background image

 

 

 

   

      Viktor E. Frankl 
   
   
  Psychoterapia dla każdego 
   

  Instytut Wydawniczy PAX  
  Warszawa 1978  

   
   
  Gertrudzie Paukner 

  poświęcam 
   
   
  Przedmowa 
   

   
  W latach 1951-1955 byłem co miesiąc zapraszany przez  
kierownictwo Programu Naukowego wiedeńskiej rozgłośni  

Rot-Weiss-Rot Sender do wygłaszania odczytu na temat  
psychoterapii. Po ukazaniu się w formie książkowej pierwszych  

siedmiu z tych radiowych pogadanek zdecydowałem się opublikować  
kolejny wybór, uzupełniając go odczytami już wcześniej wydanymi,  
wszystko w postaci istotnie rozszerzonej i zaopatrzonej w  
przypisy. Zdecydowałem się na to powodowany echem, jakim te moje  
pogadanki odbiły się w wielu listach słuchaczy. Uznałem, że  

winienem im umożliwić przeczytanie w druku tego, o czym do nich  
mówiłem. Miałem też nadzieję rozszerzyć oddziaływanie moich  

prelekcji, świadome oddziaływanie w duchu higieny psychicznej.  
Marzyłem o tym, by nie tyle na temat psychoterapii mówić, co  
raczej ją - przez radio - uprawiać. Psychoterapia poprzez mikrofon  

wydała mi się tym rodzajem zbiorowej psychoterapii, który potrafi  
najlepiej przeciwdziałać zbiorowej nerwicy.  
  Każda z pogadanek stanowi zamkniętą całość - stąd nie można  

uniknąć częściowego zachodzenia na siebie tematów, a także  
powtórzeń, może nie tak całkiem niepożądanych, jeśli mogą być  

dydaktycznie pożyteczne. Co się tyczy stylu, zachowałem  
autentyczną formę pogadanki radiowej, choć u niejednego ze  
słuchaczy mogę narazić się na zarzut zbytniej niedbałości. Ale  
wiadomo, żywa mowa jest czymś zgoła różnym od tego, co napisane;  
tym bardziej nie sposób stawiać ogólnie dostępną pogadankę radiową  

na równi ż naukową dysertacją.  
  Viktor E. Frankl 

background image

   
   
  1. Kłopoty z wiedzą o psychoterapii 

   

   
  ...coacervat nec scit quis percipiat ea. * 
   

  W sprawozdaniu z podróży naukowej do Stanów Zjednoczonych  

psychiatra marburski Villinger wyraża przypuszczenie, że panująca  
tam skłonność do popularyzacji i upowszechniania wyników badań  

uważana będzie przez jednych za godną pochwały, przez innych  
jednak za błąd. Co do mnie, proponuję rozróżnienie. Uważam  
mianowicie, że upowszechnianie wyników badań może być dużą  

zasługą, natomiast tendencja do ich popularyzacji jest na pewno  
błędem. O ile bowiem upowszechnianie rzeczywiście przekazuje  

ogółowi na przykład wiedzę o higienie psychicznej czy  
psychoterapii, i w ten sposób rozszerza jej oddziaływanie, o tyle  
nie da się zaprzeczyć, iż popularyzacja samej psychoterapii nie  

zawsze jest psychoterapią, nie zawsze więc musi oddziaływać  
psychoterapeutycznie. Zanim przejdę do wykazania tego w  
szczegółach, chciałbym przytoczyć słowa myśliciela, którego  
kompetencja naukowa jest równie bezsporna jak rekordy w zakresie  
ilości prób spopularyzowania jego nauki. Mam na myśli Alberta  

Einsteina i to jego powiedzenie, że naukowiec musi zdecydować się  
na wybór: albo pisać zrozumiale i powierzchownie, albo w sposób  
gruntowny i niezrozumiały. *  
  Jeśli wrócimy jednak do naszego tematu szerzenia wiedzy  

psychiatrycznej i psychoterapeutycznej, to okaże się, że  

niebezpieczeństwo niezrozumienia nie jest nawet tym największym  
niebezpieczeństwem, jakie grozi wszelkim próbom popularyzacji;  
większym od niego jest niebezpieczeństwo zrozumienia fałszywego.  
Tak, na przykład, dr Binger, odpowiedzialny za higienę psychiczną  
w Nowym Jorku, skarżył się na to, że przed fałszywym zrozumieniem  

nie jest zabezpieczony nawet ten, kto wygłasza obiektywnie dobre  
odczyty; on sam miał w radiu odczyt o tzw. medycynie  
psychosomatycznej, i już nazajutrz otrzymał list, w którym ktoś  
zapytywał, gdzie można nabyć buteleczkę psychosomatycznej  

"medycyny"... 

   
  ...gromadzi wiedzę, a nie wie, kto z niej będzie korzystał.  
   
  Abstrahuję już od tego, że naukowcy starający się pisać  
zrozumiale popełniają zazwyczaj ten błąd, iż pozostają  

niekonkretni, nie uwzględniają indywidualnych przypadków. 

   
   

  Cóż, muszę wyznać, że bynajmniej nie jestem przekonany o tym, iż  

wiedza o chorobach przedstawia w każdym przypadku wartość  
leczniczą. Przeciwnie, potrafię sobie bardzo dobrze wyobrazić, że  

może oddziałać nader szkodliwie. Chciałbym tylko przypomnieć, jak  
na przykład ma się sprawa przy pomiarach ciśnienia krwi. Załóżmy,  
że mierzę pacjentowi ciśnienie i stwierdzam, że jest ono lekko  

podwyższone. Otóż jeśli na trwożliwe pytanie chorego: - Panie  

doktorze, jak jest z moim ciśnieniem? - odpowiem, że nie ma powodu  

do obaw, to czy okłamuję wówczas mego pacjenta? Ośmielam się  

twierdzić, że nie. Mój chory bowiem na te uspokajające słowa  
odetchnie z ulgą i powie ze swej strony: - Bogu dzięki, bo wie  

background image

pan, panie doktorze, bałem się już, czy nie dostanę udaru. - I  
skoro to lękliwe oczekiwanie ustąpi, ciśnienie krwi pacjenta  
będzie już rzeczywiście normalne. A co stałoby się w odwrotnym  

przypadku, gdybym powiedzieli choremu prawdę? Nie skończyłoby się  

na owym rzeczywistym lekkim podwyższeniu ciśnienia: teraz dopiero,  
po moim wyznaniu, szczerze zatroskany i przestraszony pacjent  
natychmiast zareagowałby istotnym podwyższeniem ciśnienia  

tętniczego.  

  Albo pomyślmy o popularyzacji wyników badań statystycznych.  
Jestem przekonany, że gdyby na podstawie statystyki ustaliło się,  

że tylu a tylu mężów zdradza swoje żony - a próbę taką podjęto  
rzeczywiście w ramach rozległych badań - otóż gdyby ustaliło się  
to i podało do powszechnej wiadomości, jestem przekonany, że i w  

tym przypadku nie skończyłoby się na ustaleniu odsetka niewiernych  
mężów. Przeciętny mąż na pewno nie pomyślałby sobie: to skandal,  

że taka jest większość mężów (wraz ze mną), od dziś będę wierny  
mojej żonie, już choćby po to, aby wzmocnić i wesprzeć mniejszość  
mężczyzn uczciwych. Przeciętny mąż pomyślałby sobie po prostu: no  

cóż, i ja nie jestem święty i nie muszę być lepszy niż większość -  
i przy najbliższej okazji, w chwili pokusy, taka refleksja  
przechyliłaby może szalę decyzji. Wszystko to można chyba porównać  
ze znaną tezą fizyka Heisenberga, iż sama obserwacja elektronu  
wywiera pewien wpływ. Coś podobnego zachodzi i w naszym przypadku  

i śmiem twierdzić, że na przykład ogłaszanie jakiejś prawdy  
statystycznej oznacza także wpływanie na ludzi objętych  
statystyką, a więc prowadzi w końcu do wykrzywienia prawdy. 
  W Ameryce, gdzie właśnie popularyzacja psychologii głębi,  

psychoanalizy przybrała rozmiary, o jakich mieszkaniec Europy  

środkowej nie może mieć pojęcia ( * ), już ujawniają się jej  
ujemne skutki. Tak więc można było niedawno wyczytać i to w  
czasopiśmie fachowym! - że tak zwane wolne skojarzenia, na których  
wytwarzaniu opierają się, jak wiadomo, psychoanalityczne metody  
leczenia, w wielorakim sensie dawno już nie są "wolne", w każdym  

razie nie tak wolne, aby mogły udzielić lekarzowi jakichkolwiek  
informacji o tym, co nieświadome w pacjencie. Chory mimochodem  
dowiedział się już grubo za wiele o tym, "o co chodzi"  
psychoanalitykowi, a dowiedział się tego z licznych książek  

zajmujących się psychoanalizą i podobnymi ulubionymi tematami  

tamtejszych czytelników - toteż o szczerości i nieuprzedzeniu  
również nie może tu już być mowy. *  
  Przeciętny czytelnik już zna najważniejsze kompleksy czy jak  
bądź nazywać się mogą te zdewaluowane do modnych haseł pojęcia. *  
Nie wie jednak, że takie kompleksy czy konfliikty, albo też tak  

zwane przeżycia traumaityczne, inaczej mówiąc, urazy psychiczne,  

bynajmniej nie mają w końcu tak wielkiego, jak przypuszcza,  
udziału w powstawaniu nerwic. Aby to zilustrować, poleciłem kiedyś  
lekarce mego oddziału, aby jak popadnie, bez wyboru, wypytała  
dziesięciu pacjentów ostatnio leczonych w naszym ambulatorium o  

wszystkie ich wstrząsające przeżycia. Następnie również jak  

popadło, bez wyboru, wypytano dziesięciu dalszych, i to takich,  
którzy leżeli na naszym oddziale z powodu organicznych chorób  

układu nerwowego. Rezultat był zdumiewający: ci, którzy pozostali  
psychicznie zdrowi, mieli za sobą nie tylko podobne i podobnie  
ciężkie przeżycia co pierwszych dziesięciu, ale mieli ich nawet o  

wiele więcej, jednakże właśnie potrafili je przezwyciężać nie  

popadając w nerwicę.  
   

background image

   
  Por. uwagę poczynioną w nowojorskim "Aufibau" z 25 XII 1953, s.  
19: "Kuracja u psychoanalityka należy dziś w Stanach Zjednoczonych  

do dobrego tonu".  

   
   
  Por. wypowiedź Emila A. Gutheila z Nowego Jorku: "W takich  

przypadkach pacjenci przynoszą często z sobą wcześniej wymyślony  

materiał skojarzeniowy przeznaczony do sprawienia przyjemności  
analitykowi. Im bardziej rozszerza się analiza, a jej podstawowe  

pojęcia stają się dobrem powszechnym, tym nieufniej należy  
ustosunkowywać się do tak zwanych "wolnych" skojarzeń. Tylko  
nielicznym pacjentom można dziś zaufać co do tego, że ich  

skojarzenia powstają naprawdę spontanicznie. Większość skojarzeń,  
które pacjent ujawnia w toku dłuższej kuracji, nie ma nic  

wspólnego z wolnością. Niejednokrotnie obliczone są one na  
przekazanie analitykowi określonych idei, które, zakłada pacjent,  
będą tamtemu miłe. To wyjaśnia okoliczność, iż w opublikowanych  

przez pewnych analityków raportach o chorych znajdujemy tyle  
materiału zdającego się potwierdzać idee terapeuty. Pacjenci  
zwolenników Adiera mają, zdawałoby się, do czynienia tylko z  
problemami władzy, a ich konflikty wydają się uwarunkowane  
wyłącznie ich ambicją, dążeniem do przewagi itp. Pacjenci będący  

zwolennikami Junga zarzucają swych lekarzy archetypami i  
wszelkiego rodzaju górnolotną symboliką. Freudyści nasłuchają się  
od swych pacjentów potwierdzeń kompleksu kastracji, urazu  
porodowego i tym podobnych. Tylko nieliczne skojarzenia pacjentów  

nie są z góry obmyślone i zafałszowane". (Aktive Psychoanalyse, w:  

Handbuch der Neuroseniehre und Psychotherapie, wyd. V. E. Franki,  
V. E. von Gebsattel i J. H. Schultz.)  
   
   
  Psychiatra amerykański G. R. Forrer wspomina przykładowo o  

pewnej damie, która miała 3-letniego syna - otóż w jego obecności  
nie wolno było używać nożyc, "gdyż mali chłopcy lękają się  
kastracji" ("The Psychiatrie Quarterly" 1954, 28, 126). 
  Por. wypowiedź W. G. Eliasberga z Nowego Jorku: "Staje się już  

zagadnieniem sumienia, czy nie mamy przypadkiem za wiele  

psychologii. Mam oczywiście na myśli psychologizm. Coś z tego  
psychologizmu szerzy się w Ameryce, mianowicie w postaci  
poszukiwania poza wszelkimi ludzkimi zjawiskami - kompleksów,  
popędów, emocji i interesów" ("Schweizer Archiy fur Neurologie und  
Psychiatrie" 1948, 62, 113).  

   

   
  Nie ma więc żadnego absolutnie powodu do przyjęcia jakiegoś  
fatalizmu. Fatalistyczne nastawienie obec minionych przeżyć,  
również ciężkich, byłoby mianowicie już samo z siebie czymś  

neurotycznym, byłoby objawem nerwicy. Bo czymś typowo neurotycznym  

jest wymawiać się swoimi kompleksami czy charakterem i czynić tak,  
jakby należało się z góry ze wszystkim pogodzić. Ale typowe dla  

neurotyka jest właśnie to: jeśli coś w sobie stwierdza, nic już  
przeciwko temu nie czyni; jeśli coś w sobie znajduje, znajduje też  
od razu w sobie zgodę na to. Jeśli mówi na przykład o słabości  

swej woli, to zapomina, iż ważna jest zasada, że tam, gdzie jest  
wola, tam znajdzie się także i droga wyjścia. I inna zasada, o  
większym jeszcze znaczeniu, że gdzie jest cel, tam znajdzie się i  

background image

wola jego realizacji. Skoro jednak neurotyk mówi tylko o cechach  
charakteru, i w ogóle o swoim charakterze, to z góry już wymawia  
się tym charakterem. Jak jednak ktoś uważający swój los za  

przypieczętowany miałby go przezwyciężyć?  

  Oto dlaczego musimy wystąpić przeciw nerwicowemu fatalizmowi, a  
zarazem przeciw pewnemu rodzajowi popularyzacji wyników badań  
psychiatrycznych, który może wyrządzać tylko szkody. Iluż  

spotykamy pacjentów, u których nerwica powstała w ogóle dopiero  

wskutek tego, że na jakieś same w sobie niewinne nerwowe  
dolegliwości reagowali obawą, iż mogą one być objawem albo  

zapowiedzią grożących poważnych chorób. A okazję do takich obaw  
znajduje laik wciąż na nowo w popularnej wiedzy medycznej lub  
psychiatrycznej, nieraz pokrywającej się z groźnym niedouczeniem. 

  Dziś, gdy do dobrego tonu dziennikarskiego należy operowanie  
fachowymi wyrażeniami psychiatrycznymi, dziś również i film nie  

może pozostawać w tyle, i dochodzi do tego, że zajmuje się on  
psychoanalizą, przypadkami rozdwojenia jaźni i utraty pamięci, a  
przynajmniej tym, jak sobie ludzie filmu wyobrażają psychoanalizę  

itd. W rzeczywistości mnoży się w ten sposób tylko niepotrzebne  
obawy. Tak więc każda konsekwentnie myśląca kobieta, obejrzawszy  
film "Kłębowisko żmij", musiała się pytać: czyżby i moja matka nie  
dała mi kiedyś zbyt późno piersi albo mój ojciec czy nie podeptał  
mojej lalki, krótko mówiąc, czy i ja nie uległam psychicznemu  

urazowi, jak bohaterka filmu w swoim dzieciństwie? Wprawdzie nic o  
tym nie wiem, ale i ona była długo tego nieświadoma, dopóki nie  
zdołał jej o tym pouczyć psychoanalityk! Tak więc kobieta myśląca  
rzeczywiście konsekwentnie mogła opuścić kino zatroskana tym, że  

sama również trafi w kłębowisko żmij, na prokrustowe łoże. * Nie  

tu miejsce na krytykę artystyczną filmu, ale stwierdzić należy, że  
wprawdzie nie wszystko, niemniej niejedno z tego, co film  
"Kłębowisko żmij" serwuje w zakresie informacji psychiatrycznych,  
jest wierutnym bałamuctwem. 
  Nie mówmy już o owych filmach posuwających się talk daleko, że  

jako szczyt mądrości przedstawiają, na przykład, kombinację  
samobójstwa z eutanazją. Semper aliquid haeret - mówi łacińskie  
przysłowie, zawsze coś przylgnie, i pewnego dnia zaważy na szali  
decyzji. Należałoby więc życzyć sobie, aby ludzie odpowiedzialni  

za produkcję filmową mieli świadomość, że każdy metr filmu, który  

nakręcają, stanowi wkroczenie w zbiorową psyche, a każdy seans  
filmowy, czy chce się tego, czy nie - rodzaj masowego zalecenia  
psychoterapeutycznego. I niechaj nikt nie próbuje ułatwiać sobie  
sprawy i wymawiać się tym, że takie rzeczy jak aktualna produkcja  
filmowa i książkowa są tylko objawami, zwykłymi oznakami choroby  

wieku. Wolno nam bowiem troszczyć się o to, aby film i książka,  

gazeta i radio, krótko mówiąc, wszystko, co wywiera wrażenie i  
wpływa na masy, nie tylko świadczyło o chorobie, ale było też na  
nią lekiem. 
   

  Przy tego rodzaju lękach chodzi na ogół o wyobrażenia natrętne,  

a właśnie ktoś skłonny do podobnych wyobrażeń jest po prostu  
uodporniony na prawdziwe choroby psychiczne. 

   
   
   

   
  2. Psychoanaliza i psychologia indywidualna 
   

background image

   
  Teoria Zygmunta Freuda, psychoanaliza, jest - wbrew  
rozpowszechnionej wśród laików opinii - tylko jedną ze szkół  

współczesnej psychoterapii, czyli leczenia zaburzeń psychicznych  

przez oddziaływanie psychiczne. Jest jednak pierwszą taką szkołą,  
stąd nią najpierw wypada nam się zająć.  
  Na pytanie, jakie było założenie psychoanalizy, należałoby  

odpowiedzieć: Freud pragnął wyświetlić sens psychicznych objawów  

chorobowych, które określa się jako "histeryczne". Stwierdził, że  
objawy te rzeczywiście mają pewien sens, ale jest on nieświadomy,  

niezrozumiały dla chorego. Ów sens nie jest jednak nieuświadomiony  
na podobieństwo czegoś zapomnianego: nie został zapomniany, lecz  
usunięty, wyparty do nieświadomości, wyłączony, i utrzymywany poza  

świadomością. Freud uznał następnie, że udało mu się stwierdzić,  
iż treść takich nieświadomych, wypartych ze świadomości przeżyć  

pozostaje koniec końców w związku z życiem seksualnym. Fakt ten,  
zdaniem Freuda, był w ogóle nawet przyczyną, dla której nastąpiło  
wyparcie odpowiednich przeżyć ze świadomości. Należy zresztą  

pamiętać, że pojęcie "popędu seksualnego" pojmowane jest w  
psychoanalizie w sensie szerokim i odpowiada ostatecznie z grubsza  
popędowości lub energii życiowej.  
  Freud wykazał, że to, co padło ofiarą wyparcia ze świadomości,  
znowu ujawnia się, na przykład w snach, i wraca do świadomości.  

Dokonuje się to jednak w postaci zmienionej, i to symbolicznej.  
Odpowiednie wyobrażenia czy dążenia ośmielają się wydobyć na  
światło dzienne niejako tylko pod osłoną, pod maską symbolu.  
Innymi słowy, świadomość i nieświadomość wchodzą jakby w rodzaj  

kompromisu. Otóż takim kompromisem, zdaniem Freuda, jest także  

nerwica, na przykład wyobrażenie natrętne. Również tu, w myśl  
teorii psychoanalitycznej, leży u podstaw wyparty ze świadomości  
impuls związany z popędem, występujący u pacjenta w postaci  
ukrytej, w maskaradzie dziwacznego wyobrażenia natrętnego. Kuracja  
psychoanalityczna ma za zadanie przez zniesienie stłumienia i  

ponowne uświadomienie nieświadomych zdarzeń doprowadzić do  
wyzwolenia z nerwicy.  
  Ze szkoły psychoanalitycznej wywodzi się - wyrosły również na  
gruncie wiedeńskim - drugi ważny kierunek, tak zwana psychologia  

indywidualna Alfreda Adlera. Wyszedł on w swych badaniach od tego,  

co nazwał "Organminderwertigkeit", upośledzeniem organicznym,  
rozumiejąc pod tym wrodzoną, konstytucjonalną mniejszą wartość  
niektórych narządów. Wkrótce zaobserwował, że taka mniejsza  
wartość fizyczna odbija się także na sferze psychicznej prowadząc  
do tego, co psychologia indywidualna określa ogólnie już znanym  

wyrażeniem: "kompleks poczucia mniejszej wartości". Teraz otwarła  

się przed Adlerem interesująca perspektywa: zdołał wykazać, że  
również inne okoliczności, nie tylko mniejsza wartość narządów,  
mogą wytworzyć ów kompleks, i to już we wczesnym dzieciństwie.  
Może go spowodować na przykład słabe zdrowie, wątłość, a przede  

wszystkim rzeczywista czy też tylko domniemana brzydota. Pewien  

stopień poczucia mniejszej wartości znamienny jest, w myśl teorii  
psychologii indywidualnej, właściwie każdemu człowiekowi. Wykazuje  

je jako istota, która już w najwcześniejszych okresach życia o  
wiele bardziej niż zwierzęta zdana jest z konieczności na pomoc  
innych, dorosłych, rodziców. Jednakże normalne poczucie mniejszej  

wartości normalnego dziecka zostaje powetowane, wyrównane czy, jak  
nazywa to psychologia indywidualna, skompensowane przez naturalne  
dążenie do bezpieczeństwa wśród społeczności ludzkiej.  

background image

  Inaczej ma się sprawa w przypadku patologicznego poczucia  
mniejszej wartości, pogłębionego kompleksu dzieci chorowitych,  
wątłych czy brzydkich. Tu nie wystarczy kompensacja, tu trzeba już  

nadkompensacji. Rzeczywiście, wszyscy z doświadczenia wiemy, że  

ludzie, którzy czują się niepewni, zwykli też dążyć do wybijania  
się w sposób szczególny: albo starają się o szczególnie użyteczne  
osiągnięcia w swej społeczności, albo przeciwstawiają się jej i  

pragną zaimponować reszcie bliźnich i skompensować swój kompleks  

niższości pozorami wyższości. Adler mniemał, że również wszystkie  
nerwicowe zaburzenia, a więc to, co w tytule jednej ze swych  

książek nazwał "charakterem nerwowym", daje się sprowadzić do tego  
rodzaju chybionej nadkompensacji głębokiego poczucia mniejszej  
wartości. A co z terapią? Psychologia indywidualna stara się w  

podobnych przypadkach zaatakować u samych korzeni przesadne  
dążenie do znaczenia u tych niepewnych siebie, nerwowych ludzi, po  

pierwsze, uświadamiając im, co się za tym wszystkim kryje,  
mianowicie nie wyznany kompleks mniejszej wartości, po wtóre,  
ucząc ich przezwyciężania tego kompleksu przez dodawanie im odwagi  

i sprowadzanie na powrót do ludzkiej społeczności.  
  Współczesna psychoterapia nie zatrzymała się w swoim rozwoju,  
lecz uruchomiła inne jeszcze metody kuracji. Wspomnę tylko o  
kierunku obranym przez C. G. Junga, słynnego psychologa  
szwajcarskiego, który był uczniem Freuda, ale wcześnie rozstał się  

z mistrzem wkraczając na własne drogi badań. Doprowadziły go one  
na przykład do odkrycia, że w nieświadomych warstwach psychiki  
zarówno czowieka zdrowego, jak i chorego natrafić można nie tylko  
na symbole seksualne, ale i na inne, jakie spotykamy w odległych i  

obcych kulturach lub odpowiednich religiach.  

  Nie sposób zająć się tym wszystkim bliżej. Tym ważniejszą rzeczą  
będzie wskazać na fakt, że w ciągu półwiecza istnienia  
psychoanalizy Zygmunta Freuda coraz trudniej było zaprzeczyć, że  

jest ona w pełni dziecięciem swego wieku. * Wiemy, że dziś  
bardziej niż kiedykolwiek przeniknęła ona do szerokiej  

publiczności, podczas gdy w latach wielkich odkryć Freuda  
napotykała na twardy opór ze strony opinii publicznej, a tym  

bardziej fachowców, klinicystów. Nie powinno nam jednak zamącać  
sądu ani szerokie współczesne oddziaływanie psychoanalizy, ani  

respekt przed genialnością jej twórcy. Ostatecznie czcimy dziś  

jeszcze Hipokratesa i Paracelsusa, wcale nie czując się  
zobowiązanymi do wypisywania recept ani dokonywania operacji wedle  
nauk tych wielkich lekarzy. Toteż trzeba sobie otwarcie  

powiedzieć, że Freud był najściślej związany z naturalizmem swej  
epoki. To znaczy, że widział, w człowieku ostatecznie tylko dzieło  

natury, przeoczał natomiast jego naturę duchową. Oczywiśce  

człowiek ma także popędy, ale to, co dlań najistotniejsze, nie  
daje się wyprowadzić z popędów, nie sposób też sprowadzić, do  

popędów czegoś takiego, jak umysł, osoba, ludzkie "ja".  

  Freud widział prawidłowo, ale nie widział wszystkiego, a  
uogólniał tylko to, co widział. Rentgenolog także widzi  

prawidłowo, kiedy - na zdjęciu małoobrazkowym - widzi człowieka  
tak, jakby chodziło nie o człowieka, ale o jego szkielet. A jednak  
żaden rentgenolog nie wpadnie na pomysł, aby twierdzić, że  

człowiek składa się tylko z kości. Raczej powie sobie: w obrazie  

rentgenowskim widzę wprawdzie tylko kości, w rzeczywistości jednak  

istnieją też inne tkanki. A ważne jest jeszcze coś: kiedy u żywego  

człowieka widoczna jest kość poza właściwym obrazem rentgenowskim,  
człowiek ten nie jest już zdrowy, i mamy do czynienia z otwartym  

background image

złamaniem kości. 
   
   

  Por. Irving Kristol, "Der Monat" 1951, 3, 147: "Teorię Freuda  

można - podobnie jak marksizm - uznać za pełnoprawny produkt  
filozofii XIX wieku. Głosiła ona, że w dotychczasowych dziejach  
umysł ludzki nie był wolny, lecz był niewolnikiem natury albo  

społeczeństwa".  

   
   

  Otóż podobnie ma się sprawa z psychoanalizą. Człowiek ma popędy,  
kiedy jednak popędowa natura u człowieka się ujawnia, on sam także  
nie jest zdrowy, i chodzi wtedy o szczególny przypadek istoty,  

która - jak zdradza to już samo słowo - daje się przez swe popędy  
popędzać. Na podstawie tego szczególnego przypadku nie należałoby  

jednak nigdy ryzykować konstruowania obrazu człowieka, ani tym  
bardziej, jak uczynił to Freud, chcieć wyjaśniać całą ludzką  
kulturę - naturą popędowa.  

  Każda epoka ma swoje nerwice i każda wymaga odpowiedniej  
psychoterapii. I tak dowiedziono, że Freudowska psychoanaliza  
doskonale odpowiada epoce wiktoriańskiej i kulturze "pluszowej"  
(Kretschmer) - a zatem epoce z jednej strony pruderyjnej, z  
drugiej lubieżnej. Wówczas zaiste warto było zdzierać maskę z  

fałszywego oblicza ówczesnej społeczności i podstawiać jej  
zwierciadło, aby się sobie przyjrzała. Dziś jednak niedole epoki  
są inne, i dzisiejsza psychoterapia mniej też ma do czynienia z  
seksualnym nienasyceniem, więcej zaś z niezaspokojeniem  

egzystencjalnym: z tęsknotą ludzką za celem życia i sensem bytu,  

za konkretnym zadaniem i osobistym posłannictwem - jednym słowem,  
ze zmaganiem się o sens egzystencji. *  
  Nietzsche powiedział kiedyś: "Kto musi żyć pod znakiem pytania  
"po co?", ten zniesie prawie każde pytanie dotyczące tego, "jak"  
życie przeżyć". Inaczej mówiąc, temu, kto zna "sens swego życia,  

świadomość ta bardziej niż cokolwiek innego pomaga w  
przezwyciężaniu zewnętrznych trudności i wewnętrznych  
dolegliwości. Z tego wynika wniosek, jak ważnym byłoby, również z  
punktu widzenia terapeutycznego, pomóc człowiekowi w znalezieniu  

sensu jego egzystencji i w ogóle obudzić drzemiące w nim  

pragnienie nadawania jej jakiegoś sensu. Oczywiście potrzeba by  
było w tym celu innego obrazu człowieka aniżeli ten, który  
przyświecał dawnym szkołom psychoterapii. Gdyż psychoanaliza  
zapoznała nas z dążeniem do przyjemności, które możemy ująć w  
zasadę przyjemności, a psychologia indywidualna oswoiła nas z  

dążeniem do mocy w postaci dążenia do znaczenia. Ale najgłębiej  

włada człowiekiem naprawdę dążenie do sensu. A praktyka - nie  
tylko praktyka ordynacji lekarskich i karetek pogotowia, lecz  
skrajnych "sytuacji granicznych": schronów przeciwlotniczych i  
lejów po bombach, obozów jenieckich i koncentracyjnych - praktyka  

ta pokazała nam, że tylko jedno jedyne umożliwia znoszenie tego,  

co najgorsze, i podołanie sytuacjom krańcowym, a tym jednym jest  
właśnie wezwanie do poszukiwania sensu i świadomość, że człowiek  

odpowiedzialny jest za nadawanie swemu życiu sensu. 

   

   

  Odczuwanie braku sensu może u człowieka spowodować zaburzenia  

psychiczne nie mniej niż poczucie mniejszej wartości. Cierpi  
wówczas nie tyle w poczuciu własnj mniejszej wartości, ile w  

background image

poczuciu, że jego istnienie straciło wszelki sens.  
   
   

   

  3. Postawa fatalistyczna  
   
   

  Drugą w tym cyklu pogadankę o psychoterapii zakończyłem apelem o  

poczucie odpowiedzialności. Starałem się wykazać, że wszelka  
działalność psychoterapeutyczna winna ostatecznie zmierzać ku  

temu, aby uczyć chorego radosnej gotowości do odpowiadania za  
swoje czyny. Tymczasem w naszych pacjentach-neurotykach wciąż  
uderza nas właśnie coś odwrotnego: obawa, lęk przed  

odpowiedzialnością. Już mowa potoczna poucza nas, że człowiek  
winien być "pobudzany" do odpowiedzialności - zdaje się więc  

istnieć coś, co skłania go do uchylania się od niej. Cóż to jest  
takiego, co daje człowiekowi ową "siłę popychającą go do ratowania  
się ucieczką"? Jest to przesądna wiara w potęgę losu: w potęgę  

okoliczności zewnętrznych i wewnętrznych. Jednym słowem, jest to  
fatalizm przenikający ludzi, ludzi chorych psychicznie, ale nie  
tylko ich, również ludzi na pozór zdrowych, do pewnego stopnia  
nawet współczesnych ludzi w ogóle.  
  Oczywiście, można by mniemać, że jest to jakaś nerwicowa cecha  

współczesnej ludzkości. I w tym sensie można by słusznie mówić o  
pewnej patologii związanej z duchem czasu, w której ramach  
fatalizm, wiara w przeznaczenie, przedstawiałby jeden z objawów. A  
jednak sądzę, że dzisiejsze teorie o jakiejś "chorobie wieku" czy  

o czymś w tym rodzaju są czczą gadaniną - pozbawioną  

przekonujących podstaw i zwodniczą w swych wnioskach. Jednym  
słowem, teorie te są równie nienaukowe, co nieodpowiedzialne. *  
  Jedna z najbardziej trywialnych diagnoz "chorób wieku" sprowadza  
się do tego, jakoby chorym czyniło człowieka tempo naszych dni.  
Tak na przykład nie kto inny jak znany socjolog Hendrik de Man  

stwierdził: "Nie można bezkarnie przyspieszać tempa poza pewna  
określoną granicę".  
   
   

  Czy choroba wieku miałaby być identyczna z tym, nad czym biedzi  

się wszelka psychoterapia, z nerwicą? Czyżby cały nasz wiek miał  
być nerwowo chory? Istnieje rzeczywiście książka F. C. Weinkego  
pod tytułem: Der nervose Zustand, das Siechthum unserer Zeit  
(Nerwowość, choroba naszego wieku). Książka ukazała się w Wiedniu,  
u J. G. Heubnera w roku 53, ale nie w 1953, lecz 1853. Jak  

widzimy, aktualność nerwicy nie jest zbyt świeżej daty: nie tylko  

nasi współcześni są nerwowi! 
   
   
  Czy to twierdzenie jest prawdziwe? Otóż proroctwo o tym, że  

organizm człowieka nie zniesie, powiedzmy, wzrastającej szybkości  

pojazdów mechanicznych, że więc nie dorósł do postępu  
technicznego, jest proroctwem fałszywym, choć nienowym. Kiedy w  

ubiegłym stuleciu ruszyły pierwsze koleją żelazne, powagi  
ówczesnej medycyny uznały za niemożliwe, aby człowiek mógł bez  
szkody dla zdrowia znieść przyśpieszenie związane z podróżą  

kolejową. A jeszcze przed niewielu laty wyrażano wątpliwość, czy z  

punktu widzenia zdrowia będzie możliwe latanie samolotem o  
szybkości ponaddźwiękowej. Teraz, kiedy te proroctwa i wątpliwości  

background image

okazały się fałszywe, widzimy, ile racji miał Dostojewski  
określając człowieka jako istotę zdolną przywyknąć do wszystkiego.  
  Jako przyczyna "choroby wieku", w ogóle jako przyczyna choroby,  

współczesne tempo nie wchodzi więc w żadnyni razie w rachubę.  

Śmiałbym nawet twierdzić, że przyśpieszone tempo dzisiejszego  
życia stanowi raczej, nieudaną wprawdzie, próbę samorzutnej  
terapii. Łatwo rzeczywiście zrozumieć szalone tempo życia, jeśli  

ująć je jako próbę samozagłuszania się: człowiek ucieka od  

wewnętrznej nudy i pustki i rzuca się w szaleńczy wir. Wielki  
psychiatra francuski Janet stwierdził u tych neurotyków, których  

określił jako psychasteników, nazwany i opisany przez siebie  
sentimen de vide, czyli poczucie jałowości i pustki. Otóż takie  
poczucie pustki istnieje również w głębszym sensie przenośnym. Mam  

na myśli poczucie pustki egzystencjalnej, poczucie bezcelowości i  
beztreściowości życia.  

  Tego rodzaju poczucie jawnie owłada dziś wieloma ludźmi,  
wystarczy przypomnieć, co w drugiej pogadance mówiłem o  
uwarunkowaniu psychoanalizy przez epokę. Wspomniałem, że wówczas,  

za życia Zygmunta Freuda, na pierwszym planie stała problematyka  
seksualna, podczas gdy dziś problemem staje się nie tyle  
nienasycenie seksualne, co niezaspokojenie egzystencjalne lub, aby  
posłużyć się wyrażeniem psychiatry amerykańskiego, frustracja,  
zawód w zakresie tego, co nazwałem wówczas dążeniem do sensu. I  

teraz już wiemy: tempo służy współczesnemu człowiekowi do  
zagłuszania frustracji, nienasycenia, niezaspokojenia jego dążenie  
do sensu. Dzisiejszy człowiek przeżywa bowiem po wielokroć to, co  
może najtrafniej wyraził Goethe kilku słowami w swym Egmoncie: Nie  

wie, skąd wyruszył, tym mniej zaś, dokąd pędzi. I można by dodać:  

im mniej ktoś wie o sensie egzystencji i celu własnej wędrówki,  
tym bardziej przyspiesza tempo życia.  
  Poza obwinianiem tempa jako przyczyny duchowego kryzysu  
natrafiamy też na wielorakie inne próby wyjaśnienia "choroby  
wieku". Mówi się na przykład o naszym wieku jako o wieku lęku, the  

Age of Anxiety, albo - by przytoczyć tytuł znanej książki -  
przedstawia się "Lęk jako chorobę Zachodu". Również i temu należy  
się przeciwstawić. Chciałbym tylko wskazać na to, na co zwróciło  
uwagę dwóch amerykańskich badaczy w "American Journal of  

Psychiatry", że mianowicie dawne czasy, na przykład epoki  

niewolnictwa, wędrówek ludów, wojen religijnych, palenia czarownic  
czy wielkich epidemii - że wszystkie te "stare dobre czasy" chyba  
również nie były bardziej wolne od lęku aniżeli nasza epoka. * 
   
   

  Słusznie stwierdził kiedyś psychiatra niemiecki Joachim Bodamer:  

Jeśli człowiek współczesny cierpi na lęk, jest to lęk przed nudą.  
Wiemy również o tym, że nuda może być śmiertelna. Internista  

heidelberski profesor Plugge wykazał, że u podstaw badanych  

przezeń przypadków usiłowanego samobójstwa nie tkwiła w żadnym  
razie jako motyw choroba czy nędza ani konflikty zawodowe czy  

inne, raczej - rzecz zdumiewająca - bezgraniczna nuda a więc  
niezaspokojenie ludzkiej tęsknoty za wartościową treścią życia!  
Widzimy zatem, ile racji ma Karl Bednarik twierdząc, ze problem  

materialnej nędzy mas przekształcił się w problem (dobrobytu,  

problem wolnego czasu. W ściślejszym jednak związku z problemem  

nerwic, wiedeński neurolog Paul Polak ostrzegał już przed laty,  

aby nie ulegać złudzeniom, że wraz z rozwiązaniem zagadnień  
społecznych ustąpią też same z siebie zaburzenia nerwicowe.  

background image

Doprawdy będzie odwrotnie: z rozwiązaniem zagadnień społecznych  
tym szerzej odsłonią się w ludzkiej świadomości zagadnienia  
egzystenajalne. "Rozwiązanie problemu społecznego dopiero wyzwoli  

i zmobilizuje problematykę duchową; człowiek dopiero wtedy stanie  

się na tyle wolny, by naprawdę zabrać się do siebie i poznać  
zagadkowość swej istoty i problematykę jej egzystencji."  
  Co się tyczy częstotliwości zachorowań na nerwice, to nie  

wzrosła ona i w ciągu dziesięcioleci utrzymuje się na tym samym  

poziomie, nerwice lękowe stały się nawet rzadsze (J. Hirschmann).  
Zmienił się zatem kliniczny obraz nerwic, inna stała się ich  

symptomatologia. Coś podobnego dostrzegamy też w sferze psychoz  
(H. Kranz), nie tylko nerwic. I tak okazało się, że ludzie chorzy  
na melancholię rzadziej dziś cierpią na poczucie winy, zwłaszcza  

wobec Boga. Na pierwszy plan wysuwa się troska o zdrowie cielesne,  
a więc zespół hipochondryczny, oraz troska o miejsce i zdolność do  

pracy: oto tematyka współczesnej melancholii. (A. v. Orelli) - ale  
to przypuszczalnie tylko dlatego, że nie Bóg i poczucie winy, lecz  
zdrowie i praca stanowią główne problemy przeciętnego  

współczesnego człowieka.  
  Nie może więc w ogóle być mowy o tym, aby częstość zaburzeń  
nerwicowych dzisiaj się zwiększyła; raczej zwiększyło się tylko  
coś innego: potrzeba psychoterapii, czyli masowa potrzeb zwracania  
się w trudnościach psychicznych, etycznych, intelektualnych - do  

psychiatry. Ale za tą psychoterapeutyczną potrzebą kryje się z  
kolei zapewne coś innego, a mianowicie stare, odwieczne ludzkie  
potrzeby metafizyczne.  
  Powtarzam: w przeciwieństwie do nerwic w najszerszym, przenośnym  

sensie, nerwic zbiorowych, jak bym je określił, nie może być mowy  

o przyroście nerwic w ściśle klinicznym sensie tego stówa. 
   
   
  Ktoś mógłby sądzić, że uda się jednak statystycznie dowieść  
tego, o czym tyle się mówi, mianowicie że w ostatnim czasie  

wzrosła liczba zaburzeń psychicznych. Otóż chciałbym i temu  
zaprzeczyć: procent rzeczywistych chorób psychicznych, mówiąc  

klinicznie: psychoz endogennych, utrzymuje się na zadziwiająco  
stałym poziomie. Wahaniom podlega jedynie i wyłącznie liczba  

przyjęć do zakładów leczniczych. Ale są po temu zrozumiałe powody.  

Jeśli, na przykład, w wiedeńskim szpitalu psychiatrycznym Am  
Steinhof osiągnięto w roku 1931 liczbę 5000 przyjęć, maksymalną w  
okresie przeszło 40 lat, natomiast w roku 1942 liczbę około 2000,  

najmniejszą, bardzo łatwo to wyjaśnić. W latach trzydziestych, w  
czasach światowego kryzysu gospodarczego, rodziny czy najbliżsi ze  

zrozumiałych ekonomicznych względów pozostawiali pacjentów  

możliwie długo w zakładach, także sami pacjenci nieraz z ochotą  
korzystali tu z dachu nad głową i ciepłej strawy. Inaczej było za  

Hitlera: z równie zrozumiałej, uzasadnionej obawy przed tzw.  

eutanazją możliwie rychło zabierano czy zwalniano chorych do domu  
albo też w miarę możności w ogóle nie oddawano ich do zakładów  

zamkniętych.  
  Podobnie nie mniej fałszywe są opinie rozgłaszane o rzekomym  
przyroście liczby samobójstw, o tak zwanej epidemii samobójstw. Na  

pewno to niejednego zaskoczy, ale sprawa ma się tak: krzywa  

samobójstw, o ile w ogóle wykazuje wahania, to w czasach  

gospodarczej nędzy i politycznych kryzysów - opada. Fakt ten - na  

który wskazywali na przykład tacy badacze jak Durkheim i Hoffding  
- potwierdził się również niedawno. Właśnie te kraje, które mogły  

background image

cieszyć się najdłuższymi okresami pokoju, wykazują w Europie  
rekordy częstotliwości samobójstw; nie dość tego, wiadomo dziś, że  
w Niemczech Północnych liczba samobójstw od roku 1946 jest niższa  

niż w epoce wilhelmińskiej. A z innej statystyki, opublikowanej  

przez dra Zigeunera, dowiedzieć się można, że w Grazu lub w Styrii  
krzywa samobójstw wykazywała stan najniższy w latach 1946-1947, a  
więc właśnie w czasie szczególnego obniżenia się standardu  

życiowego ludności.  

  Jak to wyjaśnić? Moim zdaniem najlepiej przez porównanie:  
pozwoliłem sobie kiedyś wyrazić się, że sklepienie grożące  

zawaleniem można podeprzeć i umocnić przez to - choć brzmi to  
paradoksalnie - że się je obciąży. Dość podobnie dzieje się z  
człowiekiem: wraz z zewnętrznymi trudnościami jak gdyby wzrastała  

jego wewnętrzna odporność. *  
  Rzeczą najważniejszą jest - na co wskazałem już poprzednio - aby  

(cytuję raz jeszcze Nietzschego) człowiek "żył pod znakiem pytania  
"po co?"": tylko wówczas "zniesie prawie każde pytania dotyczące  
tego, "jak" życie przeżyć". W tym względzie winniśmy upatrywać  

poważne psychiczne zagrożenie współczesnego człowieka w  
stanowisku, jakie zajmuje on wobec istnienia bomby atomowej.  
Właśnie lekarz chorób nerwowych jest dziś po wielokroć świadkiem  
tego, jak ludzie przyjmują osobliwą postawę życiową, której nie  
mogę określić inaczej niż jako egzystencję prowizoryczną. Jej  

przedstawiciele żyją niejako w zawieszeniu, tylko do odwołania;  
przestają planować na daleką metę, budować i urządzać swe życie ze  
świadomością celu. Nie dbają o nic powołując się na to, że  
wybuchnie przecież bomba atomowa i że wszystko i tak straci  

wszelki sens. Nie mówią wprawdzie: "apres moi le deluge", po mnie  

- potop, myślą sobie jednak: po mnie - bomba atomowa, i wszystko  
staje się im obojętne. * Jest rzeczą oczywistą, że taki  
niepoważny, właśnie prowizoryczny stosunek do życia musi  
oddziaływać zgubnie na szerokie masy. Pamiętajmy przecież: jeśli  
jeszcze w ogóle cokolwiek, to właśnie tylko świadomość celu,  

poczucie stojącego przed nami zadania, pozwala człowiekowi wytrwać  
- nawet wśród najcięższych zewnętrznych warunków - w wewnętrznej  
uczciwości i przeciwstawić się w ten sposób owym siłom epoki,  
które tylko małodusznemu wydają się przemożnym fatum.  

   

   
  Zob. także: H. Schulte, który mówi o "powszechnie znanej  
mniejszej częstotliwości rozwodów, samobójstw, manii i  
wymagających leczenia nerwic jako zjawisku towarzyszącym wszelkim  
Społecznym kryzysom" ("Gesundheit und Wohlfahrt", rocznik 1952, s.  

78); podobne spostrzeżenia zob. również: E. Menniger-Lerchenthal  

(Das europaische Selbstmordproblem, Wiedeń 1947, s. 37) i J.  
Hirschmann odnośnie do samobójstw w burzliwych politycznie  
czasach.  
   

   

  Na jednej z niedawnych dyskusji publicznych powstała z miejsca  
jakaś kobieta z ludu i poczyniła następującą uwagę (cytuję  

dosłownie): "Dopóki zagraża bomba atomowa, wydawanie na świat  
dzieci jest czymś nieodpowiedzialnym".  
   

   
   
  4. Egzystencja prowizoryczna 

background image

   
   
  W ostatniej, trzeciej pogadance o psychoterapii, poruszyłem  

zagadnienie, czy można w ogóle, a jeśli tak, to w jakim sensie  

mówić zasadnie o patologii ducha wieku. Wstępnie a dość obszernie  
omówiłem też to, o czym dziś ma być mowa, mianowicie główny objaw  
choroby związanej z duchem wieku: fatalizm, przesądną wiarę we  

wszechmoc losu; natomiast tylko wspomniałem o drugim objawie:  

postawie polegającej na egzystencji prowizorycznej. 
  Przypomnijmy sobie, jak prowizorycznie żył człowiek w czasie  

wojny, jak bardzo żył z dnia na dzień, ponieważ nigdy nie mógł  
wiedzieć, czy jeszcze w ogóle dożyje następnego dnia. To nigdy  
przecież nie było pewne: ani na froncie, w leju po bombie, ani na  

tak zwanym zapleczu frontu (którego to zaplecza w tej wojnie jakby  
już w ogóle nie było), a więc w schronie przeciwlotniczym; ani w  

kraju wroga, w obozie jenieckim; ani w obozie koncentracyjnym.  
Nigdzie nie było się pewnym dalszego życia - i w ogóle przeżycia.  
Tak popadało się w stan egzystencji prowizorycznej, żyło po prostu  

z dnia na dzień. 
  Człowiek, który prowadzi takie życie, żyje też zawsze życiem  
popędów. Toteż można zrozumieć, że również na przykład w erotyce  
rezygnowano na dalszą metę z życia godnego tej nazwy, z rozwijania  
życia miłosnego godnego człowieka, lecz myślano jedynie o  

wyzyskaniu chwili, aby nie przepuścić żadnej pożądanej okazji.  
Wiele rozbitych później małżeństw, typowych małżeństw wojennych,  
zawiązało się z takim nastawieniem. Dla zainteresowanych partnerów  
życie seksualne było właśnie tym, czym być nie powinno: zwykłym  

środkiem do celu: osiągnięcia rozkoszy, podczas gdy normalnie - i  

idealnie - winno być środkiem wyrazu, wyrażania owej łączności  
zwanej miłością.  
  Jeszcze nie wyzbyliśmy się postawy znamiennej dla egzystencji  
prowizorycznej. Nadal ulega jej współczesny człowiek owładnięty  
rodzajem fobii, lęku przed bombą atomową. Dzisiejszy człowiek jak  

gdyby żył jeszcze zawsze z mysią o jej groźbie. Oczekuje jej z  
lękiem. Lecz ten lęk, lęk oczekiwania, jak my klinicyści go  
nazywamy, przeszkadza żyć życiem świadomym celu. Człowiek trwa w  
prowizorycznej wegetacji nie dostrzegając, co przy tym traci - że  

traci wszystko. Zapomina, jak bardzo miał rację Bismarck mówiąc  

kiedyś: w życiu bywa jak u dentysty, wciąż sądzi się, że właściwy  
moment dopiero przyjdzie, a tymczasem już jest po wszystkim. Jakże  
niesłuszne jest takie nastawienie. Bo gdyby nawet nadejść miała  
kosmiczna katastrofa trzeciej wojny światowej, nawet wówczas nasz  
wysiłek każdego dnia i każdej godziny nigdy nie byłby daremny.  

  W ostatniej wojnie światowej przeżyliśmy ciężkich sytuacji pod  

dostatkiem, i widzieliśmy ludzi, którzy nie bardzo mogli liczyć na  
ujście cało, a mimo to, mimo świadomości konfrontacji ze śmiercią,  
usiłowali robić co możliwe i wypełnić swoje zadanie. Nawet  
śmiertelne zagrożenie w obozie koncentracyjnym - że włączę do  

rozważań tylko tę jedną sytuację graniczną, jakby ją nazwał  

Jaspers - nawet to śmiertelne zagrożenie nie upoważniało tych  
ludzi do dostrzegania w swej sytuacji, w życiu obozowym, jedynie  

prowizorium czy zwykłego epizodu: życie to było dla nich raczej  
próbą sprawdzenia się, nieraz stawało się nawet punktem szczytowym  
ich egzystencji, okazją do najwyższego wzlotu. * Pomyślmy tylko o  

tym, co powiedział Hebbel: życie nigdy nie jest czymś, lecz zawsze  
tylko okazją do czegoś. Skoro jednak spełniliśmy postawione sobie  
zadanie, nie trzeba nam już się lękać, bo jeśli wierzyć Laotsemu,  

background image

spełnić zadanie to żyć wiecznie.  
  Za czyny, jakich dokonujemy, rzadko wznosi się komuś pomnik, a  
pomnik też nie trwa wiecznie. Jednakże każdy czyn jest swoim  

własnym pomnikiem! A nie tylko z tego, cośmy uczynili, lecz i z  

tego, cośmy kiedykolwiek przeżyli, "żadna na świecie siła nie może  
nas ograbić", jak mówi poeta. Paru dni szczęścia, które przeżyła,  
dajmy na to, wdowa po żołnierzu, już nie można wymazać. Nie da się  

cofnąć niczego, co się raz zdarzyło. Czy tym bardziej nie chodzi  

we wszystkim o to, aby czegoś światu przysporzyć? Choćby to było  
coś bardzo przelotnego - przeszłość je przechowuje i chroni przed  

zapomnieniem, przed działaniem czasu i ratuje jako swój dorobek. W  
przeszłości nic nie zatraca sią bezpowrotnie, raczej wszystko  
zostaje zachowane bez uszczerbku. Zazwyczaj człowiek widzi tylko  

ściernisko znikomości, przeocza zaś pełne spichrze przeszłości. 
   

   
  Por. co pisze Robert J. Lifton z Nowego Jorku o "rodzajach  
reakcji amerykańskich jeńców wojennych repatriowanych z Korei  

Północnej": There were examples among them of both extremely  
altruistic behavior as well as the most primitive forms of  
struggle for survwal - trafiały się wśród nich przykłady zarówno  
zachowania skrajnie altruistycznego jak i najbardziej prymitywnych  
form walki o przeżycie" (..The American Journal of Psychiatry",  

1954, 110, s. 733).  
   
   
  Postawa spod znaku egzystencji prowizorycznej nie jest w żadnej  

sytuacji usprawiedliwiona. Nawet w obliczu zbliżającej się śmierci  

życie nie traci swego sensu. Nawet w tym przypadku człowiek staje  
przed zadaniem, zupełnie konkretnym, najbardziej osobistym, choćby  
chodziło jedynie o to, aby sprostać rzeczywistemu, prawdziwemu  
cierpieniu, jakie niesie los. Chciałbym ukazać to na przykładzie.  
Oto niezwykle pilna pielęgniarka dostaje raka, przy próbnej  

operacji okazuje się on nie do usunięcia. Na krótko przed śmiercią  
odwiedzam ją i zastaję w stanie skrajnej rozpaczy. Bardziej niż  
nad czymkolwiek innym cierpi nad tym, że nie może wykonywać swego  
nad wszystko umiłowanego zawodu. Co miałem powiedzieć wobec tej aż  

nadto zrozumiałej rozpaczy? Sytuacja biednej siostrzyczki była,  

zdawałoby się, po prostu beznadziejna. Jednakże spróbowałem tak to  
jej wyjaśnić: To, że pracuje osiem czy Bóg wie ile godzin  
dziennie, to jeszcze nie sztuka - to łatwo potrafi zrobić ktoś  

inny. Ale być tak chętnym do pracy jak ona, a stać się do niej  
niezdolnym i mimo to nie poddać się rozpaczy - to byłoby  

osiągnięcie, na które nie każdy by się zdobył. A czy nie krzywdzi  

pani - pytałem ją - owych tysięcy chorych, którym poświęciła swe  
życie jako pielęgniarka, czy nie wyrządza im pani krzywdy uważając  

życie człowieka chorego, niedomagającego czy niezdatnego do pracy  

za pozbawione sensu? Poddając się rozpaczy w pani sytuacji, czyni  
pani tak, jak gdyby sens życia ludzkiego polegał jedynie na tym,  

że pracuje się tyle a tyle godzin. Tym samym jednak odmówiłaby  
pani wszelkiego prawa do istnienia wszystkim chorym i  
zniedołężniałym. W rzeczywistości jednak ma pani właśnie teraz  

jedną w swoim rodzaju szansę: podczas gdy dotąd nie mogła pani dla  

wszystkich tych powierzonych sobie ludzi uczynić nic poza fachową  

pomocą, teraz ma pani szansę stać się dla nich czymś więcej:  

wzorem człowieka.  
  W przypadku tym okazuje się zresztą, jak bardzo wszelka rozpacz  

background image

polega ostatecznie na pewnego rodzaju absolutyzacy jednej jedynej  
wartości, na nadawaniu wyłącznego znaczenia jednej jedynej  
możliwości sensu, w konkretnym przypadku: zdatności do pracy, a  

więc wartości na pewno względnej i w żadnym razie nie jedynej  

możliwości nadawania życiu sensu. *  
  Tyle co do zagadnienia egzystencji prowizorycznej, ale też idąc  
dalej co do dostrzegania w życiu, wśród wszelkich jego warunków i  

okoliczności, w każdej sytuacji, nawet granicznej i krańcowej,  

zadania i tym samym sensu, choćby polegającego tylko na tym, jak  
tę ciężką sytuację przyjmujemy. Jeśli będziemy pamiętać, że życie  

w rzeczywistości nigdy nie może stracić swego sensu, to znaczy że  
w ostateczności nawet i cierpienie kryje w sobie jakąś możliwość  
sensu, jeśli będziemy o tym pamiętać, dążyć będziemy do  

realizowania każdej możliwości nadawania życiu sensu, i  
nastawianie się do niego w duchu prowizorium stanie się dla nas  

niemożliwe. Również bomba atomowa nie zastraszy nas ani nie  
obezwładni, lecz odwrotnie, doda nam bodźca, aby zrobić wszystko,  
co w naszej mocy, dla zapobieżenia jej użyciu. Tu wszelako  

potrzeba przede wszystkim jednego. W klinicznym żargonie mówiłem  
przedtem o fobii atomowej jako lękowej nerwicy oczekiwania. Nie  
zapominajmyż więc, że w lęku oczekiwania istotnym jest, iż dopiero  
on czyni rzeczywistym to, przed czym się ktoś lęka. Kto na  
przykład boi się zaczerwienienia, ten już właśnie w wyniku tej  

obawy zaczyna się czerwienić. Należy więc możliwie stanowczo  
występować przeciw wszelkiemu panikarstwu i zbiorowemu  
katastrofizmowi. W tym celu trzeba jednakże wiedzieć, jak w ogóle,  
z psychologicznego punktu widzenia, mogło dojść do tego, że musimy  

dziś zajmować się takim zjawiskiem jak fobia atomowa. Nasza  

następna pogadanka będzie poświęcona dalszemu, że się tak wyrażę,  
objawowi nerwicy zbiorowej, mianowicie fanatyzmowi, i winna ona  
wyjaśnić tamtą psychologiczną zagadkę.  
   
   

  Mimo wszystko jest oczywiste, że rozpacz nie jest jeszcze sama w  
sobie czymś chorobliwym, nienormalnym, neurotycznym twierdząc to  
popadlibyśmy w błąd patologizmu. Odwrotnie, w spirytualizm  
popadlibyśmy próbując twierdzić, że każda nerwica tkwi korzeniami  

w rozpaczy lub zgoła w absolutyzacji jakiejś wartości. Nie każda  

rozpacz czy też tylko frustracja egzystencjalna jest patogenna,  
chorobliwa i nie każda nerwica jest "noogeno", czyli uwarunkowana  
przez problem intelektualny czy konflikt moralny. Eva Niebauer  
zdołała wśród swoich chorych ustalić jedynie 12% tego rodzaju -  
jak zwykłem je określać - nerwic noogennyh. Procent, który  

przypadkowo zupełnie zgodny jest z danymi ogłoszonymi przez  

Ambulatorium Psychoterapeutyczne Uniwersyteckiej Kliniki  
Psychiatrycznej w Tybindze (Ruth Volhard i D. Langen). Nie chcemy  
więc być bardziej papiescy od papieża, a przynajmniej od pewnego  
franciszkanina, ojca J. H. Vander-Veldta, który oświadcza  
wyraźnie: Jeśli nerwice powstają w ogóle z konfliktu, to konflikt  

ten nie zawsze jest natury moralnej, a tym mniej religijnej (J. H.  
Vander-Veldt i R. P. Odenwald, Psychiatry and Catholicism, Nowy  
Jork 1952, s. 190).  

   

   

   

  5. Masa i "Wódz"  
   

background image

   
  W obu ostatnich pogadankach omówiłem po jednym objawie patologii  
ducha wieku: pierwszym był fatalizm, drugim - to, co określiłem  

jako postawę egzystencjalnego prowizorium. W pewnym sensie obydwa  

te objawy się uzupełniają, jeden odpowiada drugiemu. Jeśli bowiem  
przyjrzeć się bliżej, widać, że fatalista reprezentuje wciąż  
stanowisko, iż nie jast możliwe działanie, ujmowanie losu w swe  

ręce, ponieważ los jest czymś przemożnym. Ze swej strony jednostka  

nastawiona na egzystencję prowizoryczną myśli sobie: działanie nie  
jest też wcale potrzebne, nie wiemy bowiem, co nam jutro  

przyniesie. Działać, planować na przyszłość, żyć ze świadomością  
celu - wszystko to wydaje mu się zbędne i bez sensu, wystarczy mu  
tylko jedno: żyć dniem bieżącym.  

  Dziś przechodzimy do kolejnego, trzeciego objawu wynikającego z  
nerwicy zbiorowej - jeśli w ogóle wolno nam, o czym już mówiliśmy,  

przenosić pojęcie nerwicy na zbiorowość. Otóż tym trzecim objawem  
jest myślenie kolektywistyczne, z roku na rok coraz bardziej się  
szerzące. Warto jadnak wiedzieć, co właściwie rozumiemy pod  

myśleniem kolektywistycznym czy, ogólniej, kolektywizmem.  
Chciałbym mianowicie przestrzec - i to jak najpoważniej - przed  
ujednoznacznieniem pojęcia masy z pojęciami wspólnoty czy  
społeczności. Ugodzilibyśmy wtedy w odwrotność tego, przeciw  
czemu; się zwracamy, mianowicie w odwrotność masy.  

  Nigdy nie dość podkreślać różnicy między społecznością czy  
wspólnotą, z jednej, a masą z drugiej strony. Rozróżnienie dotyczy  
tego, co nas w naszym temacie najbardziej interesuje: stosunku  
obu, wspólnoty społecznej i masy, do osobowości człowieka, ściślej  

do jego osobowego charakteru i istnienia jako osoby. Otóż co do  

tej sprawy okazują się, że na przykład wspólnota społeczna jak  
najbardziej potrzebuje indywidualności, osobowości, podobnie jak,  
odwrotnie, każda osobowość potrzebuje społecznej tuspólnoty, aby w  
jej ramach, i dopiełro, i tylko w jej ramach, móc się sama  
dopełnić, a więc stać się w pełni osobą. Całkiem inaczej ma się  

rzecz z masą: w masie żadna ludzka osobowość, nawet zwykła  
indywidualność jakiegoś człowieka, nie może się naprawdę uwydatnić  
ani rozwinąć. Ale masa chętnie też rezygnuje z osobowości, mało  
tego, osobowość masie właściwie tylko przeszkadza. Dlatego masa  

zwalcza osobowości, uciska je, obdziera z wolności, przycina tę  

ich wolność do równości: indywidualności ulegają zrównaniu, a  
osobowości w wyniku gleichszaltacji, tendencji niwelacyjnej,  
zatracają się. Taki jest w masie los osobistej wolności - a  
wszystko to gwoli jakiejś bezosobowej jednakowości. Cóż jednak  
dzieje się wówczas z trzecim ideałem, o którym mamy zwyczaj myśleć  

w tym kontekście, co dzieje się z braterstwem? Cóż, wyrodnieje,  

wyradza się w zwykły instynkt stadny.  
  Jak dochodzi do tego, że przeciętny współczesny człowiek -  
nacechowany czy niemal napiętnowany nerwicowymi rysami  
współczesnej ludzkości - popada w tryby myślenia  

kolektywistycznego? Dzieje się to głównie dlatego, że lęka się on  

odpowiedzialności, a odpowiedzialność jest zawsze w najwyższym  
stopniu osobista. Ogromną rolę odegrała tu przeżyta wojna i  

konkretnie służba wojskowa. Człowiek nauczył się, musiał się  
nauczyć tego, że go popędzają, że nim tyrają, jak to żołnierze  
sami zwykli mówić. * Należało przecież raczej dawać nura, znikać w  

masie. I tego też powszechnie pragnie się dzisiaj: zniknąć w  
masie. Ale cóż dzieje się naprawdę? Nie znika się, lecz ginie w  
masie. Człowiek rezygnuje ze swej osobowej istoty.  

background image

  Nie wolno nam jednak nigdy zapominać, że masa, ani nawet  
wspólnota społeczna, nie jest istotą osobową. A tylko osoby znają  
wolność i tylko one znają odpowiedzialność. To też tylko osoby  

mogą na podstawie swoich wolnych decyzji i odpowiedzialnego  

działania mieć poczucie winy albo zasługi, Nigdy natomiast nie  
mogłaby masa, z istoty swej nieosobowa, obciążyć się winą, z  
natury rzeczy więc nie ma niczego takiego jak wina zbiorowa. Kto  

osądza ryczałtowo, kolektywnie, albo kto potępia jakąś zbiorowość  

jako całość, ten próbuje tylko ułatwić sobie sprawę, a przede  
wszystkim uchylić się samemu od odpowiedzialności - owej  

odpowiedzialności związanej z wszelkim wartościowaniem czy nawet  
wyrokowaniem.  
   

   
  Nie tylko pozwalają sobą tyrać, się popychać, również sami  

spychają, mianowicie winę za własne niepowodzenie w tym czy owym,  
na wewnętrzne czy zewnętrzne okoliczności. Albo przypisują winę  
sytuacji społecznej, w jakiej się znajdują, albo też własnym  

psychofizycznym predyspozycjom. Co się tyczy zwłaszcza czynnika  
psychicznego, to nie wolno nam ukrywać tego, że wulgarnie  
interpretowana psychoanaliza nierzadko potęguje tę fatalistyczną  
cechę współczesnego człowieka. Ale i tak zwana przez autora  
"analiza losu" Szondiego działa, na rzecz współczesnego fatalizmu.  

Utrzymuje ona, ni mniej ni więcej, że los człowieka zapisany jest  
w genach. Szondi sam określa swoją teorię jako wprawdzie  
kierowany, ale mimo wszystko fatalizm. Dziś więc los nie jest już,  
jak dawniej, "zapisany w gwiazdach", lecz w genach. Ale i nadal  

bywa, jeśli nie zapisany, to drukowany, pod znakiem gwiazd, o czym  

nietrudno przekonać się zajrzawszy do odpowiedniej rubryki  
dziennika czy tygodnika. Tak czy owak, ankieta Instytutu Gallupa  
wykazała, że tylko 45% kobiet austriackich nie "wierzy w  
astrologiczny związek swego życia z położeniem gwiazd". 
   

   
  Jeśli zapytamy teraz, jaki to charakterystyczny typ człowieka  

reprezentują ci, co skłaniają się do takich uogólnień, to  
dojdziemy od razu do czwartego i ostatniego objawu, który  

należałoby nam omówić w związku z patologią ducha wieku,  

mianowicie do fanatyzmu. W stosunku do omówionego przedtem  
kolektywizmu fanatyzm jest jakby inną stroną medalu: o ile ktoś  
myślący kolektywistycznie zapomina owej własnej osobowości, to  

ktoś nastawiony fanatycznie przeoczą osobowy byt innego człowieka,  
inaczej myślącego. On nie dopuszcza innego myślenia. Tym, co  

wyłącznie dopuszcza, nie jest czyjś inny pogląd, lecz tylko opinia  

własna. Ale fanatyk tej nawet nie ma: nie reprezentuje żadnej  
własnej opinii, to opinia publiczna reprezentuje jego. I to też  

właśnie czyni fanatyzm tak niebezpiecznym: ze opinia publiczna tak  

łatwo owłada fanatykami, a równocześnie, że poszczególni ludzie  
mogą tak łatwo zawładnąć opinią publiczną! Tymi poszczególnymi  

ludźmi są mianowicie rządzący, a raczej, mówiąc ściślej, ktoś  
jeden rządzący, "wódz". Stąd też łatwo zrozumieć, że podobno  
Hitler wykrzyknął w jednej z rozmów przy stole: co za szczęście  

dla rządzących, że ludzie nie myślą! Miał na myśli, że nie myślą  

żadnymi własnymi myślami, a tylko pozwalają innym myśleć za  

siebie.  

  Fanatyczny typ charakteru nie jest dla psychiatrów niczym  
nieznanym ani niezwykłym. I tak norweskie Ministerstwo  

background image

Sprawiedliwości powołało przed laty specjalnie komisję  
psychiatrów, której zadaniem było poddanie badaniu  
psychiatrycznemu nie mniej niż 60 000 byłych quislingowców. I co  

się przy tym okazało? Na przykład to, że procent paralityków,  

paranoików i paranoidalnych psychopatów był wśród tych fanatyków  
dwa i pół raza większy od odpowiedniego odsetka wśród przeciętnej  
ludności norweskiej. Nie chodzi o to, czego ostatnio tak często  

się żąda, mianowicie, aby poddawać polityków regularnym badaniom  

psychiatrycznym. Pominąwszy już to, czy takie postulaty dałyby się  
przeprowadzić, badania tego rodzaju przychodziłyby za późno.  

Trzeba by bowiem już odpowiednio wcześniej poddawać badaniom tych,  
z których pomocą i na których barkach odpowiedni politycy mogli  
wspiąć się do przyszłego wodzostwa.  

  Jeśli, wracając do fanatyzmu, przypominamy sobie, co  
twierdziliśmy o fanatyku: że ignoruje on osobę, czyli wolność  

decyzji i ludzką godność bliźniego, to uderzy nas inna wypowizeż  
Hitlera, mianowicie, że polityka jest grą, w której każdy chwyt  
jest dozwolony. Rzeczywiście, nic nie jest, moim zdaniem, tak  

znamienne dla fanatyka jak właśnie okoliczność, że wszystko staje  
się dlań zwykłym chwytem, zwykłym środkiem do celu. Sens jego  
poglądów tkwi w tym, że cel uświęca środki. W rzeczywistości jest  
na pewno, odwrotnie, istnieją również środki zdolne zbezcześcić  
cel. Istnieje także coś co nigdy nie powinno być poniżane do roli  

zwykłego środka. Kant dobrze o tym wiedział, że kimś takim jest  
człowiek! To poniżanie wciąż się jednak odbywa, mianowicie w  
fanatycznej polityce, nią cofającej się przed człowiekiem, lecz  
wprzęgającej go bez reszty do swych celów. Przez taką politykę  

fanatyzmu następuje dehumanizacja człowieka, podczas gdy tak ważne  

byłoby odwrotnie, aby nastąpila humanizacja polityki. *  
  Opinia publiczna, o której wspomnieliśmy wyżej, że tak owłada  
sfanatyzowanymi ludźmi, opinia ta niejako wykrystalizowuje się w  
formie haseł-sloganów. One to, raz rzucone w masy, wyzwalają  
reakcję łańcuchową - psychologiczną reakcję łańcuchowa, o wiele  

groźniejszą od reakcji fizycznej, właściwej mechanizmowi bomby  
atomowej. Mechanizm ów bowiem, owa reakcja łańcuchowa, nigdy nie  
mógłby doprowadzić do wybuchu, gdyby nie wyprzedziła go łańcuchowa  
reakcja psychologiczna, gdyby w masę, w człowieka z masy nie  

uderzyło, że tak powiem, błyskotliwe hasło-slogan. *  

  Tek więc dotarliśmy do końca naszych rozważań o objawach  
będących niejako oznakami nerwicy zbiorowej składającymi się na  
patologię ducha czasu. Obrazowo, ale też tylko obrazowo, można by  
w tym kontekście mówić wprost o jakiejś psychicznej epidemii,  
zwłaszcza epidemii fanatyzmu. Nie inaczej niż zwykłe, somatyczne  

epidemie, również epidemie psychiczne są w pewnym sensie skutkiem  

wojny i typowym zjawiskiem każdego okresu powojennego,  
charakterystycznym nie tylko dla naszej epoki. Co odróżnia  
epidemie psychiczne od somatycznych i czyni je szczególnie  
niebezpiecznymi, to to, że epidemie psychiczne są nie tylko, jak  

epidemie somatyczne, bardziej lub mniej koniecznym następstwem  

wojny (z którym trzeba się pogodzić), lecz niestety także możliwą  
przyczyną wojny. Z tego powodu zwalczanie tych epidemii powinno  

być najpilniejszym zadaniem higieny psychicznej!  
   
   

  Tymczasem fanatyk stara się sprawiać wrażenie, jakoby polityka  
stanowiła, że się tak wyrażę, rozwiązanie wszelkich problemów.  
Jednakże polityka nie może być panaceum na wszystko już choćby  

background image

dlatego, że niejednokrotnie sama bywa oznaką choroby.  
   
   

  Rozumiemy teraz, ile racji miał Karl Kraus mówiąc, że gdyby  

ludzkość nie znała frazesów, nie potrzebowałaby broni. Co się  
tyczy w szczególności bomby atomowej, trafił w sedno Einstein:  
"Problemem nie jest bomba atomowa - problemem jest ludzkie serce". 

   

   
  Dopisek  

   
  Aby zbadać rozprzestrzenianie się objawów nerwicy zbiorowej  
poleciłem moim współpracownikom dokonanie wyrywkowej próby na  

osobach w sensie najściślej klinicznym nie-neurotycznych. Pytanie  
testowe odnoszące się do pierwszego objawu, czyli dotyczące  

postawy egzystencjalnego prowizorium, brzmiało: Czy uważa pan(i),  
że właściwie nie warto działać i kierować swoim losem, skoro w  
końcu ma spaść bomba atomowa i wszystko pozbawić wszelkiego sensu?  

Pytanie testowe dotyczące objawu drugiego, czyli fatalistycznego  
nastawienia życiowego: Czy sądzi pan(i), że człowiek nie jest  
ostatecznie niczym innym, jak tylko igraszką sił zewnętrznych i  
wewnętrznych? Pytanie testowe co do objawu myślenia  
kolektywistycznego: Czy sądzi pan(i), że rzeczą najważniejszą jest  

starać się, aby tylko nie podpaść? I wreszcie podchwytliwe,  
szczerze mówiąc, pytanie odnoszące się do fanatyzmu brzmiało: Czy  
uważa pan(i), że człowiek działający w najlepszej intencji jest  
uprawniony do posłużenia się każdym środkiem, jaki uzna za  
stosowny? Na podstawie powyższego testu moi współpracownicy  

zdołali ustalić, że spośród badanych tylko jeden jedyny był  
rzeczywiście wolny od wszystkich czterech objawów nerwicy  
zbiorowej, podczas gdy nie mniej niż polowa badanych osób  

wykazywała co najmniej trzy z owych czterech objawów.  
  Wiemy więc, że nie tylko psychiczny, ale również duchowy  

konflikt, na przykład konflikt sumienia, może doprowadzić do  
nerwicy. Jest więc zrozumiałe, że jak długo człowiek będzie w  

ogóle zdolny do przeżywania konfliktu sumienia, tak długo będzie  
też uodporniony na fanatyzm, a nawet, ogólniej, na nerwicę  

zbiorową. Odwrotnie też, ktoś cierpiący na nerwicę zbiorową, na  

przykład polityczny fanatyk, w miarę odzyskiwania zdolności  
wsłuchiwania się w nękający go głos sumienia, będzie też w stanie  
przezwyciężać zbiorową nerwicę.  

  Przed niewielu laty mówiłem na ten temat na zjeździe lekarzy,  
między innymi przed kolegami po fachu żyjącymi pod reżimem  

totalitarnym. Po odczycie podeszli oni do mnie i stwierdzili: -  

Bardzo dobrze znamy to, o czym pan, panie kolego, mówił. U nas,  
trzeba panu wiedzieć, nazywa się to chorobą funkcjonariuszy. Tylu  

a tylu funkcjonariuszy partyjnych załamuje się nerwowo pod  

wzrastającą presją sumienia, po czym jednak są już wyleczeni ze  
swego politycznego fanatyzmu.  

  O wszystkim tym miałem niedawno okazję rozmawiać za granicą, za  
Oceanem, i wciąż pytano mnie tam: - Niech pan nam powie, czy to,  
co pan mówi, nie dotyczy przypadkiem tylko Europy? - Kiedy po raz  

pierwszy zadano mi to pytanie, zaimprowizowałem następującą  

odpowiedź: - Możliwe, że problematyka nerwicy zbiorowej jest  

bardziej aktualna w Europie, że zagrożenie Europejczyka przez tę  

nerwicę jest dotkliwsze. Jednakże niebezpieczeństwo to,  
niebezpieczeństwo nihilizmu, odnosi się do calej naszej planety,  

background image

nie ogranicza się bynajmniej do jednego kontynentu. Wszystkie  
cztery objawy nerwicy zbiorowej: postawa egzystencjalnego  
prowizorium i fatalistyczne nastawienie życiowe, myślenie  

kolektywistyczne i fanatyzm - dają się sprowadzić do lęku przed  

odpowiedzialnością i ucieczki od wolności. Ale wolność i  
odpowiedzialność przesądzają o duchowości człowieka, stanowią jego  
istotę. Dzisiejszy człowiek jest jednak duchowo znużony, i  

znużenie duchowe to właśnie istota współczesnego nihilizmu. Dla  

niebezpieczeństwa nihilizmu Europa może być rodzajem sejsmografu,  
pozwalającego wcześniej odczytać groźbę duchowego trzęsienia  

ziemi, duchowych wstrząsów i przewrotów. Możliwe, że Europejczyk  
posiada subtelniejszy węch, gdy chodzi o wyziewy duchowej trucizny  
nihilizmu. Ale właśnie dlatego może on też chyba wcześniej i  

lepiej od nie-Europejczyka wytworzyć odtrutkę.  
   

   
   
  6. Higiena psychiczna starzenia się  

   
   
  Mówi się współcześnie wiele o nadmiernym starzeniu się ludności,  
o tym, że bardziej niż kiedykolwiek przeważają w niej liczbowo  
stare roczniki, podczas gdy odwrotnie maleje procent ludzi  

młodszych. Nie chciałbym tu bliżej wnikać w konsekwencje, które z  
tych przesunięć w składzie wieku dzisiejszego społeczeństwa  
wynikają dla polityki demograficznej i społecznozdrowotnej.  
Chciałbym raczej spróbować spojrzeć otwarcie na te fakty ze  

stanowiska psychoterapii i higieny psychicznej, a więc także z  

punktu widzenia psychoterapeutycznego podejścia do chorych i  
zapobiegania chorobie.  
  Rzadko kiedy prosta odpowiedź na proste pytanie tak celnie  
trafiła w samo sedno, jak odpowiedź pewnej kobieciny z przytułku  
dla nieuleczalnie chorych. Zapytana przez odwiedzającą ją znajomą:  

- Niechże mi pani powie, cóż pani tu robi cały czas? - kobieta  
odpowiedziała: - Mój Boże, w nocy śpię, a we dnie schodzę na psy.  
- Co to znaczy? - Cóż, ni mniej ni więcej, tylko to, że  
bezczynność sama w sobie jednoznaczna jest z wyniszczaniem się.  

Stara kobieta miała rację: sam fakt, że nie oddawała się żadnemu  

zajęciu, oznaczał dla niej postępujące niedołężnienie. Ktokolwiek  
jednak zachował w sobie choć trochę wrażliwości, ten przyzna, że  
sam nagi fakt, że się pozostaje przy życiu, nie uwalnia jeszcze  
żadnej istoty ludzkiej godnej tej nazwy od poczucia głębokiego  
niedosytu i zawodu. Taka egzystencja, we właściwym znaczeniu tego  

słowa nieludzka, równałaby się raczej wegetacji i słusznie  

zasługiwała na takie określenie. Pomyślmy tylko o tym, co w  
poprzednich pogadankach słyszeliśmy o niejako wrodzonym wszystkim  
ludziom dążeniu do sensu, o drzemiącym w każdym z nas pragnieniu  
zapewnienia naszej egzystencji pełni tego sensu.  

  Otóż ilekroć to dążenie i ta walka o cel życia i treść  

egzystencji pozostają bezowocne, objawia się to nie tylko w  
zakresie uczuć, więc na przykład poczuciem pustki i nudy, lecz  

mści się też owo niedopełnienie oddziałując niekorzystnie nawet na  
fizyczne podstawy ogółu procesów życiowych. I tak na przykład  
wiemy, że emeryci nie mający żadnych, przynajmniej psychicznie  

równowartościowych zajęć, zastępujących im dawną działalność  
zawodową, niemal z zasady wcześniej czy później zachorowują,  
niedołężnieją, i stosunkowo wcześnie umierają. Znana jest też  

background image

odwrotna obserwacja: oto świadomość zadania, i to zadania całkiem  
konkretnego i w najwyższym stopniu osobistego, nie tylko  
podtrzymuje psychicznie i duchowo starego człowieka, lecz i w  

zakresie zdrowia cielesnego chroni przed chorobami i przedwczesną  

śmiercią.  
  Na dowód moich twierdzeń mógłbym w związku z tym przytoczyć  
wiele historyjek o chorych, lecz zamiast tego wolę przywołać tu  

historię literatury. Pozwolę sobie przypomnieć, że sędziwy już  

Goethe długo jeszcze pracował nad drugą częścią tragedii Fausta,  
aby w końcu przewiązać manuskrypt i przyłożyć na nim swą pieczęć z  

napisem: "po siedmioletniej pracy" - było to w styczniu 1832 roku.  
Umarł w marcu tegoż roku. Chyba nie pomylimy się przyjmując, że ta  
śmierć dawno już nad nim wisiała i, że tak powiem, uległa tylko  

zawieszeniu. Nawet samemu Goethemu nie udało się ujść śmierci  
fizycznej, mogła ona jednak ulec przesunięciu. I została  

przesunięta, dopóki dzieło, któremu poświęcił resztę życia, nie  
zostało ukończone. Aż do tego punktu, a więc przez siedem lat,  
mógł Goethe żyć niejako ponad swój stan biologiczny.  

  Po tym wypadzie w historię literatury pozwolę sobie jeszcze na  
dygresję w dziedzinę historii naturalnej. Słyszymy na przykład, że  
zwierzęta, które, tresowane do tego celu, występują w cyrkach, a  
zatem muszą wykonywać określone sztuczki - aby nie rzec: wypełniać  
określone zadania - żyją przeciętnie dłużej od innych  

przedstawicieli swego gatunku trzymanych w zoo, czyli zwierząt  
pozostawionych bez zajęcia.  
  Wróćmy jednak do człowieka i starajmy się wyciągnąć z tego, co  
powiedzieliśmy, użyteczny wniosek. Możemy tylko jeszcze dobitniej  

podkreślić rady na przykład profesora Stransky.ego, który z myślą  

o higienie psychicznej nieznużenie wskazuje na palącą konieczność  
dania starym ludziom wyłączonym z życia zawodowego szansy dalszej  
aktywności choćby w innej postaci, zamiast żeby rdzewieli  
bezczynnie odpoczywając. Stransky wykazał również, jak ta dalsza  
aktywność wyjść może na pożytek społeczności. Szczególną wartość  

przywiązuję jednak do okoliczności, że owa użyteczność ma ogromne  
znaczenie psychiczne. Wewnętrzna wartość wszelkich zajęć polega,  
moim zdaniem, na tym, że budzą one w starym człowieku przekonanie,  
że mimo swego wieku może on nadać życiu jakiś sens.  

  Wielu pomyśli, że bynajmniej nie dowiedziono z całą pewnością,  

aby to poczucie własnej użyteczności i wartości dalszego życia  
było psychologicznie tak ważne. Na szczęście mogę dostarczyć na to  
dowodu. Rozporządzam mianowicie odpowiednimi precedensami, a to z  
dziedziny psychologii bezrobotnych. Mam na myśli nerwicę  
bezrobotnych, w swoim czasie przeze mnie opisaną ( * ), i pewne w  

związku z tym doświadczenia psychoterapeutyczne.  

  W roku 1933, a więc w okresie światowego kryzysu gospodarczego,  
dwaj wiedeńscy psychologowie, uczniowie Charlotty Buhler,  
Lazarsfeld i Zeisel, opublikowali w jednym z czasopism  
psychologicznych artykuł o bezrobotnych z Marienthal. Wskazali w  

nim na to, jak zgubny, zgoła niszczący wpływ na życie psychiczne  

może wywierać bezrobocie. Ostatecznie praca ta potwierdzała  
jedynie to, co przed 300 laty napisał Pascal. W Myślach znajdujemy  

bowiem zdanie: Nic nie jest człowiekowi tak nieznośne jak sytuacja  
bez zadań, bez celów. Przyjrzawszy się bliżej, widzimy, że zdanie  

to jest jakby odwróceniem tezy, którą reprezentowałem już i  

rozwijałem w jednej z wcześniejszych pogadanek: podczas gdy Pascal  

mówi o nie do zniesienia życiu pozbawionym zadań, ja mówiłem  
wówczas o tym, że nie ma zgoła niczego, co w takim stopniu  

background image

pozwalałoby ludziom przezwyciężać trudności jak to jedno:  
świadomość służenia jakiemuś zadaniu.  
  Ta moja teza potwierdziła się właśnie w pełni w obserwacjach  

poczynionych w związku z nerwicą bezrobotnych. Chodziło przeważnie  

o młodych ludzi, którzy - zdawałoby się właśnie wskutek braku  
pracy - popadali w stany najcięższej depresji. Ktoś może uznać, że  
depresje te są aż nadto zrozumiałe i wczuć się w nie łatwo.  

Możliwe, ale przede wszystkim chodzi mi o fakt, że te depresje  

wcale nie trwały równie długo jak ich pozorna przyczyna, czyli  
brak pracy, i w pełni dawały się wyleczyć, mimo że w sytuacji  

bezrobotnego nie zachodziła najmniejsza choćby zmiana. Stany  
zdenerwowania ustawały mianowicie w tej samej chwili, w której  
młodzi ludzie obejmowali jakąkolwiek honorową, a więc całkowicie  

bezpłatną, urzędową funkcję, na przykład jako porządkowi na  
uniwersytetach ludowych, jako siły pomocnicze w wypożyczalni  

powszechnej czy funkcjonariusze organizacji młodzieżowej. Tak czy  
owak, mogli w końcu znów mieć poczucie, że służą dobrej sprawie i  
nie są już kimś zbytecznym. Nierzadko ci młodzi ludzie zapewniali  

mnie: potrzebujemy nie tyle pieniędzy, co jakiegoś sensu i treści  
życia. Na szczęście właśnie to można im było ofiarować, nawet  
niezależnie od zarobku czy umowy o pracę! I niejednemu z tych,  
którzy znaleźli odtąd jakąś treść życia i zdołali w ten sposób  
przezwyciężyć swe depresje - nadal burczało w żołądku, gdyż wciąż  

nie mieli zarobku ani dość jedzenia, a mimo to zdenerwowanie ich  
mijało.  
   
   

  Zob. Viktor E. Franki, Wirtschaftskrise und Seelenieben vom  

Standpunkt des Jugendberaters, "Sozialarztliche Rundschau", marzec  
1933.  
   
   
  Z tego względu jestem w pełni optymistą co do  

psychoterapeutycznych postulatów Stransky.ego. Jestem po prostu  
przekonany, że wpływ utrzymywanej aktywności osób starzejących  
się, zdolny przedłużyć żyde i uchronić przed chorobą, w  
najmniejszym stopniu nie zależy od tego, czy chodzi o zajęcie  

odpłatne czy też, właśnie w sensie propozycji i sugestii  

Stransky.ego, o działalność honorową.  
  Z punktu widzenia psychoterapii nie chodzi więc o to, czy ktoś  
jest młody czy stary, ani ile może mieć lat. Chodzi raczej o to,  
czy czas i świadomość człowieka wypełnione są czymś, czemu się  
poświęca, i czy może on mieć poczucie, że mimo swego wieku nadal  

żyje życiem wartościowym i samego siebie godnym, jednym słowem, że  

nawet w podeszłych latach wewnętrznie realizuje siebie. I nie o to  
chodzi, czy działanie mające nadać sens i treść ludzkiej  
egzystencji związane jest z zarobkiem, czy nie. Z punktu widzenia  
psychologicznego rozstrzyga i decyduje jedynie i wyłącznie  

pytanie, czy w człowieku, obojętnie jak bardzo byłby już posunięty  

w latach, to działanie budzi poczucie istnienia dla czegoś lub dla  
kogoś.  

   
   
  7. Higiena psychiczna dojrzewania 

   
   
  Mówiąc o psychicznej higienie człowieka starzejącego sią  

background image

musiałem z konieczności mówić głównie o tym, co dotyczy mężczyzn.  
Kiedy teraz opowiedzieć mam nie o człowieku starzejącym się, lecz  
dojrzewającym, zwrócić się winienem, ma się rozumieć, głównie do  

płci żeńskiej. Znajdujemy się tu już wśród problemów obchodzących  

kobietę, i to zwłaszcza kobietę "w latach bardziej dojrzałych".  
Gdyż tak rozpowszechniony lęk przed "krytycznymi" - jak mówią -  
latami, przed "niebezpiecznym wiekiem", daje się w znacznej mierze  

sprowadzić do nieporozumienia, mianowicie do mieszania pojęć  

"dojrzewania" i "starzenia się". Zdarza się też, iż wiele kobiet,  
które lękliwie zbliżają się do tego okresu życia, ogarnia tak  

zwana panika zapadania klamki - ponieważ właśnie przyjmują, że  
odtąd zaczynają się już starzeć.  
  W pewnym sensie jest to prawda, tylko że w tym sensie zaczynamy  

starzeć się już znacznie wcześniej. Psycholog Charlotte Buhler  
zdołała na przykład wykazać, że co się tyczy organizmu cielesnego,  

jesteśmy już dawno na etapie zstępowania w dół, kiedy nasze życie,  
jeśli chodzi o osobowość duchową, dopiero zaczyna zbliżać się do  
swego punktu szczytowego. Innymi słowy, biologicznie osuwamy się w  

dół, gdy nasza biografia jeszcze niejako wspina się w górę. Ten  
więc, kto poddaje się panice zapadania klamki, zapomina, że  
podczas gdy zatrzaskują się dawne bramy, otwierają się nowe - nowe  
bramy i nowe możliwości. Tylko te kobiety, które ze wszystkich sił  
i za wszelką cenę starają się wyglądać młodzieżowo, tylko one mają  

słuszne podstawy do paniki.  
  Z paniką zapadania klamki jest podobnie jak z lękiem w ogóle.  
Stwierdzono kiedyś, że wszelki lęk jest koniec końców lękiem przed  
śmiercią. Ja zaś uzupełniłbym to twierdzenie: każdy lęk śmierci  

jest właściwie lękiem sumienia. Poszedłbym jeszcze dalej,  

twierdząc, że istnieje też coś takiego jak negatywny lęk sumienia  
- odnoszący się nie tyle do jakichkolwiek czynów i działań, co  
raczej do wszystkich szans i okazji, które ktoś mógł w życiu  
przepuścić i zaniedbać.  
  Przypomnijmy sobie o tym, cośmy nazwali dążeniem do nadawania  

życiu sensu, o owym dążeniu do sensu, które przeciwstawiliśmy  
zarówno dążeniu do przyjemności, w psychoanalizie, jak i dążeniu  
do mocy, dążeniu do znaczenia, w psychologii indywidualnej.  
Zrozumiemy wówczas, że między innymi i chyba przede wszystkim  

właśnie owo dążenie do sensu niejako opłakuje zaniedbane okazje,  

które być może domagały się realizacji. 
  Wśród możliwości otwierających się przed kobietą, jeśli chce w  
pełni sensu kształtować swoją egzystencję, wysuwają się na  
pierwszy plan dwie: być żoną i stać się matką. Nie może być  
wątpliwości, że chodzi tu o dwie wartości. Biada jednak, jeśli  

obie te możliwości nadania sensu egzystencji kobiety, jeśli te  

dwie względne wartości nie zostaną utrzymane na prawach swej  
względności, lecz ulegną absolutyzacji. Jeśli więc kobieta  
postępuje tak, jakby w małżeństwie i macierzyństwie była nie  
jedna, lecz jedyna możliwość realizowania wartości. Już raz bowiem  

słyszeliśmy o tym i teraz widzimy tylko potwierdzenie prawdy, że  

każde absolutyzowanie mści się prowadząc wprost ku rozpaczy, lub  
odwrotnie, że u podstaw wszelkiej rozpaczy tkwi wiośnie  

ubóstwienie wartości względnych. Lepiej nie ukrywajmy przed sobą,  
jakie znaczenie mają dziś te rzeczy. Wiele kobiet z konieczności  
nie wyjdzie za mąż i pozostanie bez dzieci. Otóż wiele spośród  

tych "nadliczbowych" kobiet uzna też, że są zbyteczne, że życie  
ich jest bez pożytku i nie ma znaczenia. Pomyślą, że życie bez  
męża i dziecka nie ma żadnego sensu. I jest wówczas tylko sprawą  

background image

osobistej konsekwencji, czy kobieta tak myśląca odbierze sobie  
życie, czy nie. Chyba że dostrzeże w końcu, iż weszła na drogę  
fałszywej absolutyzacji. I tylko zawróciwszy z tej drogi  

przestanie być ofiarą rozpaczy.  

  Szczęśliwym trafem tylko bardzo nieliczne kobiety są tak  
konsekwentne, że z rozpaczy się zabijają. Większość na szczęście  
cofa się przed ostatecznością i idzie inną drogą - wprawdzie na  

ogół drogą ucieczki. Pierwsza, jaka się narzuca, to droga  

odwartościowania, resentymentu, aby nie pozostawać oko w oko z  
rozpaczą. Tak jak w klasycznej historyjce o lisie, któremu  

winogrona były jakoby za kwaśne, niektóre kobiety patrzą odtąd  
krzywym okiem na takie sprawy, jak miłość, małżeństwo i dzieci.  
Słowo ressentiment tłumaczy się czasem jako zazdrość o życie; tu  

można by też mówić: zazdrość o miłość. Może ją odczuwać typ  
histerycznej starej panny, jak i typ będący swoistym połączeniem  

pruderiii i lubieżności, połączeniem dobrze przylegającym do istot  
o nie zrealizowanych aspiracjach.  
  Obok tej drogi, prowadzącej do zgorzknienia, istnieje dla tego,  

kto ucieka przed rozpaczą, druga droga: droga kompromisu. Kobieta  
wchodzi w kompromisy, czyni ustępstwa, stosuje taryfę ulgową,  
dzieli z innymi kobietami męskiego partnera, bez którego nie może,  
jak sądzi, się obejść, a w końcu jest nawet gotowa dzielić go z  
jego żoną, to znaczy utrzymuje stosunki z mężczyznami żonatymi.  

  Z jakiego powodu to się w końcu dzieje? Wyjaśnić to można tylko  
tym, że kobieta ta stała się najpierw niewierna dążeniu do sensu i  
rezygnuje z jego realizacji na rzecz zaspokojenia dążenia do  
przyjemności. Oczywiście z tą samą chwilą całe życie seksualne  

staje się już tylko środkiem do celu, i to środkiem w służbie  

zasady przyjemności - jedaym słowem: życie seksualne staje się  
"środkiem użycia", zamiast pozostać tym, czym normalnie i idealnie  
być powinno, mianowicie nie środkiem użycia, lecz środkiem wyrazu,  
cielesnym wyrazem tej psychiczno-duchowej łączności, która nazywa  
się miłością.  

  Albowiem dopiero tutaj zaczyna się ludzkie i godne człowieka  
życie seksualne w ogóle: tu, gdzie jest już czymś więcej aniżeli  
samym życiem płci, gdzie jest właśnie życiem miłości. Tak jak  
życie zawodowe, jeśli przyjrzeć mu się bliżej, wykracza w sposób  

istotny poza zwykły instynkt samozachowawczy, zupełnie tak samo ma  

się sprawa z życiem intymnym właściwie ludzkim: życie miłosne  
zaczynia być nim dopiero wtedy, gdy jest czymś więcej aniżeli  
wyrazem instynktu samozachowawczego - a życie małżeńskie czymś  
więcej aniżeli środkiem chowania potomstwa. Widzimy więc, że  
miłość między ludźmi zasługująca na to miano zaczyna się tam,  

gdzie chodzi o samorealizację, jaką gotują sobie nawzajem  

kochający się ludzie, natomiast od razu kończy się, gdy dwu  
istotom ślepo dążącym ku sobie chodzi tylko o wzajemne  
zaspokojenie się. I jest samo przez się zrozumiałe, że właśnie  
ludzie nie będący w stanie przeżyć jakości i autentycznej  

realizacji miłosnej zwykli zagłuszać w sobie poczucie tego braku,  

tej wewnętrznej pustki, w jakiej się rozstają - zaspokajaniem  
ilościowym samego popędu.  

  A przecież wciąż są takie kobiety, które nie chcą mieć nic  
wspólnego ani z tym samooszukiwaniem się, ani z okłamywaniem się  
owych typów staropanieńskich, o których mówiliśmy wcześniej;  

istnieją kobiety nie znoszące połowiczności żadnego rodzaju, lecz  
chcące mieć albo wszystko, albo nic - i gotowe raczej na  
wyrzeczenie. I tak stoimy już wobec ostatniego wyjścia - zauważmy:  

background image

prawdziwego wyjścia, nie zaś zwykłego uniku. Ta możliwość polega  
właśnie na wyrzeczeniu. Ale - co kryje się już niejako w potocznym  
zwrocie - każde wyrzeczenie musi być wyrzeczeniem, zaparciem się  

siebie i chodzi tu o akt świadomy, wymagany w tej sytuacji od  

jednostki. * Ten świadomy akt wyrzeczenia się jest też jedynym  
aktem chroniącym od absolutyzacji, a tym samym od rozpaczy.  
Wyrzeczenie się oznacza jednak uznanie, że wartość względna jest  

właśnie względna, nie inna.  

  Brzmi to abstrakcyjnie, dlatego chciałbym być bardziej konkretny  
i zacytuję stare chińskie przysłowie mówiące, że każdy mężczyzna  

powinien w swoim życiu zasadzić jedno drzewo, napisać jedną  
książkę * i spłodzić jednego syna. Cóż, większość mężczyzn, gdyby  
się tego chcieli trzymać, musiałaby popaść w rozpacz. Bowiem tylko  

niewielu z nich było chyba w stanie nadać swemu życiu ów właściwy  
sens: nawet gdyby zasadzili drzewa, to pewnie nie napisaliby  

książki albo spłodzili tylko córkę czy jeszcze inaczej. Choćby  
jednak zamiast sadzenia drzew, pisania książek i płodzenia synów,  
w ogóle idei ojcostwa, absolutyzowano ideę macierzyństwa -  

musielibyśmy powiedzieć: jakże ubogie byłoby życie, gdyby nie  
dostarczało także innej możliwości kształtowania go z sensem,  
wypełniania sensem. A dodam jeszcze: cóż by to było za życie,  
którego sens zawisłby nieodwołalnie od tego, czy człowiek się żeni  
i ma dzieci, czy sadzi drzewa i pisze książki?  

  Zapewne, wszystko to są wartości, autentyczne wartości. Są one  
jednak względne - natomiast czymś bezwzględnym może być tylko:  
nakaz naszego sumienia. A to sumienie nakazuje - we wszelkich  
warunkach i okolicznościach - stawić czoło naszemu losowi,  

jakikolwiek by on był. I sumie nie wymaga od nas, byśmy ten los  

kształtowali, byśmy działali, byśmy, gdzie tylko można, chwytali  
los w swe ręce. Byśmy jednak byli też gotowi, jeśli trzeba,  
przyjąć swój los, a także przyjąć z podniesioną głową prawdziwe  
cierpienia, jakie nam los rzeczywiście zgotował.  
   

   
  W oryginale nieprzetłumaczalna gra słów wynikająca ze zwrotu  
Verzicht leisten. (Przyp. tłum.)  
   

   

  Zważmy: napisać książkę to żadna sztuka, osiągnięciem byłoby  
dopiero napisanie książki, którą można by kierować się w życiu,  
albo zgoła pokierowanie życiem tak, aby można o nim napisać  
książkę... Tak czy owak można polecić w sensie kategorycznego  
imperatywu następującą maksymę: Żyj tak, jakbyś pisał swoją  

autobiografię i właśnie doszedł do dnia, który akurat przeżywasz,  

i jakbyś wyjątkowo jeszcze w ostatniej chwili mógł wprowadzić  
poprawki!  
   
  Stawiwszy jednak czoło losowi, czy to przez działanie, czy - tam  

gdzie działanie nie było możliwe - przez prawą postowę, zrobiliśmy  

tak czy owak to, co do nas należało. * Wtedy nie będzie już mowy o  
złym sumieniu - ani pozytywnym, ani negatywnym, nie odnoszącym się  

ani do naszych czynów, ani do naszych zaniedbań. I wówczas ustaje  
naraz wszelka panika zapadania klamki. Koniec końców polega ona  
bowiem na owym złudzeniu optycznym, o którym już raz wspominałem  

mówiąc, że człowiek widzi przeważnie tylko ściernisko znikomosci,  

a nie dostrzega pełnych spichrzy minionego życia, przeocza to  
wszystko, co zdołał uratować jako dorobek przeszłości, w której  

background image

nie zatraca się on bezpowrotnie, ale znajduje trwałe schronienie.  
  Ktoś żyjący w obawie, że wciąż musi z czymś się żegnać, i  
ogarnięty paniką zamkniętych drzwi, zapomina, że owe drzwi grożące  

zatrzaśnięciem są właśnie bramą do pełnego spichrza...  

  Nie słyszy pociechy i mądrości płynących ku nam ze słów Biblii:  
"Dojrzałym zejdziesz do grobu jak snopy zbierane w swym czasie".  
   

   

  A cóż mówić o działaniach niegodnych. Bywają przecież zupełnie  
uzasadnione wyrzuty sumienia, których nie wolno uspokajać, ale  

trzeba na nie odpowiadać. Oczywiście człowiek, i to każdy  
człowiek, popełnia błędy, popełnia też błędy, których nigdy już  
nie potrafi naprawić. Lecz już w Gracjanowskim Oraculum w ręku...  

(Maksymy X. Baltazara Graciana... pod tytułem Oraculum w ręku y  
nauka roztropności... po hiszpańsku wydana, 1647, wyd. pol. 1764 -  

przyp. tłum.) czytamy w jakimś miejscu: "Głupcem nie jest ten, kto  
popełnia głupstwo, lecz ten, kto nie umie go naprawić". Otóż nie  
trzeba, aby naprawa dokonywała się na tej samej płaszczyźnie, co  

popełniony przez nas błąd. Na wyższej jednak płaszczyźnie możemy  
zawsze zmienić błąd w dobro, bo na przykład szczera skrucha nas  
samych zmienia i to co negatywne przemieniamy w wartości  
pozytywne: w dojrzewanie i wzrastanie naszej własnej osobowości.  
Jednym słowem, choćbyśmy nawet popełnili fałszywy krok, wszystkim  

można jeszcze sensownie pokierować dzięki uczciwej postawie -  
wprawdzie chodzi już wówczas o postawę, jaką zajmujemy wobec nas  
samych, to znaczy, ze na przykład odwracamy się od siebie samego i  
nad samego siebie wyrastamy.  

   

   
   
  8. Hipnoza 
   
   

  Narodziny nowoczesnej psychoterapii łączy się zazwyczaj z  
momentem ukazania się studiów Breuera i Freuda o histerii,  
zatytułowanych Zeitgenossische wissenschaftliche Seelenheilkunde  
("Nauka o współczesnym leczeniu chorób psychicznych"). Tkwi w tym  

może nieco dowolności, gdyż z równym prawem można by twierdzić, że  

początek psychoterapii zbiega się z rozwojem tak zwanego  
mesmeryzmu, czyli nauki i działalności Mesmera. Ten ostatni,  
podobnie jak Breuer i Freud, działał przeważnie w Wiedniu. A co  
się tyczy jego nauki, to chodzi w niej o tak przez samego Mesmera  
nazwany magnetyzm zwierzęcy. W rzeczywistości jednak ów rzekomy  

magnetyzm nie ma w ogóle nic wspólnego ze zjawiskiem natury  

określanym jako magnetyzm zarówno przez fizykę z czasów Mesmera,  
jak i dzisiejszą. Mesmer rozpoznał i zbadał naprawdę nie co innego  
jak to właśnie, co dziś nazywamy hipnotyzmem.  
  Autorowi temu tak poszło w jego badaniach, jak niejednemu innemu  

naukowcowi, również ludziom współczesnej nauki, a ostatecznie  

także dzisiejszym psychoterapeutom. Tu chciałbym ograniczyć się  
tylko do przypomnienia, że rozmaite kuracje wstrząsowe, które  
otworzyły nową erę przed dzisiejszą psychiatrią, a przede  

wszystkim skończyły raz na zawsze z terapeutycznym nihilizmem  

dawnej psychiatrii otóż te kuracje wstrząsowe wychodziły również z  

całkowicie błędnych rozważań teoretycznych, a mimo to wyniki  

praktyczne są zdumiewające. Zapamiętajmy więc: hipnoza nie ma  
absolutnie nic wspólnego z magnetyzmem. Czymże więc jest hipnoza?  

background image

  Jest ona wyjątkowym stanem psychicznym, mianowicie chodzi w niej  
o stan podobny do snu, w który człowiek popada czy też zostaje  
wprowadzony przez hipnotyzera. Na jakiej szczególnej drodze  

dokonuje się to, jeśli najwyraźniej nie chodzi o zapadnięcie w  

zwyczajny sen, lecz właśnie o stan do snu tylko podobny? Otóż w  
stan hipnozy wprowadza się kogoś przekazując mu odpowiednie  
sugestie. Innymi słowy, hipnoza - aby kontynuować naszą próbę  

definicji jest podobnym do snu wyjątkowym stanem psychicznym jako  

skutkiem zabiegów opartych na sugestii, przy czym mało ważne jest  
dla istoty sprawy, czy zastosowana w danym przypadku sugestia jest  

natury słownej, czy innej. Nieistotne więc jest, czy zaczynam  
hipnozę każąc osobie poddanej doświadczeniu wygodnie się położyć,  
zamknąć oczy i nie myśleć o niczym innym poza moimi słowami, czy  

też inaczej, na przykład próbując, zamiast sugestii słownych,  
doprowadzić daną osobę do coraz większego bezwładu przez trzymanie  

przed nią jakiegoś błyszczącego przedmiotu z nakazywaniem  
wpatrywania się w niego - wszystko to, powtarzam, jest nieistotne.  
  Określenie istoty tego, co nazywamy hipnozą, wymaga jeszcze  

pewnego uzupełnienia. Hipnoza mianowicie wynika nie tylko z  
sugestii, ale sama jest także stanem najbardziej sprzyjającym  
przyjmowaniu dalszych sugestii, i to, jeśli tak wolno powiedzieć,  
sugestii coraz bardziej ryzykownych. Oto przykład. Jeśli potrzymam  
pod nosem jakiemuś panu czy pani otwartą flaszeczkę z benzyną, to  

na ogół nie uda mi się im wmówić, że chodzi o jakieś pachnidło, na  
przykład o wodę różaną. Jednakże z pewnością nie przyjdzie mi zbyt  
trudno zasugerować danej osobie - zakładając, że ma inteligencję  
przeciętną, a nadto wykazuje zainteresowanie takimi eksperymentami  

- że czuje się znużona, że znużenie wzrasta, że jej członki stają  

się coraz bardziej ociężałe, oczy się zamykają i że w końcu zapada  
w stan podobny do snu. Doprowadziwszy już kogoś tak daleko, mogę  
zaryzykować więcej, potrzeć benzyną okolice nosa i ze znaczną  
pewnością liczyć na to, że mnie niejako nie zawiedzie czy zgoła  
nie ośmieszy, lecz na moje zdecydowane pytanie: - Mam tu  

pachnidło, czuje je pan(i)? Woda różana, prawda? - przyzna: - Tak,  
zgadza się, teraz to czuję, pachnie różami.  
  Chodzi mi teraz o uświadomienie tego, że podobne przypadki nie  
mają w ogóle nic wspólnego z czymś takim, jak spirytyzm, okultyzm  

itp. W przypadku hipnozy, ogólnej sugestii, chodzi o sprawy  

całkiem naturalne. Nic nadnaturalnego nie włącza się w zachodzący  
tu proces - choćby artyści kabaretowi i szarlatani ze wszystkich  
sił starali się na naturalne zjawiska narzucić jakąś nadnaturalną  
zasłonę czy też siebie samych otoczyć nimbem wyższej wiedzy i  
kunsztu. Chodzi mi, jednym słowem, o odmitologizowanie hipnozy.  

  Tendencja ta odpowiada też dążeniom zapoczątkowanym przez  

profesora Ernesta Kretschmera i zmierzającym do tego, aby  
wyłączyć, mówiąc jego słowami, czarodziejskie akcesoria i pozbawić  
metody sugestii ich magicznej atmosfery. Albowiem, jak stwierdza  
profesor Kretschmer, nimb cudotwórcy nie daje się pogodzić z  

postawą lekarza wykształconego w naukach przyrodniczych. Dodałbym  

jeszcze, że lekarz ten nie powinien dać sobie narzucić tej  
niegodnej siebie roli nawet przez pacjentów, tych mianowicie,  

którzy wolą taką, psychoterapeutyczną kurację i leczenie swych  
dolegliwości, byle jednego tylko przy tym od nich nie żądano,  
mianowicie decyzji własnej. A przecież my, odwrotnie, wiemy, jak  

bardzo w każdym efekcie psychoterapii chodzi ostatecznie właśnie o  
osobistą decyzję pacjenta.  
  Pozostaje jeszcze poruszyć parę zagadnień adresowanych tak  

background image

często do psychiatry ze strony laików. Oto one. Kto potrafi  
hipnotyzować? Kogo można hipnotyzować? Wreszcie, czy zdarzają się  
przestępstwa w hipnozie? Co do pierwszego pytania: hipnotyzować  

może w zasadzie każdy, kto rozporządza potrzebną wiedzą  

techniczną, a poza tym posiada to, co określiłbym jako rodzaj  
jakiegoś subtelnego wyczucia. Nauka w zakresie rozmaitych metod  
technicznych należy oczywiście do wykształcenia lekarza. Nie  

wpadłoby mi zresztą do głowy, aby z pozycji wykładowcy dawać  

odpowiednie pouczenia. Nikt z moich słuchaczy nie wykształciłby  
się tą drogą na hipnotyzera, natomiast mogłoby się nader łatwo  

zdarzyć, że jeden czy drugi zasnąłby i może nie tylko z nudy.  
Ostatecznie i takie zaśnięcie nie byłoby nieszczęściem: bądź co  
bądź pracuje się nawet do 11 w nocy, a zresztą gwarantuję, że  

słuchacz rano obudzi się na czas, choć wcale nie będę musiał  
udzielać mu żadnych specjalnych pohipnotycznych poleceń. Jedna z  

niemieckich klinik przeszła notabene ostatnio na wprowadzanie  
swych pacjentów w stan hipnozy za pomocą telefonu, gramofonu i  
magnetofonu i na uwalnianie ich w ten sposób od różnych dręczących  

bólów. Powiedziałbym, że jest to typowe dla naszych czasów,  
przedstawia typową dla naszej epoki próbę kombinacji mitu i  
techniki. Ale wspomniana klinika przynajmniej nie stosuje masowo  
swej utechnicznionej, zmechanizowanej hipnozy, lecz ogranicza się  
do poszczególnych pacjentów.  

  I to jest ważne, ponieważ rzecz nie zawsze i nie od razu się  
udaje. Na przykład, przypominam sobie, jak to jako młody lekarz  
byłem zatrudniony na oddziale chirurgicznym jednego z wiedeńskich  
szpitali i mój ówczesny szef dał mi zaszczytne wprawdzie, lecz  

wcale nie rokujące sukcesu polecenie, aby poddać hipnozie jakąś  

staruszkę. Chciał ją operować, ona jednak nie zniosłaby zwykłej  
narkozy, a miejscowe znieczulenie z jakiegoś powodu również nie  
wchodziło w rachubę. Rzeczywiście spróbowałem drogą hipnozy wziąć  
bezboleśnie w karby biedną kobietę, i próba ta całkowicie mi się  
powiodła. Tylko że zrobiłem rachunek bez gospodarza, gdyż wkrótce  

między hymny pochwalne lekarzy i dziękczynienia pacjentki  
wmieszały się gorzkie wyrzuty pielęgniarki, która musiała  
obsługiwać instrumenty przy operacji, a nadto, co mi później  
wypomniała, walczyć, cały czas mobilizując resztę siły woli, z  

sennością wywołaną moimi monotonnymi sugestiami, działającymi nie  

tylko na chorą, lecz i na siostrę.  
  Albo też, innym razem, na oddziale neurologicznym, przytrafiła  
mi się jako młodemu lekarzowi rzecz następująca. Szef poprosił  
mnie, abym przy pomocy hipnozy sprowadził upragniony sen u jednego  
z pacjentów drugiej klasy, czyli umieszczonego w pokoju  

dwułóżkowym. Późno wieczorem wkradłem się do pokoju, usiadłem przy  

moim chorym i co najmniej przez pół godziny powtarzałem sugestywne  
zaklęcia: - Jest pan całkowicie spokojny, jest pan przyjemnie  
znużony, jest pan coraz senniejszy, oddycha pan zupełnie  
spokojnie, powieki panu ciążą, wszystkie troski jakby odleciały.  

Zaraz pan zaśnie. - I tak ciągnęło się to przez pół godziny. Kiedy  

jednak chciałem się już wymknąć, musiałem ku memu rozczarowaniu  
stwierdzić, że nie pomogłem mojemu choremu. Jakże jednak zdumiałem  

się, kiedy nazajutrz, po przekroczeniu progu tego samego pokoju,  
powitał mnie entuzjastyczny okrzyk: - Cudownie spałem tej nocy: w  
kilka minut, odkąd zaczął pan przemawiać, pogrążyłem się w  

głębokim śnie! - Tymi słowami przyjął mnie drugi pacjent, sąsiad  

chorego, którego miałem zahipnotyzować.  
  A teraz krótko o zagadnieniu drugim: kogo można hipnotyzować? W  

background image

zasadzie każdego, z wyjątkiem dzieci i umysłowo chorych. Zresztą  
hipnoza udaje się na ogół tylko wtedy, gdy "obiekt" jest nią  
zainteresowany, i to nie teoretycznie, lecz przeciwnie,  

praktycznie, czyli zainteresowany jest na przykład wyzwoleniem się  

przy pomocy hipnozy od jakiegoś objawu chorobowego. Wola  
wyzdrowienia jest więc warunkiem wstępnym - natomiast w żadnym  
razie nie jest słuszny szeroko rozpowszechniony pogląd, jakoby  

dawali się zahipnotyzować tylko ludzie o słabej woli.  

  A komu wolno hipnotyzować? Ponieważ w przypadku hipnozy mamy do  
czynienia z zabiegiem psychoterapeutycznym, a psychoterapia  

zastrzeżona jest, w myśl ustawy lekarskiej, wyłącznie dla lekarza,  
hipnozą wolno oczywiście zajmować się tylko lekarzowi i jedynie w  
celach terapeutycznych. Choćby efekt nie zawsze był terapeutyczny,  

terapeutyczny musi być motyw hipnozy. Co się jednak stanie, jeśli  
motyw nie będzie terapeutyczny, lecz przeciwnie, kryminalny? Albo  

jeśli także sam efekt hipnozy był zaplanowany jako kryminalny?  
Innymi słowy, jak to jest, kiedy hipnotyzer hipnotyzuje w złym  
zamiarze lub nawet zmusza swoje tak zwane medium (co za śmieszne  

wyrażenie - jakby hipnoza miała coś wspólnego z duchami) do  
spełnienia osobiście jakiegoś złego czynu? Aby się długo nie  
rozwodzić: nawet w hipnozie czy z hipnotycznej inspiracji nie  
zmieniło się nigdy w czyn nic takiego, co w jakiś sposób nie  
odpowiadałoby woli osoby hipnotyzowanej albo nie było jej na rękę.  

Właściwie dokonuje się w hipnozie i po niej ostatecznie tylko to,  
z czym obiekt doświadczenia w jakiś sposób się zgadza.  
  Pogląd taki reprezentował także pewien sławny psychiatra  
wiedeński. Ale zwalczał go swego czasu nie mniej sławny, aby nie  

powiedzieć: osławiony, gwiazdor kabaretowy. Aby obalić tezę  

uczonego, ów kabaretowy hipnotyzer zasugerował pewnego dnia swoje  
żeńskie "medium", wcisnął jej do ręki pistolet i polecił jako  
pohipnotyczne zadanie, aby udała się do gabinetu psychiatry i na  
miejscu go zastrzeliła. I co się stało? Co zrobiła dama? Zrobiła,  
co jej nakazano, ale kiedy złożyła się już do strzału w lekarza, w  

ostatniej chwili opuściła pistolet. Tak więc teza inicjatora  
eksperymentu, mającego dowieść, że przestępstwa w hipnozie leżą w  
sferze możliwości, została obalona: zamach nie doszedł do skutku.  
Ale nawet gdyby to nastąpiło, "ofiara" zamachu miałaby przecież  

rację; mogę bowiem państwu zdradzić, że ofiara nie stałaby się  

wcale ofiarą, lecz pozostałaby zdrowa i przy życiu, ponieważ  
pistolet był pistoletem dziecięcym, a rzekoma przestępczyni dobrze  
wiedziała, że nie ma w ręku prawdziwego pistoletu.  
   
   

  9. O Lęku i nerwicach lękowych  

   
   
  O ile pod pojęciem Seelenheilkunde ( * ), leczenia psychicznego,  
rozumiemy psychoterapię, to jej przedmiotem jest leczenie tak  

zwanej nerwicy. Rozróżniamy zaś wśród nerwic głównie nerwice  

lękowe i nerwice natręctw, zależnie od tego, jakie objawy wysuwają  
się na plan pierwszy: stany lękowe czy wyobrażenia natrętne.  

Zajmijmy się dziś bliżej nerwicami lękowymi. Otóż wydawałoby się,  
że częstotliwość zaburzeń lękowonerwicowych ostatnio w naszej  
epoce wzrosła. Zewsząd słyszy się przecież o lękach; mówi się na  

przykład, że żyjemy w wieku lęku, albo też o lęku jako o chorobie  
Zachodu. Nie są to jednak prawdy naukowe, ale zwykłe brednie. I  
tak psychiatra amerykański Freyhan zdołał dowieść, że dawne epoki  

background image

zaznały z całą pewnością więcej lęku, a ich ludzie mieli więcej do  
niego podstaw niż ludzie współcześni. Wspomniał w związku z tym  
czasy wędrówki ludów, palenia czarownic, dżumy, handlu  

niewolnikami. Nie tylko jednak w porównaniu z dawnymi stuleciami,  

również w stosunku do ostatnich dziesięcioleci lęk w naszej epoce  
nie wzrósł, czego można dowieść z całą dokładnością, i to  
statystycznie. Chciałbym w związku z tym twierdzeniem oprzeć się  

na świeżo opublikowanej pracy profesora Hirschmanna. Udało mu się  

wykazać, że nie tylko liczba chorych umysłowo w ostatnich latach  
się nie zmieniła - o tym już wiedziano i sam już w jednym z  

poprzednich odczytów radiowych na to wskazywałem; co więcej  
jednak, mój kolega był w stanie dowieść, że również ilość nerwic,  
a więc nie tylko psychoz, w omawianym okresie ani się nie  

zwiększyła, ani nie zmniejszyła. Zmieniły się raczej ich objawy i,  
o dziwo, w tej dziedzinie można było zanotować taką właśnie  

zmianę, że liczba stanów lękowych nawet się zmniejszyła. 
   
   

  Nazwa rdzennie niemiecka, odpowiednik greckiej psychoterapii,  
dosłownie: nauka o leczeniu duszy. (Przyp. tłum.)  
   
   
  Zapytajmy więc teraz o przyczyny, w wyniku których powstać może  

coś takiego jak nerwica lękowa. Zazwyczaj sądzi się, również wśród  
laików, że tego rodzaju nerwica powstaje zapewne z tak zwanego  
szoku lub przynajmniej z tego co sobie laik wyobraża. Albo też  
mówi się o warunkach powstawania nerwicy lękowej jako o jakimś  

psychicznym urazie (trauma), a więc o rodzaju psychicznego  

zranienia, o jakimś raniącym przeżyciu, którego chory musiał był  
doznać we wczesnym dzieciństwie; wreszcie mówi się sloganowo o  
komplekmie. Jednakże wszystko to chyba nigdy nie jest ostateczną i  

właściwą przyczyną lękowo-nerwicowego zachowania. To, że w ogóle  
jakiś psychiczny uraz, a więc odpowiednio ciężkie przeżycie,  

działa w sposób raniący, a więc na trwałe szkodliwy, zależy  
każdorazowo od człowieka, od struktury jego charakteru, a zatem  

nie od samego przeżycia, którego musiał doznać. 
  Już twórca psychologii indywidualnej, Alfred Adler, zwykł był  

mawiać: doświadczenia przeżywa człowiek - mając na myśli to, że od  

człowieka zależy, czy w ogóle i jak dalece pozwala wpływać  
otoczeniu na siebie. Zresztą, ciężkie psychiczne przeżycia  
zachodzą tak powszechnie i u poszczególnej jednostki tak często,  

że wcale nie mogą stanowić prawdziwej przyczyny powstania choroby.  
Co do tego punktu, podjąłem kiedyś próbę wyrywkową i na moim  

oddziale neurologicznym poleciłem jednej z koleżanek zbadać  

przygodną grupę chorych na nerwice - a więc wybranych wyrywkowo  
pacjentów z zaburzeniami psychicznymi, leczonych u nas  

ambulatoryjnie - na okoliczność tego, jakie konflikty i psychiczne  

urazy różnego rodzaju dałoby się u nich stwierdzić. Następnie  
prosiłem koleżankę o szukanie tych samych konfliktów itp. w równie  

dużej grupie tak samo przygodnie wybranych pacjentów naszego  
oddziału szpitalnego, chorych nie psychicznie, lecz na jakieś  
organiczne choroby neurologiczne. I oto proszę: wynik nawet dla  

mnie samego był zaskakujący. Okazało się mianowicie, że takie  

same, a przede wszystkim równie ciężkie konflikty i przeżycia  

ujawniły się w daleko większej liczbie u psychicznie zdrowych, a  

tylko somatycznie chorych, aniżeli u owych zdrowych cieleśnie,  
którzy przychodzili do nas ze swymi zaburzeniami psychicznymi,  

background image

swymi nerwicami. Takie same i równie ciężkie przeżycia uszkodziły  
zatem psychicznie jedną grupę, a nie uszkodziły drugiej. Nie może  
to więc zależeć od samego przeżycia, od wpływu środowiska, ale  

zależy od poszczególnej jednostki i jej postawy wobec tego, czego  

musiała doświadczyć.  
  Nie miałoby więc najmniejszego sensu uprawiać profilaktykę  
nerwic i chcieć chronić jednostki przed tego rodzaju psychicznym  

zaburzeniem przez oszczędzanie im wszelkiego konfliktu i usuwanie  

im z drogi wszelkich cięższych przeżyć. Przeciwnie, byłoby raczej  
wskazane zawczasu te jednostki niejako psychicznie hartować.  

Albowiem dawne doświadczenie uczy, że w skrajnych i kryzysowych  
sytuacjach zaburzenia nerwicowe maleją. Również w życiu  
poszczególnej jednostki okazuje się dość często i wciąż na nowo  

potwierdza, że obciążenie (mam oczywiście na myśli nie obciążenie  
dziedziczne, lecz obciążenie w sensie wymagań) działa raczej  

psychicznie uzdrawiająco. Zwykłem to zawsze porównywać z faktem,  
że grożące zawaleniem sklepienia można wesprzeć i wzmocnić przez  
to, że się je obciąża. Na odwrót, okazuje się również, że właśnie  

sytuacje odciążenia, powiedzmy więc: wyzwolenia od długotrwałego i  
ciężkiego psychicznego nacisku, są z psychicznohigienicznego  
punktu widzenia niebezpieczne. Pomyślmy tylko o takich sytuacjach  
jak zwolnienie z więzienia! Niemało ludzi przeżyło dopiero  
wówczas, a więc dopiero po zwolnieniu, swój prawdziwy psychiczny  

kryzys, podczas gdy w czasie uwięzienia właśnie pod tym  
zewnętrznym i wewnętrznym naciskiem byli zmuszeni, a także zdolni,  
dać z siebie wszystko i osiągnąć swoje maksimum. Jednakże skoro  
tylko nacisk ustępuje, a cóż dopiero, kiedy dzieje się to nagle,  

właśnie jak w przypadku zwolnienia z więzienia, owo nagłe  

odciążenie człowiekowi zagraża, i ta sytuacja w pewnym sensie  
przypomina tak zwaną chorobę kesonową, w której nurek, zbyt szybko  
wydobyty z głębi wody, może groźnie zachorować wskutek  
równoczesnego nagłego obniżenia ciśnienia atmosferycznego.  
  Coś podobnego widzimy też w przypadkach, gdy ktoś zostaje nagle  

wyrwany ze swego życia zawodowego i przez to naraz uwolniony od  
sumy stałych wymagań, którym umiał sprostać przez dziesięciolecia.  
Mam na myśli znany kryzys i zagrożenie psychiczne, jakie może  
łączyć się z przechodzeniem na emeryturę, o ile się na czas nie  

zatroszczyć o znalezienie nowych zadań. Mógłbym też wskazać na tak  

zwaną nerwicę niedzielną, na ową skłonność do smutnego nastroju  
powstającą u niektórych właśnie w czasie weekendu, a więc wtedy  
gdy człowiek już nie jest pod naciskiem powszedniej krzątaniny.  
Może w końcu odetchnąć, ale równocześnie dostrzega własną czczosć  
i pustkę, swoje duchowe i intelektualne niespełnienie, brak  

wszelkiego życiowego zadania, które wychodziłoby poza codzienne  

zarobkowanie i czyniło życie dopiero godnym życia. * Nic dziwnego,  
że internista heidelberski i dyrektor szpitala profesor Plugge po  
katamnezie i badaniu psychologicznym 50 osób, które usiłowały  
popełnić samobójstwo, mógł ustalić jako ostateczną i głębszą  

przyczynę ich znużenia życiem nie tyle, na przykład, nędzę czy  

chorobę, kompleksy czy konflikty, ile wciąż na nowo tylko to nie  
dające się opisać poczucie wewnętrznego niespełnienia - rezultat  

pozornie bezsensownej egzystencji!  
   
   

  Por. stwierdzenie jednego z hamburskich instytutów społecznych o  

tym, że 58% ankietowanych młodocianych "nie wie, co z sobą począć"  
w wolnym czasie, a liczba ta nie obejmuje jeszcze fanatyków  

background image

sportu, którzy z pewnością dadzą dalsze 30%. Pozostali notabene  
wolą imprezy zbiorowe. Z innego sondażu zdaje się wynikać, że  
43,6% wszystkich widzów kinowych tylko dlatego chodzi do kina, że  

"nie wie, co począć ze swoim czasem".  

   
   
  Dwaj profesorowie z kliniki Akademii Medycznej imienia Gustawa  

von Bergmanna w Monachium potrafili wykazać na podstawie swych  

badań nad byłymi więźniami obozów koncentracyjnych, że również  
choroby wewnętrzne, takie jak choroby serca, płuc, przewodu  

pokarmowego i przemiany materii, niejednokrotnie występowały  
dopiero wtedy, gdy ludzie ci wyszli już z obozu i wolni byli od  
nacisków obozowego życia. Obaj badacze obserwując to zastanawiali  

się, co też to może być takiego, co podtrzymuje człowieka  
fizycznie i psychicznie, jeśli nagłe i nadmierne odciążenie, jak i  

zbyt wielkie obciążenie tak samo może doprowadzić do choroby?  
Konkluzja brzmiała: człowiek, jeśli chce pozostać zdrowym na duszy  
i ciele, potrzebuje przede wszystkim jednej rzeczy: odpowiedniego  

celu życia, dostosowanego dla siebie zadania, jednym słowem tego,  
by życie stale stawiało mu wymagania, oczywiście takie, którym  
może sprostać. Czyż nie jest to jednak odmiana tematu, na który w  
innym kontekście już kilkakrotnie wskazywałem i który najzwięźlej  
sformułowany znalazłem w jednej z tez Nietzschego? Owo zdanie  

brzmi: "Kto musi żyć pod znakiem pytania "po co?", ten zniesie  
prawie każde pytanie, "jak" życie przeżyć"; a to znaczy: kto zna  
sens swego życia, ten, i tylko ten, może jeszcze najprędzej  
przezwyciężyć wszelkie trudności.  

  Ten fakt, ta podstawowa zasada ludzkiej egzystencji winna  

zaowocować w terapii. I to jest właśnie problem chorego na nerwicę  
lękową: z piekielnego kręgu swoich myśli, krążących ostatecznie i  
jedynie wokół własnego lęku, można go wyrwać dopiero wtedy i tylko  
w tej mierze, w jakiej nie tylko nauczy się odwracać swą uwagę od  
objawu, lecz potrafi też zwrócić się osobiście ku jakiejś  

obiektywnej sprawie. Im bardziej chory, w sensie takiego  
obiektywizmu, postawi na pierwszym planie swej świadomości jakąś  
sprawę, która mogłaby nadać jego życiu sens i wartość, tym  
bardziej cofną się na plan dalszy przeżycia związane z własną  

osobą, a zatem jego osobista niedola. Toteż często o wiele  

ważniejsze niż szukanie kompleksów i konfliktów, a przez to  
ewentualne likwidowanie poszczególnych objawów, jest podjęcie  
maksymalnego wysiłku w kierunku odwrócenia uwagi od samego objawu.  
W Pamiętniku wiejskiego proboszcza Bernanosa znajduje się piękne  
zdanie: Jest łatwiej, niż można, sądzić, nienawidzić siebie; łaska  

polega jednak na tym, aby o sobie zapomnieć. Można odmienić tę  

wypowiedź i stwierdzić to, o czym niejeden neurotyk rzadko  
pamięta, mianowicie, że o wiele ważniejsze od gardzenia sobą czy  
zwracania zbytniej uwagi na siebie byłoby - do końca i całkowicie  
o sobie zapomnieć, to znaczy nie myśleć już w ogóle o samym sobie  

i wszystkich swoich wewnętrznych sprawach, lecz być wewnętrznie  

oddanym konkretnemu zadaniu, którego wypełnienie wymagane jest od  
siebie i dla siebie zastrzeżone. Tylko bowiem idąc przez świat  

trafiamy na powrót do naszego ja, jak podkreśla Hans Trub. I  
dopiero w oddaniu się jakiejś sprawie kształtujemy własną osobę.  
Nie przez kontemplowanie siebie ani przez samouwielbienie, nie  

przez krążenie myślami wokół naszego lęku uwalniamy się od tego  
lęku lecz przez poświęcenie, ofiarę z siebie i oddanie się sprawie  
godnej takiego oddania. Oto tajemnica wszelkiego kształtowania  

background image

siebie i chyba nikt nie wyraził tego trafniej od Karla Jaspersa,  
kiedy mówi on o "nieugruntowanym człowieczeństwie opartym tylko na  
sobie samym" i o tym, że "ludźmi stajemy się zawsze przez to, że  

oddajemy się czemuś czy komuś drugiemu", i kiedy konkludując  

pisze: "Człowiek jest człowiekiem przez sprawę, którą czyni swoją  
sprawą".  
   

   

  10. O bezsenności 
   

   
  Dzisiejszą pogadankę wyznaczono na godzinę nieco późniejszą niż  
dotąd i niejeden z moich słuchaczy myślał już, pewnie o udaniu się  

na spoczynek. Może więc wyda się zrozumiałe, jeśli poszukując  
stosownego tematu na dzisiejszą audycję pomyślałem i ja właściwie  

o tym samym, mianowicie o śnie jako problemie  
psychoterapeutycznym, a więc przede wszystkim o zakłóceniach snu,  
co głównie obchodzi laika. Nad snem zaczyna on przecież  

zastanawiać się zazwyczaj dopiero wtedy, gdy zakłóceniu uległ jego  
sen. Podobnie jak zwykły człowiek, nie-lekarz, zaczyna myśleć o  
swoim sercu, a nawet w ogóle je odczuwać, dopiero wtedy, gdy  
dostrzeże jakieś zakłócenie, na przykład bicie serca.  
  Otóż pacjent zwracający się do lekarza z powodu zakłócenia snu  

prawie nigdy nie używa tego określenia, prawie zawsze mówi o  
bezsenności. Jak gdyby kiedykolwiek zdarzała się rzeczywista  
bezsenność. Cierpiący na tak zwaną bezsenność podlega mianowicie  
samozłudzeniu, kiedy naprawdę spał bądź co bądź w nocy kilka  

godzin, rano zaś gotów jest przysięgać, że nie spał ani chwili. A  

przy tym trzeba powiedzieć, że podlega temu złudzeniu z  
konieczności, że więc nie przesadza bardziej czy mniej świadomie.  
To samozłudzenie jest w końcu bliskie temu, kiedy wiele ludzi  
zapewnia, że nigdy nie śni, podczas gdy w rzeczywistości swoje sny  
tylko zapomina.  

  Co się tyczy zakłóceń snu, należy z góry stwierdzić, że tak  
zwane środki nasenne, a więc wszelkie starania, aby lekami w  
sposób niejako chemiczny sen wymusić, oczywiście nie są prawdziwą  
terapią. Przeciwnie, przy ciągłym używaniu leki nie są ściśle  

biorąc nigdy na dalszą metę nieszkodliwe. Mimo to nie można w  

zasadzie mieć zastrzeżeń, jeśli się je od czasu do czasu stosuje  
czy zaleca. W przypadku jakiegoś silnego zdenerwowania, mającego  
za tło bieżące konflikty i niepewności, zawsze jeszcze lepiej  
jest, jeśli ktoś przy pomocy chemicznych środków nasennych zapewni  
sobie przynajmniej na kilka nocy sen, aniżeli gdyby - zbyt dumny,  

aby uciekać się do tej podpory, lub zbyt leniwy, aby odwiedzić  

lekarza - spędzał długie bezsenne noce, aż... aż co się stanie?  
Tymczasem niepewności dawno minęły, konflikty zostały rozwiązane,  
jednakże bezsenność trwa nadal bez widocznej przyczyny, a raczej z  
tej prostej przyczyny, że zainteresowany zaczął tymczasem bać się  

bezsenności, i sama ta obawa może już sen wypłoszyć. Działa tu  

mechanizm lęku oczekiwania, kiedy to jakiś w istocie niewinny i  
zupełnie przelotny objaw budzi w pacjencie pewne obawy, te zaś z  

kolei wzmacniają ów objaw, i tak, wzmocniony dodatkowo, utwierdza  
on pacjenta w jego obawach. Mawiamy w tym kontekście chętnie o  
jakimś circulus mtiosus, piekielnym kręgu, w który pacjent popada.  

Egon Fenz mówi może jeszcze trafniej o spirali, w postaci której  
zjawisko chorobowe coraz bardziej się wzmaga. W każdym razie  
pacjent może oprząść się coraz bardziej, niby kokonem, swym lękiem  

background image

oczekiwania: początkowo ma jeszcze nadzieję, że następnym razem  
objaw zniknie, potem już się go boi, a w końcu jest przekonany, że  
się pojawi.  

  Cóż może jednak lekarz, a właściwie sam pacjent zdziałać przeciw  

temu lękowi oczekiwania - w szczególnym przypadku przeciw  
płoszącemu sen lękliwemu oczekiwaniu, że nadchodzącą noc będzie  
musiał spędzić bezsennie? Ten lęk może potęgować się aż do lęku  

przed samym położeniem się do łóżka: ktoś z zakłóconym snem przez  

cały dzień czuje się zmęczony; ledwie jednak przychodzi czas  
pójścia do łóżka, chwyta go, właśnie na widok łóżka, lęk przed  

następną bezsenną nocą, staje się niespokojny, zdenerwowany, i  
rzeczywiście to zdenerwowanie już nie daje mu zasnąć. Teraz  
popełnia największy z możliwych błędów: czyha na zaśnięcie! Z  

napiętą uwagą, kurczowo śledzi, co się w nim dzieje; im bardziej  
jednak napina swą uwagę, tym mniej zdolny jest na tyle się  

odprężyć, aby w ogóle móc zasnąć. Gdyż sen to przecież nic innego  
jak pełne odprężenie. I świadomie dąży do snu, choć sen to właśnie  
zatonięcie w nieświadomości. Wszelka myśl o nim, wszelka wola  

zaśnięcia tyle tylko sprawiają, że nie dają zasnąć.  
  Znam pewnego pana, który miał zawsze największe trudności, gdy  
chciał zasnąć. Pewnego wieczoru męcząc się, z trudem w końcu  
zasnął; nagle coś wyrwało go z lekkiej drzemki, ogarnęło go  
zakłócające sen uczucie, że chciał coś zrobić, miał coś załatwić.  

Obudził się i przychodzi mu do głowy, czego to chciał: chciał  
zasnąć! Czy nie przypomina to postaci z farsy - sklerotycznego  
pana, który coraz to pyta sam siebie: - Cóż to ja chciałem  
powiedzieć? Ach, racja; nic.  

  Tak to już jest, jak powiedział kiedyś Dubois: sen przypomina  

gołębia, który siada na ręce, jeśli ją trzymać spokojnie, ale  
natychmiast odlatuje, gdy tylko po niego sięgnąć; sen również  
płoszy się przez to, że ktoś o niego zabiega, im zaś usilniej się  
to czyni, tym bardziej się płoszy. Kto niecierpliwie czeka na  
zaśnięcie, lękliwie obserwując swe wysiłki, płoszy sen.  

  Cóż jednak winien czynić? Przede wszystkim: winien obezwładnić  
swój lęk czekania na bezsenną noc, uświadamiając sobie rzecz  
najważniejszą, mianowicie zasadę następującą: Każdy znajdzie już  
sobie minimum snu, którego organizm bezwzględnie potrzebuje. O tym  

należy wiedzieć i z tej wiedzy winno się, powiedziałbym, czerpać  

zaufanie do własnego organizmu. Zapewne: to minimum snu jest dla  
każdego człowieka określone i dla każdej jednostki inne. Nie  
chodzi jednak przy tym o długość trwania snu, ale o jego dostatek,  
na co składa się długość trwania i głębokość snu. Istnieją bowiem  
ludzie nie wymagający długiego snu, dlatego że śpią wprawdzie  

krótko, ale głęboko. Również u tej samej jednostki zmienia się  

głębokość snu w ciągu nocy i istnieją tu różne typy odpowiednio do  
ich krzywej snu. Jedni śpią najgłębiej przed północą, a inni, do  
których należą przede wszystkim pracownicy umysłowi, osiągają  
maksimum głębokości swego snu dopiero nad ranem. Pozbawić ten  

ostatni typ ludzi kilku godzin ich rannego snu to oczywiście  

pozbawić ich większej ilości snu aniżeli w przypadku innym, ze  
snem śródnocnym, kiedy to krzywa snu nad ranem już opada.  

  Przede wszystkim więc żadnych obaw przed następstwami, jakie  
pociąga dla zdrowia zakłócenie snu! Następna przestroga: człowiek  
o zakłóconym śnie kładąc się do łóżka może myśleć o wszystkim,  

tylko nie o samym problemie snu, bezsenności itp. Niech już raczej  
myśli o wydarzeniach minionego dnia, przebiegając je wewnętrznym  
spojrzeniem - to zawsze jeszcze jest lepsze od tłumienia trosk czy  

background image

problemów, spychania ich ze świadomości, bo wówczas mogą one sen  
zakłócać, a przynajmniej niepokoić w snach. Nie wystarcza więc  
negatywne postanowienie: byle tylko nie myśleć o spaniu, bo takie  

postanowienie zmusza jednak, choćby tylko w negatywnym sensie, do  

myślenia o nim. Dzieje się wtedy z nami jak z człowiekiem, któremu  
obiecano, że będzie mógł robić złoto z miedzi, pod tym tylko  
warunkiem, że podczas odpowiedniej procedury alchemicznej przez  

dziesięć minut nie będzie myślał o kameleonie. Po czym nie mógł  

już myśleć o niczym innym jak o tym osobliwym zwierzęciu, które  
przez całe życie nie przyszłoby mu na myśl.  

  Jeśli więc tak się sprawa ma, jak to na wstępie twierdziłem, że  
wszelkie kurczowe usiłowanie i świadoma wola Zaśnięcia, że już  
wszelka świadoma chęć płoszy sen - co by też się stało, gdyby ktoś  

kładąc się nie dążył do zaśnięcia, gdyby nie dążył do niczego,  
albo nawet dążył do czegoś wprost przeciwnego, a przynajmniej do  

czegoś innego niż zaśnięcie? Cóż, efekt byłby gwarantowany,  
polegałby ź wszelką pewnością na tym, iż rzeczywiście by zasnął.  
Jednym słowem, w miejsce lęku przed bezsennością winien akurat  

pojawić się zamysł spędzenia nocy bezsennej, a zatem świadoma  
rezygnacja ze snu - i to wystarczy, aby zagwarantować zaśnięcie.  
Wystarczy tylko postanowić sobie: dzisiejszej nocy nie chce wcale  
spać, chcę się tylko odprężyć, pomyśleć o tym czy owym, o moim  
ostatnim czy nadchodzącym urlopie itd. Jeśli więc, jak  

widzieliśmy, wola snu uniemożliwia zaśnięcie, to już pozorna i  
czasowa wola bezsenności w sposób paradoksalny sen sprowadza.  
Wtedy przynajmniej nie będziemy się już bali bezsenności, lecz  
właśnie przez to samo znajdziemy się na najlepszej drodze do  

wśliznięcia się w sen.  

  Na koniec jeszcze parę słów nie tyle o zakłóceniach zasypiania,  
ile o przesypianiu nocy bez przerwy. Co ma czynić nieszczęśliwiec,  
który wprawdzie wieczorem zasypia, ale w nocy się budzi? Przede  
wszystkim nie wolno mu czynić tego, co wszakże tacy ludzie  
niestety zazwyczaj czynią; zapalać światła, patrzeć na zegarek,  

sięgać po książkę, ani wreszcie rozmyślać o zawodowych planach na  
dzień najbliższy. Oto co jedynie i wyłącznie powinien czynić:  
łapać koniuszek tego, o czym ostatnio śnił, i w myśli do tego  
nawiązywać. Jednym słowem, nie można ryzykować tego, że wypadnie  

się z nastroju snu. A co powinno się robić, jeśli wprawdzie  

budzimy się dopiero rano, ale za wcześnie, jeśli na przykład budzą  
nas nieprzyjemne hałasy sąsiadów itp. Tu jest tylko jedna rada:  
nie poddawać się nastrojowi gniewu na to gwałtowne zakłócenie,  
gdyż zazwyczaj dopiero ów gniew z powodu obudzenia nie pozwoli już  
ponownie zasnąć. Ale i z tego gniewu nie wolno czynić  

anegdotycznego kameleona i wprawdzie postanowić nie gniewać się,  

ale przez to dopiero na dobre się rozgniewać, rozgniewać na swój  
gniew. W gruncie rzeczy niczym nie można jeszcze bardziej  
zirytować kogoś już zirytowanego aniżeli przypominaniem mu:  
człowieku, nie irytuj się! Komuś tak wzbudzonemu nie pomoże  

poddawanie się gniewowi, lecz raczej na przykład wyobrażenie  

sobie, że musi teraz, tak wcześnie rano, opuścić łóżko i pójść  
wykonać jakąś nieprzyjemną robotę itp. Skoro tylko zacznie to  

sobie wyobrażać, ogarnie go takie lenistwo, że wcześniej czy  
później ponownie zaśnie. Tak dotarłem do końca moich wyrywkowych  
rozważań o zakłóceniach snu i szczerze ucieszy mnie, jeśli mi się  

powiodło doprowadzić tym późnowieczornym wykładem tego czy innego  
z moich słuchaczy do rozleniwienia i znużenia, wystarczającego dla  
zagwarantowania przynajmniej na dzisiejszą noc dobrego snu.  

background image

   
  11. Hipochondria i histeria  
   

   

  Dzisiaj będzie mowa o dwóch psychicznych stanach chorobowych  
określonych wprawdzie z grecka, będących jednak mimo to na ustach  
wielu laików. Chodzi o hipochondrię i histerię. - Jesteś  

hipochondrykiem, albo: jesteś historyczką - to nie tylko częste  

diagnozy laików; te obce wyrazy są po prostu wyzwiskami. Jeszcze  
jeden powód więcej, abyśmy wzięli je pod lupę naszych rozważań,  

które winny wprawdzie być powszechnie zrozumiałe, lecz mimo to  
chcą pozostać naukowe.  
  Wyjdźmy więc znowu od konkretnego przypadku. Zjawia się u nas  

pacjentka, która od lat cierpi na gwałtowne dolegliwości serca.  
Bardziej jeszcze cierpi jednak na dręczący lęk, mianowicie obawę,  

że za jej dolegliwościami może kryć się poważna choroba serca, i  
to taka, która prędzej czy później przyprawi ją o śmierć. Doszło  
już do tego, że od miesięcy kobieta ta nie opuszcza domu, najwyżej  

w towarzystwie z lęku, że może jej się coś przytrafić na ulicy, że  
może upaść zasłabłszy nagle lub w wyniku udaru serca. Jeśli  
wnikniemy w prehistorię wszystkich tych typowo hipochondrycznych  
lęków, można ustalić rzecz następującą: przed laty chora  
rzeczywiście cierpiała raz na lekkie pobolewanie serca, i to  

mianowicie w związku z tak zwaną infekcją grypową; w następstwie  
grypy połączonej z wysoką gorączką pojawiły się dolegliwości  
serca, jak skurcze dodatkowe itp. Lekarz domowy zalecił  
sporządzenie EKG i mając w ręku wynik potrząsnął głową mówiąc: -  

No cóż, uszkodzenie mięśnia sercowego... - Więcej też nie było  

trzeba naszej chorej. Na wszelki przypadek dojrzała w tym  
rozpoznaniu coś w rodzaju wyroku śmierci. Nie zapominajmy, ile  
prawdy zawarł kiedyś Karl Kraus w słowach: Jedną z  
najpowszechniejszych chorób jest diagnoza - miał zapewne na myśli,  
że niejeden chory czy cierpiący właściwie o wiele bardziej niż na  

swoją istotną chorobę cierpi na to, że choroba ta została po  
lekarsku rozpoznana i zaetykietowana, i właśnie ta etykieta  
człowieka kłuje. Semper aliquid haeret - mówi przysłowie  
łacińskie, zawsze coś w tym tkwi, zawsze coś pozostaje, a  

człowiek, zwłaszcza chory, skłonny jest z określeniami  

diagnostycznymi łączyć prognozę raczej niekorzystną.  
  Wróćmy jednak do naszej chorej. Ledwie dowiedziała się z EKG o  
diagnozie: "uszkodzenie mięśnia sercowego", już nazajutrz spotkała  
znajomą. O czymże mówiły? Oczywiście o uszkodzeniu jej mięśnia  
sercowego, przy czym znajoma wspomniała: - Aha, wie pani, moja  

córka także miała uszkodzenie mięśnia sercowego i każdej chwili  

grozi jej udar. Odtąd zaczęła i nasza pacjentka lękać się upadku,  
nagłego zasłabnięcia, a wiemy już z poprzednich pogadanek, że lęk  
potrafi ściągać na nas to, czego właśnie się lękamy. Jak życzenie  
jest ojcem myśli, powiedzieliśmy kiedyś, tak obawa jest matką  

wypadku, tu wypadku chorobowego. Również lęk przed nagłym  

zasłabnięciem, żywiony przez naszą pacjentkę, doprowadził wkrótce  
do wszelkich negatywnych odczuwań. A te niezmiennie kierowały ją  

do lekarza - aż ten kazał sporządzić nowe EKG, i co państwo  
powiecie? Wynik okazał się już w pełni normalny, tylko  
dolegliwości pozostały. A co uczynił lekarz? Oświadczył pacjentce,  

że to zwykłe nerwy, że tylko wmawia w siebie to wszystko, że  
powinna to sobie wybić z głowy. Naszej chorej to jednak nie  
pomogło, mimo wszystko czuła się chora i w swej chorobie  

background image

traktowana przez lekarza nie dość poważnie: sądziła, że lekarz  
bagatelizuje jej dolegliwości, bo co czuję, myślała, to przecież  
czuję, i na pewno nie jest to normalne. Nawet uspokajające  

twierdzenie lekarza, że nic już jej nie jest, przynajmniej nie ma  

nic organicznego, prowokowało tylko postawę protestu, a ten  
protest skupiał coraz bardziej uwagę pacjentki na jej złym  
samopoczuciu.  

  Ludzie tego rodzaju zapominają, że przecież nie ma "zwykłej"  

nerwowości, bo ostatecznie i nerwowość jest chorobą. Ale nawet  
abstrahując od tego, odpowiednie negatywne odczucia nerwowe  

powstają, jak już mówiliśmy, przeważnie z początkowo zrozumiałego,  
później jednak już bezpodstawnego, nadmiernego kierowania uwagi na  
schorzały kiedyś organ, powiedzmy serce. Pacjenci tego rodzaju  

winni zważyć, że wystarczy skierować przez kilka minut uwagę także  
człowieka zdrowego na przykład na jedną rękę, aby rychło doznał  

jakichś negatywnych emocji, jak mrowienie, pulsowanie itd., to  
jest nieprzyjemnych odczuć, które przecież na pewno nie oznaczają  
nic więcej. A ostatecznie, niechżeby tacy chorzy wzięli pod uwagę,  

że niewątpliwie jest zawsze jeszcze lepiej, jeśli ma się jakieś  
nieprzyjemne wrażenia i otrzymuje zapewnienie lekarza, iż nie ma  
za tym nic organicznego - jest to bądź co bądź pomyślniejszy  
przypadek aniżeli coś odwrotnego, że mianowicie nie czuje się  
niczego, a jednak rozwija się w człowieku podstępna, groźna  

choroba. Na wszelki wypadek chciałbym każdemu skłonnemu do snucia  
hipochondrycznych obaw dać radę, aby raczej zapytał swego lekarza  
o kilka razy za wiele, aniżeli o jeden raz za mało. Nie mogę  
bowiem zapomnieć pewnego pouczającego i ostrzegawczego przykładu.  

Pewnego razu pacjentka, właśnie tak zwana hipochondryczka, na moje  

stanowcze perswazje, że wszakże nic już jej nie jest (w każdym  
razie nic poza lękliwością i obawą przed chorobą), odparła mi: - O  
nie, panie doktorze, przypadkiem wiem z całą pewnością, jak bardzo  
jestem chora, wiem dobrze, co mi jest, odczytałam to czarno na  
białym, mianowicie z wyniku mego rentgena: cierpię na corpulmo. -  

Ja jednak zapytałem ją, czy może nie było tam liter "w n.", co  
potwierdziła. Mogłem jej więc wyjaśnić: Cor-Pulmo to serce -  
płuca, a "w n." znaczy po prostu: w normie. Gdyby zaraz o to  
zapytała, otrzymałaby natychmiast uspokajającą odpowiedź. Rzecz  

polega nie tylko na tym, że zrobiliśmy naprawdę mało szufladkując  

jako hipochondryków i ograniczając się do spławienia takich ludzi  
cierpiących choćby tylko na lęk przed chorobą ( * ); gorzej  
jeszcze, jeśli przedstawiamy ich jako histeryków. Gdyż diagnozę, a  
właściwie scharakteryzowanie kogoś jako histeryka odczuwa się  
zawsze w pewnym stopniu jako coś uwłaczającego. 

   

   
  We wszystkim tym gra rolę nie tylko lęk przed chorobą, lecz i  
pragnienie zdrowia. Co dzieje się, jeśli absolutyzuje się zdrowie?  
Otóż z tą samą chwilą jest się już chorym, chorym na hipochondrię.  

Kto na przykład troszczy się nadmiernie o swój zdrowy sen, jest  

już bezsenny. Zdrowy sen zakłada bowiem pewną beztroskę i  
odprężenie - podczas gdy hipochondryk na punkcie snu czyha z  

napiętą uwagą na zaśnięcie. Dubois porównał kiedyś sen do gołębia,  
który, właśnie kiedy chce się go schwytać, odlatuje. Po prostu  
istnieją rzeczy, które winny pozostać spontanicznym efektem, a nie  

można o nie zabiegać. Kto na gwałt chce osiągnąć efekt, temu on  
się wymyka.  
  Efekt to tyle co sukces. Również kto usilnie ubiega się o  

background image

zawodowy sukces, komu zależy nie na dokonaniu czegoś, lecz na  
znaczeniu, na dojściu do wysokiej pozycji, ten pozbawia się  
sukcesu. Każdy "czuje intencję i jest tym zdegustowany": od razu  

przejrzał tego, kto goni za znaczeniem. 

  Jednakże nie tylko "dążenie do znaczenia" - jak nazywa to  
psychologia indywidualna Alfreda Adiera - zawodzi się na sobie.  
Również "zasada przyjemności" - wysunięta, jak wiadomo, przez  

psychoanalizę - stoi sama sobie na zawadzie. Twierdzi się  

powszechnie, że człowiek dąży do sukcesu i do szczęścia. Ale i  
jedno, i drugie jest mylne i opaczne. Również szczęście zamyka się  

przed nami, w miarę jak za nim gonimy, i im bardziej człowiek  
wysila się na doznawanie przyjemności, im bardziej mu idzie o samą  
przyjemność, tym bardziej się od niej oddala. Ujawnia się to  

szczególnie w nerwicy seksualnej. Ten jednak, kto nie myśli ani o  
sukcesie, ani o użyciu, kto w ogóle me myśli o sobie samym, lecz z  

miłością oddany jest jakiejś sprawie czy osobie, jakiemuś dziełu,  
czy jakiemuś człowiekowi - znajduje to wszystko wokół siebie,  
zarówno sukces jak i przyjemność. I w miarę jak oddał się komuś  

lub czemuś, jakiejś osobie czy jakiejś sprawie, w tej mierze, w  
jakiej się oddał, będzie mu dane to, czego wcale nie szukał:  
zdrowie - sukces - szczęście. Musiał najpierw zapomnieć o samym  
sobie, gdyż wedle pięknego powiedzenia Bernanosa w zapomnieniu o  
sobie samym spoczywa łaska. 

   
   
  Jest to już raczej moralne napiętnowanie niż określenie  
psychologiczne. Co rozumie jednak pod histerią nowoczesna  

psychiatria? Rozróżnia ona między histerycznymi mechanizmami i  

reakcjami z jednej, a histerycznym charakterem, z drugiej strony.  
Współczesny psychiatra prawie nie spotyka się z histerią jako  
właściwą chorobą, na przykład w sensie klasycznej teorii Charcota,  
a więc z tak zwaną "wielką" histerią z jej napadami i porażeniami.  
Objawy zmieniły się. Co się natomiast tyczy charakteru  

histerycznego, to wskazać należałoby na trzy istotne jego cechy:  
1. nieautentyczność tego rodzaju ludzi, 2. ich chorobliwy egoizm i  
3. wyrachowanie. Ludzie ci są nieautentyczni - uchodzą za  
przeciążonych, wszystko w nich sprawia wrażenie przesady, a wynika  

ostatecznie z czegoś odwrotnego, co usiłują wyrównać i powetować.  

Cierpią mianowicie dotkliwie na ubóstwo przeżyć i stąd rodzi się  
jakiś głód przeżyć. Możliwe, że ich szczególna gotowość do  
ulegania sugestii, podatność na jej wpływ, ale również ich  
skłonność do konwersji, czyli ich zdolność do fizycznego wyrażania  
psychicznych treści cielesnymi stanami chorobowymi że wszystko to  

stanowi kompensację wewnętrznego ubóstwa cechującego histeryka.  

Dochodzi tu jednak, jako druga typowa cecha charakterystyczna,  
właśnie wewnętrzny chłód, zimne wyrachowanie, fakt, że u histeryka  
wszystko służy egoizmowi jako środek do celu. Sprawia on zawsze  
wrażenie teatralne, wciąż nastawiony jest na efekt, i wszystko w  

nim wydaje się ostatecznie odgrywane i sztuczne.  

  Wyleczyć takiego człowieka znaczyłoby zrobić go całkiem innym  
człowiekiem, całkowicie wychowawczo przekształcić go i przerobić.  

Czy i jak byłoby to możliwe - stanowi zagadnienie zbyt złożone,  
zbyt wielowarstwowe, abym mógł je przed laikiem rozwinąć. Powiem  
tylko tyle: histeryk bawi się w teatr i sam w nim reżyseruje;  

jeśli dostarczymy mu widzów, damy jedynie pożywkę jego histerii,  
będziemy brali udział w tej grze i akceptowali chorobę. Jeśli  
chcemy mu w miarę możności pomóc, winniśmy najpierw zatroszczyć  

background image

się o to, aby mu zabrakło publiczności, pozbawić go publicznego  
efektu. Jak to robić, to problem zbyt konkretny, dający się  
rozwiązać tylko konkretnie, od wypadku do wypadku. Nie jest to też  

problem dla nielekarza, ponieważ nie może on nigdy wiedzieć, kiedy  

mamy do czynienia z histerią. Widziałem już dziesiątki przypadków,  
w których nielekarze rozpoznawali histerię, gdy w rzeczywistości  
chodziło o ciężkie choroby organiczne. (Austriacki kodeks lekarski  

słusznie zakazuje nielekarzowi uprawianie psychoterapii.) Jeśliby  

jednak chodziło rzeczywiście o histerię, histeryczny objaw, "teatr  
histeryka", to chciałbym wspomnianą wyżej zasadę terapeutyczną,  

aby pozbawić histeryka jego efektu - zilustrować państwu na pewnym  
prawdziwym zdarzeniu.  
  Pewnego dnia stało mnóstwo ludzi w ogonku przed jakimś urzędem.  

Pani w średnim wieku odłączyła się od tej masy, podeszła do  
urzędnika troszczącego się o porządek i zwróciła się doń  

następującymi słowy: - Panie porządkowy, mnie musi pan przepuścić  
wcześniej. Rozumie pan, jestem chora na serce i jeśli będę musiała  
długo stać, zemdleję. Co z tego panu przyjdzie? Same kłopoty! Musi  

pan wezwać pogotowie ratunkowe itd. Zobaczy pan, zemdleję panu. -  
Na co urzędnik, intuicyjnie przenikając zarówno zdrowy organizm  
jak i histeryczny charakter kobiety, odparł z całym spokojem: -  
Pani mnie zemdleje? Sobie samej pani zemdleje. - Jednym słowem:  
kto już zaczyna reżyserować w teatrze histerycznym, niechże sam  

odpowiada za całość imprezy. Konsekwencje powinien ponosić sam  
pacjent.  
  Zręczność zaś terapeuty zaczyna się akurat tam, gdzie potrafi on  
zatrzymać mechanizm histerii bez urażenia pacjenta. I tylko ten,  

kto czuje się wolny choćby od odrobiny histerii, niech pierwszy  

spróbuje śmiać się z pacjenta-histeryka.  
   
   
  12. Wokół miłości 
   

   
  Jeśli wierzyć tekstom szlagierów, to nie ma na świecie nic  
ważniejszego, a nawet w ogóle jest tylko jedna jedyna rzecz  
dostatecznie ważna i w ogóle godna tego, aby dla niej żyć - a ma  

być nią miłość. Czy ostatecznie nie głosi jednak czegoś podobnego  

także psychoanaliza, przystrajając to tylko w naukowe formuły? A  
znakomity psychiatra szwajcarski Ludwig Binswanger przeciwstawił  
filozofii Martina Heideggera własną konstrukcję doktrynalną, w  
której na miejsce tego, co według Heideggera właściwie i  
ostatecznie wyróżnia ludzkie bytowanie, mianowicie na miejsce  

troski, stawia w centrum życia miłość, czyli, jak się sam  

Binswanger wyraża, miłosną wspólnotę ludzi, ugruntowującą tak  
przezeń nazwaną Wirheit, egzystencję pod znakiem "my". Widzimy  
więc, jak to pod słowem "miłość" mamy do czynienia z wyrazem  
zastępującym najróżniejsze pojęcia: raz, w tekstach szlagierów -  

flirt; kiedy indziej, w psychoanalizie - popęd seksualny jako  

bezkształtny rodzaj popędowości fizjologiczno-biologicznej;  
wreszcie mowa była o miłości w owym ściśle ontologicznym czy  

antropologicznym sensie, w jakim posługuje się tyra wyrazem tak  
zwana analiza egzystencjalna Binswangera. I zależnie od tego, w  
jakim z tych sensów mówi się każdorazowo o miłości, jest rzeczą  

słuszną albo niesłuszną mówienie o niej jako o samym centrum czy  
najwyższym szczycie ludzkiej egzystencji.  
  Stając przed zagadnieniem, czym jest miłość, wyjdźmy najlepiej  

background image

od pytania, co nie jest miłością. Gdybyśmy na przykład chcieli dać  
wiarę szlagierowym rymopisom, czymże wszystkim nie byłaby miłość!  
Nikt bezstronny nie zgodzi się na określanie mianem kochającego -  

człowieka, który zapewnia o swej miłości dopiero co poznaną  

dziewczynę o takich wyróżnianych przezeń cechach, jak jasne włosy  
i niebieskie oczy. Chyba nie pomylilibyśmy się przyjmując, że  
chodzi tu o coś, co się łączy z popędem. Ale i w innym przypadku,  

mianowicie gdy ktoś zachwyca się gwiazdą filmową, chyba nikt nie  

będzie chciał mówić o miłości w węższym znaczeniu tego słowa,  
nawet jeśli nie będzie tu szło, jak poprzednio, o cechy  

przemawiające do popędu, a raczej o takie właściwości, jak uśmiech  
czy timbre głosu. Z miłością nie ma to wszystko nic wspólnego,  
raczej można by tu mówić o zakochaniu.  

  Inaczej ma się oczywiście sprawa, kiedy nie idzie już o czyjeś  
właściwości czy cechy, lecz raczej o to, czego ktoś w ogóle nie  

ma, tylko czym jest, a więc o nosiciela owych właściwości czy  
cech, i to o niego jako człowieka w jego wyjątkowości i  
jednorazowości, jednym słowem, gdy idzie o osobę poza tymi  

wszystkimi właściwościami. Ją dojrzeć, z nią się spotkać - oto co  
znaczy kochać.  
  Miłość nie ma więc na myśli anonimowego z istoty swej partnera  
na przykład stosunków seksualnych: partnera, którego bez trudu  
można wymienić na dowolnego nosiciela takich samych właściwości,  

gdyż ktoś nastawiony jedynie popędowo albo zakochany nie ma  
przecież na myśli osoby, ale pewien typ. Stąd też bierze się, że w  
przeciwieństwie do miłości, w instynkcie możliwe jest tak zwane  
przeniesienie, podczas gdy miłość jest, że się tak wyrażę,  

nieprzenośna, o czym może się każdy przekonać zapytując, czy w  

przypadku śmierci kochanego człowieka mógłby w jego zastępstwie  
pokochać kogoś w rodzaju sobowtóra, na przykład bliźniaczkę czy  
bliźniaka kochanej istoty. Partner w stosunku czysto popędowym  
(ale i partner w związku jedynie towarzyskim) jest bardziej czy  
mniej anonimowy. Natomiast z partnerem autentycznego związku  

miłosnego spotykamy się w pełni jako z osobą - zwracamy się doń  
zawsze jako do "ty". Toteż możemy tak rzecz sformułować: kochać to  
móc powiedzieć do kogoś: "ty". Lecz jeszcze i coś innego: móc  
powiedzieć mu: "tak". A więc nie tylko ująć jakiegoś człowieka w  

jego istocie, w jego jednorazowości i wyjątkowości, jakeśmy to  

przedtem nazwali, ale i potwierdzić go w jego wartości. Nie tylko  
więc widzieć, że ten człowiek jest taki, a nie inny, ale zarazem  
też coś ponadto: jego potencjalność i stan idealny, widzieć nie  
tylko, jakim jest w rzeczywistości, ale także wszystko, czym  
mógłby lub powinien się stać. Innymi słowy, w myśl pięknego  

powiedzenia Hattingberga: kochać to widzieć innego człowieka  

takim, jakim go pomyślał Bóg.  
  Nie może więc być w ogóle mowy o tym, że na przykład prawdziwa  
miłość zaślepia - to mogłoby dotyczyć tylko zakochania. Właściwie  
dopiero prawdziwa miłość pozwala nam widzieć, więcej, widzieć  

jasno, czyni nas wprost jasnowidzącymi. Gdyż widzieć potencjalność  

ukochanej istoty znaczy widzieć to, co jest zwykłą możliwością, co  
nie jest jeszcze wcale zrealizowaną rzeczywistością, lecz tym, co  

może i powinno być urzeczywistnione. 
  Po wszystkim, co powiedziałem, można by odnieść wrażenie, jakoby  
miłość, również miłość między mężczyzną a kobietą, miała bardzo  

mało wspólnego z popędem. Bynajmniej jednak tak nie jest. Raczej  
powiedzieć można, że miłość jak najbardziej potrzebuje popędu, ale  
i popęd potrzebuje miłości. Na ile miłość wymaga popędu płciowego?  

background image

Na tyle, że posługuje się popędem jako swoim środkiem wyrazu, tak  
że można właściwie rzec: ludzkie życie płciowe zaczyna dopiero  
wtedy być ludzkie, czyli godne człowieka, gdy jest już czymś  

więcej aniżeli zwykłym życiem seksualnym, gdy jest właśnie życiem  

miłosnym. Natomiast miłość nie jest, w każdym razie nie jest z  
natury swej i w żadnym wypadku być nie powinna, tylko środkiem do  
użycia, zwykłą - że tak powiem - "używką".  

  Tak samo jednak nie może być tylko "środkiem do celu" w innym  

sensie, mianowicie zwykłym środkiem dla celów rozmnażania. W obu  
przypadkach ludzkie życie miłosne zostaje poniżone, pozbawione  

swej wartości i godności. Co się w szczególności tyczy ujmowania  
życia miłosnego, albo lepiej mówiąc: małżeńskiego, jako zwykłego  
środka do celów rozmnażania, to właśnie takie ujęcie pozbawia  

małżeństwo, przynajmniej w przypadku bezdzietności, niezależnego  
sensu. Takie ograniczenie pola widzenia wartości, takie  

przesłonięcie zmysłowej pełni ludzkiej egzystencji, jsdnym słowem:  
takie "zaślepienie" prowadzi, jak wszelkie zaślepienie, wprost do  
rozpaczy. U podstaw bowiem wszelkiej rozpaczy tkwi zaślepienie,  

czyli przecenienie jakiejś jednej wartości, która właśnie  
zaślepia, tak że stajemy się "ślepi" na wszystkie inne wartości.  
  Jak ubogie byłoby jednak życie, gdyby nie użyczało jeszcze  
innych możliwości sensownego kształtowania, napełniania go sensem,  
i muszę wprost powiedzieć: cóżby to było za życie, którego sens  

opierałby się jedynie i wyłącznie na poślubieniu się i rodzeniu  
dzieci! Takie ujęcie właściwie obniża wartość życia, a w  
szczególności poniża życie kobiety. 
  Na ile popędowość ludzka potrzebuje miłości? Na tyle, na ile  

zdolność do miłowania u młodego człowieka jest warunkiem i  

podstawą normalnego rozwoju popędu seksualnego. Ta miłosna  
zdolność właściwie nadaje dopiero kierunek procesowi dojrzewania  
popędu, nadaje ona w ogóle kierunek popędowi, wyprostowuje i  
ukierunkowuje popęd nie tylko na cel, lecz i na obiekt popędu, aby  
posłużyć się tą pojęciową antytezą Freuda, mianowicie właśnie na  

osobę ukochanego partnera. Tylko w miarę, jak popęd zostaje w ten  
sposób wyprostowany i ukierunkowany na osobę drugą, ukochaną,  
tylko w miarę tego pozwala się też popęd uporządkować i  
podporządkować własnej osobie. Dopiero wówczas dana jest też  

rękojmia nieodwołalnego wyboru wyłącznego partnera.  

  Dojrzewanie życia popędowego polega zatem na rosnącym  
integrowaniu popędowości przez osobę. Ale tylko "ja" skierowane ku  
"ty" może zintegrować "id"!  
  Jeśli w tym sensie zdolność do miłowania jest podstawą  
normalnego życia popędowego, to odwrotnie, miłość nie może być  

prostym produktem czy prostym zjawiskiem towarzyszącym  

popędowości. Toteż tak ceniony i znany analityk Theodor Reik,  
jeden z najwybitniejszych i najstarszych uczniów Zygmunta Freuda,  
napisał w swoim ostatnim dziele dosłownie: Nie ma sublimowanego  
seksualizmu i teoria libido zbudowana jest na błędnej podstawie.  

Książka, o której mowa, nosi w przekładzie niemieckim znamienny  

tytuł Geschlecht und Liebe, "Płeć i miłość", i dualizm, do którego  
czyni aluzję, jest pomyślany radykalnie i w pełni odpowiada  

przekonaniu Reika, że miłość z jednej, a płciowość z drugiej  
strony przedstawia właśnie dwoistość; i jedna, i druga ani nie  
dadzą się do siebie sprowadzić, ani z siebie wyprowadzić.  

  Mówiliśmy o procesie integracji, a więc zjednoczenia i scalania  
popędowości przez osobę, o procesie stawania się osobą, przebicia  
się z wnętrza naszego "ja". Otóż istnieją dwa momenty mogące  

background image

zniweczyć ten proces integracji: może on nie udać się, po  
pierwsze, wskutek zniechęcenia, po wtóre, wskutek rozczarowania.  
Wskutek zniechęcenia - jeśli nawet nie potrafimy sobie wyobrazić,  

że możliwe byłoby stworzenie szczęśliwego związku miłosnego,  

wskutek rozczarowania - jeśli jedno z młodych było już na  
najlepszej drodze do stworzenia autentycznego związku miłosnego,  
zostaje jednak przez partnera odrzucone i w swym rozwoju się cofa.  

Tacy ludzie pogrążają się wówczas w odurzenie, w oszołomienie  

czysto zmysłowe, zaspokajanie zwykłego popędu. W takich  
przypadkach ulegają zepchnięciu nie popędy, to znika miłość  

zepchnięta przez popędy! Oczywiście następuje wówczas z  
konieczności nie tylko kompensacja, wyrównanie, lecz  
nadkompensacja, coś więcej aniżeli tylko powetowanie straty.  

Mianowicie dochodzi wówczas do tego, że ilość zastępuje jakość -  
mówiąc konkretnie, zamiast poszukiwanego i upragnionego szczęścia  

miłosnego, trzeba poprzestać na zwykłym zaspokajaniu popędu. I im  
mniej ktoś wierzy jeszcze w możliwość spełnienia swej tęsknoty do  
miłości, tym bardziej widzi się zmuszonym do szukania jak  

najwięcej przyjemności w samym zaspokajaniu popędu. Tragikomiczne  
w tym wszystkim albo, jeśli wolno się tak wyrazić, rodzajem  
widowiska satyrowego jest tylko to, że zainteresowany zachowuje  
się niby bohater, podczas gdy w rzeczywistości jest słabeuszem,  
niezdolnym do zapewnienia sobie prawdziwego szczęścia miłosnego.  

  Jednakże kompensacja tego rodzaju nie musi się łączyć tylko z  
zawodem miłosnym. Może też łatwo zdarzyć się, że zawód, jakiego  
człowiek doznaje w dążeniu do sensu swej egzystencji, że taki  
zawód egzystencjalny bywa kompensowany zagłuszaniem się  

seksualnym, i zdarza się to we wszystkich tych przypadkach, kiedy  

człowiek ponosi klęskę w swym dążeniu do sensu, jak to nazwaliśmy.  
Jeśli ta nadzieja na własny cel w życiu go zawiedzie, to  
zaspokajanie popędu staje się tym bardziej środkiem do celu,  
mianowicie do celu użycia, staje się więc, jak to już  
określiliśmy, używką. Co więcej, wtedy już samo użycie staje się  

zwykłym środkiem do celu: do zagłuszania się! *  
  Streszczam się: człowiek jest ostatecznie z natury swej ożywiony  
czy zgoła natchniony tęsknotą do maksymalnego wypełniania sensu  
swej egzystencji i dlatego walczy o jakąś treść życia, wydobywa ze  

swego życia tę treść i sens. I jak sądzę, dopiero wtedy i tylko w  

przypadku, gdy to dążenie do sensu pozostaje nie spełnione -  
usiłuje stłumić to poczucie niespełnienia, zagłuszyć i oszołomić  
się tym bardziej wyładowaniem czysto popędowym. Innymi słowy:  
dążenie do przyjemności wysuwa się na plan pierwszy dopiero wtedy,  
gdy człowiek w dążeniu do sensu przegrywa; w ogóle dopiero wtedy  

człowiek poddaje się zasadzie dążenia do osiągania przyjemności w  

sensie psychoanalizy. Tylko w pustce egzystencjalnej rozrasta się  
seksualne libido!  
   
   

  Zob. Lew Tołstoj, Wojna i pokój, część VIII, rozdział l:  

"Pierre.a już nie nachodziły jak dawniej chwile rozpaczy,  
przygnębienia i wstrętu do życia; ale ta sama choroba, która  

przedtem objawiała się ostrymi atakami, obecnie wniknęła do jego  
wnętrza i ani na chwilę go nie opuszczała. "Na co? Dlaczego? Co to  
się dzieje na świecie?" - te pytania ze zdumieniem zadawał sobie  

kilka razy dziennie i mimo woli zaczynał się zastanawiać nad  
sensem zjawisk życiowych; jednakowoż wiedząc z doświadczenia, że  
na te pytania odpowiedzi nie ma, pośpiesznie starał się od nich  

background image

odwrócić, zabierał się do książek albo spieszył do klubu, albo do  
Apołłona Nikołajewicza, by pogwarzyć o miejskich plotkach. (...)  
Zbyt straszne było życie pod jarzmem tych nie rozstrzygniętych  

pytań, oddawał się więc pierwszemu porywowi, byle tylko o nich  

zapomnieć. (...) Pierre.owi wszyscy i ludzie wydawali się takimi  
żołnierzami szukającymi ratunku przed życiem: ten w ambicji tamten  
w kartach, ów w układaniu praw, inny w kobietach, w zabawach,  

koniach, w polityce, w polowaniu, w winie, w sprawach  

państwowych". Przekład polski: Andrzej Stawar. (L. Tołstoj, Wojna  
i pokój. Warszawa 1973, t. 2, część V, rozdz. l, s. 361 - 364).  

   
   
   

  13. O nerwicach lękowych i nerwicach natręctw 
   

   
  Stwierdziłem kiedyś, w innym kontekście, że nie sposób  
wyprowadzić nerwic po prostu z tego, że pacjent kiedyś tam, w  

najwcześniejszym dzieciństwie, przeżył szok lub doznał urazu.  
Zawsze bowiem jeszcze, twierdziłem, istnieje problem, jak ktoś  
nastawia się do tego wszystkiego, co przeżywa, i dopiero od tego  
nastawienia zależy w ogóle, czy po tak zwanym urazie, a więc po  
tym swoim psychicznym zranieniu zachowuje jakąś psychiczną bliznę  

i ponosi trwałą szkodę.  
  Dziś chciałbym najpierw zwrócić uwagę na ewentualne podłoże  
somatyczne zaburzeń nerwicowych. Wyjdziemy od nerwicy lękowej, a w  
szczególności od lęku przestrzeni. Co do niego można więc  

nadmienić, że, jak to coraz częściej się obserwuje, chorujący na  

ów lęk wyraźnie wykazują objawy nodczynności tarczycy. Oczywiście  
równie dobrze można by też powiedzieć, że cierpią oni na  
nadpobudliwość jednego z dwóch układów nerwowych mimowolnych,  
mianowicie układu współczulnego, o ile w ogóle wolno rozróżniać  
między funkcją tego "nerwu życiowego" a funkcją jego  

kontrpartnera, nerwu błędnego. W każdym razie charakterystyczna  
nerwowa nadpobudliwość daje się wtedy stwierdzić i problemem jest  
tylko, na ile mamy tu do czynienia ze stosunkiem  
przyczynowo-skutkowym, czy stosunek ten jest odwracalny i czy może  

tu chodzić o wzajemne oddziaływanie. Jasne jest bowiem, że jak  

nadpobudliwość układu wspólczulnego pociąga za sobą - niejako w  
postaci odblasku psychicznego i nadbudowy psychicznej - pewne  
pogotowie lękowe, tak samo też, na odwrót, czyjaś lękliwość  
wprowadzi nerwy współczulne w pewien stan podniecenia. Ustalmy  
więc najpierw jedno: jakaś ewentualna z dzieciństwa się wywodząca  

pobudliwość czy też okazyjny stan drażliwości układu współczulnego  

wyrażą się w sferze psychicznej w formie pogotowia lękowego.  
  Czy jednak mamy już wówczas do czynienia z przypadkiem nerwicy  
lękowej, mianowicie w sensie wyraźnej nerwicy, a więc faktycznego  
zachorowania? Nie! Do tego zwykłego pogotowia lękowego musi dojść  

jeszcze coś nowego, mianowicie musi nim zawładnąć dobrze nam,  

lekarzom chorób nerwicowych, znany - proszę wybaczyć to wyrażenie  
- mechanizm psychiczny. Dopiero wówczas wybija godzina narodzin  

właściwej nerwicy. A czymże jest ten mechanizm? Jest nim  
wielokrotnie już przeze mnie omawiany i ukazany w jego znaczeniu  
lęk oczekiwania. Pozwolę sobie dać przykład oddziaływania tego  

lęku. Załóżmy, że ktoś jest od dzieciństwa bardzo wrażliwy i  
skłonny do potów. Któregoś dnia spotyka swego przełożonego lub  
jakąś inną osobę wyżej postawioną, społecznie. Co się stanie? Z  

background image

samego lęku i podniecenia zacznie się pocić i wyczuje przy tym, że  
poci mu się też wyraźnie ręka, którą winien podać. Jeśli zwróci na  
to uwagę, może się łatwo zdarzyć, że następnym razem będzie się  

bał, że to samo znów się powtórzy i wprowadzi go w to samo  

zakłopotanie. Cóż jednak dzieje się naprawdę? Już sam lęk przed  
poceniem przyspiesza wydalanie potu, potu lęku, z gruczołów  
potnych skóry, dopiero teraz zacznie więc na dobre się pocić.  

Jednym słowem, widzimy oto, jak określony objaw, w konkretnym  

przypadku pocenie, wywołuje odpowiednią obawę, jak ta obawa, lęk  
oczekiwania, czyli lękliwe oczekiwanie pojawienia się objawu,  

sprzyja spotęgowaniu tego właśnie objawu, wreszcie jak tak  
spotęgowany objaw utwierdza jeszcze pacjenta w jego obawie. I tak  
zamyka się diabelski krąg albo raczej pacjent zamyka się w tym  

diabelskim kręgu, owija się weń jak w kokon. Wszyscy znamy stare  
przysłowie: życzenie jest ojcem myśli. Teraz zaś możemy dodać, że  

jeśli życzenie jest przysłowiowym ojcem myśli, to obawa jest matką  
wypadku, i to, jak się okazuje, również wypadku chorobowego.  
  Wróćmy jednak do nerwicy lękowej. Okazuje się więc, że lęk  

oczekiwania odnosi się w niej do czegoś szczególnego, i tym, czego  
zainteresowany tak bardzo się lęka, czego z taką trwogą oczekuje,  
jest sam lęk. Jednym słowem, ofiara nerwicy lękowej cierpi nie na  
jakiś ogólny lęk oczekiwania, lecz konkretnie na oczekiwanie lęku.  
Ma ona lęk przed lękiem. W tym sensie potwierdza się opinia  

Franklina Delano Roosevelta, który w jednej ze swych sławnych  
Chatteries at the Fireplace, gawęd przy kominku, powiedział  
kiedyś: Niczego nie powinniśmy lękać się tak bardzo jak - samego  
lęku.  

  Idźmy jednak w naszych pytaniach dalej i głębiej, zapytajmy  

samego pacjenta o bliższy powód jego lęku przed własnym lękiem.  
Okaże się, że boi się go tak bardzo, ponieważ lęka się wszelkich  
możliwych stanów będących skutkiem podniecenia lękowego: lęka się  
nagłego zasłabnięcia w pustych miejscach czy udaru serca albo  
mózgu na pustej ulicy. I już tu powinna - niezależnie od  

równoczesnej terapii somatycznej - wkraczać psychoterapia,  
wyjaśniając pacjentowi zupełną bezzasadność wszystkich tych obaw.  
Więcej nawet, w ramach psychoterapii winno się pacjenta pouczyć,  
aby w żadnym wypadku nie uciekał przed swoim lękiem pozostając w  

domu. Aby raczej próbował życzyć, sobie tego wszystkiego, czego  

się lęka, choćby tylko na ułamki sekund. Skoro bowiem na miejsce  
lęku pojawi się życzenie, uprzedza ono i udaremnia wszelki lęk.  
Głupia obawa jest wówczas tą mądrzejszą i jako taka ustępuje.  
  Zilustrujmy to wszystko na konkretnych przykładach. Oto pewnego  
dnia przychodzi do mnie kolega, ale nie po fachu, tylko chirurg  

pracujący w klinice. Cierpi on niewypowiedzianie, bo przy operacji  

zaczynają mu drżeć ręce, z chwilą gdy jego szef, dyrektor kliniki,  
wkroczy do sali operacyjnej. Z czasem zaczynały mu drżeć ręce  
nawet wtedy, gdy miał komuś podać ognia, z samego strachu, że ktoś  
dostrzeże tę jego skłonność do drżenia i pomyśli sobie: mój Boże,  

jeśli temu drżą ręce przy zwykłym podawaniu ognia, to wolałbym nie  

być przez niego operowany. Tylko jeden jedyny raz nie miał przy  
takiej okazji drżenia: gdy ze znajomym jechał pociągiem mocno  

trzęsącym. Podając w tej sytuacji ognia znajomemu, miał wreszcie  
raz wszelkie powody do drżenia rąk, a jednak nie było najmniejszej  
tego oznaki. Dlaczego? Po prostu dlatego, że w tym wypadku nie  

potrzebował bać się drżenia. Tak oto miał już raz na zawsze dowód  
- i wystarczyło tylko dobitnie zwrócić uwagę tego chorego lekarza  
na ów dowód, że to zawsze tylko lęk powodował drżenie rąk.  

background image

  Mówię akurat o tym pacjencie-lekarzu, ponieważ chcę też  
opowiedzieć o skutkach jego leczenia: nie tylko on sam został  
uwolniony od lęku przed drżeniem i od drżenia rąk, lecz również  

inna pacjentka - od tego samego rodzaju nerwicy. Wspomniałem o  

tamtym pierwszym przypadku w jednym z moich wykładów dla studentów  
medycyny, a w 14 dni później otrzymałem list, w którym jakaś  
medyczka, słuchaczka owego wykładu, doniosła mi o podobnym swoim  

przypadku. Przez cały semestr cierpiała na to, że przy sekcji  

zaczynała drżeć, skoro tylko profesor anatomii przekroczył drzwi  
prosektorium, aby przyjrzeć się pracy studentów. Usłyszawszy  

jednak, jakie to memu pacjentowi-chirurgowi wskazałem wyjście z  
jego lęku przed drżeniem rąk, spróbowała sama zastosować tę metodę  
i powtarzać sobie w duchu to samo, co ów chirurg, mianowicie coś w  

tym rodzaju: - Oto wchodzi profesor, roztrzęsę się przed nim na  
cały regulator i zaraz mu pokażę, jak potrafią mi drżeć ręce - i w  

tej samej chwili wszelkie drżenie znikało. W miejsce lęku  
pojawiało się życzenie, życzenie uzdrawiające. Oczywiście, nie  
bierze się takiego życzenia poważnie, chodzi jedynie o to, aby je  

w sobie na krótką chwilę wzbudzić. Pacjent równocześnie sam się z  
siebie śmieje i w grze tej zwycięża. Ten śmiech, i w ogóle wszelki  
humor, stwarza dystans, pozwala pacjentowi zdystansować się wobec  
swej nerwicy i jej objawów. I nic nie może równie skutecznie  
stworzyć nam dystansu jak właśnie humor. Z jego pomocą bodaj  

najłatwiej nauczy się pacjent swoje objawy nerwicowe jakoś  
ironizować, a w końcu i przezwyciężać.  
  Oczywiście chodzi tu tylko o jeden moment, na pewno nie o całość  
ani o istotę psychoterapii nerwic. Ale bądź co bądź o pewien  

moment ważny i w pewnych okolicznościach decydujący. Podobnie  

ukierunkowana terapia będzie też skuteczna w niejednej nerwicy  
natręctw. Wprawdzie w tego rodzaju nerwicy sprawy mają się nieco  
inaczej. Neurotyk z wyobrażeniami natrętnymi skłonny jest od  
dzieciństwa do drobiazgowych dociekań, wątpliwości i skrupułów.  
Budzi się w nim przymus liczenia okien, wymyślania bluźnierstw,  

ustawicznego sprawdzania, czy odkręcony jest kurek gazowy, albo  
też nieustannego mycia rąk. Z jakiegoś powodu zaczyna pewnego dnia  
bać się tych nierzadko śmiesznych myśli, owych natrętnych  
wyobrażeń, które od czasu do czasu przychodzą mu do głowy. Trzeba  

tylko, aby powziął myśl, że może tu chodzić o zapowiedź czy zgoła  

oznakę jakiejś choroby umysłowej, jakiejś prawdziwej choroby  
psychicznej. * I teraz pełen niepokoju zaczyna walczyć z tymi  
wyobrażeniami, które go nachodzą, atakować je z całą  
gwałtownością. O ile ofiara nerwicy lękowej cierpi w końcu  
właściwie na lęk przed lękiem, to ofiara nerwicy natręctw cierpi,  

jak się okazuje, na lęk przed przymusem, to znaczy przed  

wyobrażeniem natrętnym, i z lęku przed nim podejmuje walkę z  
przymusem, który odczuwa. Podczas gdy chory na nerwicę lękową od  
lęku ucieka, ofiara nerwicy natręctw, jak się okazuje, odczuwany  
przymus gwałtownie atakuje. Zachowanie to jest jednak nie mniej  

błędne. Bo tak jak lęk potęguje się do "lęku przed lękiem", tak  

samo też nacisk nerwicowych wyobrażeń natrętnych potęguje się  
wskutek odporu, jaki chory daje atakując te wyobrażenia.  

   
   
  Właśnie ta obawa przed chorobą psychiczną powstrzymuje większość  

takich chorych od porady psychiatrycznej. Nie mniej niż 2/3  
ankietowanych w tej sprawie pacjentów leczonych w poliklinice  
neurologicznej, na oddziale więc nie psychiatrycznym, zapewniało  

background image

leczącego ich lekarza, że przenigdy nie poszliby na oddział  
psychiatryczny, właśnie z lęku przed wszystkim, co się łączy z  
psychiatrią.  

   

   
  Również w takich przypadkach terapia winna zaczynać się od  
samych korzeni zła. A zło tkwi w tym, że wszyscy tego pokroju  

neurotycy padają ofiarą błędu. Nie wiedzą, w każdym razie, zanim o  

tym im się nie powie, że lękają się czegoś, czego lękać się,  
właśnie przy swym nerwicowo-natrętnym usposobieniu, nie mają  

żadnego, nawet najmniejszego, powodu. Mianowicie właśnie oni nie  
mogą zachorować psychicznie, ponieważ jest rzeczą znaną wszystkim  
psychiatrom, że ludzie skłonni do wyobrażeń natrętnych lub na nie  

cierpiący są po prost odporni na prawdziwe choroby psychiczne, a  
więc na psychozy.  

   
   
  14. Narkoanaliza i psychochirurgia 

   
   
  W ostatnich latach wciąż widzimy, jak alarmują opinię publiczną  
dwie formy postępu w leczeniu zaburzeń psychicznych. Mam na myśli  
narkoanalizę i psychochirurgię. Zacznę od narkoanalizy, znanej  

szerokiej opinii publicznej pod zwodniczym określeniem serum  
prawdy. Zapytajmy od razu, czy ta nazwa jest słuszna, czy chodzi  
rzeczywiście, po pierwsze, o serum, o jakąś surowicę, po drugie, o  
prawdę, której się poszukuje. Na oba pytania trzeba z miejsca dać  

odpowiedź przeczącą. Co do pierwszego, należałoby stwierdzić, że  

leki wstrzykiwane przy zabiegu narkoanalizy nie są żadną surowicą,  
ale związkami chemicznymi, które niezależnie od tego nowego  
zastosowania dawno już były używane jako środki nasenne, przede  
wszystkim jednak - jako narkotyki. Na pytanie drugie można by  
odpowiedzieć, że za pomocą narkoanalizy nie zawsze ujawniona bywa,  

po pierwsze, pełna prawda, zaś, po drugie, czysta prawda.  
  Po wielu, aż nazbyt wielu publikacjach w dziennikach i  

czasopismach ilustrowanych można przyjąć już za rzecz znaną, jak w  
praktyce odbywa się taka narkoanaliza. Lekarz powoli wstrzykuje  

pacjentowi odpowiedni lek do żyły w zgięciu łokcia - tak powoli i  

akurat tyle, że pacjent nie całkiem zasypia, lecz może jeszcze  
rozmawiać z lekarzem. Lekarz oczekuje, że w tym stanie pacjent  
wykaże pewne odhamowanie, na tyle mianowicie, że będzie gotów  

mówić o rzeczach, które przedtem, do czasu narkoanalizy,  
przemilczał, choć w pełni je sobie uświadamiał.  

  Narkoanaliza wywodzi się w swym historycznym rozwoju z hipnozy  

wywoływanej za pomocą środków nasennych. Swego czasu w  
przypadkach, w których okazywało się rzeczą trudną wprowadzenie  

pacjenta dla celów terapeutycznych w stan hipnozy, przystępowano  

do wywoływania snu hipnotycznego przez uprzednie podanie środków  
nasennych. W czasie drugiej wojny światowej psychiatrzy anglosascy  

wrócili do tych prób. Zaczęli wszakże stosować je w nerwicach, do  
których gruntownego leczenia psychoanalizą nie mieli ani dosyć  
czasu, ani dostatecznie wyszkolonego personelu. Byli zmuszeni  

pomagać sobie tą skróconą metodą psychoterapeutyczną. Psychiatrom  

wojskowym wprawdzie nie tyle zależało na odkrywaniu jakichś  

wypartych do podświadomości przeżyć psychicznych, co przede  

wszystkim na tak zwanym odreagowaniu, to znaczy, aby pacjent w  
narkoanalizie, czyli w sztucznie, za pomocą leków wytworzonym  

background image

stanie zamroczenia, przeżył na nowo ową sytuację, która  
spowodowała ostre zaburzenia psychiczne, aby przeżył na przykład  
konflikt sumienia czy stan lękowy, do którego nie chciał się  

początkowo przyznać. I to ponowne przeżycie idzie w parze z  

gwałtownymi wzruszeniami (krzykami, drżeniem, oblewaniem się potem  
itd.), które w pierwotnym, jednorazowym przeżyciu sytuacji  
doprowadzającej do choroby nie zostały niejako dopuszczone do  

głosu, na przykład ze wstydu, czy żołnierskiego poczucia honoru.  

  Jeśli abstrahujemy od tego odreagowania, a zwracamy się znowu ku  
odkrywaniu nieświadomych, wypartych do podświadomości czy tylko  

przemilczanych faktów, to należałoby raz jeszcze podkreślić, że  
przy próbie takiego odkrywania nie wychodzi na jaw ani pełna, ani  
czysta prawda. Dlaczego niepełna? Ponieważ pacjent lub mówiąc  

ogólniej osoba będąca przedmiotem eksperymentu jest zdolna do  
samego końca (można tego doświadczalnie dowieść), nawet w  

narkoanalizie, przynajmniej częściowo prawdę przemilczeć. A  
dlaczego nieczysta prawda? Ponieważ ktoś znajdujący się w  
narkoanalizie, jak można to stwierdzić, staje się niezwykle  

podatny na sugestię, to znaczy w określonych warunkach daje się  
już: przez sam sposób stawiania pytań skłonić do odpowiedzi  
stosownej do pytania. A zatem kierujący eksperymentem, sam o tym  
nie wiedząc, usłyszy w odpowiedzi tylko echo tego, co umieścił w  
pytaniu skierowanym do osoby poddawanej doświadczeniu. O  

nieodpartym przymusie złożenia wyznania nie może więc być mowy.  
Jeśli jednak rzeczywiście dojdzie do wyznania, nie może również  
być mowy o wyznaniu z całą pewnością zgodnym z prawdą. Tyle co do  
samych faktów. Odnośnie do strony prawnej zagadnienia mogę jako  

lekarz tylko milczeć, tym bardziej że dość wydano orzeczeń o  

niedopuszczalności, w sensie prawnym, w sensie praw ludzkich,  
używania narkoanalizy w policji czy sądownictwie. Nawet wyniki  
faktycznie przeprowadzonej narkoanalizy nie mogłyby z omówionych  
wyżej przyczyn być dopuszczone jako dowód w procesie.  
  A teraz co do psychochirurgii, to jest ona w gruncie rzeczy  

pewnym odpowiednikiem narkoanalizy. Ta ostatnia polega na  
stosowaniu wstrzyknięć, psychochirurgia zaś na dokonywaniu  
zabiegów operacyjnych. O ile narkoanaliza miała, w sensie  
skróconego zabiegu, służyć przede wszystkim leczeniu nerwic, to  

psychochirurgia ma wywierać wpływ przede wszystkim w psychozach, a  

więc nie w lżejszych zaburzeniach psychicznych, chorobach  
nerwowych, ale głównie w tak zwanych chorobach umysłowych.  
Jednakże tak jak wyrażenie "serum prawdy" jest, powtarzam,  
niedorzeczne, tak samo zupełnie niedorzeczne jest określenie  
"psychochirurgia". Jak gdyby nóż chirurga mógł kiedykolwiek  

dosięgnąć czegoś takiego jak psyche! Również w operacjach mózgu  

skalpel nie dociera do duchowej osobowości człowieka. Dlaczego to  
jednak owa tak zwana psychochirurgia spowodowała tyle zamieszania?  
Ponieważ dotknęła czułego punktu, powiedziałbym nawet: kompleksu  
dzisiejszej zbiorowej psyche. Już narkoanaliza - gdy się pomyśli o  

jej masowym zastosowaniu była czymś upiornym. Zapytywano poważnie,  

dokąd to się dojdzie, jeśli można z każdego człowieka w każdym  
czasie wydobyć każde wyznanie. W stosunku do psychochirurgii,  
zapytywano, dokąd to dojdzie się, jeśli rzeczywiście, jak  

informują psychochirurdzy, zabiegami operacyjnymi na mózgu można  

zmieniać charakter człowieka. Jak widzimy, oba upiory straszliwej  

potencjalnej przyszłości zdają się zbiegać w ogólnie zatrważającej  

tendencji, aby z człowieka, będącego podmiotem, uczynić bezwolny  
przedmiot, aby istotę będącą wolną osobą zmienić w zwykłą rzecz, z  

background image

którą można robić, co się chce, u której można wymusić wyznania i  
wmusić w nią hasła.  
  Wiemy już, że to pierwsze nie jest możliwe, nawet za pomocą  

narkoanalizy. Czy możliwa jest zmiana charakteru za pomocą  

operacji mózgu? W pewnym sensie, i na szczęście, tak: gdyż w ten  
sposób można nieść pomoc w niektórych określonych przypadkach  
chorób psychicznych, i to właśnie, rzecz ważna, w przypadkach  

najcięższych. * Aby lepiej to zrozumieć, trzeba znowu wyjść od  

historii, od początków psychochirurgii. Historię tych początków  
znamy tym lepiej, że początków tych, jak i początków narkoanalizy,  

należy właściwie szukać w Wiedniu. Metodę hipnozy za pomocą  
środków nasennych rozwinęli profesorowie Kauders i Schilder;  
eksperymentalne prace wstępne do późniejszej psychochirurgii  

zapoczątkowali w Wiedniu, w roku 1932, Potzl i Hoff. Ale już o  
wiele wcześniej wiedziano, że szczególnie przy chorobach płata  

czołowego mózgu występują pewne zmiany charakteru, a mianowicie  
zależnie od umiejscowienia tych zmian w płacie czołowym  
występowały u pacjenta albo tak zwane obniżenie napędu  

psychoruchowego, albo też tak zwana moria, to jest patologiczna  
skłonność do dowcipkowania. 
   
   
  Mimo tej pozytywnej opinii Autora o pożytku "psychochirurgii",  

chociaż, tylko w najcięższych przypadkach chorób psychicznych,  
wypada nadmienić, że w Polsce nie stosuje się tzw. leukotomii w  
ogóle z powodu jej skutków - nieodwracalnych już zmian osobowości  
u operowanych. (Przyp. red.)  

   

   
  Miałem raz okazję przyglądania się, jak z całą dobitnością  
pojawiało się najpierw obniżenie napędu, a następnie chorobliwe  
dowcipkowanie. Pacjent cierpiał mianowicie na guz płata czołowego  
mózgu, guz umiejscowiony właśnie w tym jego miejscu, którego  

uszkodzenie osłabia napęd. Przy operacji guza z konieczności  
trzeba było z kolei naruszyć inne miejsce, którego uszkodzenie  

powoduje u tego typu pacjentów wspomnianą skłonność do  
dowcipkowania. I tak doszło do tego, że nasz pacjent początkowo,  

mając jeszcze guz nowotworowy, był małomówny i leżał w łóżku  

odrętwiały. Całkiem innym stał się jednak, gdy po operacji mózgu  
wrócił do nas z kliniki chirurgicznej. Wykazywał teraz typowy  
chorobliwy dowcip. Oto przykład. Kiedy pielęgniarka zapytała go: -  

No cóż, proszę pana, jak długo był też pan na chirurgii? - ten  
rzucił jej w odpowiedzi: - Dokładnie tak jak tu, w poliklinice  

neurologicznej: 1,72 metra. *  

  Takie to są niezamierzone skutki operacji mózgu. W  
psychochirurgii jednak tego rodzaju zmiany, zwane zmianami  

osobowości, bywają zamierzone. Wprawdzie nie jest tak, jak  

wyobrażał to sobie wielki Moniz. Ten znakomity neurolog  
portugalski, który otrzymał przed laty Nagrodę Nobla, sądził  

mianowicie, że za pomocą wskazanego przez siebie cięcia w istocie  

białej płata czołowego mózgu, a więc za pomocą tak zwanej  

lobotomii (przecięcia płata) względnie leukotomii (przecięcia  
istoty białej) można by pokusić się o przerwanie włókien  
nerwowych, które, jak sądził, przewodziły chorobliwe skojarzenia,  

na przykład urojenia. O niczym takim nie może być mowy, ale, jak  
często w dziejach lecznictwa, tak i tym razem błędne czy zgoła  
naiwne wyobrażenie teoretyczne doprowadziło do owocnego podejścia  

background image

praktycznego, a w końcu do odkrycia względnie wynalazku, który  
spowodował doniosły postęp.  
   

   

  W oryginale nieprzetłumaczalna gra słów wynikająca z tego, że  
niemieckie lang oznaczać może zarówno - w sensie czasowym -  
"długo", jak i - w sensie przestrzennym - formę orzecznikową  

przymiotnika "długi". (Przyp. tłum.) 

   
   

  Co się więc tyczy w szczególności zmian charakteru po operacji  
według Moniza, odnoszą się one w istocie tylko do sfery afektywnej  
i popędowej, to znaczy, że pacjent, przynajmniej po obustronnej  

operacji, nie będzie już zdolny do tak gwałtownych wzruszeń jak  
przed zabiegiem chirurgicznym, oraz będzie też mniej podatny na  

nacisk różnorodnych stanów popędowych. Pacjent więc w istocie  
stanie się bardziej otępiały. Nie zapominajmy jednak: kiedy owa  
operacja była w ogóle wskazana, a więc jej podjęcie uprawnione,  

chodziło nam przede wszystkim o to, aby go w pewnej mierze uczynić  
bardziej otępiałym i przez to mu właśnie pomóc. Kiedyż bowiem  
podejmuje się w ogóle tego rodzaju operację? Tylko wtedy, gdy  
pacjent znajduje się w stanie wyjątkowego napięcia, gdy udręczony  
jest z powodu chorobliwie nasilonego popędu, bądź chorobliwego  

wewnętrznego przymusu czy chorobliwego lęku, i gdy we wszystkich  
tych stanach nie można było ulżyć mu żadnym innym sposobem. Bo jak  
zaznaczał to już przed laty profesor Strandky: leukotomia wchodzi  
w rachubę tylko jako tak zwana ultima ratio, jako ostateczny  

ratunek, czyli gdy wypróbowano już wszystkie inne sposoby i  

wszystkie zawiodły. Jej efekt polega wówczas na tym, że lęk,  
wewnętrzny przymus i popęd - ale i nie dający się żadnym innym  
sposobem złagodzić ból, jak mawia specjalista, niejako się od  
chorego oddala. Jest rzeczą jasną, że można w ten sposób okazać  
pomoc człowiekowi, który w przeciwnym razie musiałby znosić  

nieludzkie udręki. A z tym, że pojawi się tu pewne stępienie  
uczuciowe, trzeba się z góry pogodzić. Idzie bowiem o mniejsze zło  
w porównaniu z większym, od którego pacjenta uwolniliśmy. Przed  
podjęciem leukotomii należy zawsze rozważyć, wyważyć, co daje  

pacjentowi lepszą szansę, a co bardziej utrudni mu wartościowe,  

godne człowieka życie: choroba, z powodu której doradzamy  
operację, czy zmiana usposobienia, do której doprowadziłaby  
operacja. Jeżeli interwencja chirurgiczna była w ogóle  
usprawiedliwiona, każdorazowe szkody i skutki ujemne zrównoważą  
się przez korzyści i skutki pożądane.  

  W końcu tak to już bywa - zarówno gdy chodzi o lekarza, jak i  

pacjenta - że przy każdej interwencji chirurgicznej, a nawet przy  
każdym lekarstwie, z całą świadomością musimy uwzględnić skutki  
późniejsze, jak i uboczne - i najczęściej możemy je uwzględnić. A  
co do tego, kiedy jaki lek albo operacja warte są ceny, jaką się  

za nie płaci, a kiedy jej warte nie są, to od tej decyzji lekarz  

nigdy nie zdoła się uchylić. Wprawdzie im większe ryzyko, tym  
decyzja trudniejsza. Ale w dziedzinie techniki medycznej wiedzie  

się ludzkości nie inaczej niż w dziedzinie techniki w ogóle: w  
miarę jak trafia, nam do rąk pewna władza, spada na nas także  
określona odpowiedzialność.  

   
   
  15. Melancholia  

background image

   
   
  Wielokrotnie mówiłem w pogadankach z tej serii o nerwicach.  

Natomiast stosunkowo rzadko była mowa o tych chorobach  

psychicznych, jakie się przeciwstawia zaburzeniom nerwowym: mam na  
myśli psychozy, a więc to, co zwykło się nazywać chorobami  
umysłowymi. Porozmawiajmy o nich dziś i następnym razem,  

zaczynając od pytania, jak można odróżnić chorobę psychiczną w  

ściślejszym tego słowa znaczeniu od nerwic, czyli tak zwanych  
chorób nerwowych. 

  Jakże często słyszy się, jak mówią do takiej "nerwowej" osoby: -  
Pan powinien po prostu wziąć się bardziej w garść. - Słusznie  
jednak wskazał kiedyś wielki neurolog Hans von Hattinberg, że z  

nerwicą mamy przecież do czynienia właśnie wtedy, gdy samo wzięcie  
się w karby i skupienie sił już nie jest skuteczne albo nawet w  

ogóle możliwe. Wtedy dopiero nerwica zaczyna być chorobą. W  
przeciwnym, razie chodziłoby o zwykłą sprawę natury moralnej albo  
charakteru, nie zaś o coś klinicznego, chorobliwego. Dopóki  

jeszcze można komuś albo czyjemuś cierpieniu pomóc radami w  
rodzaju: - Winien pan się trochę rozerwać, oderwać od pracy, albo  
zmienić środowisko - dopóki taka rada ma jeszcze sens, nie mamy do  
czynienia z chorym na nerwicę. Nie zapominajmy, że nerwica jest  
chorobą - a neurotyk człowiekiem chorym i należy go leczyć, nie  

zaś tylko upominać.  
  Tym bardziej dotyczy to, oczywiście, chorych psychicznie,chorych  
na psychozy. Od samego początku nie wolno nam jednak zapominać, że  
tak jak wśród nerwic główny ich kontyngent stanowią nerwice lękowe  

i nerwice natręctw, tak wśród psychoz rozróżnia się dwa ważne  

kręgi postaci klinicznych. Po pierwsze, tak zwane (dawniej)  
otępienie wczesne, inaczej dementia praecox albo schizofrenia, i  
po drugie, tak zwana psychoza maniakalno-depresyjna, o której  
chciałbym dziś pomówić obszerniej. Psychoza maniakalno-depresyjna  
jest więc psychozą, którą z trudem można by nazwać chorobą  

umysłową. Raczej chodzi w niej tak naprawdę o coś, co można  
określić także jako chorobę afektywną. Chodzi tu o stan  

zmienionego nastroju, przede wszystkim o rozstrój nacechowany  
smutkiem, melancholią. Ale bywa tu też przeciwieństwo smutku, stan  

nadmiernej radości życia, przesadnego napędu twórczego i  

chorobliwego przeceniania siebie.  
  Pozostańmy przy tej ostatniej chorobie zwanej manią i zapytajmy,  
czym chory tego rodzaju może w pewnych okolicznościach zagrażać  

sobie czy swemu otoczeniu. Cóż, nie jest on winien temu, że  
przeceniając siebie szasta pieniędzmi na wszystkie strony czy też  

wdaje się w awanturnicze interesy, których nigdy nie ryzykowałby  

będąc w nastroju normalnym. Jest rzeczą jasną, że na czas choroby  
należy takiego chorego chronić przed nim samym, na przykład  

oddając go pod opiekę, gdy okaże się to konieczne.  

  Dopiero co wspomniałem o czasie trwania określonego stanu  
chorobowego, i jest to moment istotny. Zarówno bowiem w opisanej  

właśnie manii jak i w jej odpowiedniku dosłownie smutnym, w  
melancholii, chodzi w istocie rzeczy o obrazy chorobowe  
przebiegające fazowo. Znaczy to, że mania lub melancholia zaczyna  

się i kończy, po czym następuje przerwa, mogąca bez zakłóceń trwać  

lata czy nawet dziesięciolecia, kiedy to pacjenci znajdują się w  

całkiem normalnym i równym nastroju, w ogóle więc wśród otoczenia  

niczym nie rzucają się w oczy. U niektórych znowu pacjentów stany  
depresyjne, a więc fazy melancholiczne przeplatają się z fazami  

background image

podniecenia maniakalnego. A w jeszcze innych przypadkach pojawia  
się w całym życiu w ogóle tylko jeden jedyny okres melancholiczny,  
tak że przyszły przebieg omawianej tu choroby afektywnej z całą  

pewnością nie daje się na daleką metę nigdy przewidzieć. Ale z tym  

większą pewnością daje się zawsze przewidzieć i przepowiedzieć, że  
dana faza, powiedzmy stan melancholii, z wolna przeminie, i to w  
zasadzie - podkreślam to z naciskiem nawet bez leczenia, a więc  

niejako sama przez się. Jest rzeczą niemałego w końcu znaczenia  

zdawać sobie z tego sprawę i uświadomić to także pacjentowi lub  
jego bliskim. Móc wyrazić tak pomyślną prognozę, nawet w czasie  

ostrego stanu chorobowego, należy do najwdzięczniejszych momentów  
praktyki psychiatrycznej. Proszę sobie tylko wyobrazić, co to może  
znaczyć dla najbliższych, jeśli na moich oczach pacjentka biega  

tam i z powrotem, w podnieceniu formalnie wyrywa sobie włosy z  
głowy i bez przerwy oskarża się o najbardziej nieprawdopodobne  

przestępstwa - a ja jako lekarz mogę mimo to ze stuprocentową  
pewnością przepowiedzieć, że ta chora na tak zwaną melancholia  
agitata, to jest melancholię połączoną z lękiem i podnieceniem, ze  

swej choroby wyzdrowieje i stanie się taka, jaka była w dniach  
zdrowia. Proszę tylko pomyśleć, co to znaczy. Bo nawet w przypadku  
anginy, zapalenia gardła, nie można postawić pomyślnej prognozy z  
tak znaczną pewnością, gdyż ciężkie zapalenie gardła może przecież  
dać czasem w następstwie gościec stawowy lub jakąś wadę serca.  

  Wprawdzie sam pacjent melancholik nie uwierzy naszej tak  
pomyślnej prognozie - nie będzie mógł uwierzyć - do objawów  
melancholii należy i ten sceptycyzm, pesymizm. Zawsze znajdzie  
jakiś włos w zupie, a na sobie też nie pozostawi suchej nitki!  

Przypominam sobie pewną pacjentkę, która dawno temu, przed  

trzydziestu pięciu laty, siedziała przede mną i w stanie  
melancholii skarżyła się, że jest nieuleczalnie chora. Na moim  
stole leżało jednak 35 kart historii choroby jednej i tej samej,  
tejże właśnie pacjentki. Już 35 razy miała ona fazy melancholiczne  
i za każdym razem wracała w pełni do zdrowia w przeciągu niewielu  

tygodni. Trzymałem jej te karty przed oczyma, ale mówiłem jak do  
głuchej. Argumenty, apele do rozsądku w ciężkich przypadkach  
prawdziwej melancholii po prostu nie działają. Kontrargumenty nie  
trafią do takich chorych, w żadnym wypadku ich nie uspokoją, a to  

z prostego powodu: psychoza afektywna pojawia się sama bez  

jakichkolwiek powodów, motywów. Melancholia, przynajmniej w  
pojęciu specjalisty psychiatry, zaczyna się dopiero w tym punkcie,  
w którym nieważne są wszelkie motywy i żadna zewnętrzna czy  
wewnętrzna przyczyna nie tłumaczy smutku melancholika. Melancholia  
i w ogóle psychoza maniakalno-depresyjna - jak każda psychoza w  

węższym tego słowa znaczeniu - nie jest bowiem, praktycznie  

biorąc, uwarunkowana psychicznie, lecz spowodowana czymś  
cielesnym. Oczywiście moment psychiczny może uczynnić poszczególną  
fazę melancholii, ale przyczyna wyzwalająca nie jest jeszcze  
istotną przyczyną choroby.  

  Jak bardzo nawroty czy to chorobliwego smutku, czy chorobliwej  

wesołości są na pozór niezależne od niczego, jak mało u pacjenta z  
psychozą maniakalno-depresyjna nastroje zależą od okoliczności  

zewnętrznych - o tym przekonałem się w sposób naoczny i do głębi  
poruszający na przykładzie pewnego pacjenta, który w obozie  
koncentracyjnym Dachau przechodził fazę maniakalną. Był wówczas -  

przynajmniej relatywnie i mimo wszystko - w dobrym nastroju, by po  
zwolnieniu czy wyzwoleniu z obozu i bezpośrednio przed upragnioną  
podróżą do Ameryka, pogrążyć się w najgłębszej melancholii.  

background image

  Ta niezależność chorobowego stanu psychicznego od zdarzeń i  
przeżyć jest naturalnie czymś, na co winniśmy zwrócić choremu  
uwagę. Jedna bowiem z charakterystycznych cech rzeczywistej  

melancholii, a więc smutku i depresji uwarunkowanych cieleśnie, a  

nie psychicznie, polega na tym, że pacjent skłonny jest do  
czynienia sobie najgwałtowniejszych wyrzutów z najbardziej błahych  
powodów. Stąd bierze się, że tacy pacjenci - w przeciwieństwie na  

przykład do chorych na nerwice depresyjne czy zgoła histeryków  

prawie nigdy nie starają się ciągnąć zysków ze swego cierpienia  
czy je wykorzystywać, na przykład tyranizując otoczenie albo  

stwarzając sobie pretekst do uchylania się od wszelkich  
zobowiązań. Prawdziwy melancholik - przeciwnie - oskarża się o to,  
że staje się ciężarem dla otoczenia, że nie jest godny tego, aby  

żyć i być leczonym - już choćby dlatego, że wcale nie jest  
naprawdę chory. Mówić takiemu pacjentowi, że za mało się stara  

panować nad sobą, to dlań, przy jego nastroju, prawdziwa trucizna.  
Takie wyrzuty to tylko woda na młyn jego typowych chorobliwych  
samooskarżeń. Dlatego jest rzeczą ważną, aby laik, a laikiem jest  

każdy nielekarz, powstrzymywał się od dyletanckich prób  
pocieszania chorego czy choćby tylko dodawania mu zachęty i  
odwagi. Efekty kuracji ze strony takich psychoterapeutów-amatorów  
mogłyby łatwo stać się katastrofalne.  
  Właściwa terapia opiera się tu, jak wszędzie, na właściwym  

rozpoznaniu, a rozpoznać melancholię, czyli odróżnić ją od jakiejś  
nerwicy czy nerwicowego stanu depresyjnego, może tylko fachowiec.  
Może stwierdzić też przypadek nietypowy, na przykład kiedy na  
pierwszym planie obrazu chorobowego znajduje się nie smutek, lecz  

- jak to często bywa - ogólne zahamowanie albo podniecenie lękowe.  

Przede wszystkim jednak tylko doświadczony fachowiec może  
zdecydować, czy w konkretnym przypadku zachodzi niebezpieczeństwo  
samobójstwa, czy nie. Gdyby mianowicie takie niebezpieczeństwo  
groziło, mogłoby okazać się rzeczą wskazaną umieścić pacjenta  
przejściowo, na czas jego melancholicznej fazy, w zakładzie, w  

którym jest tak intensywnie leczony, że z przesytu życiem nie  
próbuje sobie życia odebrać. W takich ciężkich przypadkach - które  
na szczęście są stosunkowo rzadkie - wskazana też być może kuracja  
za pomocą przepuszczenia przez mózg prądu elektrycznego, czyli  

metoda wstrząsóiw elektrycznych. Właśnie w ten sposób, jeśli  

wcześniej nie pomogły lekarstwa, udaje się nastrój chorego  
stopniowo rozjaśnić, przede wszystkim zaś przytłumić podniecenie.  
  Wśród tych fizycznych i chemicznych metod leczniczych nie wolno  
jednakże zapominać o czynniku najważniejszym i centralnym, nie  
tylko przy zaburzeniach nerwicowych, ale także psychotycznych,  

mianowicie o psychoterapii, o pocieszę psychicznej. Psychoterapia  

melancholii wymaga zresztą osobnego ukierunkowania, zupełnie  
innego niż psychiczne leczenie nerwicowych stanów depresyjnych. W  
melancholii ważne jest mianowicie, aby przyuczyć pacjenta do dwóch  
rzeczy: 1. zaufania do stuprocentowo pewnej prognozy, jaką  

przecież lekarz ma prawo mu postawić, 2. cierpliwości, mianowicie  

cierpliwości wobec samego siebie - właśnie ze względu na pomyślne  
rokowanie. I choćby nie wiadomo jak bardzo uważał, że albo nie  

jest chory, a tylko, zgodnie ze swoimi chorobliwymi  
samooskarżeniami, nikczemny, albo też że jest chory, i to chory  
nieuleczalnie - ostatecznie przecież uczepi się słów swego lekarza  

i zawartej w nich nadziei. I tak w końcu będzie w stanie pozwolić  
swej melancholii przepłynąć jak chmura, która wprawdzie może  
przesłonić słońce, ale nie pozwala zapomnieć, że mimo to słońce  

background image

istnieje; tak samo uczepi się też melancholik myśli, że jego  
choroba może wprawdzie zaciemnić sens i wartość jego egzystencji,  
tak że ani w świecie, ani w sobie nie znajdzie niczego, co mogłoby  

jeszcze nadać życiu wartość - ale i to jego zaślepienie na  

wartości przeminie i również on dojrzy w sobie odblask tego, co  
poeta Richard Dehmel ubrał niegdyś w słowa: "Spójrz: z bólem  
doczesności - igra wieczysta błogość".  

   

   
  16. Schizofrenia  

   
   
  Poprzednim razem mówiłem o jednym z dwóch najważniejszych  

klinicznych kręgów chorób psychicznych, mianowicie o kręgu  
maniakalno-depresyjnym, a więc głównie o melancholii. Tym razem ma  

być mowa o drugim kręgu, o kręgu schizofrenii. W języku niemieckim  
zazwyczaj nazywa się tę psychozę młodzieńczą chorobą psychiczną.  
Jednak wyrażenie to wprowadza w błąd o tyle, że tak zwana psychoza  

młodzieńcza występuje nie tylko w młodości. Podobnie ma się sprawa  
z łacińską nazwą tej psychozy, wprowadzoną przez dawną  
psychiatrię: dementia praecox. (Tę nazwę, jak się zdaje, miał  
również na oku, by nie powiedzieć: w uszach, pisarz Kurt  
Tucholsky, kiedy wspomniał raz o tym, że psychiatrzy znają nie  

tylko imiona, ale i nazwiska chorób; prawdopodobnie dementia  
praecox brzmiała mu w uszach jak Krescencja Pr„garten.) Dementia  
praecox znaczy tyle co otępienie wczesne - tak jak gdyby po  
ukończeniu lat młodości było ono już czymś normalnym.  

  W rzeczywistości w przypadku schizofrenii w ogóle nie chodzi o  

proces otępienny, a więc o żadne obniżenie zdolności  
intelektualnych. Skąd pochodzi zatem wyrażenie schizofrenia, które  
zdobyło dziś na ogół prawo obywatelstwa? W przekładzie z greckiego  
byłaby to psychoza rozszczepienna. Słowo to zawdzięcza swoje  
powstanie dawnej psychologii asocjacyjnej, kojarzenia wyobrażeń,  

pod której wpływem psychiatra zuryski Eugen Bleuler uznał, że w  
schizofrenii usamodzielniają się, odszczepiają zespoły wyobrażeń.  
W żadnym razie jednak tej chorobie psychicznej nie towarzyszy  
rozszczepienie osobowości ani też nie można upatrywać w tym jej  

istoty. Podkreślam to, ponieważ tego rodzaju nieporozumienia są  

zaiste szeroko rozpowszechnione. I tak przypominam sobie siostrę  
pewnego pacjenta schizofrenika, która nie była wprawdzie lekarką,  
ale bądź co bądź psychologiem, i przy okazji porady zapytała mnie,  
czy schizofrenia brata nie pochodzi z jakiegoś uszkodzenia  
czaszki. - Wie pan, panie doktorze, kiedyś w szkole średniej  

zdzielił go kolega rysownicą po głowie; czy nie mogło wówczas  

dojść do rozszczepienia jaźni? - Otóż coś takiego nie było  
oczywiście możliwe.  
  Ale i z tak zwanym rozdwojeniem jaźni, tak ulubionym jako temat  
filmu i powieści, schizofrenia ma bardzo mało wspólnego. Również  

na to chciałbym wskazać z określonego powodu. Proszę zauważyć, że  

do istoty lat dojrzewania należy i to, że młody człowiek, niepewny  
co do samego siebie, intensywnie się obserwuje. "Zwei Seelen  

wohnen, ach, in meiner Brust - Dwie dusze we mnie żyją w wiecznym  
sporze" * - zwykł on wtedy mówić; jedna gra jak aktor na scenie,  
druga przygląda mu się z boku. Człowiek w tym stanie narzeka, że  

wciąż jest własnym obserwatorem, i wskutek tego rozdwojonym,  
rozszczepionym na obserwatora i aktora. Wszelako jest to jeszcze  
całkowicie w granicach normy i nie ma w ogóle nic wspólnego ze  

background image

schizofrenią. Ta skłonność do samoobserwacji charakteryzuje raczej  
osobę wykazującą pewną skłonność do nerwicy natręctw, a jeśli przy  
tym obawia się ona, że skłonność do nadmiernej dociekliwości  

mogłaby pewnego dnia wyrodzić się w chorobę psychiczną, to mogę to  

złudzenie zburzyć i obawy usunąć. Doświadczenie bowiem uczy, że  
właśnie jednostki skłonne do nerwicy natręctw odporne są na  
prawdziwe choroby psychiczne.  

  A teraz zwróćmy się do poszczególnych postaci "schizofrenii".  

Psychiatra rozróżnia przede wszystkim trzy ich rodzaje:  
hebefrenię, katatonię i schizofrenię paranoidalną. Hebefrenia  

odznacza się wczesnym początkiem i powolnym przebiegiem choroby.  
Schizofrenia paranoidalna stanowi jej postać najważniejszą.  
Pojawiają się w niej urojenia, z początku zazwyczaj urojenia  

odnoszące się do własnych wysokich koneksji - chory czuje się  
śledzony - w końcu zaś urojenia prześladowcze. Znamienny przy tym  

jest tak zwany system urojeniowy, polegający na tym, że pacjenci  
nie tylko odnoszą do siebie najniewinniejsze wokół siebie zajścia  
- coś podobnego zdarza się ostatecznie i w zaburzeniach  

nerwicowych - lecz schizofrenicy paranoidalni czują się wtedy  
prześladowani przez wrogów, przy czym domniemanych wrogów zawsze  
łączą wzajemnie ze sobą.  
   
   

  Goethe, Faust, cz. I, przekład Feliksa Konopki.  
   
   
  Nierzadko trafiają się w schizofrenii, szczególnie zaś w jej  

postaci paranoidalnej, obok urojeń także złudzenia zmysłowe, tak  

zwane halucynacje, i to głównie halucynacje słuchowe. Chorzy  
uskarżają się przede wszystkim, że słyszą głosy, które komentują  
ich postępowanie i zachowanie złośliwymi lub szyderczymi uwagami,  

albo też wydają im rozkazy. Takie stany są niekiedy dla samego  
pacjenta równie dręczące, jak dla otoczenia niebezpieczne. W  

schizofrenii paranoidalnej pewną rolę grają także tak zwane  
halucynacje kinestetyczne, to jest ruchowo-czuciowe. Tego rodzaju  

chorzy dają do zrozumienia, że poddawani są działaniu aparatów  
wysyłających jakieś fale albo oddziaływaniu dziwnych prądów, a za  

wszystkim tym mają się ukrywać właśnie ich wrogowie. Co więcej,  

nierzadko uskarżają się na to, że ich myśli nie są ich własnymi  
myślami, ale są im narzucane, a ich wola jest pod cudzym wpływem.  
Łatwo zrozumieć, że tacy pacjenci starają się ex post swe osobliwe  

przeżycia samodzielnie wyjaśnić, dochodząc do przekonania, że byli  
pod działaniem hipnozy, ewentualnie "zdalnej hipnozy" (czego w  

ogóle nie ma). W dawnych czasach schizofrenicy wykładali sobie  

naturalnie swe przeżycia inaczej: uważali się na przykład za  
opętanych, opętanych przez złe duchy.  

  W końcu też może u schizofreników rozwinąć się urojenie  

wielkości. Niezwykle rzadko jednak trafia się taki chory typu  
schizofrenicznego, jakim laik zazwyczaj sobie wyobraża psychicznie  

chorego. Przynajmniej wtedy, kiedy - przed laty pełniłem służbę w  
dużym zakładzie psychiatrycznym i przez moje ręce, że się tak  
wyrażę, przewinęły się tysiące chorych psychotycznych - otóż przez  

wszystkie te lata nie spotkałem ani jednego chorego, który w swoim  

urojeniu podawałby się, na przykład, za cesarza chińskiego.  

Również błędne jest wyobrażenie laika, jakoby ciężko chory  

psychicznie miał stale napady szału. Trafiają się one tylko w  
pewnych stanach choroby, i to w określonych okresach, a więc tylko  

background image

przejściowo. Zewnętrzny spokój nie powinien jednak zwodzić nas co  
do powagi sytuacji i konieczności w takim wypadku umieszczenia  
chorego w szpitalu oraz poddania go intensywnemu leczeniu. To  

bowiem, o czym najbliżsi tak często mówią: że pacjenci nie mogą  

być chorzy psychicznie, bo przecież rozpoznają swoich bliskich i  
wszystko sobie dokładnie przypominają - samo to nie zaprzecza  
jeszcze rozpoznaniu specjalistycznemu. Niepoznawanie otoczenia i  

zaburzenie postrzegania trafia się bowiem w schizofrenii, tej  

najczęstszej i pod względem społeczno-lekarskim najważniejszej  
chorobie psychicznej, tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach.  

Zauważmy nawiasem: to, co artyści kabaretowi zwykli przedstawiać  
jako główną cechę charakterystyczną psychicznie chorego,  
mianowicie dziwaczne drgania twarzy, nie jest w ogóle oznaką  

zaburzenia psychicznego, lecz niewinnym objawem, który może z  
najróżniejszych przyczyn występować u ludzi całkowicie normalnych,  

którzy nie muszą nawet być "nerwowi" w sensie tradycyjnym.  
  Pozostaje jeszcze wymienić trzecią postać zaburzeń  
schizofrenicznych, mianowicie katatonię, psychozę, którą  

znamionuje stan silnego napięcia, występującą stosunkowo  
najostrzej, a więc szybko się pojawiającą, ale równie szybko  
przemijającą - aby ewentualnie po latach znowu powrócić. I jak w  
melancholii występuje stan zahamowania, tak tu, w katatonii - stan  
tak zwanego zatamowania. Katatonicy prawie się nie poruszają, nie  

odpowiadają na pytania - leżą, siedzą lub stoją odrętwiali,  
oniemiali. Zatamowanie to może zresztą nieoczekiwanie zostać  
przerwane przez tak zwany katatoniczny raptus, nagły stan  
podniecenia. Zważcie jednak, panie i panowie, że gdy powstaje  

problem, czy w konkretnym przypadku może wystąpić takie nagłe  

podniecenie, czy nie, a nawet czy w ogóle chodzi akurat o  
zatamowanie schizofreniczne, czy o zahamowanie melancholiczne - to  
rozstrzygnąć taki problem może tylko specjalista psychiatra. Od  
jego decyzji zależy wiele, na przykład, czy pacjenta zwolnić i  
oddać pod opiekę domową, albo skierować na urlop, czy też  

pozostającego w domu przekazać pod opiekę szpitala  
psychiatrycznego. U rzeczywistych schizofreników będzie to na ogół  
konieczne już choćby dlatego, że tak pilną i decydującą o  
prognozie wczesną kurację przeprowadzić można jedynie w szpitalu.  

Mam na myśli leczenie dużymi dawkami insuliny albo wstrząsami  

elektrycznymi. Te rodzaje terapii zapoczątkowały nową epokę w  
psychiatrii i prognoza w schizofrenii stała się już nieco  
pomyślniejsza. * Ta nowa epoka miała swój początek w Klinice  
Wiedeńskiej, która pozostawała wówczas pod kierownictwem mego  
wielkiego mistrza, profesora P”tzla.  

  Nie chcę bliżej wnikać we wspomniane ani możliwe inne metody  

kuracji, jak na przykład leukotomia, czyli stosowanie w  
schizofrenii metody operacyjnej, a szczególnie w tych, w których  
wspomniany już moment napięcia wysuwa się na czoło obrazu choroby.  
Jedną rzecz należy w każdym razie zalecić w przypadkach  

schizofrenii: oddziaływanie psychologiczne lekarza, psychoterapię.  

Wprawdzie my, europejscy psychiatrzy, nie podzielamy tak  
rozpowszechnionego gdzie indziej poglądu, że schizofrenia jest w  
istocie swej zjawiskiem psychogennym, a więc że rodzi się na tle  

psychicznym, jako odmiana nerwicy, jednakże uważamy psychoterapię  

za jeden z najważniejszych i decydujących środków jej leczenia. I  

choćby się uważało czynnik predyspozycji, moment dziedziczności,  

za współczynnik i częściową przyczynę schizofrenii, to zgodnie z  
radą Rudolfa Allersa należy przynajmniej postępować tak, jakby  

background image

dziedzicznej predyspozycji nie było i możliwości oddziaływania  
psychicznego były nieograniczone - jedynie wówczas można mieć  
pewność, że wyczerpało się rzeczywiście istniejące możliwości  

leczenia.  

   
   
  Obecnie wspomniane przez autora metody leczenia insuliną i  

wstrząsami elektrycznymi stosuje się tylko wyjątkowo. Wyparła je,  

jak w innych specjalnościach medycznych, farmakoterapia środkami  
taw. psychotropowymi, bardziej oszczędzającymi chorego. (Przyp.  

red.)  
   
   

  Rozumie się chyba samo przez się, że psychoterapia winna w  
psychozach przybrać zupełnie inny charakter aniżeli w nerwicach.  

Winna zwracać się ku temu, co pozostało zdrowe w chorym, aby  
wspólnie z nim zwalczać chorobę. Psychiatra wiedeński Heinrich  
Kogerer był pierwszym, który nam wskazał pewną drogę, zwracając  

uwagę na szczególne znaczenie przywracania pacjentowi zaufania. W  
wielu wypadkach przez wzbudzanie zaufania można w ogóle zapobiec,  
mimo istniejącej predyspozycji, wybuchowi schizofrenii.  
  Wszelako zadaniem lekarza jest nie tylko zapobiegać i leczyć,  
ale obok leczenia chorych uleczalnych również opiekować się  

chorymi nieuleczalnie. Szpitale dla psychicznie chorych nazywają  
się wszakże zakładami leczniczymi i opiekuńczymi. * Lekarz winien  
również wtedy, gdy już nie może pomóc, nauczyć siebie i innych  
jednej rzeczy: aby nawet w końcowym stadium schizofrenii nie  

odmawiać głębokiego szacunku na pozór wypalonej ruinie ludzkiej  

istoty. Bo choćby taki stary pensjonariusz zakładu był już istotą  
pozbawioną wszelkiej wartości użytecznej, to ta ludzka istota  
zachowała nadal swą ludzką godność.  
   
   

  W krajach języka niemieckiego nazwa od dawna przyjęta: Heil -  
und Pflegeanstalt.  
   
   

   

  17. Lęk człowieka przed samym sobą  
   
   
  Jak wiadomo, nazwano nasz wiek - wiekiem lęku. Będzie więc  
rzeczą stosowną porozmawiać o lęku współczesnego człowieka przed  

samym sobą. Temat jest aktualny w szerokim sensie i właśnie na  

okres naszego stulecia.  
  Dalsze to już zagadnienie, do czego ów lęk się odnosi, czego  

człowiek się lęka. Odpowiedź na to pytanie starała się dać przede  

wszystkim współczesna filozofia egzystencjalna, stwierdzając, że  
wszelki lęk jest ostatecznie lękiem przed nicością.  

  Również psychoterapia musi chcąc nie chcąc zająć się problemem  
lęku. A jako psychiatrzy wiemy niemało o tym, jaką rolę gra lęk w  
ludzkim życiu. Zazwyczaj odnosi się on do wszystkiego, co mogłoby  

życiu zagrozić, przede wszystkim do grożącej nam śmierci. To, co  

lekarz nazywa hipochondrią, nie jest niczym innym jak poniekąd  

skupieniem, kondensacją ogólnego lęku w poszczególnym narządzie,  

niejako w jądrze każdorazowej obawy. Z chwilą bowiem, kiedy lęk  
już nie odnosi się ogólnie do nicości, lecz raczej do czegoś  

background image

konkretnego, do choroby, z chwilą gdy koncentruje się na danej  
chorobie i w ten sposób się konkretyzuje, lęk staje się strachem,  
obawą. Rozróżnienie to zresztą, po raz pierwszy sformułowane przez  

Zygmunta Freuda, twórcę psychoanalizy, da się ostatecznie  

wyprowadzić od Kierkegaarda, ojca egzystencjalizmu. *  
  Strach przed chorobą to sprawa szczególna. Strach ten po prostu  
przyciąga to, czego się boimy. Stwierdzono kiedyś, że większość  

wypadków utonięcia odnieść można właściwie do tego, że tonący  

przeraził się możliwości utonięcia. Jeśli życzenie jest ojcem  
myśli, to można by też powiedzieć: obawa jest matką wypadku.  

Dotyczy to także wypadku chorobowego. To czego ktoś się obawia,  
czego ze strachem oczekuje, to też mu się przytrafia. Kto mocno  
obawia się zarumienienia, ten już się czerwieni. Kto boi się  

oblania potem, temu właśnie ta obawa wyciska ze skóry zimny pot.  
My psychiatrzy znamy ten mechanizm lęku oczekiwania. Chodzi tu o  

krąg iście diabelski: jakieś samo w sobie niewinne zakłócenie  
zdrowia, które jako takie byłoby czymś przejściowym, rodzi obawy,  
obawy potęgują to zakłócenie, a spotęgowane umacnia pacjenta w  

jego obawach. Diabelski krąg zamyka się, więżąc pacjenta,  
przynajmniej do chwili wkroczenia lekarza.  
   
   
  Autora Bojaźni i drżenia, Frygt og Baeven. (Przyp. tłum.) 

   
   
  Momentem najbardziej diabelskim w tym kręgu jest to, że lękliwe  
oczekiwanie zawsze prowadzi do intensywnej samoobserwacji.  

Pomyślmy tylko o jąkale: trwożnie obserwuje on własną wymowę, i  

już ta samoobserwacja zakłóca mu mowę i zahamowuje go. Albo  
pomyślmy o kimś, kto na gwałt, kurczowo usiłuje zasnąć: napięcie,  
z jakim kieruje swoją uwagę na zaśnięcie, samo je uniemożliwia.  

Może nawet się zdarzyć, że ktoś taki nagle budzi się z  
osiągniętego już snu z myślą: - Zdaje mi się, że przed zaśnięciem  

chciałem jeszcze coś załatwić. Racja, chciałem przecież zasnąć!  
  Do rzeczy, których tak bardzo neurotyk się lęka, należy więc sam  

lęk. Psychiatra mówi w tym kontekście o lęku przed lękiem.  
Neurotyk zdaje się potwierdzać przekonanie Franklina Delano  

Roosevelta, który powiedział kiedyś: Niczego nie trzeba nam się  

tak bardzo lękać jak samego lęku. Znany jest na przykład obraz  
chorobowy tak zwanej agorafobii, lęku przestrzeni. Jeśli wypytać  
tego rodzaju pacjentów, to w większości przypadków okaże się, iż  

przede wszystkim boją się, że ich trwożne podniecenie mogłoby  
doprowadzić do udaru serca czy mózgu albo do zapaści, zasłabnięcia  

na pustej ulicy.  

  Tak jak chory na nerwicę lękową boi się swojego lęku, tak chory  
na nerwicę natręctw - swoich natręctw, swoich wyobrażeń  

natrętnych: upatrując w nich zapowiedzi czy zgoła oznaki  

zaburzenia umysłowego. Tacy godni pożałowania ludzie widzą już  
siebie, jak zwykli mówić, lądujących w okratowanej celi albo -  

jeśli oglądali film pod tym tytułem - w Kłębowisku żmij.  
  Dla chorego na nerwicę natręctw jest to jednak tragiczne  
nieporozumienie. Bo jeśli istnieje jakaś grupa chorych po prostu  

uodpornionych na poważne choroby psychiczne, to są nimi właśnie  

ci, co cierpią na wyobrażenia natrętne, albo ci, którzy są do nich  

skłonni. Jednakże chorobliwy i przesadny lęk przed chorobą  

psychiczną jest wyobrażeniem natrętnym, i trzeba tego rodzaju  
chorym wyjaśnić, że jako uodpornieni przez tę nerwicę przed  

background image

psychozami, są od nich bezpieczni: choćby najbardziej się ich  
lękali, nie mogą w żadnym razie zachorować psychicznie.  
  Chory na nerwicę natręctw boi się jeszcze czegoś. Boi się, że  

mógłby któregoś dnia zacząć krzyczeć w teatrze czy kościele albo,  

pozostawiony w jakimś pomieszczeniu sam z innymi ludźmi, rzucić  
się na nich - dlatego tacy pacjenci celowo chowają noże, widelce i  
nożyce pod kluczem. Albo też boją się przebywać na wyższych  

piętrach w pobliżu okien z obawy, aby nie ulec nagłej pokusie  

rzucenia się w dół. Jednakże i tych złudzeń wolno i należy ich  
pozbawić. Wśród wielu bowiem ludzi, którzy kiedykolwiek sami  

odebrali sobie życie, nie było z pewnością ani jednego, który by  
popełnił taki czyn pod wpływem myśli natrętnej, a więc obrócił w  
czyn natrętne wyobrażenie. I nigdy jeszcze nie spadł nikomu włos z  

głowy ze strony kogoś cierpiącego na wyobrażenie natrętne, iż  
mógłby kogoś innego chwycić za gardło.  

  Wyszliśmy od lęku przed śmiercią. Już on sam jest właściwie  
lękiem przed nicością. Jednakże nicość, której człowiek się lęka,  
jest nie tylko na zewnątrz niego, ale i w nim samym. I nie tylko,  

aby użyć tytułu popularnej książki, jest "Hitler w nas samych",  
lecz i tendencja do samozniszczenia czy też - że tak powiem -  
bomba atomowa jest w nas.  
  Również w obliczu tej wewnętrznej nicości ogarnia człowieka  
trwoga, i z trwogi przed sobą samym ucieka on od samego siebie.  

Ucieka od samotności, bo samotność oznacza konieczność przebywania  
z sobą samym. A kiedyż to zazwyczaj zmuszony jest do pozostawania  
z samym sobą? Wówczas gdy interesy i ruch w zakładzie pracy  
zmniejszają się czy zgoła ustają. A zatem, na przykład, w czasie  

weekendu, w niedzielę. Ta ostatnia niedziela * - tak brzmi tytuł  

osławionego melancholijnego szlagieru, osławionego wskutek mnóstwa  
samobójstw, które on rzeczywiście spowodował, rozgłaszanych nie  
tylko w reklamie przedsiębiorczego wydawnictwa muzycznego. My  
psychiatrzy znamy bowiem aż nadto dobrze obraz chorobowy, który  
określamy jako nerwicę niedzielną. Chodzi tu o uczucie czczości i  

pustki, beztreściowości i bezsensu istnienia, budzące się i  
dochodzące do głosu właśnie w przerwie spowodowanej zastojem w  
zapobiegliwości dni powszednich. To przeżycie bezcelowości i  
bezsensu wszelkiego trudu określiłem mianem frustracji  

egzystencjalnej, * czyli nie spełnionego, a najgłębiej w nas  

zakorzenionego dążenią do sensu. 
   
   
  W oryginale: Einsamer Sonntag, Samotna niedziela. (Przyp. tłum.)  
   

   

  Mówi się w naszych czasach wiele, a i w tej książce co nieco, o  
chorobie dyrektorskiej. W pewnym sensie można by frustrację  
egzystencjalną nazwać Mrs. Manager.s Disease, chorobą pani  
dyrektorowej. O ile bowiem tak zwani managerowie za mało mają  

czasu, aby móc odpocząć i przyjść do siebie, o tyle ich żony mają  

niejednokrotnie za wiele czasu i nie bardzo wiedzą, co z tym  
mnóstwem czasu począć - a już najmniej wiedzą, co zrobić z sobą  

samymi.  
   
   

  To dążenie do sensu przeciwstawiałem dążeniu do mocy, które nie  
bez racji tak akcentuje na przykład psychologia indywidualna  
Adlera w postaci dążenia do znaczenia. Przeciwstawiałem też  

background image

dążenie do sensu jeszcze czemuś innemu, mianowicie dążeniu do  
przyjemności, o którego nadrzędnym znaczeniu w postaci zasady  
przyjemności tak bardzo przekonana jest Freudowska psychoanaliza.  

Otóż w przypadku nerwicy niedzielnej jasno widzimy, jak właśnie w  

tych momentach, gdy dążenie do sensu, nie realizowane, kapituluje,  
dążenie do przyjemności musi służyć właściwie temu, aby,  
przynajmniej w świadomości człowieka, zagłuszać to jego  

egzystencjalne niespełnienie i ukrywać je przed jego sumieniem. O  

tym, że egzystencjalna frustracja w ogóle, ale i w szczególności  
tak zwana nerwica niedzielna może zakończyć się śmiercią,  

mianowicie samobójstwem - o tym przekonuje praca naukowa  
internisty heidelberskiego Pl ggego. Na podstawie analizy  
pięćdziesięciu prób samobójczych wykazał on, że nie wynikły one  

ani z choroby bądź niedostatku, ani z konfliktów zawodowych bądź  
innych, ale, rzecz zdumiewająca, z bezgranicznej nudy, a więc z  

niezaspokojenia ludzkiej tęsknoty, ludzkiego dążenia do życia  
wypełnionego ważną treścią.  
  Nie tylko poszczególna jednostka wie, co to jest lęk przed samą  

sobą - lęk przed własnymi możliwościami ogarnia dziś także całą  
ludzkość. Również ludzkość ogólnie biorąc wie, czym jest nicość,  
nihil. I znajomość tego wyraża się we współczesnym nihilizmie.  
Wszelako nie poprzestańmy na diagnozie, lecz spróbujmy pokusić się  
o znalezienie sposobu terapii. Aby to osiągnąć, trzeba koniecznie  

postawić przedtem diagnozę maksymalnie ścisłą! Czymże jest  
nihilizm? W moim pojęciu jest on duchowym znużeniem, przesytem.  
Dzisiejszy człowiek najchętniej wolałby nic już nie wiedzieć o  
swej duchowości. Wypiera się jej wyznając różnego rodzaju  

homunkulizmy, w rodzaju takich jak ten, że sam człowiek nie jest  

niczym innym jak tylko zbiorem drobin białkowych (twierdził to nie  
byle kto, bo sam Bertrand Russell), albo że człowiek potrafi  
zrozumieć swoją istotę pojmując ją za Pawłowem jako system  
odruchów, czy za Freudem jako "aparat psychiczny" i mechanizm.  
Człowiek wypiera się swej wolnosci, ilekroć ucieka w sferę  

fatalizmu i pozwala popędzać się czy popychać przez siły  
zewnętrzne albo wewnętrzne. A wreszcie wypiera się swej  
odpowiedzialności ulegając przerostom kolektywizmu, który  
umożliwia mu - zamiast służenia z pełnym poczuciem  

odpowiedzialności prawdziwej wspólnocie - roztopienie się w  

anonimowej masie. W obliczu wszystkich tych pokus należy dziś  
bardziej niż kiedykolwiek wychowywać człowieka - zarówno  
poszczególną jednostkę jak i wspólnotę ludzką - do radości z  
przyjmowania odpowiedzialności, do umiłowania wolności, do  
najgłębszej czci wobec tego, co w nim samym jest duchowe. A przede  

wszystkim winniśmy czynić to, co jest także zadaniem  

psychoterapii: wzbudzać w człowieku wewnętrzną odwagę. Dopiero ta  
wewnętrzna odwaga pozwoli człowiekowi przezwyciężyć lęk przed  
samym sobą.  
   

   

  18. Dyrektorska choroba  
   

   
  Wśród nowych publikacji medycznych ostatnich lat znajduje się  
książka dwóch cenionych niemieckich profesorów nosząca osobliwy  

tytuł: Die Unternehmerkrankheit, Choroba przedsiębiorców. A i  
skądinąd mówi się o tej chorobie, wprawdzie pod nazwą  
Managerkrankheit, choroby dyrektorskiej. I już w kołach  

background image

hipochondryków zaczyna się szeptać, że powstała oto nowa choroba.  
Mówi się o śmierci w najlepszym męskim wieku, grożącej jakoby  
właśnie czołówce dzisiejszych mężczyzn, i można oczekiwać, że ta  

gadanina powoli przerodzi się w istny straszak, tak że wkrótce  

hipochondrycy nie będą już trwożnie pytali: - Czy mam raka?, lecz:  
Czy w końcu i ja także należę do owych "menedżerów"?  
  Z tego właśnie powodu, aby takiej nowej hipochondrycznej fobii  

występującej w skali zbiorowej - przeciwstawić się, w tej samej  

skali, chcemy tu pomówić o chorobie dyrektorów i kierowników.  
Zazwyczaj rozumie się pod tą nazwą wczesne fizyczne i psychiczne  

załamanie się ludzi, na których barkach spoczywa niewspółmiernie  
ciężka odpowiedzialność. Ich wczesne załamanie oznacza praktycznie  
tyle samo co przedwczesną śmierć. Pomijając mniej czy bardziej  

ciężką, mniej czy bardziej ostrą lub przewlekłą chorobę przewodu  
żołądkowo-jelitowego, chodzi w tego rodzaju załamaniach głównie o  

udar serca i udar mózgu oraz o określone formy nadciśnienia  
tętniczego. Stałe ciśnienie, jakiemu poddawani są ci ludzie,  
trwałe napięcie psychiczne, w jakim żyją, odbijają się mianowicie  

również na stanie ciśnienia naczyń krwionośnych, i początkowo  
przemijające, zakłócenia funkcjonalne sumują się z czasem w zmiany  
organiczne w układzie naczyniowym.  
  Gwoli uspokojenia chciałbym z góry oświadczyć, że wszystkie te  
choroby nie tylko można leczyć, lecz można im także z powodzeniem  

zapobiegać. Dla lepszego zrozumienia problemu wypada wprawdzie  
cofnąć się i zorientować, jakie miejsce choroba dyrektorska  
zajmuje w ramach ogólnej nauki o chorobach. Okaże się, że choroba  
ta należy do tak zwanych chorób cywilizacji technicznej, wynika z  

samego postępu tej cywilizacji. Nie chcemy tu jednak bynajmniej  

naśladować tych, co potępiają technikę. Po pierwsze, tacy ludzie  
przeoczają zazwyczaj tkwiącą tu sprzeczność: zapominają, że  
naprawdę skutecznie, bo przed tysiącami słuchaczy, mogą "potępiać  
technikę" tylko przy pomocy tejże techniki, dojącej im do  
dyspozycji mikro-, magneto- i megafony. Po wtóre, ileż  

niewdzięczności jest w tym modnym dziś wyklinaniu techniki!  
Postępowi technicznemu zawdzięczamy w końcu niejedno osiągnięcie w  
zakresie rozpoznawania i leczenia chorób oraz zapobiegania im.  
  Niezależnie od tego, owi niewczesni burzyciele maszyn robią  

rachunek bez gospodarza. Przeoczają fakt, że człowiek... - jak to  

sformułować? Przypomnijmy po prostu Dostojewskiego, który mówi:  
człowiek jest taką istotą, która zdolna jest przywyknąć do  
wszystkiego. Wolno więc nam ufać, że ta istota potrafi także  
dostosować się do warunków życia, jakie - właśnie w postaci  
cywilizacji - sama sobie stworzyła. Jak dotąd, fakty zawsze  

kompromitowały sceptyków wątpiących o tej nieograniczonej  

zdolności ludzkiego dostosowania się. Tak na przykład w ubiegłym  
stuleciu państwowe komisje rzeczoznawców medycznych wydały  
orzeczenie głoszące, że bez ciężkich szkód dla zdrowia człowiek  
nigdy nie wytrzyma przyspieszenia związanego z jazdą koleją  

żelazną. A jeszcze przed niewielu laty z zakłopotaniem zapytywano,  

czy człowiek zniesie szybkość, z jaką samoloty przekraczają dziś  
tak zwaną barierę dźwięku. A co tymczasem naprawdę się stało? Nie  

tylko oblatywacze zdołali dostosować się do szybkości  
ponaddżwiękowej; również zwykłemu pasażerowi samolotów czy okrętów  
udostępnia technika farmaceutyczna skuteczne środki na chorobę  

morską. I oto wszędzie widzimy, że gdzie technika wytwarza  
truciznę, truciznę w najszerszym tego słowa znaczeniu, tam umysł  
ludzki wynajduje też rychło właściwą odtrutkę. I tak ów najpierw  

background image

wielce wysławiany, a potem wielce ganiony postęp techniczny  
sprawił na polu medycyny, że dzisiejszy człowiek może liczyć  
średnio biorąc na znacznie dłuższe życie. Oczywiście należy  

równocześnie pogodzić się z tym, że typowe choroby starcze będą  

odpowiednio częstsze.  
  Co więcej, jak wykazał zgodnie ze statystykami profesor Kollath,  
medycyna ostatnich dziesięcioleci osiągnęła niesłychane sukcesy w  

zwalczaniu na przykład chorób zakaźnych, i to włącznie z tak  

rozprzestrzenioną dawniej i budzącą postrach gruźlicą. Co się  
jednak dzieje? Od roku 1921 wszystkie te sukcesy niweczy wzrost  

wypadków zachorowań i zgonów towarzyszący błędnemu odżywianiu i  
katastrofom, przede wszystkim następstwom wypadków drogowych. A  
przecież za wzrost wypadków drogowych nie ponosi w głównej mierze  

winy sama technika ani coraz wyższy stopień motoryzacji, lecz  
umysł ludzki, który posługuje się techniką i techniki nadużywa.  

  Jak to wykazał Joachim Bodamer, dla szarego człowieka Europy  
środkowej auto stanowi dziś po prostu kryterium standardu  
życiowego i przeciętna jednostka zaharowuje się, nierzadko dla  

samego prestiżu, aby nabyć dla siebie samochód. I mogę sobie  
wyobrazić, że ludzie, którzy popadają na chorobę dyrektorską, a na  
ostatku wykańczają się przez nią, wcale by na inią nie zapadli,  
gdyby ze względów reprezentacyjnych i ambicjonalnych nie dążyli do  
posiadania supereleganckiego wozu, choćby i kosztem swego zdrowia.  

Jednym słowem, ci ludzie umierają przez swój samochód, niekiedy  
jeszcze zanim go posiądą. Przy czym nie chciałbym przemilczać  
tego, że ambicja taka potrafi nieraz sięgać i do wiele wyżej  
wytyczonych celów. I tak znam zagranicznego pacjenta  

reprezentującego najbardziej typowy przypadek choroby  

dyrektorskiej, z jakim się kiedykolwiek zetknąłem. Kiedy zbadano  
tego mężczyznę, stało się jasne jak na dłoni, że zapracowuje się  
on na śmierć. Badanie internistyczne mogło jednak tylko ukazać  

grożące w tym wypadku niebezpieczeństwo, nie zaś właściwą  
przyczynę choroby. Tę udało się wyjaśnić przeprowadzając  

psychiatryczne badanie pacjenta. Okazało się mianowicie, dlaczego  
oddawał się on z takim impetem, aż do przeciążenia, swojej pracy.  

Był wprawdzie dość bogaty, posiadał nawet prywatny samolot. I tu  
tkwiło sedno sprawy: przyznał, że teraz dokłada wszelkich starań,  

aby zamiast samolotu zwykłego mógł zafundować sobie odrzutowy.  

  Jeśli abstrahować jednak od takiego raczej wyjątkowego przypadku  
i zapytać ogólnie o możliwości leczenia i zapobiegania chorobie  
dyrektorskiej, to zaleca się, co następuje: 1. unikanie  

nadmiernych wzruszeń, 2. zapewnienie organizmowi dostatecznej  
ilości snu i 3. regularne korzystanie nie tylko z zajęć  

fizycznych, lecz po prostu z fizycznego wysiłku, a zatem mniej  

więcej to, co dawniej określano jako sport wyrównawczy. Właśnie  
ostatnie zalecenie jest godne uwagi w sensie dwojakim. Po pierwsze  

dowodzi ono raz jeszcze, że w chorobę wpędzić może nie tylko  

nadmierne obciążenie, a więc to, co uczony kanadyjski Selye  
określił jako stres, lecz niekiedy również nagłe odciążenie.  

Właśnie my psychiatrzy znamy to dobrze. Widzieliśmy przecież, jak  
właśnie ludzie, którzy na przykład w wojnie, ale także jako jeńcy  
wojenni byli w najwyższym stopniu obciążeni wysiłkiem, załamywali  

się dopiero wówczas, gdy się fizycznie i psychicznie odciążyli. Co  

się tyczy zwłaszcza psychoterapeutycznej strony tego problemu, to  

wspominałem kiedyś w podobnym kontekście o psychicznym  

odpowiedniku tak zwanej choroby kesonowej: tak jak nurek,  
wyciągnięty na powierzchnię wody z głębiny, ze strefy  

background image

podwyższonego ciśnienia powietrza, ulega poważnemu zagrożeniu  
zdrowia, jeśli nie przeciwdziała się nagłemu spadkowi ciśnienia  
przy pomocy odpowiednich śluz, tak samo też zagrożeniu ulega  

człowiek uwolniony nagle od wysokiego ciśnienia psychicznego.  

  Wróćmy jednak do omawianego postulatu zapobiegania chorobie  
dyrektorskiej przez dbałość o regularny wysiłek fizyczny - otóż tu  
potwierdza się stara ludowa prawda, że gdzie jest choroba, tam też  

znajdzie się odpowiednie na nią ziele. Ta sama epoka  

cywilizacyjna, która ściągnęła na ludzkość chorobę dyrektorską,  
przyniosła też rozkwit sportu, który każdemu, kto zagrożony jest  

chorobami cywilizacji, jej truciznami, służy rodzajem odtrutek.  
Oczywiście ozdrowieńczym sportem nie jest taki, w którym  
uczestniczymy jedynie biernie, na przykład słuchając z aparatu  

radiowego transmisji jakiegoś meczu międzynarodowego, ani  
uprawiany dla osiągania rekordów. Toteż nikt nie wątpi o tym, że  

dzisiejsi domatorzy, piecuchy i biuraliści, a więc ludzie o  
zagrożonym zdrowiu, dobrze zrobili powołując do życia niejako  
instynktownie ruch kempingowy jako przeciwwagę swego  

nieprawidłowego trybu życia. A kogo nie zadowala idylliczna  
romantyka życia namiotowego, lecz uprawia alpinizm, czyni jeszcze  
więcej dla swego zdrowia. Skoro jednak i do alpinizmu zakrada się  
rekordomania (pomyślmy o tak zwanym olpinismo acrobatico), to w  
wyniku wprawdzie odnotowujemy rekord, ale nie pierwszych przejść  

nowym szlakiem i pierwszych wejść na szczyty, tylko liczby zejść  
śmiertelnych.  
  Jednakże zwyrodnienia nie dowodzą jeszcze niczego, a nadużycia  
nie obalają samej idei. I choć po tym rzucie oka na problemy  

cywilizacji i jej chorób, choroby dyrektorskiej i przerostów  

sportu wyrównawczego, może się wydawać, że człowiek brnie z  
jednego błędu w drugi, to istnieje przecież nadzieja, że błędy,  
jakie popełnia, są już coraz mniejsze.  
   
   

  19. Śmierć jako akt łaski czy masowe morderstwo? 
   
   
  Wciąż na nowo mówią nam, a i dziś jeszcze niejednokrotnie się  

słyszy, że uśmiercanie nieuleczalnie chorych, zwłaszcza  

nieuleczalnie chorych psychicznie, jest czymś, co "można jeszcze  
najłatwiej zrozumieć" jako coś uprawnionego w  
polityczno-ideologicznym programie, skądinąd zasługującym na  

bezwzględne potępienie. Jak wiadomo, przedstawiano chorych, tylko  
z powodu ich choroby, jako "istoty niegodne życia", i jako takim  

grożono im zniszczeniem lub też faktycznie je niszczono. Chciałbym  

tu rozważyć wszystkie motywy będące najczęściej tylko cichymi  
przesłankami pozytywnej, aprobującej postawy wobec problemu  

eutanazji, czyli tak zwanej śmierci jako aktu łaski, i z kolei  

przeciwstawić im możliwie nieodpartą kontrargumentację.  
  Ponieważ przede wszystkim chodzi tu o nieuleczalnie chorych  

psychicznie i o prawo do zniszczenia tych żywych istot, których  
życie rzekomo pozbawione jest sensu i wartości, należałoby wpierw  
zapytać: co oznacza słowo "chory nieuleczalnie"? Zamiast wielu  

argumentacji nie w pełni zrozumiałych i nie dających się  

skontrolować przez słuchaczy, jako niefachowców, chciałbym się  

ograniczyć do zaprezentowania konkretnego wypadku, który poznałem  

osobiście. W jednym ze szpitali psychiatrycznych leżał młody  
jeszcze mężczyzna znajdujący się w tak zwanym stanie zahamowania.  

background image

Przez całych pięć lat nie mówił ani słowa, nie pobierał sam  
jedzenia, tak że musiano go odżywiać sztucznie sondą przez nos, i  
przebywał dniem i nocą w łóżku, aż w końcu mięśnie jego nóg  

zaczęły zanikać. Gdybym przy okazji którejś z tak częstych wizyt  

studentów medycyny w szpitalu pokazał im ten przypadek, to z  
pewnością jakiś student skierowałby do mnie pytanie: - Niechże pan  
powie serio, panie doktorze, czy nie byłoby lepiej uśmiercić  

takiego człowieka? - Cóż, życie samo udzieliłoby mu odpowiedzi.  

Pewnego dnia, bez jakiegokolwiek widocznego powodu, nasz chory  
podniósł się na łóżku, zażądał od pielęgniarza, aby mógł w zwykły  

sposób przyjąć swój posiłek, i jeszcze to, aby go wyciągnięto z  
łóżka i zaczęto z nim ćwiczenia w chodzeniu. W ogóle zachowywał  
się w pełni normalnie, czyli odpowiednio do swej sytuacji.  

Stopniowo mięśnie jego nóg zaczęły nabierać siły i po niewielu już  
tygodniach można było pacjenta jako uleczonego wypisać. Wkrótce  

nie tytko podjął pracę w swym dawnym zawodzie, lecz także  
wygłaszał znowu odczyty na jednym z wiedeńskich uniwersytetów  
ludowych, i to o zagranicznych podróżach i wycieczkach  

wysokogórskich, które kiedyś odbył i z których przywiózł śliczne  
zdjęcia. Pewnego razu przemawiał też w małym, zażyłym gronie moich  
kolegów psychiatrów, do którego zaprosiłem go z prośbą o odczyt na  
temat jego myśli i uczuć z krytycznych pięciu lat pobytu w  
zakładzie. W prelekcji tej opisał mnóstwo interesujących przeżyć z  

tego czasu i dał nam wgląd nie tylko w psychiczne bogactwo ukryte  
za zewnętrznym "ubóstwem ruchowym" (jak zwykła to określać  
psychiatria), lecz również w niejeden godny uwagi szczegół tego,  
co dzieje się "poza kulisami", o czym nie ma pojęcia lekarz, który  

w oddziale odbywa tylko wizyty i poza nimi niewiele dostrzega.  

Chory przypomniał sobie jeszcze po latach o różnych wydarzeniach -  
ku wielkiemu zawstydzeniu niektórych pielęgniarzy, którzy zapewne  
nigdy nie liczyli się z tym, że chory wyzdrowieje i ogłosi swoje  
wspomnienia.  
  Ale nawet przyjąwszy, że w pewnym określonym przypadku chodzi  

rzeczywiście, według ogólnego i zgodnego poglądu specjalistów, o  
sprawę nieuleczalną, któż zaręczy nam, że ten przypadek, ta  
choroba pozostanie nieuleczalną? Czyż właśnie w ostatnich  
dziesięcioleciach nie przeżyliśmy w psychiatrii tego, że  

zaburzenia psychiczne uchodzące dotąd za nieuleczalne przecież  

mogły w końcu dzięki nowej metodzie kuracji zostać przynajmniej  
złagodzone, jeśli nie całkowicie wyleczone? Któż więc może nas  
kiedykolwiek zapewnić, czy na określone zaburzenie psychiczne, z  
którym właśnie mamy do czynienia, także nie będzie można wpłynąć  
przy pomocy określonej metody leczenia - metody, nad którą teraz  

gdzieś w świecie, w jakiejś klinice, pracują, tylko my jeszcze nic  

o tym nie wiemy?  
  Doskonale wyczuwam, o jakich dalszych zarzutach państwo teraz  
pomyślą. Dlatego przechodzę od razu do ogólnych, zasadniczych  
zastrzeżeń wobec wszelkiej formy niszczenia życia ludzi chorych  

psychicznie. Musimy bowiem z kolei zapytać: założywszy, że  

jesteśmy rzeczywiście tak wszechwiedzący, jak trzeba, aby z  
absolutną pewnością mówić nie tylko o chwilowej, ale i o trwałej  

nieuleczalności, to któż wówczas daje lekarzowi prawo uśmiercania?  
Czy lekarz jako taki był kiedykolwiek ustanowiony przez  
społeczeństwo po to? Czy nie jest on raczej wyznaczony do  

ratowania, tam gdzie może, pomagania, tam gdzie może, i -  

pielęgnowania, kiedy wyleczyć już nie może? Lekarz jako lekarz nie  
jest więc na pewno sędzią nad istnieniem i nieistnieniem  

background image

powierzonych mu ludzi, co więcej, powierzających się jego opiece  
ludzi chorych. Toteż, powiedzmy sobie z góry, nie przysługuje mu  
prawo i nigdy nie wolno mu uzurpować sobie prawa do wydawania  

wyroku o rzekomej życiowej wartości czy bezwartosciowosci rzekomo  

czy faktycznie nieuleczalnie chorych.  
  Wyobraźcie sobie teraz, dokąd byśmy doszli, gdyby to "prawo"  
(którego lekarz w ogóle nie ma) podniesione zostało do rangi prawa  

zwyczajowego, choćby nie pisanego. Jestem przekonany, że zaufanie  

chorych i ich najbliższych do stanu lekarskiego zniknęłoby raz na  
zawsze! Chory nigdy nie wiedziałby, czy lekarz zbliża się do niego  

jeszcze jako ktoś pomocny i leczący, czy już jako sędzia i kat.  
  Wysuniecie teraz, drodzy słuchacze, dalsze zastrzeżenia. Może  
staniecie na stanowisku, iż przytoczone kontrargumenty o tyle nie  

wytrzymują krytyki, że powinniśmy przecież uczciwie zapytać, czy  
państwo nie ma właśnie obowiązku przyznać lekarzowi prawa do  

usuwania jednostek zbytecznych, niepotrzebnych. Można by  
ostatecznie dopuścić myśl, że państwo jako stróż ogólnych  
interesów powinno uwalniać społeczeństwo od balastu tych w  

najwyższym stopniu "nieproduktywnych" jednostek, zabierających  
tylko chleb ludziom zdrowym i dzielnym. No cóż, jeśli idzie o  
wykorzystywanie takich dóbr, jak środki żywności, łóżka szpitalne,  
świadczenia lekarzy i służby zdrowia, to zbyteczne jest wdawanie  
się w jakąkolwiek dyskusję z wysuniętym tu argumentem, wystarczy  

uświadomić sobie jedno: Państwo tak gospodarczo niedołężne, że  
usiłowałoby się utrzymać przez niszczenie stosunkowo nieznacznego  
odsetka swoich nieuleczalnie chorych, aby oszczędzić na  
wspomnianych wyżej dobrach - takie państwo dawno już gospodarczo  

by się skończyło!  

  Co się jednak tyczy drugiej strony zagadnienia, mianowicie tego,  
że nieuleczalnie chorzy nie są już pożyteczni dla ludzkiej  
społeczności, że zatem opieka nad nimi jest "nieproduktywna", to  
należałoby przypomnieć, że pożytek społeczny nigdy, przenigdy nie  
będzie jedynym miernikiem, według którego bylibyśmy uprawnieni  

oceniać istotę ludzką. Nietrudno dowieść tego na omawianej tu  
problematyce. Oto idioci trzymani w zakładach i wykonujący tam  
prymitywne prace, jak wożenie cegieł taczkami czy pomoc w zmywaniu  
naczyń - są zawsze jeszcze o wiele pożyteczniejsi i bardziej  

produktywni niż na przykład nasi dziadkowie spędzający swój  

wieczór życia w sposób wysoce "nieproduktywny". A przecież  
jakąkolwiek myśl o zlikwidowaniu dziadków, jedynie tylko z powodu  
ich nieproduktywności, odrzuciliby nawet ludzie występujący  
skądinąd za niszczeniem istot nieproduktywnych. Jakże  
nieproduktywna jest przecież egzystencja niejednej biednej  

kobieciny, która siedzi sobie w domowym fotelu przy oknie w  

półśnie i na pół sparaliżowana - a przecież jakże bywa ochraniana,  
otaczana miłością dzieci i wnuków! W tej miłosnej osłonie jest ona  
właśnie co się zowie matką rodu. Jako taka jest w kręgu tej  
miłości niezastąpiona i niezbędna - całkiem tak samo jak  

niezastąpiony i niezbędny jest inny człowiek, czynny jeszcze  

zawodowo, w swoim świadczeniu na rzecz społeczeństwa.  
  Teraz oczekuję następującego argumentu. Wszystko, co mówię, może  

i na ogół jest trafne, ale zapewne nie odnosi się do owych  
biednych istot nazywanych chyba niesłusznie ludźmi - na przykład  
do idiotów, głęboko upośledzonych w rozwoju dzieci. Zdumiejecie  

się jednak - doświadczony psychiatra wcale nie będzie zdumiony -  
jeśli oświadczę, że wciąż widuje się, jak właśnie takie dzieci  
otaczane są szczególnie czułą miłością i opieką. Pozwólcie mi  

background image

państwo odczytać fragment z listu matki, która straciła swoje  
dziecko w toku osławionej akcji pod hasłem tak zwanej eutanazji  
(list ukazał się w jednym z dzienników wiedeńskich): "Wskutek  

wczesnego zrośnięcia kości czaszki jeszcze w łonie matki dziecko  

moje urodziło się 6 czerwca 1929 jako nieuleczalnie chore. Sama  
miałam wówczas 18 lat. Ubóstwiałam moje dziecko i kochałam je  
bezgranicznie. Moja matka i ja czyniłyśmy wszystko, aby biednej  

istotce pomóc, na próżno. Dziecko nie mogło chodzić ani mówić, ale  

ja byłam młoda i nie traciłam nadziei. Pracowałam dniem i nocą,  
byle, tylko móc kupować kochanemu dziewczątku środki odżywcze i  

lekarstwa. Kiedy kładłam jej chude rączyny wokół mojej szyi i  
pytałam: "Czy kochasz mnie, Dzidziu?", ona mocno przyciskała się  
do mnie i nieporadnie błądziła rączkami po mojej twarzy. Wtedy  

byłam szczęśliwa, mimo wszystko, nieskończenie szczęśliwa".  
Wszelki komentarz jest, myślę, zbyteczny i mógłby tylko  

sentymentalizmem zatrzeć autentyczne wrażenie. 
  Ale wierzcie mi, państwo, wciąż jeszcze pozostają wam jakieś  
argumenty, choćby pozorne. Moglibyście ostatecznie twierdzić, że  

lekarz uśmiercający nieuleczalnie chorego działa w określonych  
przypadkach zaburzenia psychicznego ostaitecznie niejako  
zastępując dobrze rozumianą wolę samego pacjenta, "zaćmioiną"  
obłędem. Właśnie dlatego, że chorzy wskutek zaburzenia  
psychicznego niezdolni są samodzielnie rozpoznać swoje rzeczywiste  

dobro i wyrazić swą wolę, lekarz jest niejako rzecznikiem tej  
woli, nie tylko uprawnionym, ale wprost zobowiązanym do podjęcia  
się ich uśmiercenia. Wszak takie uśmiercenie jest właściwie  
działaniem zastępującym samobójstwo, które chory by popełnił,  

gdyby wiedział, jaka jest jego sytuacja. Odpowiedzią na ten  

argument niech będzie przykład osobiście poznanego wypadku.  
  Jako młody lekarz byłem zatrudniony w klinice internistycznej,  
do której przyjęto pewnego dnia jednego z młodych kolegów.  
Rozpoznanie przyniósł on ze sobą - zachodził tu nader  
niebezpieczny osobliwy przypadek raka, o przebiegu szczególnie  

podstępnym i nie dającego się już zoperować a i ta własna diagnoza  
chorego była trafna! Otóż chodziło o szczególną formę choroby  
nazywaną w medycynie melanosarkoma - czerniak - ujawniającą się  
określonym wynikiem analizy moczu. Oczywiście usiłowaliśmy łudzić  

pacjenta, zamieniliśmy jego mocz z czyimś innym i pokazaliśmy  

negatywny wynik reakcji. Co chory na to? Któregoś dnia o północy  
zakradł się do laboratorium i przeprowadził badanie własnego  
moczu, aby nazajutrz przy wizycie zaskoczyć nas uzyskanym  
wynikiem. Z zakłopotaniem stwierdziliśmy, że nie ma już rady i nie  
pozostało nam nic innego, jak oczekiwać samobójstwa kolegi. Za  

każdym razem, kiedy wychodził do pobliskiej kawiarenki, czego  

właściwie nie mogliśmy mu zakazać, z drżeniem czekaliśmy na  
wiadomość, że otruł się tam w toalecie. A co się stało naprawdę?  
Im widoczniej choroba czyniła postępy, tym bardziej rosły  
wątpliwości chorego co do swej diagnozy. Nawet kiedy miał już w  

wątrobie przerzuty nowotworu, zaczynał mówić o niewinnych  

chorobach wątroby. O co tu chodziło? Otóż chory, im bliżej był  
swego końca, tym bardziej sprzeciwiała się temu jego wola życia,  

tym mniej skłonny był uznać swój bliski koniec. Można o tym  
myśleć, co się chce, faktem bezspornym jest, że dawała tu znać o  
sobie wola życia - i ten fakt winien ostrzec nas raz na zawsze co  

do wszelkich podobnych przypadków: nie mamy prawa odmówić tej woli  
życia żadnemu choremu.  
  I to tak dalece, że tezy tej winniśmy bronić nawet wtedy, gdy  

background image

jako lekarze stajemy wobec faktów dokonanych, gdy chory czynem  
dowiódł, że nie ma już w nim nic z tej woli życia. Mam oczywiście  
na myśli samobójców. Stoję więc na stanowisku, że w przypadku  

dokonanej próby samobójstwa lekarz ma nie tylko prawo, ale i  

obowiązek interwencji, czyli w miarę możności ratowania i  
udzielania pomocy. Czy ma więc odgrywać rolę losu? Nie, rolę losu  
usiłuje odgrywać ten lekarz, który pozostawia samobójcę jego  

losowi. Gdyby bowiem "losowi" spodobało się, aby dany samobójca  

rzeczywiście zginął, to ten los znalazłby też z pewnością sposoby,  
aby umierający nie dostał się na czas w ręce lekarza.  

   
   
  20. O nieugiętej mocy ducha 

   
   

  Jak często się zdarza, że psychoterapeuta, psychiatra, wskazuje  
choremu psychicznie pacjentowi, jak powinien się zachowywać -  
chory jednak ze swej strony przedkłada terapeucie, że po prostu  

nie może, że to nie wychodzi, że nie zdobywa się na tyle siły woli  
potrzebnej do tego czy owego, jednym słowem, że ma słabą wolę.  
  Czy istnieje rzeczywiście coś takiego jak słabość albo siła  
woli? Czy mówienie o niej nie jest raczej wymawianiem się? Zwykło  
się mawiać: gdzie się do czegoś dąży, tam znajduje się też jakiś  

środek do celu. Chciałbym jednak zaproponować inny wariant tej  
sentencji, śmiem bowiem twierdzić, że gdzie jest cel, tam znajduje  
się także wola jego realizacji. Innymi słowy, kto ma na oku jasny  
cel i komu szczerze zależy na dotarciu do niego, ten nigdy nie  

będzie musiał narzekać na to, że brak mu siły woli. Niestety  

ludzie nie tylko wymawiają się swą rzekomo słabą wolą, lecz  
powołują się również na to, że nie dają sobie rady, że po prostu  
nie mogą, wszak wolność woli nie istnieje. Powstaje pytanie, co o  
tym mówi psychoterapeutyczna praktyka, psychiatryczne  
doświadczenie. Czyż miałoby rzeczywiście być tak, jak pragnie nam  

to wmówić źle pojęta, a mimo to podawana ogółowi półwiedza,  
głosząca, aby zacytować na przykład pewnego kalifornijskiego  
badacza, że człowiek czyni to, co nakazują mu gruczoły płciowe, że  
losem jego są jego hormony, a moralne poglądy człowieka również  

uzależnione są wyłącznie od jego gruczołów, jak lubi określać to  

ów uczony? Albo czy jest rzeczywiście tak, jak wyraził to kiedyś  
sam Zygmunt Freud, że człowiek jest istotą opanowaną przez (cytuję  
dosłownie) swoje pragnienia popędowe i że Ja człowieka, jak mówił  
Freud, nie jest panem we własnym domu?  
  Zapewne, nikomu nie przyjdzie na myśl, aby kwestionować to, że  

człowiek ma popędy i związane z nimi pragnienia. Było też wówczas,  

kiedy działał Freud, ważne i słuszne, aby społeczeństwu, równie  
pruderyjnemu, z jednej, co lubieżnemu, z drugiej strony, zerwać z  
oblicza maskę, i postawić przed oczy zwierciadło. Freud sam  
wiedział dobrze o tej funkcji psychoanalizy i o własnej misji. W  

rozmowie z psychiatrą szwajcarskim Ludwigiem Binswangerem  

stwierdził: "Ludzkość wiedziała przecież, że ma ducha; ja musiałem  
jej pokazać, że istnieją także popędy".  

  Czy jednak tymczasem świat i społeczność ludzka się nie  
zmieniły? Czy można jeszcze dziś twierdzić, że człowiek wie o tym,  
że jest także istotą duchową? Czy nie jest dziś raczej odwrotnie,  

że człowiek aż nazbyt często zapomina o swej duchowości - i  
równocześnie zapomina o tym, że jest wolny i ponosi  
odpowiedzialność? Czy właśnie dzisiejszy człowiek nie jest aż  

background image

nadto skłonny do stopniowego wypierania swej duchowości, aby  
posłużyć się tym starym psychoanalitycznym wyrażeniem, tak samo  
jak kiedyś, za czasów Zygmunta Freuda, wypierał swą popędowość,  

nie chcąc nic o niej słyszeć?  

  W gruncie rzeczy nietrudno wykazać, że dzisiejszy człowiek  
przesycił się lub, jeśli wolicie, znużył duchowością. Najchętniej  
odrzuciłby tę swoją duchowość i wolność, i odpowiedzialność. O ile  

jednak taki przesyt i znużenie duchowością przedstawiają jakieś  

objawy tego, co można by określać jako patologie ducha czasu - to  
zadanie współczesnej psychoterapii będzie polegało na tym, aby  

właśnie od innej, odwrotnej strony, niż czynił to (i musiał  
czynić) Freud, podejść do zbiorowej kulturowej nerwicy naszej  
epoki. I rzeczywiście profesor Kraemer bardzo subtelnie wskazał,  

że zaczyna się zarysowywać nowa epoka psychoterapii, bo o ile  
dotąd traktowano ducha, całkowicie w ujęciu Ludwiga Klagesa, jako  

antagonistę psychiki, to nowa psychoterapia, przeciwnie, czyni  
ducha swym wiernym sojusznikiem w walce o psychiczne zdrowie. Ale  
możemy też - odwrotnie niż Freud sformułować to tak: człowiek  

dzisiejszy wie aż nadto dobrze, że ma popędy; powinniśmy mu  
pokazać raczej z drugiej strony, że ma także ducha - ducha,  
wolność i odpowiedzialność. Stojąc w samym środku naszego czasu i  
gotowi też stawić mu czoło, my psychiatrzy powinniśmy dokonać tego  
dzieła: winniśmy wyzwolić człowieka, uczynić go na powrót wolnym i  

odpowiedzialnym.  
  Może jednak ktoś zapytać, czy to nie nauka, konkretnie nauki  
przyrodnicze, i co się z tym wiąże, właśnie neuropsychiatria,  
zdają się wciąż dowodzić, jak bardzo człowiek z samej swej natury  

zależny jest od dziedziczności i wychowania, wrodzonych skłonności  

i środowiska lub, jeśli ktoś woli to mityzujące sformułowanie, od  
krwi i ziemi? Nie jestże psychiczny charakter człowieka czymś  
wrodzonym? A cóż dopiero samo ciało, typ jego budowy - czyż  
charakter nie jest z samej natury rzeczy z nimi związany? Otóż kto  
tak mówi, dowodzi jedynie, że ograniczając się do psychologii,  

biologii i socjologii, a więc cielesnych, psychicznych i  
społecznych uwarunkowań i podstaw ludzkiej egzystencji, całkowicie  
ignoruje to, co w człowieku jest swoiście ludzkie. Człowieczeństwo  
we właściwym sensie zaczyna się w ogóle dopiero wtedy, gdy  

człowiek wykracza poza wszelkie uwarunkowanie, a to na mocy  

czegoś, co wolno nazwać nieugiętą mocą ducha. *  
  Jeśli chodzi o uwarunkowania, które są wprawdzie potężne, ale  
nie wszechpotężne, to należy do nich także nasz charakter. Ale i  
wobec niego może człowiek w zasadzie zachować jakiś margines  
swobody. Zresztą zamiast abstrakcji wolę przytoczyć przykład.  

Młodociana pacjentka, której leczący ją psychiatra czyni zarzuty  

życiowego tchórzostwa, skłonności do ucieczki przed życiem,  
odpowiada na nie następującymi słowy: Cóż pan chce ode mnie, panie  
doktorze. Jestem po prostu typową jedynaczką w duchu Alfreda  
Adiera. - Chciała wykazać, że nie może sobie sama ani nie można  

jej pomóc, ponieważ w myśl doktryny i szkoły psychologii  

indywidualnej obciążona jest cechami, które po prostu są  
niezmienne. Stajemy tu wobec typowo nerwicowego sposobu  

zachowania, mianowicie fatalizmu, czyli przesądu odnoszącego się  
do potęgi przeznaczenia. Właśnie bowiem neurotyk skłonny jest do  

podobnych zachowań. Z góry potwierdza to, co w sobie stwierdza; od  

razu gotów jest pogodzić się z tym, co w sobie samym znajduje, na  

przykład w zakresie właściwości charakteru. Zapomina zaś o tym, że  
jeśli los coś zrządził, to człowiek winien tym dopiero  

background image

rozporządzić, i dopóki nie uczynił tego, a przynajmniej nie  
spróbował uczynić, słowo "los" nie powinno w ogóle przejść przez  
jego usta. Oczywiście, kto z góry uznaje swój los za  

przypieczętowany, nie będzie w stanie z powodzeniem łamać tej  

pieczęci.  
  To wszystko dotyczy tym bardziej losu pozornego w nas samych, a  
więc naszych wewnętrznych sił, popędów i sił napędowych.  

Oczywiście, człowiek ma popędy, i któż, jaki uczony chciałby temu  

zaprzeczyć? Człowiek posiada więc popędy, ale popędy nie posiadają  
jego. Nie mamy też nic przeciw popędom ani przeciw temu, że w  

danym przypadku człowiek je aprobuje. Pragnęlibyśmy tylko  
zauważyć, że wszelka aprobata popędów zakłada z góry i  
uwarunkowana jest tym, że człowiekowi pozostaje też swoboda  

ewentualnego przeciwstawienia się popędowi. Powiedziałbym, że tym,  
co ponad całą sferą popędowości domaga się aprobaty, jest wolność  

- podstawowa wolność powiedzenia "nie". Człowiek bowiem to istota,  
która może właśnie powiedzieć - również sobie samemu - "nie", a  
wcale nie musi w każdym wypadku mówić "tak" i "amen". Mogę też  

wyrazić się dobitniej, jak to już musiałem powiedzieć niejednemu z  
moich pacjentów, gdy wymawiał się takim czy innym swoim  
charakterem, taką czy inną właściwością, na przykład uleganiem  
wpływom, zobojętnieniem lub, powiedzmy od razu, tak zwaną  
słabością woli. Zawsze wtedy przychodziło mi pytać takich ludzi: -  

Pięknie, przyznaję, ma pan już takie czy inne właściwości, ale czy  
musi pan nawet sobie samemu na wszystko pozwalać?  
   
   

  Na szczęście człowiek wcale mię potrzebuje wciąż korzystać z tej  

nieugiętej mocy. Co najmniej równie często, jak wbrew swej  
dziedziczności, wbrew środowisku i wbrew popędom człowiek daje  
sobie radę również dzięki swym dziedzicznym skłonnościom, dzięki  
środowisku i sile swych popędów - myśl, którą zawdzięczam dr  
Gertrudzie Paukner.  

   
   
  Wróćmy do punktu wyjścia. Człowiek ma zatem popędy, ale  
jednocześnie ma także wolność. I to go właśnie odróżnia od  

zwierzęcia. Zwierzę bowiem właściwie nie ma popędu, raczej jest  

ono niejako sumą popędów z nim identycznych podczas gdy człowiek  
musi dopiero za każdym razem utożsamić się z jednym ze swoich  
popędów, aby przekonać się, co się stanie, jeśli go zaaprobuje.  
Ale teza, że człowiek ma wolność, nie jest całkiem ścisła.  
Właściwie należałoby powiedzieć: człowiek jest własną wolnością,  

jak zwierzę - sumą swych popędów. To, co ktoś ma, mógłby  

ostatecznie utracić. Wolność zaś przynależy do człowieka w sposób  
nierozerwalny. Bo nawet gdy się jej wyrzeka, z niej rezygnuje,  
rezygnacja ta jest dobrowolna i dokonuje się w wolności.  
  Wiem, że istnieją kierunki filozoficzne kwestionujące tę  

wolność. Reprezentujący je filozofowie przyznają wprawdzie, że  

człowiek żyje z takim poczuciem, jakby był wolny, w rzeczywistości  
jednak jest najdalszy od tego, i to poczucie wolności jest  

samoułudą. Inni filozofowie twierdzą coś odwrotnego, że mianowicie  
człowiek nie tylko czuje się, ale też jest wolny. Tak więc mamy tu  
tezę przeciw tezie - i lekarz nie rozstrzygnie tego sporu  

filozofów. Może wolno mu jednak zwrócić uwagę na fakt, że w  
psychiatrii znane są wyjątkowe stany psychiczne, w których  
człowiek nie czuje się wolny. I mogę państwu zdradzić, że takie  

background image

stany wyjątkowe występują nie tylko w zaburzeniach psychicznych,  
ale można je także eksperymentalnie wytworzyć u wybranych osób  
normalnych. Wystarczy mianowicie pobrać kilka milionowych cząstek  

grama substancji chemicznej, w tym wypadku tak zwanego LSD ( * ),  

a popada się w stan zatrucia, który trwa wprawdzie tylko kilka  
godzin, lecz towarzyszą mu arcyosobliwe zakłócenia zmysłów. Osoby  
poddawane takiemu doświadczeniu mówią na przykład, że miały  

uczucie, jakby ich własne ciało uległo przemianie. Kończyny  

wydawały się nieproporcjonalnie duże, a twarze dostrzegane w  
otoczeniu - wykrzywione, i to tak bardzo, jakby rysował je jakiś  

surrealista. Otóż istotna wydaje mi się rzecz następująca. Wiele  
osób poddanych doświadczeniu opowiada, że w stanie zatrucia  
wspomnianym kwasem lizergowym czują się tak, jakby byli  

automatami, marionetkami czy pajacami. Rozumieją przez to, że nie  
czują się w tym stanie wolni. My jednak możemy zapytać: czyżby  

miało być rzeczywiście tak, jak to twierdzą niektórzy filozofowie,  
że człowiek, a ściślej jego wola nie jest wolna? Gdyby ci  
filozofowie mieli rację, a ich pogląd był prawdziwy, to człowiek  

musiałby niejako najpierw zatruć się, na przykład kwasem  
lizergowym, by móc się o tej prawdzie przekonać. Ja jednak miałbym  
ochotę zapytać, cóż to za osobliwa prawda, do której dochodzi się  
dopiero przez zażycie ciężkiej trucizny szkodliwej dla układu  
nerwowego? I chciałbym zakończyć takim pytaniem: co jest bardziej  

prawdopodobne? Czy to, że normalny człowiek nie jest istotą wolną,  
nie ma więc wolnej woli, tylko tego nie odczuwa, ponieważ sam się  
łudzi i z tego złudzenia wyzwolić go może tylko dwuetyloamid kwasu  
lizergowego? Czy nie jest o wiele bardziej prawdopodobne, że  

człowiek czuje się i jest wolny i że dopiero ciężka trucizna, jak  

kwas lizergowy, może doprowadzić go do zwątpienia o tej jego  
wolności? Sąd o tym pozostawiam zdrowemu rozsądkowi każdego ze  
słuchaczy. Nie zapominajmy jednak, że wyrok o wolności człowieka  
zapada nie w samej teorii, lecz przede wszystkim w praktyce, w  
działaniu hic et nunc!  

   
   
  LSD25 - znak alkaloidu pod nazwą: dwuetyloamid kwasu  
lizergowego. (Przyp. red.)  

   

   
  21. Problem ciała i duszy widziany od strony klinicznej 
   
   
  Komu z nas nie przeszły przez usta takie przenośne zwroty, jak  

na przykład że ma coś na wątrobie, że coś mu leży na żołądku lub  

że musiał coś przełknąć. Ale rzadko chyba uświadamiamy sobie, ile  
mądrości zawarła nasza mowa w podobnych wyrażeniach. Gdyż mowa nie  
jest tu tylko obrazowa, lecz stanowi odbicie, odbija coś  
rzeczywistego.  

  Poprzestańmy jednak na przykładzie przełykania! Pewien włoski  

badacz przedsięwziął następujące doświadczenie. Poddane mu osoby  
wprowadził w stan hipnozy, podsuwając sugestię, że są biednymi  
drobnymi urzędnikami, a ich przełożony to nieprzyjemny szef,  

dokuczliwy i podle ich traktujący, tak że cierpią pod jego  

uciskiem. Nie wolno im protestować, są zmuszeni wszystko  

cierpliwie przełykać. A wynik eksperymentu? Osoby te uczony włoski  

badał kolejno pod rentgenem przyglądając się bliżej okolicy  
żołądka. I co się okazało? Wszyscy zmienili się w swego rodzaju  

background image

"połykaczy powietrza" - na obrazie rentgenowskim można było  
wyraźnie dostrzec, że ich żołądek wzdął się wskutek nadmiernego  
nagromadzenia powietrza, powietrza, które bezwiednie i mimowolnie  

przełykali. Tak samo bezwiednie i mimowolnie odbywa się ten proces  

u pacjentów cierpiących na aerofagię, u których podobnie wzdęty  
żołądek - wskutek podniesienia przepony i uciskania na serce -  
wywołuje najrozmaitsze, choć jeszcze niewinne dolegliwości. Jeśli  

wniknąć nieco bliżej w historię ich choroby, to nierzadko okaże  

się, że musieli oni coś przełknąć, i to nie tylko powietrze, lecz  
jakieś przykre przeżycie, które ich spotkało, a o którym wolą nie  

myśleć.  
  Jak państwo widzicie, dziś, kiedy medycyna wie o tego rodzaju  
psychofizycznych związkach, zupełnie już nie uchodzi traktować i  

leczyć człowieka chorego dostrzegając tylko chorobę, a nie  
dostrzegając człowieka, człowieka jako istoty czującej i  

cierpiącej, hominem patientem.  
  Zajęła się tym wszystkim, jak wiadomo, tak zwana medycyna  
psychosomatyczna śledząc związki między stroną somatyczną i  

psychiczną. Zresztą czasem przesadziła, zapominając, że nie w  
każdej chorobie somatycznej musi tkwić u podłoża odpowiadające mu  
przeżycie psychiczne. Choruje tylko ten - oto podstawowa zasada  
medycyny psychosomatycznej - kto się zamartwia. * Nie jest to  
jednak prawda. I jeśli ktoś powołuje się na to, że na przykład  

napad dusznicy sercowej, uświadomiony czy nieuświadomiony,  
pochodzi ze zdenerwowania, dajmy na to z lęku o coś, to winienem  
mu zwrócić uwagę, że nie tylko zdenerwowanie spowodowane lękiem,  
lecz również podniecenie radosne może wywołać atak serca. I znane  

są przypadki, że matki padały ofiarą porażenia serca, gdy ich  

synowie wracali po długoletniej niewoli wojennej do domu. Ciało  
ludzkie jest na pewno zwierciadłem duszy. Ale kiedy zwierciadło to  
wykazuje plamy, dusza, którą ono odzwierciedla, może być mimo  
wszystko zdrowa. Jakiś przypadek fizyczny nie zawsze więc jest  
wyrazem przeżycia psychicznego, i choroba somatyczna wcale nie  

musi oznaczać, że i w psychice chorego coś nie jest w porządku.  
  Jeśli pamiętamy, że psychika może wyrazić się w ciele i z kolei  
zapytamy, czy także odwrotnie, to, co cielesne, materialne, nie  
może odbić się na tym, co psychiczne, duchowe, to aby potwierdzić  

to pytanie dowodami, mógłbym wskazać na mnóstwo faktów z  

doświadczenia. Ograniczę się jednak do wybrania niektórych z nich,  
dotyczących określonego stanu klinicznego. Są więc ludzie  
cierpiący na nadczynność tarczycy. Z tą właściwością fizyczną  
związana jest właściwość psychiczna, mianowicie pacjenci tego  
rodzaju skłonni są, jak udało mi się wykazać, nie tylko do pewnego  

podniecenia lękowego w ogóle, lecz w szczególności do tak zwanego  

lęku przestrzeni. Przez podawanie odpowiednich leków, a więc  
terapię zmierzającą do zahamowania nadmiernej czynności tarczycy,  
można bez większych trudności zlikwidować zarówno to czynnościowe  
zakłócenie hormonalne jak i związany z nim stan lękowy. W związku  

z problemem ciała i duszy interesuje nas jednak sprawa  

następująca. Gdybym w moich wnioskach był naiwny i dążył do  
szybkiego ich wyprowadzania, wysnułbym taki wniosek: można by  

jakoś zaryzykować twierdzenie, że wszelki lęk jest właściwie  
lękiem sumienia. Jeśli więc z poprzednich uwag wynikało, że  
nadczynność gruczołu tarczycowego prowadzi u chorego do lęku,  

mógłbym w końcu stwierdzić, że sumienie nie jest "niczym innym jak  
tylko" hormonem tarczycy.  
   

background image

   
  W oryginale nieprzetłumaczalna gra stów: Krank wird nur wer sich  
kr„nkt. (Przyp. tłum.)  

   

   
  Nie mniej niż ja sam, państwo uznalibyście taki końcowy wniosek  
za mylny i śmieszny. A przecież jeden z profesorów któregoś z  

kalifornijskich wydziałów medycznych zaryzykował taki wniosek.  

Obrał on mianowicie przeciwny punkt wyjścia, wyszedł nie od  
nadczynności, ale od niedoczynności tarczycy, prowadząc zasadniczo  

do następującego twierdzenia: jeśli podam hormon tarczycy  
kretynowi, a więc osobnikowi, który właśnie zachorował na taką  
niedoczynność tarczycy i cofnął się w swym umysłowym rozwoju, to  

będę mógł wkrótce zaobserwować i odpowiednimi badaniami  
stwierdzić, jak wzrasta jego iloraz inteligencji, jednym słowem,  

jak przybywa takiej osobie sił umysłowych. Tak więc konkluduje  
kalifornijski kolega dosłownie i z całą powagą umysł to "nic  
innego jak tylko" hormon tarczycy.  

  Albo weźmy inny przykład. Istnieją ludzie cierpiący na osobliwe  
uczucie: wszystko wydaje im się odległe, a oni sami wydają się  
sobie obcy. My psychiatrzy mówimy wtedy o wyobcowaniu albo o  
zespole depersonalizacji. Zdarza się to przy najrozmaitszych  
zaburzeniach psychicznych, ale samo w sobie jest objawem  

niegroźnym. Otóż udało mi się wykazać, że te psychiczne objawy  
chorobowe w pewnych przypadkach świetnie reagują na małe dawki  
hormonu kory nadnerczy. Dzięki niemu wraca normalne poczucie  
osobowości, normalne przeżycie własnego ja. Ale nie przyszłoby mi  

na myśl, aby z tego wnosić, że ludzka osobowość, ludzkie "ja" to  

"tylko" hormon kory nadnerczy.  
  Przyjrzawszy się tym sprawom bliżej, orientujemy się już, przed  
jakim mylnym wnioskiem i myślowym błędem winniśmy strzec się,  
ilekroć mowa o tego rodzaju związkach psychofizycznych. Winniśmy  
mianowicie przyzwyczaić się do ścisłego rozróżniania uwarunkowania  

przyczynowości i wytwarzania. Tak więc normalne funkcjonowanie  
tarczycy czy kory nadnerczy jest zapewne przesłanką, wstępnym  
warunkiem normalnego ludzkiego życia psychicznego i duchowego, ale  
absolutnie nie oznacza, że duchowość w człowieku jest niejako  

wytwarzana przez procesy chemiczne, od których zależy wydzielanie  

hormonów w organizmie.  
  Padło właśnie słowo "organizm", oznaczające całość organów, to  
znaczy narządów, instrumentów. I rzeczywiście, duchowosć w  
człowieku - o której dopiero co powiedzieliśmy, że nie może być  
wytworzona przez chemię ani też przez chemię wyjaśniona - otóż ta  

duchowość ma się tak do organizmu, jak wirtuoz do instrumentu.  

Chcę powiedzieć, że duch ludzki, aby mógł się rozwijać, tak samo  
potrzebuje jako podstawowego warunku sprawnie funkcjonującego  
organizmu, jak wirtuoz dobrego "instrumentu". Jest zdany na niego,  
co więcej, jest od niego zależny. Bo na złym instrumencie,  

powiedzmy na źle nastrojonym fortepianie, nawet najlepszy wirtuoz  

i największy artysta dobrze nie zagra. A co się dzieje, gdy  
fortepian jest rozstrojony? No cóż, wzywa się stroiciela i ten  
ponownie nastraja instrument. Ale nie tylko fortepian, także  

człowiek może być rozstrojony. Może popaść w stan rozstroju,  

depresji. I co wtedy czynimy? Niekiedy leczymy go przy pomocy  

wstrząsów elektrycznych, i radość życia znów powraca do jego  

serca. Ale jak przedtem nie wolno było wnioskować, że hormon  
tarczycy jest identyczny z nowymi siłami psychicznymi, podobnie  

background image

też nie można i teraz identyfikować nowej radości życia z  
elektrycznością.  
  Do tego rodzaju błędnych wniosków kusi nas nie tylko tak zwana  

psychochemia, a więc fascynacja różnymi wspomnianymi wyżej  

reakcjami chemicznymi, które okazały się mniej lub bardziej  
konieczną (ale nie wystarczającą) podstawą normalnego życia  
psychicznego. Również to, co kiedyś określano jako  

psychochirurgię, uwodzi ku temu, co Ludwig Klages nazwał  

przesądnym zapatrzeniem się w mózg. Oczywiście, przez zabiegi  
chirurgiczne, przez operacje mózgu także można zmienić warunki, w  

jakich jedynie możliwe jest normalne życie psychiczne. Można te  
warunki zmieniać i ulepszać, niekiedy i znormalizować, jeśli były  
chorobliwie zmienione. Jednakże skalpel chirurga nie dociera nawet  

poprzez mózg do tego, co w człowieku duchowe! Przyjęcie takiego  
poglądu byłoby rażącym materializmem. Duch, dusza ludzka, nie ma  

"siedziby" w mózgu, i słusznie Klages wskazał na to, że zadanie  
badań nad mózgiem nie polega na poszukiwaniu "siedziby duszy",  
lecz raczej na poszukiwaniu mózgowych uwarunkowań procesów  

psychicznych. Klages pokazuje to na przykładzie trafnego  
porównania. Ktoś usuwa bezpiecznik w oświetlonym elektrycznością  
pomieszczeniu, i światło gaśnie. Nikt jednak, mówi on, nie nazwie  
miejsca, w którym był bezpiecznik, "źródłem" światła.  
  Tym bardziej nie można z faktu, że niestosownie jest mówić o  

siedzibie duszy w mózgu, wyprowadzać wniosku, że żadnej duszy nie  
ma. Taka argumentacja przywodzi mi na myśl pewne wydarzenie. W  
dyskusji publicznej zapytał mnie kiedyś młody rzemieślnik, czy  
mógłbym mu może przy mikroskopowym badaniu mózgu pokazać duszę - w  

przeciwnym razie w żadną duszę nie uwierzy. Kiedy z kolei go  

zapytałem, dlaczego interesuje go dowód mikroskopowy,  
odpowiedział: - Z pragnienia dotarcia do prawdy. - Teraz  
wystarczyło mi tylko zapytać: - A czymże jest pragnienie prawdy,  
czymś cielesnym czy duchowym? - Musiał przyznać: - Duchowym. -  
Jednym słowem to, czego szukał i nie mógł znaleźć, było już dawno  

podstawą jego poszukiwań.  
   

   
  22. Spirytyzm  

   

   
  Zaszliśmy już tak daleko, że opinią publiczną zawładnęła nowa  
fala przesądu, mam na myśli zwłaszcza ten jego rodzaj, który  

chętnie drapuje się w togę naukowo brzmiącej frazeologii, jak na  
przykład spirytyzm czy okultyzm. Wygląda na to, iż jest  

rzeczywiście tak, jak mówił kiedyś Scheler, że człowiek czci albo  

Boga, albo bożka. A my moglibyśmy dodać, że albo ma wiarę, albo  
hołduje zabobonowi. I tym też tłumaczy się fakt, że szerząca się  

wokół dezorientacja w sprawie duchowości - a więc forma niewiary  

polegająca na braku przekonania o rzeczywistości duchowej -  
doprowadziła do tego, że zdezorientowani duchowo ludzie tym  

bardziej interesują się "duchami". Cóż to za widowisko:  
współczesny nihilizm dumnie kroczy ręka w rękę ze spirytyzmem.  
Oczywiście, nie mówimy tu na przykład o badaniach  

parapsychologicznych, zapoczątkowanych przez poważnego uczonego  

amerykańskiego Rhine.a, czy o teologicznej problematyce cudu -  

problematyka ta zresztą jest już zamknięta, podczas gdy poważne  

badania parapsychologiczne są jeszcze bardzo dalekie od  
zakończenia.  

background image

  Ale, powtarzam, nie o tym wszystkim ma być tu mowa. Raczej tylko  
o tak zwanym i tak właśnie się określającym spirytyzmie, którego  
"eksperymenty" mniej lub więcej opierają się na złudzeniu, ale w  

wysokim stopniu też na samozłudzeniu. A należy o nim mówić,  

ponieważ ze stanowiska higieny psychicznej - to stanowisko zaś  
jest dla moich odczytów decydujące - nie jest on nieszkodliwy. Jak  
każdy z doświadczonych kolegów psychiatrów, znam cały szereg  

przypadków, w których ludzie nieodporni psychicznie, dopiero wtedy  

właściwie, kiedy trafili do kółek spirytystycznych, pod ich  
wpływem rozchorowali się na dobre. Wprawdzie zajmowanie się  

spirytyzmem na pewno nie spowodowało choroby psychicznej,  
uruchomiło jednak jej ukryty mechanizm. W innych znowu wypadkach  
fakt nagłego zainteresowania się spirytyzmem może uchodzić za  

pierwszy objaw choroby psychicznej.  
  Coś takiego odczuwa też niekiedy człowiek rozsądny. Mimo to  

okazuje się, że i takiemu można zamydlić oczy. Znajoma dama  
zwróciła się pewnego razu do mnie prosząc o zbadanie jej  
"nadnaturalnej" zdolności rozpoznawania ukrytych, zatajonych  

chorób. Zaprosiłem ją do polikliniki neurologicznej, gdzie  
naplótłszy na wstępie sporo głupstw jako przesłanek teoretycznych,  
próbowała dać praktyczny dowód posiadanej jakoby zdolności. Żadne  
z jej rozpoznań nie okazało się trafne, nawet w przypadkach, w  
których poszlaki wskazywały właściwy trop. Tym bardziej byłem  

zdumiony, gdy z ust cenionego uczonego wiedeńskiego, humanisty,  
usłyszałem, że odwiedził ową damę, a jej "zadziwiające" diagnozy  
wywarły na nim głębokie wrażenie. Mój osobisty pogląd idzie w tym  
kierunku, że niepełne jest żadne naukowe badanie, które nie  

posłuży się obserwacją specjalistów nastawionych na możliwe  

wyrafinowane oszustwo - myślę tu o zręcznych prestidigitatorach,  
od których uczyć się mogą najbardziej nawet rutynowani  
kryminaliści. Obdarzona "nadnaturalną" mocą dama stawiła się na  
kliniczne badanie, i to nawet na własne życzenie. Zazwyczaj jednak  
podobni panowie i panie przed tym się uchylają. W gruncie rzeczy w  

literaturze naukowej ostatniego czasu znany jest tylko jeden  
jedyny wypadek w pełni klinicznie zbadany, mianowicie casus Mirina  
Dajo. (Opieram się tu na dokładnych wynikach badań klinicystów  
szwajcarskich Schlapfera i Undritza.)  

  Mirin Dajo głosił, że nie można go zranić; zawdzięczał to jakoby  

panowaniu ducha nad ciałem. Aby dowieść tej swojej mocy, w jednym  
ze szwajcarskich kabaretów przebijał sobie co wieczór floretem  
pierś wraz z sercem - w każdym razie widzowie tak utrzymywali.  
Mamy tu jednak do czynienia z pierwszą w tym przypadku sugestia  
masowa, gdyż jeśli floret w ogóle przechodził przez pierś, działo  

się to, jak później stwierdzono, zawsze tylko po stronie prawej.  

Dlaczego jednak, zapytamy, Mirin Dajo nigdy nie krwawił? Aby to  
wyjaśnić, nie trzeba nawet zakładać masowej sugestii. Floret ma  
brzeszczot o przekroju okrągłym, bez ostrza. W przeciwieństwie do  
kuli, także okrągłej, ale która doprowadziłaby oczywiście do  

zranienia, floret był przez Mirina Dajo wprowadzany w ciało  

powoli, tak że dzięki tej powolności naczynia krwionośne mogły  
ustępować przy nacisku - nie dochodziło więc w żadnym razie do ich  

przecięcia. Nie dochodziło też do rozerwania naczyń, gdyż ich  
tkanki są elastyczne, gdyby więc nawet doszło raz do ich  
naruszenia, to dzięki tej elastyczności tkanek wytworzony kanał  

znowu by się zasklepił. 
  Na pewno nie tylko sugestia masowa odgrywała jakąś rolę w  
niektórych momentach przypadku Mirina Dajo. Działała również  

background image

autosugestia. Twierdzą to w każdym razie klinicyści, którzy go  
badali. Ostatecznie można sobie wyobrazić, że to autosugestia  
bezbolesności sprawiała, iż w miejscu ukłucia nie było widać krwi.  

Przypominam sobie na przykład wypadek z pielęgniarką, która w  

czasie kursu hipnozy dla lekarzy dobrowolnie oddała się do  
dyspozycji jako obiekt eksperymentu, abym mógł na niej  
zademonstrować wszystko to, co należy do tematu hipnozy. W tym  

sensie zasugerowałem jej bezbolesność w określonym miejscu  

przedramienia. Aby pokazać kursantom, że miejsce to stało się  
rzeczywiście nieczułe na ból, ująłem fałd skóry i przebiłem go  

grubą igłą injekcyjną, a ów fałd nawet nie drgnął, po wyjęciu igły  
nie było też śladu krwi. Miejsce ukłucia zaczęło krwawić dopiero  
po obudzeniu pielęgniarki z hipnozy.  

  W przypadku Mirina Dajo nie było moim zdaniem żadnej  
autosugestii. Wcale nie jest bowiem rzeczą tak bardzo zaskakującą,  

że nawet przy nieuniknionych zranieniach nie było u niego widać  
większego bólu. Przede wszystkim, na co wskazali też ci, co badali  
Mirina Dajo, narządy wewnętrzne są na ogół nieczułe na ból.  

Wystarczy przypomnieć o paradoksalnym na pozór zjawisku, że na  
przykład mózg, a więc właśnie ten organ, "za pomocą którego", że  
się tak wyrażę, odczuwamy ból, sam jest nieczuły na ból, o czym  
można się łatwo przekonać przy okazji operacji mózgu, odbywającej  
się na ogół tylko ze znieczuleniem miejscowym, a więc w stanie  

pełnej świadomości pacjenta. Wprawdzie przebicie skóry jest  
bolesne i wtedy autosugestia może odegrać pewną rolę, ale nie  
będzie to niczym nadzwyczajnym. Kiedy mam u bojaźliwego pacjenta  
podjąć się nakłucia lędźwiowego, czyli nakłucia opon rdzenia  

kręgowego, nierzadko muszę obiecać zainteresowanemu, że znieczulę  

odpowiednie miejsce skóry nowokainą, i kiedy on sądzi, że mu ją  
wstrzykuję, i przekonany jest, że już nic czuć nie będzie, ja  
nakłucie już wykonałem. Zdarzało się, że pacjenci nie chcieli temu  
wierzyć, dopóki nie pokazałem im probówki z płynem  
mózgowo-rdzeniowym - tyle tylko odczuli.  

  Na ogół nie trzeba nawet znieczulenia miejscowego, bo chory i  
bez niego wytrzymuje ból od ukłucia igłą, gdyż po prostu dla  
własnego zdrowia narzuca sobie samoopanowanie. Jeśli więc tysiące  
pacjentów cierpliwie, bez zmrużenia powiek, znoszą ukłucia i  

punkcje przeprowadzane codziennie przez setki lekarzy we  

wszystkich możliwych miejscach skóry, miałżeby bez drgnienia nie  
znieść tego artysta kabaretowy dla swego cowieczornego zarobku? I  
kiedy stoi on tam wysoko na estradzie i z olbrzymią pewnością  
siebie, po wszystkich tajemniczych przygotowaniach, wbija w swoje  
policzki dość długą igłę - sprawia to oczywiście wrażenie  

połączone z masową sugestią, i widz zapomina, że ów stojący na  

scenie "fakir" nie zdobył się na nic innego niż on sam, gdy może  
tegoż przedpołudnia w sali ordynacyjnej swego lekarza dawał się  
nakłuć, nie otrzymując zresztą za to... honorarium.  
  W przypadku Mirina Dajo motywem działania nie było honorarium,  

lecz idealizm, pacyfizm, które chciał z naciskiem podkreślić przy  

pomocy swych eksperymentów i pokazów. Na tym więc skończmy: de  
mortuis nil nisi bene, mówmy tylko dobrze o zmarłych. Bo Mirin  

Dajo zmarł - połknąwszy ostre narzędzie podobne do sztyletu, aby  
dowieść, że potrafi je "zdematerializować". Lekarze ostrzegali go  
- na próżno, po czym musieli go operować - również daremnie. W  

końcu mogli już tylko przeprowadzić obdukcję zwłok i w tym  
konkretnym przypadku wydać orzeczenie naprawdę kompletne,  
obejmujące także wynik sekcji zwłok. Należy ten wypadek uznać za  

background image

tragiczny i w żadnym razie nie godny naśladowania. Bo wprawdzie  
czytam w Biblii, że miecze kiedyś zamienią się w pługi. Żadną  
miarą jednak nie służy się pokojowi na świecie, jak tego pragnął  

Mirin Dajo, wbijając sobie w pierś broń, na przykład floret, czy  

połykając rodzaj sztyletu.  
  Również moc ducha można demonstrować raczej w inny sposób,  
bezpieczniejszy i wywierający nie mniejsze wrażenie. Niewiele  

przysłużymy się sprawie zapanowania ducha w, świecie przez seanse  

spirytystyczne z wywoływaniem duchów czy bez tego. Duch istnieje,  
ale ten duch ma zaiste lepsze zajęcie niż rzucanie wazonami w  

zaciemnionym pokoju, a owa sfera duchowa, w której rzeczywistości  
także człowiek uczestniczy, nie ma nic wspólnego z wirującymi  
stolikami. Wydaje mi się, że przez tego rodzaju praktyki  

rzeczywistość duchowa człowieka, prawdziwa sfera duchowa w  
świecie, zostanie zdyskredytowana w oczach prostego szarego  

człowieka, z jego naturalnym zdrowym rozsądkiem, podczas gdy  
powinna zyskać raczej poparcie, czego zaiste mamy dziś wszelki  
powód pragnąć. 

   
   
  23. Co mówi psychiatra o nowoczesnej sztuce? 
   
   

  Gdy stawia się pytanie, co mówi psychiatra o nowoczesnej sztuce,  
narzuca się od razu inne pytanie, mianowicie czy jest on w ogóle  
uprawniony do mówienia o czymś takim, jednym słowem, czy jest  
kompetentny w tej sprawie. Spróbujmy o tym pomówić. O nowoczesnej  

sztuce wiele się już mówiło i wiele było poważnych dyskusji -  

przemawiano tyleż za nią, co przeciw niej. Stopniowo popadła ona  
niejako w położenie oskarżonej. Czy byłoby czymś wyjątkowym, gdyby  
po odczytaniu oskarżeń - zasięgnięto fachowej opinii? Opinii ze  
strony rzeczoznawcy-psychiatry?  
  Ale tu stajemy już przed pierwszym problemem. Psychiatra nie  

jest przecież rzeczoznawcą, w każdym razie nie w tej materii. Jest  
on doprawdy kimś innym, że tak powiem, znawcą nie rzeczy, lecz  
osób. Jako psychiatra niewiele on rozumie z problematyki  
nowoczesnej sztuki, przecież na pewno niejedno wie o osobach  

artystów. I znając ich osobowości, mogę, jeśli wolno, porozmawiać  

o tym i owym zza kulis praktyki lekarskiej, a także to i owo  
odsłonić. Znam wielu nowoczesnych, na wskroś nowoczesnych twórców  
i muszę stwierdzić, że są wśród nich tacy, którzy - oceniani ze  

stanowiska psychiatrycznego - przedstawiają osobowości w pełni  
normalne (nie przychodzili też do mnie jako pacjenci). Z drugiej  

strony w ciągu lat poznałem licznych malarzy chorych na nerwice  

albo na psychozy i muszę stwierdzić, że malowali na ogół w  
najwyższym stopniu realistycznie czy zgoła naturalistycznie. *  

Jednakże rozpoznanie zaburzenia psychicznego stawiałem zawsze na  

podstawie objawów klinicznych i z pewnością nie przyszłoby mi do  
głowy stawiać diagnozę według jakiegoś stylu artystycznego. I tak  

stajemy już przed drugim problemem. Czy z dzieła można wyprowadzać  
jakiekolwiek psychiatryczne wnioski o twórcy? Wielokrotnie tego  
próbowano, ale próby takie podejmowali przeważnie amatorzy i  

dyletanci w psychiatrii. Myślę przy tym głównie o niektórych  

dziennikarzach i krytykach sztuki, u których należy dziś do  

dobrego tonu, na przykład w ramach krytyki teatralnej, operować  

takimi pojęciami jak kompleks Edypa itp. Odnosi się wrażenie, że  
gdyby urządzić głosowanie wśród krytyków teatralnych i recenzentów  

background image

książek w prasie codziennej - to chyba 99 procent przyznałoby się  
do freudowskiej psychoanalizy. Wśród wiedeńskich psychiatrów tylko  
mały procent okazałby się zwolennikami doktryny Freuda, a nawet ci  

nie byliby ortodoksyjnymi psychoanalitykami 

   
   
  W mieszkaniu dyrektora szpitala psychiatrycznego w Antwerpii  

widziałem otorazy utrzymane - z wyjątkiem jednego jedynego - w  

stylu nowoczesnym. Ale ten jeden, impresjonistyczny, był też  
jedynym, który wyszedł spod pędzla pacjenta.  

   
   
  Warto zauważyć, że wielu nowoczesnych artystów wciąż powołuje  

się na to, że tworzy pod wpływem swej podświadomości i tym  
podobnie. Powstaje zatem problem trzeci. Co sądzić o tak zwanych  

automatycznych artystycznych produkcjach nieświadomości? Myślałem  
początkowo, że niektórzy krytycy sztuki jakby pozowali na  
psychiatrów. Teraz jednak muszę stwierdzić, że niektórzy artyści  

robią ze swej strony dobrą minę do tej fałszywej gry, że się do  
niej włączają, zachowując się na przykład schizofrenicznie, a więc  
udając, jakoby rzeczywiście byli automatami swej podświadomości.  
Jednakże - stwierdzam to znowu jako psychiatra - grają tę swoją  
rolę źle. A jeśli przy każdej sposobności powołują się na  

psychoanalizę, to nie powinni się dziwić, że publiczność nie  
okazuje właściwego zrozumienia dla tych psychoanalitycznych  
autokomentarzy. Bo w końcu nie wolno zapominać, że już sama  
psychoanaliza jakoś nie w pełni rozumie ludzką egzystencję, a  

nowocześni artyści jeszcze na dobitek źle pojmują psychoanalizę.  

Tymczasem wymaga się od publiczności, aby zrozumiała  
psychoanalityczne wynurzenia artystów!  
  Może ktoś zapyta, jak też naprawdę wyglądają malowidła ludzi  
naprawdę psychicznie chorych. W związku z tym wiarto przede  
wszystkim przypomnieć rzecz, o ile wiem, zawsze dotąd przeoczaną:  

mianowicie, że wszelkie artystyczne czy pretendujące do tego miana  
produkcje psychicznie chorych, czy to zbierane w szpitalach  
psychiatrycznych, czy też wystawione w Paryżu z okazji pierwszego  
światowego kongresu psychiatrów, były nie tylko wystawiane, ale i  

każdorazowo dobierane. A dobór ten z pewnością odbywał się pod  

kątem widzenia ich ekscentryczności, dziwaczności. Jednakże  
większość tego rodzaju produkcji, które sam oglądałem w ciągu  
długoletniej działalności w klinikach psychiatrycznych, była -  
wyznać trzeba - wielce banalna. Zapewne, treść, na przykład wybór  
tematyki, wciąż "zdradzała wpływ zaburzenia psychicznego. Co się  

jednak tyczy formy, stylu, to jako psychiatrzy rozpoznawaliśmy co  

najwyżej przy niektórych postaciach epilepsji pewną  
charakterystyczną manierę, mianowicie skłonność do stereotypowo  
powtarzanej ornamentyki.  
  Mimo wszystko nie wolno oczywiście zapominać, że studia  

malarskie i stopień akademicki nie uodporniają przeciw chorobie  

psychicznej. Chorować psychicznie może malarz z prawdziwego  
zdarzenia, autentyczny artysta. W najlepszym przypadku, a więc  

jeśli ma szczęście w nieszczęściu, jego talent artystyczny trwa  
nadal. W tym przypadku jednak nigdy nie dzieje się to dzięki  
psychozie, lecz wbrew niej. Choroba psychiczna nigdy nie jest sama  

w sobie czynnikiem twórczym ani nigdy nie jest twórcza sama  
chorobliwosć. Twórczy może być tylko umysł ludzki, nigdy choroba  
tego "umysłu", czyli tak zwana umysłowa choroba. Jednakże umysł  

background image

ludzki może właśnie w walce z tym straszliwym zrządzeniem losu dać  
z siebie maksimum swej twórczej siły.  
  Ilekroć to się dzieje, nie wolno też popełniać błędu przeciwnego  

już wspomnianemu. Nie można przypisywać chorobie jakiejś siły  

twórczej, ale tak samo nie należałoby też wygrywać faktu choroby  
psychicznej przeciwko artystycznej wartości dzieła. O wartości czy  
bezwartosciowosci, o prawdzie czy fałszu dzieła nie może w żadnym  

razie rozstrzygać psychiatra. Czy światopogląd Nietzschego był  

prawdziwy, czy fałszywy, nie ma to nic wspólnego z jego paraliżem.  
Czy poezje H”lderlina są piękne, czy nie, nie ma to nic wspólnego  

z jego schizofrenią. Sformułowałem to kiedyś nader prosto,  
stwierdzając, że 2X2=4, nawet jeśli twierdzi to paralityk. *  
  Powstaje teraz pytanie, czy nowoczesna sztuka nie ma jednak  

czegoś wspólnego z produkcjami - celowo nie używam określenia: z  
twórczością - ludzi naprawdę psychicznie chorych? I co mogłoby tu  

być wspólnym mianownikiem? Można na to odpowiedzieć, że niejeden  
chory psychicznie znajduje się w podobnej sytuacji, co nowoczesny  
artysta. Chorego przygniata odczucie "nigdy dotąd nie przeżywanych  

światów", aby posłużyć się pięknym określeniem Storcha. 
   
   
  Zob. Viktor E. Franki, Psychotherapie und Weltanschauung,  
"Internationale Zeitschrift f r Individualpsychologie", wrzesień  

1925: "Nie jest bowiem z góry pewne, że to, co nie jest normalne,  
musi być fałszywe. Można twierdzić, zarówno że Schopenhauer  
widział świat przez mroczne okulary, jak też że widział  
prawdziwie, tylko reszta normalnych ludzi miała okulary różowe,  

innymi słowy, że nie zwodziła melancholia Schopenhauera, lecz  

właściwa zdrowym ludziom wola życia więzi ich w urojeniu o  
absolutneo tego życia wartości".  
   
   
Uporczywie szuka językowego wyrazu dla niesamowitej grozy, z jaką  

się styka, i w tej walce o wyraz nie wystarczają mu już słowa z  
języka potocznego. Tworzy więc nowe słowa, i te językowe  

nowotwory, te tak zwane neologizmy są znanym nam psychiatrom  
objawem w pewnych psychozach. Podobnie nowoczesny artysta staje w  

obliczu bogactwa problematyki - ni mniej ni więcej problematyki  

naszej epoki! - a tradycyjne formy nie potrafią jej sprostać - cóż  
dziwnego, że sięga po formy nowe? Wspólny mianownik, którego  
szukaliśmy, tkwi więc w poczuciu ubóstwa wyrazu, kryzysu wyrazu,  

przeżywanym w równej mierze przez obu, zarówno przez psychicznie  
chorego, jak i przez współczesnego artystę.  

  Nie należy oczywiście zapisywać artystom tej wspólnoty na minus  

- nie jest ona hańbą. Po pierwsze bowiem, taki kryzys wyrazu  
zdarzał się w każdej epoce - każda miała swoją "modernę"! Po  

wtóre, kryzys ten istnieje wszędzie, na każdym polu życia  

intelektualnego. Czyżby mniej się dawał we znaki w nowoczesnej  
filozofii, w nowoczesnej psychiatrii? Znany jest ciężki styl i  

wielość słownych nowotworów zarzucanych na przykład filozofii  
Martina Heideggera. Pozwoliłem sobie kiedyś na eksperyment  
polegający na tym, że w czasie wykładu odczytałem po trzy zdania  

zaznaczając, że jedne pochodzą z dzieła Heideggera, drugie zaś  

stanowią stenograficzny zapis z odbytej tegoż dnia rozmowy z  

pacjentką-schizofreniczką. Poprosiłem audytorium o próbę ustalenia  

w głosowaniu, które zdania pochodzą z książki znanego filozofa, a  
które z ust psychicznie chorej pacjentki. Mogę państwu zdradzić,  

background image

że znaczna większość moich słuchaczy uznała za schizofreniczne  
właśnie słowa pochodzące od filozofa, i to bądź co bądź filozofa,  
o którym wybitny psychiatra szwajcarski Ludwig Binswanger  

powiedział kiedyś, że jednym zdaniem Heidegger skazał na wygnanie  

w krainę historii całe księgozbiory poświęcone temu samemu  
tematowi. Przyjmijmy, że tak jest naprawdę - czyż więc nie musiał  
Heidegger utworzyć nowych słów, aby móc doprowadzić do takiego  

historycznego osiągnięcia? Jeśli uznał za niewystarczające stare  

pojęcia, te wytarte monety, okoliczność ta przemawia najwyżej  
przeciw przydatności naszego języka, w żadnym zaś razie przeciwko  

filozofowi i jego oryginalnemu stylowi.  
  Po tym wypadzie poświęconym poczuciu ubóstwa wyrazu u artysty  
wróćmy w końcu do problemu, na ile można brać poważnie nowoczesną  

sztukę - zaznaczam, że ustosunkuję się tu do niego tylko z punktu  
widzenia możliwego wkładu psychiatry! Najpierw, co znaczy w tym  

wypadku: brać poważnie? Tyle co uznać za autentyczne, a w sprawie  
autentyczności może psychiatra rzeczywiście niejedno powiedzieć i  
dopowiedzieć. Poczyniłbym tu następującą uwagę. Jest całkiem  

możliwe, że ten czy inny charakterystyczny moment stylistyczny  
współczesnej sztuki stanowi oryginalną kreację jakiejś psychicznie  
zachwianej osobowości artystycznej. Jest też całkiem możliwe, że  
właśnie takim osobowościom i ich twórczości jest właściwa jakaś  
sugestywna siła, która mogła wkrótce wywrzeć taki wpływ, że  

stworzyła pewną modę. Tam jednak, gdzie coś staje się modą,  
prędzej czy później pojawiają się ludzie wykorzystujący  
koniunkturę, a wśród nich ten i ów może nie brać zupełnie serio  
ani sztuki, ani odbiorców, ani siebie samego, lecz pomyśli sobie:  

- Świat snobów chce być łudzony, niechże więc będzie.  

  Przyznając, że wszystko to jest możliwe, uważam, właśnie jako  
psychiatra, za fakt nie podlegający wątpliwości, że wśród  
nowoczesnych artystów, i to wśród twórców dzieł najbardziej  
odważnych, zawsze istnieją tacy, co zasługują na to, aby brać ich  
poważnie jako twórców autentycznych. Potwierdzi to każdy, kto jako  

psychiatra odbywający praktykę kliniczną mógł być świadkiem  
nieustannej uczciwej walki artystycznie twórczych pacjentów, ich  
wewnętrznych zmagań w dążeniu do autentycznego wyrażenia swych  
artystycznych intencji. Nieraz taki artysta do stu razy szkicował  

projekt swojego dzieła, a dopiero sto pierwsza realizacja  

zaspokajała jego artystyczne sumienie - kto na to patrzał, ten  
będzie ostrożniejszy w swojej opinii i powściągliwszy w  
przedwczesnym osądzaniu. Zrozumie też, że nawet to, co na pierwszy  
rzut oka może jedynie wydawać się imponującym aktem samowoli,  
wypływało z wewnętrznej konieczności.  

  Nie wiem, jak wysoko należy ocenić procent takich autentycznych  

artystów, i nie moja to sprawa. Ale gdyby wśród nowoczesnych  
artystów był nawet tylko jeden taki, jeden jedyny autentyczny,  
należałoby zadać sobie trud nauczyć się rozróżniania między tym,  
co autentyczne i nieautentyczne, a nie ułatwiać sobie sprawy przez  

potępianie w czambuł nowoczesnej sztuki i jeszcze z powoływaniem  

się na psychiatrię.  
   

   
  24. Lekarz a cierpienie  
   

   
  Jest rzeczą samą przez się zrozumiałą, że właśnie lekarz wciąż  
spotyka się z ludzkim cierpieniem. Ale mniej może oczywiste jest  

background image

to, że właśnie on musi też rozróżniać między dwojakim cierpieniem,  
koniecznym i zbędnym. Zbędne jest wszelkie cierpienie dające się  
usunąć: za pomocą kuracji, terapeutycznie; albo też ominąć: przez  

zapobieganie chorobom, profilaktykę, higienę. Oto przykład.  

Cierpienie może zlikwidować lekarz, usuwając przyczynę bólu, na  
przykład za pomocą operacji. Mamy wówczas do czynienia z  
chirurgiczną, radykalną metodą leczenia choroby. Nie wolno nam  

przecież zapominać, że przyczynę bólu nie zawsze można usunąć, że  

nie każda choroba jest uleczalna. Jednakże i wówczas pozostaje  
zadanie dla lekarza - bo gdy nie może usunąć przyczyny bólu,  

winien go przynajmniej uśmierzać. Dzieje się to na ogół nie na  
drodze chirurgicznej, nie za pomocą środków operacyjnych, lecz  
zazwyczaj za pomocą leków.  

  Tu stajemy już jednak przed pierwszym problemem, mianowicie, czy  
zadanie uśmierzania bólu, gdy nie jest możliwe uleczenie choroby,  

winno być realizowane za wszelką cenę. Można sobie na przykład  
wyobrazić, że lekarz podejmie zadanie uśmierzenia bólów pacjenta  
nawet za cenę znacznego skrócenia jego życia. Stajemy tu już przed  

problemem eutanazji, pomocy w umieraniu, czyli zadawania śmierci  
jako aktu łaski. Eutanazja jest oczywiście czymś niedozwolonym, a  
dlaczego, miałem tu już sposobność o tym mówić. Eutanazję  
przeprowadzano na ogół za pomocą leków - o brutalnej formie  
niszczenia gazem tak zwanego "życia niewartego życia" nie trzeba  

nawet przypominać. Istnieje inna procedura, nie farmaceutyczna.  
Chodzi o próbę uśmierzenia bólu przy zastosowaniu środków  
chirurgicznych. Mam zwłaszcza na myśli operację mózgu określaną  
jako leuko- albo lobotomię. Przez nacinanie włókien nerwowych  

łączących wzgórek wzrokowy z płatem czołowym mózgu osiąga się taki  

stan pacjenta, że mimo istniejących bólów przestaje cierpieć.  
Przeżywanie cierpienia zostaje niejako oddzielone od odczuwania  
bólu.  
  Wciąż się zdarza, że po operacji leuko- lub lobotomii pacjent  
wykazuje pewien brak inicjatywy i zainteresowań. U niektórych  

pacjentów z góry się to przyjmuje, a nawet zamierza, zwłaszcza  
przy pewnych zaburzeniach psychicznych. Jednakże w przypadkach, o  
które nam teraz chodzi, w których operacja wskazana jest ze  
względu na bóle nie dające się uśmierzyć w inny sposób, z całą  

świadomością godzimy się na nieznaczne zmiany charakteru. Kiedy  

jednak wolno lekarzowi pogodzić się z tą zmianą charakteru i z  
pewnym stępieniem uczuć? Czy wolno czynić to za wszelką cenę? Nie!  
- tylko wówczas, gdy choroba czy ból są tak nieznośne, że  
złagodzenie cierpień warto opłacić przewidywanym stępieniem uczuć.  
Czyli że w każdym razie lekarz, zanim podejmie swą interwencję,  

winien sprawę rozważyć i wybrać mniejsze zło. Jasne, że jakieś zło  

w każdym razie związane jest z uśmierzeniem cierpienia. Jeśli na  
przykład w wypadku nie dającego się operować raka, kiedy przyczyny  
bólu nie da się usunąć i trzeba go raczej uśmierzać za pomocą  
leków, jeśli w tym wypadku odurzę pacjenta za pomocą morfiny, też  

skazuję go na jakąś stratę, też wybieram jakieś mniejsze zło.  

Niekiedy szkodliwość morfiny może być nawet większa od tej, której  
oczekuję po leukotomii. Bo po wyższych dawkach morfiny pacjent  

będzie przecież w trwałym stanie oszołomienia, czego nie ma po  
leukotomii.  
  Jak widzimy, można usunąć ludzkie cierpienia usuwając przyczyną  

bólu, a gdzie to niemożliwe, ból uśmierzyć i w ten sposób  
cierpienie usunąć. Ale co robić wtedy, gdy już nic nie możemy  
uczynić, aby komuś cierpienie zmniejszyć albo gdy on sam nie może  

background image

niczym się przyczynić do jego usunięcia czy to przez jakieś  
działanie, czy przez przyzwolenie, na przykład na operację? Cóż  
wtedy, gdy to cierpienie stanowi, innymi słowy, autentyczne  

zrządzenie losu, i nie można już ująć sprawy w swe ręce i  

przedsięwziąć czegokolwiek przeciw cierpieniu? Wtedy gdy nie można  
już ująć losu w swe ręce, nie pozostaje nic innego, jak na siebie  
go przyjąć. Aby pozostać przy poprzednim przykładzie, w  

przypadkach, gdy z chorobą nie można już sobie poradzić przy  

pomocy operacji i nie wymaga się już od pacjenta, zamiast lęku  
przed nią, odwagi do poddania się operacji, w takich przypadkach  

żąda się odeń czegoś innego, żąda się odeń - wobec nie dającego  
się odmienić cierpienia - przyjęcia go na siebie z pokorą. Widzimy  
więc, że gdzie w obliczu tak ciężkiego losu nie można wyjść mu  

naprzeciw czynnie, w działaniu, tam należy wyjść ku niemu w  
odpowiedniej postawie. Znaczy to, że istnieje nie tylko  

niepotrzebne cierpienie, które można usunąć likwidując jego  
przyczyny, lecz i cierpienie konieczne, cierpienie niezbędne ze  
zrządzenia losu, w którego istocie leży to, że nie można go  

usunąć, a nawet uniknąć. Ale i wówczas cierpienie zawsze jeszcze  
ma swój sens. Sens leży w tym, w jakiej postawie spotykamy  
cierpienie, w jaki sposób przyjmujemy na siebie swój los, jak  
ustosunkowujemy się do takiego cierpienia, jak je znosimy, jak je  
dźwigamy jako nasz krzyż. Właśnie w tym, w owym "jak" dana jest  

nam możliwość realizowania wartości, okazja wypełnienia sensu * i  
włączenia go w nasze życie. Jednym słowem, ostatnia szansa po temu  
użyczona jest również nieuleczalnie i beznadziejnie chorującemu  
człowiekowi. * Bo jeśli Goethe mądrze stwierdził: "Nie ma  

sytuacji, której nie można by uszlachetnić, czy to przez jakieś  

dokonanie, czy przez cierpliwe znoszenie" - to wolno dodać:  
prawdziwe cierpienie, uczciwe znoszenie autentycznego losu jest  
samo w sobie nie tylko dokonaniem, lecz jest dokonaniem  
najwyższym, na jakie może człowiek się zdobyć. Choćby to dokonanie  
na tym jedynie polegało, że człowiek zdobywa się na wyrzeczenie,  

wyrzeczenie wymuszone przez los.  
   
   
  O tym, że również cierpienie, i właśnie cierpienie, daje  

człowiekowi sposobność wypełnienia sensu i możliwość realizowania  

wartości - zawsze wiedziała mądrość serca wbrew całej  
ograniczoności rozumu. Najbardziej wzruszającym świadectwem takiej  
mądrości serca jest chyba dedykacja, którą Anion Bruckner  
poprzedził swoje Te Deum, która tak oto brzmi: "Dobremu Panu Bogu  
za zniesione we Wiedniu cierpienia". Bruckner był wdzięczny swemu  

Bogu - za co? Za cierpienia! Jeśli czyjeś serce potrafi być tak  

wzruszająco wdzięczne, to musi w tym być jakiś sens i jakaś  
wartość.  
  Również to, że "błogosławieni są ci, którzy się smucą", nie  
wydaje mi się niewyobrażalne. Czymże bowiem innym jest błogość,  

jeśli nie przeżyciem spełnienia się sensu egzystencji? I czy  

rzeczywiście jest nie do pomyślenia, że ktoś smucący się uważa swą  
egzystencję za spełnioną? Pewnego dnia odwiedził mnie stary  

lekarz-praktyk, któremu - w idealnie szczęśliwym małżeństwie  
zmarła żona. Ów lekarz nie potrafił przezwyciężyć bólu po stracie  
żony i w stanie ciężkiej depresji przybył do mnie. Zapytałem go,  

czy pomyślał, co stałoby się, gdyby nie żona, lecz on sam zmarł  
jako pierwszy. - Nietrudno sobie wyobrazić - zapewnił mnie kolega  
- maja żona byłaby zrozpaczona! - Widzi pan więc - odpowiedziałem  

background image

- pana żonie zostało to oszczędzone, i niejako pan jej tego  
oszczędził za tę cenę, że musi ją teraz opłakiwać. - z tą chwilą  
jego żałoba zyskała pewien sens - sens ofiary.  

   

   
  Pacjent, który cierpiał z powodu guza rdzenia kręgowego, nie  
mógł już wykonywać swego zawodu; był on rysownikiem reklam. W  

szpitalu porażenia posuwały się coraz dalej i on sam zdawał sobie  

sprawę, ze zbliża się jego koniec. Jakżeż jednak odniósł się do  
swego losu? Jako młody lekarz miałem wtedy przypadkiem służbę  

nocną i w czasie wizyty popołudniowej prosił on mnie, abym tylko z  
jego powodu nie zakłócał sobie nocnego spoczynku - jego jedyną  
troską był mój spokój w nocy. I pomyślmy: to, że ten człowiek w  

swych ostatnich godzinach życia troszczył się nie o siebie  
sądnego, ale o innych, na przykład o minie jałko dyżurującego  

lekarza, tym iswoim cichym bohaterstwem osiągnął coś, z cierpienia  
swego dokonał dzieła, które z pewnością ocenić trzeba wyżej niż  
rysunki reklamowe, które wykonywał przedtem, gdy był jeszcze  

zdolny do pracy. Teraz zrobił reklamę temu, na co człowiek w  
takiej sytuacji jeszcze może się zdobyć. 
   
   
  Niech mi będzie wolno ukazać takie rozwiązanie na przykładzie,  

do którego ciągle muszę wracać, tak mi się wydaje pouczający.  
Pewną pielęgniarkę zatrudnioną w moim oddziale neurologicznym  
trzeba było któregoś dnia poddać operacji: guz nowotworowy w  
żołądku. W czasie operacji guz okazał się nie do usunięcia.  

Zrozpaczona siostra prosi o rozmowę ze mną. Zrozpaczona jest nie  

tyle własną chorobą, co swą niezdolnością do pracy. Swój zawód  
kocha nad wszystko. Teraz jednak nie może go wykonywać i to jest  
przyczyną jej rozpaczy. Cóż miałem tej biednej osobie powiedzieć -  
sytuacja jej była rzeczywiście beznadziejna. (W tydzień później  
umarła.) Mimo to starałem się uświadomić jej rzecz następującą:  

Pracuje pani osiem czy Bóg wie ile godzin dziennie, ale to żadna  
sztuka, ktoś inny podoła temu samemu. Ale, wie pani, być tak  
chętną do pracy i tak teraz do niej niezdolną, a więc nie móc  
pracować i być zmuszoną do rezygnacji z pracy, a mimo to nie  

poddać się rozpaczy - to byłoby dokonaniem, o które nieprędko ktoś  

by się na pani miejscu pokusił. A niech mi pani powie, czy  
właściwie nie wyrządza pani krzywdy owym tysiącom ludzi, którym  
poświęciła pani swe życie jako pielęgniarka? Czy nie krzywdzi ich  
pani czyniąc tak, jakby nieuleczalna choroba człowieka niezdolnego  
do pracy była pozbawiona sensu? Jeśli w swej sytuacji popada pani  

w rozpacz, czyni pani przecież tak, jakby sens życia człowieka  

zawisł wyłącznie od tego, że potrafi on przepracować tyle a tyle  
godzin. Tym samym jednak odmawia pani wszystkim chorym i  
zniedołężniałym jakiegokolwiek prawa do życia i egzystowania. W  
rzeczywistości ma pani jednak właśnie teraz niepowtarzalną szansę  

- podczas gdy dotąd mogła pani świadczyć powierzonym sobie ludziom  

jedynie pomoc wynikającą z obowiązku służbowego, teraz może pani  
stać się czymś więcej: wzorem człowieka.  

  Można oczywiście spierać się o to, czy występowałem w tej  
rozmowie jako lekarz, bo ostatecznie starałem się w sytuacji,  
kiedy jako lekarz właśnie już nie mogłem pomóc, pomóc po prostu  

jako człowiek, mówić z serca do serca i - cicho sobie dopowiedzmy  
- pocieszyć bliźniego. Dlaczego jednak takie podejście miałoby być  
nielekarskie? Nie zapominajmy, że nad bramą główną wiedeńskiego  

background image

Szpitala Powszechnego wisi tablica z dedykacją, z jaką cesarz  
Józef II przekazał tę instytucję jej przeznaczeniu. Saluti et  
solatio aegrorum - czytamy tam - ...et solatio, nie tylko dla  

leczenia, ale i dla pociechy chorych. Widzimy więc, że nie tylko  

psychoterapeucie (właśnie jemu w szczególnej mierze), ale także  
lekarzowi jako takiemu nie wystarczy dążyć tylko do dwóch celów:  
przywrócenia pacjentom zdolności do pracy i do korzystania z  

życia. Nie, muszą ani uczynić ich zdolnymi do cierpienia, aby byli  

w stanie wziąć na siebie konieczność zrządzonego przez los,  
nieusuwalnego i nieuniknionego cierpienia, wziąć je na swoje barki  

i dźwigać.  
  Zapewne, trzeba przyznać, że nie sprosta się temu powołaniu  
lekarza i za pomocą środków czysto przyrodniczych. Za pomocą  

narzędzi naukowych, jakie nam do rąk dają nauki przyrodnicze, mogę  
amputować nogę. Polegając na samych naukach przyrodniczych na  

pewno jednak nie zdołam przeszkodzić temu, że po amputacji albo  
może jeszcze i przed nią zrozpaczony pacjent odbierze sobie życie,  
zwątpiwszy w sens dalszego życia o jednej nodze. Na przykład  

chirurg, który śmiałby odmówić zajęcia się podobnymi sprawami -  
powiedzmy szczerze: po lekarsku zatroszczyć się o to, co pacjent  
przeżywa, i odmówić mu słowa pociechy, gdy jako chirurg musi już  
tylko rozłożyć ręce, taki chirurg nie powinien się też dziwić, gdy  
jakiegoś pacjenta, wyznaczonego nazajutrz rano do operacji,  

znajdzie nie na stole operacyjnym, ale na stole sekcyjnym,  
ponieważ chory w nocy popełnił samobójstwo. Że byłoby ono  
niesłuszne, nieuzasadnione, jest rzeczą oczywistą. Bo cóż by to  
było za życie zawisłe wyłącznie od tego, że można stać na dwóch  

nogach. Może od tego zależeć prawo zwierzęcia do życia, ale nie  

prawo człowieka. Zdarza się jednak, że zrozpaczonemu pacjentowi  
trzeba to dopiero choćby w kilku słowach uprzytomnić. W swej  
rozpaczy po prostu nie widzi on dość jasno i daleko. Poprzestańmy  
na tym, co - jak już kiedyś wspomniałem - powiedział pewien wielki  
psychiatra: Oczywiście można i bez tego wszystkiego być lekarzem.  

Ale należy też wówczas zdać sobie sprawę, że od weterynarza lekarz  
będzie się różnić tylko inną klientelą. Dopóki my,  
nie-weterynarze, zajmujemy się pacjentami, którzy nie są  
zwierzętami, należy pomagać, jak długo pomagać można, łagodzić  

ból, gdy to jest konieczne, ale także pocieszać.  

   
   
  25. Psychoterapia a duszpasterstwo  
   
   

  Psychiatra niemiecki Victor E. von Gebsattel stwierdził kiedyś u  

ludzi Zachodu fakt odwracania się od duszpasterzy do lekarzy  
chorób nerwowych. Można nad tym ubolewać i starać się temu  
przeciwdziałać, w ten na przykład sposób, że będąc samemu  
psychiatrą przekazuje się pacjenta w sprawie wyraźnie należącej  

raczej do opieki duszpasterskiej duszpasterzowi. Doświadczenie,  

praktyka fachowa lekarza wciąż jednak dowodzi, że jest tak, jak  
wyraził się inny niemiecki psychiatra, dr Heyer: ludzie, którzy  

zwracają się do nas psychiatrów nie z powodu choroby w węższym  
tego słowa znaczeniu, lecz będąc w jakichś duchowych tarapatach,  
tacy ludzie nie dadzą się odprawić od psychiatry do teologa.  

Upierają się, aby pomóc im i w tych kłopotach, niekoniecznie  
związanych z chorobą psychiczną. A pragną, życzą sobie, ba, żądają  
od lekarza, aby postarał się odmienić ich położenie w płaszczyźnie  

background image

duchowej. Tym ludziom nic nie pomoże, że lekarz naładuje ich  
lekiem czy utopi w środkach uspokajających duchowe zmaganie się  
człowieka o sens egzystencji, o konkretny i osobisty sens życia,  

jednym słowem o ich tak zwane metafizyczne ludzkie potrzeby. W  

takich sytuacjach nie wprowadza się do medycyny jakichkolwiek  
problemów filozoficznych - raczej pacjenci tego typu kierują swoje  
światopoglądowe zagadnienia do psychiatry. Jeśli nawet wprowadza  

się tego czy innego lekarza w zakłopotanie, to zakres samej  

psychoterapii rozszerzy się o nową, otwierającą się przed nią  
problematykę.  

  A nie jest to problematyka łatwa. Bo osobiste pytania  
światopoglądowe, z jakimi ktoś zwraca się do lekarza, nie są już  
od dzieciństwa niczym chorobliwym, ale na wskroś ludzkim; co  

więcej, czymś najbardziej ludzkim, co być może w ogóle (bo na  
przykład zwierzę nigdy przecież nie mogłoby stawiać sobie pytania  

o sens swej egzystencji). Teraz już idzie o to, aby lekarz nie  
pojmował tego, co arcyludzkie, mylnie jako zbyt ludzkie, powiedzmy  
jako słabość czy kompleks lub tym podobnie. Przeciwnie, terapia,  

nowoczesna psychoterapia polega istotnie na tym, że tę głęboką  
tęsknotę człowieka do wypełnionej sensem egzystencji bierze za  
punkt wyjścia i za oparcie dla dźwigni terapeutycznej i stopniowo  
coraz bardziej apeluje do tego, co nazwałem dążeniem do sensu. Bo  
warto wciąż na nowo przypominać owe pamiętne słowa Nietzschego, że  

"kto wie, dlaczego żyje, ten zniesie też prawie wszelkie warunki  
życia". Czyli że kto zna sens własnej egzystencji, ten jeszcze  
najłatwiej sprosta wszelakim trudnościom.  
  Oczywiście, w czysto psychoanalitycznej perspektywie nie może  

się odsłonić nic takiego jak dążenie do sensu, w  

psychoanalitycznym obrazie człowieka nie ma na to miejsca.  
Psychoanaliza widzi człowieka niemal wyłącznie od strony jego  
popędów, i również tę instancję, która zwraca się i występuje  
przeciw popędom, czy to wypierając je, czy cenzurując, czy też  
sublimując, również ją samą wyprowadza znowu z popędów i do nich  

sprowadza. Jednym słowem, co nie jest w człowieku energią popędów,  
to przynajmniej z niej powstaje. W przeciwieństwie do tego  
jednostronnego obrazu człowieka, psychiatra Boss zwrócił kiedyś  
słusznie uwagę na to, że genialnej i głęboko ludzkiej osobowości  

uczonego, jakim był właśnie Zygmunt Freud, chyba w ogóle nie można  

"wyjaśnić" samą energią popędów. Wolno chyba domyślać się, że on  
sam zwróciłby się dziś przeciwko takiemu jednostronnemu i  
wyłącznemu ujmowaniu ludzkiej istoty. Wszakże to sam Freud wyraził  
swego czasu pogląd, że w rzeczywistości człowiek jest zazwyczaj  
nie tylko bardziej niemoralny, aniżeli sądzi, lecz i o wiele  

bardziej moralny, aniżeli sam myśli. Pozwoliłbym sobie na  

następujące dopowiedzenie: nierzadko człowiek jest nieświadomie, w  
swej sferze nieświadomej, także o wiele bardziej religijny,  
aniżeli to czuje. Istnieją bowiem nie tylko nieświadome, wyparte  
popędy, ale także nieświadoma duchowość i wiara. Oczywiście nie  

wolno popełniać błędu, w który popadł Jung, przedstawiając  

mianowicie samą tę nieświadomą religijność także jako wrodzoną,  
związaną z mózgiem i stanowiącą znowu tylko rodzaj popędu. Jest  

inaczej: jak wszelka religijność, również ta nieświadoma ma jakiś  
charakter zasadniczy, rozstrzygający.  
  To, co największy klasyk psychoterapii, Freud, wypowiedział na  

temat religijności, też zapewne nie zadowoli dzisiejszego  
psychoterapeuty. Jest rzeczą znaną, że Freud uważał religie za  
złudzenie czy, innym razem, niejako za zbiorową nerwicę natręctw  

background image

ludzkości. A Bóg, jak mniemał Freud, jest ostatecznie rzutowaną w  
nadludzkie wymiary postacią ojca albo, by pozostać przy żargonie  
psychoanalitycznym, projektcją, imago, obrazu ojca. Jak wiadomo,  

psychoanaliza nigdzie nie zapuściła głębszych korzeni w  

świadomości masowej aniżeli w Stanach Zjednoczonych. Toteż  
psychiatra amerykański Freyhan mógł w jednym ze szwajcarskich pism  
fachowych stwierdzić, że psychoanaliza w USA stanowi ruch masowy,  

który z rodzajem religijnej prostoty ducha wierzy, że we  

wszechpotężnej sferze nieświadomości odnalazł źródło wszelkich  
ludzkich poczynań i działań. Przed niewielu laty amerykański  

badacz nazwiskiem Kristol wykazał, że nie można uznać  
jakichkolwiek wyników badawczych psychoanalizy, a odrzucić tylko  
jej obraz człowieka jako istoty kierowanej w końcu wyłącznie  

popędami. Kristol dowiódł raczej, że jedno jest ściśle związane z  
drugim, a więc niejako można tylko wierzyć albo w Boga, albo w  

imago ojca. * Wielokrotnie przestrzegano przed niedocenianiem  
światopoglądowych implikacji, czyli tego, co zawarte jest w  
światopoglądowych elementach psychoanalizy, nawet jeśli ona sama  

nie jest jeszcze tego świadoma. Nietrudno pojąć to ostrzeżenie,  
jeśli się widzi, jak niektórzy psychoanalitycy, sami w sobie  
ludzie na wskroś wierzący, próbują krytykować psychoanalizę.  
Czynią to tylko połowicznie, powiedziałbym, że zmywają  
psychoanalizę po wierzchu, bez zmoczenia jej, a tylko skrapiając  

ją święconą wodą.  
  Nie chcę tym samym głosić, że badania naukowe muszą niejako  
doczekać się akredytacji ze strony religii: zaopiniowania i  
zatwierdzenia. Mówiliśmy bowiem o psychoanalizie i krytykowaliśmy  

ją tylko o tyle, o ile nie jest prawdziwą nauką ( * ), a tylko  

sama wierzy w swą naukowość, będąc w rzeczywistości rodzajem  
wiary, a raczej przesądu, ściślej mówiąc przesądu odnoszącego się  
do popędów w człowieku jako początku i istoty wszystkiego, co w  
ogóle ludzkie. Ale nie tylko badania naukowe z góry nie mają nic  
bezpośrednio wspólnego z religią - to samo dotyczy także, a nawet  

bardziej jeszcze, praktyki lekarskiej. I J. H. Schultz z Berlina  
mógł słusznie zaryzykować twierdzenie: jak nie może być  
chrześcijańskiej czy buddystycznej nerwicy natręctw, podobnie nie  
może być żadnej naukowej terapii określonej wyznaniowe.  

Pamiętajmy: naukowej psychoterapii.  

   
   
  Por. W. Ginsburg i J. L. Herma: "Większość analityków sama  
zakwestionuje wyniki swej terapii w przypadku pacjenta, który do  
końca kuracji psychoanalitycznej trwa w swoich praktykach  

religijnych". ("The American Journal of Psychotherapy", 1953, 7,  

s. 546.)  
   
   
  Por. Judd Marmor, "The American Jounnal of Psychiatry", 1968,  

125, s. 131: "In the past ten years the prestige of psychoanalysis  

in this country appears to have dropped significantly in academic  
and scientific circies. Over the years psychoanalysis has been  

oversold as an optimal psychotherapeutic technique. Whether or not  
ciassical psychoanalysis is truty the optimal approach for any  
specific form of psychopathology still remains to be conclusively  

proved, hut at best it is indicated in only a smali proportion of  
cases." (W ostatnich dziesięciu latach znaczenie psychoanalizy w  
akademickich i naukowych kręgach naszego kraju zdaje się wyraźnie  

background image

zmniejszać. Przez całe lata psychoanaliza była przeceniana jako  
najlepsza z psychoterapeutycznych technik. Czy klasyczna  
psychoanaliza stanowi naprawdę optymalne podejście do wszelkiego  

rodzaju psychopatologii, problem ten wciąż jeszcze czeka na  

ostateczne sprawdzenie, w najlepszym jednak razie wskazana ona  
jest w nieznacznej tylko części przypadków.) A. T. P. Millar,  
"British Journal of Psychiatry" 1969, 115, s. 421: "Psychoanalysis  

is in a position to perpetuate its theories, proved or unproven,  

and the voice of dissent is not easily heard in psychiatrie  
America. We are in an era when the sine qua non of publication in  

many a psychiatrie Journal is a dynamie formulation of the problem  
in oral, anal or oedipal terms. We are in an era when to disagree  
with psychoanalysis is more liable to lead to a gratuitous  

diagnosis and dynamie formulation of the disagreer than it is an  
examination of the arguments advanced. Indeed, by diagnosing the  

opposition the ideas advanced are rendered grist for the  
interpretatwe mill rather than propositions to be refuted. But can  
it be that only psychoanalysts have opinions while the rest of us  

have problems? Dr Burness Moore, chairman of the American  
Psychoanalitic Association.s public information committee, writes  
in that Association.s newsietter: "Indeed, there is indication of  
increasing derogation: of analysis in the past few years", and the  
Association has hired a public relations consultant. This may  

indeed be the appropriate action, but it does seem possible that  
more might be accomplished if psychoanalysis were to undertake to  
rehabilitate its theory rather than its public imoge. It may be  
said that the present situation in psychoanalysis argues against  

significant theoretical revision arising from within the  

discipline. Dr. Ernest Hilgard, Professor of Psychology at  
Stanford Unwersity and a student of personality theory, has  
suggested that "the ultimate reformulation of psychoanalytic  
theory may have to come from those who lack commitment to any  
institutionalized form of it"". (Psychoanaliza jest w stanie  

podtrzymywać swoje teorie, sprawdzone czy nie sprawdzone, i  
głosowi sprzeciwu niełatwo jest o posłuch w amerykańskiej  
psychiatrii. Żyjemy w czasach, gdy sine qua non publikowania w  
niejednym piśmie psychiatrycznym jest formułowanie problemu w  

kategoriach popędowych oralnych, analnych czy edypowych. Żyjemy w  

czasach, gdy opozycja wobec psychoanalizy może prowadzić raczej do  
bezpodstawnego stawiania diagnozy i zaszufladkowywania oponenta  
wedle jego popędów niż do badania wysuniętych przezeń argumentów.  
Oczywiście, kiedy się stawia opozycji diagnozę, wysuwane koncepcje  
stają się raczej wodą na młyn interpretacji aniżeli propozycjami,  

które należy odeprzeć. Czy to jednak możliwe, aby tylko  

psychoanalitycy wyrażali opinie, podczas gdy cała reszta miała co  
najwyżej problemy! Dr Bumess Moore, prezes komitetu informacyjnego  

Amerykańskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego, pisze w biuletynie  

Towarzystwa: "Oczywiście, są oznaki widocznego spadku znaczenia  
psychoanalizy w ciągu kilku ostatnich lat", Towarzystwo  

zaangażowało więc konsultanta do spraw propagandy. Może to  
oczywiście być właściwym podejściem, wydaje się wszakże możliwe,  
że psychoanaliza zdziałałaby więcej zabierając się raczej do  

uzdrowienia własnej teorii niż jej obrazu w opinii publicznej.  

Wolno chyba stwierdzić, że obecna sytuacja w psychoanalizie  

przemawia przeciwko istotnej teoretycznej rewizji budzącej się w  

łonie tej dyscypliny. Dr Ernest Hilgard, profesor psychologii na  
Stanford University i badacz teorii osobowości, sugeuje, że  

background image

"ostateczna nowa formuła teorii psychoanalitycznej powinna nadejść  
ze strony tych, którzy nie są związani ze zinstytucjonalizowaną  
formą tej teorii.")  

   

   
  Zadajmy sobie jednak dalsze pytania. Stwierdzamy oto fakt, że  
współczesny psychiatra usiłuje zaradzić również duchowym kłopotom  

swych pacjentów i sprostać problemom światopoglądowym, jakie dziś  

tak często przedstawiają oni właśnie jemu, a nie kapłanowi. Czy  
usiłowania psychoterapeutów, aby zadośćuczynić tej sobie  

narzuconej roli "lekarskiego duszpasterstwa", nie pociągnęły za  
sobą zbliżenia psychoterapii do religii i lekarza do kapłana? I  
czy zbliżenie nie doprowadziło do zatarcia granic, pomieszania  

zadań i zapoznania właściwych celów? Odpowiadając na to pytanie,  
wypada chyba przyznać, że w tej granicznej strefie  

niebezpieczeństwo wzajemnego przekraczania granic jest znaczne.  
Ale właśnie po to, aby móc respektować wspólne granice, wskazane  
jest najpierw je ustalić, a nawet w ogóle określić. Co do mnie,  

muszę stwierdzić, że granice między opieką lekarską a  
duszpasterską okazują się po bliższym, spojrzeniu tak jasne i  
ostro zarysowane, że można się tylko dziwić, że tak często bywają  
przekraczane.  
  Jakież jest tedy zadanie psychoterapii, lekarskiej opieki nad  

psychicznie chorymi? Jej celem jest leczenie psychiki,  
przywracanie psychicznej równowagi. Cóż natomiast, w  
przeciwieństwie do tamtej opieki, jest celem religii i opieki ze  
strony kapłana, czyli duszpasterstwa we właściwym tego słowa  

pojęciu? Coś istotnie różnego. Nie leczenie psychiki czy  

utrzymanie psychicznej równowagi, ale raczej jedynie i wyłącznie  
zbawienie duszy. Kiedy jednak religia dąży do duchowego zbawienia,  
czyni to nawet narażając człowieka na zachwianie psychicznej  
równowagi, na wprawienie go w psychiczne napięcie czy zgoła na  
wtrącenie go w wewnętrzne konflikty. Tyle co do odmiennych zadań i  

celów psychoterapii i religii. Ale cóż widzimy? Choć religii od  
początku i w pierwszym rzędzie wcale nie chodzi o utrzymanie  
psychicznej równowagi, wciąż na nowo okazuje się, że nie  
zmierzając do tego, w gruncie rzeczy dużo, niewiarygodnie dużo,  

potrafi zdziałać dla utrzymania psychicznej równowagi. Dokonuje  

tego zapewniając człowiekowi poczucie duchowego zakotwiczenia i  
bezpieczeństwa, którego nie mógłby po prostu nigdzie indziej  
znaleźć. Jednakże, powtarzam, dzieje się to nie z zamysłu, per  
intentionem, lecz w sensie skutku, per effectum.  
  Coś analogicznego dostrzegamy i po drugiej stronie, po strome  

psychoterapii, znów, choć nie jest to jej celem, choć nie chce  

tego i nie wolno jej tego chcieć, wciąż na nowo dzieje się, że w  
toku kuracji psychiatrycznej chory psychicznie odnajduje zakryte  
źródło pierwotnej wiary, owej nieświadomej religijności, o której  
już wspominałem. Ilekroć jednak mogłoby coś takiego się zdarzyć,  

nie może to być celem psychoterapii ani nie może psychiatrze  

przyświecać podobny zamiar. Nie jest to zadaniem jego działania,  
ale tylko następstwem.  

   
   
  26. Czy człowiek jest wytworem dziedziczności i środowiska? 

   

   
  Nie jest pozbawiony pewnego tragikomizmu widok współczesnych  

background image

starań, aby zaradzić trudnościom naszej epoki, a zwłaszcza  
ciężkiej niedoli duchowej zarówno jednostki jak i masy. Jakże  
bowiem próbuje się podejść do tej sprawy? Wychodzi się ze  

stwierdzenia, że człowiek jest ostatecznie wytworem dwóch  

czynników i sił: z jednej strony dziedziczności, z drugiej -  
środowiska czy też, jak określano to przenośnie w czasach  
minionych: krwi i ziemi. I co się okazuje? Wszystkie próby  

rozwiązania problemu człowieka z tych dwóch stron są skazane na  

niepowodzenie, mianowicie dlatego że to, co swoiście ludzkie,  
człowiek jako taki, uchyla się od prób tego rodzaju podejścia. Od  

tej strony wcale nie można go ująć, a tym mniej zmienić. Nie  
zapominajmy bowiem, że to, co ludzkie w człowieku, tak długo  
pozostaje pominięte w obrazie, jaki sobie o nim wytwarzamy, jak  

długo mówimy o człowieku właśnie tylko jako o wytworze, produkcie.  
Jak gdyby człowiek w swoim zachowaniu był wypadkową równoległoboku  

sił, którego oba składniki mają właśnie nazwy: dziedziczność i  
środowisko...  
  Oczywiście, człowiek jest zależny zarówno od swoich  

dziedzicznych skłonności, jak i od środowiska, i może się  
swobodnie poruszać tylko w ramach wyznaczonych przez jedno i  
drugie. W ramach tych wszelako porusza się właśnie w sposób wolny,  
i nieuwzględnianie tej wolności, zapominanie o niej w  
rozpatrywaniu spraw ludzkich i obchodzeniu się z człowiekiem, a co  

dopiero skłanianie go, aby sam zapominał o tym, że jest wolny -  
wszystko to musi się zemścić. Wrodzonej skłonności po prostu nie  
możemy zmienić, a środowisko możemy zmieniać tylko częściowo i nie  
od razu. Popadlibyśmy w najpospolitszy fatalizm, gdybyśmy uznawali  

i uwzględniali tylko dziedziczność i środowisko jako napędowe  

motory gry sił zwanej człowiekiem. Byłoby to tyle co robić  
rachunek bez gospodarza. Gospodarzem byłby w naszym przypadku  
człowiek jako istota w samym swoim jądrze duchowa, a zatem wolna i  
odpowiedzialna. Jego wolności jednak nie możemy już "wstawiać do  
rachunku", do niej trzeba raczej apelować: winniśmy do niej  

odwoływać się przeciwko pozornej przemocy dziedziczności i  
środowiska, odwoływać się do nieugiętej mocy ludzkiego ducha, jak  
to kiedyś nazwałem.  
  A człowiek ma tę moc. Nawet wyniki najściślejszych badań  

naukowych mogły tylko potwierdzić istnienie nieugiętej mocy  

ludzkiej wolności i pokazać ją w pełnym świetle. Znany badacz  
dziedziczności Friedrich Stumpfl wskazał już na to, że mimo  
ogromnych wysiłków badawczych psychologii głębi, psychiatrii, nauk  
o dziedziczności i środowisku ich ostateczne wyniki zaiste  
rozczarowują. Sądziliśmy bowiem, wywodzi Stumpfl, że dzięki naszym  

badaniom ukażemy człowieka w jego zależności oraz w uwarunkowaniu  

przez popędy, dziedziczność, środowisko i anatomię - krótko  
mówiąc, jako wytwór podłoża dziedzicznego i środowiska. A co na  
dobrą sprawę wyszło nam z tych długoletnich wysiłków? pyta na  
końcu ten uczony, aby dać zdumiewającą odpowiedź: - obraz  

człowieka w jego wolności.  

  Albo przyjrzyjmy się owym bliźniakom, o których pisał kiedyś  
sławny badacz dziedziczności profesor Lange. Jako tak zwani  

bliźniacy jednojajowi mieli oni to samo podłoże dziedziczne. Otóż  
wychodząc z tego podłoża jeden z nich stał się niesłychanie  
sprytnym i przebiegłym przestępcą. A co wyrosło z jego brata, co  

zrobił z siebie - zwróćmy uwagę: z tego samego podłoża? Również on  
był niezwykle, wyrafinowanie zręcznym, ale nie kryminalistą, lecz  
kryminologiem. Myślę, że różnica między kryminologiem a  

background image

kryminalistą jest rozstrzygająca, a o odmienności swoich życiowych  
dróg rozstrzygnęli sami ludzie i decyzja ta była różna mimo tego  
samego startu. Zapamiętajmy to sobie, istnieje czynnik trzeci:  

poza dziedzicznością i środowiskiem spotykamy się z decyzją  

człowieka, i ona wynosi go ponad zwykłe uzależnienie.  
  Pozwólcie państwo w końcu przedstawić wypadek, który sam  
przeżyłem. Pacjentka w najwyższym stopniu znerwicowana opowiada mi  

o swej siostrze bliźniaczce, znowu jedaojajowej, a więc o takim  

samym podłożu dziedzicznym mógł to dostrzec nawet laik. Bo według  
tego, co pacjentka mówiła, miały z siostrą aż do najdrobniejszych  

szczegółów ten sam charakter i te same zamiłowania, czy to  
odnośnie do faworyzowanych kompozytorów, czy - mężczyzn. Była ta  
tylko różnica między siostrami: pierwsza była właśnie  

znerwicowana, druga - po prostu życiowo dzielna. Ale ta różnica  
daje nam prawo do przezwyciężenia resztek fatalizmu: wiary w  

przeznaczenie i skłonności do siedzenia z założonymi rękami.  
Jakiejże jeszcze zachęty nam trzeba, aby - mimo danych nam przez  
los jednakowych skłonności i mimo czynników środowiskowych -  

dołożyć wszelkich starań, aby czy to jako wychowawcy, czy jako  
lekarze odwoływać się, gdzie tylko można, do ludzkiej wolności. W  
ogóle jest możliwe, że skłonności dziedziczne same w sobie nie  
oznaczają jeszcze wartości pozytywnej czy negatywnej. Może z  
jakiejś skłonności dziedzicznej dopiero my czynimy właściwość  

wartościową czy bezwartościową. Ileż słuszności miałby wówczas  
Goethe, również z biologicznego i psychologicznego punktu  
wadzenia, z punktu widzenia badań nad dziedzicznością, twierdząc w  
Latach nauki Wilhelma Meistra: "Od natury nie otrzymaliśmy żadnego  

błędu, który nie mógłby się stać cnotą, ani żadnej cnoty, która  

nie mogłaby stać się błędem".  
  Tyle co do problemu zależności człowieka od jego podłoża  
dziedzicznego. Jak przedstawia się z kolei sprawa z drugim  
momentem, który ze zrządzenia losu podobno tak bardzo determinuje  
człowieka, że jak się przyjmuje, prawie nie może być mowy o  

właściwej wolności? Jak przedstawia się sprawa z wpływem  
środowiska? Czyżby miało być rzeczywiście tak, jak twierdził to  
kiedyś Zygmunt Freud: wystarczyłoby spróbować wystawić  
równomiernie na głód grupę najbardziej zróżnicowanych jednostek  

ludzkich, a im bardziej wzmagałaby się potrzeba pożywienia, tym  

bardziej zacierałyby się wszelkie osobiste różnice, a zamiast nich  
objawiłby się jednolity pęd do zaspokojenia głodu. Tyle Freud.  
Nasze pokolenie uczestniczyło - można śmiało powiedzieć: milionami  
w tym eksperymencie. Czy to w wojennych obozach jenieckich, czy w  
obozach koncentracyjnych. I jak przedtem słyszeliśmy z ust  

profesora Stumpfla o ostatecznym wyniku badań nad dziedzicznością,  

tak teraz zapytajmy, z czym spotkaliśmy się w ostatecznym wyniku  
eksperymentu wojennego? Otóż wynik tych nie zamierzonych masowych  
eksperymentów dotyczących badań nad środowiskiem był taki sam.  
Spotkaliśmy się jako świadkowie ponownie z potęgą ludzkiej  

decyzji. Można było zabrać jeńcowi wojennemu czy kacetowcowi  

wszystko - prócz jednego: pewnego stopnia wolności, wolności  
nastawienia się w taki lub inny sposób do danych, już wiadomych  

warunków. I można było postąpić tak albo inaczej. Bynajmniej nie  
każdego głód "zezwierzęca", jak to mawia się tak często i tak  
lekkomyślnie. Niektórzy mężczyźni z głodu prawie zataczali się  

wśród baraków i placów apelowych, a mimo to znajdowali jeszcze  
dobre słowo albo ostatni kawałek chleba dla towarzysza. Potwierdzi  
to chyba każdy jeniec wojenny, który przeżył pobyt w obozie. Nie  

background image

może więc być mowy o tym, aby niewola, obóz czy w ogóle  
jakiekolwiek wpływy otoczenia z góry już jednoznacznie i  
nieuchronnie determinowały ludzkie zachowanie.  

  Wprawdzie wciąż też okazywało się, że właśnie w sytuacjach  

niewoli i głodu ludzka postawa wybitnie zależała od tego, czy ktoś  
miał jakieś oparcie. Mówiłem już o tym kilkakrotnie, również w  
ramach mych pogadanek radiowych, a niedawno doświadczenia te  

doczekały się potwierdzenia w raporcie amerykańskiego psychiatry  

usiłującego zbadać wszystkie czynniki, które podtrzymywały  
wewnętrznie i przy życiu żołnierzy amerykańskich w japońskiej  

niewoli wojennej. Przyczyniała się więc do przeżycia w niewoli  
między innymi ta okoliczność, że ktoś miał pozytywne pojęcie o  
życiu i światopogląd. Ostatecznie odpowiada to doświadczenie  

mądrości zawartej w cytowanej już sentencji Nietzschego, że kto  
wie, dlaczego żyje, ten zniesie też niemal wszelkie warunki. Do  

tych warunków należy także właśnie głód. Może dodałbym tu jeszcze  
relację o ponad trzydziestu studentach Uniwersytetu w Minnesota,  
którzy dobrowolnie zgłosili swój udział w półrocznym eksperymencie  

głodowym i otrzymywali przez ten czas racje żywności typowe dla  
Europy w ostatnim roku wojny? W czasie trwania eksperymentu  
regularnie badano ich pod względem psychicznym i fizycznym. Rychło  
już byli tak podnieceni, jak tylko mogło to się zdarzać  
zgłodniałym. A po pół roku niejeden z nich był bliski załamania.  

Lecz mimo stałej możliwości wyłączenia się z eksperymentu, nie  
wyłamał się żaden. Tu również na pewno nie po raz ostatni widzimy,  
że człowiek, kiedy mu na tym zależy, może być silniejszy od  
zewnętrznych okoliczności i swych wewnętrznych stanów. Ma moc im  

się opierać, i w ramach stworzonych przez los jest on wolny.  

  Tę jego wolność potwierdza nowoczesna wiedza, również wiedza  
ściśle przyrodnicza, a więc także wyniki badań medycznych. I choć  
wciąż mówi się i czyni tak, jakby fakty doświadczenia klinicznego,  
badania dziedziczności i mózgu, biologia, psychologia i socjologia  
dowodziły zależności i znikomości ludzkiego ducha, to właśnie  

prawdą jest coś wręcz przeciwnego. Konsekwentnie do końca  
przemyślane wyniki badań klinicznych przemawiają w każdym razie za  
nieugiętą mocą ducha. I niezmiennie, dziś podobnie jak przed 140  
laty, obowiązują słowa wielkiego przedstawiciela wiedeńskiej  

szkoły medycyny, autora "Dietetyki duszy", Ernesta von  

Feuchterslebena. Stwierdził on, że choć zarzucano medycynie, iż  
sprzyja skłonności do materializmu, czyli do światopoglądu  
wypierającego się duchowości, to zarzut ten nie jest słuszny. Nikt  
bowiem inny niż właśnie lekarz nie ma więcej okazji do  
uświadomienia sobie wprawdzie znikomości materii, ale także potęgi  

ducha. A jeśli nie dochodzi do uświadomienia sobie tego, to nie  

jest temu winna wiedza, ale on sam, ponieważ nie dość gruntownie  
ją zgłębił.  
   
   

  27. Czy psyche można mierzyć i ważyć? 

   
   

  Wielokrotnie wskazywałem, że laik ma szczególnie fałszywe  
wyobrażenie o problemach psychiatrycznych. Do problemów tych  
należy przede wszystkim zagadnienie, gdzie przeprowadzić granice  

między sferą zdrowia psychicznego, normalności, z jednej, i sferą  
choroby psychicznej, nienormalności, z drugiej strony. Okazuje  
się, że laik nie tylko zapomina, że granice te są na ogół nader  

background image

płynne, lecz zazwyczaj wyobraża sobie, że fachowiec, specjalista  
psychiatra, zwykł wytyczać je dość szeroko, w tym sensie, że  
skłonny jest uważać i określać już jako chorobliwe coś, co laik  

uznawałby jeszcze za coś zupełnie normalnego. W rzeczywistości  

rzecz ma się odwrotnie. Psychiatra zwykł wykreślać granice  
patologii, choroby, wąsko, w każdym razie wężej aniżeli laik.  
  Do częstych przesądów i nieporozumień między laikiem i  

psychiatrą należy dalej mylne pojęcie roli przypadającej w ramach  

badań psychiatrycznych tak zwanemu egzaminowi, czyli sprawdzaniu  
zaburzeń funkcji psychicznych, oraz wywiadowi lekarskiemu w celu  

poznania ich tła i podłoża. Laik najczęściej wyobraża sobie, że  
badanie psychiatryczne polega przeważnie na sprawdzaniu  
inteligencji. Otóż jest to całkiem niesłuszne, w każdym zaś razie  

przestarzałe. Nie wahałbym się nawet powiedzieć, że sposób  
przeprowadzenia badania inteligencji pozwala nie tyle na  

wnioskowanie o inteligencji badanego, co raczej o inteligencji  
badającego. Oczywiście, tu i ówdzie okaże się rzeczą niezbędną  
przeprowadzenie takiego czy innego testu inteligencji. Weźmy na  

przykład taką sytuację, że psychiatra badający pacjenta  
podejrzewa, że ma do czynienia z pewnym mniejszego lub większego  
stopnia upośledzeniem umysłu. Zacznie wówczas ewentualnie stawiać  
pacjentowi pytania dotyczące zdolności różnicowania, właśnie aby  
uzyskać wskazówkę co do stopnia, rozmiarów umysłowej degradacji.  

Tego rodzaju pytanie brzmi na przykład: - Na czym polega różnica  
między dzieckiem a karłem? Nikt, jak sądzę, nie będzie wątpił o  
słabości umysłowej pacjentki, która na takie pytanie  
odpowiedziała: - Mój Boże, dziecko to ot, dziecko, a karzełek  

pracuje w kopalni.  

  Innym razem okaże się konieczne zbadanie u pacjenta zdolności  
zapamiętywania. Odbywa się to zwykle tak, że w toku rozmowy  
prosimy pacjenta o zapamiętanie sobie jakiejś daty. Co do mnie,  
zalecam zawsze słuchaczom moich wykładów, aby przywykli do  
podawania pacjentom własnej daty urodzenia, bo mnie przynajmniej  

zdarzyło się kiedyś, że w zamęcie pracy zapomniałem, jaką to datę  
zadałem pacjentowi do zapamiętania, tak że w końcu nie mogłem  
skontrolować, czy zapomniał daty pacjent, czy ja sam.  
  Nie ma jednak mowy, aby za pomocą tego rodzaju czy w ogóle  

jakichkolwiek testów można było zbliżyć się do ujęcia samego jądra  

osobowości. Sam profesor Villinger wskazał dobitnie w jednej ze  
swych publikacji na niepewność wszelkich metod testowych i na  
niebezpieczeństwo arbitralnych interpretacji. Jeszcze stosunkowo  
najmniejsze, jak mówi, jest to niebezpieczeństwo i niepewność przy  
ocenianiu testami inteligencji i sprawności. Dowolność  

interpretacji wzrasta jednak przy teście zdolności, niezbędnym w  

poradnictwie zawodowym, a staje się nieobliczalna przy testach  
osobowości. Kto próbuje ująć osobowość za pomocą testów, temu  
grozi popadniecie - mówiąc słowami Villingera - w ścisłość  
pozorną, w pseudonaukowość. Uczony stanowczo przestrzega przed  

nadmiernym zaufaniem do ścisłości laboratoryjnej, nie będącej de  

facto żadną ścisłością. Tyle Yillinger. Również psychiatra  
moguncki profesor Kraemer przyznał, że zręczne badanie lekarskie,  

ze znajomością rzeczy przeprowadzona rozmowa z pacjentem, daje  
tyle, co nader skomplikowana często praca metodami testowymi. Ale  
nie tylko dłużej trwająca obserwacja psychiatryczna prowadzi do  

tych samych wyników. Zasługuje na uwagę fakt, że profesor Lange w  
swej opublikowanej i popartej statystyką pracy dowiódł, iż  
ostateczne rozpoznanie psychiatryczne ustalone po dłuższej  

background image

szpitalnej obserwacji chorych psychicznie w co najmniej 80  
procentach przypadków w pełni pokrywało się ze zwykłym pierwszym  
wrażeniem lekarza z pierwszej rozmowy z pacjentem. Przy  

psychozach, a więc chorobach psychicznych, sprawdzało się to w 80  

procentach. A w nerwicach, a więc w tak zwanych zaburzeniach  
nerwowych? tu ostateczne rozpoznanie zgadzało się we wszystkich  
przypadkach z pierwszym wrażeniowym rozpoznaniem pacjenta.  

  Powiedziałem: rozpoznaniem pacjenta. Dokładniej powinienem był  

rzec: rozpoznaniem niepowtarzalnej, jedynej w swoim rodzaju i nie  
dającej się pomylić z inną, osobowości właściwej ostatecznie  

każdej jednostce ludzkiej, i w konsekwencji też każdej jednostce  
chorej. Jeśli chcemy przybliżyć się przy pomocy testów do tego  
elementu osobowego, bezwzględnie indywidualnego, ludzkiej  

jednostki, a więc ująć z niej coś więcej niż czysty typ, bo samą  
osobę, to nigdy nie można dość indywidualizować. Więcej jeszcze!  

Właściwie należałoby dopiero wynaleźć własny test dla każdej osoby  
i, dodaję od razu, dla każdej sytuacji, w jakiej się ona znajduje.  
Nigdy też nie dość improwizowania. Objaśnię to na przykładzie.  

  Pewnego dnia zlecono mi wydanie psychiatrycznego orzeczenia o  
poczytalności przebywającego w areszcie młodocianego przestępcy.  
Tłumaczył się, że przyjaciel nakłonił go do czynu przestępczego,  
obiecując mu za to tysiąc szylingów po dokonanym czynie. Sąd  
chciał dowiedzieć się od psychiatry, czy ów młody człowiek  

rzeczywiście tak łatwowiernie ulegał wpływom; jego przyjaciel  
zaprzeczał bowiem jakiemukolwiek związkowi z tą sprawą. Gdyby  
badany był rzeczywiście tak łatwowierny, to trzeba by było u niego  
wykazać choćby nieznaczny stopień niedorozwoju. Jednakże wyniki  

testów na to wcale nie wskazywały. Można więc było przypuszczać,  

że będąc najdalej od niedorozwoju umysłowego, był on, odwrotnie,  
dostatecznie sprytny, aby tłumaczyć się rzekomą namową ze strony  
przyjaciela. Sędzia pragnął wiedzieć, czy chłopiec był aż tak  
głupi, aby uwierzyć, że przyjaciel da mu rzeczywiście tysiąc  
szylingów, czy aż tak sprytny, aby kazać nam uwierzyć, że jest tak  

głupi. Testy inteligencji, powtarzam, zawiodły. W ostatniej chwili  
zaimprowizowałem: spytałem, czy może mi dać dziesięć szylingów, bo  
potrafię za nie wyjednać u prezesa sądu natychmiastowe wstrzymanie  
dochodzenia, a nawet niezwłoczne wypuszczenie na wolność. Z  

miejsca zgodził się na propozycję i tylko z trudem przekonałem go,  

że nie myślałem o tym na serio. Był więc tak łatwowierny, ale  
dowieść tego można było dopiero za pomocą zaimprowizowanego,  
specjalnie wymyślonego testu.  
  Jest rzeczą samo przez się zrozumiałą, że współczesnej epoce,  
która jeszcze nie przezwyciężyła materializmu i nihilizmu, niejako  

odpowiada wypowiadanie się o duszy ludzkiej, a nawet uznawanie jej  

istnienia o tyle tylko, o ile jest w niej coś, co daje się  
zmierzyć i zważyć. Ale jak wyraził się raz Schiller: Spricht die  
Seele, so spricht, ach, schon die Seele nicht mehr, dusza mówiąca  
zaprzecza już, niestety, swemu istnieniu. Można to sparafrazować:  

jeśli poddaje się człowieka testom, nie jest to już człowiek, w  

każdym razie nie ujmuje się w ten sposób jego istoty. Psychologia,  
w której dominuje metoda testowa, raczej przenosi człowieka z  

właściwej mu sfery w sferę miary i wagi. W taki sposób traci z  
pola widzenia to, co w człowieku jest istotnie i właściwie  
ludzkie, samo jądro jego osobowości. Ale to może właśnie nie da  

się w ogóle ująć w drodze naukowej, ani tym mniej na drodze  
przyrodniczej, lecz wymaga jakiegoś innego podejścia. Możliwe, że  
w sposób analogiczny odnosi się do człowieka to, co powiedział  

background image

kiedyś wielki lekarz Paracelsus: Kto nie poznaje Boga, ten za mało  
Go kocha. Być może, trzeba owego wewnętrznego otwarcia  
polegającego na miłosnym oddaniu się nieomylnie rozpoznawalnemu Ty  

tego drugiego, jeśli chcemy ująć je w jego istocie. Wszakże  

miłować to ostatecznie nic innego jak móc powiedzieć drugiemu: Ty,  
ująć go w jego jedyności i niepowtarzalności, i oczywiście:  
jeszcze coś ponadto: potwierdzić go w jego wartości. A więc nie  

tylko móc powiedzieć mu: ty, ale także móc mu powiedzieć: tak.  

Znowu więc okazuje się, że wcale nie jest słuszne twierdzenie, iż  
miłość zaślepia - przeciwnie, miłość czyni człowieka w najwyższym  

stopniu widzącym. Więcej nawet, czyni wprost jasnowidzącym. Gdyż  
wartość, którą pozwala w innym widzieć z całą jasnością, przecież  
nie jest jeszcze rzeczywistością, ale czymś tylko potencjalnym,  

czymś, co wcale jeszcze nie jest, lecz dopiero staje się, stać się  
może i powinno. Miłości przysługuje funkcja kognitywna, czyli  

poznawcza. Ale i psychoterapia powinna widzieć wartości. Nigdy nie  
może być wolna od wartości, co najwyżej na wartości ślepa.  
  Tak tedy wyszliśmy od uprawiania psychiatrii, od badania  

inteligencji i od testów, a nasze rozważania kończą się wyznaniem,  
że nie zbliżymy się do istoty człowieka, a więc do wszystkiego, co  
istnieje poza poszczególnymi funkcjami i wszelkimi możliwymi  
zakłóceniami funkcji, dopóki w naszym wysiłku zrozumienia  
bliźniego ograniczymy się do tego, co racjonalne, i poprzestaniemy  

na tym, co daje się zracjonalizować. Jeśli chcemy przerzucić mosty  
od człowieka do człowieka - a odnosi się to także do mostów  
poznania i zrozumienia - to przyczółkami winny być nie mózgi, lecz  
serca.  

  Słyszeliśmy przedtem o ścisłym, statystycznie ugruntowanym  

dowodzie na to, że wyniki obserwacji psychiatrycznych ex post  
potwierdzały pierwsze wrażenie, a znaczy to chyba: jakieś wrażenie  
do głębi zabarwione uczuciem. Tak też nawet do metodyki  
rozpoznawania psychiatrycznego odnosi się moje przekonanie, że  
uczucie potrafi być o wiele subtelniejsze, aniżeli rozum jest  

przenikliwy.  
   
  Człowiek w poszukiwaniu sensu  
   

  Odczyt publiczny w ramach XIV Międzynarodowego Kongresu  

Filozoficznego (Wiedeń 19680) 
   
  Tytuł: Człowiek w poszukiwaniu sensu, zawiera więcej aniżeli  
jeden temat - obejmuje definicję, a co najmniej interpretację  
człowieka. Człowieka właśnie jako istoty, która ostatecznie i  

właściwie żyje w poszukiwaniu sensu. Człowiek jest z góry  

skierowany na coś i przyporządkowany czemuś, co nie jest nim  
samym, czy idzie tu o sens, który on nadaje życiu, czy też o inny  
byt ludzki, który spotyka na swej drodze. Tak czy owak,  
egzystencja ludzka wskazuje już zawsze poza samą siebie, i  
transcendencja, wykraczanie poza siebie, jest esencją ludzkiej  

egzystencji.  
  Nie jestże (więc tak, że człowiek właściwie od początku dąży do  
szczęścia? Czyż sam Kant nie przyznawał tego, dodając jedynie, że  

człowiek winien też zmierzać ku temu, aby być tej szczęśliwości  

godnym? Ja zaś powiedziałbym, że tym, czego człowiek rzeczywiście  

chce, jest ostatecznie nie szczęśliwość sama w sobie, lecz  

podstawa tej szczęśliwości. Bowiem gdy tylko dana jest podstawa  
szczęśliwości, szczęście i radość zjawiają się same z siebie. Tak  

background image

na przykład w "Metafizyce moralności", ściślej, w jej części  
drugiej: "Wstępne metafizyczne podstawy nauki o cnocie"  
(Królewiec, Friedrich Nicolovius, 1797, s. VIII i ns.) pisze Kant,  

że "szczęśliwość jest następstwem przestrzegania obowiązku" i że  

"prawo musi iść przed radością, aby ta była odczuwana". To jednak,  
co mówi się tu o przestrzeganiu obowiązku względnie o prawie, ma  
moim zdaniem znaczenie o wiele ogólniejsze i można to ze sfery  

obyczajów przenieść nawet w sferę zmysłów. A o tym możemy my  

lekarze chorób nerwowych niejedno powiedzieć. Co dzień w naszych  
klinikach wciąż na nowo okazuje się, że właśnie odwrócenie się od  

"podstawy szczęśliwości" nie pozwala stać się szczęśliwymi osobom  
seksualnie znerwicowanym - mężczyźnie z zakłóconą potencją czy  
kobiecie seksualnie oziębłej. Skąd jednak dochodzi do tego  

chorobliwego odwrócenia się od "podstawy szczęśliwości"? - z  
nasilonego zwracania się ku samemu szczęściu, ku samej  

przyjemności. Ileż słuszności miał Kierkegaard, kiedy powiedział,  
że drzwi do szczęścia otwierają się na zewnątrz, a kto próbuje je  
"wyważyć", przed tym się po prostu zamykają.  

  Jak można to sobie wyjaśnić? Otóż człowieka nie przenika  
najgłębiej i do końca ani dążenie do mocy, ani do przyjemności,  
lecz dążenie do nadawania sensu (por. Franki, The Will to Meaning,  
Nowy Jork, New American Library, 1969). I właśnie od niego  
wychodząc dąży człowiek do znajdowania i nadawania sensu, ale też  

do spotkania i ukochania innej ludzkiej egzystencji w postaci  
jakiegoś "ty". Jedno i drugie, nadawanie sensu i spotkanie, dają  
człowiekowi podstawę szczęścia i radości. Jednakże u neurotyka to  
pierwotne dążenie skrzywia się niejako w bezpośrednie dążenie do  

szczęścia, dążenie do przyjemności. Radość, przyjemność, zamiast  

pozostać tym, czym być powinny, jeśli w ogóle mają się pojawić,  
mianowicie jako skutek (skutek uboczny nadanego życiu sensu czy  
spotkania), stają się teraz celem wysilonej intencji,  
"hiperintencji". W parze z hiperintencją idzie też jednak  
hiperrefleksja (zob. Franki, Theorie und Therapie der Neurosen,  

Monachium 1970). Przyjemność staje się jedyną treścią i  
przedmiotem uwagi. W miarę jednak jak neurotyk wysila się, by  
doznać przyjemności, traci z oczu jej podstawę - i skutek, w  
postaci radości, nie może się już; pojawić. Im bardziej idzie  

komuś o przyjemność, tym bardziej przechodzi ona mimo niego.  

  Łatwo ocenić, jak bardzo hiperintencją i hiperrefleksja bądź ich  
mszczący wpływ na potencję i orgazm jeszcze się nasilą, jeśli  
człowiek w swym dążeniu do przyjemności skazany na niepowodzenie  
usiłuje ratować, co się da, szukając ucieczki w technicznym  
doskonaleniu aktu seksualnego. "Małżeństwo doskonałe" kradnie mu  

ostatnią resztkę owej bezpośredniości, na której podłożu może  

jedynie rozkwitnąć miłosne szczęście. Wobec nasilonego dzisiaj  
seksualizmu szczególnie młody człowiek zostaje tak głęboko  
wpędzony w hiperrefleksję, że nie można się dziwić, iż odsetek  
nerwic, seksualnych w naszych klinikach coraz bardziej rośnie.  

  Człowiek dzisiejszy już i tak skłania się ku hiperrefleksji.  

Profesor Edith Joelson z Uniwersytetu stanu Georgia zdołała  
wykazać, że w hierarchii wartości zrozumienie siebie  

(self-interpretation) i urzeczywistnianie siebie  
(self-actualization) stoją według obliczeń statystycznych  
zdecydowanie najwyżej. Oczywiście chodzi tu z całą pewnością o  

zrozumienie siebie zaszczepiane przez psychologizm analityczny  
oparty na analizie popędów, skłaniający wykształconego Amerykanina  
ku temu, aby za świadomym zachowaniem nieustannie dopatrywać się  

background image

motywacji nieświadomych. Co się natomiast tyczy urzeczywistniania  
siebie, ośmielam się twierdzić, że człowiek jest w stanie  
urzeczywistniać się tylko w tej mierze, w jakiej nadaje życiu  

sens. Nakaz Pindara, w myśl którego człowiek winien stawać się  

tym, czym zawsze już jest, wymaga uzupełnienia, jakie upatruję w  
słowach Jaspersa: "Tym, czym człowiek jest, jest on dzięki  
sprawie, którą uczynił swoją sprawą". 

  Jak bumerang rzucony przez myśliwego tylko wtedy don wraca,  

kiedy chybia celu, zdobyczy, podobnie też tylko ten człowiek tak  
bardzo nastawia się na samourzeczywistnieme, który już raz chybił  

w narzuceniu życiu sensu, a może nawet nie może w ogóle znaleźć  
sensu, o którego spełnienie by chodziło. 
  Coś analogicznego dotyczy też dążenia do przyjemności i do mocy.  

O ile jednak radość, przyjemność są ubocznym skutkiem nadawania  
życiu sensu, moc, władza bywają ośrodkami do celu, ponieważ  

nadawanie sensu związane jest z pewnymi społecznymi i  
gospodarczymi warunkami i założeniami. Kiedyż to jednak nastawia  
się człowiek jedynie na skutek uboczny w postaci przyjemności, a  

kiedy to ogranicza się tylko do środka do celu nazywanego mocą?  
Otóż do rozwinięcia się dążenia do przyjemności względnie dążenia  
do mocy dochodzi zawsze dopiero wtedy, kiedy zawodzi dążenie do  
nadawania życiu sensu, innymi słowy zasada przyjemności i w tym  
samym stopniu dążenie do znaczenia są motywacjami nerwicowymi.  

Toteż łatwo zrozumieć, że Freud i Adier, którzy doszli przecież do  
swoich stwierdzeń badając chorych na nerwice, nie dostrzegli, że  
człowiek jest pierwotnie zorientowany ku dążeniu do sensu.  
  Dziś jednak nie żyjemy już, jak za czasów Freuda, w epoce  

seksualnej frustracji. Nasza epoka jest epoką frustracji  

egzystencjalnej. Zawodzi zaś zwłaszcza dążenie młodego człowieka  
do nadawania życiu sensu. "Co mówi dzisiejszemu młodemu pokoleniu  
Freud czy Adier? - pyta Becky Leet, naczelna redaktorka pisma  
wydawanego przez studentów Uniwersytetu Georgia. - Mamy pigułkę  
uwalniającą od skutków spełnienia pragnień seksualnych; dziś nie  

ma medycznych podstaw dla zahamowań seksualnych. I mamy siłę,  
wystarczy spojrzeć na amerykańskich polityków drżących przed  
młodym pokoleniem albo na chińską "Czerwoną Gwardię". Jednakże  
Franki utrzymuje, że ludzie żyją dziś w pustce egzystencjalnej i  

że ta egzystencjalna pustka objawia się przede wszystkim nudą.  

Nuda - to brzmi przecież całkiem inaczej, o wiele bardziej  
znajomo, nieprawda? Czy też może za mało jeszcze znacie wokoło  
ludzi skarżących się na nudę, mimo że wystarczy im tylko wyciągnąć  
rękę, aby posiadać wszystko, włącznie z freudowskim seksem i  
adlerowsfeą mocą?"  

  I rzeczywiście coraz więcej pacjentów zwraca się dziś do nas z  

uczuciem wewnętrznej pustki, którą opisuję i określam jako "pustkę  
egzystencjalną", z uczuciem przeraźliwego bezsensu swego  
istnienia. Błędem byłoby też przyjmować, że chodzi jedynie o  
zjawisko ograniczające się do świata Zachodu. Przeciwnie, dwaj  

psychiatrzy czechosłowaccy, Stanislav Kratochvil i Osvald Vymetal,  

w serii publikacji zwrócili z naciskiem uwagę na to, że "ta  
współczesna choroba, utrata sensu życia, szczególnie wśród  

młodzieży", zatacza coraz szersze kręgi. To Osvald Vymetal z  
okazji czechosłowackiego Zjazdu Neurologów ex praesidio z  
entuzjazmem przyznawał się do teorii Pawłowa, ale mimo to  

oświadczył, że w obliczu pustki egzystencjalnej psychoterapia  
ukierunkowana przez Pawłowowskie teorie już nie wystarcza.  
  Jest dokładnie tak, jak przepowiedział to już w 1947 roku Paweł  

background image

Polak, kiedy w swoim odczycie w Towarzystwie Psychologii  
Indywidualnej wyraził opinię, że "rozwiązanie problemu społecznego  
właściwie dopiero wyzwoli i zmobilizuje problematykę duchową,  

człowiek dopiero wtedy stanie się na tyle wolny, aby zabrać się  

naprawdę do samego siebie, i dopiero wówczas zrozumie naprawdę  
własną problematyczność, zagadnienie własnej egzystencji". A  
całkiem niedawno bronił tego samego stanowiska Ernest Bloch  

stwierdzająca "Ludzie doznają dziś tych trosk, jakie zazwyczaj  

mają tylko w godzinie śmierci". (Der Mensch des utopischen  
Realismus, częściowy przedruk w "Neues Forum", styczeń 1967.) .  

  Jeśli pokrótce wniknąć w przyczyny tkwiące u podstaw pustki  
egzystencjalnej, można je sprowadzić do dwojakiego rodzaju: do  
utraty instynktu i utraty tradycji. W przeciwieństwie do zwierząt,  

człowiekowi żadne instynkty nie mówią nic o tym, co robić musi.  
Żadne tradycje nie mówią już dzisiejszemu człowiekowi tego, co  

robić powinien. Często zdaje się on już nie wiedzieć, czego  
właściwie chce. Tym bardziej więc skłonny jest albo chcieć tylko  
tego, co czynią inni, albo czynić tylko to, czego chcą inni. W  

pierwszym przypadku mamy do czynienia z konformizmem, w drugim z  
totalitaryzmem - pierwszy rozpowszechnia się zwłaszcza na  
Zachodzie, drugi - na Wschodzie.  
  Nie tylko jednak konformizm i totalitaryzm są następstwem  
egzystencjialnej pustki, wynika z niej również neurotyzm. Obok  

nerwic psychogennych, a więc nerwic w węższym znaczeniu tego  
słowa, istnieją również - tak przeze mnie nazywane - nerwice  
noogenne, czyli nerwice, w których właściwie mniej chodzi o  
chorobę psychiczną, a raczej o ciężką niedolę duchową, nierzadko  

mianowicie w następstwie głębokiego poczucia braku sensu. W  

Stanach Zjednoczonych w jednym z ośrodków badań psychiatrycznych  
opracowano osobne testy, za pomocą których można było rozpoznać  
nerwice noogenne. James C. Crumbaugh zastosował ten swój test PIL  
(Purpose In Life = cel w życiu) w 1200 przypadkach. Opracowując za  
pomocą komputera zdobyte dane, doszedł do wniosku, że w noogennej  

nerwicy chodzi rzeczywiście o nowy obraz chorobowy, który  
rozsadza, w sensie nie tylko diagnostycznym, lecz i  

terapeutycznym, ramy tradycyjnej psychiatrii. Statystyczne badania  
podjęte w Massachusetts, Londynie, Tybindze i Wiedniu doprowadziły  

do zgodnego wniosku, że liczyć się należy z około 20 procentami  

nerwic noogennych.  
  Co do rozszerzania się już nie samych nerwic noogennych, lecz w  
ogóle pustki egzystencjalnej, chciałbym dodać pewien przyczynek.  

Chodzi o wyrywkową próbę statystyczną, jaką podjąłem niegdyś wśród  
słuchaczy mego wykładu na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu  

Wiedeńskiego. Okazało się, że nie mniej niż 40 procent słuchaczy  

przyznało, iż zna uczucie bezsensowności z własnego doświadczenia;  
wśród moich słuchaczy amerykańskich było już takich nie 40, lecz  

81 procent.  

  Czym może się tłumaczyć ta różnica? - otóż "redukcjonizmem",  
panującym w życiu umysłowym krajów anglosaskich w stopniu wyższym  

niż gdzie indziej. Redukcjonizm przejawia się w powiedzeniu, że  
coś jest "niczym innym jak tylko". Oczywiście znamy to i u nas, i  
to nie od dziś. Wszakże jeszcze przed 50 laty mój gimnazjalny  

nauczyciel historii naturalnej chodząc po klasie perorował: "Życie  

nie jest ostatecznie niczym innym jak tylko procesem spalania,  

utleniania". Na co aż podskoczyłem, rzucając mu w twarz, bez  

poproszenia o głos, namiętne pytanie: "Dobrze, a jakiż sens ma w  
takim razie całe życie?" W konkretnym przypadku redukcjonizm kryje  

background image

się więc za... oksydacjonizmem, sprowadzającym wszystko do procesu  
utleniania...  
  Zważmy jednak, co oznacza dla młodego człowieka cyniczne  

stwierdzenie, że wartości nie są "nothing but defense mechanisms  

and reaction formations", niczym innym jak tylko mechanizmami  
obronnymi i zespołami reakcji, jak czytamy w "The American Journal  
of Psychotherapy". Moją własną reakcją na tę teorię była pewnego  

razu wypowiedź następująca: Jeśli o mnie osobiście chodzi, nigdy,  

przenigdy nie byłbym gotów żyć dla jakiejś mojej reakcji ani nawet  
umierać ze względu na mój mechanizm obronny.  

  Nie chciałbym być źle zrozumiany. W The Modes and Morals of  
Psychotherapy proponuje się nam następującą definicję: "Man is  
nothing but a biochemical mechanism, powered by a combustion  

system, which energizes computers", człowiek nie jest niczym  
innym, jak tylko mechanizmem biochemicznym poruszanym za pomocą  

systemu spalania, takiego jaki dostarcza energii komputerom. Cóż,  
jako psychiatra uważam za zupełnie uprawnione traktowanie  
komputera jako rodzaju modelu, na przyikład obwodowego systemu  

nerwowego. Błąd tkwi dopiero w nothing but, w twierdzeniu, że  
człowiek nie jest niczym innym jak tylko. Człowiek jest rodzajem  
komputera, ale jest zarazem czymś nieskończenie więcej. Wszakże  
to, że dzieła ludzi formatu Kanta i Goethego składają się koniec  
końców z tych samych 26 liter alfabetu, co książki pań  

Courths-Mahler i Marlitt, jest również prawdziwe. Ale to nic nam  
jeszcze nie mówi. Przede wszystkim nie można utrzymywać, że  
Krytyka czystego rozumu, podobnie jak Tajemnica starszej pani, nie  
jest niczym innym jak tylko nagromadzeniem tych samych 26 liter.  

Chyba że chodzi tylko o posiadanie drukarni, nie zaś wydawnictwa.  

  W swoim wymiarze ma redukcjonizm rację. Ale też tylko w nim.  
Jednowymiarowy sposób myślenia jest właśnie jego przekleństwem.  
Przede wszystkim pozbawia go szansy znalezienia sensu. To, że sens  
jakiejś struktury wykracza poza elementy, z których się ona  
składa, ostatecznie oznacza, że sens ten mieści się w wyższym niż  

same te elementy wymiarze. Tak więc może się przytrafić, że sens  
jakiegoś ciągu zdarzeń nie odzwierciedla się w wymiarze, w jakim  
te zdarzenia występują. W zdarzeniach daje się wtedy odczuć brak  
wzajemnego związku. Jeśli założymy, że chodzi o mutacje, to będą  

to wtedy zwykłe przypadki, i cała ewolucja nie będzie niczym  

innym, tylko przypadkiem. Chodzi właśnie o płaszczyznę przekroju.  
Również sinusoida wykreślona z płaszczyzny stojącej prostopadle do  
płaszczyzny, w której ona sama leży, pozostawia w przekroju  
płaszczyzny tylko 5 izolowanych punktów, którym brak będzie  
wzajemnego związku. Innymi słowy zatraca się tu synoptyka,  

spojrzenie na wyższy lub niższy sens zdarzeń, na części sinusoidy  

już to wystające nad płaszczyznę przekroju, już to znikające pod  
nią.  
  Wróćmy jednak do poczucia braku sensu. Sens nie może być nikomu  
dany. Byłoby to moralizowaniem. A morał w starym sensie będzie  

wkrótce dla nas nieaktualny. Wcześniej czy później przestaniemy  

moralizować, raczej będziemy ujmować morał ontologicznie - nie  
będziemy definiować dobra i zła w sensie czegoś, co powinniśmy  

czynić lub czego nam czynić nie wolno, ale za dobre będziemy  
skłonni uważać to, co przybliża nadanie czyjejś egzystencji  
oczekiwanego sensu, a za złe to, co spełnienie tego zadania  

hamuje.  
  Sensu nie można dać, trzeba go znaleźć. Weźmy tablicę z testu  
Rorschacha - nadaje się jej pewien sens interpretacyjny i jego  

background image

subiektywna interpretacja "odsłania" badaną osobę. W życiu jednak  
nie idzie o interpretację, ale o znajdywanie sensu. Życie nie jest  
gotowym testem Rorschachowskim, lecz łamigłówką. I to, co nazywam  

dążeniem do sensu, bliskie jest, jak się zdaje, przyjmowania  

postawy (James C. Crumbaugh i Leonhard T. Maholick, The Case of  
Frankl.s Will to Meaning, "Journal of Existential Psychiatry"  
1963, 4, 42). Sam Wertheimer zajmuje takie samo stanowisko mówiąc  

o postulatywnym charakterze właściwym każdorazowej sytuacji, a  

nawet o obiektywnym charakterze takiego wymogu.  
  Sens trzeba znaleźć, nie można go sobie stworzyć. To, co daje  

się stworzyć, jest albo sensem subiektywnym, jakimś mglistym  
poczuciem sensu, albo - nonsensem. Można zrozumieć, że człowiek  
nie będący już w stanie znaleźć sensu w życiu ani też go wymyślić,  

uciekając od poczucia braku sensu, stwarza sobie albo nonsens,  
albo sens subiektywny: pierwsze dokonuje się na scenie - teatr  

absurdu! - drugie w odurzeniu, i to wzbudzanym przez LSD, kwas  
lizergowy. W stanach odurzenia istnieje jednak niebezpieczeństwo,  
że - w przeciwieństwie do mglistego subiektywnego przeżywania  

jakiegoś sensu w sobie samym - tu, w życiu, mijamy się już z  
prawdziwym jego sensem, z prawdziwymi zadaniami w otaczającym nas  
świecie. Mnie przypominają się tu zawsze zwierzęta doświadczalne,  
którym kalifornijscy badacze przemieszczają elektrody we wzgórku  
wzrokowym mózgu. Przy zamkniętym obiegu prądu zwierzęta przeżywały  

zaspokojenie bądź to popędu seksualnego, bądź głodu i pragnienia.  
W końcu nauczyły się same zamykać obieg prądu i ignorowały wtedy  
realnych partnerów seksualnych i podawane im rzeczywiste  
pożywienie. 

  Sens nie tylko powinien, ale też może być odnaleziony, a w  

poszukiwaniu go kieruje człowiekiem sumienie. Jednym słowem,  
sumienie jest organem sensu życia. Można by je zdefiniować jako  
umiejętność odnajdowania jednorazowego i jedynego w swoim rodzaju  
sensu ukrytego w każdej sytuacji.  
  Sumienie może jednak wprowadzać człowieka w błąd. Co więcej, aż  

do ostatniej chwili, do ostatniego tchnienia człowiek nie wie, czy  
rzeczywiście nadawał właściwy sens swemu życiu, czy też raczej się  
łudził. Ignoramus et ignorabimus, nie wiemy i nie będziemy  
wiedzieć. Fakt, że nawet na łożu śmierci nie będziemy wiedzieć,  

czy nasz organ sensu życia: sumienie, nie uległ na koniec  

złudzeniu, oznacza zarazem, że rację mieć mogło czyjeś inne  
sumienie. Tolerancja nie jest jednak tym samym, co obojętność:  
respektować przekonania kogoś mającego inne poglądy wcale jeszcze  
nie znaczy identyfikować się z tymi innymi poglądami.  
  Żyjemy w epoce szerzącego się poczucia bezsensu. W epoce takiej  

wychowanie nie może polegać jedynie na przekazywaniu wiedzy, lecz  

musi polegać także na wysubtelnianiu sumienia, aby człowiek miał  
dostatecznie czuły wewnętrzny słuch i umiał dosłyszeć wołanie  
tkwiące w każdej sytuacji jego życia. W epoce, w której  
dziesięcioro przykazań zdaje się dla tylu ludzi tracić swoje  

znaczenie, winien człowiekbyć w stanie dosłyszeć 10000 przykazań  

zaszyfrowanych w 10000 sytuacji, z którymi konfrontuje go życie.  
Wówczas wyda mu się to jego własne życie nie tylko na nowo pełne  

sensu, lecz on sam uodporni się też na konformizm i totalitaryzm,  
owe dwa objawy towarzyszące pustce egzystencjalnej. Bo tylko czułe  
sumienie uczyni go odpornym i nie pozwoli podporządkować się  

konformizmowi ani ugiąć totalitaryzmowi.  
  Tak czy owak, wychowanie jest bardziej niż kiedykolwiek  
wychowaniem do odpowiedzialności. A być odpowiedzialnym znaczy  

background image

dokonywać selekcji, wybierać. Żyjemy w społeczeństwie obfitości  
(affiuent sodety), jesteśmy pobudzani podnietami płynącymi od  
środków masowego przekazu, żyjemy też w wieku pigułki. Jeśli nie  

chcemy utonąć w zalewie wszystkich tych wrażeń, w totalnym  

bezładzie, musimy nauczyć się rozróżniać między tym, co istotne i  
co nieistotne, co ma sens i co sensu nie ma, za co można przyjąć  
odpowiedzialność, a za co nie można.  

  Ośmielam się przepowiedzieć, że wcześniej czy później owładnie  

współczesnym człowiekiem nowe poczucie odpowiedzialności.  
Zapowiada je ogromny napływ protestów. Nie dajmy się jednak  

zwieść: niejeden z tak zwanych protestów jest równoznaczny z  
"antytestem", jako że skierowany jest przeciw czemuś, nie za  
czymś, i nie ma w nim żadnej konstruktywnej alternatywy. Zapomina  

się i przeoczą, że wolność przechodzi i wyrodnieje w samowolę,  
jeśli nie uzupełnia jej odpowiedzialność.  

  Panie i panowie! Przemawiam do państwa nie, a przynajmniej nie  
tylko jako filozof, ale i jako psychiatra. Żaden psychiatra, żaden  
psychoterapeuta - również żaden logoterapeuta - nie powie choremu,  

co jest sensem życia, na pewno jednak powie, że życie ma sens, co  
więcej, że zachowuje też swój sens wśród wszelkich warunków i  
okoliczności, a to dzięki temu, że sens można znaleźć również w  
cierpieniu, i to cierpienie w płaszczyźnie ludzkiej przemienić w  
dokonanie - jednym słowem, zaświadczyć nim, do czego zdolny jest  

człowiek, właśnie nawet w niepowodzeniu... Albo innymi słowami,  
słowami Lou Salome, która napisała Zygmuntowi Freudowi, kiedy "nie  
dawał sobie rady z tym swoim życiem na wymówieniu": chodzi o to,  
aby dla każdego z nas "sposób wsipółcierpienia za wszystkich stał  

się znakiem tego, czego można dokonać".  

  Logoterapeuta postępuje rzeczywiście nie w sposób moralistyczny,  
lecz fenomenologiczny. I rzeczywiście nie wypowiadamy sądów  
wartościujących o jakichkolwiek faktach, lecz dokonujemy  
faktograficznych stwierdzeń o przeżywaniu wartości przez prostego  
i zwykłego człowieka - on wie już zawsze najlepiej, jak się ma  

sprawa z sensem życia, pracy, miłości i - last but not least -  
mężnie znoszonego cierpienia. I jeśli rzeczywiście jest tak, jak  
twierdzi Paul Polak, że logoterapia w swej teorii samowiedzę  
prostego, zwykłego człowieka przekłada na mowę nauki, to można by  

też powiedzieć, że powinna w swej praktyce z powrotem przekładać  

na mowę powszednią człowieka całą swą wiedzę o wymienionych już  
możliwościach znajdowania sensu w życiu. Powtarzam: fenomenologia  
przekłada tę podstawową samowiedzę na mowę nauki, a logoterapia  
przekłada to, czego się w ten sposób nauczyła, z powrotem na mowę  
człowieka z ulicy, i to jest w pełni możliwe.  

  Modesto Canales jest z zawodu drogowcem, a więc naprawdę  

"człowiekiem z ulicy". Po odczycie, który wygłosiłem w Nowym  
Orleanie, powiedział mi, że jedenaście lat siedział w więzieniu i  
tam dano mu do czytania moją książkę Man.s Search for Meaning -  
jest to jedyna rzecz, która pomogła mu przetrwać wszystkie te  

lata. Albo czy mam państwu opowiedzieć o Aaronie Mitchellu, który  

w więzieniu San Ouantin w pobliżu San Francisco czekał na swą  
egzekucję? Zaproszono mnie do prelekcji dla więźniów, najcięższych  

przestępców, skazanych na dożywotnie więzienie lub nawet na śmierć  
w komorze gazowej. Egzekucja Aarona Mitchella miała nastąpić za  
kilka dni. Więźniowie prosili mnie, abym parę słów skierował  

szczególnie do niego! I udzielili mi kredytu zaufania,  
powiedziałem im bowiem, że z własnego przeżycia znam bardzo dobrze  
konfrontację z komorą gazową, ale nawet wówczas nie wątpiłem ani  

background image

przez chwilę, że życie ma absolutny sens, obojętne, czy trwa ono  
długo czy krótko. Bo życie albo ma jakiś sens - wówczas musi go  
zachować niezależnie od swej długości czy krótkości, albo też  

życie jest bez sensu - wówczas jednak nie nabierze go, choćby  

trwało i najdłużej. A następnie powiedziałem im, że nawet  
spartaczone życie może wstecz nabrać sensu - przez postawę, jaką  
zajmiemy wobec nas samych, wyrastając nią ponad siebie.  

Opowiedziałem im na koniec historię Śmierci Iwana Iljicza  

Tołstoja, i, biedacy, mnie zrozumieli.  
  Profesor Farnsworth z Uniwersytetu Harvarda miał kiedyś odczyt w  

American Medical Association, w którym wywodził: "Medicme is now  
confronted with the tosfk of enlarging its function. In a period  
of crisis such as we are now experiencing, physicians must of  

necessity indulge in philosophy. The great sickness of our age is  
aimiesness, boredom, lack of meaning and purpose", medycyna staje  

dziś przed zadaniem poszerzenia swej funkcji. W okresie kryzysu,  
jakiego dziś doświadczamy, lekarze winni z konieczności oddawać  
się filozofii. Wielką chorobą naszego wieku jest bezcelowość,  

nuda, brak sensu i celu. - Tak więc stawia się dziś przed lekarzem  
problemy będące właściwie natury nie medycznej, lecz  
filozoficznej, i na które nie bardzo jest przygotowany. Pacjenci  
zwracają się do psychiatry, ponieważ wątpią o sensie swego życia  
lub nawet w ogóle o możliwości znalezienia takiego sensu.  

Poszlibyśmy po prostu za radą Kanta, gdybyśmy zechcieli użyć  
filozofii jako rodzaju medycyny. Jeśli odrzuca się filozofię, to  
można podejrzewać, że dzieje się tak z lęku przed konfrontacją z  
własną pustką egzystencjalną.  

  Oczywiście, lekarzem można jakoś tam być także nie troszcząc się  

o filozofię. Wówczas jednak staje się aktualna to, co w podobnym  
kontekście miał na myśli Pauł Dubois, że będziemy się wówczas  
różnić, my lekarze, od weterynarzy jedynie - klientelą.