TOMASZ OLSZAKOWSKI
Pan Samochodzik i Arka
Noego
WSTĘP
Zmrok zapadł wcześnie. Wiatr wył od wielu godzin, ciasna jaskinia wibrowała niczym
wnętrze dzwonu. Przed wejściem wichura usypała wysokie zaspy z piasku i śniegu. Siedzący
w głębi groty mężczyzna dorzucił do niewielkiego ogniska dwa kawałki drewna. Z kieszeni
wyjął zegarek na złotym łańcuszku. Zbliżył go do wątłego płomienia, aby odczytać, która jest
godzina. Dochodziła druga nad ranem. Zadrżał i szczelniej zawinął się w nie wyprawioną
końską skórę. Pięć godzin do świtu. Niespodziewanie wśród zamieci usłyszał stukanie kopyt.
Z torby leżącej u swoich stóp wydobył dziwny rewolwer o bardzo grubej lufie. Wykonał go na
zamówienie najlepszy rusznikarz w Chełmie. Strzelał nabojami dubeltówkowymi na dzika.
Hrabia czekał trzymając zeszrywniały od zimna palec na spuście, ale dźwięki nie powtórzyły
się. Zimno stawało się coraz bardziej przenikliwe. Odłożył rewolwer na kolana i wsunął
zgrabiałe dłonie pod skórę. Na mrozie stwardniała otaczając go jakby pancerzem. W
ciemności po drugiej stronie ognia zalśniła para wilczych ślepi. Nie chciał strzelać. Bał się
zdradzić swoją obecność, choć nie sądził, by ciągle go szukali. Zaklął wściekle. Mimo woli
zaczął rozważać swoją sytuację.
Za pięć godzin rozwidni się. Przypnie narty i spróbuje wspiąć się na przełęcz. Do wsi
Ahora nie może wrócić. Jedyna droga wiedzie więc na północ, ku żyznym dolinom Armenii.
Ku krainie, w której jego pieniądze mają wartość. Namacał odruchowo skórzany portfel, a w
nim gruby zwitek rosyjskich rubli. Chciał zapalić fajkę, ale nie miał już tytoniu. Przejdzie
przez równinę Arakesz. Jeśli Ormianie zaczaili się tam, pozabija ich.
Jeśli będzie ich zbyt wielu, ukryje się. Za dwa dni dotrze w bezpieczne miejsce. O ile
oczywiście zamieć ucichnie do rana. Dorzucił do ognia jeszcze kilka patyków. Wystrzelił
jasny płomień. Siedzący przy ognisku rozsupłał ukryty wewnątrz torby węzełek i dłuższą
chwilę wpatrywał się w niewielki kawałek pociemniałego drewna. Wsunął go z powrotem na
miejsce, a wyjął zeszyt oprawiony w skórę. Otworzył go w miejscu założonym błękitną
jedwabną wstążką. Atrament w piórze zamarzł, ale w bocznej kieszeni znalazł kopiowy
ołówek. Poślinił jego koniec i zanotował na wolnej kartce:
Jeśli nawet umrę, to nie zdołają utrzymać tego w tajemnicy. Moi następcy zdołają
wedrzeć się na Aghń Dagh. Choć nie będzie to łatwe zadanie.
Kopiowy ołówek wypadł mu z kostniejących palców. Ukrył pośpiesznie dłoń w cieple
za pazuchą. Zęby dzwoniły mu tak strasznie, że o mało nie odgryzł sobie języka, a potem
nagły skurcz zacisnął szczęki. Siedzący zapadł w nerwową drzemkę. Wilcze ślepia jeszcze
kilkakrotnie pojawiały się po drugiej stronie ogniska, ale zwierzę bało się przekroczyć
dogasające płomienie.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PORANNY TELEFON • CZY BATURA MOŻE NAS PODSŁUCHIWAĆ • CHEŁM,
ULICA LWOWSKA • MAGAZYN NA STRYCHU • SKRUPUŁY PANA TOMASZA •
CIĘŻARÓWKA Z BEZCENNYM ŁADUNKIEM
Brzęczący namolnie telefon wyrwał mnie z głębokiego snu.
– Halo? – wymamrotałem schrypniętym głosem w słuchawkę.
– Witaj, Pawle – głos szefa słychać było słabo, jakby pochodził z Księżyca. – Mam
nadzieję, że nie obudziłem?
– Ależ szefie...
– Dobra, dobra. Nieważne. Jest dziesiąta.
Spojrzałem na zegarek i zamarłem. Faktycznie była dziesiąta. Od godziny powinienem
był tkwić za biurkiem w Ministerstwie Kultury i Sztuki.
– Przepraszam, ja...
– Nieistotne. Miałem pracowity weekend. Możesz tu do nas przyjechać?
– Do ministerstwa? Szef westchnął.
– Pawle, obudź się. Nie do ministerstwa. Jestem w Chełmie. Zaspana wyobraźnia
podsunęła mi widok pana Tomasza przebranego w mundur i siedzącego w okopie z
automatem w dłoni.
– W hełmie? – powtórzyłem.
– W mieście Chełm! – huknął. – Zapamiętaj adres. Ulica Lwowska?.
– Lwowska 7.
– To koło koło dworca PKS-u. Z pewnością znajdziesz. Powtórz adres.
– Lwowska 7. Miasto Chełm.
– Znakomicie. Pakuj się do pociągu i przyjeżdżaj. O 12
07
z Dworca Centralnego, z
przesiadką w Lublinie. Spodziewam się, że będziesz tu gdzieś na szesnastą.
– Stało się coś? – zapytałem ostrożnie.
Szef milczał, ale wyobraziłem sobie jak energicznie kiwał głową. Zaraz potem
rozłączył się.
Był chłodny czerwcowy dzień. Chełm spodobał mi się już na pierwszy rzut oka.
Wyglądał na miłe, spokojne, senne, prowincjonalne miasto. W powietrzu unosiła się ledwo
uchwytna atmosfera zapyziałej prowincji. Większość domów przy wiodącej do dworca ulicy
pamiętała jeszcze pierwszą wojnę światową. Tylko sunące po dziurawym asfalcie samochody
psuły to wrażenie. Na szczycie zza drzew prześwitywały kopuły kościoła. Z kamienic odpadał
tynk malowany po raz ostatni jeszcze przed drugą wojną światową. Gdzieniegdzie rozsta-
wiono rusztowania i odnawiano elewacje. Przeszedłem koło pawilonu spółki “Labirynt" i
zakręciłem koło kościoła. Ulica Lwowska opadała w dół. Przyjemnie było dać odpocząć
nogom. Przed kamienicą oznaczoną numerem siódmym stał samotny policjant. Popatrzyłem
na budynek. Dom miał trzy piętra, sądząc po obramowanych okien pamiętał jeszcze stare
carskie czasy. Mur znaczyło kilka paskudnych pęknięć. Zapukałem do masywnych dębowych
drzwi.
– Kim pan jest? – zagadnął nieoczekiwanie milczący policjant stojący pod oknem.
– Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki. Policjant podszedł bliżej.
– Czy może pan okazać jakiś dokument?
Pokazałem mu legitymację służbową. Kiwnął poważnie głową.
– Dziękuję. Sam pan rozumie – ostrożności nigdy zza wiele.
– Ale co tu się właściwie dzieje? Uśmiechnął się szeroko.
– Wyjaśnią panu wewnątrz.
Wyjął z kieszeni klucz i przekręcił go w zamku. Drzwi stanęły otworem.
– Niech pan uważa, podłoga jest mocno dziurawa – ostrzegł. Stanąłem
zdezorientowany w sieni.
– Po schodach na górę – dobiegł mnie głos policjanta, a potem zazgrzytała zasuwka,
gdy przekręcił od zewnątrz klucz w zamku. W budynku było dość ciepło, ktoś napalił w
piecach. Wdrapałem się na górę po długich trzeszczących schodach. Wreszcie stanąłem u stóp
drabiny prowadzącej na tajemniczy strych. Z góry usłyszałem podniecony głos szefa.
Wspiąłem się po drabinie i stanąłem oślepiony mrużąc oczy w świetle kilku halogenowych
reflektorków. Jak mogłem się zorientować, strych zawalony był stosami rozmaitych rupieci i
kartonowych pudeł.
– Hop, hop – pan Tomasz zawołał gdzieś zza stosu kartonów. Ominąłem chwiejną
piramidę i prawie wpadłem na jego plecy. W powietrzu uniósł się kurz. Kilogramy kurzu.
– Witaj, Pawle – powiedział pan Tomasz. – Świetnie, że jesteś. Pomożesz w tej
robocie.
Rozejrzałem się. Dwaj mężczyźni grzebali w wielkim stosie skórzanych siodeł,
jakichś szmat będących chyba w zamierzchłej przeszłości płaszczami oraz innych dziwnych
rupieci. Potknąłem się o zardzewiałą zbroję husarską.
– Ostrożnie – ostrzegł mnie szef. – Patrz pod nogi, pełno tu butelek. Szkoda je
rozdeptywać, niektóre pamiętają jeszcze początki ubiegłego wieku.
– Gdzie my jesteśmy? – wykaszlałem pytanie razem z dławiącym mnie kurzem. – To
rekwizytornia jakiegoś teatru?
Dwaj grzebiący w rupieciach mężczyźni roześmieli się rozbawieni.
– Rekwizytornia? – parsknął jeden. – Panie Tomaszu, a mówił nam pan, że pański
pomocnik skończył historię sztuki.
Zamarłem zaskoczony przypuszczeniem. Podniosłem z ziemi szablę. Była nieco
zaśniedziała po wierzchu. Skóra pokrywająca pochwę popękała, ale zdobiące jelec drobne
błękitne kamyki lśniły jak świeżo wypolerowane. Przetarłem je dłonią.
– To przecież turkusy – wyjąkałem.
– Tak. To wszystko jest prawdziwe.
Poczułem zawrót głowy. Doszedłem do siebie piętro niżej. Leżałem na kanapie, a szef
delikatnie mną potrząsał.
– Natrzeć mu skronie wódką – zaproponował ktoś ze strychu.
– Już mi lepiej – powiedziałem siadając. – Co to za strych?
– Coś w rodzaju prywatnego muzeum – uspokoił mnie pan Tomasz. – Po prostu któryś
z dawnych właścicieli był zapalonym kolekcjonerem.
– Przecież tego wszystkiego jest tyle, że można by zbudować drugie Muzeum Wojska
Polskiego...
– No, nie przesadzajmy – zaprotestował pan Tomasz. – Muzeum Wojska Polskiego
ma czterdzieści tysięcy eksponatów, z czego wystawia może koło tysiąca, a my na tym strychu
jak do tej pory skatalogowaliśmy wstępnie kilkaset. Ale nie wątpię, że gdyby wtargnął tu na
przykład Jerzy Batura, to miałby z czego utrzymywać się do końca życia. A i dla trzeciej
generacji łowców dzieł sztuki by wystarczyło.
Uśmiechnąłem się wyobrażając sobie wielopokoleniową dynastię handlarzy z rodu
Baturów i równie liczny klan walczących z nimi Panów Samochodzików.
– Do rzeczy – głos szefa sprowadził mnie na ziemię. – Musimy to wszystko wstępnie
skatalogować. Potem popakować w pudła i przygotować transport do Warszawy.
– Ciężko będzie.
– Kartony już mamy. Gorzej z ludźmi – uśmiechnął się. – Z inwentaryzacją poradzę
sobie. Ty będziesz tylko znosił pudła na dół. Z tyłu podstawiona jest ciężarówka. Pilnuje jej
drugi policjant.
– Nie można by wziąć do tego miejscowych? Nie ludzi z ulicy, ale zaufanych
pracowników muzeum miejskiego? Twarz Pana Tomasza ściągnęła się.
– Jest z tym mały problem – powiedział. – Chodzi o to, że miejscowe muzeum na
razie nic o tym nie wie i na polecenie ministra ma tak pozostać. Odpowiadamy za to głową.
– A dlaczego?
Otworzył pudło stojące koło wersalki i wyjął z niego nabijaną mosiężnymi płytkami
uzdę końską.
– Popatrz na tą skórę, Pawle – powiedział. – Kruszy się, podpleśniała. Mosiądz
koroduje. Wszystkie te przedmioty musimy poddać natychmiastowej konserwacji.
Tymczasem miejscowe służby nie posiadają wystarczającego wyposażenia logistycznego.
Złapałem się za głowę.
– Chcecie im zwinąć sprzed nosa taki skarb tylko dlatego, że nie mogą go
zakonserwować?
– Dokładnie tak. Sam przyznasz, że to chyba właściwe rozwiązanie. Zawahałem się.
– To nie powinno być tak – powiedziałem wreszcie. – Znaleziska dokonano na ich
terenie. Wiele z tych przedmiotów to cenne pamiątki związane z przeszłością tych ziem.
Popatrzyłem w osłonięte okularami oczy pana Tomasza i dostrzegłem w nich wahanie.
Usta ściągnęły mu się.
– Masz rację – powiedział cicho. – Ja też o tym myślałem, ale zdołałem na jakiś czas
zagłuszyć głos sumienia. Co proponujesz?
Zamyśliłem się. Rozważałem wszystkie za i przeciw. Wreszcie odezwałem się.
Mówiłem wolno starannie dobierając słowa.
– Nie ulega wątpliwości, że przedmioty te należy stąd zabrać. I poddać w Warszawie
konserwacji. Najlepszym wyjściem będzie wywiezienie ich, ale jednocześnie należy
przekazać pracownikom miejscowego muzeum pełną kopię inwentarza, na podstawie której
będą mieli potem możliwość dochodzenia swoich praw i przynajmniej wypożyczenia tych
zabytków z Warszawy celem zorganizowania wystaw tematycznych.
Pan Tomasz poweselał.
– Sprytnie – powiedział.
– Ależ szefie...
– Tak właśnie zrobimy. Jak się czujesz?
– Już mi przeszło. Po prostu to oszołomienie...
– No to do dzieła.
Siedem godzin później padałem ze zmęczenia, ale prawie wszystkie pudła znalazły się
na dole, bezpiecznie zamknięte w metalowym brzuchu ciężarówki. Wdrapałem się na górę.
Pan Tomasz siedział na fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Opadłem na sąsiedni fotel. Z boku
wyglądało to nawet zabawnie. Panowie Konrad i Zbyszek stawali przed szefem z
wygrzebanym przedmiotem w dłoniach. On unosił aparat fotograficzny “Minolta", wciskał
ustawienie ostrości. Cicho brzęczał zoom, potem ręka szefa wciskała guzik i błyskał flesz.
– Siodło kawaleryjskie, lata pięćdziesiąte XIX wieku, srebrzony mosiądz. Stan
zachowania czwarty. Numer ewidencyjny C17 łamane przez 781. Zdjęcie numer dwadzieścia
sześć, rolka piętnasta. Pudło numer sto trzydzieści jeden.
Wyręczyłem go w wypełnianiu formularza, za co był mi wdzięczny. Dochodziła
północ. Mocna kawa pachniała upojnie. Wreszcie długopis zaczął wypadać mi ze
zdrętwiałych palców. Policjant sprzed domu wycofał się do sieni. O północy zmienił go
kolega. Wreszcie Pan Tomasz przerwał pracę.
– Wystarczy na dzisiaj – powiedział. – Wszyscy spać. Zatrzasnęliśmy klapę i
zapieczętowaliśmy ciężarówkę, a do drzwi przyczepiliśmy alarm.
Pan Tomasz urządził pobudkę o siódmej rano. Odświeżyłem się wodą zaczerpniętą z
pompy na podwórku, potem wyskoczyłem do sklepu naprzeciwko i kupiłem co trzeba na
śniadanie. Oczywiście dla pełnego oprzytomnienia nieodzowna okazała się kawa, choć
poprzedniego wieczoru wypiłem jej tyle, że czułem do niej serdeczne obrzydzenie. Szef
wyraźnie śpieszył się, chciał jeszcze przed południem wyprawić transport w drogę. Na
szczęście na strychu pozostało już niewiele zabytków. Zaledwie dwieście. Po pięciu
godzinach roboty zapakowane czekały na wyjazd.
– To duże ryzyko przewozić ten ładunek tak za jednym zamachem – zauważyłem.
Pan Tomasz uśmiechnął się lekko.
– Najlepszą bronią jest tajemnica – powiedział. – Nie wątpię, że Jerzy Batura na wieść
o tym, że przez kraj będzie jechać ciężarówka wypełniona zabytkami wartości lekko licząc
dwu milionów nowych złotych, zorganizowałby zasadzkę na drodze... Zresztą może go
przeceniam.
– Czy naprawdę wszystko utrzymane jest w tajemnicy? – zagadnąłem. – Załóżmy, że
Batura podsłuchał naszą rozmowę. Wie, że pojechałem do Chełma. Jeśli zorientował się, że
pan wyjechał sobotnim świtem jedyną ciężarówką ministerstwa gdzieś w Polskę, to składając
te dwa fakty może się zaczaić przy szosie na Stołpie, bo to najkrótsza droga do Warszawy.
Jeśli zna numery wozu, a myślę, że ich zdobycie nie jest dużym problemem, to sądzę, że z
zasadzką już może czekać. Proszę też nie zapominać, że ktoś z ministerstwa “sypie".
Pan Tomasz uśmiechnął się rzucając mi przenikliwe spojrzenie znad okularów.
– Pomyśleliśmy o tym – powiedział.
W tym momencie na podwórko wszedł młody policjant, niosący pod pachą wypchaną
torbę.
– Witam panów – powiedział. – Kapitan Iwanczuk. Jestem na polecenie komendanta
wojewódzkiego odpowiedzialny głową za ciężarówkę i jej ładunek.
Uścisnęliśmy sobie dłonie przedstawiając się. Obejrzał uważnie samochód.
– Rygle z tyłu wyglądają solidnie – powiedział. – Numery rejestracyjne to pewien
problem – z torby wydobył dwie tablice. – Zaraz je wymienimy.
Popatrzył w zadumie na bok pojazdu. Z torby wyjął duży rulon i szmatkę. Przetarł
starannie lakier, a następnie zręcznie nakleił wielką nalepkę. Pan Tomasz zachichotał.
– Ubojnia przemysłowa ŚWINTEX w Chełmie – przeczytał. – Dostarczamy mięso
wołowe, wieprzowe i cielęcinę.
Na boku samochodu pysznił się obrazek przedstawiający uśmiechniętą świnię z
kwiatkiem w zębach.
– To nie wszystko – powiedział kapitan. – Zaraz za Lublinem wykonamy ponowną
zmianę tablic rejestracyjnych i wyglądu wozu – rozwinął kolejny rulon, który informował:
“Rzeźnia Sanitarna i Fabryka Kleju Kostnego ALTAIR".
Pan Tomasz chichotał, a ja ledwo zdołałem się powstrzymać.
– No, a gdyby przyszło co do czego... – rozchylił torbę. Wewnątrz leżał pistolet
maszynowy uzi i kilka granatów.
– Mam CB-radio i telefon; w każdej chwili mogę wezwać posiłki. Sądzę, że mogą
panowie spać spokojnie. Pan Tomasz uśmiechnął się szeroko.
– No cóż. Pozostaje mi życzyć panu szerokiej drogi. Pożegnaliśmy się i samochód
odjechał.
– Myślałem, że my też wracamy? – zdziwiłem się.
– No, niezupełnie. Teraz wreszcie nadszedł czas, by cię wtajemniczyć w moje plany.
Znaleźliśmy coś na tym strychu.
– Co jeszcze? – zdumiałem się.
– Chodźmy – pan Tomasz wykonał ręką zachęcający gest. Ruszyliśmy ulicą Lwowską
pod górę.
ROZDZIAŁ DRUGI
W KREDOWYCH PODZIEMIACH • ZŁOTA ZAUSZNICA • CO WIDNIEJE NA
MONETACH BOLESŁAWA CHROBREGO • JASKINIA DUCHA BIELUCHA •
PEKAES DO WOJSŁAWIC
Drzewa kwitły, powietrze pachniało upojnie. Z parku ruszyliśmy w dół i
zatrzymaliśmy się przed pawilonem spółki “Labirynt".
– Cóż to za spółka? – zdziwiłem się. Pan Tomasz uśmiechnął się tajemniczo.
– Chodź, to zobaczysz.
Weszliśmy. Na wprost wejścia za ladą siedziała miła ruda panienka. W pawilonie
wystawiono dużą ilość rzeźb i obrazów, wszystko po dość przystępnych cenach.
– Dwa bilety – uśmiechnął się do panienki mój szef. Zainkasowała pieniądze. Z
zaplecza zawołała dziewczynę, może szesnastoletnią.
– Popilnuj interesu – powiedziała do niej. – A my sobie pójdziemy pozwiedzać.
Dziewczyna wręczyła nam dwie świece. Rudowłosa kobieta otworzyła niepozornie
wyglądające drzwi w ścianie. Po kilkudziesięciu betonowych schodkach zstąpiliśmy do
podziemia. Chodnik wykuty w kredowej skale opadał w dół.
– Podziemia w Chełmie zaczęto drążyć w XVI wieku – powiedziała nasza
przewodniczka. – Ogólna długość korytarzy jest trudna do oszacowania. Wiele z nich po
inwentaryzacji w latach pięćdziesiątych musiano zasypać. Obecna trasa udostępniona
turystom liczy dwa i pół kilometra. Wiemy o istnieniu jeszcze nieprzebadanego kompleksu
podziemi pod Górką. Ostatnio przystąpił do ich badania magister Stanisław Gołub.
Zatrzymaliśmy się koło podświetlonej gabloty. Wewnątrz znajdował się rysunek
przedstawiający schemat studni na rynku i jej połączenie z podziemnymi korytarzami. Obok
leżała nieduża złota tarczka – zausznica.
– Ta zausznica pochodzi zapewne z początków XIV wieku – wyjaśniła
przewodniczka. – Znaleziono ją podczas badania podziemi. To jeden z najciekawszych
zabytków. Ta w gablocie to oczywiście kopia. Pan Tomasz pochylił się, wpatrywał się w nią
chwilę.
– Co o tym sądzisz, Pawle? – zagadnął. Popatrzyłem uważnie.
– Dwa pawie splecione ogonami. Paw to symbol często występujący na monetach
Lewantu. I zdaje się na bawarskich z X wieku. Prawdopodobnie wizerunek właśnie pawia, a
nie orła, i to zaczerpnięty z monet bawarskich widnieje na monecie Bolesława Chrobrego,
reprodukowanej na banknocie dwudziestozłotowym. Tak twierdzi nasz najwybitniejszy
numizmatyk, profesor Stanisław Suchodolski. Te pawie mogą wskazywać na wpływ sztuki
bizantyjskiej, a może i pośrednio ruskiej.
Pan Tomasz pokręcił głową z dezaprobatą.
– Zwróć uwagę, mój drogi, na sposób w jaki splatają się ogony tych ptaków.
– Przecież to bardzo podobne do ornamentyki zoofiguratywnej plemion normańskich –
wykrztusiłem. – Styl reprezentowany przez znaleziska brosz żółwiopodobnych z Birki albo
zakończenia rogów z Visby...
– No właśnie. Czy zatem nie należałoby datować tego kawałka złota na XI wiek?
Zamyśliłem się.
– Może, ale ta stylizacja jest bardzo uproszczona w porównaniu z bogatą ornamentyką
znalezisk z terenów Skandynawii. Uśmiechnął się lekko.
– Nie zapominaj, jak daleko od warsztatów złotniczych Birki znajdujemy się w tej
chwili. A wtedy te odległości były jeszcze trudniejsze do pokonania.
– To może być wtórne zapożyczenie. Nie bezpośrednio od wikingów, ale od ich
zeslawizowanych potomków z Rusi. Przecież dynastia Rurykowiczów pochodziła od Ruryka
– wodza normańskiego, który zapuścił się na tereny Rusi i tam się osiedlił. Wystarczy zresztą
porównać ukraińskie godło. Tryzub to dwie splecione litery. Sposób splecenia jest dość
podobny. Przecinające się szerokie wstęgi metalu...
– No co ty! – zgromił mnie szef. – Naoglądałeś się odznak Strzelców Siczowych i
Ukraińskiej Powstańczej Armii i wydaje ci się, że tryzub musi się splatać. Porównaj monety
Włodzimierza Wielkiego i jego następców.
– Przepraszam, szefie. Ale jeśli jest to zapożyczenie ruskie z czasów Rurykowiczów
to, o ile są to faktycznie pozostałości wpływu ornamentyki normańskiej, chyba należy
założyć, że nie są starsze niż z X-XI wieku. Jeśli zestawi się daty penetracji normańskiej na
Rusi...
Tymczasem odeszliśmy dość daleko od gabloty. Zapaliliśmy świece. W ich mdłym
świetle cienie stały się bardziej czarne, a poznaczone śladami kilofów ściany nabrały
widmowych kształtów. Zatrzymaliśmy się w sporej komorze.
– Ta sala nazywana jest komorą ducha Bielucha – powiedziała przewodniczka. –
Istnieje legenda, że ten, kto przyłoży tu rękę do ściany i wypowie życzenie, może liczyć na
jego spełnienie. Proszę zgasić świece. Życzenie należy wypowiedzieć w ciemności.
Zgasiła swoją latarkę. Nieoczekiwanie pochłonął nas atramentowy mrok. Zrobiłem
ostrożnie krok w bok i wyciągnąłem dłoń. Ściana była wilgotna i nieprzyjemna w dotyku.
Niespodziewanie usłyszałem gdzieś w ciemności szept pana Tomasza. Wyłowiłem tylko dwa
słowa. Moje imię i coś w rodzaju Agridag... Nie zdążyłem wypowiedzieć swego życzenia, bo
oto w ciemności pojawiły się dwie żaróweczki imitujące oczy, a za nimi odziana w białe
prześcieradło postać.
– Witajcie w moim królestwie – powiedziała postać. – Jestem duch Bieluch, władca
tych podziemnych korytarzy...
Wysłuchaliśmy do końca przemówienia ducha, a gdy zniknął zapaliliśmy świeczki i
ruszyliśmy za przewodniczką w ciemność. Szef był dziwnie zamyślony. Chłodne wiosenne
powietrze po opuszczeniu lochów wydało się nam ciepłe jak zupa. Ruszyliśmy wolno ulicą.
– Powinni trochę lepiej przestudiować folklor tych stron – powiedział wreszcie szef po
chwili zadumy.
– Dlaczego?
– Duch.
– Nie rozumiem. Był bardzo sympatyczny. Pan Samochodzik uśmiechnął się szeroko.
– No właśnie. Sympatyczny. Podczas inwentaryzacji podziemi profesor Wiktor Zin
odkrył w wielu miejscach na ścianach korytarzy rysunki naskrobane opalonymi ogarkami
łuczywa. Przedstawiały to, czego bali się górnicy. Ducha białego niedźwiedzia. Pana
podziemi kredowych. Istotę okrutną i złośliwą walącą im na głowy bryły marglu. Aby wkupić
się w jego łaski ustawiali mu miseczki z miodem w charakterze ofiary.
– To bardzo ciekawe. Ale z drugiej strony straszenie ludzi naprawdę strasznym
duchem...
Pan Samochodzik wyciągnął z kieszeni zegarek i przyśpieszył kroku. Dotarliśmy na
dworzec PKS-u.
– Pojedziemy do Wojsławic – zadecydował przy kasie. – Przenocujemy u mojego
znajomego, a przed południem mamy umówione spotkanie.
– Spotkanie. Szefie, chciałbym się dowiedzieć, po co właściwie...
– Pocierp jeszcze trochę. Myślałem, że opowiem ci o tym w podziemiach, ale tam nie
było odpowiedniej atmosfery – uśmiechnął się tajemniczo.
Nie pytałem dalej. Znałem pana Tomasza na tyle dobrze, żeby czekać aż sam zdradzi
swoją tajemnicę. On tymczasem uśmiechnął się zagadkowo. Na autobus czekało mnóstwo
ludzi. Wtłoczyliśmy się wreszcie do środka. Pan Tomasz zdobył miejsce siedzące koło
posępnego staruszka ubranego w jakiś powyciągany nierozpoznawalny łach. Słońce zacho-
dziło już. Autobus wytoczył się z miasta w ciemność. Pędził wąską asfaltową szosą gdzieś na
południe. Kierowca puścił na cały regulator radio, nadawano akurat jakąś audycję poświęconą
muzyce disco polo. Ludzie wokoło nieustannie gadali. To mnie zaskoczyło. W Warszawie w
autobusie zdarzało się czasem, żeby ktoś z kimś rozmawiał, ale tu mówili wszyscy
jednocześnie. Każdy spotkał kogoś znajomego. Siedzący koło szefa staruszek kurzył
koszmarnego skręta. Kłęby sinego tytoniowego dymu zasnuły wszystko jak mgła. Nogi trochę
cierpły mi w kolanach. Staruszek wyjął z kieszeni zamykaną popielniczkę i rozgniótł w niej
peta, po czym z kieszeni wyciągnął płaską manierkę. Pociągnął z niej spory łyk, po czym
podał panu Tomaszowi. Szef popatrzył na niego pytająco.
– Coś pan zmęczony – powiedział staruszek. – To na poprawę humoru. Nieczęsto
spotykam w tym autobusie naukowców z Warszawy.
Pan Tomasz pociągnął łyczek i podał mi manierkę. Spróbowałem ostrożnie. Zawarty
w niej alkohol miał podejrzany zapach i był upiornie mętny. Smakował trochę jak śliwowica.
Oddałem manierkę staruszkowi.
– Skąd pan wie, że jesteśmy naukowcami? – zagadnął Pan Samochodzik.
Staruszek błysnął w półmroku konstelacją złotych zębów.
– To proste – powiedział. – Tylko pan w autobusie ma okulary. Rozejrzałem się
nieznacznie. Mówił prawdę.
– Co to było? – wskazałem gestem manierkę.
– Bimber ze śliwek. Mój wyrób. Noc taka chłodna, trzeba się trochę rozgrzać.
Bimber w żołądku faktycznie mnie rozgrzewał. Muzyka lejąca się z odbiornika
kierowcy nieoczekiwanie wydała się całkiem przyjemna. Staruszek tymczasem poprawił
torbę, którą piastował na kolanach i wydobył z niej kawał kiełbasy. Rozłamał go na trzy
części i podzielił się z nami. Przypomniałem sobie, że od rana nic nie jadłem.
– I co sprowadza wielkich naukowców w nasze strony? – zagadnął nasz towarzysz.
– Mamy parę pytań do proboszcza z Wojsławic – powiedział pan Tomasz. – Chcemy
go zapytać, co wie o podróży hrabiego Alojzego. Staruszek pokiwał głową poważnie.
– Tak, proboszcz zajmuje się historią. Wypytywał ludzi. Dużo wie, choć oczywiście
nie wszystko. Hrabia jeździł do Włoch i do Ziemi Świętej . Był też w Turcji i – uśmiechnął
się dziwnie – nie tylko on. Byli i inni.
Jego chytra mina świadczyła, że on sam wie o wiele więcej, ale milczał.
– Jeśli zostaną wam jakieś pytania – pogrzebał w kieszeni i wydobył z niej
zatłuszczony strzęp papieru pakowego, na którym ktoś za pomocą dziecinnej drukarenki odbił
koślawe literki – to jest moja wizytówka. Mieszkam na Starym Majdanie. Wpadnijcie kiedyś.
Dawno już nie gadałem z cywilizowanymi ludźmi – mruknął do pana Tomasza i wyciągnął z
kieszeni kurtki okulary w plastikowej oprawce.
– Ja też jestem intelektualistą – szepnął, a potem opadł na fotel i nasunąwszy
maciejówkę na oczy zapadł w drzemkę. Pan Tomasz odwrócił się w moją stronę.
– Popatrz na tych ludzi – powiedział.
Nad moją głową jakiś chłop trajkotał jak katarynka o cenach żywca.
– Widzisz? Ile w nich życia...
Powietrze pachniało tanimi kosmetykami, kiełbasą, naftaliną, stęchli-zną, wilgotną
tekturą. Przez uchylone okno lała się ożywcza woń sosnowego lasu. Powietrze na zewnątrz
musiało być chłodne. Odetchnąłem całą piersią. W moje uszy nadal wdzierał się jazgot
muzyczki. I nagle poczułem, że Pan Tomasz ma rację. Czułem się zanurzony w samej esensji
życia. Otaczali mnie kochani rodacy. Sól ziemi.
ROZDZIAŁ TRZECI
MAREK ETTER • KLĄTWA NAD RODEM POLETYŁŁÓW • DZIENNIK
HRABIEGO ALOJZEGO • CZY WIERZĘ W ARKĘ NOEGO
Dom przyjaciela pana Tomasza leżał dość daleko od Wojsławic. Szliśmy szosą, a
wiejący nad polami wiatr był z każdą minutą zimniejszy i bardziej przenikliwy. Wreszcie
stanęliśmy przed sporym budynkiem z czerwonej cegły. Szef załomotał w drzwi. W oknach
było ciemno.
– Pewno poszli spać – zawyrokowałem.
– Gdzie tam – pokazał mi smugę światła sączącą się z okienka piwnicy.
Po chwili drzwi otworzyły się ze szczękiem. Wyjrzała przez nie lufa karabinu, a za nią
głowa chłopaka lat około dwudziestu.
– A, przyjechaliście – powiedział. – No to zapraszam.
Wewnątrz domu było ciepło i pachniało myszami. Gospodarz zapalił światło. Miał
czarne włosy, ciemne oczy, a nad górną wargą niewielki wąsik.
– Marek Etter – przedstawił się.
– Paweł Daniec.
Pan Tomasz nie musiał się przedstawiać. Na pierwszy rzut oka widać było, że się
znają.
– Zapraszam na pokoje – rzekł gospodarz.
Weszliśmy do niedużego pobielonego wapnem pokoiku. W kącie drzemał kaflowy
piec, naprzeciw niego, koło okna, stała duża drewniana szafa podziurawiona przez korniki.
Przy stole o blacie poznaczonym dziesiątkami draśnięć nożem i niezliczonymi śladami
szklanek stała szeroka ława z wysuwanym siedzeniem. Gospodarz zapalił wiszącą u powały
żarówkę i zniknął. Wrócił po chwili z bochnem chleba, pętem kiełbasy i wielkim majchrem.
Na stole położył świeżą gazetę, pokroił zręcznie chleb i znowu wyszedł. Wrócił z wiadrem
wody, prymitywną grzałką zrobioną z brzeszczota piłki do metalu i puszką herbaty.
Zasiedliśmy do spóźnionej kolacji.
– Dawno pan nie zaglądał, Panie Samochodzik – powiedział gospodarz. – Dzieckiem
byłem, ale pamiętam pański wehikuł. Tatko wtedy wyklepał błotnik. Służy jeszcze?
– Niestety – pan Tomasz pokręcił smutno głową. – Nie ma już wehikułu. Ale błotnik
był znakomity.
– I cóż was tu sprowadza?
– Szukamy informacji o Alojzym Poletylle. Marek pokiwał głową.
– Poletyłłowie. Pamiętam, dziadek opowiadał. To wszystko – machnął dłonią w stronę
niewidocznych w ciemności za oknem pól – było kiedyś ich. A teraz jest nasze – spojrzał
wyzywająco. – Nawet im tego nie re-pry-wa-ty-za-tują – przesylabizował, ale i tak z błędem.
– Wymarli jeszcze przed wojną.
– Co wiesz o tym Alojzym? – zagadnął mój szef.
– O Alojzym? Nic. Dziadek opowiadał o Mikołaju. Ten był ostatni. Majątek przetrącił,
skonfiskowali go za długi. Budynki rozebrał, żeby sprzedawać cegłę. Tak nisko upadł. Potem
w pałacu była szkoła, a teraz już go nie ma. Tylko filar z bramy folwarku został, ruiny
oranżerii i widać miejsce, gdzie stajnia dworska stała.
Woda w wiadrze zagotowała się. Herbata była dobra i bardzo mocna. Gospodarz
zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Były jakieś listy znalezione na strychu po nich – powiedział. – Ale to już dawno
temu. Wszystko przepadło. Niektóre zabrali ci z muzeum w Chełmie. Zresztą nic w nich
ciekawego chyba nie było. Opowiem wam jeszcze o jednym. To Jan Poletyłło, syn Franciszka,
przedostatniego dziedzica, w którego uderzyła klątwa wisząca nad rodem i nad tą ziemią.
Zwariował. Jako młody chłopak uciekł z domu. Pojechał w świat, do Berlina. Czytaliście
Londona? On chyba też. Usadowił się na tylnej osi wagonu w pociągu. Można się tam było
ulokować nie gorzej niż pod podwoziem TIR-a. Tyle tylko, że nie przewidział jednego.
Usadowił się akurat pod kiblem i gdy dojechał na miejsce cały był oblepiony fekaliami.
Wyszedł na peron w Berlinie, smród na dwadzieścia metrów, zaraz go zgarnęli i odesłali w
ramiona tatusia. A on go zamknął w pałacu. Jan jeszcze parę razy uciekał, aż wreszcie pogryzł
go pies. Zachorował na wściekliznę i umarł. A któryś z nich, już nie pamiętam który, urządził
wykopaliska na Zamczysku. Wina z zamkowych zapasów mu się zachciało. A zamek to
Szwedzi spalili podczas “potopu". Na czym to ja stanąłem?
– Wino z piwnic – podpowiedziałem.
– A właśnie. Kopał i znalazł zamurowane drzwi. Było już późno, odłożył otwarcie do
następnego dnia. A w nocy miał sen, w którym jakiś głos mu powiedział: “Jeśli te drzwi
otworzysz, to głowę nałożysz na to, co tam znajdziesz". Spietrał się i kazał te drzwi zasypać.
Ale nie pamiętam, który to był. Może Aureli? On się interesował zabytkami, we Włoszech
siedział. To może on. Alkoholem też się interesował, nie mniej niż oni wszyscy. Głównie to
Mikołaj przechlał te folwarki. No, zostawię was. Jakbyście czegoś potrzebowali, to jestem w
domu obok. Koce są w ławie, woda w studni.
Wyszedł. Trzasnęły drzwi wejściowe. Pan Tomasz podniósł porzucony w kącie
karabin. Trzasnął zamkiem.
– Stary mosin – stwierdził. Wziąłem broń do ręki.
– Zupełnie zardzewiały – zauważyłem. – Gdybyśmy byli rabusiami...
Szef otworzył walizeczkę.
– Teraz jest odpowiednia pora – powiedział. – Ale usiądź wygodnie, bo to będzie
długa opowieść.
Rozsiadłem się na ławie. Żarówka pod sufitem rzucała paskudne żółte światło, cienie
rysowały się ostro na ścianach.
– Dwadzieścia lat temu, gdy byłem piękny i młody – roześmiał się – na Kercelaku, to
takie słynne targowisko w Warszawie, niestety już nie istniejące, kupiłem za psie pieniądze
obraz. Wtedy wydał mi się bardzo ładny, ale potem poszedłem na historię sztuki i nauczyłem
się odróżniać piękno od kiczu. Obraz ten wyglądał tak.
Z portfela wyjął czarnobiałe zdjęcie. Brzeg fotografii był powycinany w ząbki.
– Jak widzisz, przedstawia on coś w rodzaju skrzyni leżącej na śniegu.
– Bardziej wygląda to na szopę – zauważyłem.
Uśmiechnął się. Zapalił zapalniczką świeczkę, po czym poszedł i oświetlił ciemny kąt
za szafą. Wisiał tu obraz identyczny jak ten na fotografii.
– Popatrz – powiedział.
Podszedłem. Obraz dał się zdjąć ze ściany. Przenieśliśmy go i położyliśmy na stole.
– Oświetlenie jest fatalne, ale co możesz o nim powiedzieć? – szef podał mi lupę.
Przyglądałem się przez chwilę detalom.
– Malował kompletny amator – zauważyłem. – Cienie gór układają się inną stronę niż
cienie tej rzeczy. Światłocień także jest zupełnie zakłócony. I coś nie tak jest z perspektywą.
– No właśnie.
Rzuciłem obojętnie fotografię na obraz.
– Myślę, że to ten sam – zauważyłem – ale są drobne różnice. Starłem rękawem kurz.
Farby były mocno wyblakłe.
– Mów dalej – pan Tomasz wpatrywał się w mrok za oknem.
– Sądzę, że obraz powstał w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Oczywiście
mogę się mylić nawet o pięćdziesiąt lat w każdą stronę, bo malował amator. Poza tym
nowinki w dziedzinie kanonów na prowincję zawsze docierają z opóźnieniem.
– Lata pięćdziesiąte XIX wieku – mruknął pan Tomasz i rzucił na stół kolejną
fotografię, błyszczącą odbitkę z polaroidu.
– No to mamy numer trzeci – powiedział.–Był na strychu w Chełmie.
Trzeci obraz był najlepiej namalowany.
– To łódź, a nie skrzynia – zauważyłem. – Co to ma być? Widok Arki Noego leżącej
na lodowcach Araratu?
Pan Tomasz odwrócił się uśmiechnięty. Z walizeczki wyjął zeszyt oprawiony w
sparciałą, pogryzioną przez mole, skórzaną okładkę.
– Numer cztery – powiedział kładąc go przede mną.
Otworzył w miejscu założonym przedwojennym banknotem dwudzie-stozłotowym.
Szkic zajmował dwie strony notatnika. Przedstawiał statek leżący na lodowcu. W tle widać
było podwójny szczyt.
– A więc według tego zostały namalowane?
– Zgadza się. Mamy z tym mały problem. Szczyt... zresztą może ty powiesz?
– To chyba zaznaczenie umowne? Straszliwy skrót perspektywiczny.
Przypatrzyłem się przez lupę.
– Szczyt został dorysowany później. Ołówkiem o innej twardości.
– Właśnie. W czerwcu zdaje się chciałeś brać urlop? Żeby powspi-nać się na skałki?
Popatrzyłem zaskoczony. Uśmiechnął się. Zamknąłem notatnik, a potem wiedziony
impulsem otworzyłem go na stronie tytułowej.
Alojzy Poletyłło
Diariusz z peregrynacji do Ziemi Świętej i Armenii
Przewracałem kolejne kartki, ale upstrzone były tylko mieszaniną plam granatowego
koloru.
– Pisał początkowo piórem, a potem używał kopiowego ołówka – powiedział szef. –
Daje się czytać mniej więcej do trzydziestej strony. Dalej, niestety nie –wzruszył ramionami.
– Jeśli nawet opisał drogę, to niewiele nam z tego przyjdzie. – Co wiesz o Arce Noego? – szef
nadal się uśmiechał.
– Chodziłem w szkole na religię. Czytałem też Stary Testament. Noe zbudował Arkę.
Zabrał na nią po parze zwierząt ze wszystkich gatunków. Choć według innej wersji zabrał po
siedem par zwierząt czystych. Zabrał też zapasy. Potop trwał czterdzieści dni...
– No, niezupełnie – sprostował z uśmiechem pan Tomasz. – Czterdzieści dni padał
deszcz. Zanim wody opadły, musiało minąć jeszcze kilka miesięcy.
– Arka osiadła na szczycie góry Ararat. Stamtąd potomkowie Noego rozeszli się po
ziemi. O Arce spoczywającej nadal na Araracie wspomina zdaje się Marco Polo.
– Marco Polo był blagierem pierwszej wody. Ale dotarł co najmniej do Iranu. Mógł
przejeżdżać koło Araratu.
– Dlaczego blagierem? – zdenerwowałem się.
– Dlatego, że nazwy chińskich prowincji podał w postaci używanej właśnie w Iranie.
Prawdopodobnie nigdy nie był w Chinach, a informacje zdobył od przyjezdnych kupców. No,
nieważne. Koło Araratu mógł przejechać. Mógł też słuchać kupców jadących z Armenii, co
właściwie na jedno wychodzi. Nie wspiął się na górę, żeby oglądać Arkę z bliska, co tym
samym dyskwalifikuje jego relację. Ale w 318 roku naszej ery na Ararat wspiął się ormiański
zakonnik, święty Jakub z Medzypinu. Z góry zniósł nieduży kawałek drewna, z którego
wykonano krzyż, obecnie jedną z najcenniejszych ormiańskich relikwii, przechowywany w
katedrze w Eczmiadzynie. W 1989 roku wystawiono go na widok publiczny. W XIII wieku na
górę wspiął się Jehan Haithon, mnich ormiański. Podobno bywali tam także cesarze
bizantyjscy. Wiele mówi się o wyprawach organizowanych w ubiegłym wieku. Liczba relacji
sięga kilkudziesięciu. W czasie pierwszej wojny światowej górę miała badać ekspedycja
wysłana przez cara Mikołaja II, ale dziwnym trafem nie odnaleziono żadnego z jej uczest-
ników.
Uśmiechnął się.
– W drugiej połowie naszego wieku kilku zapaleńców parokrotnie wspinało się na
górę i niektórzy nawet coś tam widzieli.
– Więc nasz hrabia Alojzy był jednym z tych, którym udało się wdrapać na Ararat.
– Na podstawie jego szkicu namalowano co najmniej siedem obrazów.
– Czy możemy wierzyć jego relacji?
– Aby odpowiedzieć na to pytanie musimy dowiedzieć się, jakim był człowiekiem.
Mam nadzieję, że nastąpi to już jutro. A na razie pora spać.
– Szefie, nie chcę być natarczywy, ale dlaczego wspomniał pan o moim urlopie?
– Jutro – uciął pan Tomasz i wyciągnąwszy się na zapadającym łóżku nakrył się
pledem. Wysunąłem skrzynię ławy. W zagłębieniu po zdjęciu deski, na której siedziałem,
odkryłem pachnący myszami siennik i postrzępiony koc. Zgasiłem żarówkę wiszącą u powały
i niemal natychmiast zapadłem w sen.
ROZDZIAŁ CZWARTY
NAPIS NA BELCE I BUTELECZKA • SKRYTKA • MODLITEWNIK, ŁAŃCUSZEK
ARYSTOKRATA • TAJEMNICE DENDRO-CHRONOLOGII
Obudził mnie promień słońca, który przebił się przez szybę i połaskotał mnie w nos.
Przeciągnąłem się, a potem popatrzyłem na sufit.
– O rany! – jęknąłem.
Pan Tomasz otworzył oczy. Środkowa belka stropowa była rzeźbiona. Wzdłuż całej
niemal jej długości ciągnął się napis wykonany niezwykle ozdobnym literami.
AGHRI DAGH HIC EST OCCULTATA SANCTA ARCA
– Znasz łacinę? Jasne, że znasz – powiedział.
– Tu jest ukryta święta Arka?
– No właśnie. Pierwsze dwa słowa to jak adres. Aghri Dagh. Po turecku Góra Bólu,
czyli Ararat. Usiadłem zrzucając z siebie koc.
– To w pewien sposób potwierdza legendę hrabiego.
– Nie potwierdza niczego poza tym, że hrabia chwali się takim właśnie wyczynem. Na
razie nic innego nie możemy zakładać. Skocz do studni, wyciągnij wiadro, trzeba się trochę
ogarnąć, zanim spotkamy się z księdzem. My ludzie cywilizowani, naukowcy z Warszawy,
musimy dbać o pozory – zachichotał.
Zaczerpnąłem wiadro wody. Jak spod ziemi wyrósł gospodarz. Pokazał mi, gdzie jest
kuchnia. Rankiem napalił w piecu. Postawiłem wiadro na płycie, żeby zagrzała się trochę.
Wróciłem do pokoju. Szef właśnie wstał i robił sobie śniadanie. Przyłączyłem się. Potem po
kolei ucywilizowaliśmy swój wygląd za pomocą wody i mydła. Moje ubranie nadal było
strasznie czuć myszami, ale miałem nadzieję, że wywietrzeje. Postanowiłem na pożegnanie
zrobić zdjęcie belki i obrazu. Wziąłem aparat szefa i wycelowawszy obiektyw, podkręciłem
nim dla wyregulowania ostrości. Obiektyw powiększył obraz belki, a gdy kręciłem
pierścieniem spostrzegłem jeszcze coś. Jedna z liter odrobinę różniła się kolorem. Popa-
trzyłem na nią uważnie. Wokoło biegła cienka czarna obwódka. Szczelina?
Wskoczyłem na stół i sięgnąłem dłonią. Wszedł szef, parował ciepłem i wilgocią.
– Co tam zauważyłeś? – zagadnął.
– Jedna litera została chyba zrobiona z innego drewna i wstawiona. Podał mi
szwajcarski scyzoryk.
– No to zabaw się w McGyvera – mruknął. Po kilku próbach wydłubałem literę.
– Belka jest bukowa, a litera chyba z jesionu – powiedziałem. – Jest otwór...
Wsunąłem weń dłoń. Palce namacały coś dziwnego. Ziarna? Nie, różaniec.
Wyciągnąłem go. Podałem szefowi. Głębiej była książeczka do nabożeństwa oprawiona w
czarną skórę. Podałem ją i ponownie zagłębiłem palce w otwór.
– No, no – rozległo się z dołu. Szef otworzył książeczkę.
– Zapomnijmy o dawnych grzechach i cieszmy się nadzieją na wieczność w niebie –
przeczytał. – Uważaj, nie spadnij. Joannie Etter – Alojzy hr. Poletyłło.
– No proszę. Pan hrabia broczy pamiątkami jak ranny niedźwiedź.
Z otworu wyciągnąłem ostatni przedmiot. Długi na około trzydzieści centymetrów
złoty łańcuszek, raczej należałoby powiedzieć łańcuch, gruby prawie na palec. Na jego końcu
była zawieszona mała szklana buteleczka. Wilgoć spatynowała kiepsko wykonane szkło i
mieniła się teraz tęczowym blaskiem jak kałuża benzyny w pogodny dzień.
Podałem znalezisko szefowi i zeskoczyłem na ziemię. Pan Samochodzik ważył w
dłoniach łańcuszek.
– Ciężki – powiedział. – Ma co najmniej dziesięć deko.
– Za gram złota – kilogram myśliwskiej. Za dziesięć gramów – kuchenka
mikrofalowa. A za to można by kupić multimedialny komputer.
– Za kilogram złota – samochód, za dziesięć kilogramów – mieszkanie w bloku, a sto
kilogramów dom z ogrodem i basenem – wyliczał z uśmiechem. – Bardziej ciekawi mnie ta
buteleczka.
Z kieszeni wydobył lupę.
– Przypomina... Zresztą może sam ocenisz? – podał mi lupę i znalezisko.
– Wygląda jak buteleczki na wodę święconą, przywożone przez pielgrzymów w XVI i
XVII wieku. Te tańsze wykonywano ze szkła, bardziej luksusowe z kryształu górskiego. Ta
jest szklana. Wyryto na niej herb. Wygląda jak coś w rodzaju klucza...
– To Trzywdar. Herb Poletyłłów.
– Wyryto go za pomocą urządzenia z kołem szlifierskim. Są przeciągnięcia linii i
przegłębienia.
Oddałem szefowi buteleczkę. Poskrobał palcem spatynowane szkło. Cieniutka
tęczowa łuska przykleiła mu się do skóry.
–- Wewnątrz nie ma wody, ale coś innego – potrząsnął buteleczką i popatrzył przez
nią pod słońce. – Nieduży, brązowy chyba okruch. Drewno?
– Może drewno Arki – zagadnął od progu Marek. – Moja babka bez przerwy
powtarzała, że jej babka dostała od hrabiego kawałek drzewa Arki.
– Ta buteleczka jest starsza – zaprotestowałem.
– Niekoniecznie – ostudził mnie pan Tomasz. – Jeśli została wykonana w Lewancie
może mieć sto pięćdziesiąt lat. Tamtejsze drobne warsztaty szklarskie produkują takie
flaszeczki na użytek turystów po dziś dzień. Technika nie zmieniła się od wieków. Oddał
relikwię gospodarzowi.
– No cóż, teraz to twoje. Marek kiwnął głową.
– Chodźcie, to coś wam pokażę.
Poszliśmy z nim do pokoju za kuchnią. Otworzył szafę i wyjął z niej album z
fotografiami. Na pierwszej stronie przyklejono dwa kolorowe zdjęcia obrazów. Na pierwszym
z nich widniała młoda kobieta z rozpuszczonymi włosami, patrząca zalotnie czarnymi
oczyma. Na drugim ta sama kobieta, starsza o pięćdziesiąt lat, stała w czarnym kapeluszu. Pod
jej szyją, na łańcuszku, wisiała buteleczka.
– To chyba to – powiedział Marek skrobiąc się po głowie. – Trzeba by obejrzeć
obrazy, ale one są u brata we Wrocławiu.
Pod zdjęciami naniesiono białym korektorem napis: “Joanna Etter".
– To piękne portrety – zauważył pan Tomasz. – Można poznać rękę mistrza.
Marek uśmiechnął się kwaśno.
– Poletyttowie zawsze trzymali w pałacu nadwornych artystów. Ona była kochanką
hrabiego Alojzego. Cala wieś o tym mówiła. Do dzisiaj ludzie pamiętają, choć minęło sto
pięćdziesiąt lat. A we mnie płynie krew Poletyłłów. Bo niby po kim mogę mieć podłużną
twarz, jak ta szlachta z książki Arystokracja, co ją kupiłem w Chełmie?
– Po pięciu pokoleniach nie powinno być po tym śladu – zauważyłem.
– Kto wie, może nawet jestem hrabią? – zapalił się nasz rozmówca. – Hrabia Marek
Etter. To chyba nieźle brzmi?
– Marek hrabia Etter – sprostował Pan Samochodzik. – Tytuł umieszcza się między
imieniem a nazwiskiem. A jeszcze lepiej skróć imię. Mark hrabia Etter. To z niemiecka.
Naprawdę jeszcze pamiętają?
Gospodarz kiwnął głową. Spod ła\vki w sieni wyciągnął kosz z wikliny wypełniony
butelkami. Wyłowił jedną.
– Wrzucają mi do ogródka – powiedział. – Przy każdej okazji.
Na etykietce taniego owocowego \vina widniał obrazek przedstawiający nagą kobietą
leżącą w niedwuznacznej pozie. “Kochanka Dziedzica" brzmiała nazwa trunku. Z trudem
powstrzymałem gwałtowny przypływ wesołości.
– A to – gospodarz podniósł ze stołu książeczkę do nabożeństwa, różaniec i łańcuszek
– chyba wsadzę na miejsce i niech sobie poleży jeszcze sto lat.
– Pożyczyłbym ampułkę – odezwał się pan Tomasz. – Zbadamy i zwrócimy.
Marek zastanawiał się tylko chwilę.
– Mędrca szkiełko i oko – palcem oskarżycielsko wskazał lupę wystającą szefowi z
kieszonki marynarki. – Dobra. Badajcie sobie. Dużo wam ten kawałek nie powie.
– Powie – uśmiechnął się pan Tomasz. – Powie, jak bardzo jest stary.
– Ale do C
14
trzeba by go spalić – zaniepokoił się Marek.
– C
14
to bardzo niedokładna i przestarzała metoda – uspokoił Pan Samochodzik. –
Zrobimy dendro.
– Dendro?
– Dendrochronologia – wyjaśniałem podnosząc leżący koło pieca kawałek drewna. –
Niech pan patrzy. Widać słoje.
– Widać.
Wziąłem od szefa lupę i pokazałem gospodarzowi widok w powiększeniu.
– Słoje są różnej grubości. Jeśli lato jest suche, to przyrośnie mniej drewna i pierścień
będzie cieńszy. Jeśli lato będzie wilgotne, przyrośnie odrobinę grubszy.
– Tak. To widać. Są różnej grubości.
– Można te grubości mierzyć. A wtedy uzyskuje się sekwencję na przykład taką: gruby
– cienki – cienki – bardzo cienki – gruby – cienki. Układ nieustannie się zmienia, bo lata są
przecież różne. Może być wiele suchych pod rząd. Jeśli sporządzi się tabelę sięgającą wstecz
na przykład dwa tysiące lat, można dopasować dowolny kawałek drewna na przykład ze
starego mebla do tabeli...
– Rozumiem. Jego słoje będą identyczne na jakimś odcinku jak porównawcze.
– No właśnie. Dlatego przedmiotów drewnianych nie musimy palić, aby określić ich
wiek. Wystarczy przyłożyć i porównać.
– A skąd weźmiecie drzewo sprzed dwu tysięcy lat? Siedemsetletnią lipę – to
rozumiem. Ale wcześniej?
– Nie musimy mieć jednego drzewa – do wyjaśnień włączył się pan Tomasz. – Mamy
pierwsze. Cofamy się dwieście lat. W trakcie badań archeologicznych znajdujemy na przykład
starą deskę dartą z pnia. Jej pierwsze słoje pozwalają nam “zaczepić" się do końca tabeli, a
potem możemy mierzyć słoje deski i cofnąć się o kolejne pięćdziesiąt albo i sto pięćdziesiąt
lat. Potem trzeba znaleźć...
– Na przykład belkę stropową piętnastowiecznego kościoła. Rozumiem. I jak daleko
można tak sięgnąć?
– Dla terenów Polski prawie do epoki brązu. Trwają prace nad sporządzeniem tabeli
dla okresów wcześniejszych. A dla innych terenów mamy sekwencje słoi sięgające aż do
starożytności.
– Czyli wystarczy, że zmierzycie i porównacie?
– To też nie do końca takie proste – zastrzegłem się. – Oczywiście sekwencje słojów
na różnych terenach mogą się trochę różnić. Wystarczy, że drzewo rosło na bardziej
nasłonecznionym stoku. Ale metoda jest dość dokładna i stale udoskonalana. Różne drzewa
mają różny przyrost, więc opracowuje się sekwencje dla różnych gatunków.
– Fajnie. Mam nadzieję, że opowiecie mi potem, co z tego wynikło?
– Oczywiście – zapewnił pan Tomasz. – Z najdrobniejszymi szczegółami.
Pożegnaliśmy gospodarza i ruszyliśmy w stronę Wojsławic. Zboże na polach już
dojrzewało. Na horyzoncie pofalowane pagórki znikały w lesie. Wiatr wiał ciepły, pachniało
wiosną, a może nawet wczesnym latem.
– Pięknie tu – zauważyłem.
– Pięknie. Chyba dobre miejsce, żeby osiąść na starość – uśmiechnął się szef. – Ale
nam młodym morze po kolana. Kiełbasę robią tu znakomitą. A i chleb niezły.
Przeszliśmy przez miasteczko. W dziennym świetle okazało się być jeszcze bardziej
zaniedbane.
– Bardzo ciekawe miejsce. Układ rynku właściwie nie zmienił się od czasu lokacji
przed przeszło pięciuset laty. A ten pagórek pośrodku kryje fundamenty ratusza. Kiedyś
zapewne zostaną tu przeprowadzone gruntowne badania archeologiczne.
ROZDZIAŁ PIĄTY
ODWIEDZINY NA PLEBANII • HRABIA AURELI • HRABIA
ALOJZY • MIOTEŁKA Z KOŃSKIEGO WŁOSIA • TAJEMNICA
OBRAZU ŚWIĘTEGO FRANCISZKA
Skręciliśmy w wysadzaną lipami uliczkę. Minęliśmy biały, barokowy kościół. Przed
nami wyrosła bryła opuszczonej cerkwi. Skręciliśmy i przez ogród doszliśmy do ganku
plebanii. Ksiądz wyszedł nam na spotkanie.
– Zapraszam na pokoje – powiedział po wzajemnej prezentacji.
Weszliśmy do niedużego gabinetu. Ściany były zastawione regałami pełnymi książek.
Na stoliku pod oknem stał komputer. Siedliśmy w wygodnych fotelach, a gospodyni zaraz
przyniosła ciasto i rozpalony samowar z wodą na herbatę. W czajniczku pachniała świeżo
zaparzona esencja.
– No cóż. Mają panowie jakieś pytania? – ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.
Pan Tomasz kiwnął głową nalewając sobie herbaty.
– Szukamy śladów po Alojzym Poletylle. Ksiądz uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– A na cóż wam potrzebny ten degenerat?
– Zbieramy informacje na temat jego podróży.
– Tej do Włoch, z której przywiózł tamtejszą panienkę lekkich obyczajów i bawił się
świetnie, przedstawiając ją znajomym jako następczynię włoskiego tronu? Czy może chodzi
wam o tę do Warszawy, skąd przywiózł partię dywanów tkanych mechanicznie i wciskał
Żydom jako perskie?
Szef uśmiechnął się.
– Po co owijać w bawełnę? – zapytał.
Ksiądz wstał i zza regału wyciągnął znajomy obraz.
– Numer osiem – mruknął pan Tomasz. Ksiądz wepchnął go z powrotem.
– Widzę, że już to panowie widzieli.
– Nie dalej jak godzinę temu, dwa kilometry stąd.
Pokiwał głową zadumany.
– Hrabia Alojzy był synem hrabiego Aurelego. Po ojcu posiadł zamiłowanie do
włóczenia się po świecie. Hrabia Aureli znany był z ciężkiej ręki. Zdarzyło się dwukrotnie, że
zabił człowieka. Za pierwszym razem pastuch mu zameldował, że na Mamczynej Górze
krowy po deszczu przyklękają, żeby lizać ziemię. Hrabia sądził, że może w ten sposób wy-
chodzić z ziemi sól i zabił pasterza, żeby się nie wydało przed czasem. O Mamczynej Górze
krążą legendy. Miały tam być rudy i minerały, ale badania naukowe nic takiego nie wykazały.
Za drugim razem było jeszcze gorzej. Hrabia Aureli wyjechał do Włoch, zostawił zarządcę,
pana Borowskiego. Borowski planował rozbudowę majątku, chciał między innymi urządzić
cukrownię, bo tej w okolicy jeszcze nie było i z pewnością mogłoby to przynieść spore
dochody. Zaciągnął kredyty pod zastaw majątków w kilku bankach. Pewnie szybko spłaciłby
je, ale hrabia Leopold zaalarmował Aurelego telegramem. Ten wrócił i wpadł w szał. Wezwał
do siebie zarządcę i zatłukł go krzesłem na śmierć. Zobaczył to księgowy dworu. Porwał kasę
i wyskoczył oknem. Pieniądze zakopał w klombie, a potem ukrył się. Gdy wrócił, by je
wykopać i oddać, okazało się, że ktoś go podejrzał i ukradł wszystko. Kasjer powiesił się na
strychu w stajni. Takie to rzeczy działy się za Aurelego.
– A hrabia Alojzy?
– Już do niego przechodzę. Alojzy to była twarda sztuka. Z fundacji dawnego
właściciela Wojsławic, Henryka Trzeciewskiego, istniał tu u nas przytułek dla starców i kalek.
Ot, taki szpitalik. Widzieliście tę kupę domów koło kościoła? Właśnie tam. Przytułek się
spalił. Parafianie zebrali datki i zbudowali nowy. Niestety mieli pecha. Budynek wpadł
hrabiemu Alojzemu w oko. Pensjonariuszy porozwoził po innych zakładach, a budynek
sprzedał na sklepy Żydom. Mieliśmy tu pod koniec XVIII wieku taki mały paskudny pogrom,
zresztą to temat na osobną opowieść. Dość powiedzieć, że istniał testament kasztelanowej
Potockiej, oni też mieli przejściowo miasteczko w swoich rękach, w każdym razie testament
ten nie zachował się, ale podobno głosił, że kara boska spadnie na każdego, kto Wojsławice
odziedziczy, a Żydów do miasta wpuści. Pan hrabia się nie bał. Zresztą wybitny znawca
historii Wojsławic, doktor Jan Górak, twierdzi, że to nieprawda, bo Żydzi wrócili tu już za
czasów dziadka Alojzego, hrabiego Tytusa. To swoją drogą też był niezły gagatek. Najpierw
sterroryzował miasto tak, że burmistrz uciekł, więc mianował nowego.
Po pewnym czasie wygnał go i sam siebie mianował burmistrzem. Takie to były uroki
życia w prywatnych miastach. Ale zbytnio odbiegłem od tematu...
– Hrabia Aureli sprzedał przytułek – podpowiedział Pan Samochodzik.
– A właśnie. Przytułek był utrzymywany, poza oczywiście datkami wiernych, z
dochodów własnych. Hrabia Henryk zapisał na potrzeby przytułku ładny kawał ziemi. Gdy
hrabia Alojzy zlikwidował przytułek, skonfiskował też ziemię. Ale apetyt rośnie w miarę
jedzenia. A propos, proszę się częstować, bo widzę, że ciasta nie ubywa. A więc kościół miał
fabryczkę włókienniczą, była też pracownia haftu. Ornaty robione w Wojsłowicach nosili
biskupi w Chełmie. W każdym razie hrabia skonfiskował też fabrykę. Ówczesny proboszcz,
ksiądz Szczepański, podał go do sądu, ale przegrał sprawę. Akurat carat zwalczał Kościół,
kokietując jednocześnie naszą szlachtę. Księdzu pozostała tylko jedna możliwość wydarcia
hrabiemu łupu. Zarządził w parafii trzydniowy post, a potem rzucił klątwę na hrabiego.
Alojzy był w kościele, ale specjalnie się nie przestraszył.
Gospodarz wstał i podszedł do regału. Zdjął nieduże tekturowe pudełko i wyjęty zeń
przedmiot podał panu Tomaszowi.
– Miotełka z końskiego włosia – zauważył szef. Miotełka miała krótką plecioną rączkę
i uszko z drutu.
– Właśnie. Miotełka z końskiego włosia – powiedział ksiądz Robert. – Proboszcz
Szczepański zawiesił ją nad ołtarzem. Miała spaść, gdy umrze ostatni z rodziny Poletyłłów.
Ale któryś z moich poprzedników ją zdjął i od tej pory przechowujemy ją na plebanii. Swoją
drogą klątwa ta była nielegalna. W Kościele katolickim, żeby kogoś wykląć, trzeba być co
najmniej biskupem.
– Zadziałała? – zapytałem ostrożnie. Ksiądz Robert uśmiechnął się szeroko.
– Oczywiście. Hrabia zwariował. Chodził po okolicy jak błędny, także po nocy.
Następny proboszcz, ksiądz Garlicki, poradził Alojzemu, żeby pojechał do Włoch, to może
papież klątwę zdejmie. I hrabia pojechał. Wrócił nieco odmieniony. Przywiózł piękne
podarki. Krzyż i dwie figury świętych, monstrancję, żyrandol, cztery obrazy oprawione w
srebro; przykra sprawa, zaginęły podczas ostatniej wojny, mamy tylko kopie. Wydawało się,
że jest zupełnie skruszony. Ale majątków nie oddał. Dopiero gdy wrócił z Armenii, zmienił
się naprawdę. Szkoda, że żył potem tylko trzy miesiące. Ale to was pewnie nie interesuje –
droczył się.
– Wręcz przeciwnie – powiedziałem.
– Tak więc zaproponował zmianę wezwania kościoła na: pod wezwaniem świętego
Patriarchy Noego.
– Czy można nadawać kościołom wezwania świętych Starego Testamentu? – zdziwił
się pan Tomasz.
– Teoretycznie zakazu nie ma, ale jest reguła, że kościół powinien mieć relikwie
świętego, pod którego jest wezwaniem. To też nie jest wymóg bezwzględny, ale tak się
praktykuje.
– Czyżby hrabia Alojzy przyniósł relikwie Noego? – zapytałem.
– Niezupełnie. Przyniósł obraz (w kościele pod danym wezwaniem musi być obraz
patrona) – machnął ręką w stronę płótna – sami widzicie, co przedstawia. W charakterze
relikwii chciał ofiarować kawałek drewna z Arki. Ówczesny proboszcz pogonił mu
oczywiście kota. Zresztą sam bym tak zrobił.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Wiecie, jak wyglądały pierwsze lata pontyfikatu Jana XXIII?
– Jesteśmy historykami sztuki – pan Tomasz uśmiechnął się z miną skarconego
ucznia. – Co nieco wprawdzie obiło mi się o uszy...
– Zorganizowano przegląd relikwii. Taką superlustrację. Ponad dwadzieścia tysięcy
przedmiotów skazano na zapomnienie, a dwanaście tysięcy dalszych nakazano zmagazynować
i zakazano udostępniać wiernym. To były te, co do których istniały poważne wątpliwości.
Zaledwie parę tysięcy wyszło z honorem z tych badań.
– Co się stało z tym drewnem? – zapytał pan Tomasz.
– Było przechowywane przez jakiś czas w pałacu. Pałac nie przetrwał wojny, zresztą
już wcześniej został rozszabrowany. Ruiny rozebrano. Ostatni z Poletyłłów, hrabia Mikołaj,
przetrącił cały majątek i umarł w długach. Zostawił dwie córki. Może one to zabrały? Trudno
powiedzieć. Ale na sarkofagu hrabiego jest jakiś napis. Jeśli chcecie panowie zobaczyć, to
zapraszam.
– Pochowaliście go pod kościołem? – zdziwił się pan Tomasz. – Takiego drania?
– Pod koniec życia stał się na swój chorobliwy sposób religijny – uśmiechnął się
proboszcz. – Gdy przejął sąsiedni majątek, Uhanie, zrabował z tamtego kościoła ołtarz
wykuty w kamieniu z piękną sceną Zmartwychwstania i przeniósł go właśnie tutaj. Parafianie
wytoczyli mu proces i udało im się go odzyskać. Wybierzcie się panowie przy okazji do Uhań.
Mają piękny kościół, a na wzgórzach pozostałości pałacu z przepiękną aleją kasztanową.
Zwłaszcza na jesieni to piękne miejsce, żeby przejść się pod rękę z jakąś miłą damą –
popatrzył nie wiadomo dlaczego na mnie.
– Czy wśród Poletyłłów były same czarne owce? – zagadnąłem.
– No cóż. Niewiele wiemy o hrabim Leopoldzie, ale jego brat Wojciech to był straszny
nerwus. Hrabia Franciszek był zupełnie porządnym człowiekiem. Co kilka lat zganiano dzieci
z całych Wojsławic, wszystkie jak leci, ale bez żydowskich. Zarządca zapraszał je do długiej
galerii, gdzie wisiały portrety przodków i obrazy królów. Opowiadał o każdym z nich, a
potem robił egzamin. Ci, którzy najlepiej wszystko zapamiętali, przechodzili pod opiekę
hrabiego. Fundował im naukę. Można powiedzieć, że porządny był z niego człowiek. W
każdym razie ludzie nie zapamiętali żadnych większych krzywd.
Dojedliśmy ciasto, dopiliśmy herbatę i poszliśmy. Kościół o tej porze był pusty.
Ksiądz otworzył nieduże drzwiczki prowadzące do podziemi i zapalił światło. W podziemiach
było chłodno. Poletyłłowie spoczywali w masywnych kamiennych sarkofagach.
– To chyba ten.
Masywna skrzynia z szarego kamienia leżała w poprzek przejścia, jak gdyby ktoś
kiedyś usiłował ją przesunąć, ale zrezygnował z zamiaru. Na sarkofagu wykuto kartusz z
herbem. Poniżej był napis:
Niech ten kto odważny, wejdzie na Ararat, czego ja dokonałem.
Alojzy hr. Poletytto
– Nawet w obliczu śmierci demonstrował światu swoją pychę – zauważył ksiądz.
– To brzmi raczej jak wyzwanie – powiedziałem. – Wyzwanie rzucone już właściwie z
tamtego świata. Ruszyliśmy do wyjścia.
– To te obrazy, o których mówiłem – ksiądz gestem ogarnął wnętrze świątyni. –
Niezbyt ładne, jak widzicie. Nie mamy pojęcia, co stało się z oryginałami, a mieliśmy płótna z
XVII wieku. Niestety zachował się tylko opis.
Pan Tomasz podszedł blisko i popatrzył uważnie na obraz świętego Franciszka.
– Faktycznie – mruknął.
Wdrapał się na schodki bocznego ołtarza i przyjrzał się obrazowi z bliska. Z kieszeni
wyjął lupę.
– Nigdy ich nie odnaleziono? – zagadnął. Spostrzegłem w jego oczach dziwny błysk.
– Nigdy – potwierdził ksiądz Robert.
– No cóż, to najlepsza okazja, żeby odwdzięczyć się za poczęstunek i za informacje –
powiedział Pan Samochodzik.
Zdjął obraz ze ściany i położył go na ołtarzu. Wypchnął i odgiął gwoździe i wyjął
obraz z ramy.
– Jeśli malowany jest na płótnie – pokazał nam zatyłek obrazu – to dlaczego przód
namalowano na desce?
Z kieszeni wyjął scyzoryk i delikatnym ruchem wetknął ostrze gdzieś z boku. Rozległ
się cichy trzask, po czym pan Tomasz triumfalnie podniósł deskę z obrazem. Odstawił ją
niedbale na bok. Pochyliliśmy się. Przed nami leżał siedemnastowieczny wizerunek świętego
namalowany na płótnie.
– A więc to było tylko zamaskowanie... – szepnął ksiądz. – Szukali obrazów nie
wiedząc, że nigdy nie opuściły świątyni. Pan Tomasz uśmiechnął się.
– Słyszałem parokrotnie o podobnych zabezpieczeniach, zazwyczaj jednak obraz
pokrywano warstwą ciasta z mąki i malowano bezpośrednio na nim nową wersję. Ale mąka
odpada najpóźniej po dziesięciu latach.
– Obraz jest bardzo piękny – zauważyłem. – Ówczesny proboszcz z pewnością chciał
uchronić go przed wzrokiem niemieckich “poszukiwaczy".
Pan Tomasz popatrzył na zegarek.
– Wybaczy ksiądz, że nie pomożemy w dalszych badaniach, ale za siedem minut
mamy autobus do Chełma.
Pożegnaliśmy się pośpiesznie i pobiegliśmy na przystanek.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ZASADZKA POD MOIMI DRZWIAMI • ZAGINIONA CIĘŻARÓWKA • PRACA
OPERACYJNA • CZYŻBY SIATKA AGENTURALNA BATURY • REWIZJA W
JACHRANCE
Wytarłem starannie nogi o wycieraczkę i wszedłem po schodach. Byłem bardzo
zmęczony. Na moim piętrze nie było światła, pewnie żarówka się przepaliła. Wyjąłem klucze
i usiłowałem w ciemności trafić do zamka, gdy niespodziewanie poczułem czyjąś dłoń na
ramieniu. Szarpnięcie było mocne, ale wykonałem przysiad z półobrotem i rzuciłem
przeciwnika o ścianę. Dwaj inni doskoczyli z boków. Jednego kopnąłem w kolano, drugiego
trafiłem łokciem w szczękę. Ten pierwszy zdążył się już jednak pozbierać. Zaszedł mnie od
tyłu. Przygotowałem się do odparcia ataku. Nagle poczułem, jakby ktoś oblał mnie
wrzątkiem. Paralizator elektryczny. Usiłowałem walczyć z ogarniającym ciało bezwładem i
zdołałem jeszcze kopnięciem wytrącić przeciwnikowi broń z ręki, a potem poleciałem w
ciemność. Ocknąłem się wewnątrz... policyjnej nyski.
– Dupy wołowe, a nie gliniarze – odezwał się surowo ktoś siedzący poza zasięgiem
mojego wzroku.
– To były komandos. Niełatwo takiego zaskoczyć – usprawiedliwiał się któryś z nich.
Próbowałem poruszyć rękoma i okazało się, że skuli mi je na plecach kajdankami.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Można zobaczyć nakaz aresztowania? A w ogóle to
dlaczego mnie?
– Obywatelu Daniec, już wy wiecie dlaczego was. Ale spokojnie. Pańscy wspólnicy
też nam nie uciekną. Jerzy Batura siedzi od wczoraj. Wprawdzie twierdzi, że nie miał z tym
nic wspólnego i nawet przedstawił alibi. Wiedzieliśmy, że wrócicie po swoje rzeczy i
zorganizowaliśmy wprawdzie partacką, ale skuteczną zasadzkę. A za co, dowiecie się na
miejscu.
Ale nakaz pokazali. Niebawem nysa zatrzymała się na podwórku komendy policji.
Zaprowadzili mnie do pokoju przesłuchań. Za biurkiem siedział starszy wiekiem policjant w
randze nadkomisarza. Obok niego... emerytowany dyrektor Marczak.
– Ha, gnido – powiedział na mój widok. – Od samego początku wiedziałem. Za dobry
byłeś jak na urzędniczą pensję. Może jestem na emeryturze, ale...
– Panie dyrektorze – odezwał się policjant – to ja miałem prowadzić przesłuchanie.
– Jakie przesłuchanie, o co jestem oskarżony? – wtrąciłem.
– Działanie w zorganizowanej grupie przestępczej, zagarnięcie mienia znacznej
wartości, porwanie, a niewykluczone że i morderstwo.
– Gdzie jest Pan Samochodzik? – zapytał jadowicie dyrektor. – Co z nim zrobiłeś,
bydlaku?
– Jak to gdzie? – zdziwiłem się. – Przyjechaliśmy o dwudziestej pierwszej z Chełma.
Odwiozłem go taksówką pod dom i przyjechałem do siebie. Myślę, że jest w mieszkaniu.
Dyrektor wbił we mnie sztylet spojrzenia. Wytrzymałem ten wzrok.
– Dlaczego nie mogliśmy się do niego dodzwonić? Jego telefon komórkowy milczy.
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie zapomniał go naładować. Zadzwońcie po prostu do niego do mieszkania.
Jeśli jeszcze nie poszedł spać...
Policjant wykręcił numer i oddał słuchawkę dyrektorowi. Czekałem całą wieczność.
Szef podniósł słuchawkę po piątym sygnale.
– Witaj, mój drogi – powiedział dyrektor. – Cieszę się, że cię słyszę. Już cię
opłakiwaliśmy. _...?
– Mamy Dańca. Wpadnij, pomożesz go przycisnąć – podał adres komendy.
– To ty nic nie wiesz? Nieważne, przyjedź. Pan Tomasz zjawił się po dwudziestu
minutach.
– Za co aresztowaliście mojego współpracownika? – zapytał nadkomisarza. Widać
było, że jest oburzony.
– Tomaszu, usiądź – powiedział cicho dyrektor Marczak. Szef usiadł.
– Ukradziono ciężarówkę.
Miałem szczęście, że siedziałem. Pan Tomasz złapał się za serce, ale zaraz mu
przeszło.
– Kto?
– Sądziliśmy, że pan Daniec. Nie mogliśmy się z panem skontaktować.
Podejrzewaliśmy najgorsze.
– Paweł był cały czas ze mną. I nie korzystał z telefonu – uciął pan Tomasz. – Zresztą
o co chodzi, dowiedział się dopiero na miejscu. Co się stało z kierowcami?
– Nie wiemy. Znaleziono, jak do tej pory, tylko policjanta, który ochraniał ładunek.
Leży w szpitalu. Ma rozbitą głowę, ale lekarze twierdzą, że wyliże się z tego. Jaka była
faktyczna wartość ładunku?
Pan Tomasz wzruszył ramionami.
– Trudno ocenić. Dwa miliony złotych. Może dwa i pół.
– Teraz najważniejsze będzie monitorowanie rynku dzieł sztuki. Trzeba rozesłać listy
do wszystkich antykwariatów. Może coś wypłynie. Straż graniczna jest już zaalarmowana.
– Ma pan dokumentację fotograficzną? Pan Tomasz zaczerwienił się.
– Negatywy posłałem razem z ładunkiem – powiedział. Dyrektor teatralnym gestem
złapał się za głowę.
– Mam inwentarz – powiedział pan Tomasz złamanym głosem. – Ale to tylko wstępny
spis.
– Panie Tomaszu, gdyby nie udowodnił pan wielokrotnie, że jest pan lojalnym
pracownikiem ministerstwa, to natychmiast kazałbym pana zamknąć pod zarzutem
współudziału w uprowadzeniu ciężarówki!
Dyrektor wyszedł trzaskając drzwiami. Po chwili wrócił.
– Jesteście obaj zawieszeni – powiedział groźnie. – Daję wam dwa tygodnie. Macie
wykopać tę ciężarówkę choćby spod ziemi. A co drugi dzień mam mieć na biurku raport z
przebiegu poszukiwań.
Wyszedł, tym razem na dobre.
– Przepraszam pana, trochę pośpieszyliśmy się z tym aresztowaniem – odezwał się do
mnie nadkomisarz. – Przydzielono mi tę sprawę. Jeśli zechcą mi panowie pomóc, będę bardzo
wdzięczny. Na razie wiem tylko tyle, że szukamy ciężarówki wypełnionej kartonowymi
pudłami pełnymi zabytków.
Szef wyciągnął z kieszeni wymięty nieco inwentarz.
– Tu jest dokładny spis. Proszę zrobić z niego ksero. Sądzę, że w tej chwili głównymi
podejrzanymi są kierowcy.
Nadkomisarz kiwnął głową.
– Do momentu znalezienia ich lub ich ciał. Atak nastąpił między Lublinem a Rykami.
Tak twierdzi policjant ochraniający transport. Nie pamięta szczegółów. Potraktowali go
rewolwerem gazowym.
Przeszliśmy do gabinetu. Rozłożył mapę.
– Jak panowie widzą, to niemal węzeł komunikacyjny. Drogi rozchodzą się we
wszystkich kierunkach. Jeśli zawrócili do Lublina...
– Równie dobrze mogli pojechać do Warszawy – zauważyłem. – Jeśli mógłbym
zasugerować, trzeba by sprawdzić rodziny obu kierowców.
– To już zrobiliśmy. W tej chwili do ponad trzydziestu drzwi na terenie całego kraju
pukają policjanci.
– Mamy w ministerstwie ich życiorysy. Sądzę, że warto by sprawdzić ich kolegów z
podstawówki i liceum. No, może jeszcze kumpli z wojska, jeśli odsłużyli. I z celi, jeśli
siedzieli, ale takich nie zatrudniamy.
– To będzie kilkaset nazwisk – zauważył policjant. – Wrzucimy je w komputer i może
wytypujemy najbardziej podejrzanych. Sądzę, że należy zwrócić szczególną uwagę na kilka
grup osób. Po pierwsze, właścicieli samodzielnych gospodarstw rolnych; ciężarówkę
najłatwiej schować w stodole. Po drugie, pracowników przedsiębiorstw komunalnych mają-
cych parki maszynowe i parkingi.
– To logiczne – zauważył szef. – Ciężarówkę najlepiej ukryć w gąszczu innych
samochodów dostawczych.
– To nam rozszerza grupę podejrzanych o pracowników hurtowni, piekarni i dużych
sklepów.
– Należałoby raczej wykluczyć mieszkańców bloków nie posiadających garaży.
Chyba, że ustawili ciężarówkę na parkingu.
– A może oni nie mieli wspólników? – zauważyłem. – Na parkingu mogli samochód
postawić sami.
– Jeśli tak, to wkrótce będą musieli go ruszyć. Na większości parkingów, żeby
zaparkować na dłużej, trzeba mieć kartę parkingową. Wyrabia się ją przy użyciu dowodu
osobistego. Roześlemy oczywiście wici, że szukamy samochodu o takich a takich numerach
podwozia. Większość parkingowych współpracuje chętnie z policją. Oni nie wiedzieli, po co
jadą?
– Nie – odpowiedział szef. – Wiedzieli tylko, że na dwa dni.
– Mogli wyrobić sobie fałszywe dowody osobiste wcześniej. Od tej pory tylko czekali
odpowiedniej okazji.
– Mogli też użyć prawdziwych. Zanim sprawdzimy wszystkie parkingi w kraju...
– Musimy też sprawdzić autokomisy – zauważył nadkomisarz. – A przynajmniej
właścicieli autokomisów figurujących na liście znajomych obu podejrzanych. Gdzie łatwiej
ukryć ciężarówkę niż w autokomisie?
– Ale ktoś może chcieć ją kupić – zaprotestowałem.
– Wystarczy, że nalepią odpowiednio odstraszającą cenę albo po prostu karteczkę:
“Zarezerwowano" lub “Sprzedano". W ministerstwie o tej porze ktoś jest? – zapytał pana
Tomasza.
– Tylko ochrona, ale możemy przecież zadzwonić po personalną. Ma klucze do szaf z
dokumentacją pracowników.
– To będzie ciężka noc – powiedział policjant. I miał rację.
Obudziłem się koło południa, a właściwie obudził mnie natrętny brzęczek telefonu.
– Daniec, słucham – rzuciłem w słuchawkę.
– Nadkomisarz Skorliński. Są wyniki.
– Będę za dziesięć minut!
Zwlokłem się z łóżka. Wypiłem szklankę zielonej herbaty i pojechałem. W gabinecie
był już pan Tomasz. Nadkomisarz miał zaczerwienione oczy, widać był, że nie kładł się tej
nocy spać.
– Rano objechaliśmy szkoły podstawowe i licea – poinformował nas. – Zebraliśmy
dzienniki odpowiednich klas. O dziewiątej dostaliśmy wiadomość, że ciężarówkę wyciągnięto
o świcie z Zalewu Zegrzyńskiego. Były w niej dwa ciała. Obaj kierowcy nie żyją. Wstępna
obdukcja pozwoliła ustalić, że jeden z nich zginął jeszcze tego samego dnia, którego
skradziono ciężarówkę. Drugi prawdopodobnie wczoraj wieczorem. A teraz uwaga! Ten
drugi, Franciszek, miał w podstawówce, a potem w liceum serdecznego przyjaciela. Dyrekcja
szkoły udostępniła nam kronikę z fotografiami wszystkich roczników. Przez cztery lata
stawali podczas zdjęcia obok siebie. Człowiek ten to niejaki Marcin Ślusarski, notowany
przez policję za handel kradzionymi dziełami sztuki, zresztą człowiek gangu świętej pamięci
Waldemara Batury. Wypadł z branży i rozpił się. Obecnie mieszka w gospodarstwie rolnym
koło Jachranki. Mógł zachować liczne kontakty. Może nawet dojście do młodego Batury,
choć ten traktowany jest jeszcze ciągle jak młody szczurek.
– Jachranka. Czyli nad Zalewem Zegrzyńskim.
– No, ze dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym znaleziono samochód.
W tej chwili wszedł do gabinetu młody policjant.
– Mamy nakaz rewizji – potrząsnął papierem.
– No cóż, panowie, zapraszam.
Po kilku minutach pędziliśmy ulicą Modlińską na północ.
– Martwi mnie, że kierowca ministerstwa był tak blisko powiązany z szajką handlarzy
dzieł sztuki – powiedział pan Tomasz.
– To faktycznie niepokojące – mruknął Skorliński. – Sądzę, że możecie mieć w
ministerstwie siatkę agenturalną Batury. Fakt, że drugi kierowca zgodził się wziąć udział w
napadzie, może wskazywać, że od dawna był “zmiękczany". Ile czasu pracowali?
– Chyba ze dwa lata! – powiedział pan Tomasz. – Tak, dwa lata z ogonkiem. Zaczęli
chyba rok wcześniej niż Paweł.
– A teraz zostali zlikwidowani. I to w najgorszym mafijnym stylu. Sądzę, że to może
mieć dalszy ciąg.
– To znaczy? – zaniepokoił się pan Tomasz.
– Widzi pan, rozpracowujemy metody działania zorganizowanej przestępczości.
Pierwszym krokiem jest wybór obiektu. Drugim umieszczenie wewnątrz siatki agenturalnej.
Najlepiej jest przekupić ludzi, którzy nawzajem się nie znają. Na przykład kierowcę i sprzą-
taczkę.
– Podejrzewamy od pewnego czasu, że w ministerstwie jest przeciek – mruknął szef.
– To może być ochroniarz albo funkcjonariusz straży przemysłowej. Ktoś, kto ma
dostęp do wielu pomieszczeń i jednocześnie niewiele zarabia. Dobrze byłoby, gdyby też
cieszył się zaufaniem. Dwie siatki przekazują informacje dotyczące sposobów zabezpieczeń,
miejsca przechowywania kosztowności.
– Jedynym cennym wyposażeniem w naszym ministerstwie są komputery –
zauważyłem. – Są chyba zbyt stare, żeby złodzieje mogli się na nie połaszczyć.
– Komputery może i są stare, ale zawarte w nich dane mogą być wyjątkowo cenne. Na
przykład adresy prywatnych kolekcjonerów dzieł sztuki i spisy ich kolekcji. Teraz następny
problem. I to jeszcze poważniejszy. Czy taka siatka musi przekazywać dane dotyczące
zabezpieczeń, czy też może po nocach kopiować katalogi na dyskietki i rano po prostu je
wynosić?
Pan Tomasz zbladł.
– Rany boskie! Pomówię z ministrem.
– Jest jeszcze coś. Ci dwaj byli zaprzyjaźnieni. Jeden z nich miał kontakty w światku
przestępczym. Drugi był czysty. Nawet aż za bardzo. Fakt, że pomagał w porwaniu
ciężarówki wskazuje moim zdaniem, iż hipotetyczna mafia obywatela Batury przekroczyła
etap pierwszy, jakim jest wprowadzenie agentów na teren wroga i przystąpiła do budowy
siatki. Agenci poprzez swoje kontakty werbują podwładnych. Agent nie ma dostępu do
wszystkich pomieszczeń. Ale może poznać kogoś, kto takim dostępem dysponuje i kupić go.
Ewentualne zyski mogą wielokrotnie przekroczyć wydatki. Zakładając, że wprowadzili
agentów do obiektu i stworzyli oni siatkę agenturalną, następnym krokiem będzie...
– Tworzenie drugiej siatki agenturalnej, aby uzyskiwać informacje z co najmniej
dwóch źródeł! – rzuciłem.
– Słusznie. Jeśli istnieją dwie siatki, to dekonspiracja i zabójstwo obu kierowców
tylko potwierdza tę teorię. Wraz z ich śmiercią strumyk informacji nie urwie się.
– Trzeba będzie przeprowadzić wewnętrzne dochodzenie – powiedział Pan
Samochodzik. – Siatka agenturalną w naszym ministerstwie! Tylko tego nam brakowało!
– Nie od rzeczy będzie rozgłosić, co się stało z kierowcami. Niech inni wiedzą, co ich
w razie czego czeka za wierną służbę – zasugerowałem.
W Jachrance byliśmy po półgodzinie. Nieduże gospodarstwo otaczały rozległe nie
obsiane pola, zarośnięte chwastami. Zza kępy drzew wyłonił się policjant.
– Jest w domu – poinformował. – Dziesięć minut temu pojawił się w oknie kuchni.
Nadkomisarz zatarł ręce.
– Wkraczamy. Brygada zabezpieczy ślady kół na drodze. Może uda się dopasować do
ciężarówki.
Z trzech radiowozów wysypali się policjanci i obiegli budynki. W kilka minut później
weszliśmy i my. Właściciel stał milcząc ponuro, a na jego twarzy malował się paskudny
grymas. Skorliński przeczytał mu nakaz rewizji.
– Nic u mnie nie znajdziecie – warknął gospodarz. – Jestem czysty.
Popatrzyłem pod nogi. Droga prowadząca do szosy i podwórko były starannie
zagrabione. Jeśli nawet przejechała tędy ciężarówka, to postarał się, abyśmy nie znaleźli
żadnych śladów. Zajrzałem do szopy i stodoły. Poniewierały się tu zardzewiałe narzędzia,
resztki starych mebli z płyty paździerzowej, stare materace. W kącie podwórza na łańcuchu
szarpał się duży rotweiler, koło domu straszyła ubłoconą łyżką potężna radziecka koparka.
Policjanci omijali psa łukiem. Po kilkunastu minutach rewizję przerwano. Stało się oczywiste,
że w gospodarstwie nie ma ani śladu łupu. Wracaliśmy do Warszawy w nastrojach nieco
przygaszonych.
– Trzeba go było raczej po cichu obserwować – zrzędził szef. – Teraz...
– Teraz posiedzi w areszcie pod zarzutem morderstwa. Może się załamie – z nadzieją
stwierdził nadkomisarz.
– Jeśli wie, jaka jest wartość ładunku, to odsiedzi nawet dwadzieścia pięć lat, a nie
sypnie – zauważyłem ponuro. – Dwa miliony złotych to spora suma. Warto trochę pocierpieć.
– Złamie się szybko – pocieszył mnie Skorliński. – W areszcie nie wolno pić. Jest
jeszcze jedna szansa. Żeby sprzedać taką ilość zabytków, musiał nawiązać kontakty z innymi
handlarzami. W tym celu potrzebne mu były zdjęcia. Jeśli wasze negatywy znalazł w
ciężarówce, to mógł dać je do wywołania. W Jachrance nie ma odpowiedniego punktu, a w
Serocku? Zaraz nawiążę kontakt z miejscową komendą. Niech to sprawdzą.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
BIBLIOTEKA INSTYTUTU GEOGRAFII • PONOWNIE JACHRANKA • ZAGADKA
PSIEJ BUDY • ODZYSKANY ŁUP • NARADA •
ARARAT • SEKRETY TERMOWIZJI • ZOSIA I JACEK CHCĄ
JECHAĆ ZE MNĄ • WIZJE PANA ONUFREGO
Następnego dnia poszedłem do biblioteki Instytutu Geografii i sprawdziłem, co mają
na temat Araratu. Siedziałem do wieczora nad rosyjską monografią poświęconą wschodniej
Turcji. Cały czas jakaś myśl uparcie drażniła mi mózg. Coś przeoczyłem. Ale co?
Skończyłem czytać. Uparta myśl nie dawała mi spokoju. Wyszedłem z instytutu i poszedłem
powoli przez teren uniwersytetu. Tłumy studentów wysypały się z gmachów i okleiły ławki.
Ścisnąłem skronie dłońmi. Myśl początkowo nieśmiała przebijała się coraz uporczywiej.
Przeoczyliśmy coś. Coś ważnego. Nieoczekiwanie przypomniał mi się pan Tomasz, jak w
kościele w Wojsławicach rozdzielał obraz od maskującej go deski. Coś, co zostało ukryte. Ale
co? Przymknąłem oczy wywołując jeszcze raz obraz podwórza Ślusarskiego. Dom, szopa,
stodoła, pies na łańcuchu. Koparka? Nogi same zaniosły mnie do samochodu. Pojechałem na
komendę. Nadkomisarz był nieobecny, zdaje się, że odsypiał dyżur, ale zadzwoniono do niego
i niebawem się pojawił.
– Znaleźliśmy negatywy – poinformował mnie. – W zakładzie mieli jeszcze rolki po
filmach. Udało się z dziesięciu wyodrębnić jego odciski palców. Inne były na ciężarówce.
Teraz już się nie wywinie. Ekipa rewiduje jego gospodarstwo w poszukiwaniu broni, z której
zastrzelił drugiego kierowcę, choć prawdopodobnie wrzucił ją do Zalewu Zegrzyńskiego.
Nurkowie poszukają jej jutro.
– Wiem, gdzie są zabytki – powiedziałem spokojnie.
– Gdzie?
– Nie mam pewności. Moglibyśmy jeszcze raz tam pojechać? Mam samochód.
– Jasne.
Słońce zachodziło już, gdy stanęliśmy na podwórzu. W stodole pracowała ekipa
badająca leżące tam części samochodowe.
– I jak? – zagadnął nadkomisarz.
– Są tu cztery bloki silnikowe od aut, których numery mamy w kartotece – wyjaśnił
jeden z policjantów.
– No to gdzie te skarby? – zagadnął mnie. Poprowadziłem go przed psią budę.
Rotweiler szarpał się na łańcuchu.
– Trzeba go jakoś poskromić...
Kapitan wyjął z kieszeni kanapkę i rzucił psu. Po chwili ten łasił nam się do nóg.
Ujęliśmy z dwu stron budę i odciągnęliśmy ją spory kawałek. Z szopy wziąłem dwa szpadle.
Pótrnetra poniżej natrafiliśmy na folię. Pod nią stały rzędem znajome kartonowe pudła.
– Zauważyłem to przypadkiem – powiedziałem. – Łyżka koparki była zabłocona,
musiał więc ostatnio coś kopać. Co mógł kopać? Skrytkę na łupy. Dlaczego nie znaleźliśmy
śladów kopania? Całe podwórze zagrabił starannie, a na miejscu ukrycia ustawił budę ze złym
psem. Poprzednio stała tam – wskazałem wyraźny jeszcze ślad na ścianie szopy.
Pochyliłem się i otworzyłem pierwsze pudło. Wewnątrz znajdowała się kartka
inwentarza, a sam karton wypełniały elementy rycerskiej zbroi.
– I za to zginęło dwu ludzi? Im dłużej pracuję w tym zawodzie, tym bardziej mnie to
wkurza... – Skorliński odreagował wydarzenia ostatnich dni.
– Czasami ludzie giną z bardziej błahych powodów niż kupa zardzewiałego żelastwa –
zauważyłem.
Z kieszeni wyjąłem telefon komórkowy i wystukałem numer pana Tomasza.
– Halo? – odezwał się po chwili.
– Szefie, mówi Paweł Daniec. Zawartość ciężarówki została odzyskana.
Głośne westchnienie ulgi zabrzmiało w słuchawce jak najpiękniejsza muzyka.
Zaparkowałem Rosynanta pod domem pana Tomasza i wbiegłem po schodach.
Zapukałem i szef od razu otworzył drzwi. W jego ciasnej kawalerce było tego dnia ciaśniej
niż zwykle. Wygodnie rozparci w fotelach siedzieli Zosia i Jacek.
– Salem alejkum – przywitałem krewniaków szefa.
– Alejkum salem – odkrzyknęli zgodnie.
Pan Tomasz zdjął z biurka obraz przedstawiający Arkę wśród lodów Araratu i schował
go za szafę. Zdążyłem rzucić nań okiem tylko przelotnie, ale zauważyłem, że na obrazie
oprócz Arki widnieje zakutany w futro człowiek z karabinem. Numer dziewięć?
– No to referuj – zachęcił mnie szef.
– Zdobyłem stosunkowo dokładną mapę poziomicową masywu Araratu – wyjąłem
mapę z teczki i rozłożyłem na stole. Zosia i Jacek pochylili się.
– Ta góra ma dwa wierzchołki? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Wielki Ararat i Mały Ararat. Dzieli je przełęcz. Góra ma ponad pięć tysięcy
metrów wysokości.
Z aktówki wygrzebałem kolorową fotografię.
– Górne partie pokrywa lodowiec. Szczyt zdobywano kilkakrotnie. Popatrzmy teraz na
mapę w nieco większej skali – położyłem na biurku mapę wschodniej Turcji i kilku
przyległych państw.
– Jak widzicie, Ararat jest oddalony od masywów Małego Kaukazu. Góruje nad
Armenią, choć należy już do Turcji. Masywy Tałys i Mały Kaukaz zatrzymują sporą część
wiatrów wiejących znad Morza Kaspijskiego. Ararat jest jednak od nich wyższy i sporo
wilgoci osiada na jego stokach. Zazwyczaj pogoda tam jest fatalna. Znaczne masy wilgotnego
powietrza skraplają się w postaci deszczu lub śniegu, częściej śniegu lub marznącego deszczu.
W suche lata silne wiatry nawiewają na górę pył z południa, co może wywoływać nawet coś w
rodzaju burz piaskowych. Kiedy na lodowcach osiada dużo pyłu, wywołuje to topnienie lodu.
– Dlaczego? – nie zrozumiała Zosia. – Przecież warstwa pyłu powinna chronić lód
przed topnieniem.
– Lód ma duży współczynnik odbicia światła. Jeśli na pole lodowe padają promienie
słoneczne, to znaczna ich część zostaje odbita z powrotem. Jednak jeśli lód trochę ściemnieje,
na przykład na skutek pokrycia pyłem czy sadzą z dymów fabrycznych, zaczyna absorbować
więcej ciepła słonecznego i tym samym topnieje. Problem ten obserwuje się zresztą w Alpach,
za każdym razem gdy powieją wiatry znad Zagłębia Ruhry – wyjaśniłem.
– Jakie jeszcze przyjemności oferuje turystom to miejsce? – zagadnął Jacek.
– No cóż. Region jest bardzo aktywny sejsmicznie. Co kilka lat zdarzają się trzęsienia
ziemi jak to, które w 1988 roku obróciło w perzynę niedaleki Leninakan w Armenii.
Widziałem to na własne oczy, bo jednym z pierwszych konwojów z pomocą humanitarną, jaki
dotarł na miejsce katastrofy, był konwój z Polski. Trzęsienia ziemi w rejonie Araratu są o tyle
niebezpieczne, że zawsze wywołują lodowo - kamienne lawiny. Na skutek wnikania wody w
szczeliny międzyskalne i jej zamarzania cała góra jest popękana na kawałki różnej wielkości.
Wyobraźcie sobie wielką kupę żwiru...
– Notowano tam także obwały błota, podobne jak te, o których często słyszy się w
Ameryce Południowej.
– Zupełnie dzika przyroda – westchnął Jacek. W jego głosie usłyszałem rozmarzenie.
Czyżby jednak czegoś się od wujka nauczył?
– Zdziczała to lepsze określenie. Alpiniści, którzy usiłowali wspinać się na Ararat
opowiadają, że w pewnej chwili zaczynało im się wydawać, iż wdrapują się nie na martwą
górę, ale na żywą złośliwą bestię pogrążoną we śnie, która od czasu do czasu usiłuje pozbyć
się wędrujących po jej ciele intruzów. Pomijając wszystko inne, charakterystyczne dla Araratu
są gwałtowne zmiany pogody. Bardzo gwałtowne i niemal zawsze następujące w ciągu kilku
godzin i bez ostrzeżenia.
– To tak jak w Tatrach – wtrąciła Zosia.
– Gorzej. Jeśli w Tatrach spadnie deszcz, można ukryć się pod gałęziami drzew. Na
Araracie drzew praktycznie nie ma. Góra jest zbyt wysoka. Co tam jeszcze jest z tych
atrakcji? Ach, nie wymieniłem głównej. W tamtych okolicach działa kurdyjska partyzantka.
No i nieliczni autochtoni także nie zaliczają się do ludzi gościnnych. Poza tym nie ma tam
sklepów, dróg, telefonów, ciepłej wody i wielu innych udogodnień. Po górze wędrują stada
wilków, niedźwiedzie, u podnóża czają się żmije i skorpiony.
– Może zrezygnujemy? – zagadnął pan Tomasz. Zamyśliłem się.
– Nie, mimo wszystko chcę spróbować.
– Wierzysz w Arkę, wujku? – zagadnęła Zosia.
– Właściwie dlaczego by nie? Hrabia Alojzy coś tam musiał widzieć. Jego szkic
wykonano na gorąco. Nie sądzę, żeby sporządził go na podstawie opowieści. Popatrz sama –
podsunąłem jej ksero. – Wyobraź sobie, że ja ci opowiadam o Arce, a ty jednocześnie
usiłujesz ją naszkicować. Rysujesz kreski, wahasz się. Ja mówię. Pojawiają się nowe detale,
które musisz umieścić na obrazku. Coraz więcej detali. Nowe linie nakładają się na
stare. Kreślisz, wycierasz gumką, poprawiasz. Tymczasem tu mamy rysunek robiony
pojedynczą kreską.
– Może powycierał go gumką, gdy stworzył wersję ostateczną? – zagadnął Jacek.
Uśmiechnąłem się.
– Nie. To wykluczone. Próbowałeś kiedyś zetrzeć kopiowy ołówek?
– A co to właściwie jest?
– Biedne dzieci – mruknął pan Tomasz. – Nie wiecie... Otworzył szufladę biurka i
pogrzebawszy w niej wyciągnął krótki ogryzek ołówka.
– Masz – podsunął Jackowi – spróbuj, może na tamtym kawałku gazety.
Jacek pociągnął kreskę.
– Ołówek jak ołówek – powiedział. – Co w nim nadzwyczajnego?
– Pośliń palec i pojedź nim po tej kresce – wyjaśniłem. Pociągnął.
– Teraz kreska wygląda jak zrobiona fioletowym tuszem.
– To cała tajemnica. Grafit tego ołówka zawiera substancje, które po zwilżeniu stają
się fioletowym lub granatowym atramentem. Dawno się już takich nie produkuje. Ostatni
widziałem w sprzedaży, gdy sam byłem chłopcem.
– A mnie pokazał dziadek – powiedziałem. – Też dobrych parę łat temu. Właśnie
przez to, że hrabia prowadził swój dziennik takim ołówkiem, nie można go teraz odczytać.
Szef chrząknął cicho. Popatrzyłem na niego.
– Nie przesadzaj z tymi trudnościami – zaprotestował. – Nadkomisarz Skorliński
dowiedziawszy się o naszym problemie udzielił mi drobnego wsparcia logistycznego.
Zamarłem w oczekiwaniu. Oczy krewniaków szefa zalśniły podnieceniem.
– Tak wygląda oryginał – położył przed nami otwarty zeszyt. Strony upstrzone były
plamami atramentu. Gdzieniegdzie prześwitywały pojedyncze litery lub kawałki wyrazów.
– Po sfotografowaniu zeszytu strona po stronie za pomocą kamery termowizyjnej
otrzymaliśmy taki obraz – uśmiechnął się i położył przed nami plik kolorowych fotografii.
Mieniły się na nich plamy różnego koloru. Czerwoną barwą lśniły wiersze. Wszystkie
litery były dość dobrze czytelne.
– Co to jest kamera termowizyjna? – jęknęła Zosia. – Posługujecie się naukowym
żargonem.
– Nie pomyślałem o tym – przyznałem ze skruchą. – A tobie zaraz wyjaśnię. Kamera
termowizyjna to urządzenie, które mierzy promieniowanie cieplne obiektów z dokładnością
do dziesiątych, a nawet setnych części stopnia Celsjusza. Ma duże zastosowanie w
kryminalistyce.
– Czyli na przykład, jeśli położę rękę na stole, a potem ją zabiorę, to jeszcze przez
kilka minut za pomocą takiej kamery będzie można ustalić, w którym miejscu leżała? –
zagadnął Jacek.
– Dokładnie tak. Dopóki stół nie ostygnie. Można by na przykład tropić człowieka po
śladach, pod warunkiem, że idzie boso po podłożu, które dobrze absorbuje ciepło.
– Ale przecież papier jest zimny – w głosie Zosi pobrzmiewały nutki powątpiewania.
– Papier jest zimny – wyjaśnił ochoczo jej wujek. – Ale papier zaplamiony
atramentem będzie inaczej absorbował ciepło z otoczenia. Im mocniej będzie zaplamiony,
tym bardziej będzie się różnił od czystego lub prawie czystego.
– Czyli najmocniej będzie zabarwiony w miejscu, po którym przesunął się ołówek? –
zapytał Jacek.
– Nie, właśnie, że nie – odpowiedział Pan Samochodzik. – To ołówek kopiowy, więc
stopień rozmycia będzie zależny od ilości wilgoci. W niektórych miejscach wypłucze pigment
prawie do czysta, aby osadzić go obok, w innych rozmoczy go tylko, ale pozostawi na
miejscu. Nie ma więc mowy o równomiernym zaplamieniu. Ołówek wywierając nacisk na
papier zmienił jego strukturę. Włókna pod naciskiem trochę się ubiły, a tym samym zmieniła
się struktura papieru i jego zdolność absorpcji ciepła.
– Cuda, istne cuda – szepnęła Zosia.
– Tą metodą można na przykład szukać podziemnych kryjówek bandytów albo miejsc
ukrycia zwłok. Rozkładające się ciało jest cieplejsze od otoczenia. Zachodzące w nim procesy
gnilne powodują wydzielenie ciepła. Kamera termowizyjna pozwala dostrzec zwłoki nawet
przez grubą warstwę ziemi, w wiele dni po zgonie. Znajdowano nią nawet ofiary hitlerowców
pogrzebane w masowych mogiłach podczas drugiej wojny światowej, mimo że upłynęło już
ponad pół wieku.
– Nie mówiąc już o tym, że ziemia która została przekopana, zmienia swoją strukturę i
inaczej absorbuje ciepło słoneczne. Można w ten sposób lokalizować stare rowy, doły; chyba
jamy na ofiary w okolicy Stonehenge znaleziono w ten sposób – uzupełniłem wywody szefa.
– Zastosowań jest mnóstwo. Jedno z nich właśnie poznaliśmy – pan Tomasz
potrząsnął plikiem kartek.
– I co tu jest napisane? – zapytał Jacek. – Jak dojść do Arki Noego na Araracie?
Szef wyjął z teczki kilkanaście stron maszynopisu.
– W tym właśnie problem, że będą z tym niewielkie kłopoty. Pan hrabia prawie całą
drogę przebył z zawiązanymi oczami.
– Czyli nic się nie da zrobić? – zafrasowała się Zosia.
– Ależ da się. Hrabia odnotował czas trwania wędrówki i stopień trudności drogi. Na
tej podstawie można się dużo dowiedzieć. Poza tym tylko drogę do Arki przebył z przepaską
na oczach. Gdy uciekał pod gradem kuł, nie miał przepaski. Błąkał się wprawdzie przez cztery
dni, ale tę drogę opisał dość dokładnie.
– Gdzie będę musiał zacząć? – zapytałem.
– Hrabia zatrzymał się w zajeździe we wsi Ahora. Tam nawiązał Z nim kontakt
przewodnik. W wiosce zwiedził klasztor pod wezwaniem świętego Jakuba, w którym
pokazano mu krzyż wykonany z drewna Arki i inne relikwie.
– Czyli wystarczy znaleźć wioskę – zapalił się Jacek – a potem spenetrować wszystkie
wychodzące z niej ścieżki na odległość, jaką podaje dziennik. Może mnisi z klasztoru dadzą
się przekonać. Pewnie znają drogę.
Pan Samochodzik uśmiechnął się.
– To byłoby najprostsze. Zbyt proste.
Kiwnął na mnie. Wyjąłem z teczki fotografię paskudnie poszarpanego wąwozu.
– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Pęknięcie tektoniczne nazwane tak na pamiątkę
wioski, którą całkowicie zniszczyło trzęsienie ziemi w 1840 roku.
Zosia jęknęła. Pan Tomasz przypomniał sobie o czymś. Z torby wyjął pudełeczko, a z
niego ampułkę z okruchem drewna.
– To przywieźliśmy z Pawłem z Wojsławic – powiedział. – Prawdopodobnie to
okruch drewna Arki.
– Właśnie – podchwyciłem. – I co na to ci od dendrochronologii? Zosia i Jacek zaczęli
domagać się wyjaśnienia kolejnej naukowej metody, więc nie ominął mnie kolejny długi
wykład.
– Spece od dendro nie mogli niestety niczego powiedzieć – wyjaśnił pan Tomasz, gdy
wreszcie dopuściliśmy go do głosu. – Próbka jest zbyt mała i przesączona smołą, co
skutecznie utrudniało odczytanie słojów. Stały się zupełnie czarne, niezbędne będzie więc
zdobycie kolejnej próbki.
– A może przejadę się z tym pod Olsztyn do Onufrego Rzeckiego? –
zaproponowałem.
– Chyba trzeba wziąć go na etat – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Niedługo kroku
bez jego pomocy nie będziesz umiał zrobić. Ale to chyba niegłupi pomysł. Tak czy owak nie
zaszkodzi. Ale musimy mieć nową próbkę.
– Kawałek należałoby przekazać Kościołowi – zauważyłem.
– Z pewnością będą zachwyceni. Tak więc urlop spędzisz w Turcji? Kiwnąłem głową.
– Spróbuję. Jeśli nawet nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej przeżyję przygodę.
Mam wykupiony bilet do Stambułu na połowę lipca. Spodziewam się dotrzeć do Araratu w
ciągu jakichś czterech dni. Trzy na dojazd autobusem, a ostatnie trzydzieści kilometrów
pokonam nocą pieszo, żeby nie rzucać się w oczy tubylcom. Zacznę faktycznie w miejscu, w
którym stała wioska Ahora. Spodziewam się, że w ciągu dwu tygodni albo odnajdę statek,
albo będę musiał zrezygnować. Zapasy pożywienia zabiorę takie, żeby starczyło na
dwadzieścia dni: makaron, zupy w proszku, sosy, zagęszczone koncentraty. Z wodą nie będzie
chyba problemu. Każda góra jest mokra.
– Więc poszukiwania zaczniemy od ruin wioski Ahora? – zagadnął Jacek.
Popatrzyliśmy na niego zdziwieni.
– Zaczniemy? – zagadnąłem. – Nie mogę cię zabrać. To zbyt niebezpieczne miejsce.
– Wujku – jęknęła Zosia – nie możesz nas zostawić tak na lodzie. To nieuczciwe.
Najpierw mamisz nas piękną opowieścią o Arce Noego i o dzikiej górze, którą trzeba zdobyć;
mówisz, że masz klucz do tej tajemnicy – przewodnik, który doprowadzi nas na miejsce, a
potem nagle dziwicie się, że chcemy jechać.
– To nie jest miejsce dla dziewcząt – zauważyłem łagodnie. Prychnęła.
– Chodźmy stąd – pociągnęła brata za rękaw. – Te nieużytki mówią poważnie.
– Zrozumcie, że nie możemy inaczej – powiedział Pan Samochodzik. – To naprawdę
niebezpieczna eskapada. A wy przecież wybieracie się do Francji. Odwiedzicie dolinę Loary,
Paryż...
Skinęli markotnie głowami. Pożegnanie było bardzo chłodne, ale nie dziwiłem się im.
Szef niepotrzebnie rozbudził w nich tęsknotę za wielką przygodą.
Cicho tykał zegar. Siedzieliśmy z panem Onufrym nad herbatą. Gospodarz uśmiechał
się lekko sącząc zielony napar.
– Wyczuwam w panu żądzę przygód, panie Pawle – powiedział. – Dziką żądzę.
Natrafił pan na problem, z którym chce się zmierzyć. Uśmiechnąłem się.
– Nic nie da się ukryć przed jasnowidzem – zauważyłem. Machnął ręką.
– Wpada pan do mnie jak po ogień, pije herbatę nie zwracając uwagi na subtelny
aromat. Oczy biegają panu na wszystkie strony, a zwłaszcza w stronę kieszeni. Proponuję,
żeby wyjął pan to, co tam ma, zanim dostanie pan zeza.
Uśmiechnąłem się i wyjąłem zawiniątko. Odwinął buteleczkę. Zauważył w mojej
dłoni łańcuszek.
– Hi, hi – mruknął. – Niezły kawałek grosza. Ano zobaczymy, co tu mamy. Ten złoty
drobiazg i ta buteleczka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Połączono je przed trochę więcej
jak stu laty.
Zamknął oczy koncentrując swoje moce.
– Łańcuszek pochodzi z Włoch – powiedział wreszcie. – Mężczyzna z wąsikiem kupił
go razem z kadzielnicą. Potem odczepił kadzielnicę łańcuszek schował.
“Hrabia Alojzy w ostatniej chwili postanowił być oszczędny" – pomyślałem.
– Buteleczka pochodzi z Turcji. Kupił ją ten sam mężczyzna z wąsikiem. Turcy go
trochę oszukali przy tej transakcji. A w buteleczce... Wytrząsnął na dłoń kawałek drewna.
Spostrzegłem pot perlący mu się na czole. Wreszcie otworzył oczy.
– Skąd pan to ma? – zapytał.
– Było w środku – wyjaśniłem.
– To dziwne. Bardzo dziwne znalezisko. Widzę górę o dwu wierzchołkach.
Pochyliłem głowę z szacunkiem. Zgadzało się: Wielki Ararat i Mały Ararat.
– Szczyt góry pokrywał śnieg albo lód – powiedział. – Widziałem niedużą dolinę,
spełzał do niej język lodowca. W lodzie tkwił wielki drewniany kształt. Budynek albo statek...
Chyba budynek, bo skąd wziąłby się statek tak wysoko?
Wziął kawałek jeszcze raz w dłoń.
– Orły nad statkiem. Ciemności. Niska, ciasna jaskinia. Człowiek owinięty w futro,
nie, w skórę jakiegoś zwierzęcia grzeje się przy ogniu. Ścigany, chory, osłabiony. Szalony.
Patrzy na to. Kawałek jest większy, dużo większy. Bierze nóż i ryje w ścianie swój herb.
Ognisko przygasa, jest bardzo zimno.
Odłożył okruch drewna na stół. Otarł czoło rękawem.
– Dziwna rzecz – powiedział. – Niezwykła. Kiwnąłem głową.
– Niezwykła – powtórzyłem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
HERBACIARNIA WIGDIRZE • TAJEMNICZY KLAN GUSIÓW •
KURDOWIE • WZGÓRZE TENDUREK • SELIM • FAŁSZYWA
ARKA • MAGNETOMETR
Nieduże kurdyjskie miasteczko Igdir blisko granicy powitało mnie kurzem i upałem.
Miejscowi snuli się smętnie pomiędzy zaułkami. Szybko odnalazłem herbaciarnię, o której
wspominał mi znajomy z wywiadu wojskowego. Wszedłem do środka. Ciężkie stoły z grubo
ciosanego drewna. W kącie lodówka wypełniona butelkami i puszkami. Fanta, cola, sprite i
jakaś miejscowa woda mineralna. W długiej ladzie chłodniczej drzemały ciastka. Wybierałem
przez chwilę, aż wreszcie zdecydowałem się na brązową kulę wielkości piłki do tenisa, oblaną
czekoladą. Zamówiłem po rosyjsku szklankę zielonej herbaty. Usiadłem przy oknie. W oddali
bielały śniegi Araratu. Góra wydawała się znajdować o wyciągnięcie ręki. Kula okazała się
bajaderką, zresztą bardzo smaczną. Herbata była uczciwie zaparzona i bardzo gorąca.
Sprzedawca wyszedł zza lady i przysiadł się naprzeciw mnie.
– Czegoś pan szuka? – zagadnął.
Kiwnąłem głową. Znajomy poinformował mnie w Warszawie, że w tej herbaciarni
spotykają się przemytnicy i handlarze bronią zaopatrujący kurdyjskich bojowników w
rosyjską broń.
– Może mógłbym w czymś pomóc?
– Szukam Ormianina nazwiskiem Guś. Oczy Kurda stały się okrągłe.
– W jakim celu? – zdumiał się.
Nie było sensu kryć się. On mógł znać jakiegoś innego przewodnika.
– Przed stu pięćdziesięciu laty mój przodek wszedł na świętą górę – pokazałem gestem
widniejący za oknem Ararat. – Sto lat temu ten wyczyn powtórzył mój dziadek. Teraz kolej na
mnie.
Kiwnął głową.
– Wiemy, że Ormianie należący do rodu używającego rosyjskiego nazwiska Guś znali
drogę do Arki – powiedział poważnie. – Dziadek opowiadał mi o tym. Było kilkanaście
zajazdów, do których docierali co jakiś czas, by szukać klientów. Gusiów było wielu.
Zazwyczaj kilku w każdym pokoleniu zarabiało jako przewodnicy. Nie brali drogo. Wielu
próbowało wyśledzić ich tajemnice, ale oni bezlitośnie zabijali każdego, kto szedł ich śladem.
– Wiec jakim cudem przeżywali ich klienci?
– Szli z zawiązanymi oczyma.
Ta część opowieści pasowała do dziennika hrabiego. Właściciel herbaciarni mówił
prawdę.
– Po rzezi Ormian w 1915 roku Gusiowie zamienili się w opętanych żądzą krwi
mścicieli. Spalili kilkanaście tureckich wsi. Mordowali osadników. Ale od lat trzydziestych
już się o nich nie słyszy. Ja sam widziałem tylko raz mężczyznę, który przedstawił się jako
Guś. To było w zeszłym roku. Szedł na górę, ale nigdy więcej o nim nie słyszałem.
Przychodzili tu różni, pytali o drogę do Arki. Ja jednak nie mogłem udzielić im satysfak-
cjonującej odpowiedzi. Przeważnie to bogaci turyści z Niemiec lub Francji. Czasem
Amerykanie. Wszyscy chcą odnaleźć Arkę. I nigdy jej nie odnajdują. Gdyby chodziło o
przewodnika, który zaprowadzi na szczyt góry, nie ma z tym problemu, ale Arka... Czasami
myślę, że ona w ogóle nie istnieje. Ta góra wcale nie jest taka duża. Z pewnością została już
na tyle dokładnie spenetrowana, żeby wykluczyć obecność Arki.
– Co zatem pokazywali ludziom Gusie?
– Allach raczy wiedzieć. Może jakieś drewniane szczątki? Może jakieś ciemne
kształty prześwitujące przez lodowce? A teraz jest kiepski czas, by badać górę.
– Dlaczego? Z tego co wiem, jest zakaz poruszania się turystów...
– Przed kilku laty osiedlili się na niej członkowie Partii Pracujących Kurdystanu.
Dowodzi nimi niejaki Adman Sahar – machnął ręką i dopiero teraz zauważyłem wiszący koło
drzwi pożółkły już nieco list gończy.
– Jest tak niebezpieczny?
– Uwielbia turystów. Tak uwielbia, że nie chce się z nimi rozstawać. Więzi ich w
jaskiniach i jurtach i wymusza wysokie okupy. Co jakiś czas robią naloty. Turcy znaczy.
Armia. Strzelają rakietami albo rzucają gazy bojowe. Jak już nie może wytrzymać nękania,
zabiera swoich ludzi i idą do Iranu. Adman to dobry kupiec. I prawie zawsze ma pieniądze na
broń, środki łączności. Kiedy ostatnio zawitał w te strony kupił silniki elektryczne i agregaty
prądotwórcze. Ludzie opowiadają o bazie, którą tworzy gdzieś koło szczytów, podobno na
takiej wysokości, że helikoptery nie są w stanie tam dotrzeć.
– Zdziera z was haracze?
– Ii – machnął ręką. – Bardziej mu zależy na dobrym wizerunku. Gdy schodzi w
doliny, to zawsze rozdaje cukierki dzieciom i dobrze płaci za każdą usługę. Zależy mu, że
zostawić po sobie dobre wrażenie. Dlatego też ma wielu informatorów. Jeśli Adman jest na
górze, to pewnie dowie się w ciągu kilku godzin, że z autobusu wysiadł klient do obrabowa-
nia. Dlatego nie będę ci szukał przewodników na górę. Wszyscy oni są iż nim w zmowie. Ale
nawet on nie wie, gdzie jest Arka. O ile tam jest.
– Wszystkie ślady na to wskazują.
– Wiem. We wsi Ahora, która przestała istnieć w 1840 roku, była winorośl zasadzona
jakoby ręką samego Noego. Zresztą dawna nazwa wsi Arghuri oznacza winorośl. Od czasu
gdy wieś zniknęła, nikt nigdy nie iwidział w tych stronach krzewów winnych. Są i inne ślady
w nazwach miejscowości. Eczmiadzyn tłumaczy się z ormiańska “miejsce lądowania". A to
niedaleko, trzydzieści kilometrów. Po stronie irańskiej na stepie znajdują się ruiny
starożytnego miasta Tshamirin, co po kurdyjsku brzmi podobnie jak “miejsce ośmiu". Noe z
żoną i trzej jego synowie z żonami to właśnie osiem osób. Erewan to po staroormiańsku
“pojawienie się po raz pierwszy". Nazwa miasto Kohran w Azerbejdżanie tłumaczy się
“pierwsze miasto". Nazwy niektórych wiosek brzmią w rodzaju: “pierwsza osada", “kopanie
studni" czy “miejsce wyładunku". Sporo tu tego. Zadziwiająco sporo. Nazwy są różne:
ormiańskie, kurdyjskie, perskie, ale wszystkie oznaczają z grubsza to samo: początek lub
miejsce, z którego zaludniona została ponownie ziemia.
– To wygląda zachęcająco.
– Są i inne problemy. Na górze żyją także dzikie psy i wilki. Na południowych stokach
trafiają się niedźwiedzie. W dolinach są żmije i skorpiony, choć nie tak jadowite jak te z Syrii
czy Libanu, jednak ich ukąszenie jest bardzo bolesne. Zresztą, czy koniecznie musi się pan
wspinać na górę, chcąc znaleźć Arkę?
– A gdzie mam jej szukać?
– Dwanaście kilometrów stąd leży wieś Uzengili. Obok niej znajduje się wzgórze
Tendurek. Wielu badaczy sądzi, że to właśnie jest pozostałość Arki Noego. Może powinien
pan to obejrzeć?
– A jak tam dojść?
– Prosto tą drogą – machnął ręką wskazując wąską ubitą kołami samochodów ścieżkę
wijącą się wokół podnóży góry. Pożegnałem się i ruszyłem.
Pokryta dziurami jednopasmowa asfaltowa szosa kończyła się na szczycie pagórka
czymś w rodzaju parkingu. Spory kawałek wyrównano spychaczem i wyłożono płytami z
betonu. W przerwach pomiędzy nimi wyrosła trawa, a nawet niewielkie krzaczki. Drewniana
barierka odgradzająca skarpę pociemniała i przekrzywiła się paskudnie. Poszedłem do niej i
spojrzałem na wprost. Wrażenie było zdumiewające. Z nagiej skały wyrastała górka
zbudowana z łupku. Wyglądała jak truchło wieloryba wyrzuconego na brzeg lub łódź leżąca
do góry stępką. Pękające warstwy łupku sprawiały wrażenie odpadających desek poszycia.
Poniżej w dolince pomiędzy mną a pagórkiem zaparkowano barakowóz. Wyszedł z niego
młody chłopak i silnie kulejąc ruszył po schodkach w moją stronę. Dotarłszy na parking
wygrzebał z torby przerzuconej przez ramię bloczek.
– Selim – przedstawił się. – Bilet kosztuje dwa dolary. Jeśli pan sobie życzy, za dalsze
osiem oprowadzę pana po stanowisku i opowiem historię tego miejsca.
Mówił nieźle po angielsku, od czasu do czasu dorzucając kilka słów niemieckich lub
tureckich. Fakt, że w tak dzikim miejscu żądano ode mnie pieniędzy za bilet, trochę mnie
zaskoczył. Zapłaciłem. Obejrzałem bilet, który dostałem w zamian. Był porządnie
wydrukowany, na odwrocie miał pieczątkę muzeum miejskiego w Igdirze.
– Paweł Daniec – przedstawiłem się.
Uśmiechnął się chowając pieniądze do torby i ruszyliśmy w dół po schodkach.
Wyminęliśmy barakowóz, a potem zaczęliśmy wspinać się do góry stromą kamienistą ścieżką.
Z bliska wyglądało to jak formacja geologiczna, pierwsze wrażenie rozwiewało się.
– Stanowisko to odkryto w 1960 roku podczas analizy stereoskopowych fotografii
lotniczych. Pokażę panu, jak wygląda z góry.
Z torby wygrzebał starannie wydany folder i otworzył go na środkowej stronie.
Fotografia przedstawiała domniemaną Arkę z lotu ptaka. Faktycznie to, na co właśnie się
wspinaliśmy, wyglądało na łódź. Pagórek był idealnie symetryczny i wyraźnie odcinał się od
otaczających go falistych formacji będących zastygniętym językiem lawy wyplutej przed ty-
siącami lat przez odległy o jakieś dwadzieścia kilometrów Ararat.
– Jako pierwszy przybył na te tereny archeolog amator Ronald Wyatt z USA –
przewodnik podjął opowieść. – Przebywał ze swoim zespołem blisko sześć miesięcy na tym
stanowisku. Założyli dwa wykopy sondażowe, które nie ujawniły jednak wewnętrznej
struktury obiektu. Z wykopów wydobyli kilka kawałków skamieniałego drewna. Zdjęli też
pomiary, które odpowiadają dość ściśle wymiarom podanym w Koranie. Wyniki badań
zostały zignorowane przez świat nauki, dlatego Wyatt powrócił tu w 1986 roku w
towarzystwie Davida Fasolda, inżyniera z USA. Przeprowadzili badania radiestezyjne góry,
które ujawniły obecność drobnych elementów żelaznych układających się w wyraźne linie –
wskazał gestem rząd drewnianych kołków pomalowanych na czerwono, przecinających
pagórek wszerz i wzdłuż. – Ogłosili, że linie te są śladem metalowych wzmocnień wręgów i
belki kilu. Rok później twierdzili, że obecność żelaza potwierdzili za pomocą badań
magnetometrycznych. W1988 roku nasz rząd ogłosił ten teren parkiem narodowym, zbudowa-
no tu parking – machnął ręką w kierunku punktu widokowego. – Miano też przystąpić do
budowy hotelu, ale zrezygnowano, gdyż stanowisko nie wzbudzało wystarczającego
zainteresowania turystów. W tej chwili mało kto tu zagląda. Fasold wrócił przed dwoma laty i
przeprowadził wiercenia. Twierdził, że wydobył znaczne ilości żelaznych nitów, ale nikomu
ich nie pokazał.
Zamyśliłem się.
– Można by to stosunkowo łatwo sprawdzić – powiedziałem wreszcie.
Brwi przewodnika uniosły się.
– W jaki sposób?
– Powtórzyć badania magnetometryczne.
– Nasze władze nie są już tym zainteresowane, ale ja bym chętnie to zrobił, tylko że
nie mam magnetometru. Interesowałem się nawet w zeszłym roku, najtańszy kosztuje dwa
tysiące dolarów.
Uśmiechnąłem się.
– Można zrobić taniej samemu.
– Nie umiem.
– Ja potrafię.
Zaszliśmy do barakowozu, w którym urządzono maleńką salkę wystawową. W
gablotach leżały kawałki skamieniałego drewna, na ścianach wisiały fotografie uczonych
badających to stanowisko.
– Będę potrzebował dwu kawałków magnesu, tekturowego albo drewnianego cylindra,
kawałka miękkiego żelaza i paru kabelków. I kawałka gumki albo dętki rowerowej.
Wszystkie przedmioty Selim wygrzebał w skrzynce z rupieciami.
– Masz może amperomierz albo woltomierz? – zapytałem go. Pokręcił głową.
– Niedobrze – zamyśliłem się.
– Nic z tego? – zapytał zasmucony.
– Tego nie powiedziałem. Masz latarkę z żaróweczką? Przyniósł.
– No to bierzmy się do dzieła.
Wyjąłem z kieszeni pilnik ślusarski, którym piłowałem sobie paznokcie.
Wyborowałem nim cztery dziurki w drewnianym pudełku, a właściwie małej skrzyneczce po
ołówkach.
– Obudowa nie może być metalowa, bo całkowicie zakłóciłaby działanie urządzenia –
wyjaśniłem. – Teraz uważaj. Wewnątrz naciągnąłem pasek z gumki rowerowej.
– Teraz kawałek miękkiego żelaza...
Podał mi ułamek pręta zbrojeniowego. Skróciłem go piłką do metalu i obwiązałem
gumką. Po jej napięciu unosił się między ściankami pudełka. Zakręciłem go i puściłem.
Napięta gumka nadała mu dość szybki ruch wirowy. Po kilkudziesięciu sekundach pręcik
zatrzymał się.
– Tyle powinno wystarczyć.
Sztabkę magnesu złamałem na dwie połówki i przykleiłem po obu stronach pudełka.
Zakręciłem ponownie żelazem. Wirowało prawie muskając magnesy.
– O co tu chodzi? – zapytał Selim.
– To bardzo proste. Kawałek miękkiego żelaza wirując w polu magnetycznym
indukuje prąd elektryczny. Tak jak w elektrowni, ale oczywiście na dużo mniejszą skalę. Do
magnesów podczepimy druty. Jeden będzie przewodził ładunki dodatnie, drugi ujemne.
Połączymy je teraz z żaróweczką.
Skoczył i po chwili wrócił z lutownicą. Przylutowałem oba kabelki solidnie.
– Teraz zakręć żelazem.
Nawinął gumkę i puścił. Żaróweczką zabłysła jasnym światłem.
– Zrobiliśmy latarkę – powiedział. – Ale chyba do magnetometru daleka droga.
– Już jesteśmy w domu – uspokoiłem go. – Oprócz pola wytwarzanego przez
magnesy, urządzenie zanurzone jest także w polu magnetycznym naszej planety.
Kiwnął głową.
– Wspomaga ono powstawanie prądu w tym układzie. W kosmosie powstawałoby go
mniej.
– Rozumiem.
– W miejscach, gdzie zakopano duże ilości żelaza, prądu powstanie więcej, bo pole
magnetyczne będzie tam lokalnie silniejsze.
– I żaróweczką zabłyśnie nieco mocniej – domyślił się.
– Dokładnie tak.
– A jeśli zabłyśnie tylko trochę mocniej, możemy tego w ogóle nie zauważyć.
– Dlatego pomożemy sobie tym – wygrzebałem z plecaka światłomierz od aparatu
fotograficznego. Zakręciłem żelazem, żaróweczką rozbłysła, odczytałem wyniki.
– Wygląda po prostu doskonale – mruknął Selim. – Trzeba by jednak sprawdzić w
warunkach, że tak powiem polowych.
Wyszliśmy przed budynek. Postawiłem urządzenie na skałce i uruchomiłem.
Zanotowałem najwyższy odczyt.
– To przyjmiemy za wartość podstawową – wyjaśniłem. – Wartości wyższe wykażą
obecność żelaza.
– To spróbujmy tu – narysował butem kreskę koło baraku. Położyłem skrzyneczkę na
ziemi we wskazanym przez niego miejscu.
– Półtora luksa więcej – zameldowałem.
– Zgadza się. Tędy biegnie rura doprowadzająca wodę.
W podniosłych nastrojach wdrapaliśmy się na domniemaną Arkę. Przeprowadziłem
pomiary w dwudziestu miejscach. Nigdzie mój aparat nie wykazał obecności żelaza.
– Chyba nic z tego – zmartwił się przewodnik.
– Spróbujmy jeszcze raz.
Zakręciłem gumkę i puściłem. Tym razem żaróweczką rozbłysła mocniej. Wskazówka
wychyliła się o pół luksa.
– Tu coś jest – zauważyłem.
– Powtórzmy pomiar – zaproponował Selim. Spróbowałem parę centymetrów dalej.
Anomalia miała około pół metra średnicy.
– Ciekawe – zauważyłem.
– Może spróbujemy to odkopać?
– To chyba nielegalne. Skoro to miejsce jest rezerwatem archeologicznym...
Uśmiechnął się szeroko.
– Po pierwsze, ja go pilnuję, a po drugie, komu to teraz potrzebne?
Podreptał i po kilku chwilach wrócił z motyką i saperką. Spulchniał twardy grunt
łopatką, a ja odgarniałem glebę. Niebawem natrafiliśmy na ślady rdzy. Układały się w okrąg.
– Garnek? – zdziwił się przewodnik.
Poskrobałem nożem, rdza ustąpiła i odsłonił się szary metal. Stal. Obkopałem
tajemniczy obiekt dookoła. Podważyłem łomem i udało mi się go wyciągnąć. Trzymałem w
ręku rurę o średnicy około trzydziestu centymetrów i długości niespełna pół metra.
– Wiertło koronowe do badań geologicznych – zawyrokował Selim. – Zakopmy tę
dziurę.
Zasypaliśmy i uklepaliśmy ziemię. Domniemana Arka wyglądała tak samo jak
przedtem.
– To chyba nie jest Arka – powiedział. – Zresztą od dawna to podejrzewałem.
– Na to wygląda, ale ten przyrząd jest trochę mało precyzyjny – uspokoiłem go. –
Mógł pominąć mniejsze kawałki metalu, o ile tu są.
– Czyli jednak trzeba kupić w sklepie?
– Ależ nie. Wystarczy udoskonalić ten. Wyciągnąłem z kieszeni notatnik.
– Jak się za to zabrać?
– Musisz kupić w sklepie amperomierz albo woltomierz. Oderwać żaróweczkę i
przyczepić go na jej miejsce.
– Wtedy napięcie odczytam nie z siły rozbłysku, tylko po prostu na skali, co wskaże
strzałka?
– Dokładnie tak. Ale ja też sądzę, że to nie jest prawdziwa Arka.
Selim uśmiechnął się.
– Prawdziwa znajduje się tam – wskazał dłonią górę. – Tyle tylko, że ja mam
uszkodzone kolano i nie zdołam się wdrapać, by jej poszukać. Dlatego będę badał to –
wskazał pagórek. Popatrzył na mnie uważnie.
– Pan chce szukać na górze?
– Taki mam zamiar.
Zasmucił się.
– Gdyby pan ją znalazł, proszę dać mi znać. Wielu już wchodziło na Ararat w tym
celu, ale jak do tej pory żaden nie chwalił się...
– Chwalili się na łamach amerykańskiej prasy brukowej – wyjaśniłem. – Jeśli znajdę
Arkę, daję słowo, że się o tym dowiesz.
– Proszę na siebie uważać. To niebezpieczna góra. Zdradliwa – ściszył głos. – Mówią,
że Adman Sahar wrócił z Iranu.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Postaram się nie wchodzić mu w drogę.
Pożegnaliśmy się i ruszyłem w stronę górujących nad równiną stoków Araratu.
Zapadał już zmierzch, a ja musiałem obejść górę prawie dookoła, aby dotrzeć do Doliny
Świętego Jakuba leżącej po północnej stronie, blisko granicy z Armenią.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
DOLINA ŚWIĘTEGO JAKUBA • ZASYPANA WIEŚ AHORA • KTOŚ KOPIE KOŁO
MONASTERU • NOTATKI HRABIEGO • NOCNA STRZELANINA •
NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE • EWAKUACJA • ZASYPANY KLASZTOR •
SREBRNA MUSZLA • PIELGRZYMIE SZLAKI • WPADKA
Równina Arakesz była pokryta czarnym piaskiem powstałym z rozmytych przez wodę
przepalonych wulkanicznych popiołów. Była idealnie płaska, stanowiła dno wyschniętego
przed setkami tysięcy lat jeziora. Jak okiem sięgnąć rosły na niej bezlistne krzaki o zielonych
gałązkach i gdzieniegdzie kępy żółtej trawy. Góra wyrastała z równiny całkowicie
niespodziewanie. Od tej strony nie było łagodnie wznoszących się pagórków, tylko
nieoczekiwany przeskok. Ziemia u moich stóp była zupełnie płaska, by pięć metrów dalej
stanowić stromo wznoszące się zbocze góry. Szedłem starym szlakiem, drogą wyłożoną
kamieniami. Z mapki wykreślonej przez hrabiego wynikało, że prowadzi do Doliny Świętego
Jakuba i nie istniejącej wioski Ahora. Stara droga była fatalna. Gdzieniegdzie ziemia osunęła
się grzebiąc dawny trakt pod zwałami gliny i kamieni. W jednym miejscu potok całkowicie
zniósł most. Tylko resztki kamiennego filaru sterczały z płytkiej wody. Im bliżej byłem celu,
tym droga stawała się gorsza. Słońce stało już wysoko. Przebycie dystansu w dziesięć godzin,
jak to zaplanowałem, okazało się niewykonalne. Wreszcie wdrapałem się na ostatni pagórek.
Przede mną leżał rozległy cyrk lodowcowy o stromych ścianach popękanych tu i ówdzie.
Dolina miała co najmniej cztery kilometry średnicy. Droga, na tym odcinku dobrze
zachowana, opadała w dół i znikała pod warstwą ziemi. Tym razem definitywnie.
Wyciągnąłem mapnik i popatrzyłem na sztabówkę. Byłem na miejscu. W dolinie pode mną
przed stu pięćdziesięciu laty kwitło życie. W ciągu jednej potwornej nocy wieś uległa
całkowitej zagładzie, zamarła pod wielometrowymi zwałami gliny, kamieni i lodu. Trzęsienie
ziemi spowodowało obsunięcie się zbocza. Mimo upływu lat bezbłędnie zidentyfikowałem
miejsce, z którego zeszła lawina grzebiąc wieś i dwa tysiące jej mieszkańców. Na brzegu
błotnistej równiny ocalał jeden budynek, wymurowany starannie z grubo ciosanych kamieni.
Budynek był oczywiście od dawna opuszczony. Mury popękały, a dach zapadł się do środka.
Podszedłem ostrożnie i zajrzałem do wnętrza. Gruba warstwa błota upewniła mnie, że dawno
nikt go nie odwiedzał. Przestąpiłem próg i ruszyłem starając się nie zostawiać śladów. Z
niewielkiej sieni przeszedłem do dużej sali. Kamienne płyty posadzki były wyślizgane przez
tysiące stóp. Z sali wąskie przejście prowadziło gdzieś w głąb.
– Karczma – zidentyfikowałem budynek. – To musiała być karczma.
Pomieszczenie za salą zajmował wielki popękany piec, na którym dawniej gotowano
jedzenie. Koło pieca odkryłem dziurę w podłodze. Z plecaka wyjąłem latarkę i poświeciłem
do środka. Piwnica była duża i sucha. Oceniłem głębokość szybu wejściowego na dwa metry.
Najpierw opuściłem na dół plecak, a potem zsunąłem się sam.
– Dobry punkt wypadowy – mruknąłem.
Rozłożyłem na ziemi folię i wypakowałem z plecaka karimatę, śpiwór i żywność.
Puszki i torebki ukryłem w kącie i na wszelki wypadek nakryłem kamieniami. Zrzuciłem
ciężkie buty i spodnie i wyciągnąłem się wygodnie. Poruszyłem stopami, aby rozluźnić nieco
obolałe po ciężkim marszu mięśnie. W parę chwil później zapadłem w sen.
Obudziłem się o czwartej po południu. Zrobiłem kilka pompek, żeby się rozbudzić, a
potem wyjąłem z plecaka plik kartek odbitych na ksero i wydostałem się na powierzchnię. W
sali zachowały się pod ścianą resztki ceglanej ławy. Podłożyłem sobie gazetę i wygodnie
usiadłem.
– No to zobaczmy nasze materiały – mruknąłem wertując maszynopis dziennika
hrabiego Alojzego Poletyłły.
–
Dwudziestego kwietna przybyłem wreszcie do wsi Ahora. Czas bylpo temu najwyższy,
bo koń mój, Medyk, okulał i należało nam obu odpocząć. Wieś wyglądała równie strasznie jak
Wojsławice, ale tu gnieździ się nie rzesza potomków Izraela, a banda brudnych i dzikich
ormiańskich pasterzy. Zatrzymałem się w karczmie leżącej na wzgórzu ponad wsią. Pokój na
piętrze, który mi dali, wygląda dość obskurnie, ale posiada elementarne wygody.
Popatrzyłem do góry. Piętro dawno już przestało istnieć.
Zajazd roi się od pluskiew, ale mam nadzieję, że nie zostanę w nim diugo. Jutro
odwiedzę monasterpod wezwaniem świętego Jakuba. Miejscowi mnisi zapewne znają drogę.
Ararat góruje nad wsią. Od tej strony wygląda przerażająco, ale każda góra wygląda ponuro,
gdy niebo zasnute jest chmurami, a sionce zachodzi.
Przeciągnąłem się, aż zatrzeszczały stawy. Za kuchnią odnalazłem schody prowadzące
niegdyś na piętro. Kończyły się zawieszone w próżni. Wdrapałem się na nie i przyłożyłem
lornetkę do oczu. Dolina była pusta, cicha i martwa. Nigdzie nie było widać śladu człowieka.
Po drugiej stronie kamiennego usypiska, na przeciwległym zboczu ponad warstwą błota i
kamieni sterczał kawałek muru z pustym półokrągłym oknem. Podregulowałem lornetkę i
spostrzegłem resztki zaczepów. Tylko one pozostały z dzwonnicy monasteru. Ruszyłem w
tamtą stronę. Byłem już blisko, gdy spostrzegłem pierwsze ślady gąsienic traktora lub
buldożera. Niespodziewanie usłyszałem dość odległy zgrzyt metalu o kamień. Przypadłem za
krzakami i skradając się cicho jak Indianin, ruszyłem tropem maszyny. Prowadziła wprost ku
pozostałościom dzwonnicy.
Wyjąłem z kieszeni wshipera i założyłem słuchawki na uszy. Wzmocnione dźwięki
uderzyły jak młotem, ale podkręciłem gałkę do maksimum. Moje stopy szurające o kamienie
czyniły teraz nieznośny wręcz hałas. Słyszałem szybkie uderzenia własnego serca.
Wycelowałem mikrofon kierunkowy w stronę niewidocznego przeciwnika. Brzęk metalu
powtórzył się, teraz mogłem go zidentyfikować. Łopaty zgrzytały o kamienie. Wycofałem się
i obszedłem tę część doliny dużym łukiem. Wdrapałem się na stok i, dobrze ukryty za
niewielkim garbem, popatrzyłem w dół przez lornetkę. Nic dziwnego, że nie dostrzegłem
starej rosyjskiej koparki, gdy z dachu karczmy rozglądałem się po dolinie. Obok dzwonnicy
ział w ziemi wielki krater o średnicy dobrych dwudziestu metrów. Na jego dnie stała
nieruchomo maszyna. Czterej mężczyźni o wrednych gębach kopali szpadlami na dnie dziury.
Cztery kałasznikowy zestawione w kozioł stały obok. Z boku rozstawiono dwa namioty
ukryte za hałdą. Na trójnogu wisiał okopcony kociołek, a wokoło poniewierało się kilkanaście
puszek. Obserwowałem pracujących mniej więcej przez pół godziny, potem wycofałem się.
Przez ten czas zdążyli dokopać się do warstwy pokruszonych dachówek stanowiących
zapewne pozostałości klasztornego dachu. Wróciłem do swojego obozowiska w piwnicy
karczmy. Zamaskowałem starannie dziurę prowadzącą do kryjówki i podczepiłem niezbyt
wymyślny, ale skuteczny alarm. Naszykowałem pistolet gazowy i emiter infradźwięków, aby
w razie czego były gotowe do użycia.
Wygrzebałem z kieszeni maszynopis.
Przełożony klasztoru pokazał mi dziś relikwiarz zawierający kawałek drewna Arki.
Było prawie zupełnie czarne i wyglądało jak skamieniałe, ale ; nie pozwolił mi go dotknąć,
więc obserwacje poczynić mogłem tylko na oko. Klasztor wydaje się być bardzo bogaty. Na
ołtarzu w kaplicy widziałem złote naczynia liturgiczne i wiele wotów, zostawionych przez
pielgrzymów. Przełożony twierdził jednak, że nie wie, gdzie szukać Arki. Sądzę, że kłamie.
Karczmarz powiedział, że są w tej okolicy pasterze, którzy regularnie prowadzą pątników na
górę i pokazują im z daleka statek tkwiący w lodzie. Napytanie o konkrety stwierdził, że j eden
z nich nazwiskiem Guś zagląda od czasu do czasu, to znaczy co dwa – trzy miesiące. Wygląda
na to, że będę musiał na niego poczekać w tej zatęchłej norze. Może zresztą o to chodzi temu
tluścio-chowi. Wyciągnie ze mnie pieniądze za noclegi i wyżywienie, a potem będę musiał
ruszać w dalszą drogę nie doczekawszy się tajemniczego Gusia, który być może w ogóle nie
istnieje!
Lekturę przerwał mi suchy odgłos wystrzału karabinowego. Po nim nastąpił drugi.
Wyskoczyłem z piwnicy i wspiąłem się na schody. Zapadał wieczór. Skierowałem lornetkę w
stronę dzwonnicy. Rozległ się kolejny strzał, a w chwilę potem kilkadziesiąt, gdy ktoś
wypuścił całą serię z kałasznikowa. Cisza, która zapanowała później, była dość przerażająca.
Ponownie huknął strzał. Założyłem wshipera. Powiał wiatr. Trawy na dnie doliny
zaszeleściły. Chwilę panowała cisza i tajemniczy strzelec znów dał znać o sobie. Tym razem
hukowi towarzyszył dźwięk czegoś walącego się na ziemię. Ponownie rozterkotał się
kałasznikow, a potem huknął kolejny strzał i seria raptownie urwała się. Czekałem pół
godziny, ale nic więcej się nie działo. Zakląłem cicho. Wiedziałem, że zbocza Araratu nie są
kurortem, ale nie spodziewałem się, że będę świadkiem takiej wymiany ognia już pierwszego
dnia pobytu. Wróciłem do piwnicy i ponownie zabrałem się za lekturę.
Z gór zeszło dziś kilku pasterzy. Karczmarz rozmawiał z nimi i przekazał im polecenie
dla Gusia, żeby przyszedł. Spodziewa się go za dwa dopięciu, dni.
Pasterze nie sprawiali wrażenia zaskoczonych, więc może Guśj ednak istnieje?
Poczekam tydzień. Zastanawiam się, czy samemu nie wspiąć się na górę, ale bez przewodnika
mogę zabłądzić. Na obiad była zupa, wyjątkowo obrzydliwa breja z lebiody i mięsa chyba
zdechłych owiec. W Wojsłowicach czegoś takiego nie dajemy nawet naszym chłopom.
Zażądałem od karczmarza, żeby to zabrał. Uśmiechnął się bezczelnie, ale przyniósł mi co
innego. Ten człowiek zupełnie mi się nie podoba. Może planuje mnie zamorodować? Sypiam z
rewolwerem w ręce. W razie czego palnę mu w łeb. Drzwi pokoju zabarykaduję. A może
lepiejzastrzelićgo od razu, gdy będzie podawał kolację? Nie ma tu sądów, a miejscowi chłopi
chyba nie odważą się oskarżyć szlachetnie urodzonego. Z drugiej strony jeśli mnie zabiją, to
nikt ich za to nie skarżę. Cóż za paskudna sytuacja. Dziś w nocy poczuliśmy silny wstrząs
tektoniczny. Wyrzuciło mnie z łóżka, pękła jedna z belek stropowych i kawałek ściany.
Karczmarz twierdzi, że góra się budzi, ale że bywało już tak wiele razy. Tylko mi tu wybuchu
wulkanu brakuje do szczęścia.
Zapadła noc. Założyłem noktowizor i ruszyłem naokoło doliny. Wdrapałem się na
znajomy garb i omiotłem “uzbrojonym" okiem całą okolice. Drobne zwierzęta siedzące wśród
krzaków były widoczne w postaci licznych świetlistych punktów. Jakieś większe, może
szakal, przebiegło przez wioskę. Popatrzyłem w stronę wykopu koło dzwonnicy, ale miejsce
to było zupełnie ciemne. Zdecydowałem wdrapać się wyżej żlebem. Z góry widok był jeszcze
lepszy. W dolinie było pusto. Chłodne górskie powietrze przyjemnie chłodziło czoło. Zdjąłem
noktowizor i próbowałem wyobrazić sobie, jak wyglądała ta dolina w dawnych czasach, gdy
jej dnem płynęła rzeczka, a wokoło wznosiły się zbudowane z kamienia i drewna domy
ormiańskich pasterzy. Niespodziewanie gdzieś w okolicach karczmy spostrzegłem błysk
latarki. Ktoś szedł przyświecając sobie bateryjką. Obszedł ruiny, a potem zawrócił. Szedł
brzegiem doliny, aż zniknął za pagórkiem. Zsunąłem się na dół i ruszyłem jego śladem. Za
garbem wyłączyłem noktowizor. Blask płonącego między głazami ogniska był widoczny z
odległości kilometra. Odbezpieczyłem “gazówkę" i podkradłem się cichutko. Wyjrzałem zza
sporego skalnego odłamu i dosłownie mnie zatkało. Jednym susem znalazłem się w kręgu
światła. – A wy tu skąd! ? – huknąłem. Zosi i Jackowi szklanki z herbatą wypadły z dłoni.
Zasypywaliśmy ognisko w szalonym pośpiechu.
– Ależ jesteśmy dobrze ukryci – jęczała Zosia. – Rozpaliliśmy ogień między
kamieniami...
– Trafiłem do was jak po sznurku i dziękujcie Bogu, że to ja, a nie członkowie Partii
Pracujących Kurdystanu! A wasze ognisko widać z góry Z odległości co najmniej dziesięciu
kilometrów. Pakuj namiot – huknąłem na nią.
Wyrywała śledzie po omacku, bo ognisko już skonało pod warstwą kamieni.
Ulokowali się idealnie, namiot stał na równym kawałku ziemi, | otaczały go spore skałki i
faktycznie ciężko byłoby go wypatrzeć z ziemi, za to ze stoków góry był widoczny jak na
dłoni.
– Ale przecież paliliśmy tylko maleńki ogieniek – jęknął Jacek.
– Greenhorn rozpala ognisko takie, że płomienie buchają powyżej szczytów sosen, a
potem dziwi się, skąd Indianie wiedzieli, że tam jest – zacytowałem Karola Maya. – Przed
dwoma miesiącami na Araracie doszło do bitwy między siłami wojskowymi a Kurdami. Jak
sądzicie, co teraz robią Kurdowie?
– Liżą rany – nieśmiało zaproponowała Zosia.
– Wystawiają na noc czujki, które sprawdzają, czy ktoś niepowołany nie zbliża się do
góry. Wypatrują ruchów samochodów, żołnierzy i innych takich – zarzuciłem plecak na Jacka,
aż go przygięło do ziemi. Drugi zarzuciłem na Zosię. Sam zabrałem namiot.
– Za mną! – zakomenderowałem. – I od tej pory ani słowa! Ruszyliśmy brzegiem
doliny. Co kilka minut zakładałem noktowizor i badałem piętrzące się nad nami stoki i turnie.
– Chyba mamy szczęście – powiedziałem. – Może nie patrzyli albo obozują po drugiej
stronie.
– Ale taki mały ogieniek... – jęknęła.
– Płomień zapałki widać z odległości dwu kilometrów! Noktowizor, którym bawiłem
się będąc w waszym wieku, pozwalał dostrzec człowieka z odległości dwustu metrów. W
czerwonych beretach posługiwaliśmy się noktowizorami pozwalającymi dojrzeć człowieka z
odległości dwu kilometrów, a nie mieliśmy najnowszych modeli. Ognisko o temperaturze
dwustu stopni będzie widoczne z odległości dziesięciu kilometrów. I to jeszcze w kilka
godzin po zasypaniu. Pozostaje mieć nadzieję, że oni mają przestarzały sprzęt z demobilu
Armii Czerwonej.
Dotarliśmy do ruin karczmy. Zagoniłem ich do piwnicy i zamaskowałem właz.
Zapaliłem małą latarkę.
– Nie słyszeliście strzałów karabinowych po południu?
– Słyszeliśmy – powiedziała Zosia – ale sądziliśmy, że to gdzieś daleko.
– Musimy się stąd jak najszybciej wynosić – stwierdziłem. – Tu się robi zbyt
niebezpiecznie jak dla mnie. A teraz, robaczki, jak na świętej spowiedzi macie wyjaśnić, skąd
tu się wzięliście. Z tego co wiem od waszego wujka, wsiedliście przed kilku dniami do
pociągu odjeżdżającego do Francji.
Zosia popatrzyła niewinnie.
– Wsiedliśmy. Ale potem w Akwizgranie przesiedliśmy się na inny pociąg. Mamy
bilety Interrail ważne przez miesiąc w całej Europie. Wiedzieliśmy, kiedy przybędziesz,
wujku, do wsi Ahora i czekaliśmy tu na ciebie.
– Pięknie. I to jeszcze pewnie kilka dni?
– Jeden dzień i jedną noc. I jeszcze jeden dzień. Westchnął ciężko.
– Trzeba pomyśleć, jak się stąd wycofać. Popatrzyłem na zegarek.
– Mamy do przejścia trzydzieści kilometrów do miasteczka Igdir. Dla mnie to będzie
sześćdziesiąt dzisiaj. Pięknie.
– Chyba nie dasz rady, wujku – oczy Jacka zalśniły.
– Dam radę. Zapasy musicie porzucić. Im mniej będziecie mieli bagażu, rym lepiej.
Wyruszymy za jakieś dwie, może trzy godziny. Zastanowiłem się.
– Wsadzę was w autobus do Ankary, a sam będę musiał tu wrócić. Nie powiem,
bardzo jestem wam wdzięczny. Co was w ogóle podkusiło, żeby się tu pchać?
– Chcieliśmy przeżyć przygodę – pisnęła Zosia.
– Muszę jeszcze coś sprawdzić – powiedziałem. – A wy szykujcie się do drogi. I ani
kroku stąd!
Wyszedłem z piwnicy. Omiotłem całą dolinę okiem uzbrojonym w noktowizor.
Założyłem słuchawki wshipera i ruszyłem w stronę dzwonnicy. W wykopie panowała cisza.
Nie widać było też żadnych jaśniejszych plam. Zeskoczyłem na dno. Poczułem dziwnie
znajomy zapach, ale jakoś nie mogłem go zidentyfikować. Przede mną w profilu wykopu
widać było ścianę monasteru zbudowaną z kamieni i kiedyś chyba otynkowaną. W ścianie
ziała dziura wyłamana łomem. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę. Nic nie usłyszałem. Wewnątrz
nie było nikogo. Pochyliłem się i poświeciłem. Dach runął, ale pod ścianą widać było wąskie
przejście. Kończyło się schodami w dół. W tym momencie usłyszałem kroki. Odbezpieczyłem
gazówkę i przyczaiłem się koło dziury... Zosia i Jacek.
– Nie mogliście usiedzieć pięciu minut spokojnie – zgromiłem ich szeptem. – Musicie
się bez przerwy narażać?
– Ale tu nikogo nie ma.
Poświeciłem w głąb dziury. Popękana ściana wyglądała stabilnie.
– Za mną – rozkazałem i zagłębiłem się w otworze. Dotarłszy do schodów zapaliłem
latarkę. W jej świetle zobaczyłem, że mury popękały paskudnie. Nacisk milionów ton ziemi, a
może wstrząs, który doprowadził do katastrofy, naruszył konstrukcję budynku. Zszedłem po
schodach i omiotłem światłem pomieszczenie piętro niżej. Wyglądało niemal tak, jak gdyby
ludzie opuścili je przed kilkunastu minutami. Jednak ławy i stoły były pokryte grubą warstwą
kurzu. Ozdobny fotel leżał przewrócony, jak gdyby siedzący na nim zerwał się gwałtownie.
Przez sto kilkadziesiąt lat nie znalazł się nikt, kto mógłby go postawić z powrotem. Na stołach
stały jeszcze misy i kubki.
– Jak myślisz, wujku, moglibyśmy wziąć sobie jeden na pamiątkę? – Zosia wskazała
cynowy kubek pokryty misternie tłoczonymi scenami.
– Ani mi się waż – pokazałem jej latarką popękany i powybrzuszany strop, który
groził zawaleniem w każdej chwili. – Zresztą i tak nie przepuściliby cię z tym przez granicę –
powiedziałem już łagodniej.
Ominęliśmy refektarz i przeszliśmy wzdłuż długiego rzędu niewielkich celi. Drzwi
pozostawiono otwarte, jak gdyby właściciele wybiegli w popłochu i nie tracili czasu, żeby je
zamykać. W jednym z pomieszczeń urządzona była pracownia malarza ikon. Kawałki blachy
poniewierały się nadal na szerokim stole. W glinianym kubku stały pędzle. Barwniki w
miseczkach czekały. Na próżno.
– Złoto? – zagadnął Jacek wskazując blaszki.
– Sądzę, że raczej tombak – ostudziłem go. – Złota tak by nie zostawili, niezależnie od
okoliczności.
– To na koszulki do ikon? – zapytała Zosia.
– Nie. W tradycji prawosławnej tło ikony musi być złote. W Rosji i Polsce robiono to
w ten sposób, oczywiście mówię o dawnych czasach, że na lipową deskę nakładano
warstewkę specjalnie przygotowanego podkładu. Najczęściej sproszkowanej kredy
rozrobionej z klejem kazeinowym, choć czasami używano też bardziej szlachetnych
substancji. Podkład szlifowano, żeby był doskonale gładki. Zaznaczano ramkę, często
przestawienia świętych były lekko zagłębione. Tło pokrywano listkami złota lub cienką
warstewką złotej farby. Następnie malowano postać.
– Listkami złota? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Złoto jest metalem bardzo rozciągliwym i można z niego przy odrobinie
wprawy wyciągnąć druty grubości pajęczyny lub rozwałkować je na folię tak cienką, że staje
się przezroczysta.
– Używano jej do obserwacji ruchu atomów w fizyce jądrowej – wtrącił Jacek. – Miała
grubość rzędu kilkunastu warstw atomów złota i była prawie przejrzysta.
– Słusznie. Czasami ikony zaopatrywano w koszulki z blachy, najczęściej srebrnej lub
mosiężnej. Blachę srebrzono lub złocono, dodawano i szlachetne kamienie.
– Ta blacha wygląda na dość grubą – zauważyła Zosia. – Może więc przeznaczona
była na koszulki do ikon?
– Możliwe, ale sądzę, że było inaczej. Gruzini i Ormianie stworzyli zupełnie inną,
własną szkołę malowania. Ich ikony powstawały w ten sposób, że postaci świętych malowano
bezpośrednio na blasze mosiężnej, miedzianej lub srebrnej i potem pozłacanej. W ten sposób
tło pozostawało złote i nie wymagało długotrwałego i żmudnego naklejania złotej folii. Na
niektórych ikonach, tych bardziej luksusowych, złote tło było dodatkowo tłoczone. Na
zakończenie musicie pamiętać jeszcze jedno. Dla katolików ikony to tylko święte obrazy. Dla
prawosławnych i grekokatolików ikona jest świętością samą w sobie, odbiciem nieba. Dlatego
ikony nie posiadają światłocienia. Światło bije z nich prostopadle na widza. Są jakby oknami
w rzeczywistości, przez które widać raj. Wyjątkiem są tylko ikony z rejonów pogranicznych,
gdzie mieszały się style i dochodziło do złamania kanonów. No, teraz proponuję, żebyśmy
poszli dalej.
Kaplica częściowo się zwaliła, ale nawet stojąc w drzwiach spostrzegłem, że
wspomniane przez manuskrypt hrabiego Alojzego przedmioty liturgiczne i wota zniknęły.
– Przypuszczam, że mnisi przeżyli katastrofę – powiedziałem. – Klasztor został
zasypany, ale grube mury ochroniły ich przed śmiercią. Poderwali się spłoszeni od kolacji,
pobiegli do celi, pozabierali swoje rzeczy, zebrali rękopisy, księgi i przedmioty liturgiczne i
wykopali się z klasztoru na wolność.
Podszedłem ostrożnie. Obrus leżał jeszcze na ziemi. W środku ołtarza ziała dziura.
– Co tu było? – zapytał Jacek.
– Właściwie każdy kościół musi posiadać jakąś relikwię. Zazwyczaj umieszcza się ją
w ołtarzu – wyjaśniłem. – W Polsce jest ołtarz zawierający relikwie ponad stu dwudziestu
świętych, męczenników i błogosławionych. Tu mieli chyba tylko jedną. Zapewne świętego
Jakuba, patrona tego klasztoru. Tak czy inaczej nic tu po nas.
– Zrobię parę zdjęć – powiedział Jacek wyjmując z kieszeni idiot-kamerę Kodaka.
Sfotografował salę. Popatrzyłem w zadumie na popękane, osypujące się freski.
– Czy nie można by poinformować władz, żeby to jakoś zabezpieczyły? – zapytała
Zosia. – Przecież jeszcze parę lat i nic z tego nie zostanie.
– Raczej trzeba tu kogoś przysłać, żeby to udokumentował – powiedziałem. – Władze
tureckie nie darzą szczególnym szacunkiem zabytków chrześcijańskiej przeszłości tego kraju.
W Kapadocji niszczeje około tysiąca opuszczonych klasztorów wykutych w tufie
wulkanicznym. Te freski wyglądają na dość późne. Sądzę, że pochodzą z XVI, no może z
XVII wieku. Tamte są o tysiąc lat wcześniejsze. Jeśli nie mogą znaleźć pieniędzy na ich
odnowienie, tym bardziej nie przejmą się losem tych.
Zajrzeliśmy jeszcze do kuchni. Była pusta, zapasy żywności zabrano ze sobą, tylko w
kącie leżała wielka kość. W korytarzu koło schodów Zosia pisnęła radośnie i pochyliła się.
Podniosła coś z podłogi.
– Co masz? – zaciekawił się jej brat.
– Broszkę. Nie to nie broszka. To chyba jakieś wotum.
Trzymała w dłoni sporą muszlę sercówki wykonaną z poczerniałego metalu.
Wyciągnąłem ją delikatnie z jej dłoni i potarłem o spodnie. Czarna śniedź ustąpiła
natychmiast.
– Srebro – powiedziałem.
– To wotum za szczęśliwe przepłyniecie morza – stwierdziła. – Albo za udane połowy.
O, tu są trzy dziurki. Dlaczego trzy?
– Żeby można było naszyć na kapelusz – wyjaśniłem.
– Wotum na kapeluszu? Uśmiechnąłem się z politowaniem.
– To nie jest wotum. To plakietka pielgrzyma. Siadłem na stołku i staranie
powycierałem muszlę. Zalśniła jak świeżo wypolerowana.
– Ile może mieć lat? – zapytał Jacek.
– Sądzę, że sześćset, może mniej. Trzeba by ją pokazać archeologom.
– Powiedziałeś, wujku, że to plakietka pielgrzyma. Co to oznacza? I dlaczego jest
takiego kształtu? Uśmiechnąłem się.
– Coquillards. Od francuskiego coquille, czyli muszla. Tak nazywano pielgrzymów
wędrujących do grobu świętego Jakuba w Composteli.
– Tego świętego Jakuba, pod którego wezwaniem był ten kościół? – zapytał Jacek.
– Nie, to tylko przypadkowa zbieżność imion. Chodzi o Jakuba Starszego. Według
legendy przybył do Hiszpanii i dokonał jej ewangelizacji. Około 800 roku w Composteli
znaleziono relikwie, które przypisano świętemu Jakubowi. Wykopaliska potwierdzają, że w
regionie tym istniała bardzo stara gmina chrześcijańska, ale brak jednoznacznych dowodów,
że to jego szczątki otaczane są tam po dziś dzień kultem. W 900 roku Compostela była już
siedzibą biskupstwa, a ciało świętego stało się celem pielgrzymek. W 997 roku Compostelę
przejściowo zajęli muzułmanie. Po ich wyparciu wzniesiono nową bazylikę. Do sanktuarium
przybywali pielgrzymi z Francji, później także z Niemiec i Anglii. Pielgrzymi zabierali ze
sobą na pamiątkę muszle znajdowane nad brzegiem morza. Niebawem sprytni opiekunowie
sanktuarium zaczęli wytwarzać je z metalu. Muszla świętego Jakuba stała się znakiem
rozpoznawczym pielgrzymów. W XIII wieku docierali tam także pielgrzymi z Węgier i
Polski.
– Z Polski? – zdziwiła się Zosia.
– Tak. Odnaleziono w okolicach Gniezna grób pielgrzyma, a w nim kilkanaście tego
typu plakietek, w tym srebrną muszlę. Pielgrzymi, którzy dotarli do sanktuarium, naszywali je
na kapelusze, stąd trzy dziurki, które cię zaciekawiły. Istnieje też dowód pośredni na udział
Polaków w tych wędrówkach. Czy zdarzyło wam się może oglądać reprodukcje żywota
świętej Jadwigi śląskiej?
– Nie. Kim była?
– Żoną Henryka Brodatego i matką poległego w bitwie z Tatarami pod Legnicą
Henryka Pobożnego. Istnieją dwa żywoty świętej Jadwigi śląskiej w postaci jakby
średniowiecznych komiksów – ciągi obrazków odbijanych z drzeworytu i kolorowanych. Na
kilku z nich widać sceny ukazujące świętą opiekującą się pielgrzymami. Są też przedstawienia
pielgrzymów zdążających do jej grobu. Większość z nich ma na kapeluszach wyrysowaną
muszlę, a więc symbol sanktuarium Composteli był dla rytownika naturalnym znakiem
rozpoznawczym pielgrzyma.
– Więc moja muszla...
– Powstała gdzieś pomiędzy XII wiekiem, kiedy to zaczęto je wytwarzać, a czasami
prawie nam współczesnymi. Sądzę, że jest stara, ale to może uda się ustalić w Warszawie.
– Czy były inne tego typu plakietki? – zainteresował się Jacek.
– Każde większe sanktuarium posiadało własne emblematy. Mogli zaopatrzyć się w
nie ci, którzy pokonując trudy dotarli do celu. W Turynie na plakietkach widniał oczywiście
wizerunek Całunu Turyńskiego. Na rozdawanych w Rzymie z okazji Roku Świętego – chusty
świętej Weroniki. Przeważnie wykonywano je z ołowiu, czasem ze szlachetniejszych metali.
Oczywiście pamiątkami z pielgrzymek były nie tylko plakietki. Z Ziemi Świętej przywożono
gałązki palmowe łamane w miejscu zwanym Ogrodem Abrahama. Leżał on niedaleko
Jerycha. Z sanktuarium Mont-Saint-Michel zabierano ułamki kamienia. Z Canterbury
flaszeczki z “wodą świętego Tomasza". Ponadto zabierano różne drobiazgi, w rodzaju wosku
ska-pującego ze świec palących się przy grobie świętego, kawałki tkanin, które okrywały
relikwie, czy krople oliwy z lampy płonącej przy Grobie Świętym w Jerozolimie. Wędrowcy
wierzyli, że przedmioty te pomogą zanieść trochę świętości do ich domów. Dość popularne
było też przywożenie płomienia zapalonego w Ziemi Świętej. Rycerz czy pielgrzym musiał
przez całą drogę czuwać, aby drogocenny ogieniek nie zgasł.
– To fascynujące – powiedziała Zosia.
– Dobra – uciąłem. – Ruszamy. Musimy przejść jak najwięcej, póki jest ciemno.
Z dziury wdrapaliśmy się na górę z wykopu. Niepokojący zapach był coraz silniejszy.
Zapach krwi?
– Za dwa dni będziecie we Francji, to możecie pozwiedzać tamtejsze sanktuaria.
– Ale ja chce przeżyć jakąś przygodę – jęknął Jacek. – Teraz, gdy jesteśmy tak
blisko...
Zapaliłem latarkę i niemal natychmiast jej światło wyłowiło z ciemności zwłoki
czterech poszukiwaczy leżące za buldożerem.
– Zapytaj ich, czy dobrze się bawią – powiedziałem złośliwie i niemal natychmiast
tego pożałowałem. – Cofnijcie się – poleciłem. – To nie jest widok, który powinniście
oglądać.
Pochyliłem się nad ciałami i ponownie zaświeciłem latarkę. Tajemniczy snajper
używał chyba kuł dum-dum. Wszyscy czterej byli martwi. Wszyscy mieli zamknięte oczy.
Zamyśliłem się. Należało wezwać policję. Tak czy siak nie mieliśmy tu już nic do
roboty. Poszukiwania Arki Noego należało odłożyć ad acta. Wygramoliłem się na górę.
– Ciekawe, kto ich zabił – zastanawiał się Jacek.
– Nieważne – uciąłem – i tak się tego nie dowiemy. W tym momencie oślepiły nas
światła kilkunastu latarek. Rozległy się charakterystyczne trzaski odbezpieczanej broni.
– Dowiemy się – jęknęła Zosia.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W NIEWOLI • JASKINIA • OKNO Z WIDOKIEM NA PRZEPAŚĆ
• ADMAN SAHAR • PLAN UCIECZKI • TĘCZA NAD ARARATEM
• ZOSTAJĘ RZECZOZNAWCĄ • HELIKOPTER • BITWA W WĄWOZIE •
UCIECZKA • POLACY NA ARARACIE
Światło latarek kłuło mnie w oczy. Reflektory skonstruowano tak, że trudno było
dostrzec cokolwiek w ciemności poza nimi. Wreszcie jakiś mężczyzna w panterce wyszedł z
kręgu i stanął przed nami. Jego surowe spojrzenie omiotło naszą trójkę. Na panterce
błyszczała nieduża pięcioramienna gwiazda. Cicha nadzieja, że wpadliśmy w ręce tureckiego
wojska lub policji prysła. Otaczał nas zbrojny oddział Partii Pracujących Kurdystanu.
Przez chwilę mężczyzna patrzył mi w oczy, po czym wykonał ruch ręką. Któryś ze
stojących za naszymi plecami ujął Zosię za ramię i delikatnie ale stanowczo pociągnął do tyłu.
– Jeśli będziecie rozsądni, to nic się jej nie stanie – powiedział po rosyjsku.
Jacek zrobił się blady jak ściana. Ścisnąłem mu ramię.
– Na razie nic nie możemy zrobić – powiedziałem. – Rób co mówią.
Obszukali nas sprawnie i szybko, po czym wykręcili ręce na plecach i skuli
kajdankami.
– Naprzód! – rzucił dowódca i ruszyliśmy w górę żlebem.
Wędrówka zdawała się nie mieć końca. Posuwaliśmy się w absolutnych ciemnościach,
potykając się o kamienie. Jednak porywacze czuwali i za każdym razem, gdy mieliśmy się
przewrócić, podtrzymywali nas w porę. Niebawem dotarliśmy do niewielkiego cyrku
lodowcowego górującego nad Doliną Świętego Jakuba.
– Rozkuć! – rzucił rozkaz po rosyjsku; chyba chciał, żebyśmy też zrozumieli.
Zza skał wyszli jeszcze czterej mężczyźni. Przyciągnęli ze sobą nieduży radar i agregat
prądotwórczy. Uruchomili silnik. Jeden z nich założył słuchawki na uszy i wbił wzrok w
ekran. Po chwili zagadał coś uspokajająco.
– Nic nam nie grozi – powiedział dowódca. – Turcy rzadko patrolują te stronę góry.
Jestem Adman.
Jego twarz wydawała mi się znajoma. Przedstawiliśmy się. Po chwili przybyła też
grupka prowadząca Zosię. Nie wyglądała na specjalnie przerażoną. Nie skuli jej rąk.
– Nieźle się trzyma – powiedziałem do Jacka.
– I co dalej? – jęknął.
– Pewnie chcą za nas wziąć okup. Spokojnie, wszystkiego się dowiemy.
– Podobno byłeś, wujku, w komandosach.
–A i owszem. Mógłbym na przykład wykopnąć broń temu w białych butach, ale wtedy
pozostali, a jest ich tu co najmniej dwudziestu...
Zza kamienia jeden z żołnierzy wyciągnął patelnię i wiązkę chrustu. Odgrzał na niej
jakieś placki. Poczęstowali także nas.
– Połowa drogi za nami – powiedział Adman. – Nie próbujcie żadnych sztuczek. Po
ciemku i tak nie uciekniecie. To jedyna droga. Wokoło są przepaści. A my mamy bardzo
dobre noktowizory.
Popatrzyłem z żalem na Zosię i Jacka.
Niebawem ruszyliśmy w górę. Wspinaczka stawała się coraz trudniejsza, ale tym
razem nie skuli nam rąk.
– Może jakoś oznaczymy drogę? – zapytał szeptem Jacek. – Żebyśmy potem widzieli,
którędy wracać?
– Pomysł sam w sobie niegłupi. A masz czym?
Spuścił głowę.
Niebawem dotarliśmy do wąskiej półki skalnej biegnącej trawersem. Przeszliśmy nią
około dwu kilometrów. Wzrok oswojony z ciemnością pozwalał domyślać się przepaści po
lewej stronie ścieżki. Wreszcie zatrzymaliśmy się na sporej platformie. W ścianie ział wylot
groty. Zapalili światło i ruszyliśmy w głąb góry. Jaskinia powstała chyba w trakcie jakiejś
erupcji wulkanu. Korytarze otaczał granit. Tunele pod sufitem były ciemne, jakby okopcone.
Ulokowali się całkiem nieźle. W jednej z jaskiń urządzono kuchnię, w kilku innych sypialnie i
magazyny. Wepchnęli nas do niedużej groty i zastawili wejście drewnianą płytą. Szczęknęły
ponuro rygle.
– No to jesteśmy w niewoli – mruknąłem.
– A co z Zosią? – jęknął Jacek.
– Miejmy nadzieję, że wkrótce do nas dołączy. Na razie obchodzą się z nami jak z
jajkiem.
– O tak!
Zosię wepchnęli do jaskini po dwudziestu minutach. Brzęknęła na kamieniach rzucona
za nią latarka. Zapaliłem ją i rozejrzałem się wokoło. Pod ścianą leżały grube słomiane maty i
kilka koców. W jednej ze ścian był otwór zamknięty drewnianą okiennicą. Przyłożyłem palec
do ust nakazując ciszę i podszedłem bliżej. Po kilku minutach udało mi się otworzyć okno.
Poświeciłem latarką i zobaczyłem pustkę. Otwór prowadził prosto w przepaść. Wziąłem
kawałek kamienia i rzuciłem. Liczyłem sekundy, chcąc zbadać głębokość rozpadliny.
Doliczyłem do stu dwudziestu, a potem znudziło mnie to. Dno przepaści było bardzo głęboko.
– Kicha – powiedziałem do towarzyszy niedoli. – Macie swoją przygodę.
– To miało być zupełnie inaczej – jęknął Jacek.
– Dobra. Umówmy się. Nie będę wnikał, czyj to był pomysł. Teraz musimy przede
wszystkim wymyślić, jak im zwiać. Chcę usłyszeć wszystkie wasze pomysły. Nawet
najgłupsze.
– Kto nas właściwie złapał? – zagadnęła Zosia.
– Członkowie Partii Pracujących Kurdystanu. To taka organizacja z grubsza
ideologicznie zbliżona do Świetlistego Szlaku. Walczą o niepodległość Kurdystanu. W
inspirowanych przez nich zamachach i działaniach bojowych zginęło około trzydziestu tysięcy
ludzi. Sądzę, że zechcą za nas wziąć okup. Ten dowódca to Adman Sahar; widziałem listy
gończe. Choć musiałem go chyba już kiedyś spotkać, bo jego twarz wydaje mi się znajoma.
Za jego schwytanie Turcy oferują sto tysięcy dolarów.
– Ładny grosz – mruknął Jacek.
– Na razie to on trzyma nas, a nie my jego – zgromiłem go. Drzwi otworzyły się.
Stanął w nich strażnik z kałasznikowem w ręku.
– Komendant cię wzywa – powiedział po rosyjsku.
Wstałem i poszedłem. Poprowadził mnie przez labirynt podziemnych jaskiń. Dnem
jednej z nich płynął potok. Weszliśmy do dużej groty otwartej jedną stroną na przepaść. Na
ścianie wisiał portret Abdullaha Ocalana, nieco z boku dopełniali mu samotności Marks i
Lenin. Adman stał na samej krawędzi patrząc w gwiazdy. Na dźwięk moich kroków odwrócił
się z dziwnym uśmiechem.
– No cóż, panie Pawle – powiedział po polsku. – Dawnośmy się nie widzieli.
Zacząłem rozpaczliwie zastanawiać się, gdzie też mogłem go spotkać.
– Barek studencki na historii sztuki – podpowiedział. – Dorabiałem sobie do
stypendium – wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Faktycznie – przypomniałem sobie lata studiów.
– Minęły raptem trzy lata. No cóż. Nie spodziewałem się ciebie tutaj, ale skoro los tak
chciał – wskazał mi gestem fotel. – Wybacz, że rozmawiamy w ciemności, ale to urwisko
otwiera się na Armenię. W pogodne noce widać łunę nad Erewaniem.
– Jesteśmy aż tak wysoko? – zdziwiłem się.
– Prawie 2000 metrów. Niestety Turcy zbudowali wzdłuż granicy szosę. Ustawiają
tam patrole co parę kilometrów i nocami lustrują górę. Szczelina zasłania nas trochę, ale
niedobrze by było, gdyby zauważyli w niej rozbłysk światła. Czasami też latają nad nami
helikopterem i strzelają. No, nieważne. Co cię tu sprowadza? Z tego co wiem, władze w An-
karze zakazały turystom pchać się w te strony.
– Chciałem po prostu wspiąć się na szczyt Araratu.
– W towarzystwie nastolatków nieprzywykłych do gór, a co dopiero tak wysokich –
wyszczerzył zęby. – Ta mała o mało płuc nie wypluła wspinając się żlebem. Może choruje na
astmę? Będziecie musieli sprawdzić, gdy wrócicie do domu.
– A wrócimy?
– Oczywiście. Wprawdzie niechętnie rozstajemy się z naszymi gośćmi, ale jesteśmy
uczciwi i dotrzymujemy umów. Po starej znajomości nie wezmę drogo. Po dziesięć tysięcy
dolarów od głowy.
– Hmm?
– Wasze rodziny w Polsce przekażą okup naszemu przedstawicielowi. Gdy da nam
znać, że ma pieniądze i jest bezpieczny, wypuścimy was, a nawet może po tamtej stronie
granicy, bo tu Turcy was po głowie nie pogłaszczą – przeciągnął się aż mu zaskrzypiały
stawy. – Wracam do pierwszego pytania. Czego tu szukacie?
– Zgadnij.
– No cóż. Gdybym był Indianinem, powiedziałbym, że wszyscy pomyleni biali gringos
szukają na Araracie zawsze tego samego – Arki. Myślę, że wy też po to tu przyjechaliście. A
skoro człowiek taki jak ty, i wykształcony, przyjechał szukać Arki, to sądzę, że natrafił na
niezbite dowody jej istnienia albo na jakiś istotny ślad. Dzieci to tylko dzieci. Nie chciałeś
zabrać ich ze sobą, to przyjechały same. Widzę, że zgadłem. Macie szczęście, że trafiliście na
nas. Turcy by was obrabowali i zastrzelili. Od sześciu miesięcy rząd nie wypłaca im poborów.
Spora część żołnierzy zdezerterowała. Przeszli do Azerbejdżanu i zaciągnęli się jako
najemnicy. Szykuje się wojna o Nagorny Karabach. Ale polityka cię pewnie nie interesuje.
Zastanów się nad moją propozycją. Nasz ruch potrzebuje pieniędzy. A gdy zwyciężymy...
– Nie zwyciężycie.
Przestraszyłem się własnych słów. Bałem się, że wybuchnie gniewem, ale on tylko
uśmiechnął się z politowaniem.
– W Rosji carska ochrana infiltrowała wszystkie partie rewolucyjne – powiedział
zmęczonym nieco głosem. – Niektóre do tego stopnia, że ich członkowie wykonywali wyroki
ochrany sądząc, że działają w imieniu klasy robotniczej i swoich partii. Bolszewików nie
infiltrowano. Uważano ich za niewielką partyjkę bez znaczenia. Nas jest może niewielu, ale
nadchodzą nasze czasy. Niegłupio byłoby znaleźć Arkę. Mielibyśmy więcej turystów do
oskubywania. Okupy mogłyby być niższe. A tak...
Machnął ręką i milczący strażnik odprowadził mnie do celi. Przedstawiłem Zosi i
Jackowi przebieg rozmowy.
– Trzeba obmyślić plan ucieczki – powiedziała Zosia. Kiwnąłem głową.
– Cieszę się, że dobrze to znosicie – powiedziałem. – Najgorsze jest pokonywanie
psychologicznych barier związanych z uwięzieniem. Zazwyczaj pierwsze odebranie wolności
przeżywa się najsilniej. Wydaje się, że jesteście w dobrej formie. To ważne – od tego zależy
nasz los. Nie możemy pokazać, że się ich boimy.
– A nie boimy się? – zagadnął Jacek.
– Każdy może się bać, ale ważne, żeby oni o tym nie wiedzieli. Na razie nic nam nie
grozi. Im chodzi tylko o okup.
– Byłeś kiedyś w niewoli, wujku? – zagadnął Jacek.
– Zdarzyło się – mruknąłem. – W każdym razie jestem już przyzwyczajony.
– Czy mamy szansę stąd zwiać? – zapytał chłopak.
– Oczywiście. Każdy więzień ma poważną przewagę nad strażnikiem. To proste.
Więzień może planować ucieczkę albo rozmyślać o czymkolwiek. Więzień może spokojnie
spać albo kręcić sznur czy piłować kratę. Strażnik cały czas musi uważać. My – tylko wtedy,
kiedy zaczniemy coś robić.
– Ale czy obmyślanie planu ma sens? Wiemy niewiele.
– O, wręcz przeciwnie. Wiemy, że jesteśmy w grocie, wiemy, że okno wychodzi na
przepaść. Obmyślanie planu ucieczki na pewno nam nie zaszkodzi.
– To chyba mam pomysł – powiedziała Zosia.
– Co proponujesz?
– Może opuścimy się jakoś w tę dziurę za oknem? Niżej znajdziemy półkę skalną albo
wylot jakiegoś tunelu...
– Pomysł może i dobry – rzucił jej brat – ale tu jest dość głęboko. Świeciłem latarką i
promień nie dotarł do dna, choć odbijał się na skałach po drugiej stronie. Ciekawe, co to za
wąwóz?
– Gardziel Ahora – powiedziałem. – Nazwana tak na pamiątkę wsi, którą opuściliśmy
w tak niecodziennych okolicznościach. Wąwóz nie jest szeroki, ma w najszerszym miejscu
kilkadziesiąt metrów. Za to jak każda niemal szczelina tektoniczna jest dość głęboki.
Miejscami do trzech tysięcy metrów. Poza tym nie mamy liny.
– Moglibyśmy podrzeć koce i ubrania na pasy... – zauważył Jacek.
– Niewątpliwie. Ale taki sznur jest raczej mało wytrzymały. Poza tym popatrzcie na
koce. Ile metrów mocnego sznura moglibyśmy z nich zrobić? Może dziesięć. Jak się rozjaśni,
będziemy mogli sprawdzić, ile nam trzeba. Sądzę jednak, że tą drogą nie uda nam się uciec.
Gdyby to było możliwe, zamknęliby nas gdzie indziej. Na razie proponuję dobrze się wyspać.
Obudziłem się po trzech godzinach. Nad Araratem wstawał świt. Stanąłem koło
otworu i odemknąłem ciężką okiennicę. Popatrzyłem ponuro w dół. Jakieś dwieście metrów
niżej dno szczeliny zasłaniały mgły. Spojrzałem w lewo i spostrzegłem wąski pasek
błękitnego nieba. Przecinała go cudowna kolorowa tęcza. Wychyliłem się i zlustrowałem
skałę. Była niemal doskonale gładka.
– W dół nie uciekniemy – mruknąłem. – A w bok?
Po prawej stronie w głębi szczeliny zobaczyłem niewielki wiszący most. Wychodził z
dziury w skale i znikał w dziurze po drugiej stronie. Wydawało się, że nikt go nie pilnuje, ale
był za daleko.
– A może górą?
Wychyliłem się i spojrzałem w górę. Skały nad nami było najwyżej dwa metry.
Kończyła się na poziomie stoku Araratu. Z boku okna widać było niewielki występ, dający
chyba dobre zaczepienie dla palców. Dosięgnąłem go dłonią. Wysunąłem się z okna i
poszukałem stopą występu poniżej. Znalazłem. Podciągnąłem się powolutku na jednej ręce.
Drugą namacałem kolejny występ. Odległość od wolności zmniejszyła się radykalnie.
Podciągnąłem się jeszcze kawałek i wysunąłem głowę ze szczeliny. Skała opadała dość
stromo, ale można było na nią wypełznąć, a potem zachowując ostrożność posunąć się dalej.
Kąt nachylenia góry określiłem na sześćdziesiąt stopni.
– Będzie jak na bardzo stromym dachu – mruknąłem sam do siebie. – Trzeba wracać.
Zacząłem się zastanawiać. “Jacek wygląda na dość wysportowanego. On sobie
poradzi. A Zosia? Na pewno nie mogę puścić jej nad przepaść bez asekuracji jakąś linką. Czy
mogę zaryzykować ich życie, czy lepiej nie ryzykować i zapłacić okup? Tylko czy dotrzymają
słowa? Adman jest oszustem. Rozwadniał kawę, gdy prowadził barek. Hamburgery miał o
złotówkę droższe niż przed uniwersytetem". Padłem na matę i zdrzemnąłem się.
Adman w towarzystwie dwu uzbrojonych po zęby kompanów przyszedł po śniadaniu,
na które złożyły się placki i kawa.
– No cóż, drodzy goście – powiedział nienaganną polszczyzną. – Zechciejcie wypełnić
te ankiety.
Rozdał nam trzy kartki papieru. Należało podać imię i nazwisko, wysokość dochodów
członków rodziny oraz majątek bliższych i dalszych krewnych.
– Niczego nie napiszemy – wściekła się Zosia.
– Trudno – uśmiechnął się Adman. – Nie będę wiedział, jakiego okupu mogę zażądać.
Za którymś razem nie zdołają zapłacić i trzeba będzie was zastrzelić.
Nie nalegał, ale kiwnął dłonią, gdy wychodził, i kompani zabrali mnie do jego
gabinetu.
– Ukończyłeś historię sztuki – powiedział. – Może w takim razie zechcesz nam to
wycenić?
Na stole piętrzyła się kupka przedmiotów zabranych z klasztoru. Podszedłem i
zacząłem je przeglądać.
– Książka po francusku wydana na początku XIX wieku w Paryżu. Bardzo zniszczona.
Sądzę, że w RFN dostaniecie za nią dziesięć marek. Lampa naftowa, uszkodzona, produkcji
niemieckiej. Lata dwudzieste? Może początek lat trzydziestych, potem zaczęli używać
masowo gotyku w nazwach firm. Nie ma szkieł, ale może jakiś zapalony kolekcjoner da za
nią dwadzieścia marek. Miski cynowe, należały do mnichów, widziałem je będąc w
klasztorze. Początek ubiegłego wieku, ewentualnie do 1840 roku. Nie mają sygnatur i są nie
do odróżnienia od współczesnych, robionych dla turystów. Może weźmiecie po dziesięć
marek, jeśli sprzedawca opowie wystarczająco wstrząsającą historię ich pochodzenia.
Wbił we mnie ołowiane spojrzenie.
– Kto zabił tych czterech Turków tam na dole? – zapytał. – Kto zabrał skarby? Wy?
– Sądziłem, że tych Turków zabili twoi ludzie – powiedziałem szczerze. Parsknął.
– Ktoś łazi po górze – powiedział wreszcie niechętnie. – Zabił kilku moich, Turcy to
pewnie też jego robota. Zabija na oślep. No, nieważne. Ta góra zawsze przyciągała świrów i
bandytów. Więc nie wy zabraliście skarby?
– Nie. Myślę, że tam nie było skarbów.
– Nie bredź. W każdym klasztorze są skarby. Świeczniki ze srebra, wota, kasa
klasztorna, złote krzyże. Byłem na Jasnej Górze, oglądałem skarby na wystawie. Dużo
biżuterii z turkusami, srebro, złoto. Gdzie chrześcijanie, tam kościoły wypełnia złoto. Wasz
Bóg lubi ten metal.
– Nie mniej niż komuniści.
– Nie dla nas te skarby – warknął. – Pieniądze potrzebne są naszemu ruchowi, by
kupować broń i żywność... Gdzie mogły się podziać skarby klasztoru? Może w jakiejś skrytce,
a może zabrał je ten, który zabił Turków?
– Sądzę, że nie ty pierwszy wpadłeś na ten pomysł. Ta lampa bez klosza jest z
klasztoru?
– Tak. Leżała koło schodów – przyznał z niechęcią.
– To może oznaczać tylko jedno. Ktoś raz już się tu dokopał na przełomie lat
dwudziestych i trzydziestych. Pękło mu szło i zostawił lampę. A może o niej zapomniał.
– Zapomniał, bo niósł skarby.
– Nie sądzę. Zwróciłeś uwagę na budynek?
– Oglądałem go. I co z tego? Nie jestem architektem ani historykiem sztuki.
– Widzisz, to bardzo mocna budowla. Kamienne łuki, ceglane łuki, wszystko
powiązane solidną wapienną zaprawą. Myślę, że po pierwszym wstrząsie, kiedy część
mieszkańców wioski uciekła na równinę, niektórzy mnisi podążyli ich śladem. Kolejny
wstrząs spowodował powstanie gardzieli Ahora i osunięcie się ziemi, która pogrzebała wieś.
Mnisi zamknięci wewnątrz klasztoru przeżyli zasypanie dzięki solidnym murom. Dzwonnica
wystaje, więc nie groziło im uduszenie. Wykopali się i odeszli. A skarby zabrali ze sobą.
– Chciałem sprawdzić groby – mruknął Adman. – W grobach mnichów może być
złoto. Kto wie? Nie sprawdzimy już tego. Ktoś wysadził brzegi tej wielkiej dziury, którą
wyryli zastrzeleni poszukiwacze.
– Skarby przepadły.
– A pamiętasz, co pisał Michałowski w swoich pracach? Gdy katedra w Faras została
zasypana przez lotne piaski, ciągle powracali do niej chrześcijanie, by modlić się i palić
świece.
– Nie znaleźliśmy nic takiego.
– Może gdyby odkopać otoczenie budynku i znaleźć groby opatów – mruknął. – Może
tam... Trzeba by uruchomić koparkę, zanim ktoś ją znajdzie.
– Świętokradztwo – zauważyłem.
– Burżuazyjne przesądy. Walczymy o przyszłe szczęście naszego narodu i nie możemy
się wahać.
– Więzicie dzieci, żeby uzyskać okup. Rabujecie turystów. Bezcześcicie groby. Czy
nie za dużo tych bohaterskich czynów? Uśmiechnął się jadowicie.
– Dużo czy mało, to nie ma znaczenia. Gdy walczy się o wolność, wszystkie zasady
etyczne nic nie znaczą. Znam historię Polski. Wiem, co się działo po waszych rozbiorach.
Trzy powstania i jedna rewolucja i do czego to doprowadziło? Nic nie osiągnęliście swoimi
metodami. Ani bunt oddziałów regularnej armii ani partyzantka. Pozostaje tylko terror. Gdy-
byście mordowali namiestników i porywali członków rodziny carskiej, wolność
odzyskalibyście znacznie szybciej...
W tym momencie rozległ się huk wirnika helikoptera. Adman jednym skokiem znalazł
się przy krawędzi urwiska. Rakieta powietrze – ziemia przeleciała koło nas z ogłuszającym
gwizdem i po sekundzie eksplodowała w głębi szczeliny. Poderwał karabin i wystrzelił
kilkakrotnie. Kolejna rakieta przeszła gdzieś pod nami i chyba bliżej drugiej ściany.
Eksplodowała też znacznie dalej. Cofnąłem się bliżej wejścia do groty. Strzały rozlegały się
teraz z różnych stron. Huk wirnika cichł powoli, a potem nałożył się na niego nowy. Drugi
helikopter! Nadchodziła wolność albo śmierć.
Adman wrzeszczał, widocznie wydawał rozkazy swoim ludziom. Cofnąłem się jeszcze
kawałek i minąłem strażnika, który tymczasem ruszył w stronę szczeliny. Podniosłem
kawałek skały i płaską stroną uderzyłem go mocno w tył głowy. Padł jak podcięty. Adman
wyjący coś na brzegu urwiska nic na szczęście nie zauważył. Wyciągnąłem ogłuszonego
wroga do korytarza i ściągnąłem z niego panterkę. W kieszeni powalonego znalazłem
porażacz elektryczny “Sirocco". Pewnie zabrali go jakiemuś włoskiemu turyście. Ułożyłem
strażnika na boku, żeby się nie udusił. Naciągnąłem kurtkę i podniosłem z ziemi karabin.
Ruszyłem w głąb góry. Spodziewałem się, że ktoś pilnuje celi, ale widocznie wszyscy
pobiegli na pozycje obronne. Myślałem, że trzeba będzie odstrzelić zamek, ale na szczęście
drzwi zamknięte były tylko na zasuwę. Otworzyłem je. Zosia i Jacek na mój widok poderwali
się ucieszeni.
– Spływamy – rozkazałem. – Ręce trzymajcie z tyłu, jakbyście mieli związane.
Ruszyłem w stronę wyjścia. Kolejne dwa wybuchy, a potem nieludzkie wycie
dobiegające z korytarza prowadzącego w dół świadczyły, że helikoptery nie zaprzestały
ostrzału kryjówki. Dobrze zapamiętaliśmy drogę do wyjścia. Koło drzwi stał wartownik.
Podkradłem się bezszelestnie i władowałem mu w ramię dwieście tysięcy woltów. Odpiąłem
mu pistolet i schowałem do kieszeni. Koło wejścia nie było nikogo. Widocznie bitwa po
drugiej stronie masywu zaabsorbowała także strażników. Zabrałem zwój liny i wyszliśmy na
zewnątrz. W kotlince było na szczęście bezludnie, a ściślej mówiąc było dwóch Kurdów,
którzy pochyleni nad rozstawionym radarem obserwowali, czy z chmur po tej stronie góry nie
wyłoni się kolejny śmigłowiec. Wycofaliśmy się kawałek półką, a potem ruszyliśmy do góry
żlebem. Weszliśmy prosto w chmurę. Była wilgotna i lepka. W oddali coś wybuchło.
– Chyba udało im się strącić helikopter – powiedziałem. – Mam nadzieję, że drugi
wezwał posiłki i ta wojna trochę potrwa.
– Uratują nas? – zapytała Zosia.
– Nie możemy na to liczyć. Gdyby wiedzieli, że tu jesteśmy, nie wysyłaliby
helikopterów, tylko raczej uderzyliby od strony ziemi.
Wspinaczka była coraz trudniejsza, ale znaleźliśmy nieduży kocioł wybity w
zamierzchłej przeszłości przez wodę i odpoczęliśmy pięć minut dla złapania oddechu.
– Co się stało? – zapytał Jacek.
Opisałem mu pokrótce zdarzenia, których byłem świadkiem.
– W tej chwili kryjówka jest już chyba spalona – stwierdziłem. – Ale wcale nie stało
się przez to bezpieczniej. Ruszamy.
Wdrapywaliśmy się dalej wąską rynną skalną. Wypełniały ją okruchy skał, otoczaki, a
miejscami niewielkie łachy żwirowatego piachu. Ściany szczeliny wygładziła woda.
– To wygląda jak wyschnięte koryto potoku – stwierdziła Zosia. – Dlaczego wysechł?
– Sądzę, że gdzieś wyżej dotychczasowe łożysko strumienia przecięła gardziel Ahora
– wyraziłem przepuszczenie. – Ararat jest dość suchą górą. Większość wód z topniejących
lodowców płynie pod powierzchnią skały drążąc korytarze w pumeksie i popiołach
wulkanicznych.
– To się nazywa przygoda – powiedział Jacek. – Kumple zwariują z zazdrości...
– O ile wrócimy, żebyś mógł im opowiedzieć. Na razie będziemy musieli zejść z góry
i wrócić do naszego starego obozowiska w Dolinie Świętego Jakuba.
– Dlaczego zejść? – zdenerwowała się Zosia.
– Z prostej przyczyny. Chcesz szukać Arki z pustym żołądkiem i Kurdami depczącymi
nam po piętach? Bez namiotu, śpiwora, kuchenki... Spuściła głowę.
– Nie przejmuj się – powiedziałem. – Za kilka lat może wrócimy większą ekipą i
przeprowadzimy legalne poszukiwania.
Przytłumiony wybuch z dołu oznaczał chyba, że ludziom Admana udało się zestrzelić
drugi helikopter. Długie serie strzałów z broni maszynowej ucichły. Jeśli bitwa się skończyła i
spostrzegli naszą nieobecność, a pewnie spostrzegli, bo jak ostatni idiota pozostawiłem
obezwładnionych wrogów na widoku, to góra pod naszymi nogami zaroi się od spragnionych
krwi Kurdów. A to oznaczało, że powrót do Doliny Świętego Jakuba chwilowo jest
niemożliwy.
– Naprzód – zakomenderowałem. – Zmiana planów. Przejdziemy przez przełęcz.
Południowe stoki są łagodne.
– Na jakiej wysokości jest przełęcz? – zapytał Jacek.
– Przełęcz dzieląca Wielki Ararat i Mały Ararat znajduje się na wysokości 2700
metrów. Podstawa góry jest na wysokości 880 metrów. Dolina Świętego Jakuba znajduje się
dwieście metrów wyżej. Wczoraj weszliśmy jakieś osiemset metrów. Mój zegarek pokazuje,
że w tej chwili jesteśmy na dwu tysiącach dwustu.
– Zegarek? – zdziwił się Jacek.
– Ma wbudowany altimetr. To taki prosty wysokościomierz – wyjaśniłem. – Tak więc
jesteśmy na dobrej drodze. O ile nas nie dogonią.
Ruszyliśmy w górę ścieżką wydeptaną chyba przez dzikie kozy. Nie uszliśmy jednak
daleko, bo Zosia i Jacek nie dawali rady.
– Odpoczynek – zarządziłem.
– Czy ktoś przed nami pokonywał tę trasę? – zapytała Zosia.
– Oczywiście.
– Opowiedz, wujku – poprosił Jacek.
– Na Ararat wspinał się słynny biolog i botanik Joseph Pitton de Tournefort w
towarzystwie dwu towarzyszy. Przebywał w tej części Turcji w latach 1700-1702. Nie byli
przygotowani do ciężkiej wyprawy w góry. Nie przewidzieli, że zabraknie im wody i zabrali
ze sobą tylko jedną metalową butlę. Bardzo dokuczało im zimno i pragnienie. Dopiero na wy-
sokości 4370 metrów po kilkudziesięciogodzinnej wspinaczce osiągnęli linię wiecznych
śniegów i mogli ugasić pragnienie. Tournefort w swoich wspomnieniach nazwał siebie i
swoich kumpli “męczennikami botaniki". Ale nie zdołali zdobyć szczytu.
– A kto pierwszy wspiął się na czubek? – zagadnął Jacek.
– Jako pierwszy szczyt Wielkiego Araratu zdobył Fryderyk Pavrot w 1829 roku. Udało
mu się to dopiero za trzecim razem. Wcześniej dwukrotnie zatrzymywała go pogoda.
– A byli tu przed nami jacyś Polacy? – chciała wiedzieć Zosia.
– Jako drugi na szczycie stanął nasz rodak, w młodości filomata, pułkownik Józef
Chodźko. Był naczelnikiem korpusu topografów w Tyflisie, czyli dzisiejszym Tbilisi.
Wykonał między innymi bardzo dokładne pomiary topograficzne Kaukazu. Jego praca nadal
uchodzi za wzorcową. Ararat zdobył na czele sporego oddziału wojskowego w 1850 roku.
Jako pierwszy wykonał pomiary triangulacyjne. Ze szczytu namierzył siatkę kartograficzną
według gór Swelan w Iranie i Elbrusu na Kaukazie. Góry te są odległe odpowiednio o 340 i
440 kilometrów. Odbierał też wiadomości przesyłane mu za pomocą zajączków światła
słonecznego z sąsiednich gór. Kolejnym zdobywcą Araratu był w 1876 roku Bryce James.
Wszedł na Wielki Ararat w ciągu kilkunastu godzin morderczej wspinaczki. Odpoczęliście?
– Jeszcze nie – jęknęła Zosia.
– Polacy zdobywali górę jeszcze co najmniej dwukrotnie. Ludwik Młokosiewicz
osiągnął szczyt w 1889 roku. Na wyprawę zabrał ze sobą syna Konstantego i córkę Julię,
która była mniej więcej w twoim wieku.
Zosia podniosła na mnie wzrok.
– Umarła podczas wspinaczki?
– Co za pomysł? Nie udało jej się wprawdzie wejść na szczyt, ale żyła potem długo i
szczęśliwie. Po raz trzeci nogę na szczycie postawili Polacy w 1903 roku. Zachowała się
broszurka Bolesława Hryniewieckiego, uczestnika tej wyprawy. Był on botanikiem podobnie
jak pierwsi badacze góry. Udało mu się znaleźć kilka nowych gatunków i odmian roślin, w
tym endemity nie występujące nigdzie indziej na świecie. Ale naprawdę musimy już ruszać.
Mamy jeszcze dużo do przejścia, a najlepiej byłoby osiągnąć przełęcz przed zapadnięciem
zmroku.
Ruszyliśmy. Rozrzedzone powietrze wywoływało zawroty głowy. Coraz bardziej
chciało mi się pić. Droga stawała się trudniejsza. Żleb był stromy, raz zakręciliśmy w złą
odnogę, kończyła się wysokim suchym wodospadem, na który nie zdołaliśmy się wspiąć.
Niewielkich progów liczących metr lub półtora pokonaliśmy kilkanaście. Cieszyłem się, bo
każda pokonana przeszkoda oddalała nas od dyszącego zapewne żądzą zemsty Admana. Mgła
opadła, wreszcie znaleźliśmy się powyżej morza chmur.
– Ile jeszcze? – zagadnął Jacek. Popatrzyłem na zegarek i uruchomiłem altimetr.
– Sądzę, że nie więcej niż dwieście metrów w pionie. Za godzinkę pewnie będziemy.
Może nawet szybciej, jeśli góra nadal będzie tak stroma.
– Przestaję rozumieć, co ludzie widzą w tych wspinaczkach górskich – jęknął Jacek.
– To popatrz za siebie.
Spojrzał. Niebo nad nami było czyste, choć już lekko pociemniało zapowiadając
zbliżający się wieczór. Jakieś dwieście metrów pod naszymi stopami chmury sprawiały
wrażenie stada brudnych owiec. Wokoło ciągnęły się dzikie turnie porwane żlebami,
porośnięte gdzieniegdzie kępami pożółkłych traw i czarnymi porostami. Nad nami górował
posrebrzony śniegiem wierzchołek Wielkiego Araratu. Po lewej stronie w sporym oddaleniu
bielał Mały Ararat.
– Niezły widok – przyznał. – Ale chmury zasłaniają większą jego część.
– Dlaczego te porosty są czarne? – zapytała Zosia. – Powinny być żółte lub zielone.
– To rośliny ciepłolubne. Czerpią energię podtrzymującą ich procesy życiowe z
nagrzewającej się skały – wyjaśniłem.
Siedzieliśmy na kamieniach i dyszeliśmy ciężko. Nawet mnie wspinaczka dawała się
we znaki, a Zosia wyglądała jakby była u kresu sił. Wydobyłem z tylnej kieszeni wymięty i
poplamiony maszynopis pamiętników hrabiego Alojzego Poletyłły.
– Po noclegu w wielkiej jaskini gdzieś nad Doliną Świętego Jakuba ruszyliśmy do
góry. Guś zawiązał mi oczy, ale gdy wyszliśmy z grot słyszałem bicie prawosławnych
dzwonów – przeczytałem.
– Jak mógł rozpoznać, czy biją dzwony prawosławne czy katolickie? – zapytała Zosia
sennie.
– To bardzo proste – wyjaśnił nieoczekiwanie Jacek. – W kościołach katolickich
dzwony poruszają się, a wówczas serce uderza w ich ściany wydając dźwięk. Dzwony
prawosławne wiszą nieruchomo, a dzwonnicy sznurami rozhuśtują tylko serce. Dźwięk jest
przytłumiony i można go rozpoznać.
– Masz rację – przytaknąłem, po czym wróciłem do przerwanej lektury. –
Wspinaliśmy się chyba wąską rynną skalną, a spod naszych stóp bez przerwy osuwały się
luźne kamienie. Przez większą część drogi szliśmy korytem potoku. Przemoczyłem buty.
Wieczorem wykończeni zatrzymaliśmy się na nocleg na wąskiej półce skalnej gdzieś poniżej
przełęczy.
– Na razie nie widzę żadnej półki skalnej –wymamrotała Zosia. – A przełęcz będzie
chyba niedaleko.
– Rynna z luźnymi kamieniami, to by się zgadzało – zauważył Jacek.
– Hrabia odbył tę podróż jeszcze przed trzęsieniem ziemi, które zniszczyło wieś
Ahora. Wtedy mógł tędy płynąć strumień – rzuciłem mu pod nogi otoczak. – Ten kamień
wygładziła woda.
– Mógł płynąć, a mógł i nie płynąć – mruknął. – Dno rzeki, którym się wspinamy,
mogło już wtedy być suche. Te kamyki mogą tu leżeć od stu tysięcy lat. Mogliśmy zabłądzić,
takich żlebów są tu pewnie tysiące.
– Masz rację. Możemy być na dobrej drodze, jeśli jaskinie, z których wyszliśmy, są
tymi samymi, w których nocowali hrabia i Guś. A wyglądałeś oknem?
– Tak. Widziałem most i otwory jaskiń po drugiej stronie. Sądzisz, wujku, że gardziel
Ahora przecięła system jaskiń na dwie części i mogli wyjść po drugiej stronie?
– To możliwe. Poza tym nie mamy pewności, czy to właściwa jaskinia. W masywie
wulkanicznym może być ich tyle co w szwajcarskim serze. Albo może nie ma ich wcale. Poza
tym trzęsienia ziemi mogą otwierać jedne jaskinie i zasypywać drugie. Na razie możemy
założyć, że jesteśmy na dobrej drodze.
– Ten cały Poletyłło powinien oznaczyć drogę.
– Powinien. Ale pilnował go Guś.
– A dlaczego sam Guś nie oznaczył drogi?
– Żył z tego, że prowadzał różnych zapaleńców na świętą górę. Nie mógł podcinać
sobie źródeł utrzymania.
Ruszyliśmy znowu, holując Zosię, która zupełnie oklapła.
– Chyba jesteśmy niedaleko przełęczy – zauważyłem. – W każdym razie żleb jakby
łagodnieje. Tam odpoczniemy kilka godzin. Druga strona góry opada łagodnie, no i będziemy
schodzili w dół. Na przełęczy powinno leżeć trochę śniegu, może znajdziemy strumyk...
Wyszliśmy nieoczekiwanie na niedużą kotlinkę. Gardziel przecięła ją przez środek.
Nie miała więcej niż dziesięć metrów szerokości, ale nadal nie zbywało jej na głębokości. Na
brzegu przepaści stał przykryty białym obrusem stół nakryty na cztery osoby. Wokoło
ustawiono turystyczne krzesełka. W filiżankach parowała świeżo parzona kawa. Na talerzach
dymiły placki...
ROZDZIAŁ JEDENASTY
KOLACJA NA KRAWĘDZI URWISKA • ZNALEZISKO JACKA
• MONETA Z POLSKI • TALARY MARII TERESY • ZNÓW
PLANUJEMY UCIECZKĘ
Pomyślałem, że chyba mam halucynacje spowodowane brakiem tlenu. Niestety, to
Adman w panterce stał na samej krawędzi urwiska i w zadumie patrzył w dół. Słysząc jęk
Zosi odwrócił się. Na twarzy malował mu się ponury grymas, ale w oczach błyszczały figlarne
iskierki.
– Witam drogich uciekinierów – powiedział. – Sugeruję, Pawle, żebyś powolutku
odłożył ten ciężki karabin na ziemię. Teoretycznie mógłbyś mnie zastrzelić, ale moi ludzie
zabiliby was. Porażacz elektryczny połóż obok. Zwój liny też nie będzie ci już potrzebny.
Odwróciłem się. Nad nami na skałach siedziało trzech żołnierzy. Trzymali w rękach
karabiny. Uśmiechali się bezczelnie. Położyłem broń na ziemi i ponaglony zapraszającym
gestem ruszyłem do przodu. Adman uśmiechnął się szeroko.
– Jak widzicie, wybór dań niewielki, ale czym chata bogata, tym rada.
– Jak wam się udało nas wyprzedzić? – zapytał Jacek. – Szliśmy bardzo szybko i
chyba najkrótszą trasą.
– Swego czasu, gdy jaskinie w gardzieli Ahora stały się naszą bazą wypadową,
założyliśmy sobie prymitywną jednoosobową windę. Stąd jest niedaleko do przełęczy, a
czasami chodzimy do kurdyjskich wiosek po drugiej stronie po żywność i inne rzeczy. Na
przykład, żeby wysłać listy do różnych krajów. Winda składa się z dziesięciu oddzielnych
klatek, każda pokonuje około stu metrów, co razem daje kilometr. Zasilane są z agregatu,
więc podróż pochłania sporo paliwa, czego nie omieszkamy dopisać wam do rachunku.
Zejdziecie na piechotę w towarzystwie tych trzech dżentelmenów. Ponieważ uciekliście zaraz
po śniadaniu, a teraz jest wieczór, przeto sądzę, że jako osobom nie obytym z górami solidnie
burczy wam w brzuchu. Siadajcie.
Cóż było robić? Adman zachowywał się z galanterią. Podał Zosi sosjerkę wypełnioną
śmietaną, znalazły się też serwetki. Pod koniec posiłku poczułem się dziwnie. Wokoło nas
roztaczał się cudowny widok. Jedzenie było proste i smaczne. Świeże górskie powietrze
pozwalało oddychać pełną piersią. Choć byliśmy w niewoli, to czułem się nieomal szczęśliwy.
Pod sam koniec posiłku Jacek pochylił się i podniósł coś z ziemi. Wetknął to do
kieszeni, ale nim zdążyłem zapytać, Adman dał znak do wymarszu. Droga w dół była bardzo
ciężka, szczególnie dla Zosi, która pod koniec wędrówki opadła z sił do tego stopnia, że dwaj
Kurdowie musieli na zmianę nieść ją ostatnich kilkaset metrów.
W końcu wylądowaliśmy w naszej starej celi. Zaraz też pojawił się strażnik. Wyglądał
zupełnie dobrze, tylko głowę obwiązaną miał jakąś ścierką. Ucieszyłem się, że mój cios nie
wyprawił go na tamten świat, a jego kumple nie zastrzelili go za niedopełnienie obowiązków.
Gdy zatrzasnęły się za nimi drewniane drzwi Jacek zasypał mnie gradem oskarżeń.
– Dlaczego wujek się nie bronił? Przecież miał wujek karabin w garści?
– Trzeba było ich wystrzelać! – dodała Zosia. – Ledwo żyję.
– Spokojnie, dzieciaki.
– Tylko nie dzieciaki – zaperzył się Jacek. – Nie jest wujek znowu taki stary.
– Dobra. Według was miałem strzelać? Zastrzelić Admana i zarobić kule w plecy od
tych trzech.
– Nie wtedy jak się odwróciłeś, wujku – wyjaśniał. – Zobaczyłeś ich jak siedzą na
skale i wtedy trzeba było...
– Dobra. Zadam ci jedno pytanie. Czy wiesz, jak się strzela z karabinu?
– Trzeba pociągnąć za spust. Taki koło kolby. Kto z nas dwu był w czerwonych
beretach?
– Ja. To teraz coś ci powiem. Nie wystarczy pociągnąć za spust. Pociągnąć umie
każdy. Nawet Zosia.
– A dlaczego mam nie umieć? – wściekła się. – Tylko dlatego, że jestem kobietą...
– Trzeba broń podnieść, odbezpieczyć, położyć palec na spuście, wycelować i dopiero
pociągnąć. Wszystko to zajmuje dobre pół sekundy, w tym czasie oni, jako że broń mieli już
odbezpieczoną i wycelowaną, mogli spokojnie trzykrotnie wystrzelić. Albo puścić całą serię.
– Dlaczego karabin nie był odbezpieczony? – zdenerwował się Jacek.
– Bo jak się idzie po górach, to należy broń zabezpieczyć. Gdybym się potknął i
wstrząs zwolniłby iglicę? Szedłeś za mną. Dostałbyś kulkę prosto między oczy!
– A nie mógł wujek nieść lufą do góry?
Mogłem, a nawet powinienem, ale jakoś przyzwyczaiłem się odwrotnie. Nic nie
odpowiedziałem.
– A ja widziałem w westernie, jak jeden facet...
– W filmie mogę ci pokazać, że latam jak superman, a jedną ręką zatrzymuję
rozpędzony pociąg. Albo jak wojownik ninja pełznę pod piaskiem oddychając przez pochwę
samurajskiego miecza.
– Trzeba było wycelować w Admana i wziąć go jako zakładnika – udzieliła rady Zosia
– a pozostałym kazać opuścić spluwy...
– Sądzę, że ten młody zezowaty celował w ciebie – zauważyłem. – Następnym razem
zastosuję się do twojej rady.
Do wieczora milczeliśmy. Sytuacja była paskudna, więc nic dziwnego, że zaczęły
puszczać im nerwy. Na kolację dla odmiany dostaliśmy niemiecką szynkę w konserwie.
Pewnie zdobyli na jakichś niemieckich turystach.
– Co znalazłeś? – zapytałem Jacka, gdy rozkładaliśmy się spać. Podał mi poczerniały
krążek.
– Jakaś zaśniedziała moneta – odpowiedział. – Nie mogę odczytać.
Delikatnie oskrobałem ją z warstwy błota i śniedzi. Z koszyka owoców stojącego pod
ścianą wyjąłem cytrynę. Ściąłem scyzorykiem jej górę i pokropiłem pieniążek sokiem.
– Do rana powinno puścić. O ile zachowały się napisy, będziemy wiedzieć, co to za
cudo.
Niebawem zapadliśmy w sen.
Obudziłem się późno. Umyłem się w misce, wylałem wodę przez okno. Zosia i Jacek
już wstali.
– Zobaczmy, co z naszym eksperymentem – mruknąłem podnosząc monetę. Zielona
śniedź zeszła, pieniążek był teraz jednolicie czarny. – To pięciogroszówka z 1840 roku –
powiedziałem. – Wybita w mennicy warszawskiej.
– Moneta z Polski – ucieszyła się Zosia. – Czyli jesteśmy na tropie hrabiego Alojzego!
Zamyśliłem się.
– Jeśli odwiedził Warszawę na przykład w styczniu i wydano mu resztę tą monetą, to
mógł się wdrapać na górę powiedzmy w maju.
– Nie zna wujek daty? – zdziwił się Jacek. – Przecież dziennik...
– To tylko luźne notatki z podróży. Bez dat. Startował ze wsi Ahora, która jeszcze
istniała. Została zniszczona przez trzęsienie ziemi dopiero 4 czerwca. To możliwe, ale mało
prawdopodobne. Za duży zbieg okoliczności. Sądzę raczej, że monetę zgubił ktoś później.
Bito je do 1868 roku, nie zmieniając klocka z datą.
– Jak to? – zdziwiła się Zosia. – Myślałam, ze każdego roku zmienia się klocek w
mennicy na taki z nową datą.
– Teraz oczywiście tak się robi, choć nie wszędzie. W Izraelu w ogóle nie umieszczają
dat na szeklach. Natomiast dawniej także nie w każdym roku zmieniano daty na monetach. Na
przykład po drugiej wojnie światowej w Polsce pierwsza emisja monet z napisem
“Rzeczpospolita Polska" nosi datę 1949, mimo że bito je chyba do 1953 roku. Jeszcze
ciekawsze są talary z wizerunkiem Marii Teresy i datą 1780. Bito je za panowania tej
cesarzowej ze srebra bardzo wysokiej próby. Po jej śmierci nie zniszczono klocków. W
połowie ubiegłego wieku zaczęto tymi samymi klockami bić identyczne talary. Ponieważ
talary Marii Teresy nadal znajdowały się w obiegu, w różnych krajach zaczęto regulować nimi
płatności zagraniczne. Ponieważ moneta dobrze się kojarzyła kupującym i nadal bito ją z
dobrego srebra, była chętnie przyjmowana, choć data powstania nie zgadzała się o całe
siedemdziesiąt lat. Wreszcie sporą część klocków do bicia talarów zakupił cesarz Etiopii.
– Po co? – zdumiała się Zosia.
– Och, to bardzo proste. W czasach Marii Teresy Etiopczycy robili na sporą skalę
interesy z Imperium Ottomańskim, a oni mieli te talary drogą wymiany z Austrią. W Etiopii
gruba i ładna srebrna moneta miała duże powodzenie. Eksploatowano tam złoża srebra,
natomiast technika mennicza była w powijakach. Dlatego też zamiast bić własną monetę
własnymi klockami, bito monety klockami kupionymi w Austrii, a wyobrażającymi zmarłą
przed siedemdziesięciu laty władczynię, którą zresztą miejscowi nie znający łacińskiego
alfabetu uważali za królową Saby.
– Boże, co za mętlik – jęknął Jacek. – I długo oni tak?...
– Bardzo długo. Ostatnie wybito tuż przed detronizacją cesarza Hajle Sallasje.
Komuniści wprowadzili tam swoje pieniądze, ale nadal poważni kupcy obracali talarami.
Jeszcze dzisiaj najbardziej opłaca się wziąć ze sobą woreczek...
– Ale skąd je zdobyć? – zdziwiła się Zosia. – Przecież taka moneta w antykwariacie
musi sporo kosztować...
– Autentyczna oczywiście. Ale pomysłowi Austriacy nadal biją tymi samymi
stemplami talary na użytek turystów. Kosztują kilkanaście dolarów.
– To dziwne bić monety obcym stemplem – powiedział Jacek. – U nas byłoby to chyba
niemożliwe. Uśmiechnąłem się szeroko.
– Ależ tak. Zaczęło się już u zarania naszej państwowości. W Muzeum Narodowym w
Krakowie znajduje się bardzo ciekawy egzemplarz denara Bolesława Chrobrego. Po jednej
stronie widnieje na nim wizerunek naszego władcy i napis: BOLEZLAVVS DVX, a po
drugiej stronie: ETELRED REX ANG.
– Bolesław książę? A to po drugiej strony co znaczył
– Etelred, król Anglików. Ale nie martwcie się. Są jeszcze ciekawsze egzemplarze.
Mają po drugiej stronie napis ODDO albo OTTO.
– Na cześć Ottona III! – ucieszyła się Zosia. – To z okazji zjazdu gnieźnieńskiego, jak
ta, którą znalazł we Fromborku Waldemar Batura, a wujek Tomasz mu ją wydarł?
– No, niezupełnie. Ta moneta nie powstała z okazji zjazdu w Gnieźnie.
– A później? Gdy rozwinęło się nasze mennictwo chyba zrezygnowano z używania
cudzych stempli? – spytała Zosia.
– Niezupełnie. Podczas powstania w 1830 roku wybito w Warszawie monetę
ozdobioną postacią mężczyzny trzymającego pęk strzał. Moneta miała udawać holenderski
dukat. Udawała go tak doskonale, że po drugiej stronie miała napis, oczywiście po
flamandzku: “Zjednoczone Prowincje Niderlandów Północnych". O tym, że wybili ją polscy
powstańcy świadczy jedynie maleńki polski orzełek umieszczony na awersie koło napisu.
Jacek westchnął. Podrzucił w powietrzu swoje znalezisko.
– Czyli droga żlebem jest dobra! Idziemy tropem hrabiego Alojzego. O ile oczywiście
on to zgubił. Ale chyba on?
– Po powstaniu styczniowym do karnych kompanii na Kaukazie trafiło wielu Polaków.
Niektórzy z nich mogli zdezerterować i uciekać tędy do Lewantu albo do Turcji, która w tym
czasie była z Rosją w stanie permanentnego konfliktu. Ktoś taki mógł zgubić polską monetę.
– Wujku, a może wciągnąć tego Admana do spółki? On nas wypuści, a my go za to
zaprowadzimy do Arki? – rzuciła pomysł Zosia.
– Zaczekaj, drogie dziecko.
– Dziecko? – wściekła się.
– Adman jest komunistą i maoistą. Jak sądzisz, co zrobi gdy znajdzie Arkę Noego?
– Nawróci się?
– Obawiam się, że raczej zrobi wszystko, żeby nikt nigdy nie odnalazł statku. I tak na
wszelki wypadek zlikwiduje wszystkich świadków. Poza tym wolę nie wchodzić w żadne
spółki z tym gościem. Jak tam po wczorajszym? Wypoczęliśmy na tyle, żeby w razie czego
powtórzyć wyczyn?
– Jasne – pisnęła Zosia. – Teraz gdy wiem, że jesteśmy na dobrej drodze!
– Czekaj, nie tak szybko. Czy wymyśliłaś już, jak przejść szczelinę? Tam było
dziesięć metrów. Jeśli się nie mylę, rekord świata w skoku w dal to dziewięć metrów z
ogonkiem.
– Ale oni muszą skakać przepisowo. Może nieprzepisowo da się dalej? – zastanawiał
się Jacek. Westchnąłem z politowaniem.
– Grecy używali ciężarków zamachowych – przypomniała sobie Zosia.
– Ale skakali na bliższe odległości niż nasi sportowcy. Gdy się płynie przełomem
Dunajca jest tam takie miejsce, które górale nazywają “Skokiem Janosika". Podobno
uciekając z zamku w Niedzicy przeskoczył tam rzekę. Nie powiem, jest tam co najmniej
piętnaście metrów. Człowiek ze strachu może dokonać rzeczy niezwykłych. A my raczej bę-
dziemy się bali dziury pod nogami.
– A może Janosik skacząc użył jakiejś “pomocy naukowej"? – zastanawiał się Jacek.
– Na przykład podparł się ciupagą?
– Może nie ciupagą. Mam: skoczył o tyczce. Trzeba wybić się nie w górę, tylko
bardziej do przodu. Musi się udać.
– A może lepiej po prostu zbudować kładkę? Wąziutką, ale solidną. A potem
wciągnąć ją, gdy już będziemy po drugiej stronie? Co sądzicie o tym?
– Dobry pomysł – zapalił się. – Drzewka zrąbiemy kując kamieniem. Taka skała, wiec
muszą być słabo zakorzenione. Z gałęzi obierzemy nożami...
– Wujek cię podpuszcza – powiedziała ponuro Zosia. – Widziałeś na tej górze chociaż
jedno drzewo? Zamilkł rozłoszczony.
– Zastanawiam się nad jedną kwestią – powiedziałem. – Wczoraj była potyczka i nasi
gospodarze zestrzelili co najmniej jeden turecki helikopter. Gdzie wobec tego jest regularna
armia wykurzająca ich z tego uroczego gniazdka? Może wy coś wymyślicie, bo mnie
wyobraźnia zawiodła.
Zamyślili się.
– Może zostali zestrzeleni, zanim nadali meldunek – powiedziała Zosia ostrożnie.
– Niemożliwe. Najpierw zameldowaliby, a potem uzyskawszy zgodę z centrali
rozpoczęli ostrzał. Zresztą może mgła uniemożliwiła nadejście posiłków? Dzisiaj pogoda jest
dużo lepsza – wyjrzałem oknem.
Pasek błękitnego nieba niebieścił się pomiędzy czarnymi skałami. Popatrzyłem w
drugą stronę. Za mostem, tam gdzie szczelina stawała się węższa, a góra wyższa, panował
półmrok. Cienka stalowa lina wyznaczała miejsce, w którym kryła się winda. Jedna ze ścian
była osmalona i wykruszona. Tam widocznie trafiła rakieta.
– Może przylecą znowu – powiedziałem. – A może nadejdą od strony góry. Trudno
wyczuć. Nie wiem, czy mamy sobie życzyć ich obecności. W zamieszaniu łatwiej się
wymknąć, ale z drugiej strony, jeśli zaczną kuć te skały rakietami, to i my możemy oberwać.
– Czyli jeśli tu zginiemy, nikt się nawet nie dowie – powiedziała płaczliwie Zosia.
– Spoko. Fakt, że nie wyciągnęli wobec nas żadnych konsekwencji za ucieczkę
oznacza, że jednak liczą na okup.
– To nas zrujnuje – jęknął Jacek.
– Zakładam, że nie jesteście ubezpieczeni od porwań?
– Skąd. We Francji nie ma porywających dla okupu.
– A wasze ubezpieczenie i tak jest pewnie tylko na Europę? Skinęli głowami ponuro.
– Dziś w nocy nawiejemy – powiedziałem. – Wypocznijcie solidnie.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Z CZEGO BIJE SIĘ MONETY • PIELGRZYMI • ZEGAREK HRABIEGO
ALOJZEGO • FAŁSZYWY TROP • KOLEJNA UCIECZKA • ZASADZKA ADMANA
• WYMARSZ DO IRANU
Po obiedzie, na który złożyły się nieśmiertelne placki, leżeliśmy nabierając sił przed
nocną ucieczką. Zosia polerowała swoją muszlę, choć ta błyszczała już jak słońce. Jacek
polerował swoją monetę, aż wyraźnie ukazał się zarys carskiego orła na drugiej stronie.
Powierzchnia monety pokryta była wżerkami i plamkami śniedzi.
– Teraz wygląda jak srebrna – zauważył.
– Bo taka miała być – powiedziałem wyciągając się wygodnie na macie. – To blaszka
z kiepskiej gatunkowo miedzi zanieczyszczonej cyną i cynkiem, posrebrzona dwustronnie.
Chodziło o to, żeby w odbiorcy rozbudzić wrażenie, że trzyma w dłoni prawdziwą srebrną
monetę. Dzięki tej sztuczce państwo rosyjskie oszczędzało tony srebra. A twoja moneta
zapewne leżała w dość kwaśnym środowisku, popioły wulkaniczne zawierają dużo tlenków,
dwutlenków i trójtlenków siarki, powstają z tego po zmieszaniu z wodą dość żrące...
– Uczyłem się chemii – przerwał.
– No właśnie. Kwasy rozpuściły częściowo warstewkę srebra i zabrały się za miedź,
co spowodowało wybrzuszenia i wykwity śniedzi.
– To niezłe oszustwo – mruknął.
– Tradycja monet posrebrzanych jest u nas długa – powiedziałem. – Już August III Sas
nakazał bić monety ze srebra bardzo niskiej próby, dwukrotnie posrebrzone. Na monetach
pruskich widniał napis: “Silber Grosch", żeby nikt nie miał wątpliwości i nie próbował drapać
pieniążka czymś ostrym.
– Aż czego były? – zapytała Zosia.
– Z mosiądzu posrebrzonego dwustronnie. Albo na przykład rosyjskie kopiejki. Były z
miedzi, ale nosiły napis na przykład: “3 kopiejki sierebrom".
Uśmiechnęli się.
– To nie wszystko. Widzieliście kiedyś amerykańskie jednocentówki.
– Tak – Jacek pogrzebał w kieszeni i wyjął taką monetę.
– Z czego ona jest?
– Z brązu albo z pociemniałej miedzi.
Wziąłem pilniczek do paznokci i przez chwilę szlifowałem rant.
– Zobacz sobie swój brąz – podałem mu.
– Wylazło coś spod spodu–zauważyła Zosia. – Jakiś jasny metal.
– I to bynajmniej nie srebro. Stop cynku i jeszcze czegoś, powleczony brązem. Nawet
na miedzi można zaoszczędzić.
– A moja muszla jest czysta – zauważyła Zosia. – Bez wykwitów śniedzi. Ale kiedy ją
znaleźliśmy była czarna...
– Srebro jest metalem szlachetnym, co oznacza teoretycznie, że nie koroduje.
Praktycznie koroduje i wchodzi w reakcje z większością pierwiastków, tyle tylko, że koroduje
jedynie w cienkiej warstwie zewnętrznej. Na przykład żelazo, jeśli odlew jest źle wykonany,
potrafi skorodować w całej objętości.
– Naszyję sobie na ubranie – planowała. – Chociaż nie, mogłabym ją przecież zgubić.
Opowiedz, wujku, coś więcej o tych pielgrzymach. Na przykład, jak i gdzie mieszkali po
drodze.
Przymknąłem oczy i zacząłem opowiadać.
– W średniowieczu życie było bardzo ciężkie. Z każdego zasianego ziarna zboża
otrzymywano maksymalnie dwa ziarenka. Sami rozumiecie, że przy takiej wydajności życie
traciło swój urok. Do tego dochodziły choroby, w większości nieuleczalne. Istniały jednak
drogi ucieczki. Jedną z nich było praktykowanie magii ludowej, obrzydliwej, ale dającej na-
dzieję. Horoskopy z ognia, wróżenie z kości... Można było też szukać pociechy w religii.
Ludzie opuszczali swoje domy i wędrowali do miejsc świętych, aby wybłagać odwrócenie
złego losu lub uleczenie chorób. Pielgrzyma w początkowym okresie nikt nie zatrzymywał.
Oczywiście uczestnicy pielgrzymek pędzili życie dość dalekie od ideału pokutnika. Utrzy-
mywały ich społeczności, przez których ziemie podążali, a oni rewanżowali się opowieściami
z dalekich stron. Tak rodziło się zainteresowanie światem, które później doprowadziło do
ekspansji Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki czy Hiszpanów do Ameryki.
– Każdy mógł tak wędrować? – zdziwiła się Zosia. – Feudałowie nie byli chyba
zadowoleni, gdy znikali podwładni...
– Początkowo każdy. Później postarano się nadać ruchowi pielgrzymkowemu pozory
legalności. Dokumenty w postaci listów polecających wystawiali biskupi. Ponadto na
granicach zdzierano często myto. Jak nie przymierzając podwładni Ocalana w osobach
naszych gospodarzy chcą pobrać od nas nieco zbyt wygórowaną opłatę za wikt, opierunek i
gościnę, choć, trzeba przyznać, karmią nas tak samo jak samych siebie, mało hoteli ma okno z
widokiem na przepaść trzykilometrowej głębokości i tęcze Araratu, ale przydałby się na
przykład telewizor ustawiony na pierwszy kanał telewizji tureckiej...
– Wujku, i tak nie znamy tureckiego – zaprotestowała Zosia.
– Faktycznie, nie pomyślałem. W każdym razie jako pielgrzymi wędrujący do Arki
spędzamy tu czas w warunkach o niebo lepszych niż nasi poprzednicy w średniowieczu. W VI
wieku na gościńcach Francji najczęściej przy klasztorach zaczęto tworzyć xenodochia. Były to
hospicja czy też raczej umieralnie dla pielgrzymów, którzy opadli z sił w drodze. Medycyna
stojąca w Cesarstwie Rzymskim na dość wysokim poziomie przeżywała w tym okresie
kompletny niemal upadek. Chorzy cierpiący na różne schorzenia, czasami także zaraźliwe,
leżeli najczęściej w jednej sali. Tam powoli dogorywali i byli grzebani na miejscu.
– A ci, którzy byli żywi? – zaciekawił się Jacek. – To znaczy nie mieli umrzeć...
– Dla zdrowych były różnego rodzaju domy pielgrzymie zwane scho-lae. Pierwsze
powstały w Rzymie już w VI wieku naszej ery. Kolejne wzniesiono w Ziemi Świętej. W XI
wieku istniały już w większości miast na trasach pielgrzymek i w punktach docelowych. Czy
wiecie, jak się nazywał zakon krzyżacki? Mam na myśli pełną nazwę.
– Zakon Rycerzy Najświętszej Marii Panny – powiedziała Zosia.
– Niezupełnie. Opuściłaś ostatni człon nazwy: ...Domu Niemieckiego w Jerozolimie.
Zakon powołano właśnie do ochrony Schola Germanica. Wszedł strażnik.
– Adman chce z tobą porozmawiać – powiedział po rosyjsku. Poszedłem. Adman
wyglądał na zmęczonego. Podał mi zawiniątko.
– Wyceń – polecił.
Rozwinąłem jedwabną chustkę. Na mojej dłoni leżał zegarek. Koperta wykonana ze
srebra poczerniała, ale herb Trzywdar wykonany ze złota nadal błyszczał jak wczoraj
wypolerowany. Także złota dewizka lśniła. Otworzyłem kopertę. Żelazny mechanizm
wewnątrz zardzewiał i rozsadził porcelanowy cyferblat. Zamknąłem go i obejrzałem po
drugiej stronie. Tylna część koperty ozdobiona została monogramem: T.P.
– Gdyby mechanizm był sprawny, to sądzę, że można by wziąć za to cacko kilka
tysięcy dolarów. Ale w tym stanie nie więcej niż kilkadziesiąt. Praktycznie po cenie złomu.
Myślę, że gdyby udało się dotrzeć do potomków Tytusa Poleryłły, to za rodzinną pamiątkę
daliby więcej.
Oczy Admana zabłysły, a ja za późno spostrzegłem, że się wygadałem!
– Tytus Poletyłło. Idziesz jego tropem?
– Jego wnuka Alojzego – uściśliłem. – Gdzie to znaleźliście? Wyjął z szuflady stołu
plik wojskowych map Araratu w skali l: 1000. Przeglądał je przez dłuższą chwilę.
– Tutaj – pokazał miejsce.
Zidentyfikowałem gardziel Ahora, znalazłem żleb, którym wspinaliśmy się do góry.
Od żlebu odchodziła wąska półka skalna. Zegarek znaleziono pod tym wyschniętym
wodospadem, którego nie mogliśmy sforsować.
– Szkoda, że tak niewiele – mruknął. – Jak znaleźć potomków hrabiego?
– Gdybym wiedział, znalazłbym ich przed wyprawą. Popatrzył mi w oczy. Kiwnął
głową.
– Przygotujcie się do drogi. Jutro po południu wyruszamy stąd. Turcy gromadzą armię.
Będziemy musieli przejść na stronę irańską. To będzie kilkanaście godzin ciężkiego marszu. Z
Iranu zadzwonimy do waszych rodzin. Za dwa tygodnie będziecie w domu. A tropienie
hrabiego raczej sobie odpuście, znam tę górę jak własną kieszeń, a nie widziałem tu nigdy
żadnej Arki – popatrzył w zadumie na zegarek. – Sprzedaję ci go za dwieście dolarów.
– Nie mam przy sobie tyle pieniędzy.
Naprawdę nie miałem. Większość oszczędności zostawiłem w piwnicy karczmy w
Dolinie Świętego Jakuba.
– Bierz. Doliczę ci do okupu – błysnął zębami w szerokim uśmiechu. – Jeśli
znajdziesz potomków hrabiego, pozdrów ich ode mnie. My bardzo lubimy arystokratów.
– Przecież jesteście marksistami? – zdziwiłem się.
– Wy jesteście kapitalistami, a też was lubimy. Karmimy, poimy, układamy do snu.
Mieliśmy tu kiedyś dwójkę niemieckich arystokratów. Zapłacili za nich po pięćdziesiąt
tysięcy dolarów. Kupiłem wtedy radar i dwa agregaty prądotwórcze–machnął ręką na znak, że
audiencja skończona.
Strażnik odprowadził mnie do celi.
– I co tam słychać w szerokim świecie? – zapytał Jacek.
– Kupiłem zegarek – pokazałem im. – Okazyjnie, za dwieście dolarów.
– Ale on nie chodzi – zauważyła Zosia.
– Obawiam się, że nie miałem wyboru. Obejrzała mój nabytek.
– Tu jest herb – zauważyła. – Coś jakby klucz...
– Trzywdar Poletyłłów – wyjaśniłem. – Adman był nawet tak miły, że pokazał mi
miejsce, w którym to znaleźli.
– Musimy tam dotrzeć.
– Znaleźli go pod tym wyschniętym wodospadem. Sądzę, że albo zegarek spłynął wraz
z wodą gdzieś z góry, co jest raczej mało prawdopodobne, bo prawie nie jest uszkodzony,
albo nasz drogi gospodarz zwyczajnie nas podpuszcza.
– Co by mu z tego przyszło?
– Po prostu chce wiedzieć, gdzie nas szukać w razie czego. Teraz uwaga. Jutro koło
południa przechodzimy na stronę irańską. Zdaje się, że naszym gospodarzom góra zaczyna się
palić pod nogami. Dlatego nawiejemy dzisiejszej nocy.
– Ale jak? – zapytał Jacek.
– Oknem. Będziemy potrzebowali liny. Z koca, bo innej nie mamy. Chyba że...
Podszedłem do maty i uważnie zbadałem jej krawędź.
– Przeszyta solidną nicią nylonową – mruknąłem. – Do dzieła. Wyciągniemy nitki i
skręcimy z nich sznur.
Poszło nam dość łatwo. W ciągu dwu godzin maty zostały prawie rozprute.
Zostawiliśmy tylko nieliczne sznurki, żeby nie rozsypały się zupełnie. Z nylonowych
sznurków skręciliśmy dziesięć metrów liny.
– Ta dziura pod nami ma trzy kilometry głębokości – zauważył nieśmiało Jacek.
– Spokojna głowa. Wystarczy, bo przecież nie będziemy się spuszczali na dół.
Po kolacji odczekaliśmy jeszcze dwie godziny. Wreszcie dałem znak do wyruszenia.
Obwiązałem się w pasie liną.
– Pójdę pierwszy. Spuszczę linę i wciągniemy na górę Zosię. Ty, Jacku, będziesz
niestety ostatni.
– Dobra – mruknął. – Jeśli zauważą, to uciekajcie beze mnie.
– Taniej wykupić jednego niż trójkę – Zosia próbowała być dowcipna.
– E, zaraz podniosą cenę, żeby się opłaciło – odgryzł się.
– Jeśli się zorientują, to szybko nas dopadną. Więc nie mogą – powiedziałem surowo.
– Jak znajdziemy drogę w tych ciemnościach?
Wyjąłem z kieszeni kartkę nalepek fluoroscencyjnych z kotkami.
– Oznaczę wam uchwyty na skale.
– A to skąd? – zdziwiła się Zosia.
– Kupiłem bratu na bazarze w Ankarze – wyjaśniłem. – W drogę! –
zakomenderowałem i ruszyłem naprzód.
Obwiązałem się liną i wytłumaczyłem, jak mają potem przywiązać się sami. W
ciemności wspinaczka była dość trudna, ale uchwyty dawało się wymacać. Zaznaczyłem je
kotkami i to szczęśliwie wystarczyło. Na górze zaparłem się mocno w spadzistą skałę i
szarpnąłem trzykrotnie. Po chwili z dołu dobiegły mnie umówione trzy szarpnięcia i Zosia
zaczęła się wspinać. Wybierałem linę, nawijając ją na spory występ ze skały. Ostrożność
okazała się uzasadniona, bo niespodziewanie poczułem ostre szarpnięcie. Siostrzenica pana
Tomasza odpadła od ściany. Na szczęście nie krzyknęła. Poczułem w żołądku chłód, jakbym
połknął kostkę lodu. Bałem się, że lina może się zerwać, nie sprawdziliśmy przecież jej
wytrzymałości. Dziewczyna kiwała się w ciemności, a potem zdołała się uchwycić występu i
znowu wdrapywała się w górę. Pomagałem jej wciągając linę. Wreszcie pojawiła się nad
krawędzią urwiska. Była bardzo blada. Podałem jej rękę i wciągnąłem w bezpieczne miejsce
za występem.
– Siedź tutaj.
Zęby szczękały jej ze strachu tak, że nie mogła odpowiedzieć. Nie codziennie wisi się
na linie własnej produkcji nad dziurą o głębokości trzech kilometrów. Udałem, że niczego nie
widzę. Odwiązałem linę i spuściłem ją w dół. Trzy szarpnięcia i po kilku minutach Jacek
dołączył do nas.
– W górę – zakomenderowałem szeptem. – Tam powinna być szczelina biegnąca w
bok. Widziałem ją za dnia. Sądzę, że łączy się ze żlebem.
Ruszyliśmy w górę i faktycznie niebawem znaleźliśmy szczelinę. W ciemności szło
się fatalnie, ale bałem się zapalić latarkę. Wreszcie dotarliśmy do żlebu. Zarządziłem dwie
minuty odpoczynku.
Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone, a za jakieś pół godziny miał wzejść
księżyc. Odszukałem Mały Wóz i Wielki Wóz.
– Tam jest chyba Gwiazda Polarna – zauważyła Zosia, która też patrzyła na niebo.
– Tak. Ale nie przyda się nam, bo idziemy na południe.
– Nie zdołamy się wdrapać w ciemnościach na górę – jęknął Jacek. – Nawet nie widać,
gdzie stawiać nogi...
– Może pomogę? – Adman siedziący w niedbałej pozie na kamieniu nad nami zapalił
halogenowy reflektor.
Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Adman był wściekły.
– Podwyższam okup do trzydziestu tysięcy dolarów – powiedział zimno. – A teraz na
dół!
Po raz pierwszy poczułem całkowite zwątpienie. Zeszliśmy i posłusznie pozwoliliśmy
się skuć kajdankami. Maty po wyciągnięciu większości sznurków stały się bardzo
niewygodne.
Śniadanie podano o świcie. Rozkuli nam też ręce. Roztarłem zdrętwiałe nadgarstki.
Zaraz po posiłku przyszedł Adman.
– Zwińcie koce i przewiążcie sznurkami – polecił – żebyście mogli nieść je
przerzucone przez ramię. Do środka włóżcie puszki – rzucił nam kilka sztuk pod nogi. –
Wyruszamy za kilkanaście minut.
Poprowadzili nas korytarzami do niedużej jaskini otwartej na gardziel. Prowadził z
niej wiszący most na drugą stronę. Przechodziliśmy pojedynczo. Opodal w odległości kilkuset
metrów zauważyłem windy. Kilku żołnierzy demontowało silniki najniższej i agregat
prądotwórczy.
Po chwili dołączyli do nas. Przeszliśmy przez długi i ciemny tunel po drugiej stronie.
Wyszliśmy na niewielką kotlinkę. Adman zawołał swoich ludzi. Ustawił ich w szeregu,
sprawdził wyposażenie, wydał kilka rozkazów po kurdyjsku.
Ruszyliśmy wąwozem prowadzącym w górę. Jak mogłem się zorientować,
kierowaliśmy się w stronę masywu Małego Araratu. Godzinę później byłem już tego pewien.
Wędrówka ciągnęła się bez końca.
– Porozmawiajmy – zaproponowałem towarzyszom niedoli. – W ten sposób czas
szybciej zleci.
– Opowiedz, wujku, o tych pielgrzymach – poprosiła Zosia. – Bo zdaje się, że po tej
zaprawie będziemy mogli chodzić do Częstochowy raz w tygodniu.
– Trzeba będzie pójść podziękować za uratowanie życia – mruknął Jacek. – O ile je
uratujemy. Uśmiechnąłem się.
– Pielgrzymi wędrując utrzymywali się z datków. W pierwszym okresie pielgrzymek
biskupi polecali parafianom na trasie wędrówki dbać o wędrowców. Później powstała sieć
stacji etapowych, w których wydawano posiłki. Jednak w czasie reformacji sieć ta prawie
znikła. Pielgrzymi nadal mogli zatrzymywać się w klasztorach, ale ich utrzymanie kosztowało
zbyt wiele. Początkowo protestanccy, później katoliccy władcy zaczęli występować przeciw
pielgrzymom. Widzieli w nich bandę wagabun-dów i nierobów. Czasami było tak w istocie.
Wielu przybywało na przykład do Wenecji lub Neapolu w drodze do Ziemi Świętej. Sądzili,
że uda im się dostać miejsce na statkach pływających do Lewantu. Nie przewidzieli natomiast,
że miejsca te są tak drogie. Poza tym istniało poważne ryzyko, że kupcy przewożący
pielgrzymów sprzedadzą ich jako niewolników muzułmanom. Po Morzu Śródziemnym
pływali również piraci. Nie należy też zapominać o epidemiach, których roznosicielami
bywali pielgrzymi wędrujący po Europie.
– Zastanawia mnie jedna rzecz – powiedział Jacek. – Jeśli tak dobrze była
zorganizowana opieka nad pielgrzymami, to czy istniały także instytucje do opieki nad
zwykłymi ludźmi, starcami lub kalekami? W tamtych czasach nie było rent ani emerytur...
– Oczywiście opieka taka istniała. Nawet w naszym kraju, który był dość zapóźniony
w stosunku do reszty świata, starcy i kaleki znajdowali się pod opieką Kościoła. W wielu
miejscowościach zachowały się wzmianki o kaplicach bądź kościołach pod wezwaniem
Świętego Ducha. To były kaplice szpitalne. W średniowieczu nie istniały właściwie szpitale
jako takie, szpitalami nazywano przytułki dla ubogich i kalek. Częściowo utrzymywano je z
datków władz świeckich i kościelnych. Niektóre wystawiali fundatorzy, za co na przykład raz
w tygodniu odprawiano msze w ich intencji, a codziennie pensjonariusze zakładu mieli
obowiązek modlić się za nich.
– Codziennie? – zdumiała się Zosia.
– Oczywiście. Przecież inwestor, gdy już wyłożył pieniądze, chciał mieć z tego
konkretną korzyść. Och, tego typu przybytki miały wewnętrzne regulaminy i to bardzo
rozbudowane. Plan dnia był rozpisany niemal do minuty. Msza poranna, modlitwy, msza
wieczorna... A w zamian za to kąt do spania i jedzenie. Były też inne sposoby utrzymywania
tych zakładów.
– Orali chorymi w polu – zawyrokował Jacek.
– No, niezupełnie – uspokoiłem go. – Chorzy i starcy, którzy jeszcze jako tako się
poruszali, wychodzili na miasto, by kwestować.
– Żebrać, wujku – sprowadziła nas do ponurej rzeczywistości Zosia.
– Żebrać, jeśli sobie życzysz. Jedni obchodzili zaprzyjaźnionych kupców, od których
brali resztki nie sprzedanych towarów, zwłaszcza żywności zdradzającej już objawy
nadpsucia. Inni przed kościołami lub na rogach ulic prosili o datki. Zebrane pieniądze mieli
obowiązek wpłacać do wspólnej kasy. Swego czasu profesor Jerzy Kruppe z Warszawy badał
szpital we Fromborku. W jednym z pomieszczeń podczas rozbierania ceglanej posadzki
znaleziono ponad dwadzieścia drobnych monet. Widać nie wszyscy traktowali ten punkt
regulaminu wystarczająco poważnie – uśmiechnąłem się. – Za niektórych starców
przebywających w lepszych warunkach płaciły rodziny. Taki pensjonariusz z reguły miał
wówczas pojedynczy pokój. Czasami zdarzało się, że w szpitalach lądowali niedorozwinięci
lub ułomni potomkowie możnowładców.
– Stosowano tam jakieś lekarstwa? – zaciekawił się Jacek.
– Oczywiście. Większe szpitale miały lekarzy opłaconych z kasy szpitala lub z kasy
miasta. Lekarze dysponowali bogatym arsenałem środków. W trakcie badań znajdowano
mikroszczątki liści bukowych, buczyn, maku i ziół.
– Buczyn?
– Z orzeszków bukowych sporządzano mieszankę działającą oszałamiająco. Z liści
drzew gotowano napary moczopędne. Czasami przy długotrwałym ich stosowaniu usuwano
bezoperacyjnie kamienie z nerek i pęcherza moczowego. Mak stosowano oczywiście
przeciwbólowe. Z niedojrzałych makówek sporządzano środki zawierające do trzydziestu
procent morfiny. Później doszło jeszcze opium, które do XIX wieku było cenionym środkiem
przeciwbólowym. Oczywiście największe kłopoty były z zębami.
– Dlaczego? – zdziwiła się Zosia.
– Och, to proste. Nie znano wówczas szczoteczek do zębów ani pasty, natomiast
ziarno na mąkę mielono na kamiennych żarnach. Taki chleb działał jak papier ścierny.
Zdarzały się w nim także kamyki. Po pewnym czasie następowały uszkodzenia zębów,
włącznie z otwarciem komór wewnętrznych. Nie było sztucznych szczęk, dlatego też kowale
wyrywali zęby dopiero w ostateczności.
Niespodziewanie dobiegł nas oddalony wybuch.
– Wpakowali się na minę w grocie – wyjaśnił Adman, który zasłuchany szedł obok
nas. – Teraz naprawdę musimy przyśpieszyć.
Każdy krok był coraz trudniejszy. Gdzieś w oddali zahuczał wirnik helikoptera.
– Nie miałeś kiedyś ochoty zobaczyć prawdziwej wojny? – zagadnąłem Jacka.
– Miałem – powiedział ponuro.
– No to się przyglądaj, żebyś miał co opowiadać kumplom.
– Wujku, nie bądź złośliwy – jęknęła Zosia. – Już nigdy nie będziemy się pakowali w
takie miejsca. Lepiej dokończ o żebrakach.
– Pensjonariusze przytułku mieli specjalne plakietki identyfikacyjne. Żebracy nie
posiadający koncesji byli wyłapywani i wcielani do oddziałów oczyszczających miasto z
nieczystości.
Wąwóz skończył się. Dalej ścieżka biegła wąską półką skalną. Po prawej stronie skała
prawie pionowo wspinała się ku niebu. Po lewej opadała w dół. Przeważnie miała szerokość
około dwu metrów, czasami trochę więcej. Miejscami skałę po prawej przecinały pęknięcia i
żleby. Niektóre wyglądały, jakby płynęła nimi kiedyś woda, ale tylko raz natrafiliśmy na
strumyk. Adman kazał pić na zapas.
– Następne źródło jest dopiero w Iranie – wyjaśnił.
Woda była bardzo smaczna. Opiliśmy się jej jak bąki.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
BITWA NA GÓRSKIEJ ŚCIEŻCE • ZAGROŻENIA • JASKINIA i NAPISY NA
ŚCIANIE • PRZEŁĘCZ • KOTWICE ARKI?
Dzień był chłodny, ale słońce, zanim schowało się po drugiej stronie Araratu, trochę
nam dokuczyło. Helikopter pojawił się nieoczekiwanie. Wynurzył się z mgły okrywającej
podstawę góry.
– Padnij – wrzasnąłem do Zosi i Jacka.
Posłusznie klapnęli w pył ścieżki. Helikopter odpalił rakietę. Uderzyła gdzieś z
przodu. Usłyszałem nieludzkie wrzaski i po chwili terkot karabinów.
– Wykrakałeś, wujku – mruknęła Zosia.
– Lepiej się rozejrzyj, czy nie da się jakoś prysnąć – poradziłem.
Helikopter wystrzelił długą serię z karabinu maszynowego. Wokoło zagwizdały
rykoszety i odłamki skalne. Zauważyliśmy, że Adman chwycił się za ramię.
– Zamknijcie oczy – poleciłem. – Im mniej z tego zobaczycie, tym spokojniej
będziecie spać przez najbliższych kilka lat.
Koło Admana kucnął chłopak z miotaczem rakiet przeciwpancernych. Był w wieku
Jacka, może o rok starszy. Oparł rurę na ramieniu. W helikopterze zauważyli go. Śmigłowiec
zakręcił w powietrzu i dwa karabiny maszynowe plunęły ogniem. Chłopak pociągnął za spust,
a chwilę później trafiony kilkunastoma pociskami runął na wznak. Skała pod nim bardzo
szybko stała się czerwona. Patrzyłem na niego. Tak bardzo fascynuje nas śmierć. W tym
momencie koło mnie odbił się od skały kawał blachy. Uświadomiłem sobie, że wybuch
helikoptera prawie zupełnie mnie ogłuszył. Wychyliłem się i popatrzyłem w dół. Szczątki
maszyny spadały odbijając się o skały. Drugi helikopter wolał zachować bezpieczny dystans.
Zagrzechotały kule odbijające się do kamieni. Zrobiło się jakby ciemniej. Niebo zasnuwały
chmury wyłaniające się zza masywu. W kilka chwil później niespodziewanie lunął deszcz.
Śmigłowiec odpalił kolejną rakietę, która wybuchła wbita w skałę nieco dalej od nas.
Kamienie posypały się na straż przednią karawany. Deszcz stawał się coraz bardziej rzęsisty.
Pochyliłem się nad Zosią i Jackiem.
– Czas na nas – powiedziałem cicho. – W drogę.
Popatrzyli na mnie zdziwieni. Poderwałem ich bez większych ceregieli i pociągnąłem
za sobą. Po chwili skryliśmy się za załomem skały. Huk i wstrząs świadczyły, że Turcy ze
śmigłowca odpalili kolejny pocisk. W kilka minut później odgłosy strzelaniny ucichły.
– Tędy – wskazałem żleb biegnący do góry. Ruszyliśmy nim. Deszcz wzmagał się
coraz bardziej.
– Chyba tym razem się uda – jęknęła Zosia.
– Lepiej, żeby tak było, bo Adman zupełnie się wścieknie.
Niebawem żleb przemienił się w wąską szczelinę biegnącą do góry. Poruszanie się
było coraz trudniejsze. Szliśmy zapierając się rękoma i nogami o ściany. Na szczęście
kawałek wyżej szczelina się skończyła i znaleźliśmy się na niewielkiej łączce porośniętej
czymś w rodzaju mchu. Zauważyłem, że Jacek dźwiga przewieszony przez ramię automat.
– Skąd to masz? – zdziwiłem się. Popatrzył wesoło, zadziornie.
– Leżał na ziemi. Pomyślałem, że niepotrzebnie się marnuje.
– Zabezpiecz go chociaż, jeszcze zrobisz sobie albo i nam jakąś krzywdę –
westchnąłem.
– Jak to zrobić?
Zabezpieczyłem za niego i po chwili ruszyliśmy dalej, deszcz wzmagał się,
parokrotnie słyszeliśmy nad naszymi głowami helikoptery.
– Może wystrzelę? Usłyszą i zabiorą nas – zaproponował Jacek.
– Pomysł sam w sobie niegłupi...
– Oglądałem ewakuację Sajgonu na filmie – pochwalił się.
– ...ale ma pewne wady. Wprawdzie tylko dwie, ale dyskwalifikujące. Po pierwsze, oni
wypatrują śladów życia w postaci kurdyjskich bojowników, a więc jak wystrzelisz, zaczną
walić w to miejsce z karabinów, a może i rakietą przyładują. Mogą też odpalić gaz bojowy i
oślepniemy...
– Gaz bojowy? Przecież konwencje międzynarodowe zabraniają...
– Zabraniają torturowania, a tymczasem w więzieniach brytyjskich torturuje się
członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej i jakoś na nikim to nie robi wrażenia. Nakazują
poszanowanie mniejszości narodowych, a gdy Turcy wysyłają pół miliona Kurdów do
Anatolii grabiąc ich po drodze z całego mienia, nikt słowa nie piśnie. Że nie wspomnę o
Bośni.
– A druga wada?
– Jeżeli wpadniemy im w ręce, grozi nam zapuszkowanie w tureckim więzieniu i to z
kilku paragrafów: nielegalne wkroczenie na teren zakazany dla turystów, plądrowanie
klasztoru, zabójstwo tych czterech Turków. Dźwigasz na ramieniu karabin. Mogą więc
dopasować w balistyce kilka kuł i dopisać ci na konto tych, którzy z niego polegli, albo
oskarżyć o chęć zapisania się do Partii Pracujących Kurdystanu. A to już próba zbrojnego
oderwania części Turcji. Co robi Polak w kurdyjskich szeregach? Oczywiście udziela pomocy
logistycznej albo jest instruktorem wojskowym. To akurat zarzuty, które mogliby wysnuć pod
moim adresem: szpiegostwo, dywersja. Ewentualnie mogą porwać dla okupu.
– Turecka armia?
– Dlaczego by nie? Skoro nie wypłacają im żołdu... Tureckie więzienia, mimo że kraj
ten jest członkiem NATO, odbiegają standardem od naszych i to bardzo na niekorzyść.
Zresztą może wymigalibyśmy się grzywną. W takiej wysokości, że lepiej już byłoby zostać u
Admana.
– Tego chyba postrzelili.
– To niewielkie pocieszenie. Jego podwładni, jeśli zabraknie jego twardej ręki, mogą
na nas zapolować z dziką zaciekłością, a potem więzić w znacznie gorszych warunkach.
Pozostaje nadzieja, że wymkniemy się. Szkoda, że pokazał mi tylko nieduży kawałek mapy.
Ale jeśli jest ranny albo nie żyje...
Z dołu dobiegły nas odgłosy dwu silnych eksplozji.
– To chyba działa – zauważyłem.
– Skąd? – zdziwiła się Zosia.
– Z dołu. Z szosy. To około siedmiu kilometrów. Jeśli z helikopterów przekazali im
dokładne namiary. Zresztą to nieważne. W górę.
Nieco powyżej żleb został zakorkowany wielkim głazem. Musieliśmy zejść
pięćdziesiąt metrów w dół i poszukać innej drogi.
– Każde z nas ma coś na pamiątkę – powiedział Jacek, gdy oddychając ciężko
zaliczaliśmy kolejny postój. – Ja znalazłem monetę, Zosia muszlę, a wujek zegarek.
– Ja go kupiłem – sprostowałem. – Ale to niezłe pamiątki. Mam nadzieję, że nie będą
robili kłopotów na cle.
Deszcz nie ustawał. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy nad gardziel. Zapadał już
zmierzch, ale spostrzegłem za szczeliną porzucony stolik.
– Jesteśmy po drugiej stronie – powiedziałem uroczyście. – Jeśli nasze obliczenia są
prawidłowe, to posuwamy się tropem hrabiego.
Wyjąłem z kieszeni mocno już sfatygowany maszynopis.
– Nocleg wypadł nam w niewielkiej jaskini, której czarny otwór wychodził na niedużą
kotlinkę. Guś sarkał, że posunęliśmy się bardzo mało i powinniśmy obozować na przełęczy,
ale szczerze mówiąc nie miałem już siły. W dodatku padał deszcz – odczytałem z
namaszczeniem.
– Tam – Jacek wskazał ręką niedużą ciemną plamę w skale, kawałek ponad dolinką.
Wspięliśmy się po stromej i mokrej ścieżce i niebawem znaleźliśmy się u wylotu
jaskini. Poświeciłem latarką. Jaskinia była wąska i niska, ale dalej rozszerzała się.
Wczołgaliśmy się. Grota tworzyła nieduży pokoik o wymiarach trzy na trzy metry. Pośrodku
piętrzył się wysoki stos przepalonych kawałków drewna.
– Może uda się rozpalić ognisko? – zagadnęła Zosia, która przemokła do cna i
szczękała zębami.
– Spróbujemy.
Wyjąłem zapalniczkę i podłożyłem pod stos węgielków kilka kartek z już przeczytanej
części maszynopisu pamiętnika. Wydmuchałem popiół. Podpaliłem papier. Kawałki węgla
niebawem zaczęły się żarzyć.
– No to mamy grilla – zażartował Jacek.–Tylko nie widzę kiełbasek i piwa.
Rozsupłałem pled i wytrząsnąłem zawartość. Poszli w moje ślady.
– Mamy żywności prawie na tydzień, pod warunkiem bardzo oszczędnego odżywiania
się – zauważyłem zadowolony. – Do tego czasu zejdziemy po drugiej stronie góry. Tamte
stoki są znacznie łagodniejsze.
– Przepadną zapasy i sprzęt ukryty w Dolinie Świętego Jakuba – zauważył markotnie
Jacek.
– Życie ważniejsze. A z waszych zapasów może skorzystam następnym razem.
– No nie! – krzyknęła rozzłoszczona Zosia.
– Ciebie tu nie ma – powiedziałem. – Pojechałaś do Francji. Jak będziecie grzeczni, to
was nie sypnę przed wujkiem i rodzicami.
Umilkła. Ubrania wolno wysychały w cieple. Niebawem zawinięci w koce zapadliśmy
w sen.
Obudziłem się o świcie. Wyjrzałem z jaskini. Deszcz przestał padać, a silne wiatry
przesuszyły nieco teren. Wyczołgałem się z naszego schronienia i zszedłem do kotlinki.
Zajrzałem do gardzieli. W dole coś się paliło. Czuć było wyraźnie woń drewna i tworzyw
sztucznych. Wojsko niszczyło siedzibę Admana? Przeszedłem w drugą stronę, gdzie ze zbo-
cza góry sterczał potężny występ skalny. Wspiąłem się nań i wyjrzałem ostrożnie. Kilometr
niżej wisiał jak wielka ważka helikopter. Nie widziałem ścieżki, na której poprzedniego dnia
nastąpił pogrom, zasłaniało ją zbocze. Wycofałem się do jaskini.
– Wstawajcie – potrząsnąłem Zosią i Jackiem. – Czeka nas ciężka droga, a jak
najwięcej musimy przebyć przed zapadnięciem zmroku.
Zosia zapaliła latarkę i wyjęła z kieszeni lusterko. Zajączek odbity od płytki oświetlił
ciemny kąt jaskini. Spostrzegłem napisy na skale. Zabrałem jej latarkę i oświetliłem dokładnie
tę ścianę. Wyryto na niej kilkanaście napisów. Przeważnie imion i nazwisk.
– Mitrofanow 1904 – odczytał Jacek.
– Nodar Ocziaszkwili 1921 – przeczytałem sąsiedni wyryty gruzińskim alfabetem.
– Oczy aż kwili? – zdziwiła się Zosia. Parsknęliśmy śmiechem.
– Biskup Dmytro Aleksiejew z Moskwy 1882 – przeczytał Jacek.
– Josif Paczenko z Wojsławic 1840 – przeczytałem i urwałem niespodziewanie.
– A to kto? – zdziwił się Jacek. – Nie słyszałem o takim.
– Ja też nie. Ale obok jest napis: “Alojzy hr. Poletyłło" i herb Trzywdar – zauważyła
Zosia.
Wyciągnąłem z kieszeni wymięty do niemożliwości maszynopis dzienników hrabiego.
Przejrzałem go.
– Nic tu nie ma na temat żadnego Paczenki – zauważyłem. – Dziwne to.
– To nie jest 1840, tylko 1940 – zauważył nieoczekiwanie Jacek.
– O żesz – zakląłem. – Chyba wiem... Tak czy siak trzeba się stąd wydostać.
Ścianę zdobiło jeszcze kilka napisów wykonanych ormiańskim alfabetem. Nie
mogliśmy ich odczytać, bo nikt z nas nie znał ormiańskiego.
– Czyli jesteśmy na dobrej drodze – ucieszyła się Zosia. – Tu nocowali wszyscy
ludzie, którzy szli do Arki.
– Albo do przełęczy. I nigdzie nie jest zapisane, że doszli na miejsce. Oświetliłem
ścianę nad napisami. Wyryto na niej rysunek statku.
– Do Arki – powiedział Jacek.
Nie upierałem się.
– Ruszamy na przełęcz – powiedziałem. – Będę szedł jakieś dziesięć metrów przed
wami. W razie czego puszczę serię z karabinu. Wtedy zwiewajcie.
– Ale to mój karabin – zaprotestował płaczliwie.
– Nie jest twój. Ukradłeś go. Wybacz, po prostu jestem trochę zmęczony, a przez to
złośliwy. I tak będziemy go musieli porzucić po tamtej stronie gór. W Warszawie zabiorę cię
na strzelnicę, to sobie postrzelasz do tekturowych sylwetek.
Wyruszyliśmy niebawem. Droga była bardzo uciążliwa, miejscami musieliśmy się
wspinać żlebami wypełnionymi skalnym rumoszem i błotem. Było bardzo zimno. Wreszcie
dobrze po południu stanęliśmy na rozległym plateau pokrytym śniegiem. Wiał silny wiatr, ale
było całkiem ciepło.
– Przełęcz – oświadczyłem uroczyście. – Jeśli dobrze pójdzie, jutro będziemy po
drugiej stronie gór.
– Tego dnia rano popasaliśmy na przełęczy koło słupka triangulacyjnego – odczytał
Jacek z kartki maszynopisu. – Leżał śnieg. Guś po posiłku powiedział, że musimy skierować
się na północny zachód. Tam na północnym stoku Wielkiego Araratu znajduje się Arka. Guś
nie jest całkiem szczery, ale tylko on zna drogę. Sądzę, że więcej nie będzie wiązał mi oczu.
– Przecież nie zejdziemy w dół, skoro jesteśmy tak blisko – zaprotestowała Zosia. –
Możemy odnaleźć Arkę w kilkanaście godzin! Parsknąłem śmiechem.
– Dziecko, co ty pleciesz? W kilkanaście godzin? Popatrz – podałem jej lornetkę. –
Skały, granie, żleby i lodowce. Jaką długość może mieć Arka? Sto metrów? Można ją tu
schować i przysypać śniegiem.
Puknęła ze złością. Jacek popatrzył na mnie dziwnie, a potem wyciągnął z kieszeni
kilka kartek w kratkę.
– Teraz ja coś wujkowi przeczytam – powiedział z drwiącym uśmieszkiem. – W
początkach 1917 roku dwa oddziały rosyjskie liczące 150 żołnierzy...
– Daruj sobie – poprosiłem. – Wiem o tym. W 1916 roku lotnik z rosyjskiego pułku
myśliwców oznaczonego jako 3-D podczas lotu rozpoznawczego dostrzegł Arkę na
lodowcach Araratu. Wysłano ekspedycję naukową. Na jej czele stanął Borys Wasylewicz
Rijański. Ekspedycja wykonała wiele zdjęć, które zostały wysłane do Rosji. Nie trafiły nigdy
do rąk cara, przechwycili je bolszewicy i zniszczyli lub utajnili. Potem przez dziesięciolecia
wyłapywali uczestników wyprawy, by ich mordować.
– Skąd to wiesz, wujku? – zdziwiła się Zosia.
– Czytało się to i owo. Nie myślcie, że ja tu przyjechałem tak zupełnie w ciemno.
– Rosjanie ruszyli z przełęczy na północny zachód – wtrącił Jacek.
– Ruszyli. Znaleźli. Tylko na jakiej wysokości? W którym miejscu? To tak jak z
Atlantydą. Na Zachodzie istnieje towarzystwo złożone z ludzi, którzy w poprzednich
wcieleniach żyli na tej mitycznej wyspie. Spotykają się, wydają gazetkę, rozmawiają,
rekonstruują religię przodków. Oczywiście znają dokładną lokalizację wyspy, ale nie chcą jej
ujawnić. To jest ten problem. Ja mam w piwnicy latający talerz, który rozbił się podczas
lądowania koło Warszawy. Ale nie powiem wam, gdzie mieszkam. Takie odkrycie, żeby było
wiarygodne, musi być powtarzalne.
– To znaczy, że każdy, kto zechce, może według wskazówek dotrzeć na miejsce?
– Tak. Swego czasu dwaj fizycy przeprowadzili zimną fuzję jądrową. Bardzo prosto.
Dwa druty z platyny, roztwór ciężkiej wody, prąd o odpowiednim napięciu. I co z tego
wynikło? Eksperyment usiłowało powtórzyć kilkanaście laboratoriów. Nie udało się nigdzie..
– Dobrze im tak – mruknęła mściwie Zosia.
– Dlaczego? Opanowanie zimnej fuzji jądrowej dostarczyłoby nam niewyczerpalnych
ilości energii.
Niespodziewanie zamilkłem. Wpatrywałem się w Zosię zdumiony.
– Coś nie tak? – zagadnęła.
– Na czym siedzisz? – zapytałem.
– Chyba na kamieniu.
– Wstań!
– Wyklęty powstań ludu ziemi – zanucił Jacek. Zosia wstała posłusznie. Siedziała na
brzegu kamiennego koła. Spod warstwy żwiru wystawał tylko kawałek jego obwodu.
– To chyba jest obrobione ludzką ręką – zauważył Jacek.
– Nie mylisz się – powiedziałem. – Trzeba to odkopać.
Pracując rękami i kawałkami łupku rozgarnialiśmy mazistą glinę i drobny jak kasza
rumosz skalny. Po półgodzinie roboty odsłoniliśmy spory kawałek.
– Ma cztery metry średnicy – mruknąłem – i ponad metr grubości. Podszedłem do
zabytku i pochyliłem się na środkiem. Ział tu idealnie okrągły otwór prowadzący w dół.
– Widziałam takie, jak szukaliśmy Bursztynowej Komnaty w Górowie Iławeckim –
powiedziała Zosia. – Leżały na trawniku przed sklepem. Bardzo dekoracyjnie to wyglądało.
– To były kamienie żarnowe – wyjaśniłem.
– To ten jest chyba od bardzo dużego młyna – zauważył Jacek. – Skąd tak duży młyn
tak wysoko?
– Zastanów się, gdzie tu w okolicy rośnie zboże – poradziłem mu. Wyjąłem z kieszeni
kartkę papieru i ołówek. Przeprowadziłem szybkie obliczenia.
– Minimalna objętość 12,5 m
3
. Czy któreś z was zna może gęstość granitu?
Nie znali.
– Przyjmijmy, że granit jest równy gęstości wodzie. Ile w takim razie ważyłby ten
drobiazg? – zapytałem Jacka.
– Dwanaście metrów sześciennych? To będzie dwanaście ton.
– Dwanaście tysięcy kilogramów. Wyobraź sobie, że chcesz tym mleć zboże.
Zamilkł.
– Może nie zboże, ale na przykład rudę żelaza albo...
– Nie – zaprotestowała Zosia. – Tamte koła miały okrągłą dziurę, ale obok takie
podkucia, żeby się trzymały te mechanizmy, które tym kręciły.
– Słusznie – kiwnąłem głową. – A tu takich zaczepów nie ma.
– Może są z drugiej strony? – zasugerował Jacek.
– Nie. To nie jest koło żarnowe. Za duże. Największe, jakie widziałem przed kaplicą
w pobliżu kościoła Świętej Katarzyny na warszawskim Służewcu, miało półtora metra
średnicy i tylko około dwudziestu centymetrów grubości.
– Więc co to może być? – zapytała Zosia.
– Myślę, że to kotwica.
– Kotwica? – wykrzyknęli oboje zdumieni.
– Tak. Swego czasu u wybrzeży Kalifornii wyciągnięto z morza kilka okrągłych
kamieni z wywierconą dziurą. Sądzono, że jest to ślad bardzo starej penetracji chińskiej na
wybrzeżach Ameryki Północnej. Później okazało się, że faktycznie są to kotwice chińskie, ale
zgubili je chińscy rybacy, którzy przybyli na te łowiska dopiero w latach osiemdziesiątych
ubiegłego wieku.
– Kotwica tej wielkości? – zdziwiła się Zosia.
– I ważąca pewnie około dwunastu ton – uzupełniłem. Zamilkli.
– Arka? – zapytał Jacek.
– Niewykluczone, ale mam pewne wątpliwości. Nie znam wyporności Arki, ale ta
kotwica wydaje się mimo wszystko nieco za duża i za ciężka. Wyobraźcie sobie, w jaki
sposób mogliby wciągnąć ją na pokład?
Zamilkli.
– Poza tym jest jeszcze coś. Otwór pośrodku jest świeży, zresztą cała kotwica jest
świeża. Wyobraźcie sobie, że płyniecie, lina wygładza brzegi otworu. Kotwica szorując o
zatopiony ląd wygładza się o kamienie.
Zosia pogładziła otwór.
– To faktycznie jest ostre – powiedziała. – Nie przetarłoby liny?
– Przetarłoby – potwierdziłem.
– Przetarło linę i dlatego ją zgubili – ucieszył się Jacek.
– Hm! Na Araracie? Gdyby leżała nad Eufratem, skąd prawdopodobnie wyruszył Noe,
wszystko by się zgadzało. Tu niestety... –wzruszyłem ramionami.
– Dlaczego wykonano ją z granitu, a nie z lżejszego kamienia, skoro była zbyt ciężka?
– zapytała Zosia.
– Pytanie to jest bardzo istotne – uśmiechnąłem się. – Zacznijmy od drugiej jego
części. Jeśli kotwica była zbyt ciężka, to zamiast szukać lżejszego kamienia, wystarczyło
nieco zmniejszyć jej średnicę. A dlaczego z granitu? Po prostu dlatego, że pełno go tu w
pobliżu – wskazałem dłonią granie okalające przełęcz.
– Falsyfikat? – zdumiał się Jacek.
– Myślę, że nie, ale to nie musi być kotwica. No cóż. Pora na nas.
– Pora – mruknął Jacek i twardym krokiem ruszył za mną w kierunku północnych
stoków Wielkiego Araratu. Zosia po chwili wahania dołączyła do nas.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Z DESZCZU POD RYNNĘ, CZYLI PAN SAMOCHODZIK DOŁĄCZA
DO NAS • CZY ZOSI UDA SIĘ UCIEC • JOSIF PACZENKO •
WYKŁAD O HISTORII ARMENII • ZNOWU DO IRANU
Siadłem na kamieniu i zacząłem się opalać. Zosia i Jacek, którzy postanowili trochę
się rozejrzeć, wrócili po piętnastu minutach.
– Ktoś ma kłopoty – powiedział Jacek. – Chyba z Kurdami.
Poderwałem z ziemi karabin i pobiegłem za nimi. Skradaliśmy się po cichu pomiędzy
kamieniami i blokami lodu. Wreszcie wychyliliśmy się zza skały. W niedużym kotle
lodowcowym płonęło wesołe ognisko. Przy ogniu grzało się kilku opryszków. Opodal na
kamieniu siedział związany jak baleron człowiek ubrany w kurtkę z polaru. Jego sylwetka
wydała mi się niepokojąco znajoma. Popatrzyłem przez lornetkę. Szlachetna twarz, okulary w
oprawie imitującej róg. Zakląłem cichutko.
– Co się stało? – zapytał Jacek.
– Zgadnij, kto to?
– Nie mam pojęcia. Jest za daleko, poza tym spuścił głowę.
– Wasz wujek, pogromca złoczyńców, Pan Samochodzik – powiedziałem.
– Ale co on tu robi? – zdziwił się Jacek.
– No właśnie. Co on tu robi?
Zdjąłem kałasznikowa z pleców. W tym momencie za nami szczęknął odbezpieczany
karabin. Obejrzałem się. Adman Sahar z zabandażowanym ramieniem i pistoletem
maszynowym uzi w dłoni. Był zły.
– Trzydzieści pięć tysięcy dolarów – powiedział.
W tym momencie w dolinie pod nami wybuchła gwałtowna strzelanina. Siedzący przy
ognisku zginęli co do jednego. Ludzie Admana obszukali ciała i zabrali broń. Rozcięli też
więzy krępujące pana Tomasza i triumfalnie przyprowadzili go do nas na górę.
– Dziękuję za uwolnienie – wysapał po rosyjsku Pan Samochodzik na widok Admana.
Widocznie odgadł w nim dowódcę.
– Nie dziękuj, nie jesteś wolny – osadził go po polsku Adman, a potem odwrócił się i
poszedł w stronę przełęczy.
Szef odwrócił się w naszą stronę. Na widok Jacka znieruchomiał z otwartymi ustami.
Jacek uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz, wujku, tak jakoś wyszło.
Jeden z żołnierzy przyniósł plecak Pana Samochodzika. Zarzuciłem
go na ramię.
– Co to ma znaczyć? – zapytał mnie surowo pan Tomasz zezując na siostrzeńca.
– Widzi pan, szefie, natknąłem się na tę dwójkę jak za pomocą ogromnego ogniska
dawali znać całej okolicy, że tu są.
– A Zosia?
– Zostawiliśmy ją na przełęczy. Może zdołała się ukryć. Szef westchnął ciężko i
zamilkł. Dopiero wieczorem, gdy porywacze ulokowali nas w niewielkiej grocie na stoku
Małego Araratu, odezwał się.
– Nie złapali jej. Jakie ma szansę przeżycia?
– Spore – powiedziałem. – Ma zrolowany gruby pled wypełniony puszkami z
jedzeniem. – Jeśli przejdzie przez przełęcz i zejdzie po drugiej stronie góry, będzie uratowana.
– Podobno są tu wilki.
– Do tej pory nie zauważyłem ani jednego. Zresztą w lecie są najedzone i nie powinny
atakować ludzi. To dość tchórzliwe zwierzęta.
– I co dalej zrobi?
– Nie wiem. Może powiadomi tureckie władze?
– Co wam do głów strzeliło? – wsiadł teraz na Jacka. – Co was podkusiło, żeby tu się
pchać? Mieliście zwiedzać Francję! Kultura, cywilizacja, winnice. Ciepło, spokojnie,
bezpiecznie. I wspaniałe zabytki. Ale nie, wy wybieracie dziką górę, pokrytą zwałami
kamieni, po której uganiają się uzbrojeni fanatycy. Chcieliście gór, to trzeba było zostać w
Polsce i pochodzić po Bieszczadach. Też góry, też dzikie, tylko przeżyć łatwiej. I z telefonu
można skorzystać.
– Chcieliśmy przygody – jęknął Jacek.
– Przygody. Twoja siostra zamarza na śmierć, a ty o przygodach. Świetna rozrywka –
biwak w jaskini w towarzystwie komunistycznej partyzantki. Już z dwojga złego wolałbym
wylądować u ludożerców, przynajmniej wiadomo byłoby, co jest grane!
– Już dwa, nie, trzy razy im uciekliśmy – powiedział Jacek.
– Przypomina mi się anegdotka z życia Marka Twaina – powiedział Pan Samochodzik.
– Gdy go poproszono o zabranie głosu w dyskusji na temat rzucenia palenia, powiedział:
“Rzucić palenie to nic trudnego. Robiłem to setki razy". O ucieczce można powiedzieć, że jest
udana tylko wtedy, jeśli nas nie złapią. Wysunęli poprzednio jakieś żądania?
– Aha – powiedziałem. – Obecnie okup wynosi po trzydzieści pięć tysięcy dolarów na
głowę. Ale myślę, że nie ma się co martwić na zapas. Wkrótce obmyślę kolejny plan. Lepiej
niech pan opowie, szefie, co pana tu sprowadza. Przyznam, ze byłem zaskoczony.
– Ja też – zezował na Jacka. – Wyobraź sobie, że znalazłem tego staruszka, który nas
częstował w autobusie.
– Czy nazywa się może Paczenko?
– Skąd wiesz?
– Tak sobie pomyślałem. Znaleźliśmy w niewielkiej grocie niedaleko stąd wydrapane
nazwiska i inicjały. Był wśród nich także herb Trzywdar.
Brwi Pana Samochodzika uniosły się do góry.
– Herb Trzywdar? Poletyłłowie! Alojzy...
– Tak! Alojzy.
Wyłowiłem zza pazuchy zegarek i położyłem go na dłoni szefa.
– To też znaleźliście?
– Niezupełnie. Kupiłem od dowódcy porywaczy. Pan Tomasz obracał zegarek w
dłoniach.
– Patek, złoty kieszonkowy Patek z początków ubiegłego wieku. Gdyby był na
chodzie, stałby się chlubą każdego muzeum. Ciekawe, ile wsi na to poszło...
– Kto chce mieć zegarki, ten sprzedaje folwarki – zacytowałem. Kiwnął głową.
– TP. Tytus Poletyłło?
– Tak sądzimy. Jacku, pokaż monetę.
– Tysiąc osiemset czterdziesty. Dziesięciogroszówka z mennicy warszawskiej. Jest w
niezłym stanie, jeśli pominąć wżery. Zgubiona świeżo po wybiciu...
W tym momencie wepchnięto do jaskini Zosię. Była nieco poobijana i bardzo
zmarznięta.
– Wybaczcie – powiedziała. – Nie udało mi się zwiać.
– Miałem cichą nadzieję, że tylko Jacek był na tyle głupi, żeby się tu pchać –
powiedział znużonym głosem pan Tomasz. – Ale widzę, że dzieci w waszym wieku należy
zamykać do klatek i wypuszczać dopiero wtedy, kiedy dorosną...
Urwał niespodziewanie i zamarł ze wzrokiem wbitym w błyszczącą na jej piersi
muszlę. Zosia odczepiła ją i podała mu.
– Ładna, wujku? – zapytała z przymilnym uśmiechem. Obrócił ją w palcach.
– Z grubsza wiemy, co to jest, ale nie poradziłem sobie z datowaniem – wyznałem ze
skruchą.
– Dwunasty wiek – powiedział. – Prawdopodobnie pierwsza połowa. Dobre srebro i
próba. Co najmniej pięćdziesiąt gramów. Musiała należeć do kogoś znacznego. Widzicie ten
gmerk? Przechodziła pewnie z pokolenia na pokolenie jeszcze przez kilkaset lat. To znak
któregoś z ormiańskich rodów szlacheckich.
Zamyślił się. Milczeliśmy i my. Wreszcie odezwał się znowu.
– Szukałem cię, Pawle, na wszystkich ścieżkach wychodzących z Doliny Świętego
Jakuba. Przyszedłem z drugiej strony przez przełęcz. Tam jest znacznie lepsze podejście, a
miejscami nawet szlak turystyczny malowany farbą na skałach. Chyba przed dwudziestu,
może trzydziestu laty, bo znaki od dawna wymagają odmalowania.
– Wybaczy pan, szefie, nie było warunków do prowadzenia badań. Zaledwie się trochę
rozgościłem, spotkałem pańskich... Kiwnął głową.
– Musimy zakończyć naszą ekspedycję – powiedział zmęczonym głosem. –
Pakowanie się w to dalej chwilowo nie ma sensu.
– Ale jesteśmy tak blisko – zaprotestował Jacek. – Nie widziałeś, wujku, naszego
znaleziska. Na przełęczy natrafiliśmy na kotwicę Arki!
– Masz na myśli dwa duże okrągłe kamienie z dziurami w środku, wykute z granitu? –
zaciekawił się pan Tomasz.
– Dwa?
– Nie zdziwiłbym się, gdyby cała przełęcz była nimi usiana – mruknął szef.–To nie
kotwice, ale nagrobki z czasów przed przyjęciem chrześcijaństwa.
– Nagrobki? – zmartwiła się Zosia.
– Tak więc ekspedycję uznaję za nieudaną z przyczyn obiektywnych i zakończoną.
– Zgadzam się – potwierdziłem.
– A co powiedział ten Paczenko? – zaciekawiła się Zosia.
– Och, wiele ciekawych rzeczy. W 1939 roku był na kresach wschodnich. Pojechał
kontraktować zboże pod Lwowem. Wkroczyli Rosjanie i wzięli go do niewoli. Postawili
przed sądem, a właściwie przed trójką orzekającą. Dostał administracyjnie dziesięć lat lagru,
ale nie za kołem podbiegunowym, a w Kazachstanie. Przewieźli go do łagru etapowego nad
Morzem Kaspijskim. Siedziało tam wielu Ukraińców. Zawiązali spisek i gdy wieziono ich na
drugą stronę, zbuntowali się i opanowali statek. Zawrócili na południe, chcieli dotrzeć do
Persji. Ruscy ostrzelali ich, dobili do brzegu w Azerbejdżanie i przedzierali się niewielką
grupką w stronę granicy z Turcją. Przeżyło ich tylko dwu, on i Ormianin nazwiskiem Guś.
– Guś? – zdziwiłem się. – Hrabiego Alojzego na Ararat prowadził Ormianin Guś. We
wsi szukałem człowieka o takim nazwisku, ale go nie odnalazłem. Mówili, że słyszeli o tej
rodzinie, a wymarła przed wielu laty.
– Więc potwierdza się nasza hipoteza. Istniał klan przewodników, znających drogę do
Arki i noszących nie ormiańskie, a rosyjskie nazwisko Guś.
– I co było dalej? – zaciekawił się Jacek.
– Doszli do Doliny Świętego Jakuba i zwiedzili zasypany klasztor.
– To wyjaśnia sprawę stłuczonej lampy naftowej – mruknąłem.
– Byliście wewnątrz klasztoru? – zdziwił się pan Tomasz.
– Byliśmy. Czterej Turcy byli tak mili, że odkopali wejście, tyle tylko, że zaraz potem
ktoś ich zastrzelił. A co do lampy, to Adman prosił o określenie jej wieku i wycenę.
– Aha. Potem ci dwaj wyruszyli w góry i Paczenko tradycyjnie miał zawiązane oczy.
Wspinali się trzy dni, trzykrotnie nocowali w jaskiniach. Czwartego dnia znaleźli się na
miejscu. Arka wystawała z lodowca w niewielkiej dolince. Guś pozwolił mu ją obejrzeć, ale z
zewnątrz, a potem sprowadził w dół po łagodniejszej stronie góry i pożegnał. Sam zawrócił na
Ararat.
– Czegoś tu nie rozumiem – powiedział Jacek. – Skoro Guś był Ormianinem, to skąd
wziął się tu, na Araracie. Mam na myśli tego pierwszego Gusia.
– Wioska Ahora była wsią ormiańską – wyjaśnił pan Tomasz.
– Taki kawał od Armenii? Tam po drugiej stronie granicy jest chyba Azerbejdżan.
Wzniosłem oczy do sufitu, a pan Tomasz westchnął ciężko.
– Oto efekty nieuctwa – powiedział z przyganą. – Pojechaliście sobie ot tak, zupełnie
w ciemno i nie zainteresowaliście się historią regionu? To karygodne.
Jacek spuścił głowę.
– Zacznijmy od początku. Czy wiecie, czym jest Armenia?
– To niewielkie państewko powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego. Poprzednio
państwowość miało chyba w latach 1918-1920, zanim podbili je komuniści.
– A wcześniej?
– Pewnie jakaś mongolska dzicz – zaryzykowała Zosia.
– Mongolska dzicz? – pana Tomasza aż zatkało.
– Pierwsze wzmianki o plemieniu Armeńczyków pochodzą z I tysiąclecia przed naszą
erą – powiedziałem. – Ze związku plemion wywodzących się z podobnych grup językowych
powstało znane w starożytności państwo Urartu. Ormianie liczą swoją państwowość mniej
więcej od tego okresu.
– W latach 884-880 przed naszą erą – pan Tomasz kontynuował – władca Urartu,
Aram, podporządkował sobie okoliczne państwa i ogłosił się królem królów, czyli cesarzem.
Przez następne stulecie prowadzono ciężką wojnę podjazdową z Asyrią i ostatecznie dano jej
niezłego łupnia.
– Asyrii? – zdumiała się Zosia.
– Właśnie. Zresztą na Kaukazie żyje nadal kilka tysięcy Asyryjczy-ków. Są
potomkami ludu, który walczył z wszystkimi okolicznymi państwami. Narodu, który wzniósł
Niniwę – Miasto Krwi i Żelaza.
– Cywilizacje wyżej rozwinięte często podbijali barbarzyńcy z gór– zauważył
melancholijnie Jacek.
W tym momencie uznałem, że trzeba interweniować.
– Szefie, przypominam, że nie wolno być dzieci szkolnych. Pan Samochodzik
popatrzył na mnie i nieco uspokojony podjął wykład.
– Urartejczycy wykopali między innymi kanały o długości pięćdziesięciu kilometrów,
ich ślady można nadal oglądać w Turcji. Podczas pierwszej w tym regionie świata fali
wędrówek ludów w wiekach VII i VI przed naszą erą okrzepły podwaliny pod właściwe
państwo ormiańskie. Badacze uważają, że rolę dominującą mogły tu odegrać ludy tracko –
frygijskie.
– Nie wyklucza się też udziału Hurytów – dodałem skromnie.
– Z tego tygla wytopił się naród ormiański – oświadczył dumnie Pan Samochodzik. –
Ormianie podbili tereny aż po jezioro Wan na południu – machnął ręką. – Ararat stał
pośrodku północnych prowincji ich imperium.
– W 440 roku przed naszą erą mieli już własne opracowania historyczne – dodałem.
– Tigranes II Wielki dokonał podbojów okolicznych ziem i jego państwo sięgało od
rzeki Kury na północy po Palestynę na południu. Ormianie skutecznie przeciwstawiali się
Rzymianom. Podbili sporą część państwa Fartów, z którym nie radzili sobie Rzymianie.
Zabrali im “siedemdziesiąt dolin".
– Później Rzymianie odrobinę im dokopali – powiedziałem ze smutkiem.
– Ale tylko odrobinę – pośpiesznie uspokoił młodzież pan Tomasz. – Chrześcijaństwo
pojawiło się tu w pierwszym wieku naszej ery. W 217 roku zostało ogłoszone religią
dominującą.
– To przecież wcześniej niż w Rzymie – Zosia była zaskoczona.
– Pierwsze rozbiory Ormianie przeżyli w III wieku. W 450 roku wybuchło powstanie
antyperskie, które doprowadziło po trzydziestu czterech latach do odbudowy niepodległego
państwa, choć już w znacznie okrojonych granicach.
– Walczyli także z Bizancjum i kalifami – uzupełniłem. – Obecna Armenia zajmuje
niecałe 10% dawnego terytorium.
– Młodzież Armenii uczyła się w szkołach Aten i Rzymu, później Konstantynopola –
ciągnął Pan Samochodzik. – Pisać w swoim własnym języku, własnym alfabetem zaczęli już
w I wieku. Dlatego zastanówcie się, zanim powiecie “mongolska dzicz"!
– Czyli Ormianie ze wsi Ahora byli autochtonami? – zagadnęła Zosia.
– Tak. Na tych terenach Ormianie żyli aż do 1915 roku, kiedy to nastąpiły straszliwe
pogromy i rzezie Ormian. Wymordowano ich wówczas półtora miliona, około 25% narodu.
Ocaleli tylko górale w Nagornym Karabachu, ale ten autonomiczny okręg dzieli od Armenii
trzydzieści kilometrów, a tereny te zasiedlają obecnie Azerowie. To rodzi konflikt, bo
Ormianie są chrześcijanami, a Azerowie muzułmanami. Ale tak czy inaczej musimy
zakończyć naszą wyprawę.
– Czy rezygnacja z dalszych badań tak blisko celu jest zdradą nauki? – zapytał Jacek.
– Wystarczy kilka dni...
– Masz zapasy? – ostudziłem go.
– Nie mamy sprzętu obozowego, śpiworów ani sprzętu wspinaczkowego – dodał Pan
Samochodzik.
– Wszystko to mamy – zaprotestował Jacek. – Ukryte w bazie wujka Pawła w piwnicy
karczmy w Dolinie Świętego Jakuba.
– A masz pomysł, jak tam wrócić? – zagadnąłem. – Zresztą tam pewnie roi się od
wojska. Lepiej wymyśl coś innego, a na razie idziemy spać. Trzeba się wyspać, bo nie
wiadomo, co przyniesie nam jutro.
– A kolacja? – zapytała siostrzenica szefa.
– Sądzę, że gdybyśmy mieli ją dostać, to byśmy ją dostali. Poszliśmy spać głodni.
Wiał wiatr, ale było całkiem ciepło. Ścieżka mijała po lewej stronie stożek Małego
Araratu. Ludzie Admana szli gęsiego. Nie śpieszyli się, może nie chcieli męczyć dwu
rannych?
– Dokąd idziemy? – zagadnął pan Tomasz mijającego nas Admana.
– Do Iranu – wyjaśnił ochoczo dowódca. – Zadekujemy was w niedużej wiosce i mam
nadzieję, że nawiążemy kontakt z waszymi rodzinami, żeby wpłaciły okup. Nie będziemy
zdzierać. Wystarczy nam osiemdziesiąt tysięcy dolarów za waszą czwórkę.
– Czyżbyście wierzyli w potęgę pieniądza? – zdziwił się Pan Samochodzik. –
Sądziłem raczej, że jako rewolucjoniści jesteście ideowcami.
– Dopóki światem rządzą Amerykanie, broń najłatwiej kupić za dolary – powiedział
Adman. – Dobrą broń, rosyjską. Zachodnia jest zawodna w naszym klimacie. Zresztą
ponieśliśmy ostatnio duże straty w sprzęcie. Musimy mieć fundusze na zakup wyposażenia.
Trzeba też dać trochę dolarów chłopom, którzy nas wspierają. To pomaga utrzymać zaplecze
w postaci ludności miejscowej. Gdy wygramy, będziemy mieli wolny Kurdystan. Siądziemy
sobie przed domami, będziemy pili herbatę albo kawę i śpiewali. Zaprosimy was wówczas w
gościnę. Zobaczycie na własne oczy najdoskonalszy ustrój na świecie.
Przyśpieszył i niebawem znikł na czele kolumny.
– To przypomina opowieść profesora Wiercińskiego o tym, jak złapali go partyzanci
ze Świetlistego Szlaku – mruknął pan Tomasz.
– Co to jest Świetlisty Szlak? – zaciekawiła się Zosia.
– Z grubsza biorąc coś takiego jak ci tutaj – ogarnął gestem niewielką karawanę. – Też
chcą zbudować najdoskonalszy ustrój na ziemi rabując turystów i mordując przedstawicieli
władz. Tyle tylko, że oni grasują w Peru. Wywodzą swe korzenie z czasów powstania Tupaca
Amaru II. W rzeczywistości zaczęli działać w latach pięćdziesiątych. Cieszą się sporą
sympatią ludności. Ot, tacy amerykańscy Janosikowie. Rabują bogatych amerykańskich
gringos i rozdają część łupów ubogim ziomkom.
– I co stało się z profesorem Wiercińskim?
– Pobrali od niego “dobrowolną" składkę na rozwój swojego ruchu w wysokości
dwustu dolarów, a potem uraczyli dwugodzinnym wykładem na temat maoizmu jako
najdoskonalszego z ustrojów.
– Nas też to chyba nie minie, tylko składka jest nieco wyśrubowana – mruknąłem
ponuro.
Granica z Iranem nie wyglądała specjalnie imponująco. W szary granit wbito
niewysoki betonowy słupek.
Przeszliśmy obok niego. Adman odwrócił się w stronę niegościnnej dla niego tureckiej
ziemi, po czym wykonał kilka międzynarodowych obraźliwych gestów.
– Znajdujemy się teraz na terytorium Islamskiej Republiki Iranu – powiedział
poważnie. – Ten region zamieszkują Kurdowie, jednak obowiązuje nas prawo irańskie.
Wyjął z torby, którą miał przewieszoną przez ramię, biały zwój.
– Kobiety muszą mieć zakrytą twarz – podał go Zosi. Zrobiła się czerwona.
– Nie chcę!
– Nie chciałbym używać przymusu – powiedział. – Ale w końcu mnie sprowokujecie.
Przestraszona zasłoniła twarz i zapięła czarczaf. Wyglądała w nim uroczo. Uśmiechnął
się.
– Tak znacznie lepiej. Wy trzej będziecie musieli zapuścić brody. Pan Tomasz
westchnął ciężko.
– Ustępuję wobec przemocy – powiedział.
– Spokojnie, na razie żadnej przemocy. Po prostu uszanowanie odmienności
kulturowej żyjących tu ludzi.
– A co z naszą odmiennością? – zaciekawił się Jacek.
– Jesteście u nas w gościach, więc nie wypada wam łamać w brutalny sposób naszych
zwyczajów – oświadczył wyniośle, po czym odszedł.
– Uduszę się pod tym – pisnęła Zosia. – Może dałoby się go przekonać?
– Myślę, że problem jest bardziej złożony – odezwał się pan Tomasz. – Bardziej
chodzi mu to, żebyś nie rzucała się w oczy miejscowym młodzieńcom. Mogłoby dojść do
jakiegoś fermentu.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
JESTEŚMY UWIĘZIENI • ZOSIA PLANUJE AKCJĘ • TELEFON PANA TOMASZA
• SNUJEMY PLANY • GOŚCIE ADMANA • WIELBŁĄDY NASZYM
WYBAWIENIEM
Godzinę później wkroczyliśmy do wioski. Wyglądała dość nędznie. Na jej obrzeżu
znajdowało się kilkanaście zagród dla zwierząt i szopa, w której stały wielbłądy. Sama wioska
była zbieraniną lepianek z gliny i kilku wojłokowych jurt. Adman przywitał się z miejscową
starszyzną, po czym umieścił nas w niewielkiej chacie posiadającej dwa pokoje, bieżącą wodę
i inne wygody. Bieżąca woda wyciekała z przerdzewiałego kranu, wychodek był w
przyklejonej do domu komórce, w oknach tkwiły kraty, a drzwi zaopatrzono w solidne rygle.
– No to jesteśmy uziemieni – powiedział pan Tomasz.
– Może uciekniemy? – zaproponował Jacek.
– Właśnie – dodała jego siostra. – Trzeba opracować plan ucieczki.
– Jak dotąd wszystkie plany okazały się do kitu. Ale słucham propozycji –
westchnąłem.
– Najpierw musimy opracować plan wydostania się z tego budynku – powiedział
Jacek. – Kraty w oknach i drzwi wyglądają dość solidnie. Krat raczej nie uda się nam
przepiłować, nie mamy narzędzi. Za to mam scyzoryk. Można by spróbować przedłubać się
przez deskę koło skobla...
– Chyba mam żydowski włos – powiedział pan Tomasz.
– Żydowski włos? – zdumiała się Zosia.
– Cieniutka piła ze specjalnie hartowanej stali – wyjaśniłem. – Produkowano takie
przed wojną w krajach arabskich i szmuglowano do Europy. Służyły zawodowym złodziejom
do piłowania krat sklepowych. Doświadczony rzezimieszek był w stanie wypiłować kratę od
witryny w ciągu dwu minut. Kroi żelazo prawie tak dobrze jak zwykła piła drewno.
Szef grzebiący w plecaku miał trochę zmartwioną minę.
– Zostawiłem ten przyrząd w Warszawie – powiedział. – Miałem zabrać, ale teraz
widzę, że zostawiłem pudełko...
Jacek jęknął. Niespodziewanie pan Tomasz wyciągnął z plecaka telefon komórkowy.
– Zadzwonimy po pomoc – oświadczył z dumą.
– Hi, hi! – ucieszyła się Zosia.
Przeczuwałem coś niedobrego, ale nie odzywałem się.
– Tylko dokąd zadzwonimy? – zastanawiał się Pan Samochodzik. – Na policję?
– A zna pan numer? – zaciekawiłem się.
– Hmm... Nie znam.
– Można by zadzwonić do Polski – zaproponowała Zosia. – Powiedzieć, co się stało i
niech nas wyciągną. Może przyjaciele z wojska wujka Pawia. Czerwone berety...
Przyłożyłem jej dłoń do czoła.
– Osiemdziesiąt – powiedziałem.
– Czego osiemdziesiąt? – nie zrozumiał Jacek.
– IQ. Jak ty sobie to wyobrażasz? Przylatuje helikopter, wysypują się z niego polscy
komandosi, wysadzają wioskę w powietrze, wybijają ludzi Admana, a potem wracamy do
domu w glorii i chwale?
– Do domu nie – burknęła z nadąsaną miną. – Najpierw musimy odnaleźć Arkę.
– Naoglądalaś się za dużo amerykańskich filmów – powiedział jej wujek. – Jak to
sobie wyobrażasz?
– Przyleci samolot...
– Skąd? Z Polski, bez międzylądowań? W przestrzeni powietrznej kilku obcych
krajów? Nawet gdyby mu się udało, to i tak paliwo kosztuje. Poza tym skąd wziąć samolot?
– No to na piechotę.
– Właśnie. Albo ciężarówką – zapalił się Jacek. – Podjadą w nocy, przyładują z rakiet
przeciwpancernych, a potem kałaszami.
– Gdyby głupota miała skrzydła, już bylibyście w drodze do domu – powiedział pan
Tomasz. – Dokąd dzwonimy?
– Nie zadzwonimy – powiedziałem. – Jesteśmy zbyt daleko od stacji
przekaźnikowych.
Otworzył telefon i popatrzył na ekran.
– Faktycznie, zbyt niski poziom sygnału – powiedział ze złością. – Jesteśmy zdani na
siebie.
– No to jak się wydostaniemy z tego budynku? – zagadnął Jacek. – Chyba tylko prując
drzwi.
– Sądzisz, że na noc nie wystawili straży? – spytał pan Tomasz.
– A może zrobimy podkop? – zaproponowała Zosia. – Wykopiemy łyżkami. W kuchni
jest komplet sztućców.
– Jest nawet szufelka do popiołu – dodałem. – I pogrzebacz do spulchniania ziemi.
Poza tym ściany są gliniane i można je rozorać bez konieczności kopania dziury do Australii.
– No to na co jeszcze czekamy? – zapytał Jacek.
– Rozbicie ściany to kilka minut pracy – powiedziałem. – Kraty w oknach to tylko
atrapa. Są osadzone w glinie i można je bez większego problemu wyłamać. Nie kraty tworzą
więzienie.
– Ale na pewno pomagają – mruknął szef. – Więc co robimy?
– Myślę, że musimy opracować jakiś plan. Do tej pory uciekaliśmy przy pierwszej
sposobności. Tu zapewne będziemy lepiej pilnowani. Musimy wiedzieć, dokąd będziemy
uciekać.
– Jesteśmy na styku Turcji, Iranu, Armenii i Azerbejdżanu – zauważył pan Tomasz. –
Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe jest Irak.
– Narysujmy mapę – zarządziłem.
Po kilku minutach na klepisku powstała mapa okolicy. Pan Samochodzik popatrzył na
nią z politowaniem, po czym wyjął z plecaka dokładną mapę turystyczną.
– Popatrzmy – mruknął. – To chyba wieś Achczyk.
– Możliwe – zgodziłem się. – Możemy uciekać w głąb Iranu. Tego się akurat nie
spodziewają. Możemy też uciekać na północ. Jednak trafimy prosto w wir wojny, którą
Armenia i Azerbejdżan toczą o Nagorny Karabach. Nawet jeśli ominiemy rejon walk, to i tak
w kraju trawionym wojną cudzoziemcy mogą wzbudzać bardzo mieszane uczucia.
– W najgorszym razie czeka nas aresztowanie i deportacja – zauważył szef.
– Albo proces o szpiegostwo lub aresztowanie do wyjaśnienia. W dodatku Armenia
znajduje się w stanie prawie całkowitej blokady gospodarczej i jedyna droga ku wolności
prowadzi przez Gruzję. Północ Gruzji to znowu wojna domowa, bo Gruzini walczą z
Osetyjczykami. Wschód odpada, od zachodu wojna z Abchazją.
– Piekło – mruknął pan Tomasz. – Samolotem?
– Nie mamy pieniędzy, jeśli w ogóle latają samoloty.
– Ja mam – uspokoił mnie.
– Ale pewnie nie aż tyle.
– Pożyczymy w naszej ambasadzie w Erewaniu – zaproponował Jacek.
– Sądzę, że to nie jest dobry pomysł. W Armenii i Gruzji nie ma na razie naszych
placówek konsularnych.
– Więc na zachód z powrotem do Turcji? – zapytała Zosia.
– To najlepszy wariant. Tędy – puknąłem w mapę – od południa Araratu przebiega
szosa. Złapiemy na niej autobus do Igdiru, a stamtąd bezpośrednio do Ankary albo Stambułu.
– Jak długi jest ten dystans? – spytał chłopak.
– Czterdzieści dwa kilometry. Jak widzicie, górę od tej strony obiega droga gruntowa,
zapewne stary szlak karawanowy. Łączy się ze ścieżką, którą tu przyszliśmy.
– Po drodze będzie dobrze iść i nawet po ciemku trudno będzie się
zgubić.
– Jest pełnia – dodał pan Tomasz. – Będzie jasno prawie jak
w dzień.
– Załóżmy, że udało nam się opuścić wioskę. Ile czasu potrzebujemy, żeby dotrzeć do
szosy?
– Czterdzieści kilometrów? – zastanawiał się Jacek. – Doświadczony turysta idzie
osiem kilometrów na godzinę.
– Po dobrej szosie – zauważyłem. – No i oczywiście doświadczony turysta.
– Może cztery kilometry – zaproponował pan Tomasz.
– Dobrze. A więc osiem do dziesięciu godzin marszu. Jeśli uciekniemy o dziesiątej
wieczorem, bo o tej porze idą spać – wyjrzałem oknem dla uzyskania potwierdzenia. – Poszli
spać. To gdzieś na szóstą albo ósmą rano będziemy przy szosie.
– Na to na co czekamy? – Jacek aż poderwał się z podłogi.
– Jeszcze nie wszyscy poszli spać. Poza tym myślę, że dzisiaj musimy wypocząć.
Teraz jeszcze jedna kwestia. Ile czasu upłynie, zanim zauważą, że nas nie ma do chwili gdy
wyruszy pościg? I na jaką odległość zdążymy
się oddalić.
– Załóżmy taki wariant – powiedział pan Tomasz. – Uciekliśmy o dziesiątej. O
północy spostrzeżono naszą ucieczkę. Wyrusza pościg... A my jesteśmy w odległości ośmiu
do dziesięciu kilometrów, czyli nie przekroczyliśmy jeszcze granicy Iranu. Czy sądzicie, że
mamy szansę, jeśli oddamy się do niewoli irańskim lub tureckim pogranicznikom?
– Nie sądzę, by to był dobry pomysł – zauważyłem. – Mogą być w zmowie. Nie
podoba mi się łatwość, z jaką Adman przekroczył granicę.
– A może ona w ogóle nie jest pilnowana?–zastanawiał się Jacek.
– To też możliwe. Jeśli już jednak oddawać się w czyjeś ręce, to tylko tureckie.
– Jeśli będziemy mieli dwie godziny przewagi, to nie dogonią nas – zauważył Jacek. –
O ile będziemy szli szybko...
– Wskoczą do ciężarówek i na wielbłądy i gwarantuję ci, że dopadną nas po kilku
minutach.
Zamilkliśmy, a w końcu poszliśmy spać.
Rano po śniadaniu przyszedł do nas Adman.
– Macie swobodę poruszania się w obrębie wioski – powiedział. – Musicie jednak
oddać lusterka. Latają nad nami samoloty z Europy do Teheranu. Moglibyście nadawać
sygnały świetlne. Nie radzę oddalać się poza granice wioski. Pełno tu skorpionów na stepie.
Poza tym moi ludzie mogliby to opacznie zrozumieć.
Poszedł sobie. Wyszliśmy przed naszą kwaterę.
– Rozdzielmy się – zaproponowałem. – Musimy ustalić, gdzie trzymają samochody i
zwierzęta, jak też ilu Adman ma ludzi.
– Zabraniam kraść broń – powiedziałem patrząc surowo w stronę Jacka. – Nawet
gdyby leżała zupełnie na wierzchu. I nie zwiewajcie na własną rękę, choćby była ku temu
okazja.
Spotkaliśmy się ponownie na obiedzie. Były placki z mięsem i kawa.
– Oni chyba nie słyszeli o witaminach – jęknęła Zosia. – Ja dostanę szkorbutu.
– Masz w organizmie wystarczające stężenie witaminy C, żeby przez kilka miesięcy
nie musieć się tym martwić – uspokoiłem ją. – Zresztą możemy poprosić o cebulę do
placków. Najwyżej nam odmówią.
– Niezły jest też czosnek – zauważył pan Tomasz. – Zwłaszcza młody.
Po południu Adman widocznie doszedł do wniosku, że już dość spacerów, zamknął
nas bowiem w domku.
– Coś się szykuje – zauważyła Zosia. – Czuję jakieś napięcie w powietrzu.
– E, bzdury – mruknął Jacek. – Jesteś przywrażliwiona na skutek noszenia tej firanki
na twarzy.
– To wcale nie firanka – zdenerwowała się – ale nawet praktyczny strój.
– Faktycznie na coś się zanosi – przerwałem im patrząc przez okno.
– Coś poważnego? – zapytał pan Tomasz.
– Na to wygląda. Patrzą na wschód i trzymają broń w pogotowiu. Nosili też jakieś
butelki. Może z koktajlami Mołotowa.
– Czyżby ktoś ich wytropił?
– Nie wiem. Gdyby poczuli się zagrożeni, pewnie uciekliby do Turcji albo raczej do
Azerbejdżanu.
– Tam pewnie nie lubią Kurdów.
– Racja. Z drugiej strony na prezydenta wybrali byłego pierwszego
sekretarza...
Nieoczekiwanie na skraju wsi wybuchła gwałtowna palba karabinowa. Odpowiedziały
jej dalsze wystrzały.
– Wolność? – zaciekawiła się Zosia. – Wojsko atakuje to gniazdo żmij.
– Nie. To nie brzmi jak wymiana ognia. Połóżcie się na ziemi.
Leżeliśmy i słuchaliśmy. Wystrzały zbliżały się. Wyjrzałem ostrożnie. Do wsi wjechał
spory oddział na dwu zdezelowanych studebakerach, pamiętających jeszcze chyba drugą
wojnę światową. Mężczyźni zeskakiwali z pojazdów i witali się z miejscowymi. Z
kałasznikowów poleciały w niebo długie serie na wiwat.
– Mamy problem – powiedziałem. – Przyjechało uzupełnienie. Wieczorem po kolacji
Kurdowie urządzili sobie zabawę połączoną ze strzelaniem z kałasznikowów na wiwat.
– Gdyby nie byli muzułmanami, byłaby szansa, że się pochleją i posną – zauważył
melancholijnie Pan Samochodzik. – A tak, niestety nic z tego...
Obserwowałem bawiących się. Tańczyli i pociągali z butelek jakiś płyn.
– Chyba jednak piją alkohol – zauważyłem.
– Niemożliwe – zaprotestował szef. – Przecież islam zabrania. Palnął się w głowę aż
zadudniło.
– To nie muzułmanie. To komuniści.
– Właśnie – powiedziałem – komuniści. Mogą pić i korzystają. Wszedł Adman. Był
już trochę zawiany.
– Słuchajcie, drodzy zakładnicy – powiedział. – Dziś świętujemy powrót do domu.
Nie chcę, żebyście zwiali. Dlatego... – rzucił nam na ziemię cztery pary kajdanek. Skuł nas
nawzajem nadgarstkami, a ostatnią parę przypiął do solidnie wpuszczonego w ścianę
metalowego kółka.
Minęły dwie godziny. Sądząc po nasilającej się ilości strzałów zabawa była bardzo
wesoła.
– Dobra – odezwałem się. – Nie ma się co zasiadywać.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zdziwił się szef.
– Wlejemy.
– Jak? – Zosia potrząsnęła łańcuszkiem.
Wyjąłem z jej czarczafu agrafkę i po piętnastu minutach poodpinałem kajdanki.
– Dogonią nas – zauważył ponuro Pan Samochodzik.
– Spokojna głowa – uśmiechnąłem się. – Przecież nie będziemy uciekali na piechotę.
Podszedłem do wychodka i jednym kopnięciem rozwaliłem jego ściankę wykonaną z
kiepskiej tektury.
– Droga do wolności stoi otworem. Zabieramy wszystko co może nam się przydać...
Nie było tego dużo: plecak szefa i nasze pledy. Wieś spała. Przemknąłem się na
główny plac. Przybysze i tubylcy leżeli zalani tu i ówdzie. Ogniska przygasły. Broń i
pozrzucane mundury poniewierały się wokoło. Gdyby armia turecka wpadła tej nocy na
pomysł kilkukilometrowego wypadu na irańską stronę, mogłaby wyeliminować cały oddział.
Adman zalany w trupa spoczywał malowniczo na wyciągniętym przed dom dywanie.
Obok niego stały dwie flaszki po bimbrze i zatłuszczony talerz. Ogryzione baranie udo
trzymał jeszcze w ręce. Miałem ochotę złamać mu nogę albo w inny sposób unieszkodliwić,
żeby jakiś czas nie mógł nas ścigać, ale nie odważyłem się. To byłoby zbyt ryzykowne.
Przekradłem się do dwóch ciężarówek. Podniosłem pokrywy i odkręciłem kurki
olejowe. Do każdego silnika wsypałem garść ulicznego pyłu. Podniosłem z ziemi automat i
dwa pistolety. Szef, Zosia i Jacek czekali tam, gdzie ich zostawiłem. Na widok broni Pan
Samochodzik skrzywił się.
– Nie lubię używać broni, ale może się przydać – powiedziałem.
Przekradliśmy się do szop. Pilnował ich jeden z ludzi Admana. Pilnował to może zbyt
wiele powiedziane, spał bowiem jak zabity, tuląc do siebie butelkę z mętną zawartością. Po
zapachu poznałem bimber z ziemniaków. Osiodłałem szybko cztery wielbłądy i
wyprowadziłem je przed szopę. Nie znałem odpowiedniego słowa, ale po chwili położyły się
posłusznie. Wsiedliśmy na nie i podniosły się. Ruszyłem przodem.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
POŚCIG • MOJE POŻEGNANIE Z PANEM TOMASZEM •
POTYCZKA NA SZLAKU • PERTRAKTACJE • PRAWO STEPU
• TRZĘSIENIE ZIEMI • TYSIĄC DOLARÓW NAGRODY ZA
MNIE • ORMIANIN GUS
Niebo nad nami było cudownie wygwieżdżone. Wielbłąd idąc potwornie kołysał, bił
od niego silny zapach zwierzęcia. Woń przywodziła mi ma myśl oborę pełną krów. Może
nawet zbyt pełną.
– No i jak wam się jedzie? – zapytałem towarzyszy.
– Trzęsie – jęknął szef. – Ale na szczęście idzie tam gdzie go kieruję. A dokąd
jedziemy?
– W stronę Małego Araratu – machnąłem ręką. Ośnieżony szczyt leżący jakieś
dwadzieścia kilometrów od nas lśnił cudownym blaskiem.
– Okrążymy górę od południa i wyjedziemy od razu na łagodniejsze zbocza.
– Nigdy w życiu nie kradłem wielbłądów – powiedział Jacek. – Co oni pili?
– Bimber z kartofli – wyjaśniłem. – Sami widzicie, jak zdradliwy jest alkohol. Właśnie
tracą osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Nie licząc czterech wielbłądów, siodeł i honoru.
Mogliśmy na tym zarobić porywając Admana. Był zalany w trupa, ale to trochę ryzykowne. A
co do kradzieży wielbłądów, to u większości plemion koczujących dają za to kulkę w głowę,
więc lepiej nie nabieraj wprawy.
Widząc, że oswoili się już z jazdą popędziłem swego wierzchowca. Ruszyliśmy
szybciej. Góry powoli zbliżały się. Wreszcie teren zaczął się wznosić. Odnaleźliśmy trakt
ubity tysiącami wielbłądzich racic, biegnący w interesującym nas kierunku. Wyjechaliśmy na
spore wzniesienie. Obejrzałem się i podniosłem lornetkę do oczu. Odnalazłem wioskę.
Przypatrzyłem się uważniej. Między domami biegali ludzie.
– Zorientowali się, że nas nie ma – powiedziałem cicho. – Teraz nie wolno nam się
zatrzymywać. Zarżną swoje wielbłądy, byle tylko nas dogonić. Zostało im chyba sześć
zwierząt. Starałem się wybrać dla nas najlepsze, ałe nie jestem znawcą. Mamy sporą
przewagę, ale mogą zechcieć gonić nas do skutku. Z pewnością są uzbrojeni i granica ich nie
zatrzyma.
– Może to zrobi turecka armia – mruknął pan Tomasz. – Tylko trzeba się dostać do
Turcji.
Ruszyliśmy szybciej. Po dwu godzinach usłyszałem odległy jeszcze tętent pogoni.
Podałem pistolet panu Tomaszowi.
– Odbezpieczony – powiedziałem cicho.
– Rozumiem – odpowiedział. Drugi chciał wziąć Jacek.
– W twoim wieku strzelać do ludzi? – ostudziłem go.
– Ale... Będę celował w wielbłądy.
Dałem mu pistolet. Sam odbezpieczyłem karabin. Gnaliśmy bardzo szybko, a
posłuszne zwierzęta niosły nas na swoich grzbietach. Szlak zakręcał ku południowi.
Zamyśliłem się. Młodzież odjechała daleko do przodu. Zrównałem się z wielbłądem Pana
Samochodzika.
– Jedźcie – rozkazałem. – Zostanę i zatrzymam ich. Szef popatrzył mi w oczy.
– Pawle...
– Panie Tomaszu, poznanie pana było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Może się
jakoś wywinę. Trudniej wytropić jednego człowieka niż czwórkę. Dogonią nas najdalej za
dwadzieścia minut.
Kiwnął głową i chciał oddać mi pistolet.
– Nie wiem, jak wygląda wasza droga. Może się przydać – powiedziałem.
Miał w oczach łzy. Podałem mu zegarek.
– Gdyby coś się stało, proszę go przekazać mojemu bratu. Pewnie za dwa tygodnie
zamelduję się w Warszawie. Jeśli po miesiącu nie wrócę...
– Będziemy cię opłakiwać – powiedział. Wzruszenie ścisnęło mi gardło.
– Masz wrócić, Pawle – powiedział surowo. – Bez ciebie faceci w rodzaju Jerzego
Batury rozprawią się z naszym ministerstwem zanim zdążymy się obejrzeć. Musisz mi pomóc
szukać siatki wewnątrz instytucji. Obiecaj mi, że wrócisz.
– Obiecuję.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef odjechał. Zeskoczyłem z wielbłąda i puściłem go
wolno. Sam położyłem się wygodnie na sporej skałce nad drogą. Przełączyłem automat na
strzelanie pojedyncze. Pierwszy wielbłąd ukazał się po dziesięciu minutach. Wystrzeliłem i
udało mi się go spłoszyć. Siedzący na nim spadł na ziemię i zawył. Wierzchowiec tymczasem
zniknął w ciemności. Po chwili nadjechał kolejny. Wielbłąd trafiony w drewnianą kulbakę
siodła zakwiczał i poniósł. Jeździec wylądował na ziemi, chyba złamał sobie nogę. Trzeciego
nie zdołałem dobrze trafić. Zwierzę ugodzone w pierś padło martwe. Zrobiło mi się przykro z
tego powodu. Po chwili nadjechał czwarty jeździec. Jego wielbłąda trafiłem w nogę. Wszyscy
czterej zalegli w rowie po drugiej stronie traktu i zasypali mnie gradem kuł. W kilka minut
później nadjechała rozklekotana ciężarówka, a na niej kilku ludzi ziejących chyba żądzą
natychmiastowej zemsty, jadąc strzelali bowiem na wiwat. Trafiłem w oponę i pojazd za-
trzymał się. Z ciężarówki zeskoczył Adman i mocno pijanym głosem zaczął wydawać
rozkazy. Po chwili kilku co bardziej przytomnych wycelowało broń w kierunku mojej skałki.
Przywarłem do niej ciasno i przez kilka minut słuchałem gwizdu kuł przelatujących mi nad
głową. Wyjrzałem ostrożnie, gdy przerwali ostrzał. Dwaj zmieniali magazynki, pozostali
kłócili się z Admanem, pokazując na trakt. Najwyraźniej chcieli podjąć pościg. Jeden z nich
odkręcał właśnie przestrzelone koło pojazdu, zapewne po to, żeby je wymienić.
Przeliczyłem pozostałe naboje, po czym posłałem jedną cenną kulę w silnik pojazdu.
Sądząc po odgłosie trafiłem w chłodnicę.
Dobiegła mnie straszliwa wiązanka przekleństw, a potem nastąpiła kanonada. Gdy
ucichła przeczołgałem się spory kawałek i wyjrzałem. Szykowali się do wymarszu. Jeden z
nich oglądał postrzelone wielbłądy i biadał nad nimi.
– Daniec – wrzasnął Adman. – Nie uda się wam!
– Precz z komuną! – wrzasnąłem i wystrzeliłem zmuszając go do schowania się w
rowie.
– Poddajcie się! Darujemy wam życie! – krzyknął. Myślał, że jesteśmy tu wszyscy
razem!
– Spadaj – pisnąłem naśladując głos Zosi.
– Paweł, wpłyń na nich – krzyknął Adman. – Nie chcemy rozlewu krwi. Poddajcie się,
to zabierzemy was do wioski. Weźmiemy za was tylko dwadzieścia tysięcy. Nic wam się nie
stanie, za dwa tygodnie będziecie w domu.
– Czekaj – zawołałem. – Daj nam z pół godziny na naradę!
– Dziesięć minut!
– Dwadzieścia pięć – byłem nieustępliwy.
– Piętnaście – zaproponował.
– Dwadzieścia!
– Dobrze. Niech będzie. Dwadzieścia minut.
W ciągu dwudziestu minut pan Tomasz i młodzi oddalą się o kolejne trzy lub cztery
kilometry. Doliczając wymianę ognia, która trwała dobry kwadrans mają szansę znaleźć się
nawet osiem kilometrów stąd. Mało, mało. Odczekałem dwadzieścia minut.
– I co? – zawołał Adman. Pogrubiłem nieco głos udając szefa.
– Mówi Pan Samochodzik – huknąłem. – Uważam, że pan kłamie. Za kradzież lub
zabicie wielbłąda grozi wśród ludów koczowniczych kara śmierci. Chcemy mieć gwarancje
bezpieczeństwa dla mojego przyjaciela.
Naradzali się kilka chwil. Słyszałem podniecony głos Admana, ale nie rozumiałem po
kurdyjsku. Cóż, tak to jest, jeśli człowiek nie uczy się obcych języków.
– Gwarantujemy wam pełne bezpieczeństwo. Paweł jako sprawca kradzieży zostanie
wychłostany w obecności wszystkich mieszkańców wioski, a właścicielowi ukradzionych
zwierząt musi oddać złoty zegarek – zaproponował Adman.
Popatrzyłem na swój czasomierz. Czterdzieści minut.
– Zgubiłem zegarek – zawołałem swoim głosem. – Czy właściciel nie zgodziłby się na
inne odszkodowanie?
Rozgorzała dyskusja. Ktoś, zapewne właściciel wielbłąda wrzeszczał coś gardłowym
głosem.
– Daniec, on zgadza się przyjąć jako odszkodowanie pięćset dolarów, jeśli pozostałym
wielbłądom nic się nie stało.
– Są bezpieczne – odpowiedziałem. – Nie podoba mi się ta chłosta. Czy nie dałoby się
jej uniknąć za dopłatą? Naradzali się burzliwie.
– Pawle, nie da rady – odezwał się Adman. – Oni i tak poszli na duże ustępstwo, bo
chcieli ci odrąbać rękę.
“Wesoły naród. Ale sam bym tak zrobił" – pomyślałem.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Gdyby tradycja nie była podtrzymywana, wkrótce przepadłaby, a nasz naród razem z
nią – odpowiedział. – Prawa stepu są surowe, ale sprawiedliwe.
Spojrzałem na zegarek. Prawie godzina. W tym momencie wybuchły wrzaski koło
drogi. Przegapiłem dwu bardziej trzeźwych, którzy w świetle latarki badali odciski
wielbłądzich racic.
– Daniec! – zawołał Adman.
– Słucham cię, słucham.
– Oni uciekli!
– A mieli czekać, aż będziecie ich chłostać albo obcinać im ręce? Już ich nie złapiecie.
Nie macie wielbłądów, nie macie ciężarówki.
– Choćby na piechotę – zawołał Adman. – Znamy tu ścieżki na skróty.
Kilku bojowników wylazło z rowu na drogę. Na czele grupy, która pragnęła gonić
pana Tomasza choćby na piechotę, stanął wysoki chudzielec obwieszony malowniczo
taśmami do ckm. Wyglądał jak z kiepskiego filmu przygodowego. Wrażenie to potęgował
fakt, że nigdzie nie widziałem karabinu, do którego mógłby te taśmy zaczepić. Aby zniechęcić
ich do pościgu wystrzeliłem trafiając prowodyra w udo. Wywalił się na ziemię krwawiąc i
złorzecząc. Znowu posypały się kule, ale tym razem strzelali już dużo oszczędniej. Widocznie
amunicja im się wyczerpywała. Pochowali się za to do rowu. Czekaliśmy. Każda minuta
zwiększała szansę pana Tomasza i młodzieży.
Popatrzyłem na niebo nad głową. Nieduży świetlisty punkt przesuwał się wśród
gwiazd. Jakiś sztuczny satelita? A potem nisko nad horyzontem spostrzegłem jasną plamkę,
która zbliżała się w naszą stronę jak wściekła pszczółka. Po chwili usłyszałem brzęczenie.
Helikopter. Moi przeciwnicy też go dostrzegli. Piloci włączyli szperacz i po chwili wymacali
ciężarówkę. Odpalili rakietę, która rozniosła samochód na strzępy. Postanowiłem opuścić to
miejsce. Maszerowałem naprzód, a znalazłszy wąską ścieżkę zacząłem wspinać się do góry.
Tropili mnie od świtu. Wspinałem się właśnie wąskim żlebem, gdy zadzwoniła kula
odbita od granitu. Obejrzałem się. Adman postawił na nogi chyba całą wioskę i ściągnął kilka
dodatkowych oddziałów. Sylwetki widać było na graniach i w żlebach. Wszyscy wędrowali
mozolnie pod górę wypatrując właśnie mnie. Któraś grupa posuwała się żlebem, który
wybrałem. Ta część Małego Araratu zasadniczo nie była miejscem przeznaczonym dla
alpinistów. Skała mocno popękana kruszyła się pod palcami. Dość nieoczekiwanie natrafiłem
na trzymetrowy próg skalny. Z największym trudem zdołałem wspiąć się na górę. Wyjrzałem
zza krawędzi. Dostrzegłem ich. Trzech najbardziej zawziętych wdrapywało się żlebem jakieś
sto pięćdziesiąt metrów niżej. Zauważyli mnie. Jeden z nich zmęczonym gestem ściągnął
karabin z pleców i wycelował. Kilka kuł gwizdnęło w powietrzu. Swojego kałasznikowa
wyrzuciłem już dawno, bo i tak nie miałem do niego amunicji.
Stok złagodniał. Strasznie chciało mi się pić. Co kilkanaście kroków słyszałem wodę,
która płynęła pod skałą. Zza szczytu wysunęły się chmury. Pociemniało, a potem zaczął padać
nieśmiały deszczyk. Wspinałem się coraz wyżej, aż wreszcie dotarłem na ścieżkę biegnącą
trawersem w stronę przełęczy. Ruszyłem nią kłusem, choć płuca odmawiały posłuszeństwa w
rozrzedzonym powietrzu. Chciałem zakręcić przez przełęcz w kierunku południowym, ku
łagodnym stokom opadającym w dolinę, ale na przełęczy obozowała jakaś banda. Wyminąłem
ją zanim zdołali mnie zauważyć i ruszyłem znów trawersem, tym razem wokoło Wielkiego
Araratu. Minąłem dolinkę, w której schwytano pana Tomasza, i postarałem się ukryć na
pociętym pęknięciami zboczu. Niebawem przestałem słyszeć głosy goniących mnie. W
kilkanaście minut później opadła mgła. Białe tumany w parę chwil zupełnie ograniczyły
widoczność. Usiadłem pomiędzy głazami i ciężko dyszałem. Przed oczyma wirowały mi
kolorowe kółka.
– U, niedobrze – mruknąłem.
Dziwne uczucie, że żołądek podchodzi mi do gardła, wpierwszej chwili
zignorowałem. Dopiero gdy z hurkotem posypały się kamienie, zrozumiałem: trzęsienie
ziemi.
Góra drgnęła spazmatycznym ruchem. Skały pękały z trzaskiem, a wokoło potoczyły
się w dół głazy wielkości samochodów. Wcisnąłem się w kąt pomiędzy dwoma blokami
skalnymi, które jak dotąd pozostawały nieruchome. Z góry spadło na mnie kilka kawałków
kamienia, naciągnąłem kurtkę na głowę i dodatkowo okryłem się zrolowanym pledem. W
samą porę, chwilę później bowiem uderzył weń kawałek granitu o masie około kilograma.
Wstrząs ustał. Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki. Jeszcze przez parę minut dobiegał mnie łomot
kamieni toczących się gdzieś w dół. Ruszyłem ścieżką. Niespodziewanie nastąpił kolejny
wstrząs.
Z góry posypały się kamienie wielkości domów, ale tym razem nie miałem gdzie się
schronić. Pobiegłem naprzód szukając jakiegoś osłoniętego miejsca. Niespodziewanie
dostrzegłem wylot jaskini Zanurkowałem weń. Drżenie narastało. Miażdżony granit wydawał
jęki. Huk kamiennej lawiny stał się ogłuszający. Położyłem się na ziemi. Jaskinia była malut-
ka. Zapaliłem latarkę i oświetliłem jej wnętrze. Na ścianie ktoś wyskrobał w granicie
wizerunek ludzkiej ręki. Pod spodem nasmarowano sadzą napis. Oświetliłem go.
Tu był Paczenko z Wojsławic
Zachciało mi się śmiać.
– Brakuje już tylko herbu hrabiego Alojzego – mruknąłem.
Oświetliłem drugą ścianę i znalazłem go. Wstrząs przewrócił mnie na ziemię. Na
zewnątrz trwało istne pandemonium. Wyjrzałem ostrożnie i spostrzegłem, że pada śnieg. Góra
drżała, a on padał spokojnie i równiutko. Zebrałem go ostrożnie w garść i ugasiłem
dokuczliwe pragnienie. Zastanawiałem się, czy ludzie Admana przeżyli. Niespodziewanie od
północy uderzył wiatr. Zdjąłem kurtkę i podparłszy ją na kilku badylach stanowiących chyba
w zamierzchłej przeszłości czyjeś legowisko, zatkałem nią wylot jaskini. Zrobiło się odrobinę
przytulniej. Powoli zmęczenie wzięło górę i zapadłem w sen.
Obudziłem się około ósmej rano. Wyjrzałem z jaskini. W nocy spadł śnieg i bardzo się
ochłodziło. Wytrzepałem kurtkę ze śniegu i wykonałem kilka wymachów ramionami, żeby
trochę się rozgrzać. Wyszedłem przed jaskinię i rozejrzałem się. Trzęsienie ziemi zmieniło
nieznacznie obraz góry. Zniknęły krzaki i porosty. Wszędzie leżały świeżo oderwane kawałki
granitu, pumeksu i skał magmowych.
Ruszyłem naprzód ścieżką. Nieoczekiwanie doznałem wrażenia, że ktoś za mną idzie.
Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś Kurda z automatem w pozycji gotowej do strzału.
– Naprzód – zakomenderował po rosyjsku. Ruszyłem ostrożnie. Szedł za mną w
odległości około pięciu metrów. “Jeśli pojawi się jakiś żleb, rzucę się w dół i może uda mi się
ukryć, zanim wystrzeli" – pomyślałem.
Nie zdążyłem zrealizować swojego błyskotliwego planu, wyszedłem bowiem prosto
na niewielką dolinkę. Stało w niej dwu innych Kurdów, także z bronią gotową do strzału.
Musieli mnie chyba wytropić nocą i tylko czekali aż wyjdę z groty. Miałem ochotę zakląć.
Podniosłem ręce.
– Paweł Daniec – mruknął jeden z nich. Wyglądał na dowódcę tej trójki. – Mamy
rozkaz komendanta Admana – dodał po rosyjsku. – Gdzie ten drugi i dzieci?
– Zginęli podczas trzęsienia ziemi – zełgałem błyskawicznie. – Zabrała ich kamienna
lawina. Ja szedłem z tyłu i dlatego ocalałem.
– Wczorajszy wstrząs kosztował życie wielu naszych ludzi – powiedział w zadumie. –
Niektórych nie byłoby na górze, gdyby nie musieli ciebie ścigać.
– Pretensje kierujcie do Admana. To on uparł się, żeby mnie uwięzić.
Kurd splunął.
– Adman biznesmen. Bierze pieniądze za zakładników, ale niechętnie się dzieli. Teraz
będzie musiał niezależnie od tego, czy weźmie. Obiecał nagrodę. Tysiąc dolarów za każdego
z was.
– Dam półtora tysiąca – przebiłem natychmiast ofertę. – Przy sobie mam dwieście
dolarów zaliczki, a resztę prześlę wam z Warszawy. Rozmówca uśmiechnął się odsłaniając
pożółkłe zęby.
– Ech, nie warto czekać. Adman blisko, Warszawa daleko.
– Dwa tysiące?
Zamyślił się, a potem pokręcił głową.
– Lepszy wróbel w garści...
– Ile?
– Nie będziemy się ciągać. Przekażę cię Admanowi. Uniósł karabin.
– Zaraz – zdenerwowałem się. – Chcesz mnie zastrzelić?
– Adman powiedział: tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej
martwego.
Zamknąłem oczy. W tej chwili usłyszałem trzy wystrzały. Oczekiwałem uderzenia
pocisku i bólu, ale nic takiego nie nastąpiło. Otworzyłem oczy. Dwaj Kurdowie trzymając się
za przestrzelone uda leżeli na ziemi. Trzeci ściskał postrzeloną dłoń. Karabiny rzucili. W ich
oczach malowało się przerażenie. Z góry schodził mężczyzna w moim mniej więcej wieku.
Był niższy ode mnie o głowę, miał ciemne oczy i włosy oraz dość grube brwi. Od kilku dni
nie znalazł widocznie czasu, aby się ogolić. Uśmiechnął się lekko. W dłoni trzymał pistolet
maszynowy z celownikiem laserowym.
– Tak lepiej – powiedział do nich po rosyjsku. Podniósł porzucone karabiny i zrzucił
je do przepaści.
– A teraz, kierunek Iran, biegiem marsz! Kulejąc oddalili się.
– Jestem Guś – powiedział. – To pan mnie szukał? Mówił po rosyjsku ze śpiewnym
ormiańskim akcentem.
– Paweł Daniec – przedstawiłem się. – Dziękuję za uratowanie życia.
Pachniało spalonym prochem i śmiercią. Przybysz popatrzył na mnie. Jego ciemne
oczy wypełniał obłęd.
– Drobiazg – uśmiechnąłem się. – Wnioskując z rozmowy, którą podsłuchałem,
naraził się pan człowiekowi o nazwisku Adman Sahar?
– Przetrzymywał mnie jako zakładnika.
– I trójkę pańskich znajomych. Chłopca, dziewczynkę i starszego mężczyznę w
okularach...
– Skąd pan wie? Uśmiechnął się.
– Gdy dziś rano podziwiałem okolicę, widziałem ich po drugiej stronie góry
czekających przy szosie na autobus.
– Szosa biegnie dwanaście kilometrów od podnóży Araratu. Nie mógł ich pan widzieć.
Nie na tyle dobrze, żeby rozpoznać...
– Mam dobrą lornetkę. Na tyle dobrą, żeby ich zidentyfikować. Widziałem was
wcześniej. Wsiedli i pojechali.
– No to są bezpieczni. Chwała Bogu! Uśmiechnął się.
– Oni tak. My niestety nie. Adman poderwał dwustu ludzi. Kilkunastu zginęło
wczoraj. Reszta dyszy zemstą. W dodatku w pół godziny po tym, jak odjechali pańscy
znajomi, pojawił się na tej samej szosie oddział turecki. Co najmniej tysiąc żołnierzy.
Rozłożyli się obozem po tamtej stronie góry. Mają pięć helikopterów i zapewne wiele
ciekawych pomysłów, co zrobić z Kurdami i innymi nieproszonymi gośćmi. Pan do Arki?
Pytanie całkowicie zbiło mnie z tropu.
– W pewnym sensie tak. Machnął ręką.
– Tu się nie wspina “w pewnym sensie". Można wchodzić na Ararat, aby zdobyć
wierzchołek góry. W takim wypadku spotkalibyśmy się bliżej szczytu, zresztą brakuje panu
sprzętu wspinaczkowego. Gdzieś w oddali ktoś wystrzelił z karabinu.
– Można też szukać Arki. Różni tu przychodzili. Jedni znali znaki, inni nie. Czym pan
się kieruje?
– Był tu kiedyś jeden człowiek... Mam jego dziennik. Guś uśmiechnął się szeroko.
– Różni tu bywali. Niektórzy z nich spisali potem swoje wrażenia. Też chce pan
napisać dziennik?
– Może tylko wspomnienia. Kiwnął poważnie głową.
– Pomogę panu, nie wpisaniu, w tym jestem kiepski. Dostarczę wrażeń...
Zrezygnowany powlokłem się za nim przywaloną głazami ścieżką.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
WSPINACZKA • PRZEWODNIK • ZWŁOKI U STÓP ŚCIANY •
NAPOWIETRZNY CMENTARZ • HERB HRABIEGO ALOJZEGO
• BIWAK POD GOŁYM NIEBEM • ARKA NOEGO • TERMIT •
POŻAR • PARALOTNIA • POLOWANIE NA MNIE • SELIM
Pięliśmy się do góry. Po nocnym trzęsieniu ziemi ochłodziło się znacznie. W żlebach
leżało sporo lodu, który musiał osunąć się z czap lodowych otulających szczyty. Guś szedł
dziarskim krokiem uważnie stawiając nogi. Starałem się go naśladować, ale mimo to
kilkakrotnie zdarzyło nam się osuwać parę metrów w dół.
– Góra straciła stabilność na kilka miesięcy – powiedział, gdy zatrzymaliśmy się na
postój. – Zawsze po trzęsieniu ziemi przybywa kamieni w żlebach. Nie są związane z
podłożem i mogą wywoływać lawiny. Dopiero gdy przyjdą deszcze część z nich osunie się i
znajdzie lepsze miejsca.
Mówił po rosyjsku bardzo dziwnie. Pomyślałem, że jest Amerykaninem ormiańskiego
pochodzenia.
– Czy nie ma innych, bezpieczniejszych dróg? – zapytałem ostrożnie.
– Tu nigdy nie będzie bezpiecznych dróg – powiedział ponuro. – Góra nas bada. Tych,
którzy nie są godni, strąca w otchłań. Tak przynajmniej wierzymy my, Ormianie. Tylko
człowiek o czystym sercu i duszy może wejść bezkarnie na szczyt.
– Hmm...
– Z kolei Kurdowie w ogóle nie chcą wchodzić na Ararat. Uważają, że góra jest święta
i nie należy kalać jej stopami.
– Adman?
– Adman Sahar jest ateistą i komunistą. Dla niego góra to po prostu kryjówka.
Wspięliśmy się na wysokość ponad dwa i pół tysiąca metrów, gdy zarządził wieczorny
postój. Było bardzo zimno. Weszliśmy do niewielkiej jaskini. Jaskinia, co ciekawe,
zaopatrzona była w solidne drzwi. Guś uruchomił stojący na zewnątrz spalinowy agregat i
zapalił światło.
– Gniazdo gęsi – powiedział. – Przekąsimy coś?
Żołądek miałem niemal zawiązany w supeł z głodu. Gospodarz otworzył kilka
amerykańskich wojskowych puszek z jedzeniem. Posilaliśmy się w milczeniu. Rozglądałem
się po grocie. Niespodziewanie mój wzrok spoczął na ścianie. Wyryto na niej kilka napisów.
Z boku dyskretnie czerniał herb Poletyłłów.
– Skąd wiedziałeś, że musisz mnie odnaleźć? – zapytał Guś. Podszedłem i puknąłem
palcem w herb.
– Czytałem dziennik hrabiego Alojzego – wyjaśniłem. Kiwnął głową przyjmując ten
fakt do wiadomości.
– Nie ty jeden. Swego czasu mój ojciec prowadził na górę innego człowieka z
Wojsławic. Uciekli razem z łagru.
– Za co, jeśli wolno spytać?
– Za nazwisko oczywiście. Mój dziadek był w grupie terrorystycznej kierowanej przez
Aszota.
– Przykro mi, ale...
– W1926 roku od kuł czterech ormiańskich patriotów zginęło trzech ministrów, w tym
kat naszego narodu, inicjator rzezi Ormian w 1915 roku, Talatbej. Wpakowali w nich tyle kuł,
że były problemy z identyfikacją. Przeszli na radziecką stronę. Tam właśnie zaczynała się
czystka. Byli bohaterami, niebezpiecznie takich zostawić przy życiu. Dziadka nie złapali, ale
kogoś trzeba było posadzić.
– Czy możemy pomówić konkretnie? Uśmiechnął się.
– Faktycznie, nic jeszcze nie ustaliliśmy. A więc po kolei.
– Idziemy oczywiście...
– Idziemy do Arki. Szlakiem z grubsza podobnym do tego, którym szedł mój przodek i
hrabia Alojzy.
– Rozumiem, że tak niezwykła usługa...
– Musi odpowiednio kosztować? Kiwnąłem głową.
– Jeśli można zapytać...
– Ile, dlaczego tak drogo i ile można utargować? Gratis. Będziesz ostatnim spośród
pielgrzymów i pątników, których moja rodzina zaprowadziła na miejsce. Nadeszły nowe
czasy. Nikt już nie będzie tędy chodził. Znamy naszą tajemnicę od czterystu prawie lat. Od
czterystu lat ludzie noszący nazwisko Guś prowadzą ludzi do Arki. Wielu tam poszło,
niektórzy nie wrócili. Inni bardzo chcieli dojść, a nie chcieli wracać.
Wyjął z kieszeni rewolwer i zakręcił bębenkiem.
– Niektórzy nie mogli wrócić – westchnął. – Turcy mieli rację, gdy nazwali Ararat –
Aghri Dagh – Górą Bólu. Chodźmy spać. Pogadamy jutro.
Obudził mnie huk wystrzałów. Otworzyłem oczy. Guś siedział na swojej pryczy i
strzelał z rewolweru w stronę drzwi. Poderwałem karabin i wycelowałem w ciemność.
Amunicja skończyła się i gospodarz przestał strzelać. Wstał i zapalił światło. Drzwi były
uszkodzone kulami, deski popękały. Odłożyłem broń.
– Co się stało? – zapytałem.
Spojrzał na mnie dzikim wzrokiem. Niespodziewanie iskierki zrozumienia zapłonęły
mu w oczach.
– Ach, Daniec?
– Paweł Daniec – powiedziałem. Odłożył broń.
– Przyśniło mi się coś – powiedział. – Duchy nie dają spać.
– Może za dużo tego zabijania? – zagadnąłem.
– Za dużo. Każdy grzech osiada na człowieku. Dotyczy to także ateistów. Po prostu
przekroczyłem pewną granicę.
Podszedł do drzwi i otworzył je. Na dworze wstawał świt. Wyszedłem razem z nim i
patrzyliśmy na skąpany we mgle świat. Nad naszymi głowami niebo było czyste. Przecinała je
piękna wyraźna tęcza.
– Tęcze Araratu – powiedział w zadumie. – Zawsze chciałem je zobaczyć na własne
oczy.
Powietrze było bardzo zimne.
– Kiedy dotrzemy na miejsce? – zapytałem.
– Dziś wieczorem albo jutro rano. Zależy od warunków panujących na górze. Wydaje
mi się, że są dość ciężkie.
Wiatr przyniósł gdzieś z oddali echo wystrzałów karabinowych.
– Ktoś kogoś właśnie zabija – powiedział. – Albo strzelają po pijanemu na wiwat.
Kiedyś układ był jasny. Człowiek i góra. Wdzierali się na skały, a góra zabijała. Najlepsi, a
może najbardziej godni, docierali tam, gdzie mieli dotrzeć. Pozostali zostawali tu na zawsze.
Tak było sprawiedliwie. A teraz dobrzy ludzie giną zanim przejdą połowę drogi, a źli mogą
dotrzeć na miejsce. Na szczęście tylko ja znam drogę.
– Poprzednio zawiązywaliście oczy klientom – zauważyłem.
– To nie ułatwia wspinaczki. Zresztą to już nie ma znaczenia. Zdołałbyś odnaleźć
miejsce, gdzie spoczywa Arka nawet gdybym zdjął ci przepaskę dopiero tam. Ci, których
prowadziłem nie mieli pojęcia o nawigacji i triangulacji. Nie byli ludźmi wykształconymi.
Popatrzysz na zegarek, odczytasz wysokość. Nie rób takiej zdziwionej miny. Wiem, że ma
wbudowany altimetr. Sam posługiwałem się swego czasu identycznym. Zmierzysz kąt
padania promieni słonecznych i określisz, gdzie jesteś. Zresztą znając dokładnie wysokość
można przecież obejść trawersem szczyt.
– To zajmie miesiące, te wszystkie granie, rozpadliny, lodowce...
– Ale jest wykonalne.
– Dlaczego więc mnie prowadzisz? Wzruszył ramionami.
– Góra tego chce. Tak mógłbym powiedzieć, ale to nie byłaby prawda. To ja tego chcę.
Zawsze lubiłem się przechwalać. Chcę zobaczyć twoją minę na widok Arki.
– To może powinienem się ogolić, żebyś mógł ją lepiej widzieć – musnąłem dłonią
zarastającą policzki szczecinę.
– Będę zaszczycony. Maszynka jest w grocie na półce, na lewo od wejścia.
Zjedliśmy na śniadanie konserwę. Ruszyliśmy naprzód. Ta część góry była bardzo
trudna do wspinaczki. Stok pocięty szczelinami, luźne kamienie. Szliśmy najczęściej żlebami.
Od czasu do czasu natrafialiśmy na wysokie progi skalne, które pokonywaliśmy z ogromnym
trudem. Wreszcie stały się zbyt wysokie, ale tu były już powbijane w skałę haki. Koło
południa zatrzymaliśmy się na odpoczynek na skalnej półce przyprószonej gdzieniegdzie
śniegiem. Daleko na horyzoncie majaczył Elbrus. Altimetr wykazał wysokość ponad trzy i pół
tysiąca metrów nad poziomem morza. Zimne powietrze było przejrzyste jak kryształ. Guś
popatrzył w zadumie na dół.
– Nikogo w zasięgu wzroku – powiedział z zadowoleniem. – Tylko my i góra. Tak jak
za dawnych dobrych czasów.
– Czy to jedyna droga? – zapytałem.
– Ależ nie. Dróg było kilka. Tyle tylko, że minęło wiele lat. Trzęsienia ziemi
zmieniają rzeźbę góry. Zresztą widziałeś, co stało się z wioską Ahora. Kiedyś można było
dotrzeć do Arki konno. No, prawie do Arki. Była odnoga od drogi wiodącej na szczyt.
Ruszyliśmy w górę. Dość nieoczekiwanie wyszliśmy na niewielką dolinkę. Była
zasłana kamiennymi kołami.
– Kotwice Arki – powiedział Guś. – Jesteśmy już blisko. Popatrzyłem na kamienne
koła.
– Nie wydaje mi się – powiedziałem ostrożnie. – One są wykute z bazaltu, takiego
samego jak ten na tamtej grani. Wyglądają raczej jakby wykonano je tu na miejscu. Mój
przełożony mówił, że to nagrobki sprzed przyjęcia chrześcijaństwa.
– A komu by się chciało dźwigać nieboszczyków tak wysoko? – mruknął, a potem
niespodziewanie uśmiechnął się. – Skoro nie są to kotwice, to pewnie faktycznie nagrobki.
Popatrzyłem mu w oczy. Błyszczały w nich figlarne iskierki.
– Jesteś inteligentniejszy niż ci, którzy zazwyczaj tu przychodzili – powiedział.
– To ma być komplement?
– Może niedobrze, że idziesz do Arki. Możesz rozszyfrować nasze niektóre tajemnice.
Paręset metrów dalej znaleźliśmy pierwsze kości.
– Będziemy musieli wspiąć się kawałek kominem – powiedział Guś. – Dalej będzie
trochę wody.
Szczelina, którą się posuwaliśmy, zakręciła i znaleźliśmy się w niewielkiej kotlince o
bardzo stromych ścianach. Na jej dnie koło ściany skalnej, w którą ktoś powbijał zardzewiałe
obecnie klamry, leżał szkielet człowieka, okryty strzępami ubrania.
– Rozbił sobie głowę – przewodnik pokazał paskudne pęknięcie przecinające potylicę.
Ubranie rozsypało się ze starości. Koło miednicy, w miejscu gdzie kiedyś znajdowała
się zapewne kieszeń, leżała niewielka kupka poczerniałych monet. Podniosłem jedną z nich.
Było to 10 lirów z portretem Atatiirka, z 1977 roku. Rzuciłem ją na miejsce.
– Klamry są zardzewiałe – wyjaśnił Guś. – Któraś musiała się pod nim złamać. Do
dzieła.
Wspinaliśmy się bardzo powoli wypróbowując najpierw każdy uchwyt. Niektóre
trzymały się skały bardzo słabo. Inne były przekorodowane na wylot i teraz gięły się pod
ciężarem ciała. Kilka było świeżo złamanych, jakby ktoś pokonywał tę trasę przed niewielu
dniami.
– Ktoś tu był – zauważyłem.
– Ja – odpowiedział. – Szedłem tedy przed niecałym tygodniem. Jeszcze kawałek.
Weszliśmy w komin. Tu klamry były rozmieszczone rzadziej. Komin skręcał
prowadząc cały czas pod bardzo ostrym kątem do góry. Wreszcie wyszliśmy. Zatrzymaliśmy
się na niewielkiej półce skalnej. Leżało na niej kilkanaście kopczyków ułożonych z kamieni.
Na ścianie ktoś olejną farbą namalował krzyż.
– Turyści – wyjaśnił Guś. – Mój brat ich prowadził. Zaskoczyła ich zamieć śnieżna i
jednoczesny spadek temperatury. Umarli, bo nie mieli opału, a wiatr uniemożliwiał
schodzenie w dół. Dziwna śmierć, bo był środek lata. Takie ochłodzenia są rzadkie, nawet na
Araracie. Pogrzebałem ich tu, a brata gdzie indziej.
Ruszyliśmy bardzo stromą ścieżką do góry. Było coraz zimniej. Przecięliśmy spore
pole lawowe, a potem znowu zaczęły się piargi. Zatrzymaliśmy się na noc w sporej jaskini.
Guś wyjął z plecaka kostkę wielkości pudełka zapałek, wykonaną z jakiejś substancji szarego
koloru i położywszy ją na palenisku zapalił zapałką. Zrobiło się ciepło i przyjemnie. Zdjąłem
kurtkę. Kostka płonąc świeciła oślepiającym blaskiem. Wkrótce w jaskini zrobiło się gorąco
jak w saunie. Guś posypał kostkę garścią proszku i przygasła.
– Co to takiego? – zdziwiłem się. – Fosfor?
– termit. Substancja zapalająca na bazie fosforu – wyjaśnił. – Temperatura spalania
ponad cztery tysiące stopni Celsjusza.
Kopniakiem wyrzucił resztki kostki na zewnątrz. Skała pod ogniskiem nabrała
ciemnowiśniowej barwy. Zapalił lampę turystyczną na gaz. W jej kiepskim świetle zacząłem
oglądać ściany.
– W głębi – mruknął wyjmując z plecaka puszki. – Za posłaniem. Oświetliłem
kawałek ściany własną latarką. Herb Trzywdar widać było bardzo wyraźnie.
– Był tu, był – mruknął Guś. – Siedzieli dwa dni i czekali, aż zamieć ustanie. Wreszcie
ucichła i mógł ruszyć dalej.
Z plecaka wyjął metalowe pudełko, a ze środka strzykawkę i ampułkę. Naciągnął dwa
centymetry sześcienne i wstrzyknął sobie dożylnie. Uśmiechnął się z trudem.
– Tęcze nad Araratem – powiedział. – Widok, który trzeba zobaczyć, a potem można
już umrzeć. Chcesz sobie poczytać o Poletylle? Wpadnij kiedyś do ormiańskiej restauracji na
dwudziestej drugiej ulicy w Nowym Jorku i zapytaj o Arakiela. On ma kroniki rodziny. Jeśli
powołasz się na mnie, to ci udostępni ten kawałek.
Wyjąłem z kieszeni potwornie wymięty i poplamiony maszynopis.
– Hrabia twierdzi, że twój przodek usiłował go zabić.
– Niewykluczone. Zasada jest taka, że zabija się ludzi, którzy chcą rabować z Arki
relikwie. Ale ona wkrótce straci znaczenie. Poletyłło był kompletnym psychopatą. Nie
zdołaliśmy go zabić. Nie zabiła go też góra.
Nieoczekiwanie gdzieś niedaleko rozległ się szmer osypujących się kamieni. Guś
jednym ruchem zgasił lampę. Usłyszałem, jak odbezpiecza broń. Czekaliśmy. Przed jaskinią
przemaszerowało kilku Kurdów. Dobiegła mnie gardłowa wypowiedź jednego z nich. W
gąszczu kurdyjskich słów zrozumiałem tylko dwa: Adman i Daniec. Niebawem ich kroki uci-
chły w ciemności. Guś podkradł się do wylotu jaskini i wyjrzał.
– Poszli – mruknął wróciwszy w ciemność. – Szukają cię.
– Co powiedzieli.
– Nie wiem. Nie znam kurdyjskiego. Byli koło Arki, a teraz zawrócili.
– Kolo Arki?
– Zrobili tam zapewne zasadzkę na ciebie, ale szliśmy dość wolno i nie doczekali się.
– Myślałem, że idziemy najkrótszą drogę.
– Najkrótszą i najłatwiejszą spośród tych, o których wiem. Ta góra to ich dom, choć
zazwyczaj trzymają się najniższych jej partii. Mogli odkryć własne drogi. Tym bardziej trzeba
się śpieszyć.
– Ciekawe, że nie ogłosili wszem i wobec swego odkrycia. Uśmiechnął się.
– A co by im to dało? Znaleziskiem i tak zawładnęliby Turcy. Zrobiliby z niego
sensację na skalę światową...
– Wydaje mi się, że czegoś tu nie rozumiem – przerwałem mu. – Skoro żyjecie z
prowadzenia turystów do Arki, to dlaczego nie zalegalizować tej działalności? Dogadać się z
rządem, przygotować lepszy szlak, zadbać o reklamę, a koło obiektu postawić płotek i
wpuszczać do środka po zapłaceniu kilkudziesięciu dolarów za bilet. Jesteś przecież ateistą...
– To nie takie proste – uśmiechnął się. – Wiara polega na tym, by ufać, a nie wiedzieć.
Gdyby Arka Noego stała się atrakcją turystyczną, to tym samym zmniejszałaby się wiara w
nią.
– Nie rozumiem.
– Są rzeczy fundamentalne, w które należy wierzyć, ale których nie wolno badać
doświadczalnie – powiedział w zadumie. – Tak jak z Arką Przymierza. Kościół etiopski
przechowuje ją od tysiąca ośmiuset lat w kaplicy w Aksum. Twierdzą, że to jest oryginalna
Arka Przymierza, którą Bóg przekazał Mojżeszowi. Jest pilnie strzeżona i nikomu nie po-
zwala się wejść do kaplicy, w której jest ukryta. Patriarcha ma wystarczającą władzę, by
nakazać jej zbadanie. Zabiegali zresztą o to zachodni naukowcy. Zgody takiej jednak nie
wydaje. Tajemniczy przedmiot stoi w kaplicy nakryty bogato wyszywaną tkaniną. Wierni
wierzą, że ona tam jest. I nic więcej nie potrzebują do szczęścia.
– A twoja Arka? Są ludzie, którzy ją widzieli. Niektórych nawet ty zaprowadziłeś na
miejsce. Jutro zaprowadzisz mnie. Stanę się jeszcze jednym świadkiem.
– Wierzysz w to, że Arka tu jest? – zapytał nieoczekiwanie.
– Nie wiem. Mój szef chyba uwierzył widząc obraz i czytając pamiętniki hrabiego. Ja
chcę zobaczyć to na własne oczy. Wtedy powiem, czy kupka desek leżąca na górze to resztki
drewna z tureckiej stanicy zniszczonej przez lodowiec, czy może coś innego.
Uśmiechnął się szeroko.
– Załóżmy, że znajdziesz tam drewniany okręt wielkości transatlantyku. Uwierzysz w
to, co zobaczysz? Zejdziesz w doliny i opowiesz ludziom. Kto ci uwierzy? Nikt. Kto
opublikuje twoje wspomnienia z tej podróży? Co najwyżej jakaś brukowa gazeta. Jeśli
zaczniesz wygłaszać referaty i opowiadać o tym co widziałeś, przetrącisz sobie karierę. I to na
amen. Nie masz nawet aparatu fotograficznego. Nikt ci nie uwierzy.
– A gdybym miał zdjęcia?
– Fotomontaż oczywiście. Bardzo nieudolny fotomontaż. Nagonka prasowa na
fałszerza Pawła Dańca. Aresztowanie hochsztaplera i naciągacza Pawła Dańca. Osadzenie w
zakładzie zamkniętym wariata Pawła Dańca. Taki byłby finał tej wyprawy. Ale szukałeś mnie,
dlatego pokażę ci mimo wszystko to miejsce. Zrobisz co zechcesz.
Następnego dnia rankiem wyciągnąłem rękopis hrabiego.
Moim oczom ukazała się Arka. Tkwita jednym końcem zagrzebana w śniegu...
Obudził się także Guś. Przeciągnął się, po czym wstrzyknął sobie kolejną ampułkę.
Zauważyłem, że jego ramię było pokryte śladami ukłuć.
– Znów mamy dzień – powiedział.
– Dzień dobry.
– Komu dobry, temu w drogę czas – uśmiechnął się. – Zjedzmy śniadanie. Dziś nie
będzie postoju na obiad.
Wyszedł przed jaskinię i zawołał mnie. Powietrze było cudownie klarowne. Tęcza
cięła niebo.
– Tęcze Araratu – powiedział. – Zapamiętasz je do końca życia. Zawsze będziesz
chciał tu wrócić, żeby napawać się ich widokiem.
Wyrzucona kostka termitu musiała w nocy rozpalić się na nowo, bo obecnie koło
wejścia do jaskini błyszczało małe okrągłe jeziorko stopionego granitu. Dotknąłem ręką skały.
Była ciągle gorąca.
– Dobra rzecz – mruknął Guś. – I dobry dzień na szukanie Arki.
Przeciągnął się aż zatrzeszczało mu w stawach. Wróciliśmy do jaskini. Wyciągnął z
plecaka puszki z wojskowymi racjami żywnościowymi. Mięso, kompot, krakersy, ciasto
podobne do bajaderki oraz kilka krążków czegoś, co nazywał smarowidłem do krakersów.
Posilaliśmy się w milczeniu. Po śniadaniu wyjął pudełko i przeliczył pozostałe ampułki.
– Wystarczy? – zainteresowałem się. – Trochę mało, jeśli...
– To nie insulina – uspokoił mnie. – To morfina. Na takiej wysokości działa znacznie
silniej. Zgadnij teraz, po co prowadziliśmy ludzi do Arki. Zamyśliłem się.
– Jeśli nie dla osobistych korzyści, to może z przyczyn religijnych?
– Jestem ateistą. Ale akurat to, że cię prowadzę, to wyjątek od reguły. Po prostu skoro
mnie szukałeś czuję się w pewien sposób zobowiązany. Ale dawniej?
– Powiedz mi.
– Wy Polacy mieliście rozbiory. Co jednoczyło ludzi? Co pozwalało im mieć nadzieję
na lepszą przyszłość?
– Poczucie wspólnoty językowej i religijnej. Świadomość, że jesteśmy jednym
narodem. Guś uśmiechnął się.
– Wasi chłopi nie mieli o tym pojęcia, a szlachta w większości podli-zywała się
okupantowi, żeby tylko zachować majątki. Owszem, istnieli patrioci, ale obowiązywała
selekcja negatywna. Największe zagęszczenie Polaków mających jakieś pojęcie o
obowiązkach wobec ojczyzny występowało na wschód od Bajkału. Drobni sprzedawczycy
przejmowali pozostawione w kraju ziemie. Myślisz, że u nas było inaczej? Podbijała nas
Turcja. Niewoliła Rosja. Ormiańscy książęta przechodzili na islam i na prawosławie.
Wyrzekali się języka przodków. Najlepsze jednostki uchodziły na emigrację. W diasporze
żyje w tej chwili osiemdziesiąt procent narodu. Grozi nam to samo co Żydom. Gdy zechcemy
kiedyś wrócić do ojczyzny może się okazać, że już jej nie mamy. Wracam do pytania: dla-
czego prowadziliśmy ludzi do Arki?
– Żyliście u stóp Araratu. Arka miała być dla was symbolem zjednoczenia?
– Tak planowaliśmy. Wszyscy wyznawcy islamu zobowiązani są udać się co najmniej
raz w życiu na pielgrzymkę do Mekki i okrążyć święty kamień ukryty w Kaabie. Arabowie i
inni wyznawcy islamu toczą ze sobą wojny, ale pielgrzymka jest elementem integrującym.
Pozwala przerzucić most ponad podziałami i jednoczy świat muzułmański w walce z innymi
ludami. Moi przodkowie pomyśleli, że można by walczyć o zachowanie tożsamości w ten
właśnie sposób. Niech Ormianie wędrują na stoki Araratu do Arki. Niech wracają w doliny i
opowiadają co widzieli. Niech każdy Ormianin patrzący na świętą górę wznoszącą się na
terytorium opanowanym przez imperium osmańskie poczuje w żyłach ogień walki. W gruncie
rzeczy Rosja była zbyt słaba, by toczyć z nami wojnę. Oddzielała nas Gruzja, wojownicze
plemiona Iczkerów, Osetyjczyków i Czeczeńców. Nasze powstanie miałoby sens. W XVIII
wieku, kiedy wpływy rosyjskie nie były jeszcze tak silne, a Turcja nie była aż taką potęgą.
Póki toczyły się tam wojny haremowe, mogliśmy odbierać co nasze. Niestety mało kto
zrozumiał ten prosty plan. W ubiegłym wieku właściwie musieliśmy przyjąć opiekę Rosjan,
żeby nie rozdeptała nas Turcja. Gdy w 1915 ramię Rosji osłabło, po tamtej stronie doszło do
pogromu. Rosja szukała od dawna pretekstu dla zajęcia tych terenów.
– Jak również cieśnin Bosfor i Dardanele.
– Właśnie. Niestety w 1915 roku Rosjanie byli zbyt słabi, choć mieli dobry pretekst. A
potem zaczęła się nowa era. Podbili nas i wymordowali jedną trzecią narodu. Przez cały ten
czas pobożni Ormianie docierali do Arki, ale było ich niewielu. Opowiadali o tym co widzieli,
ale spotykali się z niedowierzaniem. Arka leżała zbyt wysoko i zbyt trudna była do niej droga.
Wy mieliście łatwiej. Do klasztoru na Jasnej Górze mógł przyjść każdy.
Zamyślił się głęboko.
– Ararat wróci do Armenii. Za dwieście lat, za trzysta. Nasi chłopcy w Nagornym
Karabachu dają z siebie wszystko. Rosja więcej nam nie zagrozi. Ta część Turcji może się
wkrótce oderwać. Dokopiemy Azerom i zajmiemy się Kurdami.
– Czystki etniczne jak w Bośni?
– Żadne czystki etniczne – żachnął się. – Po prostu na początek poprosimy ich, żeby
zwrócili nam co nasze. Mamy spisy własności ziemskiej z 1915 roku. Odzyskamy pastwiska,
a potem zobaczymy. Trzeba będzie odbudować zniszczone kościoły. Diaspora da pieniądze,
tak jak Żydzi z całego świata wpłacają datki na Izrael. Nastaną nowe czasy. Nasze czasy. W
drogę. Weźmiesz to – rzucił mi ważący chyba ze dwadzieścia kilogramów pakunek.
Założyłem go na plecy. Ruszyliśmy pod górę. Altimetr wkrótce pokazał wysokość
prawie czterech tysięcy metrów ponad poziom morza. Oddychało się coraz gorzej. Wreszcie
musieliśmy porzucić żleby i przenieść się na granie. Wspinaczka stała się dużo cięższa.
Dolinami schodziły języki lodowca. Ciepłolubne porosty oblepiały skały. Kamień kruszył się.
Na niewielkiej wąskiej półce skalnej, na której urządziliśmy sobie krótki odpoczynek, leżały
kolejne zwłoki przywalone głazami.
– Daleko jeszcze? – jęknąłem. Guś także wyglądał na wykończonego.
– Trochę przeliczyłem nasze siły – mruknął. – Za to w dół będzie ci łatwiej.
Popatrzyłem na rozciągające się wokoło przepaści i niespodziewanie spostrzegłem na
lodowcu kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej grupkę ludzi. Pokazałem ich Gusiowi.
Wyjął z plecaka pistolet z celownikiem optycznym, ale zaraz opuścił broń.
– Właśnie doszedłem do wniosku, że zabijanie nie ma sensu – powiedział i wetknął go
na miejsce.
– Zabijanie jest zawsze złe – potwierdziłem.
– Prawie zawsze – uśmiechnął się. – Jak nas dogonią, będziemy się martwili. Na razie
pora w drogę. Chyba czeka nas kolejny nocleg w górach.
Niebawem drogę przecięła nam paskudna szczelina. Guś na jej widok nieco się
zdziwił.
– Musiała powstać podczas trzęsienia ziemi sprzed dwu dni – powiedział. – Trzeba
będzie ją obejść.
Ruszyliśmy trawersem. Szczelina ciągnęła się na przestrzeni kilkuset metrów, ale cięła
lodowce i granie jak potworna rana. Gdy znaleźliśmy się na szlaku po jej drugiej stronie
zapadała już noc.
– Jeszcze trochę – mruknął Guś.
Opadł z sił tak bardzo, że musiałem go w pewnej chwili podtrzymywać. Ochłodziło
się bardzo i kurtka kiepsko chroniła przed zimnem.
– Nie dam rady – mruknął. – Zanocujemy tutaj. Ulokowaliśmy się pod skalną ścianą.
– Zbuduj półkolisty murek z kamieni – polecił kładąc się na ziemi – żeby ciepło mogło
się odbijać.
Nazbierałem kamieni i ułożyłem z nich coś w rodzaju murku. Wyszedł raczej fatalnie.
– Zamarzniemy – zauważyłem.
– Nie, ciepło będzie odbijać się od muru i od skały za nami – powiedział.
– Aż czego zrobimy ognisko? – zaciekawiłem się. – Nie widzę tu nic co może się
palić. Mam maszynopis, ale to starczy na kilka minut. Wyjął z plecaka kostkę termitu
wielkości pudełka od papierosów.
– Połóż i podpal. Jedyny szkopuł w tym, że będzie to widać w noktowizorach z
odległości co najmniej dwudziestu kilometrów. Możemy wywołać panikę.
– Panikę?–zdziwiłem się. – Dlaczego? Raczej ściągniemy na siebie uwagę Admana.
Pokręcił głową.
– Ach, nie. Temperatura rzędu czterech tysięcy stopni Celsjusza będzie wiązana raczej
z działalnością wulkaniczną.
Zapaliłem kostkę. Wkrótce zrobiło się ciepło. Termit płonąc wydzielał silny blask.
Skała zaczęła nas grzać także od spodu. Wokół kostki stała się szybko czerwona, a potem
zauważyłem, że topi się. Termit stał w jeziorku lawy.
– Cała radość życia – mruknął. – Dobry wynalazek.
Obudziłem się nad ranem. Wynalazek epoki lotów kosmicznych wypalił się. Nad
spękaną, przepaloną skałą stał słup pary. Padał śnieg. Guś potrząsnął głową, żeby się obudzić.
– Jeszcze jeden dzień – mruknął. – Nie widać gdzieś naszych drogich myśliwych?
Rozejrzałem się po okolicy. Spadła cienka warstewka śniegu. Każdy ślad byłby na nim
dobrze widoczny.
– Chyba jest czysto – powiedziałem.
Zjedliśmy śniadanie. Puszkowinę na zimno. Guś nie robił sobie zastrzyku.
– Morfina bardzo osłabia – powiedział. – Zrobię, jak będziemy na miejscu.
– Co ci jest? – zapytałem.
– Nieoperacyjne – mruknął i zamilkł. – Dlatego przyjechałem tutaj. Nie widziałeś
tęczy?
– Nie. Zresztą to chyba niecodzienne?
– To taka miejscowa anomalia pogodowa. W nocy chłodne powietrze skrapla się na
górze. Rano woda spływa i rozbijając się o skały daje ten właśnie efekt. Nie było, to szkoda.
Wyruszamy.
Wlekliśmy się bardzo wolno. Skały pokryte śniegiem były śliskie i szybko skostniały
mi palce, bo nie pomyślałem w Warszawie, że będą potrzebne rękawice. Znów kawałek drogi
musieliśmy pokonać wspinając się po zardzewiałych klamrach na ścianę skalną. Altimetr
pokazał cztery tysiące metrów.
– Już właściwie jesteśmy – powiedział mój przewodnik. – Diabli by wzięli ten śnieg.
Łatwiej będzie nas tropić.
– Sądzisz, że jeszcze nas ścigają?
– Jestem o tym przekonany. Znam Admana.
Pokonaliśmy jeszcze jedną, na szczęście niską, ściankę skalną i zatrzymaliśmy się u
wylotu wąskiej szczeliny. Jej dnem płynęła woda, ale teraz zamarzła.
– Tu nie jest głęboko, ale nie wiem, na ile lód jest mocny – powiedział. –
Odpocznijmy.
Siedliśmy na kamieniach.
– Jak wyobrażasz sobie Arkę? – zapytał.
– Pewnie pokażesz mi stos spetryfikowanego drewna rozwłó-czonego przez lodowiec.
Albo formację geologiczną z łupków z odciskami trzeciorzędowych roślin i powiesz, że to
skamieniałe szczątki Arki...
– No, trzeba wstawać – uśmiechnął się.
Ruszyliśmy naprzód. Lód był dość mocny, ale i tak szliśmy głównie po wystających z
potoku kamieniach.
– No to patrz – mruknął Guś.
Wyszliśmy zza skały. Naszym oczom ukazała się rozległa kotlinka o stromych
ścianach. Typowy wysokogórski cyrk lodowcowy. Lodowiec spełzający ze szczytu góry
cofnął się, uwalniając przeszło połowę doliny. Wyciekająca spod niego woda utworzyła spory
staw. Z lodowca wystawała Arka.
Wpatrywałem się zdumiony. Statek wielkości transatlantyku wykonany z drewna
jednym końcem wrośnięty w lodowiec. Drugi koniec na wpół zatopiony tkwił w stawie.
Zatkało mnie zupełnie.
– Robi wrażenie, no nie?
– Nie sądziłem, że to tak wygląda.
– Nikt nie sądzi aż zobaczy. Do tej pory nie wierzyłeś, że to zobaczysz.
Ruszyliśmy. W zamarzniętym błocie na brzegu jeziora odbite były ślady stóp obutych
w ciężkie wojskowe buty.
– Robinson znalazł na brzegu morza ślad ludzkiej stopy – mruknąłem.
– To nie są stopy Piętaszka – powiedział Guś z trzaskiem odbezpieczając pistolet.
Minęliśmy wygasłe ognisko, otoczone wiankiem pustych puszek.
– Kurdowie? – zaciekawiłem się. Skinął głową.
Weszliśmy na zamarzniętą taflę jeziora, ale lód pękał nam pod nogami i musieliśmy
się cofnąć.
– Wejdziemy przez lodowiec – polecił.
– Co zrobimy, jeśli nas zaskoczą? Uśmiechnął się potrząsając pistoletem.
– Zabijemy tylu, ilu zdołamy. Można byłoby wprawdzie podłożyć kostkę termitu w
wąwozie i stopić lód, ale obawiam się, że to zatrzymałoby ich na krótko.
Lodowiec był mocno zniszczony, wdrapaliśmy się na niego bez większego problemu.
Niebawem stanęliśmy na pokładzie Arki. Deski, które niegdyś dopasowano bardzo dokładnie,
spaczyły się, a częściowo zgniły. Trzeszczały pod nogami. Miejscami porastał je zielony
mech, a gdzieniegdzie znaczyły plamy porostów.
– Powinniście opylić to wszystko jakimś środkiem grzybobójczym, bo jeszcze
kilkadziesiąt lat i załamie się – powiedziałem.
– Grzyby znikną jeszcze dzisiaj. Na zawsze – uśmiechnął się. Nie podobał mi się jego
uśmiech.
– Rzuć to tutaj – gestem wskazał pakunek na moich plecach. – Gdy stąd wyjdziesz
musisz udać się tam – wskazał gestem sterczący z lodu potężny skalny występ. – Rozpakujesz
i domyślisz się, co dalej robić. A może i nie domyślisz się. Trzeba dać górze szansę, choć ty
jesteś dobrym człowiekiem, więc przeżyjesz. Widziałem jak strzelałeś ostrożnie, żeby nie
zabijać wielbłądów. Inny na twoim miejscu strzelałby do ludzi.
Rzuciłem ciężar tam gdzie stałem. Przez właz weszliśmy do wnętrza. Górny pokład
Arki był wielkości hali sportowej, choć znacznie niższy. Przez liczne dziury w podłodze
widać było niższe pokłady. Na podłodze leżały podłużne zawiniątka opakowane w szare
płótno.
– Pochówki – wyjaśnił spokojnie. – Pobożni Ormianie, Grecy i Kurdowie spoczywają
na pokładzie Arki w oczekiwaniu sądu ostatecznego.
– Zapewne członkowie twojej rodziny także?
– Ależ nie. Ci, którzy nie spoczywają na cmentarzu w Nowym Jorku, pogrzebani
zostali w Erewaniu.
– Strażnicy Arki powinni...
– Wiemy, co powinniśmy. Poza tym nie jesteśmy już strażnikami. Ja jestem ostatnim
przewodnikiem, ty ostatnim klientem, to zamknięty rozdział. Czterysta lat historii mojej
rodziny. Czterysta zmarnowanych lat. Nic przez to nie osiągnęliśmy –klepnął ścianę. –
Ormianie nie znaleźli nowego miejsca kultu i nie zjednoczyli się. My też nie zdobyliśmy
władzy. Można mieć dobre pomysły, a czasami realizacja zupełnie nie wychodzi. Tak jest i
tym razem. Nie sposób wszystkiego przewidzieć.
Czułem się dziwnie. Nie mogłem uwierzyć w to, gdzie się znajduję.
– To takie nierzeczywiste – powiedziałem. – Powinienem czuć religijne uniesienie, a
tymczasem...
– Spokojnie, po prostu nie uwierzyłeś jeszcze w to, co widzisz – uspokoił mnie.
Usiadł na podłodze i wyjął z kieszeni pudełko. Zastrzyknał sobie dwie ampułki
morfiny. Pudełko z resztą narkotyku i strzykawkami odłożył obojętnie na bok. Narkotyk
zadziałał i ból zniknął z jego twarzy. Wyglądał bardzo sympatycznie. Zastanawiał się jeszcze
chwilę, a potem zastrzyknął sobie pozostałe dwie ampułki.
– Zabijesz się – ostrzegłem go, gdy wkuwał sobie igłę w żyłę. – Dwie to już za dużo.
– Ach, nie. Dochodziłem do trzech. Zresztą co to za życie. Parę godzin mniej czy
więcej...
Postanowiłem, że poczekam i jeśli umrze pogrzebię przynajmniej jego ciało.
– Czas na ciebie – powiedział. – Do zobaczenia.
– Nie pozwolisz mi trochę się tu rozejrzeć? Pokręcił głową.
– Ty już i tak zbyt wiele widziałeś, Pawle. Nie idź za mną.
Ruszył w głąb pomieszczenia, a potem usłyszałem jak jego stopy stukają po schodach,
gdy schodził gdzieś niżej. Poczułem się dziwnie oszołomiony. Gdzieś w dole zabłysło
jaskrawe światło. Po chwili drugie i trzecie. Termit? Ten wariat podpalił Arkę! W pierwszej
chwili chciałem rzucić się na dół, ale zaraz zatrzymałem się. Nie miałem czym tego ugasić.
Cztery tysiące stopni Celsjusza. Zaczęło robić się ciepło. Z dołu buchnęły kłęby dymu.
Wybiegłem na pokład. Porwałem pakunek i zbiegłem na dół nad staw. Usiłowałem dojrzeć
Gusia przez szpary w kadłubie, ale widziałem tylko kilkadziesiąt jaskrawych punktów na
różnych wysokościach. Płomienie przegryzły się przez pokład. Zakląłem. Nie miałem aparatu
fotograficznego. Cofnąłem się jeszcze dalej. Upał stawał się nie do wytrzymania. Płomienie
przegryzły już burtę statku. Smoła wyciekła strugą spod dachu i z sykiem zatonęła w wodzie.
Nad Arką unosił się wielki słup smolistego dymu. Stałem cztery metry od burty, ale żar stawał
się tak straszny, że musiałem cofnąć się jeszcze dalej. Ormianin naszpikował Arkę
kilogramami termitu. Bladoniebieskie płomienie strzeliły na wszystkie strony. Podniosłem z
ziemi pakunek i zarzuciwszy go na plecy odszedłem jeszcze kawałek. Obejrzałem się. Adman
Sahar i jego ludzie stali u wylotu szczeliny. Na mój widok pomachali radośnie
kałasznikowami. Rzuciłem się do ucieczki po lodowcu.
W czerwonych beretach trenowaliśmy karabinami do paintballu. Czasami robiliśmy
tak, że jeden z nasz uciekał, a dziesięciu lub dwunastu żołnierzy usiłowało go trafić
żelatynowymi pociskami z farbą. To było podobne, tyle tylko, że oni mieli prawdziwą broń.
Koło Arki topił się gwałtownie lód, strumienie wody wpadały do wnętrza i z sykiem
ulatywały w niebo w postaci pary, nie zdążywszy nawet dotknąć żaru. Wspinałem się po
porowatym lodzie. Ludzie Admana szli wolno, nie spiesząc się. Zauważyli już z pewnością,
że nie mam broni i niezbyt mam dokąd uciec. Zdziwiło mnie, że zupełnie obojętnie mijają
płonącą Arkę. Wreszcie stanąłem za skalnym występem. Otaczał mnie popękany lodowiec.
Przed sobą widziałem przepaść.
“Tysiąc dolarów za Dańca. Żywego lub martwego. Lepiej martwego – przyszło mi na
myśl. – A może w pakunku jest jakaś broń?"
Rozsupłałem rzemień, którym był związany. Wewnątrz znajdował się kłąb materiału,
przypominający w dotyku ortalion. Namiot? Wyciągnąłem go w całości. Kłąb materiału, kłąb
linek i dziwna uprząż. Paralotnła!
Przypomniał mi się wykładowca z wojska, który mówił nam o spadochronach. Nie
lubił paralotni i niczego nas o nich nie nauczył. Zapiąłem uprząż. Rozrzuciłem materiał.
Powiał wiatr i linki napięły się, a czasza się wypełniła. Strzepnąłem linkami likwidując
załamania materiału. Wiatr pociągnął mnie z nieoczekiwaną siłą. Ustawiłem się trochę lepiej i
skoczyłem. Uniosłem się w górę. Skała uciekła w dół i przez dłuższą chwilę walczyłem z
nagłym atakiem lęku wysokości. Kurdowie zmaleli do rozmiarów mrówek. Echo przyniosło
huk wystrzałów. Jedna kula przebiła powierzchnię czaszy, ale wkrótce znalazłem się poza
zasięgiem kuł. Opadałem łagodnie ściągając linki. Zawirowania powietrzne wokół góry pa-
rokrotnie groziły mi rozbiciem o skały. Wreszcie po dwu godzinach lotu osiadłem na równinie
Arakesz, nieco na zachód od Doliny Świętego Jakuba. Zwinąłem starannie paralotnię i
schowałem ją do worka. Obejrzałem się. Odnalazłem miejsce, gdzie płonęła Arka. Nieco
poniżej szczytu widać było cienką strużkę dymu i pary.
– To by było na tyle – mruknąłem.
Ruszyłem spokojnym krokiem w stronę Igdiru. Jakieś dwa kilometry dalej usłyszałem
warkot silnika ciężarówki.
– Może będzie okazja do podjechania – mruknąłem stając na poboczu drogi.
Kiedy jednak zdezelowany studebaker wyłonił się zza pagórka, zanurkowałem
natychmiast w krzaki. Biegnąc przeklinałem własną głupotę. Adman z całą pewnością miał
radiostację. Gdy mu tak zręcznie wyfrunąłem, zawiadomił kumpli. Wypatrzeć paralotnię na
niebie nie było trudno. W krzakach słychać było nawoływania tropiących mnie. Parokrotnie
usłyszałem suche trzaski wystrzałów karabinowych. Porzuciłem paralotnię. Pościg słyszałem
teraz ze wszystkich stron. Otoczyli mnie i przeczesywali zarośla. Nieoczekiwanie
zauważyłem dużą norę jakiegoś zwierzęcia, może nawet wilka, wydrapaną w czarnej glebie na
stoku niewielkiej kotlinki. Wczołgałem się w nią nogami do przodu. Rękoma zawaliłem
wejście. Na szczęście nora była opuszczona. Leżałem na wpół przysypany. Wygrzebałem
sobie tylko niedużą dziurę do oddychania i nasłuchu. Ścigający mnie przebiegali kilkakrotnie
w pobliżu wrzeszcząc i klnąc.
“Zachciało się Panu Samochodzikowi przygód – pomyślałem. – Znajduje zeszyt
hrabiego, ale wysyła mnie. Wpadają jego krewni i to ja muszę ich niańczyć. Porywają nas
Kurdowie, a ja muszę opracowywać plany ucieczki. Wreszcie wpada szef z wizytą i znowu to
ja muszę go wyciągać z opresji. A teraz..."
Odgłosy polowania ucichły. Poczekałem do wieczora i wyczołgałem się z nory.
Szedłem kierując się gwiazdami, potem wzeszedł księżyc zalewając równinę swoim blaskiem.
Nad ranem dotarłem do barakowozu koło wzgórza Tendurek. Zapukałem. Otworzył
mi Selim.
– O rany! – powiedział na mój widok.
ZAKOŃCZENIE
– I tak się to zakończyło – podsumowałem. Szef westchnął i rozparł się wygodniej w
fotelu za biurkiem. Za oknami ministerstwa po zalanym słońcem ulicach ociężale dreptali
ludzie.
– A więc Arka przestała istnieć i co gorsza nie ma żadnych dowodów na to, że
kiedykolwiek istniała? – zapytał Jacek.
– Tak sądzę. Pozostało może trochę spalonych bali na dnie jeziora. Chociaż przy
czterech tysiącach stopni Celsjusza nie liczyłbym na to. Wytopiło i odparowało lód aż do
skały.
– Szkoda, że nie zabrałeś, wujku, ani kawałka drewna – powiedziała Zosia.
– Gdy o tym pomyślałem, Arka płonęła. Nie mogłem już podejść. A nigdzie wokoło
nie było ani szczapy. Wyzbierali je poprzedni pielgrzymi.
Niespodziewanie zadzwonił telefon. Pan Tomasz podniósł słuchawkę.
– Gość do mnie? Proszę go wpuścić.
– Kto to? – zaciekawiłem się.
Drzwi otworzyły się i do gabinetu wtargnął Józef Paczenko.
– Ha, naukowcy – powitał nas. – No i jak tam było na Araracie? – zaciekawił się
patrząc na mnie. – Ciekawszych przygód niż moje i tak wam nie było dane przeżyć.
– Widziałem Arkę – powiedziałem.
Uśmiechnął się szczerząc żółte zęby.
– No to jest nas dwu. Ale ja nie o tym.
Pogrzebał w torbie i wyciągnął kawał białego niegdyś płótna. Odwinął go i naszym
oczom ukazał się kawałek deski z pociemniałego drewna. Po jednej stronie oblepiała je
smoła.
– A czegoś takiego kawałka nie przywiózł? – dziobnął mnie kościstym palcem w
pierś.
– Mamy próbkę – ucieszył się pan Tomasz. Gość przełamał deskę na pół.
– Dla was połowa. Reszta się przyda – schował swoją część do plecaka. – To teraz
zrobicie testy na wiek?
– Chodźmy – poderwał się pan Tomasz. – Jedziemy do Instytutu Archeologii.
No i pojechaliśmy. Laboratorium Dendrochronologii nie wyglądało specjalnie
imponująco. Nieduży pokoik, w którym z trudem zmieściliśmy się w piątkę. Szlifierka,
zamrażarka, kamera cyfrowa i komputer. Doktor Malinowski uśmiechnął się gdy
przedłożyliśmy mu naszą prośbę.
– Mogę wam określić wiek od ręki, ale tylko w przybliżeniu – powiedział. – Dokładne
ustalenie chronologii tego kawałka potrwa kilka miesięcy.
– Może być w przybliżeniu – uspokoił go pan Tomasz.
Doktor wziął szczypcami próbkę i zanurzył ją na chwilę w ciekłym azocie. Następnie
położył na szlifierce i unieruchomił zaciskiem. Włączył maszynę. Piła taśmowa odcięła cienki
plaster drewna, ponownie zamroził go i przeszlifował. Następnie położył tak przygotowaną
próbkę na płycie skanera i włączył komputer. Na ekranie pojawiło się odwzorowanie słojów
drewna. Wystukał komendę.
– Ustalam sekwencje – powiedział. – Mamy tu przeszło trzydzieści pierścieni, więc
chyba nie będzie problemu z ustaleniem wieku. Poczekajcie obok w gabinecie.
Siedzieliśmy przy stole. Po chwili przyniósł nam wydruk.
– Słoje pochodzą z lat 1567-1599 – odczytał pan Tomasz. – Pasują do drzew
wyrosłych na południowych stokach Kaukazu.
– Naszej ery? – zdziwiła się Zosia. Kiwnął głową.
– Tak podejrzewałem – warknął Józef Paczenko. – Ja jestem za stary cieśla, żeby mnie
nabrać na taką atrapę.
– Więc to nie była prawdziwa Arka? – zmartwił się Jacek.
– Nie. To była szesnastowieczna ormiańska atrapa – wyjaśnił szef.
– Powinienem sam był się tego domyślić – mruknąłem.
– To znaczy, że wszystkie wzmianki o odnalezieniu...
– Dotyczyły właśnie tego statku. Guś wiedział, że nadchodzi nowa epoka. Wiedział, że
nie może dopuścić do jego odnalezienia, bo wtedy łatwo zdołano by ustalić faktyczny wiek
znaleziska.
– Ale szesnastowieczna konstrukcja...
– Chciał uratować honor swojej rodziny – powiedziałem. – Niestety, to mu się nie
udało. Spalił Arkę, ale została próbka...
– A prawdziwa Arka? – zapytała Zosia. – Przecież musi gdzieś być!
Uśmiechnąłem się.
– Może chcesz wrócić i jej poszukać? – zaproponowałem. Zamyśliła się.
– Może kiedyś...