background image

TOMASZ OLSZAKOWSKI

Pan Samochodzik i Arka

Noego

background image

WSTĘP

Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała niczym

wnętrze dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i śniegu. Siedzący

w głębi groty mężczyzna dorzucił do niewielkiego ogniska dwa kawałki drewna. Z kieszeni

wyjął zegarek na złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego płomienia, aby odczytać, która jest

godzina. Dochodziła druga nad ranem. Zadrżał i szczelniej zawinął się w nie wyprawioną

końską skórę. Pięć godzin do świtu. Niespodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt.

Z torby leżącej u swoich stóp wydobył dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na

zamówienie najlepszy rusznikarz w Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika.

Hrabia czekał trzymając zeszrywniały od zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły

się. Zimno  stawało się coraz  bardziej  przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana  i wsunął

zgrabiałe   dłonie   pod   skórę.   Na   mrozie   stwardniała   otaczając   go   jakby   pancerzem.   W

ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para wilczych ślepi. Nie chciał strzelać. Bał się

zdradzić swoją obecność, choć nie sądził, by ciągle go szukali. Zaklął wściekle. Mimo woli

zaczął rozważać swoją sytuację.

Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz. Do wsi

Ahora nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym dolinom Armenii.

Ku krainie, w której jego pieniądze mają wartość. Namacał odruchowo skórzany portfel, a w

nim gruby zwitek rosyjskich rubli. Chciał zapalić fajkę,  ale nie miał już tytoniu. Przejdzie

przez równinę Arakesz. Jeśli Ormianie zaczaili się tam, pozabija ich.

Jeśli będzie ich zbyt wielu, ukryje się. Za dwa dni dotrze w bezpieczne miejsce. O ile

oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze kilka patyków. Wystrzelił

jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz torby węzełek i dłuższą

chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego drewna. Wsunął go z powrotem na

miejsce,   a   wyjął  zeszyt  oprawiony  w   skórę.   Otworzył  go  w   miejscu   założonym  błękitną

jedwabną   wstążką.   Atrament   w   piórze   zamarzł,   ale   w   bocznej   kieszeni   znalazł   kopiowy

ołówek. Poślinił jego koniec i zanotował na wolnej kartce:

Jeśli nawet umrę, to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następcy zdołają

wedrzeć się na Aghń Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie.

Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesznie dłoń w cieple

background image

za pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że o mało nie odgryzł sobie języka, a potem

nagły skurcz zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę. Wilcze ślepia jeszcze

kilkakrotnie   pojawiały   się   po   drugiej   stronie   ogniska,   ale   zwierzę   bało   się   przekroczyć

dogasające płomienie.

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PORANNY TELEFON • CZY BATURA MOŻE NAS PODSŁUCHIWAĆ • CHEŁM,

ULICA LWOWSKA • MAGAZYN NA STRYCHU • SKRUPUŁY PANA TOMASZA •

CIĘŻARÓWKA Z BEZCENNYM ŁADUNKIEM

Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.

– Halo? – wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.

– Witaj, Pawle – głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. – Mam

nadzieję, że nie obudziłem?

– Ależ szefie...

– Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.

Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny powinienem

był tkwić za biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.

– Przepraszam, ja...

– Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyjechać?

– Do ministerstwa? Szef westchnął.

–  Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem  w Chełmie. Zaspana wyobraźnia

podsunęła   mi   widok   pana   Tomasza   przebranego   w   mundur   i   siedzącego   w   okopie   z

automatem w dłoni.

– W hełmie? – powtórzyłem.

– W mieście Chełm! – huknął. – Zapamiętaj adres. Ulica Lwowska?.

– Lwowska 7.

– To koło koło dworca PKS-u. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.

– Lwowska 7. Miasto Chełm.

–  Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O 12

07

  z Dworca Centralnego, z

przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na szesnastą.

– Stało się coś? – zapytałem ostrożnie.

Szef   milczał,   ale   wyobraziłem   sobie   jak   energicznie   kiwał   głową.   Zaraz   potem

rozłączył się.

background image

Był  chłodny  czerwcowy  dzień.   Chełm   spodobał   mi   się  już   na   pierwszy  rzut   oka.

Wyglądał na miłe, spokojne, senne, prowincjonalne miasto. W powietrzu unosiła się ledwo

uchwytna atmosfera zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej do dworca ulicy

pamiętała jeszcze pierwszą wojnę światową. Tylko sunące po dziurawym asfalcie samochody

psuły to wrażenie. Na szczycie zza drzew prześwitywały kopuły kościoła. Z kamienic odpadał

tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed drugą wojną światową. Gdzieniegdzie rozsta-

wiono rusztowania i odnawiano elewacje. Przeszedłem koło pawilonu spółki “Labirynt" i

zakręciłem   koło  kościoła.  Ulica  Lwowska  opadała  w   dół.  Przyjemnie  było dać  odpocząć

nogom. Przed kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem

na budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowanych okien pamiętał jeszcze stare

carskie czasy. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych dębowych

drzwi.

– Kim pan jest? – zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant stojący pod oknem.

– Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszedł bliżej.

– Czy może pan okazać jakiś dokument?

Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.

– Dziękuję. Sam pan rozumie – ostrożności nigdy zza wiele.

– Ale co tu się właściwie dzieje? Uśmiechnął się szeroko.

– Wyjaśnią panu wewnątrz.

Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.

–  Niech   pan   uważa,   podłoga   jest   mocno   dziurawa   –   ostrzegł.   Stanąłem

zdezorientowany w sieni.

– Po schodach na górę – dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała zasuwka,

gdy przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W budynku było dość ciepło, ktoś napalił w

piecach. Wdrapałem się na górę po długich trzeszczących schodach. Wreszcie stanąłem u stóp

drabiny   prowadzącej   na   tajemniczy   strych.   Z   góry   usłyszałem   podniecony   głos  szefa.

Wspiąłem się po drabinie i stanąłem oślepiony mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych

reflektorków. Jak mogłem się zorientować, strych zawalony był stosami rozmaitych rupieci i

kartonowych pudeł.

–  Hop, hop – pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. Ominąłem chwiejną

piramidę i prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz. Kilogramy kurzu.

–  Witaj,   Pawle  –  powiedział   pan  Tomasz.  –   Świetnie,  że  jesteś.  Pomożesz  w  tej

robocie.

Rozejrzałem   się.   Dwaj   mężczyźni   grzebali   w   wielkim   stosie   skórzanych   siodeł,

background image

jakichś szmat będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz innych dziwnych

rupieci. Potknąłem się o zardzewiałą zbroję husarską.

–  Ostrożnie   –   ostrzegł   mnie   szef.   –   Patrz   pod   nogi,   pełno   tu   butelek.   Szkoda   je

rozdeptywać, niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłego wieku.

– Gdzie my jesteśmy? – wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie kurzem. – To

rekwizytornia jakiegoś teatru?

Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się rozbawieni.

–  Rekwizytornia? – parsknął jeden. – Panie Tomaszu, a mówił nam pan, że pański

pomocnik skończył historię sztuki.

Zamarłem   zaskoczony   przypuszczeniem.   Podniosłem   z   ziemi   szablę.   Była   nieco

zaśniedziała po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popękała, ale zdobiące jelec drobne

błękitne kamyki lśniły jak świeżo wypolerowane. Przetarłem je dłonią.

– To przecież turkusy – wyjąkałem.

– Tak. To wszystko jest prawdziwe.

Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na kanapie, a szef

delikatnie mną potrząsał.

– Natrzeć mu skronie wódką – zaproponował ktoś ze strychu.

– Już mi lepiej – powiedziałem siadając. – Co to za strych?

– Coś w rodzaju prywatnego muzeum – uspokoił mnie pan Tomasz. – Po prostu któryś

z dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjonerem.

– Przecież tego wszystkiego jest tyle, że można by zbudować drugie Muzeum Wojska

Polskiego...

–  No, nie przesadzajmy – zaprotestował pan Tomasz. – Muzeum Wojska Polskiego

ma czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego wystawia może koło tysiąca, a my na tym strychu

jak do tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię, że gdyby wtargnął tu na

przykład Jerzy Batura, to miałby z czego utrzymywać się do końca życia. A i dla trzeciej

generacji łowców dzieł sztuki by wystarczyło.

Uśmiechnąłem  się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z  rodu

Baturów i równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.

– Do rzeczy – głos szefa sprowadził mnie na ziemię. – Musimy to wszystko wstępnie

skatalogować. Potem popakować w pudła i przygotować transport do Warszawy.

– Ciężko będzie.

– Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi – uśmiechnął się. – Z inwentaryzacją poradzę

sobie. Ty będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest ciężarówka. Pilnuje jej

background image

drugi policjant.

–  Nie   można   by   wziąć   do   tego   miejscowych?   Nie   ludzi   z   ulicy,   ale   zaufanych

pracowników muzeum miejskiego? Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.

–  Jest z tym mały problem – powiedział. – Chodzi o to, że miejscowe muzeum na

razie nic o tym nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za to głową.

– A dlaczego?

Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mosiężnymi płytkami

uzdę końską.

–  Popatrz   na   tą   skórę,   Pawle   –   powiedział.   –   Kruszy  się,   podpleśniała.   Mosiądz

koroduje.   Wszystkie   te   przedmioty   musimy   poddać   natychmiastowej   konserwacji.

Tymczasem miejscowe służby nie posiadają wystarczającego wyposażenia logistycznego.

Złapałem się za głowę.

–  Chcecie   im   zwinąć   sprzed   nosa   taki   skarb   tylko   dlatego,   że   nie   mogą   go

zakonserwować?

– Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie. Zawahałem się.

–  To nie powinno być tak – powiedziałem wreszcie. – Znaleziska dokonano na ich

terenie. Wiele z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych ziem.

Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrzegłem w nich wahanie.

Usta ściągnęły mu się.

– Masz rację – powiedział cicho. – Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na jakiś czas

zagłuszyć głos sumienia. Co proponujesz?

Zamyśliłem   się.   Rozważałem   wszystkie   za   i   przeciw.   Wreszcie   odezwałem   się.

Mówiłem wolno starannie dobierając słowa.

– Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w Warszawie

konserwacji.   Najlepszym   wyjściem   będzie   wywiezienie   ich,   ale   jednocześnie   należy

przekazać pracownikom miejscowego muzeum pełną kopię inwentarza, na podstawie której

będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich praw i przynajmniej wypożyczenia tych

zabytków z Warszawy celem zorganizowania wystaw tematycznych.

Pan Tomasz poweselał.

– Sprytnie – powiedział.

– Ależ szefie...

– Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?

– Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...

– No to do dzieła.

background image

Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszystkie pudła znalazły się

na dole, bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki. Wdrapałem się na górę.

Pan Tomasz siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku

wyglądało   to   nawet   zabawnie.   Panowie   Konrad   i   Zbyszek   stawali   przed   szefem   z

wygrzebanym przedmiotem w dłoniach. On unosił aparat fotograficzny “Minolta", wciskał

ustawienie ostrości. Cicho brzęczał zoom, potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.

–  Siodło   kawaleryjskie,   lata   pięćdziesiąte   XIX   wieku,   srebrzony   mosiądz.   Stan

zachowania czwarty. Numer ewidencyjny C17 łamane przez 781. Zdjęcie numer dwadzieścia

sześć, rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.

Wyręczyłem   go   w   wypełnianiu   formularza,   za   co   był   mi   wdzięczny.   Dochodziła

północ.   Mocna   kawa   pachniała   upojnie.   Wreszcie   długopis   zaczął   wypadać   mi   ze

zdrętwiałych  palców.   Policjant   sprzed  domu   wycofał   się  do  sieni.  O  północy zmienił   go

kolega. Wreszcie Pan Tomasz przerwał pracę.

–  Wystarczy   na   dzisiaj   –   powiedział.   –   Wszyscy   spać.   Zatrzasnęliśmy   klapę   i

zapieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi przyczepiliśmy alarm.

Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą zaczerpniętą z

pompy na podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu naprzeciwko i kupiłem co trzeba na

śniadanie.   Oczywiście   dla   pełnego   oprzytomnienia   nieodzowna   okazała   się   kawa,   choć

poprzedniego   wieczoru   wypiłem   jej   tyle,   że   czułem   do   niej   serdeczne   obrzydzenie.   Szef

wyraźnie   śpieszył   się,   chciał   jeszcze   przed   południem   wyprawić   transport   w   drogę.   Na

szczęście   na  strychu   pozostało   już   niewiele   zabytków.   Zaledwie   dwieście.   Po   pięciu

godzinach roboty zapakowane czekały na wyjazd.

– To duże ryzyko przewozić ten ładunek tak za jednym zamachem – zauważyłem.

Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.

– Najlepszą bronią jest tajemnica – powiedział. – Nie wątpię, że Jerzy Batura na wieść

o tym, że przez kraj będzie jechać ciężarówka wypełniona zabytkami wartości lekko licząc

dwu   milionów   nowych   złotych,   zorganizowałby   zasadzkę   na   drodze...   Zresztą   może   go

przeceniam.

– Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? – zagadnąłem. – Załóżmy, że

Batura podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że pojechałem do Chełma. Jeśli zorientował się, że

pan wyjechał sobotnim świtem jedyną ciężarówką ministerstwa gdzieś w Polskę, to składając

te dwa fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, bo to najkrótsza droga do Warszawy.

Jeśli zna numery wozu, a myślę, że ich zdobycie nie jest dużym problemem, to sądzę, że z

zasadzką już może czekać. Proszę też nie zapominać, że ktoś z ministerstwa “sypie".

background image

Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad okularów.

– Pomyśleliśmy o tym – powiedział.

W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą wypchaną

torbę.

– Witam panów – powiedział. – Kapitan Iwanczuk. Jestem na polecenie komendanta

wojewódzkiego odpowiedzialny głową za ciężarówkę i jej ładunek.

Uścisnęliśmy sobie dłonie przedstawiając się. Obejrzał uważnie samochód.

–  Rygle z tyłu wyglądają solidnie – powiedział. – Numery rejestracyjne to pewien

problem – z torby wydobył dwie tablice. – Zaraz je wymienimy.

Popatrzył w zadumie na bok pojazdu. Z torby wyjął duży rulon i szmatkę. Przetarł

starannie lakier, a następnie zręcznie nakleił wielką nalepkę. Pan Tomasz zachichotał.

–  Ubojnia przemysłowa ŚWINTEX w Chełmie – przeczytał. – Dostarczamy mięso

wołowe, wieprzowe i cielęcinę.

Na   boku   samochodu   pysznił   się   obrazek   przedstawiający   uśmiechniętą   świnię   z

kwiatkiem w zębach.

–  To nie wszystko – powiedział kapitan. – Zaraz za Lublinem wykonamy ponowną

zmianę tablic rejestracyjnych i wyglądu wozu – rozwinął kolejny rulon, który informował:

“Rzeźnia Sanitarna i Fabryka Kleju Kostnego ALTAIR".

Pan Tomasz chichotał, a ja ledwo zdołałem się powstrzymać.

–  No,   a  gdyby przyszło  co  do   czego...   –   rozchylił   torbę.  Wewnątrz   leżał   pistolet

maszynowy uzi i kilka granatów.

–  Mam CB-radio i telefon; w każdej chwili mogę wezwać posiłki. Sądzę, że mogą

panowie spać spokojnie. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.

–  No cóż. Pozostaje mi  życzyć  panu szerokiej drogi. Pożegnaliśmy się i samochód

odjechał.

– Myślałem, że my też wracamy? – zdziwiłem się.

– No, niezupełnie. Teraz wreszcie nadszedł czas, by cię wtajemniczyć w moje plany.

Znaleźliśmy coś na tym strychu.

– Co jeszcze? – zdumiałem się.

– Chodźmy – pan Tomasz wykonał ręką zachęcający gest. Ruszyliśmy ulicą Lwowską

pod górę.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

W KREDOWYCH PODZIEMIACH • ZŁOTA ZAUSZNICA • CO WIDNIEJE NA

MONETACH BOLESŁAWA CHROBREGO • JASKINIA DUCHA BIELUCHA •

PEKAES DO WOJSŁAWIC

Drzewa   kwitły,   powietrze   pachniało   upojnie.   Z   parku   ruszyliśmy   w   dół   i

zatrzymaliśmy się przed pawilonem spółki “Labirynt".

– Cóż to za spółka? – zdziwiłem się. Pan Tomasz uśmiechnął się tajemniczo.

– Chodź, to zobaczysz.

Weszliśmy. Na wprost wejścia za ladą siedziała miła ruda panienka. W pawilonie

wystawiono dużą ilość rzeźb i obrazów, wszystko po dość przystępnych cenach.

–  Dwa   bilety  –   uśmiechnął   się   do   panienki   mój   szef.   Zainkasowała   pieniądze.   Z

zaplecza zawołała dziewczynę, może szesnastoletnią.

– Popilnuj interesu – powiedziała do niej. – A my sobie pójdziemy pozwiedzać.

Dziewczyna wręczyła nam dwie świece. Rudowłosa kobieta otworzyła niepozornie

wyglądające   drzwi   w   ścianie.   Po   kilkudziesięciu   betonowych   schodkach   zstąpiliśmy   do

podziemia. Chodnik wykuty w kredowej skale opadał w dół.

–  Podziemia   w   Chełmie   zaczęto   drążyć   w   XVI   wieku   –   powiedziała   nasza

przewodniczka. – Ogólna długość korytarzy jest trudna do oszacowania. Wiele z nich po

inwentaryzacji   w   latach   pięćdziesiątych   musiano   zasypać.   Obecna   trasa   udostępniona

turystom liczy dwa i pół kilometra. Wiemy o istnieniu jeszcze nieprzebadanego kompleksu

podziemi pod Górką. Ostatnio przystąpił do ich badania magister Stanisław Gołub.

Zatrzymaliśmy   się   koło   podświetlonej   gabloty.   Wewnątrz   znajdował   się   rysunek

przedstawiający schemat studni na rynku i jej połączenie z podziemnymi korytarzami. Obok

leżała nieduża złota tarczka – zausznica.

–  Ta   zausznica   pochodzi   zapewne   z   początków   XIV   wieku   –   wyjaśniła

przewodniczka.   –   Znaleziono   ją   podczas   badania   podziemi.   To   jeden   z   najciekawszych

zabytków. Ta w gablocie to oczywiście kopia. Pan Tomasz pochylił się, wpatrywał się w nią

chwilę.

– Co o tym sądzisz, Pawle? – zagadnął. Popatrzyłem uważnie.

–  Dwa pawie splecione ogonami. Paw to symbol często występujący na monetach

background image

Lewantu. I zdaje się na bawarskich z X wieku. Prawdopodobnie wizerunek właśnie pawia, a

nie orła, i to zaczerpnięty z monet bawarskich widnieje na monecie Bolesława Chrobrego,

reprodukowanej   na   banknocie   dwudziestozłotowym.   Tak   twierdzi   nasz   najwybitniejszy

numizmatyk, profesor Stanisław Suchodolski. Te pawie mogą wskazywać na wpływ sztuki

bizantyjskiej, a może i pośrednio ruskiej.

Pan Tomasz pokręcił głową z dezaprobatą.

– Zwróć uwagę, mój drogi, na sposób w jaki splatają się ogony tych ptaków.

– Przecież to bardzo podobne do ornamentyki zoofiguratywnej plemion normańskich –

wykrztusiłem. – Styl reprezentowany przez znaleziska brosz żółwiopodobnych z Birki albo

zakończenia rogów z Visby...

–  No właśnie. Czy zatem nie należałoby datować tego kawałka złota na  XI  wiek?

Zamyśliłem się.

– Może, ale ta stylizacja jest bardzo uproszczona w porównaniu z bogatą ornamentyką

znalezisk z terenów Skandynawii. Uśmiechnął się lekko.

–  Nie zapominaj, jak daleko od warsztatów złotniczych Birki znajdujemy się w tej

chwili. A wtedy te odległości były jeszcze trudniejsze do pokonania.

–  To  może   być wtórne  zapożyczenie.   Nie   bezpośrednio   od  wikingów,   ale   od   ich

zeslawizowanych potomków z Rusi. Przecież dynastia Rurykowiczów pochodziła od Ruryka

– wodza normańskiego, który zapuścił się na tereny Rusi i tam się osiedlił. Wystarczy zresztą

porównać   ukraińskie   godło.   Tryzub   to   dwie   splecione   litery.   Sposób   splecenia   jest   dość

podobny. Przecinające się szerokie wstęgi metalu...

–  No co ty! – zgromił mnie szef. – Naoglądałeś się odznak Strzelców Siczowych i

Ukraińskiej Powstańczej Armii i wydaje ci się, że tryzub musi się splatać. Porównaj monety

Włodzimierza Wielkiego i jego następców.

– Przepraszam, szefie. Ale jeśli jest to zapożyczenie ruskie z czasów Rurykowiczów

to,   o   ile   są   to   faktycznie   pozostałości   wpływu   ornamentyki   normańskiej,   chyba   należy

założyć, że nie są starsze niż z X-XI wieku. Jeśli zestawi się daty penetracji normańskiej na

Rusi...

Tymczasem odeszliśmy dość daleko od gabloty. Zapaliliśmy świece. W ich mdłym

świetle   cienie   stały   się   bardziej   czarne,   a   poznaczone   śladami   kilofów   ściany   nabrały

widmowych kształtów. Zatrzymaliśmy się w sporej komorze.

–  Ta  sala  nazywana  jest   komorą  ducha   Bielucha  –  powiedziała  przewodniczka.  –

Istnieje legenda, że ten, kto przyłoży tu rękę do ściany i wypowie życzenie, może liczyć na

jego spełnienie. Proszę zgasić świece. Życzenie należy wypowiedzieć w ciemności.

background image

Zgasiła swoją latarkę. Nieoczekiwanie pochłonął nas  atramentowy mrok. Zrobiłem

ostrożnie krok w bok i wyciągnąłem dłoń. Ściana była wilgotna i nieprzyjemna w dotyku.

Niespodziewanie usłyszałem gdzieś w ciemności szept pana Tomasza. Wyłowiłem tylko dwa

słowa. Moje imię i coś w rodzaju Agridag... Nie zdążyłem wypowiedzieć swego życzenia, bo

oto w ciemności pojawiły się dwie żaróweczki imitujące oczy, a za nimi odziana w białe

prześcieradło postać.

– Witajcie w moim królestwie – powiedziała postać. – Jestem duch Bieluch, władca

tych podziemnych korytarzy...

Wysłuchaliśmy do końca przemówienia ducha, a gdy zniknął zapaliliśmy świeczki i

ruszyliśmy za przewodniczką w ciemność. Szef był dziwnie zamyślony. Chłodne wiosenne

powietrze po opuszczeniu lochów wydało się nam ciepłe jak zupa. Ruszyliśmy wolno ulicą.

– Powinni trochę lepiej przestudiować folklor tych stron – powiedział wreszcie szef po

chwili zadumy.

– Dlaczego?

– Duch.

– Nie rozumiem. Był bardzo sympatyczny. Pan Samochodzik uśmiechnął się szeroko.

–  No właśnie. Sympatyczny. Podczas inwentaryzacji podziemi profesor Wiktor Zin

odkrył w wielu  miejscach na ścianach  korytarzy rysunki naskrobane opalonymi ogarkami

łuczywa.   Przedstawiały   to,   czego   bali   się   górnicy.   Ducha   białego   niedźwiedzia.   Pana

podziemi kredowych. Istotę okrutną i złośliwą walącą im na głowy bryły marglu. Aby wkupić

się w jego łaski ustawiali mu miseczki z miodem w charakterze ofiary.

–  To   bardzo  ciekawe.   Ale   z   drugiej   strony   straszenie   ludzi   naprawdę   strasznym

duchem...

Pan Samochodzik wyciągnął z kieszeni zegarek i przyśpieszył kroku. Dotarliśmy na

dworzec PKS-u.

–  Pojedziemy do Wojsławic – zadecydował przy kasie. – Przenocujemy u mojego

znajomego, a przed południem mamy umówione spotkanie.

– Spotkanie. Szefie, chciałbym się dowiedzieć, po co właściwie...

– Pocierp jeszcze trochę. Myślałem, że opowiem ci o tym w podziemiach, ale tam nie

było odpowiedniej atmosfery – uśmiechnął się tajemniczo.

Nie pytałem dalej. Znałem pana Tomasza na tyle dobrze, żeby czekać aż sam zdradzi

swoją tajemnicę. On tymczasem uśmiechnął się zagadkowo. Na autobus czekało mnóstwo

ludzi.   Wtłoczyliśmy   się   wreszcie   do   środka.   Pan   Tomasz   zdobył   miejsce   siedzące   koło

posępnego staruszka ubranego w jakiś powyciągany nierozpoznawalny łach. Słońce zacho-

background image

dziło już. Autobus wytoczył się z miasta w ciemność. Pędził wąską asfaltową szosą gdzieś na

południe. Kierowca puścił na cały regulator radio, nadawano akurat jakąś audycję poświęconą

muzyce disco polo. Ludzie wokoło nieustannie gadali. To mnie zaskoczyło. W Warszawie w

autobusie   zdarzało   się   czasem,   żeby   ktoś   z   kimś   rozmawiał,   ale   tu   mówili   wszyscy

jednocześnie.   Każdy   spotkał   kogoś   znajomego.   Siedzący   koło   szefa   staruszek  kurzył

koszmarnego skręta. Kłęby sinego tytoniowego dymu zasnuły wszystko jak mgła. Nogi trochę

cierpły mi w kolanach. Staruszek wyjął z kieszeni zamykaną popielniczkę i rozgniótł w niej

peta, po czym z kieszeni wyciągnął płaską manierkę. Pociągnął z niej  spory łyk, po czym

podał panu Tomaszowi. Szef popatrzył na niego pytająco.

–  Coś pan zmęczony – powiedział staruszek. – To na poprawę humoru. Nieczęsto

spotykam w tym autobusie naukowców z Warszawy.

Pan Tomasz pociągnął łyczek i podał mi manierkę. Spróbowałem ostrożnie. Zawarty

w niej alkohol miał podejrzany zapach i był upiornie mętny. Smakował trochę jak śliwowica.

Oddałem manierkę staruszkowi.

– Skąd pan wie, że jesteśmy naukowcami? – zagadnął Pan Samochodzik.

Staruszek błysnął w półmroku konstelacją złotych zębów.

–  To  proste  – powiedział.  – Tylko pan w autobusie  ma okulary.  Rozejrzałem  się

nieznacznie. Mówił prawdę.

– Co to było? – wskazałem gestem manierkę.

– Bimber ze śliwek. Mój wyrób. Noc taka chłodna, trzeba się trochę rozgrzać.

Bimber   w   żołądku   faktycznie   mnie   rozgrzewał.   Muzyka   lejąca   się   z   odbiornika

kierowcy   nieoczekiwanie   wydała   się   całkiem   przyjemna.   Staruszek   tymczasem   poprawił

torbę, którą piastował na kolanach i wydobył z niej kawał kiełbasy. Rozłamał go na trzy

części i podzielił się z nami. Przypomniałem sobie, że od rana nic nie jadłem.

– I co sprowadza wielkich naukowców w nasze strony? – zagadnął nasz towarzysz.

– Mamy parę pytań do proboszcza z Wojsławic – powiedział pan Tomasz. – Chcemy

go zapytać, co wie o podróży hrabiego Alojzego. Staruszek pokiwał głową poważnie.

– Tak, proboszcz zajmuje się historią. Wypytywał ludzi. Dużo wie, choć oczywiście

nie wszystko. Hrabia jeździł do Włoch i do Ziemi Świętej . Był też w Turcji i – uśmiechnął

się dziwnie – nie tylko on. Byli i inni.

Jego chytra mina świadczyła, że on sam wie o wiele więcej, ale milczał.

–  Jeśli   zostaną   wam   jakieś   pytania   –   pogrzebał   w   kieszeni   i   wydobył   z   niej

zatłuszczony strzęp papieru pakowego, na którym ktoś za pomocą dziecinnej drukarenki odbił

koślawe literki – to jest moja wizytówka. Mieszkam na Starym Majdanie. Wpadnijcie kiedyś.

background image

Dawno już nie gadałem z cywilizowanymi ludźmi – mruknął do pana Tomasza i wyciągnął z

kieszeni kurtki okulary w plastikowej oprawce.

–  Ja   też   jestem   intelektualistą   –   szepnął,   a   potem   opadł   na   fotel   i   nasunąwszy

maciejówkę na oczy zapadł w drzemkę. Pan Tomasz odwrócił się w moją stronę.

– Popatrz na tych ludzi – powiedział.

Nad moją głową jakiś chłop trajkotał jak katarynka o cenach żywca.

– Widzisz? Ile w nich życia...

Powietrze   pachniało   tanimi   kosmetykami,   kiełbasą,   naftaliną,   stęchli-zną,   wilgotną

tekturą. Przez uchylone okno lała się ożywcza woń sosnowego lasu. Powietrze na zewnątrz

musiało   być  chłodne.   Odetchnąłem   całą   piersią.   W   moje   uszy  nadal   wdzierał   się   jazgot

muzyczki. I nagle poczułem, że Pan Tomasz ma rację. Czułem się zanurzony w samej esensji

życia. Otaczali mnie kochani rodacy. Sól ziemi.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

MAREK ETTER • KLĄTWA NAD RODEM POLETYŁŁÓW • DZIENNIK

HRABIEGO ALOJZEGO • CZY WIERZĘ W ARKĘ NOEGO

Dom przyjaciela  pana Tomasza  leżał  dość daleko od Wojsławic. Szliśmy szosą, a

wiejący nad polami wiatr był z każdą minutą zimniejszy i bardziej przenikliwy. Wreszcie

stanęliśmy przed sporym budynkiem z czerwonej cegły. Szef załomotał w drzwi. W oknach

było ciemno.

– Pewno poszli spać – zawyrokowałem.

– Gdzie tam – pokazał mi smugę światła sączącą się z okienka piwnicy.

Po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem. Wyjrzała przez nie lufa karabinu, a za nią

głowa chłopaka lat około dwudziestu.

– A, przyjechaliście – powiedział. – No to zapraszam.

Wewnątrz domu było ciepło i pachniało myszami. Gospodarz zapalił światło. Miał

czarne włosy, ciemne oczy, a nad górną wargą niewielki wąsik.

– Marek Etter – przedstawił się.

– Paweł Daniec.

Pan Tomasz nie musiał się przedstawiać. Na pierwszy rzut oka widać było, że się

znają.

– Zapraszam na pokoje – rzekł gospodarz.

Weszliśmy do niedużego pobielonego wapnem pokoiku. W kącie drzemał kaflowy

piec, naprzeciw niego, koło okna, stała duża drewniana szafa podziurawiona przez korniki.

Przy   stole   o   blacie   poznaczonym   dziesiątkami   draśnięć   nożem   i   niezliczonymi   śladami

szklanek stała szeroka ława z wysuwanym siedzeniem. Gospodarz zapalił wiszącą u powały

żarówkę i zniknął. Wrócił po chwili z bochnem chleba, pętem kiełbasy i wielkim majchrem.

Na stole położył świeżą gazetę, pokroił zręcznie chleb i znowu wyszedł. Wrócił z wiadrem

wody, prymitywną grzałką zrobioną z brzeszczota piłki do metalu i puszką herbaty.

Zasiedliśmy do spóźnionej kolacji.

– Dawno pan nie zaglądał, Panie Samochodzik – powiedział gospodarz. – Dzieckiem

byłem, ale pamiętam pański wehikuł. Tatko wtedy wyklepał błotnik. Służy jeszcze?

– Niestety – pan Tomasz pokręcił smutno głową. – Nie ma już wehikułu. Ale błotnik

background image

był znakomity.

– I cóż was tu sprowadza?

– Szukamy informacji o Alojzym Poletylle. Marek pokiwał głową.

– Poletyłłowie. Pamiętam, dziadek opowiadał. To wszystko – machnął dłonią w stronę

niewidocznych w ciemności za oknem pól – było kiedyś ich. A teraz jest nasze – spojrzał

wyzywająco. – Nawet im tego nie re-pry-wa-ty-za-tują – przesylabizował, ale i tak z błędem.

– Wymarli jeszcze przed wojną.

– Co wiesz o tym Alojzym? – zagadnął mój szef.

– O Alojzym? Nic. Dziadek opowiadał o Mikołaju. Ten był ostatni. Majątek przetrącił,

skonfiskowali go za długi. Budynki rozebrał, żeby sprzedawać cegłę. Tak nisko upadł. Potem

w pałacu była szkoła, a teraz  już  go nie  ma.  Tylko filar  z bramy folwarku został,  ruiny

oranżerii i widać miejsce, gdzie stajnia dworska stała.

Woda  w   wiadrze   zagotowała  się.   Herbata  była  dobra  i  bardzo  mocna.  Gospodarz

zastanawiał się dłuższą chwilę.

–  Były jakieś listy znalezione na strychu po nich – powiedział. – Ale to już dawno

temu. Wszystko przepadło. Niektóre zabrali ci z muzeum w Chełmie. Zresztą nic w nich

ciekawego chyba nie było. Opowiem wam jeszcze o jednym. To Jan Poletyłło, syn Franciszka,

przedostatniego dziedzica, w którego uderzyła klątwa wisząca nad rodem i nad tą ziemią.

Zwariował. Jako młody chłopak uciekł z domu. Pojechał w świat, do Berlina. Czytaliście

Londona? On chyba też. Usadowił się na tylnej osi wagonu w pociągu. Można się tam było

ulokować   nie   gorzej   niż   pod   podwoziem   TIR-a.   Tyle   tylko,   że   nie   przewidział   jednego.

Usadowił się  akurat  pod kiblem  i  gdy dojechał  na miejsce  cały był oblepiony fekaliami.

Wyszedł na peron w Berlinie, smród na dwadzieścia metrów, zaraz go zgarnęli i odesłali w

ramiona tatusia. A on go zamknął w pałacu. Jan jeszcze parę razy uciekał, aż wreszcie pogryzł

go pies. Zachorował na wściekliznę i umarł. A któryś z nich, już nie pamiętam który, urządził

wykopaliska na Zamczysku.  Wina  z  zamkowych zapasów  mu   się  zachciało.  A  zamek to

Szwedzi spalili podczas “potopu". Na czym to ja stanąłem?

– Wino z piwnic – podpowiedziałem.

– A właśnie. Kopał i znalazł zamurowane drzwi. Było już późno, odłożył otwarcie do

następnego dnia. A w nocy miał sen, w którym jakiś głos mu powiedział: “Jeśli te drzwi

otworzysz, to głowę nałożysz na to, co tam znajdziesz". Spietrał się i kazał te drzwi zasypać.

Ale nie pamiętam, który to był. Może Aureli? On się interesował zabytkami,  we Włoszech

siedział. To może on. Alkoholem też się interesował, nie mniej niż oni wszyscy. Głównie to

Mikołaj przechlał te folwarki. No, zostawię was. Jakbyście czegoś potrzebowali, to jestem w

background image

domu obok. Koce są w ławie, woda w studni.

Wyszedł.   Trzasnęły   drzwi   wejściowe.   Pan   Tomasz   podniósł   porzucony   w   kącie

karabin. Trzasnął zamkiem.

– Stary mosin – stwierdził. Wziąłem broń do ręki.

– Zupełnie zardzewiały – zauważyłem. – Gdybyśmy byli rabusiami...

Szef otworzył walizeczkę.

–  Teraz jest odpowiednia pora  – powiedział. – Ale usiądź wygodnie, bo to będzie

długa opowieść.

Rozsiadłem się na ławie. Żarówka pod sufitem rzucała paskudne żółte światło, cienie

rysowały się ostro na ścianach.

– Dwadzieścia lat temu, gdy byłem piękny i młody – roześmiał się – na Kercelaku, to

takie słynne targowisko w Warszawie, niestety już nie istniejące, kupiłem za psie pieniądze

obraz. Wtedy wydał mi się bardzo ładny, ale potem poszedłem na historię sztuki i nauczyłem

się odróżniać piękno od kiczu. Obraz ten wyglądał tak.

Z portfela wyjął czarnobiałe zdjęcie. Brzeg fotografii był powycinany w ząbki.

– Jak widzisz, przedstawia on coś w rodzaju skrzyni leżącej na śniegu.

– Bardziej wygląda to na szopę – zauważyłem.

Uśmiechnął się. Zapalił zapalniczką świeczkę, po czym poszedł i oświetlił ciemny kąt

za szafą. Wisiał tu obraz identyczny jak ten na fotografii.

– Popatrz – powiedział.

Podszedłem. Obraz dał się zdjąć ze ściany. Przenieśliśmy go i położyliśmy na stole.

– Oświetlenie jest fatalne, ale co możesz o nim powiedzieć? – szef podał mi lupę.

Przyglądałem się przez chwilę detalom.

– Malował kompletny amator – zauważyłem. – Cienie gór układają się inną stronę niż

cienie tej rzeczy. Światłocień także jest zupełnie zakłócony. I coś nie tak jest z perspektywą.

– No właśnie.

Rzuciłem obojętnie fotografię na obraz.

– Myślę, że to ten sam – zauważyłem – ale są drobne różnice. Starłem rękawem kurz.

Farby były mocno wyblakłe.

– Mów dalej – pan Tomasz wpatrywał się w mrok za oknem.

–  Sądzę, że obraz powstał w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Oczywiście

mogę   się   mylić   nawet   o   pięćdziesiąt   lat   w   każdą   stronę,   bo   malował   amator.   Poza   tym

nowinki w dziedzinie kanonów na prowincję zawsze docierają z opóźnieniem.

–  Lata   pięćdziesiąte   XIX   wieku   –   mruknął   pan   Tomasz   i   rzucił   na   stół   kolejną

background image

fotografię, błyszczącą odbitkę z polaroidu.

– No to mamy numer trzeci – powiedział.–Był na strychu w Chełmie.

Trzeci obraz był najlepiej namalowany.

– To łódź, a nie skrzynia – zauważyłem. – Co to ma być? Widok Arki Noego leżącej

na lodowcach Araratu?

Pan   Tomasz   odwrócił   się   uśmiechnięty.   Z   walizeczki   wyjął   zeszyt   oprawiony   w

sparciałą, pogryzioną przez mole, skórzaną okładkę.

– Numer cztery – powiedział kładąc go przede mną.

Otworzył  w  miejscu   założonym  przedwojennym  banknotem   dwudzie-stozłotowym.

Szkic zajmował dwie strony notatnika. Przedstawiał statek leżący na lodowcu. W tle widać

było podwójny szczyt.

– A więc według tego zostały namalowane?

– Zgadza się. Mamy z tym mały problem. Szczyt... zresztą może ty powiesz?

– To chyba zaznaczenie umowne? Straszliwy skrót perspektywiczny.

Przypatrzyłem się przez lupę.

– Szczyt został dorysowany później. Ołówkiem o innej twardości.

– Właśnie. W czerwcu zdaje się chciałeś brać urlop? Żeby powspi-nać się na skałki?

Popatrzyłem zaskoczony. Uśmiechnął się. Zamknąłem notatnik, a potem wiedziony

impulsem otworzyłem go na stronie tytułowej.

Alojzy Poletyłło

Diariusz z peregrynacji do Ziemi Świętej i Armenii

Przewracałem kolejne kartki, ale upstrzone były tylko mieszaniną plam granatowego

koloru.

– Pisał początkowo piórem, a potem używał kopiowego ołówka – powiedział szef. –

Daje się czytać mniej więcej do trzydziestej strony. Dalej, niestety nie –wzruszył ramionami.

– Jeśli nawet opisał drogę, to niewiele nam z tego przyjdzie. – Co wiesz o Arce Noego? – szef

nadal się uśmiechał.

– Chodziłem w szkole na religię. Czytałem też Stary Testament. Noe zbudował Arkę.

Zabrał na nią po parze zwierząt ze wszystkich gatunków. Choć według innej wersji zabrał po

siedem par zwierząt czystych. Zabrał też zapasy. Potop trwał czterdzieści dni...

–  No, niezupełnie – sprostował z uśmiechem pan Tomasz. – Czterdzieści dni padał

deszcz. Zanim wody opadły, musiało minąć jeszcze kilka miesięcy.

background image

–  Arka osiadła na szczycie góry Ararat. Stamtąd potomkowie Noego rozeszli się po

ziemi. O Arce spoczywającej nadal na Araracie wspomina zdaje się Marco Polo.

– Marco Polo był blagierem pierwszej wody. Ale dotarł co najmniej do Iranu. Mógł

przejeżdżać koło Araratu.

– Dlaczego blagierem? – zdenerwowałem się.

– Dlatego, że nazwy chińskich prowincji podał w postaci używanej właśnie w Iranie.

Prawdopodobnie nigdy nie był w Chinach, a informacje zdobył od przyjezdnych kupców. No,

nieważne. Koło Araratu mógł przejechać. Mógł też słuchać kupców jadących z Armenii, co

właściwie na jedno wychodzi. Nie wspiął  się na górę, żeby oglądać Arkę z bliska, co tym

samym dyskwalifikuje jego relację. Ale w 318 roku naszej ery na Ararat wspiął się ormiański

zakonnik,   święty  Jakub   z   Medzypinu.  Z  góry  zniósł   nieduży  kawałek   drewna,   z   którego

wykonano krzyż, obecnie jedną z  najcenniejszych ormiańskich relikwii, przechowywany w

katedrze w Eczmiadzynie. W 1989 roku wystawiono go na widok publiczny. W XIII wieku na

górę   wspiął   się   Jehan   Haithon,   mnich   ormiański.   Podobno   bywali   tam   także   cesarze

bizantyjscy. Wiele mówi się o wyprawach organizowanych w ubiegłym wieku. Liczba relacji

sięga   kilkudziesięciu.   W   czasie   pierwszej   wojny  światowej   górę   miała   badać   ekspedycja

wysłana przez cara Mikołaja  II,  ale dziwnym trafem nie odnaleziono żadnego z jej uczest-

ników.

Uśmiechnął się.

–  W  drugiej połowie naszego wieku kilku zapaleńców parokrotnie wspinało się na

górę i niektórzy nawet coś tam widzieli.

– Więc nasz hrabia Alojzy był jednym z tych, którym udało się wdrapać na Ararat.

– Na podstawie jego szkicu namalowano co najmniej siedem obrazów.

– Czy możemy wierzyć jego relacji?

–  Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy dowiedzieć się, jakim był człowiekiem.

Mam nadzieję, że nastąpi to już jutro. A na razie pora spać.

– Szefie, nie chcę być natarczywy, ale dlaczego wspomniał pan o moim urlopie?

–  Jutro  – uciął  pan Tomasz  i  wyciągnąwszy się na zapadającym łóżku  nakrył się

pledem. Wysunąłem skrzynię ławy. W zagłębieniu po zdjęciu deski, na której siedziałem,

odkryłem pachnący myszami siennik i postrzępiony koc. Zgasiłem żarówkę wiszącą u powały

i niemal natychmiast zapadłem w sen.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

NAPIS NA BELCE I BUTELECZKA • SKRYTKA • MODLITEWNIK, ŁAŃCUSZEK

ARYSTOKRATA • TAJEMNICE DENDRO-CHRONOLOGII

Obudził mnie promień słońca, który przebił się przez szybę i połaskotał mnie w nos.

Przeciągnąłem się, a potem popatrzyłem na sufit.

– O rany! – jęknąłem.

Pan Tomasz otworzył oczy. Środkowa belka stropowa była rzeźbiona. Wzdłuż całej

niemal jej długości ciągnął się napis wykonany niezwykle ozdobnym literami.

AGHRI DAGH HIC EST OCCULTATA SANCTA ARCA

– Znasz łacinę? Jasne, że znasz – powiedział.

– Tu jest ukryta święta Arka?

– No właśnie. Pierwsze dwa słowa to jak adres. Aghri Dagh. Po turecku Góra Bólu,

czyli Ararat. Usiadłem zrzucając z siebie koc.

– To w pewien sposób potwierdza legendę hrabiego.

– Nie potwierdza niczego poza tym, że hrabia chwali się takim właśnie wyczynem. Na

razie nic innego nie możemy zakładać. Skocz do studni, wyciągnij wiadro, trzeba się trochę

ogarnąć, zanim spotkamy się z księdzem. My ludzie cywilizowani, naukowcy z Warszawy,

musimy dbać o pozory – zachichotał.

Zaczerpnąłem wiadro wody. Jak spod ziemi wyrósł gospodarz. Pokazał mi, gdzie jest

kuchnia. Rankiem napalił w piecu. Postawiłem wiadro na płycie, żeby zagrzała się trochę.

Wróciłem do pokoju. Szef właśnie wstał i robił sobie śniadanie. Przyłączyłem się. Potem po

kolei ucywilizowaliśmy swój wygląd za pomocą wody i mydła. Moje ubranie nadal było

strasznie czuć myszami, ale miałem nadzieję, że wywietrzeje. Postanowiłem na pożegnanie

zrobić zdjęcie belki i obrazu. Wziąłem aparat szefa i wycelowawszy obiektyw, podkręciłem

nim   dla   wyregulowania   ostrości.   Obiektyw   powiększył   obraz   belki,   a   gdy   kręciłem

pierścieniem   spostrzegłem  jeszcze   coś.  Jedna   z  liter   odrobinę   różniła  się  kolorem.  Popa-

trzyłem na nią uważnie. Wokoło biegła cienka czarna obwódka. Szczelina?

background image

Wskoczyłem na stół i sięgnąłem dłonią. Wszedł szef, parował ciepłem i wilgocią.

– Co tam zauważyłeś? – zagadnął.

–  Jedna   litera   została   chyba   zrobiona   z   innego   drewna   i   wstawiona.   Podał   mi

szwajcarski scyzoryk.

– No to zabaw się w McGyvera – mruknął. Po kilku próbach wydłubałem literę.

– Belka jest bukowa, a litera chyba z jesionu – powiedziałem. – Jest otwór...

Wsunąłem   weń   dłoń.   Palce   namacały   coś   dziwnego.   Ziarna?   Nie,   różaniec.

Wyciągnąłem go. Podałem szefowi. Głębiej była książeczka do nabożeństwa oprawiona w

czarną skórę. Podałem ją i ponownie zagłębiłem palce w otwór.

– No, no – rozległo się z dołu. Szef otworzył książeczkę.

– Zapomnijmy o dawnych grzechach i cieszmy się nadzieją na wieczność w niebie –

przeczytał. – Uważaj, nie spadnij. Joannie Etter – Alojzy hr. Poletyłło.

– No proszę. Pan hrabia broczy pamiątkami jak ranny niedźwiedź.

Z otworu wyciągnąłem ostatni  przedmiot.  Długi na około trzydzieści centymetrów

złoty łańcuszek, raczej należałoby powiedzieć łańcuch, gruby prawie na palec. Na jego końcu

była zawieszona mała  szklana buteleczka. Wilgoć spatynowała kiepsko wykonane szkło  i

mieniła się teraz tęczowym blaskiem jak kałuża benzyny w pogodny dzień.

Podałem  znalezisko   szefowi  i zeskoczyłem na ziemię.  Pan Samochodzik  ważył w

dłoniach łańcuszek.

– Ciężki – powiedział. – Ma co najmniej dziesięć deko.

–  Za   gram   złota   –   kilogram   myśliwskiej.   Za   dziesięć   gramów   –   kuchenka

mikrofalowa. A za to można by kupić multimedialny komputer.

– Za kilogram złota – samochód, za dziesięć kilogramów – mieszkanie w bloku, a sto

kilogramów dom z ogrodem i basenem – wyliczał z uśmiechem. – Bardziej ciekawi mnie ta

buteleczka.

Z kieszeni wydobył lupę.

– Przypomina... Zresztą może sam ocenisz? – podał mi lupę i znalezisko.

– Wygląda jak buteleczki na wodę święconą, przywożone przez pielgrzymów w XVI i

XVII wieku. Te tańsze wykonywano ze szkła, bardziej luksusowe z kryształu górskiego. Ta

jest szklana. Wyryto na niej herb. Wygląda jak coś w rodzaju klucza...

– To Trzywdar. Herb Poletyłłów.

–  Wyryto go za pomocą urządzenia z kołem szlifierskim. Są przeciągnięcia linii i

przegłębienia.

Oddałem   szefowi   buteleczkę.   Poskrobał   palcem   spatynowane   szkło.   Cieniutka

background image

tęczowa łuska przykleiła mu się do skóry.

–- Wewnątrz nie ma wody, ale coś innego – potrząsnął buteleczką i popatrzył przez

nią pod słońce. – Nieduży, brązowy chyba okruch. Drewno?

–  Może   drewno   Arki   –   zagadnął   od   progu   Marek.   –   Moja   babka   bez   przerwy

powtarzała, że jej babka dostała od hrabiego kawałek drzewa Arki.

– Ta buteleczka jest starsza – zaprotestowałem.

– Niekoniecznie – ostudził mnie pan Tomasz. – Jeśli została wykonana w Lewancie

może   mieć   sto   pięćdziesiąt   lat.   Tamtejsze   drobne   warsztaty   szklarskie   produkują   takie

flaszeczki na użytek turystów po dziś dzień. Technika nie zmieniła się od wieków. Oddał

relikwię gospodarzowi.

– No cóż, teraz to twoje. Marek kiwnął głową.

– Chodźcie, to coś wam pokażę.

Poszliśmy   z   nim   do   pokoju   za   kuchnią.   Otworzył   szafę   i   wyjął   z   niej   album   z

fotografiami. Na pierwszej stronie przyklejono dwa kolorowe zdjęcia obrazów. Na pierwszym

z   nich   widniała   młoda   kobieta   z   rozpuszczonymi   włosami,   patrząca   zalotnie   czarnymi

oczyma. Na drugim ta sama kobieta, starsza o pięćdziesiąt lat, stała w czarnym kapeluszu. Pod

jej szyją, na łańcuszku, wisiała buteleczka.

–  To chyba to  –  powiedział   Marek skrobiąc się po głowie. –  Trzeba by obejrzeć

obrazy, ale one są u brata we Wrocławiu.

Pod zdjęciami naniesiono białym korektorem napis: “Joanna Etter".

– To piękne portrety – zauważył pan Tomasz. – Można poznać rękę mistrza.

Marek uśmiechnął się kwaśno.

–  Poletyttowie zawsze trzymali w pałacu nadwornych artystów. Ona była kochanką

hrabiego Alojzego. Cala wieś o tym mówiła. Do dzisiaj ludzie pamiętają, choć minęło sto

pięćdziesiąt lat. A we mnie płynie krew Poletyłłów. Bo niby po kim mogę mieć podłużną

twarz, jak ta szlachta z książki Arystokracja, co ją kupiłem w Chełmie?

– Po pięciu pokoleniach nie powinno być po tym śladu – zauważyłem.

– Kto wie, może nawet jestem hrabią? – zapalił się nasz rozmówca. – Hrabia Marek

Etter. To chyba nieźle brzmi?

–  Marek hrabia Etter – sprostował Pan Samochodzik. – Tytuł umieszcza się między

imieniem a nazwiskiem. A jeszcze lepiej skróć imię. Mark hrabia Etter. To z niemiecka.

Naprawdę jeszcze pamiętają?

Gospodarz kiwnął głową. Spod ła\vki w sieni wyciągnął kosz z wikliny wypełniony

butelkami. Wyłowił jedną.

background image

– Wrzucają mi do ogródka – powiedział. – Przy każdej okazji.

Na etykietce taniego owocowego \vina widniał obrazek przedstawiający nagą kobietą

leżącą w niedwuznacznej pozie. “Kochanka Dziedzica" brzmiała nazwa trunku. Z trudem

powstrzymałem gwałtowny przypływ wesołości.

– A to – gospodarz podniósł ze stołu książeczkę do nabożeństwa, różaniec i łańcuszek

– chyba wsadzę na miejsce i niech sobie poleży jeszcze sto lat.

– Pożyczyłbym ampułkę – odezwał się pan Tomasz. – Zbadamy i zwrócimy.

Marek zastanawiał się tylko chwilę.

–  Mędrca szkiełko i oko – palcem oskarżycielsko wskazał lupę wystającą szefowi z

kieszonki marynarki. – Dobra. Badajcie sobie. Dużo wam ten kawałek nie powie.

– Powie – uśmiechnął się pan Tomasz. – Powie, jak bardzo jest stary.

– Ale do C

14

 trzeba by go spalić – zaniepokoił się Marek.

–  C

14

  to bardzo niedokładna i przestarzała metoda – uspokoił Pan Samochodzik. –

Zrobimy dendro.

– Dendro?

– Dendrochronologia – wyjaśniałem podnosząc leżący koło pieca kawałek drewna. –

Niech pan patrzy. Widać słoje.

– Widać.

Wziąłem od szefa lupę i pokazałem gospodarzowi widok w powiększeniu.

– Słoje są różnej grubości. Jeśli lato jest suche, to przyrośnie mniej drewna i pierścień

będzie cieńszy. Jeśli lato będzie wilgotne, przyrośnie odrobinę grubszy.

– Tak. To widać. Są różnej grubości.

– Można te grubości mierzyć. A wtedy uzyskuje się sekwencję na przykład taką: gruby

– cienki – cienki – bardzo cienki – gruby – cienki. Układ nieustannie się zmienia, bo lata są

przecież różne. Może być wiele suchych pod rząd. Jeśli sporządzi się tabelę sięgającą wstecz

na  przykład dwa tysiące lat,  można   dopasować dowolny kawałek drewna na  przykład ze

starego mebla do tabeli...

– Rozumiem. Jego słoje będą identyczne na jakimś odcinku jak porównawcze.

– No właśnie. Dlatego przedmiotów drewnianych nie musimy palić, aby określić ich

wiek. Wystarczy przyłożyć i porównać.

–  A   skąd   weźmiecie   drzewo   sprzed   dwu   tysięcy   lat?   Siedemsetletnią   lipę   –   to

rozumiem. Ale wcześniej?

– Nie musimy mieć jednego drzewa – do wyjaśnień włączył się pan Tomasz. – Mamy

pierwsze. Cofamy się dwieście lat. W trakcie badań archeologicznych znajdujemy na przykład

background image

starą deskę dartą z pnia. Jej pierwsze słoje pozwalają nam “zaczepić" się do końca tabeli, a

potem możemy mierzyć słoje deski i cofnąć się o kolejne pięćdziesiąt albo i sto pięćdziesiąt

lat. Potem trzeba znaleźć...

– Na przykład belkę stropową piętnastowiecznego kościoła. Rozumiem. I jak daleko

można tak sięgnąć?

– Dla terenów Polski prawie do epoki brązu. Trwają prace nad sporządzeniem tabeli

dla okresów wcześniejszych. A dla innych terenów mamy sekwencje słoi sięgające aż do

starożytności.

– Czyli wystarczy, że zmierzycie i porównacie?

– To też nie do końca takie proste – zastrzegłem się. – Oczywiście sekwencje słojów

na   różnych   terenach   mogą   się   trochę   różnić.   Wystarczy,   że   drzewo   rosło   na   bardziej

nasłonecznionym stoku. Ale metoda jest dość dokładna i stale udoskonalana. Różne drzewa

mają różny przyrost, więc opracowuje się sekwencje dla różnych gatunków.

– Fajnie. Mam nadzieję, że opowiecie mi potem, co z tego wynikło?

– Oczywiście – zapewnił pan Tomasz. – Z najdrobniejszymi szczegółami.

Pożegnaliśmy   gospodarza   i   ruszyliśmy   w   stronę   Wojsławic.   Zboże   na   polach   już

dojrzewało. Na horyzoncie pofalowane pagórki znikały w lesie. Wiatr wiał ciepły, pachniało

wiosną, a może nawet wczesnym latem.

– Pięknie tu – zauważyłem.

– Pięknie. Chyba dobre miejsce, żeby osiąść na starość – uśmiechnął się szef. – Ale

nam młodym morze po kolana. Kiełbasę robią tu znakomitą. A i chleb niezły.

Przeszliśmy przez miasteczko. W dziennym świetle okazało się być jeszcze bardziej

zaniedbane.

–  Bardzo ciekawe miejsce. Układ rynku właściwie nie zmienił się od czasu lokacji

przed   przeszło   pięciuset   laty.  A   ten   pagórek   pośrodku   kryje  fundamenty  ratusza.   Kiedyś

zapewne zostaną tu przeprowadzone gruntowne badania archeologiczne.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

ODWIEDZINY NA PLEBANII • HRABIA AURELI • HRABIA

ALOJZY • MIOTEŁKA Z KOŃSKIEGO WŁOSIA • TAJEMNICA

OBRAZU ŚWIĘTEGO FRANCISZKA

Skręciliśmy w wysadzaną lipami uliczkę. Minęliśmy biały, barokowy kościół. Przed

nami   wyrosła   bryła   opuszczonej   cerkwi.   Skręciliśmy   i   przez   ogród   doszliśmy   do   ganku

plebanii. Ksiądz wyszedł nam na spotkanie.

– Zapraszam na pokoje – powiedział po wzajemnej prezentacji.

Weszliśmy do niedużego gabinetu. Ściany były zastawione regałami pełnymi książek.

Na stoliku pod oknem stał komputer. Siedliśmy w wygodnych fotelach, a gospodyni zaraz

przyniosła ciasto i rozpalony samowar z wodą na herbatę. W czajniczku pachniała świeżo

zaparzona esencja.

– No cóż. Mają panowie jakieś pytania? – ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.

Pan Tomasz kiwnął głową nalewając sobie herbaty.

– Szukamy śladów po Alojzym Poletylle. Ksiądz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– A na cóż wam potrzebny ten degenerat?

– Zbieramy informacje na temat jego podróży.

– Tej do Włoch, z której przywiózł tamtejszą panienkę lekkich obyczajów i bawił się

świetnie, przedstawiając ją znajomym jako następczynię włoskiego tronu? Czy może chodzi

wam o tę do Warszawy, skąd przywiózł partię dywanów tkanych mechanicznie i wciskał

Żydom jako perskie?

Szef uśmiechnął się.

– Po co owijać w bawełnę? – zapytał.

Ksiądz wstał i zza regału wyciągnął znajomy obraz.

– Numer osiem – mruknął pan Tomasz. Ksiądz wepchnął go z powrotem.

– Widzę, że już to panowie widzieli.

– Nie dalej jak godzinę temu, dwa kilometry stąd.

Pokiwał głową zadumany.

–  Hrabia   Alojzy   był   synem   hrabiego   Aurelego.   Po   ojcu   posiadł   zamiłowanie   do

włóczenia się po świecie. Hrabia Aureli znany był z ciężkiej ręki. Zdarzyło się dwukrotnie, że

background image

zabił   człowieka.   Za  pierwszym  razem   pastuch  mu   zameldował,   że   na   Mamczynej   Górze

krowy po deszczu przyklękają, żeby lizać ziemię. Hrabia sądził, że może w ten sposób wy-

chodzić z ziemi sól i zabił pasterza, żeby się nie wydało przed czasem. O Mamczynej Górze

krążą legendy. Miały tam być rudy i minerały, ale badania naukowe nic takiego nie wykazały.

Za drugim razem było jeszcze gorzej. Hrabia Aureli wyjechał do Włoch, zostawił zarządcę,

pana Borowskiego. Borowski planował rozbudowę majątku, chciał między innymi urządzić

cukrownię,  bo  tej  w  okolicy  jeszcze  nie  było  i   z  pewnością   mogłoby to  przynieść spore

dochody. Zaciągnął kredyty pod zastaw majątków w kilku bankach. Pewnie szybko spłaciłby

je, ale hrabia Leopold zaalarmował Aurelego telegramem. Ten wrócił i wpadł w szał. Wezwał

do siebie zarządcę i zatłukł go krzesłem na śmierć. Zobaczył to księgowy dworu. Porwał kasę

i wyskoczył oknem.  Pieniądze zakopał  w klombie, a potem ukrył się. Gdy wrócił, by  je

wykopać i oddać, okazało się, że ktoś go podejrzał i ukradł wszystko. Kasjer powiesił się na

strychu w stajni. Takie to rzeczy działy się za Aurelego.

– A hrabia Alojzy?

–  Już   do   niego   przechodzę.   Alojzy   to   była   twarda   sztuka.   Z   fundacji   dawnego

właściciela Wojsławic, Henryka Trzeciewskiego, istniał tu u nas przytułek dla starców i kalek.

Ot, taki szpitalik. Widzieliście  tę kupę domów koło kościoła?  Właśnie tam. Przytułek się

spalił.   Parafianie   zebrali   datki   i   zbudowali   nowy.   Niestety   mieli   pecha.   Budynek   wpadł

hrabiemu   Alojzemu   w   oko.   Pensjonariuszy   porozwoził   po   innych   zakładach,   a   budynek

sprzedał na sklepy Żydom. Mieliśmy tu pod koniec XVIII wieku taki mały paskudny pogrom,

zresztą to temat na osobną opowieść. Dość powiedzieć, że istniał testament kasztelanowej

Potockiej, oni też mieli przejściowo miasteczko w swoich rękach, w każdym razie testament

ten nie zachował się, ale podobno głosił, że kara boska spadnie na każdego, kto Wojsławice

odziedziczy, a Żydów do miasta  wpuści. Pan hrabia się nie bał. Zresztą wybitny znawca

historii Wojsławic, doktor Jan Górak, twierdzi, że to nieprawda, bo Żydzi wrócili tu już za

czasów dziadka Alojzego, hrabiego Tytusa. To swoją drogą też był niezły gagatek. Najpierw

sterroryzował miasto tak, że burmistrz uciekł, więc mianował nowego.

Po pewnym czasie wygnał go i sam siebie mianował burmistrzem. Takie to były uroki

życia w prywatnych miastach. Ale zbytnio odbiegłem od tematu...

– Hrabia Aureli sprzedał przytułek – podpowiedział Pan Samochodzik.

–  A   właśnie.   Przytułek   był   utrzymywany,   poza   oczywiście   datkami   wiernych,   z

dochodów własnych. Hrabia Henryk zapisał na potrzeby przytułku ładny kawał ziemi. Gdy

hrabia Alojzy zlikwidował przytułek, skonfiskował też ziemię.  Ale apetyt rośnie w miarę

jedzenia. A propos, proszę się częstować, bo widzę, że ciasta nie ubywa. A więc kościół miał

background image

fabryczkę włókienniczą, była też  pracownia haftu. Ornaty robione w Wojsłowicach  nosili

biskupi w Chełmie. W każdym razie hrabia skonfiskował też fabrykę. Ówczesny proboszcz,

ksiądz Szczepański, podał go do sądu, ale przegrał sprawę. Akurat carat zwalczał Kościół,

kokietując jednocześnie naszą szlachtę. Księdzu pozostała tylko jedna możliwość wydarcia

hrabiemu   łupu.   Zarządził   w   parafii   trzydniowy  post,   a   potem  rzucił   klątwę   na   hrabiego.

Alojzy był w kościele, ale specjalnie się nie przestraszył.

Gospodarz wstał i podszedł do regału. Zdjął nieduże tekturowe pudełko i wyjęty zeń

przedmiot podał panu Tomaszowi.

– Miotełka z końskiego włosia – zauważył szef. Miotełka miała krótką plecioną rączkę

i uszko z drutu.

–  Właśnie.  Miotełka z końskiego włosia – powiedział  ksiądz Robert. – Proboszcz

Szczepański zawiesił ją nad ołtarzem. Miała spaść, gdy umrze ostatni z rodziny Poletyłłów.

Ale któryś z moich poprzedników ją zdjął i od tej pory przechowujemy ją na plebanii. Swoją

drogą klątwa ta była nielegalna. W Kościele katolickim, żeby kogoś wykląć, trzeba być co

najmniej biskupem.

– Zadziałała? – zapytałem ostrożnie. Ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.

–  Oczywiście.   Hrabia   zwariował.   Chodził   po   okolicy   jak   błędny,   także   po   nocy.

Następny proboszcz, ksiądz Garlicki, poradził Alojzemu, żeby pojechał do Włoch, to może

papież   klątwę   zdejmie.   I   hrabia   pojechał.   Wrócił   nieco   odmieniony.   Przywiózł   piękne

podarki. Krzyż i dwie  figury świętych, monstrancję, żyrandol, cztery obrazy oprawione w

srebro; przykra sprawa, zaginęły podczas ostatniej wojny, mamy tylko kopie. Wydawało się,

że jest zupełnie skruszony. Ale majątków nie oddał. Dopiero gdy wrócił z Armenii, zmienił

się naprawdę. Szkoda, że żył potem tylko trzy miesiące. Ale to was pewnie nie interesuje –

droczył się.

– Wręcz przeciwnie – powiedziałem.

–  Tak więc zaproponował zmianę wezwania kościoła na: pod wezwaniem świętego

Patriarchy Noego.

– Czy można nadawać kościołom wezwania świętych Starego Testamentu? – zdziwił

się pan Tomasz.

–  Teoretycznie zakazu  nie  ma,   ale  jest  reguła, że   kościół  powinien  mieć relikwie

świętego,  pod   którego  jest   wezwaniem.   To   też   nie   jest   wymóg  bezwzględny, ale   tak   się

praktykuje.

– Czyżby hrabia Alojzy przyniósł relikwie Noego? – zapytałem.

–  Niezupełnie. Przyniósł obraz (w kościele pod danym wezwaniem musi być obraz

background image

patrona) – machnął ręką w stronę płótna – sami widzicie, co przedstawia. W charakterze

relikwii   chciał   ofiarować   kawałek   drewna   z   Arki.   Ówczesny   proboszcz   pogonił   mu

oczywiście kota. Zresztą sam bym tak zrobił.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Wiecie, jak wyglądały pierwsze lata pontyfikatu Jana XXIII?

–  Jesteśmy   historykami   sztuki   –   pan   Tomasz   uśmiechnął   się   z   miną   skarconego

ucznia. – Co nieco wprawdzie obiło mi się o uszy...

–  Zorganizowano przegląd relikwii. Taką superlustrację. Ponad dwadzieścia tysięcy

przedmiotów skazano na zapomnienie, a dwanaście tysięcy dalszych nakazano zmagazynować

i zakazano udostępniać wiernym. To były te, co do których istniały poważne wątpliwości.

Zaledwie parę tysięcy wyszło z honorem z tych badań.

– Co się stało z tym drewnem? – zapytał pan Tomasz.

– Było przechowywane przez jakiś czas w pałacu. Pałac nie przetrwał wojny, zresztą

już wcześniej został rozszabrowany. Ruiny rozebrano. Ostatni z Poletyłłów, hrabia Mikołaj,

przetrącił cały majątek i umarł w długach. Zostawił dwie córki. Może one to zabrały? Trudno

powiedzieć. Ale na sarkofagu hrabiego jest jakiś napis. Jeśli chcecie panowie zobaczyć,  to

zapraszam.

– Pochowaliście go pod kościołem? – zdziwił się pan Tomasz. – Takiego drania?

–  Pod koniec życia stał się na swój chorobliwy sposób religijny – uśmiechnął się

proboszcz.   –   Gdy   przejął   sąsiedni   majątek,   Uhanie,   zrabował   z   tamtego   kościoła   ołtarz

wykuty w kamieniu z piękną sceną Zmartwychwstania i przeniósł go właśnie tutaj. Parafianie

wytoczyli mu proces i udało im się go odzyskać. Wybierzcie się panowie przy okazji do Uhań.

Mają piękny kościół,  a na wzgórzach pozostałości pałacu z  przepiękną  aleją kasztanową.

Zwłaszcza   na   jesieni   to   piękne   miejsce,   żeby  przejść   się   pod   rękę   z   jakąś   miłą   damą   –

popatrzył nie wiadomo dlaczego na mnie.

– Czy wśród Poletyłłów były same czarne owce? – zagadnąłem.

– No cóż. Niewiele wiemy o hrabim Leopoldzie, ale jego brat Wojciech to był straszny

nerwus. Hrabia Franciszek był zupełnie porządnym człowiekiem. Co kilka lat zganiano dzieci

z całych Wojsławic, wszystkie jak leci, ale bez żydowskich. Zarządca zapraszał je do długiej

galerii, gdzie wisiały portrety przodków i obrazy królów. Opowiadał o każdym z nich, a

potem   robił   egzamin.   Ci,   którzy  najlepiej   wszystko   zapamiętali,   przechodzili   pod   opiekę

hrabiego. Fundował im  naukę. Można  powiedzieć, że porządny był z  niego człowiek. W

każdym razie ludzie nie zapamiętali żadnych większych krzywd.

Dojedliśmy  ciasto,   dopiliśmy   herbatę   i   poszliśmy.   Kościół   o   tej   porze   był   pusty.

background image

Ksiądz otworzył nieduże drzwiczki prowadzące do podziemi i zapalił światło. W podziemiach

było chłodno. Poletyłłowie spoczywali w masywnych kamiennych sarkofagach.

– To chyba ten.

Masywna skrzynia z  szarego kamienia leżała w poprzek przejścia, jak gdyby ktoś

kiedyś usiłował ją przesunąć, ale zrezygnował z zamiaru. Na sarkofagu wykuto kartusz z

herbem. Poniżej był napis:

Niech ten kto odważny, wejdzie na Ararat, czego ja dokonałem.

Alojzy hr. Poletytto

– Nawet w obliczu śmierci demonstrował światu swoją pychę – zauważył ksiądz.

– To brzmi raczej jak wyzwanie – powiedziałem. – Wyzwanie rzucone już właściwie z

tamtego świata. Ruszyliśmy do wyjścia.

–  To te  obrazy, o których mówiłem  – ksiądz   gestem ogarnął  wnętrze  świątyni. –

Niezbyt ładne, jak widzicie. Nie mamy pojęcia, co stało się z oryginałami, a mieliśmy płótna z

XVII wieku. Niestety zachował się tylko opis.

Pan Tomasz podszedł blisko i popatrzył uważnie na obraz świętego Franciszka.

– Faktycznie – mruknął.

Wdrapał się na schodki bocznego ołtarza i przyjrzał się obrazowi z bliska. Z kieszeni

wyjął lupę.

– Nigdy ich nie odnaleziono? – zagadnął. Spostrzegłem w jego oczach dziwny błysk.

– Nigdy – potwierdził ksiądz Robert.

– No cóż, to najlepsza okazja, żeby odwdzięczyć się za poczęstunek i za informacje –

powiedział Pan Samochodzik.

Zdjął obraz ze ściany i położył go na ołtarzu. Wypchnął i odgiął gwoździe i wyjął

obraz z ramy.

–  Jeśli malowany jest na płótnie – pokazał nam zatyłek obrazu – to dlaczego przód

namalowano na desce?

Z kieszeni wyjął scyzoryk i delikatnym ruchem wetknął ostrze gdzieś z boku. Rozległ

się cichy trzask, po czym pan Tomasz triumfalnie podniósł deskę z obrazem. Odstawił ją

niedbale na bok. Pochyliliśmy się. Przed nami leżał siedemnastowieczny wizerunek świętego

namalowany na płótnie.

–  A więc to  było tylko zamaskowanie...  – szepnął  ksiądz. – Szukali  obrazów  nie

wiedząc, że nigdy nie opuściły świątyni. Pan Tomasz uśmiechnął się.

background image

–  Słyszałem   parokrotnie   o   podobnych   zabezpieczeniach,   zazwyczaj  jednak   obraz

pokrywano warstwą ciasta z mąki i malowano bezpośrednio na nim nową wersję. Ale mąka

odpada najpóźniej po dziesięciu latach.

– Obraz jest bardzo piękny – zauważyłem. – Ówczesny proboszcz z pewnością chciał

uchronić go przed wzrokiem niemieckich “poszukiwaczy".

Pan Tomasz popatrzył na zegarek.

–  Wybaczy ksiądz,  że nie  pomożemy w dalszych badaniach,  ale za  siedem minut

mamy autobus do Chełma.

Pożegnaliśmy się pośpiesznie i pobiegliśmy na przystanek.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ZASADZKA POD MOIMI DRZWIAMI • ZAGINIONA CIĘŻARÓWKA • PRACA

OPERACYJNA • CZYŻBY SIATKA AGENTURALNA BATURY • REWIZJA W

JACHRANCE

Wytarłem   starannie   nogi   o   wycieraczkę   i   wszedłem   po   schodach.   Byłem   bardzo

zmęczony. Na moim piętrze nie było światła, pewnie żarówka się przepaliła. Wyjąłem klucze

i usiłowałem w ciemności trafić do zamka, gdy niespodziewanie poczułem czyjąś dłoń na

ramieniu.   Szarpnięcie   było   mocne,   ale   wykonałem   przysiad   z   półobrotem   i   rzuciłem

przeciwnika o ścianę. Dwaj inni doskoczyli z boków. Jednego kopnąłem w kolano, drugiego

trafiłem łokciem w szczękę. Ten pierwszy zdążył się już jednak pozbierać. Zaszedł mnie od

tyłu.   Przygotowałem   się   do   odparcia   ataku.   Nagle   poczułem,   jakby   ktoś   oblał   mnie

wrzątkiem. Paralizator elektryczny. Usiłowałem walczyć z ogarniającym ciało bezwładem i

zdołałem  jeszcze kopnięciem  wytrącić przeciwnikowi broń z  ręki, a potem  poleciałem w

ciemność. Ocknąłem się wewnątrz... policyjnej nyski.

– Dupy wołowe, a nie gliniarze – odezwał się surowo ktoś siedzący poza zasięgiem

mojego wzroku.

– To były komandos. Niełatwo takiego zaskoczyć – usprawiedliwiał się któryś z nich.

Próbowałem poruszyć rękoma i okazało się, że skuli mi je na plecach kajdankami.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Można zobaczyć nakaz aresztowania? A w ogóle to

dlaczego mnie?

–  Obywatelu Daniec, już wy wiecie dlaczego was. Ale spokojnie. Pańscy wspólnicy

też nam nie uciekną. Jerzy Batura siedzi od wczoraj. Wprawdzie twierdzi, że nie miał z tym

nic   wspólnego   i   nawet   przedstawił   alibi.   Wiedzieliśmy,   że   wrócicie   po   swoje   rzeczy   i

zorganizowaliśmy wprawdzie  partacką, ale skuteczną zasadzkę. A za co, dowiecie się na

miejscu.

Ale nakaz pokazali. Niebawem nysa zatrzymała się na podwórku  komendy policji.

Zaprowadzili mnie do pokoju przesłuchań. Za biurkiem siedział starszy wiekiem policjant w

randze nadkomisarza. Obok niego... emerytowany dyrektor Marczak.

– Ha, gnido – powiedział na mój widok. – Od samego początku wiedziałem. Za dobry

byłeś jak na urzędniczą pensję. Może jestem na emeryturze, ale...

background image

– Panie dyrektorze – odezwał się policjant – to ja miałem prowadzić przesłuchanie.

– Jakie przesłuchanie, o co jestem oskarżony? – wtrąciłem.

–  Działanie   w   zorganizowanej   grupie   przestępczej,   zagarnięcie   mienia   znacznej

wartości, porwanie, a niewykluczone że i morderstwo.

–  Gdzie jest Pan Samochodzik? – zapytał jadowicie dyrektor. – Co z nim zrobiłeś,

bydlaku?

– Jak to gdzie? – zdziwiłem się. – Przyjechaliśmy o dwudziestej pierwszej z Chełma.

Odwiozłem go taksówką pod dom i przyjechałem do siebie. Myślę, że jest w mieszkaniu.

Dyrektor wbił we mnie sztylet spojrzenia. Wytrzymałem ten wzrok.

– Dlaczego nie mogliśmy się do niego dodzwonić? Jego telefon komórkowy milczy.

Wzruszyłem ramionami.

–  Pewnie zapomniał go naładować. Zadzwońcie po prostu do niego do mieszkania.

Jeśli jeszcze nie poszedł spać...

Policjant wykręcił numer i oddał słuchawkę dyrektorowi. Czekałem całą wieczność.

Szef podniósł słuchawkę po piątym sygnale.

–  Witaj,   mój   drogi   –   powiedział   dyrektor.   –   Cieszę   się,   że   cię   słyszę.   Już   cię

opłakiwaliśmy. _...?

– Mamy Dańca. Wpadnij, pomożesz go przycisnąć – podał adres komendy. 

–  To ty nic nie wiesz? Nieważne, przyjedź. Pan Tomasz zjawił się po dwudziestu

minutach.

–  Za co aresztowaliście mojego współpracownika? – zapytał nadkomisarza. Widać

było, że jest oburzony.

– Tomaszu, usiądź – powiedział cicho dyrektor Marczak. Szef usiadł.

– Ukradziono ciężarówkę.

Miałem   szczęście,   że   siedziałem.   Pan   Tomasz   złapał   się   za   serce,   ale   zaraz   mu

przeszło.

– Kto?

–  Sądziliśmy,   że   pan   Daniec.   Nie   mogliśmy   się   z   panem   skontaktować.

Podejrzewaliśmy najgorsze.

– Paweł był cały czas ze mną. I nie korzystał z telefonu – uciął pan Tomasz. – Zresztą

o co chodzi, dowiedział się dopiero na miejscu. Co się stało z kierowcami?

–  Nie wiemy. Znaleziono, jak do tej pory, tylko policjanta, który ochraniał ładunek.

Leży w szpitalu. Ma rozbitą głowę, ale lekarze twierdzą, że wyliże się z tego. Jaka była

faktyczna wartość ładunku?

background image

Pan Tomasz wzruszył ramionami.

– Trudno ocenić. Dwa miliony złotych. Może dwa i pół.

– Teraz najważniejsze będzie monitorowanie rynku dzieł sztuki. Trzeba rozesłać listy

do wszystkich antykwariatów. Może coś wypłynie. Straż graniczna jest już zaalarmowana.

– Ma pan dokumentację fotograficzną? Pan Tomasz zaczerwienił się.

–  Negatywy posłałem razem z ładunkiem – powiedział. Dyrektor teatralnym gestem

złapał się za głowę.

– Mam inwentarz – powiedział pan Tomasz złamanym głosem. – Ale to tylko wstępny

spis.

–  Panie   Tomaszu,   gdyby   nie   udowodnił   pan   wielokrotnie,   że   jest   pan   lojalnym

pracownikiem   ministerstwa,   to   natychmiast   kazałbym   pana   zamknąć   pod   zarzutem

współudziału w uprowadzeniu ciężarówki!

Dyrektor wyszedł trzaskając drzwiami. Po chwili wrócił.

– Jesteście obaj zawieszeni – powiedział groźnie. – Daję wam dwa tygodnie. Macie

wykopać tę ciężarówkę choćby spod ziemi. A co drugi dzień mam mieć na biurku raport z

przebiegu poszukiwań.

Wyszedł, tym razem na dobre.

– Przepraszam pana, trochę pośpieszyliśmy się z tym aresztowaniem – odezwał się do

mnie nadkomisarz. – Przydzielono mi tę sprawę. Jeśli zechcą mi panowie pomóc, będę bardzo

wdzięczny.   Na   razie   wiem   tylko   tyle,   że   szukamy   ciężarówki   wypełnionej   kartonowymi

pudłami pełnymi zabytków.

Szef wyciągnął z kieszeni wymięty nieco inwentarz.

– Tu jest dokładny spis. Proszę zrobić z niego ksero. Sądzę, że w tej chwili głównymi

podejrzanymi są kierowcy.

Nadkomisarz kiwnął głową.

– Do momentu znalezienia ich lub ich ciał. Atak nastąpił między Lublinem a Rykami.

Tak   twierdzi   policjant   ochraniający   transport.   Nie   pamięta   szczegółów.   Potraktowali   go

rewolwerem gazowym.

Przeszliśmy do gabinetu. Rozłożył mapę.

–  Jak   panowie   widzą,   to   niemal   węzeł   komunikacyjny.   Drogi   rozchodzą   się   we

wszystkich kierunkach. Jeśli zawrócili do Lublina...

–  Równie   dobrze   mogli   pojechać   do   Warszawy  –   zauważyłem.   –   Jeśli   mógłbym

zasugerować, trzeba by sprawdzić rodziny obu kierowców.

– To już zrobiliśmy. W tej chwili do ponad trzydziestu drzwi na terenie całego kraju

background image

pukają policjanci.

– Mamy w ministerstwie ich życiorysy. Sądzę, że warto by sprawdzić ich kolegów z

podstawówki  i  liceum.  No,  może   jeszcze   kumpli  z  wojska,  jeśli  odsłużyli.  I  z   celi,  jeśli

siedzieli, ale takich nie zatrudniamy.

– To będzie kilkaset nazwisk – zauważył policjant. – Wrzucimy je w komputer i może

wytypujemy najbardziej podejrzanych. Sądzę, że należy zwrócić szczególną uwagę na kilka

grup   osób.   Po   pierwsze,   właścicieli   samodzielnych   gospodarstw   rolnych;   ciężarówkę

najłatwiej schować w stodole. Po drugie, pracowników przedsiębiorstw komunalnych mają-

cych parki maszynowe i parkingi.

–  To   logiczne   –   zauważył   szef.   –   Ciężarówkę   najlepiej   ukryć   w   gąszczu   innych

samochodów dostawczych.

– To nam rozszerza grupę podejrzanych o pracowników hurtowni, piekarni i dużych

sklepów.

–  Należałoby   raczej   wykluczyć   mieszkańców   bloków   nie   posiadających   garaży.

Chyba, że ustawili ciężarówkę na parkingu.

– A może oni nie mieli wspólników? – zauważyłem. – Na parkingu mogli samochód

postawić sami.

–  Jeśli   tak,   to   wkrótce   będą   musieli   go   ruszyć.   Na   większości   parkingów,   żeby

zaparkować na dłużej, trzeba mieć kartę parkingową. Wyrabia się ją przy użyciu dowodu

osobistego. Roześlemy oczywiście wici, że szukamy samochodu o takich a takich numerach

podwozia. Większość parkingowych współpracuje chętnie z policją. Oni nie wiedzieli, po co

jadą?

– Nie – odpowiedział szef. – Wiedzieli tylko, że na dwa dni.

– Mogli wyrobić sobie fałszywe dowody osobiste wcześniej. Od tej pory tylko czekali

odpowiedniej okazji.

– Mogli też użyć prawdziwych. Zanim sprawdzimy wszystkie parkingi w kraju...

–  Musimy   też   sprawdzić   autokomisy   –   zauważył   nadkomisarz.   –   A   przynajmniej

właścicieli autokomisów figurujących na liście znajomych obu podejrzanych. Gdzie łatwiej

ukryć ciężarówkę niż w autokomisie?

– Ale ktoś może chcieć ją kupić – zaprotestowałem.

–  Wystarczy, że nalepią odpowiednio odstraszającą cenę albo po prostu karteczkę:

“Zarezerwowano" lub “Sprzedano". W ministerstwie o tej porze ktoś jest? – zapytał pana

Tomasza.

– Tylko ochrona, ale możemy przecież zadzwonić po personalną. Ma klucze do szaf z

background image

dokumentacją pracowników.

– To będzie ciężka noc – powiedział policjant. I miał rację.

Obudziłem się koło południa, a właściwie obudził mnie natrętny brzęczek telefonu.

– Daniec, słucham – rzuciłem w słuchawkę.

– Nadkomisarz Skorliński. Są wyniki.

– Będę za dziesięć minut!

Zwlokłem się z łóżka. Wypiłem szklankę zielonej herbaty i pojechałem. W gabinecie

był już pan Tomasz. Nadkomisarz miał zaczerwienione oczy, widać był, że nie kładł się tej

nocy spać.

–  Rano objechaliśmy szkoły podstawowe i licea – poinformował nas. – Zebraliśmy

dzienniki odpowiednich klas. O dziewiątej dostaliśmy wiadomość, że ciężarówkę wyciągnięto

o świcie z Zalewu Zegrzyńskiego. Były w niej dwa ciała. Obaj kierowcy nie żyją. Wstępna

obdukcja   pozwoliła   ustalić,   że   jeden   z   nich   zginął   jeszcze   tego   samego   dnia,   którego

skradziono   ciężarówkę.   Drugi   prawdopodobnie   wczoraj   wieczorem.   A   teraz   uwaga!   Ten

drugi, Franciszek, miał w podstawówce, a potem w liceum serdecznego przyjaciela. Dyrekcja

szkoły   udostępniła   nam   kronikę   z   fotografiami   wszystkich   roczników.   Przez   cztery   lata

stawali  podczas zdjęcia obok siebie. Człowiek  ten to niejaki  Marcin  Ślusarski, notowany

przez policję za handel kradzionymi dziełami sztuki, zresztą człowiek gangu świętej pamięci

Waldemara Batury. Wypadł z branży i rozpił się. Obecnie mieszka w gospodarstwie rolnym

koło Jachranki. Mógł zachować liczne kontakty. Może nawet dojście do młodego Batury,

choć ten traktowany jest jeszcze ciągle jak młody szczurek.

– Jachranka. Czyli nad Zalewem Zegrzyńskim.

– No, ze dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym znaleziono samochód.

W tej chwili wszedł do gabinetu młody policjant.

– Mamy nakaz rewizji – potrząsnął papierem.

– No cóż, panowie, zapraszam.

Po kilku minutach pędziliśmy ulicą Modlińską na północ.

– Martwi mnie, że kierowca ministerstwa był tak blisko powiązany z szajką handlarzy

dzieł sztuki – powiedział pan Tomasz.

–  To   faktycznie   niepokojące   –   mruknął   Skorliński.   –   Sądzę,   że   możecie   mieć   w

ministerstwie siatkę agenturalną Batury. Fakt, że drugi kierowca zgodził się wziąć udział w

napadzie, może wskazywać, że od dawna był “zmiękczany". Ile czasu pracowali?

– Chyba ze dwa lata! – powiedział pan Tomasz. – Tak, dwa lata z ogonkiem. Zaczęli

background image

chyba rok wcześniej niż Paweł.

– A teraz zostali zlikwidowani. I to w najgorszym mafijnym stylu. Sądzę, że to może

mieć dalszy ciąg.

– To znaczy? – zaniepokoił się pan Tomasz.

–  Widzi   pan,   rozpracowujemy   metody   działania   zorganizowanej   przestępczości.

Pierwszym krokiem jest wybór obiektu. Drugim umieszczenie wewnątrz siatki agenturalnej.

Najlepiej jest przekupić ludzi, którzy nawzajem się nie znają. Na przykład kierowcę i sprzą-

taczkę.

– Podejrzewamy od pewnego czasu, że w ministerstwie jest przeciek – mruknął szef.

–  To może być ochroniarz albo funkcjonariusz straży przemysłowej. Ktoś, kto ma

dostęp   do   wielu   pomieszczeń   i  jednocześnie   niewiele   zarabia.   Dobrze   byłoby,  gdyby  też

cieszył się zaufaniem. Dwie siatki przekazują informacje dotyczące sposobów zabezpieczeń,

miejsca przechowywania kosztowności.

–  Jedynym   cennym   wyposażeniem   w   naszym   ministerstwie   są   komputery   –

zauważyłem. – Są chyba zbyt stare, żeby złodzieje mogli się na nie połaszczyć.

– Komputery może i są stare, ale zawarte w nich dane mogą być wyjątkowo cenne. Na

przykład adresy prywatnych kolekcjonerów dzieł sztuki i spisy ich kolekcji. Teraz następny

problem.   I   to   jeszcze   poważniejszy.   Czy   taka   siatka   musi   przekazywać   dane   dotyczące

zabezpieczeń,  czy też może po nocach kopiować katalogi na dyskietki i rano po prostu je

wynosić?

Pan Tomasz zbladł.

– Rany boskie! Pomówię z ministrem.

– Jest jeszcze coś. Ci dwaj byli zaprzyjaźnieni. Jeden z nich miał kontakty w światku

przestępczym.   Drugi   był   czysty.   Nawet   aż   za   bardzo.   Fakt,   że   pomagał   w   porwaniu

ciężarówki wskazuje moim zdaniem, iż hipotetyczna mafia obywatela Batury przekroczyła

etap pierwszy, jakim jest wprowadzenie agentów na teren wroga i przystąpiła do budowy

siatki.   Agenci   poprzez   swoje   kontakty   werbują   podwładnych.   Agent   nie   ma   dostępu   do

wszystkich pomieszczeń. Ale może poznać kogoś, kto takim dostępem dysponuje i kupić go.

Ewentualne  zyski   mogą   wielokrotnie   przekroczyć   wydatki.   Zakładając,   że   wprowadzili

agentów do obiektu i stworzyli oni siatkę agenturalną, następnym krokiem będzie...

–  Tworzenie   drugiej   siatki   agenturalnej,   aby  uzyskiwać   informacje   z   co   najmniej

dwóch źródeł! – rzuciłem.

–  Słusznie.  Jeśli istnieją dwie siatki,  to dekonspiracja i zabójstwo obu kierowców

tylko potwierdza tę teorię. Wraz z ich śmiercią strumyk informacji nie urwie się.

background image

–  Trzeba   będzie   przeprowadzić   wewnętrzne   dochodzenie   –   powiedział   Pan

Samochodzik. – Siatka agenturalną w naszym ministerstwie! Tylko tego nam brakowało!

– Nie od rzeczy będzie rozgłosić, co się stało z kierowcami. Niech inni wiedzą, co ich

w razie czego czeka za wierną służbę – zasugerowałem.

W  Jachrance  byliśmy po półgodzinie. Nieduże  gospodarstwo  otaczały rozległe nie

obsiane pola, zarośnięte chwastami. Zza kępy drzew wyłonił się policjant.

– Jest w domu – poinformował. – Dziesięć minut temu pojawił się w oknie kuchni.

Nadkomisarz zatarł ręce.

– Wkraczamy. Brygada zabezpieczy ślady kół na drodze. Może uda się dopasować do

ciężarówki.

Z trzech radiowozów wysypali się policjanci i obiegli budynki. W kilka minut później

weszliśmy i my. Właściciel stał  milcząc ponuro, a na jego twarzy malował się paskudny

grymas. Skorliński przeczytał mu nakaz rewizji.

– Nic u mnie nie znajdziecie – warknął gospodarz. – Jestem czysty.

Popatrzyłem   pod   nogi.   Droga   prowadząca   do   szosy   i   podwórko   były   starannie

zagrabione.   Jeśli   nawet   przejechała  tędy  ciężarówka,   to  postarał   się,   abyśmy nie  znaleźli

żadnych śladów. Zajrzałem do szopy i stodoły. Poniewierały się tu zardzewiałe narzędzia,

resztki starych mebli z płyty paździerzowej, stare materace. W kącie podwórza na łańcuchu

szarpał się duży rotweiler, koło domu straszyła ubłoconą łyżką potężna radziecka  koparka.

Policjanci omijali psa łukiem. Po kilkunastu minutach rewizję przerwano. Stało się oczywiste,

że w gospodarstwie nie ma ani śladu łupu. Wracaliśmy do Warszawy w nastrojach nieco

przygaszonych.

– Trzeba go było raczej po cichu obserwować – zrzędził szef. – Teraz...

– Teraz posiedzi w areszcie pod zarzutem morderstwa. Może się załamie – z nadzieją

stwierdził nadkomisarz.

–  Jeśli wie, jaka jest wartość ładunku, to odsiedzi nawet dwadzieścia pięć lat, a nie

sypnie – zauważyłem ponuro. – Dwa miliony złotych to spora suma. Warto trochę pocierpieć.

–  Złamie się szybko – pocieszył mnie Skorliński. – W areszcie nie wolno pić. Jest

jeszcze jedna szansa. Żeby sprzedać taką ilość zabytków, musiał nawiązać kontakty z innymi

handlarzami.   W   tym   celu   potrzebne   mu   były   zdjęcia.   Jeśli   wasze   negatywy   znalazł   w

ciężarówce, to mógł dać je do wywołania. W Jachrance nie ma odpowiedniego punktu, a w

Serocku? Zaraz nawiążę kontakt z miejscową komendą. Niech to sprawdzą.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

BIBLIOTEKA INSTYTUTU GEOGRAFII • PONOWNIE JACHRANKA • ZAGADKA

PSIEJ BUDY • ODZYSKANY ŁUP • NARADA •

ARARAT • SEKRETY TERMOWIZJI • ZOSIA I JACEK CHCĄ

JECHAĆ ZE MNĄ • WIZJE PANA ONUFREGO

Następnego dnia poszedłem do biblioteki Instytutu Geografii i sprawdziłem, co mają

na temat Araratu. Siedziałem do wieczora nad rosyjską monografią poświęconą wschodniej

Turcji.   Cały   czas   jakaś   myśl   uparcie   drażniła   mi   mózg.   Coś   przeoczyłem.   Ale   co?

Skończyłem czytać. Uparta myśl nie dawała mi spokoju. Wyszedłem z instytutu i poszedłem

powoli przez teren uniwersytetu. Tłumy studentów wysypały się z gmachów i okleiły ławki.

Ścisnąłem   skronie   dłońmi.   Myśl   początkowo   nieśmiała   przebijała   się   coraz   uporczywiej.

Przeoczyliśmy coś. Coś ważnego. Nieoczekiwanie przypomniał mi się pan Tomasz, jak w

kościele w Wojsławicach rozdzielał obraz od maskującej go deski. Coś, co zostało ukryte. Ale

co? Przymknąłem oczy wywołując jeszcze raz obraz podwórza Ślusarskiego. Dom, szopa,

stodoła, pies na łańcuchu. Koparka? Nogi same zaniosły mnie do samochodu. Pojechałem na

komendę. Nadkomisarz był nieobecny, zdaje się, że odsypiał dyżur, ale zadzwoniono do niego

i niebawem się pojawił.

– Znaleźliśmy negatywy – poinformował mnie. – W zakładzie mieli jeszcze rolki po

filmach. Udało się z dziesięciu wyodrębnić jego odciski palców. Inne były na ciężarówce.

Teraz już się nie wywinie. Ekipa rewiduje jego gospodarstwo w poszukiwaniu broni, z której

zastrzelił   drugiego  kierowcę,  choć  prawdopodobnie   wrzucił   ją   do   Zalewu   Zegrzyńskiego.

Nurkowie poszukają jej jutro.

– Wiem, gdzie są zabytki – powiedziałem spokojnie.

– Gdzie?

– Nie mam pewności. Moglibyśmy jeszcze raz tam pojechać? Mam samochód.

– Jasne.

Słońce   zachodziło   już,   gdy  stanęliśmy   na   podwórzu.   W   stodole   pracowała   ekipa

badająca leżące tam części samochodowe.

– I jak? – zagadnął nadkomisarz.

– Są tu cztery bloki silnikowe od aut, których numery mamy w kartotece – wyjaśnił

background image

jeden z policjantów.

–  No   to   gdzie   te   skarby?   –   zagadnął   mnie.   Poprowadziłem   go   przed   psią   budę.

Rotweiler szarpał się na łańcuchu.

– Trzeba go jakoś poskromić...

Kapitan wyjął z kieszeni kanapkę i rzucił psu. Po chwili ten łasił nam się do nóg.

Ujęliśmy z dwu stron budę i odciągnęliśmy ją spory kawałek. Z szopy wziąłem dwa szpadle.

Pótrnetra poniżej natrafiliśmy na folię. Pod nią stały rzędem znajome kartonowe pudła.

–  Zauważyłem   to  przypadkiem  –   powiedziałem.  –   Łyżka   koparki   była  zabłocona,

musiał więc ostatnio coś kopać. Co mógł kopać? Skrytkę na łupy. Dlaczego nie znaleźliśmy

śladów kopania? Całe podwórze zagrabił starannie, a na miejscu ukrycia ustawił budę ze złym

psem. Poprzednio stała tam – wskazałem wyraźny jeszcze ślad na ścianie szopy.

Pochyliłem   się   i   otworzyłem   pierwsze   pudło.   Wewnątrz   znajdowała   się   kartka

inwentarza, a sam karton wypełniały elementy rycerskiej zbroi.

– I za to zginęło dwu ludzi? Im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej mnie to

wkurza... – Skorliński odreagował wydarzenia ostatnich dni.

– Czasami ludzie giną z bardziej błahych powodów niż kupa zardzewiałego żelastwa –

zauważyłem.

Z kieszeni wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.

– Halo? – odezwał się po chwili.

– Szefie, mówi Paweł Daniec. Zawartość ciężarówki została odzyskana.

Głośne westchnienie ulgi zabrzmiało w słuchawce jak najpiękniejsza muzyka.

Zaparkowałem   Rosynanta   pod   domem   pana   Tomasza   i   wbiegłem   po   schodach.

Zapukałem i szef od razu otworzył drzwi. W jego ciasnej kawalerce było tego dnia ciaśniej

niż zwykle. Wygodnie rozparci w fotelach siedzieli Zosia i Jacek.

– Salem alejkum – przywitałem krewniaków szefa.

– Alejkum salem – odkrzyknęli zgodnie.

Pan Tomasz zdjął z biurka obraz przedstawiający Arkę wśród lodów Araratu i schował

go za szafę. Zdążyłem rzucić nań okiem tylko przelotnie, ale zauważyłem, że na obrazie

oprócz Arki widnieje zakutany w futro człowiek z karabinem. Numer dziewięć?

– No to referuj – zachęcił mnie szef.

–  Zdobyłem stosunkowo dokładną mapę poziomicową masywu Araratu – wyjąłem

mapę z teczki i rozłożyłem na stole. Zosia i Jacek pochylili się.

– Ta góra ma dwa wierzchołki? – zdziwiła się Zosia.

background image

–  Tak. Wielki Ararat i Mały Ararat. Dzieli je przełęcz. Góra ma ponad pięć tysięcy

metrów wysokości.

Z aktówki wygrzebałem kolorową fotografię.

– Górne partie pokrywa lodowiec. Szczyt zdobywano kilkakrotnie. Popatrzmy teraz na

mapę   w   nieco   większej   skali   –   położyłem   na   biurku   mapę   wschodniej   Turcji   i   kilku

przyległych państw.

–  Jak   widzicie,   Ararat   jest   oddalony  od   masywów   Małego   Kaukazu.   Góruje   nad

Armenią, choć należy już do Turcji. Masywy Tałys i Mały Kaukaz zatrzymują sporą część

wiatrów   wiejących znad  Morza   Kaspijskiego.   Ararat   jest   jednak   od   nich   wyższy  i   sporo

wilgoci osiada na jego stokach. Zazwyczaj pogoda tam jest fatalna. Znaczne masy wilgotnego

powietrza skraplają się w postaci deszczu lub śniegu, częściej śniegu lub marznącego deszczu.

W suche lata silne wiatry nawiewają na górę pył z południa, co może wywoływać nawet coś w

rodzaju burz piaskowych. Kiedy na lodowcach osiada dużo pyłu, wywołuje to topnienie lodu.

–  Dlaczego? – nie zrozumiała Zosia. – Przecież warstwa pyłu powinna chronić lód

przed topnieniem.

– Lód ma duży współczynnik odbicia światła. Jeśli na pole lodowe padają promienie

słoneczne, to znaczna ich część zostaje odbita z powrotem. Jednak jeśli lód trochę ściemnieje,

na przykład na skutek pokrycia pyłem czy sadzą z dymów fabrycznych, zaczyna absorbować

więcej ciepła słonecznego i tym samym topnieje. Problem ten obserwuje się zresztą w Alpach,

za każdym razem gdy powieją wiatry znad Zagłębia Ruhry – wyjaśniłem.

– Jakie jeszcze przyjemności oferuje turystom to miejsce? – zagadnął Jacek.

– No cóż. Region jest bardzo aktywny sejsmicznie. Co kilka lat zdarzają się trzęsienia

ziemi   jak   to,   które   w   1988   roku   obróciło   w   perzynę  niedaleki   Leninakan   w   Armenii.

Widziałem to na własne oczy, bo jednym z pierwszych konwojów z pomocą humanitarną, jaki

dotarł na miejsce katastrofy, był konwój z Polski. Trzęsienia ziemi w rejonie Araratu są o tyle

niebezpieczne, że zawsze wywołują lodowo - kamienne lawiny. Na skutek wnikania wody w

szczeliny międzyskalne i jej zamarzania cała góra jest popękana na kawałki różnej wielkości.

Wyobraźcie sobie wielką kupę żwiru...

–  Notowano tam także obwały błota, podobne jak te, o których często słyszy się w

Ameryce Południowej.

– Zupełnie dzika przyroda – westchnął Jacek. W jego głosie usłyszałem rozmarzenie.

Czyżby jednak czegoś się od wujka nauczył?

–  Zdziczała to lepsze określenie. Alpiniści, którzy usiłowali wspinać się na Ararat

opowiadają, że w pewnej chwili zaczynało im się wydawać, iż wdrapują się nie na martwą

background image

górę, ale na żywą złośliwą bestię pogrążoną we śnie, która od czasu do czasu usiłuje pozbyć

się wędrujących po jej ciele intruzów. Pomijając wszystko inne, charakterystyczne dla Araratu

są gwałtowne zmiany pogody. Bardzo gwałtowne i niemal zawsze następujące w ciągu kilku

godzin i bez ostrzeżenia.

– To tak jak w Tatrach – wtrąciła Zosia.

– Gorzej. Jeśli w Tatrach spadnie deszcz, można ukryć się pod gałęziami drzew. Na

Araracie   drzew   praktycznie   nie   ma.   Góra   jest   zbyt   wysoka.   Co   tam   jeszcze   jest   z   tych

atrakcji? Ach, nie wymieniłem głównej. W tamtych okolicach działa kurdyjska partyzantka.

No i nieliczni autochtoni także nie zaliczają się do ludzi gościnnych. Poza tym nie ma tam

sklepów, dróg, telefonów, ciepłej wody i wielu innych udogodnień. Po górze wędrują stada

wilków, niedźwiedzie, u podnóża czają się żmije i skorpiony.

– Może zrezygnujemy? – zagadnął pan Tomasz. Zamyśliłem się.

– Nie, mimo wszystko chcę spróbować.

– Wierzysz w Arkę, wujku? – zagadnęła Zosia.

–  Właściwie  dlaczego  by  nie?   Hrabia  Alojzy coś   tam   musiał  widzieć.   Jego  szkic

wykonano na gorąco. Nie sądzę, żeby sporządził go na podstawie opowieści. Popatrz sama –

podsunąłem   jej   ksero.   –   Wyobraź   sobie,   że   ja   ci   opowiadam   o   Arce,   a   ty  jednocześnie

usiłujesz ją naszkicować. Rysujesz kreski, wahasz się. Ja mówię. Pojawiają się nowe detale,

które musisz umieścić na obrazku. Coraz więcej detali. Nowe linie nakładają się na

stare.   Kreślisz,   wycierasz   gumką,   poprawiasz.   Tymczasem   tu   mamy   rysunek   robiony

pojedynczą kreską.

– Może powycierał go gumką, gdy stworzył wersję ostateczną? – zagadnął Jacek.

Uśmiechnąłem się.

– Nie. To wykluczone. Próbowałeś kiedyś zetrzeć kopiowy ołówek?

– A co to właściwie jest?

–  Biedne dzieci – mruknął pan Tomasz. – Nie wiecie... Otworzył szufladę biurka i

pogrzebawszy w niej wyciągnął krótki ogryzek ołówka.

– Masz – podsunął Jackowi – spróbuj, może na tamtym kawałku gazety.

Jacek pociągnął kreskę.

– Ołówek jak ołówek – powiedział. – Co w nim nadzwyczajnego?

– Pośliń palec i pojedź nim po tej kresce – wyjaśniłem. Pociągnął.

– Teraz kreska wygląda jak zrobiona fioletowym tuszem.

– To cała tajemnica. Grafit tego ołówka zawiera substancje, które po zwilżeniu stają

się fioletowym lub granatowym atramentem. Dawno się już takich nie produkuje. Ostatni

background image

widziałem w sprzedaży, gdy sam byłem chłopcem.

–  A mnie pokazał dziadek – powiedziałem. – Też dobrych parę łat temu. Właśnie

przez to, że hrabia prowadził swój dziennik takim ołówkiem, nie można go teraz odczytać.

Szef chrząknął cicho. Popatrzyłem na niego.

–  Nie   przesadzaj   z   tymi   trudnościami   –   zaprotestował.   –   Nadkomisarz   Skorliński

dowiedziawszy się o naszym problemie udzielił mi drobnego wsparcia logistycznego.

Zamarłem w oczekiwaniu. Oczy krewniaków szefa zalśniły podnieceniem.

–  Tak wygląda oryginał – położył przed nami otwarty zeszyt. Strony upstrzone były

plamami atramentu. Gdzieniegdzie prześwitywały pojedyncze litery lub kawałki wyrazów.

–  Po  sfotografowaniu   zeszytu  strona   po  stronie  za   pomocą   kamery  termowizyjnej

otrzymaliśmy taki obraz – uśmiechnął się i położył przed nami plik kolorowych fotografii.

Mieniły się na nich plamy różnego koloru. Czerwoną barwą lśniły wiersze. Wszystkie

litery były dość dobrze czytelne.

–  Co to jest kamera termowizyjna? – jęknęła Zosia. – Posługujecie się naukowym

żargonem.

– Nie pomyślałem o tym – przyznałem ze skruchą. – A tobie zaraz wyjaśnię. Kamera

termowizyjna to urządzenie, które mierzy promieniowanie cieplne obiektów z dokładnością

do   dziesiątych,   a   nawet   setnych   części   stopnia   Celsjusza.   Ma   duże   zastosowanie   w

kryminalistyce.

–  Czyli na przykład, jeśli położę rękę na stole, a potem ją zabiorę, to jeszcze przez

kilka minut  za  pomocą takiej  kamery będzie można  ustalić, w którym miejscu leżała?  –

zagadnął Jacek.

– Dokładnie tak. Dopóki stół nie ostygnie. Można by na przykład tropić człowieka po

śladach, pod warunkiem, że idzie boso po podłożu, które dobrze absorbuje ciepło.

– Ale przecież papier jest zimny – w głosie Zosi pobrzmiewały nutki powątpiewania.

–  Papier   jest   zimny   –   wyjaśnił   ochoczo   jej   wujek.   –   Ale   papier   zaplamiony

atramentem będzie inaczej absorbował ciepło z otoczenia. Im mocniej będzie zaplamiony,

tym bardziej będzie się różnił od czystego lub prawie czystego.

– Czyli najmocniej będzie zabarwiony w miejscu, po którym przesunął się ołówek? –

zapytał Jacek.

– Nie, właśnie, że nie – odpowiedział Pan Samochodzik. – To ołówek kopiowy, więc

stopień rozmycia będzie zależny od ilości wilgoci. W niektórych miejscach wypłucze pigment

prawie   do   czysta,   aby  osadzić   go   obok,   w   innych   rozmoczy  go   tylko,   ale   pozostawi   na

miejscu. Nie ma więc mowy o równomiernym zaplamieniu. Ołówek wywierając nacisk na

background image

papier zmienił jego strukturę. Włókna pod naciskiem trochę się ubiły, a tym samym zmieniła

się struktura papieru i jego zdolność absorpcji ciepła.

– Cuda, istne cuda – szepnęła Zosia.

– Tą metodą można na przykład szukać podziemnych kryjówek bandytów albo miejsc

ukrycia zwłok. Rozkładające się ciało jest cieplejsze od otoczenia. Zachodzące w nim procesy

gnilne powodują wydzielenie ciepła. Kamera termowizyjna pozwala dostrzec zwłoki nawet

przez grubą warstwę ziemi, w wiele dni po zgonie. Znajdowano nią nawet ofiary hitlerowców

pogrzebane w masowych mogiłach podczas drugiej wojny światowej, mimo że upłynęło już

ponad pół wieku.

– Nie mówiąc już o tym, że ziemia która została przekopana, zmienia swoją strukturę i

inaczej absorbuje ciepło słoneczne. Można w ten sposób lokalizować stare rowy, doły; chyba

jamy na ofiary w okolicy Stonehenge znaleziono w ten sposób – uzupełniłem wywody szefa.

–  Zastosowań   jest   mnóstwo.   Jedno   z   nich   właśnie   poznaliśmy   –   pan   Tomasz

potrząsnął plikiem kartek.

– I co tu jest napisane? – zapytał Jacek. – Jak dojść do Arki Noego na Araracie?

Szef wyjął z teczki kilkanaście stron maszynopisu.

– W tym właśnie problem, że będą z tym niewielkie kłopoty. Pan hrabia prawie całą

drogę przebył z zawiązanymi oczami.

– Czyli nic się nie da zrobić? – zafrasowała się Zosia.

– Ależ da się. Hrabia odnotował czas trwania wędrówki i stopień trudności drogi. Na

tej podstawie można się dużo dowiedzieć. Poza tym tylko drogę do Arki przebył z przepaską

na oczach. Gdy uciekał pod gradem kuł, nie miał przepaski. Błąkał się wprawdzie przez cztery

dni, ale tę drogę opisał dość dokładnie.

– Gdzie będę musiał zacząć? – zapytałem.

–  Hrabia  zatrzymał   się  w  zajeździe   we  wsi   Ahora.   Tam   nawiązał  Z  nim   kontakt

przewodnik.   W   wiosce   zwiedził   klasztor   pod   wezwaniem   świętego   Jakuba,   w   którym

pokazano mu krzyż wykonany z drewna Arki i inne relikwie.

– Czyli wystarczy znaleźć wioskę – zapalił się Jacek – a potem spenetrować wszystkie

wychodzące z niej ścieżki na odległość, jaką podaje dziennik. Może mnisi z klasztoru dadzą

się przekonać. Pewnie znają drogę.

Pan Samochodzik uśmiechnął się.

– To byłoby najprostsze. Zbyt proste.

Kiwnął na mnie. Wyjąłem z teczki fotografię paskudnie poszarpanego wąwozu.

– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Pęknięcie tektoniczne nazwane tak na pamiątkę

background image

wioski, którą całkowicie zniszczyło trzęsienie ziemi w 1840 roku.

Zosia jęknęła. Pan Tomasz przypomniał sobie o czymś. Z torby wyjął pudełeczko, a z

niego ampułkę z okruchem drewna.

–  To   przywieźliśmy   z   Pawłem   z   Wojsławic   –   powiedział.   –   Prawdopodobnie   to

okruch drewna Arki.

– Właśnie – podchwyciłem. – I co na to ci od dendrochronologii? Zosia i Jacek zaczęli

domagać  się  wyjaśnienia kolejnej  naukowej  metody, więc nie ominął  mnie  kolejny długi

wykład.

– Spece od dendro nie mogli niestety niczego powiedzieć – wyjaśnił pan Tomasz, gdy

wreszcie   dopuściliśmy   go   do   głosu.   –   Próbka   jest   zbyt   mała   i   przesączona   smołą,   co

skutecznie utrudniało odczytanie słojów. Stały się zupełnie czarne, niezbędne będzie więc

zdobycie kolejnej próbki.

–  A   może   przejadę   się   z   tym   pod   Olsztyn   do   Onufrego   Rzeckiego?   –

zaproponowałem.

– Chyba trzeba wziąć go na etat – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Niedługo kroku

bez jego pomocy nie będziesz umiał zrobić. Ale to chyba niegłupi pomysł. Tak czy owak nie

zaszkodzi. Ale musimy mieć nową próbkę.

– Kawałek należałoby przekazać Kościołowi – zauważyłem.

– Z pewnością będą zachwyceni. Tak więc urlop spędzisz w Turcji? Kiwnąłem głową.

–  Spróbuję. Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej przeżyję przygodę.

Mam wykupiony bilet do Stambułu na połowę lipca. Spodziewam się dotrzeć do Araratu w

ciągu  jakichś   czterech   dni.   Trzy  na   dojazd   autobusem,   a   ostatnie   trzydzieści   kilometrów

pokonam nocą pieszo, żeby nie rzucać się w oczy tubylcom. Zacznę faktycznie w miejscu, w

którym stała  wioska Ahora. Spodziewam się, że w ciągu dwu tygodni albo odnajdę statek,

albo   będę   musiał   zrezygnować.   Zapasy   pożywienia   zabiorę   takie,   żeby   starczyło   na

dwadzieścia dni: makaron, zupy w proszku, sosy, zagęszczone koncentraty. Z wodą nie będzie

chyba problemu. Każda góra jest mokra.

– Więc poszukiwania zaczniemy od ruin wioski Ahora? – zagadnął Jacek.

Popatrzyliśmy na niego zdziwieni.

– Zaczniemy? – zagadnąłem. – Nie mogę cię zabrać. To zbyt niebezpieczne miejsce.

–  Wujku – jęknęła Zosia – nie możesz nas zostawić tak na lodzie. To nieuczciwe.

Najpierw mamisz nas piękną opowieścią o Arce Noego i o dzikiej górze, którą trzeba zdobyć;

mówisz, że masz klucz do tej tajemnicy – przewodnik, który doprowadzi nas na miejsce, a

potem nagle dziwicie się, że chcemy jechać.

background image

– To nie jest miejsce dla dziewcząt – zauważyłem łagodnie. Prychnęła.

– Chodźmy stąd – pociągnęła brata za rękaw. – Te nieużytki mówią poważnie.

– Zrozumcie, że nie możemy inaczej – powiedział Pan Samochodzik. – To naprawdę

niebezpieczna eskapada. A wy przecież wybieracie się do Francji. Odwiedzicie dolinę Loary,

Paryż...

Skinęli markotnie głowami. Pożegnanie było bardzo chłodne, ale nie dziwiłem się im.

Szef niepotrzebnie rozbudził w nich tęsknotę za wielką przygodą.

Cicho tykał zegar. Siedzieliśmy z panem Onufrym nad herbatą. Gospodarz uśmiechał

się lekko sącząc zielony napar.

–  Wyczuwam   w   panu   żądzę   przygód,   panie   Pawle   –  powiedział.   –   Dziką  żądzę.

Natrafił pan na problem, z którym chce się zmierzyć. Uśmiechnąłem się.

– Nic nie da się ukryć przed jasnowidzem – zauważyłem. Machnął ręką.

–  Wpada pan do mnie jak po ogień, pije herbatę nie zwracając uwagi na subtelny

aromat. Oczy biegają panu na wszystkie strony, a zwłaszcza w stronę kieszeni. Proponuję,

żeby wyjął pan to, co tam ma, zanim dostanie pan zeza.

Uśmiechnąłem   się   i   wyjąłem   zawiniątko.   Odwinął   buteleczkę.   Zauważył   w   mojej

dłoni łańcuszek.

– Hi, hi – mruknął. – Niezły kawałek grosza. Ano zobaczymy, co tu mamy. Ten złoty

drobiazg i ta buteleczka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Połączono je przed trochę więcej

jak stu laty.

Zamknął oczy koncentrując swoje moce.

– Łańcuszek pochodzi z Włoch – powiedział wreszcie. – Mężczyzna z wąsikiem kupił

go razem z kadzielnicą. Potem odczepił kadzielnicę łańcuszek schował.

“Hrabia Alojzy w ostatniej chwili postanowił być oszczędny" – pomyślałem.

–  Buteleczka pochodzi z Turcji. Kupił ją ten sam mężczyzna z wąsikiem. Turcy go

trochę oszukali przy tej transakcji. A w buteleczce...   Wytrząsnął na dłoń kawałek drewna.

Spostrzegłem pot perlący mu się na czole. Wreszcie otworzył oczy.

– Skąd pan to ma? – zapytał.

– Było w środku – wyjaśniłem.

– To dziwne. Bardzo dziwne znalezisko. Widzę górę o dwu wierzchołkach.

Pochyliłem głowę z szacunkiem. Zgadzało się: Wielki Ararat i Mały Ararat.

–  Szczyt góry pokrywał śnieg albo lód – powiedział. – Widziałem niedużą dolinę,

spełzał do niej język lodowca. W lodzie tkwił wielki drewniany kształt. Budynek albo statek...

background image

Chyba budynek, bo skąd wziąłby się statek tak wysoko?

Wziął kawałek jeszcze raz w dłoń.

–  Orły nad statkiem. Ciemności. Niska, ciasna jaskinia. Człowiek owinięty w futro,

nie, w skórę jakiegoś zwierzęcia grzeje się przy ogniu. Ścigany, chory, osłabiony. Szalony.

Patrzy na to. Kawałek jest większy, dużo większy. Bierze nóż i ryje w ścianie swój herb.

Ognisko przygasa, jest bardzo zimno.

Odłożył okruch drewna na stół. Otarł czoło rękawem.

– Dziwna rzecz – powiedział. – Niezwykła. Kiwnąłem głową.

– Niezwykła – powtórzyłem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

HERBACIARNIA WIGDIRZE • TAJEMNICZY KLAN GUSIÓW •

KURDOWIE • WZGÓRZE TENDUREK • SELIM • FAŁSZYWA

ARKA • MAGNETOMETR

Nieduże kurdyjskie miasteczko Igdir blisko granicy powitało mnie kurzem i upałem.

Miejscowi snuli się smętnie pomiędzy zaułkami. Szybko odnalazłem herbaciarnię, o której

wspominał mi znajomy z wywiadu wojskowego. Wszedłem do środka. Ciężkie stoły z grubo

ciosanego drewna. W kącie lodówka wypełniona butelkami i puszkami. Fanta, cola, sprite i

jakaś miejscowa woda mineralna. W długiej ladzie chłodniczej drzemały ciastka. Wybierałem

przez chwilę, aż wreszcie zdecydowałem się na brązową kulę wielkości piłki do tenisa, oblaną

czekoladą. Zamówiłem po rosyjsku szklankę zielonej herbaty. Usiadłem przy oknie. W oddali

bielały śniegi Araratu. Góra wydawała się znajdować o wyciągnięcie ręki. Kula okazała się

bajaderką,   zresztą   bardzo   smaczną.   Herbata   była   uczciwie   zaparzona   i   bardzo   gorąca.

Sprzedawca wyszedł zza lady i przysiadł się naprzeciw mnie.

– Czegoś pan szuka? – zagadnął.

Kiwnąłem głową. Znajomy poinformował mnie w Warszawie, że w tej herbaciarni

spotykają   się   przemytnicy   i   handlarze   bronią   zaopatrujący   kurdyjskich   bojowników   w

rosyjską broń.

– Może mógłbym w czymś pomóc?

– Szukam Ormianina nazwiskiem Guś. Oczy Kurda stały się okrągłe.

– W jakim celu? – zdumiał się.

Nie było sensu kryć się. On mógł znać jakiegoś innego przewodnika.

– Przed stu pięćdziesięciu laty mój przodek wszedł na świętą górę – pokazałem gestem

widniejący za oknem Ararat. – Sto lat temu ten wyczyn powtórzył mój dziadek. Teraz kolej na

mnie.

Kiwnął głową.

– Wiemy, że Ormianie należący do rodu używającego rosyjskiego nazwiska Guś znali

drogę do Arki  – powiedział  poważnie. – Dziadek  opowiadał  mi  o tym. Było kilkanaście

zajazdów,   do   których   docierali   co   jakiś   czas,   by   szukać   klientów.   Gusiów   było   wielu.

Zazwyczaj kilku w każdym pokoleniu zarabiało jako przewodnicy. Nie brali drogo. Wielu

background image

próbowało wyśledzić ich tajemnice, ale oni bezlitośnie zabijali każdego, kto szedł ich śladem.

– Wiec jakim cudem przeżywali ich klienci?

– Szli z zawiązanymi oczyma.

Ta część opowieści pasowała do dziennika hrabiego. Właściciel herbaciarni mówił

prawdę.

–  Po  rzezi  Ormian  w  1915  roku  Gusiowie  zamienili  się  w   opętanych żądzą  krwi

mścicieli. Spalili kilkanaście tureckich wsi. Mordowali osadników. Ale od lat trzydziestych

już się o nich nie słyszy. Ja sam widziałem tylko raz mężczyznę, który przedstawił się jako

Guś.   To   było   w   zeszłym   roku.   Szedł   na   górę,   ale   nigdy   więcej   o   nim   nie   słyszałem.

Przychodzili tu różni, pytali o drogę do Arki. Ja jednak nie mogłem udzielić im satysfak-

cjonującej   odpowiedzi.   Przeważnie  to   bogaci   turyści   z   Niemiec   lub   Francji.   Czasem

Amerykanie.   Wszyscy  chcą   odnaleźć   Arkę.   I  nigdy  jej   nie   odnajdują.   Gdyby  chodziło   o

przewodnika, który zaprowadzi na szczyt góry, nie ma z tym problemu, ale Arka... Czasami

myślę, że ona w ogóle nie istnieje. Ta góra wcale nie jest taka duża. Z pewnością została już

na tyle dokładnie spenetrowana, żeby wykluczyć obecność Arki.

– Co zatem pokazywali ludziom Gusie?

–  Allach   raczy   wiedzieć.   Może   jakieś   drewniane   szczątki?   Może   jakieś   ciemne

kształty prześwitujące przez lodowce? A teraz jest kiepski czas, by badać górę.

– Dlaczego? Z tego co wiem, jest zakaz poruszania się turystów...

–  Przed  kilku  laty osiedlili  się  na  niej  członkowie Partii   Pracujących Kurdystanu.

Dowodzi nimi niejaki Adman Sahar – machnął ręką i dopiero teraz zauważyłem wiszący koło

drzwi pożółkły już nieco list gończy.

– Jest tak niebezpieczny?

–  Uwielbia turystów. Tak uwielbia, że nie chce się z nimi rozstawać. Więzi ich w

jaskiniach i jurtach i wymusza wysokie okupy. Co jakiś czas robią naloty. Turcy znaczy.

Armia. Strzelają rakietami albo rzucają gazy bojowe. Jak już nie może wytrzymać nękania,

zabiera swoich ludzi i idą do Iranu. Adman to dobry kupiec. I prawie zawsze ma pieniądze na

broń, środki łączności. Kiedy ostatnio zawitał w te strony kupił silniki elektryczne i agregaty

prądotwórcze. Ludzie opowiadają o bazie, którą tworzy gdzieś koło szczytów, podobno na

takiej wysokości, że helikoptery nie są w stanie tam dotrzeć.

– Zdziera z was haracze?

–  Ii – machnął ręką. – Bardziej mu zależy na dobrym wizerunku. Gdy schodzi w

doliny, to zawsze rozdaje cukierki dzieciom i dobrze płaci  za każdą usługę. Zależy mu, że

zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego też ma wielu informatorów. Jeśli Adman jest na

background image

górze, to pewnie dowie się w ciągu kilku godzin, że z autobusu wysiadł klient do obrabowa-

nia. Dlatego nie będę ci szukał przewodników na górę. Wszyscy oni są iż nim w zmowie. Ale

nawet on nie wie, gdzie jest Arka. O ile tam jest.

– Wszystkie ślady na to wskazują.

– Wiem. We wsi Ahora, która przestała istnieć w 1840 roku, była winorośl zasadzona

jakoby ręką samego Noego. Zresztą dawna nazwa  wsi Arghuri oznacza winorośl. Od czasu

gdy wieś zniknęła, nikt nigdy nie iwidział w tych stronach krzewów winnych. Są i inne ślady

w nazwach miejscowości. Eczmiadzyn tłumaczy się z ormiańska “miejsce lądowania". A to

niedaleko,   trzydzieści   kilometrów.   Po   stronie   irańskiej   na   stepie   znajdują   się   ruiny

starożytnego miasta Tshamirin, co po kurdyjsku brzmi podobnie jak “miejsce ośmiu". Noe z

żoną i trzej jego synowie z żonami to właśnie osiem osób. Erewan to po staroormiańsku

“pojawienie   się   po   raz   pierwszy".   Nazwa   miasto   Kohran   w   Azerbejdżanie   tłumaczy   się

“pierwsze miasto". Nazwy niektórych wiosek brzmią w rodzaju: “pierwsza osada", “kopanie

studni"   czy   “miejsce  wyładunku".   Sporo   tu   tego.   Zadziwiająco   sporo.   Nazwy   są   różne:

ormiańskie,  kurdyjskie, perskie, ale wszystkie oznaczają z grubsza to samo: początek lub

miejsce, z którego zaludniona została ponownie ziemia.

– To wygląda zachęcająco.

– Są i inne problemy. Na górze żyją także dzikie psy i wilki. Na południowych stokach

trafiają się niedźwiedzie. W dolinach są żmije i skorpiony, choć nie tak jadowite jak te z Syrii

czy Libanu, jednak ich ukąszenie jest bardzo bolesne. Zresztą, czy koniecznie musi się pan

wspinać na górę, chcąc znaleźć Arkę?

– A gdzie mam jej szukać?

–  Dwanaście kilometrów stąd leży wieś Uzengili. Obok niej znajduje się  wzgórze

Tendurek. Wielu badaczy sądzi, że to właśnie jest pozostałość Arki Noego. Może powinien

pan to obejrzeć?

– A jak tam dojść?

– Prosto tą drogą – machnął ręką wskazując wąską ubitą kołami samochodów ścieżkę

wijącą się wokół podnóży góry. Pożegnałem się i ruszyłem.

Pokryta dziurami  jednopasmowa asfaltowa szosa kończyła się na szczycie pagórka

czymś w rodzaju parkingu. Spory kawałek wyrównano spychaczem i wyłożono płytami z

betonu. W przerwach pomiędzy nimi wyrosła trawa, a nawet niewielkie krzaczki. Drewniana

barierka odgradzająca skarpę pociemniała i przekrzywiła się paskudnie. Poszedłem do niej i

spojrzałem   na   wprost.   Wrażenie   było   zdumiewające.   Z   nagiej   skały   wyrastała   górka

background image

zbudowana z łupku. Wyglądała jak truchło wieloryba wyrzuconego na brzeg lub łódź leżąca

do góry stępką. Pękające warstwy łupku sprawiały wrażenie odpadających desek poszycia.

Poniżej w dolince pomiędzy mną a pagórkiem zaparkowano barakowóz. Wyszedł z niego

młody chłopak i silnie kulejąc ruszył po schodkach w moją stronę. Dotarłszy na parking

wygrzebał z torby przerzuconej przez ramię bloczek.

– Selim – przedstawił się. – Bilet kosztuje dwa dolary. Jeśli pan sobie życzy, za dalsze

osiem oprowadzę pana po stanowisku i opowiem historię tego miejsca.

Mówił nieźle po angielsku, od czasu do czasu dorzucając kilka słów niemieckich lub

tureckich. Fakt, że w tak dzikim miejscu żądano ode mnie pieniędzy za bilet, trochę mnie

zaskoczył.   Zapłaciłem.   Obejrzałem   bilet,   który   dostałem   w   zamian.   Był   porządnie

wydrukowany, na odwrocie miał pieczątkę muzeum miejskiego w Igdirze.

– Paweł Daniec – przedstawiłem się.

Uśmiechnął   się   chowając   pieniądze   do   torby   i   ruszyliśmy   w   dół   po   schodkach.

Wyminęliśmy barakowóz, a potem zaczęliśmy wspinać się do góry stromą kamienistą ścieżką.

Z bliska wyglądało to jak formacja geologiczna, pierwsze wrażenie rozwiewało się.

–  Stanowisko to odkryto w 1960 roku podczas analizy  stereoskopowych fotografii

lotniczych. Pokażę panu, jak wygląda z góry.

Z   torby   wygrzebał   starannie   wydany   folder   i   otworzył   go   na   środkowej   stronie.

Fotografia przedstawiała domniemaną Arkę z lotu ptaka. Faktycznie to, na co właśnie się

wspinaliśmy, wyglądało na łódź. Pagórek był idealnie symetryczny i wyraźnie odcinał się od

otaczających go falistych formacji będących zastygniętym językiem lawy wyplutej przed ty-

siącami lat przez odległy o jakieś dwadzieścia kilometrów Ararat.

–  Jako   pierwszy   przybył   na   te   tereny   archeolog   amator   Ronald   Wyatt   z   USA   –

przewodnik podjął opowieść. – Przebywał ze swoim zespołem blisko sześć miesięcy na tym

stanowisku.   Założyli   dwa   wykopy   sondażowe,   które   nie   ujawniły   jednak   wewnętrznej

struktury obiektu. Z wykopów wydobyli  kilka kawałków skamieniałego drewna. Zdjęli też

pomiary,   które   odpowiadają   dość   ściśle   wymiarom   podanym   w   Koranie.   Wyniki   badań

zostały   zignorowane   przez   świat   nauki,   dlatego   Wyatt   powrócił   tu   w   1986   roku   w

towarzystwie Davida Fasolda, inżyniera z USA. Przeprowadzili badania radiestezyjne góry,

które ujawniły obecność drobnych elementów żelaznych układających się w wyraźne linie –

wskazał   gestem   rząd   drewnianych   kołków   pomalowanych   na   czerwono,   przecinających

pagórek wszerz i wzdłuż. – Ogłosili, że linie te są śladem metalowych wzmocnień wręgów i

belki   kilu.   Rok   później   twierdzili,   że   obecność   żelaza   potwierdzili   za   pomocą   badań

magnetometrycznych. W1988 roku nasz rząd ogłosił ten teren parkiem narodowym, zbudowa-

background image

no tu parking – machnął ręką w kierunku punktu widokowego. – Miano też przystąpić do

budowy   hotelu,   ale   zrezygnowano,   gdyż   stanowisko   nie   wzbudzało   wystarczającego

zainteresowania turystów. W tej chwili mało kto tu zagląda. Fasold wrócił przed dwoma laty i

przeprowadził wiercenia. Twierdził, że wydobył znaczne ilości żelaznych nitów, ale nikomu

ich nie pokazał.

Zamyśliłem się.

– Można by to stosunkowo łatwo sprawdzić – powiedziałem wreszcie.

Brwi przewodnika uniosły się.

– W jaki sposób?

– Powtórzyć badania magnetometryczne.

– Nasze władze nie są już tym zainteresowane, ale ja bym chętnie to zrobił, tylko że

nie mam magnetometru. Interesowałem się nawet w zeszłym roku, najtańszy kosztuje dwa

tysiące dolarów.

Uśmiechnąłem się.

– Można zrobić taniej samemu.

– Nie umiem.

– Ja potrafię.

Zaszliśmy   do   barakowozu,   w   którym   urządzono   maleńką   salkę   wystawową.   W

gablotach   leżały  kawałki   skamieniałego   drewna,   na   ścianach   wisiały  fotografie   uczonych

badających to stanowisko.

– Będę potrzebował dwu kawałków magnesu, tekturowego albo drewnianego cylindra,

kawałka miękkiego żelaza i paru kabelków. I kawałka gumki albo dętki rowerowej.

Wszystkie przedmioty Selim wygrzebał w skrzynce z rupieciami.

– Masz może amperomierz albo woltomierz? – zapytałem go. Pokręcił głową.

– Niedobrze – zamyśliłem się.

– Nic z tego? – zapytał zasmucony.

– Tego nie powiedziałem. Masz latarkę z żaróweczką? Przyniósł.

– No to bierzmy się do dzieła.

Wyjąłem   z   kieszeni   pilnik   ślusarski,   którym   piłowałem   sobie   paznokcie.

Wyborowałem nim cztery dziurki w drewnianym pudełku, a właściwie małej skrzyneczce po

ołówkach.

– Obudowa nie może być metalowa, bo całkowicie zakłóciłaby działanie urządzenia –

wyjaśniłem. – Teraz uważaj. Wewnątrz naciągnąłem pasek z gumki rowerowej.

– Teraz kawałek miękkiego żelaza...

background image

Podał mi ułamek pręta zbrojeniowego. Skróciłem go piłką do metalu i obwiązałem

gumką.   Po   jej  napięciu   unosił   się   między  ściankami  pudełka.   Zakręciłem   go  i   puściłem.

Napięta gumka nadała mu dość szybki ruch wirowy. Po kilkudziesięciu sekundach pręcik

zatrzymał się.

– Tyle powinno wystarczyć.

Sztabkę magnesu złamałem na dwie połówki i przykleiłem po obu stronach pudełka.

Zakręciłem ponownie żelazem. Wirowało prawie muskając magnesy.

– O co tu chodzi? – zapytał Selim.

–  To   bardzo   proste.   Kawałek   miękkiego   żelaza   wirując   w   polu   magnetycznym

indukuje prąd elektryczny. Tak jak w elektrowni, ale oczywiście na dużo mniejszą skalę. Do

magnesów   podczepimy   druty.   Jeden   będzie   przewodził   ładunki   dodatnie,   drugi   ujemne.

Połączymy je teraz z żaróweczką.

Skoczył i po chwili wrócił z lutownicą. Przylutowałem oba kabelki solidnie.

– Teraz zakręć żelazem.

Nawinął gumkę i puścił. Żaróweczką zabłysła jasnym światłem.

– Zrobiliśmy latarkę – powiedział. – Ale chyba do magnetometru daleka droga.

–  Już   jesteśmy   w   domu   –   uspokoiłem   go.   –   Oprócz   pola   wytwarzanego   przez

magnesy, urządzenie zanurzone jest także w polu magnetycznym naszej planety.

Kiwnął głową.

– Wspomaga ono powstawanie prądu w tym układzie. W kosmosie powstawałoby go

mniej.

– Rozumiem.

–  W miejscach, gdzie zakopano duże ilości żelaza,  prądu powstanie więcej, bo pole

magnetyczne będzie tam lokalnie silniejsze.

– I żaróweczką zabłyśnie nieco mocniej – domyślił się.

– Dokładnie tak.

– A jeśli zabłyśnie tylko trochę mocniej, możemy tego w ogóle nie zauważyć.

–  Dlatego pomożemy sobie tym – wygrzebałem z plecaka światłomierz od aparatu

fotograficznego. Zakręciłem żelazem, żaróweczką rozbłysła, odczytałem wyniki.

–  Wygląda po prostu doskonale – mruknął Selim. – Trzeba by jednak sprawdzić w

warunkach, że tak powiem polowych.

Wyszliśmy   przed   budynek.   Postawiłem   urządzenie   na   skałce   i   uruchomiłem.

Zanotowałem najwyższy odczyt.

–  To przyjmiemy za wartość podstawową – wyjaśniłem. – Wartości wyższe wykażą

background image

obecność żelaza.

– To spróbujmy tu – narysował butem kreskę koło baraku. Położyłem skrzyneczkę na

ziemi we wskazanym przez niego miejscu.

– Półtora luksa więcej – zameldowałem.

– Zgadza się. Tędy biegnie rura doprowadzająca wodę.

W podniosłych nastrojach wdrapaliśmy się na domniemaną Arkę. Przeprowadziłem

pomiary w dwudziestu miejscach. Nigdzie mój aparat nie wykazał obecności żelaza.

– Chyba nic z tego – zmartwił się przewodnik.

– Spróbujmy jeszcze raz.

Zakręciłem gumkę i puściłem. Tym razem żaróweczką rozbłysła mocniej. Wskazówka

wychyliła się o pół luksa.

– Tu coś jest – zauważyłem.

–  Powtórzmy pomiar – zaproponował Selim. Spróbowałem parę centymetrów dalej.

Anomalia miała około pół metra średnicy.

– Ciekawe – zauważyłem.

– Może spróbujemy to odkopać?

– To chyba nielegalne. Skoro to miejsce jest rezerwatem archeologicznym...

Uśmiechnął się szeroko.

– Po pierwsze, ja go pilnuję, a po drugie, komu to teraz potrzebne?

Podreptał i po kilku  chwilach wrócił z motyką i saperką. Spulchniał twardy grunt

łopatką, a ja odgarniałem glebę. Niebawem natrafiliśmy na ślady rdzy. Układały się w okrąg.

– Garnek? – zdziwił się przewodnik.

Poskrobałem   nożem,   rdza   ustąpiła   i   odsłonił   się   szary   metal.   Stal.   Obkopałem

tajemniczy obiekt dookoła. Podważyłem łomem i udało mi się go wyciągnąć. Trzymałem w

ręku rurę o średnicy około trzydziestu centymetrów i długości niespełna pół metra.

–  Wiertło koronowe do badań geologicznych – zawyrokował Selim. – Zakopmy tę

dziurę.

Zasypaliśmy   i   uklepaliśmy   ziemię.   Domniemana   Arka   wyglądała   tak   samo   jak

przedtem.

– To chyba nie jest Arka – powiedział. – Zresztą od dawna to podejrzewałem.

–  Na to wygląda, ale ten  przyrząd  jest trochę mało precyzyjny – uspokoiłem go. –

Mógł pominąć mniejsze kawałki metalu, o ile tu są.

– Czyli jednak trzeba kupić w sklepie?

– Ależ nie. Wystarczy udoskonalić ten. Wyciągnąłem z kieszeni notatnik.

background image

– Jak się za to zabrać?

–  Musisz   kupić   w   sklepie   amperomierz   albo   woltomierz.   Oderwać   żaróweczkę   i

przyczepić go na jej miejsce.

– Wtedy napięcie odczytam nie z siły rozbłysku, tylko po prostu na skali, co wskaże

strzałka?

– Dokładnie tak. Ale ja też sądzę, że to nie jest prawdziwa Arka.

Selim uśmiechnął się.

–  Prawdziwa   znajduje   się   tam   –   wskazał   dłonią   górę.   –   Tyle   tylko,  że   ja   mam

uszkodzone   kolano   i   nie   zdołam   się   wdrapać,   by  jej   poszukać.   Dlatego  będę   badał   to   –

wskazał pagórek. Popatrzył na mnie uważnie.

– Pan chce szukać na górze? 

– Taki mam zamiar.

Zasmucił się.

–  Gdyby pan ją znalazł, proszę dać mi znać. Wielu już wchodziło na Ararat w tym

celu, ale jak do tej pory żaden nie chwalił się...

– Chwalili się na łamach amerykańskiej prasy brukowej – wyjaśniłem. – Jeśli znajdę

Arkę, daję słowo, że się o tym dowiesz.

– Proszę na siebie uważać. To niebezpieczna góra. Zdradliwa – ściszył głos. – Mówią,

że Adman Sahar wrócił z Iranu.

– Dziękuję za ostrzeżenie. Postaram się nie wchodzić mu w drogę.

Pożegnaliśmy   się   i   ruszyłem   w   stronę   górujących   nad   równiną   stoków   Araratu.

Zapadał już zmierzch, a ja musiałem obejść górę prawie dookoła, aby dotrzeć do Doliny

Świętego Jakuba leżącej po północnej stronie, blisko granicy z Armenią.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

DOLINA ŚWIĘTEGO JAKUBA • ZASYPANA WIEŚ AHORA • KTOŚ KOPIE KOŁO

MONASTERU • NOTATKI HRABIEGO • NOCNA STRZELANINA •

NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE • EWAKUACJA • ZASYPANY KLASZTOR •

SREBRNA MUSZLA • PIELGRZYMIE SZLAKI • WPADKA

Równina Arakesz była pokryta czarnym piaskiem powstałym z rozmytych przez wodę

przepalonych  wulkanicznych popiołów.   Była  idealnie  płaska,  stanowiła  dno  wyschniętego

przed setkami tysięcy lat jeziora. Jak okiem sięgnąć rosły na niej bezlistne krzaki o zielonych

gałązkach   i   gdzieniegdzie   kępy   żółtej   trawy.   Góra   wyrastała   z   równiny   całkowicie

niespodziewanie.   Od   tej   strony   nie   było   łagodnie   wznoszących   się   pagórków,   tylko

nieoczekiwany przeskok. Ziemia u moich stóp była zupełnie płaska, by pięć metrów dalej

stanowić   stromo   wznoszące   się   zbocze   góry.   Szedłem   starym  szlakiem,   drogą  wyłożoną

kamieniami. Z mapki wykreślonej przez hrabiego wynikało, że prowadzi do Doliny Świętego

Jakuba i nie istniejącej wioski Ahora. Stara droga była fatalna. Gdzieniegdzie ziemia osunęła

się grzebiąc dawny trakt pod zwałami gliny i kamieni. W jednym miejscu potok całkowicie

zniósł most. Tylko resztki kamiennego filaru sterczały z płytkiej wody. Im bliżej byłem celu,

tym droga stawała się gorsza. Słońce stało już wysoko. Przebycie dystansu w dziesięć godzin,

jak to zaplanowałem, okazało się niewykonalne. Wreszcie wdrapałem się na ostatni pagórek.

Przede mną leżał rozległy cyrk lodowcowy o stromych ścianach popękanych tu i ówdzie.

Dolina   miała   co   najmniej   cztery   kilometry   średnicy.   Droga,   na   tym   odcinku   dobrze

zachowana,   opadała   w   dół   i   znikała   pod  warstwą   ziemi.   Tym   razem   definitywnie.

Wyciągnąłem mapnik i popatrzyłem na sztabówkę. Byłem na miejscu. W dolinie pode mną

przed   stu   pięćdziesięciu   laty   kwitło   życie.   W   ciągu   jednej   potwornej   nocy   wieś   uległa

całkowitej zagładzie, zamarła pod wielometrowymi zwałami gliny, kamieni i lodu. Trzęsienie

ziemi spowodowało obsunięcie się zbocza. Mimo upływu lat bezbłędnie zidentyfikowałem

miejsce, z którego zeszła lawina grzebiąc wieś i dwa tysiące jej  mieszkańców. Na brzegu

błotnistej równiny ocalał jeden budynek, wymurowany starannie z grubo ciosanych kamieni.

Budynek był oczywiście od dawna opuszczony. Mury popękały, a dach zapadł się do środka.

Podszedłem ostrożnie i zajrzałem do wnętrza. Gruba warstwa błota upewniła mnie, że dawno

nikt go nie odwiedzał.  Przestąpiłem próg i ruszyłem starając się nie zostawiać śladów. Z

background image

niewielkiej sieni przeszedłem do dużej sali. Kamienne płyty posadzki były wyślizgane przez

tysiące stóp. Z sali wąskie przejście prowadziło gdzieś w głąb.

– Karczma – zidentyfikowałem budynek. – To musiała być karczma.

Pomieszczenie za salą zajmował wielki popękany piec, na którym dawniej gotowano

jedzenie. Koło pieca odkryłem dziurę w podłodze. Z plecaka wyjąłem latarkę i poświeciłem

do środka. Piwnica była duża i sucha. Oceniłem głębokość szybu wejściowego na dwa metry.

Najpierw opuściłem na dół plecak, a potem zsunąłem się sam.

– Dobry punkt wypadowy – mruknąłem.

Rozłożyłem na ziemi  folię i wypakowałem z plecaka karimatę, śpiwór i żywność.

Puszki i torebki ukryłem w kącie i na wszelki wypadek nakryłem kamieniami. Zrzuciłem

ciężkie buty i spodnie i wyciągnąłem się wygodnie. Poruszyłem stopami, aby rozluźnić nieco

obolałe po ciężkim marszu mięśnie. W parę chwil później zapadłem w sen.

Obudziłem się o czwartej po południu. Zrobiłem kilka pompek, żeby się rozbudzić, a

potem wyjąłem z plecaka plik kartek odbitych na ksero i wydostałem się na powierzchnię. W

sali zachowały się pod ścianą resztki ceglanej ławy. Podłożyłem sobie gazetę i wygodnie

usiadłem.

– No  to  zobaczmy nasze   materiały –  mruknąłem  wertując  maszynopis  dziennika

hrabiego Alojzego Poletyłły.

Dwudziestego kwietna przybyłem wreszcie do wsi Ahora. Czas bylpo temu najwyższy,

bo koń mój, Medyk, okulał i należało nam obu odpocząć. Wieś wyglądała równie strasznie jak

Wojsławice, ale tu gnieździ się nie rzesza potomków Izraela, a banda brudnych i dzikich

ormiańskich pasterzy. Zatrzymałem się w karczmie leżącej na wzgórzu ponad wsią. Pokój na

piętrze, który mi dali, wygląda dość obskurnie, ale posiada elementarne wygody.

Popatrzyłem do góry. Piętro dawno już przestało istnieć.

Zajazd  roi się od pluskiew, ale mam nadzieję, że nie zostanę w nim diugo. Jutro

odwiedzę monasterpod wezwaniem świętego Jakuba. Miejscowi mnisi zapewne znają drogę.

Ararat góruje nad wsią. Od tej strony wygląda przerażająco, ale każda góra wygląda ponuro,

gdy niebo zasnute jest chmurami, a sionce zachodzi.

Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały stawy. Za kuchnią odnalazłem schody prowadzące

niegdyś na piętro. Kończyły się zawieszone w próżni. Wdrapałem się na nie i przyłożyłem

background image

lornetkę do oczu. Dolina była pusta, cicha i martwa. Nigdzie nie było widać śladu człowieka.

Po drugiej stronie kamiennego usypiska, na przeciwległym zboczu ponad warstwą błota i

kamieni sterczał kawałek muru z pustym półokrągłym oknem. Podregulowałem lornetkę i

spostrzegłem resztki zaczepów. Tylko one pozostały z dzwonnicy monasteru. Ruszyłem w

tamtą   stronę.   Byłem   już   blisko,   gdy   spostrzegłem   pierwsze   ślady   gąsienic   traktora   lub

buldożera. Niespodziewanie usłyszałem dość odległy zgrzyt metalu o kamień. Przypadłem za

krzakami i skradając się cicho jak Indianin, ruszyłem tropem maszyny. Prowadziła wprost ku

pozostałościom dzwonnicy.

Wyjąłem z kieszeni wshipera i założyłem słuchawki na uszy. Wzmocnione dźwięki

uderzyły jak młotem, ale podkręciłem gałkę do maksimum. Moje stopy szurające o kamienie

czyniły   teraz   nieznośny   wręcz   hałas.   Słyszałem   szybkie   uderzenia   własnego   serca.

Wycelowałem   mikrofon   kierunkowy   w   stronę   niewidocznego   przeciwnika.   Brzęk   metalu

powtórzył się, teraz mogłem go zidentyfikować. Łopaty zgrzytały o kamienie. Wycofałem się

i   obszedłem   tę   część   doliny  dużym  łukiem.   Wdrapałem   się   na   stok   i,   dobrze   ukryty  za

niewielkim garbem, popatrzyłem w dół przez lornetkę. Nic dziwnego, że nie dostrzegłem

starej rosyjskiej koparki, gdy z dachu karczmy rozglądałem się po dolinie. Obok dzwonnicy

ział   w   ziemi   wielki   krater   o   średnicy   dobrych   dwudziestu   metrów.   Na   jego   dnie   stała

nieruchomo maszyna. Czterej mężczyźni o wrednych gębach kopali szpadlami na dnie dziury.

Cztery  kałasznikowy  zestawione   w   kozioł   stały  obok.   Z   boku   rozstawiono   dwa   namioty

ukryte za hałdą. Na trójnogu wisiał okopcony kociołek, a wokoło poniewierało się kilkanaście

puszek. Obserwowałem pracujących mniej więcej przez pół godziny, potem wycofałem się.

Przez   ten   czas  zdążyli   dokopać   się   do   warstwy   pokruszonych   dachówek   stanowiących

zapewne   pozostałości   klasztornego   dachu.   Wróciłem   do   swojego   obozowiska   w   piwnicy

karczmy. Zamaskowałem starannie dziurę prowadzącą do kryjówki i podczepiłem niezbyt

wymyślny, ale skuteczny alarm. Naszykowałem pistolet gazowy i emiter infradźwięków, aby

w razie czego były gotowe do użycia.

Wygrzebałem z kieszeni maszynopis.

Przełożony klasztoru pokazał mi dziś relikwiarz zawierający kawałek  drewna Arki.

Było prawie zupełnie czarne i wyglądało jak skamieniałe, ale nie pozwolił mi go dotknąć,

więc obserwacje poczynić mogłem tylko na oko. Klasztor wydaje się być bardzo bogaty. Na

ołtarzu w kaplicy widziałem złote naczynia liturgiczne i wiele wotów, zostawionych przez

pielgrzymów. Przełożony twierdził jednak, że nie wie, gdzie szukać Arki. Sądzę, że kłamie.

Karczmarz powiedział, że są w tej okolicy pasterze, którzy regularnie prowadzą pątników na

background image

górę i pokazują im z daleka statek tkwiący w lodzie. Napytanie o konkrety stwierdził, że j eden

z nich nazwiskiem Guś zagląda od czasu do czasu, to znaczy co dwa – trzy miesiące. Wygląda

na to, że będę musiał na niego poczekać w tej zatęchłej norze. Może zresztą o to chodzi temu

tluścio-chowi. Wyciągnie ze mnie pieniądze za noclegi i wyżywienie, a potem będę musiał

ruszać w dalszą drogę nie doczekawszy się tajemniczego Gusia, który być może w ogóle nie

istnieje!

Lekturę przerwał mi suchy odgłos wystrzału karabinowego. Po nim nastąpił drugi.

Wyskoczyłem z piwnicy i wspiąłem się na schody. Zapadał wieczór. Skierowałem lornetkę w

stronę   dzwonnicy.   Rozległ   się   kolejny  strzał,   a   w   chwilę   potem   kilkadziesiąt,   gdy   ktoś

wypuścił całą serię z kałasznikowa. Cisza, która zapanowała później, była dość przerażająca.

Ponownie   huknął   strzał.   Założyłem   wshipera.   Powiał   wiatr.   Trawy   na   dnie   doliny

zaszeleściły. Chwilę panowała cisza i tajemniczy strzelec znów dał znać o sobie. Tym razem

hukowi   towarzyszył   dźwięk   czegoś   walącego   się   na   ziemię.   Ponownie   rozterkotał   się

kałasznikow,   a   potem   huknął   kolejny  strzał   i   seria  raptownie   urwała   się.   Czekałem   pół

godziny, ale nic więcej się nie działo. Zakląłem cicho. Wiedziałem, że zbocza Araratu nie są

kurortem, ale nie spodziewałem się, że będę świadkiem takiej wymiany ognia już pierwszego

dnia pobytu. Wróciłem do piwnicy i ponownie zabrałem się za lekturę.

Z gór zeszło dziś kilku pasterzy. Karczmarz rozmawiał z nimi i przekazał im polecenie

dla Gusia, żeby przyszedł. Spodziewa się go za dwa dopięciu, dni.

Pasterze   nie   sprawiali   wrażenia   zaskoczonych,   więc   może   Guśj   ednak   istnieje?

Poczekam tydzień. Zastanawiam się, czy samemu nie wspiąć się na górę, ale bez przewodnika

mogę zabłądzić. Na obiad była zupa, wyjątkowo obrzydliwa breja z lebiody i mięsa chyba

zdechłych   owiec.   W   Wojsłowicach   czegoś   takiego   nie   dajemy   nawet   naszym   chłopom.

Zażądałem od karczmarza, żeby to zabrał. Uśmiechnął się bezczelnie, ale przyniósł mi co

innego. Ten człowiek zupełnie mi się nie podoba. Może planuje mnie zamorodować? Sypiam z

rewolwerem w ręce. W razie czego palnę mu w łeb. Drzwi pokoju zabarykaduję. A może

lepiejzastrzelićgo od razu, gdy będzie podawał kolację? Nie ma tu sądów, a miejscowi chłopi

chyba nie odważą się oskarżyć szlachetnie urodzonego. Z drugiej strony jeśli mnie zabiją, to

nikt ich za to nie skarżę. Cóż za paskudna sytuacja. Dziś w nocy poczuliśmy silny wstrząs

tektoniczny.   Wyrzuciło   mnie   z   łóżka,   pękła   jedna   z   belek   stropowych   i   kawałek   ściany.

Karczmarz twierdzi, że góra się budzi, ale że bywało już tak wiele razy. Tylko mi tu wybuchu

wulkanu brakuje do szczęścia.

background image

Zapadła  noc. Założyłem noktowizor i ruszyłem naokoło doliny. Wdrapałem się na

znajomy garb i omiotłem “uzbrojonym" okiem całą okolice. Drobne zwierzęta siedzące wśród

krzaków   były  widoczne   w   postaci   licznych   świetlistych   punktów.   Jakieś   większe,   może

szakal, przebiegło przez wioskę. Popatrzyłem w stronę wykopu koło dzwonnicy, ale miejsce

to było zupełnie ciemne. Zdecydowałem wdrapać się wyżej żlebem. Z góry widok był jeszcze

lepszy. W dolinie było pusto. Chłodne górskie powietrze przyjemnie chłodziło czoło. Zdjąłem

noktowizor i próbowałem wyobrazić sobie, jak wyglądała ta dolina w dawnych czasach, gdy

jej  dnem  płynęła rzeczka,  a  wokoło wznosiły  się  zbudowane  z   kamienia  i  drewna  domy

ormiańskich   pasterzy.   Niespodziewanie   gdzieś   w   okolicach   karczmy   spostrzegłem   błysk

latarki. Ktoś szedł przyświecając sobie bateryjką. Obszedł ruiny, a potem zawrócił. Szedł

brzegiem doliny, aż zniknął za pagórkiem. Zsunąłem się na dół i ruszyłem jego śladem. Za

garbem wyłączyłem noktowizor. Blask płonącego między głazami ogniska był widoczny z

odległości kilometra. Odbezpieczyłem “gazówkę" i podkradłem się cichutko. Wyjrzałem zza

sporego skalnego odłamu i dosłownie mnie zatkało. Jednym susem znalazłem się w kręgu

światła. – A wy tu skąd! ? – huknąłem. Zosi i Jackowi szklanki z herbatą wypadły z dłoni.

Zasypywaliśmy ognisko w szalonym pośpiechu.

–  Ależ   jesteśmy   dobrze   ukryci   –   jęczała   Zosia.   –   Rozpaliliśmy   ogień   między

kamieniami...

– Trafiłem do was jak po sznurku i dziękujcie Bogu, że to ja, a nie członkowie Partii

Pracujących Kurdystanu! A wasze ognisko widać z góry Z odległości co najmniej dziesięciu

kilometrów. Pakuj namiot – huknąłem na nią.

Wyrywała   śledzie   po   omacku,   bo   ognisko   już   skonało   pod   warstwą   kamieni.

Ulokowali się idealnie, namiot stał na równym kawałku ziemi, | otaczały go spore skałki i

faktycznie ciężko byłoby go wypatrzeć z ziemi, za to ze stoków góry był widoczny jak na

dłoni.

– Ale przecież paliliśmy tylko maleńki ogieniek – jęknął Jacek.

– Greenhorn rozpala ognisko takie, że płomienie buchają powyżej szczytów sosen, a

potem dziwi się, skąd Indianie wiedzieli, że tam jest – zacytowałem Karola Maya. – Przed

dwoma miesiącami na Araracie doszło do bitwy między siłami wojskowymi a Kurdami. Jak

sądzicie, co teraz robią Kurdowie?

– Liżą rany – nieśmiało zaproponowała Zosia.

– Wystawiają na noc czujki, które sprawdzają, czy ktoś niepowołany nie zbliża się do

góry. Wypatrują ruchów samochodów, żołnierzy i innych takich – zarzuciłem plecak na Jacka,

background image

aż go przygięło do ziemi. Drugi zarzuciłem na Zosię. Sam zabrałem namiot.

–  Za mną! – zakomenderowałem. – I od tej pory ani słowa! Ruszyliśmy brzegiem

doliny. Co kilka minut zakładałem noktowizor i badałem piętrzące się nad nami stoki i turnie.

– Chyba mamy szczęście – powiedziałem. – Może nie patrzyli albo obozują po drugiej

stronie.

– Ale taki mały ogieniek... – jęknęła.

– Płomień zapałki widać z odległości dwu kilometrów! Noktowizor, którym bawiłem

się będąc w waszym wieku, pozwalał dostrzec człowieka z odległości dwustu metrów. W

czerwonych beretach posługiwaliśmy się noktowizorami pozwalającymi dojrzeć człowieka z

odległości dwu kilometrów, a nie mieliśmy najnowszych modeli. Ognisko o temperaturze

dwustu   stopni   będzie   widoczne   z   odległości   dziesięciu   kilometrów.   I  to   jeszcze   w   kilka

godzin po zasypaniu. Pozostaje mieć nadzieję, że oni mają przestarzały sprzęt z demobilu

Armii Czerwonej.

Dotarliśmy   do   ruin   karczmy.   Zagoniłem   ich   do   piwnicy   i   zamaskowałem   właz.

Zapaliłem małą latarkę.

– Nie słyszeliście strzałów karabinowych po południu?

– Słyszeliśmy – powiedziała Zosia – ale sądziliśmy, że to gdzieś daleko.

–  Musimy   się   stąd   jak   najszybciej   wynosić   –   stwierdziłem.   –   Tu   się   robi   zbyt

niebezpiecznie jak dla mnie. A teraz, robaczki, jak na świętej spowiedzi macie wyjaśnić, skąd

tu się  wzięliście. Z tego co wiem od waszego  wujka, wsiedliście  przed  kilku  dniami  do

pociągu odjeżdżającego do Francji.

Zosia popatrzyła niewinnie.

–  Wsiedliśmy. Ale potem w Akwizgranie przesiedliśmy się na inny pociąg. Mamy

bilety   Interrail   ważne   przez   miesiąc   w   całej   Europie.   Wiedzieliśmy,   kiedy  przybędziesz,

wujku, do wsi Ahora i czekaliśmy tu na ciebie.

– Pięknie. I to jeszcze pewnie kilka dni?

– Jeden dzień i jedną noc. I jeszcze jeden dzień. Westchnął ciężko.

– Trzeba pomyśleć, jak się stąd wycofać. Popatrzyłem na zegarek.

– Mamy do przejścia trzydzieści kilometrów do miasteczka Igdir. Dla mnie to będzie

sześćdziesiąt dzisiaj. Pięknie.

– Chyba nie dasz rady, wujku – oczy Jacka zalśniły.

–  Dam radę. Zapasy musicie porzucić. Im mniej będziecie mieli bagażu, rym lepiej.

Wyruszymy za jakieś dwie, może trzy godziny. Zastanowiłem się.

–  Wsadzę was w autobus do Ankary, a sam będę musiał tu wrócić. Nie powiem,

background image

bardzo jestem wam wdzięczny. Co was w ogóle podkusiło, żeby się tu pchać?

– Chcieliśmy przeżyć przygodę – pisnęła Zosia.

– Muszę jeszcze coś sprawdzić – powiedziałem. – A wy szykujcie się do drogi. I ani

kroku stąd!

Wyszedłem   z   piwnicy.   Omiotłem   całą   dolinę   okiem   uzbrojonym   w   noktowizor.

Założyłem słuchawki wshipera i ruszyłem w stronę dzwonnicy. W wykopie panowała cisza.

Nie   widać   było   też   żadnych   jaśniejszych   plam.   Zeskoczyłem   na   dno.   Poczułem   dziwnie

znajomy zapach, ale jakoś nie mogłem go zidentyfikować. Przede mną w profilu wykopu

widać było  ścianę monasteru zbudowaną z kamieni i kiedyś chyba otynkowaną. W ścianie

ziała dziura wyłamana łomem. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę. Nic nie usłyszałem. Wewnątrz

nie było nikogo. Pochyliłem się i poświeciłem. Dach runął, ale pod ścianą widać było wąskie

przejście. Kończyło się schodami w dół. W tym momencie usłyszałem kroki. Odbezpieczyłem

gazówkę i przyczaiłem się koło dziury... Zosia i Jacek.

– Nie mogliście usiedzieć pięciu minut spokojnie – zgromiłem ich szeptem. – Musicie

się bez przerwy narażać?

– Ale tu nikogo nie ma.

Poświeciłem w głąb dziury. Popękana ściana wyglądała stabilnie.

– Za mną – rozkazałem i zagłębiłem się w otworze. Dotarłszy do schodów zapaliłem

latarkę. W jej świetle zobaczyłem, że mury popękały paskudnie. Nacisk milionów ton ziemi, a

może wstrząs, który doprowadził do katastrofy, naruszył konstrukcję budynku. Zszedłem po

schodach i omiotłem światłem pomieszczenie piętro niżej. Wyglądało niemal tak, jak gdyby

ludzie opuścili je przed kilkunastu minutami. Jednak ławy i stoły były pokryte grubą warstwą

kurzu. Ozdobny fotel leżał przewrócony, jak gdyby siedzący na nim zerwał się gwałtownie.

Przez sto kilkadziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto mógłby go postawić z powrotem. Na stołach

stały jeszcze misy i kubki.

– Jak myślisz, wujku, moglibyśmy wziąć sobie jeden na pamiątkę? – Zosia wskazała

cynowy kubek pokryty misternie tłoczonymi scenami.

–  Ani mi się waż – pokazałem jej latarką popękany i powybrzuszany strop, który

groził zawaleniem w każdej chwili. – Zresztą i tak nie przepuściliby cię z tym przez granicę –

powiedziałem już łagodniej.

Ominęliśmy refektarz i przeszliśmy wzdłuż długiego rzędu niewielkich celi. Drzwi

pozostawiono otwarte, jak gdyby właściciele wybiegli w popłochu i nie tracili czasu, żeby je

zamykać. W jednym z pomieszczeń urządzona była pracownia malarza ikon. Kawałki blachy

poniewierały  się   nadal   na   szerokim   stole.   W   glinianym  kubku   stały  pędzle.   Barwniki   w

background image

miseczkach czekały. Na próżno.

– Złoto? – zagadnął Jacek wskazując blaszki.

– Sądzę, że raczej tombak – ostudziłem go. – Złota tak by nie zostawili, niezależnie od

okoliczności.

– To na koszulki do ikon? – zapytała Zosia.

– Nie. W tradycji prawosławnej tło ikony musi być złote. W Rosji i Polsce robiono to

w   ten   sposób,   oczywiście   mówię   o   dawnych   czasach,   że   na   lipową   deskę   nakładano

warstewkę   specjalnie   przygotowanego   podkładu.   Najczęściej   sproszkowanej   kredy

rozrobionej   z   klejem   kazeinowym,   choć   czasami   używano   też   bardziej   szlachetnych

substancji.   Podkład   szlifowano,   żeby   był   doskonale   gładki.   Zaznaczano  ramkę,   często

przestawienia   świętych   były  lekko   zagłębione.   Tło   pokrywano   listkami   złota   lub   cienką

warstewką złotej farby. Następnie malowano postać.

– Listkami złota? – zdziwiła się Zosia.

–  Tak.   Złoto   jest   metalem   bardzo   rozciągliwym   i   można   z   niego   przy  odrobinie

wprawy wyciągnąć druty grubości pajęczyny lub rozwałkować je na folię tak cienką, że staje

się przezroczysta.

– Używano jej do obserwacji ruchu atomów w fizyce jądrowej – wtrącił Jacek. – Miała

grubość rzędu kilkunastu warstw atomów złota i była prawie przejrzysta.

– Słusznie. Czasami ikony zaopatrywano w koszulki z blachy, najczęściej srebrnej lub

mosiężnej. Blachę srebrzono lub złocono, dodawano i szlachetne kamienie.

–  Ta blacha wygląda na dość grubą – zauważyła Zosia. – Może więc przeznaczona

była na koszulki do ikon?

–  Możliwe, ale sądzę, że było inaczej. Gruzini i Ormianie stworzyli zupełnie inną,

własną szkołę malowania. Ich ikony powstawały w ten sposób, że postaci świętych malowano

bezpośrednio na blasze mosiężnej, miedzianej lub srebrnej i potem pozłacanej. W ten sposób

tło pozostawało złote i nie wymagało długotrwałego i żmudnego naklejania  złotej folii. Na

niektórych   ikonach,   tych   bardziej   luksusowych,   złote   tło   było   dodatkowo   tłoczone.   Na

zakończenie musicie pamiętać jeszcze jedno. Dla katolików ikony to tylko święte obrazy. Dla

prawosławnych i grekokatolików ikona jest świętością samą w sobie, odbiciem nieba. Dlatego

ikony nie posiadają światłocienia. Światło bije z nich prostopadle na widza. Są jakby oknami

w rzeczywistości, przez które widać raj. Wyjątkiem są tylko ikony z rejonów pogranicznych,

gdzie mieszały się style i dochodziło do  złamania kanonów. No, teraz proponuję, żebyśmy

poszli dalej.

Kaplica   częściowo   się   zwaliła,   ale   nawet   stojąc   w   drzwiach   spostrzegłem,   że

background image

wspomniane przez manuskrypt hrabiego Alojzego przedmioty liturgiczne i wota zniknęły.

–  Przypuszczam,   że   mnisi   przeżyli  katastrofę   –   powiedziałem.   –  Klasztor   został

zasypany, ale grube mury ochroniły ich przed śmiercią. Poderwali się spłoszeni od kolacji,

pobiegli do celi, pozabierali swoje rzeczy, zebrali rękopisy, księgi i przedmioty liturgiczne i

wykopali się z klasztoru na wolność.

Podszedłem ostrożnie. Obrus leżał jeszcze na ziemi. W środku ołtarza ziała dziura.

– Co tu było? – zapytał Jacek.

– Właściwie każdy kościół musi posiadać jakąś relikwię. Zazwyczaj umieszcza się ją

w ołtarzu – wyjaśniłem. – W Polsce jest ołtarz zawierający relikwie ponad stu dwudziestu

świętych, męczenników i błogosławionych. Tu mieli chyba tylko jedną. Zapewne świętego

Jakuba, patrona tego klasztoru. Tak czy inaczej nic tu po nas.

– Zrobię parę zdjęć – powiedział Jacek wyjmując z kieszeni idiot-kamerę Kodaka.

Sfotografował salę. Popatrzyłem w zadumie na popękane, osypujące się freski.

–  Czy  nie można by poinformować władz, żeby to jakoś zabezpieczyły? – zapytała

Zosia. – Przecież jeszcze parę lat i nic z tego nie zostanie.

– Raczej trzeba tu kogoś przysłać, żeby to udokumentował – powiedziałem. – Władze

tureckie nie darzą szczególnym szacunkiem zabytków chrześcijańskiej przeszłości tego kraju.

W   Kapadocji   niszczeje   około   tysiąca   opuszczonych   klasztorów   wykutych   w   tufie

wulkanicznym. Te  freski wyglądają na dość późne. Sądzę, że pochodzą z XVI, no może z

XVII wieku. Tamte są o tysiąc lat wcześniejsze. Jeśli nie mogą znaleźć pieniędzy na ich

odnowienie, tym bardziej nie przejmą się losem tych.

Zajrzeliśmy jeszcze do kuchni. Była pusta, zapasy żywności zabrano ze sobą, tylko w

kącie leżała wielka kość. W korytarzu koło schodów Zosia pisnęła radośnie i pochyliła się.

Podniosła coś z podłogi.

– Co masz? – zaciekawił się jej brat.

– Broszkę. Nie to nie broszka. To chyba jakieś wotum.

Trzymała   w   dłoni   sporą   muszlę   sercówki   wykonaną   z   poczerniałego   metalu.

Wyciągnąłem   ją   delikatnie   z   jej   dłoni   i   potarłem   o   spodnie.   Czarna   śniedź   ustąpiła

natychmiast.

– Srebro – powiedziałem.

– To wotum za szczęśliwe przepłyniecie morza – stwierdziła. – Albo za udane połowy.

O, tu są trzy dziurki. Dlaczego trzy?

– Żeby można było naszyć na kapelusz – wyjaśniłem.

– Wotum na kapeluszu? Uśmiechnąłem się z politowaniem.

background image

–  To   nie   jest   wotum.   To   plakietka   pielgrzyma.   Siadłem   na   stołku   i   staranie

powycierałem muszlę. Zalśniła jak świeżo wypolerowana.

– Ile może mieć lat? – zapytał Jacek.

– Sądzę, że sześćset, może mniej. Trzeba by ją pokazać archeologom.

–  Powiedziałeś, wujku, że to plakietka pielgrzyma. Co to oznacza?  I dlaczego jest

takiego kształtu? Uśmiechnąłem się.

–  Coquillards. Od francuskiego coquille, czyli muszla. Tak nazywano pielgrzymów

wędrujących do grobu świętego Jakuba w Composteli.

– Tego świętego Jakuba, pod którego wezwaniem był ten kościół? – zapytał Jacek.

–  Nie, to tylko przypadkowa zbieżność imion. Chodzi o Jakuba Starszego. Według

legendy przybył do Hiszpanii i dokonał jej ewangelizacji. Około 800 roku w Composteli

znaleziono relikwie, które przypisano świętemu Jakubowi. Wykopaliska potwierdzają, że w

regionie tym istniała bardzo stara gmina chrześcijańska, ale brak jednoznacznych dowodów,

że to jego szczątki otaczane są tam po dziś dzień kultem. W 900 roku Compostela była już

siedzibą biskupstwa, a ciało świętego stało się celem pielgrzymek. W 997 roku Compostelę

przejściowo zajęli muzułmanie. Po ich wyparciu wzniesiono nową bazylikę. Do sanktuarium

przybywali pielgrzymi z Francji, później także z Niemiec i Anglii. Pielgrzymi zabierali ze

sobą na pamiątkę muszle znajdowane nad brzegiem morza. Niebawem sprytni opiekunowie

sanktuarium   zaczęli  wytwarzać   je   z   metalu.   Muszla   świętego   Jakuba   stała   się   znakiem

rozpoznawczym   pielgrzymów.   W   XIII  wieku   docierali   tam   także   pielgrzymi   z   Węgier   i

Polski.

– Z Polski? – zdziwiła się Zosia.

– Tak. Odnaleziono w okolicach Gniezna grób pielgrzyma, a w nim kilkanaście tego

typu plakietek, w tym srebrną muszlę. Pielgrzymi, którzy dotarli do sanktuarium, naszywali je

na kapelusze, stąd trzy dziurki, które cię zaciekawiły. Istnieje też dowód pośredni na udział

Polaków   w   tych   wędrówkach.   Czy   zdarzyło   wam   się   może   oglądać   reprodukcje   żywota

świętej Jadwigi śląskiej?

– Nie. Kim była?

–  Żoną   Henryka   Brodatego   i   matką   poległego   w   bitwie   z   Tatarami   pod   Legnicą

Henryka   Pobożnego.   Istnieją   dwa   żywoty   świętej   Jadwigi   śląskiej   w   postaci   jakby

średniowiecznych komiksów – ciągi obrazków odbijanych z drzeworytu i kolorowanych. Na

kilku z nich widać sceny ukazujące świętą opiekującą się pielgrzymami. Są też przedstawienia

pielgrzymów zdążających do jej grobu. Większość z nich ma na kapeluszach wyrysowaną

muszlę,   a   więc   symbol   sanktuarium   Composteli   był   dla   rytownika   naturalnym   znakiem

background image

rozpoznawczym pielgrzyma.

– Więc moja muszla...

– Powstała gdzieś pomiędzy XII wiekiem, kiedy to zaczęto je wytwarzać, a czasami

prawie nam współczesnymi. Sądzę, że jest stara, ale to może uda się ustalić w Warszawie.

– Czy były inne tego typu plakietki? – zainteresował się Jacek.

–  Każde większe sanktuarium posiadało własne emblematy. Mogli zaopatrzyć się w

nie ci, którzy pokonując trudy dotarli do celu. W Turynie na plakietkach widniał oczywiście

wizerunek Całunu Turyńskiego. Na rozdawanych w Rzymie z okazji Roku Świętego – chusty

świętej Weroniki. Przeważnie wykonywano je z ołowiu, czasem ze szlachetniejszych metali.

Oczywiście pamiątkami z pielgrzymek były nie tylko plakietki. Z Ziemi Świętej przywożono

gałązki   palmowe   łamane   w   miejscu   zwanym   Ogrodem   Abrahama.   Leżał   on   niedaleko

Jerycha.   Z   sanktuarium   Mont-Saint-Michel   zabierano   ułamki   kamienia.   Z   Canterbury

flaszeczki z “wodą świętego Tomasza". Ponadto zabierano różne drobiazgi, w rodzaju wosku

ska-pującego ze świec palących się przy grobie świętego, kawałki  tkanin, które okrywały

relikwie, czy krople oliwy z lampy płonącej przy Grobie Świętym w Jerozolimie. Wędrowcy

wierzyli, że przedmioty te pomogą zanieść trochę świętości do ich domów. Dość popularne

było też przywożenie płomienia zapalonego w Ziemi Świętej. Rycerz czy pielgrzym musiał

przez całą drogę czuwać, aby drogocenny ogieniek nie zgasł.

– To fascynujące – powiedziała Zosia.

– Dobra – uciąłem. – Ruszamy. Musimy przejść jak najwięcej, póki jest ciemno.

Z dziury wdrapaliśmy się na górę z wykopu. Niepokojący zapach był coraz silniejszy.

Zapach krwi?

– Za dwa dni będziecie we Francji, to możecie pozwiedzać tamtejsze sanktuaria.

–  Ale   ja   chce   przeżyć  jakąś   przygodę  –   jęknął   Jacek.   –   Teraz,   gdy  jesteśmy  tak

blisko...

Zapaliłem   latarkę   i   niemal   natychmiast   jej   światło   wyłowiło   z   ciemności   zwłoki

czterech poszukiwaczy leżące za buldożerem.

–  Zapytaj ich, czy dobrze się bawią – powiedziałem złośliwie i niemal natychmiast

tego   pożałowałem.   –   Cofnijcie   się   –   poleciłem.   –   To   nie   jest   widok,   który  powinniście

oglądać.

Pochyliłem   się   nad   ciałami   i   ponownie   zaświeciłem   latarkę.   Tajemniczy   snajper

używał chyba kuł dum-dum. Wszyscy czterej byli martwi. Wszyscy mieli zamknięte oczy.

Zamyśliłem się. Należało wezwać policję. Tak czy siak nie mieliśmy tu już nic do

roboty. Poszukiwania Arki Noego należało odłożyć ad acta. Wygramoliłem się na górę.

background image

– Ciekawe, kto ich zabił – zastanawiał się Jacek.

–  Nieważne – uciąłem – i tak się tego nie dowiemy. W tym momencie oślepiły nas

światła kilkunastu latarek. Rozległy się charakterystyczne trzaski odbezpieczanej broni.

– Dowiemy się – jęknęła Zosia.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W NIEWOLI • JASKINIA • OKNO Z WIDOKIEM NA PRZEPAŚĆ

• ADMAN SAHAR • PLAN UCIECZKI • TĘCZA NAD ARARATEM

• ZOSTAJĘ RZECZOZNAWCĄ • HELIKOPTER • BITWA W WĄWOZIE •

UCIECZKA • POLACY NA ARARACIE

Światło  latarek  kłuło  mnie w  oczy. Reflektory skonstruowano  tak, że  trudno  było

dostrzec cokolwiek w ciemności poza nimi. Wreszcie jakiś mężczyzna w panterce wyszedł z

kręgu   i   stanął   przed   nami.   Jego   surowe   spojrzenie   omiotło   naszą   trójkę.   Na   panterce

błyszczała nieduża pięcioramienna gwiazda. Cicha nadzieja, że wpadliśmy w ręce tureckiego

wojska lub policji prysła. Otaczał nas zbrojny oddział Partii Pracujących Kurdystanu.

Przez chwilę mężczyzna patrzył mi w oczy, po czym wykonał ruch ręką. Któryś ze

stojących za naszymi plecami ujął Zosię za ramię i delikatnie ale stanowczo pociągnął do tyłu.

– Jeśli będziecie rozsądni, to nic się jej nie stanie – powiedział po rosyjsku.

Jacek zrobił się blady jak ściana. Ścisnąłem mu ramię.

– Na razie nic nie możemy zrobić – powiedziałem. – Rób co mówią.

Obszukali   nas   sprawnie   i   szybko,   po   czym   wykręcili   ręce   na   plecach   i   skuli

kajdankami.

– Naprzód! – rzucił dowódca i ruszyliśmy w górę żlebem.

Wędrówka zdawała się nie mieć końca. Posuwaliśmy się w absolutnych ciemnościach,

potykając się o kamienie. Jednak porywacze czuwali i za każdym razem, gdy mieliśmy się

przewrócić,   podtrzymywali   nas   w   porę.   Niebawem   dotarliśmy   do   niewielkiego   cyrku

lodowcowego górującego nad Doliną Świętego Jakuba.

– Rozkuć! – rzucił rozkaz po rosyjsku; chyba chciał, żebyśmy też zrozumieli.

Zza skał wyszli jeszcze czterej mężczyźni. Przyciągnęli ze sobą nieduży radar i agregat

prądotwórczy. Uruchomili silnik. Jeden z nich założył  słuchawki na uszy i wbił wzrok w

ekran. Po chwili zagadał coś uspokajająco.

– Nic nam nie grozi – powiedział dowódca. – Turcy rzadko patrolują te stronę góry.

Jestem Adman.

Jego twarz wydawała mi  się znajoma. Przedstawiliśmy się. Po chwili przybyła też

grupka prowadząca Zosię. Nie wyglądała na specjalnie przerażoną. Nie skuli jej rąk.

background image

– Nieźle się trzyma – powiedziałem do Jacka.

– I co dalej? – jęknął.

– Pewnie chcą za nas wziąć okup. Spokojnie, wszystkiego się dowiemy.

– Podobno byłeś, wujku, w komandosach.

–A i owszem. Mógłbym na przykład wykopnąć broń temu w białych butach, ale wtedy

pozostali, a jest ich tu co najmniej dwudziestu...

Zza kamienia jeden z żołnierzy wyciągnął patelnię i wiązkę chrustu. Odgrzał na niej

jakieś placki. Poczęstowali także nas.

– Połowa drogi za nami – powiedział Adman. – Nie próbujcie żadnych sztuczek. Po

ciemku i tak nie uciekniecie. To jedyna droga. Wokoło są przepaści. A my mamy bardzo

dobre noktowizory.

Popatrzyłem z żalem na Zosię i Jacka.

Niebawem   ruszyliśmy  w   górę.   Wspinaczka   stawała   się   coraz   trudniejsza,   ale   tym

razem nie skuli nam rąk.

– Może jakoś oznaczymy drogę? – zapytał szeptem Jacek. – Żebyśmy potem widzieli,

którędy wracać?

– Pomysł sam w sobie niegłupi. A masz czym?

Spuścił głowę.

Niebawem dotarliśmy do wąskiej półki skalnej biegnącej trawersem. Przeszliśmy nią

około dwu kilometrów. Wzrok oswojony z ciemnością pozwalał domyślać się przepaści po

lewej stronie ścieżki. Wreszcie zatrzymaliśmy się na sporej platformie. W ścianie ział wylot

groty. Zapalili światło i ruszyliśmy w głąb góry. Jaskinia powstała chyba w trakcie jakiejś

erupcji wulkanu. Korytarze otaczał granit. Tunele pod sufitem były ciemne, jakby okopcone.

Ulokowali się całkiem nieźle. W jednej z jaskiń urządzono kuchnię, w kilku innych sypialnie i

magazyny. Wepchnęli nas do niedużej groty i zastawili wejście drewnianą płytą. Szczęknęły

ponuro rygle.

– No to jesteśmy w niewoli – mruknąłem. 

– A co z Zosią? – jęknął Jacek.

–  Miejmy nadzieję, że wkrótce do nas dołączy. Na razie obchodzą się z nami jak z

jajkiem.

– O tak!

Zosię wepchnęli do jaskini po dwudziestu minutach. Brzęknęła na kamieniach rzucona

za nią latarka. Zapaliłem ją i rozejrzałem się wokoło. Pod ścianą leżały grube słomiane maty i

kilka koców. W jednej ze ścian był otwór zamknięty drewnianą okiennicą. Przyłożyłem palec

background image

do ust nakazując ciszę i podszedłem bliżej. Po kilku minutach udało mi się otworzyć okno.

Poświeciłem   latarką   i   zobaczyłem   pustkę.   Otwór   prowadził   prosto   w   przepaść.   Wziąłem

kawałek   kamienia   i  rzuciłem.   Liczyłem   sekundy,   chcąc   zbadać   głębokość   rozpadliny.

Doliczyłem do stu dwudziestu, a potem znudziło mnie to. Dno przepaści było bardzo głęboko.

– Kicha – powiedziałem do towarzyszy niedoli. – Macie swoją przygodę.

– To miało być zupełnie inaczej – jęknął Jacek.

–  Dobra. Umówmy się. Nie będę wnikał, czyj to był pomysł. Teraz musimy przede

wszystkim   wymyślić,   jak   im   zwiać.   Chcę   usłyszeć   wszystkie   wasze   pomysły.   Nawet

najgłupsze.

– Kto nas właściwie złapał? – zagadnęła Zosia.

–  Członkowie   Partii   Pracujących   Kurdystanu.   To   taka   organizacja   z   grubsza

ideologicznie   zbliżona   do   Świetlistego   Szlaku.   Walczą   o   niepodległość   Kurdystanu.   W

inspirowanych przez nich zamachach i działaniach bojowych zginęło około trzydziestu tysięcy

ludzi. Sądzę, że zechcą  za nas wziąć okup. Ten dowódca to Adman Sahar; widziałem listy

gończe. Choć musiałem go chyba już kiedyś spotkać, bo jego twarz wydaje mi się znajoma.

Za jego schwytanie Turcy oferują sto tysięcy dolarów.

– Ładny grosz – mruknął Jacek.

–  Na razie to on trzyma nas, a nie my jego – zgromiłem go. Drzwi otworzyły się.

Stanął w nich strażnik z kałasznikowem w ręku.

– Komendant cię wzywa – powiedział po rosyjsku.

Wstałem i poszedłem. Poprowadził mnie przez labirynt podziemnych jaskiń. Dnem

jednej z nich płynął potok. Weszliśmy do dużej groty otwartej jedną stroną na przepaść. Na

ścianie wisiał portret Abdullaha Ocalana, nieco z boku dopełniali mu samotności Marks i

Lenin. Adman stał na samej krawędzi patrząc w gwiazdy. Na dźwięk moich kroków odwrócił

się z dziwnym uśmiechem.

– No cóż, panie Pawle – powiedział po polsku. – Dawnośmy się nie widzieli.

Zacząłem rozpaczliwie zastanawiać się, gdzie też mogłem go spotkać.

–  Barek   studencki   na   historii   sztuki   –   podpowiedział.   –   Dorabiałem   sobie   do

stypendium – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Faktycznie – przypomniałem sobie lata studiów.

– Minęły raptem trzy lata. No cóż. Nie spodziewałem się ciebie tutaj, ale skoro los tak

chciał – wskazał mi gestem fotel. – Wybacz, że rozmawiamy w ciemności, ale to urwisko

otwiera się na Armenię. W pogodne noce widać łunę nad Erewaniem.

– Jesteśmy aż tak wysoko? – zdziwiłem się.

background image

–  Prawie 2000 metrów. Niestety Turcy zbudowali wzdłuż granicy szosę. Ustawiają

tam patrole co parę kilometrów i nocami lustrują górę. Szczelina zasłania nas trochę, ale

niedobrze by było, gdyby zauważyli w niej rozbłysk światła. Czasami też latają nad nami

helikopterem i strzelają. No, nieważne. Co cię tu sprowadza? Z tego co wiem, władze w An-

karze zakazały turystom pchać się w te strony.

– Chciałem po prostu wspiąć się na szczyt Araratu.

– W towarzystwie nastolatków nieprzywykłych do gór, a co dopiero tak wysokich –

wyszczerzył zęby. – Ta mała o mało płuc nie wypluła wspinając się żlebem. Może choruje na

astmę? Będziecie musieli sprawdzić, gdy wrócicie do domu.

– A wrócimy?

–  Oczywiście. Wprawdzie niechętnie rozstajemy się z naszymi gośćmi, ale jesteśmy

uczciwi i dotrzymujemy umów. Po starej znajomości nie wezmę drogo. Po dziesięć tysięcy

dolarów od głowy.

– Hmm?

–  Wasze rodziny w Polsce przekażą  okup  naszemu przedstawicielowi. Gdy da nam

znać, że ma pieniądze i jest bezpieczny, wypuścimy was, a nawet może po tamtej stronie

granicy, bo tu Turcy was po głowie nie pogłaszczą – przeciągnął się aż mu zaskrzypiały

stawy. – Wracam do pierwszego pytania. Czego tu szukacie?

– Zgadnij.

– No cóż. Gdybym był Indianinem, powiedziałbym, że wszyscy pomyleni biali gringos

szukają na Araracie zawsze tego samego – Arki. Myślę, że wy też po to tu przyjechaliście. A

skoro człowiek taki jak ty,  i wykształcony, przyjechał szukać Arki, to sądzę, że natrafił na

niezbite dowody jej istnienia albo na jakiś istotny ślad. Dzieci to tylko dzieci. Nie  chciałeś

zabrać ich ze sobą, to przyjechały same. Widzę, że zgadłem. Macie  szczęście, że trafiliście na

nas. Turcy by was obrabowali i zastrzelili. Od sześciu miesięcy rząd nie wypłaca im poborów.

Spora   część   żołnierzy   zdezerterowała.   Przeszli   do   Azerbejdżanu   i   zaciągnęli   się   jako

najemnicy. Szykuje się wojna o Nagorny Karabach. Ale polityka cię pewnie nie interesuje.

Zastanów się nad moją propozycją. Nasz ruch potrzebuje pieniędzy. A gdy zwyciężymy...

– Nie zwyciężycie.

Przestraszyłem się własnych słów. Bałem się, że wybuchnie gniewem, ale on tylko

uśmiechnął się z politowaniem.

–  W   Rosji   carska  ochrana   infiltrowała   wszystkie   partie  rewolucyjne  –   powiedział

zmęczonym nieco głosem. – Niektóre do tego stopnia, że ich członkowie wykonywali wyroki

ochrany sądząc, że działają w imieniu klasy robotniczej i swoich partii. Bolszewików nie

background image

infiltrowano. Uważano ich za niewielką partyjkę bez znaczenia. Nas jest może niewielu, ale

nadchodzą   nasze   czasy.  Niegłupio   byłoby  znaleźć  Arkę.   Mielibyśmy  więcej   turystów   do

oskubywania. Okupy mogłyby być niższe. A tak...

Machnął ręką i milczący strażnik  odprowadził  mnie do celi. Przedstawiłem Zosi  i

Jackowi przebieg rozmowy.

– Trzeba obmyślić plan ucieczki – powiedziała Zosia. Kiwnąłem głową.

–  Cieszę się, że dobrze to znosicie – powiedziałem. – Najgorsze jest pokonywanie

psychologicznych barier związanych z uwięzieniem. Zazwyczaj pierwsze odebranie wolności

przeżywa się najsilniej. Wydaje się, że jesteście w dobrej formie. To ważne – od tego zależy

nasz los. Nie możemy pokazać, że się ich boimy.

– A nie boimy się? – zagadnął Jacek.

– Każdy może się bać, ale ważne, żeby oni o tym nie wiedzieli. Na razie nic nam nie

grozi. Im chodzi tylko o okup.

– Byłeś kiedyś w niewoli, wujku? – zagadnął Jacek.

– Zdarzyło się – mruknąłem. – W każdym razie jestem już przyzwyczajony.

– Czy mamy szansę stąd zwiać? – zapytał chłopak.

–  Oczywiście.   Każdy  więzień   ma   poważną   przewagę   nad   strażnikiem.   To   proste.

Więzień może planować ucieczkę albo rozmyślać o czymkolwiek. Więzień może spokojnie

spać albo kręcić sznur czy piłować kratę. Strażnik cały czas musi uważać. My – tylko wtedy,

kiedy zaczniemy coś robić.

– Ale czy obmyślanie planu ma sens? Wiemy niewiele.

– O, wręcz przeciwnie. Wiemy, że jesteśmy w grocie, wiemy, że okno wychodzi na

przepaść. Obmyślanie planu ucieczki na pewno nam nie zaszkodzi.

– To chyba mam pomysł – powiedziała Zosia.

– Co proponujesz?

– Może opuścimy się jakoś w tę dziurę za oknem? Niżej znajdziemy półkę skalną albo

wylot jakiegoś tunelu...

– Pomysł może i dobry – rzucił jej brat – ale tu jest dość głęboko. Świeciłem latarką i

promień nie dotarł do dna, choć odbijał się na skałach po drugiej stronie. Ciekawe, co to za

wąwóz?

– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Nazwana tak na pamiątkę wsi, którą opuściliśmy

w tak niecodziennych okolicznościach. Wąwóz nie jest szeroki, ma w najszerszym miejscu

kilkadziesiąt   metrów.   Za   to   jak   każda   niemal   szczelina   tektoniczna   jest   dość   głęboki.

Miejscami do trzech tysięcy metrów. Poza tym nie mamy liny.

background image

– Moglibyśmy podrzeć koce i ubrania na pasy... – zauważył Jacek.

– Niewątpliwie. Ale taki sznur jest raczej mało wytrzymały. Poza tym popatrzcie na

koce. Ile metrów mocnego sznura moglibyśmy z nich zrobić? Może dziesięć. Jak się rozjaśni,

będziemy mogli sprawdzić, ile nam trzeba. Sądzę jednak, że tą drogą nie uda nam się uciec.

Gdyby to było możliwe, zamknęliby nas gdzie indziej. Na razie proponuję dobrze się wyspać.

Obudziłem   się   po   trzech   godzinach.   Nad   Araratem   wstawał   świt.   Stanąłem   koło

otworu i odemknąłem ciężką okiennicę. Popatrzyłem ponuro w dół. Jakieś dwieście metrów

niżej   dno   szczeliny   zasłaniały   mgły.   Spojrzałem   w   lewo   i   spostrzegłem   wąski   pasek

błękitnego nieba.  Przecinała go cudowna  kolorowa tęcza.  Wychyliłem się  i  zlustrowałem

skałę. Była niemal doskonale gładka.

– W dół nie uciekniemy – mruknąłem. – A w bok?

Po prawej stronie w głębi szczeliny zobaczyłem niewielki wiszący most. Wychodził z

dziury w skale i znikał w dziurze po drugiej stronie. Wydawało się, że nikt go nie pilnuje, ale

był za daleko.

– A może górą?

Wychyliłem   się   i   spojrzałem   w   górę.   Skały   nad   nami   było   najwyżej   dwa   metry.

Kończyła się na poziomie stoku Araratu. Z boku okna widać było niewielki występ, dający

chyba   dobre   zaczepienie   dla   palców.   Dosięgnąłem   go   dłonią.   Wysunąłem   się   z   okna   i

poszukałem stopą występu poniżej. Znalazłem. Podciągnąłem się powolutku na jednej ręce.

Drugą   namacałem   kolejny   występ.   Odległość   od   wolności   zmniejszyła   się   radykalnie.

Podciągnąłem   się   jeszcze   kawałek   i   wysunąłem   głowę   ze   szczeliny.   Skała   opadała   dość

stromo, ale można było na nią wypełznąć, a potem zachowując ostrożność posunąć się dalej.

Kąt nachylenia góry określiłem na sześćdziesiąt stopni.

– Będzie jak na bardzo stromym dachu – mruknąłem sam do siebie. – Trzeba wracać.

Zacząłem  się   zastanawiać.   “Jacek   wygląda   na   dość   wysportowanego.   On   sobie

poradzi. A Zosia? Na pewno nie mogę puścić jej nad przepaść bez asekuracji jakąś linką. Czy

mogę zaryzykować ich życie, czy lepiej nie ryzykować i zapłacić okup? Tylko czy dotrzymają

słowa? Adman jest oszustem. Rozwadniał kawę, gdy prowadził barek. Hamburgery miał o

złotówkę droższe niż przed uniwersytetem". Padłem na matę i zdrzemnąłem się.

Adman w towarzystwie dwu uzbrojonych po zęby kompanów przyszedł po śniadaniu,

na które złożyły się placki i kawa.

– No cóż, drodzy goście – powiedział nienaganną polszczyzną. – Zechciejcie wypełnić

te ankiety.

Rozdał nam trzy kartki papieru. Należało podać imię i nazwisko, wysokość dochodów

background image

członków rodziny oraz majątek bliższych i dalszych krewnych.

– Niczego nie napiszemy – wściekła się Zosia.

– Trudno – uśmiechnął się Adman. – Nie będę wiedział, jakiego okupu mogę zażądać.

Za którymś razem nie zdołają zapłacić i trzeba będzie was zastrzelić.

Nie   nalegał,   ale   kiwnął   dłonią,   gdy   wychodził,   i   kompani   zabrali   mnie   do   jego

gabinetu.

–  Ukończyłeś historię sztuki – powiedział. – Może w takim razie zechcesz nam to

wycenić?

Na   stole   piętrzyła   się   kupka   przedmiotów   zabranych   z   klasztoru.   Podszedłem   i

zacząłem je przeglądać.

– Książka po francusku wydana na początku XIX wieku w Paryżu. Bardzo zniszczona.

Sądzę, że w RFN dostaniecie za nią dziesięć marek. Lampa naftowa, uszkodzona, produkcji

niemieckiej.   Lata   dwudzieste?   Może   początek   lat   trzydziestych,   potem   zaczęli   używać

masowo gotyku w nazwach firm. Nie ma szkieł, ale może jakiś zapalony kolekcjoner da za

nią   dwadzieścia   marek.   Miski   cynowe,   należały   do   mnichów,   widziałem   je   będąc   w

klasztorze. Początek ubiegłego wieku, ewentualnie do 1840 roku. Nie mają sygnatur i są nie

do   odróżnienia   od   współczesnych,   robionych  dla   turystów.   Może   weźmiecie   po   dziesięć

marek, jeśli sprzedawca opowie wystarczająco wstrząsającą historię ich pochodzenia.

Wbił we mnie ołowiane spojrzenie.

– Kto zabił tych czterech Turków tam na dole? – zapytał. – Kto zabrał skarby? Wy?

– Sądziłem, że tych Turków zabili twoi ludzie – powiedziałem szczerze. Parsknął.

– Ktoś łazi po górze – powiedział wreszcie niechętnie. – Zabił kilku moich, Turcy to

pewnie też jego robota. Zabija na oślep. No, nieważne. Ta góra zawsze przyciągała świrów i

bandytów. Więc nie wy zabraliście skarby?

– Nie. Myślę, że tam nie było skarbów.

–  Nie   bredź.   W   każdym   klasztorze   są   skarby.   Świeczniki   ze   srebra,   wota,   kasa

klasztorna,   złote   krzyże.   Byłem   na   Jasnej   Górze,   oglądałem   skarby   na   wystawie.   Dużo

biżuterii z turkusami, srebro, złoto. Gdzie chrześcijanie, tam kościoły wypełnia złoto. Wasz

Bóg lubi ten metal.

– Nie mniej niż komuniści.

–  Nie dla nas te skarby – warknął. – Pieniądze potrzebne są naszemu ruchowi, by

kupować broń i żywność... Gdzie mogły się podziać skarby klasztoru? Może w jakiejś skrytce,

a może zabrał je ten, który zabił Turków?

–  Sądzę,   że   nie   ty  pierwszy  wpadłeś   na   ten   pomysł.   Ta   lampa   bez   klosza   jest   z

background image

klasztoru?

– Tak. Leżała koło schodów – przyznał z niechęcią.

–  To   może   oznaczać  tylko   jedno.   Ktoś  raz   już  się   tu   dokopał   na   przełomie   lat

dwudziestych i trzydziestych. Pękło mu szło i zostawił lampę. A może o niej zapomniał.

– Zapomniał, bo niósł skarby.

– Nie sądzę. Zwróciłeś uwagę na budynek?

– Oglądałem go. I co z tego? Nie jestem architektem ani historykiem sztuki.

–  Widzisz,   to   bardzo   mocna   budowla.   Kamienne   łuki,   ceglane   łuki,   wszystko

powiązane   solidną   wapienną   zaprawą.   Myślę,   że   po   pierwszym   wstrząsie,   kiedy   część

mieszkańców   wioski   uciekła   na   równinę,   niektórzy   mnisi   podążyli   ich   śladem.   Kolejny

wstrząs spowodował powstanie gardzieli Ahora i osunięcie się ziemi, która pogrzebała wieś.

Mnisi zamknięci wewnątrz klasztoru przeżyli zasypanie dzięki solidnym murom. Dzwonnica

wystaje, więc nie groziło im uduszenie. Wykopali się i odeszli. A skarby zabrali ze sobą.

–  Chciałem sprawdzić groby – mruknął Adman. – W grobach mnichów może być

złoto. Kto wie? Nie sprawdzimy już tego. Ktoś wysadził brzegi tej wielkiej dziury, którą

wyryli zastrzeleni poszukiwacze.

– Skarby przepadły.

– A pamiętasz, co pisał Michałowski w swoich pracach? Gdy katedra w Faras została

zasypana przez  lotne piaski, ciągle powracali  do  niej  chrześcijanie, by modlić  się i  palić

świece.

– Nie znaleźliśmy nic takiego.

– Może gdyby odkopać otoczenie budynku i znaleźć groby opatów – mruknął. – Może

tam... Trzeba by uruchomić koparkę, zanim ktoś ją znajdzie.

– Świętokradztwo – zauważyłem.

– Burżuazyjne przesądy. Walczymy o przyszłe szczęście naszego narodu i nie możemy

się wahać.

–  Więzicie dzieci, żeby uzyskać okup. Rabujecie turystów. Bezcześcicie groby. Czy

nie za dużo tych bohaterskich czynów? Uśmiechnął się jadowicie.

– Dużo czy mało, to nie ma znaczenia. Gdy walczy się o wolność, wszystkie zasady

etyczne nic nie znaczą. Znam historię Polski. Wiem, co się działo po waszych rozbiorach.

Trzy powstania i jedna rewolucja i do czego to doprowadziło? Nic nie osiągnęliście swoimi

metodami. Ani bunt oddziałów regularnej armii ani partyzantka. Pozostaje tylko terror. Gdy-

byście   mordowali   namiestników   i   porywali   członków   rodziny   carskiej,   wolność

odzyskalibyście znacznie szybciej...

background image

W tym momencie rozległ się huk wirnika helikoptera. Adman jednym skokiem znalazł

się przy krawędzi urwiska. Rakieta powietrze –  ziemia przeleciała koło nas z ogłuszającym

gwizdem   i   po   sekundzie   eksplodowała   w   głębi   szczeliny.   Poderwał   karabin   i   wystrzelił

kilkakrotnie.   Kolejna   rakieta   przeszła   gdzieś   pod   nami   i   chyba   bliżej   drugiej   ściany.

Eksplodowała też znacznie dalej. Cofnąłem się bliżej wejścia do groty. Strzały rozlegały się

teraz z różnych stron. Huk wirnika cichł powoli, a potem nałożył się na niego nowy. Drugi

helikopter! Nadchodziła wolność albo śmierć.

Adman wrzeszczał, widocznie wydawał rozkazy swoim ludziom. Cofnąłem się jeszcze

kawałek   i   minąłem   strażnika,   który   tymczasem   ruszył   w   stronę   szczeliny.   Podniosłem

kawałek skały i płaską stroną uderzyłem go mocno w tył głowy. Padł jak podcięty. Adman

wyjący coś  na   brzegu  urwiska nic   na szczęście  nie zauważył. Wyciągnąłem  ogłuszonego

wroga   do   korytarza   i   ściągnąłem   z   niego   panterkę.   W   kieszeni   powalonego   znalazłem

porażacz elektryczny “Sirocco". Pewnie zabrali go jakiemuś włoskiemu turyście. Ułożyłem

strażnika na boku, żeby się nie udusił. Naciągnąłem kurtkę i podniosłem z ziemi karabin.

Ruszyłem   w   głąb   góry.   Spodziewałem   się,   że   ktoś   pilnuje   celi,   ale   widocznie   wszyscy

pobiegli na pozycje obronne. Myślałem, że trzeba będzie odstrzelić zamek, ale na szczęście

drzwi zamknięte były tylko na zasuwę. Otworzyłem je. Zosia i Jacek na mój widok poderwali

się ucieszeni.

– Spływamy – rozkazałem. – Ręce trzymajcie z tyłu, jakbyście mieli związane.

Ruszyłem   w   stronę   wyjścia.   Kolejne   dwa   wybuchy,   a   potem   nieludzkie   wycie

dobiegające   z   korytarza   prowadzącego   w   dół   świadczyły,   że   helikoptery   nie   zaprzestały

ostrzału   kryjówki.   Dobrze   zapamiętaliśmy  drogę   do   wyjścia.   Koło   drzwi   stał   wartownik.

Podkradłem się bezszelestnie i władowałem mu w ramię dwieście tysięcy woltów. Odpiąłem

mu pistolet i schowałem do kieszeni. Koło wejścia nie było nikogo. Widocznie bitwa po

drugiej stronie masywu zaabsorbowała także strażników. Zabrałem zwój liny i wyszliśmy na

zewnątrz. W kotlince było na szczęście bezludnie, a ściślej mówiąc było dwóch Kurdów,

którzy pochyleni nad rozstawionym radarem obserwowali, czy z chmur po tej stronie góry nie

wyłoni się kolejny śmigłowiec. Wycofaliśmy się kawałek półką, a potem ruszyliśmy do góry

żlebem. Weszliśmy prosto w chmurę. Była wilgotna i lepka. W oddali coś wybuchło.

–  Chyba udało im się strącić helikopter – powiedziałem. – Mam nadzieję, że drugi

wezwał posiłki i ta wojna trochę potrwa.

– Uratują nas? – zapytała Zosia.

–  Nie   możemy   na   to   liczyć.   Gdyby   wiedzieli,   że   tu   jesteśmy,   nie   wysyłaliby

helikopterów, tylko raczej uderzyliby od strony ziemi.

background image

Wspinaczka   była   coraz   trudniejsza,   ale   znaleźliśmy   nieduży   kocioł   wybity   w

zamierzchłej przeszłości przez wodę i odpoczęliśmy pięć minut dla złapania oddechu.

– Co się stało? – zapytał Jacek.

Opisałem mu pokrótce zdarzenia, których byłem świadkiem.

– W tej chwili kryjówka jest już chyba spalona – stwierdziłem. – Ale wcale nie stało

się przez to bezpieczniej. Ruszamy.

Wdrapywaliśmy się dalej wąską rynną skalną. Wypełniały ją okruchy skał, otoczaki, a

miejscami niewielkie łachy żwirowatego piachu. Ściany szczeliny wygładziła woda.

– To wygląda jak wyschnięte koryto potoku – stwierdziła Zosia. – Dlaczego wysechł?

– Sądzę, że gdzieś wyżej dotychczasowe łożysko strumienia przecięła gardziel Ahora

– wyraziłem przepuszczenie. – Ararat jest dość suchą górą. Większość wód z topniejących

lodowców   płynie   pod   powierzchnią   skały   drążąc   korytarze   w   pumeksie   i   popiołach

wulkanicznych.

– To się nazywa przygoda – powiedział Jacek. – Kumple zwariują z zazdrości...

– O ile wrócimy, żebyś mógł im opowiedzieć. Na razie będziemy musieli zejść z góry

i wrócić do naszego starego obozowiska w Dolinie Świętego Jakuba.

– Dlaczego zejść? – zdenerwowała się Zosia.

– Z prostej przyczyny. Chcesz szukać Arki z pustym żołądkiem i Kurdami depczącymi

nam po piętach? Bez namiotu, śpiwora, kuchenki... Spuściła głowę.

–  Nie przejmuj się – powiedziałem. – Za kilka lat może wrócimy większą ekipą i

przeprowadzimy legalne poszukiwania.

Przytłumiony wybuch z dołu oznaczał chyba, że ludziom Admana udało się zestrzelić

drugi helikopter. Długie serie strzałów z broni maszynowej ucichły. Jeśli bitwa się skończyła i

spostrzegli   naszą   nieobecność,   a   pewnie   spostrzegli,   bo   jak   ostatni   idiota   pozostawiłem

obezwładnionych wrogów na widoku, to góra pod naszymi nogami zaroi się od spragnionych

krwi   Kurdów.   A   to   oznaczało,   że   powrót   do  Doliny   Świętego   Jakuba   chwilowo   jest

niemożliwy.

–  Naprzód   –   zakomenderowałem.   –   Zmiana   planów.   Przejdziemy   przez   przełęcz.

Południowe stoki są łagodne.

– Na jakiej wysokości jest przełęcz? – zapytał Jacek.

–  Przełęcz   dzieląca   Wielki   Ararat   i   Mały  Ararat   znajduje  się   na   wysokości   2700

metrów. Podstawa góry jest na wysokości 880 metrów. Dolina Świętego Jakuba znajduje się

dwieście metrów wyżej. Wczoraj weszliśmy jakieś osiemset metrów. Mój zegarek pokazuje,

że w tej chwili jesteśmy na dwu tysiącach dwustu.

background image

– Zegarek? – zdziwił się Jacek.

– Ma wbudowany altimetr. To taki prosty wysokościomierz – wyjaśniłem. – Tak więc

jesteśmy na dobrej drodze. O ile nas nie dogonią.

Ruszyliśmy w górę ścieżką wydeptaną chyba przez dzikie kozy. Nie uszliśmy jednak

daleko, bo Zosia i Jacek nie dawali rady.

– Odpoczynek – zarządziłem.

– Czy ktoś przed nami pokonywał tę trasę? – zapytała Zosia.

– Oczywiście.

– Opowiedz, wujku – poprosił Jacek.

–  Na   Ararat   wspinał   się   słynny  biolog   i   botanik   Joseph   Pitton   de   Tournefort   w

towarzystwie dwu towarzyszy. Przebywał w tej części Turcji w latach 1700-1702. Nie byli

przygotowani do ciężkiej wyprawy w góry. Nie przewidzieli, że zabraknie im wody i zabrali

ze sobą tylko jedną metalową butlę. Bardzo dokuczało im zimno i pragnienie. Dopiero na wy-

sokości   4370   metrów   po   kilkudziesięciogodzinnej   wspinaczce   osiągnęli   linię   wiecznych

śniegów  i   mogli   ugasić   pragnienie.   Tournefort   w  swoich   wspomnieniach  nazwał   siebie   i

swoich kumpli “męczennikami botaniki". Ale nie zdołali zdobyć szczytu.

– A kto pierwszy wspiął się na czubek? – zagadnął Jacek.

– Jako pierwszy szczyt Wielkiego Araratu zdobył Fryderyk Pavrot w 1829 roku. Udało

mu się to dopiero za trzecim razem. Wcześniej dwukrotnie zatrzymywała go pogoda.

– A byli tu przed nami jacyś Polacy? – chciała wiedzieć Zosia.

–  Jako drugi na szczycie stanął nasz rodak, w młodości filomata, pułkownik Józef

Chodźko.   Był   naczelnikiem   korpusu   topografów   w   Tyflisie,   czyli   dzisiejszym   Tbilisi.

Wykonał między innymi bardzo dokładne pomiary topograficzne Kaukazu. Jego praca nadal

uchodzi za wzorcową. Ararat zdobył na czele sporego oddziału wojskowego w 1850 roku.

Jako pierwszy wykonał pomiary triangulacyjne. Ze szczytu namierzył siatkę kartograficzną

według gór Swelan w Iranie i Elbrusu na Kaukazie. Góry te są odległe odpowiednio o 340 i

440   kilometrów.   Odbierał   też   wiadomości   przesyłane   mu   za   pomocą   zajączków   światła

słonecznego z sąsiednich gór. Kolejnym zdobywcą Araratu był w 1876 roku Bryce James.

Wszedł na Wielki Ararat w ciągu kilkunastu godzin morderczej wspinaczki. Odpoczęliście?

– Jeszcze nie – jęknęła Zosia.

–  Polacy   zdobywali   górę   jeszcze   co   najmniej   dwukrotnie.   Ludwik   Młokosiewicz

osiągnął szczyt w 1889 roku. Na wyprawę zabrał ze sobą syna Konstantego i córkę Julię,

która była mniej więcej w twoim wieku.

Zosia podniosła na mnie wzrok.

background image

– Umarła podczas wspinaczki?

– Co za pomysł? Nie udało jej się wprawdzie wejść na szczyt, ale żyła potem długo i

szczęśliwie. Po raz trzeci nogę na szczycie postawili Polacy w 1903 roku. Zachowała się

broszurka Bolesława Hryniewieckiego, uczestnika tej wyprawy. Był on botanikiem podobnie

jak pierwsi badacze góry. Udało mu się znaleźć kilka nowych gatunków i odmian roślin, w

tym endemity nie występujące nigdzie indziej na świecie. Ale naprawdę musimy już ruszać.

Mamy jeszcze dużo do przejścia, a najlepiej byłoby osiągnąć przełęcz przed zapadnięciem

zmroku.

Ruszyliśmy.   Rozrzedzone   powietrze   wywoływało   zawroty   głowy.   Coraz   bardziej

chciało mi się pić. Droga stawała się trudniejsza. Żleb był stromy, raz zakręciliśmy w złą

odnogę, kończyła się wysokim suchym wodospadem, na który nie zdołaliśmy się wspiąć.

Niewielkich progów liczących metr lub półtora pokonaliśmy kilkanaście. Cieszyłem się, bo

każda pokonana przeszkoda oddalała nas od dyszącego zapewne żądzą zemsty Admana. Mgła

opadła, wreszcie znaleźliśmy się powyżej morza chmur.

– Ile jeszcze? – zagadnął Jacek. Popatrzyłem na zegarek i uruchomiłem altimetr.

– Sądzę, że nie więcej niż dwieście metrów w pionie. Za godzinkę pewnie będziemy.

Może nawet szybciej, jeśli góra nadal będzie tak stroma.

– Przestaję rozumieć, co ludzie widzą w tych wspinaczkach górskich – jęknął Jacek.

– To popatrz za siebie.

Spojrzał.   Niebo   nad   nami   było   czyste,   choć   już   lekko   pociemniało  zapowiadając

zbliżający   się   wieczór.   Jakieś   dwieście   metrów   pod   naszymi   stopami   chmury   sprawiały

wrażenie   stada   brudnych   owiec.   Wokoło   ciągnęły   się   dzikie   turnie   porwane   żlebami,

porośnięte gdzieniegdzie kępami pożółkłych traw i czarnymi porostami. Nad nami górował

posrebrzony śniegiem wierzchołek Wielkiego Araratu. Po lewej stronie w sporym oddaleniu

bielał Mały Ararat.

– Niezły widok – przyznał. – Ale chmury zasłaniają większą jego część.

– Dlaczego te porosty są czarne? – zapytała Zosia. – Powinny być żółte lub zielone.

–  To   rośliny   ciepłolubne.   Czerpią   energię   podtrzymującą   ich   procesy   życiowe   z

nagrzewającej się skały – wyjaśniłem.

Siedzieliśmy na kamieniach i dyszeliśmy ciężko. Nawet mnie wspinaczka dawała się

we znaki, a Zosia wyglądała jakby była u kresu sił. Wydobyłem z tylnej kieszeni wymięty i

poplamiony maszynopis pamiętników hrabiego Alojzego Poletyłły.

–  Po noclegu w wielkiej jaskini gdzieś nad Doliną Świętego Jakuba ruszyliśmy do

góry.   Guś   zawiązał   mi   oczy,   ale   gdy   wyszliśmy   z   grot   słyszałem   bicie   prawosławnych

background image

dzwonów – przeczytałem.

– Jak mógł rozpoznać, czy biją dzwony prawosławne czy katolickie? – zapytała Zosia

sennie.

–  To  bardzo   proste   –   wyjaśnił   nieoczekiwanie  Jacek.  –   W   kościołach   katolickich

dzwony   poruszają   się,   a   wówczas   serce   uderza   w   ich   ściany   wydając   dźwięk.   Dzwony

prawosławne wiszą nieruchomo, a dzwonnicy sznurami rozhuśtują tylko serce. Dźwięk jest

przytłumiony i można go rozpoznać.

–  Masz   rację   –   przytaknąłem,   po   czym   wróciłem   do   przerwanej   lektury.   –

Wspinaliśmy się chyba wąską rynną skalną, a spod naszych stóp bez przerwy osuwały się

luźne  kamienie. Przez  większą część drogi  szliśmy  korytem potoku.  Przemoczyłem buty.

Wieczorem wykończeni zatrzymaliśmy się na nocleg na wąskiej półce skalnej gdzieś poniżej

przełęczy.

– Na razie nie widzę żadnej półki skalnej –wymamrotała Zosia. – A przełęcz będzie

chyba niedaleko.

– Rynna z luźnymi kamieniami, to by się zgadzało – zauważył Jacek.

–  Hrabia   odbył   tę   podróż   jeszcze   przed   trzęsieniem   ziemi,   które  zniszczyło   wieś

Ahora. Wtedy mógł tędy płynąć strumień – rzuciłem mu pod nogi otoczak. – Ten kamień

wygładziła woda.

–  Mógł płynąć, a mógł i nie płynąć – mruknął. – Dno rzeki, którym się wspinamy,

mogło już wtedy być suche. Te kamyki mogą tu leżeć od stu tysięcy lat. Mogliśmy zabłądzić,

takich żlebów są tu pewnie tysiące.

– Masz rację. Możemy być na dobrej drodze, jeśli jaskinie, z których wyszliśmy, są

tymi samymi, w których nocowali hrabia i Guś. A wyglądałeś oknem?

– Tak. Widziałem most i otwory jaskiń po drugiej stronie. Sądzisz, wujku, że gardziel

Ahora przecięła system jaskiń na dwie części i mogli wyjść po drugiej stronie?

– To możliwe. Poza tym nie mamy pewności, czy to właściwa jaskinia. W masywie

wulkanicznym może być ich tyle co w szwajcarskim serze. Albo może nie ma ich wcale. Poza

tym trzęsienia ziemi  mogą otwierać jedne jaskinie i zasypywać drugie. Na razie możemy

założyć, że jesteśmy na dobrej drodze.

– Ten cały Poletyłło powinien oznaczyć drogę.

– Powinien. Ale pilnował go Guś.

– A dlaczego sam Guś nie oznaczył drogi?

–  Żył z tego, że prowadzał różnych zapaleńców na świętą górę. Nie mógł podcinać

sobie źródeł utrzymania.

background image

Ruszyliśmy znowu, holując Zosię, która zupełnie oklapła.

–  Chyba jesteśmy niedaleko przełęczy – zauważyłem. – W każdym razie żleb jakby

łagodnieje. Tam odpoczniemy kilka godzin. Druga strona góry opada łagodnie, no i będziemy

schodzili w dół. Na przełęczy powinno leżeć trochę śniegu, może znajdziemy strumyk...

Wyszliśmy nieoczekiwanie na niedużą kotlinkę. Gardziel przecięła ją przez środek.

Nie miała więcej niż dziesięć metrów szerokości, ale nadal nie zbywało jej na głębokości. Na

brzegu   przepaści   stał   przykryty   białym   obrusem   stół   nakryty   na   cztery   osoby.   Wokoło

ustawiono turystyczne krzesełka. W filiżankach parowała świeżo parzona kawa. Na talerzach

dymiły placki...

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

KOLACJA NA KRAWĘDZI URWISKA • ZNALEZISKO JACKA

• MONETA Z POLSKI • TALARY MARII TERESY • ZNÓW

PLANUJEMY UCIECZKĘ

Pomyślałem, że chyba mam halucynacje spowodowane brakiem tlenu. Niestety, to

Adman w panterce stał na samej krawędzi urwiska i w zadumie patrzył w dół. Słysząc jęk

Zosi odwrócił się. Na twarzy malował mu się ponury grymas, ale w oczach błyszczały figlarne

iskierki.

–  Witam  drogich uciekinierów –  powiedział.  –  Sugeruję, Pawle, żebyś powolutku

odłożył ten ciężki karabin na ziemię. Teoretycznie mógłbyś mnie zastrzelić, ale moi ludzie

zabiliby was. Porażacz elektryczny połóż obok. Zwój liny też nie będzie ci już potrzebny.

Odwróciłem się. Nad nami na skałach siedziało trzech żołnierzy. Trzymali w rękach

karabiny. Uśmiechali się bezczelnie. Położyłem broń na ziemi i ponaglony zapraszającym

gestem ruszyłem do przodu. Adman uśmiechnął się szeroko.

– Jak widzicie, wybór dań niewielki, ale czym chata bogata, tym rada.

–  Jak wam się udało nas wyprzedzić? – zapytał Jacek. – Szliśmy bardzo szybko i

chyba najkrótszą trasą.

–  Swego   czasu,   gdy  jaskinie   w   gardzieli   Ahora   stały   się   naszą   bazą   wypadową,

założyliśmy  sobie   prymitywną   jednoosobową   windę.   Stąd   jest   niedaleko   do   przełęczy,  a

czasami chodzimy do kurdyjskich wiosek po drugiej stronie po żywność i inne rzeczy. Na

przykład, żeby wysłać listy do różnych krajów. Winda składa się z dziesięciu oddzielnych

klatek, każda pokonuje około stu metrów, co razem daje kilometr. Zasilane są z agregatu,

więc   podróż   pochłania   sporo   paliwa,   czego   nie   omieszkamy   dopisać   wam   do   rachunku.

Zejdziecie na piechotę w towarzystwie tych trzech dżentelmenów. Ponieważ uciekliście zaraz

po śniadaniu, a teraz jest wieczór, przeto sądzę, że jako osobom nie obytym z górami solidnie

burczy wam w brzuchu. Siadajcie.

Cóż było robić? Adman zachowywał się z galanterią. Podał Zosi sosjerkę wypełnioną

śmietaną, znalazły się też serwetki. Pod koniec posiłku poczułem się dziwnie. Wokoło nas

roztaczał   się   cudowny  widok.   Jedzenie   było  proste   i   smaczne.   Świeże   górskie   powietrze

pozwalało oddychać pełną piersią. Choć byliśmy w niewoli, to czułem się nieomal szczęśliwy.

background image

Pod sam koniec posiłku Jacek pochylił się i podniósł coś z ziemi. Wetknął to do

kieszeni, ale nim zdążyłem zapytać, Adman dał znak do wymarszu. Droga w dół była bardzo

ciężka, szczególnie dla Zosi, która pod koniec wędrówki opadła z sił do tego stopnia, że dwaj

Kurdowie musieli na zmianę nieść ją ostatnich kilkaset metrów.

W końcu wylądowaliśmy w naszej starej celi. Zaraz też pojawił się strażnik. Wyglądał

zupełnie dobrze, tylko głowę obwiązaną miał jakąś ścierką. Ucieszyłem się, że mój cios nie

wyprawił go na tamten świat, a jego kumple nie zastrzelili go za niedopełnienie obowiązków.

Gdy zatrzasnęły się za nimi drewniane drzwi Jacek zasypał mnie gradem oskarżeń.

– Dlaczego wujek się nie bronił? Przecież miał wujek karabin w garści?

– Trzeba było ich wystrzelać! – dodała Zosia. – Ledwo żyję.

– Spokojnie, dzieciaki.

– Tylko nie dzieciaki – zaperzył się Jacek. – Nie jest wujek znowu taki stary.

– Dobra. Według was miałem strzelać? Zastrzelić Admana i zarobić kule w plecy od

tych trzech.

–  Nie wtedy jak się odwróciłeś, wujku – wyjaśniał. – Zobaczyłeś ich jak siedzą na

skale i wtedy trzeba było...

– Dobra. Zadam ci jedno pytanie. Czy wiesz, jak się strzela z karabinu?

–  Trzeba pociągnąć za  spust. Taki koło kolby. Kto z nas dwu był w czerwonych

beretach?

–  Ja. To teraz  coś ci powiem. Nie wystarczy pociągnąć za spust. Pociągnąć umie

każdy. Nawet Zosia.

– A dlaczego mam nie umieć? – wściekła się. – Tylko dlatego, że jestem kobietą...

– Trzeba broń podnieść, odbezpieczyć, położyć palec na spuście, wycelować i dopiero

pociągnąć. Wszystko to zajmuje dobre pół sekundy, w tym czasie oni, jako że broń mieli już

odbezpieczoną i wycelowaną, mogli spokojnie trzykrotnie wystrzelić. Albo puścić całą serię.

– Dlaczego karabin nie był odbezpieczony? – zdenerwował się Jacek.

–  Bo jak się idzie po górach, to należy broń zabezpieczyć. Gdybym się potknął i

wstrząs zwolniłby iglicę? Szedłeś za mną. Dostałbyś kulkę prosto między oczy!

– A nie mógł wujek nieść lufą do góry?

Mogłem,   a   nawet   powinienem,   ale   jakoś   przyzwyczaiłem   się   odwrotnie.   Nic   nie

odpowiedziałem.

– A ja widziałem w westernie, jak jeden facet...

–  W   filmie   mogę   ci   pokazać,   że   latam   jak   superman,   a   jedną   ręką   zatrzymuję

rozpędzony pociąg. Albo jak wojownik ninja pełznę pod piaskiem oddychając przez pochwę

background image

samurajskiego miecza.

– Trzeba było wycelować w Admana i wziąć go jako zakładnika – udzieliła rady Zosia

– a pozostałym kazać opuścić spluwy...

– Sądzę, że ten młody zezowaty celował w ciebie – zauważyłem. – Następnym razem

zastosuję się do twojej rady.

Do wieczora milczeliśmy.  Sytuacja była  paskudna, więc  nic dziwnego,  że  zaczęły

puszczać   im   nerwy.  Na   kolację   dla   odmiany  dostaliśmy  niemiecką   szynkę   w   konserwie.

Pewnie zdobyli na jakichś niemieckich turystach.

– Co znalazłeś? – zapytałem Jacka, gdy rozkładaliśmy się spać. Podał mi poczerniały

krążek.

– Jakaś zaśniedziała moneta – odpowiedział. – Nie mogę odczytać.

Delikatnie oskrobałem ją z warstwy błota i śniedzi. Z koszyka owoców stojącego pod

ścianą wyjąłem cytrynę. Ściąłem scyzorykiem jej górę i pokropiłem pieniążek sokiem.

– Do rana powinno puścić. O ile zachowały się napisy, będziemy wiedzieć, co to za

cudo.

Niebawem zapadliśmy w sen.

Obudziłem się późno. Umyłem się w misce, wylałem wodę przez okno. Zosia i Jacek

już wstali.

–  Zobaczmy, co z naszym eksperymentem – mruknąłem podnosząc monetę. Zielona

śniedź zeszła, pieniążek był teraz jednolicie czarny. – To pięciogroszówka z 1840 roku –

powiedziałem. – Wybita w mennicy warszawskiej.

– Moneta z Polski – ucieszyła się Zosia. – Czyli jesteśmy na tropie hrabiego Alojzego!

Zamyśliłem się.

– Jeśli odwiedził Warszawę na przykład w styczniu i wydano mu resztę tą monetą, to

mógł się wdrapać na górę powiedzmy w maju.

– Nie zna wujek daty? – zdziwił się Jacek. – Przecież dziennik...

–  To tylko luźne notatki z podróży. Bez dat. Startował ze wsi Ahora, która jeszcze

istniała. Została zniszczona przez trzęsienie ziemi dopiero 4 czerwca. To możliwe, ale mało

prawdopodobne. Za duży zbieg okoliczności. Sądzę raczej, że monetę zgubił ktoś później.

Bito je do 1868 roku, nie zmieniając klocka z datą.

–  Jak to? – zdziwiła się Zosia. – Myślałam, ze każdego roku zmienia się klocek w

mennicy na taki z nową datą.

– Teraz oczywiście tak się robi, choć nie wszędzie. W Izraelu w ogóle nie umieszczają

dat na szeklach. Natomiast dawniej także nie w każdym roku zmieniano daty na monetach. Na

background image

przykład   po   drugiej   wojnie   światowej   w   Polsce   pierwsza   emisja   monet   z   napisem

“Rzeczpospolita   Polska"   nosi   datę   1949,   mimo   że   bito   je   chyba   do   1953   roku.   Jeszcze

ciekawsze   są   talary  z   wizerunkiem   Marii   Teresy  i   datą   1780.   Bito   je   za   panowania   tej

cesarzowej   ze   srebra   bardzo   wysokiej   próby.  Po   jej   śmierci   nie   zniszczono   klocków.   W

połowie ubiegłego wieku zaczęto  tymi  samymi klockami  bić identyczne  talary.  Ponieważ

talary Marii Teresy nadal znajdowały się w obiegu, w różnych krajach zaczęto regulować nimi

płatności zagraniczne. Ponieważ moneta dobrze się kojarzyła kupującym i nadal bito ją z

dobrego   srebra,   była   chętnie   przyjmowana,   choć   data   powstania   nie  zgadzała   się   o   całe

siedemdziesiąt lat. Wreszcie sporą część klocków do bicia talarów zakupił cesarz Etiopii.

– Po co? – zdumiała się Zosia.

–  Och, to bardzo proste. W czasach Marii Teresy Etiopczycy robili na sporą skalę

interesy z Imperium Ottomańskim, a oni mieli te talary drogą wymiany z Austrią. W Etiopii

gruba   i   ładna   srebrna   moneta   miała   duże   powodzenie.   Eksploatowano   tam   złoża   srebra,

natomiast  technika  mennicza  była w powijakach. Dlatego też  zamiast  bić własną  monetę

własnymi klockami, bito monety  klockami kupionymi w Austrii, a wyobrażającymi zmarłą

przed   siedemdziesięciu   laty   władczynię,   którą   zresztą   miejscowi   nie   znający   łacińskiego

alfabetu uważali za królową Saby.

– Boże, co za mętlik – jęknął Jacek. – I długo oni tak?...

–  Bardzo   długo.   Ostatnie   wybito   tuż   przed   detronizacją   cesarza   Hajle   Sallasje.

Komuniści  wprowadzili  tam  swoje pieniądze,  ale nadal  poważni  kupcy obracali talarami.

Jeszcze dzisiaj najbardziej opłaca się wziąć ze sobą woreczek...

– Ale skąd je zdobyć? – zdziwiła się Zosia. – Przecież taka moneta w antykwariacie

musi sporo kosztować...

–  Autentyczna   oczywiście.   Ale   pomysłowi   Austriacy   nadal   biją   tymi   samymi

stemplami talary na użytek turystów. Kosztują kilkanaście dolarów.

– To dziwne bić monety obcym stemplem – powiedział Jacek. – U nas byłoby to chyba

niemożliwe. Uśmiechnąłem się szeroko.

– Ależ tak. Zaczęło się już u zarania naszej państwowości. W Muzeum Narodowym w

Krakowie znajduje się bardzo ciekawy egzemplarz denara Bolesława Chrobrego. Po jednej

stronie   widnieje   na   nim   wizerunek   naszego   władcy  i   napis:   BOLEZLAVVS   DVX,   a   po

drugiej stronie: ETELRED REX ANG.

– Bolesław książę? A to po drugiej strony co znaczył

–  Etelred, król Anglików. Ale nie martwcie się. Są jeszcze ciekawsze egzemplarze.

Mają po drugiej stronie napis ODDO albo OTTO.

background image

– Na cześć Ottona III! – ucieszyła się Zosia. – To z okazji zjazdu gnieźnieńskiego, jak

ta, którą znalazł we Fromborku Waldemar Batura, a wujek Tomasz mu ją wydarł?

– No, niezupełnie. Ta moneta nie powstała z okazji zjazdu w Gnieźnie.

–  A  później? Gdy rozwinęło się nasze mennictwo chyba zrezygnowano z używania

cudzych stempli? – spytała Zosia.

–  Niezupełnie.   Podczas   powstania   w   1830   roku   wybito   w   Warszawie   monetę

ozdobioną postacią mężczyzny trzymającego pęk strzał. Moneta miała udawać holenderski

dukat.   Udawała   go   tak   doskonale,   że   po   drugiej   stronie   miała   napis,   oczywiście   po

flamandzku: “Zjednoczone Prowincje Niderlandów Północnych". O tym, że wybili ją polscy

powstańcy świadczy jedynie maleńki polski orzełek umieszczony na awersie koło napisu.

Jacek westchnął. Podrzucił w powietrzu swoje znalezisko.

– Czyli droga żlebem jest dobra! Idziemy tropem hrabiego Alojzego. O ile oczywiście

on to zgubił. Ale chyba on?

– Po powstaniu styczniowym do karnych kompanii na Kaukazie trafiło wielu Polaków.

Niektórzy z nich mogli zdezerterować i uciekać tędy do Lewantu albo do Turcji, która w tym

czasie była z Rosją w stanie permanentnego konfliktu. Ktoś taki mógł zgubić polską monetę.

– Wujku, a może wciągnąć tego Admana do spółki? On nas wypuści, a my go za to

zaprowadzimy do Arki? – rzuciła pomysł Zosia.

– Zaczekaj, drogie dziecko.

– Dziecko? – wściekła się.

– Adman jest komunistą i maoistą. Jak sądzisz, co zrobi gdy znajdzie Arkę Noego?

– Nawróci się?

– Obawiam się, że raczej zrobi wszystko, żeby nikt nigdy nie odnalazł statku. I tak na

wszelki wypadek zlikwiduje wszystkich świadków. Poza tym wolę nie wchodzić w żadne

spółki z tym gościem. Jak tam po wczorajszym? Wypoczęliśmy na tyle, żeby w razie czego

powtórzyć wyczyn?

– Jasne – pisnęła Zosia. – Teraz gdy wiem, że jesteśmy na dobrej drodze!

–  Czekaj,   nie   tak   szybko.   Czy   wymyśliłaś   już,   jak   przejść   szczelinę?   Tam   było

dziesięć metrów. Jeśli  się  nie mylę, rekord świata w skoku w dal  to dziewięć  metrów z

ogonkiem.

– Ale oni muszą skakać przepisowo. Może nieprzepisowo da się dalej? – zastanawiał

się Jacek. Westchnąłem z politowaniem.

– Grecy używali ciężarków zamachowych – przypomniała sobie Zosia.

–  Ale skakali na bliższe odległości niż nasi sportowcy. Gdy się płynie przełomem

background image

Dunajca   jest   tam   takie   miejsce,   które   górale   nazywają   “Skokiem   Janosika".   Podobno

uciekając z zamku w Niedzicy przeskoczył tam rzekę. Nie powiem, jest tam co najmniej

piętnaście metrów. Człowiek ze strachu może dokonać rzeczy niezwykłych. A my raczej bę-

dziemy się bali dziury pod nogami.

– A może Janosik skacząc użył jakiejś “pomocy naukowej"? – zastanawiał się Jacek.

– Na przykład podparł się ciupagą?

–  Może  nie ciupagą. Mam:  skoczył o tyczce.  Trzeba wybić się nie w górę, tylko

bardziej do przodu. Musi się udać.

–  A   może   lepiej   po   prostu   zbudować   kładkę?   Wąziutką,   ale   solidną.   A   potem

wciągnąć ją, gdy już będziemy po drugiej stronie? Co sądzicie o tym?

– Dobry pomysł – zapalił się. – Drzewka zrąbiemy kując kamieniem. Taka skała, wiec

muszą być słabo zakorzenione. Z gałęzi obierzemy nożami...

– Wujek cię podpuszcza – powiedziała ponuro Zosia. – Widziałeś na tej górze chociaż

jedno drzewo? Zamilkł rozłoszczony.

– Zastanawiam się nad jedną kwestią – powiedziałem. – Wczoraj była potyczka i nasi

gospodarze zestrzelili co najmniej jeden turecki helikopter. Gdzie wobec tego jest regularna

armia   wykurzająca   ich   z   tego   uroczego   gniazdka?   Może   wy   coś   wymyślicie,   bo   mnie

wyobraźnia zawiodła.

Zamyślili się.

– Może zostali zestrzeleni, zanim nadali meldunek – powiedziała Zosia ostrożnie.

–  Niemożliwe.   Najpierw   zameldowaliby,   a   potem   uzyskawszy   zgodę   z   centrali

rozpoczęli ostrzał. Zresztą może mgła uniemożliwiła nadejście posiłków? Dzisiaj pogoda jest

dużo lepsza – wyjrzałem oknem.

Pasek   błękitnego   nieba   niebieścił   się   pomiędzy  czarnymi   skałami.   Popatrzyłem   w

drugą stronę. Za mostem, tam gdzie szczelina stawała się węższa, a góra wyższa, panował

półmrok. Cienka stalowa lina wyznaczała miejsce, w którym kryła się winda. Jedna ze ścian

była osmalona i wykruszona. Tam widocznie trafiła rakieta.

– Może przylecą znowu – powiedziałem. – A może nadejdą od strony góry. Trudno

wyczuć.   Nie   wiem,   czy   mamy   sobie  życzyć  ich   obecności.   W   zamieszaniu   łatwiej   się

wymknąć, ale z drugiej strony, jeśli zaczną kuć te skały rakietami, to i my możemy oberwać.

– Czyli jeśli tu zginiemy, nikt się nawet nie dowie – powiedziała płaczliwie Zosia.

–  Spoko.   Fakt,   że   nie   wyciągnęli   wobec   nas   żadnych   konsekwencji   za   ucieczkę

oznacza, że jednak liczą na okup.

– To nas zrujnuje – jęknął Jacek.

background image

– Zakładam, że nie jesteście ubezpieczeni od porwań?

– Skąd. We Francji nie ma porywających dla okupu.

– A wasze ubezpieczenie i tak jest pewnie tylko na Europę? Skinęli głowami ponuro.

– Dziś w nocy nawiejemy – powiedziałem. – Wypocznijcie solidnie.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Z CZEGO BIJE SIĘ MONETY • PIELGRZYMI • ZEGAREK HRABIEGO

ALOJZEGO • FAŁSZYWY TROP • KOLEJNA UCIECZKA • ZASADZKA ADMANA

• WYMARSZ DO IRANU

Po obiedzie, na który złożyły się nieśmiertelne placki, leżeliśmy nabierając sił przed

nocną ucieczką. Zosia polerowała swoją muszlę,  choć ta błyszczała już  jak słońce. Jacek

polerował   swoją   monetę,   aż   wyraźnie   ukazał   się   zarys  carskiego   orła   na   drugiej   stronie.

Powierzchnia monety pokryta była wżerkami i plamkami śniedzi.

– Teraz wygląda jak srebrna – zauważył.

– Bo taka miała być – powiedziałem wyciągając się wygodnie na macie. – To blaszka

z kiepskiej gatunkowo miedzi zanieczyszczonej cyną i cynkiem, posrebrzona dwustronnie.

Chodziło o to, żeby w odbiorcy rozbudzić wrażenie, że trzyma w dłoni prawdziwą srebrną

monetę.   Dzięki   tej   sztuczce   państwo   rosyjskie   oszczędzało   tony  srebra.   A   twoja   moneta

zapewne leżała w dość kwaśnym środowisku, popioły wulkaniczne zawierają dużo tlenków,

dwutlenków i trójtlenków siarki, powstają z tego po zmieszaniu z wodą dość żrące...

– Uczyłem się chemii – przerwał.

– No właśnie. Kwasy rozpuściły częściowo warstewkę srebra i zabrały się za miedź,

co spowodowało wybrzuszenia i wykwity śniedzi.

– To niezłe oszustwo – mruknął.

– Tradycja monet posrebrzanych jest u nas długa – powiedziałem. – Już August III Sas

nakazał bić monety ze srebra bardzo niskiej próby, dwukrotnie posrebrzone. Na monetach

pruskich widniał napis: “Silber Grosch", żeby nikt nie miał wątpliwości i nie próbował drapać

pieniążka czymś ostrym.

– Aż czego były? – zapytała Zosia.

– Z mosiądzu posrebrzonego dwustronnie. Albo na przykład rosyjskie kopiejki. Były z

miedzi, ale nosiły napis na przykład: “3 kopiejki sierebrom".

Uśmiechnęli się.

– To nie wszystko. Widzieliście kiedyś amerykańskie jednocentówki.

– Tak – Jacek pogrzebał w kieszeni i wyjął taką monetę.

– Z czego ona jest?

background image

– Z brązu albo z pociemniałej miedzi.

Wziąłem pilniczek do paznokci i przez chwilę szlifowałem rant.

– Zobacz sobie swój brąz – podałem mu.

– Wylazło coś spod spodu–zauważyła Zosia. – Jakiś jasny metal.

– I to bynajmniej nie srebro. Stop cynku i jeszcze czegoś, powleczony brązem. Nawet

na miedzi można zaoszczędzić.

– A moja muszla jest czysta – zauważyła Zosia. – Bez wykwitów śniedzi. Ale kiedy ją

znaleźliśmy była czarna...

–  Srebro   jest   metalem   szlachetnym,   co   oznacza   teoretycznie,   że   nie   koroduje.

Praktycznie koroduje i wchodzi w reakcje z większością pierwiastków, tyle tylko, że koroduje

jedynie w cienkiej warstwie zewnętrznej. Na przykład żelazo, jeśli odlew jest źle wykonany,

potrafi skorodować w całej objętości.

– Naszyję sobie na ubranie – planowała. – Chociaż nie, mogłabym ją przecież zgubić.

Opowiedz, wujku, coś więcej o tych pielgrzymach. Na przykład, jak i gdzie mieszkali po

drodze.

Przymknąłem oczy i zacząłem opowiadać.

–  W  średniowieczu   życie  było  bardzo   ciężkie.   Z  każdego   zasianego  ziarna   zboża

otrzymywano maksymalnie dwa ziarenka. Sami rozumiecie, że przy takiej wydajności życie

traciło swój urok. Do tego dochodziły choroby, w większości nieuleczalne. Istniały jednak

drogi ucieczki. Jedną z nich było praktykowanie magii ludowej, obrzydliwej, ale dającej na-

dzieję. Horoskopy z ognia, wróżenie z kości... Można było też szukać pociechy w religii.

Ludzie opuszczali swoje domy i wędrowali do miejsc świętych, aby wybłagać odwrócenie

złego losu lub uleczenie chorób. Pielgrzyma w początkowym okresie nikt nie zatrzymywał.

Oczywiście uczestnicy pielgrzymek pędzili życie dość dalekie od ideału pokutnika. Utrzy-

mywały ich społeczności, przez których ziemie podążali, a oni rewanżowali się opowieściami

z  dalekich stron. Tak rodziło się zainteresowanie światem, które później doprowadziło do

ekspansji Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki czy Hiszpanów do Ameryki.

–  Każdy  mógł  tak  wędrować?   –  zdziwiła   się   Zosia.  –  Feudałowie  nie  byli chyba

zadowoleni, gdy znikali podwładni...

– Początkowo każdy. Później postarano się nadać ruchowi pielgrzymkowemu pozory

legalności.   Dokumenty   w   postaci   listów   polecających   wystawiali   biskupi.   Ponadto   na

granicach   zdzierano   często   myto.   Jak   nie   przymierzając   podwładni   Ocalana   w   osobach

naszych gospodarzy chcą pobrać od nas nieco zbyt wygórowaną opłatę za wikt, opierunek i

gościnę, choć, trzeba przyznać, karmią nas tak samo jak samych siebie, mało hoteli ma okno z

background image

widokiem   na   przepaść   trzykilometrowej   głębokości   i   tęcze   Araratu,   ale   przydałby  się   na

przykład telewizor ustawiony na pierwszy kanał telewizji tureckiej...

– Wujku, i tak nie znamy tureckiego – zaprotestowała Zosia.

–  Faktycznie, nie pomyślałem. W każdym razie jako pielgrzymi wędrujący do Arki

spędzamy tu czas w warunkach o niebo lepszych niż nasi poprzednicy w średniowieczu. W VI

wieku na gościńcach Francji najczęściej przy klasztorach zaczęto tworzyć xenodochia. Były to

hospicja czy też raczej umieralnie dla pielgrzymów, którzy opadli z sił w drodze. Medycyna

stojąca   w   Cesarstwie   Rzymskim   na   dość   wysokim   poziomie   przeżywała   w   tym   okresie

kompletny niemal upadek. Chorzy cierpiący na różne schorzenia, czasami także zaraźliwe,

leżeli najczęściej w jednej sali. Tam powoli dogorywali i byli grzebani na miejscu.

– A ci, którzy byli żywi? – zaciekawił się Jacek. – To znaczy nie mieli umrzeć...

–  Dla zdrowych były różnego rodzaju domy pielgrzymie zwane scho-lae. Pierwsze

powstały w Rzymie już w VI wieku naszej ery. Kolejne wzniesiono w Ziemi Świętej. W XI

wieku istniały już w większości miast na trasach pielgrzymek i w punktach docelowych. Czy

wiecie, jak się nazywał zakon krzyżacki? Mam na myśli pełną nazwę.

– Zakon Rycerzy Najświętszej Marii Panny – powiedziała Zosia.

– Niezupełnie. Opuściłaś ostatni człon nazwy: ...Domu Niemieckiego w Jerozolimie.

Zakon powołano właśnie do ochrony Schola Germanica. Wszedł strażnik.

–  Adman chce z tobą porozmawiać – powiedział po rosyjsku. Poszedłem.  Adman

wyglądał na zmęczonego. Podał mi zawiniątko.

– Wyceń – polecił.

Rozwinąłem jedwabną chustkę. Na mojej dłoni leżał zegarek. Koperta wykonana ze

srebra   poczerniała,   ale   herb   Trzywdar   wykonany   ze   złota   nadal   błyszczał   jak   wczoraj

wypolerowany.   Także   złota   dewizka   lśniła.   Otworzyłem   kopertę.   Żelazny  mechanizm

wewnątrz   zardzewiał   i   rozsadził   porcelanowy   cyferblat.   Zamknąłem   go   i   obejrzałem   po

drugiej stronie. Tylna część koperty ozdobiona została monogramem: T.P.

–  Gdyby mechanizm był sprawny, to sądzę, że można by wziąć za to cacko kilka

tysięcy dolarów. Ale w tym stanie nie więcej niż kilkadziesiąt. Praktycznie po cenie złomu.

Myślę, że gdyby udało się dotrzeć do potomków Tytusa Poleryłły, to za rodzinną pamiątkę

daliby więcej.

Oczy Admana zabłysły, a ja za późno spostrzegłem, że się wygadałem!

– Tytus Poletyłło. Idziesz jego tropem?

– Jego wnuka Alojzego – uściśliłem. – Gdzie to znaleźliście? Wyjął z szuflady stołu

plik wojskowych map Araratu w skali l: 1000. Przeglądał je przez dłuższą chwilę.

background image

– Tutaj – pokazał miejsce.

Zidentyfikowałem gardziel Ahora, znalazłem żleb, którym wspinaliśmy się do góry.

Od   żlebu   odchodziła   wąska   półka   skalna.   Zegarek   znaleziono   pod   tym   wyschniętym

wodospadem, którego nie mogliśmy sforsować.

– Szkoda, że tak niewiele – mruknął. – Jak znaleźć potomków hrabiego?

–  Gdybym wiedział, znalazłbym ich przed wyprawą. Popatrzył mi w oczy. Kiwnął

głową.

– Przygotujcie się do drogi. Jutro po południu wyruszamy stąd. Turcy gromadzą armię.

Będziemy musieli przejść na stronę irańską. To będzie kilkanaście godzin ciężkiego marszu. Z

Iranu   zadzwonimy  do   waszych  rodzin.   Za   dwa   tygodnie   będziecie   w   domu.   A   tropienie

hrabiego raczej sobie odpuście, znam tę górę jak własną kieszeń, a nie widziałem tu nigdy

żadnej Arki – popatrzył w zadumie na zegarek. – Sprzedaję ci go za dwieście dolarów.

– Nie mam przy sobie tyle pieniędzy.

Naprawdę nie miałem. Większość oszczędności zostawiłem w piwnicy karczmy w

Dolinie Świętego Jakuba.

–  Bierz.   Doliczę   ci   do   okupu   –   błysnął   zębami   w   szerokim   uśmiechu.   –   Jeśli

znajdziesz potomków hrabiego, pozdrów ich ode mnie. My bardzo lubimy arystokratów.

– Przecież jesteście marksistami? – zdziwiłem się.

–  Wy jesteście kapitalistami, a też was lubimy. Karmimy, poimy, układamy do snu.

Mieliśmy   tu   kiedyś   dwójkę   niemieckich   arystokratów.   Zapłacili   za   nich   po   pięćdziesiąt

tysięcy dolarów. Kupiłem wtedy radar i dwa agregaty prądotwórcze–machnął ręką na znak, że

audiencja skończona.

Strażnik odprowadził mnie do celi.

– I co tam słychać w szerokim świecie? – zapytał Jacek.

– Kupiłem zegarek – pokazałem im. – Okazyjnie, za dwieście dolarów.

– Ale on nie chodzi – zauważyła Zosia.

– Obawiam się, że nie miałem wyboru. Obejrzała mój nabytek.

– Tu jest herb – zauważyła. – Coś jakby klucz...

–  Trzywdar Poletyłłów – wyjaśniłem. – Adman był nawet tak miły, że pokazał mi

miejsce, w którym to znaleźli.

– Musimy tam dotrzeć.

– Znaleźli go pod tym wyschniętym wodospadem. Sądzę, że albo zegarek spłynął wraz

z wodą gdzieś z góry, co jest raczej mało prawdopodobne, bo prawie nie jest uszkodzony,

albo nasz drogi gospodarz zwyczajnie nas podpuszcza.

background image

– Co by mu z tego przyszło?

– Po prostu chce wiedzieć, gdzie nas szukać w razie czego. Teraz uwaga. Jutro koło

południa przechodzimy na stronę irańską. Zdaje się, że naszym gospodarzom góra zaczyna się

palić pod nogami. Dlatego nawiejemy dzisiejszej nocy.

– Ale jak? – zapytał Jacek.

– Oknem. Będziemy potrzebowali liny. Z koca, bo innej nie mamy. Chyba że...

Podszedłem do maty i uważnie zbadałem jej krawędź.

–  Przeszyta solidną nicią nylonową – mruknąłem. – Do dzieła. Wyciągniemy nitki i

skręcimy z nich sznur.

Poszło   nam   dość   łatwo.   W   ciągu   dwu   godzin   maty   zostały   prawie   rozprute.

Zostawiliśmy   tylko   nieliczne   sznurki,   żeby   nie   rozsypały   się   zupełnie.   Z   nylonowych

sznurków skręciliśmy dziesięć metrów liny.

– Ta dziura pod nami ma trzy kilometry głębokości – zauważył nieśmiało Jacek.

– Spokojna głowa. Wystarczy, bo przecież nie będziemy się spuszczali na dół.

Po kolacji odczekaliśmy jeszcze dwie godziny. Wreszcie dałem znak do wyruszenia.

Obwiązałem się w pasie liną.

–  Pójdę pierwszy. Spuszczę  linę i wciągniemy na górę Zosię. Ty, Jacku, będziesz

niestety ostatni.

– Dobra – mruknął. – Jeśli zauważąto uciekajcie beze mnie.

– Taniej wykupić jednego niż trójkę – Zosia próbowała być dowcipna.

– E, zaraz podniosą cenę, żeby się opłaciło – odgryzł się.

– Jeśli się zorientują, to szybko nas dopadną. Więc nie mogą – powiedziałem surowo.

– Jak znajdziemy drogę w tych ciemnościach?

Wyjąłem z kieszeni kartkę nalepek fluoroscencyjnych z kotkami.

– Oznaczę wam uchwyty na skale.

– A to skąd? – zdziwiła się Zosia.

–  Kupiłem   bratu   na   bazarze   w   Ankarze   –   wyjaśniłem.   –   W   drogę!   –

zakomenderowałem i ruszyłem naprzód.

Obwiązałem   się   liną   i   wytłumaczyłem,   jak   mają   potem   przywiązać   się   sami.   W

ciemności wspinaczka była dość trudna, ale uchwyty dawało się wymacać. Zaznaczyłem je

kotkami   i   to   szczęśliwie   wystarczyło.  Na   górze   zaparłem   się   mocno   w   spadzistą  skałę   i

szarpnąłem trzykrotnie. Po chwili z dołu dobiegły mnie umówione trzy szarpnięcia i Zosia

zaczęła się wspinać. Wybierałem linę, nawijając ją na spory występ ze skały. Ostrożność

okazała się uzasadniona, bo niespodziewanie poczułem ostre szarpnięcie. Siostrzenica pana

background image

Tomasza odpadła od ściany. Na szczęście nie krzyknęła. Poczułem w żołądku chłód, jakbym

połknął  kostkę lodu.  Bałem  się, że  lina  może  się zerwać, nie sprawdziliśmy przecież  jej

wytrzymałości. Dziewczyna kiwała się w ciemności, a potem zdołała się uchwycić występu i

znowu wdrapywała się w górę. Pomagałem jej wciągając linę. Wreszcie pojawiła się nad

krawędzią urwiska. Była bardzo blada. Podałem jej rękę i wciągnąłem w bezpieczne miejsce

za występem.

– Siedź tutaj.

Zęby szczękały jej ze strachu tak, że nie mogła odpowiedzieć. Nie codziennie wisi się

na linie własnej produkcji nad dziurą o głębokości trzech kilometrów. Udałem, że niczego nie

widzę. Odwiązałem linę i spuściłem ją w dół. Trzy szarpnięcia i po kilku minutach Jacek

dołączył do nas.

–  W górę – zakomenderowałem szeptem. – Tam powinna być szczelina biegnąca w

bok. Widziałem ją za dnia. Sądzę, że łączy się ze żlebem.

Ruszyliśmy w górę i faktycznie niebawem znaleźliśmy szczelinę. W ciemności szło

się fatalnie, ale bałem się zapalić latarkę. Wreszcie dotarliśmy do żlebu. Zarządziłem dwie

minuty odpoczynku.

Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone, a za jakieś pół godziny miał wzejść

księżyc. Odszukałem Mały Wóz i Wielki Wóz.

– Tam jest chyba Gwiazda Polarna – zauważyła Zosia, która też patrzyła na niebo.

– Tak. Ale nie przyda się nam, bo idziemy na południe.

– Nie zdołamy się wdrapać w ciemnościach na górę – jęknął Jacek. – Nawet nie widać,

gdzie stawiać nogi...

– Może pomogę? – Adman siedziący w niedbałej pozie na kamieniu nad nami zapalił

halogenowy reflektor.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Adman był wściekły.

– Podwyższam okup do trzydziestu tysięcy dolarów – powiedział zimno. – A teraz na

dół!

Po raz pierwszy poczułem całkowite zwątpienie. Zeszliśmy i posłusznie pozwoliliśmy

się   skuć   kajdankami.   Maty   po   wyciągnięciu   większości   sznurków   stały   się   bardzo

niewygodne.

Śniadanie podano o świcie. Rozkuli nam też ręce. Roztarłem zdrętwiałe nadgarstki.

Zaraz po posiłku przyszedł Adman.

–  Zwińcie   koce   i   przewiążcie   sznurkami   –   polecił   –   żebyście   mogli   nieść   je

przerzucone przez ramię. Do środka włóżcie puszki – rzucił nam kilka sztuk pod nogi. –

background image

Wyruszamy za kilkanaście minut.

Poprowadzili nas korytarzami do niedużej jaskini otwartej na gardziel. Prowadził z

niej wiszący most na drugą stronę. Przechodziliśmy pojedynczo. Opodal w odległości kilkuset

metrów   zauważyłem   windy.   Kilku   żołnierzy   demontowało   silniki   najniższej   i   agregat

prądotwórczy.

Po chwili dołączyli do nas. Przeszliśmy przez długi i ciemny tunel po drugiej stronie.

Wyszliśmy   na   niewielką   kotlinkę.   Adman   zawołał   swoich   ludzi.   Ustawił   ich   w   szeregu,

sprawdził wyposażenie, wydał kilka rozkazów po kurdyjsku.

Ruszyliśmy   wąwozem   prowadzącym   w   górę.   Jak   mogłem   się   zorientować,

kierowaliśmy się w stronę masywu Małego Araratu. Godzinę później byłem już tego pewien.

Wędrówka ciągnęła się bez końca.

–  Porozmawiajmy  –  zaproponowałem   towarzyszom   niedoli.   –   W   ten   sposób   czas

szybciej zleci.

– Opowiedz, wujku, o tych pielgrzymach – poprosiła Zosia. – Bo zdaje się, że po tej

zaprawie będziemy mogli chodzić do Częstochowy raz w tygodniu.

– Trzeba będzie pójść podziękować za uratowanie życia – mruknął Jacek. – O ile je

uratujemy. Uśmiechnąłem się.

– Pielgrzymi wędrując utrzymywali się z datków. W pierwszym okresie pielgrzymek

biskupi polecali parafianom na trasie wędrówki dbać o wędrowców. Później powstała sieć

stacji etapowych, w których wydawano posiłki. Jednak w czasie reformacji sieć ta prawie

znikła. Pielgrzymi nadal mogli zatrzymywać się w klasztorach, ale ich utrzymanie kosztowało

zbyt wiele. Początkowo protestanccy, później katoliccy władcy zaczęli występować przeciw

pielgrzymom. Widzieli w nich bandę wagabun-dów i nierobów. Czasami było tak w istocie.

Wielu przybywało na przykład do Wenecji lub Neapolu w drodze do Ziemi Świętej. Sądzili,

że uda im się dostać miejsce na statkach pływających do Lewantu. Nie przewidzieli natomiast,

że   miejsca   te   są   tak   drogie.   Poza   tym   istniało   poważne   ryzyko,   że   kupcy   przewożący

pielgrzymów   sprzedadzą   ich   jako   niewolników   muzułmanom.   Po   Morzu   Śródziemnym

pływali   również   piraci.   Nie   należy   też   zapominać   o   epidemiach,   których   roznosicielami

bywali pielgrzymi wędrujący po Europie.

–  Zastanawia   mnie   jedna   rzecz   –   powiedział   Jacek.   –   Jeśli   tak   dobrze   była

zorganizowana   opieka   nad   pielgrzymami,   to   czy   istniały   także   instytucje   do   opieki   nad

zwykłymi ludźmi, starcami lub kalekami? W tamtych czasach nie było rent ani emerytur...

– Oczywiście opieka taka istniała. Nawet w naszym kraju, który był dość zapóźniony

w stosunku do reszty świata, starcy i kaleki znajdowali się pod opieką Kościoła. W wielu

background image

miejscowościach   zachowały   się   wzmianki   o   kaplicach   bądź   kościołach   pod   wezwaniem

Świętego Ducha. To były kaplice szpitalne. W średniowieczu nie istniały właściwie szpitale

jako takie, szpitalami nazywano przytułki dla ubogich i kalek. Częściowo utrzymywano je z

datków władz świeckich i kościelnych. Niektóre wystawiali fundatorzy, za co na przykład raz

w   tygodniu   odprawiano   msze   w   ich   intencji,   a   codziennie   pensjonariusze   zakładu   mieli

obowiązek modlić się za nich.

– Codziennie? – zdumiała się Zosia.

–  Oczywiście.   Przecież   inwestor,   gdy   już   wyłożył   pieniądze,   chciał  mieć   z   tego

konkretną   korzyść.   Och,   tego   typu   przybytki   miały   wewnętrzne   regulaminy   i   to   bardzo

rozbudowane. Plan dnia był rozpisany niemal  do minuty. Msza poranna, modlitwy, msza

wieczorna... A w zamian za to kąt do spania i jedzenie. Były też inne sposoby utrzymywania

tych zakładów.

– Orali chorymi w polu – zawyrokował Jacek.

–  No, niezupełnie – uspokoiłem go. – Chorzy i starcy, którzy jeszcze jako tako się

poruszali, wychodzili na miasto, by kwestować.

– Żebrać, wujku – sprowadziła nas do ponurej rzeczywistości Zosia.

– Żebrać, jeśli sobie życzysz. Jedni obchodzili zaprzyjaźnionych kupców, od których

brali   resztki   nie   sprzedanych   towarów,   zwłaszcza   żywności   zdradzającej   już   objawy

nadpsucia. Inni przed kościołami lub na rogach ulic prosili o datki. Zebrane pieniądze mieli

obowiązek wpłacać do wspólnej kasy. Swego czasu profesor Jerzy Kruppe z Warszawy badał

szpital   we   Fromborku.   W   jednym   z   pomieszczeń   podczas   rozbierania   ceglanej   posadzki

znaleziono   ponad   dwadzieścia   drobnych  monet.   Widać   nie   wszyscy  traktowali   ten   punkt

regulaminu   wystarczająco   poważnie   –   uśmiechnąłem   się.   –   Za   niektórych   starców

przebywających w  lepszych  warunkach   płaciły rodziny.  Taki   pensjonariusz   z   reguły miał

wówczas pojedynczy pokój. Czasami zdarzało się, że w szpitalach lądowali niedorozwinięci

lub ułomni potomkowie możnowładców.

– Stosowano tam jakieś lekarstwa? – zaciekawił się Jacek.

– Oczywiście. Większe szpitale miały lekarzy opłaconych z kasy szpitala lub z kasy

miasta.   Lekarze   dysponowali   bogatym   arsenałem   środków.   W   trakcie   badań   znajdowano

mikroszczątki liści bukowych, buczyn, maku i ziół.

– Buczyn?

–  Z orzeszków bukowych sporządzano mieszankę działającą oszałamiająco. Z liści

drzew gotowano napary moczopędne. Czasami przy długotrwałym ich stosowaniu usuwano

bezoperacyjnie   kamienie   z   nerek   i   pęcherza   moczowego.   Mak   stosowano   oczywiście

background image

przeciwbólowe.   Z   niedojrzałych   makówek   sporządzano   środki   zawierające   do   trzydziestu

procent morfiny. Później doszło jeszcze opium, które do XIX wieku było cenionym środkiem

przeciwbólowym. Oczywiście największe kłopoty były z zębami.

– Dlaczego? – zdziwiła się Zosia.

–  Och, to  proste. Nie  znano  wówczas  szczoteczek do zębów  ani  pasty, natomiast

ziarno   na   mąkę   mielono   na   kamiennych   żarnach.   Taki   chleb   działał   jak   papier   ścierny.

Zdarzały  się   w   nim   także   kamyki.   Po   pewnym   czasie   następowały   uszkodzenia   zębów,

włącznie z otwarciem komór wewnętrznych. Nie było sztucznych szczęk, dlatego też kowale

wyrywali zęby dopiero w ostateczności.

Niespodziewanie dobiegł nas oddalony wybuch.

–  Wpakowali się na minę w grocie – wyjaśnił Adman, który zasłuchany szedł obok

nas. – Teraz naprawdę musimy przyśpieszyć.

Każdy krok był coraz trudniejszy. Gdzieś w oddali zahuczał wirnik helikoptera.

– Nie miałeś kiedyś ochoty zobaczyć prawdziwej wojny? – zagadnąłem Jacka.

– Miałem – powiedział ponuro.

– No to się przyglądaj, żebyś miał co opowiadać kumplom.

– Wujku, nie bądź złośliwy – jęknęła Zosia. – Już nigdy nie będziemy się pakowali w

takie miejsca. Lepiej dokończ o żebrakach.

–  Pensjonariusze   przytułku   mieli   specjalne   plakietki   identyfikacyjne.   Żebracy  nie

posiadający  koncesji   byli   wyłapywani  i   wcielani   do   oddziałów   oczyszczających  miasto   z

nieczystości.

Wąwóz skończył się. Dalej ścieżka biegła wąską półką skalną. Po prawej stronie skała

prawie pionowo wspinała się ku niebu. Po lewej opadała w dół. Przeważnie miała szerokość

około dwu metrów, czasami trochę więcej. Miejscami skałę po prawej przecinały pęknięcia i

żleby. Niektóre wyglądały, jakby płynęła nimi  kiedyś woda, ale tylko raz natrafiliśmy na

strumyk. Adman kazał pić na zapas.

– Następne źródło jest dopiero w Iranie – wyjaśnił.

Woda była bardzo smaczna. Opiliśmy się jej jak bąki.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

BITWA NA GÓRSKIEJ ŚCIEŻCE • ZAGROŻENIA • JASKINIA i NAPISY NA

ŚCIANIE • PRZEŁĘCZ • KOTWICE ARKI?

Dzień był chłodny, ale słońce, zanim schowało się po drugiej stronie Araratu, trochę

nam dokuczyło. Helikopter pojawił się nieoczekiwanie. Wynurzył się z mgły okrywającej

podstawę góry.

– Padnij – wrzasnąłem do Zosi i Jacka.

Posłusznie   klapnęli   w   pył   ścieżki.   Helikopter   odpalił   rakietę.   Uderzyła   gdzieś   z

przodu. Usłyszałem nieludzkie wrzaski i po chwili terkot karabinów.

– Wykrakałeś, wujku – mruknęła Zosia.

– Lepiej się rozejrzyj, czy nie da się jakoś prysnąć – poradziłem.

Helikopter   wystrzelił   długą   serię   z   karabinu   maszynowego.   Wokoło   zagwizdały

rykoszety i odłamki skalne. Zauważyliśmy, że Adman chwycił się za ramię.

–  Zamknijcie   oczy   –   poleciłem.   –   Im   mniej   z   tego   zobaczycie,   tym   spokojniej

będziecie spać przez najbliższych kilka lat.

Koło Admana kucnął chłopak z miotaczem rakiet przeciwpancernych. Był w wieku

Jacka, może o rok starszy. Oparł rurę na ramieniu. W helikopterze zauważyli go. Śmigłowiec

zakręcił w powietrzu i dwa karabiny maszynowe plunęły ogniem. Chłopak pociągnął za spust,

a chwilę później trafiony kilkunastoma pociskami runął na wznak. Skała pod nim bardzo

szybko stała się czerwona. Patrzyłem na niego. Tak bardzo fascynuje nas śmierć. W tym

momencie   koło   mnie   odbił   się   od   skały  kawał   blachy.  Uświadomiłem   sobie,   że   wybuch

helikoptera prawie zupełnie mnie ogłuszył. Wychyliłem się i popatrzyłem w dół. Szczątki

maszyny spadały odbijając się o skały. Drugi helikopter wolał zachować bezpieczny dystans.

Zagrzechotały kule odbijające się do kamieni. Zrobiło się jakby ciemniej. Niebo zasnuwały

chmury wyłaniające się zza masywu. W kilka chwil później niespodziewanie lunął deszcz.

Śmigłowiec   odpalił   kolejną   rakietę,   która   wybuchła   wbita   w   skałę   nieco   dalej   od   nas.

Kamienie posypały się na straż przednią karawany. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty.

Pochyliłem się nad Zosią i Jackiem.

– Czas na nas – powiedziałem cicho. – W drogę.

Popatrzyli na mnie zdziwieni. Poderwałem ich bez większych ceregieli i pociągnąłem

background image

za sobą. Po chwili skryliśmy się za załomem skały. Huk i wstrząs świadczyły, że Turcy ze

śmigłowca odpalili kolejny pocisk. W kilka minut później odgłosy strzelaniny ucichły.

–  Tędy – wskazałem żleb biegnący do góry. Ruszyliśmy nim. Deszcz wzmagał się

coraz bardziej.

– Chyba tym razem się uda – jęknęła Zosia.

– Lepiej, żeby tak było, bo Adman zupełnie się wścieknie.

Niebawem żleb przemienił się w wąską szczelinę biegnącą do góry. Poruszanie się

było   coraz   trudniejsze.   Szliśmy   zapierając   się   rękoma   i   nogami   o   ściany.   Na   szczęście

kawałek wyżej szczelina się skończyła i znaleźliśmy się na niewielkiej łączce porośniętej

czymś w rodzaju mchu. Zauważyłem, że Jacek dźwiga przewieszony przez ramię automat.

– Skąd to masz? – zdziwiłem się. Popatrzył wesoło, zadziornie.

– Leżał na ziemi. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje.

–  Zabezpiecz   go   chociaż,   jeszcze   zrobisz   sobie   albo   i   nam   jakąś   krzywdę   –

westchnąłem.

– Jak to zrobić?

Zabezpieczyłem   za   niego   i   po   chwili   ruszyliśmy   dalej,   deszcz   wzmagał   się,

parokrotnie słyszeliśmy nad naszymi głowami helikoptery.

– Może wystrzelę? Usłyszą i zabiorą nas – zaproponował Jacek.

– Pomysł sam w sobie niegłupi...

– Oglądałem ewakuację Sajgonu na filmie – pochwalił się.

– ...ale ma pewne wady. Wprawdzie tylko dwie, ale dyskwalifikujące. Po pierwsze, oni

wypatrują śladów życia w postaci kurdyjskich bojowników, a więc jak wystrzelisz, zaczną

walić w to miejsce z karabinów, a może i rakietą przyładują. Mogą też odpalić gaz bojowy i

oślepniemy...

– Gaz bojowy? Przecież konwencje międzynarodowe zabraniają...

–  Zabraniają  torturowania,   a   tymczasem   w   więzieniach   brytyjskich   torturuje   się

członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej i jakoś na nikim to nie robi wrażenia. Nakazują

poszanowanie   mniejszości   narodowych,   a   gdy   Turcy   wysyłają   pół   miliona   Kurdów   do

Anatolii grabiąc ich po drodze z całego mienia, nikt słowa nie piśnie. Że nie wspomnę o

Bośni.

– A druga wada?

– Jeżeli wpadniemy im w ręce, grozi nam zapuszkowanie w tureckim więzieniu i to z

kilku   paragrafów:   nielegalne   wkroczenie   na   teren   zakazany   dla   turystów,   plądrowanie

klasztoru,   zabójstwo   tych   czterech   Turków.   Dźwigasz   na   ramieniu   karabin.   Mogą   więc

background image

dopasować w balistyce kilka kuł i dopisać ci  na konto tych, którzy z niego polegli, albo

oskarżyć o chęć zapisania się do Partii Pracujących Kurdystanu. A to już próba zbrojnego

oderwania części Turcji. Co robi Polak w kurdyjskich szeregach? Oczywiście udziela pomocy

logistycznej albo jest instruktorem wojskowym. To akurat zarzuty, które mogliby wysnuć pod

moim adresem: szpiegostwo, dywersja. Ewentualnie mogą porwać dla okupu.

– Turecka armia?

– Dlaczego by nie? Skoro nie wypłacają im żołdu... Tureckie więzienia, mimo że kraj

ten   jest   członkiem   NATO,   odbiegają   standardem   od   naszych   i   to   bardzo   na   niekorzyść.

Zresztą może wymigalibyśmy się grzywną. W takiej wysokości, że lepiej już byłoby zostać u

Admana.

– Tego chyba postrzelili.

– To niewielkie pocieszenie. Jego podwładni, jeśli zabraknie jego twardej ręki, mogą

na  nas zapolować  z dziką zaciekłością, a potem  więzić   w znacznie gorszych warunkach.

Pozostaje nadzieja, że wymkniemy się. Szkoda, że pokazał mi tylko nieduży kawałek mapy.

Ale jeśli jest ranny albo nie żyje...

Z dołu dobiegły nas odgłosy dwu silnych eksplozji.

– To chyba działa – zauważyłem.

– Skąd? – zdziwiła się Zosia.

– Z dołu. Z szosy. To około siedmiu kilometrów. Jeśli z helikopterów przekazali im

dokładne namiary. Zresztą to nieważne. W górę.

Nieco   powyżej   żleb   został   zakorkowany   wielkim   głazem.   Musieliśmy   zejść

pięćdziesiąt metrów w dół i poszukać innej drogi.

–  Każde   z   nas   ma   coś   na   pamiątkę   –   powiedział   Jacek,   gdy   oddychając   ciężko

zaliczaliśmy kolejny postój. – Ja znalazłem monetę, Zosia muszlę, a wujek zegarek.

– Ja go kupiłem – sprostowałem. – Ale to niezłe pamiątki. Mam nadzieję, że nie będą

robili kłopotów na cle.

Deszcz   nie   ustawał.   Dość   nieoczekiwanie   wyszliśmy   nad   gardziel.   Zapadał   już

zmierzch, ale spostrzegłem za szczeliną porzucony stolik.

– Jesteśmy po drugiej stronie – powiedziałem uroczyście. – Jeśli nasze obliczenia są

prawidłowe, to posuwamy się tropem hrabiego.

Wyjąłem z kieszeni mocno już sfatygowany maszynopis.

– Nocleg wypadł nam w niewielkiej jaskini, której czarny otwór wychodził na niedużą

kotlinkę. Guś sarkał, że posunęliśmy się bardzo mało i powinniśmy obozować na przełęczy,

ale  szczerze  mówiąc   nie   miałem   już   siły.   W   dodatku   padał   deszcz   –   odczytałem   z

background image

namaszczeniem.

– Tam – Jacek wskazał ręką niedużą ciemną plamę w skale, kawałek ponad dolinką.

Wspięliśmy się po stromej  i mokrej ścieżce i niebawem  znaleźliśmy się u wylotu

jaskini.   Poświeciłem   latarką.   Jaskinia   była   wąska   i   niska,   ale   dalej   rozszerzała   się.

Wczołgaliśmy się. Grota tworzyła nieduży pokoik o wymiarach trzy na trzy metry. Pośrodku

piętrzył się wysoki stos przepalonych kawałków drewna.

–  Może   uda   się   rozpalić   ognisko?   –   zagadnęła   Zosia,   która   przemokła   do   cna   i

szczękała zębami.

– Spróbujemy.

Wyjąłem zapalniczkę i podłożyłem pod stos węgielków kilka kartek z już przeczytanej

części maszynopisu pamiętnika. Wydmuchałem popiół. Podpaliłem papier. Kawałki węgla

niebawem zaczęły się żarzyć.

– No to mamy grilla – zażartował Jacek.–Tylko nie widzę kiełbasek i piwa.

Rozsupłałem pled i wytrząsnąłem zawartość. Poszli w moje ślady.

– Mamy żywności prawie na tydzień, pod warunkiem bardzo oszczędnego odżywiania

się – zauważyłem zadowolony. – Do tego czasu zejdziemy po drugiej stronie góry. Tamte

stoki są znacznie łagodniejsze.

– Przepadną zapasy i sprzęt ukryty w Dolinie Świętego Jakuba – zauważył markotnie

Jacek.

– Życie ważniejsze. A z waszych zapasów może skorzystam następnym razem.

– No nie! – krzyknęła rozzłoszczona Zosia.

– Ciebie tu nie ma – powiedziałem. – Pojechałaś do Francji. Jak będziecie grzeczni, to

was nie sypnę przed wujkiem i rodzicami.

Umilkła. Ubrania wolno wysychały w cieple. Niebawem zawinięci w koce zapadliśmy

w sen.

Obudziłem się o świcie. Wyjrzałem z jaskini. Deszcz przestał padać, a silne wiatry

przesuszyły  nieco   teren.   Wyczołgałem   się   z   naszego   schronienia   i   zszedłem   do   kotlinki.

Zajrzałem do gardzieli. W dole coś się  paliło. Czuć było wyraźnie woń drewna i tworzyw

sztucznych. Wojsko niszczyło siedzibę Admana? Przeszedłem w drugą stronę, gdzie ze zbo-

cza góry sterczał potężny występ skalny. Wspiąłem się nań i wyjrzałem ostrożnie. Kilometr

niżej wisiał jak wielka ważka helikopter. Nie widziałem ścieżki, na której poprzedniego dnia

nastąpił pogrom, zasłaniało ją zbocze. Wycofałem się do jaskini.

–  Wstawajcie   –   potrząsnąłem   Zosią   i   Jackiem.   –   Czeka   nas   ciężka   droga,   a   jak

background image

najwięcej musimy przebyć przed zapadnięciem zmroku.

Zosia zapaliła latarkę i wyjęła z kieszeni lusterko. Zajączek odbity od płytki oświetlił

ciemny kąt jaskini. Spostrzegłem napisy na skale. Zabrałem jej latarkę i oświetliłem dokładnie

tę ścianę. Wyryto na niej kilkanaście napisów. Przeważnie imion i nazwisk.

– Mitrofanow 1904 – odczytał Jacek.

– Nodar Ocziaszkwili 1921 – przeczytałem sąsiedni wyryty gruzińskim alfabetem.

– Oczy aż kwili? – zdziwiła się Zosia. Parsknęliśmy śmiechem.

– Biskup Dmytro Aleksiejew z Moskwy 1882 – przeczytał Jacek.

– Josif Paczenko z Wojsławic 1840 – przeczytałem i urwałem niespodziewanie.

– A to kto? – zdziwił się Jacek. – Nie słyszałem o takim.

– Ja też nie. Ale obok jest napis: “Alojzy hr. Poletyłło" i herb Trzywdar – zauważyła

Zosia.

Wyciągnąłem z kieszeni wymięty do niemożliwości maszynopis dzienników hrabiego.

Przejrzałem go.

– Nic tu nie ma na temat żadnego Paczenki – zauważyłem. – Dziwne to.

– To nie jest 1840, tylko 1940 – zauważył nieoczekiwanie Jacek.

– O żesz – zakląłem. – Chyba wiem... Tak czy siak trzeba się stąd wydostać.

Ścianę   zdobiło   jeszcze   kilka   napisów   wykonanych   ormiańskim   alfabetem.   Nie

mogliśmy ich odczytać, bo nikt z nas nie znał ormiańskiego.

–  Czyli jesteśmy na dobrej  drodze  – ucieszyła  się  Zosia.  – Tu nocowali  wszyscy

ludzie, którzy szli do Arki.

–  Albo do przełęczy. I nigdzie nie jest zapisane, że doszli na miejsce. Oświetliłem

ścianę nad napisami. Wyryto na niej rysunek statku.

– Do Arki – powiedział Jacek.

Nie upierałem się.

–  Ruszamy na przełęcz – powiedziałem. – Będę szedł jakieś dziesięć metrów przed

wami. W razie czego puszczę serię z karabinu. Wtedy zwiewajcie.

– Ale to mój karabin – zaprotestował płaczliwie.

– Nie jest twój. Ukradłeś go. Wybacz, po prostu jestem trochę zmęczony, a przez to

złośliwy. I tak będziemy go musieli porzucić po tamtej stronie gór. W Warszawie zabiorę cię

na strzelnicę, to sobie postrzelasz do tekturowych sylwetek.

Wyruszyliśmy  niebawem.   Droga   była  bardzo   uciążliwa,   miejscami   musieliśmy  się

wspinać żlebami wypełnionymi skalnym rumoszem i błotem. Było bardzo zimno. Wreszcie

dobrze po południu stanęliśmy na rozległym plateau pokrytym śniegiem. Wiał silny wiatr, ale

background image

było całkiem ciepło.

–  Przełęcz  –   oświadczyłem  uroczyście.  –   Jeśli   dobrze   pójdzie,   jutro   będziemy  po

drugiej stronie gór.

–  Tego dnia rano popasaliśmy na przełęczy koło słupka triangulacyjnego – odczytał

Jacek z kartki maszynopisu. – Leżał śnieg. Guś po posiłku powiedział, że musimy skierować

się na północny zachód. Tam na północnym stoku Wielkiego Araratu znajduje się Arka. Guś

nie jest całkiem szczery, ale tylko on zna drogę. Sądzę, że więcej nie będzie wiązał mi oczu.

– Przecież nie zejdziemy w dół, skoro jesteśmy tak blisko – zaprotestowała Zosia. –

Możemy odnaleźć Arkę w kilkanaście godzin! Parsknąłem śmiechem.

– Dziecko, co ty pleciesz? W kilkanaście godzin? Popatrz – podałem jej lornetkę. –

Skały, granie, żleby i lodowce. Jaką długość może mieć Arka? Sto metrów? Można ją tu

schować i przysypać śniegiem.

Puknęła ze złością. Jacek popatrzył na mnie dziwnie, a potem wyciągnął z kieszeni

kilka kartek w kratkę.

–  Teraz  ja   coś   wujkowi   przeczytam  – powiedział   z   drwiącym  uśmieszkiem.  –  W

początkach 1917 roku dwa oddziały rosyjskie liczące 150 żołnierzy...

– Daruj sobie – poprosiłem. – Wiem o tym. W 1916 roku lotnik z rosyjskiego pułku

myśliwców   oznaczonego   jako   3-D   podczas   lotu   rozpoznawczego   dostrzegł   Arkę   na

lodowcach  Araratu. Wysłano ekspedycję naukową. Na jej  czele  stanął Borys Wasylewicz

Rijański. Ekspedycja wykonała wiele zdjęć, które zostały wysłane do Rosji. Nie trafiły nigdy

do rąk cara, przechwycili je bolszewicy i zniszczyli lub utajnili. Potem przez dziesięciolecia

wyłapywali uczestników wyprawy, by ich mordować.

– Skąd to wiesz, wujku? – zdziwiła się Zosia.

– Czytało się to i owo. Nie myślcie, że ja tu przyjechałem tak zupełnie w ciemno.

– Rosjanie ruszyli z przełęczy na północny zachód – wtrącił Jacek.

–  Ruszyli. Znaleźli. Tylko na jakiej wysokości?  W którym miejscu?  To tak jak z

Atlantydą.   Na   Zachodzie   istnieje   towarzystwo   złożone   z   ludzi,   którzy   w   poprzednich

wcieleniach   żyli   na   tej   mitycznej   wyspie.   Spotykają   się,   wydają   gazetkę,   rozmawiają,

rekonstruują religię przodków. Oczywiście znają dokładną lokalizację wyspy, ale nie chcą jej

ujawnić. To jest ten problem. Ja mam w piwnicy latający talerz,  który rozbił się podczas

lądowania koło Warszawy. Ale nie powiem wam, gdzie mieszkam. Takie odkrycie, żeby było

wiarygodne, musi być powtarzalne.

– To znaczy, że każdy, kto zechce, może według wskazówek dotrzeć na miejsce?

– Tak. Swego czasu dwaj fizycy przeprowadzili zimną fuzję jądrową. Bardzo prosto.

background image

Dwa   druty  z  platyny,  roztwór   ciężkiej  wody,  prąd  o   odpowiednim  napięciu.  I co  z   tego

wynikło? Eksperyment usiłowało powtórzyć kilkanaście laboratoriów. Nie udało się nigdzie..

– Dobrze im tak – mruknęła mściwie Zosia.

– Dlaczego? Opanowanie zimnej fuzji jądrowej dostarczyłoby nam niewyczerpalnych

ilości energii.

Niespodziewanie zamilkłem. Wpatrywałem się w Zosię zdumiony.

– Coś nie tak? – zagadnęła.

– Na czym siedzisz? – zapytałem.

– Chyba na kamieniu.

– Wstań!

– Wyklęty powstań ludu ziemi – zanucił Jacek. Zosia wstała posłusznie. Siedziała na

brzegu kamiennego koła. Spod warstwy żwiru wystawał tylko kawałek jego obwodu.

– To chyba jest obrobione ludzką ręką – zauważył Jacek.

– Nie mylisz się – powiedziałem. – Trzeba to odkopać.

Pracując rękami i kawałkami łupku rozgarnialiśmy mazistą glinę i drobny jak kasza

rumosz skalny. Po półgodzinie roboty odsłoniliśmy spory kawałek.

–  Ma cztery metry średnicy – mruknąłem – i ponad metr grubości. Podszedłem do

zabytku i pochyliłem się na środkiem. Ział tu idealnie okrągły otwór prowadzący w dół.

–  Widziałam takie, jak szukaliśmy Bursztynowej Komnaty w Górowie Iławeckim –

powiedziała Zosia. – Leżały na trawniku przed sklepem. Bardzo dekoracyjnie to wyglądało.

– To były kamienie żarnowe – wyjaśniłem.

– To ten jest chyba od bardzo dużego młyna – zauważył Jacek. – Skąd tak duży młyn

tak wysoko?

– Zastanów się, gdzie tu w okolicy rośnie zboże – poradziłem mu. Wyjąłem z kieszeni

kartkę papieru i ołówek. Przeprowadziłem szybkie obliczenia.

– Minimalna objętość 12,5 m

3

. Czy któreś z was zna może gęstość granitu?

Nie znali.

–  Przyjmijmy, że granit jest równy gęstości wodzie. Ile w takim razie ważyłby ten

drobiazg? – zapytałem Jacka.

– Dwanaście metrów sześciennych? To będzie dwanaście ton.

– Dwanaście tysięcy kilogramów. Wyobraź sobie, że chcesz tym mleć zboże.

Zamilkł.

– Może nie zboże, ale na przykład rudę żelaza albo...

–  Nie – zaprotestowała Zosia. – Tamte  koła miały okrągłą  dziurę, ale  obok takie

background image

podkucia, żeby się trzymały te mechanizmy, które tym kręciły.

– Słusznie – kiwnąłem głową. – A tu takich zaczepów nie ma.

– Może są z drugiej strony? – zasugerował Jacek.

– Nie. To nie jest koło żarnowe. Za duże. Największe, jakie widziałem przed kaplicą

w   pobliżu   kościoła   Świętej   Katarzyny   na   warszawskim   Służewcu,   miało   półtora   metra

średnicy i tylko około dwudziestu centymetrów grubości.

– Więc co to może być? – zapytała Zosia.

– Myślę, że to kotwica.

– Kotwica? – wykrzyknęli oboje zdumieni.

–  Tak.   Swego   czasu   u   wybrzeży  Kalifornii   wyciągnięto   z   morza   kilka   okrągłych

kamieni z wywierconą dziurą. Sądzono, że jest to ślad bardzo starej penetracji chińskiej na

wybrzeżach Ameryki Północnej. Później okazało się, że faktycznie są to kotwice chińskie, ale

zgubili je chińscy rybacy, którzy przybyli na te łowiska dopiero w latach osiemdziesiątych

ubiegłego wieku.

– Kotwica tej wielkości? – zdziwiła się Zosia.

– I ważąca pewnie około dwunastu ton – uzupełniłem. Zamilkli.

– Arka? – zapytał Jacek.

–  Niewykluczone, ale mam pewne wątpliwości. Nie znam wyporności Arki, ale ta

kotwica wydaje się mimo wszystko nieco za duża i za ciężka. Wyobraźcie sobie, w jaki

sposób mogliby wciągnąć ją na pokład?

Zamilkli.

–  Poza tym jest jeszcze coś. Otwór pośrodku jest świeży, zresztą cała kotwica jest

świeża. Wyobraźcie sobie, że płyniecie, lina wygładza brzegi otworu. Kotwica szorując o

zatopiony ląd wygładza się o kamienie.

Zosia pogładziła otwór.

– To faktycznie jest ostre – powiedziała. – Nie przetarłoby liny?

– Przetarłoby – potwierdziłem.

– Przetarło linę i dlatego ją zgubili – ucieszył się Jacek.

– Hm! Na Araracie? Gdyby leżała nad Eufratem, skąd prawdopodobnie wyruszył Noe,

wszystko by się zgadzało. Tu niestety... –wzruszyłem ramionami.

– Dlaczego wykonano ją z granitu, a nie z lżejszego kamienia, skoro była zbyt ciężka?

– zapytała Zosia.

–  Pytanie to jest bardzo istotne – uśmiechnąłem się. – Zacznijmy od drugiej jego

części. Jeśli  kotwica była zbyt ciężka, to zamiast  szukać lżejszego kamienia, wystarczyło

background image

nieco zmniejszyć jej średnicę. A dlaczego z granitu? Po prostu dlatego, że pełno go tu w

pobliżu – wskazałem dłonią granie okalające przełęcz.

– Falsyfikat? – zdumiał się Jacek.

– Myślę, że nie, ale to nie musi być kotwica. No cóż. Pora na nas.

–  Pora – mruknął Jacek i twardym krokiem ruszył za mną w kierunku północnych

stoków Wielkiego Araratu. Zosia po chwili wahania dołączyła do nas.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Z DESZCZU POD RYNNĘ, CZYLI PAN SAMOCHODZIK DOŁĄCZA

DO NAS • CZY ZOSI UDA SIĘ UCIEC • JOSIF PACZENKO •

WYKŁAD O HISTORII ARMENII • ZNOWU DO IRANU

Siadłem na kamieniu i zacząłem się opalać. Zosia i Jacek, którzy postanowili trochę

się rozejrzeć, wrócili po piętnastu minutach.

– Ktoś ma kłopoty – powiedział Jacek. – Chyba z Kurdami.

Poderwałem z ziemi karabin i pobiegłem za nimi. Skradaliśmy się po cichu pomiędzy

kamieniami   i   blokami   lodu.   Wreszcie   wychyliliśmy   się   zza   skały.   W   niedużym   kotle

lodowcowym płonęło wesołe ognisko. Przy ogniu grzało się kilku  opryszków. Opodal na

kamieniu siedział związany jak baleron człowiek ubrany w kurtkę z polaru. Jego sylwetka

wydała mi się niepokojąco znajoma. Popatrzyłem przez lornetkę. Szlachetna twarz, okulary w

oprawie imitującej róg. Zakląłem cichutko.

– Co się stało? – zapytał Jacek.

– Zgadnij, kto to?

– Nie mam pojęcia. Jest za daleko, poza tym spuścił głowę.

– Wasz wujek, pogromca złoczyńców, Pan Samochodzik – powiedziałem.

– Ale co on tu robi? – zdziwił się Jacek.

– No właśnie. Co on tu robi?

Zdjąłem kałasznikowa z pleców. W tym momencie za nami szczęknął odbezpieczany

karabin.   Obejrzałem   się.   Adman   Sahar   z   zabandażowanym   ramieniem   i   pistoletem

maszynowym uzi w dłoni. Był zły.

– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów – powiedział.

W tym momencie w dolinie pod nami wybuchła gwałtowna strzelanina. Siedzący przy

ognisku zginęli co do jednego. Ludzie Admana obszukali ciała i zabrali broń. Rozcięli też

więzy krępujące pana Tomasza i triumfalnie przyprowadzili go do nas na górę.

– Dziękuję za uwolnienie – wysapał po rosyjsku Pan Samochodzik na widok Admana.

Widocznie odgadł w nim dowódcę.

– Nie dziękuj, nie jesteś wolny – osadził go po polsku Adman, a potem odwrócił się i

poszedł w stronę przełęczy.

background image

Szef odwrócił się w naszą stronę. Na widok Jacka znieruchomiał z otwartymi ustami.

Jacek uśmiechnął się przepraszająco.

– Wybacz, wujku, tak jakoś wyszło.

Jeden z żołnierzy przyniósł plecak Pana Samochodzika. Zarzuciłem

go na ramię.

– Co to ma znaczyć? – zapytał mnie surowo pan Tomasz zezując na siostrzeńca.

–  Widzi pan, szefie, natknąłem się na tę dwójkę jak za pomocą ogromnego ogniska

dawali znać całej okolicy, że tu są.

– A Zosia?

–  Zostawiliśmy  ją   na   przełęczy.  Może  zdołała   się  ukryć.  Szef   westchnął   ciężko   i

zamilkł. Dopiero wieczorem, gdy porywacze ulokowali nas w niewielkiej grocie na stoku

Małego Araratu, odezwał się.

– Nie złapali jej. Jakie ma szansę przeżycia?

–  Spore   –   powiedziałem.   –   Ma   zrolowany   gruby   pled   wypełniony   puszkami   z

jedzeniem. – Jeśli przejdzie przez przełęcz i zejdzie po drugiej stronie góry, będzie uratowana.

– Podobno są tu wilki.

– Do tej pory nie zauważyłem ani jednego. Zresztą w lecie są najedzone i nie powinny

atakować ludzi. To dość tchórzliwe zwierzęta.

– I co dalej zrobi?

– Nie wiem. Może powiadomi tureckie władze?

– Co wam do głów strzeliło? – wsiadł teraz na Jacka. – Co was podkusiło, żeby tu się

pchać?   Mieliście   zwiedzać   Francję!   Kultura,   cywilizacja,   winnice.   Ciepło,   spokojnie,

bezpiecznie.   I   wspaniałe   zabytki.   Ale   nie,   wy   wybieracie   dziką   górę,   pokrytą   zwałami

kamieni, po której uganiają się uzbrojeni fanatycy. Chcieliście gór, to trzeba było zostać w

Polsce i pochodzić po Bieszczadach. Też góry, też dzikie, tylko przeżyć łatwiej. I z telefonu

można skorzystać.

– Chcieliśmy przygody – jęknął Jacek.

– Przygody. Twoja siostra zamarza na śmierć, a ty o przygodach. Świetna rozrywka –

biwak w jaskini w towarzystwie komunistycznej partyzantki. Już z dwojga złego wolałbym

wylądować u ludożerców, przynajmniej wiadomo byłoby, co jest grane!

– Już dwa, nie, trzy razy im uciekliśmy – powiedział Jacek.

– Przypomina mi się anegdotka z życia Marka Twaina – powiedział Pan Samochodzik.

– Gdy go poproszono o zabranie głosu w dyskusji na temat rzucenia palenia, powiedział:

“Rzucić palenie to nic trudnego. Robiłem to setki razy". O ucieczce można powiedzieć, że jest

background image

udana tylko wtedy, jeśli nas nie złapią. Wysunęli poprzednio jakieś żądania?

– Aha – powiedziałem. – Obecnie okup wynosi po trzydzieści pięć tysięcy dolarów na

głowę. Ale myślę, że nie ma się co martwić na zapas. Wkrótce obmyślę kolejny plan. Lepiej

niech pan opowie, szefie, co pana tu sprowadza. Przyznam, ze byłem zaskoczony.

– Ja też – zezował na Jacka. – Wyobraź sobie, że znalazłem tego staruszka, który nas

częstował w autobusie.

– Czy nazywa się może Paczenko?

– Skąd wiesz?

– Tak sobie pomyślałem. Znaleźliśmy w niewielkiej grocie niedaleko stąd wydrapane

nazwiska i inicjały. Był wśród nich także herb Trzywdar.

Brwi Pana Samochodzika uniosły się do góry.

– Herb Trzywdar? Poletyłłowie! Alojzy...

– Tak! Alojzy.

Wyłowiłem zza pazuchy zegarek i położyłem go na dłoni szefa.

– To też znaleźliście?

–  Niezupełnie.   Kupiłem   od   dowódcy  porywaczy.  Pan   Tomasz   obracał   zegarek   w

dłoniach.

–  Patek,   złoty   kieszonkowy   Patek   z   początków   ubiegłego   wieku.   Gdyby   był   na

chodzie, stałby się chlubą każdego muzeum. Ciekawe, ile wsi na to poszło...

– Kto chce mieć zegarki, ten sprzedaje folwarki – zacytowałem. Kiwnął głową.

– TP. Tytus Poletyłło?

– Tak sądzimy. Jacku, pokaż monetę.

– Tysiąc osiemset czterdziesty. Dziesięciogroszówka z mennicy warszawskiej. Jest w

niezłym stanie, jeśli pominąć wżery. Zgubiona świeżo po wybiciu...

W   tym   momencie   wepchnięto   do   jaskini   Zosię.   Była   nieco   poobijana   i   bardzo

zmarznięta.

– Wybaczcie – powiedziała. – Nie udało mi się zwiać.

–  Miałem   cichą   nadzieję,   że   tylko   Jacek   był   na   tyle   głupi,   żeby  się   tu   pchać   –

powiedział znużonym głosem pan Tomasz. – Ale widzę, że dzieci w waszym wieku należy

zamykać do klatek i wypuszczać dopiero wtedy, kiedy dorosną...

Urwał   niespodziewanie   i   zamarł   ze   wzrokiem   wbitym  w   błyszczącą   na   jej   piersi

muszlę. Zosia odczepiła ją i podała mu.

– Ładna, wujku? – zapytała z przymilnym uśmiechem. Obrócił ją w palcach.

– Z grubsza wiemy, co to jest, ale nie poradziłem sobie z datowaniem – wyznałem ze

background image

skruchą.

– Dwunasty wiek – powiedział. – Prawdopodobnie pierwsza połowa. Dobre srebro i

próba. Co najmniej pięćdziesiąt gramów. Musiała należeć do kogoś znacznego. Widzicie ten

gmerk? Przechodziła pewnie z pokolenia na pokolenie jeszcze przez kilkaset lat. To znak

któregoś z ormiańskich rodów szlacheckich.

Zamyślił się. Milczeliśmy i my. Wreszcie odezwał się znowu.

–  Szukałem cię, Pawle, na wszystkich ścieżkach wychodzących z Doliny Świętego

Jakuba. Przyszedłem z drugiej strony przez przełęcz. Tam jest znacznie lepsze podejście, a

miejscami   nawet  szlak  turystyczny malowany farbą  na  skałach. Chyba przed  dwudziestu,

może trzydziestu laty, bo znaki od dawna wymagają odmalowania.

– Wybaczy pan, szefie, nie było warunków do prowadzenia badań. Zaledwie się trochę

rozgościłem, spotkałem pańskich... Kiwnął głową.

–  Musimy   zakończyć   naszą   ekspedycję   –   powiedział   zmęczonym   głosem.   –

Pakowanie się w to dalej chwilowo nie ma sensu.

–  Ale jesteśmy tak blisko – zaprotestował Jacek. – Nie widziałeś, wujku, naszego

znaleziska. Na przełęczy natrafiliśmy na kotwicę Arki!

– Masz na myśli dwa duże okrągłe kamienie z dziurami w środku, wykute z granitu? –

zaciekawił się pan Tomasz.

– Dwa?

–  Nie zdziwiłbym się, gdyby cała przełęcz była nimi usiana – mruknął szef.–To nie

kotwice, ale nagrobki z czasów przed przyjęciem chrześcijaństwa.

– Nagrobki? – zmartwiła się Zosia.

– Tak więc ekspedycję uznaję za nieudaną z przyczyn obiektywnych i zakończoną.

– Zgadzam się – potwierdziłem.

– A co powiedział ten Paczenko? – zaciekawiła się Zosia.

–  Och, wiele ciekawych rzeczy. W 1939 roku był na kresach wschodnich. Pojechał

kontraktować zboże   pod Lwowem.  Wkroczyli  Rosjanie i  wzięli  go do niewoli.  Postawili

przed sądem, a właściwie przed trójką orzekającą. Dostał administracyjnie dziesięć lat lagru,

ale nie za kołem podbiegunowym, a w Kazachstanie. Przewieźli go do łagru etapowego nad

Morzem Kaspijskim. Siedziało tam wielu Ukraińców. Zawiązali spisek i gdy wieziono ich na

drugą stronę, zbuntowali się i opanowali statek. Zawrócili na południe, chcieli dotrzeć do

Persji. Ruscy ostrzelali ich, dobili do brzegu w Azerbejdżanie i przedzierali się niewielką

grupką w stronę granicy z Turcją. Przeżyło ich tylko dwu, on i Ormianin nazwiskiem Guś.

– Guś? – zdziwiłem się. – Hrabiego Alojzego na Ararat prowadził Ormianin Guś. We

background image

wsi szukałem człowieka o takim nazwisku, ale go nie odnalazłem. Mówili, że słyszeli o tej

rodzinie, a wymarła przed wielu laty.

– Więc potwierdza się nasza hipoteza. Istniał klan przewodników, znających drogę do

Arki i noszących nie ormiańskie, a rosyjskie nazwisko Guś.

– I co było dalej? – zaciekawił się Jacek.

– Doszli do Doliny Świętego Jakuba i zwiedzili zasypany klasztor.

– To wyjaśnia sprawę stłuczonej lampy naftowej – mruknąłem.

– Byliście wewnątrz klasztoru? – zdziwił się pan Tomasz.

– Byliśmy. Czterej Turcy byli tak mili, że odkopali wejście, tyle tylko, że zaraz potem

ktoś ich zastrzelił. A co do lampy, to Adman prosił o określenie jej wieku i wycenę.

– Aha. Potem ci dwaj wyruszyli w góry i Paczenko tradycyjnie miał zawiązane oczy.

Wspinali   się  trzy dni,  trzykrotnie  nocowali   w   jaskiniach.  Czwartego  dnia   znaleźli   się   na

miejscu. Arka wystawała z lodowca w niewielkiej dolince. Guś pozwolił mu ją obejrzeć, ale z

zewnątrz, a potem sprowadził w dół po łagodniejszej stronie góry i pożegnał. Sam zawrócił na

Ararat.

– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Jacek. – Skoro Guś był Ormianinem, to skąd

wziął się tu, na Araracie. Mam na myśli tego pierwszego Gusia.

– Wioska Ahora była wsią ormiańską – wyjaśnił pan Tomasz. 

– Taki kawał od Armenii? Tam po drugiej stronie granicy jest chyba Azerbejdżan.

Wzniosłem oczy do sufitu, a pan Tomasz westchnął ciężko.

– Oto efekty nieuctwa – powiedział z przyganą. – Pojechaliście sobie ot tak, zupełnie

w ciemno i nie zainteresowaliście się historią regionu? To karygodne.

Jacek spuścił głowę.

– Zacznijmy od początku. Czy wiecie, czym jest Armenia?

– To niewielkie państewko powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego. Poprzednio

państwowość miało chyba w latach 1918-1920, zanim podbili je komuniści.

– A wcześniej?

– Pewnie jakaś mongolska dzicz – zaryzykowała Zosia.

– Mongolska dzicz? – pana Tomasza aż zatkało.

– Pierwsze wzmianki o plemieniu Armeńczyków pochodzą z I tysiąclecia przed naszą

erą – powiedziałem. – Ze związku plemion wywodzących się z podobnych grup językowych

powstało znane w starożytności państwo Urartu. Ormianie liczą swoją państwowość mniej

więcej od tego okresu.

–  W latach 884-880 przed naszą erą – pan Tomasz kontynuował – władca Urartu,

background image

Aram, podporządkował sobie okoliczne państwa i ogłosił się królem królów, czyli cesarzem.

Przez następne stulecie prowadzono ciężką wojnę podjazdową z Asyrią i ostatecznie dano jej

niezłego łupnia.

– Asyrii? – zdumiała się Zosia.

–  Właśnie.   Zresztą   na   Kaukazie   żyje   nadal   kilka   tysięcy   Asyryjczy-ków.   Są

potomkami ludu, który walczył z wszystkimi okolicznymi państwami. Narodu, który wzniósł

Niniwę – Miasto Krwi i Żelaza.

–  Cywilizacje   wyżej   rozwinięte   często   podbijali   barbarzyńcy   z   gór–   zauważył

melancholijnie Jacek.

W tym momencie uznałem, że trzeba interweniować.

–  Szefie,   przypominam,   że   nie   wolno   być   dzieci   szkolnych.   Pan   Samochodzik

popatrzył na mnie i nieco uspokojony podjął wykład.

– Urartejczycy wykopali między innymi kanały o długości pięćdziesięciu kilometrów,

ich   ślady  można   nadal   oglądać   w   Turcji.   Podczas   pierwszej   w   tym   regionie   świata   fali

wędrówek ludów w wiekach VII i  VI  przed  naszą erą okrzepły podwaliny pod właściwe

państwo ormiańskie. Badacze uważają, że rolę dominującą mogły tu odegrać ludy tracko –

frygijskie.

– Nie wyklucza się też udziału Hurytów – dodałem skromnie.

– Z tego tygla wytopił się naród ormiański – oświadczył dumnie Pan Samochodzik. –

Ormianie   podbili   tereny   aż   po   jezioro   Wan   na   południu   –   machnął   ręką.   –   Ararat   stał

pośrodku północnych prowincji ich imperium.

– W 440 roku przed naszą erą mieli już własne opracowania historyczne – dodałem.

– Tigranes  II Wielki dokonał podbojów okolicznych ziem i jego państwo sięgało od

rzeki Kury na północy po Palestynę na południu. Ormianie skutecznie przeciwstawiali się

Rzymianom.   Podbili   sporą   część   państwa   Fartów,   z   którym  nie   radzili   sobie   Rzymianie.

Zabrali im “siedemdziesiąt dolin".

– Później Rzymianie odrobinę im dokopali – powiedziałem ze smutkiem.

– Ale tylko odrobinę – pośpiesznie uspokoił młodzież pan Tomasz. – Chrześcijaństwo

pojawiło   się   tu   w   pierwszym   wieku   naszej   ery.   W   217   roku   zostało   ogłoszone   religią

dominującą.

– To przecież wcześniej niż w Rzymie – Zosia była zaskoczona.

– Pierwsze rozbiory Ormianie przeżyli w III wieku. W 450 roku wybuchło powstanie

antyperskie, które doprowadziło po trzydziestu czterech latach do odbudowy niepodległego

państwa, choć już w znacznie okrojonych granicach.

background image

– Walczyli także z Bizancjum i kalifami – uzupełniłem. – Obecna Armenia zajmuje

niecałe 10% dawnego terytorium.

– Młodzież Armenii uczyła się w szkołach Aten i Rzymu, później Konstantynopola –

ciągnął Pan Samochodzik. – Pisać w swoim własnym języku, własnym alfabetem zaczęli już

w I wieku. Dlatego zastanówcie się, zanim powiecie “mongolska dzicz"!

– Czyli Ormianie ze wsi Ahora byli autochtonami? – zagadnęła Zosia.

– Tak. Na tych terenach Ormianie żyli aż do 1915 roku, kiedy to nastąpiły straszliwe

pogromy i rzezie Ormian. Wymordowano ich wówczas półtora miliona, około 25% narodu.

Ocaleli tylko górale w Nagornym Karabachu, ale ten autonomiczny okręg dzieli od Armenii

trzydzieści   kilometrów,   a   tereny   te   zasiedlają   obecnie   Azerowie.   To   rodzi   konflikt,   bo

Ormianie   są   chrześcijanami,   a   Azerowie   muzułmanami.   Ale   tak   czy   inaczej   musimy

zakończyć naszą wyprawę.

– Czy rezygnacja z dalszych badań tak blisko celu jest zdradą nauki? – zapytał Jacek.

– Wystarczy kilka dni...

– Masz zapasy? – ostudziłem go.

– Nie mamy sprzętu obozowego, śpiworów ani sprzętu wspinaczkowego – dodał Pan

Samochodzik.

– Wszystko to mamy – zaprotestował Jacek. – Ukryte w bazie wujka Pawła w piwnicy

karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.

–  A masz pomysł, jak tam wrócić? – zagadnąłem. – Zresztą tam pewnie roi się od

wojska.   Lepiej   wymyśl   coś   innego,   a   na   razie   idziemy  spać.   Trzeba   się   wyspać,   bo   nie

wiadomo, co przyniesie nam jutro.

– A kolacja? – zapytała siostrzenica szefa.

– Sądzę, że gdybyśmy mieli ją dostać, to byśmy ją dostali. Poszliśmy spać głodni.

Wiał wiatr, ale było całkiem ciepło. Ścieżka mijała po lewej stronie stożek Małego

Araratu.   Ludzie   Admana   szli   gęsiego.   Nie   śpieszyli   się,   może   nie   chcieli   męczyć   dwu

rannych?

– Dokąd idziemy? – zagadnął pan Tomasz mijającego nas Admana.

– Do Iranu – wyjaśnił ochoczo dowódca. – Zadekujemy was w niedużej wiosce i mam

nadzieję, że nawiążemy kontakt z waszymi rodzinami, żeby wpłaciły okup. Nie będziemy

zdzierać. Wystarczy nam osiemdziesiąt tysięcy dolarów za waszą czwórkę.

–  Czyżbyście   wierzyli   w   potęgę   pieniądza?   –   zdziwił   się   Pan   Samochodzik.   –

Sądziłem raczej, że jako rewolucjoniści jesteście ideowcami.

background image

– Dopóki światem rządzą Amerykanie, broń najłatwiej kupić za dolary – powiedział

Adman.   –   Dobrą   broń,   rosyjską.   Zachodnia   jest   zawodna   w   naszym   klimacie.   Zresztą

ponieśliśmy ostatnio duże straty w sprzęcie. Musimy mieć fundusze na zakup wyposażenia.

Trzeba też dać trochę dolarów chłopom, którzy nas wspierają. To pomaga utrzymać zaplecze

w postaci ludności miejscowej. Gdy wygramy, będziemy mieli wolny Kurdystan. Siądziemy

sobie przed domami, będziemy pili herbatę albo kawę i śpiewali. Zaprosimy was wówczas w

gościnę. Zobaczycie na własne oczy najdoskonalszy ustrój na świecie.

Przyśpieszył i niebawem znikł na czele kolumny.

– To przypomina opowieść profesora Wiercińskiego o tym, jak złapali go partyzanci

ze Świetlistego Szlaku – mruknął pan Tomasz.

– Co to jest Świetlisty Szlak? – zaciekawiła się Zosia.

– Z grubsza biorąc coś takiego jak ci tutaj – ogarnął gestem niewielką karawanę. – Też

chcą zbudować najdoskonalszy ustrój na ziemi rabując turystów i mordując przedstawicieli

władz. Tyle tylko, że oni grasują w Peru. Wywodzą swe korzenie z czasów powstania Tupaca

Amaru  II.  W   rzeczywistości   zaczęli  działać   w   latach   pięćdziesiątych.   Cieszą   się   sporą

sympatią   ludności.   Ot,   tacy   amerykańscy   Janosikowie.   Rabują   bogatych   amerykańskich

gringos i rozdają część łupów ubogim ziomkom.

– I co stało się z profesorem Wiercińskim?

–  Pobrali   od  niego  “dobrowolną"  składkę   na  rozwój   swojego  ruchu   w   wysokości

dwustu   dolarów,   a   potem   uraczyli   dwugodzinnym   wykładem   na   temat   maoizmu   jako

najdoskonalszego z ustrojów.

–  Nas też to chyba nie minie, tylko składka jest nieco wyśrubowana – mruknąłem

ponuro.

Granica   z   Iranem   nie   wyglądała   specjalnie   imponująco.   W   szary   granit   wbito

niewysoki betonowy słupek.

Przeszliśmy obok niego. Adman odwrócił się w stronę niegościnnej dla niego tureckiej

ziemi, po czym wykonał kilka międzynarodowych obraźliwych gestów.

–  Znajdujemy   się   teraz   na   terytorium   Islamskiej   Republiki   Iranu   –   powiedział

poważnie. – Ten region zamieszkują Kurdowie, jednak obowiązuje nas prawo irańskie.

Wyjął z torby, którą miał przewieszoną przez ramię, biały zwój.

– Kobiety muszą mieć zakrytą twarz – podał go Zosi. Zrobiła się czerwona.

– Nie chcę!

– Nie chciałbym używać przymusu – powiedział. – Ale w końcu mnie sprowokujecie.

Przestraszona zasłoniła twarz i zapięła czarczaf. Wyglądała w nim uroczo. Uśmiechnął

background image

się.

–  Tak   znacznie   lepiej.   Wy   trzej   będziecie   musieli   zapuścić   brody.   Pan   Tomasz

westchnął ciężko.

– Ustępuję wobec przemocy – powiedział.

–  Spokojnie,   na   razie   żadnej   przemocy.   Po   prostu   uszanowanie   odmienności

kulturowej żyjących tu ludzi.

– A co z naszą odmiennością? – zaciekawił się Jacek.

– Jesteście u nas w gościach, więc nie wypada wam łamać w brutalny sposób naszych

zwyczajów – oświadczył wyniośle, po czym odszedł.

– Uduszę się pod tym – pisnęła Zosia. – Może dałoby się go przekonać?

–  Myślę, że problem jest bardziej złożony – odezwał się pan Tomasz. – Bardziej

chodzi mu to, żebyś nie rzucała się w oczy miejscowym młodzieńcom. Mogłoby dojść do

jakiegoś fermentu.

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

JESTEŚMY UWIĘZIENI • ZOSIA PLANUJE AKCJĘ • TELEFON PANA TOMASZA

•  SNUJEMY PLANY • GOŚCIE ADMANA • WIELBŁĄDY NASZYM

WYBAWIENIEM

Godzinę później wkroczyliśmy do wioski. Wyglądała dość nędznie. Na jej obrzeżu

znajdowało się kilkanaście zagród dla zwierząt i szopa, w której stały wielbłądy. Sama wioska

była zbieraniną lepianek z gliny i kilku wojłokowych jurt. Adman przywitał się z miejscową

starszyzną, po czym umieścił nas w niewielkiej chacie posiadającej dwa pokoje, bieżącą wodę

i   inne   wygody.   Bieżąca   woda   wyciekała   z   przerdzewiałego   kranu,   wychodek   był   w

przyklejonej do domu komórce, w oknach tkwiły kraty, a drzwi zaopatrzono w solidne rygle.

– No to jesteśmy uziemieni – powiedział pan Tomasz.

– Może uciekniemy? – zaproponował Jacek.

– Właśnie – dodała jego siostra. – Trzeba opracować plan ucieczki.

–  Jak   dotąd   wszystkie   plany   okazały   się   do   kitu.   Ale   słucham   propozycji   –

westchnąłem.

–  Najpierw  musimy opracować  plan wydostania  się  z  tego budynku  –  powiedział

Jacek.   –   Kraty  w   oknach   i   drzwi   wyglądają   dość   solidnie.   Krat   raczej   nie   uda   się   nam

przepiłować, nie mamy narzędzi. Za to mam scyzoryk. Można by spróbować przedłubać się

przez deskę koło skobla...

– Chyba mam żydowski włos – powiedział pan Tomasz.

– Żydowski włos? – zdumiała się Zosia.

–  Cieniutka piła ze specjalnie hartowanej stali – wyjaśniłem. – Produkowano takie

przed wojną w krajach arabskich i szmuglowano do Europy. Służyły zawodowym złodziejom

do piłowania krat sklepowych. Doświadczony rzezimieszek był w stanie wypiłować kratę od

witryny w ciągu dwu minut. Kroi żelazo prawie tak dobrze jak zwykła piła drewno.

Szef grzebiący w plecaku miał trochę zmartwioną minę.

–  Zostawiłem ten przyrząd  w Warszawie – powiedział. – Miałem zabrać,  ale teraz

widzę, że zostawiłem pudełko...

Jacek jęknął. Niespodziewanie pan Tomasz wyciągnął z plecaka telefon komórkowy.

– Zadzwonimy po pomoc – oświadczył z dumą.

background image

– Hi, hi! – ucieszyła się Zosia.

Przeczuwałem coś niedobrego, ale nie odzywałem się.

– Tylko dokąd zadzwonimy? – zastanawiał się Pan Samochodzik. – Na policję?

– A zna pan numer? – zaciekawiłem się.

– Hmm... Nie znam.

– Można by zadzwonić do Polski – zaproponowała Zosia. – Powiedzieć, co się stało i

niech nas wyciągną. Może przyjaciele z wojska wujka Pawia. Czerwone berety...

Przyłożyłem jej dłoń do czoła.

– Osiemdziesiąt – powiedziałem.

– Czego osiemdziesiąt? – nie zrozumiał Jacek.

– IQ. Jak ty sobie to wyobrażasz? Przylatuje helikopter, wysypują się z niego polscy

komandosi, wysadzają wioskę w powietrze, wybijają ludzi Admana, a potem wracamy do

domu w glorii i chwale?

– Do domu nie – burknęła z nadąsaną miną. – Najpierw musimy odnaleźć Arkę.

–  Naoglądalaś się za dużo amerykańskich filmów – powiedział jej wujek. – Jak to

sobie wyobrażasz?

– Przyleci samolot...

–  Skąd?   Z   Polski,   bez   międzylądowań?   W   przestrzeni   powietrznej   kilku   obcych

krajów? Nawet gdyby mu się udało, to i tak paliwo kosztuje. Poza tym skąd wziąć samolot?

– No to na piechotę.

– Właśnie. Albo ciężarówką – zapalił się Jacek. – Podjadą w nocy, przyładują z rakiet

przeciwpancernych, a potem kałaszami.

– Gdyby głupota miała skrzydła, już bylibyście w drodze do domu – powiedział pan

Tomasz. – Dokąd dzwonimy?

–  Nie   zadzwonimy   –   powiedziałem.   –   Jesteśmy   zbyt   daleko   od   stacji

przekaźnikowych.

Otworzył telefon i popatrzył na ekran.

– Faktycznie, zbyt niski poziom sygnału – powiedział ze złością. – Jesteśmy zdani na

siebie.

– No to jak się wydostaniemy z tego budynku? – zagadnął Jacek. – Chyba tylko prując

drzwi.

– Sądzisz, że na noc nie wystawili straży? – spytał pan Tomasz.

– A może zrobimy podkop? – zaproponowała Zosia. – Wykopiemy łyżkami. W kuchni

jest komplet sztućców.

background image

–  Jest nawet szufelka do popiołu – dodałem. – I pogrzebacz do spulchniania ziemi.

Poza tym ściany są gliniane i można je rozorać bez konieczności kopania dziury do Australii.

– No to na co jeszcze czekamy? – zapytał Jacek.

–  Rozbicie ściany to kilka minut pracy – powiedziałem. – Kraty w oknach to tylko

atrapa. Są osadzone w glinie i można je bez większego problemu wyłamać. Nie kraty tworzą

więzienie.

– Ale na pewno pomagają – mruknął szef. – Więc co robimy?

–  Myślę, że musimy opracować jakiś plan. Do tej pory uciekaliśmy przy pierwszej

sposobności.  Tu   zapewne  będziemy  lepiej   pilnowani.  Musimy  wiedzieć,  dokąd   będziemy

uciekać.

– Jesteśmy na styku Turcji, Iranu, Armenii i Azerbejdżanu – zauważył pan Tomasz. –

Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe jest Irak.

– Narysujmy mapę – zarządziłem.

Po kilku minutach na klepisku powstała mapa okolicy. Pan Samochodzik popatrzył na

nią z politowaniem, po czym wyjął z plecaka dokładną mapę turystyczną.

– Popatrzmy – mruknął. – To chyba wieś Achczyk.

–  Możliwe – zgodziłem się. – Możemy uciekać w głąb Iranu. Tego się akurat nie

spodziewają.   Możemy  też   uciekać   na   północ.   Jednak   trafimy  prosto   w   wir   wojny,  którą

Armenia i Azerbejdżan toczą o Nagorny Karabach. Nawet jeśli ominiemy rejon walk, to i tak

w kraju trawionym wojną cudzoziemcy mogą wzbudzać bardzo mieszane uczucia.

– W najgorszym razie czeka nas aresztowanie i deportacja – zauważył szef.

–  Albo proces o szpiegostwo lub aresztowanie do wyjaśnienia. W dodatku Armenia

znajduje się w stanie prawie całkowitej blokady gospodarczej i jedyna droga ku wolności

prowadzi   przez   Gruzję.   Północ   Gruzji   to   znowu   wojna   domowa,   bo   Gruzini   walczą   z

Osetyjczykami. Wschód odpada, od zachodu wojna z Abchazją.

– Piekło – mruknął pan Tomasz. – Samolotem?

– Nie mamy pieniędzy, jeśli w ogóle latają samoloty.

– Ja mam – uspokoił mnie.

– Ale pewnie nie aż tyle.

– Pożyczymy w naszej ambasadzie w Erewaniu – zaproponował Jacek.

–  Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. W Armenii i Gruzji nie ma na razie naszych

placówek konsularnych.

– Więc na zachód z powrotem do Turcji? – zapytała Zosia.

–  To najlepszy wariant. Tędy – puknąłem w mapę – od południa Araratu przebiega

background image

szosa. Złapiemy na niej autobus do Igdiru, a stamtąd bezpośrednio do Ankary albo Stambułu.

– Jak długi jest ten dystans? – spytał chłopak.

– Czterdzieści dwa kilometry. Jak widzicie, górę od tej strony obiega droga gruntowa,

zapewne stary szlak karawanowy. Łączy się ze ścieżką, którą tu przyszliśmy.

– Po drodze będzie dobrze iść i nawet po ciemku trudno będzie się

zgubić.

– Jest pełnia – dodał pan Tomasz. – Będzie jasno prawie jak

w dzień.

– Załóżmy, że udało nam się opuścić wioskę. Ile czasu potrzebujemy, żeby dotrzeć do

szosy?

–  Czterdzieści kilometrów?  – zastanawiał  się Jacek. – Doświadczony turysta idzie

osiem kilometrów na godzinę.

– Po dobrej szosie – zauważyłem. – No i oczywiście doświadczony turysta.

– Może cztery kilometry – zaproponował pan Tomasz.

–  Dobrze. A więc osiem do dziesięciu godzin marszu. Jeśli uciekniemy o dziesiątej

wieczorem, bo o tej porze idą spać – wyjrzałem oknem dla uzyskania potwierdzenia. – Poszli

spać. To gdzieś na szóstą albo ósmą rano będziemy przy szosie.

– Na to na co czekamy? – Jacek aż poderwał się z podłogi.

–  Jeszcze nie wszyscy poszli spać. Poza tym myślę, że dzisiaj  musimy wypocząć.

Teraz jeszcze jedna kwestia. Ile czasu upłynie, zanim zauważą, że nas nie ma do chwili gdy

wyruszy pościg? I na jaką odległość zdążymy

się oddalić.

–  Załóżmy   taki   wariant   –   powiedział   pan   Tomasz.   –   Uciekliśmy   o   dziesiątej.   O

północy spostrzeżono naszą ucieczkę. Wyrusza pościg... A my jesteśmy w odległości ośmiu

do dziesięciu kilometrów, czyli nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Iranu. Czy sądzicie, że

mamy szansę, jeśli oddamy się do niewoli irańskim lub tureckim pogranicznikom?

–  Nie sądzę, by to był dobry pomysł – zauważyłem. – Mogą być w zmowie. Nie

podoba mi się łatwość, z jaką Adman przekroczył granicę.

– A może ona w ogóle nie jest pilnowana?–zastanawiał się Jacek.

– To też możliwe. Jeśli już jednak oddawać się w czyjeś ręce, to tylko tureckie.

– Jeśli będziemy mieli dwie godziny przewagi, to nie dogonią nas – zauważył Jacek. –

O ile będziemy szli szybko...

–  Wskoczą do ciężarówek i na wielbłądy i gwarantuję ci, że dopadną nas po kilku

minutach.

background image

Zamilkliśmy, a w końcu poszliśmy spać.

Rano po śniadaniu przyszedł do nas Adman.

–  Macie swobodę poruszania się w obrębie wioski – powiedział. – Musicie jednak

oddać   lusterka.   Latają   nad   nami   samoloty   z   Europy  do   Teheranu.   Moglibyście   nadawać

sygnały świetlne. Nie radzę oddalać się poza granice wioski. Pełno tu skorpionów na stepie.

Poza tym moi ludzie mogliby to opacznie zrozumieć.

Poszedł sobie. Wyszliśmy przed naszą kwaterę.

– Rozdzielmy się – zaproponowałem. – Musimy ustalić, gdzie trzymają samochody i

zwierzęta, jak też ilu Adman ma ludzi.

–  Zabraniam kraść broń – powiedziałem patrząc surowo w stronę Jacka. – Nawet

gdyby leżała zupełnie na wierzchu. I nie zwiewajcie na własną rękę, choćby była ku temu

okazja.

Spotkaliśmy się ponownie na obiedzie. Były placki z mięsem i kawa.

– Oni chyba nie słyszeli o witaminach – jęknęła Zosia. – Ja dostanę szkorbutu.

– Masz w organizmie wystarczające stężenie witaminy C, żeby przez kilka miesięcy

nie   musieć   się   tym   martwić   –   uspokoiłem   ją.   –   Zresztą  możemy   poprosić   o   cebulę   do

placków. Najwyżej nam odmówią.

– Niezły jest też czosnek – zauważył pan Tomasz. – Zwłaszcza młody.

Po południu Adman widocznie doszedł do wniosku, że już dość spacerów, zamknął

nas bowiem w domku.

– Coś się szykuje – zauważyła Zosia. – Czuję jakieś napięcie w powietrzu.

– E, bzdury – mruknął Jacek. – Jesteś przywrażliwiona na skutek noszenia tej firanki

na twarzy.

– To wcale nie firanka – zdenerwowała się – ale nawet praktyczny strój.

– Faktycznie na coś się zanosi – przerwałem im patrząc przez okno.

– Coś poważnego? – zapytał pan Tomasz.

–  Na to wygląda. Patrzą na wschód i trzymają broń w pogotowiu. Nosili też jakieś

butelki. Może z koktajlami Mołotowa.

– Czyżby ktoś ich wytropił?

– Nie wiem. Gdyby poczuli się zagrożeni, pewnie uciekliby do Turcji albo raczej do

Azerbejdżanu.

– Tam pewnie nie lubią Kurdów.

– Racja. Z drugiej strony na prezydenta wybrali byłego pierwszego

background image

sekretarza...

Nieoczekiwanie na skraju wsi wybuchła gwałtowna palba karabinowa. Odpowiedziały

jej dalsze wystrzały.

– Wolność? – zaciekawiła się Zosia. – Wojsko atakuje to gniazdo żmij.

– Nie. To nie brzmi jak wymiana ognia. Połóżcie się na ziemi.

Leżeliśmy i słuchaliśmy. Wystrzały zbliżały się. Wyjrzałem ostrożnie. Do wsi wjechał

spory   oddział   na   dwu   zdezelowanych   studebakerach,   pamiętających   jeszcze   chyba   drugą

wojnę   światową.   Mężczyźni   zeskakiwali   z   pojazdów   i   witali   się   z   miejscowymi.   Z

kałasznikowów poleciały w niebo długie serie na wiwat.

– Mamy problem – powiedziałem. – Przyjechało uzupełnienie. Wieczorem po kolacji

Kurdowie urządzili sobie zabawę połączoną ze strzelaniem z kałasznikowów na wiwat.

–  Gdyby nie byli muzułmanami, byłaby szansa, że się pochleją i posną – zauważył

melancholijnie Pan Samochodzik. – A tak, niestety nic z tego...

Obserwowałem bawiących się. Tańczyli i pociągali z butelek jakiś płyn.

– Chyba jednak piją alkohol – zauważyłem.

– Niemożliwe – zaprotestował szef. – Przecież islam zabrania. Palnął się w głowę aż

zadudniło.

– To nie muzułmanie. To komuniści.

– Właśnie – powiedziałem – komuniści. Mogą pić i korzystają. Wszedł Adman. Był

już trochę zawiany.

–  Słuchajcie, drodzy zakładnicy – powiedział. – Dziś świętujemy powrót do domu.

Nie chcę, żebyście zwiali. Dlatego... – rzucił nam na ziemię cztery pary kajdanek. Skuł nas

nawzajem   nadgarstkami,   a   ostatnią   parę   przypiął   do   solidnie   wpuszczonego   w   ścianę

metalowego kółka.

Minęły dwie godziny. Sądząc po nasilającej się ilości strzałów zabawa była bardzo

wesoła.

– Dobra – odezwałem się. – Nie ma się co zasiadywać.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwił się szef.

– Wlejemy.

– Jak? – Zosia potrząsnęła łańcuszkiem.

Wyjąłem z jej czarczafu agrafkę i po piętnastu minutach poodpinałem kajdanki.

– Dogonią nas – zauważył ponuro Pan Samochodzik.

– Spokojna głowa – uśmiechnąłem się. – Przecież nie będziemy uciekali na piechotę.

Podszedłem do wychodka i jednym kopnięciem rozwaliłem jego ściankę wykonaną z

background image

kiepskiej tektury.

– Droga do wolności stoi otworem. Zabieramy wszystko co może nam się przydać...

Nie  było tego  dużo:   plecak   szefa   i  nasze   pledy. Wieś   spała.   Przemknąłem   się   na

główny   plac.   Przybysze   i   tubylcy   leżeli   zalani   tu   i   ówdzie.   Ogniska   przygasły.   Broń   i

pozrzucane   mundury  poniewierały  się   wokoło.   Gdyby  armia   turecka   wpadła   tej   nocy  na

pomysł kilkukilometrowego wypadu na irańską stronę, mogłaby wyeliminować cały oddział.

Adman zalany w trupa spoczywał malowniczo na wyciągniętym przed dom dywanie.

Obok   niego   stały  dwie   flaszki   po   bimbrze   i   zatłuszczony   talerz.   Ogryzione   baranie   udo

trzymał jeszcze w ręce. Miałem ochotę złamać mu nogę albo w inny sposób unieszkodliwić,

żeby jakiś czas nie mógł nas ścigać, ale nie odważyłem się. To byłoby zbyt ryzykowne.

Przekradłem   się   do   dwóch   ciężarówek.   Podniosłem   pokrywy   i   odkręciłem   kurki

olejowe. Do każdego silnika wsypałem garść ulicznego pyłu. Podniosłem z ziemi automat i

dwa pistolety. Szef, Zosia i Jacek czekali tam, gdzie ich zostawiłem. Na widok broni Pan

Samochodzik skrzywił się.

– Nie lubię używać broni, ale może się przydać – powiedziałem.

Przekradliśmy się do szop. Pilnował ich jeden z ludzi Admana. Pilnował to może zbyt

wiele powiedziane, spał bowiem jak zabity, tuląc do siebie butelkę z mętną zawartością. Po

zapachu   poznałem   bimber   z   ziemniaków.   Osiodłałem   szybko   cztery   wielbłądy   i

wyprowadziłem je przed szopę. Nie znałem odpowiedniego słowa, ale po chwili położyły się

posłusznie. Wsiedliśmy na nie i podniosły się. Ruszyłem przodem.

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

POŚCIG • MOJE POŻEGNANIE Z PANEM TOMASZEM •

POTYCZKA NA SZLAKU • PERTRAKTACJE • PRAWO STEPU

• TRZĘSIENIE ZIEMI • TYSIĄC DOLARÓW NAGRODY ZA

MNIE • ORMIANIN GUS

Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone. Wielbłąd idąc potwornie kołysał, bił

od niego silny zapach zwierzęcia. Woń przywodziła mi ma myśl oborę pełną krów. Może

nawet zbyt pełną.

– No i jak wam się jedzie? – zapytałem towarzyszy.

–  Trzęsie  –   jęknął   szef.   –  Ale  na   szczęście   idzie   tam   gdzie  go  kieruję.   A   dokąd

jedziemy?

–  W   stronę   Małego   Araratu   –   machnąłem   ręką.   Ośnieżony   szczyt   leżący   jakieś

dwadzieścia kilometrów od nas lśnił cudownym blaskiem.

– Okrążymy górę od południa i wyjedziemy od razu na łagodniejsze zbocza.

– Nigdy w życiu nie kradłem wielbłądów – powiedział Jacek. – Co oni pili?

– Bimber z kartofli – wyjaśniłem. – Sami widzicie, jak zdradliwy jest alkohol. Właśnie

tracą   osiemdziesiąt   tysięcy   dolarów.   Nie   licząc   czterech   wielbłądów,   siodeł   i   honoru.

Mogliśmy na tym zarobić porywając Admana. Był zalany w trupa, ale to trochę ryzykowne. A

co do kradzieży wielbłądów, to u większości plemion koczujących dają za to kulkę w głowę,

więc lepiej nie nabieraj wprawy.

Widząc,   że   oswoili   się   już   z   jazdą   popędziłem   swego   wierzchowca.   Ruszyliśmy

szybciej. Góry powoli zbliżały się. Wreszcie teren zaczął się wznosić. Odnaleźliśmy trakt

ubity tysiącami wielbłądzich racic, biegnący w interesującym nas kierunku. Wyjechaliśmy na

spore   wzniesienie.   Obejrzałem   się   i   podniosłem   lornetkę   do   oczu.   Odnalazłem   wioskę.

Przypatrzyłem się uważniej. Między domami biegali ludzie.

– Zorientowali się, że nas nie ma – powiedziałem cicho. – Teraz nie wolno nam się

zatrzymywać.   Zarżną   swoje   wielbłądy,   byle   tylko   nas  dogonić.   Zostało   im   chyba   sześć

zwierząt.   Starałem   się   wybrać   dla   nas   najlepsze,   ałe   nie   jestem   znawcą.   Mamy   sporą

przewagę, ale mogą zechcieć gonić nas do skutku. Z pewnością są uzbrojeni i granica ich nie

zatrzyma.

background image

– Może to zrobi turecka armia – mruknął pan Tomasz. – Tylko trzeba się dostać do

Turcji.

Ruszyliśmy  szybciej. Po   dwu  godzinach usłyszałem  odległy jeszcze  tętent  pogoni.

Podałem pistolet panu Tomaszowi.

– Odbezpieczony – powiedziałem cicho.

– Rozumiem – odpowiedział. Drugi chciał wziąć Jacek.

– W twoim wieku strzelać do ludzi? – ostudziłem go.

– Ale... Będę celował w wielbłądy.

Dałem   mu   pistolet.   Sam   odbezpieczyłem   karabin.   Gnaliśmy   bardzo   szybko,   a

posłuszne   zwierzęta   niosły   nas   na   swoich   grzbietach.   Szlak   zakręcał   ku   południowi.

Zamyśliłem się. Młodzież odjechała daleko do przodu. Zrównałem się z wielbłądem Pana

Samochodzika.

– Jedźcie – rozkazałem. – Zostanę i zatrzymam ich. Szef popatrzył mi w oczy.

– Pawle...

– Panie Tomaszu, poznanie pana było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Może się

jakoś wywinę. Trudniej wytropić jednego człowieka niż czwórkę. Dogonią nas najdalej za

dwadzieścia minut.

Kiwnął głową i chciał oddać mi pistolet.

– Nie wiem, jak wygląda wasza droga. Może się przydać – powiedziałem.

Miał w oczach łzy. Podałem mu zegarek.

–  Gdyby coś się stało, proszę go przekazać mojemu bratu. Pewnie za dwa tygodnie

zamelduję się w Warszawie. Jeśli po miesiącu nie wrócę...

– Będziemy cię opłakiwać – powiedział. Wzruszenie ścisnęło mi gardło.

–  Masz wrócić, Pawle – powiedział surowo. – Bez ciebie faceci w rodzaju Jerzego

Batury rozprawią się z naszym ministerstwem zanim zdążymy się obejrzeć. Musisz mi pomóc

szukać siatki wewnątrz instytucji. Obiecaj mi, że wrócisz.

– Obiecuję.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef odjechał. Zeskoczyłem z wielbłąda  i puściłem go

wolno. Sam położyłem się wygodnie na sporej skałce nad drogą. Przełączyłem automat na

strzelanie pojedyncze. Pierwszy wielbłąd ukazał się po dziesięciu minutach. Wystrzeliłem i

udało mi się go spłoszyć. Siedzący na nim spadł na ziemię i zawył. Wierzchowiec tymczasem

zniknął w ciemności. Po chwili nadjechał kolejny. Wielbłąd trafiony w drewnianą kulbakę

siodła zakwiczał i poniósł. Jeździec wylądował na ziemi, chyba złamał sobie nogę. Trzeciego

nie zdołałem dobrze trafić. Zwierzę ugodzone w pierś padło martwe. Zrobiło mi się przykro z

background image

tego powodu. Po chwili nadjechał czwarty jeździec. Jego wielbłąda trafiłem w nogę. Wszyscy

czterej zalegli w rowie po drugiej stronie traktu i zasypali mnie gradem kuł. W kilka minut

później   nadjechała   rozklekotana  ciężarówka,   a   na   niej   kilku   ludzi   ziejących  chyba  żądzą

natychmiastowej zemsty, jadąc strzelali bowiem na wiwat. Trafiłem w oponę i pojazd za-

trzymał   się.   Z   ciężarówki   zeskoczył   Adman   i   mocno  pijanym   głosem   zaczął   wydawać

rozkazy. Po chwili kilku co bardziej przytomnych wycelowało broń w kierunku mojej skałki.

Przywarłem do niej ciasno i przez kilka minut słuchałem gwizdu kuł przelatujących mi nad

głową.   Wyjrzałem   ostrożnie,   gdy  przerwali   ostrzał.   Dwaj   zmieniali   magazynki,   pozostali

kłócili się z Admanem, pokazując na trakt. Najwyraźniej chcieli podjąć pościg. Jeden z nich

odkręcał właśnie przestrzelone koło pojazdu, zapewne po to, żeby je wymienić.

Przeliczyłem pozostałe naboje, po czym posłałem jedną cenną kulę w silnik pojazdu.

Sądząc po odgłosie trafiłem w chłodnicę.

Dobiegła mnie straszliwa  wiązanka przekleństw, a potem nastąpiła kanonada. Gdy

ucichła przeczołgałem się spory kawałek i wyjrzałem. Szykowali się do wymarszu. Jeden z

nich oglądał postrzelone wielbłądy i biadał nad nimi.

– Daniec – wrzasnął Adman. – Nie uda się wam!

–  Precz z komuną! – wrzasnąłem i wystrzeliłem zmuszając go do schowania się w

rowie.

–  Poddajcie się! Darujemy wam życie! – krzyknął. Myślał, że jesteśmy tu wszyscy

razem!

– Spadaj – pisnąłem naśladując głos Zosi.

– Paweł, wpłyń na nich – krzyknął Adman. – Nie chcemy rozlewu krwi. Poddajcie się,

to zabierzemy was do wioski. Weźmiemy za was tylko dwadzieścia tysięcy. Nic wam się nie

stanie, za dwa tygodnie będziecie w domu.

– Czekaj – zawołałem. – Daj nam z pół godziny na naradę!

– Dziesięć minut!

– Dwadzieścia pięć – byłem nieustępliwy.

– Piętnaście – zaproponował.

– Dwadzieścia!

– Dobrze. Niech będzie. Dwadzieścia minut.

W ciągu dwudziestu minut pan Tomasz i młodzi oddalą się o kolejne trzy lub cztery

kilometry. Doliczając wymianę ognia, która trwała dobry kwadrans mają szansę znaleźć się

nawet osiem kilometrów stąd. Mało, mało. Odczekałem dwadzieścia minut.

– I co? – zawołał Adman. Pogrubiłem nieco głos udając szefa.

background image

–  Mówi Pan Samochodzik – huknąłem. – Uważam, że pan kłamie. Za kradzież lub

zabicie wielbłąda grozi wśród ludów koczowniczych kara śmierci. Chcemy mieć gwarancje

bezpieczeństwa dla mojego przyjaciela.

Naradzali się kilka chwil. Słyszałem podniecony głos Admana, ale nie rozumiałem po

kurdyjsku. Cóż, tak to jest, jeśli człowiek nie uczy się obcych języków.

– Gwarantujemy wam pełne bezpieczeństwo. Paweł jako sprawca kradzieży zostanie

wychłostany  w   obecności   wszystkich   mieszkańców   wioski,   a   właścicielowi   ukradzionych

zwierząt musi oddać złoty zegarek – zaproponował Adman.

Popatrzyłem na swój czasomierz. Czterdzieści minut.

– Zgubiłem zegarek – zawołałem swoim głosem. – Czy właściciel nie zgodziłby się na

inne odszkodowanie?

Rozgorzała dyskusja. Ktoś, zapewne właściciel wielbłąda wrzeszczał coś gardłowym

głosem.

– Daniec, on zgadza się przyjąć jako odszkodowanie pięćset dolarów, jeśli pozostałym

wielbłądom nic się nie stało.

– Są bezpieczne – odpowiedziałem. – Nie podoba mi się ta chłosta. Czy nie dałoby się

jej uniknąć za dopłatą? Naradzali się burzliwie.

– Pawle, nie da rady – odezwał się Adman. – Oni i tak poszli na duże ustępstwo, bo

chcieli ci odrąbać rękę.

“Wesoły naród. Ale sam bym tak zrobił" – pomyślałem.

– Dlaczego? – zdziwiłem się.

– Gdyby tradycja nie była podtrzymywana, wkrótce przepadłaby, a nasz naród razem z

nią – odpowiedział. – Prawa stepu są surowe, ale sprawiedliwe.

Spojrzałem na zegarek. Prawie godzina. W tym momencie wybuchły wrzaski koło

drogi.   Przegapiłem   dwu   bardziej   trzeźwych,   którzy   w   świetle   latarki   badali   odciski

wielbłądzich racic.

– Daniec! – zawołał Adman.

– Słucham cię, słucham.

– Oni uciekli!

– A mieli czekać, aż będziecie ich chłostać albo obcinać im ręce? Już ich nie złapiecie.

Nie macie wielbłądów, nie macie ciężarówki.

– Choćby na piechotę – zawołał Adman. – Znamy tu ścieżki na skróty.

Kilku bojowników wylazło z rowu na drogę. Na czele grupy, która pragnęła gonić

pana   Tomasza   choćby   na   piechotę,   stanął   wysoki   chudzielec   obwieszony   malowniczo

background image

taśmami do ckm. Wyglądał jak z kiepskiego filmu przygodowego. Wrażenie to potęgował

fakt, że nigdzie nie widziałem karabinu, do którego mógłby te taśmy zaczepić. Aby zniechęcić

ich do pościgu wystrzeliłem trafiając prowodyra w udo. Wywalił się na ziemię krwawiąc i

złorzecząc. Znowu posypały się kule, ale tym razem strzelali już dużo oszczędniej. Widocznie

amunicja im  się wyczerpywała. Pochowali się za to do rowu. Czekaliśmy. Każda minuta

zwiększała szansę pana Tomasza i młodzieży.

Popatrzyłem   na   niebo   nad   głową.   Nieduży   świetlisty   punkt   przesuwał   się   wśród

gwiazd. Jakiś sztuczny satelita? A potem nisko nad horyzontem spostrzegłem jasną plamkę,

która zbliżała się w naszą stronę jak wściekła pszczółka. Po chwili usłyszałem brzęczenie.

Helikopter. Moi przeciwnicy też go dostrzegli. Piloci włączyli szperacz i po chwili wymacali

ciężarówkę. Odpalili rakietę, która rozniosła samochód na strzępy. Postanowiłem opuścić to

miejsce. Maszerowałem naprzód, a znalazłszy wąską ścieżkę zacząłem wspinać się do góry.

Tropili mnie od świtu. Wspinałem się właśnie wąskim żlebem, gdy zadzwoniła kula

odbita od granitu. Obejrzałem się. Adman postawił na nogi chyba całą wioskę i ściągnął kilka

dodatkowych oddziałów. Sylwetki widać było na graniach i w żlebach. Wszyscy wędrowali

mozolnie   pod   górę   wypatrując  właśnie   mnie.   Któraś   grupa   posuwała   się   żlebem,   który

wybrałem.   Ta   część   Małego   Araratu   zasadniczo   nie   była   miejscem   przeznaczonym   dla

alpinistów. Skała mocno popękana kruszyła się pod palcami. Dość nieoczekiwanie natrafiłem

na trzymetrowy próg skalny. Z największym trudem zdołałem wspiąć się na górę. Wyjrzałem

zza krawędzi. Dostrzegłem ich. Trzech najbardziej zawziętych wdrapywało się żlebem jakieś

sto pięćdziesiąt metrów niżej. Zauważyli mnie. Jeden z nich zmęczonym gestem ściągnął

karabin  z pleców i  wycelował.  Kilka kuł  gwizdnęło w powietrzu. Swojego kałasznikowa

wyrzuciłem już dawno, bo i tak nie miałem do niego amunicji.

Stok złagodniał. Strasznie chciało mi się pić. Co kilkanaście kroków słyszałem wodę,

która płynęła pod skałą. Zza szczytu wysunęły się chmury. Pociemniało, a potem zaczął padać

nieśmiały deszczyk. Wspinałem się coraz wyżej, aż wreszcie dotarłem na ścieżkę biegnącą

trawersem w stronę przełęczy. Ruszyłem nią kłusem, choć płuca odmawiały posłuszeństwa w

rozrzedzonym powietrzu. Chciałem zakręcić przez  przełęcz w kierunku południowym, ku

łagodnym stokom opadającym w dolinę, ale na przełęczy obozowała jakaś banda. Wyminąłem

ją zanim zdołali mnie zauważyć i ruszyłem znów trawersem, tym razem wokoło Wielkiego

Araratu.  Minąłem  dolinkę,  w  której   schwytano pana Tomasza,  i  postarałem  się   ukryć na

pociętym   pęknięciami   zboczu.   Niebawem   przestałem   słyszeć   głosy   goniących   mnie.   W

kilkanaście   minut   później   opadła   mgła.   Białe   tumany  w   parę  chwil   zupełnie   ograniczyły

background image

widoczność.   Usiadłem   pomiędzy  głazami   i   ciężko   dyszałem.   Przed   oczyma   wirowały  mi

kolorowe kółka.

– U, niedobrze – mruknąłem.

Dziwne   uczucie,   że   żołądek   podchodzi   mi   do   gardła,   wpierwszej   chwili

zignorowałem.   Dopiero   gdy   z   hurkotem   posypały   się   kamienie,   zrozumiałem:   trzęsienie

ziemi.

Góra drgnęła spazmatycznym ruchem. Skały pękały z trzaskiem, a wokoło potoczyły

się w dół  głazy wielkości  samochodów. Wcisnąłem się w kąt pomiędzy dwoma blokami

skalnymi, które jak dotąd pozostawały nieruchome. Z góry spadło na mnie kilka kawałków

kamienia, naciągnąłem kurtkę na głowę i dodatkowo okryłem się zrolowanym pledem. W

samą porę, chwilę później bowiem uderzył weń kawałek granitu o masie około kilograma.

Wstrząs ustał. Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki. Jeszcze przez parę minut dobiegał mnie łomot

kamieni  toczących się gdzieś w dół. Ruszyłem ścieżką. Niespodziewanie nastąpił  kolejny

wstrząs.

Z góry posypały się kamienie wielkości domów, ale tym razem nie miałem gdzie się

schronić.   Pobiegłem   naprzód   szukając   jakiegoś   osłoniętego   miejsca.   Niespodziewanie

dostrzegłem wylot jaskini Zanurkowałem weń. Drżenie narastało. Miażdżony granit wydawał

jęki. Huk kamiennej lawiny stał się ogłuszający. Położyłem się na ziemi. Jaskinia była malut-

ka.   Zapaliłem   latarkę   i   oświetliłem   jej   wnętrze.   Na   ścianie   ktoś   wyskrobał   w   granicie

wizerunek ludzkiej ręki. Pod spodem nasmarowano sadzą napis. Oświetliłem go.

Tu był Paczenko z Wojsławic

Zachciało mi się śmiać.

– Brakuje już tylko herbu hrabiego Alojzego – mruknąłem.

Oświetliłem drugą ścianę i znalazłem go. Wstrząs  przewrócił  mnie  na ziemię. Na

zewnątrz trwało istne pandemonium. Wyjrzałem ostrożnie i spostrzegłem, że pada śnieg. Góra

drżała,   a   on   padał   spokojnie   i   równiutko.   Zebrałem   go   ostrożnie   w   garść   i   ugasiłem

dokuczliwe pragnienie. Zastanawiałem się, czy ludzie Admana przeżyli. Niespodziewanie od

północy uderzył wiatr. Zdjąłem kurtkę i podparłszy ją na kilku badylach stanowiących chyba

w zamierzchłej przeszłości czyjeś legowisko, zatkałem nią wylot jaskini. Zrobiło się odrobinę

przytulniej. Powoli zmęczenie wzięło górę i zapadłem w sen.

Obudziłem się około ósmej rano. Wyjrzałem z jaskini. W nocy spadł śnieg i bardzo się

background image

ochłodziło. Wytrzepałem kurtkę ze śniegu i wykonałem kilka wymachów ramionami, żeby

trochę się rozgrzać. Wyszedłem przed jaskinię i rozejrzałem się. Trzęsienie ziemi zmieniło

nieznacznie obraz góry. Zniknęły krzaki i porosty. Wszędzie leżały świeżo oderwane kawałki

granitu, pumeksu i skał magmowych.

Ruszyłem naprzód ścieżką. Nieoczekiwanie doznałem wrażenia, że ktoś za mną idzie.

Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś Kurda z automatem w pozycji gotowej do strzału.

–  Naprzód   –   zakomenderował   po   rosyjsku.   Ruszyłem   ostrożnie.   Szedł   za   mną   w

odległości około pięciu metrów. “Jeśli pojawi się jakiś żleb, rzucę się w dół i może uda mi się

ukryć, zanim wystrzeli" – pomyślałem.

Nie zdążyłem zrealizować swojego błyskotliwego planu, wyszedłem  bowiem prosto

na niewielką dolinkę. Stało w niej dwu innych Kurdów, także z bronią gotową do strzału.

Musieli mnie chyba wytropić nocą i tylko czekali aż wyjdę z groty. Miałem ochotę zakląć.

Podniosłem ręce.

–  Paweł Daniec – mruknął jeden z nich. Wyglądał na dowódcę tej trójki. – Mamy

rozkaz komendanta Admana – dodał po rosyjsku. – Gdzie ten drugi i dzieci?

– Zginęli podczas trzęsienia ziemi – zełgałem błyskawicznie. – Zabrała ich kamienna

lawina. Ja szedłem z tyłu i dlatego ocalałem.

– Wczorajszy wstrząs kosztował życie wielu naszych ludzi – powiedział w zadumie. –

Niektórych nie byłoby na górze, gdyby nie musieli ciebie ścigać.

– Pretensje kierujcie do Admana. To on uparł się, żeby mnie uwięzić.

Kurd splunął.

– Adman biznesmen. Bierze pieniądze za zakładników, ale niechętnie się dzieli. Teraz

będzie musiał niezależnie od tego, czy weźmie. Obiecał nagrodę. Tysiąc dolarów za każdego

z was.

–  Dam półtora tysiąca – przebiłem natychmiast ofertę. – Przy sobie mam dwieście

dolarów zaliczki, a resztę prześlę wam z Warszawy. Rozmówca uśmiechnął się odsłaniając

pożółkłe zęby.

– Ech, nie warto czekać. Adman blisko, Warszawa daleko.

– Dwa tysiące?

Zamyślił się, a potem pokręcił głową.

– Lepszy wróbel w garści...

– Ile?

– Nie będziemy się ciągać. Przekażę cię Admanowi. Uniósł karabin.

– Zaraz – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zastrzelić?

background image

–  Adman   powiedział:   tysiąc   dolarów   za   Dańca.   Żywego   lub   martwego.   Lepiej

martwego.

Zamknąłem oczy. W tej chwili usłyszałem trzy wystrzały. Oczekiwałem uderzenia

pocisku i bólu, ale nic takiego nie nastąpiło. Otworzyłem oczy. Dwaj Kurdowie trzymając się

za przestrzelone uda leżeli na ziemi. Trzeci ściskał postrzeloną dłoń. Karabiny rzucili. W ich

oczach malowało się przerażenie. Z góry schodził mężczyzna w moim mniej więcej wieku.

Był niższy ode mnie o głowę, miał ciemne oczy i włosy oraz dość grube brwi. Od kilku dni

nie znalazł widocznie czasu, aby się ogolić. Uśmiechnął się lekko. W dłoni trzymał pistolet

maszynowy z celownikiem laserowym.

– Tak lepiej – powiedział do nich po rosyjsku. Podniósł porzucone karabiny i zrzucił

je do przepaści.

– A teraz, kierunek Iran, biegiem marsz! Kulejąc oddalili się.

– Jestem Guś – powiedział. – To pan mnie szukał? Mówił po rosyjsku ze śpiewnym

ormiańskim akcentem.

– Paweł Daniec – przedstawiłem się. – Dziękuję za uratowanie życia.

Pachniało spalonym prochem i śmiercią. Przybysz popatrzył na mnie. Jego ciemne

oczy wypełniał obłęd.

–  Drobiazg   –   uśmiechnąłem   się.   –   Wnioskując   z   rozmowy,   którą   podsłuchałem,

naraził się pan człowiekowi o nazwisku Adman Sahar?

– Przetrzymywał mnie jako zakładnika.

–  I   trójkę   pańskich   znajomych.   Chłopca,   dziewczynkę   i   starszego   mężczyznę   w

okularach...

– Skąd pan wie? Uśmiechnął się.

–  Gdy   dziś   rano   podziwiałem   okolicę,   widziałem   ich   po   drugiej   stronie   góry

czekających przy szosie na autobus.

– Szosa biegnie dwanaście kilometrów od podnóży Araratu. Nie mógł ich pan widzieć.

Nie na tyle dobrze, żeby rozpoznać...

–  Mam   dobrą   lornetkę.   Na   tyle   dobrą,   żeby  ich   zidentyfikować.   Widziałem   was

wcześniej. Wsiedli i pojechali.

– No to są bezpieczni. Chwała Bogu! Uśmiechnął się.

–  Oni   tak.   My   niestety   nie.   Adman   poderwał   dwustu   ludzi.   Kilkunastu   zginęło

wczoraj.   Reszta   dyszy  zemstą.   W   dodatku   w   pół   godziny  po   tym,   jak   odjechali   pańscy

znajomi,   pojawił   się   na   tej   samej   szosie   oddział   turecki.   Co   najmniej   tysiąc   żołnierzy.

Rozłożyli   się   obozem   po   tamtej   stronie   góry.   Mają   pięć   helikopterów   i   zapewne   wiele

background image

ciekawych pomysłów, co zrobić z Kurdami i innymi nieproszonymi gośćmi. Pan do Arki?

Pytanie całkowicie zbiło mnie z tropu.

– W pewnym sensie tak. Machnął ręką.

–  Tu się nie wspina “w pewnym sensie". Można wchodzić na Ararat,  aby zdobyć

wierzchołek góry. W takim wypadku spotkalibyśmy się bliżej szczytu, zresztą brakuje panu

sprzętu wspinaczkowego. Gdzieś w oddali ktoś wystrzelił z karabinu.

– Można też szukać Arki. Różni tu przychodzili. Jedni znali znaki, inni nie. Czym pan

się kieruje?

– Był tu kiedyś jeden człowiek... Mam jego dziennik. Guś uśmiechnął się szeroko.

–  Różni  tu bywali. Niektórzy  z nich spisali  potem swoje wrażenia. Też  chce pan

napisać dziennik?

– Może tylko wspomnienia. Kiwnął poważnie głową.

– Pomogę panu, nie wpisaniu, w tym jestem kiepski. Dostarczę wrażeń...

Zrezygnowany powlokłem się za nim przywaloną głazami ścieżką.

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

WSPINACZKA • PRZEWODNIK • ZWŁOKI U STÓP ŚCIANY •

NAPOWIETRZNY CMENTARZ • HERB HRABIEGO ALOJZEGO

• BIWAK POD GOŁYM NIEBEM • ARKA NOEGO • TERMIT •

POŻAR • PARALOTNIA • POLOWANIE NA MNIE • SELIM

Pięliśmy się do góry. Po nocnym trzęsieniu ziemi ochłodziło się znacznieW żlebach

leżało sporo lodu, który musiał osunąć się z czap lodowych otulających szczyty. Guś szedł

dziarskim   krokiem   uważnie   stawiając   nogi.   Starałem   się   go   naśladować,   ale   mimo   to

kilkakrotnie zdarzyło nam się osuwać parę metrów w dół.

–  Góra straciła stabilność na kilka miesięcy – powiedział, gdy zatrzymaliśmy się na

postój.   –   Zawsze   po   trzęsieniu   ziemi   przybywa   kamieni   w   żlebach.   Nie   są   związane   z

podłożem i mogą wywoływać lawiny. Dopiero gdy przyjdą deszcze część z nich osunie się i

znajdzie lepsze miejsca.

Mówił po rosyjsku bardzo dziwnie. Pomyślałem, że jest Amerykaninem ormiańskiego

pochodzenia.

– Czy nie ma innych, bezpieczniejszych dróg? – zapytałem ostrożnie.

– Tu nigdy nie będzie bezpiecznych dróg – powiedział ponuro. – Góra nas bada. Tych,

którzy  nie   są   godni,   strąca   w   otchłań.   Tak   przynajmniej   wierzymy  my,  Ormianie.   Tylko

człowiek o czystym sercu i duszy może wejść bezkarnie na szczyt.

– Hmm...

– Z kolei Kurdowie w ogóle nie chcą wchodzić na Ararat. Uważają, że góra jest święta

i nie należy kalać jej stopami.

– Adman?

– Adman Sahar jest ateistą i komunistą. Dla niego góra to po prostu kryjówka.

Wspięliśmy się na wysokość ponad dwa i pół tysiąca metrów, gdy zarządził wieczorny

postój.   Było   bardzo   zimno.   Weszliśmy   do   niewielkiej   jaskini.   Jaskinia,   co   ciekawe,

zaopatrzona była w solidne drzwi. Guś uruchomił stojący na zewnątrz spalinowy agregat i

zapalił światło.

– Gniazdo gęsi – powiedział. – Przekąsimy coś?

Żołądek   miałem   niemal   zawiązany   w   supeł   z   głodu.   Gospodarz   otworzył   kilka

background image

amerykańskich wojskowych puszek z jedzeniem. Posilaliśmy się w milczeniu. Rozglądałem

się po grocie. Niespodziewanie mój wzrok spoczął na ścianie. Wyryto na niej kilka napisów.

Z boku dyskretnie czerniał herb Poletyłłów.

– Skąd wiedziałeś, że musisz mnie odnaleźć? – zapytał Guś. Podszedłem i puknąłem

palcem w herb.

– Czytałem dziennik hrabiego Alojzego – wyjaśniłem. Kiwnął głową przyjmując ten

fakt do wiadomości.

–  Nie   ty   jeden.   Swego  czasu   mój   ojciec   prowadził   na   górę   innego   człowieka   z

Wojsławic. Uciekli razem z łagru.

– Za co, jeśli wolno spytać?

– Za nazwisko oczywiście. Mój dziadek był w grupie terrorystycznej kierowanej przez

Aszota.

– Przykro mi, ale...

– W1926 roku od kuł czterech ormiańskich patriotów zginęło trzech ministrów, w tym

kat naszego narodu, inicjator rzezi Ormian w 1915 roku, Talatbej. Wpakowali w nich tyle kuł,

że były problemy z identyfikacją. Przeszli na radziecką stronę. Tam właśnie zaczynała się

czystka. Byli bohaterami, niebezpiecznie takich zostawić przy życiu. Dziadka nie złapali, ale

kogoś trzeba było posadzić.

– Czy możemy pomówić konkretnie? Uśmiechnął się.

– Faktycznie, nic jeszcze nie ustaliliśmy. A więc po kolei.

– Idziemy oczywiście...

– Idziemy do Arki. Szlakiem z grubsza podobnym do tego, którym szedł mój przodek i

hrabia Alojzy.

– Rozumiem, że tak niezwykła usługa...

– Musi odpowiednio kosztować? Kiwnąłem głową.

– Jeśli można zapytać...

–  Ile, dlaczego tak drogo i ile można utargować? Gratis. Będziesz ostatnim spośród

pielgrzymów   i   pątników,   których  moja   rodzina   zaprowadziła   na   miejsce.   Nadeszły  nowe

czasy. Nikt już nie będzie tędy chodził. Znamy naszą tajemnicę od czterystu prawie lat. Od

czterystu   lat   ludzie   noszący   nazwisko   Guś   prowadzą   ludzi   do  Arki.   Wielu   tam  poszło,

niektórzy nie wrócili. Inni bardzo chcieli dojść, a nie chcieli wracać.

Wyjął z kieszeni rewolwer i zakręcił bębenkiem.

– Niektórzy nie mogli wrócić – westchnął. – Turcy mieli rację, gdy nazwali Ararat –

Aghri Dagh – Górą Bólu. Chodźmy spać. Pogadamy jutro.

background image

Obudził  mnie huk wystrzałów. Otworzyłem oczy. Guś siedział na swojej pryczy i

strzelał   z   rewolweru   w   stronę   drzwi.   Poderwałem   karabin   i   wycelowałem   w   ciemność.

Amunicja skończyła się i gospodarz przestał strzelać. Wstał i zapalił światło. Drzwi były

uszkodzone kulami, deski popękały. Odłożyłem broń.

– Co się stało? – zapytałem.

Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. Niespodziewanie iskierki zrozumienia zapłonęły

mu w oczach.

– Ach, Daniec?

– Paweł Daniec – powiedziałem. Odłożył broń.

– Przyśniło mi się coś – powiedział. – Duchy nie dają spać.

– Może za dużo tego zabijania? – zagadnąłem.

– Za dużo. Każdy grzech osiada na człowieku. Dotyczy to także ateistów. Po prostu

przekroczyłem pewną granicę.

Podszedł do drzwi i otworzył je. Na dworze wstawał świt. Wyszedłem razem z nim i

patrzyliśmy na skąpany we mgle świat. Nad naszymi głowami niebo było czyste. Przecinała je

piękna wyraźna tęcza.

– Tęcze Araratu – powiedział w zadumie. – Zawsze chciałem je zobaczyć na własne

oczy.

Powietrze było bardzo zimne.

– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytałem.

– Dziś wieczorem albo jutro rano. Zależy od warunków panujących na górze. Wydaje

mi się, że są dość ciężkie.

Wiatr przyniósł gdzieś z oddali echo wystrzałów karabinowych.

–  Ktoś kogoś właśnie zabija – powiedział. – Albo strzelają po pijanemu na wiwat.

Kiedyś układ był jasny. Człowiek i góra. Wdzierali się na skały, a góra zabijała. Najlepsi, a

może najbardziej godni, docierali tam, gdzie mieli dotrzeć. Pozostali zostawali tu na zawsze.

Tak było sprawiedliwie. A teraz dobrzy ludzie giną zanim przejdą połowę drogi, a źli mogą

dotrzeć na miejsce. Na szczęście tylko ja znam drogę.

– Poprzednio zawiązywaliście oczy klientom – zauważyłem.

–  To nie ułatwia wspinaczki. Zresztą to już nie ma znaczenia. Zdołałbyś odnaleźć

miejsce, gdzie spoczywa Arka nawet gdybym zdjął ci przepaskę dopiero tam. Ci, których

prowadziłem nie mieli pojęcia o nawigacji i triangulacji. Nie byli ludźmi wykształconymi.

Popatrzysz na zegarek, odczytasz wysokość. Nie rób takiej zdziwionej miny. Wiem, że ma

wbudowany   altimetr.   Sam   posługiwałem   się   swego   czasu   identycznym.   Zmierzysz   kąt

background image

padania promieni słonecznych i określisz, gdzie jesteś. Zresztą  znając dokładnie wysokość

można przecież obejść trawersem szczyt.

– To zajmie miesiące, te wszystkie granie, rozpadliny, lodowce...

– Ale jest wykonalne.

– Dlaczego więc mnie prowadzisz? Wzruszył ramionami.

– Góra tego chce. Tak mógłbym powiedzieć, ale to nie byłaby prawda. To ja tego chcę.

Zawsze lubiłem się przechwalać. Chcę zobaczyć twoją minę na widok Arki.

–  To może powinienem się ogolić, żebyś mógł ją lepiej widzieć – musnąłem dłonią

zarastającą policzki szczecinę.

– Będę zaszczycony. Maszynka jest w grocie na półce, na lewo od wejścia.

Zjedliśmy na śniadanie konserwę. Ruszyliśmy naprzód. Ta część góry była bardzo

trudna do wspinaczki. Stok pocięty szczelinami, luźne kamienie. Szliśmy najczęściej żlebami.

Od czasu do czasu natrafialiśmy na wysokie progi skalne, które pokonywaliśmy z ogromnym

trudem.   Wreszcie   stały  się   zbyt   wysokie,   ale  tu   były  już   powbijane   w   skałę   haki.   Koło

południa   zatrzymaliśmy  się   na   odpoczynek   na   skalnej   półce   przyprószonej   gdzieniegdzie

śniegiem. Daleko na horyzoncie majaczył Elbrus. Altimetr wykazał wysokość ponad trzy i pół

tysiąca metrów nad poziomem morza.  Zimne powietrze było przejrzyste jak kryształ. Guś

popatrzył w zadumie na dół.

– Nikogo w zasięgu wzroku – powiedział z zadowoleniem. – Tylko my i góra. Tak jak

za dawnych dobrych czasów.

– Czy to jedyna droga? – zapytałem.

–  Ależ   nie.   Dróg   było   kilka.   Tyle   tylko,   że   minęło   wiele   lat.   Trzęsienia   ziemi

zmieniają rzeźbę góry. Zresztą widziałeś, co stało się z wioską Ahora. Kiedyś można było

dotrzeć do Arki konno. No, prawie do Arki. Była odnoga od drogi wiodącej na szczyt.

Ruszyliśmy   w   górę.   Dość   nieoczekiwanie   wyszliśmy   na   niewielką   dolinkę.   Była

zasłana kamiennymi kołami.

–  Kotwice Arki – powiedział Guś. – Jesteśmy już blisko. Popatrzyłem na kamienne

koła.

–  Nie wydaje mi się – powiedziałem ostrożnie. – One są wykute z bazaltu, takiego

samego jak ten na tamtej grani. Wyglądają raczej jakby wykonano je tu na miejscu. Mój

przełożony mówił, że to nagrobki sprzed przyjęcia chrześcijaństwa.

–  A komu by się chciało dźwigać nieboszczyków tak wysoko? – mruknął, a potem

niespodziewanie uśmiechnął się. – Skoro nie są to kotwice, to pewnie faktycznie nagrobki.

Popatrzyłem mu w oczy. Błyszczały w nich figlarne iskierki.

background image

– Jesteś inteligentniejszy niż ci, którzy zazwyczaj tu przychodzili – powiedział.

– To ma być komplement?

– Może niedobrze, że idziesz do Arki. Możesz rozszyfrować nasze niektóre tajemnice.

Paręset metrów dalej znaleźliśmy pierwsze kości.

– Będziemy musieli wspiąć się kawałek kominem – powiedział Guś. – Dalej będzie

trochę wody.

Szczelina, którą się posuwaliśmy, zakręciła i znaleźliśmy się w niewielkiej kotlince o

bardzo stromych ścianach. Na jej dnie koło ściany skalnej, w którą ktoś powbijał zardzewiałe

obecnie klamry, leżał szkielet człowieka, okryty strzępami ubrania.

– Rozbił sobie głowę – przewodnik pokazał paskudne pęknięcie przecinające potylicę.

Ubranie rozsypało się ze starości. Koło miednicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdowała

się zapewne kieszeń, leżała niewielka kupka poczerniałych monet. Podniosłem jedną z nich.

Było to 10 lirów z portretem Atatiirka, z 1977 roku. Rzuciłem ją na miejsce.

–  Klamry są zardzewiałe – wyjaśnił Guś. – Któraś musiała się pod nim złamać. Do

dzieła.

Wspinaliśmy   się   bardzo   powoli   wypróbowując   najpierw   każdy   uchwyt.   Niektóre

trzymały się skały bardzo słabo. Inne były przekorodowane na wylot i teraz gięły się pod

ciężarem ciała. Kilka było świeżo złamanych, jakby ktoś pokonywał tę trasę przed niewielu

dniami.

– Ktoś tu był – zauważyłem.

– Ja – odpowiedział. – Szedłem tedy przed niecałym tygodniem. Jeszcze kawałek.

Weszliśmy   w   komin.   Tu   klamry   były   rozmieszczone   rzadziej.  Komin   skręcał

prowadząc cały czas pod bardzo ostrym kątem do góry. Wreszcie wyszliśmy. Zatrzymaliśmy

się na niewielkiej półce skalnej. Leżało na niej kilkanaście kopczyków ułożonych z kamieni.

Na ścianie ktoś olejną farbą namalował krzyż.

– Turyści – wyjaśnił Guś. – Mój brat ich prowadził. Zaskoczyła ich zamieć śnieżna i

jednoczesny   spadek   temperatury.   Umarli,   bo   nie   mieli   opału,   a   wiatr   uniemożliwiał

schodzenie w dół. Dziwna śmierć, bo był środek lata. Takie ochłodzenia są rzadkie, nawet na

Araracie. Pogrzebałem ich tu, a brata gdzie indziej.

Ruszyliśmy bardzo stromą ścieżką do góry. Było coraz zimniej. Przecięliśmy spore

pole lawowe, a potem znowu zaczęły się piargi. Zatrzymaliśmy się na noc w sporej jaskini.

Guś wyjął z plecaka kostkę wielkości pudełka zapałek, wykonaną z jakiejś substancji szarego

koloru i położywszy ją na palenisku zapalił zapałką. Zrobiło się ciepło i przyjemnie. Zdjąłem

kurtkę. Kostka płonąc świeciła oślepiającym blaskiem. Wkrótce w jaskini zrobiło się gorąco

background image

jak w saunie. Guś posypał kostkę garścią proszku i przygasła.

– Co to takiego? – zdziwiłem się. – Fosfor?

–  termit. Substancja zapalająca na bazie fosforu – wyjaśnił. – Temperatura spalania

ponad cztery tysiące stopni Celsjusza.

Kopniakiem   wyrzucił   resztki   kostki   na   zewnątrz.   Skała   pod   ogniskiem   nabrała

ciemnowiśniowej barwy. Zapalił lampę turystyczną na gaz. W jej kiepskim świetle zacząłem

oglądać ściany.

–  W   głębi   –   mruknął   wyjmując   z   plecaka   puszki.   –   Za   posłaniem.   Oświetliłem

kawałek ściany własną latarką. Herb Trzywdar widać było bardzo wyraźnie.

– Był tu, był – mruknął Guś. – Siedzieli dwa dni i czekali, aż zamieć ustanie. Wreszcie

ucichła i mógł ruszyć dalej.

Z plecaka wyjął metalowe pudełko, a ze środka strzykawkę i ampułkę. Naciągnął dwa

centymetry sześcienne i wstrzyknął sobie dożylnie. Uśmiechnął się z trudem.

– Tęcze nad Araratem – powiedział. – Widok, który trzeba zobaczyć, a potem można

już umrzeć. Chcesz sobie poczytać o Poletylle? Wpadnij kiedyś do ormiańskiej restauracji na

dwudziestej drugiej ulicy w Nowym Jorku i zapytaj o Arakiela. On ma kroniki rodziny. Jeśli

powołasz się na mnie, to ci udostępni ten kawałek.

Wyjąłem z kieszeni potwornie wymięty i poplamiony maszynopis.

– Hrabia twierdzi, że twój przodek usiłował go zabić.

–  Niewykluczone. Zasada jest taka, że zabija się ludzi, którzy chcą rabować z Arki

relikwie.   Ale   ona   wkrótce   straci   znaczenie.   Poletyłło   był   kompletnym   psychopatą.   Nie

zdołaliśmy go zabić. Nie zabiła go też góra.

Nieoczekiwanie   gdzieś   niedaleko   rozległ   się   szmer   osypujących  się   kamieni.   Guś

jednym ruchem zgasił lampę. Usłyszałem, jak odbezpiecza broń. Czekaliśmy. Przed jaskinią

przemaszerowało  kilku   Kurdów.  Dobiegła mnie  gardłowa wypowiedź   jednego  z   nich.  W

gąszczu kurdyjskich słów zrozumiałem tylko dwa: Adman i Daniec. Niebawem ich kroki uci-

chły w ciemności. Guś podkradł się do wylotu jaskini i wyjrzał.

– Poszli – mruknął wróciwszy w ciemność. – Szukają cię.

– Co powiedzieli.

– Nie wiem. Nie znam kurdyjskiego. Byli koło Arki, a teraz zawrócili.

– Kolo Arki?

– Zrobili tam zapewne zasadzkę na ciebie, ale szliśmy dość wolno i nie doczekali się.

– Myślałem, że idziemy najkrótszą drogę.

– Najkrótszą i najłatwiejszą spośród tych, o których wiem. Ta góra to ich dom, choć

background image

zazwyczaj trzymają się najniższych jej partii. Mogli odkryć własne drogi. Tym bardziej trzeba

się śpieszyć.

– Ciekawe, że nie ogłosili wszem i wobec swego odkrycia. Uśmiechnął się.

–  A co by  im  to dało?  Znaleziskiem  i tak  zawładnęliby Turcy.  Zrobiliby z niego

sensację na skalę światową...

–  Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiem – przerwałem mu. – Skoro żyjecie z

prowadzenia turystów do Arki, to dlaczego nie zalegalizować tej działalności? Dogadać się z

rządem,   przygotować   lepszy   szlak,   zadbać   o   reklamę,   a   koło   obiektu   postawić   płotek   i

wpuszczać do środka po zapłaceniu kilkudziesięciu dolarów za bilet. Jesteś przecież ateistą...

– To nie takie proste – uśmiechnął się. – Wiara polega na tym, by ufać, a nie wiedzieć.

Gdyby Arka Noego stała się atrakcją turystyczną, to tym samym zmniejszałaby się wiara w

nią.

– Nie rozumiem.

–  Są  rzeczy  fundamentalne, w  które  należy wierzyć, ale których nie wolno badać

doświadczalnie  – powiedział  w  zadumie.  – Tak jak  z   Arką  Przymierza.  Kościół  etiopski

przechowuje ją od tysiąca ośmiuset lat w kaplicy w Aksum. Twierdzą, że to jest oryginalna

Arka Przymierza, którą Bóg przekazał Mojżeszowi. Jest pilnie strzeżona i nikomu nie po-

zwala się wejść do kaplicy, w której jest ukryta. Patriarcha ma wystarczającą władzę, by

nakazać jej zbadanie. Zabiegali zresztą o to zachodni naukowcy. Zgody takiej jednak nie

wydaje. Tajemniczy przedmiot stoi  w kaplicy nakryty bogato wyszywaną tkaniną. Wierni

wierzą, że ona tam jest. I nic więcej nie potrzebują do szczęścia.

– A twoja Arka? Są ludzie, którzy ją widzieli. Niektórych nawet ty zaprowadziłeś na

miejsce. Jutro zaprowadzisz mnie. Stanę się jeszcze jednym świadkiem.

– Wierzysz w to, że Arka tu jest? – zapytał nieoczekiwanie.

– Nie wiem. Mój szef chyba uwierzył widząc obraz i czytając pamiętniki hrabiego. Ja

chcę zobaczyć to na własne oczy. Wtedy powiem, czy kupka desek leżąca na górze to resztki

drewna z tureckiej stanicy zniszczonej przez lodowiec, czy może coś innego.

Uśmiechnął się szeroko.

– Załóżmy, że znajdziesz tam drewniany okręt wielkości transatlantyku. Uwierzysz w

to,   co   zobaczysz?   Zejdziesz   w   doliny   i   opowiesz   ludziom.   Kto   ci   uwierzy?   Nikt.   Kto

opublikuje   twoje   wspomnienia   z   tej   podróży?   Co   najwyżej   jakaś   brukowa  gazeta.  Jeśli

zaczniesz wygłaszać referaty i opowiadać o tym co widziałeś, przetrącisz sobie karierę. I to na

amen. Nie masz nawet aparatu fotograficznego. Nikt ci nie uwierzy.

– A gdybym miał zdjęcia?

background image

–  Fotomontaż   oczywiście.   Bardzo   nieudolny   fotomontaż.   Nagonka   prasowa   na

fałszerza Pawła Dańca. Aresztowanie hochsztaplera i naciągacza Pawła Dańca. Osadzenie w

zakładzie zamkniętym wariata Pawła Dańca. Taki byłby finał tej wyprawy. Ale szukałeś mnie,

dlatego pokażę ci mimo wszystko to miejsce. Zrobisz co zechcesz.

Następnego dnia rankiem wyciągnąłem rękopis hrabiego.

Moim oczom ukazała się Arka. Tkwita jednym końcem zagrzebana w śniegu...

Obudził się także Guś. Przeciągnął się, po czym wstrzyknął sobie kolejną ampułkę.

Zauważyłem, że jego ramię było pokryte śladami ukłuć.

– Znów mamy dzień – powiedział.

– Dzień dobry.

– Komu dobry, temu w drogę czas – uśmiechnął się. – Zjedzmy śniadanie. Dziś nie

będzie postoju na obiad.

Wyszedł przed jaskinię i zawołał mnie. Powietrze było cudownie klarowne. Tęcza

cięła niebo.

–  Tęcze Araratu – powiedział. – Zapamiętasz je do końca życia. Zawsze będziesz

chciał tu wrócić, żeby napawać się ich widokiem.

Wyrzucona kostka termitu musiała w nocy rozpalić się na nowo, bo obecnie koło

wejścia do jaskini błyszczało małe okrągłe jeziorko stopionego granitu. Dotknąłem ręką skały.

Była ciągle gorąca.

– Dobra rzecz – mruknął Guś. – I dobry dzień na szukanie Arki.

Przeciągnął się aż zatrzeszczało mu w stawach. Wróciliśmy do jaskini. Wyciągnął z

plecaka   puszki   z   wojskowymi   racjami   żywnościowymi.   Mięso,   kompot,   krakersy,   ciasto

podobne do bajaderki oraz kilka krążków czegoś, co nazywał smarowidłem do krakersów.

Posilaliśmy się w milczeniu. Po śniadaniu wyjął pudełko i przeliczył pozostałe ampułki.

– Wystarczy? – zainteresowałem się. – Trochę mało, jeśli...

– To nie insulina – uspokoił mnie. – To morfina. Na takiej wysokości działa znacznie

silniej. Zgadnij teraz, po co prowadziliśmy ludzi do Arki. Zamyśliłem się.

– Jeśli nie dla osobistych korzyści, to może z przyczyn religijnych?

– Jestem ateistą. Ale akurat to, że cię prowadzę, to wyjątek od reguły. Po prostu skoro

mnie szukałeś czuję się w pewien sposób zobowiązany. Ale dawniej?

– Powiedz mi.

background image

– Wy Polacy mieliście rozbiory. Co jednoczyło ludzi? Co pozwalało im mieć nadzieję

na lepszą przyszłość?

–  Poczucie   wspólnoty   językowej   i   religijnej.   Świadomość,   że   jesteśmy   jednym

narodem. Guś uśmiechnął się.

–  Wasi   chłopi   nie   mieli   o  tym pojęcia,  a  szlachta  w  większości   podli-zywała  się

okupantowi,   żeby   tylko   zachować   majątki.   Owszem,   istnieli   patrioci,   ale   obowiązywała

selekcja   negatywna.   Największe   zagęszczenie   Polaków   mających   jakieś   pojęcie   o

obowiązkach wobec ojczyzny występowało na wschód od Bajkału. Drobni sprzedawczycy

przejmowali pozostawione w kraju ziemie. Myślisz, że u nas było inaczej?  Podbijała nas

Turcja.   Niewoliła   Rosja.   Ormiańscy   książęta   przechodzili   na   islam   i   na   prawosławie.

Wyrzekali się języka przodków. Najlepsze jednostki uchodziły na emigrację. W diasporze

żyje w tej chwili osiemdziesiąt procent narodu. Grozi nam to samo co Żydom. Gdy zechcemy

kiedyś wrócić do ojczyzny może się okazać, że już jej nie mamy. Wracam do pytania: dla-

czego prowadziliśmy ludzi do Arki?

– Żyliście u stóp Araratu. Arka miała być dla was symbolem zjednoczenia?

– Tak planowaliśmy. Wszyscy wyznawcy islamu zobowiązani są udać się co najmniej

raz w życiu na pielgrzymkę do Mekki i okrążyć święty kamień ukryty w Kaabie. Arabowie i

inni wyznawcy islamu toczą ze sobą wojny, ale pielgrzymka jest elementem integrującym.

Pozwala przerzucić most ponad podziałami i jednoczy świat muzułmański w walce z innymi

ludami. Moi przodkowie pomyśleli, że można by walczyć o zachowanie tożsamości w ten

właśnie sposób. Niech Ormianie wędrują na stoki Araratu do Arki. Niech wracają w doliny i

opowiadają co widzieli. Niech każdy Ormianin patrzący na świętą górę wznoszącą się na

terytorium opanowanym przez imperium osmańskie poczuje w żyłach ogień walki. W gruncie

rzeczy  Rosja była zbyt słaba, by toczyć z nami wojnę. Oddzielała nas Gruzja, wojownicze

plemiona Iczkerów, Osetyjczyków i Czeczeńców. Nasze powstanie miałoby sens. W XVIII

wieku, kiedy wpływy rosyjskie nie były jeszcze tak silne, a Turcja nie była aż taką potęgą.

Póki   toczyły  się   tam   wojny   haremowe,   mogliśmy   odbierać   co   nasze.   Niestety  mało   kto

zrozumiał ten prosty plan. W ubiegłym wieku właściwie musieliśmy przyjąć opiekę Rosjan,

żeby nie rozdeptała nas Turcja. Gdy w 1915 ramię Rosji osłabło, po tamtej stronie doszło do

pogromu. Rosja szukała od dawna pretekstu dla zajęcia tych terenów.

– Jak również cieśnin Bosfor i Dardanele.

– Właśnie. Niestety w 1915 roku Rosjanie byli zbyt słabi, choć mieli dobry pretekst. A

potem zaczęła się nowa era. Podbili nas i wymordowali jedną trzecią narodu. Przez cały ten

czas pobożni Ormianie docierali do Arki, ale było ich niewielu. Opowiadali o tym co widzieli,

background image

ale spotykali się z niedowierzaniem. Arka leżała zbyt wysoko i zbyt trudna była do niej droga.

Wy mieliście łatwiej. Do klasztoru na Jasnej Górze mógł przyjść każdy.

Zamyślił się głęboko.

–  Ararat wróci do Armenii. Za dwieście lat, za trzysta. Nasi chłopcy w Nagornym

Karabachu dają z siebie wszystko. Rosja więcej nam nie zagrozi. Ta część Turcji może się

wkrótce oderwać. Dokopiemy Azerom i zajmiemy się Kurdami.

– Czystki etniczne jak w Bośni?

– Żadne czystki etniczne – żachnął się. – Po prostu na początek poprosimy ich, żeby

zwrócili nam co nasze. Mamy spisy własności ziemskiej z 1915 roku. Odzyskamy pastwiska,

a potem zobaczymy. Trzeba będzie odbudować zniszczone kościoły. Diaspora da pieniądze,

tak jak Żydzi z całego świata wpłacają datki na Izrael. Nastaną nowe czasy. Nasze czasy. W

drogę. Weźmiesz to – rzucił mi ważący chyba ze dwadzieścia kilogramów pakunek.

Założyłem go na plecy. Ruszyliśmy pod górę. Altimetr wkrótce pokazał wysokość

prawie czterech tysięcy metrów ponad poziom morza. Oddychało się coraz gorzej. Wreszcie

musieliśmy  porzucić   żleby  i   przenieść  się   na   granie.   Wspinaczka   stała   się   dużo   cięższa.

Dolinami schodziły języki lodowca. Ciepłolubne porosty oblepiały skały. Kamień kruszył się.

Na niewielkiej wąskiej półce skalnej, na której urządziliśmy sobie krótki odpoczynek, leżały

kolejne zwłoki przywalone głazami.

– Daleko jeszcze? – jęknąłem. Guś także wyglądał na wykończonego.

– Trochę przeliczyłem nasze siły – mruknął. – Za to w dół będzie ci łatwiej.

Popatrzyłem na rozciągające się wokoło przepaści i niespodziewanie spostrzegłem na

lodowcu kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej grupkę ludzi. Pokazałem ich Gusiowi.

Wyjął z plecaka pistolet z celownikiem optycznym, ale zaraz opuścił broń.

– Właśnie doszedłem do wniosku, że zabijanie nie ma sensu – powiedział i wetknął go

na miejsce.

– Zabijanie jest zawsze złe – potwierdziłem.

– Prawie zawsze – uśmiechnął się. – Jak nas dogonią, będziemy się martwili. Na razie

pora w drogę. Chyba czeka nas kolejny nocleg w górach.

Niebawem   drogę   przecięła   nam   paskudna   szczelina.   Guś   na   jej   widok   nieco   się

zdziwił.

–  Musiała powstać podczas trzęsienia ziemi sprzed dwu dni – powiedział. – Trzeba

będzie ją obejść.

Ruszyliśmy trawersem. Szczelina ciągnęła się na przestrzeni kilkuset metrów, ale cięła

lodowce i granie jak potworna rana. Gdy znaleźliśmy się na szlaku po jej drugiej stronie

background image

zapadała już noc.

– Jeszcze trochę – mruknął Guś.

Opadł z sił tak bardzo, że musiałem go w pewnej chwili podtrzymywać. Ochłodziło

się bardzo i kurtka kiepsko chroniła przed zimnem.

– Nie dam rady – mruknął. – Zanocujemy tutaj. Ulokowaliśmy się pod skalną ścianą.

– Zbuduj półkolisty murek z kamieni – polecił kładąc się na ziemi – żeby ciepło mogło

się odbijać.

Nazbierałem kamieni i ułożyłem z nich coś w rodzaju murku. Wyszedł raczej fatalnie.

– Zamarzniemy – zauważyłem.

– Nie, ciepło będzie odbijać się od muru i od skały za nami – powiedział.

–  Aż czego zrobimy ognisko? – zaciekawiłem się. – Nie widzę tu nic co może się

palić.   Mam   maszynopis,   ale   to   starczy   na   kilka   minut.   Wyjął   z   plecaka   kostkę   termitu

wielkości pudełka od papierosów.

–  Połóż   i  podpal.  Jedyny  szkopuł  w  tym,  że  będzie  to  widać  w  noktowizorach  z

odległości co najmniej dwudziestu kilometrów. Możemy wywołać panikę.

– Panikę?–zdziwiłem się. – Dlaczego? Raczej ściągniemy na siebie uwagę Admana.

Pokręcił głową.

– Ach, nie. Temperatura rzędu czterech tysięcy stopni Celsjusza będzie wiązana raczej

z działalnością wulkaniczną.

Zapaliłem kostkę. Wkrótce zrobiło się ciepło. Termit płonąc wydzielał silny blask.

Skała zaczęła nas grzać także od spodu. Wokół kostki stała się szybko czerwona, a potem

zauważyłem, że topi się. Termit stał w jeziorku lawy.

– Cała radość życia – mruknął. – Dobry wynalazek.

Obudziłem   się   nad   ranem.   Wynalazek   epoki   lotów   kosmicznych  wypalił   się.   Nad

spękaną, przepaloną skałą stał słup pary. Padał śnieg. Guś potrząsnął głową, żeby się obudzić.

– Jeszcze jeden dzień – mruknął. – Nie widać gdzieś naszych drogich myśliwych?

Rozejrzałem się po okolicy. Spadła cienka warstewka śniegu. Każdy ślad byłby na nim

dobrze widoczny.

– Chyba jest czysto – powiedziałem.

Zjedliśmy śniadanie. Puszkowinę na zimno. Guś nie robił sobie zastrzyku.

– Morfina bardzo osłabia – powiedział. – Zrobię, jak będziemy na miejscu.

– Co ci jest? – zapytałem.

–  Nieoperacyjne – mruknął i zamilkł.  – Dlatego przyjechałem tutaj. Nie widziałeś

background image

tęczy?

– Nie. Zresztą to chyba niecodzienne?

– To taka miejscowa anomalia pogodowa. W nocy chłodne powietrze skrapla się na

górze. Rano woda spływa i rozbijając się o skały daje ten właśnie efekt. Nie było, to szkoda.

Wyruszamy.

Wlekliśmy się bardzo wolno. Skały pokryte śniegiem były śliskie i szybko skostniały

mi palce, bo nie pomyślałem w Warszawie, że będą potrzebne rękawice. Znów kawałek drogi

musieliśmy pokonać  wspinając  się po zardzewiałych  klamrach  na ścianę skalną.  Altimetr

pokazał cztery tysiące metrów.

– Już właściwie jesteśmy – powiedział mój przewodnik. – Diabli by wzięli ten śnieg.

Łatwiej będzie nas tropić.

– Sądzisz, że jeszcze nas ścigają?

– Jestem o tym przekonany. Znam Admana.

Pokonaliśmy jeszcze jedną, na szczęście niską, ściankę skalną i zatrzymaliśmy się u

wylotu wąskiej szczeliny. Jej dnem płynęła woda, ale teraz zamarzła.

–  Tu   nie   jest   głęboko,   ale   nie   wiem,   na   ile   lód   jest   mocny   –   powiedział.   –

Odpocznijmy.

Siedliśmy na kamieniach.

– Jak wyobrażasz sobie Arkę? – zapytał.

– Pewnie pokażesz mi stos spetryfikowanego drewna rozwłó-czonego przez lodowiec.

Albo formację geologiczną z łupków z odciskami trzeciorzędowych roślin i powiesz, że to

skamieniałe szczątki Arki...

– No, trzeba wstawać – uśmiechnął się.

Ruszyliśmy naprzód. Lód był dość mocny, ale i tak szliśmy głównie po wystających z

potoku kamieniach.

– No to patrz – mruknął Guś.

Wyszliśmy   zza   skały.   Naszym   oczom   ukazała   się   rozległa   kotlinka   o   stromych

ścianach.   Typowy   wysokogórski   cyrk   lodowcowy.   Lodowiec   spełzający   ze   szczytu   góry

cofnął się, uwalniając przeszło połowę doliny. Wyciekająca spod niego woda utworzyła spory

staw. Z lodowca wystawała Arka.

Wpatrywałem   się   zdumiony.   Statek   wielkości   transatlantyku   wykonany   z   drewna

jednym końcem   wrośnięty w  lodowiec.  Drugi  koniec  na  wpół  zatopiony  tkwił  w  stawie.

Zatkało mnie zupełnie.

– Robi wrażenie, no nie?

background image

– Nie sądziłem, że to tak wygląda.

– Nikt nie sądzi aż zobaczy. Do tej pory nie wierzyłeś, że to zobaczysz.

Ruszyliśmy. W zamarzniętym błocie na brzegu jeziora odbite były ślady stóp obutych

w ciężkie wojskowe buty.

– Robinson znalazł na brzegu morza ślad ludzkiej stopy – mruknąłem.

– To nie są stopy Piętaszka – powiedział Guś z trzaskiem odbezpieczając pistolet.

Minęliśmy wygasłe ognisko, otoczone wiankiem pustych puszek.

– Kurdowie? – zaciekawiłem się. Skinął głową.

Weszliśmy na zamarzniętą taflę jeziora, ale lód pękał nam pod nogami i musieliśmy

się cofnąć.

– Wejdziemy przez lodowiec – polecił.

– Co zrobimy, jeśli nas zaskoczą? Uśmiechnął się potrząsając pistoletem.

–  Zabijemy tylu, ilu zdołamy. Można byłoby wprawdzie podłożyć kostkę termitu w

wąwozie i stopić lód, ale obawiam się, że to zatrzymałoby ich na krótko.

Lodowiec był mocno zniszczony, wdrapaliśmy się na niego bez większego problemu.

Niebawem stanęliśmy na pokładzie Arki. Deski, które niegdyś dopasowano bardzo dokładnie,

spaczyły się,  a  częściowo  zgniły.  Trzeszczały pod  nogami.  Miejscami  porastał  je zielony

mech, a gdzieniegdzie znaczyły plamy porostów.

–  Powinniście   opylić   to   wszystko   jakimś   środkiem   grzybobójczym,   bo   jeszcze

kilkadziesiąt lat i załamie się – powiedziałem.

– Grzyby znikną jeszcze dzisiaj. Na zawsze – uśmiechnął się. Nie podobał mi się jego

uśmiech.

–  Rzuć to tutaj – gestem wskazał pakunek na moich plecach. – Gdy stąd wyjdziesz

musisz udać się tam – wskazał gestem sterczący z lodu potężny skalny występ. – Rozpakujesz

i domyślisz się, co dalej robić. A może i nie domyślisz się. Trzeba dać górze szansę, choć ty

jesteś dobrym człowiekiem, więc przeżyjesz. Widziałem  jak strzelałeś ostrożnie, żeby nie

zabijać wielbłądów. Inny na twoim miejscu strzelałby do ludzi.

Rzuciłem ciężar tam gdzie stałem. Przez właz weszliśmy do wnętrza. Górny pokład

Arki był wielkości  hali sportowej, choć znacznie niższy. Przez  liczne dziury w podłodze

widać   było  niższe  pokłady.  Na  podłodze   leżały podłużne  zawiniątka  opakowane  w   szare

płótno.

– Pochówki – wyjaśnił spokojnie. – Pobożni Ormianie, Grecy i Kurdowie spoczywają

na pokładzie Arki w oczekiwaniu sądu ostatecznego.

– Zapewne członkowie twojej rodziny także?

background image

–  Ależ  nie. Ci,  którzy nie spoczywają na cmentarzu  w Nowym Jorku, pogrzebani

zostali w Erewaniu.

– Strażnicy Arki powinni...

– Wiemy, co powinniśmy. Poza tym nie jesteśmy już strażnikami. Ja jestem ostatnim

przewodnikiem,   ty  ostatnim   klientem,   to   zamknięty  rozdział.   Czterysta   lat   historii   mojej

rodziny.   Czterysta   zmarnowanych   lat.   Nic   przez   to   nie   osiągnęliśmy   –klepnął   ścianę.   –

Ormianie nie znaleźli nowego miejsca kultu i nie zjednoczyli się. My też nie zdobyliśmy

władzy. Można mieć dobre pomysły, a czasami realizacja zupełnie nie wychodzi. Tak jest i

tym razem. Nie sposób wszystkiego przewidzieć.

Czułem się dziwnie. Nie mogłem uwierzyć w to, gdzie się znajduję.

– To takie nierzeczywiste – powiedziałem. – Powinienem czuć religijne uniesienie, a

tymczasem...

– Spokojnie, po prostu nie uwierzyłeś jeszcze w to, co widzisz – uspokoił mnie.

Usiadł   na   podłodze   i   wyjął   z   kieszeni   pudełko.   Zastrzyknał   sobie   dwie   ampułki

morfiny. Pudełko   z   resztą   narkotyku  i   strzykawkami   odłożył  obojętnie   na  bok.   Narkotyk

zadziałał i ból zniknął z jego twarzy. Wyglądał bardzo sympatycznie. Zastanawiał się jeszcze

chwilę, a potem zastrzyknął sobie pozostałe dwie ampułki.

– Zabijesz się – ostrzegłem go, gdy wkuwał sobie igłę w żyłę. – Dwie to już za dużo.

–  Ach, nie. Dochodziłem do trzech. Zresztą co to za życie. Parę godzin mniej czy

więcej...

Postanowiłem, że poczekam i jeśli umrze pogrzebię przynajmniej jego ciało.

– Czas na ciebie – powiedział. – Do zobaczenia.

– Nie pozwolisz mi trochę się tu rozejrzeć? Pokręcił głową.

– Ty już i tak zbyt wiele widziałeś, Pawle. Nie idź za mną.

Ruszył w głąb pomieszczenia, a potem usłyszałem jak jego stopy stukają po schodach,

gdy   schodził   gdzieś   niżej.   Poczułem   się   dziwnie   oszołomiony.   Gdzieś   w   dole   zabłysło

jaskrawe światło. Po chwili drugie i trzecie. Termit? Ten wariat podpalił Arkę! W pierwszej

chwili chciałem rzucić się na dół, ale zaraz zatrzymałem się. Nie miałem czym tego ugasić.

Cztery  tysiące   stopni   Celsjusza.   Zaczęło   robić   się   ciepło.   Z   dołu   buchnęły   kłęby  dymu.

Wybiegłem na pokład. Porwałem pakunek i zbiegłem na dół nad staw. Usiłowałem dojrzeć

Gusia przez szpary w kadłubie, ale widziałem tylko kilkadziesiąt jaskrawych punktów na

różnych wysokościach. Płomienie przegryzły się przez pokład. Zakląłem. Nie miałem aparatu

fotograficznego. Cofnąłem się jeszcze dalej. Upał stawał się nie do wytrzymania. Płomienie

przegryzły już burtę statku. Smoła wyciekła strugą spod dachu i z sykiem zatonęła w wodzie.

background image

Nad Arką unosił się wielki słup smolistego dymu. Stałem cztery metry od burty, ale żar stawał

się   tak   straszny,   że   musiałem   cofnąć   się  jeszcze   dalej.   Ormianin   naszpikował   Arkę

kilogramami termitu. Bladoniebieskie płomienie strzeliły na wszystkie strony. Podniosłem z

ziemi pakunek i zarzuciwszy go na plecy odszedłem jeszcze kawałek. Obejrzałem się. Adman

Sahar   i   jego   ludzie   stali   u   wylotu  szczeliny.   Na   mój   widok   pomachali   radośnie

kałasznikowami. Rzuciłem się do ucieczki po lodowcu.

W czerwonych beretach trenowaliśmy karabinami do paintballu. Czasami robiliśmy

tak,   że   jeden   z   nasz   uciekał,   a   dziesięciu   lub   dwunastu   żołnierzy   usiłowało   go   trafić

żelatynowymi pociskami z farbą. To było podobne, tyle tylko, że oni mieli prawdziwą broń.

Koło   Arki   topił   się   gwałtownie   lód,   strumienie   wody   wpadały   do   wnętrza   i   z   sykiem

ulatywały w niebo w postaci pary, nie zdążywszy nawet dotknąć żaru. Wspinałem  się po

porowatym lodzie. Ludzie Admana szli wolno, nie spiesząc się. Zauważyli już z pewnością,

że nie mam broni i niezbyt mam dokąd uciec. Zdziwiło mnie, że zupełnie obojętnie mijają

płonącą Arkę. Wreszcie stanąłem za skalnym występem. Otaczał mnie popękany lodowiec.

Przed sobą widziałem przepaść.

“Tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej martwego – przyszło mi na

myśl. – A może w pakunku jest jakaś broń?"

Rozsupłałem rzemień, którym był związany. Wewnątrz znajdował się kłąb materiału,

przypominający w dotyku ortalion. Namiot? Wyciągnąłem go w całości. Kłąb materiału, kłąb

linek i dziwna uprząż. Paralotnła!

Przypomniał mi się wykładowca z wojska, który mówił nam o spadochronach. Nie

lubił  paralotni  i niczego  nas o nich  nie  nauczył. Zapiąłem uprząż.  Rozrzuciłem  materiał.

Powiał   wiatr   i   linki   napięły  się,   a  czasza  się   wypełniła.   Strzepnąłem   linkami   likwidując

załamania materiału. Wiatr pociągnął mnie z nieoczekiwaną siłą. Ustawiłem się trochę lepiej i

skoczyłem. Uniosłem się w górę. Skała uciekła w dół i przez dłuższą chwilę walczyłem z

nagłym atakiem lęku wysokości. Kurdowie zmaleli do rozmiarów mrówek. Echo przyniosło

huk wystrzałów. Jedna kula przebiła powierzchnię czaszy, ale wkrótce znalazłem się poza

zasięgiem kuł. Opadałem łagodnie ściągając linki. Zawirowania powietrzne wokół góry pa-

rokrotnie groziły mi rozbiciem o skały. Wreszcie po dwu godzinach lotu osiadłem na równinie

Arakesz,   nieco   na   zachód   od   Doliny   Świętego   Jakuba.   Zwinąłem   starannie   paralotnię   i

schowałem ją do worka. Obejrzałem się. Odnalazłem miejsce, gdzie płonęła Arka. Nieco

poniżej szczytu widać było cienką strużkę dymu i pary.

– To by było na tyle – mruknąłem.

Ruszyłem spokojnym krokiem w stronę Igdiru. Jakieś dwa kilometry dalej usłyszałem

background image

warkot silnika ciężarówki.

– Może będzie okazja do podjechania – mruknąłem stając na poboczu drogi.

Kiedy   jednak   zdezelowany   studebaker   wyłonił   się   zza   pagórka,   zanurkowałem

natychmiast w krzaki. Biegnąc przeklinałem własną głupotę. Adman z całą pewnością miał

radiostację. Gdy mu tak zręcznie wyfrunąłem, zawiadomił kumpli. Wypatrzeć paralotnię na

niebie nie było trudno. W krzakach słychać było nawoływania tropiących mnie. Parokrotnie

usłyszałem suche trzaski wystrzałów karabinowych. Porzuciłem paralotnię. Pościg słyszałem

teraz   ze   wszystkich   stron.   Otoczyli   mnie   i   przeczesywali   zarośla.   Nieoczekiwanie

zauważyłem dużą norę jakiegoś zwierzęcia, może nawet wilka, wydrapaną w czarnej glebie na

stoku  niewielkiej   kotlinki.   Wczołgałem   się  w  nią   nogami  do  przodu.   Rękoma   zawaliłem

wejście. Na szczęście nora była opuszczona.  Leżałem na wpół przysypany. Wygrzebałem

sobie tylko niedużą dziurę do oddychania i nasłuchu. Ścigający mnie przebiegali kilkakrotnie

w pobliżu wrzeszcząc i klnąc.

“Zachciało   się   Panu   Samochodzikowi   przygód   –   pomyślałem.   –   Znajduje   zeszyt

hrabiego, ale wysyła mnie. Wpadają jego krewni i to ja muszę ich niańczyć. Porywają nas

Kurdowie, a ja muszę opracowywać plany ucieczki. Wreszcie wpada szef z wizytą i znowu to

ja muszę go wyciągać z opresji. A teraz..."

Odgłosy   polowania   ucichły.   Poczekałem   do   wieczora   i   wyczołgałem   się   z   nory.

Szedłem kierując się gwiazdami, potem wzeszedł księżyc zalewając równinę swoim blaskiem.

Nad ranem dotarłem do barakowozu koło wzgórza Tendurek. Zapukałem. Otworzył

mi Selim.

– O rany! – powiedział na mój widok.

background image

ZAKOŃCZENIE

– I tak się to zakończyło – podsumowałem. Szef westchnął i rozparł się wygodniej w

fotelu za biurkiem. Za oknami ministerstwa po zalanym słońcem ulicach ociężale dreptali

ludzie.

–  A   więc   Arka  przestała   istnieć  i   co   gorsza   nie   ma  żadnych  dowodów   na   to,   że

kiedykolwiek istniała? – zapytał Jacek.

–  Tak sądzę.  Pozostało  może   trochę  spalonych bali  na  dnie jeziora. Chociaż przy

czterech tysiącach stopni Celsjusza nie liczyłbym na to. Wytopiło i odparowało lód aż do

skały.

– Szkoda, że nie zabrałeś, wujku, ani kawałka drewna – powiedziała Zosia.

– Gdy o tym pomyślałem, Arka płonęła. Nie mogłem już podejść. A nigdzie wokoło

nie było ani szczapy. Wyzbierali je poprzedni pielgrzymi.

Niespodziewanie zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę.

– Gość do mnie? Proszę go wpuścić.

– Kto to? – zaciekawiłem się.

Drzwi otworzyły się i do gabinetu wtargnął Józef Paczenko.

–  Ha, naukowcy – powitał nas. – No i jak tam było na Araracie? – zaciekawił się

patrząc na mnie. – Ciekawszych przygód niż moje i tak wam nie było dane przeżyć.

– Widziałem Arkę – powiedziałem.

Uśmiechnął się szczerząc żółte zęby.

– No to jest nas dwu. Ale ja nie o tym.

Pogrzebał w torbie i wyciągnął kawał białego niegdyś płótna. Odwinął go i naszym

oczom   ukazał   się   kawałek   deski   z   pociemniałego   drewna.   Po   jednej   stronie   oblepiała   je

smoła.

–  A czegoś takiego kawałka nie przywiózł?  – dziobnął mnie kościstym palcem w

pierś.

– Mamy próbkę – ucieszył się pan Tomasz. Gość przełamał deskę na pół.

–  Dla was połowa. Reszta się przyda – schował swoją część do plecaka. – To teraz

zrobicie testy na wiek?

– Chodźmy – poderwał się pan Tomasz. – Jedziemy do Instytutu Archeologii.

No   i   pojechaliśmy.   Laboratorium   Dendrochronologii   nie   wyglądało   specjalnie

background image

imponująco.   Nieduży  pokoik,   w   którym  z   trudem   zmieściliśmy  się   w   piątkę.   Szlifierka,

zamrażarka,   kamera   cyfrowa   i   komputer.   Doktor   Malinowski   uśmiechnął   się   gdy

przedłożyliśmy mu naszą prośbę.

– Mogę wam określić wiek od ręki, ale tylko w przybliżeniu – powiedział. – Dokładne

ustalenie chronologii tego kawałka potrwa kilka miesięcy.

– Może być w przybliżeniu – uspokoił go pan Tomasz.

Doktor wziął szczypcami próbkę i zanurzył ją na chwilę w ciekłym azocie. Następnie

położył na szlifierce i unieruchomił zaciskiem. Włączył maszynę. Piła taśmowa odcięła cienki

plaster drewna, ponownie zamroził go i przeszlifował. Następnie położył tak przygotowaną

próbkę na płycie skanera i włączył komputer. Na ekranie pojawiło się odwzorowanie słojów

drewna. Wystukał komendę.

–  Ustalam sekwencje  – powiedział. – Mamy tu przeszło trzydzieści pierścieni, więc

chyba nie będzie problemu z ustaleniem wieku. Poczekajcie obok w gabinecie.

Siedzieliśmy przy stole. Po chwili przyniósł nam wydruk.

–  Słoje   pochodzą   z   lat   1567-1599   –   odczytał   pan   Tomasz.   –   Pasują   do   drzew

wyrosłych na południowych stokach Kaukazu.

– Naszej ery? – zdziwiła się Zosia. Kiwnął głową.

– Tak podejrzewałem – warknął Józef Paczenko. – Ja jestem za stary cieśla, żeby mnie

nabrać na taką atrapę.

– Więc to nie była prawdziwa Arka? – zmartwił się Jacek.

– Nie. To była szesnastowieczna ormiańska atrapa – wyjaśnił szef.

– Powinienem sam był się tego domyślić – mruknąłem.

– To znaczy, że wszystkie wzmianki o odnalezieniu...

– Dotyczyły właśnie tego statku. Guś wiedział, że nadchodzi nowa epoka. Wiedział, że

nie może dopuścić do jego odnalezienia, bo wtedy łatwo zdołano by ustalić faktyczny wiek

znaleziska.

– Ale szesnastowieczna konstrukcja...

–  Chciał uratować honor swojej rodziny – powiedziałem. – Niestety, to mu się nie

udało. Spalił Arkę, ale została próbka...

– A prawdziwa Arka? – zapytała Zosia. – Przecież musi gdzieś być!

Uśmiechnąłem się.

– Może chcesz wrócić i jej poszukać? – zaproponowałem. Zamyśliła się.

– Może kiedyś...

background image