do Azerbejdżanu.
– Tam pewnie nie lubią Kurdów.
– Racja. Z drugiej strony na prezydenta wybrali byłego pierwszego
sekretarza...
Nieoczekiwanie na skraju wsi wybuchła gwałtowna palba karabinowa.
Odpowiedziały jej dalsze wystrzały.
– Wolność? – zaciekawiła się Zosia. – Wojsko atakuje to gniazdo żmij.
– Nie. To nie brzmi jak wymiana ognia. Połóżcie się na ziemi.
Leżeliśmy i słuchaliśmy. Wystrzały zbliżały się. Wyjrzałem ostrożnie. Do wsi
wjechał spory oddział na dwu zdezelowanych studebakerach, pamiętających jeszcze
chyba drugą wojnę światową. Mężczyźni zeskakiwali z pojazdów i witali się z
miejscowymi. Z kałasznikowów poleciały w niebo długie serie na wiwat.
– Mamy problem – powiedziałem. – Przyjechało uzupełnienie. Wieczorem po
kolacji Kurdowie urządzili sobie zabawę połączoną ze strzelaniem z kałasznikowów
na wiwat.
– Gdyby nie byli muzułmanami, byłaby szansa, że się pochleją i posną –
zauważył melancholijnie Pan Samochodzik. – A tak, niestety nic z tego...
Obserwowałem bawiących się. Tańczyli i pociągali z butelek jakiś płyn.
– Chyba jednak piją alkohol – zauważyłem.
– Niemożliwe – zaprotestował szef. – Przecież islam zabrania. Palnął się w
głowę aż zadudniło.
– To nie muzułmanie. To komuniści.
– Właśnie – powiedziałem – komuniści. Mogą pić i korzystają. Wszedł
Adman. Był już trochę zawiany.
– Słuchajcie, drodzy zakładnicy – powiedział. – Dziś świętujemy powrót do
domu. Nie chcę, żebyście zwiali. Dlatego... – rzucił nam na ziemię cztery pary
kajdanek. Skuł nas nawzajem nadgarstkami, a ostatnią parę przypiął do solidnie
wpuszczonego w ścianę metalowego kółka.
Minęły dwie godziny. Sądząc po nasilającej się ilości strzałów zabawa była
bardzo wesoła.
– Dobra – odezwałem się. – Nie ma się co zasiadywać.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwił się szef.
– Wlejemy.
– Jak? – Zosia potrząsnęła łańcuszkiem.
Wyjąłem z jej czarczafu agrafkę i po piętnastu minutach poodpinałem
kajdanki.
– Dogonią nas – zauważył ponuro Pan Samochodzik.
– Spokojna głowa – uśmiechnąłem się. – Przecież nie będziemy uciekali na
piechotę.
Podszedłem do wychodka i jednym kopnięciem rozwaliłem jego ściankę
wykonaną z kiepskiej tektury.
– Droga do wolności stoi otworem. Zabieramy wszystko co może nam się
przydać...
Nie było tego dużo: plecak szefa i nasze pledy. Wieś spała. Przemknąłem się
na główny plac. Przybysze i tubylcy leżeli zalani tu i ówdzie. Ogniska przygasły. Broń
i pozrzucane mundury poniewierały się wokoło. Gdyby armia turecka wpadła tej nocy
na pomysł kilkukilometrowego wypadu na irańską stronę, mogłaby wyeliminować
cały oddział.
Adman zalany w trupa spoczywał malowniczo na wyciągniętym przed dom
dywanie. Obok niego stały dwie flaszki po bimbrze i zatłuszczony talerz. Ogryzione
baranie udo trzymał jeszcze w ręce. Miałem ochotę złamać mu nogę albo w inny
sposób unieszkodliwić, żeby jakiś czas nie mógł nas ścigać, ale nie odważyłem się. To
byłoby zbyt ryzykowne.
Przekradłem się do dwóch ciężarówek. Podniosłem pokrywy i odkręciłem
kurki olejowe. Do każdego silnika wsypałem garść ulicznego pyłu. Podniosłem z
ziemi automat i dwa pistolety. Szef, Zosia i Jacek czekali tam, gdzie ich zostawiłem.
Na widok broni Pan Samochodzik skrzywił się.
– Nie lubię używać broni, ale może się przydać – powiedziałem.
Przekradliśmy się do szop. Pilnował ich jeden z ludzi Admana. Pilnował to
może zbyt wiele powiedziane, spał bowiem jak zabity, tuląc do siebie butelkę z mętną
zawartością. Po zapachu poznałem bimber z ziemniaków. Osiodłałem szybko cztery
wielbłądy i wyprowadziłem je przed szopę. Nie znałem odpowiedniego słowa, ale po
chwili położyły się posłusznie. Wsiedliśmy na nie i podniosły się. Ruszyłem przodem.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
POŚCIG • MOJE POŻEGNANIE Z PANEM TOMASZEM •
POTYCZKA NA SZLAKU • PERTRAKTACJE • PRAWO STEPU
• TRZĘSIENIE ZIEMI • TYSIĄC DOLARÓW NAGRODY ZA
MNIE • ORMIANIN GUS
Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone. Wielbłąd idąc potwornie
kołysał, bił od niego silny zapach zwierzęcia. Woń przywodziła mi ma myśl oborę
pełną krów. Może nawet zbyt pełną.
– No i jak wam się jedzie? – zapytałem towarzyszy.
– Trzęsie – jęknął szef. – Ale na szczęście idzie tam gdzie go kieruję. A dokąd
jedziemy?
– W stronę Małego Araratu – machnąłem ręką. Ośnieżony szczyt leżący jakieś
dwadzieścia kilometrów od nas lśnił cudownym blaskiem.
– Okrążymy górę od południa i wyjedziemy od razu na łagodniejsze zbocza.
– Nigdy w życiu nie kradłem wielbłądów – powiedział Jacek. – Co oni pili?
– Bimber z kartofli – wyjaśniłem. – Sami widzicie, jak zdradliwy jest alkohol.
Właśnie tracą osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie licząc czterech wielbłądów, siodeł i
honoru. Mogliśmy na tym zarobić porywając Admana. Był zalany w trupa, ale to
trochę ryzykowne. A co do kradzieży wielbłądów, to u większości plemion
koczujących dają za to kulkę w głowę, więc lepiej nie nabieraj wprawy.
Widząc, że oswoili się już z jazdą popędziłem swego wierzchowca.
Ruszyliśmy szybciej. Góry powoli zbliżały się. Wreszcie teren zaczął się wznosić.
Odnaleźliśmy trakt ubity tysiącami wielbłądzich racic, biegnący w interesującym nas
kierunku. Wyjechaliśmy na spore wzniesienie. Obejrzałem się i podniosłem lornetkę
do oczu. Odnalazłem wioskę. Przypatrzyłem się uważniej. Między domami biegali
ludzie.
– Zorientowali się, że nas nie ma – powiedziałem cicho. – Teraz nie wolno
nam się zatrzymywać. Zarżną swoje wielbłądy, byle tylko nas dogonić. Zostało im
chyba sześć zwierząt. Starałem się wybrać dla nas najlepsze, ałe nie jestem znawcą.
Mamy sporą przewagę, ale mogą zechcieć gonić nas do skutku. Z pewnością są
uzbrojeni i granica ich nie zatrzyma.
– Może to zrobi turecka armia – mruknął pan Tomasz. – Tylko trzeba się
dostać do Turcji.
Ruszyliśmy szybciej. Po dwu godzinach usłyszałem odległy jeszcze tętent
pogoni. Podałem pistolet panu Tomaszowi.
– Odbezpieczony – powiedziałem cicho.
– Rozumiem – odpowiedział. Drugi chciał wziąć Jacek.
– W twoim wieku strzelać do ludzi? – ostudziłem go.
– Ale... Będę celował w wielbłądy.
Dałem mu pistolet. Sam odbezpieczyłem karabin. Gnaliśmy bardzo szybko, a
posłuszne zwierzęta niosły nas na swoich grzbietach. Szlak zakręcał ku południowi.
Zamyśliłem się. Młodzież odjechała daleko do przodu. Zrównałem się z wielbłądem
Pana Samochodzika.
– Jedźcie – rozkazałem. – Zostanę i zatrzymam ich. Szef popatrzył mi w oczy.
– Pawle...
– Panie Tomaszu, poznanie pana było dla mnie prawdziwą przyjemnością.
Może się jakoś wywinę. Trudniej wytropić jednego człowieka niż czwórkę. Dogonią
nas najdalej za dwadzieścia minut.
Kiwnął głową i chciał oddać mi pistolet.
– Nie wiem, jak wygląda wasza droga. Może się przydać – powiedziałem.
Miał w oczach łzy. Podałem mu zegarek.
– Gdyby coś się stało, proszę go przekazać mojemu bratu. Pewnie za dwa
tygodnie zamelduję się w Warszawie. Jeśli po miesiącu nie wrócę...
– Będziemy cię opłakiwać – powiedział. Wzruszenie ścisnęło mi gardło.
– Masz wrócić, Pawle – powiedział surowo. – Bez ciebie faceci w rodzaju
Jerzego Batury rozprawią się z naszym ministerstwem zanim zdążymy się obejrzeć.
Musisz mi pomóc szukać siatki wewnątrz instytucji. Obiecaj mi, że wrócisz.
– Obiecuję.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef odjechał. Zeskoczyłem z wielbłąda i puściłem
go wolno. Sam położyłem się wygodnie na sporej skałce nad drogą. Przełączyłem
automat na strzelanie pojedyncze. Pierwszy wielbłąd ukazał się po dziesięciu
minutach. Wystrzeliłem i udało mi się go spłoszyć. Siedzący na nim spadł na ziemię i
zawył. Wierzchowiec tymczasem zniknął w ciemności. Po chwili nadjechał kolejny.
Wielbłąd trafiony w drewnianą kulbakę siodła zakwiczał i poniósł. Jeździec
wylądował na ziemi, chyba złamał sobie nogę. Trzeciego nie zdołałem dobrze trafić.
Zwierzę ugodzone w pierś padło martwe. Zrobiło mi się przykro z tego powodu. Po
chwili nadjechał czwarty jeździec. Jego wielbłąda trafiłem w nogę. Wszyscy czterej
zalegli w rowie po drugiej stronie traktu i zasypali mnie gradem kuł. W kilka minut
później nadjechała rozklekotana ciężarówka, a na niej kilku ludzi ziejących chyba
żądzą natychmiastowej zemsty, jadąc strzelali bowiem na wiwat. Trafiłem w oponę i
pojazd zatrzymał się. Z ciężarówki zeskoczył Adman i mocno pijanym głosem zaczął
wydawać rozkazy. Po chwili kilku co bardziej przytomnych wycelowało broń w
kierunku mojej skałki. Przywarłem do niej ciasno i przez kilka minut słuchałem
gwizdu kuł przelatujących mi nad głową. Wyjrzałem ostrożnie, gdy przerwali ostrzał.
Dwaj zmieniali magazynki, pozostali kłócili się z Admanem, pokazując na trakt.
Najwyraźniej chcieli podjąć pościg. Jeden z nich odkręcał właśnie przestrzelone koło
pojazdu, zapewne po to, żeby je wymienić.
Przeliczyłem pozostałe naboje, po czym posłałem jedną cenną kulę w silnik
pojazdu. Sądząc po odgłosie trafiłem w chłodnicę.
Dobiegła mnie straszliwa wiązanka przekleństw, a potem nastąpiła kanonada.
Gdy ucichła przeczołgałem się spory kawałek i wyjrzałem. Szykowali się do
wymarszu. Jeden z nich oglądał postrzelone wielbłądy i biadał nad nimi.
– Daniec – wrzasnął Adman. – Nie uda się wam!
– Precz z komuną! – wrzasnąłem i wystrzeliłem zmuszając go do schowania
się w rowie.
– Poddajcie się! Darujemy wam życie! – krzyknął. Myślał, że jesteśmy tu
wszyscy razem!
– Spadaj – pisnąłem naśladując głos Zosi.
– Paweł, wpłyń na nich – krzyknął Adman. – Nie chcemy rozlewu krwi.
Poddajcie się, to zabierzemy was do wioski. Weźmiemy za was tylko dwadzieścia
tysięcy. Nic wam się nie stanie, za dwa tygodnie będziecie w domu.
– Czekaj – zawołałem. – Daj nam z pół godziny na naradę!
– Dziesięć minut!
– Dwadzieścia pięć – byłem nieustępliwy.
– Piętnaście – zaproponował.
– Dwadzieścia!
– Dobrze. Niech będzie. Dwadzieścia minut.
W ciągu dwudziestu minut pan Tomasz i młodzi oddalą się o kolejne trzy lub
cztery kilometry. Doliczając wymianę ognia, która trwała dobry kwadrans mają szansę
znaleźć się nawet osiem kilometrów stąd. Mało, mało. Odczekałem dwadzieścia
minut.
– I co? – zawołał Adman. Pogrubiłem nieco głos udając szefa.
– Mówi Pan Samochodzik – huknąłem. – Uważam, że pan kłamie. Za kradzież
lub zabicie wielbłąda grozi wśród ludów koczowniczych kara śmierci. Chcemy mieć
gwarancje bezpieczeństwa dla mojego przyjaciela.
Naradzali się kilka chwil. Słyszałem podniecony głos Admana, ale nie
rozumiałem po kurdyjsku. Cóż, tak to jest, jeśli człowiek nie uczy się obcych
języków.
– Gwarantujemy wam pełne bezpieczeństwo. Paweł jako sprawca kradzieży
zostanie wychłostany w obecności wszystkich mieszkańców wioski, a właścicielowi
ukradzionych zwierząt musi oddać złoty zegarek – zaproponował Adman.
Popatrzyłem na swój czasomierz. Czterdzieści minut.
– Zgubiłem zegarek – zawołałem swoim głosem. – Czy właściciel nie
zgodziłby się na inne odszkodowanie?
Rozgorzała dyskusja. Ktoś, zapewne właściciel wielbłąda wrzeszczał coś
gardłowym głosem.
– Daniec, on zgadza się przyjąć jako odszkodowanie pięćset dolarów, jeśli
pozostałym wielbłądom nic się nie stało.
– Są bezpieczne – odpowiedziałem. – Nie podoba mi się ta chłosta. Czy nie
dałoby się jej uniknąć za dopłatą? Naradzali się burzliwie.
– Pawle, nie da rady – odezwał się Adman. – Oni i tak poszli na duże
ustępstwo, bo chcieli ci odrąbać rękę.
“Wesoły naród. Ale sam bym tak zrobił" – pomyślałem.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Gdyby tradycja nie była podtrzymywana, wkrótce przepadłaby, a nasz naród
razem z nią – odpowiedział. – Prawa stepu są surowe, ale sprawiedliwe.
Spojrzałem na zegarek. Prawie godzina. W tym momencie wybuchły wrzaski
koło drogi. Przegapiłem dwu bardziej trzeźwych, którzy w świetle latarki badali
odciski wielbłądzich racic.
– Daniec! – zawołał Adman.
– Słucham cię, słucham.
– Oni uciekli!
– A mieli czekać, aż będziecie ich chłostać albo obcinać im ręce? Już ich nie
złapiecie. Nie macie wielbłądów, nie macie ciężarówki.
– Choćby na piechotę – zawołał Adman. – Znamy tu ścieżki na skróty.
Kilku bojowników wylazło z rowu na drogę. Na czele grupy, która pragnęła
gonić pana Tomasza choćby na piechotę, stanął wysoki chudzielec obwieszony
malowniczo taśmami do ckm. Wyglądał jak z kiepskiego filmu przygodowego.
Wrażenie to potęgował fakt, że nigdzie nie widziałem karabinu, do którego mógłby te
taśmy zaczepić. Aby zniechęcić ich do pościgu wystrzeliłem trafiając prowodyra w
udo. Wywalił się na ziemię krwawiąc i złorzecząc. Znowu posypały się kule, ale tym
razem strzelali już dużo oszczędniej. Widocznie amunicja im się wyczerpywała.
Pochowali się za to do rowu. Czekaliśmy. Każda minuta zwiększała szansę pana
Tomasza i młodzieży.
Popatrzyłem na niebo nad głową. Nieduży świetlisty punkt przesuwał się
wśród gwiazd. Jakiś sztuczny satelita? A potem nisko nad horyzontem spostrzegłem
jasną plamkę, która zbliżała się w naszą stronę jak wściekła pszczółka. Po chwili
usłyszałem brzęczenie. Helikopter. Moi przeciwnicy też go dostrzegli. Piloci włączyli
szperacz i po chwili wymacali ciężarówkę. Odpalili rakietę, która rozniosła samochód
na strzępy. Postanowiłem opuścić to miejsce. Maszerowałem naprzód, a znalazłszy
wąską ścieżkę zacząłem wspinać się do góry.
Tropili mnie od świtu. Wspinałem się właśnie wąskim żlebem, gdy
zadzwoniła kula odbita od granitu. Obejrzałem się. Adman postawił na nogi chyba
całą wioskę i ściągnął kilka dodatkowych oddziałów. Sylwetki widać było na graniach
i w żlebach. Wszyscy wędrowali mozolnie pod górę wypatrując właśnie mnie. Któraś
grupa posuwała się żlebem, który wybrałem. Ta część Małego Araratu zasadniczo nie
była miejscem przeznaczonym dla alpinistów. Skała mocno popękana kruszyła się
pod palcami. Dość nieoczekiwanie natrafiłem na trzymetrowy próg skalny. Z
największym trudem zdołałem wspiąć się na górę. Wyjrzałem zza krawędzi.
Dostrzegłem ich. Trzech najbardziej zawziętych wdrapywało się żlebem jakieś sto
pięćdziesiąt metrów niżej. Zauważyli mnie. Jeden z nich zmęczonym gestem ściągnął
karabin z pleców i wycelował. Kilka kuł gwizdnęło w powietrzu. Swojego
kałasznikowa wyrzuciłem już dawno, bo i tak nie miałem do niego amunicji.
Stok złagodniał. Strasznie chciało mi się pić. Co kilkanaście kroków słyszałem
wodę, która płynęła pod skałą. Zza szczytu wysunęły się chmury. Pociemniało, a
potem zaczął padać nieśmiały deszczyk. Wspinałem się coraz wyżej, aż wreszcie
dotarłem na ścieżkę biegnącą trawersem w stronę przełęczy. Ruszyłem nią kłusem,
choć płuca odmawiały posłuszeństwa w rozrzedzonym powietrzu. Chciałem zakręcić
przez przełęcz w kierunku południowym, ku łagodnym stokom opadającym w dolinę,
ale na przełęczy obozowała jakaś banda. Wyminąłem ją zanim zdołali mnie zauważyć
i ruszyłem znów trawersem, tym razem wokoło Wielkiego Araratu. Minąłem dolinkę,
w której schwytano pana Tomasza, i postarałem się ukryć na pociętym pęknięciami
zboczu. Niebawem przestałem słyszeć głosy goniących mnie. W kilkanaście minut
później opadła mgła. Białe tumany w parę chwil zupełnie ograniczyły widoczność.
Usiadłem pomiędzy głazami i ciężko dyszałem. Przed oczyma wirowały mi kolorowe
kółka.
– U, niedobrze – mruknąłem.
Dziwne uczucie, że żołądek podchodzi mi do gardła, wpierwszej chwili
zignorowałem. Dopiero gdy z hurkotem posypały się kamienie, zrozumiałem:
trzęsienie ziemi.
Góra drgnęła spazmatycznym ruchem. Skały pękały z trzaskiem, a wokoło
potoczyły się w dół głazy wielkości samochodów. Wcisnąłem się w kąt pomiędzy
dwoma blokami skalnymi, które jak dotąd pozostawały nieruchome. Z góry spadło na
mnie kilka kawałków kamienia, naciągnąłem kurtkę na głowę i dodatkowo okryłem
się zrolowanym pledem. W samą porę, chwilę później bowiem uderzył weń kawałek
granitu o masie około kilograma. Wstrząs ustał. Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki.
Jeszcze przez parę minut dobiegał mnie łomot kamieni toczących się gdzieś w dół.
Ruszyłem ścieżką. Niespodziewanie nastąpił kolejny wstrząs.
Z góry posypały się kamienie wielkości domów, ale tym razem nie miałem
gdzie się schronić. Pobiegłem naprzód szukając jakiegoś osłoniętego miejsca.
Niespodziewanie dostrzegłem wylot jaskini Zanurkowałem weń. Drżenie narastało.
Miażdżony granit wydawał jęki. Huk kamiennej lawiny stał się ogłuszający.
Położyłem się na ziemi. Jaskinia była malutka. Zapaliłem latarkę i oświetliłem jej
wnętrze. Na ścianie ktoś wyskrobał w granicie wizerunek ludzkiej ręki. Pod spodem
nasmarowano sadzą napis. Oświetliłem go.
Tu był Paczenko z Wojsławic
Zachciało mi się śmiać.
– Brakuje już tylko herbu hrabiego Alojzego – mruknąłem.
Oświetliłem drugą ścianę i znalazłem go. Wstrząs przewrócił mnie na ziemię.
Na zewnątrz trwało istne pandemonium. Wyjrzałem ostrożnie i spostrzegłem, że pada
śnieg. Góra drżała, a on padał spokojnie i równiutko. Zebrałem go ostrożnie w garść i
ugasiłem dokuczliwe pragnienie. Zastanawiałem się, czy ludzie Admana przeżyli.
Niespodziewanie od północy uderzył wiatr. Zdjąłem kurtkę i podparłszy ją na kilku
badylach stanowiących chyba w zamierzchłej przeszłości czyjeś legowisko, zatkałem
nią wylot jaskini. Zrobiło się odrobinę przytulniej. Powoli zmęczenie wzięło górę i
zapadłem w sen.
Obudziłem się około ósmej rano. Wyjrzałem z jaskini. W nocy spadł śnieg i
bardzo się ochłodziło. Wytrzepałem kurtkę ze śniegu i wykonałem kilka wymachów
ramionami, żeby trochę się rozgrzać. Wyszedłem przed jaskinię i rozejrzałem się.
Trzęsienie ziemi zmieniło nieznacznie obraz góry. Zniknęły krzaki i porosty.
Wszędzie leżały świeżo oderwane kawałki granitu, pumeksu i skał magmowych.
Ruszyłem naprzód ścieżką. Nieoczekiwanie doznałem wrażenia, że ktoś za
mną idzie. Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś Kurda z automatem w pozycji
gotowej do strzału.
– Naprzód – zakomenderował po rosyjsku. Ruszyłem ostrożnie. Szedł za mną
w odległości około pięciu metrów. “Jeśli pojawi się jakiś żleb, rzucę się w dół i może
uda mi się ukryć, zanim wystrzeli" – pomyślałem.
Nie zdążyłem zrealizować swojego błyskotliwego planu, wyszedłem bowiem
prosto na niewielką dolinkę. Stało w niej dwu innych Kurdów, także z bronią gotową
do strzału. Musieli mnie chyba wytropić nocą i tylko czekali aż wyjdę z groty. Miałem
ochotę zakląć. Podniosłem ręce.
– Paweł Daniec – mruknął jeden z nich. Wyglądał na dowódcę tej trójki. –
Mamy rozkaz komendanta Admana – dodał po rosyjsku. – Gdzie ten drugi i dzieci?
– Zginęli podczas trzęsienia ziemi – zełgałem błyskawicznie. – Zabrała ich
kamienna lawina. Ja szedłem z tyłu i dlatego ocalałem.
– Wczorajszy wstrząs kosztował życie wielu naszych ludzi – powiedział w
zadumie. – Niektórych nie byłoby na górze, gdyby nie musieli ciebie ścigać.
– Pretensje kierujcie do Admana. To on uparł się, żeby mnie uwięzić.
Kurd splunął.
– Adman biznesmen. Bierze pieniądze za zakładników, ale niechętnie się
dzieli. Teraz będzie musiał niezależnie od tego, czy weźmie. Obiecał nagrodę. Tysiąc
dolarów za każdego z was.
– Dam półtora tysiąca – przebiłem natychmiast ofertę. – Przy sobie mam
dwieście dolarów zaliczki, a resztę prześlę wam z Warszawy. Rozmówca uśmiechnął
się odsłaniając pożółkłe zęby.
– Ech, nie warto czekać. Adman blisko, Warszawa daleko.
– Dwa tysiące?
Zamyślił się, a potem pokręcił głową.
– Lepszy wróbel w garści...
– Ile?
– Nie będziemy się ciągać. Przekażę cię Admanowi. Uniósł karabin.
– Zaraz – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zastrzelić?
– Adman powiedział: tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej
martwego.
Zamknąłem oczy. W tej chwili usłyszałem trzy wystrzały. Oczekiwałem
uderzenia pocisku i bólu, ale nic takiego nie nastąpiło. Otworzyłem oczy. Dwaj
Kurdowie trzymając się za przestrzelone uda leżeli na ziemi. Trzeci ściskał
postrzeloną dłoń. Karabiny rzucili. W ich oczach malowało się przerażenie. Z góry
schodził mężczyzna w moim mniej więcej wieku. Był niższy ode mnie o głowę, miał
ciemne oczy i włosy oraz dość grube brwi. Od kilku dni nie znalazł widocznie czasu,
aby się ogolić. Uśmiechnął się lekko. W dłoni trzymał pistolet maszynowy z
celownikiem laserowym.
– Tak lepiej – powiedział do nich po rosyjsku. Podniósł porzucone karabiny i
zrzucił je do przepaści.
– A teraz, kierunek Iran, biegiem marsz! Kulejąc oddalili się.
– Jestem Guś – powiedział. – To pan mnie szukał? Mówił po rosyjsku ze
śpiewnym ormiańskim akcentem.
– Paweł Daniec – przedstawiłem się. – Dziękuję za uratowanie życia.
Pachniało spalonym prochem i śmiercią. Przybysz popatrzył na mnie. Jego
ciemne oczy wypełniał obłęd.
– Drobiazg – uśmiechnąłem się. – Wnioskując z rozmowy, którą
podsłuchałem, naraził się pan człowiekowi o nazwisku Adman Sahar?
– Przetrzymywał mnie jako zakładnika.
– I trójkę pańskich znajomych. Chłopca, dziewczynkę i starszego mężczyznę
w okularach...
– Skąd pan wie? Uśmiechnął się.
– Gdy dziś rano podziwiałem okolicę, widziałem ich po drugiej stronie góry
czekających przy szosie na autobus.
– Szosa biegnie dwanaście kilometrów od podnóży Araratu. Nie mógł ich pan
widzieć. Nie na tyle dobrze, żeby rozpoznać...
– Mam dobrą lornetkę. Na tyle dobrą, żeby ich zidentyfikować. Widziałem
was wcześniej. Wsiedli i pojechali.
– No to są bezpieczni. Chwała Bogu! Uśmiechnął się.
– Oni tak. My niestety nie. Adman poderwał dwustu ludzi. Kilkunastu zginęło
wczoraj. Reszta dyszy zemstą. W dodatku w pół godziny po tym, jak odjechali pańscy
znajomi, pojawił się na tej samej szosie oddział turecki. Co najmniej tysiąc żołnierzy.
Rozłożyli się obozem po tamtej stronie góry. Mają pięć helikopterów i zapewne wiele
ciekawych pomysłów, co zrobić z Kurdami i innymi nieproszonymi gośćmi. Pan do
Arki?
Pytanie całkowicie zbiło mnie z tropu.
– W pewnym sensie tak. Machnął ręką.
– Tu się nie wspina “w pewnym sensie". Można wchodzić na Ararat, aby
zdobyć wierzchołek góry. W takim wypadku spotkalibyśmy się bliżej szczytu, zresztą
brakuje panu sprzętu wspinaczkowego. Gdzieś w oddali ktoś wystrzelił z karabinu.
– Można też szukać Arki. Różni tu przychodzili. Jedni znali znaki, inni nie.
Czym pan się kieruje?
– Był tu kiedyś jeden człowiek... Mam jego dziennik. Guś uśmiechnął się
szeroko.
– Różni tu bywali. Niektórzy z nich spisali potem swoje wrażenia. Też chce
pan napisać dziennik?
– Może tylko wspomnienia. Kiwnął poważnie głową.
– Pomogę panu, nie wpisaniu, w tym jestem kiepski. Dostarczę wrażeń...
Zrezygnowany powlokłem się za nim przywaloną głazami ścieżką.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
WSPINACZKA • PRZEWODNIK • ZWŁOKI U STÓP ŚCIANY •
NAPOWIETRZNY CMENTARZ • HERB HRABIEGO ALOJZEGO
• BIWAK POD GOŁYM NIEBEM • ARKA NOEGO • TERMIT •
POŻAR • PARALOTNIA • POLOWANIE NA MNIE • SELIM
Pięliśmy się do góry. Po nocnym trzęsieniu ziemi ochłodziło się znacznie. W
żlebach leżało sporo lodu, który musiał osunąć się z czap lodowych otulających
szczyty. Guś szedł dziarskim krokiem uważnie stawiając nogi. Starałem się go
naśladować, ale mimo to kilkakrotnie zdarzyło nam się osuwać parę metrów w dół.
– Góra straciła stabilność na kilka miesięcy – powiedział, gdy zatrzymaliśmy
się na postój. – Zawsze po trzęsieniu ziemi przybywa kamieni w żlebach. Nie są
związane z podłożem i mogą wywoływać lawiny. Dopiero gdy przyjdą deszcze część
z nich osunie się i znajdzie lepsze miejsca.
Mówił po rosyjsku bardzo dziwnie. Pomyślałem, że jest Amerykaninem
ormiańskiego pochodzenia.
– Czy nie ma innych, bezpieczniejszych dróg? – zapytałem ostrożnie.
– Tu nigdy nie będzie bezpiecznych dróg – powiedział ponuro. – Góra nas
bada. Tych, którzy nie są godni, strąca w otchłań. Tak przynajmniej wierzymy my,
Ormianie. Tylko człowiek o czystym sercu i duszy może wejść bezkarnie na szczyt.
– Hmm...
– Z kolei Kurdowie w ogóle nie chcą wchodzić na Ararat. Uważają, że góra
jest święta i nie należy kalać jej stopami.
– Adman?
– Adman Sahar jest ateistą i komunistą. Dla niego góra to po prostu kryjówka.
Wspięliśmy się na wysokość ponad dwa i pół tysiąca metrów, gdy zarządził
wieczorny postój. Było bardzo zimno. Weszliśmy do niewielkiej jaskini. Jaskinia, co
ciekawe, zaopatrzona była w solidne drzwi. Guś uruchomił stojący na zewnątrz
spalinowy agregat i zapalił światło.
– Gniazdo gęsi – powiedział. – Przekąsimy coś?
Żołądek miałem niemal zawiązany w supeł z głodu. Gospodarz otworzył kilka
amerykańskich wojskowych puszek z jedzeniem. Posilaliśmy się w milczeniu.
Rozglądałem się po grocie. Niespodziewanie mój wzrok spoczął na ścianie. Wyryto
na niej kilka napisów. Z boku dyskretnie czerniał herb Poletyłłów.
– Skąd wiedziałeś, że musisz mnie odnaleźć? – zapytał Guś. Podszedłem i
puknąłem palcem w herb.
– Czytałem dziennik hrabiego Alojzego – wyjaśniłem. Kiwnął głową
przyjmując ten fakt do wiadomości.
– Nie ty jeden. Swego czasu mój ojciec prowadził na górę innego człowieka z
Wojsławic. Uciekli razem z łagru.
– Za co, jeśli wolno spytać?
– Za nazwisko oczywiście. Mój dziadek był w grupie terrorystycznej
kierowanej przez Aszota.
– Przykro mi, ale...
– W1926 roku od kuł czterech ormiańskich patriotów zginęło trzech
ministrów, w tym kat naszego narodu, inicjator rzezi Ormian w 1915 roku, Talatbej.
Wpakowali w nich tyle kuł, że były problemy z identyfikacją. Przeszli na radziecką
stronę. Tam właśnie zaczynała się czystka. Byli bohaterami, niebezpiecznie takich
zostawić przy życiu. Dziadka nie złapali, ale kogoś trzeba było posadzić.
– Czy możemy pomówić konkretnie? Uśmiechnął się.
– Faktycznie, nic jeszcze nie ustaliliśmy. A więc po kolei.
– Idziemy oczywiście...
– Idziemy do Arki. Szlakiem z grubsza podobnym do tego, którym szedł mój
przodek i hrabia Alojzy.
– Rozumiem, że tak niezwykła usługa...
– Musi odpowiednio kosztować? Kiwnąłem głową.
– Jeśli można zapytać...
– Ile, dlaczego tak drogo i ile można utargować? Gratis. Będziesz ostatnim
spośród pielgrzymów i pątników, których moja rodzina zaprowadziła na miejsce.
Nadeszły nowe czasy. Nikt już nie będzie tędy chodził. Znamy naszą tajemnicę od
czterystu prawie lat. Od czterystu lat ludzie noszący nazwisko Guś prowadzą ludzi do
Arki. Wielu tam poszło, niektórzy nie wrócili. Inni bardzo chcieli dojść, a nie chcieli
wracać.
Wyjął z kieszeni rewolwer i zakręcił bębenkiem.
– Niektórzy nie mogli wrócić – westchnął. – Turcy mieli rację, gdy nazwali
Ararat – Aghri Dagh – Górą Bólu. Chodźmy spać. Pogadamy jutro.
Obudził mnie huk wystrzałów. Otworzyłem oczy. Guś siedział na swojej
pryczy i strzelał z rewolweru w stronę drzwi. Poderwałem karabin i wycelowałem w
ciemność. Amunicja skończyła się i gospodarz przestał strzelać. Wstał i zapalił
światło. Drzwi były uszkodzone kulami, deski popękały. Odłożyłem broń.
– Co się stało? – zapytałem.
Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. Niespodziewanie iskierki zrozumienia
zapłonęły mu w oczach.
– Ach, Daniec?
– Paweł Daniec – powiedziałem. Odłożył broń.
– Przyśniło mi się coś – powiedział. – Duchy nie dają spać.
– Może za dużo tego zabijania? – zagadnąłem.
– Za dużo. Każdy grzech osiada na człowieku. Dotyczy to także ateistów. Po
prostu przekroczyłem pewną granicę.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Na dworze wstawał świt. Wyszedłem razem z
nim i patrzyliśmy na skąpany we mgle świat. Nad naszymi głowami niebo było czyste.
Przecinała je piękna wyraźna tęcza.
– Tęcze Araratu – powiedział w zadumie. – Zawsze chciałem je zobaczyć na
własne oczy.
Powietrze było bardzo zimne.
– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytałem.
– Dziś wieczorem albo jutro rano. Zależy od warunków panujących na górze.
Wydaje mi się, że są dość ciężkie.
Wiatr przyniósł gdzieś z oddali echo wystrzałów karabinowych.
– Ktoś kogoś właśnie zabija – powiedział. – Albo strzelają po pijanemu na
wiwat. Kiedyś układ był jasny. Człowiek i góra. Wdzierali się na skały, a góra
zabijała. Najlepsi, a może najbardziej godni, docierali tam, gdzie mieli dotrzeć.
Pozostali zostawali tu na zawsze. Tak było sprawiedliwie. A teraz dobrzy ludzie giną
zanim przejdą połowę drogi, a źli mogą dotrzeć na miejsce. Na szczęście tylko ja
znam drogę.
– Poprzednio zawiązywaliście oczy klientom – zauważyłem.
– To nie ułatwia wspinaczki. Zresztą to już nie ma znaczenia. Zdołałbyś
odnaleźć miejsce, gdzie spoczywa Arka nawet gdybym zdjął ci przepaskę dopiero
tam. Ci, których prowadziłem nie mieli pojęcia o nawigacji i triangulacji. Nie byli
ludźmi wykształconymi. Popatrzysz na zegarek, odczytasz wysokość. Nie rób takiej
zdziwionej miny. Wiem, że ma wbudowany altimetr. Sam posługiwałem się swego
czasu identycznym. Zmierzysz kąt padania promieni słonecznych i określisz, gdzie
jesteś. Zresztą znając dokładnie wysokość można przecież obejść trawersem szczyt.
– To zajmie miesiące, te wszystkie granie, rozpadliny, lodowce...
– Ale jest wykonalne.
– Dlaczego więc mnie prowadzisz? Wzruszył ramionami.
– Góra tego chce. Tak mógłbym powiedzieć, ale to nie byłaby prawda. To ja
tego chcę. Zawsze lubiłem się przechwalać. Chcę zobaczyć twoją minę na widok
Arki.
– To może powinienem się ogolić, żebyś mógł ją lepiej widzieć – musnąłem
dłonią zarastającą policzki szczecinę.
– Będę zaszczycony. Maszynka jest w grocie na półce, na lewo od wejścia.
Zjedliśmy na śniadanie konserwę. Ruszyliśmy naprzód. Ta część góry była
bardzo trudna do wspinaczki. Stok pocięty szczelinami, luźne kamienie. Szliśmy
najczęściej żlebami. Od czasu do czasu natrafialiśmy na wysokie progi skalne, które
pokonywaliśmy z ogromnym trudem. Wreszcie stały się zbyt wysokie, ale tu były już
powbijane w skałę haki. Koło południa zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skalnej
półce przyprószonej gdzieniegdzie śniegiem. Daleko na horyzoncie majaczył Elbrus.
Altimetr wykazał wysokość ponad trzy i pół tysiąca metrów nad poziomem morza.
Zimne powietrze było przejrzyste jak kryształ. Guś popatrzył w zadumie na dół.
– Nikogo w zasięgu wzroku – powiedział z zadowoleniem. – Tylko my i góra.
Tak jak za dawnych dobrych czasów.
– Czy to jedyna droga? – zapytałem.
– Ależ nie. Dróg było kilka. Tyle tylko, że minęło wiele lat. Trzęsienia ziemi
zmieniają rzeźbę góry. Zresztą widziałeś, co stało się z wioską Ahora. Kiedyś można
było dotrzeć do Arki konno. No, prawie do Arki. Była odnoga od drogi wiodącej na
szczyt.
Ruszyliśmy w górę. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy na niewielką dolinkę.
Była zasłana kamiennymi kołami.
– Kotwice Arki – powiedział Guś. – Jesteśmy już blisko. Popatrzyłem na
kamienne koła.
– Nie wydaje mi się – powiedziałem ostrożnie. – One są wykute z bazaltu,
takiego samego jak ten na tamtej grani. Wyglądają raczej jakby wykonano je tu na
miejscu. Mój przełożony mówił, że to nagrobki sprzed przyjęcia chrześcijaństwa.
– A komu by się chciało dźwigać nieboszczyków tak wysoko? – mruknął, a
potem niespodziewanie uśmiechnął się. – Skoro nie są to kotwice, to pewnie
faktycznie nagrobki.
Popatrzyłem mu w oczy. Błyszczały w nich figlarne iskierki.
– Jesteś inteligentniejszy niż ci, którzy zazwyczaj tu przychodzili –
powiedział.
– To ma być komplement?
– Może niedobrze, że idziesz do Arki. Możesz rozszyfrować nasze niektóre
tajemnice.
Paręset metrów dalej znaleźliśmy pierwsze kości.
– Będziemy musieli wspiąć się kawałek kominem – powiedział Guś. – Dalej
będzie trochę wody.
Szczelina, którą się posuwaliśmy, zakręciła i znaleźliśmy się w niewielkiej
kotlince o bardzo stromych ścianach. Na jej dnie koło ściany skalnej, w którą ktoś
powbijał zardzewiałe obecnie klamry, leżał szkielet człowieka, okryty strzępami
ubrania.
– Rozbił sobie głowę – przewodnik pokazał paskudne pęknięcie przecinające
potylicę.
Ubranie rozsypało się ze starości. Koło miednicy, w miejscu gdzie kiedyś
znajdowała się zapewne kieszeń, leżała niewielka kupka poczerniałych monet.
Podniosłem jedną z nich. Było to 10 lirów z portretem Atatiirka, z 1977 roku.
Rzuciłem ją na miejsce.
– Klamry są zardzewiałe – wyjaśnił Guś. – Któraś musiała się pod nim złamać.
Do dzieła.
Wspinaliśmy się bardzo powoli wypróbowując najpierw każdy uchwyt.
Niektóre trzymały się skały bardzo słabo. Inne były przekorodowane na wylot i teraz
gięły się pod ciężarem ciała. Kilka było świeżo złamanych, jakby ktoś pokonywał tę
trasę przed niewielu dniami.
– Ktoś tu był – zauważyłem.
– Ja – odpowiedział. – Szedłem tedy przed niecałym tygodniem. Jeszcze
kawałek.
Weszliśmy w komin. Tu klamry były rozmieszczone rzadziej. Komin skręcał
prowadząc cały czas pod bardzo ostrym kątem do góry. Wreszcie wyszliśmy.
Zatrzymaliśmy się na niewielkiej półce skalnej. Leżało na niej kilkanaście kopczyków
ułożonych z kamieni. Na ścianie ktoś olejną farbą namalował krzyż.
– Turyści – wyjaśnił Guś. – Mój brat ich prowadził. Zaskoczyła ich zamieć
śnieżna i jednoczesny spadek temperatury. Umarli, bo nie mieli opału, a wiatr
uniemożliwiał schodzenie w dół. Dziwna śmierć, bo był środek lata. Takie
ochłodzenia są rzadkie, nawet na Araracie. Pogrzebałem ich tu, a brata gdzie indziej.
Ruszyliśmy bardzo stromą ścieżką do góry. Było coraz zimniej. Przecięliśmy
spore pole lawowe, a potem znowu zaczęły się piargi. Zatrzymaliśmy się na noc w
sporej jaskini. Guś wyjął z plecaka kostkę wielkości pudełka zapałek, wykonaną z
jakiejś substancji szarego koloru i położywszy ją na palenisku zapalił zapałką. Zrobiło
się ciepło i przyjemnie. Zdjąłem kurtkę. Kostka płonąc świeciła oślepiającym
blaskiem. Wkrótce w jaskini zrobiło się gorąco jak w saunie. Guś posypał kostkę
garścią proszku i przygasła.
– Co to takiego? – zdziwiłem się. – Fosfor?
– termit. Substancja zapalająca na bazie fosforu – wyjaśnił. – Temperatura
spalania ponad cztery tysiące stopni Celsjusza.
Kopniakiem wyrzucił resztki kostki na zewnątrz. Skała pod ogniskiem nabrała
ciemnowiśniowej barwy. Zapalił lampę turystyczną na gaz. W jej kiepskim świetle
zacząłem oglądać ściany.
– W głębi – mruknął wyjmując z plecaka puszki. – Za posłaniem. Oświetliłem
kawałek ściany własną latarką. Herb Trzywdar widać było bardzo wyraźnie.
– Był tu, był – mruknął Guś. – Siedzieli dwa dni i czekali, aż zamieć ustanie.
Wreszcie ucichła i mógł ruszyć dalej.
Z plecaka wyjął metalowe pudełko, a ze środka strzykawkę i ampułkę.
Naciągnął dwa centymetry sześcienne i wstrzyknął sobie dożylnie. Uśmiechnął się z
trudem.
– Tęcze nad Araratem – powiedział. – Widok, który trzeba zobaczyć, a potem
można już umrzeć. Chcesz sobie poczytać o Poletylle? Wpadnij kiedyś do ormiańskiej
restauracji na dwudziestej drugiej ulicy w Nowym Jorku i zapytaj o Arakiela. On ma
kroniki rodziny. Jeśli powołasz się na mnie, to ci udostępni ten kawałek.
Wyjąłem z kieszeni potwornie wymięty i poplamiony maszynopis.
– Hrabia twierdzi, że twój przodek usiłował go zabić.
– Niewykluczone. Zasada jest taka, że zabija się ludzi, którzy chcą rabować z
Arki relikwie. Ale ona wkrótce straci znaczenie. Poletyłło był kompletnym
psychopatą. Nie zdołaliśmy go zabić. Nie zabiła go też góra.
Nieoczekiwanie gdzieś niedaleko rozległ się szmer osypujących się kamieni.
Guś jednym ruchem zgasił lampę. Usłyszałem, jak odbezpiecza broń. Czekaliśmy.
Przed jaskinią przemaszerowało kilku Kurdów. Dobiegła mnie gardłowa wypowiedź
jednego z nich. W gąszczu kurdyjskich słów zrozumiałem tylko dwa: Adman i
Daniec. Niebawem ich kroki ucichły w ciemności. Guś podkradł się do wylotu jaskini
i wyjrzał.
– Poszli – mruknął wróciwszy w ciemność. – Szukają cię.
– Co powiedzieli.
– Nie wiem. Nie znam kurdyjskiego. Byli koło Arki, a teraz zawrócili.
– Kolo Arki?
– Zrobili tam zapewne zasadzkę na ciebie, ale szliśmy dość wolno i nie
doczekali się.
– Myślałem, że idziemy najkrótszą drogę.
– Najkrótszą i najłatwiejszą spośród tych, o których wiem. Ta góra to ich dom,
choć zazwyczaj trzymają się najniższych jej partii. Mogli odkryć własne drogi. Tym
bardziej trzeba się śpieszyć.
– Ciekawe, że nie ogłosili wszem i wobec swego odkrycia. Uśmiechnął się.
– A co by im to dało? Znaleziskiem i tak zawładnęliby Turcy. Zrobiliby z
niego sensację na skalę światową...
– Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiem – przerwałem mu. – Skoro żyjecie
z prowadzenia turystów do Arki, to dlaczego nie zalegalizować tej działalności?
Dogadać się z rządem, przygotować lepszy szlak, zadbać o reklamę, a koło obiektu
postawić płotek i wpuszczać do środka po zapłaceniu kilkudziesięciu dolarów za bilet.
Jesteś przecież ateistą...
– To nie takie proste – uśmiechnął się. – Wiara polega na tym, by ufać, a nie
wiedzieć. Gdyby Arka Noego stała się atrakcją turystyczną, to tym samym
zmniejszałaby się wiara w nią.
– Nie rozumiem.
– Są rzeczy fundamentalne, w które należy wierzyć, ale których nie wolno
badać doświadczalnie – powiedział w zadumie. – Tak jak z Arką Przymierza. Kościół
etiopski przechowuje ją od tysiąca ośmiuset lat w kaplicy w Aksum. Twierdzą, że to
jest oryginalna Arka Przymierza, którą Bóg przekazał Mojżeszowi. Jest pilnie
strzeżona i nikomu nie pozwala się wejść do kaplicy, w której jest ukryta. Patriarcha
ma wystarczającą władzę, by nakazać jej zbadanie. Zabiegali zresztą o to zachodni
naukowcy. Zgody takiej jednak nie wydaje. Tajemniczy przedmiot stoi w kaplicy
nakryty bogato wyszywaną tkaniną. Wierni wierzą, że ona tam jest. I nic więcej nie
potrzebują do szczęścia.
– A twoja Arka? Są ludzie, którzy ją widzieli. Niektórych nawet ty
zaprowadziłeś na miejsce. Jutro zaprowadzisz mnie. Stanę się jeszcze jednym
świadkiem.
– Wierzysz w to, że Arka tu jest? – zapytał nieoczekiwanie.
– Nie wiem. Mój szef chyba uwierzył widząc obraz i czytając pamiętniki
hrabiego. Ja chcę zobaczyć to na własne oczy. Wtedy powiem, czy kupka desek leżąca
na górze to resztki drewna z tureckiej stanicy zniszczonej przez lodowiec, czy może
coś innego.
Uśmiechnął się szeroko.
– Załóżmy, że znajdziesz tam drewniany okręt wielkości transatlantyku.
Uwierzysz w to, co zobaczysz? Zejdziesz w doliny i opowiesz ludziom. Kto ci
uwierzy? Nikt. Kto opublikuje twoje wspomnienia z tej podróży? Co najwyżej jakaś
brukowa gazeta. Jeśli zaczniesz wygłaszać referaty i opowiadać o tym co widziałeś,
przetrącisz sobie karierę. I to na amen. Nie masz nawet aparatu fotograficznego. Nikt
ci nie uwierzy.
– A gdybym miał zdjęcia?
– Fotomontaż oczywiście. Bardzo nieudolny fotomontaż. Nagonka prasowa na
fałszerza Pawła Dańca. Aresztowanie hochsztaplera i naciągacza Pawła Dańca.
Osadzenie w zakładzie zamkniętym wariata Pawła Dańca. Taki byłby finał tej
wyprawy. Ale szukałeś mnie, dlatego pokażę ci mimo wszystko to miejsce. Zrobisz co
zechcesz.
Następnego dnia rankiem wyciągnąłem rękopis hrabiego.
Moim oczom ukazała się Arka. Tkwita jednym końcem zagrzebana w śniegu...
Obudził się także Guś. Przeciągnął się, po czym wstrzyknął sobie kolejną
ampułkę. Zauważyłem, że jego ramię było pokryte śladami ukłuć.
– Znów mamy dzień – powiedział.
– Dzień dobry.
– Komu dobry, temu w drogę czas – uśmiechnął się. – Zjedzmy śniadanie.
Dziś nie będzie postoju na obiad.
Wyszedł przed jaskinię i zawołał mnie. Powietrze było cudownie klarowne.
Tęcza cięła niebo.
– Tęcze Araratu – powiedział. – Zapamiętasz je do końca życia. Zawsze
będziesz chciał tu wrócić, żeby napawać się ich widokiem.
Wyrzucona kostka termitu musiała w nocy rozpalić się na nowo, bo obecnie
koło wejścia do jaskini błyszczało małe okrągłe jeziorko stopionego granitu.
Dotknąłem ręką skały. Była ciągle gorąca.
– Dobra rzecz – mruknął Guś. – I dobry dzień na szukanie Arki.
Przeciągnął się aż zatrzeszczało mu w stawach. Wróciliśmy do jaskini.
Wyciągnął z plecaka puszki z wojskowymi racjami żywnościowymi. Mięso, kompot,
krakersy, ciasto podobne do bajaderki oraz kilka krążków czegoś, co nazywał
smarowidłem do krakersów. Posilaliśmy się w milczeniu. Po śniadaniu wyjął pudełko
i przeliczył pozostałe ampułki.
– Wystarczy? – zainteresowałem się. – Trochę mało, jeśli...
– To nie insulina – uspokoił mnie. – To morfina. Na takiej wysokości działa
znacznie silniej. Zgadnij teraz, po co prowadziliśmy ludzi do Arki. Zamyśliłem się.
– Jeśli nie dla osobistych korzyści, to może z przyczyn religijnych?
– Jestem ateistą. Ale akurat to, że cię prowadzę, to wyjątek od reguły. Po
prostu skoro mnie szukałeś czuję się w pewien sposób zobowiązany. Ale dawniej?
– Powiedz mi.
– Wy Polacy mieliście rozbiory. Co jednoczyło ludzi? Co pozwalało im mieć
nadzieję na lepszą przyszłość?
– Poczucie wspólnoty językowej i religijnej. Świadomość, że jesteśmy jednym
narodem. Guś uśmiechnął się.
– Wasi chłopi nie mieli o tym pojęcia, a szlachta w większości podli-zywała
się okupantowi, żeby tylko zachować majątki. Owszem, istnieli patrioci, ale
obowiązywała selekcja negatywna. Największe zagęszczenie Polaków mających
jakieś pojęcie o obowiązkach wobec ojczyzny występowało na wschód od Bajkału.
Drobni sprzedawczycy przejmowali pozostawione w kraju ziemie. Myślisz, że u nas
było inaczej? Podbijała nas Turcja. Niewoliła Rosja. Ormiańscy książęta przechodzili
na islam i na prawosławie. Wyrzekali się języka przodków. Najlepsze jednostki ucho-
dziły na emigrację. W diasporze żyje w tej chwili osiemdziesiąt procent narodu. Grozi
nam to samo co Żydom. Gdy zechcemy kiedyś wrócić do ojczyzny może się okazać,
że już jej nie mamy. Wracam do pytania: dlaczego prowadziliśmy ludzi do Arki?
– Żyliście u stóp Araratu. Arka miała być dla was symbolem zjednoczenia?
– Tak planowaliśmy. Wszyscy wyznawcy islamu zobowiązani są udać się co
najmniej raz w życiu na pielgrzymkę do Mekki i okrążyć święty kamień ukryty w
Kaabie. Arabowie i inni wyznawcy islamu toczą ze sobą wojny, ale pielgrzymka jest
elementem integrującym. Pozwala przerzucić most ponad podziałami i jednoczy świat
muzułmański w walce z innymi ludami. Moi przodkowie pomyśleli, że można by
walczyć o zachowanie tożsamości w ten właśnie sposób. Niech Ormianie wędrują na
stoki Araratu do Arki. Niech wracają w doliny i opowiadają co widzieli. Niech każdy
Ormianin patrzący na świętą górę wznoszącą się na terytorium opanowanym przez
imperium osmańskie poczuje w żyłach ogień walki. W gruncie rzeczy Rosja była zbyt
słaba, by toczyć z nami wojnę. Oddzielała nas Gruzja, wojownicze plemiona
Iczkerów, Osetyjczyków i Czeczeńców. Nasze powstanie miałoby sens. W XVIII
wieku, kiedy wpływy rosyjskie nie były jeszcze tak silne, a Turcja nie była aż taką
potęgą. Póki toczyły się tam wojny haremowe, mogliśmy odbierać co nasze. Niestety
mało kto zrozumiał ten prosty plan. W ubiegłym wieku właściwie musieliśmy przyjąć
opiekę Rosjan, żeby nie rozdeptała nas Turcja. Gdy w 1915 ramię Rosji osłabło, po
tamtej stronie doszło do pogromu. Rosja szukała od dawna pretekstu dla zajęcia tych
terenów.
– Jak również cieśnin Bosfor i Dardanele.
– Właśnie. Niestety w 1915 roku Rosjanie byli zbyt słabi, choć mieli dobry
pretekst. A potem zaczęła się nowa era. Podbili nas i wymordowali jedną trzecią
narodu. Przez cały ten czas pobożni Ormianie docierali do Arki, ale było ich niewielu.
Opowiadali o tym co widzieli, ale spotykali się z niedowierzaniem. Arka leżała zbyt
wysoko i zbyt trudna była do niej droga. Wy mieliście łatwiej. Do klasztoru na Jasnej
Górze mógł przyjść każdy.
Zamyślił się głęboko.
– Ararat wróci do Armenii. Za dwieście lat, za trzysta. Nasi chłopcy w
Nagornym Karabachu dają z siebie wszystko. Rosja więcej nam nie zagrozi. Ta część
Turcji może się wkrótce oderwać. Dokopiemy Azerom i zajmiemy się Kurdami.
– Czystki etniczne jak w Bośni?
– Żadne czystki etniczne – żachnął się. – Po prostu na początek poprosimy ich,
żeby zwrócili nam co nasze. Mamy spisy własności ziemskiej z 1915 roku.
Odzyskamy pastwiska, a potem zobaczymy. Trzeba będzie odbudować zniszczone
kościoły. Diaspora da pieniądze, tak jak Żydzi z całego świata wpłacają datki na
Izrael. Nastaną nowe czasy. Nasze czasy. W drogę. Weźmiesz to – rzucił mi ważący
chyba ze dwadzieścia kilogramów pakunek.
Założyłem go na plecy. Ruszyliśmy pod górę. Altimetr wkrótce pokazał
wysokość prawie czterech tysięcy metrów ponad poziom morza. Oddychało się coraz
gorzej. Wreszcie musieliśmy porzucić żleby i przenieść się na granie. Wspinaczka
stała się dużo cięższa. Dolinami schodziły języki lodowca. Ciepłolubne porosty
oblepiały skały. Kamień kruszył się. Na niewielkiej wąskiej półce skalnej, na której
urządziliśmy sobie krótki odpoczynek, leżały kolejne zwłoki przywalone głazami.
– Daleko jeszcze? – jęknąłem. Guś także wyglądał na wykończonego.
– Trochę przeliczyłem nasze siły – mruknął. – Za to w dół będzie ci łatwiej.
Popatrzyłem na rozciągające się wokoło przepaści i niespodziewanie
spostrzegłem na lodowcu kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej grupkę ludzi.
Pokazałem ich Gusiowi.
Wyjął z plecaka pistolet z celownikiem optycznym, ale zaraz opuścił broń.
– Właśnie doszedłem do wniosku, że zabijanie nie ma sensu – powiedział i
wetknął go na miejsce.
– Zabijanie jest zawsze złe – potwierdziłem.
– Prawie zawsze – uśmiechnął się. – Jak nas dogonią, będziemy się martwili.
Na razie pora w drogę. Chyba czeka nas kolejny nocleg w górach.
Niebawem drogę przecięła nam paskudna szczelina. Guś na jej widok nieco
się zdziwił.
– Musiała powstać podczas trzęsienia ziemi sprzed dwu dni – powiedział. –
Trzeba będzie ją obejść.
Ruszyliśmy trawersem. Szczelina ciągnęła się na przestrzeni kilkuset metrów,
ale cięła lodowce i granie jak potworna rana. Gdy znaleźliśmy się na szlaku po jej
drugiej stronie zapadała już noc.
– Jeszcze trochę – mruknął Guś.
Opadł z sił tak bardzo, że musiałem go w pewnej chwili podtrzymywać.
Ochłodziło się bardzo i kurtka kiepsko chroniła przed zimnem.
– Nie dam rady – mruknął. – Zanocujemy tutaj. Ulokowaliśmy się pod skalną
ścianą.
– Zbuduj półkolisty murek z kamieni – polecił kładąc się na ziemi – żeby
ciepło mogło się odbijać.
Nazbierałem kamieni i ułożyłem z nich coś w rodzaju murku. Wyszedł raczej
fatalnie.
– Zamarzniemy – zauważyłem.
– Nie, ciepło będzie odbijać się od muru i od skały za nami – powiedział.
– Aż czego zrobimy ognisko? – zaciekawiłem się. – Nie widzę tu nic co może
się palić. Mam maszynopis, ale to starczy na kilka minut. Wyjął z plecaka kostkę
termitu wielkości pudełka od papierosów.
– Połóż i podpal. Jedyny szkopuł w tym, że będzie to widać w noktowizorach
z odległości co najmniej dwudziestu kilometrów. Możemy wywołać panikę.
– Panikę?–zdziwiłem się. – Dlaczego? Raczej ściągniemy na siebie uwagę
Admana. Pokręcił głową.
– Ach, nie. Temperatura rzędu czterech tysięcy stopni Celsjusza będzie
wiązana raczej z działalnością wulkaniczną.
Zapaliłem kostkę. Wkrótce zrobiło się ciepło. Termit płonąc wydzielał silny
blask. Skała zaczęła nas grzać także od spodu. Wokół kostki stała się szybko
czerwona, a potem zauważyłem, że topi się. Termit stał w jeziorku lawy.
– Cała radość życia – mruknął. – Dobry wynalazek.
Obudziłem się nad ranem. Wynalazek epoki lotów kosmicznych wypalił się.
Nad spękaną, przepaloną skałą stał słup pary. Padał śnieg. Guś potrząsnął głową, żeby
się obudzić.
– Jeszcze jeden dzień – mruknął. – Nie widać gdzieś naszych drogich
myśliwych?
Rozejrzałem się po okolicy. Spadła cienka warstewka śniegu. Każdy ślad
byłby na nim dobrze widoczny.
– Chyba jest czysto – powiedziałem.
Zjedliśmy śniadanie. Puszkowinę na zimno. Guś nie robił sobie zastrzyku.
– Morfina bardzo osłabia – powiedział. – Zrobię, jak będziemy na miejscu.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Nieoperacyjne – mruknął i zamilkł. – Dlatego przyjechałem tutaj. Nie
widziałeś tęczy?
– Nie. Zresztą to chyba niecodzienne?
– To taka miejscowa anomalia pogodowa. W nocy chłodne powietrze skrapla
się na górze. Rano woda spływa i rozbijając się o skały daje ten właśnie efekt. Nie
było, to szkoda. Wyruszamy.
Wlekliśmy się bardzo wolno. Skały pokryte śniegiem były śliskie i szybko
skostniały mi palce, bo nie pomyślałem w Warszawie, że będą potrzebne rękawice.
Znów kawałek drogi musieliśmy pokonać wspinając się po zardzewiałych klamrach
na ścianę skalną. Altimetr pokazał cztery tysiące metrów.
– Już właściwie jesteśmy – powiedział mój przewodnik. – Diabli by wzięli ten
śnieg. Łatwiej będzie nas tropić.
– Sądzisz, że jeszcze nas ścigają?
– Jestem o tym przekonany. Znam Admana.
Pokonaliśmy jeszcze jedną, na szczęście niską, ściankę skalną i zatrzymaliśmy
się u wylotu wąskiej szczeliny. Jej dnem płynęła woda, ale teraz zamarzła.
– Tu nie jest głęboko, ale nie wiem, na ile lód jest mocny – powiedział. –
Odpocznijmy.
Siedliśmy na kamieniach.
– Jak wyobrażasz sobie Arkę? – zapytał.
– Pewnie pokażesz mi stos spetryfikowanego drewna rozwłó-czonego przez
lodowiec. Albo formację geologiczną z łupków z odciskami trzeciorzędowych roślin i
powiesz, że to skamieniałe szczątki Arki...
– No, trzeba wstawać – uśmiechnął się.
Ruszyliśmy naprzód. Lód był dość mocny, ale i tak szliśmy głównie po
wystających z potoku kamieniach.
– No to patrz – mruknął Guś.
Wyszliśmy zza skały. Naszym oczom ukazała się rozległa kotlinka o stromych
ścianach. Typowy wysokogórski cyrk lodowcowy. Lodowiec spełzający ze szczytu
góry cofnął się, uwalniając przeszło połowę doliny. Wyciekająca spod niego woda
utworzyła spory staw. Z lodowca wystawała Arka.
Wpatrywałem się zdumiony. Statek wielkości transatlantyku wykonany z
drewna jednym końcem wrośnięty w lodowiec. Drugi koniec na wpół zatopiony tkwił
w stawie. Zatkało mnie zupełnie.
– Robi wrażenie, no nie?
– Nie sądziłem, że to tak wygląda.
– Nikt nie sądzi aż zobaczy. Do tej pory nie wierzyłeś, że to zobaczysz.
Ruszyliśmy. W zamarzniętym błocie na brzegu jeziora odbite były ślady stóp
obutych w ciężkie wojskowe buty.
– Robinson znalazł na brzegu morza ślad ludzkiej stopy – mruknąłem.
– To nie są stopy Piętaszka – powiedział Guś z trzaskiem odbezpieczając
pistolet.
Minęliśmy wygasłe ognisko, otoczone wiankiem pustych puszek.
– Kurdowie? – zaciekawiłem się. Skinął głową.
Weszliśmy na zamarzniętą taflę jeziora, ale lód pękał nam pod nogami i
musieliśmy się cofnąć.
– Wejdziemy przez lodowiec – polecił.
– Co zrobimy, jeśli nas zaskoczą? Uśmiechnął się potrząsając pistoletem.
– Zabijemy tylu, ilu zdołamy. Można byłoby wprawdzie podłożyć kostkę
termitu w wąwozie i stopić lód, ale obawiam się, że to zatrzymałoby ich na krótko.
Lodowiec był mocno zniszczony, wdrapaliśmy się na niego bez większego
problemu. Niebawem stanęliśmy na pokładzie Arki. Deski, które niegdyś dopasowano
bardzo dokładnie, spaczyły się, a częściowo zgniły. Trzeszczały pod nogami.
Miejscami porastał je zielony mech, a gdzieniegdzie znaczyły plamy porostów.
– Powinniście opylić to wszystko jakimś środkiem grzybobójczym, bo jeszcze
kilkadziesiąt lat i załamie się – powiedziałem.
– Grzyby znikną jeszcze dzisiaj. Na zawsze – uśmiechnął się. Nie podobał mi
się jego uśmiech.
– Rzuć to tutaj – gestem wskazał pakunek na moich plecach. – Gdy stąd
wyjdziesz musisz udać się tam – wskazał gestem sterczący z lodu potężny skalny
występ. – Rozpakujesz i domyślisz się, co dalej robić. A może i nie domyślisz się.
Trzeba dać górze szansę, choć ty jesteś dobrym człowiekiem, więc przeżyjesz.
Widziałem jak strzelałeś ostrożnie, żeby nie zabijać wielbłądów. Inny na twoim
miejscu strzelałby do ludzi.
Rzuciłem ciężar tam gdzie stałem. Przez właz weszliśmy do wnętrza. Górny
pokład Arki był wielkości hali sportowej, choć znacznie niższy. Przez liczne dziury w
podłodze widać było niższe pokłady. Na podłodze leżały podłużne zawiniątka
opakowane w szare płótno.
– Pochówki – wyjaśnił spokojnie. – Pobożni Ormianie, Grecy i Kurdowie
spoczywają na pokładzie Arki w oczekiwaniu sądu ostatecznego.
– Zapewne członkowie twojej rodziny także?
– Ależ nie. Ci, którzy nie spoczywają na cmentarzu w Nowym Jorku,
pogrzebani zostali w Erewaniu.
– Strażnicy Arki powinni...
– Wiemy, co powinniśmy. Poza tym nie jesteśmy już strażnikami. Ja jestem
ostatnim przewodnikiem, ty ostatnim klientem, to zamknięty rozdział. Czterysta lat
historii mojej rodziny. Czterysta zmarnowanych lat. Nic przez to nie osiągnęliśmy –
klepnął ścianę. – Ormianie nie znaleźli nowego miejsca kultu i nie zjednoczyli się. My
też nie zdobyliśmy władzy. Można mieć dobre pomysły, a czasami realizacja zupełnie
nie wychodzi. Tak jest i tym razem. Nie sposób wszystkiego przewidzieć.
Czułem się dziwnie. Nie mogłem uwierzyć w to, gdzie się znajduję.
– To takie nierzeczywiste – powiedziałem. – Powinienem czuć religijne
uniesienie, a tymczasem...
– Spokojnie, po prostu nie uwierzyłeś jeszcze w to, co widzisz – uspokoił
mnie.
Usiadł na podłodze i wyjął z kieszeni pudełko. Zastrzyknał sobie dwie
ampułki morfiny. Pudełko z resztą narkotyku i strzykawkami odłożył obojętnie na
bok. Narkotyk zadziałał i ból zniknął z jego twarzy. Wyglądał bardzo sympatycznie.
Zastanawiał się jeszcze chwilę, a potem zastrzyknął sobie pozostałe dwie ampułki.
– Zabijesz się – ostrzegłem go, gdy wkuwał sobie igłę w żyłę. – Dwie to już za
dużo.
– Ach, nie. Dochodziłem do trzech. Zresztą co to za życie. Parę godzin mniej
czy więcej...
Postanowiłem, że poczekam i jeśli umrze pogrzebię przynajmniej jego ciało.
– Czas na ciebie – powiedział. – Do zobaczenia.
– Nie pozwolisz mi trochę się tu rozejrzeć? Pokręcił głową.
– Ty już i tak zbyt wiele widziałeś, Pawle. Nie idź za mną.
Ruszył w głąb pomieszczenia, a potem usłyszałem jak jego stopy stukają po
schodach, gdy schodził gdzieś niżej. Poczułem się dziwnie oszołomiony. Gdzieś w
dole zabłysło jaskrawe światło. Po chwili drugie i trzecie. Termit? Ten wariat podpalił
Arkę! W pierwszej chwili chciałem rzucić się na dół, ale zaraz zatrzymałem się. Nie
miałem czym tego ugasić. Cztery tysiące stopni Celsjusza. Zaczęło robić się ciepło. Z
dołu buchnęły kłęby dymu. Wybiegłem na pokład. Porwałem pakunek i zbiegłem na
dół nad staw. Usiłowałem dojrzeć Gusia przez szpary w kadłubie, ale widziałem tylko
kilkadziesiąt jaskrawych punktów na różnych wysokościach. Płomienie przegryzły się
przez pokład. Zakląłem. Nie miałem aparatu fotograficznego. Cofnąłem się jeszcze
dalej. Upał stawał się nie do wytrzymania. Płomienie przegryzły już burtę statku.
Smoła wyciekła strugą spod dachu i z sykiem zatonęła w wodzie. Nad Arką unosił się
wielki słup smolistego dymu. Stałem cztery metry od burty, ale żar stawał się tak
straszny, że musiałem cofnąć się jeszcze dalej. Ormianin naszpikował Arkę
kilogramami termitu. Bladoniebieskie płomienie strzeliły na wszystkie strony.
Podniosłem z ziemi pakunek i zarzuciwszy go na plecy odszedłem jeszcze kawałek.
Obejrzałem się. Adman Sahar i jego ludzie stali u wylotu szczeliny. Na mój widok
pomachali radośnie kałasznikowami. Rzuciłem się do ucieczki po lodowcu.
W czerwonych beretach trenowaliśmy karabinami do paintballu. Czasami
robiliśmy tak, że jeden z nasz uciekał, a dziesięciu lub dwunastu żołnierzy usiłowało
go trafić żelatynowymi pociskami z farbą. To było podobne, tyle tylko, że oni mieli
prawdziwą broń. Koło Arki topił się gwałtownie lód, strumienie wody wpadały do
wnętrza i z sykiem ulatywały w niebo w postaci pary, nie zdążywszy nawet dotknąć
żaru. Wspinałem się po porowatym lodzie. Ludzie Admana szli wolno, nie spiesząc
się. Zauważyli już z pewnością, że nie mam broni i niezbyt mam dokąd uciec.
Zdziwiło mnie, że zupełnie obojętnie mijają płonącą Arkę. Wreszcie stanąłem za
skalnym występem. Otaczał mnie popękany lodowiec. Przed sobą widziałem
przepaść.
“Tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej martwego –
przyszło mi na myśl. – A może w pakunku jest jakaś broń?"
Rozsupłałem rzemień, którym był związany. Wewnątrz znajdował się kłąb
materiału, przypominający w dotyku ortalion. Namiot? Wyciągnąłem go w całości.
Kłąb materiału, kłąb linek i dziwna uprząż. Paralotnła!
Przypomniał mi się wykładowca z wojska, który mówił nam o spadochronach.
Nie lubił paralotni i niczego nas o nich nie nauczył. Zapiąłem uprząż. Rozrzuciłem
materiał. Powiał wiatr i linki napięły się, a czasza się wypełniła. Strzepnąłem linkami
likwidując załamania materiału. Wiatr pociągnął mnie z nieoczekiwaną siłą.
Ustawiłem się trochę lepiej i skoczyłem. Uniosłem się w górę. Skała uciekła w dół i
przez dłuższą chwilę walczyłem z nagłym atakiem lęku wysokości. Kurdowie zmaleli
do rozmiarów mrówek. Echo przyniosło huk wystrzałów. Jedna kula przebiła
powierzchnię czaszy, ale wkrótce znalazłem się poza zasięgiem kuł. Opadałem
łagodnie ściągając linki. Zawirowania powietrzne wokół góry parokrotnie groziły mi
rozbiciem o skały. Wreszcie po dwu godzinach lotu osiadłem na równinie Arakesz,
nieco na zachód od Doliny Świętego Jakuba. Zwinąłem starannie paralotnię i
schowałem ją do worka. Obejrzałem się. Odnalazłem miejsce, gdzie płonęła Arka.
Nieco poniżej szczytu widać było cienką strużkę dymu i pary.
– To by było na tyle – mruknąłem.
Ruszyłem spokojnym krokiem w stronę Igdiru. Jakieś dwa kilometry dalej
usłyszałem warkot silnika ciężarówki.
– Może będzie okazja do podjechania – mruknąłem stając na poboczu drogi.
Kiedy jednak zdezelowany studebaker wyłonił się zza pagórka, zanurkowałem
natychmiast w krzaki. Biegnąc przeklinałem własną głupotę. Adman z całą pewnością
miał radiostację. Gdy mu tak zręcznie wyfrunąłem, zawiadomił kumpli. Wypatrzeć
paralotnię na niebie nie było trudno. W krzakach słychać było nawoływania
tropiących mnie. Parokrotnie usłyszałem suche trzaski wystrzałów karabinowych.
Porzuciłem paralotnię. Pościg słyszałem teraz ze wszystkich stron. Otoczyli mnie i
przeczesywali zarośla. Nieoczekiwanie zauważyłem dużą norę jakiegoś zwierzęcia,
może nawet wilka, wydrapaną w czarnej glebie na stoku niewielkiej kotlinki.
Wczołgałem się w nią nogami do przodu. Rękoma zawaliłem wejście. Na szczęście
nora była opuszczona. Leżałem na wpół przysypany. Wygrzebałem sobie tylko
niedużą dziurę do oddychania i nasłuchu. Ścigający mnie przebiegali kilkakrotnie w
pobliżu wrzeszcząc i klnąc.
“Zachciało się Panu Samochodzikowi przygód – pomyślałem. – Znajduje
zeszyt hrabiego, ale wysyła mnie. Wpadają jego krewni i to ja muszę ich niańczyć.
Porywają nas Kurdowie, a ja muszę opracowywać plany ucieczki. Wreszcie wpada
szef z wizytą i znowu to ja muszę go wyciągać z opresji. A teraz..."
Odgłosy polowania ucichły. Poczekałem do wieczora i wyczołgałem się z
nory. Szedłem kierując się gwiazdami, potem wzeszedł księżyc zalewając równinę
swoim blaskiem.
Nad ranem dotarłem do barakowozu koło wzgórza Tendurek. Zapukałem.
Otworzył mi Selim.
– O rany! – powiedział na mój widok.
ZAKOŃCZENIE
– I tak się to zakończyło – podsumowałem. Szef westchnął i rozparł się
wygodniej w fotelu za biurkiem. Za oknami ministerstwa po zalanym słońcem ulicach
ociężale dreptali ludzie.
– A więc Arka przestała istnieć i co gorsza nie ma żadnych dowodów na to, że
kiedykolwiek istniała? – zapytał Jacek.
– Tak sądzę. Pozostało może trochę spalonych bali na dnie jeziora. Chociaż
przy czterech tysiącach stopni Celsjusza nie liczyłbym na to. Wytopiło i odparowało
lód aż do skały.
– Szkoda, że nie zabrałeś, wujku, ani kawałka drewna – powiedziała Zosia.
– Gdy o tym pomyślałem, Arka płonęła. Nie mogłem już podejść. A nigdzie
wokoło nie było ani szczapy. Wyzbierali je poprzedni pielgrzymi.
Niespodziewanie zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę.
– Gość do mnie? Proszę go wpuścić.
– Kto to? – zaciekawiłem się.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wtargnął Józef Paczenko.
– Ha, naukowcy – powitał nas. – No i jak tam było na Araracie? – zaciekawił
się patrząc na mnie. – Ciekawszych przygód niż moje i tak wam nie było dane
przeżyć.
– Widziałem Arkę – powiedziałem.
Uśmiechnął się szczerząc żółte zęby.
– No to jest nas dwu. Ale ja nie o tym.
Pogrzebał w torbie i wyciągnął kawał białego niegdyś płótna. Odwinął go i
naszym oczom ukazał się kawałek deski z pociemniałego drewna. Po jednej stronie
oblepiała je smoła.
– A czegoś takiego kawałka nie przywiózł? – dziobnął mnie kościstym palcem
w pierś.
– Mamy próbkę – ucieszył się pan Tomasz. Gość przełamał deskę na pół.
– Dla was połowa. Reszta się przyda – schował swoją część do plecaka. – To
teraz zrobicie testy na wiek?
– Chodźmy – poderwał się pan Tomasz. – Jedziemy do Instytutu Archeologii.
No i pojechaliśmy. Laboratorium Dendrochronologii nie wyglądało specjalnie
imponująco. Nieduży pokoik, w którym z trudem zmieściliśmy się w piątkę.
Szlifierka, zamrażarka, kamera cyfrowa i komputer. Doktor Malinowski uśmiechnął
się gdy przedłożyliśmy mu naszą prośbę.
– Mogę wam określić wiek od ręki, ale tylko w przybliżeniu – powiedział. –
Dokładne ustalenie chronologii tego kawałka potrwa kilka miesięcy.
– Może być w przybliżeniu – uspokoił go pan Tomasz.
Doktor wziął szczypcami próbkę i zanurzył ją na chwilę w ciekłym azocie.
Następnie położył na szlifierce i unieruchomił zaciskiem. Włączył maszynę. Piła
taśmowa odcięła cienki plaster drewna, ponownie zamroził go i przeszlifował.
Następnie położył tak przygotowaną próbkę na płycie skanera i włączył komputer. Na
ekranie pojawiło się odwzorowanie słojów drewna. Wystukał komendę.
– Ustalam sekwencje – powiedział. – Mamy tu przeszło trzydzieści pierścieni,
więc chyba nie będzie problemu z ustaleniem wieku. Poczekajcie obok w gabinecie.
Siedzieliśmy przy stole. Po chwili przyniósł nam wydruk.
– Słoje pochodzą z lat 1567-1599 – odczytał pan Tomasz. – Pasują do drzew
wyrosłych na południowych stokach Kaukazu.
– Naszej ery? – zdziwiła się Zosia. Kiwnął głową.
– Tak podejrzewałem – warknął Józef Paczenko. – Ja jestem za stary cieśla,
żeby mnie nabrać na taką atrapę.
– Więc to nie była prawdziwa Arka? – zmartwił się Jacek.
– Nie. To była szesnastowieczna ormiańska atrapa – wyjaśnił szef.
– Powinienem sam był się tego domyślić – mruknąłem.
– To znaczy, że wszystkie wzmianki o odnalezieniu...
– Dotyczyły właśnie tego statku. Guś wiedział, że nadchodzi nowa epoka.
Wiedział, że nie może dopuścić do jego odnalezienia, bo wtedy łatwo zdołano by
ustalić faktyczny wiek znaleziska.
– Ale szesnastowieczna konstrukcja...
– Chciał uratować honor swojej rodziny – powiedziałem. – Niestety, to mu się
nie udało. Spalił Arkę, ale została próbka...
– A prawdziwa Arka? – zapytała Zosia. – Przecież musi gdzieś być!
Uśmiechnąłem się.
– Może chcesz wrócić i jej poszukać? – zaproponowałem. Zamyśliła się.
– Może kiedyś...