Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL

background image


Meg Cabot

Ś

LEDZTWO NUMER

XXL



Przekład EDYTA JACZEWSKA
Tytuł oryginału
Size 14 Is Not Fat Either














AMBER




background image

1
Seksowny chłopiec za barem
Napełnia filiżankę.
Pyta: „Coś oprócz kawy?”
Zamiast mnie wziąć
na randkę.

Chłopiec za barem
Słowa/muzyka: Heather Wells

Facet za kontuarem przygląda mi się. Serio.
I jest seksowny. Tak seksowny, jak to się zdarza dwudziestojednoletnim
Chłopcom za Barem. Założę się, że gra na gitarze. Założę się, że
przesiaduje wieczorami o wiele za długo i brzdąka sobie, zupełnie jak
ja. Widzę to po tych lekko podkrążonych zielonych oczach i długich
rzęsach, i po kręconych jasnych włosach, które sterczą mu, potargane,
na całej głowie. Jakby dopiero co wstał z łóżka. Nie miał czasu wziąć
prysznica przed pracą, tak się zapomniał przy gitarze. Zupełnie jak ja.
- Co dla pani? - pyta. Ale z jakim spojrzeniem! Ze spojrzeniem, które
wyraźnie mówi: „Podobasz mi się”.
Wiem, że to ja mu się podobam, bo nie ma za mną żadnej kolejki.
A dlaczego nie miałabym mu się podobać? Wyglądam nieźle. To
znaczy, przynajmniej te fragmenty mnie, które wystają spod ciężkiego
zimowego ubrania. Rzecz jasna umalowałam dziś rano rzęsy i podkład
też nałożyłam (w przeciwieństwie do Chłopca za Barem wolę
maskować cienie pod oczami). A kurtka ukrywa te dwa - no dobra, pięć
- kilo, które mi przybyły w czasie świąt. No bo kto by liczył kalorie w
Boże Narodzenie? Albo w Nowy Rok? Albo po Nowym Roku, kiedy
wszystkie świąteczne słodkości są wyprzedawane za bezcen? Na
powrót do formy przed sezonem na kostium kąpielowy zostało
mnóstwo czasu.
I okay, powtarzam sobie to samo co rok od jakichś pięciu czy sześciu
lat, a nadal ani razu nie spróbowałam doprowadzić się do formy na
sezon na kostiumy kąpielowe. Ale kto wie? Może w tym roku... Mam
dwa dni urlopu - tyle mi się zebrało od czasu, kiedy w październiku
zaczęłam okres próbny. Mogłabym sobie skoczyć do Cancun. No
dobra, tylko na weekend. Ale zawsze.

background image

I co z tego, że jestem jakieś pięć - no, może osiem - lat starsza niż
Chłopiec za Barem? Nadal mam w sobie to coś. Najwyraźniej.
- Poproszę grande café mocha - mówię. Wcale nie przepadam za kawą
ze spienionym mlekiem, z dodatkiem bitej śmietany, ale to w końcu
pierwszy dzień letniego semestru (Letniego? To chyba żart!) i na
dworze jest naprawdę zimno, niedługo zresztą spodziewamy się burzy
śnieżnej, a Cooper wyszedł dziś rano (udając się w nieznanym kierunku
jak zwykle) i nie nastawił przed wyjściem ekspresu do kawy, a moja
suka Lucy nie chciała wyjść na dwór, bo jest mróz, więc pewnie znajdę
zostawioną przez nią śliczną niespodziankę, kiedy już wrócę do domu.
Ja naprawdę potrzebuję czegoś, co mnie postawi na nogi i pozwoli mi
przestać się nad sobą użalać.
Poza tym, rozumiecie, skoro już wywalam pięć dolców na kawę, niech
to przynajmniej będzie coś ekstra.
- Jedna grande mocha, robi się - mówi Chłopiec za Barem i wykonuje
filiżanką jedną z tych sztuczek. No wiecie, obraca ją, jakby filiżanka
była coltem, a on rewolwerowcem z westernu.
Och, tak. On na pewno gra na gitarze. Ciekawe, czy siedzi i pisze
piosenki, wiedząc, że nigdy się nie zdobędzie na publiczny występ jak
ja? Ciekawe, czy jak ja też nie jest pewien własnego talentu?
Nie, on miałby dość odwagi, żeby z gitarą wystąpić przed tłumem ludzi
i zaśpiewać własne utwory. No bo tylko na niego popatrzcie.
- Sojowe czy odtłuszczone? - pyta.
O Boże, nie mogę stawić czoła pierwszemu dniu pracy po feriach na
odtłuszczonym mleku. A już sojowe? Sojowe?!
- Pełnotłuste mleko, proszę. - Zrehabilituję się później. Na lunch zjem
tylko kurczaka z parmezanem i sałatkę, i może tylko jedną łyżkę
niskokalorycznego mrożonego jogurtu...
Mmm, chyba że Magda zadbała o kolejną dostawę batonów lodowych
Dove...
- Wie pani co? - mówi Chłopak za Barem. - Pani twarz jest jakaś
znajoma...
- Och! - Rumienię się z radości. Pamięta mnie! Dziennie musi widywać
setki, jak nie tysiące spragnionych kofeiny nowojorczyków, a on
pamięta mnie! Na szczęście na dworze jest tak zimno, a tu w środku tak
ciepło, że moje czerwone policzki da się łatwo wytłumaczyć tym, że
zgrzałam się w kurtce, a nie tym, że się rozkleiłam, bo mnie zapamiętał.

background image

- Cóż, mieszkam i pracuję w sąsiedztwie. Ciągle tu przychodzę.
- Co jest nie do końca prawdą, bo narzucam sobie dość rygorystyczny
budżet (z powodu żałośnie małej pensji); kawa z pianką zdecydowanie
się w nim nie mieści. Zresztą darmową kawę mogę sobie zawsze brać
ze stołówki.
Ale nie dodają do niej syropu mocha. Ani bitej śmietany. Próbowaliśmy
trzymać pojemniki z bitą śmietaną w stołówce, ale studenci ciągle je
podbierali i wstrzykiwali sobie bitą śmietanę prosto do gardeł.
- Nie - mówi Chłopiec za Barem, potrząsając swoją tak słodko
rozczochraną czupryną. - Nie o to chodzi. Czy mówił ktoś pani, że jest
pani bardzo podobna do Heather Wells?
Odbieram od niego swoją kawę. Oczywiście, to jest zawsze ten trudny
moment. Co mam powiedzieć? „Tak, bo... ja jestem Heather Wells” - i
ryzykować, że mnie zaprosi na randkę tylko dlatego, że jego zdaniem
nadal mam jakieś związki z przemysłem muzycznym (co jest kompletną
nieprawdą; jako że prześladuje mnie lęk, że zostanę wygwizdana przez
widownię)?
Czy mam się po prostu roześmiać i powiedzieć: „Nie, a dlaczego?” Bo
co będzie potem, kiedy zaczniemy się już spotykać, a on odkryje, że ja
rzeczywiście jestem Heather Wells? Pewnie przez jakiś czas udałoby mi
się to utrzymać w tajemnicy, ale w końcu się dowie, jak się naprawdę
nazywam. Na przykład, kiedy będziemy przechodzić przez odprawę
celną, wracając z Cancun. Albo kiedy będziemy podpisywać akt
małżeństwa...
Więc koniec końców mówię:
- Naprawdę?
- Jasne. To znaczy, gdyby była pani szczuplejsza - dodaje z uśmiechem
Chłopiec za Barem. - Proszę, pani reszta. Miłego dnia!
W głowie mi się nie mieści, że całe miasto przygotowuje się na
zapowiadaną burzę śnieżną - ciężarówki pełne soli i piasku przedzierają
się wzdłuż Dziesiątej ulicy, po drodze obłamując gałęzie drzew, w
sklepach spożywczych już brakuje pieczywa i mleka, a telewizja bez
przerwy pokazuje ostrzegawcze komunikaty pogodowe - natomiast
dilerzy narkotyków nadal w pełnym składzie oblegają Washington
Square Park i jego okolice.
Moim zdaniem to dowodzi, że rdzenni Amerykanie mogą się nadal
bardzo wiele nauczyć od ciężko pracujących imigrantów.

background image

O, tam właśnie ich widać, stoją na chodniku w swoich parkach Perry
Ellis i popijają sobie własne mochaccinos. Ponieważ dziś rano w każdej
chwili mogą wystąpić znaczne - przynajmniej jak na Nowy Jork - opady
śniegu, na ulicy jest bardzo niewielu przechodniów, ale ci, którzy się
pojawiają, witani są pogodnymi propozycjami nabycia sensimilli.
I okay, te propozycje spotykają się z jednogłośnymi odmowami. Ale
kiedy dilerzy zauważają, że wlokę się ponuro w ich stronę, zaczynają
uprzejmie wykrzykiwać listę swoich towarów, żeby mnie zachęcić.
Roześmiałabym się, gdybym nadal nie była tak nabzdyczona ze
względu na Chłopca za Barem. Poza tym, ile razy wyjdę za próg
mojego domu, natykam się na tych facetów. Zdaje się, że zupełnie im
nie przeszkadza, że jeszcze nigdy nic od nich nie kupiłam. Wzruszają
tylko ramionami, jakbym kłamała, czy coś, kiedy im tłumaczę, że
najsilniejsza substancja stymulująca, jaką ostatnio zażywam, to kofeina.
Niestety.
A przecież wcale nie kłamię. Szczyt mojej skłonności do rozpusty to
piwo od czasu do czasu.
Piwo light, oczywiście. Przecież dziewczyna musi uważać na figurę.
- No i co ty na ten cały biały puch, który ma nas niedługo zasypać,
Heather? - pyta mnie z uprzejmą troską jeden z dilerów, przemiły gość
Reggie, stojący o kilka kroków dalej od reszty swoich rodaków.
- Wolę biały puch z nieba niż ten, którym handlujesz ty i ci twoi
szemrani kolesie, Reggie - odwarkuję, czym sama jestem zdumiona.
Boże, co się ze mną dzieje? Zwykle jestem nadzwyczaj grzeczna dla
Reggiego i jego kolegów. Nie opłaca się zadzierać z miejscowym
dilerem.
Ale zwykle nie bywam też nazywana tłuściochem przez swoich
ulubionych Chłopców za Barem.
- Hej, kotku. - Reggie ma urażoną minę. - Po co ta agresja?
Ma absolutną rację. Nie powinnam nazywać Reggiego i jego kumpli
szemranymi kolesiami, podczas gdy tych różnych panów w średnim
wieku trzęsących przemysłem tytoniowym określa się mianem
senatorów.
- Przepraszam cię, Reggie - mówię od serca. - Masz rację. Tyle że to już
dziewięć miesięcy, jak próbujecie mnie nagabywać tuż przed moimi
frontowymi drzwiami, a ja przez cały ten czas powtarzałam wam, że
nie, dziękuję. Czego ty oczekujesz? Że z dnia na dzień zamienię się w

background image

rozpasaną kokainistkę? No, dajże spokój.
- Heather! - wzdycha Reggie, spoglądając w stronę ciężkich szarych
chmur wiszących nisko na niebie. - Jestem człowiekiem interesu. Jaki
byłby ze mnie biznesmen, gdybym pozwolił przejść obok takiej młodej
kobiecie jak ty, borykającej się z niezwykle trudnym okresem w swoim
życiu, i nie spróbował zainteresować jej swoją ofertą?
I żeby pokazać, o co mu chodzi, Reggie wyjmuje egzemplarz „New
York Post”, który trzymał wetknięty pod ramię, i otwiera gazetę na
pierwszej stronie. A tam, wielką na pięć centymetrów czcionką
wrzeszczy nagłówek: „Znów razem!”, a pod spodem jest czarno - białe
zdjęcie mojego byłego narzeczonego, który trzyma za rękę księżniczkę
muzyki pop, Tanię Trace, z którą raz się ma żenić, a raz rozstaje.
- Reggie - mówię, biorąc pokrzepiający łyk swojej café mocha. Ale to
tylko dlatego, że tak mi zimno. Właściwie kawa wcale mi już nie
smakuje, bo została skażona dotykiem Chłopca za Barem. No cóż,
może jeszcze na tę bitą śmietanę mam ochotę. Bo ona jest w zasadzie
zdrowa. Przecież to nabiał. A nabiał stanowi ważną część dobrze
zbilansowanego śniadania.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że ja przez cały dzień siedzę i marzę, żeby
się znów zejść z moim byłym? Bo nic nie może być odleglejsze od
prawdy.
Skoro już o tym mówimy, przez cały dzień to ja siedzę i marzę, że się
schodzę z bratem mojego byłego, który nadal uparcie pozostaje
niewrażliwy na moje wdzięki.
- Wybacz mi, Heather - powiada Reggie, znów zwijając gazetę.
- Pomyślałem, że wolałabyś wiedzieć. Dziś rano na New York One
powiedzieli, że ślub jest nadal aktualny i ma się odbyć w kościele
Świętego Patryka w tę sobotę, a wesele zrobią w Plaza.
Wybałuszam na niego oczy.
- Reggie. - Jestem oszołomiona. - Ty oglądasz New York One? Reggie
robi nieco urażoną minę.
- Jak każdy nowojorczyk, zanim wyjdę do pracy, sprawdzam prognozę
pogody.
Wow. To po prostu słodkie. Sprawdza pogodę, zanim wyjdzie do pracy
handlować prochami na rogu mojej ulicy!
- Reggie, przyjmij moje przeprosiny. Doceniam twoje zawodowe
poświęcenie. Nie tylko nie pozwalasz, żeby warunki atmosferyczne

background image

przeszkodziły ci w pracy, ale na dodatek jesteś na bieżąco, jeśli chodzi
o miejscowe plotki. Bardzo proszę, możesz nadal usiłować sprzedawać
mi narkotyki.
Reggie w uśmiechu prezentuje wszystkie zęby, z których wiele nosi
kosztowne, złote koronki.
- Dziękuję, kochana - powiada, jakbym właśnie obdarzyła go jakimś
wielkim komplementem.
Oddaję uśmiech, a potem brnę dalej w stronę biura. Chociaż nie
powinnam narzekać. Mam przecież blisko do pracy, a to zaleta, bo
miewam kłopoty z porannym wstawaniem. Gdybym mieszkała na Park
Slope albo Upper West Side, czy gdzieś, i musiała codziennie
dojeżdżać do pracy metrem - to by dopiero było wyzwanie. Chyba
naprawdę mam szczęście. To znaczy, prawie mnie nie stać na café
mocha, a dzięki tym wszystkim świątecznym imprezom, na które się
wybrałam, nie mieszczę się już w moje sztruksy ze streczem w
rozmiarze XL, chyba że pod spodem mam parę obciskających majtek.
I dobra, mój były narzeczony ma się niedługo ożenić z osobą z listy
pięćdziesięciu Najpiękniejszych Ludzi Świata magazynu „People”, a ja
nawet nie mam własnego samochodu, nie wspominając już o własnym
domu.
Ale przynajmniej mogę mieszkać za darmo w zabójczym apartamencie
na ostatnim piętrze kamienicy, o dwie przecznice od swojego miejsca
pracy, i to w najfajniejszym mieście świata.
I

niech

będzie,

wzięłam

pracę

zastępczyni

kierownika

administracyjnego jednego z akademików Uniwersytetu Nowojorskiego
po to, żeby uzyskać zwolnienie z czesnego i wreszcie zdobyć licencjat,
do którego kłamliwie się przyznawałam w swoim CV.
I owszem, zgadza się, mam trochę kłopotów z dostaniem się na
Wydział Nauk Humanistycznych i Ścisłych, bo wyniki testów SAT
miałam tak mizerne, że dziekan nie chce mnie przyjąć, dopóki nie
odbędę - i nie zaliczę - wyrównawczego kursu z matematyki, chociaż
wyjaśniałam jej, że robię całą rachunkowość dla pewnego uroczego
prywatnego detektywa i nigdy jeszcze nie popełniłam w tych
rachunkach żadnego błędu, którego byłabym świadoma.
Ale nie ma sensu oczekiwać, że pozbawiona uczuć biurokracja - nawet
taka, dla której się pracuje - potraktuje cię jako indywidualny
przypadek.

background image

No i tak to wygląda - mając prawie dwadzieścia dziewięć lat, będę się
po raz pierwszy w życiu uczyła rozwiązywać równania z jedną
niewiadomą (i pozwólcie mi tylko nadmienić, że mam poważny
problem, usiłując sobie wyobrazić sytuację, w której ta wiedza mi się
faktycznie do czegoś przyda).
I dobra, do późnej nocy siedzę i piszę piosenki, chociaż za żadne skarby
nie mogłabym się zdobyć na odwagę, żeby gdzieś z nimi wystąpić
przed ludźmi.
Droga do pracy zajmuje mi wprawdzie dwie minuty, a mogę też sobie
od czasu do czasu popatrzeć na mojego gospodarza i szefa, w którym
się potężnie podkochuję, kiedy w samym ręczniku przemyka z łazienki
do pralni, żeby znaleźć jakąś czystą parę dżinsów.
Więc życie nie jest aż tak złe. Mimo Chłopca za Barem.
Z drugiej strony, mieszkanie tak blisko miejsca pracy ma też swoje
wady. Na przykład ludzie bez żadnych oporów dzwonią do mnie do
domu w jakichś banalnych sprawach, jak zapchana toaleta czy skarga
na hałaśliwego sąsiada. Zupełnie jakbym mieszkając dwie przecznice
dalej, mogła tam przychodzić o każdej porze dnia i nocy i zajmować się
sprawami, które powinien załatwiać mój mieszkający na terenie
akademika szef.
Ale i tak lubię swoją pracę. Lubię nawet swojego nowego szefa, Toma
Snellinga.
Dlatego też, kiedy tego ranka wchodzę do Fischer Hall i przekonuję się,
że Toma jeszcze nie ma w biurze, ogarnia mnie lekka irytacja - i to nie
dlatego, że nie ma tu nikogo, kto by docenił, że udało mi się zdążyć do
pracy przed dziewiątą trzydzieści. Nikogo, poza Pete'em, pracownikiem
ochrony, który wisi na telefonie, usiłując dodzwonić się do
wychowawcy jednego ze swoich licznych dzieci, żeby się dowiedzieć,
dlaczego zostało zatrzymane w szkole po lekcjach.
I jest chyba za kontuarem recepcji któraś z zatrudnionych u nas
studentek. Ale nawet nie spojrzała na mnie, kiedy koło niej
przechodziłam, tak ją pochłonął egzemplarz „US Weekly”, który
podkradła z pojemnika na przychodzącą pocztę (na okładce jest Jessica
Simpson. Znowu. Ona i Tania Trace idą łeb w łeb w tym wyścigu do
tegorocznego tytułu Ulubienicy Brukowców).
Dopiero kiedy skręcam za róg i mijam windy, zauważam kolejkę
studentów przed drzwiami biura kierownictwa administracyjnego

background image

akademika. I dociera do mnie z opóźnieniem, że pierwszy dzień
letniego semestru to także pierwszy dzień, kiedy mnóstwo dzieciaków
wraca po przerwie świątecznej - te, które nie zostały w akademiku (to
znaczy domu studenckim), żeby imprezować aż do rozpoczęcia zajęć
właśnie dzisiaj, w dzień po święcie Martina Luthera Kinga.
A kiedy Cheryl Haebig - studentka drugiego roku Uniwersytetu
Nowojorskiego, która desperacko chce zamienić się z kimś na pokój, bo
jest pełną życia czirliderką, a jej obecną współlokatorką jest fanka rocka
gotyckiego, która nie cierpi szkolnego ducha we wszystkich jego
przejawach, a poza tym jako domowe zwierzątko trzyma w pokoju boa
dusiciela - podrywa się ze służbowej niebieskiej kanapy stojącej pod
drzwiami mojego gabinetu i woła: „Heather!” - wiem, że dziś rano będę
miała urwanie głowy.
Dobrze, że mogę się trochę podtrzymać na duchu swoją grande café
mocha.
Inni studenci - z których każdego znam osobiście, bo już bywali w
moim biurze z powodu konfliktów ze współlokatorami - gramolą się z
zimnej marmurowej posadzki, na której siedzieli, czekając na mnie, bo
kanapa jest tylko dwuosobowa. Wiem, na co czekali. Wiem, czego
chcą.
I to nie będzie nic przyjemnego.
- Ludzie, słuchajcie - mówię, wyciągając klucz do gabinetu z kieszeni
kurtki. - Mówiłam wam. Żadnych zamian na pokoje, dopóki nie
wprowadzą się wszyscy studenci, którzy przyjeżdżają na wymianę.
Potem się zobaczy, co zostało.
- To nie w porządku! - woła chudy facecik z wielkimi plastikowymi
kółkami w uszach. - Dlaczego ci durni studenci z wymiany mają
zaklepane wszystkie wolne miejsca? My tu byliśmy pierwsi.
- Przykro mi - dodaję. I naprawdę mi przykro, bo gdybym po prostu
mogła ich wszystkich poprzenosić, nie musiałabym już wysłuchiwać
tych jęków. - Ale będziecie musieli zaczekać, dopóki oni wszyscy się
nie wprowadzą. Potem, jeśli jakieś miejsca zostaną, możemy was tam
przenieść. Więc jeśli poczekacie do przyszłego poniedziałku, kiedy już
będziemy wiedzieli, kto się wprowadził, a kto zrezygnował...
Przerywa mi zbiorowy jęk.
- Do przyszłego poniedziałku to ja nie przeżyję - jeden ze studentów
zapewnia innego.

background image

- Albo mój współlokator nie przeżyje - odpowiada tamten. - Bo ja go do
tego czasu zabiję.
- Żadnego mordowania współlokatorów - oświadczam, otworzywszy
wreszcie drzwi biura. - Ani żadnych samobójstw. Ludzie, dajcie spokój.
To tylko jeszcze jeden tydzień.
Większość wynosi się, narzekając pod nosem. Tylko Cheryl nie
odchodzi i energicznie wkracza za mną do gabinetu. Widzę, że ciągnie
za sobą jakąś dziewczynę wyglądającą jak szara myszka.
- Heather. Cześć. Posłuchaj, pamiętasz, jak mówiłaś, że jeśli znajdę
kogoś, kto będzie chciał się ze mną zamienić na miejsce, to będę mogła
się przenieść? No cóż, znalazłam kogoś. To współlokatorka mojej
przyjaciółki Lindsay, Ann. Powiedziała, że zamieni się ze mną na
miejsce.
Ściągnęłam już z siebie kurtkę, którą wieszam na stojącym niedaleko
wieszaku. Wreszcie opadam na krzesło za swoim biurkiem i spoglądam
na Ann, która chyba jest przeziębiona, wnioskując ze sposobu, w jaki
siąka nosem w chusteczkę. Podsuwam jej pudełko, które trzymam pod
ręką, w razie gdyby rozlała mi się cola light.
- Chcesz zamienić się na pokoje z Cheryl? - pytam ją, żeby się
zwyczajnie upewnić. Trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto miałby
ochotę zamieszkać z osobą, która pomalowała swoją część pokoju na
czarno.
No ale współlokatorkę Cheryl pewnie wkurza to, że pokój po stronie
Cheryl udekorowany jest aż tyloma stokrotkami, symbolem drużyny
Uniwersytetu Nowojorskiego.
- Chyba tak - bąka Ann.
- Ona chce - zapewnia mnie pogodnie Cheryl. - Prawda, Ann? Ann
wzrusza ramionami.
- Chyba tak - powtarza.
Zaczynam odnosić wrażenie, że Ann jest do zgody na tę zmianę miejsc
przymuszana.
- Ann, czy ty znasz współlokatorkę Cheryl, Karly? Wiesz, że ona, eee...
Lubi czerń?
- Och! - mówi Ann. - Tak. Gotycki rock. Wiem. Nie ma sprawy.
- A... - Waham się przed poruszaniem tego tematu. - O tym wężu
wiesz?
- A co mi tam. No bo - zerka w stronę Cheryl - bez obrazy i tak dalej.

background image

Ale wolę mieszkać z wężem niż z czirliderką.
Cheryl, jak najdalsza od obrażania się, spogląda na mnie
rozpromieniona.
- Widzisz? To możemy teraz odwalić te papierkowe formalności
związane z przeprowadzką? Bo mój tata tu jest, żeby pomóc mi się
przenieść, a chce wracać do New Jersey, zanim ta burza śnieżna się
zacznie.
Wyciągam formularze i łapię się na tym, że wzruszam ramionami
zupełnie jak Ann - to trochę zaraźliwe.
- Okay. - Podaję im papiery, które muszą wypełnić, żeby się mogły
zamienić pokojami. Kiedy dziewczyny - Cheryl półprzytomna z
ekscytacji, Ann zdecydowanie spokojniejsza - kończą wypełniać
formularze i wychodzą, przeglądam druki sprawozdań z ostatniej nocy.
W Fischer Hall przez całą dobę dyżuruje ochrona, studenci w recepcji
na dole i opiekunowie pięter, czyli studenci ostatnich lat, którzy w
zamian za bezpłatne mieszkanie i wyżywienie funkcjonują jako coś w
rodzaju nianiek dla każdego z dwudziestu pięter akademika. Wszyscy
na koniec dyżuru wypełniają takie raporty, a moim zadaniem jest
załatwianie opisanych w nich spraw. Dzięki temu miewam interesujące
poranki.
Raporty obejmują pełne spektrum problemów - od niedorzecznych do
banalnych. Na przykład ostatniej nocy z okna któregoś z wysokich
pięter zrzucono sześć litrowych butelek piwa na dach taksówki
przejeżdżającej ulicą. Przyjechali gliniarze z Szóstego Komisariatu i
parę razy biegali na górę i na dół po schodach, bezskutecznie usiłując
się dowiedzieć, kto się tak zabawiał.
Z drugiego krańca spektrum - ktoś z recepcji zgubił czyjś kompakt
Columbia House CD of the Month, co wywołało spore zamieszanie.
Jeden z pracowników studentów z powagą donosi, że mieszkanka jego
piętra kilkakrotnie trzasnęła drzwiami swojego pokoju, wołając: „Jak ja
nienawidzę tego miejsca!” Pracownik sugeruje skierowanie studentki na
konsultacje w poradni psychologicznej.
Kolejny raport informuje o niewielkiej awanturze, jaka wybuchła, kiedy
pracownik stołówki skarcił studenta za to, że próbował wcisnąć
minipizzę do tostera do grzanek.
Kiedy dzwoni mój telefon, rzucam się do słuchawki, wdzięczna za
każdą odmianę. Kocham swoją pracę, naprawdę. Ale trzeba przyznać,

background image

że nie zmusza mnie ona do zbyt wielkiego intelektualnego wysiłku.
- Fischer Hall, mówi Heather, w czym mogę pomóc? - Moja dawna
szefowa, Rachel, miała bardzo surowe zasady co do sposobu, w jaki
powinnam odbierać telefony. Chociaż Rachel już tu z nami nie ma,
trudno się pozbyć raz utrwalonych nawyków.
- Heather? - W tle słyszę syrenę karetki. - Heather, to ja, Tom.
- O, cześć Tom. - Zerkam na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Tak!
Byłam w biurze, kiedy zadzwonił! I jeśli nie punktualnie, to
przynajmniej przed dziesiątą. - Gdzie jesteś?
- W St. Vincent's. - W głosie Toma słyszę znużenie. Praca kierownika
administracyjnego jednego z akademików Uniwersytetu Nowojorskiego
jest szalenie trudna. Człowiek musi się opiekować prawie siedmiuset
studentami studiów licencjackich, z których większość, poza wyjątkiem
letnich obozów albo może jakimś czasem spędzonym w szkole z
internatem, nigdy przedtem w swoim życiu nie przebywała przez
dłuższy okres z dala od domu, a co dopiero mówić o dzieleniu łazienki
z inną istotą ludzką. Studenci przychodzą do Toma z najrozmaitszymi
problemami: konflikty ze współlokatorami, kłopoty na studiach,
tarapaty finansowe, kryzysy tożsamości seksualnej... - Tom zajmował
się już wszystkim, co sobie tylko można wyobrazić.
A jeśli któryś z mieszkańców zachoruje lub się zrani, obowiązkiem
kierownika administracyjnego jest zadbać, żeby otrzymał właściwą
opiekę. Nie trzeba zatem dodawać, że Tom sporo czasu spędza w
szpitalnych izbach przyjęć, zwłaszcza w weekendy, bo wtedy
większość studentów organizuje popijawy. A robi to wszystko - jest do
dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę, przez trzysta
czterdzieści

trzy

dni

w

roku

(wszystkim

pracownikom

administracyjnym

Uniwersytetu

Nowojorskiego

przysługują

dwadzieścia dwa dni urlopu) - za niewiele więcej niż zarabiam ja, plus
darmowe mieszkanie z utrzymaniem.
Hej, czy trudno się dziwić, że moja poprzednia szefowa wytrzymała
zaledwie parę miesięcy?
Ale Tom wydaje się dość zrównoważony. To znaczy na tyle, na ile
zrównoważony może być były liniowy obrońca Texas A&M University
o wzroście stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów i wadze stu
kilogramów, którego ulubionym filmem są Małe kobietki i który
przeniósł się do Nowego Jorku, żeby móc się wreszcie ujawnić ze

background image

swoją orientacją seksualną.
- Posłuchaj, Heather - mówi Tom zmęczonym głosem. - Nie ruszę się
stąd jeszcze przez przynajmniej parę godzin. Wczoraj wieczorem
mieliśmy dwudzieste pierwsze urodziny.
- Oho! - Obchody dwudziestych pierwszych urodzin to te najgorsze.
Nieodmiennie zaproszeni na urodziny goście oczekują od nieszczęśnika
osiągającego wiek dojrzałości wypicia dwudziestu jeden pięćdziesiątek
wódki, jedna po drugiej. Ponieważ organizm ludzki nie jest w stanie
uporać się z taką ilością alkoholu w tak krótkim czasie, w większości
przypadków nasz student kończy wieczór urodzin na izbie przyjęć
jednego z pobliskich szpitali. Fajnie, nie?
- Przykro mi cię o to prosić - ciągnie Tom - ale czy mogłabyś przejrzeć
mój kalendarz i poprzekładać wszystkie przesłuchania naszych
delikwentów, które mam zaplanowane na dzisiejsze przedpołudnie? Nie
wiem jeszcze, czy przyjmą tego chłopaka na oddział, czy nie, a on nie
chce zadzwonić do swoich rodziców...
- Nie ma sprawy - mówię. - Ile czasu tam siedzisz?
- Wypił tylko siedem, zanim urwał mu się film. - Tom wzdycha ze
świstem. - Więc gdzieś tak od północy. Straciłem już poczucie czasu.
- Jeśli chcesz, przyjadę cię zmienić. - Kiedy student jest na izbie
przyjęć, ale nie biorą go na oddział, władze Uniwersytetu
Nowojorskiego uważają, że ktoś z pracowników administracji powinien
z nim tam siedzieć cały czas. Nie możesz nawet pójść do domu, żeby
wziąć głupi prysznic, chyba że pojawi się ktoś inny, kto cię w tym
czasie zastąpi. Uniwersytet Nowojorski nie zostawia swoich studentów
w szpitalnych izbach przyjęć własnemu losowi. Chociaż często się
zdarza, że taki student wypisuje się i nawet nie zawraca sobie głowy
zawiadomieniem cię o tym, więc siedzisz tam i z dobrą godzinę
oglądasz hiszpańskie telenowele, zanim zorientujesz się, że dzieciaka
już na izbie przyjęć nie ma. - W ten sposób zjesz chociaż jakieś
śniadanie.
- Wiesz co, Heather? Chyba skorzystam z twojej propozycji, jeśli
naprawdę nie masz nic przeciwko.
Nie mówię, że mam, i wyjmuję pieniądze na przejazd taksówką z
biurowej kasy, zanim jeszcze zdążyłam odłożyć słuchawkę. Uwielbiam
biurową kasę na drobne wydatki. To zupełnie tak, jakby w biurze miało
się własny, prywatny bank. Niestety, Justine, dziewczyna, która była tu

background image

przede mną, uważała tak samo i kiedyś wydała całą kasę Fischer Hall
na grzejniki olejowe dla swoich przyjaciół i rodziny. Kwestura nadal
sokolim okiem śledzi wydatki z naszej biurowej kasy, za każdym razem
kiedy zanoszę im paragony do rozliczenia, mimo że wszystkie co do
jednego są w porządku.
A ja nadal nie bardzo wiem, do czego służy grzejnik olejowy.
Kończę przekładać spotkania Toma, a potem jednym łykiem dopijam
swoją café mocha. „Gdyby była pani szczuplejsza”. Wiesz co, Chłopcze
za Barem? Z tymi długimi pazurami, których nie obcinasz, bo jesteś za
biedny, żeby cię było stać na nowy plektron do gitary, wyglądasz jak
dziewczyna. Tak, tak właśnie. Jak dziewczyna. I jak ci się to podoba,
Chłopcze za Barem?
Szybko wpadnę do stołówki, żeby złapać bajgla, którego zjem po
drodze do szpitala, i będę gotowa do drogi. To znaczy, café mocha jest
świetna i tak dalej, ale raczej nie podtrzymuje energii na długo... W
przeciwieństwie do bajgli. Zwłaszcza takich posmarowanych szczodrze
serkiem śmietankowym (nabiał), na którym potem ułoży się kilka
plasterków bekonu (białko).
Złapałam już kurtkę i miałam zamiar wziąć sobie bajgla, kiedy widzę,
że Magda, moja najlepsza koleżanka z pracy i główna kasjerka
stołówki, staje w drzwiach mojego biura z miną bardzo dla niej
nietypową.
- Cześć, Magda. Nigdy nie uwierzysz, co mi dziś powiedział Chłopiec
za Barem.
Ale Magda, zwykle osoba bardzo ciekawska, a poza tym wielka fanka
Chłopca za Barem, nie podchwytuje tematu.
- Heather - mówi. - Chciałabym ci coś pokazać.
- Jeśli to pierwsza strona „Post” - odpowiadam - to Reggie cię
uprzedził. I naprawdę, Magda, nie ma sprawy. Nic mi nie jest. W
głowie mi się nie mieści, że pogodziła się z nim po tej historii z Paris i
Pussycat Dolls. Ale w końcu jego tata jest właścicielem wytwórni
płytowej, dla której ona nagrywa. Co innego miała zrobić?
Magda kręci głową.
- Nie. Nie chodzi o „Post”. Po prostu chodź, Heather. Proszę.
Zaciekawiona - ale bardziej dlatego, że jeszcze się nawet do mnie nie
uśmiechnęła niż rzeczywiście przekonana, że pokaże mi coś
wstrząsającego - idę za Magdą holem, mijam biuro samorządu

background image

studenckiego, zamknięte o tak wczesnej porannej porze, i biuro szefa
Magdy, które jest dziwnie puste. Zazwyczaj biuro stołówki pełne jest
narzekających pracowników i dymu tytoniowego, bo Gerald Eckhardt,
szef stołówki, to niereformowalny palacz. Powinien palić wyłącznie
poza budynkiem, ale wiecznie go łapię na tym, że kopci przy biurku, a
potem otwiera okno i próbuje wywietrzyć. Wydaje mu się, że nikt nic
nie poczuje. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj biuro jest puste - i bez dymu.
- Magda - pytam, kiedy jej różowy fartuch znika za wahadłowymi
drzwiami prowadzącymi do hałaśliwej, zaparowanej stołówkowej
kuchni. - Co się dzieje?
Ale Magda nie mówi ani słowa, tylko zatrzymuje się obok wielkiej,
przemysłowej kuchni; stoi na niej na gazie pojedynczy kocioł. Gerald
też tam stoi i wygląda trochę nie na miejscu w tym swoim urzędowym
garniturze wśród podwładnych w różowych fartuchach. Przytłacza też
wszystkich swoją potężną posturą - rezultatem zbyt częstego raczenia
się kurczakiem z parmezanem według własnego przepisu.
Gerald ma minę - no cóż, można ją opisać wyłącznie jednym słowem:
przerażona. Tak samo Saundra z działu sałatkowego i Jimmy,
obsługujący dział dań gorących. Magda jest blada pod swoim
jaskrawym makijażem. A Pete - co tutaj robi Pete? - wygląda, jakby
zbierało mu się na wymioty.
- Dobra, ludzie - mówię. Jestem przekonana, że cokolwiek tu się
wyrabia, chodzi o jakiś żart. Bo Gerald ma wieloletnią praktykę jako
dowcipniś i nikt go nie pobije w żartach z gumowym szczurem w
szufladzie albo plastikowym pająkiem w zupie. - Co jest? Prima aprilis
to dopiero za jakieś trzy miesiące. Pete, co ty tu w ogóle robisz?
I wtedy Pete - który z jakiegoś powodu włożył kuchenną rękawicę -
sięga dłonią i unosi pokrywkę z wesoło pyrkoczącego kotła, żebym
mogła sobie wygodnie zajrzeć do środka.
2
Co te majtki robią
Na mojej kanapie?
One nie są moje.
Dziwne, że się gapię?

Stringi rozmiar S
Strasznie w oczy kłują

background image

Kto tu z kim zaszalał?
Na mnie nie pasują...

Piosenka o stringach
Słowa/muzyka: Heather Wells

Stołówka w Fischer Hall jest pełna ludzi, ale nie studentów. Studentom
powiedzieliśmy, że był wyciek gazu - nie tak duży, żeby ewakuować
cały budynek, ale na tyle poważny, żeby zamknąć stołówkę.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wszyscy mieszkańcy
akademika byli tak półprzytomni po wczorajszych imprezach, że
faktycznie nam uwierzyli. A przynajmniej nie protestowali - od chwili,
kiedy zaczęłam rozdawać bony na posiłki, żeby mogli pójść się najeść
w siedzibie związku studentów.
Teraz stołówka nadal jest napakowana - ale ludźmi z biura rektora, z
administracji, pracownikami stołówki, funkcjonariuszami policji i
detektywami z wydziału zabójstw, a nie głodnymi osiemnastolatkami.
Mimo to w pomieszczeniu jest dziwnie cicho, więc wydaje się, że
energooszczędne świetlówki w lampach nad naszymi głowami, które
odbijają się w taflach przydymionego szkła w okienkach pod sufitem,
szumią nieco głośniej niż zazwyczaj. Przez ten szum słyszę
pochlipywanie

Magdy.

Siedzi

w

kącie

stołówki

wśród

współpracowniczek w różowych fartuchach, z siatkami na włosach i
francuskim manikiurem.
Któryś z funkcjonariuszy miejskiej policji przemawia do nich łagodnym
tonem:
- Jak tylko pobierzemy odciski palców, wszystkich państwa zwolnimy
do domu.
- A po co wam nasze odciski palców? - Magdzie trzęsie się broda ze
strachu, a może z oburzenia. - Nie zrobiliśmy nic złego! Nikt z nas nie
zabił tej dziewczyny!
Pozostali pracownicy stołówki mruczą potakująco. Nikt z nich przecież
tej dziewczyny nie zamordował. Policjant nie zmienia łagodnego tonu:
- Musimy mieć odciski wszystkich państwa, żeby upewnić się, które
ślady znalezione w kuchni należą do pracowników, proszę pani, a które
do zabójcy. O ile jakieś zostawił.
- A upewniajcie się. - Gerald przychodzi na odsiecz swoim

background image

podwładnym. - Ale ja panu oświadczam od razu, że nikt z moich ludzi
mordercą nie jest. Prawda, moi drodzy?
Wszystkie osoby w różowych fartuchach z powagą kiwają głowami. W
ich oczach jednakże połyskuje coś więcej niż tylko łzy. Podejrzewam,
że może to być rodzaj fascynacji: oto nie tylko znaleźli w swojej
kuchni, w samym jej środku, między hot dogami kukurydzianymi i
kanapkami z masłem orzechowym i dżemem, ofiarę morderstwa - teraz
jeszcze stali się cennymi świadkami zbrodni, więc nie są już traktowani
wyłącznie jako pracownicy stołówki - kasta pariasów, z punktu
widzenia studentów, których obsługują - ale jako myślące ludzkie
istoty.
Kilkorgu z nich zdarza się to chyba po raz pierwszy w życiu.
Zauważam dyrektora działu administracji, doktora Jessupa, który siedzi
przy stole z kilkoma innymi osobami z administracji; wszyscy mają
oszołomione miny. Odkrycie ludzkiej głowy w uniwersyteckiej
stołówce zmusiło personel administracyjny do zjawienia się w pracy
przed dziesiątą mimo zagrożenia śnieżycą. Nawet rektor uczelni, Phillip
Allington, jest tu i siedzi obok Stevena Andrewsa, naszego nowego
trenera koszykówki, który ma zmartwioną minę. I trudno mu się dziwić.
Cała reprezentacja koszykówki Uniwersytetu Nowojorskiego mieszka
w Fischer Hall dzięki temu, że akademik leży niedaleko Kompleksu
Winera, uczelnianego ośrodka sportowego.
Po dwóch zabójstwach studentek w tym budynku w pierwszym
semestrze - dzięki którym Fischer Hall dorobiło się miana Akademika
Śmierci - wszyscy pracownicy uczelni (włącznie z trenerami
sportowymi) zrobili się chyba trochę nerwowi. I trudno im się dziwić. A
już zwłaszcza rektorowi Allingtonowi. Nie ma łatwej kadencji. Nikt nie
wie tego lepiej niż ja, zastępczyni kierownika administracyjnego
Akademika Śmierci.
A teraz wygląda na to, że sprawy jeszcze się skomplikowały, i to nie
tylko dla rektora, ale też dla szefa mojego szefa, dyrektora
administracyjnego uczelni... i on o tym wie. Chusteczka wetknięta w
butonierkę jego marynarki jest zmięta, jakby ktoś - wykorzystując moje
niebagatelne umiejętności śledcze, domyślam się, że tym kimś był sam
doktor Jessup - faktycznie z niej korzystał. Kręcąc się na krześle przy
lepiącym się stołówkowym stole, zdołał też efektownie pognieść sobie
garnitur.

background image

- Heather - zwraca się do mnie doktor Jessup nieco zbyt serdecznie,
kiedy podchodzę do jego stolika. Zostałam odwołana przez jednego z
policjantów od zajęć w swoim gabinecie, dokąd poszłam natychmiast,
jak obejrzałam to, co pokazał mi Pete, żeby dzwonić do wszystkich,
którzy przychodzili mi do głowy, włącznie z doktorem Jessupem i
moim szefem, Tomem. - Detektyw Canavan chce z tobą porozmawiać.
Pamiętasz detektywa Canavana z Szóstego Komisariatu, prawda?
Jak bym mogła zapomnieć.
- Panie detektywie. - Wyciągam prawą dłoń do trochę niechlujnego z
wyglądu faceta w średnim wieku, z siwymi wąsami, który stoi, jedną
stopę opierając na siedzeniu wolnego stołówkowego krzesła.
Detektyw Canavan podnosi wzrok znad trzymanego w rękach kubka
kawy. Oczy ma koloru łupka, a skóra wokół nich jest pomarszczona od
zbyt częstego wystawiania jej na kaprysy pogody. To nie żarty, praca
nowojorskiego detektywa z wydziału zabójstw. Niestety, nie wszyscy z
nich wyglądają jak Chris Notch. Mam wrażenie, że żaden tak nie
wygląda.
- Miło cię znów widzieć, Heather. - Uścisk dłoni detektyw ma równie
miażdżący, jak zawsze. - Rozumiem, że już to widziałaś. A zatem,
jakieś domysły?
Przenoszę wzrok z detektywa na największego ważniaka naszego
departamentu i z powrotem.
- Hm - mruczę, nie rozumiejąc, co się tu właściwie dzieje. Zaraz - czy
doktor Jessup i detektyw Canavan faktycznie liczą na moją pomoc w
rozwiązaniu zagadki tej obrzydliwej zbrodni? Bo zupełnie inaczej
odnosili się do mojej chęci pomagania ostatnim razem... - A gdzie jest
reszta tej dziewczyny?
- Heather, detektyw Canavan nie to miał na myśli. - Doktor Jessup ma
wymuszony uśmiech. - Chodziło mu o to, czy rozpoznałaś... tamto?
Carol Ann Evans, dziekan do spraw studenckich - Tak, ta sama, która
nie chce mnie przyjąć na uczelnię, dopóki nie udowodnię jej, że umiem
mnożyć ułamki - siedzi akurat tuż obok i kiedy słyszy słowo „tamto”,
zaczyna się jakby lekko krztusić, zakrywając usta zwiniętą chusteczką.
A z tego co wiem, nawet nie zajrzała do wnętrza tego kotła.
Oni wcale nie chcą mojej pomocy. Nie takiej pomocy.
Odpowiadam:
- No cóż, trudno powiedzieć.

background image

Nie mam najmniejszego zamiaru oświadczyć przy tych wszystkich
ludziach, że Lindsay Combs, miss swojego rocznika i przyszła (teraz
już nie) współlokatorka swojej najlepszej przyjaciółki, Cheryl Haebig,
najwyraźniej została pozbawiona głowy przez jakiegoś nieznanego
osobnika i że tę głowę zostawiono w kotle na gazie w kuchni stołówki
Fischer Hall.
- No mów, Heather - zachęca mnie doktor Jessup z uśmiechem, który
nie sięga oczu. A do detektywa Canavana dodaje na tyle głośno, żeby
usłyszeli to wszyscy obecni w stołówce, chyba chcąc wywrzeć
wrażenie na rektorze Allingtonie, który nie ma zielonego pojęcia, kim
jestem (chociaż jego żony i mnie omal nie zamordowała ta sama
osoba): - Tu obecna Heather zna każdego bez wyjątku z siedmiuset
mieszkańców Fischer Hall z imienia i nazwiska. Prawda, Heather?
- No cóż, ogólnie mówiąc, tak - przyznaję, czując się niezręcznie. - O
ile nie zostawiło się ich na wolnym ogniu na parę godzin.
Czy to zabrzmiało nonszalancko? Dziekan Evans znów się krztusi. Nie
miałam zamiaru być nonszalancka. Tylko że... No, dajcie spokój.
Mam nadzieję, że dziekan nie uprzedzi się teraz do mnie. No wiecie, w
kwestii przyjęcia mnie na studia na Wydziale Nauk Humanistycznych i
Ścisłych.
- Kim ona jest? Ta dziewczyna. - Detektyw zdaje się nieświadomy tego,
że wszyscy obecni w stołówce podsłuchują naszą rozmowę. -
Przydałoby się nam tu nazwisko.
Czuję, że trochę mi się przewraca w żołądku, jak wtedy w kuchni, kiedy
Pete podniósł pokrywkę, a ja zorientowałam się, że patrzę w te nic
niewidzące oczy.
Biorę głęboki oddech. Powietrze w stołówce przesycone jest zwykłymi
śniadaniowymi zapachami... Jajka, kiełbaski i syrop klonowy. Nią jakoś
nie pachnie.
A przynajmniej tak mi się wydaje.
Ale i tak cieszę się, że nie starczyło mi dziś rano czasu na moje
zwyczajowe śniadanie w postaci bajgla z serkiem kremowym i
bekonem. Ta café mocha - jak na razie - aż nadto mi wystarczyła.
Parkiet jadalni tańczy mi trochę przed oczyma.
Odchrząkuję. Proszę bardzo. Teraz lepiej.
- Lindsay Combs - mówię. - Ona chodzi... Chodziła... Z rozgrywającym
Stokrotek.

background image

Stokrotki

to

niefortunna

nazwa

reprezentacji

koszykarskiej

Uniwersytetu Nowojorskiego, grającej w III lidze. Swoją dawną nazwę,
Kuguary, drużyna straciła z powodu jakiegoś oszustwa w latach
pięćdziesiątych i od tamtej pory nosi nazwę Stokrotki - ku rozbawieniu
drużyn, z którymi gra i własnemu, niekończącemu się rozgoryczeniu.
Wszyscy obecni w jadalni głośno łapią powietrze. Rektor Allington -
ubrany jak zwykle w swoją wersję tego, w co mógłby się ubierać jeden
z jego studentów (gdyby był teraz rok 1955), czyli kurtkę z
emblematem Uniwersytetu Nowojorskiego i szare sztruksy - aż woła:
- Nie!
Siedzący obok rektora Allingtona trener Andrews - jak to
przewidywałam - blednie.
- O Boże! - jęczy. To wysoki facet, mniej więcej w moim wieku, z
nastroszoną ciemną czupryną i rozbrajająco błękitnymi oczyma... Ten
typ urody zwie się Czarny Irlandczyk. Gdyby nie był tak napakowany
mięśniami, byłby uroczy. No i gdyby w ogóle raczył zauważyć, że
istnieję na tym świecie.
Nie żeby coś z tego wyszło, nawet gdyby moje istnienie zauważył,
skoro serce oddałam już innemu.
- Tylko nie Lindsay - mamrocze.
Żal mi go. Naprawdę mi go żal. Cheryl Haebig nie jest jedyną osobą,
która lubiła Lindsay... Wszyscy ją lubiliśmy. No cóż, wszyscy poza
Sarah, naszą asystentką administracyjną, robiącą teraz studia
magisterskie. Lindsay była dziewczyną niesamowicie popularną i
kapitanem drużyny czirliderek Uniwersytetu Nowojorskiego, miała
długie do pasa włosy w kolorze miodu i piersi wielkości grejpfrutów;
Sarah twierdziła, że są rezultatem operacji plastycznej. Chociaż Lindsay
potrafiła być czasami męcząco entuzjastyczna (przynajmniej dla mnie),
stanowiła jednak przyjemną odmianę po mało pozytywnym nastawieniu
studentów Uniwersytetu Nowojorskiego, z jakim miewaliśmy do
czynienia w naszym biurze: dzieciaki są zepsute, wiecznie z czegoś
niezadowolone i grożą, że zadzwonią do tatusia prawnika, jeśli im nie
załatwimy pojedynczego pokoju czy dłuższego łóżka.
- Jezu Chryste. - Doktor Jessup nie wierzył mi, kiedy mu powiedziałam,
że musi jak najszybciej przyjechać do Fischer Hall, ponieważ jedna z
jego mieszkanek straciła głowę... W dosłownym znaczeniu tego słowa.
Teraz wygląda tak, jakby wreszcie fakty do niego docierały. - Heather,

background image

jesteś tego pewna?
- Tak. Jestem pewna. To Lindsay Combs. Głowa naszych czirliderek. -
Z trudem przełykam ślinę. - Przepraszam. Niezamierzona gra słów.
Detektyw Canavan wyjął zza paska służbowy notes, ale nie zapisał w
nim nic. Zamiast tego powoli przerzuca jego strony i nie podnosi
głowy.
- Skąd wiesz?
Usiłuję nie pamiętać tych niewidzących, ale patrzących na mnie oczu -
ale nie mogę.
- Lindsay nosiła szkła kontaktowe. Kolorowe. Zielone.
I to w tak nienaturalnym zielonym odcieniu, że za każdym razem, kiedy
Lindsay wychodziła z naszego biura, Sarah zawsze pytała: „I kogo ona
próbuje oszukiwać? Taki kolor przecież nie występuje w naturze”.
- To wszystko? - pyta detektyw Canavan. - Barwione szkła kontaktowe?
- No i kolczyki. Miała trzy w jednym uchu, dwa w drugim. Bardzo
często przychodziła do mojego gabinetu - mówię, żeby wyjaśnić, skąd
tak dobrze znam jej piercing.
- Sprawiała kłopoty? - pyta detektyw Canavan.
- Nie - odpowiadam. Większość studentów trafia do biura kierownictwa
administracyjnego akademika albo dlatego, że mają jakieś kłopoty, albo
dlatego, że mają problem ze współlokatorem. Lub, jak w przypadku
Lindsay, dlatego że chcą skorzystać z darmowej antykoncepcji, którą
trzymam w słoju na swoim biurku zamiast całusków Hersheya (mniej
kalorii). - Kondomy.
Detektyw Canavan unosi swoje siwawe brwi.
- Słucham?
- Lindsay często do mnie zaglądała po darmowe kondomy - wyjaśniam.
- Ona i jej chłopak mieli dość gorące temperamenty.
- Nazwisko?
Nieco za późno łapię, że właśnie udało mi się obciążyć jednego z
mieszkańców mojego akademika. Do trenera Andrewsa też to dociera.
- Nie no, panie detektywie - mówi. - Mark nie byłby zdolny do...
- Mark jak? - pyta ostro detektyw Canavan.
Jak widzę, trener Andrews ma w oczach panikę. Rektor Allington rusza
na ratunek swojemu ulubionemu pracownikowi. No, w pewnym sensie.
- Dziś wieczorem Stokrotki grają bardzo ważny mecz - zaczyna z
troską. - Przeciwko Wschodnim Diabłom Uniwersytetu Jersey. W tym

background image

sezonie mamy osiem zwycięstw i jeszcze żadnej porażki, rozumie pan.
Na co trener Andrews dodaje obronnym tonem:
- A poza tym nikt z moich chłopaków nie miał nic wspólnego z tym, co
spotkało Lindsay. Nie chcę, żeby ich w to wciągano.
Detektyw Canavan mówi, brzmiąc całkiem szczerze, chociaż wiem, że
szczery nie jest:
- Rozumiem pana rozterkę, trenerze. I pana też, rektorze. Ale fakt
faktem, mam tu zadanie do wykonania. A teraz...
- Obawiam się, że pan nie rozumie, detektywie - przerywa mu rektor
Allington. - Jutrzejszy mecz będzie transmitowany na New York One.
Stawką są tu miliony dolarów dochodów z reklam.
Gapię się na rektora, z osłupienia otwierając usta. Zauważam, że
dziekan Evans robi to samo. Napotyka mój wzrok i widzę, że obie
myślimy podobnie: Wow. On to naprawdę powiedział?
Można by uznać, że skoro już nadajemy na wspólnych falach, okaże mi
nieco więcej zrozumienia w kwestii matematyki. Ale widać nie.
- To pan tutaj czegoś nie rozumie, rektorze. - Głos detektywa Canavana
brzmi twardo i na tyle donośnie, że Magda i jej koleżanki ze stołówki
przestają popłakiwać i unoszą głowy. - Albo mi państwo natychmiast
podadzą nazwisko chłopaka ofiary, albo w ciągu tego semestru jeszcze
parę dziewczyn wróci do domu w plastikowych torbach. Bo mogę
zagwarantować, że ktokolwiek potraktował w taki sposób pannę
Combs, zrobi znów to samo komuś innemu.
Rektor Allington wpatruje się w detektywa, który odpowiada mu
jeszcze twardszym spojrzeniem.
- Mark Shepelsky - mówię szybko. - Jej chłopak nazywa się Mark
Shepelsky. Mieszka w pokoju 2 - 12.
Trener Andrews garbi się przy stole, chowając twarz w dłoniach.
Rektorowi Allingtonowi wyrywa się jakiś jęk, kiedy ściska kciukiem i
palcem wskazującym nasadę nosa, jakby łapał go nagły ból zatok.
Doktor Jessup wbija wzrok w sufit, a doktor Flynn, psycholog na etacie
działu administracji, uśmiecha się do mnie ze smutkiem od stolika, przy
którym siedzi z innymi pracownikami uczelni.
Detektyw Canavan nieco się uspokaja, otwiera notes i zapisuje
nazwisko.
- No i proszę - powiada. - Wcale nie bolało, prawda?
- Ale... - odzywam się. Detektyw Canavan krzywi się mocno, słysząc to

background image

moje „ale”. Ignoruję to. - Chłopak Lindsay nie mógł mieć z tym nic
wspólnego.
Detektyw Canavan swoim twardym jak kamień spojrzeniem obrzuca
teraz mnie.
- A właściwie czemu jesteś taka pewna?
- No cóż. Ktokolwiek ją zabił, musiał mieć dostęp do klucza od
stołówki. Bo musiałby się zakraść tu, zanim stołówka jest otwierana,
żeby swoją dziewczynę poćwiartować, zatrzeć ślady i wynieść się,
zanim pojawią się pracownicy. Ale jakim cudem Mark mógł zdobyć
klucz? Jakkolwiek patrzeć, to pracownicy Fischer Hall powinni znaleźć
się wśród pierwszych podejrzanych...
- Heather... - Zmrużone oczy detektywa Canavana zwężają się jeszcze
bardziej. - Nie zaczynaj, powtarzam, nie zaczynaj, wbijać sobie w
głowę, że rozpoczniesz jakieś swoje prywatne małe śledztwo w sprawie
śmierci

tej

dziewczyny.

To

robota

jakiegoś

chorego

i

niezrównoważonego umysłu, i w najlepszym interesie wszystkich, a
zwłaszcza

twoim,

byłoby,

gdybyś

śledztwo

pozostawiła

profesjonalistom. Wierz mi, wszystko tu mamy pod kontrolą.
Mrugam oczyma, patrząc na niego. Kiedy chce, detektyw Canavan
potrafi być groźny. Widzę, że nawet dziekan się wystraszył. Trener
Andrews wygląda na przerażonego. A przecież jest ze trzydzieści
centymetrów od niego wyższy i ma z dwadzieścia pięć kilo wagi
więcej... w samych mięśniach.
Mam ochotę wytknąć detektywowi, że nie musiałabym prowadzić
swojego śledztwa z powodu morderstw w poprzednim semestrze, gdyby
od początku mnie słuchał, kiedy twierdziłam, że to faktycznie
morderstwa.
Tym razem detektyw nie ma co do tego wątpliwości.
Pewnie powinnam mu powiedzieć, że nie mam najmniejszej ochoty
wtrącać się akurat do tej sprawy, bo zrzucanie dziewczyn do szybu
windy to jedna rzecz. Ale obcinanie im głów? Absolutnie nie mam
ochoty czymś takim się zajmować. Kolana jeszcze ciągle mi się trzęsą
po tym, co zobaczyłam w tamtym garze. Detektyw Canavan wcale nie
musi się tym razem obawiać, że rozpocznę śledztwo na własną rękę.
Przy tej sprawie pomoc profesjonalistów będzie naprawdę mile
widziana.
- Czy ty mnie słuchasz, Wells? - pyta ostro detektyw. - Powiedziałem,

background image

że nie życzę sobie powtórki...
- Rozumiem - przerywam mu szybko. Powiedziałabym więcej, na
przykład, że nie mam najmniejszej ochoty zajmować się czirliderkami
bez głów, ale stwierdzam, że mądrzej będzie się po prostu wycofać. -
Mogę już sobie pójść? - pytam, kierując pytanie bardziej w stronę
doktora Jessupa, bo to on jest moim szefem - no cóż, bezpośrednio
podlegam Tomowi, ale skoro Tom aktualnie usiłuje ustalić, czy nie brak
nam jakichkolwiek kluczy do stołówki (i chyba cieszy się z tego
zadania, bo dzięki niemu może być jak najdalej od tego, co znaleziono
na kuchni, a sam fakt, że go o to poproszono, wskazuje, że detektyw
Canavan wie, co robi, a policja nowojorska tym razem faktycznie ma
sprawy pod kontrolą), Stan to najbliższy przełożony, jakiego mam pod
ręką.
Ale Stan gapi się na swojego szefa, rektora Allingtona, który usiłuje
zwrócić na siebie uwagę detektywa Canavana. Co sprawia mi pewną
ulgę, bo na razie zainteresowanie detektywa Canavana moją osobą
zupełnie mi wystarczy. Ten facet bywa przerażający.
- Detektywie, więc usiłuje nam pan powiedzieć... - zaczyna rektor
Allington, a staranny dobór słów dowodzi naukowej edukacji, dzięki
której dorobił się doktoratu. - Więc usiłuje nam pan powiedzieć, że ta
nieszczęsna sprawa może nie zostać wyjaśniona do dzisiejszego
lunchu? Bo moje biuro planowało wydanie tu dziś po południu
specjalnego obiadu celem uhonorowania naszych ciężko pracujących
uczelnianych sportowców i byłaby to wielka szkoda, gdybyśmy musieli
go przekładać...
Spojrzenie, jakie rzuca rektorowi detektyw, mogłoby zmrozić lawę.
- Panie rektorze, my tu nie mówimy o jakimś dzieciaku, który po
treningu zwrócił śniadanie do swojej szafki w szatni.
- Ja sobie zdaję z tego sprawę, panie detektywie. Niemniej miałem
nadzieję, że...
- Na litość boską, Phil - przerywa mu doktor Jessup. Ma już tego dosyć.
Nareszcie. - Ktoś usiłował przerobić tę małą na potrawkę, a ty chcesz
otwierać tu bar sałatkowy?
- Ja tylko uważam - odzywa się rektor Allington z urazą - że według
mojej profesjonalnej opinii najlepiej byłoby nie pozwolić, żeby ten
incydent zakłócił normalny tryb życia mieszkańców akademika.
Przypomnijcie sobie państwo, że kiedy kilka lat temu na uczelni doszło

background image

do fali samobójstw, to właśnie nagłaśnianie sprawy w prasie
spowodowało liczne próby naśladownictwa...
Na te słowa detektyw Canavan nie może się powstrzymać, żeby nie
unieść brwi.
- Uważa pan, że liczna grupa studentów pogna teraz do swoich pokojów
spróbować oderżnąć sobie głowy?
- Ja tylko usiłuję wyjaśnić - ciągnie rektor Allington wyniosłym tonem -
że jeśli ten obiad zostanie odwołany, o jutrzejszym meczu już nawet nie
wspominam, to nie uda się powstrzymać przecieków na temat tego, co
tu się naprawdę stało. Nie uda nam się długo utrzymać czegoś takiego
w sekrecie. I nie chodzi mi tu wcale o „The Post” ani nawet o 1010
WINS. Ja tu mówię o „New York Times” albo może nawet o CNN.
Jeśli pana ludzie szybko nie znajdą zwłok tej dziewczyny, detektywie,
to może nawet przyciągniemy uwagę głównych sieci telewizyjnych. A
to by mogło ogromnie zaszkodzić reputacji uczelni...
- Głowa bez ciała w uczelnianej stołówce - odzywa się, ku zaskoczeniu
wszystkich, dziekan Evans. Kiedy wszyscy obracamy się i wpatrujemy
się w nią, dodaje zduszonym głosem: - Dziś wieczorem w Inside
Edition.
Detektyw Canavan zdejmuje stopę z siedzenia krzesła i przenosi na nią
ciężar ciała.
- Panie rektorze - mówi. - Po pierwsze, za mniej więcej pięć minut moi
ludzie zamkną całe to skrzydło dla wszystkich. I mówiąc „dla
wszystkich”, mam na myśli również pracowników. Rozpoczynamy w
sprawie tej zbrodni regularne śledztwo. Prosimy pana o współpracę.
Może pan ją zacząć od zabrania z bezpośredniego sąsiedztwa miejsca
zbrodni siebie i swoich współpracowników, jak tylko moi ludzie z nimi
skończą. Po drugie, zmuszony jestem prosić, żeby ta stołówka pozostała
zamknięta do momentu, kiedy sam uznam, że można ją już bezpiecznie
otworzyć. O ile się nie mylę - ton detektywa sugeruje, że w swoją
pomyłkę zdecydowanie wątpi - na terenie uczelni dziś rano
zamordowano studentkę, a jej zabójca nadal pozostaje na wolności, być
może na terenie tego kampusu. Może nawet w tym pomieszczeniu. Jeśli
istnieje coś, co jeszcze bardziej mogłoby zagrozić reputacji tej uczelni,
to ja sobie tego nie umiem wyobrazić. Doprawdy nie wydaje mi się,
żeby odwołanie jakiegoś obiadu, czy meczu koszykówki, dało się z tym
porównać. Zgodzi się pan?

background image

Trudno mi chyba winić dziekan Evans za to, że po tych słowach
detektywa

zaczęła

nerwowo

chichotać.

Sugestia,

że wśród

kierownictwa administracyjnego Uniwersytetu Nowojorskiego znajduje
się zabójca, wystarczy, żeby nawet najbardziej zrównoważonego
człowieka doprowadzić do ataku histerycznego śmiechu. Próżno by
szukać na tej planecie grupy bardziej nijakich osobowości. Gerald
Eckhardt, z jego ukradkowym popalaniem papierosów i spinką do
krawata w kształcie krzyżyka, wymachujący tasakiem do mięsa? Trener
Andrews, w swoim dresie do biegania i kurtce z emblematem uczelni,
który zarąbuje jakąś dziewczynę na śmierć? Doktor Flynn, przy tych
całych siedemdziesięciu kilogramach wagi, za pomocą piły
rozczłonkowujący zwłoki?
To po prostu nie mieści się w sferze możliwości.
A przecież...
A przecież nawet Carol Evans musiała się już do tej pory zorientować,
że ten, kto zabił Lindsay, miał swobodny dostęp do stołówki. Tylko
ktoś, kto pracuje w Fischer Hall - albo w dziale administracji uczelni -
mógłby mieć klucz.
Co znaczy, że zabójcą może być ktoś z administracji.
Co najsmutniejsze, nawet mnie to nie dziwi.
Wow. Chyba faktycznie już jestem zblazowanym nowojorczykiem.
3
Chociaż dostajesz zawsze
Wypasioną premię,
Nie myśl sobie, że lepiej
Znasz ten świat ode mnie.
Jasne, za swoją kasę
Miewasz więcej wrażeń,
Ale w budowli życia
Jesteś i tak... garażem.

Bankier inwestycyjny
Słowa/muzyka: Heather Wells

Kiedy wchodzę, Sarah, nasza studentka asystentka (w każdym
akademiku zatrudniony jest taki student z ostatnich lat studiów, który w
zamian za darmowe zakwaterowanie i wyżywienie pomaga prowadzić

background image

administrację akademika) informuje mnie poirytowanym głosem:
- Masz kilka wiadomości. Telefon się urywa. Wszyscy się dopytują,
dlaczego zamknięto stołówkę. Sprzedawałam im tę bajeczkę o wycieku
gazu, ale nie wiem, jak długo ludzie jeszcze będą nam wierzyć, skoro
wszędzie kręci się tyle policji. Znaleźli już resztę zwłok?
- Cśś - szepczę, rozglądając się po gabinecie, w razie gdyby w kącie
krył się ktoś z mieszkańców.
Ale biuro (nadal przybrane girlandami ze sztucznej choiny,
siedmioramiennym świecznikiem i tykwami Kwanza wskutek mojego
nieco maniakalnego i wyraźnie przesadzonego ataku świątecznego
zdobnictwa) jest puste, pomijając Toma, który siedzi w gabinecie -
oddzielonym od pokoju, w którym siedzę ja, metalową kratownicą - i
cicho mruczy coś do telefonu.
- Nieważne - mówi Sarah, przewracając oczami. Sarah robi magisterkę
z psychologii, więc mnóstwo wie o ludzkiej psychice i jej działaniu.
Albo tylko jej się wydaje, że wie. - Połowa ludzi w tym budynku nawet
jeszcze nie wstała. A jeśli wstali, to już polecieli na zajęcia. I jak
sądzisz, odwołają jutrzejszy mecz? Nie ze względu na tę śnieżycę, która
ma do nas przyjść, tylko... No wiesz. Na nią?
- Hm - mruczę, siadając za swoim biurkiem. Przyjemnie jest usiąść. Do
tej pory nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak mocno drżą mi
kolana.
Cóż, nie codziennie zdarza ci się oglądać w jakimś garze odciętą głowę
czirliderki. Zwłaszcza znajomej czirliderki. Nic dziwnego, że jestem
trochę wyprowadzona z równowagi. Poza tym, pomijając tę café
mocha, nadal jestem bez śniadania.
Nie żebym miała apetyt na jedzenie. To znaczy mam, ale nie przesadny.
- Nie wiem - przyznaję. - Chcą przepytać Marka.
- On tego nie zrobił. - Sarah ma rozzłoszczoną minę. - On jest na to za
głupi. Chyba że ktoś mu pomagał.
To prawda. Wymagania, jakie trzeba spełnić, żeby się dostać na studia
na Uniwersytecie Nowojorskim, należą do najwyższych w kraju...
Chyba że chodzi o sportowców. Właściwie każdy w miarę dobry
koszykarz, który chce się dostać na Uniwersytet Nowojorski, jest
przyjmowany, bo uczelnia należy do III ligi, więc wszyscy co lepsi
atleci idą na uczelnie I lub II ligi. Ale i tak rektor Allington
zdecydowany jest zostawić po sobie na Uniwersytecie Nowojorskim

background image

dziedzictwo w postaci porządnej uniwersyteckiej drużyny koszykówki -
plotki głoszą, że marzy o doprowadzeniu drużyny do I ligi.
Chociaż prawdopodobieństwo takiego zdarzenia - zwłaszcza w świetle
tego, co się stało dzisiaj - jest niewielkie.
- Nadal nie mogę dojść do siebie - powiada Sarah. - Gdzie też może być
jej ciało?
- Tam, gdzie odnajdują się wszystkie zwłoki w Nowym Jorku -
odpowiadam, zerkając na wiadomości zostawione

mi przez

dzwoniących. - Gdzieś w rzece. Nikt go nie znajdzie aż do wiosny,
dopóki temperatura nie wzrośnie na tyle, że zwłoki wypłyną na
powierzchnię.
Oczywiście nie jestem żadną specjalistką od medycyny sądowej i nawet
nie udało mi się jeszcze zapisać na żaden kurs sądownictwa karnego, z
powodu tej wyrównawczej matematyki, którą muszę zaliczyć najpierw.
Ale naoglądałam się sporo odcinków Prawa i sprawiedliwości oraz
Kryminalnych zagadek.
Poza tym, wiecie, w końcu mieszkam z prywatnym detektywem. Czy
raczej powinnam powiedzieć: „dzielę miejsce stałego zamieszkania”,
bo to „mieszkam z” brzmi tak, jakby łączyło nas coś więcej niż tylko
dach nad głową, a to nieprawda. Niestety.
Sarah przesadnie się wzdryga, chociaż w biurze jest ciepło, a ona ma na
sobie jeden z tych grubych swetrów w paski, które zrobiła jej na drutach
koleżanka z kibucu, gdzie spędziła wakacje po swoim pierwszym roku
studiów. Wygląda to bardzo przyjemnie razem z tym jej
kombinezonem.
- To po prostu nie ma sensu - kontynuuje. - Jak to możliwe, że w tym
budynku doszło do kolejnego morderstwa? My się już zamieniamy w
Akademik Śmierci.
Przeglądam wiadomości. Moja najlepsza przyjaciółka Patty -
niewątpliwie widziała dzisiejszą pierwszą stronę „Post” i tak samo jak
Reggie martwi się, jak to na mnie wpłynie. Ktoś, kto nie chciał się
przedstawić i powiedział, że zadzwoni później - na pewno z banku.
Trochę

zachachmęciłam

w

kartach

kredytowych

w

szale

przedświątecznych zakupów. Jeśli uda mi się prolongować to wszystko
do marca, spłacę je, kiedy mi zwrócą nadpłacony podatek. No i...
Wymachuję karteczką w stronę Sarah.
- Serio? Naprawdę dzwonił? Czy tylko zabawiasz się moim kosztem?

background image

Sarah robi zdziwioną minę.
- Doprawdy, Heather - mówi. - Sądzisz, że w taki dzień jak dziś
stroiłabym sobie żarty? Jordan Cartwright naprawdę dzwonił. A
przynajmniej ktoś, kto twierdzi, że nazywa się Jordan Cartwright.
Chciał, żebyś do niego jak najszybciej oddzwoniła. Powiedział, że to
niezmiernie pilna sprawa. Z naciskiem na „niezmiernie”.
To brzmi całkiem w stylu Jordana. Dla Jordana wszystko jest
niezmiernie ważne. Zwłaszcza jeśli w jakiś sposób wiąże się z
upokorzeniem mojej osoby.
- A co, jeśli zwłok Lindsay nie ma w rzece? - pyta Sarah. - A co, jeśli
one jeszcze są w budynku? A co... O mój Boże, a co, jeśli one nadal są
w jej pokoju?
- Już byśmy się o tym dowiedzieli od Cheryl - odpowiadam. - Skoro
dzisiaj z samego rana ona i współlokatorka Lindsay zamieniły się na
pokoje.
- Aha. - Sarah ma rozczarowaną minę. Ale potem się rozjaśnia. - Może
jest w budynku, ale gdzie indziej! Na przykład w innym pokoju.
Wyobrażasz sobie, wracasz do siebie po zajęciach i znajdujesz na
obrotowym krześle zwłoki bez głowy, usadowione przed twoim
komputerem? Coś mnie ściska w żołądku. Ta café mocha chyba mi
trochę zaszkodziła.
- Sarah. Weź się zamknij.
- O mój Boże, a co, jeśli znajdziemy ją w sali gier, opartą o stół do
piłkarzyków?
- Sarah. - Tylko na nią patrzę.
- Och, Wyluzuj, Heather. - Sarah się uśmiecha. - Nie widzisz, że
uciekam się do wisielczego humoru, usiłując przerwać związek między
tym przerażającym bodźcem a niepożądaną emocjonalną reakcją, taką
jak obrzydzenie lub strach, które w tym przypadku nie byłyby ani
pomocne, ani profesjonalne?
- Wolałabym już obrzydzenie - mówię. - Nie wydaje mi się, żeby
ktokolwiek musiał silić się na profesjonalizm, kiedy w grę wchodzi
czirliderka bez głowy.
Dokładnie ten moment wybiera Tom, żeby się pojawić w drzwiach
swojego gabinetu.
- Czy możemy nie używać tego określenia? - pyta, chwytając się
framugi, jakby robiło mu się niedobrze.

background image

- Którego? - Sarah odrzuca parę kręconych loków za ramiona. -
Czirliderka?
- Nie - tłumaczy Tom. - Bez głowy. My mamy jej głowę. Brak nam
tylko reszty. O Boże. W głowie mi się nie mieści, że to właśnie
powiedziałem.
Spogląda na mnie żałośnie. Pod przekrwionymi oczami ma fioletowe
cienie po tej nocy spędzonej w szpitalu, a jasne włosy przylgnęły mu do
czoła z powodu braku żelu. W normalnych okolicznościach Tom nigdy
by sobie nie pozwolił, żeby ktoś zobaczył go w takim stanie. O włosy
dba chyba bardziej niż ja.
- Powinieneś iść do łóżka - radzę mu. - Mamy tu wszystko pod
kontrolą, Sarah i ja.
- Nie mogę iść do łóżka. - Tom jest zszokowany. - W moim budynku
znaleziono martwą dziewczynę. Możesz sobie wyobrazić, jakby na to
zareagował Jessup i reszta? Gdybym ot tak sobie... poszedł do łóżka?
Wiesz, jestem jeszcze na okresie próbnym. Uznaliby, że po prostu nie
umiem wziąć sprawy za łeb... - Przełyka ślinę. - O mój Boże, czy ja
właśnie użyłem słowa „łeb”?
- Wracaj do siebie do gabinetu, zamknij drzwi i na parę minut
przymknij oczy - proponuję. - Będę cię kryła.
- Nie mogę - mówi Tom. - Za każdym razem, kiedy zamykam oczy,
widzę... ją.
Nie muszę pytać, co ma na myśli. Rozumiem to aż za dobrze. Bo mnie
dolega to samo.
- Hej. - Jakiś dzieciak w bluzie z kapturem i dwoma małymi srebrnymi
kolczykami w kształcie sztang u podstawy nosa wsuwa głowę do
gabinetu. - Dlaczego stołówka jest zamknięta?
- Wyciek gazu. - Sarah, Tom i ja mówimy jednym głosem.
- Jezu! - Dzieciak się krzywi. - Więc muszę iść na kampus, żeby zjeść
śniadanie?
- Idź do związku studentów. - Sarah wyciąga szybko kupon na jedzenie.
- My stawiamy.
Dzieciak zerka na kupon.
- Super - mówi, bo ten bon nie zostanie odliczony z jego codziennej
liczby posiłków. Więc jeśli będzie miał ochotę, może dzisiaj zjeść dwa
obiady. Zadowolony odchodzi, powłócząc nogami.
- Nie rozumiem, czemu nie możemy powiedzieć im zwyczajnie prawdy

background image

- oświadcza Sarah, kiedy tylko student znika. - Przecież prędzej czy
później się dowiedzą.
- Racja - przyznaje Tom. - Ale nie chcemy wywoływać paniki. No
wiecie, że w budynku przebywa na wolności jakiś seryjny morderca.
- A poza tym - dodaję ostrożnie - nie chcemy, żeby ludzie zorientowali
się, o kogo chodzi, zanim nie uda nam się skontaktować z rodzicami
Lindsay.
- Tak - mówi Tom. - Heather ma rację.
To dziwne uczucie, mieć szefa, który sam nie wie, co robi. To znaczy,
nie zrozumcie mnie źle, Tom jest świetny. Ale gdzie mu tam do Rachel
Walcott. Za co powinnam być losowi bardzo wdzięczna...
- Hej, ludzie - odzywa się Sarah. - Zgadnijcie, kim jestem! Ha, ha, ha,
bum.
Tom i ja spoglądamy po sobie z konsternacją.
- Nie mam pojęcia - odpowiadam.
- Kimś, komu głowa odpadła ze śmiechu. Łapiecie? Ha, ha, ha, bum. -
Sarah zerka na nas z przyganą, widząc, że nie wybuchamy śmiechem. -
Wisielczy humor, ludzie. Żeby jakoś się z tym wszystkim uporać.
- A kto jest z tym dzieciakiem, który miał urodziny? - Spoglądam na
Toma. - Z tym w szpitalu? Skoro oboje jesteśmy tutaj?
- O cholera! - Twarz Toma szarzeje. - Zapomniałem o nim. Dostałem
ten telefon i...
- Po prostu go tam zostawiłeś? - Sarah przewraca oczami. Ponieważ
pogarda dla naszego nowego szefa nie jest uczuciem, które usiłuje
ukrywać. Uważa, że doktor Jessup powinien był zatrudnić na to
stanowisko właśnie ją, mimo że jest jeszcze na dziennych studiach. A
zaocznie uprawia hobby, którym jest analizowanie problemów
wszystkich znajomych. Ja, na przykład, borykam się podobno z
poczuciem odrzucenia po tym, jak moja matka zwiała do Argentyny z
moim menedżerem... i całym moim majątkiem.
A ponieważ nie reaguję w tej sprawie tak stanowczo, jak zdaniem Sarah
powinnam, czyli nie wytaczam sprawy w sądzie, cierpię również na
niską samoocenę i bierność. Przynajmniej Sarah tak uważa.
Ale mnie się wydaje, że mam pewien wybór (no cóż, niezupełnie, bo
przecież i tak nie mam pieniędzy na założenie sprawy w sądzie): mogę
siedzieć i zadręczać się z goryczy i żalu z powodu postępku matki. Albo
mogę zostawić to wszystko za sobą i jakoś poukładać swoje życie.

background image

Czy to coś złego, że wybieram drugą opcję?
Zdaniem Sarah najwyraźniej tak. Chociaż informuje mnie o tym tylko
wtedy, kiedy akurat nie jest zajęta udowadnianiem mi, że cierpię na
jakiś kompleks Supermana, bo chcę uchronić wszystkich mieszkańców
Fischer Hall przed wszelkimi zagrażającymi im krzywdami.
Naprawdę, zupełnie mnie nie dziwi, czemu Sarah nie dostała tej pracy,
a Tom owszem. Tom mówi mi zawsze tylko takie rzeczy, jak, na
przykład, że podobają mu się moje buty, i czy wczoraj wieczorem
oglądałam Idola. O wiele łatwiej jest dogadać się z Tomem niż z Sarah.
- No cóż, moim zdaniem morderstwo jest ważniejsze niż zatrucie
alkoholowe. - Staję w obronie Toma. - Ale i tak musimy wysłać tam
kogoś i sprawdzić, czy nie przyjęto go czasem na oddział... - Jeśli Stan
zorientuje się, że pozostawiliśmy bez żadnej opieki studenta na ostrym
dyżurze, dostanie szału. Nie chcę stracić swojego nowego szefa, kiedy
zaczynam go dopiero lubić. - Sarah...
- Mam laborkę - oświadcza, nawet nie podnosząc wzroku znad kart, na
których wpisywani są odwiedzający, a które ma zamiar skserować
rzekomo po to, żeby policja mogła sprawdzić, czy poprzedniego
wieczoru Lindsay nie miała jakichś gości, którzy za wizytę postanowili
odpłacić jej odcięciem głowy.
Tyle że Lindsay, oczywiście, żadnych gości nie miała. Sprawdziliśmy
rejestry dwa razy. I nic.
- Ale...
- Nie mogę się zerwać - twierdzi Sarah. - To pierwsze zajęcia w
semestrze!
- No to ja pojadę.
- Heather, nie. - Tom zaczyna panikować. Nie wiem, czy to dlatego, że
faktycznie nie chce mnie narażać na poczekalnię izby przyjęć w
nowojorskim szpitalu po tym, co już dzisiaj rano przeszłam, czy też
dlatego, że nie chce zostać sam w biurze, skoro jest jeszcze zupełnie
nowy w pracy... - Poproszę jednego z opiekunów pięter...
- Oni też będą mieli zajęcia, tak jak Sarah. - Już wstałam i sięgam po
kurtkę. Nie zamierzam robić z siebie męczennicy. Ja naprawdę cieszę
się, że mogę wyrwać się stąd na trochę. Chociaż usiłuję udawać, że tak
nie jest.
- Nie ma sprawy, naprawdę. Będą musieli go zaraz przyjąć, prawda?
Albo wypisać do domu. Więc wrócę niedługo. To chłopak, tak?

background image

- A która dziewczyna byłaby na tyle głupia, żeby próbować wypić
dwadzieścia jeden pięćdziesiątek wódki w jeden wieczór? - pyta Sarah,
przewracając oczami.
- To facet. - Tom podaje mi karteczkę z nazwiskiem i numerem
identyfikacyjnym studenta, którą wsuwam do kieszeni. - Nie jest
szczególnie błyskotliwym rozmówcą ale z drugiej strony, kiedy tam
byłem, nie doszedł jeszcze do przytomności. Może do tej pory już się
obudził. Potrzebujesz drobnych na taksówkę?
Uspokajam go, że starczy mi tego, co wcześniej wyjęłam z metalowej
kasetki, kiedy wybierałam się do szpitala, żeby go zmienić... Zanim
dowiedzieliśmy się o Lindsay.
- A więc - mówi do mnie cicho Tom, kiedy zmierzam do drzwi.
- Miałaś już z czymś takim wcześniej do czynienia. - Oboje wiemy, co
ma na myśli, mówiąc: „czymś takim”. - Co ja, hm, mam robić?
Ma naprawdę zaniepokojoną minę. Z tą miną i tymi potarganymi
włosami wygląda na jeszcze młodszego niż jest... A mając dwadzieścia
sześć lat, jest przecież młodszy ode mnie. Prawie tak młody jak
Chłopiec za Barem.
- Bądź silny. - Kładę dłoń na jego muskularnym ramieniu, opiętym
rękawem swetra Izod. - A cokolwiek chcesz zrobić... Spróbuj nie
rozwiązywać zagadki tego morderstwa samodzielnie. Zaufaj mi.
Z trudem przełyka ślinę.
- Nie ma sprawy. Nie zamierzam skończyć z głową w garnku. Dziękuję
bardzo.
Poklepuję go krzepiąco po ręce.
- Będę pod komórką, gdybyś chciał się ze mną skontaktować -
informuję go.
A potem pośpiesznie uciekam stamtąd do holu, gdzie wpadam na Julia,
naszego kierownika ekipy sprzątaczy i jego świeżo zatrudnionego
siostrzeńca - nepotyzm ma się na Uniwersytecie Nowojorskim równie
dobrze jak wszędzie na świecie - Manuela, którzy rozkładają na
posadzce podgumowane maty, żeby ochronić marmur przed solą, którą
mieszkańcy zaczną wnosić do środka na butach, kiedy wreszcie śnieg
się rozpada.
- Heather - zaczepia mnie zmartwiony Julio, kiedy ich mijam. - Czy to
prawda, co mówią? O tej... - Ciemnymi oczami zerka w stronę holu, w
którym funkcjonariusze policji i administratorzy uczelni kłębią się

background image

nadal jak niewolnice mody na wyprzedaży designerskich ciuchów.
- To prawda, Julio - potwierdzam cicho. - Znaleźli... - Mam zamiar
powiedzieć „zwłoki”, ale to przecież nie jest zgodne z prawdą. -
Znaleźli w stołówce zabitą dziewczynę - kończę wreszcie.
- Kogo? - Manuel Juarez, przystojny aż do bólu facet, do którego
wzdycha wiele zatrudnionych u nas studentek, a jak słyszałam, paru
studentów też (ja nim sobie głowy nie zawracam, bo nie wierzę w
romanse w miejscu pracy. A poza tym on nigdy nawet nie spojrzał w
moją stronę i raczej jest to mało prawdopodobne, że spojrzy, skoro
dokoła kręci się tyle apetycznych dziewiętnastolatek w bluzeczkach
obnażających pępek. Ja nie pokazałam brzucha odkąd, hm, zaczął
wystawać ponad pasek dżinsów), ma zatroskaną minę. - Jak się
nazywała?
- Nie mogę wam jeszcze powiedzieć, bo powinniśmy zaczekać, póki
rodzina zmarłej nie zostanie zawiadomiona, zanim ujawnimy jej
nazwisko komukolwiek innemu.
Oczywiście prawda jest taka, że gdyby chodziło o kogokolwiek innego
niż Lindsay, powiedziałabym im z miejsca. Ale wszyscy - nawet
pracownicy akademika, na ogół mało tolerancyjni wobec ludzi, których
rodzice zapewniają nam czeki z wypłatą - lubili Lindsay.
Nie zamierzam być tą osobą, która im opowie, co ją spotkało.
To jest jeden z powodów, dla których cieszę się, że mam okazję na
trochę się stąd wymknąć.
Julio rzuca swojemu siostrzeńcowi poirytowane spojrzenie - pewnie
dlatego, że wie równie dobrze jak ja, że nie wolno mi jeszcze ujawnić
nazwiska ofiary - i mruczy pod nosem coś po hiszpańsku. Manuel
oblewa się ciemnym rumieńcem, ale milczy. Wiem, że Manuel, tak jak
Tom, jest jeszcze nowy, ciągle na okresie próbnym. A poza tym Julio
jest szalenie wymagającym przełożonym. Nie chciałabym, żeby był
moim szefem. Widziałam, co potrafi wyprawiać, kiedy złapie któregoś
z mieszkańców akademika na jeżdżeniu na rolkach po jego świeżo
wywoskowanych posadzkach.
- Muszę jechać do szpitala w sprawie innego dzieciaka - tłumaczę
Juliowi. - Mam nadzieję, że niedługo wrócę. Uważaj na Toma, kiedy
mnie nie będzie, dobrze? On jeszcze nie przywykł do załatwiania takich
rzeczy.
Julio z powagą kiwa głową, a ja wiem, że moja prośba zostanie

background image

spełniona co do joty... Nawet jeśli to będzie oznaczało, że Julio będzie
musiał udać, że ktoś wylał puszkę jakiegoś napoju na podłogę przed
drzwiami biura kierownictwa administracyjnego akademika, żeby móc
ją potem przez pół godziny wycierać.
Udaje mi się minąć wszystkich ludzi w holu i już niezatrzymywana
przez nikogo wychodzę na zimne powietrze. Ale chociaż, jakimś
cudem, w tej samej chwili pod drzwiami Fischer Hall przystaje jakaś
taksówka, nie macham na nią. Zamiast tego biegnę za róg, z powrotem
w stronę domu, z którego wyszłam zaledwie dwie godziny temu. Jeśli
mam siedzieć cały dzień w szpitalu, to będę potrzebowała paru rzeczy -
na przykład mojego podręcznika do matematyki, żebym mogła
przygotować się do pierwszych zajęć, jeśli jutro nie zostaną odwołane, i
może zabrać też game boya, w którym mam Tetrisa (no dobra, kogo ja
próbuję nabierać? Mając do wyboru naukę i Tetrisa, mogę się o
wszystko założyć, że poranek spędzę, usiłując pobić swój rekord). No i
może uda mi się jednak namówić Lucy, żeby wyszła na chwilkę i się
załatwiła, żebym nie musiała się martwić, że później znajdę w domu
jakiś prezencik.
Chmury nad miastem są nadal ciemne i grożą śnieżycą, ale wiem, że to
nie dlatego Reggiego i jego kumpli nie widać w okolicy. Rozproszyli
się ze względu na zwiększoną ilość policji za rogiem, pod Fischer Hall.
Pewnie siedzą w Washington Square Diner, zrobiwszy sobie przerwę na
kawę. Zabójstwa odbijają się na handlu narkotykami równie
bezwzględnie, jak na wszystkim innym.
Lucy jest tak zdziwiona, widząc mnie w domu o tak wczesnej porze, że
zapomina zaprotestować, kiedy ją wyprowadzam do mroźnego ogrodu
na tyłach domu dziadka Coopera. Ale zanim zgarnęłam podręcznik i
game boya, i znów zeszłam na dół, już siedzi przy tylnych drzwiach, a
kilka metrów dalej paruje to, co trzeba. Wpuszczam ją z powrotem do
środka i szybko po niej sprzątam, i mam już znów wypaść z domu,
kiedy zauważam, że na sekretarce miga światełko - na naszym
domowym aparacie, nie tym, który obsługuje służbową linię Coopera.
Naciskam odtwarzanie i korytarz wypełnia głos brata Coopera.
- Hm, cześć - mówi mój były narzeczony. - To wiadomość dla Heather.
Heather, próbowałem skontaktować się z tobą, dzwoniąc na komórkę i
do biura. Chyba ciągle się mijamy. Czy możesz do mnie oddzwonić, jak
tylko odsłuchasz tę wiadomość? Jest coś bardzo ważnego, o czym

background image

muszę z tobą porozmawiać.
Wow. To rzeczywiście musi być coś ważnego, skoro dzwoni do mnie
na domową linię Coopera. Rodzina nie rozmawia z Cooperem od lat -
odkąd dowiedzieli się, że patriarcha rodu i założyciel Cartwright
Records, Arthur Cartwright, zostawił swój dom w West Village,
świetną nowojorską nieruchomość (szacowaną na około osiem
milionów dolarów), czarnej owcy w rodzinie. Rodzinne relacje już i
przedtem nie były za ciepłe, a to dlatego, że Cooper odmówił zajęcia się
rodzinnym interesem (a konkretnie, nie zgodził się śpiewać w Easy
Street, boys bandzie, który kompletował jego ojciec).
Gdyby nie ja - oraz moja przyjaciółka Party i jej mąż Frank - Cooper
spędziłby święta i sylwestra w Nowym Jorku zupełnie sam (nie żeby
taka perspektywa zbytnio mu przeszkadzała), zamiast pławić się w
rodzinnym cieple... A tak pławił się w rodzinnej atmosferze domu
Patty, skoro moja rodzina albo siedzi w więzieniu (tata), albo zwiała z
moimi pieniędzmi (mama). W sumie to może nawet lepiej, że jestem
jedynaczką.
Przekonałam się w ciągu tych lat, kiedy byłam dziewczyną brata
Coopera, że to, co jest ważne dla Jordana, rzadko bywa ważne dla mnie.
Więc nie rzuciłam się do telefonu, żeby natychmiast do niego
oddzwaniać. Zamiast tego odsłuchałam resztę wiadomości - kilka razy
rzucono słuchawkę, to na pewno telemarketerzy - a potem znów
wyszłam na mróz, żeby jechać do St. Vincent's.
Oczywiście, skoro teraz potrzebuję taksówki, żadna się nie pojawia,
więc muszę przejść piechotą tych pięć czy sześć przecznic (pomiędzy
alejami, a nie tych krótkich, między zwykłymi ulicami), aż do samego
szpitala. Ale nie ma sprawy. Autorytety twierdzą, że powinniśmy
dziennie zażywać przynajmniej pół godziny ruchu. A może chodzi o
godzinę? No cóż, nieważne, pięć przecznic na tym mrozie to i tak aż za
dużo. Kiedy docieram do szpitala, policzków ani nosa z zimna już nie
czuję.
Ale w poczekalni jest ciepło - nawet jeśli trochę chaotycznie... Chociaż
nie aż tak jak zazwyczaj, bo ta mroźna pogoda najwyraźniej skłoniła
większość hipochondryków do pozostania w domach - i bez trudu
znajduję sobie miejsce siedzące. Jakaś miła pielęgniarka przełączyła
telewizor z hiszpańskich telenowel na New York One, więc wszyscy są
na bieżąco z prognozami co do nadchodzącej śnieżycy. Do pełnego

background image

zadowolenia brak mi tylko gorącego kakao - a i temu udaje się dość
łatwo zaradzić, wsuwając parę monet do automatu z napojami - i
jakiegoś śniadania.
Na izbie przyjęć St. Vincent's, niestety, o jedzenie jest trudniej, chyba
że zechcę się zadowolić funyuns i milk duds z automatu ze słodyczami.
W normalnych okolicznościach pewnie bym to zrobiła.
Ale w świetle wydarzeń dzisiejszego poranka jest mi trochę niedobrze i
nie jestem pewna, czy mój żołądek poradzi sobie z taką nagłą dawką
soli i karmelu.
Poza tym jest za pięć minut pełna godzina... Zwykła pora, kiedy
ochrona otwiera wejście na ostry dyżur i pozwala każdemu pacjentowi
na krótkie odwiedziny. W przypadku naszego studenta tym
odwiedzającym będę ja.
Oczywiście teraz, kiedy jej potrzebuję, nijak nie mogę znaleźć tej
karteczki od Toma z nazwiskiem i numerem identyfikacyjnym studenta.
Więc wiem, że kiedy zaczną wpuszczać odwiedzających, będę musiała
zdać się na intuicję. Mam nadzieję, że nie będzie tam zbyt wielu
dwudziestejednolatków odsypiających nadmierną liczbę alkoholowych
drinków urodzinowych z poprzedniego wieczoru. W razie czego może
pielęgniarki mi pomogą...
Ale koniec końców wcale nie potrzebuję pomocy. Rozpoznaję studenta
w tej samej chwili, w której moje oczy padają na postać wyciągniętą
pod białym prześcieradłem na łóżku.
- Gavin!
Jęczy i chowa twarz w poduszkę.
- Gavin.
Staję obok łóżka i obrzucam go oburzonym spojrzeniem. Powinnam
była się domyślić. Gavin McGoren, z trzeciego roku filmoznawstwa,
największe utrapienie spośród mieszkańców Fischer Hall. Przez kogo
innego mój szef musiałby spędzić bezsenną noc? - Wiem, że nie śpisz,
Gavin - mówię słodko. - Otwieraj oczy.
- Jezu Chryste, kobieto! - Gavin uchyla powieki. - Nie widzisz, że
jestem chory? - I wskazuje na wenflon sterczący mu z ręki.
- Och, przestań - rzucam z obrzydzeniem. - Wcale nie jesteś chory.
Jesteś tylko durny. Dwadzieścia jeden kielonków, Gavin?
- Nieważne - mamrocze, wolnym od kroplówki ramieniem zakrywając
sobie oczy, żeby nie raziło ich światło jarzeniówek palących się pod

background image

sufitem. - Miałem koło siebie kumpli. Wiedziałem, że nic mi się nie
stanie.
- Kumple - mówię pogardliwie. - O tak, kumple świetnie się tobą zajęli.
- Hej. - Gavin krzywi się, jakby bolał go dźwięk własnego głosu. Bo
pewnie tak jest. - Przywieźli mnie tutaj, nie?
- Zostawili cię tu pod drzwiami - poprawiam go. - I się ulotnili. I nie
widzę żadnego z nich przy twoim boku, prawda?
- Musieli iść na zajęcia - mamrocze niewyraźnie Gavin. - Zresztą, co ty
o tym wiesz? Nie było cię tutaj. Był tu ten drugi pacan z biura
administracji... A w ogóle, gdzie on jest?
- Jeśli chodzi ci o Toma, kierownika administracyjnego, to musiał
wracać, żeby zająć się innym nagłym przypadkiem. Wiesz, Gavin, nie
ty jeden u nas mieszkasz.
- Czemu się na mnie wyżywasz? - pyta Gavin. - To moje urodziny.
- No to je fajnie uczciłeś.
- A co mi tam. Mam z tego korzyść. Sfilmowałem to i mam projekt na
zajęcia.
- Wiecznie filmujesz siebie samego podczas jakichś wygłupów -
zauważam. - Pamiętasz, jak odtwarzałeś tamtą scenę z Hannibala? Tę z
krowim mózgiem?
Unosi ramię, żeby mnie spiorunować wzrokiem.
- A skąd miałem wiedzieć, że jestem uczulony na fasolę Jaś?
- Może cię to zaskoczy, Gavin - czuję, że w kieszeni zaczyna mi
wibrować komórka - ale Tom i ja mamy lepsze rzeczy do roboty niż
trzymać cię za rączkę za każdym razem, kiedy odwalisz jakąś durnotę,
po której lądujesz na ostrym dyżurze.
- Na przykład, co? - parska Gavin. - Pozwalać, żeby ci beznadziejni
opiekunowie pięter jeszcze trochę się wam popodlizywali?
Bardzo trudno jest mi powstrzymać się od podzielenia się z Gavinem
historią o Lindsay. Jak on może tak tu leżeć i się nad sobą użalać -
zwłaszcza że wylądował w szpitalu na własne życzenie - skoro tam, w
naszym budynku, zginęła dziewczyna, a my nawet nie jesteśmy w
stanie odnaleźć jej ciała?
- Posłuchaj, nie mogłabyś po prostu sprawdzić, czy oni mnie już stąd
wypuszczą? - jęczy Gavin. - I choć raz oszczędzić mi tych kazań?
- Mogę. - Jestem bardzo zadowolona, że mogę go zostawić samemu
sobie. Pomijając wszystko inne, nie pachnie za ładnie. - Chcesz, żebym

background image

zadzwoniła do twoich rodziców?
- Boże, nie - jęczy. - Dlaczego miałbym chcieć, żebyś coś takiego
zrobiła?
- Może po to, żeby dać im znać, jak uczciłeś osiągnięcie pełnoletności?
Jestem pewna, że byliby szalenie dumni...
Gavin zakrywa twarz poduszką. Uśmiecham się i idę do jednej z
pielęgniarek, żeby przedyskutować z nią możliwość wypuszczenia go
do domu. Mówi mi, że sprawdzi, co na to lekarz. Dziękuję jej i wracam
do poczekalni. Wyciągam komórkę, żeby zobaczyć, kto dzwonił...
...I z dreszczem widzę napis „Cartwright, Cooper” na wyświetlaczu
telefonu.
Jeszcze głębszy dreszcz przejmuje mnie, kiedy sekundę później słyszę
ten głos:
- Heather.
Podnoszę wzrok i nagle patrzę w oczy Coopera.
4
Pamiętam, kiedyś dziesiątek
sterczał
Na wszystkie moje skromne
potrzeby.
Teraz, niestety, jestem już
starsza.
Ciuchy za grosik odeszły
w niebyt.

Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells

Och, nieważne. No dobra, kocham się w nim, a on wykazuje zero
zainteresowania moimi uczuciami. I co z tego? Dziewczyna przecież
ma prawo pomarzyć, nie?
I przynajmniej marzę o kimś w odpowiednim wieku, bo Cooper jest po
trzydziestce - jest o jakieś dziesięć lat starszy niż Chłopiec za Barem.
I to przecież nie tak, że Cooper haruje za minimalną płacę w jakimś
barze serwującym kawę. On ma własną firmę.
Wprawdzie nie chce mi powiedzieć, czym się zajmuje jak dzień długi,
bo uważa, że nie powinna tego wiedzieć osoba o takiej delikatnej

background image

konstrukcji psychicznej jak ja.
Ale to tylko znaczy, że jest troskliwy, prawda?
Ja wiem, że się o mnie troszczy. Z jakiego innego powodu
zaproponowałby, żebym się do niego wprowadziła (no cóż, a
przynajmniej zamieszkała na górnym piętrze jego domu), po tym jak
Jordan wyrzucił mnie z mieszkania (chociaż Jordan twierdzi, że niczego
podobnego nie zrobił i że to ja zdecydowałam się wyprowadzić. Ale,
bardzo mi przykro, to on był osobą, która pozwoliła Tani Trace
przewrócić się twarzą prosto w swoje krocze - i to w naszym wspólnym
mieszkaniu. Kto by nie zinterpretował czegoś podobnego jako
wskazówki, że ma się wynosić)?
Ale Cooper bardzo jasno zaznaczył, że interesuję go wyłącznie jako
przyjaciółka. Dał mi to do zrozumienia w ten sposób, że nigdy nie
próbował mnie w żaden sposób poderwać.
I dobra, w pewnym sensie Cooper kiedyś wspomniał - kiedy byłam w
stanie ciężkiego szoku po tym, jak omal mnie nie zamordowano, i tylko
częściowo przytomna - że jego zdaniem jestem miłą dziewczyną.
Ale czy ja mam uważać, że to dobrze? No bo, miła? Faceci nigdy się
nie interesują miłymi dziewczynami. Wolą takie dziewczyny jak Tania
Trace, która w tym swoim nowym wideo do ostatniego singla, Bitch
Slap, tarzała się w plamie ropy na wodzie, ubrana wyłącznie w skórzane
stringi i koszulkę bez rękawków.
Jestem całkiem pewna, że skórzanych stringów w moim rozmiarze w
ogóle nie robią.
No ale zawsze pozostaje szansa, że Cooper nie przepada za skórzanymi
stringami. Bo przecież tym, że jest dla mnie taki miły, dowiódł, że w
niczym nie przypomina pozostałych członków swojej rodziny. Może
jest jeszcze jakaś nadzieja. Może to dlatego znalazł się teraz tu, w tym
szpitalu: chce mi powiedzieć, że nie może już beze mnie wytrzymać ani
sekundy dłużej i że jego samochód czeka na zewnątrz, żeby zabrać nas
na lotnisko, skąd polecimy wziąć ślub w Vegas, a potem na miesiąc
miodowy na Hawajach...
- Hej - mówi Cooper, wyciągając w moją stronę papierową torbę. -
Zdaje się, że nic nie jadłaś. Kupiłem ci kanapkę w Joe's.
Och. No dobrze. Może to nie ślub w Vegas i miesiąc miodowy na
Hawajach.
Ale to kanapka z Joe's Dairy, mojego ulubionego sklepu z serami! A

background image

jeśli kiedykolwiek spróbujecie wędzonej mozzarelli z Joe's, przekonacie
się, że to coś równie dobrego, jak miesiąc miodowy na Hawajach. A
może nawet lepszego.
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem? - pytam oszołomiona, odbierając od
niego torbę.
- Sarah mi powiedziała. Zadzwoniłem do ciebie do biura, kiedy
usłyszałem, co się stało. Podawali to na częstotliwości policyjnej.
- Jasne. - Cooper słucha radia na policyjnej częstotliwości, kiedy jest na
obserwacji. Tego albo jazzu. Ma bzika na punkcie Elli Fitzgerald.
Gdyby Ella jeszcze żyła, byłabym zazdrosna.
- Czy twoi klienci nie będą się zastanawiać, gdzie się podziałeś? -
pytam. W głowie mi się nie mieści, że zawala jakąś sprawę ze względu
na mnie.
- Nic się nie stanie. - Cooper wzruszył ramionami. - Mąż mojej klientki
jest chwilowo zajęty. - Nawet nie próbuję go pytać, czym zajęty, bo
wiem, że mi nie powie. - I tak wybierałem się na lunch i stwierdziłem,
że pewnie jesteś głodna.
Przy słowie lunch zaczyna mi głośno burczeć w brzuchu.
- Umieram z głodu - wyznaję. - Ratujesz mi życie.
- A więc? - Cooper prowadzi mnie w stronę wolnych plastikowych,
pomarańczowych krzeseł w poczekalni. - Co dolega temu dzieciakowi?
Zerkam w stronę drzwi prowadzących na ostry dyżur.
- Komu, Gavinowi? Chroniczna głupota.
- Znów Gavin, tak? - Z kieszeni kurtki Cooper wyciąga dwie puszki yoo
- hoo i podaje mi jedną. Serce mi na moment zamiera. Yoo - hoo. Boże,
uwielbiam tego człowieka. Kto by zresztą nie uwielbiał? - Jeśli ten
dzieciak dożyje do dyplomu, zdziwię się. No i? Jak sobie z tym radzisz?
Mam na myśli tę zabitą dziewczynę.
Zatopiłam zęby w chrupiącej bagietce - napełnionej świeżo zrobioną
wędzoną mozzarellą, pachnącą czosnkiem, pieczoną papryką i
suszonymi na słońcu pomidorami. Po czymś takim nie jestem w stanie
przemówić, bo wnętrze moich ust przeżywa orgazm.
- Zadzwoniłem - ciągnie Cooper, widząc, że mam pełne usta (wydaje
mi się, że pozostaje nieświadomy tych wszystkich fajerwerków, które
wybuchają w ich wnętrzu) - do przyjaciela, który pracuje w biurze
koronera. Zajęli się nią bardzo szybko, wiesz, bo teraz z uwagi na
śnieżycę, która ma się u nas zacząć, wszystko zwolniło tempo. W

background image

każdym razie są całkiem pewni, że zmarła zdecydowanie przed tym,
jak... No, wiesz.
Została pozbawiona głowy. Kiwam potakująco, nadal żując.
- Pomyślałem, że będziesz to chciała wiedzieć - ciągnie Cooper.
Rozwija swoją kanapkę. Chyba z prosciutto. - To znaczy, że ona nie...
Nie cierpiała. Są prawie pewni, że została uduszona.
Przełykam.
- Skąd oni to wiedzą? - pytam. - Biorąc pod uwagę, że... No cóż, nie
mamy szyi.
Cooper właśnie nadgryzł swoją kanapkę, kiedy o to zapytałam. Trochę
się krztusi, ale udaje mu się jakoś przełknąć.
- Przebarwienia - mówi między jednym kaszlnięciem a drugim.
- Wokół oczu. To oznacza, że przestała oddychać, zanim doszło do
zgonu wskutek uduszenia. Nazywają to zahamowaniem funkcji nerwu
błędnego.
- Och. Przepraszam. - Chodzi mi o to, że się przeze mnie zakrztusił.
Popija trochę yoo - hoo. A kiedy to robi, mogę mu się ukradkiem
poprzyglądać. Nie ogolił się dziś rano... Nie żeby to miało jakieś
znaczenie. Nadal to jeden z najseksowniej wyglądających facetów,
jakich spotkałam w życiu. Ten popołudniowy - czy raczej jeszcze
przedpołudniowy zarost - tylko podkreśla ostre płaszczyzny jego
twarzy, jeszcze wyraźniej zarysowując szczupłą szczękę i wysokie
kości policzkowe. Niektórzy ludzie, tacy jak jego ojciec, Grant
Cartwright, mogliby uznać, że Cooperowi przydałby się fryzjer. Ale
mnie się podoba, kiedy facetowi można przegarnąć włosy palcami.
No wiecie, to znaczy, gdyby mi na to pozwolił.
Według mnie te nieco przydługie włosy nadają mu wdzięk przyjaznego
owczarka pasterskiego, Cooper musi na innych wywierać nieco
groźniejsze wrażenie. Staje się to oczywiste, kiedy bezdomny, niosący
w papierowej torebce jakąś butelkę, wchodzi do szpitala, żeby się
trochę ogrzać, dostrzega obok mnie wolne krzesło i rusza w jego
stronę...
...i zmienia zamiar, kiedy spogląda na szerokie ramiona Coopera -
jeszcze szersze w tej puchowej kurtce - i ciężkie timberlandy na
nogach.
A Cooper nawet tego nie zauważa.
- Uważają, że jakiś czas tam postała - mówi, kiedy wreszcie udało mu

background image

się przełknąć to coś, czym się zakrztusił. - Na tym, eee, gazie.
Przynajmniej od świtu.
- O Boże!
Ale chociaż w akademiku - to znaczy, domu studenckim - nie mogłam
pomyśleć o tym, co spotkało Lindsay, żeby mnie nie ogarnęła fala
mdłości, teraz bez kłopotu kończę kanapkę. Może dlatego, że naprawdę
już umierałam z głodu.
A może ze względu na uspokajającą obecność Coopera. Miłość chyba
wyczynia z człowiekiem dziwne rzeczy.
Skoro już mowa o miłości...
Odzywa się moja komórka, a kiedy wyjmuję ją z kieszeni, widzę, że
dzwoni do mnie Jordan. Znowu. Szybko chowam telefon z powrotem
jak najgłębiej do kieszeni.
Ale nie dość szybko, niestety.
- Musi naprawdę chcieć z tobą porozmawiać o czymś ważnym -
zauważa Cooper. - W domu też zostawił wiadomość.
- Wiem - bąkam ze wstydem. - Odsłuchałam ją.
- Rozumiem. - Cooper ma taką minę, jakby coś go rozbawiło...
Przynajmniej sądząc ze sposobu, w jaki kąciki jego warg wyginają się
w górę pod tymi pięcioma milimetrami zarostu, który je otacza. - A nie
oddzwaniasz do niego dlatego, że...?
- Nieważne - mówię zirytowana. Ale nie na Coopera. Irytuję się na jego
brata, który nie chce zrozumieć, że zerwanie to jest właśnie to:
zerwanie. Nie wydzwania się bez przerwy do swojej byłej, zwłaszcza
będąc zaręczonym z kimś innym, po tym jak się z nią zerwało. Tak
nakazuje dobre wychowanie.
Chyba to, że nadal z nim sypiam, wcale nie pomaga. To znaczy, z
Jordanem.
Ale poważnie, to był tylko ten jeden raz na chodniku w holu mieszkania
Coopera, i to w chwili totalnej słabości. To nie powinno się powtórzyć.
Tak mi się zdaje.
Chyba mogę powiedzieć, że na siebie też jestem trochę zirytowana.
- A więc znałaś ją? - pyta Cooper, z wdziękiem zmieniając temat,
pewnie dlatego, że poprzedni, jak widzi, niespecjalnie mi odpowiada.
- Kogo? Tę zabitą dziewczynę? - Biorę łyk yoo - hoo. - Tak. Wszyscy
ją znali. To była popularna dziewczyna. Czirliderka.
Cooper ma zaszokowaną minę.

background image

- Na uniwerku są czirliderki?
- Pewnie. W zeszłym roku reprezentacja Uniwersytetu Nowojorskiego
doszła do finałów.
- Finałów czego?
- Sama nie wiem - przyznaję. - Ale są z tego dumni. Lindsay, to znaczy
ta zabita dziewczyna, była z tego szczególnie dumna. Studiowała
księgowość. Ale była emocjonalnie związana z uniwersytetem. Ona... -
Przerywam. Nawet yoo - hoo tym razem nie pomaga. - Cooper. Kto
mógł zrobić coś takiego? I dlaczego?
- A co jeszcze wiesz o tej dziewczynie? - pyta. - To znaczy poza tym, że
była czirliderka, która chciała zostać księgową.
Zastanawiam się nad tym.
- Spotykała się z chłopakiem z drużyny koszykówki - mówię po chwili.
- Uważam, że on mógłby być podejrzany. A przynajmniej tak twierdzi
detektyw Canavan. Ale on tego nie zrobił. Ja wiem, że tego nie zrobił.
Mark to miły dzieciak. On by nigdy nikogo nie zabił. A już na pewno
nie swojej dziewczyny. I nie w taki sposób.
- Ten sposób uderza mnie jako coś... - Cooper wzrusza ramionami pod
swoją kurtką. - No cóż, przychodzi mi na myśl słowo: przesada. To
zupełnie tak, jakby zabójca tak ją zostawił jako ostrzeżenie.
- Ostrzeżenie dla kogo? - pytam. - Dla kucharza Jimmiego?
- Gdybyśmy to wiedzieli - mówi Cooper - to wiedzielibyśmy też, kto to
zrobił, nie? I dlaczego. Canavan ma rację, że zaczyna od jej chłopaka.
Dobry jest? To znaczy, jako koszykarz?
Patrzę na niego skonsternowana.
- Coop. My jesteśmy w III lidze. Jak dobrym może być graczem?
- Ale Stokrotki grają o wiele lepiej, odkąd mają tego nowego trenera,
tego całego Andrewsa - oświadcza Cooper z lekkim uśmiechem...
Chyba bawi go moja sportowa ignorancja. - Ich mecze zaczęły być
nawet transmitowane. Ja wiem, że tylko lokalnie. Ale i tak. Zakładam,
że w świetle tego wszystkiego jutrzejszy mecz zostanie odwołany?
- Żartujesz sobie? - parskam. - Gramy ze Wschodnimi Diabłami z New
Jersey na naszym boisku. Nie wiesz, że w tym sezonie mamy już osiem
zwycięstw i ani jednej porażki?
Cooper uśmiecha się jeszcze szerzej, ale głos ma mroźny.
- Głowę jednej z czirliderek znaleziono w uniwersyteckiej stołówce, a
oni nie odwołują jutrzejszego wieczornego meczu koszykówki?

background image

- W domu studenckim - poprawiam go.
- Heather Wells? - Z ostrego dyżuru wychodzi jakaś lekarka, trzymając
w ręce podkładkę na dokumenty.
- Przepraszam - mówię do Coopera i szybko podchodzę do lekarki,
która informuje mnie, że Gavin ładnie dochodzi do siebie i że w
związku z tym ona go wypisuje. Wyjdzie stąd, jak tylko podpisze
odpowiednie dokumenty. Dziękuję lekarce i wracam do Coopera.
Widzę, że już wstał, zebrał resztki naszego Iunchowego pikniku i
wrzuca je do pobliskiego kosza na śmieci.
- Gavin już szykuje się do wyjścia - informuję go.
- Tak zrozumiałem. - Cooper wkłada rękawiczki, przygotowując się do
ponownego wyjścia na tę arktyczną pogodę. - Trzeba was podrzucić z
powrotem?
- Wątpię, żeby Gavin miał ochotę na spacer. Ale złapiemy sobie
taksówkę. Nie chcę ryzykować, że ci zwymiotuje w samochodzie.
- Jestem ci za to bardzo wdzięczny - odpowiada ze śmiertelną powagą
Cooper. - No cóż, to do zobaczenia w domu. I, Heather... Co do
Lindsay...
- Nie martw się - przerywam mu. - W żaden sposób nie zamierzam się
wtrącać do śledztwa w sprawie jej śmierci. Ostatnim razem totalnie
dostałam nauczkę. Nowojorska policja tym razem będzie musiała
poradzić sobie beze mnie. Cooper poważnieje. - Nie to chciałem
powiedzieć - informuje mnie. - Nigdy by mi nawet nie przyszło do
głowy, że mogłabyś wpaść na pomysł angażowania się w to, co się
dzisiaj stało w Fischer Hall. A już zwłaszcza nie po tym, co się
wydarzyło ostatnim razem.
To śmieszne, ale mimo wszystko czuję się urażona.
- Chcesz powiedzieć, że chodzi o ten ostatni raz, kiedy odkryłam, kim
jest zabójca, zanim to zdążył zrobić ktokolwiek inny?
Nie rusza mnie, że bezdomny z butelką w torbie teraz spogląda na mnie
z respektem, który zaledwie parę minut wcześniej demonstrował na
widok Coopera. Jeśli brak mi czegoś w obwodzie ramion, nadrabiam to
obwodem bioder. Och, i samą przenikliwością głosu.
- Nie było tam żadnych śladów włamania - ciągnę. - Ktokolwiek
wsadził głowę Lindsay do gara, musiał mieć dostęp do głównego
klucza. Mówimy tu o trzech czy czterech różnych zamkach. Nikt nie
mógł sforsować trzech czy czterech różnych zamków, nie w czasie

background image

jednej nocy, tak że nikt tego nie zauważył. Więc to musiał być ktoś
zatrudniony na uczelni. Ktoś, kto ma dostęp do kluczy. Ktoś, kogo
znam.
- Okay - mówi Cooper uspokajająco... Pewnie tym samym tonem, jakim
zwraca się do swoich klientek, rozhisteryzowanych żon przekonanych,
że ich mężowie je zdradzają, a one muszą zatrudniać go, żeby tego
dowieść przed sądem i móc zatrzymać dom przy plaży w Hamptons. -
Uspokój się. Detektyw Canavan się tym zajmuje, prawda?
- Prawda. - Nie dodaję, że nie mam zbyt wielkiej wiary w umiejętności
śledcze detektywa Canavana. Przecież ostatnim razem o mało przez nie
nie zginęłam.
- Więc nie martw się tym. - Cooper kładzie rękę na moim ramieniu.
Szkoda, że mam na sobie aż tyle ciuchów: kurtkę, sweter, półgolf,
koszulkę i stanik, że prawie tego dotyku nie czuję. - Ktokolwiek to był,
Canavan go złapie. To nie jest tak jak poprzednio, Heather. Wtedy tylko
ty byłaś pewna, że doszło do zabójstwa. Tym razem... No cóż, rzecz jest
dosyć oczywista. Policja się tym zajmie, Heather. - Zaciska palce na
moim ramieniu. Nie spuszcza ze mnie wzroku. Czuję, że mogłabym
zanurkować w te jego błękitne oczy i zacząć płynąć, i pływać tak bez
końca, nigdy nie osiągając horyzontu.
- Yo, Wells.
Można się było spodziewać, że Gavin McGoren akurat ten moment
wybierze sobie na wyjście z ostrego dyżuru.
- Ten facet cię nęka, Wells? - pyta Gavin, rzadką kozią bródką
wskazując Coopera.
Powstrzymuję się - ostatkiem sił - przed walnięciem go. Pracownikom
uczelni nie wolno bić studentów, niezależnie jak bardzo taka
perspektywa mogłaby ich kusić. Co ciekawe, nie wolno też się z nimi
całować. Nie żebym miała na to kiedykolwiek ochotę, jeśli chodzi o
Gavina.
- Nie, on mnie nie nęka. To mój przyjaciel, Cooper. Cooper, to jest
Gavin.
- Cześć - rzuca Cooper i wyciąga do niego prawą rękę. Ale Gavin tę
rękę ignoruje.
- Ten facet to twój chłopak? - pyta mnie obcesowo, niegrzecznie.
- Gavin - mówię zażenowana. Nie jestem w stanie spojrzeć nawet w
okolicę twarzy Coopera. - Nie. Doskonale wiesz, że to nie jest mój

background image

chłopak.
Mam wrażenie, że Gavin nieco się odpręża.
- Fakt - potakuje. - Ty wolisz takie typki z rodzaju „budyń z pianką”.
Jak Jordan Cartwright. Mister Easy Street.
Cooper opuścił dłoń. Przygląda się Gavinowi z mieszanką rozbawienia
i drwiny.
- Cóż, Heather. Wprawdzie uroczo było poznać jednego z twoich
młodocianych podopiecznych, ale chyba muszę już iść.
- Hej! - Gavin robi urażoną minę. - Kogo nazywasz młodocianym?
Cooper prawie nie zauważa obecności Gavina i mówi tylko do mnie:
- Zobaczymy się w domu. - A potem mruga okiem i zawraca do
wyjścia.
- Do zobaczenia w domu? - Gavin wzrokiem sztyletuje plecy
oddalającego się Coopera. - Mieszkacie razem? Wydawało mi się, że
twierdziłaś, że to nie twój facet.
- To właściciel domu, w którym mieszkam - odpowiadam. - I on ma
rację. Jesteś jak dziecko. Gotów do wyjścia? Czy może chcesz
zatrzymać się w drodze powrotnej do akademika, kupić sobie butelkę
jägermeistera i dokończyć dzieła?
- Kobieto - wzdycha Gavin, kręcąc głową. - Dlaczego taka jesteś?
Zawsze się mnie czepiasz.
- Gavin - mówię, przewracając oczami. - Serio. Zadzwonię do twoich
rodziców...
Od razu przestaje zgrywać twardziela.
- Nie rób tego - prosi, a kozia bródka mu się trzęsie. - Mama mnie
zabije.
Wzdycham i biorę go za ramię.
- No to chodź. Zabiorę cię do domu, zanim śnieg się rozpada. Dostałeś
od lekarza zwolnienie z zajęć?
Krzywi się.
- Nie dają zwolnień z zajęć z powodu zatrucia alkoholowego.
- Biedne maleństwo. To będzie dla ciebie nauczka.
- Kobieto! - znów wybucha Gavin. - Nie musisz mi mówić, co mam
robić!
I razem wychodzimy na mroźną ulicę, kłócąc się jak dwoje rodzeństwa.
Przynajmniej mnie się wydaje, że takie sprawiamy wrażenie. Bo nie
wiem jeszcze, że Gavin widzi to całkiem inaczej.

background image

5
Biedne serce pęka
Jak rozbita szklanka
Z trudem łapię oddech,
Dyszę jak wariatka.
To się musi skończyć.
Czy ktoś może wie,
Jak te sztuczne bieżnie
Wyłącza się?

Na siłowni
Słowa/muzyka: Heather Wells

Trudno powiedzieć, żeby przez resztę dnia czas gnał. To aż
zadziwiające, jak strasznie potrafi się wlec, kiedy człowiek marzy
wyłącznie o powrocie do domu.
Przynajmniej, kiedy wróciłam do Fischer Hall ze szpitala,
najważniejsze już się stało - rodzina Lindsay została zawiadomiona o
jej śmierci... Co oznacza, że możemy już zacząć mówić mieszkańcom
akademika o tym, co ją spotkało.
Ale to, tak jak przypuszczałam, wcale nie polepsza sytuacji. Reakcje na
prawdę - że stołówka została zamknięta ze względu na odkrycie w niej
odciętej głowy jednej ze studentek, a nie na wyciek gazu - wahają się
od osłupienia przez chichot aż do płaczu, a nawet krztuszenia się.
Ale przecież nie możemy ukrywać przed nimi prawdy... Zwłaszcza
kiedy nowiny docierają do lokalnej telewizyjnej stacji informacyjnej,
New York One. Zawiadamia nas o tym Tina, studentka pracująca w
recepcji. Z niespotykaną gorliwością przybiega, żeby podzielić się z
nami tym, co zobaczyła w wiadomościach na ekranie telewizora
ustawionego w holu, a potem podkręca fonię do oporu, kiedy
biegniemy do niej, żeby też popatrzeć.
- „Na kampusie Uniwersytetu Nowojorskiego wszyscy dziś przeżyli
szok, kiedy w jednym z domów studenckich, Fischer Hall, dokonano
makabrycznego odkrycia” - mówi prezenter wiadomości przejętym
głosem, w tle mając zdjęcie fasady Fischer Hall, gdzie na dwóch
masztach przy wejściu powiewają flagi Uniwersytetu Nowojorskiego.
Przy wejściu postawiliśmy dodatkowych pracowników ochrony z

background image

zadaniem powstrzymywania gapiów, poszukujących mocnych wrażeń i
reporterów prasowych, którzy tłumnie gromadzą się między stolikami
do gry w szachy w parku po drugiej stronie ulicy, doprowadzając do
szału zagorzałych fanów szachów, którym mróz nie jest aż tak straszny,
żeby nie przyjść tam na partyjkę.
- „Być może przypominają sobie państwo zabójstwa dwóch młodych
kobiet w tym samym domu studenckim, które miały miejsce minionej
jesieni - recytuje prezenter. - Po tej tragedii część osób związanych z
uczelnią nadała temu domowi studenckiemu miano Akademika
Śmierci”.
Zerkam na Toma, kiedy z ust prezentera padają te słowa. Zaciska wargi,
ale nie odzywa się ani słowem. Biedak. To jego pierwsza poważna
posada po studiach i od razu musiał mu się trafić Akademik Śmierci. To
znaczy, dom studencki.
- „Dziś rano pracowników stołówki Fischer Hall po przyjściu do pracy
również czekało makabryczne znalezisko - w kotle w stołówkowej
kuchni odkryto ludzką głowę”.
Po tych słowach z ust Tiny i większości pozostałych studentów - nie
wspominając już o paru administratorach, którzy zebrali się w holu,
żeby obejrzeć wiadomości - pada chóralne: „Jezu!” Tom aż jęczy i
chowa twarz w dłoniach w odruchu rozpaczy. Pete, szef ochroniarzy,
też nie ma za szczęśliwej miny.
- „Głowę zidentyfikowali złamani bólem członkowie najbliższej
rodziny jako należącą do studentki trzeciego roku i czirliderki
reprezentacji uniwersyteckiej, Lindsay Combs” - ciągnie prezenter, a
ekran wypełnia zdjęcie Lindsay.
To fotografia z wieczoru, kiedy została wybrana Miss Roku. Jej
uśmiech jest równie olśniewający, jak diadem, który ma wpięty w
miodowozłote włosy. Ubrana jest w białą satynową suknię i trzyma
tuzin róż w ramionach. Ktoś spoza kadru obejmuje ją ramieniem, a
diadem przekrzywił się zadziornie, opadając na jedno nienaturalnie
zielone oko Lindsay. Poważnie się zastanawiam, czemu uznała, że tak
jej będzie do twarzy.
- „Według świadków ostatnio widziano Lindsay wczoraj wieczorem.
Wyszła ze swojego pokoju około siódmej, mówiła współlokatorce, że
wybiera się na imprezę. Z imprezy już nie wróciła”.
Tyle to my już i tak wiemy. Cheryl zeszła do naszego biura cała we

background image

łzach, załamana tym, co spotkało jej przyjaciółkę - i współlokatorkę...
Współlokatorkę, z którą nawet nie zdążyła wspólnie pochichotać przed
zaśnięciem ani wypić paru szklaneczek southern comfort, bo przecież
Lindsay zginęła, zanim Cheryl w ogóle zdążyła się do niej wprowadzić.
Poprzednia współlokatorka Lindsay, Ann, przyjęła te nowiny nieco
mniej histerycznie i udało jej się przekazać policji jedyny
dotychczasowy trop... Ten o imprezie. Ponieważ stosunki między Ann a
Lindsay do najlepszych raczej nie należały, dziewczyna nie była w
stanie powiedzieć detektywowi Canavanowi, na którą to imprezę
wybrała się Lindsay... A Cheryl, zapłakana tak, że nie można było
zrozumieć, co mówi, wiele w tej sprawie nie pomogła. W końcu Tom
musiał polecić jednemu z opiekunów pięter zabrać Cheryl do poradni
psychologicznej, gdzie być może otrzyma wsparcie, co pomoże jej
uporać się z tą stratą... oraz faktem, że z braku współlokatorki ma
zagwarantowany do końca roku pokój dla siebie.
Ale Cheryl jest jedyną osobą na całym kampusie, której zupełnie na
tym nie zależy.
- „W jaki sposób Lindsay skończyła w stołówce Fischer Hall, pozostaje
tajemnicą. Zaskoczone są miejscowe władze” - ciągnie prowadzący.
Zmienia się tło: rektor Allington stoi na podium w holu biblioteki, a
detektyw Canavan przy jego boku jest rozczochrany i w złym humorze.
Z jakiegoś powodu po drugiej stronie rektora stoi trener Andrews,
któremu udaje się zachować spokój, ale jednocześnie sprawia wrażenie
nieco zagubionego. Zerkając czasem na ESPN, zauważyłam, że wielu
trenerów tak wygląda.
Prezenter kontynuuje:
- „Rzecznik prasowy nowojorskiej policji twierdzi, że chociaż nie
doszło jeszcze do żadnych aresztowań, policja ma kilku podejrzanych i
bada ponad tuzin śladów. W czasie konferencji prasowej, która odbyła
się nieco wcześniej dzisiaj po południu, rektor Allington zapewnił
społeczność akademicką, że nie ma powodów do paniki”.
Na ekranie pojawia się materiał nakręcony w czasie tej konferencji.
- „Chcielibyśmy skorzystać z tej okazji - mówi rektor Allington
drewnianym głosem, najwyraźniej odczytując coś, co wcześniej w
ciągu dnia kazał napisać komuś innemu - żeby zapewnić naszych
studentów i całą opinię publiczną, że przedstawiciele organów porządku
publicznego naszego miasta czynią, co w ich mocy, ażeby wytropić

background image

tego bezwzględnego zabójcę. Jednocześnie usilnie nakłaniamy naszych
studentów do podejmowania dodatkowych środków ostrożności, dopóki
zabójca Lindsay nie zostanie zatrzymany. Chociaż w naszych domach
studenckich panuje rodzinna atmosfera, to dlatego nazywamy je
domami studenckimi, a nie akademikami, ważne jest, aby studenci
zamykali na klucz drzwi do swoich pokojów. Proszę nie wpuszczać
osób obcych do pokojów ani na teren żadnych budynków
akademickich. Chociaż w chwili obecnej policja uważa, że ta
bezsensowna zbrodnia stanowi pojedynczy, przypadkowy epizod,
niezwykle ważna wydaje się konieczność zachowania ostrożności,
dopóki osobnik odpowiedzialny za tę zbrodnię nie zostanie
doprowadzony przed oblicze prawa...”
Kiedy tylko słowa „zamykać drzwi do swoich pokojów” padają z ust
rektora Allingtona, połowa studentów nagle znika z holu, kierując się w
stronę wind z wyrazem zaniepokojenia na twarzach. Wiele dzieciaków
z Fischer Hall ma w zwyczaju zostawiać drzwi otwarte na oścież,
zachęcając przechodzących do odwiedzin.
Najwyraźniej to się niedługo zmieni.
Oczywiście fakt, że Lindsay nie została zabita w swoim pokoju, zdaje
się w ogóle do nich nie docierać. Nie dociera też do nich, że nie ma nic
przypadkowego w epizodzie, który zakończył życie Lindsay. Zabójca
ewidentnie ją znał - tak samo, jak stołówkę Fischer Hall - przynajmniej
jako tako.
Ale o ile ten fakt nie dotarł jeszcze do mieszkających tu studentów,
uświadomiono go pracownikom stołówki, którym dopiero teraz
pozwolono wrócić do domu po całym dniu wyczerpującego składania
zeznań. Jestem zaszokowana, widząc, jak wychodzą dużą grupą ze
stołówki zaraz po tym, jak skończyło się wystąpienie prasowe rektora
Allingtona, kwadrans po piątej... Sporo po godzinie, o jakiej zwykle
wychodzą ze stołówki ci, którym przypadła praca na porannej zmianie.
Po rozmowach z detektywem Canavanem i jego współpracownikami
wyglądają na naprawdę ugotowanych...
To niezamierzona gra słów.
I tak, chociaż bardzo zmęczona, Magda zdobywa się na uśmiech, kiedy
do mnie podchodzi. Posmarowała sobie palce purelem i wyciera je w
chusteczkę higieniczną. Kiedy się zbliża, widzę, dlaczego: czubki
palców ma czarne od tuszu.

background image

Pobrali od niej odciski palców.
- Och, Magda - mówię, kiedy już jest przy mnie. Obejmuję ją
ramieniem przez plecy i prowadzę przez hol z powrotem w stronę
swojego biura, gdzie jest spokojniej. - Tak mi przykro.
- Nic się nie stało. - Magda pociąga nosem. Białka jej oczu są
zaróżowione, a eyeliner i tusz się rozmazały. - Oni tylko wykonują
swoją pracę. To nie ich wina, że jedna z moich małych gwiazdeczek...
Magda szlocha. Zaciągam ją do biura administracji, gdzie przynajmniej
nie będą się na nią gapić zaciekawieni studenci, stłoczeni przed
drzwiami wind, którzy właśnie wrócili do domu z pierwszego dnia
zajęć - po to tylko, żeby się dowiedzieć, że obiadu będą sobie musieli
poszukać gdzie indziej.
Magda siada na pomarańczowej służbowej kanapie przed moim
biurkiem i chowa twarz w dłoniach, płacząc. Szybko zamykam drzwi
gabinetu, w których automatycznie zatrzaskuje się zamek. Tom, który
usłyszał te hałasy, wychodzi ze swojego biura i stoi, przyglądając się
Magdzie niepewnie, kiedy z okolicy jej kolan, na których ukryła twarz,
dobiegają niewyraźnie słowa: „moje małe gwiazdeczki” i „taka piękna
maleńka”.
Tom zerka na mnie.
- O co tu znów chodzi z tymi gwiazdeczkami? - szepcze.
- Mówiłam ci - odpowiadam szeptem. Jak na faceta, Tom czasem
potrafi być naprawdę mało przytomny. - Filmowali w Fischer Hall jakąś
scenę ze Zmutowanych nastoletnich żółwi Ninja. Magda pracowała tu
wtedy.
- No cóż. - Tom przygląda się znów płaczącej Magdzie. - Wyraźnie
zrobiło to na niej wrażenie. To znaczy, jak na film, którego nikt nigdy
nie ogląda.
- Ludzie go oglądają - oświadczam zirytowana. - Nie masz czasem
czegoś do roboty?
Wzdycha.
- Czekam, aż pojawi się ktoś z poradni psychologicznej. Od piątej do
siódmej będziemy tu udzielać porad dotyczących radzenia sobie ze
stratą w związku z tym, co spotkało Lindsay.
Nic nie mówię. Nie muszę. On już i tak wie.
- Tłumaczyłem im, że nikt się nie zgłosi - mówi znękanym głosem.
- Może poza Cheryl Haebig i opiekunami pięter. Ale to decyzja biura

background image

rektora. Chcą, żeby administracja pokazała, że przejmujemy się tą
sprawą.
- No cóż. - Ruchem głowy wskazuję Magdę. - Oto ktoś, komu
przydałaby się pomoc w radzeniu sobie ze stratą.
Tom blednie, słysząc moją sugestię.
- To twoja przyjaciółka - wypomina mi oskarżycielskim tonem.
Piorunuję go wzrokiem.
- To ty masz tytuł magistra.
- Z administracji ośrodków naukowych! Muszę ci coś powiedzieć,
Heather. - Ma przerażoną minę. - Ja już sam nie wiem. To znaczy, co o
tym wszystkim myśleć. W Teksasie wszystko było prostsze.
Patrzę na niego jeszcze twardszym wzrokiem.
- Ty mi tu nie odejdziesz z pracy, Tom. Nie przez jedno małe
morderstwo.
- Małe! - Tom nadal jest blady jak ściana. - Heather, w domu, w
Teksasie nikomu nie urzynają głowy po to, żeby ją wrzucać do gara
ustawionego na ogniu. Jasne, co roku kilkoro dzieciaków ginie, kiedy
zawali się kolejka w wesołym miasteczku. Ale morderstwo? Nie no,
Heather. W tej chwili Teksas wydaje mi się raczej przyjemnym
miejscem.
- Och, jasne - rzucam z ironią. - Jeśli tam było tak dobrze, to jak się to
stało, że jesteś tutaj?
Tom przełyka ślinę.
- No cóż...
- Odłóżmy rozmowę o twojej rezygnacji z pracy na później, okay? -
Padam na kanapę obok Magdy. - Mam teraz inne zmartwienia.
Tom rzuca Magdzie ostatnie spanikowane spojrzenie, potem mruczy:
- Okay, to ja się zajmę papierami. - I znów znika w swoim gabinecie.
Siedzę obok Magdy i trzymam dłoń na jej ramieniu, kiedy ona płacze.
Wiem, że tak powinna się zachować przyjaciółka... Ale jako osoba
zatrudniona do pomagania ludziom nie jestem pewna, czy to właśnie
powinnam robić. Zastanawiam się, jak doktor Jessup mógł zatrudnić
kogoś takiego jak ja? To znaczy wiem, że tylko ja się zgłosiłam i tak
dalej. Ale ja się do tej pracy nie nadaję. Nie mam zielonego pojęcia, co
robić w obliczu takiego smutku, jak ten Magdy. I w ogóle, gdzie jest ten
cały psycholog?
- Magda. - Poklepuję ją po ramieniu obleczonym różowym,

background image

stołówkowym fartuchem. - Hm... Posłuchaj. Jestem pewna, że oni cię
wcale nie podejrzewają. To znaczy, każdy, kto cię zna, wie, że nie
mogłabyś mieć nic wspólnego z... tym, co się stało. Naprawdę, nie
przejmuj się tak. Nikt nie uważa, że to zrobiłaś. Policja po prostu
wykonuje swoją pracę. Magda unosi zalaną łzami twarz i przygląda mi
się zaskoczona.
- Ja... ja nie dlatego się martwię - mówi, kręcąc głową, aż jej loki, w
tym tygodniu jasnoblond z ciemniejszymi pasemkami, zaczynają
podskakiwać. - Ja wiem, że oni tylko wykonują swoją pracę. Nie ma
sprawy. Nikt z nas tego nie zrobił, nikt z nas by tego zrobić nie mógł.
- Ja wiem - przytakuję szybko, nadal ją głaszcząc po ramieniu. - To
okropne, że oni cię podejrzewają. Ale rozumiesz...
- To tylko... - ciągnie Magda, jakbym się wcale nie odzywała. - Bo
słyszałam... Słyszałam, że to Lindsay. Ale to niemożliwe. Przecież nie
mała Lindsay, z tymi włosami i oczami? Ta czirliderka?
Wpatruję się w nią. W głowie mi się nie mieści, że nie rozpoznała
Lindsay wtedy, kiedy zaglądała do garnka. To prawda, że pewnie sama
widywałam Lindsay częściej niż Magda, ze względu na sympatię, jaką
darzyła mój słój z kondomami. Czy trudno się dziwić, że sama
rozpoznałam ją bez żadnego problemu?
A może do tego zajęcia nadaję się najbardziej? Do rozpoznawania
twarzy zabitych ludzi, którzy jakiś czas się pogotowali? Do jakiego
stanowiska potrzebne są takie kwalifikacje? Trudno, żeby na rynku
istniało zapotrzebowanie na kogoś z podobnymi kwalifikacjami, chyba
że może w tych nielicznych sektach, które jeszcze praktykują
kanibalizm. I czy w ogóle są takie sekty?
- Tak - mówię w odpowiedzi na pytanie Magdy. - Tak, bardzo mi
przykro. Ale to była Lindsay.
Magda znów się krzywi.
- Och, nie! - jęczy. - Heather, nie!
- Magda - odzywam się, zaalarmowana jej reakcją. Która, doprawdy,
jak się nad tym zastanowić, jest normalniejsza niż moja, czyli ucieczka
z okolicy w przyjemne ciepło ostrego dyżuru w St. Vincent's. Albo
reakcja Sarah, która zaczęła rzucać głupimi dowcipami. - Strasznie mi
przykro. Ale jeśli to dla ciebie jakaś pociecha, Cooper powiedział mi,
że zdaniem koronera ona najpierw została uduszona. To znaczy, nie
zabito jej... odcinając głowę. To się stało dopiero potem.

background image

Nie dziwi mnie, że Magdę chyba mało pociesza ta informacja.
Naprawdę nie nadaję się do podtrzymywania na duchu zmartwionych
ludzi. Może powinnam zostać księgową.
- Tylko że... - Magda szlocha. - Tylko że Lindsay... Ona była taka
słodka! Tak bardzo jej się tutaj podobało! Zawsze wkładała swój strój
czirliderki w dni, meczów. Nigdy nic złego nikomu nie zrobiła. Nie
zasługiwała na taką śmierć, Heather. Nie Lindsay.
- Och, Magda. - Poklepuję ją po ramieniu. Co jeszcze mam zrobić?
Zauważam, że Magda wszystkie paznokcie ma ozdobione wzorem flagi
Uniwersytetu Nowojorskiego w kolorach bieli i złota. Wielka fanka
uniwersyteckiej koszykówki, Magda, nigdy nie omija meczu, jeśli może
się na niego wybrać. - Masz rację. Lindsay nigdy nie zrobiła nic, żeby
zasługiwać na to, co ją spotkało.
A przynajmniej my o niczym takim nie wiemy.
No, widzicie? Znów to samo! Skąd się w ogóle bierze skłonność do
takiej zgryźliwości? Przecież to nie dlatego, że jestem byłą gwiazdką
muzyki pop, która usiłuje jakoś ułożyć sobie życie. I w końcu
dowiaduje się, że musi przedtem zaliczyć uzupełniający kurs z
matematyki.
Prawda?
- Ludzie będą ciągle usiłowali coś do tego dorabiać. - Magda przygląda
mi się natarczywie. - Wiesz, jacy są ludzie, Heather. Będą mówili: no
cóż, nie powinna była spotykać się z aż tyloma chłopakami, czy coś
takiego. Ale to nie wina Lindsay, że była taka ładna i taka popularna.
To nie jej wina, że chłopcy ciągnęli do niej jak pszczoły do miodu.
Albo muchy do końskiego łajna.
Boże, co jest ze mną nie tak? Dlaczego obwiniam ofiarę? Jestem
pewna, że gdyby była tutaj Sarah, toby mi to zaraz wyjaśniła. Że to z
chęci zdystansowania się do tego, co się stało Lindsay, żebym mogła
sobie powiedzieć coś w rodzaju: „No cóż, mnie to by nigdy nie mogło
spotkać, bo raczej trudno powiedzieć, żeby chłopcy ciągnęli do mnie
jak pszczoły do miodu. Więc nikt nigdy mnie nie udusi, a potem nie
obetnie mi głowy”.
A może jest jakiś inny powód, dla którego nie mogę przestać myśleć, że
śmierć Lindsay to coś więcej niż „przypadkowy zbrodniczy epizod”?
Czy ona naprawdę była tylko tą wcieloną słodyczą i dobrym duchem
szkoły? A może faktycznie coś ukrywała za tymi opalizującozielonymi

background image

szkłami kontaktowymi?
Magda sięga i chwyta mnie za rękę, ściskając tak mocno, że to aż boli.
Jej oczy - nadal pełne łez - błyszczą jak te sztrasy, którymi czasem
ozdabia sobie paznokcie.
- Posłuchaj mnie, Heather. - Starannie obwiedzione konturówką usta
Magdy drżą. - Musisz znaleźć osobę, która jej to zrobiła. Musisz go
znaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości.
Od razu podrywam się na nogi. Ale nie udaje mi się odsunąć, bo Magda
trzyma moją dłoń w żelaznym uścisku.
- Mags, posłuchaj. Doceniam twoją wiarę w moje zdolności, ale musisz
pamiętać, że jestem tylko zastępczynią kierownika administracyjnego
akademika...
- Ale tylko ty jedna wierzyłaś, że w zeszłym semestrze tamte dwie
dziewczyny zostały zamordowane! I miałaś rację! Niby taki bystry, ale
detektyw Canavan nie umiał złapać mordercy, bo nawet nie wierzył, że
one zostały zamordowane. Ale ty, Heather... Ty wiedziałaś. Ty po
prostu rozumiesz ludzi...
- Tak. I co jeszcze?
- Może tak ci się nie wydaje, ale tak jest. Dlatego jesteś w tym taka
dobra. Bo sama nie wiesz, w jaki sposób to robisz. Mówię ci, Heather,
jesteś jedyną osobą, która może złapać człowieka, który zabił Lindsay,
która może dowieść, że to była naprawdę miła dziewczyna. Błagam cię,
żebyś chociaż spróbowała...
- Magda - mówię. Dłoń zaczyna mi się pocić w jej uścisku. - Ja nie
jestem gliną. Nie mogę się wtrącać do ich śledztwa. Obiecałam, że nie
będę...
Co ta Magda sobie w ogóle wyobraża? Czy ona nie wie, że ten facet,
kimkolwiek jest, nie ogranicza się do spychania ludzi do szybu windy?
On swoje ofiary dusi, a potem odcina im głowy i ukrywa ich zwłoki. To
coś trochę innego. To się w jakiś sposób robi o wiele groźniejsze.
- Dusza tej małej dziewczynki z pomponami ma prawo do spokojnego i
godnego odpoczynku - upiera się Magda. - A nie zazna go, dopóki tego
mordercy nie spotka słuszna kara.
- Magda - wzdycham. Czuję się niezręcznie. Jak by zachował się
psycholog, gdyby jeden z jego pacjentów zażądał, żeby psycholog
rozwiązał zagadkę brutalnego zabójstwa osoby, którą pacjent opłakuje?
- Chyba naoglądałaś się za dużo odcinków Unsolved Mysteries.

background image

Najwyraźniej nie była to reakcja właściwa, bo Magda tylko jeszcze
mocniej ściska moją dłoń i prosi:
- Ale pomyślisz o tym chociaż, Heather? Po prostu trochę o tym
pomyślisz?
Magda kiedyś powiedziała mi, że w młodości była królową piękności,
że dwa razy z rzędu zdobyła tytuł wicemiss Republiki Dominikany.
Wcale nie tak trudno w to uwierzyć teraz, kiedy podnosi na mnie oczy
patrzące z intensywnością porównywalną z przednimi reflektorami
samochodu ustawionymi na długie światła. Pod całym tym makijażem,
dorysowanymi brwiami i włosami nastroszonymi na wysokość
piętnastu centymetrów, kryje się delikatna uroda, której cała zawartość
półek z kosmetykami z Duane Reade nie zdołałaby ukryć.
Wzdycham. Zawsze lubiłam takie przyjemne buzie. Przecież właśnie w
ten sposób wzięłam sobie na kark Lucy.
- Zastanowię się nad tym - mówię i zaczynam czuć ulgę, kiedy Magda
przestaje kurczowo ściskać moją rękę. - Ale niczego nie obiecuję. No
bo, Magda... Nie chcę, żeby mnie też obcięli głowę.
- Dziękuję ci, Heather. - Magda pięknie się uśmiecha, mimo tej całej
rozmazanej szminki. - Dziękuję. Jestem pewna, że dusza Lindsay zyska
teraz nieco spokoju, wiedząc, że Heather Wells zajmie się jej sprawą.
Ostatni raz poklepuję Magdę po ramieniu, a ona z lekkim uśmiechem
zabiera się do wyjścia, zmierzając korytarzem w stronę biura stołówki,
gdzie pracownicy wieszają swoje płaszcze. Patrzę za nią i czuję się...
No cóż, nieco dziwnie.
Może to dlatego, że zjadłam dziś przez cały dzień wyłącznie tę kanapkę
z wędzoną mozzarellą - z dodatkiem pieczonej papryki i suszonych na
słońcu pomidorów, które chyba można uznać za warzywa - i dużą café
mocha.
Może to dlatego, że poprawiłam jej nastrój, choć nie wiem sama czym.
Czy raczej, doskonale wiem czym. Mnie się to tylko nie mieści w
głowie. Czy ona naprawdę uważa, że zacznę prowadzić własne,
prywatne śledztwo w sprawie śmierci Lindsay? Jeśli tak, to nawdychała
się trochę za dużo kleju do sztucznych paznokci.
Bo co ja mam niby robić - chodzić i szukać faceta z tasakiem w dłoni i
ciałem dziewczyny w świeżym grobie w ogrodzie na tyłach domu? Tak,
co jeszcze? Może przy okazji sobie też dam odrąbać głowę? To
wszystko jest po prostu niepoważne. Detektyw Canavan nie jest głupi.

background image

Wystarczająco szybko znajdzie zabójcę. Jakim cudem ktoś miałby
ukrywać zwłoki bez głowy? Gdzieś w końcu będą się musiały znaleźć.
A kiedy się znajdą mam nadzieję, że ja sama będę gdzieś bardzo,
bardzo daleko stamtąd.
6
Ty i ja to niby tacy
Przyklejeni.
Ty przylgnąłeś do mnie,
No a ja do ciebie.
Zupełnie mnie nie znasz,
Jeśli tak uważasz.
Myślisz, że tak mnie wzięło?
Spójrz tylko za siebie.

Wzięło mnie
Słowa/muzyka: Heather Wells

Do chwili, kiedy wychodzę z pracy, jeszcze nie zaczął padać śnieg, ale
na zewnątrz jest ciemno jak w nocy, chociaż to zaledwie trochę po
piątej. Ekipy telewizyjne nadal koczują wzdłuż Washington Square
Park - jest ich jeszcze więcej niż do tej pory, włącznie z samochodami
wszystkich co większych sieci telewizyjnych, jest nawet CNN...
Zupełnie tak, jak przewidywał rektor Allington.
Ale obecność wozów transmisyjnych raczej nie zniechęca dilerów
handlujących narkotykami w parku. Dlatego wpadam na Reggiego
zaraz po tym, jak skręcam za róg w stronę domu Coopera. Wprawdzie
w pierwszej chwili syczy na mój widok: „Śnieżek, śnieżek”, ale kiedy
mnie rozpoznaje, robi śmiertelnie poważną minę.
- Heather - mówi. - Bardzo mi przykro było słyszeć o tej tragedii w
twoim budynku.
- Dzięki, Reggie. - Patrzę na niego, mrugając oczami. W różowej
poświacie ulicznej latarni wygląda zadziwiająco nieszkodliwie, chociaż
słyszałam od Coopera, że Reggie nosi w uchwycie na łydce pistolet
kaliber 22, którego zdarza mu się czasem używać. - Hm... Pewnie nie
słyszałeś nic o tym, dlaczego ta dziewczyna zginęła? Ani kto ją zabił?
Prawda?
Reggie uśmiecha się od ucha do ucha.

background image

- Heather - ciągnie zachwyconym tonem - pytasz mnie, co o tym mówi
ulica?
- Tak. W sumie, tak.
- Nic o tym nie słyszałem. - Reggie już przestał się uśmiechać, widzę,
że mówi prawdę. Chociaż uśmiechać się przestał po to, żeby mi
uważniej zajrzeć w oczy. - Ale jeśli coś usłyszę, to ty pierwsza się o
tym dowiesz.
- Dzięki, Reggie. - I ruszam dalej ulicą, ale przystaję, kiedy słyszę, że
Reggie woła mnie jeszcze po imieniu.
- Heather. Mam nadzieję, że nie zamierzasz babrać się w tym, w czym
maczała palce ta dziewczyna. - Już zupełnie spoważniał. - Bo można się
założyć, że w czymś tam palce maczała... I że to coś ją zabiło. Nie
chciałbym, żeby coś podobnego spotkało taką miłą młodą damę jak ty.
- Dzięki, Reggie - odpowiadam. Chociaż wcale nie to mam ochotę
powiedzieć. Chciałabym powiedzieć: „Szkoda, że ludzie nie pokładają
we mnie trochę więcej wiary. Bo nie jestem aż tak głupia”. Ale wiem,
że wszyscy tylko starają się być dla mnie mili. Więc zamiast tego
dodaję: - Nie martw się. Zostawiam śledztwo w rękach profesjonalistów
tym razem. Cokolwiek od ciebie usłyszę, natychmiast im to przekażę.
- To dobrze - oświadcza Reggie. A potem, zauważając grupę typowych
pracowników IT z West Village, szybko rusza w ich stronę, mrucząc: -
Śnieżek, śnieżek. Marycha, marycha.
Żegnam go uśmiechem. Zawsze miło popatrzeć na kogoś tak
pochłoniętego swoją pracą.
Kiedy wreszcie kończę otwierać zamki we frontowych drzwiach domu
Coopera, ledwie udaje mi się je otworzyć przez tę całą pocztę, która
leży w stosiku za nimi, wrzucona przez otwór na listy. Włączam światła
- Cooper nadal widać gdzieś prowadzi te swoje obserwacje - i zbieram
potężny stos, krzywiąc się na te wszystkie kupony zniżkowe i darmowe
próbne CD z AOL. Zadaję sobie pytanie, dlaczego nigdy nie dostajemy
żadnej prawdziwej poczty - tylko rachunki i oferty zniżkowych
zakupów - kiedy Lucy zbiega pędem po schodach, usłyszawszy, że
wchodzę. W zębach trzyma katalog Victoria's Secret, który
najwyraźniej przez całe popołudnie przerabiała na obślinioną
wycinankę.
Lucy to naprawdę niezwykłe zwierzę, jeśli wziąć pod uwagę jej
niesamowitą umiejętność wybrania tego jedynego katalogu, który mógł

background image

wywołać we mnie poczucie niższości, i zniszczenia go, zanim w ogóle
udało mi się go otworzyć.
Właśnie kiedy usiłuję wyrwać katalog Lucy - żeby nie siała po całym
mieszkaniu fragmentów torsu Heidi Klum - dzwoni telefon w
korytarzu, a ja podnoszę słuchawkę, nie zerkając nawet na wyświetlacz,
kto dzwoni.
- Halo? - mówię z roztargnieniem. Całe palce mam mokre od psiej
śliny.
- Heather? - Ucho wypełnia mi głos mojego byłego i najwyraźniej
zaniepokojonego narzeczonego. - Heather, to ja. Boże, gdzieś ty się
podziewała? Cały dzień usiłuję się do ciebie dodzwonić. Jest coś... jest
coś, o czym naprawdę muszę z tobą porozmawiać...
- O co chodzi, Jordan? - pytam niecierpliwie. - Jestem trochę zajęta. -
Nie mówię, czym jestem zajęta. On nie musi wiedzieć, że jestem zajęta
próbami powstrzymania mojego psa przed pożarciem całego katalogu z
bielizną. Niech sobie myśli, że jestem zajęta, bo uprawiam seks z jego
bratem.
Cha. Chciałabym.
- No wiesz - zaczyna Jordan. - Tania powiedziała mi któregoś dnia, że
odpowiedziałaś odmownie na zaproszenie na ślub.
- Zgadza się. - Zaczynam się powoli orientować, o co w tym wszystkim
może chodzić. - Mam plany na tę sobotę.
- Heather - mówi Jordan urażonym głosem.
- Poważnie, mam plany. - Nie ustępuję. - Muszę iść do pracy. Tego dnia
meldują się studenci z wymiany.
To nawet nie do końca kłamstwo. Rzeczywiście, studenci z wymiany
międzyuczelnianej meldują się w sobotę. Tyle że chodziło o ostatnią
sobotę, a nie tę nadchodzącą. No ale Jordan nigdy się tego nie dowie.
- Heather. Mój ślub jest o piątej. Chcesz mi powiedzieć, że o piątej
nadal będziesz w pracy?
Cholera.
- Heather, nie rozumiem, czemu nie chcesz przyjść na mój ślub -
ciągnie. - Ja wiem, że przez jakiś czas mieliśmy różne
nieporozumienia...
- Jordan, weszłam do domu w chwili, w której twoja przyszła żona
robiła ci laskę - przypominam mu. - Chociaż wtedy, błędnie uważałam,
że to ja jestem tą przyszłą. Więc chyba moje oburzenie można uznać za

background image

coś zrozumiałego.
- Zdaję sobie z tego sprawę - stwierdza Jordan. - I dlatego pomyślałem,
że może przychodząc, czułabyś się niezręcznie. Znaczy, przychodząc na
ślub. Dlatego właśnie dzwonię, Heather. Chcę cię zapewnić, że jesteś
dla mnie bardzo ważną osobą i że bardzo ważne dla mnie, i dla Tani
też, jest, żebyś przyszła na nasz ślub. Ona nadal czuje się okropnie po
tym, co się stało, i naprawdę chcielibyśmy okazać ci, jak bardzo...
- Jordan. - Do tej pory znalazłam się już w kuchni, w jednej dłoni
ściskając bezprzewodową słuchawkę, z Lucy depczącą mi po piętach z
wywieszonym z ekscytacji językiem. Po wyrzuceniu wilgotnego
katalogu Victoria's Secret zapalam światło i sięgam do uchwytu
lodówki. - Nie przyjdę na twój ślub.
- Widzisz? - mówi Jordan sfrustrowanym tonem. - Wiedziałem, że to
powiesz. Dlatego zadzwoniłem. Heather, nie bądź taka. Naprawdę
sądziłem, że udało nam się zostawić to wszystko za sobą. Ten ślub to
bardzo ważne wydarzenie w moim życiu, Heather, i ważne dla mnie
jest, żeby ludzie, którzy coś dla mnie znaczą, byli przy mnie, kiedy to
się wydarzy. Wszyscy ludzie, którzy coś dla mnie znaczą.
- Jordan. - O, tam, za mlekiem (wczoraj poszłam po zakupy spożywcze,
kiedy usłyszałam o tej nadchodzącej śnieżycy, więc raz na odmianę
karton jest pełen i sporo mu jeszcze do upływu daty przydatności do
spożycia) stoi kartonowe pudełko z resztkami smażonego kurczaka z
latynoskich delikatesów. Innymi słowy, pudełko pełne ekstazy. - Nie
przyjdę na twój ślub.
- Czy to dlatego, że nie zaprosiłem Coopera? - pyta Jordan. - Bo jeśli to
jest... No wiesz, aż tak dla ciebie istotne, to go też zaproszę. Cholera,
możesz go zabrać jako osobę towarzyszącą. Nie mam pojęcia, co ty w
nim w ogóle widzisz, ale, no wiesz, w końcu mieszkacie we dwójkę.
Jeśli naprawdę chcesz go ze sobą zabrać...
- Nie zabiorę twojego brata na twój ślub, Jordan. - Wyjęłam już białe
kartonowe pudełko z lodówki, razem z kawałkiem goudy z koziego
mleka z Murray's Cheese Shop, twardym czerwonym jabłkiem i
mlekiem. Ramieniem przytrzymuję słuchawkę przy uchu, a drzwi
lodówki muszę zamknąć kopniakiem. Lucy też mi wcale nie pomaga,
lepiąc się do moich nóg jak posmarowana klejem. Ona uwielbia
smażonego kurczaka (obranego z kości) tak samo jak każdy normalny
człowiek. - Bo ja się na twój ślub nie wybieram. I przestań się

background image

zachowywać, jakbyś chciał, żebym tam się pojawiła, bo jestem dla
ciebie ważna, Jordan. Doskonale wiem, że to twój rzecznik prasowy
doradził ci, żebyś mnie zaprosił, bo to będzie wyglądało tak, jakbym ci
wybaczyła zdradę i jakbyśmy znów byli kumplami.
- To nie... - Jordan odzywa się obrażony. - Heather, jak możesz coś
takiego sugerować? To jest totalnie niepoważne.
- Doprawdy? - Rzucam wszystko, co wygarnęłam z lodówki, na
drewniany blat stołu kuchennego, a potem łapię jakiś talerz i szklankę i
siadam. - Czy twój solowy album nie okazał się klapą? I to częściowo
dlatego, że twój wizerunek porządnego chłopca z sąsiedztwa nieco
ucierpiał po tych wszystkich nagłówkach w prasie, kiedy wyszło na
jaw, że mnie, księżniczkę centrów handlowych, zdradziłeś z najnowszą
gwiazdeczką odkrytą przez twojego tatę?
- Heather - przerywa mi Jordan ostro. - Nie obraź się, ale pamięć
amerykańskiej publiczności nie jest aż tak dobra. Od czasu, kiedy ty i ja
się rozstaliśmy, nie wydałaś już od lat żadnej płyty. To prawda, że
kiedyś uwielbiał cię pewien szczególny segment populacji, ale ten
segment już od dawna przeniósł zainteresowanie na...
- Tak - mówię, mimo wszystko urażona. - Przenieśli zainteresowanie na
wszystko inne, byle tylko nie miało nic wspólnego z tobą ani ze mną.
Dobrze, że podłączasz się pod jasno świecącą gwiazdę Tani. Tylko nie
proś mnie, żebym ci w tym świadkowała.
- Heather. - Jordan zmienił ton na cierpiętniczy. - Dlaczego musisz być
taka? Myślałem, że już mi wybaczyłaś to, co zdarzyło się z Tanią. A z
pewnością takie wrażenie mogłem odnieść tamtego wieczoru na
korytarzu domu Coopera...
Czuję, że blednę. W głowie mi się nie mieści, że on ma czelność mi to
wypominać.
- Jordan - cedzę przez odrętwiałe wargi. - Myślałam, że uzgodniliśmy,
że nigdy więcej nie będziemy wracać do tamtego wieczoru.
Nigdy nie będziemy już o tym mówić ani nigdy nie pozwolimy, żeby to
się jeszcze raz stało.
- Oczywiście - mówi uspokajająco Jordan. - Ale nie możesz mnie
prosić, żebym się zachowywał tak, jakby nic się nie stało. Ja wiem, że
ty nadal coś do mnie czujesz, Heather, tak samo jak ja wciąż coś czuję
do ciebie. To dlatego chcę, żebyś tam była...
- Odkładam słuchawkę, Jordan.

background image

- Nie, Heather, zaczekaj. To, co widziałem przed chwilą w
wiadomościach, to o głowie jakiejś dziewczyny... Czy to było w twoim
akademiku? I w ogóle, do diabła, w jakim miejscu ty pracujesz? Jakimś
Akademiku Śmierci?
- Na razie, Jordan - żegnam się i naciskam klawisz kończący
połączenie.
Odkładam telefon i sięgam po kurczaka. Lucy siada u moich nóg,
czujnie wypatrując wszelkich kąsków, które mogłyby mi spaść po
drodze z talerza do ust i wylądować na moich kolanach albo na
podłodze. Nieźle nam wychodzi taka praca zespołowa.
Wiem, że są ludzie, którzy wolą smażonego kurczaka na gorąco. Ale
oni prawdopodobnie nigdy nie jedli smażonego kurczaka z latynoskich
delikatesów tuż za rogiem domu Coopera - czyli, jak go z Cooperem
nazywamy, kurczaka latynoskiego. Kurczak latynoski nie jest
przeznaczony do zwyczajnej powszedniej konsumpcji. To jest
zdecydowanie pokarm dla ducha, w znacznie większym stopniu niż taki
zwyczajny smażony kurczak czy KFC albo inne Chicken McNuggets.
Kupiłam dziewięć kawałków wczoraj, wiedząc, że dziś będzie urwanie
głowy, bo to pierwszy dzień nowego semestru.
Tylko nie podejrzewałam, że to będzie aż takie urwanie głowy. Może
będę musiała zjeść te wszystkie dziewięć kawałków sama. Cooper po
prostu jakoś to przeboleje. Odrobina soli i...
Och. Och, tak. Jeszcze nie orgazm w ustach, ale już prawie.
Dojadam drugą nóżkę latynoskiego kurczaka - Lucy zaczyna skomleć,
bo jeszcze jej nic nie podsunęłam - kiedy telefon dzwoni ponownie.
Tym razem - kiedy już wytarłam palce w kuchenny ręcznik -
sprawdzam, kto dzwoni, zanim odbiorę. Z ulgą widzę, że to moja
najlepsza przyjaciółka, Patty. Odpowiadam po drugim dzwonku.
- Właśnie jem latynoskiego kurczaka - informuję ją.
- No cóż, na twoim miejscu też bym go jadła... - Głos Patty, jak zwykle,
jest ciepły i miękki jak kaszmirowa wełna. - Biorąc pod uwagę, jaki
miałaś dzień.
- Widziałaś wiadomości? - pytam.
- Dziewczyno, widziałam i wiadomości, i poranne gazety. I nie
uwierzysz, kto do mnie przed chwilą zadzwonił.
- O mój Boże, do ciebie też dzwonił? - Jestem zdumiona.
- Co masz na myśli, że do mnie też? Dzwonił do ciebie?

background image

- Żeby się upewnić, że przyjdę. Chociaż odpowiedziałam odmownie na
zaproszenie.
- Nie!
- Tak! A potem nawet powiedział, że mogę ze sobą przyprowadzić
Coopera.
- Chryste Panie! - Za to właśnie kocham Patty. Ona zna wszystkie
właściwe odpowiedzi. - Na pewno namówił go do tego jego rzecznik
prasowy.
- Albo rzecznik Tani - dodaję, kończąc nóżkę i sięgając do pudełka po
udko. Wiem, że powinnam raczej zjeść jabłko. Ale bardzo mi przykro,
jabłko po prostu tego nie załatwi. Nie po takim dniu, jaki mam za sobą.
- Nie wyglądałaby jak taka wredna suka, gdybym się tam pokazała. Że
niby nie obwiniam jej za to, że rozbiła mój związek z Jordanem.
- Przecież jej nie obwiniasz.
- No cóż, i tak zmierzaliśmy do stacji Rozstanko. Tania tylko
przyśpieszyła nasz przyjazd. Ale i tak tam nie pójdę. Jakżeby to
wyglądało? Można, a nawet wypada, zaprosić byłą, żeby okazać, że nie
ma się do niej żalu ani nic. Ale nie wolno od byłej oczekiwać, że
faktycznie przyjdzie.
- Sama nie wiem. - Patty się zastanawia. - Teraz to jest w modzie.
Zgodnie z dodatkiem Style w „Timesie”.
- Nieważne - mówię. - Modna przestałam być we wczesnych latach
dziewięćdziesiątych. Nie muszę znowu zaczynać? Ty nie idziesz,
prawda?
- Oszalałaś? Oczywiście, że nie. Ale, Heather, czy możemy, proszę,
porozmawiać o tym, co się dzisiaj stało w tym twoim akademiku? To
znaczy, w domu studenckim. Znałaś tamtą biedną dziewczynę?
- Tak - odpowiadam, wydłubując sobie spomiędzy zębów włókienko
kurzego mięsa. Na szczęście to nie jest telefon wideo. - W pewnym
sensie. Była miła.
- Boże! Kto mógłby zrobić coś takiego? I dlaczego?
- Nie mam pojęcia. - Odrywam dla Lucy kawałek mięsa z udka,
upewniam się, że nie ma tam żadnych chrząstek ani kości i podaję go
jej. Pochłania go, a potem patrzy na mnie smutno, jakby chciała
powiedzieć: „A gdzie to się podziało?” - Policja będzie musiała się tego
dowiedzieć.
- Zaraz - odzywa się Patty z niedowierzaniem. - Coś ty powiedziała?

background image

- Słyszałaś. W to się nie wtrącam.
- I bardzo dobrze! - Patty odsuwa telefon i mówi do kogoś w tle:
- W porządku. Ona się do tego nie będzie wtrącała.
- Pozdrów ode mnie Franka.
- Pozdrawia cię - przekazuje Party mężowi.
- Jak się sprawuje nowa niania? - pytam, bo oni niedawno zatrudnili
nianię, prawdziwą Brytyjkę w średnim wieku, bo Patty zarzeka się, że
to, co spotkało Siennę Miller, nigdy nie spotka jej samej.
- Niania jest w porządku - twierdzi Patty. - Oboje śmiertelnie się jej
boimy, ale Indy ją chyba już uwielbia. Aha, Frank mówi, żeby ci
powtórzyć, że jest z ciebie bardzo dumny. Że pozostawiając śledztwo w
sprawie tego morderstwa policji... dowodzisz swojej prawdziwej
dojrzałości.
- Dzięki. Ale Magda chyba się z tym nie zgadza.
- Co przez to rozumiesz?
- Uważa, że gliny będą obwiniać ofiarę. I pewnie ma rację. Bo nawet
Reggie powiedział coś takiego, że to, co się zdarzyło Lindsay, wygląda
jak zemsta za coś, co ona sama zrobiła.
- Reggie... Ten diler narkotyków z rogu twojej ulicy? - pyta Patty
niedowierzającym tonem.
- Tak. Ma popytać ludzi. No wiesz, sprawdzić dla mnie, co o tym mówi
ulica.
- Heather? - odzywa się Patty. - Przepraszam, pogubiłam się. Ale kiedy
mówisz takie rzeczy, odnoszę wrażenie, że masz zamiar angażować się
w to śledztwo.
- Nie mam - mówię.
W tle słyszę, że męski głos coś mruczy. A potem Patty mówi do
Franka:
- Dobra, zapytam ją. Ale wiesz, co ona na to odpowie.
- Zapytasz mnie o co?
- Frank w przyszłym tygodniu ma występ w Pubie Joego - informuje
mnie Patty trochę spięta. - Pyta, czy będziesz miała ochotę się do niego
przyłączyć.
- Jasne, że przyjdę. - Jestem zdziwiona, że Patty uważa, że powinna o to
pytać. - Uwielbiam ten pub.
- Hm, nie chodzi o to, żebyś przyszła posłuchać - mówi Patty, nadal
tym nieswoim głosem. - On pyta, czy wystąpisz z nim na scenie.

background image

Niewiele brakuje, a zakrztusiłabym się kawałkiem kurczaka, który
właśnie przełykam.
- To znaczy... zaśpiewać?
- Nie, zrobić Striptiz - odgryza się Patty. - Oczywiście, że zaśpiewać.
I nagle w słuchawce rozlega się głos Franka:
- Heather, zanim odmówisz, zastanów się nad tym. Ja wiem, że
pracujesz nad własnymi utworami...
- A skąd ty to wiesz? - pytam oburzona, chociaż się domyślam. Patty
jest jeszcze większą plotkarą niż ja, tyle że nieco rzadziej niż ja zatyka
sobie gadatliwe usta lodowymi batonami Dove, dzięki czemu nadal nosi
rozmiar S, podczas gdy ja noszę XL. Lub większy.
- Nieważne, skąd wiem. - Frank jest jak zawsze lojalnym mężem. - Od
lat nie występowałaś na scenie, Heather. Musisz tam znów wrócić.
- Frank, kocham cię. Wiesz, że cię kocham. Dlatego właśnie
odmawiam. Nie chcę ci zrujnować występu.
- Heather, nie mów tak. Sparzyłaś się na tym dupku, Cartwrighcie.
Seniorze, nie juniorze. Ale nie wierz w to, co on wygadywał. Jestem
pewien, że piszesz świetną muzykę. I nie mogę się doczekać, aż ją
usłyszę. No zgódź się. Będą tam fajni ludzie.
- Nie, dziękuję - odpalam. Usiłuję mówić lekkim tonem, żeby nie
zdradzać paniki, jaka mnie ogarnia. - Wydaje mi się, że moje piosenki
są trochę za bardzo niegrzeczne i zbuntowane jak na widownię Franka
Robillarda.
- Co takiego? - Frank mi nie dowierza. - Wykluczone. Będą ci jeść z
ręki. No pomyśl, Heather. Kiedy trafi ci się okazja zagrać w pubie? To
idealne miejsce na występ niegrzecznej i zbuntowanej piosenkarki. Po
prostu ty, stołek i mikrofon...
Na szczęście w tym momencie odzywa się sygnał rozmowy oczekującej
na drugiej linii.
- Sorry - mówię. - Druga linia. Muszę to odebrać. To może być Cooper.
- Heather, posłuchaj mnie. Nie...
- Oddzwonię. - Przyciskam klawisz drugiej linii, czując wyraźną ulgę,
że tak mi się udało w ostatniej chwili wykręcić. - Halo?
- Heather? - pyta z wahaniem jakiś na wpół znajomy męski głos.
- Przy telefonie - odpowiadam, z podobnym wahaniem. Bo nie tak
znów wielu nieznanych mi facetów wydzwania do mnie. To dlatego, że
nie daję numeru telefonu domowego. Nikomu. Bo nikt nigdy o ten

background image

numer nie prosi. - A kto mówi?
- To przecież ja - odpowiada głos ze zdziwieniem. - Twój tata.
7
Park pełen mgły,
A serce me drży.
Przez Ciebie przygnębione.
Wątpliwości napełnione.
Co to miało nam dać?
Po prostu nie chcę cię już
znać.

Nie chcę cię znać
Słowa/muzyka; Heather Wells

Siedzę tam w osłupiałym milczeniu przez jakieś trzy sekundy.
A potem mówię:
- Och, tato! Cześć! Przepraszam, że w pierwszej chwili nie
rozpoznałam twojego głosu. To był... To był taki naprawdę długi dzień.
- Tak, słyszałem. - Głos taty jest znużony. No cóż, każdy byłby
zmęczony, gdyby zdarzyło mu się odsiedzieć dwadzieścia lat w
stanowym więzieniu za uchylanie się od płacenia podatków. - To ten
akademik, w którym pracujesz, prawda? Ten, w którym znaleźli głowę
jakiejś dziewczyny?
- Dom studencki - poprawiam go odruchowo. - I owszem. To było dość
przykre. - Gorączkowo usiłuję domyślić się, po co do mnie dzwoni.
Przecież to nie moje urodziny. Ani żadne święta. Jego urodziny to też
nie są, prawda? Nie, one przypadają w grudniu.
No więc co to za okazja? Tata nigdy nie był takim typem, który po
prostu chwyta za słuchawkę, żeby sobie uciąć pogawędkę. Zwłaszcza
że wolno mu było w Federalnym Ośrodku Zatrzymań Eglin na
Florydzie, chociaż to jedno z najprzyjemniejszych więzień w Ameryce,
dzwonić wyłącznie na koszt rozmówcy, a i to tylko w szczególnych...
Zaraz, chwileczkę. To nie jest rozmowa na koszt rozmówcy. A
przynajmniej żaden operator nie pytał mnie, czy zgodzę się pokryć jej
koszt.
- Hm, tato? - odzywam się. - Skąd ty dzwonisz? Nadal jesteś w Ośrodku
Eglin?

background image

Co ja wygaduję? Oczywiście, że jest w Ośrodku Eglin. Gdyby go
wypuścili, to bym coś o tym usłyszała, prawda?
Tylko... Od kogo? Mama już z nim nie rozmawia, a teraz, odkąd
zamieszkała w Buenos Aires z całą moją kasą, ze mną też już wcale tak
często się nie kontaktuje...
- No cóż, w tym właśnie problem, kotku - oświadcza tata. - Widzisz,
zostałem zwolniony.
- Naprawdę? - Zastanawiam się chwilę, jak na to reaguję. Dziwi mnie
to, że nie czuję... nic. To znaczy, kocham tatę i tak dalej. Ale prawdę
mówiąc, nie widziałam go już tak długo - mama nie chciała zabierać
mnie do niego na widzenia, bo nie cierpiała go do szpiku kości za to, że
stracił cały majątek, co zmusiło ją do pójścia do pracy (w roli mojej
agentki i menedżerki).
A kiedy już dorosłam na tyle, żeby jechać tam bez niej, miałam o wiele
za mało kasy, żeby wybrać się na Florydę. Tata i ja nigdy zresztą nie
byliśmy sobie bliscy... Raczej łączyła nas daleka znajomość niż zwykła
relacja ojca i dziecka. Dzięki mamie.
- Wow - mówię wreszcie, zerkając do kartonowego pudełka, żeby
zobaczyć, ile jeszcze zostało kawałków ciemnego mięsa. Kawałki
białego jestem zdecydowana zostawić dla Coopera, bo to jego ulubione.
- To świetnie, tato. No i gdzie teraz jesteś?
- Zabawne, że pytasz. Dzwonię do ciebie z rogu ulicy, siedzę w
Washington Square Diner. Tak się zastanawiałem, czy nie wpadłabyś tu
do mnie na kawę?
Poważnie, ja tego nie chwytam. Przez całe miesiące - dosłownie - nic
niezwykłego się u mnie nie wydarza. Moje dni zlewają się w ciąg
spacerów z psem, pracy i powtórkowych emisji Golden Girls. A potem:
Trach! W ciągu jednego dnia znajduję ludzką głowę w garnku na
kuchni, zostaję poproszona o zaśpiewanie moich piosenek w Pubie
Joego w towarzystwie supermegagwiazdy rocka, Franka Robillarda, a
tata wychodzi z więzienia, zjawia się w knajpce na rogu mojej ulicy i
mówi, że chce się ze mną zobaczyć.
Czemu to wszystko nie może się dziać po trochu, od czasu do czasu?
Na przykład jednego dnia znajduję tę głowę, następnego Frank prosi
mnie, żebym z nim wystąpiła na scenie, a dopiero kolejnego mój tata
dzwoni, żeby mi powiedzieć, że wyszedł z więzienia i jest w moim
mieście.

background image

Ale chyba człowiek nie miewa wpływu na tok wydarzeń.
Bo gdybyśmy taki wpływ mieli, to ja na pewno nie zjadłabym aż tyle
tego kurczaka przed wyjściem na spotkanie z tatą. Bo na widok taty,
siedzącego w tym boksie - zanim zauważa, że mu się przyglądam, mam
okazję popatrzeć na niego przez parę chwil - coś mnie ściska w
żołądku. I to nie w taki sposób, w jaki mi się ścisnęło na widok głowy
Lindsay - tamto było czystym horrorem. Na widok taty robi mi się
zwyczajnie smutno.
Może dlatego, że to on smutno wygląda. Nie jest tym zażywnym
graczem w golfa, którego pamiętam sprzed dwudziestu łat - tego
ostatniego razu, kiedy go widziałam przed centrum odwiedzin Ośrodka
Eglin - ale raczej już cieniem samego siebie, chudym jak patyk
mężczyzną z siwiejącymi włosami i nawet jeszcze bardziej posiwiałą
bródką i wąsami.
Ale i tak jego twarz rozjaśnia się, kiedy zerka w moją stronę i wreszcie
mnie zauważa w wejściu. Nie żeby jakoś przesadnie się ucieszył, czy
coś. Po prostu przyobleka twarz w szeroki uśmiech - uśmiech, który nie
sięga jego smutnych, zmęczonych oczu, tak samo niebieskich jak moje.
I tak samo ostrożnych w wyrazie.
Co się mówi do ojca, którego się nie widziało tak długo, a z którym
związek miało się zawsze taki... no cóż, praktycznie nieistniejący,
nawet kiedy jeszcze wspólnie się mieszkało?
- Cześć, tato - witam się i wślizguję do boksu na miejsce naprzeciw
niego. Bo niby co innego mam powiedzieć?
- Heather. - Ojciec wyciąga dłoń nad blatem stołu, żeby uścisnąć moją
rękę, kiedy już zdjęłam rękawiczki. Jego palce są ciepłe. Oddaję uścisk
i się uśmiecham.
- Co za niespodzianka. Kiedy wyszedłeś?
- W zeszłym tygodniu - odpowiada. - Miałem zamiar już wtedy do
ciebie zadzwonić, ale... No cóż, nie byłem pewien, czy się jakoś
szczególnie ucieszysz na mój widok.
- Oczywiście, że się cieszę, że cię widzę, tato. - Ja przecież do taty nic
nie mam. No cóż, niezupełnie... To znaczy, z jego strony to nie było do
końca takie fajne, że przez wszystkie te lata unikał płacenia podatków.
Ale to nie od moich pieniędzy tych podatków nie odprowadzał. W
przeciwieństwie do mamy, która sobie przywłaszczyła moją kasę.
- Kiedy tu przyjechałeś? To znaczy, do miasta?

background image

- Dziś rano. Autobusem. Świetny sposób na zwiedzanie kraju. -
Podchodzi kelnerka, a on zerka na mnie pytająco. - Jadłaś obiad?
- Och, tak. Jestem najedzona. Poproszę tylko czekoladę na gorąco. Tata
oprócz kawy zamawia rosół z kurczaka z makaronem. Kelnerka kiwa
głową i odchodzi. Ma roztargnioną minę. Pewnie martwi się
nadchodzącą śnieżycą, która według faceta od pogody na New York
One, kanale, na który nastawiony jest telewizor zawieszony nad
kontuarem baru, na pewno uderzy na nas lada chwila.
- A więc - mówię. - Autobusem. - Z jakiegoś powodu nie mogę przestać
myśleć o jeździe na wolność Morgana Freemana tym autobusem w
filmie Skazani na Shawshank. No cóż, chyba trudno się dziwić. Morgan
Freeman też sobie posiedział. - To nie jest tylko wyjście na przepustkę?
To znaczy, nie będziesz musiał wracać na Florydę?
- Nie martw się o mnie, mała. - Tata poklepuje mnie po dłoni. -
Wszystko mam pod kontrolą. Tak na odmianę.
- To świetnie, tato.
- Matka czasami się do ciebie odzywa? - pyta. Zauważam, że unika
patrzenia mi w oczy przy tym pytaniu. Zajmuje się dolewaniem sobie
śmietanki do kawy.
- Od czasu, kiedy zwiała do Buenos Aires z całą zawartością mojego
konta bankowego? Jakoś tak niespecjalnie często.
Tata zaciska wargi i kręci głową. Teraz już patrzy mi w oczy.
- Przykro mi z tego powodu, Heather. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
Twoja matka wcale nie jest taka. Nie wiem, co w nią wstąpiło.
- Naprawdę? Bo ja się domyślam - oświadczam, kiedy kelnerka wraca z
jego zupą i gorącą czekoladą dla mnie.
- Och? - Tata zabiera się do zupy, jakby to był jego pierwszy posiłek
tego dnia. Jak na takiego szczupłego faceta, ma znakomity apetyt.
- A czego się domyślasz?
- Że jej dojna krówka nie podpisała kontraktu na nową płytę.
- Och nie, Heather. - Tata podnosi wzrok znad zupy. - Nie mów tak.
Twoja matka bardzo cię kocha. Ona tylko nigdy nie miała zbyt silnego
charakteru. Jestem pewien, że to nie jej pomysł... To znaczy, żeby
zabrać twoje pieniądze. Jestem przekonany, że to ten cały Ricardo ją do
tego namówił.
A ja jestem przekonana, że było odwrotnie, ale nie mówię tego, bo nie
mam ochoty wdawać się w kłótnię na ten temat.

background image

- A do ciebie? - pytam go. - Odzywała się do ciebie?
- Od jakiegoś czasu nie. - Tata otwiera paczuszkę krakersów, które mu
podano do zupy. - Oczywiście, biorąc pod uwagę, jak bardzo ją
zawiodłem, raczej sobie na jej telefony nie zasłużyłem.
- Tym bym się na twoim miejscu raczej nie zadręczała, tato - tłumaczę
mu, czując, że znów mnie coś ściska. Tylko że tym razem nie w okolicy
żołądka. Bardziej już w pobliżu serca. I mam wrażenie, że to litość. - Ją
też raczej trudno nazwać Matką Roku.
Tata kręci głową nad swoją zupą.
- Biedna Heather - mówi z westchnieniem. - Kiedy w niebie rozdawali
rodziców, wyraźnie trafiła ci się najkrótsza słomka.
- Sama nie wiem. - Jestem zdziwiona tym, że zaczynam się najeżać. -
Moim zdaniem całkiem nieźle sobie poradziłam. To znaczy, mam pracę
i mieszkam w ładnym miejscu, i... no cóż, będę robiła licencjat.
Tata robi zdziwioną minę... ale taką przyjemnie zdziwioną.
- Bardzo dobrze - chwali mnie. - Na Uniwersytecie Nowojorskim?
Kiwam głową.
- Ze względu na pracę zwalniają mnie z czesnego - wyjaśniam. - Muszę
tylko zrobić ten wyrównawczy kurs z matematyki, zanim w ogóle
zacznę prawdziwe zajęcia, ale...
- A co zamierzasz studiować? - pyta tata. Jego zainteresowanie
wybranym przeze mnie kierunkiem studiów trochę mnie przeraża. -
Muzykę? Mam nadzieję, że to będzie muzyka. Zawsze miałaś taki
ogromny talent.
- Hm... - mruczę. - Myślałam raczej o prawie kryminalnym. Tata robi
zaskoczoną minę.
- Na miłość boską. Dlaczego? Chcesz zostać policjantką?
- Nie wiem jeszcze - odpowiadam. Jestem zbyt zażenowana, żeby
powiedzieć prawdę... To znaczy, że mam nadzieję, że jak będę miała
licencjat z kryminalistyki, to Cooper przyjmie mnie jako partnerkę do
swojego interesu, a potem we dwójkę będziemy rozwiązywali zagadki
kryminalne. Jak Remington Steele. Albo jak w serialu Hart to Hart.
To trochę smutne, że wszelkie moje fantazje mają swoje korzenie w
serialach telewizyjnych z lat osiemdziesiątych.
- Powinnaś studiować muzykologię - twierdzi tata stanowczo. - To by ci
pomogło w pisaniu piosenek.
Rumienię się. Zapomniałam, że któregoś roku na Gwiazdkę wysłałam

background image

tacie taśmę, na której śpiewałam niektóre własne utwory. Co mi wtedy
odbiło?
- Jestem za stara na karierę piosenkarki - oświadczam. - Czy ty oglądasz
te dziewczyny w MTV? Ja już nie mogę nosić takich krótkich
spódniczek. Za dużo cellulitu.
- Nie wygłupiaj się - mówi tata lekceważącym tonem. - Wyglądasz
świetnie. Poza tym, jeśli czujesz się niepewnie, zawsze możesz nosić
portki.
„Portki”. Tata mnie czasem dobija. Serio.
- To by była straszna szkoda - ciągnie dalej. - Nie, nawet nie szkoda, a
wręcz grzech, marnować taki talent, który dostałaś od Boga.
- Nie wydaje mi się, żebym go miała. Śpiewanie to już przeszłość.
Myślę, że pora wypróbować inny talent.
- Prawo kryminalne? - Tata ma skonsternowaną minę. - To ma być ten
talent?
- Cóż, przynajmniej tam nikt mnie nie wygwiżdże ze sceny.
- Nikt by się nie ośmielił! - woła tata, odkładając łyżkę. - Śpiewasz jak
anioł! A te twoje piosenki, one są o wiele lepsze niż to badziewie, które
słyszę czasami w radiu. Ta dziewczyna, co śpiewa o tych swoich
termoforkach czy buforkach. No i ta druga, ta Tracy Trace, ta co to
wychodzi w najbliższy weekend za tego twojego byłego chłopaka.
Przecież ona w swoim ostatnim wideo jest prawie naga!
Staram się powstrzymać uśmiech.
- Tania Trace - poprawiam tatę. - A to wideo to teraz numer jeden na
liście TRL.
- To bez znaczenia. To wszystko śmiecie - mówi tata stanowczo.
- A ty, tato? - pytam, bo zdaje mi się, że trzeba zmienić temat, zanim on
się zdąży za bardzo nakręcić. - No bo siedziałeś w Ośrodku Eglin
przez... jejku. Prawie dwadzieścia lat. Co zrobisz teraz, po wyjściu?
- Mam parę rzeczy na widoku - odpowiada. - A niektóre przedstawiają
się całkiem obiecująco.
- Tak? - mruczę. - To dobrze. Tu, w Nowym Jorku?
- Tak. - Zauważam, że jego odpowiedzi stają się coraz mniej pewne. I
znów unika patrzenia mi w oczy.
Oho.
- Tato... - mówię. Bo nagle ściska mnie jakieś nowe uczucie. I to nie
jest litość. To obawa. - Naprawdę zadzwoniłeś do mnie, bo chciałeś się

background image

spotkać i pogadać o starych czasach? Czy chodziło też o coś jeszcze?
- Oczywiście, że chciałem się z tobą spotkać - oświadcza stanowczo. -
Przecież jesteś moją córką, na litość boską.
- Racja. Ale...
- Dlaczego myślisz, że jest jakieś ale? - pyta tata.
- Bo nie mam już dziewięciu lat. Wiem, że zawsze jest jakieś ale. Tata
odkłada łyżkę, a potem bierze głęboki oddech.
- No dobra - mówi. - Jest jedno ale. A potem zdradza mi, co to za ale.
8
Tik - tak - tik!
To budzik.
Choć nie dzwoni wcale,
To budzę się stale.
Zastrzelcie mnie,
Proszę.

Piosenka poranna
Słowa/muzyka: Heather Wells

Następnego dnia spóźniam się kwadrans do pracy. Osobiście nie
wydaje mi się, że piętnaście minut to strasznie dużo. Piętnaście minut
nawet nie powinno się liczyć jako spóźnienie... Zwłaszcza kiedy wziąć
pod uwagę, co mi się wydarzyło poprzedniego wieczoru - no wiecie, z
tym całym powrotem ojca marnotrawnego.
Ale kwadrans to zdaje się sporo czasu w cyklu życiowym domu
studenckiego.

Kwadrans

wystarczy,

żeby pojawiła się tu

przedstawicielka poradni psychologicznej, znalazła moje biurko i
zaczęła je okupować.
A kiedy bez tchu wpadam do biura i widząc ją, mówię: „Czy mogę pani
w czymś pomóc?”, to te piętnaście minut, które zdążyła spędzić przy
moim biurku, najwyraźniej dodały jej tyle pewności siebie, że czuje się
za nim jak w domu i mówi:
- Och, nie, dziękuję. Chyba że idziesz po kawę. Jeśli tak, to poproszę z
odtłuszczonym mlekiem i bez cukru.
Patrzę na nią, mrugając powiekami. Ma na sobie gustowny szary
bliźniak z kaszmiru - a do tego ni mniej, ni więcej tylko perły. To
sprawia, że czuję się nie dość elegancko ubrana w swoim służbowym

background image

zestawie, czyli dżinsach i grubym swetrze dzierganym w warkocze.
Ona nawet nie ma włosów oklapniętych od czapki. Kasztanowe loki
zaczesała w idealny kok. Jakim cudem udało jej się przejść przez park -
czy, jak go ostatnio nazywam, Mroźną Tundrę - z poradni
psychologicznej i nie odmrozić sobie łba?
A potem je zauważam, bo wystają z kieszeni czarnego wełnianego
płaszcza, który powiesiła na wieszaku - na moim kołku. Nauszniki.
Oczywiście.
Triki modnisi.
- Och, Heather, jesteś wreszcie. - Tom wychodzi ze swojego gabinetu.
Dzisiaj wygląda o wiele lepiej niż wczoraj, zdążył już trochę odespać, a
poza tym umył i ułożył swoje jasne włosy. I nawet zawiązał krawat.
I dobrze, nosi go do jasnoróżowych mokasynów i dżinsów. Ale to już
jakiś postęp.
- To jest doktor Gillian Kilgore z poradni psychologicznej - powiada. -
Jest tu, żeby udzielać porad naszym mieszkańcom, którzy będą ich
mogli potrzebować z powodu wczorajszych wydarzeń.
Uśmiecham się zdawkowo do doktor Kilgore. A co innego mam zrobić?
Napluć na nią?
- Witam - mówię. - Siedzi pani na moim miejscu.
Tom zdaje się dopiero teraz zauważać, gdzie się rozsiadła Gillian
Kilgore.
- No właśnie. To jest biurko Heather, doktor Kilgore. Chciałem, żeby
zajęła pani biurko asystentki administracyjnej...
- Wolę to miejsce. - Doktor Kilgore wprawia nas oboje w osłupienie (a
widzę, że Tom zdębiał, bo robi się tak różowy, jak jego koszula),
mówiąc to spokojnie. - I oczywiście, panie Snelling, kiedy studenci
zaczną przychodzić na swoje spotkania, będę ich przyjmowała w pana
gabinecie. Dla większej prywatności.
Dla Toma to wyraźnie nowina. Stoi tam i jąka się jak jakaś zagubiona
sierotka: „Aaa... aaa... ale...”, kiedy pojawia się w biurze pierwsza
ofiara Gillian Kilgore, to znaczy pierwsza z umówionych z nią osób.
Mark Shepelsky jest silnym skrzydłowym Stokrotek o wzroście metr
dziewięćdziesiąt siedem i obecnym mieszkańcem pokoju 2 - 12, jednej
z najbardziej poszukiwanych dwójek w całym budynku, bo mieści się
na drugim piętrze, więc mieszkańcy mogą korzystać z klatki schodowej,
zamiast polegać na windach, które są w najlepszym razie zatłoczone, a

background image

przez większość czasu popsute.
- Ktoś chciał się ze mną widzieć? - odzywa się, czy raczej powarkuje,
Mark. Chudy, o bladej cerze, jest przystojny w takim stylu krótko
ostrzyżonego koszykarza.
Ale gdzie mu tam do Chłopca za Barem.
Nie żebym jeszcze lubiła Chłopca za Barem. Bo już nie lubię.
- Ty jesteś pewnie... - Doktor Kilgore zerka do kalendarza, który ma
przed sobą na biurku. Przepraszam, chciałam powiedzieć: na moim
biurku. - Mark?
Mark szura swoimi stopami w rozmiarze 46.
- Tak. A o co chodzi?
- No cóż, Mark - zaczyna doktor Kilgore, wsuwając parę okularów do
czytania na nos, jak mniemam po to, żeby wyglądać na osobę bardziej
empatyczną (nie udaje jej się to). - Nazywam się doktor Kilgore i
przysłała mnie tu poradnia psychologiczna. Jak rozumiem, byłeś blisko
z Lindsay, Lindsay Combs.
Trudno powiedzieć, żeby Mark z miejsca zatonął we łzach na sam
dźwięk imienia ukochanej. Minę ma wręcz oburzoną.
- Czy ja muszę przez to przechodzić? - pyta niezadowolony. - Wczoraj
przez cały dzień już gadałem z glinami. Dziś wieczorem mam mecz.
Muszę iść na trening.
Gillian Kilgore odzywa się kojącym tonem:
- Rozumiem, Mark. Ale martwimy się o ciebie. Chcemy się upewnić, że
wszystko z tobą w porządku. Przecież Lindsay była dla ciebie kimś
ważnym.
- Znaczy, była niezła i tak dalej - mówi Mark ze zdezorientowaną miną.
- Ale my nawet ze sobą nie chodziliśmy. Tylko się ze sobą bawiliśmy.
Rozumie pani?
- Wy dwoje nie byliście ze sobą na wyłączność? - Słyszę własne
pytanie.
I Tom, i Gillian Kilgore obracają się, żeby na mnie spojrzeć, doktor
Kilgore z wyraźną irytacją, Tom z pytającym: „Usiłujesz sobie napytać
biedy?” w szeroko otwartych oczach, co kompletnie ignoruję.
Mark mówi:
- Na wyłączność? Nie ma mowy. To znaczy, zabawialiśmy się trochę ze
sobą. Mówiłem temu dupkowi, detektywowi, że ostatnio widywałem ją
tylko na meczach, a w czasie ferii już prawie w ogóle...

background image

- No cóż, porozmawiajmy o tym - mówi doktor Kilgore, łapiąc Marka
za ramię i próbując pociągnąć go w stronę gabinetu Toma, gdzie będą
mieli nieco prywatności (życzę im wszystkiego najlepszego, bo
przecież przez tę kratę między jego gabinetem a moim biurem wszystko
słychać).
- Czy Lindsay widywała się z kimś jeszcze? - pytam, zanim
psycholożka zdołała Marka odciągnąć.
Wzrusza ramionami.
- Tak. Chyba tak. Nie wiem. Słyszałem, że kręciła z jakimś gościem ze
studenckiego bractwa.
- Naprawdę? - Siadam za swoim biurkiem. - Którego bractwa?
- Nie wiem. - Mark ma zdezorientowaną minę.
- No cóż. - W biurze jest gorąco. Zaczynam ściągać z siebie kurtkę. -
Powiedziałeś o tym detektywowi Canavanowi?
- Nie pytał.
- Mark. - Głos Gillian Kilgore zlodowaciał do temperatury panującej na
zewnątrz. - Może wstąpisz tu na moment i...
- Detektyw Canavan nie zapytał cię, czy ty i twoja dziewczyna byliście
ze sobą na wyłączność? - pytam z niedowierzaniem. - A ty mu nie
wspomniałeś, że nie?
- Nie. - Mark znów wzrusza ramionami. Widzę, że to u niego częsty
gest. - Nie wydawało mi się, że to coś ważnego.
- Mark. - Głos doktor Kilgore robi się jeszcze bardziej ostry. - Pozwól,
proszę, ze mną.
Mark z nieco wystraszoną miną idzie za doktor Kilgore do gabinetu
Toma. Ona praktycznie trzaska drzwiami, ale przedtem obdarza mnie
jeszcze miażdżącym spojrzeniem. Potem, przez kratę, słyszymy, jak go
pyta:
- No dobrze. Powiedz mi, Mark, jak ty się z tym wszystkim czujesz?
Czy ona nie zauważyła braku solidnej ściany? Czy ona naprawdę
uważa, że my jej nie słyszymy?
Tom patrzy na mnie z bardzo nieszczęśliwą miną.
- Heather - zagaja. Nie musimy się martwić, że doktor Kilgore go
dosłyszy, tak głośno gada po swojej stronie kraty. - Co ty robisz?
- Nic - odpowiadam. Wstaję zza biurka i wieszam kurtkę na kołeczku
obok płaszcza doktor Kilgore. - Czy tu jest gorąco? Czy tylko mnie tak
się wydaje?

background image

- Jest gorąco - potwierdza Tom. - Skręciłem grzejnik, ale on nadal...
grzeje. Ale poważnie, co to było to wszystko przed chwilą?
- Nic - odpowiadam, wzruszając ramionami. To chyba zaraźliwe. -
Byłam po prostu ciekawa. Otworzyli stołówkę?
- Tak. Na śniadanie. Heather, czy ty...?
- Świetnie. Piłeś już kawę?
Tom rzuca nachmurzone spojrzenie w stronę drzwi własnego gabinetu.
- Nie. Wszedłem, a ona już tu była...
- Jak się dostała do środka? - pytam ze zdziwieniem.
- Pete ją wpuścił; ma przecież główny klucz. - Tom wzdycha. -
Naprawdę przyniosłabyś mi kubek kawy? Z mlekiem i cukrem?
- Masz to jak w banku. - Uśmiecham się.
- Czy ja ci już dzisiaj mówiłem, że jesteś moją ulubioną zastępczynią
kierownika administracyjnego akademika? Tak serio?
- A nie masz na myśli czasem, że jestem twoją ulubioną zastępczynią
kierownika administracyjnego domu studenckiego?
Wcale nie jestem zdziwiona, że stołówka jest prawie pusta, kiedy do
niej wchodzę. Chyba odkrycie takiej odciętej głowy w kuchni stołówki
zniechęca do jedzenia co wybredniejsze typy. Jestem tu tylko ja. Po
drodze zatrzymuję się przy kasie przywitać się z Magdą. Nie wygląda
zbyt dobrze. Już się zatarł kontur jej eyelinera, a usta konturówką
obrysowała nierówno.
- Hej - odzywam się do niej jak najcieplejszym tonem. - Jak się masz,
Mags?
Nawet się nie uśmiecha.
- Żadna z moich małych gwiazdeczek nie chce wejść do środka - mówi
z żalem. - Wszyscy jedzą w Wasser Hall. - Wypowiada te słowa, jakby
zawierały truciznę.
Wasser Hall to dom studencki po drugiej stronie parku. Niedawno
został odremontowany, włącznie z instalacją basenu w podziemiach,
więc to nasz największy rywal. Po tym jak prasa - i studenci - zaczęli
nazywać Fischer Hall Akademikiem Śmierci, dostałam mnóstwo
telefonów od rodziców, którzy żądali, żeby ich dzieci zostały
przeniesione do Wasser Hall. Mogę tylko powiedzieć, że tamtejszej
zastępczyni kierownika administracyjnego z tego powodu woda sodowa
strasznie uderzyła do głowy.
Ale zemściłam się na niej w czasie gier na zaufanie, w ferie zimowe,

background image

kiedy nawzajem musiałyśmy padać sobie w ramiona, a ja jakoś tak
zupełnie niechcący nie zdołałam jej podtrzymać.
- To zupełnie naturalne - mówię uspokajająco. - Są wystraszeni. Wrócą
do stołówki, kiedy policja już odkryje, kim jest zabójca.
- O ile policja odkryje, kim jest zabójca - wpada mi w słowo Magda.
- Odkryje - zapewniam ją. A potem, żeby ją pocieszyć, dodaję:
- Zgadnij, z kim wczoraj jadłam obiad?
Magda się rozjaśnia.
- Z Cooperem? Nareszcie cię zaprosił na randkę? Teraz to moja kolej na
ponurą minę.
- Hm, nie. Z tatą. Wyszedł z więzienia. Jest tu, w mieście.
- Twój tata wyszedł z mamra? - Pete mija nas z pustym kubkiem po
kawie w dłoni. Idzie po dolewkę. - Nie żartuj?
- Nie żartuję - odpowiadam.
- A więc? - Pete zapomniał na śmierć o swojej kawie. Minę ma
zaintrygowaną. - O czym rozmawialiście?
Wzruszam ramionami. Cholerny Mark i to jego zaraźliwe wzruszanie
ramionami.
- O nim. O mnie. O mamie. Po trochu o wszystkim.
Magda jest podobnie zafascynowana tematem. Nachyla się teraz w
moją stronę i mówi:
- Czytałam kiedyś taką książkę, w której jest taki mężczyzną i wsadzają
go do więzienia, a kiedy wychodzi, jest... No wiesz. Jak twój szef, Tom.
To dlatego, że tak strasznie długo nie był z kobietą.
Unoszę brwi.
- Jestem całkiem pewna, że tata nie zmienił orientacji seksualnej,
Magdo.
Magda robi rozczarowaną minę i odchyla się do tyłu na krześle.
- Aha.
- Czego chciał? - pyta Pete.
- Chciał? - Patrzę na niego. - Niczego nie chciał.
- Facet natychmiast po wyjściu z więzienia chce się z tobą spotkać -
mówi Pete niedowierzającym tonem. - Twierdzi, że niczego od ciebie
nie chce... A ty mu wierzysz? Co się z tobą dzieje?
- No cóż - zaczynam z wahaniem. - Rzeczywiście wspomniał, że na
parę dni, zanim znów nie stanie na nogach, przydałby mu się dach nad
głową.

background image

Pete wybucha głośnym śmiechem, który ma znaczyć: „A nie
mówiłem?”
- Co?! - wołam. - Przecież to mój ojciec. Wychowywał mnie przez
pierwsze dziesięć lat mojego życia, mniej więcej.
- Jasne - odpowiada cynicznie Pete. - A teraz chce skorzystać z twojej
sławy i fortuny.
- Jakiej fortuny? - pytam ostro. - On doskonale wie, że jego była żona
ukradła wszystkie moje pieniądze.
Pete, chichocząc, kieruje się w stronę automatu z kawą.
- Dlaczego to nie może znaczyć, że chce odbudować związek z córką,
której prawie nie zna?! - wołam za nim. Co go tylko jeszcze bardziej
rozśmiesza.
- Nie przejmuj się, kochanie. - Magda poklepuje mnie po ręku.
- Zignoruj go. Uważam, że to miło, że twój tata znów się odezwał.
- Dziękuję - mówię z godnością. - Bo to jest miłe.
- Oczywiście, że tak. A co powiedział Cooper, kiedy go zapytałaś, czy
tata się może wprowadzić?
- No cóż - zaczynam i nagle nie umiem już jej spojrzeć w oczy.
- Cooper jeszcze nic na ten temat nie powiedział. Bo go nie zapytałam.
- Och! - wzdycha Magda.
- Ale nie dlatego - dodaję szybko - że nie wierzę, że tata świetnie sobie
ze wszystkim zaraz poradzi. Tylko dlatego, że jeszcze się z Cooperem
nie widziałam. Ale kiedy się z nim zobaczę, to zapytam. I jestem
pewna, że powie, że nie ma sprawy. Bo mój tata naprawdę chce
zreformować swoje życie.
- Oczywiście - potakuje Magda.
- Magda, ja mówię serio.
- Wiem, kochanie - odpowiada Magda. Ale uśmiech nie sięga jej oczu.
Trochę tak jak u taty.
Ale to, tłumaczę sobie, nie ma nic wspólnego z tym, co jej przed chwilą
powiedziałam. To ma związek z tym, co wczoraj przytrafiło się
Lindsay.
A jeśli chodzi o Pete'a... A niech się śmieje. Co on tam wie?
Chociaż, biorąc pod uwagę, że jest wdowcem z piątką dzieci, które sam
musi utrzymywać, możliwe, że wie o świecie całkiem dużo.
Cholera.
Nachmurzona, idę do baru z bajglami i wrzucam do tostera taki bez

background image

dodatków. A potem idę do ekspresu z kawą. Robię jedną dla Toma - z
mlekiem i cukrem - a jedną dla siebie, pół na pół z gorącym kakao i
mnóstwem bitej śmietany - a potem wracam po bajgla, który wyskakuje
z tostera, po obu stronach smaruję go serkiem śmietankowym,
nakładam trochę bekonu, potem dociskam. Voila, idealna śniadaniowa
uczta.
Kładę to na talerzu, talerz stawiam na tacy razem z kawami i kieruję się
do wyjścia ze stołówki, kiedy kątem oka zauważam błysk czegoś
białego i złotego. Oglądam się za siebie i widzę Kimberly Watkins,
jedną z czirliderek reprezentacji Stokrotek - w stroju czirliderki, bo to
dzień meczu - jak siedzi sama przy stoliku, a przed sobą ma jakiś duży
otwarty podręcznik i talerz z omletem z białek jajek i połówką
grejpfruta.
I zanim zdążę się zastanowić nad tym, co robię, stawiam tacę na stoliku
naprzeciwko jej tacy i mówię:
- Cześć, Kimberly.
9
Dotyka mnie,
Coś mnie dotyka,
Kiedy jadę metrem.

Piosenka w metrze
Słowa/muzyka: Heather Wells

Hm - mruczy Kimberly, podnosząc na mnie podejrzliwe oczy,
najwyraźniej niepewna, kim jestem i dlaczego nagle siadam
naprzeciwko niej. - Cześć.
- Jestem Heather - przedstawiam się. - Zastępczyni kierownika
administracyjnego.
- Aaa! - Podejrzliwa mina Kimberly zmienia się na minę normalną, a
nawet swobodnie zachęcającą. Teraz, kiedy wie, że nie jestem tu, żeby
próbować... No cóż, cokolwiek tam sobie myślała, że będę próbowała
jej zrobić. Podrywać ją? Nawracać? Chyba się odpręża. - Cześć!
- Posłuchaj - zaczynam. - Chciałam tylko się dowiedzieć, jak się
czujesz, no wiesz, po tym wszystkim, co stało się z Lindsay. Wiem, że
wy dwie się przyjaźniłyście...
Właściwie wcale tego nie wiem. Ale zakładam, że dwie dziewczyny,

background image

które były czirliderkami tej samej drużyny, musiały się przyjaźnić.
Mam rację?
- Och - mówi Kimberly innym tonem, a jej olśniewający uśmiech,
którym mogłaby reklamować wybielające paski do zębów, znika. -
Wiem. To takie straszne. Biedna Lindsay. Ja... Nawet nie mogę o tym
myśleć. Wczoraj płakałam przed snem.
Jak na dziewczynę, która płakała przed snem wczorajszego wieczoru,
Kimberly wygląda znakomicie. Najwyraźniej ferie spędziła w jakichś
ciepłych okolicach, bo chociaż to zima, nogi Kimberly są opalone.
Widocznie nie bardzo przejmuje się mrozem na zewnątrz ani śnieżycą,
co do rychłego nadejścia której New York One nadal się upiera, chociaż
ta najwyraźniej utknęła gdzieś w okolicach Waszyngtonu.
I nie przejmuje się aż tak bardzo, żeby nie móc zjeść śniadania w
miejscu, gdzie dwadzieścia cztery godziny temu znaleziono odciętą
głowę jej przyjaciółki.
- Wow! Musisz być zrozpaczona.
Pod stołem założyła te swoje źrebakowate nogi jedna na drugą i
zaczyna nawijać na palec pasmo długich, czarnych włosów - oczywiste,
wyprostowanych żelazkiem.
- Totalnie - odpowiada, spoglądając szeroko otwartymi oczami.
- Lindsay była chyba moją najlepszą przyjaciółką. No cóż, po Cheryl
Haebig. Ale Cheryl już nie chce się tak często spotykać, bo większość
wolnego spędza teraz z Jeffem Turnerem. - Kimberly patrzy na mnie i
mruga powiekami. - Znasz Jeffa, prawda? To jeden ze współlokatorów
Marka z 2 - 12.
- Jasne, że znam Jeffa - potwierdzam. Znam wszystkich koszykarzy, bo
tyle razy musieli zgłaszać się do mnie do biura na umoralniające
mówki, zwłaszcza w sprawach przemycania do akademika baryłek
piwa. W Fischer Hall rzekomo obowiązuje abstynencja.
- Cóż, tych dwoje to teraz praktycznie jak małżeństwo. Prawie nigdy
nie chce im się imprezować.
A teraz, kiedy Cheryl przeniosła się do pokoju Lindsay, i bardzo
prawdopodobne, że nie będzie miała żadnej nowej współlokatorki, ona i
Jeff będą się mogli do woli migdalić i nikt im nie będzie przeszkadzał...
Ale zaraz. To nie powód, żeby kogoś zabijać.
- A więc po Cheryl to Lindsay była twoją najlepszą przyjaciółką -
powtarzam. - Kurczę, to musi być okropne stracić kogoś tak bliskiego.

background image

Dziwię się, nie obraź się, że w ogóle możesz tu jeść.
Przypominając sobie o jedzeniu, Kimberly bierze spory kęs swojego
omletu z białek. Widząc to, nadgryzam bajgla z serkiem i bekonem.
Mniam. Niebo w gębie.
- Nie wierzę w duchy ani żadne takie. Kiedy człowiek umiera, to już
koniec - tłumaczy Kimberly.
- To bardzo praktyczne podejście - twierdzę, popijając łyk swojej kawy
z kakao.
- No cóż! - wzdycha Kimberly i wzrusza ramionami. - Zajmuję się
sprzedażą w zakresie mody. - I wskazuje groźnie wyglądający
podręcznik leżący przed nią. Wstąp do księgowości w zarządzaniu.
- Więc skoro tak dobrze znałaś Lindsay, czy wiesz o kimś, kto mógł
żywić do niej jakąś urazę? Może ktoś chciał się jej pozbyć? To znaczy,
aż tak bardzo, żeby ją zabić?
- Mnóstwo ludzi nie cierpiało Lindsay. To znaczy, zazdrościli jej i tak
dalej. - Kimberly przez chwilę owija pasmem włosów drugi palec. -
Mówiłam policjantowi, temu, który przyszedł tu wczoraj wieczorem, o
jej współlokatorce, Ann.
- Ann nie cierpiała Lindsay?
- Może nie aż tak, że nie cierpiała. Ale nie mogły się dogadać. To
dlatego Lindsay dostała takiego świra z radości, kiedy Ann wreszcie
zgodziła się zamienić na pokoje z Cheryl. Wprawdzie Cheryl wcale tak
często się już z nami nie spotyka, ale przynajmniej Lindsay nie
musiałaby martwić się wszystkimi tymi głupotami, którymi Ann
doprowadzała ją do szału.
- Jakimi głupotami? - pytam, odgryzając kolejny kęs bajgla.
- Och, takimi tam. Ścierała wiadomości, które ludzie zostawiali na tej
tabliczce koło drzwi. Domalowywała diabelskie różki na wszystkich
zdjęciach Lindsay w uniwersyteckiej gazecie, zanim ją jej przekazała.
Korzystała z tamponów Lindsay, ale nigdy ich nie odkupywała. Takie
rzeczy.
- To brzmi tak, jakby Ann i Lindsay rzeczywiście nie bardzo się ze sobą
dogadywały. Ale nie sądzisz chyba, że Ann faktycznie ją zabiła,
prawda?
Kimberly się zamyśla.
- Tak, raczej nie. Ale tak czy inaczej, powiedziałam temu gliniarzowi,
żeby sprawdził, czy ona ma to coś, jak to się tam nazywa? Aha, alibi.

background image

Bo nigdy nic nie wiadomo. To mógłby być taki numer jak w
Sublokatorce.
Jestem pewna, że detektyw Canavan raczej nie podskoczy na dźwięk
hasła Sublokatorka.
- A co z jej chłopakami? - pytam.
Taki skrót myślowy to trochę za wiele, jak na możliwości analityczne
móżdżku Kimberly. Zmieszana, marszczy wąskie brwi.
- Co?
- Czy Lindsay spotykała się z kimś? To znaczy, wiem, że widywała się
z Markiem Shepelskym...
- Och! - Kimberly przewraca oczami. - Mark. Ale Lindsay i Mark, no
wiesz, on: właściwie już nie byli parą. Mark jest taki... niedojrzały. On i
Jeff, rozumiesz, chłopak Cheryl, oni obaj nic, tylko piją piwo i oglądają
mecze. Nigdy nie zabierali Lindsay i Cheryl do klubów ani nigdzie.
Pewnie Cheryl to nie przeszkadzało, ale Lindsay... Ona chciała się
trochę zabawić. Można powiedzieć, że potrzebowała czegoś bardziej
wyszukanego.
- I dlatego zaczęła się widywać z kimś innym? - pytam. A kiedy oczy
Kimberly się rozszerzają, dodaję: - Mark zajrzał dziś rano do biura i
wspomniał coś o jakimś gościu ze studenckiego stowarzyszenia.
Kimberly spogląda wzgardliwie.
- Tak go nazwał Mark? Facet ze studenckiego stowarzyszenia? A nie
wspomniał, że to jeden z Winerów?
- Co takiego? - Przez moment nie dociera do mnie, że jej zdaniem nowy
chłopak Lindsay jest najwyraźniej jakąś osobistością.
- To Winer. Z rodziny Winerów. No wiesz. - A kiedy nadal patrzę na
nią, nic nie rozumiejąc, z niedowierzaniem potrząsa swoimi długimi
włosami. - Boże, naprawdę nie wiesz? Doug Winer. Z rodziny
Winerów. Tych od Winer Constructions. Kompleks Sportowy Winera,
tu, na Uniwersytecie Nowojorskim?
Och. Teraz już wiem, o co jej chodziło. Nie da się w tym mieście
przejść obok właśnie wznoszonego budynku - mimo że Manhattan to
wyspa i wydaje się, że każdy skrawek ziemi został już wykorzystany,
całkiem sporo się tutaj buduje - i nie zauważyć słowa „Winer”
wypisanego na froncie każdego buldożera, szpuli kabla czy fragmencie
rusztowania na placu budowy. Żaden budynek w Nowym Jorku nie
powstanie, jeśli nie przyłożą do tego ręki Winerowie.

background image

I najwyraźniej przy okazji Winerowie nieco się wzbogacili. Może
jeszcze daleko im do Kennedych albo Rockefellerów, ale najwyraźniej,
zdaniem czirliderki z Uniwersytetu Nowojorskiego, nie aż tak znów
daleko. Fakt, przekazali całkiem sporą donację na rzecz uczelni.
Wystarczyło tego na wzniesienie kompleksu sportowego i tak dalej.
- Doug Winer - powtarzam. - A więc... Doug jest zamożny?
- Jeśli o kimś obrzydliwie bogatym mówi się zamożny, to tak - parska
Kimberly.
- Rozumiem. A Doug i Lindsay... byli ze sobą blisko?
- Nie byli zaręczeni ani nic - odpowiada Kimberly. - Na razie. Ale
Lindsay myślała, że Doug da jej na urodziny bransoletkę. Z brylantami.
Widziała ją u niego w szafce. - Na moment do Kimberly dociera
tragizm śmierci Lindsay i czirliderka przestaje być taka radośnie
ożywiona. - Pewnie będzie ją musiał teraz zwrócić do sklepu - mówi ze
smutkiem. - Jej urodziny miały być w przyszłym tygodniu. Boże, to
takie przygnębiające.
Zgadzam się, że to wielka szkoda, że Lindsay nie dożyła swoich
urodzin, na które miała dostać bransoletkę z brylantami, a potem pytam
ją, czy Lindsay i Doug miewali ze sobą jakieś nieporozumienia, o
których jej wiadomo (nie), gdzie mieszka Doug (w Domu Bractwa Tau
Phi Epsilon), i kiedy po raz ostatni Doug i Lindsay się spotkali (jakoś
tak w weekend).
Szybko się przekonuję, że chociaż Kimberly twierdzi, że była najlepszą
przyjaciółką Lindsay, to albo te dwie wcale nie były ze sobą zbyt
blisko, albo Lindsay prowadziła niezwykle nudne życie, bo Kimberly
nie umie powiedzieć mi nic więcej o ostatnim tygodniu Lindsay na tej
ziemi. A w każdym razie, niczego, co by mi mogło pomóc w ustaleniu,
kto ją zabił.
Chociaż, oczywiście, ja wcale nie mam takiego zamiaru. Nie
zaangażuję się w żadne śledztwo dotyczące śmierci Lindsay. Jestem od
tego jak najdalsza. Ja tylko zadałam na ten temat parę pytań, nic więcej.
Przecież człowiek może trochę popytać w związku z jakimś
morderstwem, nie rozpoczynając jednocześnie prywatnego śledztwa w
sprawie owego morderstwa. Prawda?
Powtarzam to sobie, kiedy wracam do biura administracji akademika, w
jednej ręce trzymając kawę Toma (wzięłam dla niego nową, po tym jak
stara wystygła w czasie mojej rozmowy z Kimberly), a w drugiej

background image

następną mieszankę kawy z kakao i bitą śmietaną dla siebie. Nie dziwię
się, widząc, że Sarah, nasza asystentka administracyjna, pojawiła się w
pracy z nieszczęśliwą miną. Sarah prawie codziennie ma nieszczęśliwą
minę.
Dzisiaj wydaje się, że jej zły humor jest zaraźliwy. I ona, i Tom siedzą
przygarbieni przy swoich biurkach. Ściśle rzecz biorąc, Tom siedzi
przygarbiony za moim biurkiem. Ale minę ma zdecydowanie
nieszczęśliwą, póki nie widzi mnie.
- Jesteś aniołem - odzywa się, kiedy stawiam przed nim tę kawę. -
Dlaczego to tak długo trwało?
- Och, no wiesz. - Siadam na kanapie obok swojego biurka. - Musiałam
pocieszać Magdę. - Kiwam głową w stronę drzwi gabinetu Toma, nadal
zamkniętych. Zza nich i przez tę kratę słyszę szmer przyciszonych
głosów. - Ona tam nadal siedzi z Markiem?
- Nie - odzywa się Sarah z obrzydzeniem. - Teraz jest tam u niej Cheryl
Haebig.
- A tobie co znowu? - pytam Sarah ze względu na tę jej nachmurzoną
minę.
- Jak się okazuje - odpowiada Tom zbolałym głosem, bo Sarah tylko
jeszcze bardziej kuli się na krześle - doktor Kilgore jest jedną z
wykładowczyń Sarah. I Sarah niezbyt ją lubi.
- Ona jest freudystką! - wybucha Sarah, nawet nie próbując ściszać
głosu. - Ona faktycznie wierzy w te seksistowskie bzdety o tym, jak to
niby wszystkie kobiety są zakochane we własnym ojcu i w sekrecie
marzą, żeby mieć penisa!
- Doktor Kilgore dała Sarah trójkę z jednej z prac w zeszłym semestrze
- informuje mnie Tom z prawie niezauważalnym, złośliwym
uśmieszkiem.
- Ona jest antyfeministką! - stwierdza dobitnie Sarah. - Poszłam do
dziekan się poskarżyć. Ale to na nic, bo dziekan też jest z tych. - „Te”
to najwyraźniej freudystki. - To jakaś konspiracja. Poważnie
zastanawiam się, czy nie napisać listu do „Chronicle of Higher
Education” w tej sprawie.
- Sugerowałem - mówi Tom, nadal z tym ledwie widocznym
uśmieszkiem - że skoro obecność doktor Kilgore tak bardzo Sarah
przeszkadza, to może powinna przelecieć się do kwestury z tymi
wszystkimi paragonami po refundację...

background image

- Na zewnątrz jest z minus piętnaście! - wrzeszczy Sarah.
- Ja pójdę - zgłaszam się słodko na ochotnika.
Sarah i Tom gapią się na mnie ze zgodnym niedowierzaniem.
- Poważnie. - Odstawiam swoją kawę z kakao i podnoszę się, żeby
zdjąć z wieszaka kurtkę. - Przecież żadnej swojej roboty nie ruszę,
kiedy siedzisz przy moim biurku, Tom. A przydałoby mi się trochę
świeżego powietrza.
- Na zewnątrz jest z minus piętnaście! - znów woła Sarah.
- To nic takiego. - Owijam szyję szalikiem. - Wrócę niedługo. Zabieram
z biurka Sarah paragony, za które mamy dostać zwrot funduszy, i
spływam z biura. W holu Pete na mój widok wybucha śmiechem.
I to nie dlatego, że komicznie wyglądam w tych swoich licznych
warstwach ubrania, ale dlatego, że przypomniał sobie, co powiedziałam
o moim tacie.
No i co? Dlaczego on nie mógłby faktycznie chcieć odbudować
swojego związku z córką, której prawie nie zna?
Poważnie, mając takich przyjaciół, człowiek zupełnie nie potrzebuje
wrogów.
Ignorując Pete'a, wychodzę na zewnątrz - i niemal chcę zawrócić, tak
jest zimno. Temperatura jeszcze chyba spadła, odkąd przyszłam do
pracy godzinę temu. Mróz aż zapiera mi dech w piersiach.
Ale już się zdecydowałam. Nie ma teraz powrotu.
Pochylając głowę w podmuchach wiatru, ruszam przez park, ignorując
propozycje „dymka, dymka?” ze strony kolesiów Reggiego, i zmierzam
w stronę drugiej części kampusu - w stronę przeciwną do kwestury.
Czyli muszę iść pod wiatr w tych jego subarktycznych porywach.
I to dlatego słysząc swoje imię, którym mnie ktoś nawołuje, nie
obracam się od razu. Uszy mam tak zmarznięte pod wełnianą czapką, że
roją mi się pewnie jakieś zwidy. A potem ktoś mi kładzie dłoń na
ramieniu i spodziewam się zobaczyć Reggiego z tym jego szerokim
uśmiechem pełnym złotych zębów.
I to chyba niekoniecznie wiatr pozbawia mnie oddechu, kiedy widzę, że
to Cooper Cartwright.
- Och! - wzdycham, gapiąc się na niego. Jest tak samo opatulony jak ja.
Pomijając wiewiórki (i dilerów narkotyków), jesteśmy jedynymi
żywymi istotami na tyle głupimi - czy zdesperowanymi - żeby być w
parku tego mroźnego poranka. - Cooper - mówię posiekanymi przez

background image

wiatr wargami. - Co ty tu robisz?
- Wpadłem zobaczyć się z tobą - odpowiada. Trochę ciężko oddycha.
Widocznie biegł, żeby mnie dogonić. Biegł. Przy tej pogodzie. W tych
wszystkich ciuchach. Gdybym sama miała coś takiego zrobić,
opadłabym teraz jak suflet. Ale Cooper, jak to on, tylko oddycha z
nieco większym trudem niż normalnie. - Sarah i Tom powiedzieli, że
idziesz do kwestury. - Ruchem dłoni w rękawiczce wskazuje za siebie. -
Ale kwestura to przecież w tamtą stronę, prawda?
- Tak. Oczywiście. Ale pomyślałam, że przy okazji zajrzę jeszcze do
takiego jednego faceta, w takiej jednej sprawie. Czy to coś ważnego, że
chciałeś się ze mną widzieć? - Proszę, modlę się. Proszę, niech się nie
okaże, że rozmawiał z moim tatą, zanim ja z nim w sprawie taty nie
porozmawiałam...
Znów się dziś rano nie ogolił. Ta jego szczecina na brodzie wygląda na
cudownie drapiącą.
- Chodzi o mojego brata - mówi Cooper. - I o to, dlaczego zostawił mi
na sekretarce wiadomość, żebym się do niego odezwał, bo chce
porozmawiać o tobie. Masz jakiś pomysł, o co może w tym wszystkim
chodzić?
- Och - wzdycham z tak wielką ulgą, że prawie mi się robi niedobrze.
Chociaż to może tylko od tej całej bitej śmietany. - On chce, żebym
przyszła na jego ślub. No wiesz, pokazać, że nie żywię urazy...
- Przed obiektywami reporterów z „People” - kończy za mnie Cooper. -
Rozumiem. Powinienem był wiedzieć, że nie chodzi o nic ważnego. A
zatem... - Jego błękitne spojrzenie skupia się na mnie jak wiązka
promieni lasera. - Chcesz się zobaczyć z takim jednym w jakiej
konkretnie sprawie?
Cholera! Dlaczego on się zawsze domyśla? Zawsze!
- Widzisz, jak się okazuje, Lindsay przed śmiercią spotykała się z
jakimś nowym chłopakiem. Z Winerem.
- Z kim?
- No wiesz... - Literuję to nazwisko. - Jak Winer Constructions. Cooper
mruży oczy ocienione długimi, ciemnymi rzęsami.
- Heather. Dlaczego to brzmi tak, jakbyś zaczynała prowadzić śledztwo
w sprawie śmierci tej dziewczyny?
- Bo posłuchaj. - Unoszę obie dłonie w rękawiczkach w geście protestu,
kiedy on nabiera powietrza, szykując się do jakiejś tyrady. - Cooper,

background image

zastanów się! Winer Constructions? Kompleks Sportowy Winerów?
Oni na pewno mają uniwersalne klucze do większości budynków w tym
mieście. Doug totalnie mógł mieć dostęp do stołówki...
- Czy ktoś go wpisał do książki odwiedzin tamtego wieczoru? - pyta
ostro Cooper.
Cholera. On wie, jak funkcjonuje Fischer Hall niemal tak samo dobrze
jak ja.
- Nie. Ale mógł się wślizgnąć do środka na tysiące sposobów.
Dostawcy chińszczyzny robią to stale, żeby wsuwać menu pod drzwi
pokojów dzieciaków...
- Nie. - Tylko tyle mówi Cooper. I podkreśla to słowo pojedynczym
przeczącym ruchem głowy.
- Cooper, posłuchaj mnie. - Chcę go przekonać, chociaż wiem, że to
strata czasu. - Detektyw Canavan nie zadaje właściwych pytań. On nie
ma pojęcia, jak wyciągać informacje z tych dzieciaków. Przysięgam, że
tylko o to mi chodzi. O zbieranie informacji. Które w całości mu
przekażę.
- Czy ty naprawdę uważasz, że ja jestem łatwowierny, Heather? - pyta
mnie Cooper.
Piorunuje mnie wzrokiem. Wiatr kłuje mnie w twarz i wyciska łzy z
oczu, ale na nim zdaje się nie robić żadnego wrażenia. Pewnie dlatego,
że ma tę całą szczecinę dla ochrony.
- Wiesz, to bardzo stresujące pracować w miejscu nazywanym
Akademikiem Śmierci. Tom dopiero od niedawna jest z nami, a już
chce rzucić pracę. Sarah jest niemożliwa. Ja tylko próbuję sprawić, żeby
w Fischer Hall znów się pracowało przyjemnie. Ja tylko usiłuję
wykonywać swoją pracę.
- Udzielanie reprymend dziewczynom, które dolewają depilatora do
szamponu swoich współlokatorek - mówi Cooper, wspominając formę
torturowania wspołlokatora aż za często występującą na Uniwersytecie
Nowojorskim - a odkrywanie, kto odpowiada za ugotowanie głowy
jednej z chirliderek w stołówkowej kuchni, to dwie zupełnie różne
sprawy. Jedna z nich wchodzi w zakres twoich obowiązków
służbowych. Druga nie.
- Ja tylko chcę porozmawiać z tym młodym Winerem. Co może być
złego w takiej zwykłej rozmowie?
Cooper nadal patrzy na mnie groźnie, a wiatr wyje wkoło nas.

background image

- Proszę, nie rób tego - mówi tak cicho, że nie jestem pewna, czy to w
ogóle faktycznie powiedział. Ale widzę, że jego wargi się poruszają. Te
zadziwiająco zmysłowe (jak na faceta) usta, które czasami przywodzą
mi na myśl poduszkę, do której chciałabym przycisnąć swoje...
- Możesz iść ze mną - proponuję. - Chodź ze mną, a sam się
przekonasz. Że ja chcę tylko porozmawiać. Żadnego śledztwa.
Absolutnie żadnego.
- Odbiło ci - oświadcza Cooper. Nie bez pewnego obrzydzenia.
- Mówię serio, Heather. Sarah miała rację. Tobie rzeczywiście dolega
jakiś kompleks Supermana.
- No to do dzieła. - Biorę go pod ramię. - To jak? Idziesz?
- A mam jakiś wybór? - pyta. Zastanawiam się nad odpowiedzią.
- Nie masz żadnego.
10
Otwieram zamek
frontowych drzwi,
To nie kung pao, na które
czekałam,
To nie ten mężczyzna z torbami
jedzenia,
To ty, chociaż wcale cię nie
chciałam.

Dostawa
Słowa/muzyka: Heather Wells

Fraternity Row, znany też pod nazwą Waverly Hall, to wielki budynek
po przeciwnej stronie Washington Square Park od Fischer Hall.
Oddzielony od ulicy kamiennym murem otaczającym ogród, do którego
wchodzi się przez kamienny łuk, jest bardziej paryski w stylu niż
pozostałe budynki otaczające plac, a przez to jakoś się między nimi
wyróżnia. Może dlatego zarząd uczelni zdecydował, że właśnie w tym
budynku będą się mieścić greckie stowarzyszenia studenckie (męskie,
bo stowarzyszenia żeńskie, których jest mniej, mają swoje siedziby w
nieco bardziej nowoczesnym budynku przy Trzeciej Alei), po jednym
na każde piętro.
Ja, oczywiście, nigdy nie uczyłam się greki, więc nie rozumiem, co

background image

oznaczają te wszystkie symbole przy guzikach domofonu przy
drzwiach.
Ale z miejsca rozpoznaję Tau Phi Epsilon, bo jest oznaczone czarnymi,
skromnymi, normalnymi literami, a nie greckim alfabetem.
W przeciwieństwie do porządnie utrzymanego chodnika przed Fischer
Hall, cały ogród Waverly Hall zasłany jest śmieciami i pełen puszek po
piwie. Iglaki w donicach stojące po obu stronach drzwi wejściowych
udekorowane są różnymi fragmentami damskiej bielizny zamiast
świątecznymi bombkami - widzę tam wszystkie rozmiary, kolory i
rodzaje majtek, od czarnych koronkowych stringów, przez białe figi
Calvina Kleina, aż po dół od bikini w kolorowe grochy.
- To jest już zwyczajne marnotrawstwo porządnej bielizny - mówię,
patrząc na te majtki.
Cooper jednak nadal ma morderczą minę i nawet się nie uśmiecha,
słysząc mój mały żarcik. Szarpnięciem otwiera drzwi i czeka, żebym
weszła, a dopiero potem sam wchodzi.
W środku jest tak gorąco, że czuję, jak natychmiast zaczyna tajać mi
zmarznięty nos. Wchodzimy do stosunkowo czystego holu, którego
pilnuje siwowłosy ochroniarz Uniwersytetu Nowojorskiego, którego
twarz przecina tyle pękniętych naczynek krwionośnych, że jego
pozasłużbowe (zawsze można mieć nadzieję) zamiłowanie do whisky
staje się dość oczywiste. Kiedy pokazuję mu swój służbowy
identyfikator i mówię, że przyszliśmy do Douga Winera z Tau Phi
Epsilon, nawet nie zadaje sobie trudu dzwonienia na górę i
sprawdzania, czy Doug jest u siebie. Machnięciem ręki pokazuje nam,
gdzie są windy. Kiedy go mijam, zaczynam rozumieć dlaczego: zajęty
jest oglądaniem jakiejś opery mydlanej na jednym z monitorów na
swoim biurku.
Stojąc obok Coopera w maleńkiej, trzyosobowej windzie, milczę w
czasie jazdy... Aż winda z szarpnięciem zatrzymuje się na piątym
piętrze, a jej drzwi rozsuwają się i widzę długi, nieco obskurny
korytarz, na którego ścianie ktoś wypisał różowymi, odblaskowymi,
wysokimi na metr literami: „Grube laski poszły won”.
Mrugając powiekami, wpatruję się w ten napis, którego litery sięgają mi
prawie do pasa i biegną wzdłuż ścian, nie oszczędzając drzwi. Pod
koniec roku akademickiego Bractwo Tau Phi Epsilon będzie musiało
uiścić niezgorsze kary z tytułu zniszczenia uczelnianego mienia.

background image

- No cóż - mamroczę, patrząc na napis.
- I to - wybucha Cooper - jest właśnie powodem, dla którego moim
zdaniem nie powinnaś się angażować w to śledztwo!
- Bo jestem gruba laska i powinnam iść sobie won? - pytam urażona do
żywego.
Mina Coopera mrocznieje jeszcze bardziej... A nie sądziłam, że to w
ogóle możliwe.
- Nie - mówi. - Bo... Bo... Bo tacy faceci... Oni są jak zwierzęta!
- Takie zwierzęta, które odcięłyby głowę czirliderce i ugotowały ją w
garnku na kuchni? - pytam go znaczącym tonem.
Ale on najwyraźniej stracił mowę z oburzenia. Więc stukam do drzwi
najbliższych windzie, tych z napisem „Tau Phi Epsilon” na framudze.
Drzwi otwierają się szeroko i na nasz widok mruga oczami jakaś
ciemnowłosa kobieta w prawdziwym, autentycznym, stroju pokojówki -
ale nie w takim seksownym, jakie sprzedawane są na Bleecker Street,
tylko normalnym, z długimi rękawami i spódnicą za kolana. Jest dość
młoda, ma może trochę po czterdziestce, a w dłoni trzyma ściereczkę do
kurzu. Ale nie nosi koronkowego fartuszka. Dzięki Bogu choć i za to.
- Tak? - odzywa się. Ma wyraźny hiszpański akcent. Jeszcze cięższy niż
Salma Hayek.
Pokazuję jej swój identyfikator.
- Cześć. Nazywam się Heather Wells, a to mój przyjaciel, Cooper
Cartwright. Jestem z administracji uczelni. Chciałam tylko...
- Proszę wejść - mówi kobieta bez zainteresowania. Schodzi nam z
drogi, żebyśmy mogli wejść do środka, a potem zamyka za nami drzwi.
Znajdujemy się na przestronnym, dobrze oświetlonym poddaszu - takim
staroświeckim, z wysokimi sufitami, sztukateriami i drewnianym
parkietem - w holu otoczonym drzwiami ze wszystkich czterech stron.
- Tam są. - Kiwa głową w stronę wysokich, podwójnych drzwi po
prawej.
- Hm, my w zasadzie szukamy konkretnej osoby. Douga Winera. Czy
wie pani, w którym pokoju...
- Proszę posłuchać. Ja tu tylko sprzątam. I nie znam żadnego z nich z
nazwiska.
- Dziękujemy pani bardzo za pomoc - mówi grzecznie Cooper i biorąc
mnie pod ramię, prowadzi w stronę tych zamkniętych, wysokich drzwi.
Mruczy pod nosem coś, czego do końca nie chwytam... Może dlatego,

background image

że w tej samej chwili, w której jego ręka zaciska się na moim ramieniu,
serce zaczyna mi tak mocno walić, że aż mi szumi w uszach, tłumiąc
wszystkie inne dźwięki. Nawet mimo siedmiu warstw ubrania dotyk
Coopera strasznie mnie nakręca.
Wiem. Naprawdę jestem żałosna.
Stukając szybko w te podwójne drzwi, Cooper woła:
- Halo, jest tam kto?!
Z wnętrza jakiś głos odkrzykuje coś niezrozumiałego. Cooper spogląda
na mnie, a ja wzruszam ramionami. Otwiera drzwi. Poprzez gęstą siwą
chmurę dymu z trawki dostrzegam zarys stołu bilardowego, a w tle
panoramiczny telewizor, na którym migoczą obrazy jakiegoś meczu
futbolowego. Pokój oświetla rząd okien, które wpuszczają do środka
dzienne, marne dzisiaj światło, i ciepły blask lampy z mosiądzu i
witrażowego szkła, która wisi nad bilardowym stołem. W odległym
kącie odchodzi całkiem emocjonująca partyjka air hockey, a po mojej
lewej ktoś właśnie otwiera małą lodówkę i wyjmuje z niej piwo.
To wtedy dociera do mnie, że najwyraźniej Cooper i ja przed chwilą
umarliśmy - pewnie w tej rozklekotanej starej windzie - i trafiliśmy
przez pomyłkę do męskiego nieba.
- Cześć - odzywa się jakiś jasnowłosy chłopak, pochylając się nad
stołem bilardowym do jakiegoś trudnego uderzenia. Między wargami
trzyma jointa, którego czubek połyskuje czerwienią. To niesamowite,
ale ma na sobie czerwony atłasowy żakiet smokingowy i levisy. -
Czekajcie.
Przymierza się kijem i strzela, a stukot bili tonie w nagłym grzmocie
okrzyków, którymi fani futbolowi zagrzewają właśnie swojego
ulubionego gracza. Prostując się, chłopak wyjmuje jointa spomiędzy
warg i przygląda się Cooperowi i mnie spod jasnej grzywki.
- Państwo w jakiej sprawie? - pyta.
Zerkam z tęsknotą na piwo, po które chłopak sięga, czekając na naszą
odpowiedź. Jedno spojrzenie na Coopera i wiem, że on też z nostalgią
wspomina taki czas w swoim życiu, kiedy było to dobrze widziane -
wręcz zalecane - żeby popijać piwo przed lunchem. Chociaż ja nigdy
takiego okresu w życiu nie zaliczyłam, ponieważ nie studiowałam.
- Szukamy Douga Winera. Jest tutaj? - mówię. Dzieciak się śmieje.
- Hej, Brett! - woła, oglądając się przez odziane w czerwony atłas
ramię. - Ta lalunia chce wiedzieć, czy Doug tu jest.

background image

Brett, przy stole do air hockeya, głośno parska.
- A czy raczylibyśmy się tą doskonałą trawką, gdyby Dougstera tu nie
było? - pyta retorycznie, unosząc butelkę piwa w powietrze gestem tego
faceta, który w jakiejś sztuce uniósł ludzką czaszkę i stwierdził, że
świetnie ją zna. - Oczywiście, że Dougster tu jest. Dougster jest
wszędzie.
Cooper zerka tęsknie na panoramiczny telewizor, najwyraźniej
nieświadomy, że przed chwilą nazwano mnie lalunią - co, chociaż
seksistowskie, jest milsze niż to, czego oczekiwałam, widząc ten napis
na korytarzu.
Ale skoro mój partner najwyraźniej zapadł w jakiś trans, wygląda, że na
mnie spadło skierowanie rozmowy na nieco bardziej sensowne tory.
- A możecie mi powiedzieć gdzie, konkretnie, znajdę pana Winera?
Jeden z siedzących przed telewizorem facetów nagle obraca się i
warczy:
- Chryste, Scott, to glina!
Wszystkie jointy w pokoju oraz spora liczba butelek piwa znikają jak za
dotknięciem magicznej różdżki w ułamku sekundy, zduszone
podeszwami docksiderów albo pochowane wśród poduszek.
- Gliny! - Scott, ten chłopak przy stole bilardowym, z niesmakiem rzuca
na ziemię skręta. - Czy wy czasem nie macie obowiązku uprzedzać, że
wchodzicie? Nie możecie się do mnie za nic przyczepić, bo nie
powiedzieliście, że jesteście glinami.
- Nie jesteśmy glinami - oświadczam, unosząc obie dłonie w
rękawiczkach. - Spokojnie. My tylko szukamy Douga.
Scott parska.
- Tak? No to lepiej coś od niego kupcie, bo że nie sprzedajecie, to
widzę po ciuchach. - Słychać kilka kpiących śmieszków.
Opuszczam wzrok na swoje dżinsy, a potem spoglądam ukradkiem na
rozpiętą kurtkę Coopera, spod której wystaje szetlandzki sweter z
zielonym reniferem przeskakującym jakąś figurę geometryczną, w
której dominuje kolor różowy. Sweter, który, jak wiem, dostał na
Gwiazdkę od uwielbiającej go ciotecznej babci. Coopera bardzo lubią
starsi członkowie jego rodziny.
- To się zgadza - mówię.
Scott przewraca oczami i wyciąga piwo z łuzy, w której je schował.
- Na zewnątrz i prosto korytarzem, pierwsze drzwi po lewej. I

background image

zapukajcie najpierw, dobra? Winer zwykle ma jakieś towarzystwo.
Kiwam głową a potem z Cooperem wracamy po własnych śladach na
korytarz z napisem „Grube laski poszły won”. Pokojówki nigdzie nie
widać. Cooper ma taką minę, jakby ktoś go mocno walnął.
- Czy ty - pyta cicho - czujesz ten zapach?
- Tak - mówię. - Dlaczego mam wrażenie, że oni dysponują lepszym
źródłem zaopatrzenia niż Reggie?
- A to miejsce nie podlega działowi administracji? - pyta Cooper. - Oni
tu nie mają opiekunów pięter?
- Mają asystenta administracyjnego. To ktoś taki jak Sarah. Ale zajmuje
się całym budynkiem, a nie tylko jednym piętrem. No i przecież się nie
rozdwoi.
- Zwłaszcza - mruczy Cooper pod nosem - że Tau Phi Epsilon
najwyraźniej mu płaci, żeby niczego nie zauważał.
Nie wiem, skąd mu to przyszło do głowy... Ale sądzę, że ma rację. Hej,
ci asystenci administracyjni to w końcu też studenci i do tego dość
często kompletnie niewypłacalni.
Na pierwszych drzwiach z lewej wisi naturalnych rozmiarów plakat
Brooke Burke w bikini. Pukam grzecznie w lewą pierś Brooke Burke i
w odpowiedzi słyszę stłumione:
- Czego? - Zatem przekręcam gałkę w drzwiach i wchodzę.
W pokoju Douga Winera jest ciemno, ale zza żaluzji przesącza się
wystarczająco dużo szarawego światła, żeby dostrzec wielkie łóżko z
wodnym materacem, na którym wśród mnóstwa puszek po piwie
wylegują się dwie osoby. Piwo w ogóle stanowi w tym pomieszczeniu
główny element dekoracyjny, ponieważ wszędzie dokoła pełno jest
stosów puszek, butelek i skrzynek piwa. Ściany obwieszone są
plakatami z piwem, a na półkach piętrzą się kunsztowne piramidy
puszek. Nawet ja, chociaż lubię piwo jak każdy normalny człowiek, o
ile nie troszkę bardziej, czuję się tym widokiem zażenowana.
Bo przecież picie piwa to jedno, ale dekorowanie piwem wnętrz to
zupełnie inna sprawa.
- Przepraszam, jeśli cię budzę, Doug, ale musimy z tobą chwilkę
porozmawiać.
Jedna z postaci na łóżku porusza się i odzywa sennym męskim głosem:
- A która to godzina?
Spoglądam na zegarek Coopera - bo sama zegarka nie noszę - z

background image

podświetlaną tarczą.
- Jedenasta - mówię.
- Cholera. - Doug przeciąga się i dopiero potem zdaje się do niego
docierać, że nie jest w łóżku sam. - Cholera - dodaje innym tonem i
palcem szturcha tę drugą osobę, dość obcesowo, jak na mój gust. - Hej -
mówi. - Ty. Wstawaj.
Pomiaukując protestująco, dziewczyna usiłuje przekręcić się na drugi
bok, ale Doug dalej ją szturcha, aż wreszcie ona siada i mruga mocno
utuszowanymi rzęsami, przyciskając do piersi rdzawoczerwoną pościel.
- Gdzie ja jestem? - pyta.
- W Xanadu - informuje ją Doug. - A teraz wynoś się do diabła.
Dziewczyna patrzy na niego i znów mruga.
- A ty kto jesteś? - pyta.
- Hrabia Drakula - odpowiada Doug. - Zabieraj swoje ciuchy i spadaj
stąd. Łazienka jest tam. I nie wrzucaj do toalety damskich środków
higienicznych, bo mi ją zapchasz.
Dziewczyna spogląda na Coopera i na mnie, stojących w drzwiach.
- A oni kim są?
- A skąd ja mam to, psiakrew, wiedzieć? - odzywa się Doug z irytacją. -
A teraz spadówa. Mam sprawy do załatwienia.
- Dobra, panie Nieprzyjemny. - Dziewczyna wstaje z łóżka, nagradzając
Coopera i mnie szczodrym widokiem swojego tyłeczka w kształcie
serca, kiedy zakłada majtki, które nie trafiły jako ozdoba na iglaki pod
budynkiem. Przyciskając do piersi ozdobioną cekinami sukienkę,
mizdrzy się kokieteryjnie, mijając Coopera po drodze do łazienki, mnie
za to posyła niechętne spojrzenie spod zmrużonych powiek.
No cóż, tego samego życzę tobie, siostro.
- A kim wy, do diabła, jesteście? - pyta Doug, pochylając się i unosząc
żaluzje tylko na tyle, że mogę dostrzec, iż zbudowany jest jak zapaśnik
wagi lekkiej - nieduży, ale muskularny i napakowany. Zgodnie z
ostatnią dziwaczną modą na Uniwersytecie Nowojorskim, głowę ma
wygoloną po bokach, ale pośrodku włosy piętrzą mu się w nastroszone
strączki. Wygląda na to, że poza medalionem ze świętym Krzysztofem
nie ma na sobie niczego.
- Cześć, Doug - mówię i dziwię się, słysząc, że mój głos aż ocieka
jadem. Nie podobało mi się, w jaki sposób Doug potraktował tę
dziewczynę, ale miałam nadzieję, że uda mi się to lepiej ukryć. No,

background image

nieważne. - Nazywam się Heather Wells, a to jest Cooper Cartwright.
Przyszliśmy zadać ci parę pytań.
Doug grzebie na blacie stolika przy łóżku w poszukiwaniu papierosów.
Jego krótkie, grube palce trafiają na paczkę marlboro.
A wtedy dwoma długimi krokami Cooper podchodzi do łóżka chłopaka,
chwyta go za nadgarstek i mocno ściska. Chłopak skowyczy i podnosi
na wyższego od siebie mężczyznę parę zagniewanych błękitnych oczu.
- A co ty mi, do kurwy nędzy, robisz?! - ryczy.
- Palenie źle wpływa na wzrost - informuje go, sięgając po papierosy i
chowając je do własnej kieszeni. Nie puszcza nadgarstka Douga, ale
zaczyna subtelnie stosować jakąś dźwignię, a dzieciak usiłuje się
odsunąć. - Czyś ty kiedykolwiek widział zdjęcie płuc palacza?
- A wy sobie wyobrażacie, że niby kim, kurwa mać, jesteście? - pyta
Doug Winer.
Korci mnie, żeby odpowiedzieć błyskotliwie: „twoim najgorszym
koszmarem sennym”, ale zerkam na Coopera i dociera do mnie, że
jesteśmy: zastępczynią kierownika administracyjnego akademika, której
BMI oscyluje w rejonie nadwagi, i prywatnym detektywem w swetrze z
reniferem oraz że żadne z nas nigdy nie należało do żadnego
studenckiego bractwa.
Niemniej samą swoją posturą Cooper jest w stanie przestraszyć i
właśnie to usiłuje teraz zrobić, pochylając się nad łóżkiem chłopaka.
- Kim sobie wyobrażamy, że jesteśmy, to bez znaczenia - mówi Cooper
swoim najgroźniejszym tonem. I wtedy zaczynam zdawać sobie
sprawę, że Cooperowi też nie podobał się sposób, w jaki Doug
potraktował tamtą małą. - Tak się składa, że jestem detektywem i mam
parę pytań, które chciałbym ci zadać na temat związku łączącego cię z
Lindsay Combs.
Oczy Douga Winera rozszerzają się i chłopak mówi podniesionym
głosem:
- Glinom to ja nic nie muszę mówić. Tak powiedział prawnik mojego
taty.
- No cóż. - Cooper przysiada na kołyszącym się wodnym materacu. -
To niezupełnie tak, Douglas. Jeśli ty nic nie powiesz glinom, to gliny
mogą cię zaniknąć za utrudnianie działań wymiarowi sprawiedliwości.
A mnie się wydaje, że to nie ucieszy ani twojego taty, ani jego
prawnika.

background image

Muszę to Cooperowi przyznać. Wystraszył na śmierć tego chłoptasia, a
przecież go nie okłamał. On faktycznie jest detektywem... A gliny mogą
aresztować Douga za utrudnianie śledztwa. Tyle tylko, że Cooper nie
jest policyjnym detektywem i nikogo nie może aresztować.
Widząc, że arogancka mina chłopaka staje się nagle lękliwa, Cooper
puszcza jego nadgarstek i cofa się, splatając ramiona na piersi. Ale
nadal stoi nad nim groźnie. Wygląda tak, jakby miał ochotę złamać
Dougowi Winerowi rękę, jeśli ten mu się sprzeciwi.
Doug rozmasowuje sobie nadgarstek w miejscu, gdzie ścisnął go
Cooper, i podnosi na niego niechętne spojrzenie.
- Facet, nie musiałeś tego robić. To mój pokój. Mogę tu sobie palić,
jeśli mam ochotę.
- Właściwie - mówi Cooper z tą samą pozorną życzliwością, pod której
wpływem, jestem tego pewna, co mniej bystrzy jego klienci muszą
odnosić wrażenie, że on jest potajemnie po ich stronie - ten pokój
należy do stowarzyszenia Tau Phi Epsilon, Douglas, nie do ciebie. A
moim zdaniem stowarzyszenie Tau Phi Epsilon będzie wdzięczne za
informację, że jeden z jego członków prowadzi lukratywny interes,
handlując zakazanymi substancjami ma terenie ich nieruchomości.
- Co? - Dougowi opada szczęka. Teraz dostrzegam, że podbródek
chłopaka usiany jest trądzikowymi wypryskami. - Co ty wygadujesz,
facet?
Cooper chichocze.
- No cóż, zostawmy to na razie na boku? Ile masz lat, Douglas? Ale
powiedz mi, synu, prawdę.
Ku mojemu zdumieniu dzieciak nie odpowiada: „nie jestem twoim
synem”, jakbym sama zrobiła na jego miejscu. Zamiast tego wysuwa
pokrytą trądzikiem szczękę i mówi:
- Dwadzieścia.
- Dwadzieścia - powtarza Cooper, rozglądając się znacząco po pokoju. -
A te wszystkie puszki piwa, to twoje, Douglas?
Douglas nie jest aż tak głupi, na jakiego wygląda. Twarz mu ciemnieje
od nagle powziętego podejrzenia i kłamie skwaszony:
- Nie.
- Nie? - Cooper wygląda na lekko zdziwionego. - To ja cię bardzo
przepraszam. Mam nadzieję, że to twoi koledzy z bractwa, ci, którzy
mają już ukończone dwadzieścia jeden lat i mogą legalnie spożywać

background image

alkohol w tym stanie, wypili wszystkie te piwa i zostawili puszki w
twoim pokoju w ramach takiego drobnego żartu. Wybacz, jeśli się
mylę, ale czy kampus Uniwersytetu Nowojorskiego nie jest czasem
terenem objętym zakazem spożywania alkoholu, Heather? - pyta mnie
Cooper, chociaż doskonale zna odpowiedź.
- Wydaje mi się, że tak jest, Cooper - odpowiadam, widząc, w co gra, i
dostosowując się do jego gry. - A jednak w pokoju tego młodego
człowieka jest bardzo, bardzo dużo pustych opakowań po piwie. I wiesz
co, Cooper?
Cooper robi zainteresowaną minę.
- Nie, Heather, a co?
- Wydaje mi się, że Tau Phi Epsilon nie przestrzega chyba zarządzenia
dotyczącego abstynencji w kampusie. Mam wrażenie, że rada
stowarzyszeń greckich chętnie dowie się, jak wygląda pana pokój, panie
Winer.
Doug podpiera się na łokciach, a jego gładka, bezwłosa klatka
piersiowa nagle zaczyna gwałtownie falować.
- Słuchajcie, ja jej nie zabiłem, jasne? Tylko tyle mogę wam
powiedzieć. I lepiej przestańcie mnie napastować!
11
„Nie” w słowie „rozstanie”,
„Ty” w słowie „zarzuty”,
„Ja” w słowie „aberracja”,
„Nic” w słowie „nic”.

Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells

Cooper i ja wymieniamy zaskoczone spojrzenia. To zaskoczenie nie jest
bynajmniej udawane.
- Czy ktokolwiek z tu obecnych oskarżył cię o zabójstwo, Douglas? -
Cooper niewinnym gestem unosi w górę ramiona.
- Tak, doprawdy. - Kręcę głową. - My tylko oskarżaliśmy twoje
stowarzyszenie o dostarczanie napojów alkoholowych swojemu
nieletniemu członkowi.
Doug się chmurzy.
- Mojego stowarzyszenia w to nie mieszajcie, dobra?

background image

- Może udałoby się nam go nie mieszać - mówi Cooper, pocierając w
zamyśleniu swoją szorstką szczękę - gdybyś był nieco bardziej chętny
do udzielenia informacji, o które poprosi cię moja, tu obecna, znajoma.
Winer rzuca okiem na mnie.
- Okay - wzdycha, opierając się o poduszki rozłożone na wodnym
materacu i zaplatając ręce za głową, dzięki czemu uraczył Coopera i
mnie widokiem kępek blond włosów pod pachami. Fuj! - Co chcecie
wiedzieć?
Ignorując te pachy, odzywam się:
- Chcę wiedzieć, jak długo spotykałeś się z Lindsay Combs.
- Spotykałem się. - Doug Winer krzywi się złośliwie w stronę sufitu. -
Jasne. Spotykałem się. Pokazała się na imprezie klubowej we wrześniu.
To tam ją poznałem. Była z tą dziewczyną, z którą umawia się Jeff
Turner. Z tą Cheryl coś.
- Jeff należy do Tau Phi?
- Jest kandydatem. U niego to tradycja rodzinna, więc pewnie zostanie
przyjęty, jeśli przejdzie inicjację. W każdym razie była niezła. To
znaczy, Lindsay. Postawiłem jej drinka. - Rzucił Cooperowi wymowne
spojrzenie. - Nie wiedziałem, że nie miała dwudziestu jeden lat. W
każdym razie potem już jakoś poszło.
- Dokąd poszło? - pytam.
- No, sama wiesz. - Doug Winer wzrusza ramionami, a potem rzuca
Cooperowi uśmiech tak pełny zadowolenia z siebie i wyższości, że
bardzo mnie kusi, żeby rzucić się na tego kolesia, wyrwać dziurę w tym
wodnym materacu, wsadzić mu w nią łeb i poczekać, aż się utopi.
Nie żebym kiedykolwiek miała coś podobnego zrobić. Bo wtedy
pewnie wyrzuciliby mnie z pracy.
- Nie, nie wiem - cedzę przez zaciśnięte zęby. - Proszę, wyjaśnij mi to.
- Zrobiła mi laskę, okay? - Winer uśmiecha się kpiąco. - Pieprzona Miss
Roku, też mi coś. I pozwólcie tylko, że wam powiem, że robiła to jak
profesjonalistka. Żadna inna wieprzowinka jeszcze tak mi nie
dogodziła...
- Dobra - przerywa Cooper. - Chwytamy, co i jak.
Czuję, że policzki mi płoną i przeklinam sama siebie. Dlaczego muszę
reagować jak totalna cnotka na dźwięk słowa „laska”? Zwłaszcza w
obecności Coopera, który już żywi przekonanie, że jestem „miłą
dziewczyną”. Wiecznie się przy każdej okazji rumieniąc, tylko go

background image

utwierdzam w takiej opinii.
Próbuję udawać, że wcale się nie zaczerwieniłam z zażenowania, tylko
z gorąca. Rzeczywiście, w pokoju Douga jest ciepło, zwłaszcza że,
sądząc po odgłosach wody dochodzących z łazienki, jego dziewczyna
(czy kimkolwiek tam dla niego jest), chyba bierze prysznic. Zaczynam
odwijać szalik.
- W porządku - zwracam się do Coopera, żeby pokazać, że nie
przeszkadza mi taki ostry język. A do Douga rzucam: - Mów dalej.
Doug, nadal bardzo z siebie zadowolony, wzrusza ramionami.
- No więc pomyślałem sobie, że dobrze będzie nie tracić z nią tak
całkiem kontaktu, czaisz? Na sytuacje awaryjne.
Jestem tak zdziwiona jego wyrachowanym podejściem, że nie
przychodzi mi do głowy żaden komentarz. To Cooper pyta, spokojnie
przyglądając się własnym paznokciom:
- Co masz na myśli, mówiąc: „nie tracić tak całkiem kontaktu”?
- No wiesz. Zapisać jej numer w małej czarnej książeczce. Na czarną
godzinę. Ile razy czułem się podle, dzwoniłem do poczciwej Lindsay, a
ona do mnie przychodziła i poprawiała mi humor.
Naprawdę nie pamiętam, kiedy po raz ostatni miałam ochotę, żeby
kogoś zamordować - a potem przypominam sobie, że mniej więcej
godzinę temu chciałam stłuc Gillian Kilgore.
Może Sarah jednak ma rację. Może ja faktycznie mam ten kompleks
Supermana.
Cooper zerka na mnie i zdaje się rozumieć, że mam kłopot z
zapanowaniem nad sobą. Znów spogląda na swoje paznokcie i pyta
Douga swobodnym tonem:
- A Lindsay nie narzekała na tego typu związek?
- Cholera, skąd - mówi Doug ze śmiechem. - A gdyby zaczęła narzekać,
toby tego jeszcze pożałowała.
Cooper tak szybkim ruchem zwraca głowę w stronę Winera, że jej
obraz prawie mi się zamazuje.
- Pożałowała w jaki sposób?
Chłopak chyba zdał sobie sprawę ze swojego błędu; wyciąga ręce spod
głowy i siada wyprostowany. Zauważam, że brzuch ma idealnie płaski,
pomijając te miejsca, gdzie poznaczony jest poprzecznie mięśniami.
Kiedyś też takie miałam. W wieku jedenastu lat.
- Hej, facet, to nie tak. - Winer szeroko otwiera błękitne oczy. - Nie tak.

background image

To znaczy, przestałbym do niej dzwonić. To wszystko.
- Chcesz nam wmówić - wreszcie odzyskuję głos - że Lindsay Combs
nie miała nic przeciwko temu, żeby tu przychodzić, ile razy zachciało ci
się do niej zadzwonić, po to, żeby, ekhm, uprawiać z tobą oralny seks?
Doug Winer patrzy na mnie, mrugając oczami, bo słyszy wrogość w
moim głosie, ale najwyraźniej nie ma pojęcia, czym sobie na nią
zasłużył.
- Tak było.
- I robiła to, bo...? Chłopak gapi się na mnie.
- O co ci chodzi?
- O to, że dziewczyny raczej nie uprawiają z kimś oralnego seksu bez
powodu. - A przynajmniej żadna z moich znajomych. - Co ona z tego
miała?
- Jak to, co ona z tego miała? Miała z tego mnie. Wreszcie to ja
uśmiecham się złośliwie.
- Ciebie?
- Tak. - Chłopak obronnym gestem wysuwa szczękę. - Nie wiesz, kim
jestem?
Cooper i ja, jakbyśmy się umówili, wymieniamy zdezorientowane
spojrzenia. Dzieciak mówi z naciskiem:
- Nazywam się Winer.
A kiedy nadal patrzymy na niego tak, jakbyśmy tego wcale nie
rozumieli, Doug dorzuca, tłumacząc jak upośledzonym:
- Winer Constructions. Kompleks Sportowy Winera. Nie słyszeliście o
tym? Ludzie, jesteśmy właścicielami połowy tego cholernego miasta.
Praktycznie sami zbudowaliśmy tę cholerną uczelnię. A przynajmniej
co nowsze budynki. Nazywam się Winer, ludzie. Winer.
No, ten to się lubi nad sobą poużalać.
A jeśli to z tego powodu Lindsay Combs tak szczodrze obdarzała
laskami tego chłopaka, to ja nie jestem w stanie w to uwierzyć. Lindsay
nie była taka.
Tak mi się wydaje.
- Poza tym dawałem jej różne gówna - przyznaje niechętnie Doug. No,
teraz zaczynamy do czegoś dochodzić.
Cooper unosi brwi.
- Ty, co?
- Dawałem jej różne gówna. - A potem, widząc wyraz twarzy Coopera,

background image

Doug nerwowo zerka w moją stronę i mówi: - No różne takie jej
dawałem. No wiecie, takie rzeczy, jakie lubią dziewczyny. Biżuterię i
kwiaty, i takie tam.
No cóż, to mi już bardziej do Lindsay pasuje. A przynajmniej na tyle,
na ile ją znałam.
- Miałem nawet zamiar dać jej tę bransoletkę na urodziny... - Nagle
chłopak wyskakuje z łóżka, zaszczycając nas widokiem czarnych slipek
od Calvina Kleina, bez którego mogłabym swobodnie się obejść.
Podchodzi do komody i wyciąga z szuflady małe czarne aksamitne
pudełko. Obracając się, niedbałym gestem rzuca mi pudełko. Udaje mi
się je schwytać, chociaż niezręcznie. - Nie wiem, co z tym teraz zrobię.
Otwieram czarne aksamitne wieczko i - przyznam się do tego - oczy mi
się rozszerzają na widok wąskiego paska brylantów leżących wewnątrz
pudełka na błękitnym jedwabnym obiciu. Jeśli tego typu zapłatę
Lindsay dostawała regularnie za swoje usługi, to chyba mogę ją już
trochę lepiej zrozumieć.
Powstrzymując odruchowy gwizd na widok tak kosztownego prezentu,
podaję pudełko Cooperowi, który unosi swoje ciemne brwi.
- Całkiem przyjemna błyskotka - rzuca niedbale. - Musisz mieć niezłe
dochody.
- Tak. - Doug wzrusza ramionami. - W końcu to tylko kasa.
- Czy to kasa tatusia? - chce wiedzieć Cooper. - Czy twoja własna?
Chłopak rozgląda się po pokoju, szukając czegoś na komodzie.
Zaciskając palce na fiolce aspiryny, Doug Winer wzdycha.
- A co to za różnica? - pyta. - Moja kasa, kasa taty, kasa mojego
dziadka. To wszystko jedno.
- Doprawdy, Doug? Twój ojciec i dziadek działali w sektorze
budowlanym. Jak rozumiem, ty handlujesz zupełnie innym towarem.
Chłopak gapi się na nas.
- Facet, o czym ty mówisz? Cooper uśmiecha się uroczo.
- Chłopcy w tamtej sali dali nam do zrozumienia, że znasz się na
pewnego typu kulturach hydroponicznych.
- Nic mnie nie obchodzi, co wam dawali do zrozumienia - oświadcza
Doug. - Nie handluję narkotykami, a jeśli spróbujecie oskarżyć mnie o
to, że próbowałem komuś zhandlować choćby coś takiego jak to... -
potrząsa fiolką aspiryny - to mój tata zadba, żebyście mieli
przechlapane. On się przyjaźni z rektorem, wiecie. Rektorem tego

background image

uniwerku.
- No tak. - Udaję respekt. - Teraz to się już przeraziłam.
- Wiesz co? I lepiej się bój... - Doug rusza w moją stronę. Ale udaje mu
się zrobić tylko krok, zanim staje mu na drodze potężna masa mięśni.
- A ty dokąd się niby wybierasz? - pyta Cooper lekkim tonem. Tak jak
Cooper się spodziewał - faceci są strasznie przewidywalni - chłopak
zamierza się na niego. Cooper robi unik i uśmiecha się jeszcze szerzej.
Teraz może już sobie pozwolić na to, żeby sprać Winera na kwaśne
jabłko, a widać wyraźnie, że od dawna ma na to ochotę.
- Coop - mityguję go. Bo nagle orientuję się, że sprawy toczą się w
zupełnie nieoczekiwanym przeze mnie kierunku. - Nie rób tego.
Tracę czas. Cooper robi krok w stronę chłopaka w tym samym
momencie, w którym ten zamierza się do ciosu, chwyta rękę Douga
swoją i stosując wyłącznie równomierny uścisk palców dłoni, sprawia,
że Winer osuwa się na kolana.
- Gdzie byłeś - warczy Cooper z twarzą zaledwie o parę centymetrów
od twarzy chłopaka - przedwczoraj wieczorem?
- Co? - sapie Doug Winer. - Facet, to boli!
- Gdzie byłeś przedwczoraj wieczorem? - pyta ponownie Cooper,
najwyraźniej zwiększając nacisk na dłoń chłopaka.
- Tutaj, ludzie! Byłem tu przez całą noc, możecie zapytać chłopaków!
Zrobiliśmy sobie imprezę z trawką! Jezu, rękę mi złamiesz!
- Cooper - mówię. Serce zaczyna mi walić. I to mocno. No bo jeśli
]pozwolę Cooperowi skrzywdzić studenta, to znajdę się w poważnych
tarapatach. Może nawet wywalą mnie z pracy. A poza tym... No cóż,
chociaż bardzo mi się nie podoba, przyznam, że nie mogę tak stać i
patrzeć, jak ktoś znęca się nad Dougiem Winerem. Nawet jeśli
całkowicie sobie na to zasłużył. - Puść chłopaka.
- Całą noc? - pyta ostro Cooper, kompletnie mnie ignorując. - Byłeś na
imprezie z trawką całą noc? O której się zaczęła?
- O dziewiątej, człowieku! Puszczaj!
- Cooper! - W głowie mi się nie mieści to, na co patrzę. Od tej strony
Coopera jeszcze nie znam.
I jestem całkiem pewna, że nie mam już ochoty jej nigdy oglądać. Może
to dlatego nie chce mi zdradzać, czym się zajmuje całymi dniami, Bo
robi właśnie takie rzeczy.
Cooper wreszcie puszcza dzieciaka, a Winer osuwa się na podłogę,

background image

ściskając dłoń drugą ręką i zwijając się do pozycji embrionalnej.
- Pożałujesz tego, facet. - Cooper jęczy i walczy ze łzami. - Jeszcze tego
pożałujesz!
Cooper mruga oczami jak ktoś budzący się z zamroczenia. Spogląda na
mnie i widząc wyraz mojej twarzy, usprawiedliwia się:
- Dotknąłem go tylko jedną ręką.
Osłupiałam, słysząc takie wyjaśnienie - o ile w ogóle można to nazwać
wyjaśnieniem - i jestem w stanie tylko nadal gapić się na niego bez
słowa.
Zza drzwi łazienki wychyla się potargana głowa blondynki.
Dziewczyna z wodnego materaca zdążyła już wsunąć na siebie
jasnopomarańczową imprezową kieckę, ale jest na bosaka i wbija
wzrok w nieruchomą postać Douga.
Ale nie pyta, co się stało. Zamiast tego zagaja:
- Nie ma tam moich butów?
Pochylam się i podnoszę parę pomarańczowych czółenek na wysokich
obcasach.
- To te?
- Dzięki. - Dziewczyna kilkoma niepewnymi krokami omija swojego
przyjaciela i odbiera ode mnie buty. Wsuwając stopy w czółenka, mówi
do Douga: - Miło było cię poznać, Joe.
Doug tylko jęczy, nadal przyciskając do ciała obolałą dłoń. Dziewczyna
odsuwa jasne włosy z oczu i pochyla się, prezentując spory fragment
rowka między piersiami.
- Możesz mnie w każdej chwili łapać w Domu Kappa Alpha Theta. Na
imię mam Dana. Okay?
Kiedy Doug bez słowa kiwa głową, Dana prostuje się, łapie swój
płaszcz i torebkę ze sterty jakichś ciuchów na podłodze, a potem macha
do nas palcami dłoni.
- To na razie! - żegna się i odchodzi, kusząco kręcąc tyłeczkiem.
- Wy też się stąd wynoście - zwraca się Doug do Coopera i do mnie. -
Wynoście się albo... Albo zadzwonię po policję.
Cooper wydaje się zaciekawiony tą groźbą.
- Doprawdy? Właściwie jest chyba nawet parę rzeczy, których gliniarze
chętnie się o tobie dowiedzą. Więc może zadzwoń od razu, nie zwlekaj?
Doug tylko jeszcze trochę jęczy, ściskając swoją dłoń. Mówię do
Coopera:

background image

- Chodźmy stąd.
Kiwa głową. Wychodzimy z pokoju Douga, zamykając za sobą drzwi.
Znów stoimy w holu stowarzyszenia Tau Phi, wdychając silny odór
marihuany i słuchając odgłosów meczu futbolowego, które dobiegają z
sali gier. Przyglądam się napisowi na ścianie. Pokojówka, która
otworzyła nam drzwi, usiłuje ścierać go jakimś płynem. Dopiero usuwa
G w „Grube laski poszły won”. Czeka ją jeszcze masa roboty.
Ma na uszach słuchawki walkmana i uśmiecha się na nasz widok.
Automatycznie rewanżuję się uśmiechem.
- Nie wierzę w ani jedno słowo, które powiedział ten dzieciak -
oświadcza Cooper, zaciągając suwak kurtki. - A ty?
- Też nie. Trzeba by sprawdzić jego alibi.
Pokojówka, która najwyraźniej wcale tego walkmana nie słuchała tak
głośno, zerka na nas i mówi:
- Ale wiecie, że ci faceci potwierdzą wszystko, co powie. To są jego
bracia ze stowarzyszenia. Muszą tak robić.
Cooper i ja wymieniamy spojrzenia.
- Ona ma rację - oświadczam. - Bo jeśli nie zaczął gadać przy tej
dźwigni, jaką mu założyłeś na rękę, czy co to tam było...
Cooper kiwa głową.
- Greckie stowarzyszenia to rzeczywiście wspaniała instytucja -
ironizuje.
- Tak - zgadza się z nim pokojówka. A potem wybucha śmiechem i
wraca do zeskrobywania litery G.
- A co do tego, co się tam stało - zwraca się do mnie Cooper już innym
tonem, kiedy stoimy i czekamy na windę. - Ten chłopak... Po prostu...
To, jak potraktował tę dziewczynę... Ja tylko...
- No i komu teraz dolega kompleks Supermana? - pytam. Cooper
uśmiecha się do mnie.
A ja czuję, że kocham go jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Powinnam chyba mu o tym powiedzieć, wyłożyć karty na stół, żebyśmy
przestali bawić się w te gierki (no cóż, okay, może on nie gra ze mną w
żadne gierki, ale Bóg mi świadkiem, że ja z nim owszem).
Wiedziałabym przynajmniej w ten sposób, czy mam jakąś szansę.
Otwieram już usta, żeby to zrobić - powiedzieć, co naprawdę do niego
czuję - kiedy widzę, że on też otwiera usta. Serce zaczyna mi walić jak
szalone - bo co, jeśli on mi zaraz wyzna, że mnie kocha? Zdarzały się

background image

już na świecie dziwniejsze rzeczy.
Przecież naprawdę poprosił mnie, żebym się do niego wprowadziła, i to
tak niespodziewanie. Dobra, może zrobił to tylko dlatego, że współczuł
mi, że wpadłam na swojego narzeczonego, tak się złożyło, również jego
brata, któremu akurat robiła laskę inna kobieta.
Ale tak czy inaczej, mógł to zrobić dlatego, że od zawsze potajemnie
się we mnie kocha...
Jego uśmiech zniknął. To jest to! On mi to zaraz wyzna!
- Lepiej zadzwoń do biura i powiedz im, że się trochę spóźnisz - mówi.
- Dlaczego? - pytam bez tchu, wbrew wszystkiemu żywiąc nadzieję, że
powie: „Bo zabieram cię do siebie do domu, gdzie będę cię do końca
dnia bezlitośnie niewolił”.
- Bo zabieram cię na Szósty Komisariat, gdzie natychmiast opowiesz
detektywowi Canavanowi wszystko, co wiesz na temat tej sprawy. -
Drzwi windy otwierają się i Cooper bez ceregieli wyprowadza mnie do
holu. - A potem będziesz się trzymała od tego z daleka, tak jak
obiecałaś.
- Och! - jęczę.
No cóż, niech będzie. To niezupełnie wyznanie miłosne. Ale
przynajmniej świadczy, że się o mnie troszczy.
12
„Łzy” w słowie „zołzy”,
„Pot” w słowie „kłopot”,
„koniec” w słowie
„konieczność”,
„My” w słowie „zapomniany”.

Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells

Jak to, musimy iść na dzisiejszy mecz?
- Polecenie kierownictwa - wyjaśnia Tom, rzucając notkę na moje
biurko. A może powinnam powiedzieć: jego biurko, bo najwyraźniej
przejmuje to miejsce na czas urzędowania u nas Gillian Kilgore. -
Obecność obowiązkowa. Żeby dodać bojowego ducha Stokrotkom.
- Ale we mnie nie ma bojowego ducha Stokrotek.
- No cóż, to lepiej szybko go w sobie odszukaj. Zwłaszcza że przed

background image

meczem jemy obiad z rektorem Allingtonem i trenerem Andrewsem tu,
w naszej stołówce.
Szczęka mi opada.
- Co?!
- Uważa, że to jest właśnie coś, czego potrzeba - mówi Tom miłym
głosem, który przybiera zapewne ze względu na doktor Kilgore
siedzącą za kratą w jego gabinecie - żeby dowieść opinii publicznej, że
w stołówce Fischer Hall można bezpiecznie jadać i przeżyć. Martwi się,
że wszyscy przezywają to miejsce Akademikiem Śmierci.
Gapię się na niego.
- Mnie to też martwi. Ale nie wiem, w jaki sposób ma temu zapobiec
jedzenie odgrzewanego strogonowa i oglądanie meczu koszykówki.
- Ja też nie wiem - szepcze Tom. - Dlatego zabieram ze sobą w
piersiówce miętowego sznapsa. Mogę się z tobą podzielić, jeśli
będziesz chciała.
Chociaż to szczodra oferta, wieczór wydaje mi się łatwiejszy do
przełknięcia. Miałam na dzisiaj wielkie plany: chciałam wrócić do
domu i zrobić Cooperowi jego ulubiony obiad - marynowany stek z
Jefferson Market z sałatką i pieczonymi młodymi ziemniakami - w
nadziei, że uda mi się go na tyle udobruchać, że zapytam, czy ma coś
przeciwko temu, żeby tata na trochę się u nas zatrzymał.
Cooperowi muszę się zdrowo podlizać, jeśli chcę, żeby przestał się na
mnie wściekać po tym numerze z Dougiem Winerem. Kiedy już mu
przeszedł pierwszy odruch wstydu za sposób, w jaki potraktował
dzieciaka (czy za to, że ja byłam świadkiem, jak się nad nim znęcał) -
czyli mniej więcej w połowie naszego spotkania z detektywem
Canavanem - Cooper dość dobitnie zaczął wyrażać swoje
niezadowolenie, że wtrącam się do śledztwa prowadzonego w sprawie
śmierci Lindsay. O ile pamiętam, padły tam słowa typu: „cholerny
idiotyzm”.
To wcale nie wróży dobrze moim planom urodzenia Cooperowi dzieci,
a co dopiero mówić o spytaniu go, czy mój tata może z nami chwilowo
pomieszkać.
Niestety, detektyw Canavan nie był w najmniejszym stopniu
zainteresowany informacjami, jakich mu udzieliłam na temat
skomplikowanego

życia

uczuciowego

Lindsay.

Jeśli

był

zainteresowany, to skutecznie to ukrywał. Siedział za swoim biurkiem

background image

ze znudzoną miną podczas całej mojej przemowy, a kiedy skończyłam,
powiedział tylko:
- Wells, bądź łaskawa zostawić w spokoju tego młodego Winera. Czy
masz chociaż pojęcie, co mógłby ci zrobić jego ojciec?
- Posiekać mnie na kawałeczki i pochować je w betonowych
fundamentach jednego z budynków, które właśnie stawia? - spytałam.
Detektyw Canavan przewrócił oczami.
- Nie. Pozwać do sądu za nękanie. Facet ma więcej prawników niż
Trump.
- Och! - jęknęłam, tracąc rezon.
- Czy ten Winer był wpisany jako gość tej nocy, kiedy zabito Lindsay? -
spytał detektyw, chociaż doskonale znał odpowiedź. - I to nie tylko
przez Lindsay, ale przez kogokolwiek innego? Kogokolwiek w ogóle?
- Nie - musiałam przyznać. - Ale tak jak mówiłam Cooperowi, są
tysiące sposobów, żeby zakraść się do budynku, jeśli naprawdę się tego
chce...
- I sądzisz, że ktokolwiek tę dziewczynę zabił, nie działał sam? -
zapytał detektyw. - Uważasz, że morderca i jego pomocnicy, wszyscy
razem, prześlizgnęli się koło strażnika ochrony, któremu płaci się za
pilnowanie, żeby nikt niezauważony nie wszedł do środka?
- Niektórzy z jego pomocników mogą w tym budynku mieszkać -
zauważyłam. - To w ten sposób mogli zdobyć klucz...
Detektyw Canavan zerknął na mnie kwaśno. A potem poinformował
mnie, że on i jego współpracownicy już wiedzą, że Douga Winera coś
łączyło z ofiarą, oraz że ja powinnam - według wyszukanego
policyjnego słownika - odpieprzyć się od tej sprawy, którą to opinię
Cooper w pełni poparł, nadal kipiąc złością w czasie powrotnej drogi do
domu.
Próbowałam mu tłumaczyć, że Magda zwróciła się do mnie z prośbą -
że nie wolno znęcać się nad Lindsay w czasie śledztwa prowadzonego
w sprawie jej śmierci - ale skończyło się na tym, że Cooper zauważył,
że piękne dziewczyny, które kochają za bardzo tak jak Lindsay, często
spotyka smutny koniec.
To tylko dodatkowo podkreśla, że Magda miała rację. Cooper jednak
był zdania, że jeśli bucik pasuje, to Lindsay będzie go musiała nosić. Na
co ja odparłam:
- Jasne. Jak tylko ktoś wreszcie znajdzie którąś jej nóżkę. Potrzeba dużo

background image

dobrej woli, żeby nasze pożegnanie przed drzwiami do Fischer Hall
określić mianem przyjacielskiego. Stąd konieczność zmiękczenia
Coopera stekami, zanim poruszę temat taty.
- Muszę iść do domu i wyprowadzić psa na spacer - informuję mojego
szefa w ostatniej próbie wymigania się od tego, co zapowiada się na
upojny wieczór.
- Dobra - mówi Tom. - Ale do szóstej masz tu wrócić. Hej, nie patrz na
mnie w taki sposób. To ty byłaś w kwesturze - bierze to słowo w nawias
rysowany palcami w powietrzu - przez dwie godziny dzisiaj rano, a ja ci
ani słowa na ten temat nie powiedziałem, prawda?
Robię do niego paskudną minę, ale już nie protestuję, bo ma rację.
Mógłby mieć do mnie pretensje o to zniknięcie w ciągu dnia, ale ich nie
zgłaszał. Prawdopodobnie jest najfajniejszym szefem na świecie.
Pomijając to, że chce rzucić pracę i wracać do Teksasu, gdzie
najwyraźniej dziewczynom nie obcina się głów w studenckich
stołówkach.
Konieczność pojawienia się na służbowym obiedzie i obowiązkowym
meczu poważnie komplikuje mi plany podlizania się Cooperowi. Ale
kiedy docieram do domu, żeby wypuścić Lucy na spacer, widzę, że
Coopera i tak jeszcze nie ma. Światełko na sekretarce mruga, a kiedy
naciskam klawisz, zaczyna do mnie docierać, czemu Cooper może nie
mieć ochoty na powrót do domu. Słyszę głos Jordana, który mówi z
irytacją:
- Cooper, nie wyobrażaj sobie, że możesz rzucać słuchawką w czasie
rozmowy ze mną i że to wszystko załatwi. Bo nie załatwi. Masz teraz
prawdziwą okazję pokazać rodzinie, że jesteś facetem, na którym
można polegać. Nie zmarnuj jej.
Wow. Facet, na którym można polegać. Nic dziwnego, że Cooper
walnął słuchawką.
Biedny Cooper. Moja obecność w pobliżu źle wpływa na jego
postanowienie, że nigdy więcej już się do swojej rodziny nie odezwie.
To znaczy: Jordan dostaje szału, że zamieszkałam z Cooperem. Więc
zamiast ignorować swojego brata, czarną owcę w rodzinie - tak by
pewnie robił, gdybym ja się tam nie kręciła - Jordan poświęca mu
niezmierzone zasoby uwagi, usiłując odkryć, co tak na dobrą sprawę
łączy nas dwoje.
Choć, niestety, nie łączy nas nic.

background image

Ale nie przejmę się, jeśli Jordan będzie myślał inaczej. Jedyny problem
polega na tym, że to bardzo mało prawdopodobne, żeby Cooper
kiedykolwiek miał się we mnie zakochać, jeśli non stop będzie mu
prawił na mój temat kazania jego brat. To, w połączeniu z moją
irytująco regularną skłonnością do wplątywania się w sprawy
kryminalne, musi być okropnie zniechęcające. Nie wspominając już o
tym, że Cooper widywał mnie w dresie.
Na sekretarce nie ma żadnych innych wiadomości - nawet, co dziwne,
od mojego taty, chociaż mówił, że zadzwoni. Rzucając szybko okiem
na New York One widzę, że meteorologowie nadal mówią o tej
śnieżycy, która podobno ma nas dopaść - teraz krąży sobie gdzieś nad
Pensylwanią. Sznuruję moje ciężkie timberlandy, w pełni przygotowana
na to, że zdejmę je wieczorem, nie napotkawszy nawet jednego płatka
śniegu. Na plus mogę zaliczyć, że nogi mi się obrzydliwie spocą od
siedzenia w zimowych butach w gorącej, zatłoczonej sali
gimnastycznej.
Znów na dworze, zmierzam szybkim krokiem za róg w stronę Fischer
Hall, kiedy zauważam Reggiego, który przeprowadza transakcję z kimś
siedzącym w subaru. Czekam grzecznie, aż skończą, a potem
uśmiecham się, kiedy do mnie podchodzi.
- Interes się kręci - zauważam.
- Bo ta zapowiadana śnieżyca się opóźnia - zgadza się Reggie. - Jeśli
będziemy mieli szczęście, w ogóle nas ominie.
- Oby przez twoje usta przemawiał bóg pogody - mówię. A potem,
odsuwając na bok moje nieczyste - ale tylko trochę - sumienie, bo
wiem, że mam zamiar zrobić coś, co nie spodoba się ani Cooperowi, ani
detektywowi Canavanowi (ale gdyby któryś z nich okazał chociaż
odrobinę szacunku zabitej dziewczynie, nie czułabym się do tego
zobligowana. Jak to się dzieje, że faceci, którzy uprawiają seks z
wieloma partnerkami, darzeni są respektem, a dziewczyny, które robią
to samo, mają opinię dziwek?), ciągnę: - Posłuchaj, Reggie. Co wiesz o
takim chłopaku, który nazywa się Doug Winer?
Reggie ma skonsternowaną minę.
- Nigdy o nim nie słyszałem. A powinienem?
- Nie wiem - odpowiadam. - Wydaje się, że w kampusie to jakaś
osobistość. Mieszka w domu jednego ze stowarzyszeń studenckich.
- Ach - mówi Reggie znacząco. - Imprezowicz.

background image

- Czy tak się ich teraz nazywa?
- Ja ich tak teraz nazywam - powiada Reggie z lekko rozbawioną miną.
- W każdym razie nie słyszałem o nim. No ale z drugiej strony,
imprezowe dzieciaki i ja? Obracamy się w zdecydowanie odmiennych
towarzyskich kręgach.
- Pewnie nie aż tak odmiennych, jak ci się wydaje. - Myślę o tym dymie
z marihuany, który unosił się nad stołem do bilardu w siedzibie Tau Phi
Epsilon. - Ale popytasz o niego tak czy inaczej?
- Dla ciebie, Heather? - Reggie składa mi dworski ukłon. - Wszystko.
Myślisz, że ten chłopak mógł mieć coś wspólnego z tą młodą damą,
która niedawno straciła głowę?
- To możliwe - mówię ostrożnie, pamiętając o ostrzeżeniu detektywa
Canavana co do pieniaczych skłonności ojca Douga.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecuje Reggie. A potem marszczy brwi. -
Dokąd się wybierasz? Wracasz do pracy? W tym tygodniu każą ci
pracować do strasznie późnej pory.
- Przestań. - Przewracam oczami. - Nawet nie chcę o tym mówić.
- No cóż - wzdycha Reggie - gdybyś miała ochotę na coś na
wzmocnienie...
Piorunuję go wzrokiem.
- Reggie!
Po powrocie do Fischer Hall wyczuwam niemal namacalnie rosnące
ożywienie związane z obiadem dla pracowników i meczem
koszykówki, na których będzie rektor. No chyba żeby nie. Większość
pracowników jednak kręci się po holu ze zdegustowanymi minami.
Pracownicy stołówki - ci z dziennej zmiany - szczególnie dobitnie
wyrażają swoje niezadowolenie, dowodząc, że ta obowiązkowa okazja
powinna się dla nich wiązać z zapłatą za nadgodziny. Gerald, ich szef,
twierdzi, że dostaną darmowy posiłek, więc powinni się po prostu
przymknąć. Co zrozumiałe, jego pracownicy są chyba zdania, że
jedzenie dań, które pomagali przygotować w stołówce, w której są
zatrudnieni, a która wczoraj była miejscem makabrycznego
morderstwa, to wcale nie taka wielka frajda, jaką usiłuje im wmawiać
ich przełożony.
Dziwnie jest widzieć tych wszystkich ludzi bez roboczych ubrań.
Prawie nie poznaję Carla, głównego mechanika, w jego skórzanej
kurtce i dżinsach (i z licznymi złotymi łańcuchami na szyi). Szef

background image

sprzątaczy Julio i jego siostrzeniec Manuel są prawie nie do
rozróżnienia w swoich sportowych kurtkach i krawatach. Najwyraźniej
poszli się przebrać do domu i potem tu wrócili.
A Pete bez tego swojego munduru ochroniarza wygląda jak każdy
typowy ojciec piątki dzieci... Zatroskany, zmięty i zaniepokojony tym,
co ta piątka właśnie wyrabia w domu. Komórkę ma wręcz przyklejoną
do ucha i mówi do niej:
- Nie, najpierw musisz je wyjąć z puszki. Nie możesz wsadzać
SpaghettiOs do mikrofalówki w puszce. Nie, nie możesz. Nie, musisz...
Widzisz? A co ja ci mówiłem? Dlaczego nie chcesz słuchać tatusia?
- To istna beznadzieja - mówię, podchodząc do Magdy, która jak
zwykle prezentuje się olśniewająco w obcisłych białych dżinsach i
swetrze ze złotej lamy (a zatem w kolorach uczelni).
Ale Magda ma na policzkach wyraźne plamy rumieńców... i to wcale
nie takie domalowane różem.
- Widzę o wiele więcej moich małych gwiazdeczek - mówi z
ożywieniem - niż dzisiaj rano!
To prawda, że w czasie obiadu stołówka Fischer Hall jest oblężona
bardziej niż o jakiejkolwiek innej porze dnia. I wygląda na to, że
decyzja rektora, żeby dać wszystkim przykład i odważnie przejść się z
tacą do baru dań gorących po indyka z sosem, wywarła powszechne
wrażenie: mieszkańcy sznureczkiem wchodzą do środka, przełamując
płochliwość co do pożywiania się w Akademiku Śmierci.
A może tylko chcą zobaczyć, jaką minę zrobi rektor, kiedy weźmie kęs
(nie)sławnych zapiekanych ziemniaków z naszej stołówki.
Tom podchodzi do mnie z ponurą miną. Sekundę później rozumiem,
skąd ten nastrój. Jego śladem idzie Gillian Kilgore i wygląda
podejrzanie żwawo.
- Widzicie, i czy to nie był dobry pomysł? - pyta, patrząc na wszystkich
kręcących się wokół wózków z tacami i chwytających za sztućce.
- To dowodzi, że trzeba dbać o tworzenie prawdziwych więzi w miejscu
pracy. Teraz może się zacząć proces ozdrowieńczy.
- Chyba nikt jej nie powiedział, że obecność jest obowiązkowa -
szepcze mi na ucho Tom, stając w kolejce za mną.
- Żartujesz sobie ze mnie? - odszeptuję. - To wszystko to na pewno jej
pomysł. Myślisz, że rektor sam by wpadł na coś takiego?
Tom ogląda się przez ramię na doktor Kilgore. Stanęła przy barze

background image

sałatkowym i sprawdza, jakie sałaty ma do wyboru (lodową i... no,
ewentualnie jeszcze lodową).
- Zło wcielone - komentuje i aż się wzdryga. Sekundę później dołącza
do nas zdyszana Sarah.
- Dzięki, że ktoś mi powiedział - mówi do Toma z sarkazmem,
stawiając swoją pustą tacę obok jego tacy.
- Sarah - zwraca się do niej Tom. - To jest tylko dla pełnoetatowych
pracowników, nie dla studentów.
- No jasne - przygryza mu Sarah. - Bo jesteśmy obywatelami drugiej
kategorii? I nawet nie możemy skorzystać z terapeutycznych skutków
wspólnego przeżywania łączącej nas żałoby? Czy to był pomysł
Kilgore? Żeby wyłączyć z tego zatrudnionych w administracji
studentów? Boże, to takie typowe dla freudystów...
- Zamknij się - mówi Tom. - I jedz.
Znajdujemy sobie stolik, wydaje nam się, że w bezpiecznej odległości
od rektora, i chcemy już siadać, ale Allington nas przyuważa.
- Proszę tutaj. - Macha ręką do Toma. - Siadaj tu obok nas, Scott.
- Tom - poprawia go nerwowo Tom. - Nazywam się, hm, Tom Snelling,
panie rektorze.
- Jasne, jasne - mówi rektor, a siedzący obok niego doktor Jessup (który
najwyraźniej uznał, że należy okazać wsparcie dla planu rektora, więc
pojawia się i na obiedzie, i na meczu wśród pracowników Fischer Hall)
wyjaśnia:
- Tom to dyrektor administracyjny Fischer Hall, Phillipie.
Ale to daremne. Rektor Allington go nie słucha.
- A ty jesteś Mary, prawda? - zagaja do mnie.
- Heather - przedstawiam się, żałując, że w pobliżu nie ma jakiejś norki,
do której mogłabym uciec i zwinąć się tam w kłębek. - Pamięta pan
rektor? Z tego apartamentu, kiedy mieszkali jeszcze państwo u nas w
Fischer Hall?
Oczy rektora zachodzą mgiełką. Rektor Allington nie lubi, żeby mu
przypominać o tym dniu, tak samo, jak nie lubi tego jego żona, która ze
względu na to, co się stało, bardzo rzadko, o ile w ogóle, wraca teraz do
miasta z ich letniego domu w Hamptons.
- Racja, racja - powtarza rektor Allington, kiedy podchodzi do nas
doktor Kilgore ze swoją tacą, wyraźnie nieświadoma, że za nią krok w
krok idzie ze wściekłą miną Sarah. - No cóż, skoro wszyscy już się

background image

chyba znamy...
- Rektorze Allington, przepraszam?
Przed naszym stolikiem staje rządkiem pięć czirliderek, wszystkie
wpatrują się w rektora.
- Hm - odzywa się rektor, z niepokojem zerkając w stronę doktor
Kilgore, jakby szukał u niej pomocy. A potem, przypominając sobie, że
jest przecież znany z dostępności dla studentów, zdobywa się na
uśmiech i mówi: - Cześć, dziewczyny. Co mogę dla was zrobić?
Siedzący obok rektora trener Andrews wzdycha ciężko i odkłada
widelec.
- Posłuchajcie, dziewczyny - mówi do nich powoli, najwyraźniej
kontynuując rozmowę, która zaczęła się już nieco wcześniej - już na ten
temat rozmawialiśmy. I odpowiedź jest taka, że...
- Nie zwracamy się do pana - przerywa Cheryl Haebig, a na jej
policzkach pojawia się lekki rumieniec. Ale się nie poddaje. -
Rozmawiamy z rektorem Allingtonem.
Rektor patrzy to na dziewczyny, to na trenera koszykówki.
- O co tu chodzi, Steve? - pyta.
- One chcą wycofania swetra od kostiumu czirliderki Lindsay -
wyjaśnia trener Andrews zduszonym głosem.
- One chcą czego?! - Rektor Allington jest zdezorientowany.
- Ja się tym zajmę - proponuje trener Andrews. A do dziewczyn
stojących przy stole mówi: - Moje panie, równie mocno jak wy
odczuwam żal z powodu tego, co spotkało Lindsay. Naprawdę. Ale
uważam przy tym, że formalna ceremonia ku jej pamięci, z udziałem
rodziny Lindsay...
- Jej rodzina jest tu dziś w komplecie - informuje go zwięźle Megan
McGarretty (pokój 14 - 10). Jak na takie maleństwo wygląda dość
groźnie, splatając ramiona na wielkiej literze S na swoich piersiach i w
ramach ostrzeżenia wysuwając naprzód jedno biodro. - A oni nie życzą
sobie ceremonii ku jej pamięci. Oczekują, że ktoś powie dziś coś w
czasie meczu.
- Och. - Oczy rektora Allingtona się rozszerzają. - Nie jestem pewien,
czy to będzie właściwe.
- Nie możecie po prostu udawać, że to się nie stało - oświadcza Hailey
Nichols (pokój 17 - 14).
- Tak - przyłącza się Cheryl Haebig, a jej jasnobrązowe oczy napełniają

background image

się łzami. - Bo my nie pozwolimy na to, żeby o Lindsay zapomniano.
Stanowiła część reprezentacji tak samo, jak każdy z chłopaków z
drużyny.
- Sądzę, że wszyscy się z tym zgadzamy. - Doktor Kilgore usiłuje
ruszyć na ratunek rektorowi. - Ale...
- Gdyby którykolwiek z chłopaków z drużyny umarł - wtrąca się
Tiffany Parmenter, współlokatorka Megan - wycofalibyście jego numer.
Powiesilibyście jego koszulkę pod stropem sali, razem z transparentami
z mistrzostw.
- Eee. - Doktor Kilgore jest chyba tym wszystkim nieco skołowana. -
Ale członkowie drużyny koszykówki to sportowcy, a...
- Chce pani powiedzieć, że czirliderki nie uprawiają sportu? - odzywa
się Sarah lodowatym głosem.
- Nie, jasne, że nie - jąka się doktor Kilgore. - Tylko że...
- Więc dlaczego nie można wycofać swetra Lindsay? - pyta Hailey, a jej
jasny koński ogon podskakuje, punktując każde słowo. - Dlaczego nie
można?
Zerkam na Kimberly Watkins, żeby zobaczyć, czy się do tego włączy,
ale zachowuje niezwykłe milczenie. Wszystkie dziewczyny mają na
sobie stroje czirliderek, białe sweterki ze złotą literą S z przodu i bardzo
krótkie, plisowane złoto - białe spódniczki. Pod spódniczkami noszą
cielistego koloru cienkie rajstopy i białe skarpetki ze złotymi
pomponikami z tyłu. Mają też białe reeboki, a we włosach pasemka
zrobione za pomocą sun - in, pomijając Kimberly, która ma czuprynę
czarną jak noc.
- Posłuchajcie - odzywa się trener Andrews ze znużeniem. Ma ciemne
cienie pod oczami. - Przecież to nie samą koszulkę się wycofuje, kiedy
gracz umiera. Wycofuje się jego numer. A Lindsay nie miała numeru.
Nie można wycofać części odzieży.
- Dlaczego nie?
Wszystkie spojrzenia zwracają się w stronę Manuela, który siedzi przy
stoliku ze swoim wujem i kilkoma innymi osobami z działu ochrony,
patrzy na nas i mruga powiekami.
- Dlaczego nie? - powtarza pytanie, a jego wujek Julio, siedzący obok,
robi minę, jakby chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu za niego.
Rozglądam się wokół stołu i udaje mi się zauważyć Magdę przy drugim
jego końcu, skąd przygląda się czirliderkom z troską w spojrzeniu.

background image

Wiem, o czym myśli, nawet nie muszę jej o to pytać. Bo ja też myślę o
tym samym.
- Zgadzam się z Manuelem - słyszę własny głos.
Oczywiście wszyscy się obracają, żeby spojrzeć na mnie. To musiało
przynieść ulgę Manuelowi, ale mnie przyprawia o pewien dyskomfort.
Mimo to nie spuszczam z tonu.
- Moim zdaniem to mógłby być uroczy gest - mówię. - Jeśli zostanie
wykonany ze smakiem.
- Zadbamy o to - zapewnia nas Cheryl. - Już pytałyśmy, czy
uniwersytecka orkiestra mogłaby zagrać hymn uczelni naprawdę wolno.
A my się wszystkie zrzuciłyśmy i kupiłyśmy wieniec ze złota i białych
róż. A ja mam sweter Lindsay, czysty i ładnie odprasowany.
Zauważam, że wszyscy - nie wyłączając doktora Jessupa, szefa działu
administracji - gapią się na mnie.
Ale o co im chodzi? Przecież to tylko jakiś głupi mecz koszykówki. Co
to kogo obchodzi, że - zaraz, jak to się nazywa? Aha, tak - wycofają w
czasie tego meczu sweter jakiejś dziewczyny?
- Moim zdaniem to byłby wzruszający hołd złożony dziewczynie, która
miała w sobie więcej ducha Stokrotek niż ktokolwiek inny na tej
uczelni - zwracam się do rektora Allingtona, który nadal ma niepewną
minę.
- Ale - martwi się rektor - mecz będzie transmitowany w telewizji. Na
żywo. Wszystkie trzy sąsiednie stany zobaczą, jak wycofywany jest
sweter od stroju czirliderki Lindsay Combs.
- Staniemy się pośmiewiskiem uniwersyteckiej koszykówki - mruczy
trener Andrews.
- A jeszcze nim nie jesteśmy? - mówię szczerze zdziwiona. - Nosząc
taką nazwę jak Stokrotki?
Trener Andrews się chmurzy.
- To prawda - przyznaje. Jestem pewna, że kiedy marzył o karierze
trenera, nigdy się nie spodziewał, że skończy w drużynie
uniwersyteckiej III ligi, która ma stokrotkę za maskotkę.
Wzdycha, unosi oczy do nieba i mówi:
- Mnie to nie przeszkadza, o ile rektor Allington się zgodzi. Rektor jest
chyba zaskoczony - przede wszystkim dlatego, że przed chwilą ugryzł
duży kęs zapiekanki z ziemniaków, i sądząc po wyrazie jego twarzy, w
tym kęsie trafiła mu się spora grudka mąki. Po wypiciu duszkiem pół

background image

szklanki wody rektor się odzywa:
- A niech tam. Róbcie, co chcecie. Pokonało go pięć czirliderek i
grudka mąki. Cheryl Haebig natychmiast przestaje płakać.
- Naprawdę? - pyta energicznie. - Naprawdę, panie rektorze? Mówi pan
serio?
- Mówię serio.
Wtedy Cheryl Haebig i jej przyjaciółki wrzeszczą z radości tak
piskliwie, że doktor Kilgore musi odruchowo unieść dłonie do uszu, a
trener Andrews, podnosząc głos, żeby przekrzyczeć ten harmider,
mówi:
- Przerwy w meczu i tak nie będą transmitować. Rektor Allington
wygląda, jakby mu ulżyło.
- No cóż! - wzdycha. I podnosi do ust kęs indyka. A potem ulga
błyskawicznie zamienia się w niesmak i rektor powtarza: - No cóż.
Ale już zupełnie innym tonem.
I znów szybkim ruchem sięga po swoją szklankę wody, co wszyscy
odczytujemy jako znak, że to prawdopodobnie ostatni posiłek, jaki
rektor Allington kiedykolwiek zdecydował się zjeść w stołówce Fischer
Hall.
13
„N” w słowie „koniec”,
„I” w słowie „miłość”,
„E” w słowie „nadszedł”,
Razem czytam, że „Nie”.

Piosenka o odrzuceniu
Słowa/muzyka: Heather Wells

No dobra, to się już przyznam. Nigdy przedtem nie byłam na żadnym
meczu koszykówki. Ani drużyny zawodowej (chociaż Jordan kiedyś
ciągle błagał mnie, żebym chodziła z nim na mecze Kicksów. Na
szczęście zwykle udawało mi się wystąpić z jakąś niezłą wymówką...
Na przykład, że muszę sobie umyć włosy), ani szkolnej (przerwałam
naukę w liceum, kiedy mój pierwszy album odniósł sukces), a już z całą
pewnością nie uczelnianej (na ogół zawsze udawało mi się znaleźć inne
sposoby na wypełnienie sobie czasu).
W zasadzie trudno mi powiedzieć, czego tak na dobrą sprawę

background image

oczekiwałam, poza tym że... Nie tego, co mnie powitało, kiedy
przekroczyłam drzwi sali gimnastycznej, to znaczy setek kibiców - bo
ewidentnie mecze III ligi nie przyciągają tysięcy, nawet jeśli odbywają
się w najruchliwszej metropolii świata - a ci kibice mieli twarze
pomalowane w kolory swoich drużyn - albo, w niektórych przypadkach,
nosili jako maski przecięte na pół piłki do koszykówki z wyciętymi
niewielkimi otworami na oczy - i ci kibice przytupywali nogami w
podłogę trybun, niecierpliwie czekając na rozpoczęcie meczu.
Jednakże Magda, kibic tego sportu, zaprawiony w bojach - wszyscy jej
trzej bracia grali w koszykówkę w szkole średniej - podchodzi do tego
wszystkiego spokojnie, prowadząc mnie, Toma („Nie zostawiajcie mnie
tu samego”), Sarah („Koszykówka jest okropnie seksistowska”) oraz
Pete'a („Mówiłem ci, że masz tam nie wkładać chomika swojego
brata!”) w stronę jakichś pustych miejsc na trybunach, które
usytuowane są niezbyt wysoko, bo przecież nie chcemy chodzić za
daleko, kiedy trzeba będzie wyjść do toalety, jak mówi Magda, ale też
nie za blisko, bo lepiej, żeby nie uderzyła w nas jakaś piłka.
Pozostali przedstawiciele Fischer Hall - włącznie z rektorem
Allingtonem, który idzie do sektora zarezerwowanego wyłącznie dla
niego, doktor Kilgore i doktora Jessupa oraz zarządu uczelni - wchodzą
na trybuny, a ponieważ ten impuls jest zaraźliwy, też zaczynają
przytupywać nogami, aż ma się wrażenie, że echo zaczyna odbijać się
od wiszących trzydzieści metrów nad naszymi głowami stalowych
belek sklepienia.
Dopiero kiedy orkiestra zaczyna grać pierwsze nuty Gwiaździstego
sztandaru, tłum nieco się ucisza, a potem śpiewa radośnie razem z ładną
blondynką robiącą specjalizację ze śpiewu operowego, która przy
hymnie daje z siebie wszystko. Może dziewczyna sobie wyobraża, że
wśród publiczności siedzi przedstawicie] jakiejś znaczącej wytwórni
płytowej, który z miejsca zaproponuje jej kontrakt. A może producent z
Broadwayu, który podejdzie do niej, kiedy ona skończy śpiewać, i
powie: „Byłaś wspaniała! Nie miałabyś ochoty objąć głównej roli we
wznowieniu South Pacific, które właśnie przygotowuję?”
Tak. Z całego serca życzę powodzenia, kotku.
A potem, kiedy ostatnie echo refrenu ucicha, orkiestra zaczyna grać
hymn uczelni i pokazują się Cheryl i jej koleżanki czirliderki,
wykonując gwiazdy i salta po całej sali. To naprawdę robi wrażenie.

background image

Nigdy jeszcze nie widziałam czegoś takiego - poza wideo Tani Trace,
oczywiście.
Po czirliderkach ukazuje się chudonoga drużyna Stokrotek w tych złoto
- białych strojach. Prawie nie poznaję Jeffa, Marka i innych
mieszkańców Fischer Hall. Na boisku, w tych strojach, wyglądają mniej
na beznadziejnych studentów pierwszego i drugiego roku, a bardziej
na... No cóż, sportowców. Pewnie dlatego, że są właśnie sportowcami.
Przybijają piątkę wszystkim graczom Wschodnich Diabłów z New
Jersey, w czerwono - złotych strojach, którzy właśnie wbiegają na
boisko. Jestem pod wrażeniem tego sportowego ducha, chociaż wiem,
że im powiedziano, że muszą się zachować tak, a nie inaczej. Kamery
telewizyjne obracają się w stronę trenera Andrewsa i kilku innych
facetów - niewątpliwie pomocników trenera - którzy idą na swoje
miejsca przy linii bocznej oraz ściskają dłonie trenerów strony
przeciwnej, zanim dojdzie do czegoś, co Magda określa jako „rzut
sędziowski”.
Mimo panującej na zewnątrz minusowej temperatury w sali jest
przesadnie gorąco z powodu tych wszystkich ludzi ubranych w zimowe
kurtki i rozwrzeszczanych. Ludzie łatwo tracą panowanie nad sobą.
Zwłaszcza Sarah wykazuje silną potrzebę skarżenia się na wszystko.
Wyraża kategoryczne opinie na cały szereg tematów, stwierdzając, że
pieniądze wydawane na Uniwersytecie Nowojorskim na sport można by
z większym pożytkiem przeznaczyć na wyposażenie laboratoriów
psychologicznych oraz że popcorn jest nieświeży (chociaż wcale się do
tego nie ogranicza). Siedzący obok niej Tom pogodnie popija z
piersiówki, w której majak informuje Sarah, lekarstwo.
- Tak - mówi Sarah ironicznie. - Jasne.
- Przydałoby mi się trochę tego lekarstwa - oświadcza Pete po tym, jak
wreszcie skończył rozmawiać przez komórkę. Udało mu się jakoś
zażegnać kryzys z chomikiem w roli głównej.
- Ależ częstuj się. - Tom podaje Pete'owi piersiówkę. Pete pociąga łyk,
krzywi się i ją oddaje.
- Smakuje jak pasta do zębów - chrypi.
- Mówiłem ci, że to lekarstwo. - Tom radośnie pociąga łyk. Tymczasem
Sarah zaczęła zwracać uwagę na mecz.
- Dlaczego temu chłopakowi zarzucono faul? - pyta.
- Bo obalił tamtego - wyjaśnia cierpliwie Magda. - Kiedy jesteś przy

background image

piłce, nie możesz zwalać z nóg ludzi stojących ci na drodze, jeśli zajęli
defensywne pozycje...
- Och! - woła Sarah, ściskając Magdę za rękę z taką siłą, że wylewa jej
się trochę napoju gazowanego. - Patrz. Trener Andrews wrzeszczy na
jednego z arbitrów! Dlaczego to robi?
- Sędzia - mruczy Magda. Wyciera swoje białe spodnie serwetką. - To
są sędziowie, nie arbitrzy.
- A co mówi ten facet? - Sarah z podniecenia aż podskakuje na
siedzeniu. - Dlaczego on ma taką wściekłą minę?
- Nie wiem. - Magda rzuca Sarah poirytowane spojrzenie. Jak się
okazuje, jej nieskończona cierpliwość ma jednak swoje granice. - Skąd
mam to wiedzieć? Możesz przestać tak podskakiwać? Przez ciebie
wylałam picie.
- A dlaczego ten chłopak dostaje teraz rzut osobisty? Dlaczego tak się
dzieje?
- Bo trener Andrews nazwał sędziego ślepą komendą... - Magda urywa,
a oczy jej się rozszerzają. - O Matko Boska, Jezusie święty.
- Co? - Sarah gorączkowo wpatruje się w parkiet. - Co, co jest? Ktoś
komuś wyrwał piłkę?
- Nie. Heather, czy to jest Cooper?
Czuję, jak wnętrzności fikają mi koziołka na dźwięk tego imienia.
- Cooper? Niemożliwe. A co on by tu niby robił?
- Nie wiem - mówi Magda. - Ale mogłabym przysiąc, że to on, tam na
dole, z jakimś starszym panem...
Przy słowach „z jakimś starszym panem” krew mi tężeje. Bo Cooper
mógłby tu być tylko z jednym starszym panem... Pomijając detektywa
Canavana, oczywiście.
A potem zauważam ich obu, na dole obok ławki Stokrotek. Cooper
rozgląda się po tłumie, wyraźnie szukając mnie wzrokiem, a tata... No
cóż, tacie chyba podoba się mecz.
- O mój Boże - jęczę, chowając głowę między kolanami.
- Co? - Magda kładzie dłoń na moich plecach. - Kotku, co się stało?
- Mój ojciec - mamroczę w okolicy własnych kolan.
- Twój co?
- Mój ojciec. - Unoszę głowę.
Nie udało się. Nadal tam stoi. Miałam nadzieję, że jak zamknę na
chwilę oczy, to on zniknie. Ale jak widać, nie poszczęściło mi się.

background image

- To twój tata? - Pete wciąga szyję, żeby go zobaczyć. - Ten niebieski
ptaszek?
- Twój tata był w więzieniu? - Tom jeszcze nie pracował w czasach,
kiedy wszyscy wiedzieli, kim jestem, więc nic nie wie o mojej
przeszłości. Nie był wtedy nawet potajemnym fanem Heather Wells, co
mnie dziwi, bo większość moich najbardziej zagorzałych, dawnych
fanów to młodzi geje. - A za co?
- Moglibyście się odsunąć, ludzie? - odzywa się rozzłoszczona Sarah. -
Boiska nie widzę.
- Zaraz wracam - oświadczam, bo Cooper wreszcie mnie dostrzegł w
tłumie i zdecydowanie rusza w moją stronę, a tata idzie za nim, ale
powoli, nie odrywając oczu od meczu. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję,
to żeby moi przyjaciele stali się świadkami niezbyt przyjemnej, jak
przewiduję, sceny.
Z walącym sercem ruszam szybko w stronę Coopera, zanim on zdąży
dotrzeć do naszego sektora. Nie umiem nic wyczytać z jego twarzy. Ale
widzę, że zadał sobie odrobinę trudu i się ogolił. Więc może to, co ma
mi do powiedzenia, nie będzie aż tak niemiłe...
- Heather - wita mnie chłodno.
No cóż, dobra. Jest bardzo nieprzyjemnie.
- Popatrz, kto zadzwonił do naszych drzwi przed chwilą - ciągnie. A ja,
chociaż serce mi rośnie, kiedy on używa słowa „nasze”, wiem, że nie
ma tu na myśli tego szczęśliwego domowego ogniska, które bym sobie
chciała wyobrażać. - Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć, że twój tata jest
w mieście?
- Och! - wzdycham, oglądając się za siebie, żeby sprawdzić, czy ktoś z
mojej paczki nie podsłuchuje. Nie jestem zdziwiona, widząc, że
wszyscy...

Z

wyjątkiem

Sarah,

którą

mecz

najwyraźniej

zahipnotyzował. - Czekałam tylko na jakiś odpowiedni moment -
wyjaśniam, zdając sobie sprawę, jak głupio to brzmi w tej samej chwili,
w której te słowa wychodzą z moich ust. - To znaczy... Chciałam
powiedzieć, że chciałam...
- Nieważne - ucina Cooper. Wydaje się równie dobrze jak ja świadomy
tego, że wszyscy słuchają naszej rozmowy - a przynajmniej tego, co
daje się pochwycić wśród tych wrzasków i grającej orkiestry. -
Porozmawiamy o tym w domu.
Z ogromną ulgą mówię:

background image

- Jasne. Zostaw go tu ze mną. Zajmę się nim.
- Właściwie, jest całkiem miłym kompanem - twierdzi Cooper, zerkając
w dół na mojego tatę, który stanął jak wryty pomiędzy trybunami
nieświadom tego, że za jego plecami ludzie podnoszą się, żeby coś
zobaczyć, i obserwuje mecz. Pewnie już jakiś czas minął, odkąd miał
okazję oglądać jakieś rozgrywki sportowe na żywo. A ten mecz jest
całkiem niezły. To znaczy, jeśli kogoś takie rzeczy interesują. Zdaje się,
że mamy remis przy dwudziestu jeden punktach. - Hej, czy to popcorn?
Sarah zaskakuje wszystkich - no cóż, a przynajmniej mnie - bo
pokazuje, że przez cały czas zwracała na nas uwagę. Kręci głową,
mówi, że nie, i dodaje, niemal nie odrywając spojrzenia od boiska:
- Już zjedliśmy cały. Powiedz Heather, żeby poszła i przyniosła więcej.
- A dla mnie niech kupi coś do picia - prosi Pete.
- Przydałoby się trochę nachos - dodaje Tom.
- Nie! - wrzeszczy Magda, obserwując sytuację na parkiecie. - On jest
naprawdę ślepy!
Cooper mówi:
- Co? - A potem osuwa się na miejsce, z którego wstałam. - Co
zdecydował?
- Że to faul dyskwalifikujący - parska Magda. - Ale on przecież ledwie
tknął tamtego chłopaka!
Kręcąc głową z niesmakiem, zawracam i ruszam między trybunami w
stronę taty. Nadal wpatruje się jak zaczarowany w boisko.
- Tato! - wołam do niego.
Nie odrywa oczu od grających. Ani nic nie mówi. Na tablicy wyników
pośrodku boiska odliczany jest czas, który został do końca tej połowy.
Zdaje się, że zostało dziewięć sekund, a Stokrotki są przy piłce.
- Tato - mówię znowu. Właściwie to wcale się nie dziwię, że on nie
łapie, że to do niego. Od lat nikt nie nazywał go tatą.
Mark Shepelsky trzyma piłkę. Biegnie z nią po boisku, mijając
obrońców. Na twarzy ma wyraz koncentracji, jakiego nigdy wcześniej u
niego nie widziałam... Nawet wtedy, kiedy wypełniał raport na temat
drobnych połkniętych przez automat z napojami.
- Tato - mówię po raz trzeci i ostatni, tym razem o wiele głośniej.
Ojciec podskakuje i spogląda na mnie.
Dokładnie w tej samej chwili, w której Mark zatrzymuje się, obraca i
rzuca piłką przez pół boiska, zatapiając ją w koszu. Chwilę później

background image

rozbrzmiewa gwizdek kończący pierwszą połowę meczu, a tłum wpada
w szał.
- Co? - pyta tata. Ale nie mnie pyta. Pyta siedzących w pobliżu kibiców.
- Co się stało?
- Shepelsky zaliczył rzut za trzy punkty! - wrzeszczy do niego jakaś
życzliwa dusza.
- A ja nie zauważyłem! - Tata jest szczerze zmartwiony. - Cholera.
- Tato! - mówię. W głowie mi się to wszystko nie mieści. Naprawdę. -
Dlaczego przyszedłeś do nas do domu? Powiedziałeś, że najpierw
zadzwonisz. Dlaczego nie zadzwoniłeś?
- Dzwoniłem - odpowiada tata, patrząc, jak Stokrotki zbiegają z boiska i
przybijają sobie piątki, a miny mają ekstatyczne. - Nikt nie odbierał.
Pomyślałem, że może mnie unikasz.
- A nie przyszło ci do głowy, że wcale cię nie unikam? Tylko że jeszcze
nie zdążyłam wrócić do domu?
Tata zdaje sobie sprawę, chyba po tym napięciu w moim głosie, że nie
jestem uszczęśliwiona. Poza tym chwilowo na boisku nie toczy się
żadna akcja, więc wreszcie robi sobie sekundę przerwy, żeby na mnie
spojrzeć.
- Co się stało, kotku? - pyta. - Spieprzyłem coś?
- Widzisz - mówię, czując się idiotycznie, że tak się przejmuję, ale nic
na to nie mogę poradzić - jeśli chodzi o mojego gospodarza, Coopera...
Rozumiesz, to są delikatne sprawy. A ty się pojawiasz nie wiadomo
skąd, tak nagle...
- Mnie on się wydaje sympatyczny - oświadcza tata, spoglądając w
stronę, gdzie siedzi Cooper. - Inteligentny. Zabawny. - Uśmiecha się do
mnie szeroko. - Masz moje błogosławieństwo.
Coś we mnie pęka. Mam wrażenie, że to jakaś ważna żyłka.
- Nie potrzebuję twojego błogosławieństwa, tato! - wrzeszczę. -
Radziłam sobie bez niego doskonale przez jakieś ostatnie dwadzieścia
lat.
Tata jest chyba zaskoczony. To nie jego wina, że między mną a
Cooperem nie ma tego, co zdaje się między nami widzieć.
- Chodzi mi o to - tłumaczę łagodnie - że między Cooperem i mną to
nie tak. Jesteśmy tylko przyjaciółmi. Robię mu rachunkowość.
- Ja wiem. - Ojciec ma skonfundowaną minę. - Powiedział mi. Teraz to
ja jestem zaskoczona.

background image

- A więc dlaczego mówiłeś, że dajesz mi swoje błogosławieństwo?
- No cóż, kochasz się w nim, prawda? - Tata pyta wprost. - Ty to masz
na twarzy wypisane. Jego może udało ci się ogłupić, ale swojego
starego ojca nie nabierzesz. Taki sam wyraz twarzy miewałaś w wieku
dziewięciu lat, kiedy ten cały Scott Baio pojawiał się w telewizji.
Gapię się na niego i dopiero po chwili dociera do mnie, że mam otwarte
usta. Zamykam je z trzaskiem - mam nadzieję, że w hałasie panującym
na sali tylko ja słyszę ten odgłos. A potem mówię:
- Tato? To może ty idź i usiądź sobie koło Coopera. A ja wrócę za
minutkę.
- Dokąd idziesz? - pyta mnie tata.
- Kupić nachos - odpowiadam.
I niepewnym krokiem oddalam się w stronę stoiska.
14
Patrzę na dom
gdzie mieszkaliśmy,
Wspominam wszystko to,
co robiliśmy.
Zawsze myślałam,
że bez ciebie zginę,
Niestety, w łóżku też byłeś
kretynem.

Ballada o byłym
Słowa/muzyka: Heather Wells

Nie jestem całkiem ciemna, jeśli chodzi o rozkład Sportowego
Kompleksu Winera. Zapisałam się tu jesienią na aerobik za dwadzieścia
pięć dolarów za semestr, po tym jak zaliczyłam w pracy okres próbny, i
nawet poszłam na jedne zajęcia.
Niestety, wkrótce się przekonałam, że tylko chude dziewczyny chodzą
na aerobik na Uniwersytecie Nowojorskim oraz że co obszerniejsze
młode damy, takie jak ja, musiały się ustawiać z tyłu, bo te sylfidowate
dziewuszki nie mogły zza nich widzieć instruktorki, a z kolei my nie
widziałyśmy nic poza wiatrakami chudych ramion.
Po pierwszych zajęciach sobie darowałam. Ale i tak nie chcieli mi
oddać moich dwudziestu pięciu dolarów.

background image

Niemniej jednak dzięki tym zajęciom przynajmniej poznałam rozkład
centrum sportowego, więc w czasie przerwy w meczu mogę znaleźć
damską łazienkę głęboko w podziemiach budynku, gdzie nie ma
kilometrowej kolejki do każdej kabiny. Potem myję ręce, zerkając na
swoje odbicie w lustrach nad rzędem umywalek, i zastanawiam się, czy
powinnam pozwolić działać naturze i przerobić się na brunetkę, kiedy
nagle ktoś spuszcza wodę i z pobliskiej kabiny wychodzi Kimberly
Watkins w swoim złotym sweterku i plisowanej spódniczce. Ma
zaczerwienione oczy - tak, zdecydowanie zaczerwienione i jestem
pewna, że od płaczu - które rozszerzają się na mój widok.
- Och! - mówi i staje jak wryta. - To ty.
- Cześć, Kimberly - witam się z nią. Ja też jestem zdziwiona jej
widokiem. Myślałam, że czirliderki mają do swojej dyspozycji jakąś
toaletę dla VIP - ów.
Może i mają tylko Kimberly zdecydowała się skorzystać z tej, bo tutaj
mogła sobie popłakać na osobności.
Niemniej w miarę szybko dochodzi do siebie i zaczyna myć ręce w
sąsiedniej umywalce.
- Podoba ci się mecz? - pyta. Najwyraźniej uważa, że nie widzę, że tusz
jej się rozmazał, kiedy ocierała łzy z oczu.
- Jasne - powiadam.
- Nie wiedziałam, że kibicujesz.
- Właściwie nie kibicuję - przyznaję. - Kazali nam dziś przyjść. Żeby
pokazać wszystkim, że Fischer Hall to wcale nie Akademik Śmierci.
- Och! - wzdycha Kimberly. Zakręca wodę i sięga po papierowy ręcznik
w tym samym momencie, co ja. - Bardzo proszę - zwraca się do mnie.
Biorę sobie ręcznik.
- Posłuchaj, Kimberly - mówię, wycierając dłonie. - Dzisiaj wybrałam
się z małą wizytą do Douga Winera.
Kimberly otwiera oczy bardzo szeroko. Chyba zapomniała, że woda jej
kapie z rąk.
- Naprawdę?
- Tak.
- Dlaczego? - pyta Kimberly łamiącym się głosem. - Mówiłam ci, że to
ta cholerna współlokatorka ją zabiła. Nie Doug.
- Tak. - Wrzucam zwinięty w kulkę papierowy ręcznik do kosza na
śmieci. - Powiedziałaś to. Ale to jest bez sensu. Z Ann jest żaden

background image

zabójca. Dlaczego twierdzisz, że to ona zabiła? Może po to, żeby zbić
policję z tropu kogoś, kto to naprawdę zrobił.
To do niej trafia. Odwraca wzrok i chyba przypomina sobie o mokrych
rękach. Wyciąga parę ręczników z podajnika wiszącego na ścianie.
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
- A więc twierdzisz, że nie wiedziałaś o interesach Douga? Kimberly
zaciska swoje idealnie umalowane usta i wpatruje się we własne odbicie
w lustrze.
- Chyba tak. To znaczy, wiem, że on prawie zawsze ma jakąś kokę. I
ecstasy.
- Och! - wzdycham ironicznie. - To wszystko? Dlaczego nie
wspomniałaś o tym wcześniej, Kimberly? Dlaczego próbowałaś mi
wmawiać, że to Ann jest winna, kiedy wiedziałaś takie rzeczy na temat
Douga?
- Jezu! - woła Kimberly, odrywając spojrzenie od swojego odbicia i
przenosząc je na mnie. - To, że facet handluje jakimiś dragami, nie
znaczy jeszcze, że jest mordercą! Do diabła, mnóstwo ludzi handluje.
Mnóstwo ludzi.
- Rozprowadzanie nielegalnych substancji jest karalne, wiesz,
Kimberly. Tak samo, jak ich posiadanie. Mógłby pójść do więzienia.
Mógłby wylecieć ze studiów.
Kimberly śmieje się krótkim śmiechem, który przypomina czkawkę.
- Ależ Doug Winer nigdy nie pójdzie do więzienia ani nie wyleci ze
studiów.
- A to dlaczego?
- Bo to Winer. - Kimberly daje do zrozumienia, że uważa mnie za
kompletną idiotkę.
Ignoruję to.
- Kimberly, czy Lindsay zażywała narkotyki? Przewraca oczami.
- Jezu. O co ci znowu chodzi? Czemu tak się tym przejmujesz? Bo ja
rozumiem, że jesteś jakąś sfrustrowaną byłą gwiazdą rocka, czy coś, ale
nikt już twojej muzyki nie słucha. Teraz jesteś zwyczajną biurwą na
uczelni, której drużyna jest w III lidze. Dlaczego czepiasz się ludzi?
- Czy Lindsay zażywała narkotyki?! - mówię głośno i z takim chłodem
w głosie, że Kimberly podskakuje i szeroko otwiera oczy.
- Nie wiem! - odkrzykuje w moją stronę. - Lindsay robiła mnóstwo
rzeczy... I miała do czynienia z różnymi ludźmi.

background image

- Co to znaczy? - Patrzę na nią przez zmrużone powieki. - Jak to, „miała
do czynienia z różnymi ludźmi”?
Kimberly patrzy na mnie z ironią.
- A coś ty myślała? Wszyscy próbują zrobić z Lindsay jakąś świętą.
Cheryl i ci faceci, ten numer z tym jej swetrem. A ona taka nie była,
rozumiesz? To znaczy, święta. Ona była po prostu... no, jak to Lindsay.
- Z jakimi ludźmi miewała do czynienia, Kimberly? - pytam ostro. - Z
Markiem i z Dougiem, i... z kim jeszcze?
Kimberly znów spogląda na swoje odbicie, wzrusza ramionami i
zaczyna nakładać błyszczyk na usta.
- Zapytaj trenera Andrewsa - mówi. - Skoro tak strasznie chcesz
wiedzieć.
Patrzę na nią w tym lustrze.
- Trener Andrews? A skąd on ma coś o tym wiedzieć? Kimberly
uśmiecha się złośliwie.
A mnie opada szczęka.
W głowie mi się to nie mieści.
- Nie, daj spokój. Lindsay i trener Andrews? Ty tak poważnie?
Dokładnie w tym momencie drzwi łazienki otwierają się i do środka
głowę wsadza Megan McGarretty.
- Boże - mówi do Kimberly. - Tu jesteś. Szukamy cię wszędzie. Chodź,
czas wywiesić sweter Lindsay.
Kimberly rzuca mi porozumiewawcze spojrzenie, a potem zawraca i
rusza do drzwi, a jej plisowana spódniczka faluje.
- Kimberly, zaczekaj. - Chcę ją zapytać, o co jej chodziło z trenerem
Andrewsem i Lindsay. Czy jej naprawdę mogło chodzić o to, co mnie
się wydaje? Czy to możliwe? Trener Andrews? Mam wrażenie, że to
taki... no cóż... ciaptak.
Ale Kimberly zamaszystym krokiem wychodzi z łazienki. Nie dziwię
się, że nawet się ze mną nie żegna.
Stoję tam i gapię się na drzwi, za którymi przed chwilą znikły obie
dziewczyny. Lindsay i trener Andrews?
Ale nawet gdyby to była prawda, a on byłby potencjalnym
podejrzanym, to nie mogę doszukać się żadnego powodu, dla którego
trener Andrews miałby zabijać Lindsay. Lindsay miała skończone
osiemnaście lat. Tak, okay, uczelnia niemile to widzi, jeśli członkowie
kadry sypiają ze studentami. Ale to nie tak, że trener Andrews zostałby

background image

kiedykolwiek z takiego powodu wyrzucony. Jest w końcu ulubieńcem
rektora Allingtona, człowiekiem, który jakimś cudem ma znów
doprowadzić reprezentację Uniwersytetu Nowojorskiego do chwały i I
ligi. Czy coś. Jak długo Stokrotki będą wygrywać mecze, trener
Andrews może się spokojnie w tym czasie przespać z całą populacją
studentek, a zarząd uczelni nawet okiem nie mrugnie.
Więc po co miałby zabijać Lindsay?
I jak ten bachor ośmielił się mnie nazwać? Biurwą? Jestem o wiele
więcej niż biurwą. Fischer Hall by się zawalił, gdyby nie ja. I jak ona
sobie wyobraża, po co ja zadaję tyle pytań na temat Lindsay? Bo
troszczę się o to miejsce i ludzi, którzy w nim mieszkają. Gdyby nie ja,
ile jeszcze dziewczyn zginęłoby w zeszłym semestrze? Gdyby nie ja,
nikt by nie dostawał zwrotów za monety połknięte przez automaty z
napojami. I jakby wtedy żyło się takiej Kimberly Watkins w Fischer
Hall?
Kipiąc gniewem, wychodzę z damskiej łazienki. Na korytarzu panuje
śmiertelna cisza. To dlatego, zdaję sobie sprawę, że dziewczyny zaczęły
już składać swój hołd Lindsay i wszyscy spiesznie wrócili na swoje
miejsca, żeby to obejrzeć. Słyszę ciche nuty uczelnianego hymnu,
granego naprawdę powoli; o to prosiły orkiestrę. Trochę żałuję, że nie
ma mnie tam, żeby to zobaczyć.
Ale jeszcze nie kupiłam tych nachos dla Toma ani napoju dla Pete'a.
Nie wspominając o popcornie Coopera. Właściwie jest teraz na to dobry
moment, skoro wszyscy wpatrują się w sweter Lindsay wędrujący w
stronę belkowania pod sufitem sali. Może w bufecie nie będzie kolejki.
Mijam załom muru, szybko przechodzę obok kolejnych pustych
boksów do squasha - gdyby Sarah kiedykolwiek rozejrzała się
porządnie po centrum sportowym, znalazłaby o wiele więcej powodów,
żeby narzekać na sposób traktowania Wydziału Psychologii. W sam ten
budynek musiano wpakować ze dwadzieścia do trzydziestu milionów
dolarów Winerów. Jest niemal nowiutki, a wszędzie są takie specjalne
bramki do kart identyfikacyjnych ze skanerami, przez które trzeba
przechodzić, żeby się dostać do środka. Nawet automaty z napojami
mają wbudowane czytniki, żeby można było sobie kupić puszkę coli,
korzystając z karty na posiłki...
Tyle że jak na takie supernowe automaty do napojów, wydają
zdecydowanie dziwne odgłosy. Nie takie zwykłe elektroniczne (i

background image

umówmy się, dla człowieka uzależnionego od napojów gazowanych
bardzo przyjemne) poszumy, ale jakieś „łups, łups, łups”.
Zaraz, przecież automaty do napojów nie robią „łups”.
I potem nagle widzę, że nie jestem jedyną osobą na tym korytarzu.
Kiedy wychodzę zza rzędu automatów z napojami, widzę, że ten
dudniący odgłos wydaje rękojeść długiego kuchennego noża, która raz
za razem uderza o żebra jakiegoś faceta w sportowej kurtce i pod
krawatem. Mężczyzna leży, opierając się o ścianę obok automatu z
napojami, a nad nim kuca trzech innych, każdy z maską z połowy piłki
do koszykówki na twarzy, z tymi małymi szczelinami wyciętymi w
gumie, żeby mogli coś widzieć.
Kiedy tych trzech słyszy mój wrzask - bo jeśli człowiek wpada na taką
scenkę ot tak, idąc sobie i zajmując się własnymi sprawami oraz myśląc
o nachos, to zaczyna wrzeszczeć - obracają się w moją stronę. Trzy
piłki do kosza z wyciętymi otworami na oczy spoglądają na mnie.
Oczywiście znów się drę. No przepraszam, ale rozumiecie, przecież to
horror.
A potem jeden z tych trzech wyciąga nóż z tego leżącego na podłodze.
Nóż wydaje przy tym paskudny, ssący odgłos. Ostrze, które właśnie
wysunęło się z leżącego ciała, jest ciemne i śliskie od krwi. Na ten
widok przewraca mi się w żołądku.
Dopiero wtedy ten z nożem mówi do swoich kumpli: „Wiejemy”, a ja
zdaję sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiłam - wpakowałam się w
środek przestępstwa.
Ale oni nie są chyba zainteresowani mordowaniem mnie, tylko
zniknięciem, jak szybko się tylko da, o ile można coś takiego
wnioskować ze skrzypienia ich adidasów, kiedy uciekają ile sił w
nogach.
A potem pieśń bojowa Uniwersytetu Nowojorskiego („Niech żyje
nowojorski kolor złota i bieli, będziemy was zawsze wspierać, do boju,
Kuguary, do boju!”, które to słowa nie zostały zmienione po tym, jak
Uniwersytet Nowojorski stracił miejsce w I lidze i maskotkę)
rozbrzmiewa niewyraźnie gdzieś w tle, a ja osuwam się na kolana obok
rannego mężczyzny, usiłując sobie przypomnieć, czego właściwie się
nauczyłam w czasie kursu pierwszej pomocy, który zorganizował dla
nas doktor Jessup w trakcie ferii zimowych. Obejmował tylko tyle
informacji, ile zdołali nam wbić do głowy w ciągu jednej jedynej

background image

godziny, ale faktycznie pamiętam, że po pierwsze i najistotniejsze,
trzeba wzywać pomocy - zadanie, które wypełniam w ten sposób, że
wyrywam z kieszeni komórkę i wybieram numer Coopera; pierwszy,
jaki mi się nawinął.
Odbiera po trzecim sygnale. Widać ten hołd dla Lindsay jest
szczególnie poruszający.
- Kogoś raniono nożem przy kortach do squasha - mówię do telefonu.
Ważne jest, żeby w nagłych przypadkach mówić spokojnie.
Nauczyłam się tego jeszcze w czasie swojego szkolenia na zastępczynię
kierownika administracyjnego. - Wezwij karetkę i gliny. Faceci, którzy
to zrobili, mają na twarzach maski z piłek. Nie pozwólcie wychodzić
nikomu w tych maskach. I znajdź mi jakąś apteczkę pierwszej pomocy.
I chodź tu zaraz!
- Heather? - pyta Cooper. - Heather, co? Gdzie ty jesteś?
Powtarzam wszystko, co powiedziałam przed chwilą. A jednocześnie
spoglądam na poranionego mężczyznę i ku swojemu nagłemu
przerażeniu zdaję sobie sprawę, że go znam.
To Manuel, siostrzeniec Julia.
- Pośpiesz się! - krzyczę do telefonu. A potem się rozłączam. Bo krew z
ran Manuela zaczyna się już zbierać w kałużę wokół moich kolan.
Zdzieram z siebie sweter i zatykam nim ziejącą dziurę w brzuchu
Manuela. Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. Na kursie pierwszej
pomocy, jaki zaliczyłam, nie mówiono nam, jak radzić sobie z licznymi
ranami kłutymi brzucha.
- Wszystko będzie dobrze - mówię do Manuela. Spogląda na mnie
przez na wpół zamknięte oczy. Ta krew dokoła niego zastyga i robi się
niemal czarna, kiedy wsiąka w moje dżinsy. Wciskam sweter jeszcze
mocniej do największej z ran, jaką dostrzegam, i przyciskam z wierzchu
palcami. - Manuel, wszystko będzie dobrze. Tylko mi nie mdlej, okay?
Pomoc będzie tu lada chwila.
- H - heather - chrypi Manuel. Krew mu płynie z kącików ust. Wiem, że
to nie jest dobry znak.
- Nic ci nie będzie - mówię takim tonem, jakbym w to wierzyła. -
Słyszysz, Manuel? Wszystko będzie dobrze.
- Heather - szepcze Manuel. Głos ma niewiele silniejszy od
świszczącego oddechu. - To ja. Ja jej go dałem.
Uciskając mocno ranę, krew przesączyła się przez sweter i zaczyna mi

background image

się zbierać pod paznokciami, proszę:
- Nic nie mów, Manuel. Pomoc jest w drodze.
- Ona mnie o to błagała - szepcze Manuel. Najwyraźniej majaczy pod
wpływem utraty krwi i bólu. - Sama mnie o to prosiła, a ja jej go dałem.
Nie powinienem był, ale ona płakała. Była taka... Była taka...
- Zamknij się wreszcie, Manuel - nakazuję mu, przerażona ilością krwi,
która mu płynie spomiędzy warg. - Proszę cię. Proszę, nic nie mów.
- Ona płakała - powtarza raz za razem Manuel. Gdzie jest ten Cooper? -
Jak miałem jej odmówić, kiedy tak płakała? Ale ja nie wiedziałem. Nie
wiedziałem, że oni jej to zrobią.
- Manuel - zwracam się do niego z nadzieją, że nie zauważy, jak drży
mi głos. - Musisz przestać mówić. Tracisz za dużo krwi...
- Ale oni wiedzieli - ciągnie, wyraźnie pogrążony we własnym świecie.
Świecie pełnym bólu. - Wiedzieli, że ona to ma...
W tym momencie zza rogu wypada Cooper, a tuż za nim Pete i Tom.
Pete na mój widok sięga po służbowe walkie - talkie i zaczyna do niego
wyszczekiwać informacje o tym, że mnie znaleźli i że natychmiast
potrzebne są nosze koło kortów do squasha.
Cooper klęka obok mnie i, o cudzie, wyciąga zestaw do pierwszej
pomocy, który skądś świsnął.
- Karetka jest już w drodze - informuje, a tymczasem Manuel, którego
rany naciskam zalanymi krwią palcami, dalej coś mówi słabym głosem.
- Dałem go jej, nie rozumiesz, Heather? To byłem ja. A oni wiedzieli,
że to ja.
- Kto mu to zrobił? - pyta Cooper, wyciągając wielki zwój bandaży z
apteczki pierwszej pomocy. - Udało ci się go zobaczyć?
- Wszyscy mieli na twarzach piłki do kosza.
- Co?
- Mieli na twarzach piłki do kosza. - Wyrywam mu kłąb bandaży,
zdejmuję sweter i przytykam bandaże do największej rany. - Takie
połówki piłek na twarzach, z wyciętymi otworami na oczy...
- Mój Boże. - Tom jest blady, pochyla się nad nami. - Czy to... czy to
Manuel?
- Tak - potwierdzam, a Cooper pochyla się i unosi jedną z powiek
Manuela.
- Jest w szoku - mówi Cooper, dość spokojnie jak na mój gust. - Znasz
go?

background image

- Pracuje w Fischer Hall. Na imię na Manuel. - Wiem, że Julio dostanie
szału, kiedy to zobaczy. Modlę się, żeby się tu nie pojawił, szukając
swojego siostrzeńca.
- Zrobili to, żeby mnie ostrzec - ciągnie Manuel. - Ostrzec, żebym nie
mówił, że go jej dałem.
- Że dałeś co komu? - pyta Cooper, chociaż ja Manuela uciszam,
prosząc, żeby oszczędzał oddech.
- Klucz - szepcze Manuel. - Wiedziałem, że nie wolno, ale dałem jej
mój klucz.
- Komu? - pyta Cooper.
- Cooper... - odzywam się. W głowie mi się nie mieści, że usiłuje
przesłuchiwać umierającego człowieka.
Ale on mnie ignoruje.
- Manuel, komu dałeś swój klucz?
- Lindsay - mówi Manuel. A potem kręci głową. - Dałem swój klucz
Lindsay. Płakała... Powiedziała, że zostawiła coś w stołówce, coś, co
musi stamtąd zabrać. W nocy, kiedy było już nieczynne...
Jego powieki się zamykają. Cooper rzuca:
- Cholera.
Ale wtedy pojawiają się sanitariusze i odsuwają nas od Manuela. A ja
czuję ulgę, uznając, że teraz już wszystko będzie dobrze. To tylko
pokazuje, jak mało mam intuicji. Tyle, co nic.
15
Niewinnie skłamałam,
Nie ma sensu zaprzeczać.
Mówiąc prawdę,
Nawet nie próbowałam.

Małe niewinne kłamstwo
Słowa/muzyka: Heather Wells

Wiecie, co się dzieje, kiedy ktoś zostanie niemal zamordowany w
czasie meczu koszykówki III ligi, który na żywo transmituje telewizja
na kanale New York One?
Mecz toczy się dalej.
Naprawdę.
Och, postawili policjantów przy wszystkich wyjściach po meczu - który

background image

Stokrotki przegrały dwadzieścia cztery do czterdziestu. Po prostu po
pierwszej połowie w ogóle stracili formę. I to nawet wcale nie dlatego,
że usłyszeli, co spotkało Manuela. Bo nikt im o tym nie powiedział.
Nie, Stokrotki są zwyczajnie kiepskie - gliny kazały wszystkim
zatrzymywać się przy wyjściu i pokazywać im dłonie i stopy. Zaglądali
też ludziom do toreb, szukając broni i śladów krwi.
Chociaż, oczywiście, nie powiedzieli nikomu, że tego właśnie szukają.
Ale nie znaleźli niczego obciążającego. Nie mogli nawet zatrzymywać
na przesłuchanie ludzi w połówkach piłek do kosza na twarzach, bo
prawie cała męska część publiczności takie maski nosiła.
I było to dość oczywiste - przynajmniej dla mnie - że ci faceci, którzy
poranili Manuela, już dawno stamtąd dali nogę. Bardzo wątpię, żeby
zostali, chcąc obejrzeć mecz do końca. Pewnie zniknęli, zanim policja
w ogóle się pojawiła.
Więc nawet nie stali się świadkami upokarzającej porażki Stokrotek.
Ja też nie. Bo kiedy tylko sanitariusze wsadzili Manuela do karetki, ze
zbolałym wujkiem u boku, a potem odjechali do szpitala - mówili, że
Manuel stracił mnóstwo krwi i ma jakieś wewnętrzne obrażenia, ale że
wszystkie ważniejsze organy są nienaruszone, więc pewnie z tego
wyjdzie - zostałam zabrana na Szósty Komisariat celem obejrzenia z
detektywem

Canavanem

zdjęć

policyjnych,

chociaż

przecież

wyjaśniłam mu, że nie widziałam żadnych twarzy ze względu na te ich
maski.
- A co z ciuchami? - spytał.
- Mówiłam panu - tłumaczę co najmniej po raz trzydziesty. - Mieli
zwyczajne, typowe ciuchy. Dżinsy. Flanelowe koszule. Nic rzucającego
się w oczy.
- I nie słyszałaś, żeby mówili coś do ofiary?
Trochę mnie irytuje, kiedy detektyw Canavan wciąż określa Manuela
słowem „ofiara”, skoro doskonale wie, że ten człowiek ma imię, i to
imię zna.
No ale z drugiej strony, podobnie jak ten wisielczy humor Sarah,
określenie „ofiara” pozwala mu może zdystansować się od takich
strasznych aktów przemocy.
Ja sama chętnie też bym się od tego zdystansowała. Za każdym razem,
kiedy przymykam oczy, widzę tę krew. Ona wcale nie wyglądała jak
telewizyjna krew. Była ciemnobrązowa. Tego samego koloru, co teraz

background image

kolana moich dżinsów.
- Nic nie mówili - odpowiadam. - Tylko go dźgali.
- A co on tam robił? - pyta detektyw Canavan. - Przy tych automatach z
napojami?
- A skąd ja mam to wiedzieć? - mówię, wzruszając ramionami. - Może
chciało mu się pić. Kolejka przy bufecie była naprawdę długa.
- A co ty tam robiłaś?
- Mówiłam panu. Szłam do łazienki, bo kolejka w innych damskich
toaletach była za długa.
Kiedy detektyw Canavan przyjechał do kompleksu sportowego - bo
oczywiście zadzwoniliśmy do niego, żeby mu powtórzyć, co Manuel
powiedział o kluczu, który dał Lindsay - sugerowałam, żeby przerwał
mecz i przesłuchał wszystkie obecne na nim osoby - a zwłaszcza trenera
Andrewsa, bo teraz miałam już powody, żeby wierzyć, że jest bardziej
w to wszystko zamieszany, niż mi się przedtem wydawało.
Ale rektor Allington - którego, niestety, trzeba było zawiadomić o tym,
co się dzieje, zwłaszcza że tak wielu policjantów zaczęło się pojawiać
w budynku - stawił opór, stwierdzając, że New York One zwęszyłoby
pismo nosem w mgnieniu oka i że uczelnia ma już dość rozgłosu jak na
jeden tydzień. Ostatnia rzecz, jakiej uczelni potrzeba, to kręcący się po
niej reporterzy, zadający pytania na temat przestępstwa, które, według
niego, nie musiało mieć nic wspólnego z Lindsay. Chociaż wszystkim
powtórzyłam, co mówił Manuel.
A potem rektor Allington zapewnił nas, że pomijając złą prasę, New
York One miałoby też prawo zaskarżyć nas za przerwanie meczu, bo
straciliby miliony dolarów z reklam, gdyby mecz nie został rozegrany
do końca.
Nigdy nie przypuszczałam, że te reklamy rowerków do ćwiczeń
przynoszą aż takie wpływy, ale najwyraźniej mecze uniwersyteckiej
koszykówki III ligi to obowiązkowe programy telewizyjne dla osób
najbardziej zainteresowanych nabywaniem domowego sprzętu do
fitnessu.
- Chcę mieć pewność, że wszyscy rozumieją jedno - oświadczył rektor
Allington do detektywa Canavana, niestety (dla niego) w zasięgu moich
uszu, chociaż mówił cicho, żeby nie podsłuchali go żadni kręcący się w
pobliżu reporterzy. - A mianowicie, że Uniwersytet Nowojorski w
żaden sposób nie odpowiada ani za śmierć tej dziewczyny, ani za rany

background image

odniesione przez pana Juareza dziś wieczorem. A jeśli to on dał jej
klucz, dzięki któremu mogła się dostać do stołówki, to my w żaden
sposób za to również nie odpowiadamy. Z punktu widzenia prawa to
nadal bezprawne wtargnięcie.
Na co detektyw Canavan powiedział:
- No więc twierdzi pan, rektorze, że jeśli Lindsay skorzystała z klucza
Manuela, żeby się dostać do stołówki, to jak cholera zasługiwała na to,
żeby jej odrąbać głowę?
Rektora Allingtona takie ujęcie sprawy widocznie wytrąciło z
równowagi, a jeden z jego sługusów wtrącił się ze słowami:
- Pan rektor wcale nie to miał na myśli. Pan rektor chciał powiedzieć, że
nie można winić uczelni za to, że jeden z jej pracowników przekazał
jakiś klucz studentce, która potem pozwoliła się zabić na terenie
należącym do uczelni...
Detektyw Canavan nie chciał tego dłużej wysłuchiwać. I ku mojej
ogromnej uldze zabrał mnie stamtąd ze sobą.
Z początku poczułam ulgę. Bo to oznaczało, że mogę jeszcze chociaż
na trochę odłożyć rozmowę z Cooperem na temat mojego taty.
Niestety, znaczyło to też, że zamiast tego będę musiała rozmawiać z
detektywem Canavanem.
- I to wszystko? Tylko tyle pamiętasz? Dżinsy, flanelowe koszule,
maski z piłek na twarzach. A co z butami? Nosili sportowe buty? Jakieś
mokasyny?
- Adidasy - mówię, wspominając trzeszczenie posadzki.
- No cóż. - Mruga oczami, patrząc na mnie. Jest późno, a on pewnie
cały dzień spędził w komisariacie. Liczba walających się na podłodze
koło jego biurka styropianowych kubków po kawie wskazuje, w jaki
sposób udało mu się tak długo zachować energię. - To nam zawęża krąg
podejrzanych.
- Bardzo mi przykro. Co mam panu powiedzieć. Oni...
- Nosili na twarzach maski z piłek do kosza. Tak. Wspominałaś już o
tym.
- A zatem skończyliśmy? - pytam.
- Skończyliśmy - potwierdza detektyw Canavan. - Pomijając
zwyczajowe ostrzeżenie.
- Ostrzeżenie?
- Że masz się nie wtrącać do śledztwa w sprawie morderstwa Lindsay

background image

Combs.
- Racja - mówię. Potrafię być równie ironiczna jak on. - Bo przecież ja
z premedytacją wpadłam na biednego Manuela, kiedy dźgali go nożami
jej zabójcy.
- Nie wiemy, czy napad na pana Juareza i zabójstwo Lindsay są ze sobą
powiązane - zauważa detektyw Canavan. A widząc moje uniesione
brwi, dodaje: - Na razie.
- Mogę już iść? - pytam.
Kiwa głową a ja w mgnieniu oka się stamtąd zabieram. Jestem
zmęczona. Chcę już tylko iść do domu. I zmienić spodnie, które są aż
sztywne od krwi Manuela.
Wychodzę na korytarz Szóstego Komisariatu, spodziewając się, że
zobaczę tam Coopera, który będzie siedział na tym samym miejscu co
zawsze, czekając, aż wyjdę po jednej ze swoich licznych wizyt u
detektywa Canavana (dzisiaj pobiłam nowy rekord: dwie w czasie
poniżej dwunastu godzin).
Ale krzesło jest puste. Na korytarzu nie ma nikogo.
I wtedy dostrzegam, że na zewnątrz gęsto sypie śnieg. Naprawdę
bardzo gęsto. Prawie nie widzę zarysu range rovera, który parkuje przed
komisariatem. Ale kiedy wychodzę na zewnątrz i rzucam okiem przez
szybę od strony kierowcy, rozpoznaję męża Party, Franka. Wzdryga się,
kiedy pukam w okno, i opuszcza szybę. - Heather! - Patty wychyla się
zza męża z siedzenia dla pasażera. - Tu jesteś! Przepraszam, nie
zauważyliśmy cię, słuchaliśmy sobie książki z taśmy. Takiej o
rodzicielstwie, poleciła nam ją ta nowa niania. - Ta niania, która was tak
przeraża? - Tak, właśnie ona. Boże, powinnaś zobaczyć jej minę, kiedy
powiedzieliśmy, że tu jedziemy. Ona prawie... No cóż, nieważne.
Wsiadaj, na pewno jesteś zmarznięta!
Wskakuję na tylne siedzenie. W środku jest ciepło i lekko pachnie
hinduskim jedzeniem. To dlatego, że Frank i Party jedli samosa,
czekając na mnie.
- Skąd wiedzieliście, gdzie jestem? - pytam, kiedy podają mi pierożek
pełen sosu tamaryndowego. Mniam.
- Cooper zadzwonił - wyjaśnia Frank. - Powiedział, że musi biec, i
spytał, czy nie moglibyśmy cię odebrać. Pewnie znów jedna z jego
spraw. A w ogóle nad czym on teraz pracuje?
- A skąd mam to wiedzieć? - pytam z pełnymi ustami. - Jakby on mi

background image

mówił takie rzeczy...
- Naprawdę widziałaś, jak kogoś dźgano nożem? - pyta Party, obracając
się na swoim siedzeniu. - Nie bałaś się? Co ty masz na dżinsach?
- Nie miałam czasu się bać - odpowiadam, żując. - A to jest krew.
- O Boże! - Party szybko obraca się twarzą do szyby. - Heather!
- Nie ma sprawy - mówię. - Mogę sobie po prostu kupić nowe. -
Chociaż znając moje szczęście, będę musiała kupić o numer większe
dzięki temu całemu świątecznemu obżarstwu, na które sobie
pozwoliłam.
Rozmiar XXL to nadal przeciętny rozmiar jak na Amerykankę, ale i tak
nie mam ochoty wymieniać wszystkich dżinsów na nowe, żeby
pasowały do obecnej figury. To strasznie obciąża portfel. Zamiast tego
wypadałoby może ograniczyć nieco spożycie latynoskiego smażonego
kurczaka. Może.
Chociaż to będzie zależało od tego, jak będę wyglądała w nowych
dżinsach.
- Naprawdę zaczyna nieźle walić śnieg - zauważa Frank, wyjeżdżając
ze swojego świetnego miejsca do parkowania. W zwykłych
okolicznościach to miejsce zostałoby natychmiast zajęte przez jakiś
czekający na nie pojazd. Ale teraz mamy śnieżycę i na miasto nikt nie
wyjeżdża. Płatki śniegu opadają gęsto i szybko, już zakrywają ulice i
chodniki paroma centymetrami puszystej bieli. - Nie wyobrażam sobie,
jak Cooper przy tej pogodzie zdoła cokolwiek wykryć.
Frank ma leciutką obsesję na temat Coopera jako prywatnego
detektywa. Większość ludzi fantazjuje, że zostają gwiazdami rocka. No
cóż, okazuje się, że gwiazdy rocka fantazjują o tym, że są prywatnymi
detektywami. Albo, jak w moim przypadku, że noszą nieschlebiąjący
klientowi rozmiar S i nadal mogą jeść wszystko, na co mają ochotę.
Chociaż ja właśnie nie jestem gwiazdą rocka. Już nie.
- Heather, mam nadzieję, że tym razem jesteś ostrożna - martwi się
Patty z przedniego siedzenia. - Chodzi mi o tę zabitą dziewczynę. Nie
będziesz się wplątywała w to śledztwo, prawda? Nie tak, jak ostatnim
razem?
- Och, nie, do diabła - mówię. Patty nie musi wiedzieć o mojej
wycieczce do Tau Phi Epsilon. Ma już dość zmartwień jako była
modelka i żona gwiazdy rocka, nie wspominając o tym, że matkuje
dziecku na etapie nauki chodzenia, które według ostatnich doniesień

background image

potrafi zjeść na jedno posiedzenie całego bajgla z H & H ze wszystkimi
dodatkami - prawie tak dużego jak jego główka.
Niania też nie była tym specjalnie zachwycona.
- To dobrze - powiada Patty. - Bo nie płacą ci wystarczająco dużo,
żebyś znów dała się prawie zamordować jak ostatnim razem.
Kiedy Frank zatrzymuje się pod domem Coopera, widzę, że w środku
pali się kilka świateł... Co mnie dziwi, bo to znaczy, że Cooper musi
być u siebie.
Ale zanim wychodzę z samochodu, Frank mówi:
- Och, Heather, w sprawie tego występu w Pubie Joego... Zamieram z
dłonią na klamce drzwi. W głowie mi się nie mieści, że przez tę całą
krew i wszystko inne na śmierć zapominałam o tym, że Frank zaprosił
mnie do występu z nim i jego kapelą.
- Och! - Gorączkowo szukam jakiejś wymówki. - Tak. W tej sprawie.
Mogę do ciebie oddzwonić? Bo teraz jestem już padnięta i naprawdę
nie potrafię myśleć jasno...
- Nie ma tu nad czym myśleć - odpowiada Frank. - To będę tylko ja i
chłopaki, i jakieś sto sześćdziesiąt naszych przyjaciół i rodziny. Daj się
namówić. Będzie fajnie.
- Frank. - Patty najwyraźniej zauważyła mój wyraz twarzy. - Może to
nie jest jednak najlepszy moment na rozmowę na ten temat.
- No proszę cię, Heather. - Frank ignoruje żonę. - Nigdy nie pokonasz
scenicznej tremy, jeśli znów nie wystąpisz. Dlaczego miałabyś nie
zrobić tego wśród przyjaciół?
Trema sceniczna? To jest mój problem? Zabawne. Sądziłam, że to tylko
strach przed wygwizdaniem przez ludzi, którzy mnie dodatkowo
jeszcze czymś obrzucą. Albo, co gorsza... Będą się ze mnie złośliwie
śmiać, tak jak śmiali się Jordan i tata Coopera, kiedy zagrałam im
własne piosenki tego pamiętnego dnia w siedzibie Cartwright Records...
- Zastanowię się nad tym - obiecuję Frankowi. - Dzięki, że mnie
podwieźliście. To pa.
Uciekam z samochodu, zanim któreś z tych dwojga zdąży cokolwiek
jeszcze powiedzieć, a potem biegnę do drzwi frontowych, uchylając
głowę przed siekącym śniegiem.
Lucy wita mnie w holu, zadowolona z mojego widoku, ale wcale nie w
taki sposób „muszę natychmiast, w tej minucie wyjść”. Ktoś już ją
wyprowadził na spacer.

background image

- Halo?! - wołam, ściągając kurtkę i szalik.
Nikt mi nie odpowiada. Ale wyczuwam jakiś niezwykły zapach.
Dopiero po jakiejś minucie go rozpoznaję - to świeczka zapachowa.
Cooper i ja nie przepadamy za świecami - Cooper dlatego, że jest, no
cóż, facetem, a ja dlatego, że widziałam, jak stawały się przyczyną tylu
pożarów w Fischer Hall, że popadam w paranoidalne lęki, że ja też o
takiej świecy zapomnę, pozwalając jej się palić bez dozoru.
Więc dlaczego ktoś w tym domu pali świeczkę?
Zapach idzie z góry... Nie z salonu ani z kuchni i nie z gabinetu
Coopera. Z górnego piętra, gdzie Cooper sypia.
A potem do mnie dociera. Widocznie Cooper jest w domu i ma gościa.
W swoim pokoju.
Ze świecami.
Co może oznaczać tylko jedno: umówił się na randkę.
Oczywiście. To dlatego nie mógł na mnie zaczekać w komisariacie i
musiał zadzwonić do Franka i Patty! Umówił się z kimś.
Przystaję na dole schodów, próbując zrozumieć, czemu ta konstatacja
przyprawiła mnie o nagły smutek. Bo przecież to nie tak, że Cooper wie
o tym, jak potężnie się w nim podkochuję. Dlaczego nie miałby
spotykać się z innymi? Tylko dlatego, że z nikim się nie spotykał (a
przynajmniej ja nic o tym nie wiem... to znaczy, do domu nigdy nikogo
nie przyprowadził) od czasu, kiedy ja się tu wprowadziłam, to jeszcze
nie znaczy, że nie powinien czy że mu nie wolno. Teraz, jak się nad tym
zastanawiam, to nigdy nie rozmawialiśmy o kwestii zapraszania gości z
nocowaniem. To po prostu temat, który nigdy nie wypłynął.
Aż do tej pory.
No i co z tego? Ma gościa z nocowaniem. Ja tu nie mam nic do gadania.
Wejdę sobie po prostu cichutko na drugie piętro i położę się spać. Nie
ma powodu pukać do niego i pytać, co robi. Chociaż umieram z
ciekawości, jaka ona jest. Cooper dorobił się w rodzinie reputacji faceta
spotykającego się z superinteligentnymi, niesamowicie pięknymi, a
nawet egzotycznymi kobietami. Na przykład neurochirurgami, które
kiedyś pracowały jako modelki. I tym podobne.
Gdyby mi się nawet kiedykolwiek wydawało, że mam jakieś szanse u
Coopera, jedno spojrzenie na jego eks powinno mnie z tego wyleczyć.
Bo jaki facet zainteresowałby się byłą gwiazdką pop, której sława
przebrzmiała, a która teraz pracuje jako zastępczyni kierownika

background image

administracyjnego akademika i nosi dżinsy w schlebiającym klientowi
rozmiarze M (a może nawet L), jeśli może mieć lekarkę, która kiedyś
była Miss Delaware?
Tak. Jasne. Żaden. Chyba że ta lekarka okazałaby się naprawdę nudna. I
może nie lubiłaby Elli Fitzgerald (ja znam na pamięć wszystkie jej
piosenki, nie wyłączając scat). I może gdyby nie była ciepłą, miłą
ludzką istotą, jaką we własnej opinii jestem...
Przestań. Natychmiast przestań!
Skradam się po schodach na pierwsze piętro, jak mogę najciszej - Lucy
drepcze mi przy nodze i dyszy - kiedy zauważam coś dziwnego. Drzwi
do sypialni Coopera są uchylone... Ale za nimi jest ciemno. Tymczasem
drzwi do pokoju gościnnego po drugiej stronie korytarza są otwarte i to
tam jest jasno, i to tam coś migocze. Jak płomyk świecy.
Kto, u licha, miałby siedzieć w naszym pokoju gościnnym przy
świeczce?
- Halo? - odzywam się znowu. Bo jeśli Cooper zabawia jakieś swoje
znajome panie w naszym pokoju gościnnym, to, no cóż, po prostu
będzie miał pecha, jeśli wpadnę tam do środka. Jego pokój to jego azyl
- nigdy nie ośmieliłabym się tam zaglądać... Choćby dlatego, że
Coopera prawie nigdy tam nie ma. No i dlatego, że przerażają mnie te
jego prześcieradła po tysiąc dolarów sztuka.
Ale pokój gościnny?
Drzwi są tylko nieco uchylone. Właściwie można je uznać za otwarte.
W związku z tym otwieram je jeszcze szerzej i mówię po raz trzeci:
- Halo?
...A potem wrzeszczę na widok taty, który wykonuje właśnie pozycję
Psa Patrzącego w Dół.
16
Miłość jest jak tekst
z kiepskiego filmu.
Złamane serce to stara
radiowa piosenka.
Ty jesteś źródłem
kłopotów,
A kłopoty to specjalność
mojego serca.

background image

Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells

Mnie to znakomicie odpręża - tłumaczy tata. - Jeszcze w ośrodku
robiłem to codziennie rano i wieczorem. Joga naprawdę odmładza.
Gapię się na niego z przeciwległego kąta pokoju. Dziwnie jest słuchać,
jak własny ojciec nazywa więzienie ośrodkiem. Zwłaszcza kiedy
jednocześnie ćwiczy jogę.
- Tato. Czy mógłbyś na chwilę przerwać i ze mną porozmawiać?
- Oczywiście, kochanie - odpowiada. I znów staje w pionie.
W głowie mi się to nie mieści. On się tu ewidentnie wprowadził. Jego
walizka leży otwarta - i rozpakowana - na fotelu przy oknie. Obok, przy
komodzie, stoją jego buty, ustawione równiutko, pod linijkę, jak w
wojsku. Maszyna do pisania - maszyna do pisania! - stoi na antycznym
biureczku, a obok niej jest schludny stosik papieru maszynowego. Tata
ma na sobie niebieską piżamę w cieniutkie granatowe prążki, a na
szafce koło łóżka pali się gruba zielona świeca. Obok niej leży opasła
biografia Lincolna.
- Mój Boże - mówię, kręcąc głową. - Jak się tu dostałeś? Włamałeś się?
- Oczywiście, że nie. - Tata jest wyraźnie oburzony. - Wielu rzeczy
nauczyłem się w ośrodku, ale nie dowiedziałem się, jak otwierać
wytrychem zamek typu Medeco. Twój młody człowiek zaproponował
mi lokum.
- Mój... - Czuję, że mam ochotę unieść oczy do nieba. - Tato. Ja ci już
mówiłam. To nie jest żaden mój młody człowiek. Chyba nic mu nie
powiedziałeś o tym, że ja go ko...
- Heather. - Tata spogląda ze smutkiem. - Oczywiście, że nie. Nigdy
bym nie nadużył w taki sposób twojego zaufania. Po prostu wyraziłem
niezadowolenie ze swojej obecnej sytuacji mieszkaniowej w obecności
pana Cartwrighta, a on zaproponował mi, żebym się tutaj zatrzymał...
- Tato! - jęczę. - Powiedz, że tego nie zrobiłeś!
- No cóż, hotel Chelsea to raczej nie jest odpowiednie lokum dla
człowieka w mojej sytuacji - tłumaczy tata cierpliwie. - Nie wiem, czy
jesteś tego świadoma, ale w hotelu Chelsea mieszka wielu ludzi, którzy
mają za sobą kryminalną przeszłość. Faktycznych morderców. To nie
jest otoczenie, w jakim powinna przebywać osoba, która stara się
zrehabilitować. Poza tym było tam za głośno. Cała ta dudniąca muzyka

background image

i klaksony samochodów. Nie, to miejsce... - rozgląda się radośnie po
ładnej, białej sypialni - jest o wiele bardziej w moim guście.
- Tato. - Nic nie poradzę. Nie mogę już tego znieść. Osuwam się na
krawędź podwójnego łóżka. - Czy Cooper powiedział, jak długo
możesz się u nas zatrzymać?
- Właściwie... - mówi tata, wyciągając rękę, żeby podrapać Lucy za
uchem, bo weszła za mną do pokoju. - Owszem. Powiedział, że mogę tu
pomieszkać, dopóki nie stanę na nogi.
- Tato. - Mam ochotę zacząć wrzeszczeć. - Nie można tak robić. To nie
tak, że ja nie chcę pracować nad naszym związkiem, twoim i moim.
Chodzi o to, że... Nie możesz w taki sposób wykorzystywać hojności
Coopera.
- Nie wykorzystuję. W zamian za mieszkanie będę dla niego pracował.
Mrugam oczami.
- Ty... co?
- Zatrudnia mnie jako pracownika Cartwright Investigations -
oświadcza tata... Z odrobiną dumy, jak mi się wydaje. - Tak samo jak
ty, będę dla niego pracował. Będę mu pomagał śledzić ludzi. Mówi, że
mam do tego odpowiedni wygląd... W pewnym sensie, nie rzucam się w
oczy. Mówi, że wtapiam się w tło.
Znów mrugam oczami.
- Wtapiasz się w tło?
- Dokładnie tak. - Tata otwiera szufladę szafki przy łóżku i wyjmuje z
niej mały drewniany flet. - Próbuję potraktować to jako komplement.
Chodzi o to, że mnie się po prostu nie zauważa. Wiem, że twoja matka
tak to odbierała, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że cały świat też
tak mnie widzi. No, nieważne. Posłuchaj tej melodyjki, której
nauczyłem się w ośrodku. Jest bardzo relaksująca. A po takim
wieczorze jak twój na pewno przyda ci się nieco oddechu.
Siedzę tam przez jakąś minutę i słucham zalewających mnie nut -
tęsknych i, jak twierdził tata, dziwnie odprężających. A potem kręcę
głową i mówię:
- Tato... Natychmiast przerywa grę.
- Tak, kochanie?
To te jego czułe słowa tak mnie dobijają. Czy raczej sprawiają że mam
ochotę dobić jego.
- Idę teraz do łóżka. Porozmawiamy o tym jeszcze raz rano.

background image

- Dobrze - zgadza się. - Ale nie wiem, o czym jeszcze tu rozmawiać.
Cooper to z całą pewnością rozsądny człowiek. Jeśli chce mnie
zatrudnić, to nie wiem, czemu miałabyś zgłaszać obiekcje.
Ja też nie wiem, czemu miałabym zgłaszać obiekcje. Poza tym że... Jak
ja mam sprawić, że Cooper dostrzeże, że jestem kobietą jego marzeń,
skoro dokoła będzie się kręcił mój ojciec? Jak ja mam mu zrobić ten
romantyczny obiad dla dwojga, który zaplanowałam? Nie ma nic
romantycznego w steku dla trojga.
- Heather, zdaję sobie sprawę, że nie byłem dla ciebie najlepszym
ojcem - ciągnie tata. - Poza tym ani twoja matka, ani ja nie
stanowiliśmy dla ciebie zbyt dobrych wzorów, kiedy dorastałaś. Ale
mam nadzieję, że tak dalece ci to nie zaszkodziło, żebyś nie umiała
teraz tworzyć udanych związków. Bo moim najszczerszym życzeniem
jest, żeby między nami właśnie taki związek zaistniał. Bo każdy
potrzebuje rodziny, Heather.
Rodzina? Czy to tego potrzebuję? Czy z tego powodu jest ze mną coś
nie tak? Bo nie mam rodziny?
- Wyglądasz na zmęczoną - dodaje tata. - Nic dziwnego, po takim
długim dniu jak twój. Proszę, może to ci pomoże odpocząć. - I znów
zaczyna grać na tym swoim flecie.
Okay. Tego to ja już naprawdę nie potrzebuję.
Pochylam się naprzód, zdmuchuję pachnącą świeczkę taty i zabieram ją
z szafki.
- To jest zagrożenie pożarowe - rzucam swoim najbardziej
administracyjno - kierowniczym tonem.
A potem wychodzę z pokoju i idę na górę, do siebie.
Śnieg nie przestał padać. Kiedy budzę się rano i wyglądam przez okno,
widzę, że nadal sypie - teraz już trochę wolniej i nie tak gęsto. Ale
ciągle lecą z nieba te wielkie puszyste płatki.
A kiedy wstaję z łóżka - co wcale nie jest takie proste, biorąc pod
uwagę, jak mi w nim przytulnie, z Lucy rozwaloną prawie w poprzek
mnie - i podchodzę do okna, widzę przed sobą rajsko - zimowy
krajobraz.
Nowy Jork wygląda zupełnie inaczej po opadach śniegu. Nawet dwa
centymetry potrafią zrobić różnicę - znika brud i graffiti, a wszystko
zaczyna błyszczeć i wyglądać jak nowe.
A pół metra - czyli tyle, ile napadało przez noc - sprawia, że miasto

background image

wygląda jak z obcej planety. Wszystko jest ciche... Żadnego trąbienia
klaksonami, żadnych alarmów w samochodach... Każdy dźwięk
stłumiony, każda gałąź ugina się pod ciężarem wielkiej ilości białego
puchu, każdy parapet okienny jest nim zasypany. Patrząc na to
wszystko, z nagłym ściśnięciem serca pojmuję, co to dla nas oznacza:
Śnieżny Dzień.
Dociera to do mnie, zanim jeszcze rzucam się do telefonu i dzwonię do
biura obsługi studiów. Och, tak. Zajęcia są w dniu dzisiejszym
odwołane. Całe miasto jest chyba sparaliżowane. Tylko konieczne
służby porządkowe powinny pojawiać się na ulicach. Tak.
Tylko że jak się mieszka dwie przecznice od miejsca pracy, to trochę
trudno twierdzić, że się do niej nie można było dostać.
Ale mogę się chociaż spóźnić.
Kąpię się niespiesznie - bo po co stać pod prysznicem, jak można leżeć
- i powoli się ubieram. Muszę włożyć swoje zapasowe dżinsy ze
względu na te plamy z krwi na tych codziennych i ze zdziwieniem
zauważam, że są odrobinę obcisłe. Okay, może więcej niż odrobinę.
Muszę zastosować swój stary trick i powpychać sobie zwinięte w
kłębek skarpetki za pasek dżinsów, żeby się trochę rozciągnęły i zrobić
kilka głębokich przysiadów. Mówię sobie, że to dlatego, że spodnie
właśnie wyszły z suszarki. Dwa tygodnie temu.
A kiedy wyjmuję skarpetki przed zejściem na dół, są już trochę mniej
obcisłe. Przynajmniej mogę oddychać.
I właśnie oddychając, czuję, że dobiega mnie jakiś niezwykły zapach. A
przynajmniej niezwykły w tym domu.
Bekon. I o ile się nie mylę, jajka.
Szybko zbiegam po schodach - Lucy drepcze mi po piętach - i jestem
przerażona, kiedy wchodzę do kuchni i zastaję tam Coopera
czytającego gazetę, podczas gdy mój tata stoi przy kuchence w
brunatnych sztruksach i wełnianym swetrze i przygotowuje śniadanie.
- To się musi skończyć - mówię głośno. Tata obraca się do mnie z
uśmiechem.
- Dzień dobry, kotku. Soku? Cooper wygląda zza gazety.
- Dlaczego się zrywałaś? - pyta. - Właśnie powiedzieli, że Uniwersytet
Nowojorski dziś jest nieczynny.
Ignoruję go. Ale nie mogę zignorować Lucy, która jest przy tylnych
drzwiach i drapie, żeby ją wypuścić. Otwieram drzwi, wpuszczając do

background image

środka podmuch mroźnego powietrza. Lucy ma rozczarowaną minę,
widząc to, co się dzieje na dworze, ale dzielnie rusza przed siebie.
Zamykam za nią drzwi i zwracam się twarzą do ojca. Bo podjęłam
decyzję. I nie ma ona nic wspólnego z tym drewnianym flecikiem.
- Tato, nie możesz tutaj mieszkać. Przepraszam, Cooper. Ładnie z
twojej strony, że to zaproponowałeś. Ale sytuacja jest po prostu
dziwaczna.
- Wyluzuj - radzi Cooper zza swojej gazety.
Czuję, że ciśnienie mi skacze o kolejne dziesięć punktów. Dlaczego to
się zawsze zdarza, kiedy ktoś ci mówi: „Wyluzuj”?
- Mówię poważnie. Przecież ja też tu mieszkam. I też jestem
pracownikiem Cartwright Investigations. Czy nie mam w tej sprawie
nic do powiedzenia?
- Nie - rzuca Cooper zza gazety.
- Kotku - odzywa się tata, obracając się w moją stronę z kubkiem
parującej kawy w ręku. - Wypij to. Nigdy nie lubiłaś poranków.
Zupełnie jak twoja matka.
- Nie jestem jak mama - protestuję. Ale kawę biorę. Bo pachnie
pysznie. - Jasne? Ja jej w niczym nie przypominam. Rozumiesz,
Cooper? Dociera do ciebie, co zrobiłeś? Zaprosiłeś tego człowieka,
żeby z nami zamieszkał, a on już mi zaczyna wmawiać, że jestem jak
moja matka. A ja jej w niczym nie przypominam.
- No to niech tu zostanie - proponuje Cooper, nadal nie wyglądając zza
tej swojej gazety - i niech sam się o tym przekona.
- Twoja matka to urocza osoba, Heather. - Tata przekłada dwa sadzone
jajka z bekonem na talerz. - Tylko nie o poranku. Trochę jak ty. Proszę.
- Podaje mi talerz. - Takie lubiłaś jako mała dziewczynka. Mam
nadzieję, że nadal je lubisz.
Opuszczam wzrok na talerz. Ułożył jajka tak, że wyglądają jak oczy, a
bekon pośrodku to uśmiechnięte usta; zrobił to tak jak wtedy, kiedy
byłam jeszcze dzieckiem.
Nagle zaczyna mi się okropnie zbierać na płacz.
Niech go diabli. Jak on może robić mi coś takiego?
- Są w porządku, dzięki - mruczę i siadam przy kuchennym stole.
- No cóż - Cooper opuszcza gazetę - sprawa już jest ustalona, Heather.
Twój tata pomieszka z nami przez jakiś czas, póki nie zdecyduje, co
chce robić dalej. To dobrze, bo mnie się przyda pomoc. Mam więcej

background image

pracy, niż sam jestem w stanie wykonać, a twój tata ma dokładnie takie
cechy, jakie przydadzą się u asystenta.
- Zdolność wtapiania się w tło - wymieniam, żując kawałek bekonu.
Który jest pyszny. I nie ja jedna tak uważam. Lucy, którą tata
wpuszcza, kiedy znów zaczęła skrobać do drzwi, też pożera kawałek,
jaki jej rzuciłam.
- Tak jest - przyznaje Cooper. - Zdolność, której nie wolno nie
doceniać, kiedy się pracuje w sektorze prywatnych usług
detektywistycznych.
Dzwoni telefon. Tata mówi:
- Ja odbiorę. - I wychodzi z kuchni.
Kiedy znika, Cooper odzywa się już innym tonem:
- Posłuchaj, jeśli to faktycznie jakiś problem, to ja mu załatwię pokój
gdzieś indziej. Nie wiedziałem, że między wami jest tyle...
niezałatwionych spraw. Myślałem, że może to ci zrobi dobrze.
Gapię się na niego.
- Zrobi mi dobrze? Jak ma mi dobrze zrobić mieszkanie pod jednym
dachem z moim tatą przestępcą?
- No cóż, sam nie wiem - bąka Cooper, a minę ma nietęgą. - Po prostu...
Przecież ty nikogo nie masz.
- I jak o tym dyskutowaliśmy wcześniej - odpowiadam kwaśno - ty też
nie.
- Ale ja nikogo nie potrzebuję.
- Ja też nie.
- Heather - mówi Cooper cicho. - Potrzebujesz. Nikt, umierając, nie
zapisał ci domu w mieście i nie zrobił z ciebie osoby materialnie
niezależnej. I nie obraź się, ale dwadzieścia trzy tysiące dolarów
rocznie, na Manhattanie, to kpiny. Potrzebujesz tylu przyjaciół i
członków rodziny, ilu tylko możesz mieć.
- Włącznie z niebieskimi ptaszkami? - pytam.
- Posłuchaj, twój tata to wyjątkowo inteligentny człowiek. Jestem
pewien, że stanie na własnych nogach. I uważam, że powinnaś wtedy
być w pobliżu, choćby po to, żeby wzbudzić w nim poczucie winy,
żeby dał ci trochę kasy. Jest ci winien czesne za studia, przynajmniej
tyle.
- Nie potrzebuję kasy na czesne. Jestem z niego zwolniona, bo pracuję
dla uczelni, zapomniałeś?

background image

- Nie - mówi Cooper, siląc się na cierpliwość. - Ale nie musiałabyś tam
pracować, gdyby twój tata zgodził się zapłacić czesne.
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Miałabym... rzucić pracę?
- Tak. Żeby chodzić na studia stacjonarne, o ile zdobycie dyplomu
naprawdę jest twoim celem.
To zabawne, ale chociaż on mówi sensowne rzeczy, to ja nie mogę
sobie wyobrazić, jak by to było nie pracować w Fischer Hall. Pracuję
zaledwie jakieś trochę ponad pół roku, ale mam wrażenie, że jestem tam
od zawsze. Sam pomysł, że miałabym nie chodzić codziennie do pracy,
wydaje się jakiś dziwny.
Czy tak się czują wszyscy ludzie wykonujący pracę biurową? Czy to
tylko ja, ponieważ ją po prostu lubię?
- No cóż - mamroczę, wpatrując się w swój talerz. Swój pusty talerz. -
Chyba masz rację. Tylko że... Wydaje mi się, że już wystarczająco
wykorzystuję twoją gościnność. Nie chcę, żeby teraz jeszcze zaczęła
żerować na tobie moja rodzina.
- Pozwolisz, że sam się będę bronił przed chętnymi do żerowania na
mnie - ucina cierpko Cooper. - Potrafię sam o siebie zadbać. A poza
tym wcale mnie nie wykorzystujesz. Moje rachunki wreszcie są w
porządku. Po raz pierwszy opłaty są robione na czas, a na dodatek
rachunki się zgadzają. Dlatego nie mogę uwierzyć, że oni każą ci robić
ten wyrównawczy kurs z matematyki; radzisz sobie przecież zupełnie
nieźle...
Aż sapię na dźwięk słów „wyrównawczy kurs z matematyki”, bo coś
sobie nagle przypominam.
- O, nie!
- Co? - Cooper jest zaskoczony.
- Wczoraj wieczorem miałam pierwsze zajęcia - mówię, chowając
twarz w dłoniach. - I się nie pojawiłam! Moje pierwsze zajęcia... Mój
pierwszy uniwersytecki kurs... A mnie tam nie było!
- Jestem pewien, że twój wykładowca zrozumie, Heather - pociesza
mnie Cooper. - Zwłaszcza jeśli czytał ostatnio gazety.
Tata wraca do kuchni, niosąc ze sobą bezprzewodowy telefon z holu.
- To do ciebie, Heather. To twój szef, Tom. Cholernie sympatyczny
młody człowiek. Pogadaliśmy sobie miło o wczorajszym meczu.
Naprawdę, jak na drużynę III ligi, wasi chłopcy dali niezły pokaz.

background image

Odbieram telefon od taty, przewracając oczami. Jeśli usłyszę jeszcze
chociaż jedno słowo o koszykówce, zacznę krzyczeć.
I co ja mam teraz zrobić z tym, co mi wczoraj wieczorem powiedziała
Kimberly? Czy coś się działo między trenerem Andrewsem a Lindsay
Combs? A jeśli tak, to... Dlaczego on miał ją w związku z tym zabijać?
- Wiem, że uczelnia jest zamknięta - mówię do Toma. - Ale i tak
przyjdę.
Bo biorąc pod uwagę osobę naszego nowego współlokatora,
monsunowe deszcze by mnie nie powstrzymały przed wyjściem do
pracy, a co dopiero taki tam mały wiaterek z północnego wschodu.
- Oczywiście, że przyjdziesz. - Tomowi najwyraźniej nigdy nie wpadło
do głowy, że mogłabym zrobić to samo, co robią dzisiaj Wszyscy inni
nowojorczycy, zostać w domu. - Dlatego cieszę się, że cię złapałem
przed wyjściem. Dzwonił doktor Jessup...
Jęczę. To nie jest dobry znak.
- Dzwonił ze swojego domu w Westchester, czy gdzie on tam mieszka.
Chciał się upewnić, że jakiś przedstawiciel działu administracji pojawi
się dziś w szpitalu, żeby odwiedzić Manuela. Mamy pokazać, że nie jest
nam wszystko jedno. I przynieść kwiaty, bo wszystkie kwiaciarnie są
zamknięte przez tę śnieżycę i nie ma jak ich posłać. Mówi, że jeśli
kupisz jakieś kwiaty w szpitalnym sklepiku, to mogę ci oddać kasę z
naszych biurowych drobnych...
Dziwię się. To dość odpowiedzialne zlecenie. Doktor Jessup zwykle nie
prosi zastępców kierowników swoich akademików, żeby reprezentowali
cały dział administracji. Nie, żeby nam nie ufał. Tylko że... No cóż, ja
nie należę do najpopularniejszych osób spośród personelu, odkąd
upuściłam na ziemię zastępczynię kierowniczki administracyjnej
Wasser Hall w czasie tych gier na zaufanie.
- Jesteś pewien, że on chce, żebym to ja pojechała? - pytam Toma.
W zasadzie nie powiedział konkretnie, kto. Ale chce, żeby pojechał ktoś
z administracji i pokazał, że nam wszystkim zależy...
- Bo nam zależy - upominam go.
- No tak, oczywiście, zależy nam - poprawia się Tom. - Ale jemu
chodziło o takie „wszyscy” w znaczeniu dział administracji, a nie
„wszyscy” w znaczeniu ludzie, którzy faktycznie znali Manuela.
Pomyślałem, że skoro ty i Manuel już się wcześniej znaliście i
właściwie to ty mu uratowałaś życie, i...

background image

- I jestem o dwie przecznice bliżej St. Vincent's niż którakolwiek z osób
obecnych w tej chwili w Fischer Hall - kończę za niego. Wszystko staje
się teraz jasne.
- Coś w ten deseń - mówi Tom. - A więc? Załatwisz to? Zajrzysz tam,
zanim przyjedziesz do biura? Możesz wziąć taksówkę do szpitala i z
powrotem, jeśli uda ci się jakąś złapać, a doktor Jessup obiecał, że
dostaniesz zwrot kasy, jeśli przedstawisz rachunek...
- Zajmę się tym z przyjemnością - oświadczam. Zawsze, kiedy mogę
wydać jakąś kasę na koszt działu administracji, mam udany dzień.
- Ale jak ty sobie dzisiaj radzisz? - pytam. Chciałam, żeby zabrzmiało
to nonszalancko, chociaż jego odpowiedź jest bardzo ważna dla mojego
przyszłego szczęścia. Nigdy nie wiadomo, jak obrzydliwego szefa
mogą mi wyznaczyć, jeśli Tom odejdzie z pracy. Być może kogoś
takiego jak doktor Kilgore... - Nadal rozważasz... Bo wczoraj
wspominałeś, że zastanawiasz się nad powrotem do Teksasu...
- Usiłuję po prostu żyć z dnia na dzień, Heather. - Tom wzdycha.
- Wiesz, morderstwa i ataki nożowników nigdy nie były przerabiane na
żadnych moich kursach z administracji uczelnianej.
- Jasne. Ale w Teksasie nie ma takich fajnych śnieżyc. A przynajmniej
nie tak często.
- To prawda - przytakuje Tom. Ale bez przekonania o wyższości
Nowego Jorku nad Teksasem. - To do zobaczenia za trochę. Trzymaj
się ciepło.
- Dzięki - rzucam. I rozłączam się...
...oraz przekonuję się, że Cooper patrzy na mnie dziwnie znad swojej
kawy.
- Wybierasz się do St. Vincent's z wizytą do Manuela? - pyta lekkim
tonem. Zbyt lekkim.
- Tak - odpowiadam i odwracam wzrok. Wiem, o czym myśli. I nic nie
mogłoby być odleglejsze od prawdy. No cóż, może nie nic, ale... -
Wątpię, żeby mi się udało złapać taksówkę, więc lepiej pójdę się ciepło
ubrać...
- Przekażesz tylko Manuelowi życzenia szybkiego powrotu do zdrowia,
a potem zaraz wracasz do biura, prawda? - pyta Cooper. - Nie będziesz,
powiedzmy, siedziała tam i próbowała go przepytywać na okoliczność,
kto i dlaczego zaatakował go wczoraj wieczorem, prawda?
Śmieję się z całego serca, słysząc ten tekst.

background image

- Cooper! - wołam. - Boże, jaki ty jesteś zabawny! Oczywiście, że tego
nie zrobię. Przecież ten biedaczyna został tak brutalnie poraniony. Całą
noc spędził na sali operacyjnej. Pewnie nawet się jeszcze nie wybudził.
Tylko wślizgnę się do środka, zostawię kwiaty i balony i pójdę sobie.
- Jasne - mówi Cooper. - Bo detektyw Canavan powiedział ci, że masz
się trzymać z daleka od śledztwa w sprawie zabójstwa Lindsay.
- Totalnie.
Tata, który przysłuchiwał się naszej wymianie zdań z taką samą
intensywnością, z jaką obserwował mecz koszykówki poprzedniego
wieczoru, ma teraz skonsternowaną minę.
- A dlaczego Heather miałaby wtrącać się do śledztwa w sprawie
zabójstwa tej biednej dziewczyny?
- Och! - wzdycha Cooper. - Powiedzmy sobie, że twoja córka ma
skłonność do nieco przesadnego angażowania się w życie mieszkańców
swojego akademika. I w ich zgony.
Tata spogląda na mnie ze śmiertelną powagą.
- Naprawdę, kochanie, powinnaś zostawić takie sprawy policji. Przecież
nie chcesz, żeby cię ktoś skrzywdził, prawda?
Patrzę na tatę, a potem na Coopera i znów na tatę. Nagle do mnie
dociera: oni mają przewagę liczebną. Teraz ich jest dwóch, a ja tylko
jedna.
Z gardła wyrywa mi się jakiś nieartykułowany dźwięk i uciekam z
pokoju.
17
To miasto to nie tylko stal
I beton,
To miasto to nie tylko
miliony historii.
Zęby wybite, ale nadal
z uśmiechem.
„Spróbuj się ze mną”,
mówi cwany uliczny
bojownik

Uliczny bojownik
Słowa/muzyka: Heather Wells

background image

Na szczęście szpitalny sklep jest czynny. Niestety, kwiaty nie
prezentują się najlepiej - dzisiaj rano nie było dostawy przez te fatalne
warunki na drogach. Sama też nie mogłam złapać taksówki i musiałam
iść prawie środkiem ulicy, żeby nie brnąć przez zaspy po kolana.
Ale mają balony wszelkich wielkości i kolorów, a butla z helem działa,
więc zabawiam się, komponując z nich olbrzymi bukiet. Potem każę im
jeszcze dorzucić do równego rachunku misia z napisem „Życzenia
zdrowia”. Najpierw się jednak upewniam, czy tę szarfę z życzeniami
można zdjąć, żeby Manuel mógł potem podarować misia swojej
dziewczynie czy jakiejś kuzynce.
Idę na górę na OIOM, gdzie trzymają Manuela, i zastaję go
przytomnego, ale otumanionego. Wystaje zresztą z niego mnóstwo
różnych rurek. W jego sali jest sporo ludzi, włącznie z kobietą, która
chyba jest jego matką; skuliła się, zmęczona, na krześle obok Julia,
który też drzemie. Chociaż zauważam dwóch policjantów - każdy stoi
przy jednym z wejść na ten oddział - nigdzie nie widzę detektywa
Canavana. Albo jeszcze nie udało mu się dostać do centrum, albo już
był w szpitalu i wyszedł.
O ścianę przy drzwiach pokoju Manuela opiera się dwóch facetów,
którzy też wyglądają na stróżów prawa, obaj w ubraniach, które są do
kolan mokre po spacerze przez zaspy śnieżne. Trzymają styropianowe
kubki z kawą. Jeden z nich mówi, kiedy się zbliżam:
- Canavan wydostał coś z niego?
- Nic sensownego - odpowiada drugi, młodszy mężczyzna w krawacie
w tropikalne, radosne wzory. - Pytał go, czy wie, dlaczego został
zaatakowany. Ale ten w odpowiedzi tylko jęczał.
- Canavan pytał go o klucz?
- Tak. Dostał mniej więcej tę samą odpowiedź. Czyli nic.
- A co z dziewczyną?
- Nic.
- Może powinniśmy poprosić wuja chłopaka, żeby go popytał - mówi
starszy, ruchem głowy wskazując przysypiającego Julia. - Może lepiej
zareaguje na widok znanej twarzy.
- Chłopak jest totalnie bez kontaktu - twierdzi jego kolega, wzruszając
ramionami. - Za cholerę nic z niego nie wydobędziemy.
Obaj faceci zauważają mnie w tej samej chwili. Trochę trudno mnie nie
zauważyć z tym moim olbrzymim bukietem z balonów. Poza tym

background image

ewidentnie podsłuchuję.
- Można pani jakoś pomóc? - pyta ten młodszy znudzonym tonem.
- Och, witam. Nie chciałabym panom przerywać, ale przyszłam tu
odwiedzić Manuela Juareza. Jestem z działu administracyjnego, z
Uniwersytetu Nowojorskiego, gdzie Manuel pracuje. Wysłali mnie,
żeby zobaczyć, jak się miewa.
- Ma pani jakiś identyfikator? - pyta ten starszy detektyw, czy kim on
tam jest, równie znudzonym tonem, jakiego przed chwilą użył jego
kolega.
Wyławiam identyfikator. Muszę podać balony temu młodszemu, żeby
go wygrzebać.
- Ładny miś - komentuje sucho.
- Dziękuję. Mnie też się podoba.
Sprawdzają moje dane. A potem starszy oddaje mi dokument i mówi:
- Proszę sobie tam wejść. - Wskazuje głową pokój Manuela. Odbieram
swoje balony i z niejaką trudnością pokonuję drzwi, a potem cicho
podchodzę do łóżka Manuela. Patrzy na mnie cały czas i nie wydaje
najmniejszego dźwięku. Jedyny dźwięk, jaki tu słyszę, to spokojny
oddech jego wujka i kobiety, która jest chyba matką Manuela. I pikanie
wszystkich tych urządzeń koło jego łóżka, które pewnie robią
Manuelowi to, co takie urządzenia robić powinny.
- Cześć, Manuel - witam go z uśmiechem, prezentując mu balony. - To
dla ciebie od nas wszystkich z Fischer Hall. Mamy nadzieję, że
niedługo lepiej się poczujesz. Przepraszam za misia, wiem, że to takie
trochę tego. Ale skończyły im się kwiaty.
Manuel otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale jedyne, co się z
nich wydobywa, to jakieś chrapliwe pochrząkiwanie. Widzę, że wędruje
spojrzeniem w stronę brązowego dzbanka na stoliku przy łóżku. Obok
niego stoi parę papierowych kubków.
- Chcesz trochę wody? - pytam. - A może ktoś ci mówił, że nie wolno ci
pić? Bo czasami nie chcą, żeby człowiek pił, jeśli czeka go jeszcze
jakaś operacja, czy coś.
Manuel kręci głową. Pozwalając balonom podryfować pod sufit,
nalewam trochę wody do papierowego kubka.
- Proszę cię bardzo. - Podaję mu kubek.
Ale on jest za słaby, żeby samodzielnie unieść go do ust - zresztą i tak
jest unieruchomiony przez te wszystkie rurki, które w niego wetknęli -

background image

więc przytykam kubek do jego ust. Pije łapczywie.
Kiedy skończył pierwszy kubek, patrzy znacząco na dzbanek.
Dochodząc do wniosku, że prosi o dolewkę, podaję mu następny. Tę
wodę też wypija, tylko wolniej. A kiedy już kończy, pytam, czy chce
więcej. Manuel kręci głową i wreszcie odzyskuje głos.
- Tak strasznie chciało mi się pić - mówi. - Próbowałem powiedzieć
tym facetom... - Kiwa głową w stronę policjantów z korytarza. - Ale
mnie nie rozumieli. Tak mi zaschło w gardle, że nie mogłem mówić.
Dziękuję.
- Nie ma sprawy.
- I dziękuję za to, co zrobiłaś wczoraj wieczorem - dodaje Manuel.
Zdaje się, że nie ma siły mówić głośno, chociaż Manuel nawet kiedy
był zdrów jak ryba, nigdy nie zaliczał się do głośno mówiących osób,
więc trochę trudno usłyszeć, co tam właściwie szepcze. Ale pochylam
się niżej i udaje mi się większość słów wyłapać. - Wujek Julio mówi, że
mi uratowałaś życie.
Kręcę głową.
- Och, nie - protestuję. - Naprawdę. To ratownicy. Ja tylko znalazłam
się we właściwym czasie na właściwym miejscu, to wszystko.
- No to miałem szczęście. - Manuelowi udaje się uśmiechnąć. - Ale nikt
mi nie chce powiedzieć... Wygraliśmy?
- Mecz koszykówki? - Nie mogę się nie roześmiać. - Nie. Dokopali nam
w drugiej połowie.
- To moja wina. - Manuel ma zbolałą minę.
- To nie była twoja wina. - Nadal się śmieję. - Stokrotki są po prostu do
niczego.
- To moja wina - powtarza Manuel. Głos mu się łamie.
Wtedy przestaję się śmiać. Bo dociera do mnie, że on płacze. Wielkie
łzy gromadzą mu się pod powiekami i lada chwila zaczną płynąć po
policzkach. Mam wrażenie, że chce podnieść rękę, żeby je otrzeć, ale
nie może.
- To nie była twoja wina, Manuel - powtarzam. - Jak ty w ogóle możesz
mówić coś takiego? Faceci z drużyny dowiedzieli się, co się z tobą stało
dopiero po meczu. Trener Andrews im nie powiedział...
- Nie - mówi Manuel. Łzy wymykają mu się spod powiek i płyną
strumyczkiem po policzkach. - Chodzi mi o to, że z Lindsay to moja
wina. Moja wina, że ona zginęła.

background image

Wow.
- Manuel, to nie twoja wina, że ktoś zabił Lindsay. To wcale nie twoja
wina.
- Ja jej dałem klucz - upiera się Manuel. I wtedy udaje mu się poruszyć
jedną ręką. Zwija palce w pięść i uderza nią o materac żałośnie
bezsilnym gestem.
- To nie znaczy, że ją zabiłeś - zapewniam go.
- Nie zginęłaby, gdybym nie dał jej klucza. Powinienem był odmówić,
kiedy prosiła. Powinienem był odmówić. Tylko że... Ona płakała.
- No właśnie - mówię. Oglądam się na dwóch detektywów za drzwiami
pokoju. Zniknęli. Dokąd poszli? Mam ochotę pobiec za nimi,
powiedzieć, żeby tu wracali... Ale nie chcę, żeby Manuel przestał
mówić. - Mówiłeś to wczoraj wieczorem. Kiedy ona do ciebie przyszła
z płaczem, Manuel? Kiedy cię poprosiła o ten klucz?
- Tuż przed moim wyjściem do domu. W poniedziałek wieczorem. Po
tym, jak o siódmej zamknęli stołówkę. Miałem podwójną zmianę, bo
Fernando musiał iść na przyjęcie urodzinowe swojej babci. To ważne
święto. No wiesz. A ona przyszła do mnie, kiedy wkładałem kurtkę,
żeby iść do domu, i powiedziała, że musi pożyczyć klucz do stołówki,
bo coś tam w środku zostawiła.
- Powiedziała, co? - pytam, zerkając na drzwi. Gdzie się podziali ci
faceci? - To znaczy, co tam zostawiła?
Manuel kręci głową. Nadal płacze.
- Powinienem był z nią pójść. Powinienem był pójść i otworzyć jej te
drzwi i poczekać, aż ona weźmie to, po co tam chciała pójść. Ale
miałem się z kimś spotkać... - Z tego, w jaki sposób mówi „z kimś”,
jasne jest, że chodzi o dziewczynę. - No i już byłem spóźniony, a ona
była... Cóż, jak to Lindsay.
- Jasne. Wszyscy znaliśmy Lindsay. Wszyscy jej ufaliśmy. - Chociaż
zaczynam myśleć, że może nie powinniśmy byli.
- Tak. Wiem. Nie powinienem był jej go dawać - ciągnie Manuel. - Ale
ona była taka ładna i miła. Wszyscy ją lubili. Nie mogłem sobie
wyobrazić, że ten klucz potrzebny jej jest do czegoś niedobrego.
Powiedziała, że to naprawdę ważne, że chodzi o coś, co ma oddać...
Ludziom, od których to pożyczyła. Albo oni będą się na nią gniewać,
powiedziała.
Krew mi zastyga w żyłach. Tylko tak mogę wyjaśnić, czemu nagle

background image

zrobiło mi się tak zimno.
- Nie powiedziała, co to za oni? Manuel kręci głową.
- Ale zdecydowanie powiedziała „oni”, w liczbie mnogiej, znaczy, że
było ich więcej niż jedna osoba?
Kiwa głową.
No cóż, to dziwne. Chyba że Lindsay powiedziała „oni”, żeby nie
mówić: „on” czy „ona” i ukryć płeć osoby, o której mówiła.
- Więc dałeś jej ten klucz? - pytam. Kiwa głową żałośnie.
- Powiedziała, że mi go odda. Powiedziała, że spotka się ze mną przy
biurku recepcji następnego dnia o dziesiątej rano i że odda mi klucz. I ja
czekałem. Byłem tam i czekałem, kiedy przyjechała policja. Nikt mi nie
powiedział, co się dzieje. Po prostu weszli i mnie minęli. Ja na nią
czekałem, a przez ten cały czas, ona była tam w środku, martwa!
Manuel przerywa. Trochę się krztusi, tak bardzo płacze. Jedna z
maszyn, do których jest podłączony rurką, zaczyna głośno piszczeć.
Kobieta, która chyba jest matką Manuela, sennie wierci się na krześle.
- Jeśli... - ciągnie Manuel. - Jeśli...
- Manuel, nic nie mów - przerywam mu. A do kobiety, która właśnie się
przebudziła, mówię: - Proszę przyprowadzić pielęgniarkę. - Jej oczy się
rozszerzają i kobieta wybiega z pokoju.
- Jeśli... - powtarza ciągle Manuel.
- Manuel, nic nie mów - proszę go. Teraz Julio też się już obudził i
mruczy do swojego siostrzeńca coś po hiszpańsku.
Ale Manuel nie chce się uspokoić.
- Jeśli to nie moja wina - wreszcie udaje mu się wykrztusić - to
dlaczego oni usiłowali mnie zabić?
- Bo myślą, że wiesz, kim są. Ci ludzie, którzy zabili Lindsay, myślą, że
możesz ich zidentyfikować. To znaczy, że Lindsay musiała ci
powiedzieć coś takiego, co może ich zdradzić. Powiedziała, Manuel?
Spróbuj sobie przypomnieć.
- Ona powiedziała... Powiedziała coś o kimś, kto się nazywa...
- Doug?! - wołam. - Czy wspominała o kimś, kto się nazywa Doug?
Albo może Mark?
Ale maszyna piszczy coraz głośniej i do pokoju wpadają dwie
pielęgniarki, a za nimi matka Manuela... I dwaj detektywi.
- Nie - szepcze Manuel. Głos mu słabnie. - To chyba był... Steve.
Powiedziała, że Steve się strasznie wścieknie...

background image

Steve? Kto to jest Steve?
Oczy Manuela się przymykają. Lekarka warczy:
- Z drogi. - Odskakuję na bok, a ona zaczyna krzątać się przy rurkach
Manuela. Pisk maszyny, na szczęście, wraca do normalnego, znacznie
spokojniejszego pikania. Lekarka ma minę, jakby jej ulżyło. Manuel za
to zasnął.
- Proszę opuścić pokój. - Jedna z pielęgniarek, wymachując rękami,
zagania nas w stronę drzwi. - On teraz musi odpocząć.
- Ale ja jestem jego matką - upiera się starsza pani.
- Może pani zostać - ustępuje pielęgniarka. - Reszta, do widzenia. Czuję
się okropnie. Wychodzę stamtąd razem z dwoma detektywami, a Julio i
pani Juarez zostają z Manuelem.
- Co mu się stało? - pyta mnie ten młodszy detektyw, kiedy jesteśmy w
holu.
Więc mu mówię. Powtarzam mu wszystko, co powiedział Manuel. A
zwłaszcza fragment dotyczący niejakiego Steve'a. Robią znudzone
miny.
- Wiedzieliśmy o tym wszystkim - powiada ten starszy takim
oskarżycielskim tonem, jakby mi dawał do zrozumienia, że z
premedytacją marnuję ich czas.
- Nie, nie wiedzieliście - upieram się zaszokowana.
- A owszem, wiedzieliśmy. - Młodszy zgadza się z partnerem. - To
wszystko było już w naszym raporcie. Powiedział to wszystko wczoraj
wieczorem, o tym kluczu.
- Ale nie o Stevie.
- Jestem pewien, że w raporcie było coś o jakimś Stevie - twierdzi
starszy detektyw.
- Steve - powtarza młodszy. - Albo jakiś John.
- Nie ma żadnego Johna - prostuję. - Tylko jeden Doug. I może jeden
Mark. Mark był chłopakiem tej zabitej dziewczyny. No cóż, pomijając,
że spotykała się jeszcze na boku z jakimś facetem o imieniu Doug. A
teraz jeszcze jest Steve. Tylko że ja nie znam żadnego Steve'a...
- My już to wszystko mamy - powtarza młodszy z detektywów z
zagniewaną miną.
Piorunuję ich wzrokiem.
- Gdzie jest detektyw Canavan?
- Nie mógł się dziś rano dostać do centrum - wyjaśnia ten starszy. - Ze

background image

względu na stan dróg tam, gdzie mieszka.
- Zadzwonicie do niego i powiecie mu o tym facecie imieniem Steve?
Czy ja sama mam to zrobić? - pytam.
Młodszy detektyw upiera się:
- Już pani mówiliśmy. Wiemy o...
- Jasne, zadzwonimy - przerywa ten starszy. Młodszy robi zaskoczoną
minę.
- Ale, Marty...
- Zadzwonimy do niego - powtarza starszy detektyw i mruga okiem do
młodszego. A młodszy dodaje:
- Och, Tak. Jasne. Zadzwonimy.
Stoję tam jak wryta i gapię się na nich. Widać, że detektyw Canavan już
im o mnie opowiadał. Widać także, że nie mówił nic dobrego.
- Wiecie co? Mam numer jego komórki. Sama mogę do niego
zadzwonić.
- Ależ proszę to zrobić! - namawia mnie ten starszy detektyw, Marty. -
Na pewno ucieszy go telefon od pani.
Młodszy zaczyna chichotać.
Czuję, że się rumienię. Naprawdę jestem dla detektywa Canavana taka
upierdliwa? To znaczy, ja wiem, że tak. Ale nie sądziłam, że poskarży
się na mnie innym detektywom. Czy jestem pośmiewiskiem Szóstego
Komisariatu?
- Dobra. To ja już sobie pójdę. - I ruszam do wyjścia.
- Zaraz, pani Wells?
Odwracam się w ich stronę. Młodszy detektyw wyciąga pióro i bloczek
do notatek.
- Przepraszam, pani Wells, byłbym zapomniał. - Teraz minę ma
śmiertelnie poważną. - Może mi pani dać swój autograf?
Patrzę na niego, mrużąc powieki. A to co znowu za żarcik?
- Mówiłem mojej młodszej siostrze, że bywa pani często na
komisariacie, i ona prosiła mnie, żebym załatwił jej pani autograf, jak
się uda.
Ma faktycznie szczerą minę. Biorę bloczek i pióro i czuję, jak ogarnia
mnie wstyd za to, że byłam dla niego taka szorstka.
- A jak siostra ma na imię?
- Ona prosiła tylko o pani podpis - wyjaśnia detektyw. - Mówi, że
autografy nie sprzedają się tak dobrze na eBay, jeśli są dla konkretnej

background image

osoby.
Patrzę na niego gniewnie.
- Ona chce mieć mój autograf po to, żeby go sprzedać?
- No cóż, Tak. - Detektyw ma taką minę, jakby nie mógł uwierzyć, że
myślałam, że w jakimkolwiek innym celu. - A co ma zrobić z tymi
wszystkimi pani starymi płytami? Mówi, że ma większą szansę je
sprzedać, jeśli dorzuci do nich pani autograf. Mówi, że w ten sposób
wyróżni się wśród tych milionów ludzi, którzy pozbywają się swoich
kolekcji płyt Heather Wells.
Oddaję mu bloczek i pióro.
- Do widzenia panom detektywom - mówię i zawracam do wyjścia.
- Niech pani nie będzie taka! - woła za mną detektyw. - Heather! Tak
nie można!
- No proszę, zostańmy przyjaciółmi! - woła za mną Marty. Zaśmiewa
się tak, że prawie nie może mówić.
Kiedy jestem przy windzie, obracam się i daję im znać, co o nich myślę.
Za pomocą uniesionego środkowego palca.
To ich tylko jeszcze bardziej rozśmiesza.
Ludzie mylą się, kiedy twierdzą, że sytuacja kryzysowa wydobywa z
nowojorczyków to, co w nich najlepsze. Tak na pewno nie jest.
18
Nie pozwalaj miłości minąć
cię jak reflektory
Samochodu, co unosi w mrok
serce twe.
Nie ma sensu czekać jakiejś
lepszej pory,
Musisz zacząć walczyć,
do roboty weź się.

Nie pozwalaj miłości
Słowa/muzyka: Heather Wells

Do Fischer Hall udaje mi się dotrzeć w jednym kawałku... Mniej
więcej.
Taksówki nie znajduję - na mieście ich po prostu nie ma. Te parę
samochodów, które widzę na ulicach, to wozy policyjne. Jeden z nich

background image

zakopuje się na poboczu na Szóstej Alei, a potem stoi tam, buksując
tylnymi kołami, podczas gdy grupka ludzi wychodzi z pobliskiej
kawiarni i sklepu Gap, żeby wypchać policjantów z zaspy.
Ale nie ja. Ja już na dziś mam dosyć policjantów.
Nadal jestem wściekła po tym numerze z autografami, kiedy wreszcie
wchodzę z powrotem do biura... I znajduję Toma za moim biurkiem, a
drzwi do jego gabinetu są zamknięte. Zza nich dobiega szmer głosu
doktor Kilgore.
- Och, daj spokój - mówię, ściągając swoją robioną na drutach czapkę.
Czuję, że mocno naelektryzowane włosy unoszą mi się w powietrzu, ale
nic mnie to nie obchodzi. - Nie mów mi, że ona znów tu siedzi.
- Do końca tygodnia, obawiam się - powiada przygnębiony Tom. - Ale
się rozchmurz. Jutro piątek.
- Mimo wszystko. - Zdejmuję kurtkę i siadam na krześle Sarah. - Czuję,
że ktoś narusza moją przestrzeń. Kto tam siedzi?
- Cheryl Haebig.
- Znowu? Wzrusza ramionami.
- Zabili jej współlokatorkę. Strasznie ją to przybiło. Patrzę gniewnie na
reprodukcję Moneta na ścianie.
- Lindsay wcale nie była taka fajna, jak wszyscy uważają - słyszę
własne słowa.
- Co takiego? - Tom unosi brwi.
- No, nie była - powtarzam. - Wiesz, że totalnie nasłodziła Manuelowi,
żeby ją wpuścił do stołówki? Po co jeszcze potrzebny jej był ten klucz?
Wmówiła mu, że zostawiła tam coś, co jest jej bardzo potrzebne. Ale
skoro tak, to dlaczego nie zwróciła się do któregoś z opiekunów pięter?
Wszyscy mogli ją tam wpuścić z równą łatwością jak Manuel, jeśli
tylko potrzebowała coś stamtąd zabrać. Nie, ona poszła do Manuela,
który spieszył się na randkę i nie miał czasu czekać, aż ona znajdzie to,
czego szuka, i zgodził się pożyczyć jej klucz, o który prosiła. Więc
dostała klucz na całą noc. Ona go wrobiła. Tak jak manipulowała
wszystkimi chłopakami. I dziewczynami też. Na przykład Magda miała
na jej punkcie świra.
- Odnoszę wrażenie, że masz jakiś problem z tą Lindsay - zauważa
Tom. - Może powinnaś jako następna porozmawiać z doktor Kilgore.
- Zamknij się - radzę mu. Uśmiecha się złośliwie.
- Masz parę wiadomości. - I podaje mi karteczki.

background image

Jordan Cartwright. Jordan Cartwright. Jordan Cartwright. Tad Tocco.
Zaraz. Kto to jest Tad Tocco?
- Idę po kawę - oświadcza Tom i wstaje, biorąc swój kubek. - Też
chcesz?
- Tak - odpowiadam, ledwie go słuchając. - Kawa byłaby miła. - Kto to
jest Tad Tocco i dlaczego jego nazwisko wydaje mi się takie znajome?
A potem, kiedy Tom wychodzi z biura, wrzeszczę:
- Dodaj trochę gorącego kakao!
- Dobra! - odwrzaskuje Tom.
Drzwi gabinetu Toma otwierają się z trzaskiem i doktor Kilgore
wystawia głowę.
- Czy mogłabyś nieco ściszyć głos, bardzo proszę? - mówi z irytacją. -
Mam tutaj bardzo zdenerwowaną studentkę.
- Och, jasne! - Jest mi głupio. - Przepraszam. Piorunuje mnie wzrokiem
i zatrzaskuje drzwi.
Garbię się jeszcze bardziej na swoim krześle. Sarah zostawiła na biurku
egzemplarz uniwersyteckiej gazety. Otwarty na informacjach o sporcie.
Jest tam zdjęcie trenera Andrewsa, który klaszcze w dłonie i wrzeszczy
coś w stronę grupki zawodników. Napis mówi: „Steven Andrews
głośno zagrzewa swoich graczy”.
A mnie znów lód mrozi krew w żyłach.
Steven. Steven Andrews.
I zanim zdążę pomyśleć coś jeszcze, już dzwonię do działu sportowego.
- Hm, cześć - odzywam się, kiedy ktoś wreszcie odbiera telefon. - Czy
jest dziś w pracy trener Andrews?
Ktokolwiek odebrał ten telefon, ma zirytowany głos... Może dlatego, że
podobnie jak ja został zmuszony do przyjścia do pracy w Śnieżny
Dzień.
- A gdzie miałby być? - pyta poirytowana osoba. - W ten weekend ma
następny mecz, wie pani.
Facet rzuca słuchawkę. Ale na mnie to nie robi wrażenia. Bo już się
dowiedziałam tego, co mi było potrzebne. Trener Andrews jest w pracy.
Co znaczy, że mogę pójść do Kompleksu Winera i zapytać go o jego
związek z Lindsay...
Nie, zaraz. Nie mogę tego zrobić. Obiecałam. Obiecałam wszystkim, że
tym razem nie będę się mieszać...
Ale obiecałam też Magdzie, że nie pozwolę, żeby Lindsay obrzucano

background image

błotem. A jeśli trener Andrews z nią sypiał, jak to sugerowała
Kimberly, to by znaczyło, że Lindsay była wykorzystywana przez
kogoś, kto miał nad nią władzę, jaką daje wyższa pozycja. No cóż, o
tyle, o ile wyższą pozycję ma trener w stosunku do czirliderki. A już na
pewno taki związek byłby wysoce niewłaściwy...
Ale co Lindsay mogła zostawić w stołówce, co koniecznie musiałaby
oddawać trenerowi Andrewsowi?
Jest tylko jeden sposób, żeby się tego dowiedzieć. To dlatego podnoszę
się zza biurka Sarah i zatrzymując przy stercie rzeczy przeznaczonych
do recyklingu u stóp schodów w piwnicy, wybieram sobie porządnych
rozmiarów kartonowe pudło i szybko wychodzę do holu, znów owijając
sobie szyję, i omal nie zderzam się ze swoim szefem, który wraca ze
stołówki z dwoma kubkami kawy.
- A ty dokąd? - pyta Tom, zerkając na pudło.
- Dzwonili rodzice Lindsay - kłamię. To naprawdę przerażające, z jaką
łatwością takie rzeczy spływają mi na język. Nic dziwnego, że jakoś nie
mogę zebrać się na odwagę, żeby zaśpiewać przed ludźmi. Coraz
wyraźniej widzę, że mój prawdziwy talent rozwija się w zupełnie innym
kierunku niż piosenkarstwo. - Chcą, żeby ktoś zabrał jej rzeczy z szafki
w szatni w Kompleksie Winera.
Tom ma zdezorientowaną minę.
- Zaraz... Wydawało mi się, że Cheryl i jej koleżanki już się tym zajęły.
Wtedy, kiedy szukały tego swetra.
- Widać jednak nie - mówię i wzruszam ramionami. - Wrócę niedługo.
Pa.
Zanim zdążył powiedzieć jeszcze choć jedno słowo, wypadam na mróz
i wiatr, pudełkiem zasłaniając sobie twarz przed śniegiem. Idzie się
powoli - nikt jeszcze nie zdążył odśnieżyć chodników, zresztą śnieg
tylko nieco zelżał, ale nie przestał padać. Ale ja mam moje timberlandy,
więc jest mi w miarę ciepło w nogi. Zresztą lubię śnieg. Zakrywa puste
torebeczki po marihuanie i pojemniki po różnych sprayach, które
zaśmiecają ulice, oraz wycisza syreny policyjne i trąbienie klaksonów.
Fakt, właściciele samochodów przez jakiś tydzień nie zdołają ich
odkopać, bo śnieżne pługi przejeżdżające ulicami - migają światłami na
pomarańczowo i biało, pomarańczowo i biało - znów je zasypią
śniegiem.
Ale jest zdecydowanie ładnie. A już zwłaszcza w Washington Square

background image

Park, gdzie śnieg wypełnił basen fontanny, a pomnik George'a
Washingtona przyozdobił peruką śnieżnej bieli. Lodowe sople
połyskują na gałęziach drzew, na których, w innych czasach, wieszano
złoczyńców. Wybieg dla psów jest pusty, podobnie place zabaw, na
których puste huśtawki kołyszą się smętnie tam i z powrotem na
wietrze. Jedyne oznaki życia widać w pobliżu placyku ze stołami
szachowymi, które są jak zwykle zajęte przez bezdomnych,
wzgardliwie traktujących pobliskie schronisko, oraz zagorzałych
szachistów, którzy dla dobrej partyjki gotowi są walczyć z żywiołem.
Podoba mi się moje miasto w takim właśnie wydaniu: prawie puste.
Boże, ja już naprawdę jestem zgorzkniałym nowojorczykiem.
No ale daję sobie spokój z roztrząsaniem walorów estetycznych i z ulgą
otwieram drzwi kompleksu sportowego. Tupię, pozbywając się śniegu z
butów, i wchodzę dalej po podgumowanych matach. Twarz mi powoli
zaczyna odmarzać, kiedy wyciągam swój identyfikator i okazuję go
strażnikowi ochrony, który omiata moją sylwetkę ręcznym skanerem.
Budynek, jak zwykle, pachnie potem i chlorem z basenu. Jest dość
pusto - większość studentów chyba nie czuła potrzeby walczenia z
pogodą, żeby zapewnić sobie codzienną dawkę ćwiczeń fizycznych.
Ale nie w przypadku członków drużyny Stokrotek. Zauważam ich,
kiedy przechylam się przez poręcz w atrium i widzę ich na parkiecie w
dole, gdzie ćwiczą zwalanie się z nóg, jakiego nie wolno im stosować w
czasie meczów, huśtają się, wisząc na krawędzi kosza i tak dalej.
Boisko wydaje się większe przy tych wszystkich pustych trybunach.
Kiedy tak patrzę, ktoś podaje piłkę do Marka - rozpoznaję go po
fryzurze.
- Shepelsky - mówi jego kolega - zrób wsad od tyłu.
Mark z wprawą chwyta piłkę, kozłuje, a potem wykonuje wsad.
Przysięgam, że między posadzką sali a jego stopami jest przynajmniej
metr powietrza. Kiedy ląduje, słyszę to samo skrzypnięcie gumy na
gładkiej, śliskiej powierzchni jak to, które słyszałam wczoraj
wieczorem, kiedy zamaskowani napastnicy uciekali z miejsca, gdzie
zaatakowali Manuela.
Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. To znaczy, wszystkie
adidasy wydają te same odgłosy. Poza tym Mark i jego koledzy byli
pewnie w szatni, kiedy napadnięto Manuela, i słuchali wskazówek
trenera. Oni nie mogą mieć nic wspólnego z tym, co go spotkało.

background image

Chyba że...
Chyba że to trener Andrews nasłał ich na niego.
Przesadnie popuszczam wodze fantazji. Lepiej wezmę już to swoje
pudło i pójdę do biura trenera Andrewsa zobaczyć, czy ten mój szalony
pomysł ma jakikolwiek sens, zanim zacznę wymyślać scenariusze, w
których Steven Andrews jest takim Svengali obdarzonym zdolnością do
zmuszania

dorastających

chłopaków

do

spełnienia

jego

najdrobniejszych zachcianek...
Być może na jakiejś uczelni należącej do I ligi, gdzie trener koszykówki
ustępuje miejsca tylko Bogu - i jest nawet ważniejszy niż rektor - ktoś
taki jak trener Andrews miałby osobistą asystentkę, która chroniłaby
jego prywatność. Tutaj jedynie jakiś nabzdyczony student siedzi w
zewnętrznej części biura sportowego, czytając zniszczony egzemplarz
Fountainhead.
- Cześć - rzucam. - Trener Andrews u siebie?
Dzieciak nawet nie podnosi oczu znad książki, tylko kciukiem wskazuje
w stronę otwartych drzwi.
- Tam.
Dziękuję mu i podchodzę do drzwi, za którymi widzę Stevena
Andrewsa, który siedzi za biurkiem udekorowanym czymś, co wygląda
jak plansze taktyczne. Głowę trzyma w dłoniach i wpatruje się z
przygnębieniem w kartkę, na której narysowano mnóstwo krzyżyków i
kółek. Wygląda zupełnie jak Napoleon planujący bitwę.
Albo jak ja, kiedy rozdzielam pokoje, bo nadal jeszcze nie rozgryzłam
obsługi komputerowego systemu działu administracji.
- Hm, panie trenerze? - odzywam się. Podnosi wzrok.
- Tak? - A potem, kiedy ściągam czapkę i włosy opadają mi wokół
twarzy rozczochraną masą, chyba zaczyna mnie poznawać. - Och,
cześć. Ty jesteś... Mary?
- Heather - przedstawiam się, siadając na krześle przed jego biurkiem.
Nie zawaham się zauważyć, że meble biurowe w Kompleksie
Sportowym Winera są o wiele ładniejsze niż te w moim biurze. Tutaj
nie ma żadnych pomarańczowych, krytych skajem sof, o nie, proszę
państwa. Wszędzie widzę czarną skórę i chrom.
Założę się też, że trener Andrews zarabia więcej niż dwadzieścia trzy
tysiące pięćset rocznie.
Chociaż on nie dostaje tych wszystkich darmowych batonów lodowych

background image

Dove. Chyba.
- Jasne - mówi. - Przepraszam, Heather. Pracujesz tam, w Fischer Hall.
- Zgadza się - potwierdzam. - Tam, gdzie mieszkała Lindsay. Żadnej
reakcji. Powieka mu nie drgnie, nie blednie nagle. Ma tylko pytającą
minę.
- Hm?
O rany. To będzie twardy orzech do zgryzienia. Ale zaczynam:
- Zastanawiałam się, czy... Czy ktoś już zabrał rzeczy z jej szafki w
szatni?
Teraz trener Andrews wydaje się zbity z tropu.
- Z szafki w szatni?
- Tak. Z jej szafki w kompleksie sportowym. Bo zakładam, że taką
szafkę miała.
- Jestem pewien, że miała - twierdzi trener Andrews. - Ale o to lepiej
chyba zapytać trenerkę czirliderek, Vivian Chambers? To ona będzie
mogła ci powiedzieć, która z szafek należała do Lindsay i jaka jest
kombinacja zamka. Ma biuro na końcu tego korytarza. Ale obawiam
się, że dzisiaj nie dotarła do pracy. Przez ten śnieg.
- Trenerka czirliderek. No jasne. Tylko że... No cóż, skoro już tu jestem.
I mam to pudło.
- Tak. - Trener Andrews ma taką minę, jakby naprawdę chciał pomóc.
Poważnie. No bo faceta czeka kolejny ważny mecz, a on faktycznie
chce poświęcić trochę swojego czasu, żeby wspomóc koleżankę z
pracy. I to taką, która zarabia mniej niż on. - Chyba mógłbym
dowiedzieć się, jaki to numer i kombinacja, od kadr. Zaczekaj,
zadzwonię do nich.
- Wow! - wykrzykuję. Czy on jest taki superpomocny dlatego, że to w
gruncie rzeczy sympatyczny gość? Czy dlatego, że czuje się winny po
tym, co zrobił Lindsay? - To strasznie miło z twojej strony. Dziękuję.
- Nie ma za co. - Trener Andrews podnosi słuchawkę telefonu i wybiera
numer. - To znaczy, o ile udało im się dzisiaj dostać do pracy... - Ktoś
po drugiej stronie odbiera telefon i Steven Andrews mówi:
- Och, Jonas, świetnie, że cię zastaję. Słuchaj, jest u mnie dziewczyna z
działu administracji, która chce zabrać rzeczy z szafki Lindsay Combs.
Zastanawiałem się, czy wy czasem nie macie dostępu do kombinacji do
zamków. Aha, no i która to szafka, bo Viv nie dotarła dziś rano do
biura... Macie? Super. Tak, będę wdzięczny. Okay, Tak, to czekam.

background image

Odkłada słuchawkę i uśmiecha się do mnie promiennie.
- Masz szczęście - oświadcza. - Sprawdzą i zaraz oddzwonią. Siedzę jak
osłupiała. Dosłownie.
- To jest... Dzięki. Naprawdę bardzo miło z twojej strony.
- Ależ nie ma problemu - powtarza trener Andrews. - Z przyjemnością
wam pomogę. Bo to, co spotkało Lindsay, to coś tak okropnego...
- Nieprawdaż? - podchwytuję. - No a już zwłaszcza, że Lindsay... no
cóż, ona była taka popularna. Trudno uwierzyć, że miała jakichś
wrogów.
- Wiem. - Trener Andrews rozsiada się wygodnie na krześle.
- Właśnie tego nijak nie mogę pojąć. Przecież ona była lubiana przez
wszystkich. Przez wszystkich.
- Prawie wszystkich. - Myślę o Kimberly, która wcale chyba za nią tak
bardzo nie przepadała.
- No dobrze - mówi trener Andrews. - To znaczy, poza tym kimś, kto jej
to zrobił.
Hm. On chyba nie jest świadomy niechęci pomiędzy Kimberly a
Lindsay.
- Tak - potakuję. - Najwyraźniej ktoś jednak jej nie lubił. Albo usiłował
zmusić ją do milczenia w jakiejś sprawie.
Oczy Stevena Andrewsa są szeroko otwarte i niewinne, kiedy zaglądają
w głąb moich.
- Ale w jakiej sprawie? Bo Lindsay była takim miłym dzieciakiem. To
właśnie jest w tym wszystkim najstraszniejsze. To znaczy, dla mnie.
Dla was tam jest pewnie jeszcze trudniejsze. No bo ty i twój szef...
Zaraz, jak on się nazywa? Tom Cośtam?
Mrugam oczami.
- Snelling. Tom Snelling.
- On u was jest od niedawna, prawda?
- Zaczął pracę w zeszłym miesiącu - wyjaśniam. Zaraz. Ale jak
zeszliśmy z tematu Lindsay na Toma?
- Skąd on pochodzi? - pyta trener Andrews.
- Z Teksasu. Uniwersytet A&M. A co do Lindsay, to...
- Wow! - wykrzykuje trener. - To musi być dla niego ogromna zmiana.
To znaczy, przenieść się z prowincji do Nowego Jorku. Przecież i mnie
jest trudno, a ja się przenosiłem tylko z Burlington.
- Wyobrażam sobie, że to niełatwe. Ale Tom sobie radzi. - Nie

background image

wspominam o tym, że ma ochotę rzucić tę pracę. - A co do Lindsay, to
zastanawiałam się, czy...
- On nie jest żonaty, prawda? - pyta trener Andrews lekkim tonem. Zbyt
lekkim.
Gapię się na niego.
- Kto? Tom?
- Tak - odpowiada. I nagle zauważam, że policzki mu się robią... No
cóż, różowe. - To znaczy, nie widziałem u niego obrączki.
- Tom jest gejem - mówię. Zdaję sobie sprawę, że mam do czynienia z
trenerem koszykówki w drużynie III ligi. Ale czy ten facet naprawdę
jest aż tak mało bystry?
- Rozumiem. - Teraz Andrews policzki ma już całkiem czerwone. - Ale
zastanawiałem się, czy on kogoś ma.
Łapię się na tym, że kręcę przecząco głową, patrząc na niego.
- N - nie...
- Och! - Trener ma minę, jakby bardzo mu ulżyło, wręcz uszczęśliwioną
dźwiękiem tego słowa. - Bo wiesz, tak sobie myślałem, że ciężko się
jest przeprowadzić do nowego miasta i zacząć nową pracę i tak dalej.
Może, gdyby miał ochotę iść kiedyś na jakieś piwo, czy coś. Sam nie
wiem, jak...
Dzwoni telefon. Trener Andrews podnosi słuchawkę.
- Andrews - zgłasza się. - Och, super. Chwileczkę, zaraz. Wezmę coś do
pisania.
Siedzę tam, kiedy trener Andrews zapisuje numer szafki Lindsay i
kombinację szyfru do zamka, i usiłuję przetrawić to, czego się właśnie
dowiedziałam. Bo o ile się nie mylę, trener Andrews jest gejem.
I chyba ma ochotę poderwać mojego szefa.
- Świetnie, bardzo dziękuję. - Andrews odkłada słuchawkę. - Bardzo
proszę. - Podsuwa mi karteczkę, na której zapisał informacje. - Idź
prosto do damskiej szatni, a znajdziesz bez problemu. Numer 625.
Zabieram karteczkę, składam ją i wsuwam do kieszeni, nieco
otumaniona.
- Dzięki.
- Nie ma sprawy - mówi trener Andrews. - To na czym stanęliśmy?
- Ja... Ja... - Czuję, że zaczynam się garbić. - Sama nie wiem.
- A, racja, Tom. Powiedz mu, żeby do mnie kiedyś przekręcił. No
wiesz, jeśli miałby ochotę gdzieś się wybrać.

background image

- Wybrać - powtarzam. - Z tobą.
- Tak. - Trener Andrews musiał zauważyć w moim wyrazie twarzy coś,
co go zaalarmowało, bo pyta z nagłym niepokojem: - Czy może to
totalnie niewłaściwe? Może sam powinienem do niego zadzwonić.
- Może - mamroczę słabym głosem. - Może powinieneś.
- Słusznie. - Trener kiwa głową. - Masz rację. Powinienem. Po prostu
myślałem, że... No wiesz, wydajesz się fajna i może mogłabyś... Ale już
nieważne.
Stwierdzam, że to albo najbardziej wymyślna pod słońcem próba
odwrócenia uwagi od podejrzanego o morderstwo, albo trener Andrews
rzeczywiście jest gejem.
Czy Kimberly mnie okłamała? Zaczyna na to wyglądać. Zwłaszcza
kiedy trener Andrews pochyla się naprzód i szepcze:
- Nie chciałbym zabrzmieć jak jakaś baba, czy coś, ale... Mam twoje
totalnie wszystkie płyty.
Spoglądam na niego jeszcze raz i mrugam oczami. A potem mówię:
- Super. To ja już pójdę.
- Cześć - odpowiada radośnie. Zabieram swoje pudło i znikam. I to
szybko.
19
Jest czwarta rano,
ręką macham,
Ale taksówki nie mogę
złapać.
Powinnam się tego
spodziewać,
Że w metrze mi przyjdzie
się podziewać.

Taksówka
Słowa/muzyka: Heather Wells

Zadzwoń do trenera Andrewsa - mówię do Toma po powrocie do biura.
Podnosi oczy znad swojego komputera - powinnam zresztą raczej
powiedzieć: znad mojego komputera.
- Co?
- Zadzwoń do Steve'a Andrewsa - powtarzam, siadając na krześle Sarah

background image

i stawiając swoje pudło (puste, bo ktoś już zabrał rzeczy Lindsay z tej
szafki, dokładnie tak jak przewidywał Tom) na podłodze. - Mam
wrażenie, że on się w tobie durzy.
Tom wybałusza swoje piwne oczy.
- Nabijasz się ze mnie?
- Zadzwoń do niego - powtarzam po raz kolejny, odwijając szalik. - I
sam się przekonaj.
- Trener to gej? - Tom ma osłupiałą minę.
- Najwyraźniej. A co? Gejdar nic ci nie podpowiadał?
- Mój gejdar reaguje na każdego seksownego faceta - twierdzi Tom. -
Ale to nie znaczy, że się nigdy nie myli.
- No cóż, trener pytał o ciebie. Albo to jest jakiś diaboliczny plan, który
ma na celu sprawienie, że przestaniemy go podejrzewać o zabicie
Lindsay, albo naprawdę trochę mu zawróciłeś w głowie. Zadzwoń do
niego i sprawdźmy, o co chodzi.
Tom już sięga po słuchawkę, ale powstrzymuje się i mówi do mnie z
niepewną miną:
- Zaraz, ale co trener Andrews ma wspólnego z morderstwem Lindsay?
- Albo nic, albo wszystko. Dzwoń do niego. Tom kręci głową.
- Nie - e. Nie będę robił czegoś tak ważnego na oczach widowni. Nawet
jeśli ta widownia to ty. Zrobię to ze swojego mieszkania. - Odsuwa
gwałtownym ruchem swoje krzesło (no cóż, moje krzesło) i wstaje. - I
to od razu.
- Tylko daj mi potem znać, co powiedział! - wołam, kiedy Tom rusza
do drzwi i biegnie w stronę wind. Kiedy znika, siadam i zastanawiam
się, jak daleko trener Andrews zdecyduje się w tym wszystkim posunąć,
w razie gdyby nie był tak naprawdę gejem. Grałby geja przed Tomem?
Żeby zmylić śledczych? Czy facet hetero w ogóle mógłby coś takiego
zrobić? No cóż, pewnie tak, gdyby był biseksualny. Ale trener Andrews
nie wydaje mi się bi.
Oczywiście, gejem też mi się nie wydawał, aż do dzisiaj. Świetnie się z
tym ukrywał. No ale z drugiej strony, może jak jest się gejem i trenerem
koszykówki, to trzeba umieć się z tym ukrywać. Jeśli nie chce się
stracić pracy.
Zastanawiam się, czy rektor Allington ma jakiekolwiek pojęcie, że jego
ulubieniec jest gejem, ale właśnie w tym momencie do naszego biura
wkracza Gavin McGoren.

background image

- Co jest? - rzuca i pada na kanapę naprzeciwko mojego, to znaczy,
Toma, biurka.
Gapię się na niego.
- A skąd ja mam wiedzieć, co jest? - pytam. - Jest Śnieżny Dzień. Nie
ma żadnych zajęć. Dlaczego tu jesteś? Powinieneś siedzieć w jakimś
barze w Soho i chlać na umór.
- I tak by było, ale ten twój cały szef mówi, że mam się z nim zobaczyć
w celu - z tylnej kieszeni spodni wyciąga wielokrotnie złożony i mocno
zaplamiony list z naganą - „postępowania dyscyplinującego w związku
z epizodem związanym z nadużyciem alkoholu”.
- Ha! - wykrzykuję radośnie. - Ty palancie.
- Czy ktoś ci kiedyś już powiedział, że masz nieprofesjonalne podejście
do własnych obowiązków zawodowych? - pyta Gavin.
- Czy ktoś ci już kiedyś powiedział, że próbowanie wypicia dwudziestu
jeden pięćdziesiątek wódki w jeden wieczór jest bardzo niebezpieczne,
nie mówiąc już o tym, jakie głupie?
Rzuca mi miażdżące spojrzenie.
- No i jak to się stało, że nie złapali jeszcze tego faceta, który zaciukał
Lindsay? - pyta.
- Bo nikt nie wie, kto to zrobił. - A niektórzy z nas dostają kota, usiłując
to odkryć.
- Wow! - wykrzykuje Gavin. - Ależ się teraz będę czuł spokojny i
bezpieczny w swoim akademiku. Mama chce, żebym się przeniósł do
Wasser Hall, bo tam ludziom nie obcinają głów.
Gapię się na niego autentycznie zaszokowana.
- Ale chyba się nie przeprowadzisz, prawda?
- Sam nie wiem. - Gavin unika patrzenia mi w oczy. - Stamtąd jest
bliżej do filmówki.
- O mój Boże - mówię. W głowie mi się to nie mieści. - Ty to naprawdę
bierzesz pod uwagę.
- A co mi tam. - Gavin jest zmieszany. - Niefajnie się mieszka w
Akademiku Śmierci.
- Na miejscu faceta, który chce zostać drugim Quentinem Tarrantino,
uważałabym, że bardzo fajnie - oświadczam.
- Eli Rothem - poprawia mnie.
- Nieważne - kwituję. - Ale nie ma sprawy, przeprowadzaj się do
Wasser Hall, skoro się boisz. Proszę - pochylam się i chwytam puste

background image

pudło, które targałam do Kompleksu Sportowego Winera i z powrotem
- zaczynaj się pakować.
- Ja się nie boję. - Gavin odsuwa pudło i wysuwa naprzód brodę.
Widzę, że porastająca ją rzadka bródka przestaje być rzadka i zaczyna
gęstnieć. - No bo... ty się boisz?
- Nie, ja się nie boję - oświadczam. - Jestem wściekła. Chcę się
dowiedzieć, kto zrobił coś takiego Lindsay i dlaczego. I chcę, żeby
został złapany.
- A mają jakieś ślady? - Gavin wreszcie patrzy mi w oczy.
- Nie wiem. Jeśli je mają, to nie mówią mi o tym. Chcę cię o coś
zapytać. Czy twoim zdaniem trener Andrews to gej?
- Gej? - Gavin wybucha głośnym śmiechem. - Nie! Kręcę głową.
- Dlaczego nie?
- No bo jest wielkim mięśniakiem.
- Historycznie rzecz biorąc, zdarzało się, że wielcy sportowcy bywali
homoseksualistami - mówię.
Gavin prycha.
- Jasne. Gracze w golfa.
- Nie. Greg Louganis.
Gapi się na mnie skonsternowany.
- A kto to?
- Nieważne - wzdycham. - Może być gejem i po prostu nie chcieć, żeby
wszyscy o tym wiedzieli. Bo to by mogło wpienić graczy z drużyny.
- Nie no, serio? - pyta mnie Gavin ironicznie.
- Ale ty nie uważasz, że to gej? - pytam.
- Skąd mam to wiedzieć? - odpowiada Gavin. - Nie znam faceta. Wiem
tylko, że jest trenerem koszykówki, a oni nie bywają gejami. W
przeważającej części.
- A obiło ci się kiedykolwiek o uszy coś o trenerze Andrewsie i
Lindsay?
- Że niby coś między nimi było? - pyta Gavin.
- Tak.
- Nie - zaprzecza. - I chciałbym tylko dodać, że to obrzydliwe. Przecież
on ma już ze trzydziestkę.
Patrzę na niego przez zmrużone powieki.
- Tak. Jest okropnie stary.
Gavin uśmiecha się złośliwie, a potem mówi:

background image

- Nieważne. Poza tym wydawało mi się, że Lindsay miziała się z
Markiem Shepelskym.
- Najwyraźniej trochę przestała - informuję go. - Ostatnio spotykała się
z jakimś chłopakiem o nazwisku Doug Winer. Znasz go?
- Nie bardzo. - Wzrusza ramionami. - Ale lepiej znam jego brata,
Steve'a.
I nagle mam wrażenie, że kula ziemska przestała krążyć wokół swojej
osi.
- Co?! - Nie mogę uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszałam. Gavin,
zaskoczony moją reakcją, jąka się:
- S - steve. Tak. Steve Winer. Co, nie wiedziałaś?
- Steve?! - Gapię się na niego. - Doug Winer ma brata, który ma na imię
Steve? Mówisz poważnie?
- Tak. - Gavin przygląda mi się badawczo. - Chodził ze mną na zajęcia
z filmu w zeszłym semestrze. Robiliśmy razem projekt. Trochę
durnowaty, w sumie nic dziwnego, bo Steve też jest trochę durnowaty.
Ale czasem razem gdzieś łaziliśmy. On jest na ostatnim roku. Mieszka
w siedzibie Tau Phi.
- On też należy do Tau Phi? - Jakoś nie mogę tego wszystkiego
przetrawić.
- Tak. Jest chyba prezesem stowarzyszenia, czy jakoś tak. No cóż,
powinien być, bo jest tam chyba jednym z najstarszych facetów. Gość
ma dwadzieścia pięć lat i nadal robi kursy, takie jak Wstęp do pracy
społecznej czy podobne. Steve chce robić wielką karierę, jak jego tata.
Ale jest za głupi, żeby zarobić pieniądze na czymś innym poza
handelkiem. A więc... - Gavin wzrusza ramionami. - Sprzedaje kokę i
inne gówna imprezującym studentom, a tatuś, i Uniwersytet
Nowojorski, o ile się orientuję, przymykają na to oko. To przecież
logiczne, że szkoła nic z tym nie robi, skoro staruszek Winer podarował
jej kompleks sportowy.
- Gavin chichocze. - Szkoda, że jego własne dzieci są zwykle zbyt
upalone, żeby z niego korzystać.
- A więc obaj Winerowie handlują na dużą skalę? - pytam. Nagle trener
Andrews nie wydaje się już ani w połowie tak interesujący, jak
przedtem.
- Nie wiem, czy na dużą. - Gavin wzrusza ramionami. - To znaczy, oni
obaj handlują i tak dalej, i nie ma sprawy. Ale wtedy, kiedy miałem z

background image

nim zajęcia, Steve był cały czas naćpany. No i wiecznie spał, to aż
nudne, wiesz, kiedy mieliśmy pracować nad projektem. Musiałem
praktycznie całą robotę odwalić sam. Oczywiście dostaliśmy szóstkę.
Ale to nie była zasługa Winera.
- A czym on handluje? - pytam.
- Wszystkim, co tylko chcesz. Chociaż jakieś zasady ma. Sprzedaje
tylko ludziom, którzy gotowi są doświadczać odmiennych stanów
świadomości, jakie mogą im oferować narkotyki. Mniej więcej jakoś
tak.
- Gavin przewraca oczami. - Fajne zasady. Wiesz, jakie ten facet miał
hobby, kiedy był dzieckiem? Zakopywał koty aż po szyję w ziemi na
podwórzu za domem, a potem przejeżdżał im po głowach kosiarką do
trawy.
- To chore - mówię, szeroko otwierając oczy.
- To jeszcze nie wszystko. Steve potrafił przywiązywać im cegłę do
ogona i wrzucać je do basenu. Ten facet to szaleniec. Poza tym ma
świra na punkcie kasy. Widzisz, jego stary zbił majątek na budowlance.
I chce, żeby jego synowie zrobili tak samo. No wiesz, znaleźli sektor
biznesu, w którym sami się zrealizują, i tak dalej. Więc jak tylko
skończą studia, odcina im fundusze. To dlatego Steve usiłuje doić tę
krówkę, jak długo się da.
- Skąd ty to wszystko wiesz, Gavin?
- Co wszystko?
- To wszystko o Winerach. Gavin się dziwi.
- Nie wiem. Imprezuję z nimi czasem.
- Ty z nimi imprezujesz?
- Tak - przyznaje Gavin. - No wiesz. Uważam, że Steve to nieudacznik,
ale facet ma znajomości. Tego mostu za sobą nie spalę, mimo że
totalnie zawalił nasz projekt. Ale, rozumiesz, jak będę rozkręcał tę
swoją firmę, będę potrzebował inwestorów. Kasa z narkotyków jest
lepsza niż brak kasy. Nie muszę pytać, skąd się wzięły pieniądze. Poza
tym na tych imprezach w Tau Phi pojawia się trochę bardzo fajnych
lasek. Dziś wieczorem też jest jedna... - Przerywa i patrzy na mnie
nieufnie.
- To znaczy, kobiet. Nie lasek. Kobiet.
- Dziś wieczorem jest impreza w siedzibie Tau Phi? - pytam.
- Tak.

background image

A ja nagle wiem, że muszę tam być.
- Możesz mnie tam ze sobą zabrać?
- Co? - Gavin jest nieco skołowany.
- Na imprezę. Żebym mogła poznać Steve'a Winera.
Wiecznie śpiące, brązowe oczy Gavina raz w życiu otwierają się
szeroko.
- Ty chcesz spróbować koki? O ludzie! Zawsze wierzyłem, że nie
ćpasz! I te wszystkie antynarkotykowe reklamy, które zrobiłaś, kiedy
byłaś gwiazdą...
- Ja nie chcę żadnej koki.
- Bo koka szkodzi. Naprawdę lepsza jest marycha. Mogę ci załatwić
trochę świetnej marychy, od razu byś się wyluzowała. Bo czasami taka
jesteś bardziej spięta, wiesz, Heather? Zawsze to w tobie zauważałem.
- Żadnej marychy też nie chcę - oświadczam, zgrzytając zębami.
- Chcę za to zadać Steve'owi Winerowi parę pytań na temat Lindsay
Combs. Bo moim zdaniem Steve może coś na ten temat wiedzieć.
Gavin znów na wpół przymknął powieki, jak zwykle.
- A nie powinna się tym zajmować policja?
- Można by się tego spodziewać, prawda? - Śmieję się z goryczą.
- Ale, o ile wiem, policja niespecjalnie się tym przejmuje. A więc. Co ty
na to? Myślisz, że uda ci się mnie tam wprowadzić?
- Jasne - mówi Gavin. - To jest do zrobienia. To znaczy, jeśli tylko
chcesz, żebym cię zabrał dziś wieczorem na tę imprezę.
- Naprawdę? - Przechylam się w jego stronę nad biurkiem Sarah.
- Naprawdę byś to zrobił?
- Hm. - Gavin patrzy na mnie tak, jakby powątpiewał w moje zdrowe
zmysły. - Tak. To nic wielkiego.
- Wow. - Gapię się na niego. Nie umiem powiedzieć, czy on chce mi się
podlizać, licząc na to, że wkradnie się w moje łaski i zostanie
potraktowany łagodniej, czy też rzeczywiście chce mi pomóc. -
Byłoby... świetnie. Nigdy jeszcze nie byłam na żadnej imprezie w takim
studenckim bractwie. O której to się zaczyna? I w co ja mam się ubrać?
- Usiłuję nie myśleć o tym napisie „Grube laski poszły won”. Czy on
tam nadal jeszcze będzie? I co, jeśli mnie nie wpuszczą, bo uznają, że
jestem za gruba? Boże, to strasznie żenujące.
To znaczy, dla nich.
- Nigdy jeszcze nie byłaś na imprezie w studenckim bractwie? - Teraz

background image

to Gavin jest wstrząśnięty. - Jezus, nawet kiedy studiowałaś?
Decyduję się puścić to mimo uszu.
- Dziwkowato, nie? Powinnam się ubrać dziwkowato? Gavin znów
unika kontaktu wzrokowego.
- Tak, dziwkowato zwykle wypada, okay. Impra raczej się nie rozkręci
przed jedenastą. To mam po ciebie przyjść?
- O jedenastej? - Niemal wrzeszczę, a potem przypominam sobie o
doktor Kilgore, która, jak słyszę ze szmeru głosów za kratą, znów ma
spotkanie z kimś w gabinecie Toma, więc zniżam głos. - Jedenasta? - O
jedenastej to ja zwykle wyciągam gitarę, żeby sobie parę razy przed
snem przegrać piosenkę, którą aktualnie komponuję. A potem gaszenie
świateł. - To za późno!
Gavin zerka teraz na mnie z szerokim uśmiechem.
- No to trzeba sobie będzie nastawić budzik, babciu, nie?
- Nie - mówię, marszcząc brwi. I do kogo on tu się zwraca per babciu? -
To znaczy, jeśli to najwcześniejsza...
- Tak.
- No cóż, niech będzie. I nie, nie możesz po mnie przyjść. Spotkam się
z tobą pod Waverly Hall o jedenastej.
Gavin się uśmiecha.
- Co jest? Boisz się, że twój chłopak nas zobaczy?
- Tłumaczyłam ci już. To nie jest mój...
- Tak, Tak, Tak. To nie twój chłopak. I zaraz mi jeszcze powiesz, że to
nie będzie randka.
Gapię się na niego.
- Bo nie będzie. Myślałam, że to rozumiesz. To misja rozpoznawcza,
żeby dotrzeć do tajemnicy morderstwa Lindsay. To nie jest żadna
randka. Chociaż naprawdę doceniam twoją...
- Jezu! - wybucha Gavin. - Ja sobie tylko robię z ciebie jaja! Dlaczego
musisz od razu być taka?
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Jaka?
- Profesjonalna i tak dalej.
- Przed sekundą powiedziałeś mi, że nie jestem wystarczająco
profesjonalna - zauważam.
- Właśnie o to mi chodzi. Jesteś jak chorągiewka na wietrze. Dlaczego?
Kiedy kończy to mówić, do środka wchodzi rozpromieniony Tom.

background image

- Co dlaczego? - pyta, siadając za moim burkiem. Widzę po jego minie,
że rozmowa telefoniczna ze Steve'em Andrewsem wypadła nieźle.
Co to znaczy? Że jednak czepiałam się niewłaściwego Steve'a? Ale
dlaczego Kimberly miałaby mnie okłamywać?
- Człowieku, posłuchaj - mówi Gavin, machając przed nosem Toma
listem z naganą. - Wiem, że dałem ciała. Ale czy my naprawdę musimy
tak to wałkować? Nie potrzebuję pogadanki na temat alkoholu. To już
przerobiłem na ostrym dyżurze w St. Vincent's.
- No cóż, Gavin. - Tom rozpiera się na moim krześle. - Masz w takim
razie szczęście. Bo nie mając obecnie dostępu do własnego gabinetu
oraz będąc w znakomitym humorze, w tym tygodniu nie odbędę z tobą
pogadanki na temat alkoholu.
Gavin jest zaszokowany.
- Zaraz... Mam to z głowy?
- W tym tygodniu. Wyznaczę ci inny termin. A teraz... zmykaj - rzuca
Tom, machając ręką w stronę drzwi. - Na wolność.
- O kurka wodna! - woła Gavin radośnie. A potem obraca się i wskazuje
na mnie palcem. - Do zobaczenia później, maleńka.
I wybiega.
Tom na mnie patrzy.
- Maleńka?
- Nawet nie pytaj. Naprawdę. No i co, ty i Steve...?
- O siódmej dziś wieczorem. - Tom uśmiecha się od ucha do ucha. -
Kolacja w Po.
- Romantycznie - stwierdzam.
- Mam nadzieję - wzdycha Tom.
Ja też mam nadzieję... To znaczy, ze względu na niego. Bo jeśli się
okaże, że mam rację i Steven Andrews nie jest gejem, to będzie to
znaczyło, że faktycznie coś w tym jest, co mówiła mi wczoraj
wieczorem Kimberly w damskiej łazience.
Ale dopóki nie będę tego wiedziała na pewno, koncentruję się na
jedynym pozostałym tropie, którym dysponuję w tej chwili... Na
tajemniczym Stevenie wymienionym przez Manuela, co trochę zbyt
przypadkowo okazuje się imieniem brata Douga Winera. Jeśli on wie
coś o śmierci Lindsay, to ja na pewno zdołam to wyczuć... A
przynajmniej mam taką nadzieję.
O ile mnie przedtem stamtąd nie wyrzucą za to, że jestem grubą laską.

background image

20
Ja Michael i jego Jezus
Juice,
Jak OJ i jego rękawica,
Moja prawdziwa
dysfunkcyjna miłości,
Pasujemy do siebie
jak lewica i prawica.

Pasujemy do siebie
Słowa/muzyka: Heather Wells

Ponieważ nigdy przedtem nie byłam na imprezie w bractwie
studenckim, trochę trudno mi się zdecydować, co na siebie włożyć. Jak
rozumiem, mile widziana będzie dziwkowatość. Ale do jakiego stopnia
posunięta? Poza tym na dworze jest mróz. Czy naprawdę mam ochotę
wychodzić z domu w mini i cienkich rajstopach? I czy mini jest w ogóle
właściwe dla kobiety w moim wieku, nie wspominając już o tym, że
ostatnio dorobiłam się licznych dołeczków na udach?
Przecież to nie tak, że mam w ogóle kogo o to zapytać. Party nie mogę
powiedzieć, bo ona sobie wtedy przypomni, że wciąż nie dałam
Frankowi odpowiedzi w sprawie tego występu w Pubie Joego, a Magda
nic mi tu nie pomogła. Kiedy do niej dzwonię i pytam, czy mam włożyć
mini, mówi tylko: „oczywiście”. A kiedy pytam, czy mam włożyć do
tego sweter, wybucha:
- Sweter! Oczywiście, że nie! Nie masz żadnego ażurowego topu? Albo
czegoś w lamparci wzór?
Decyduję się na czarną mini, która jest trochę obcisła, ale z
prześwitującym (chociaż nie ażurowym) topem od Betsey Johnson nie
widać tego wałeczka, który brzuch tworzy mi nad paskiem spódnicy i to
mimo obciskających rajstop. Dorzucam do całości czarne kozaki z
cienkiej skóry na wysokich obcasach (które z miejsca mi się zniszczą
od soli na ulicach) i idę zająć się włosami. Chcę wyglądać zupełnie
inaczej niż wtedy, kiedy byłam w siedzibie Tau Phi ostatnim razem,
więc upinam włosy do góry, seksownie zwichrzone... Bo i tak mi się
przecież potargają, kiedy będę zdejmowała czapkę.
Kilka psiknięć ostatniej Beyonce - hej, ja wiem, że nie należy używać

background image

perfum sygnowanych nazwiskiem rywalki, ale w przeciwieństwie do
zapachów Tani (i Britney), perfumy Beyonce przynajmniej ładnie
pachną... Jak koktajl owocowy, mniam - i jestem już gotowa do
wyjścia.
Nie spodziewam się tylko, że wychodząc, wpadnę na Jordana
Cartwrighta.
Serio. Wiecznie coś. No bo skradam się ukradkiem na dół - udaje mi się
bezpiecznie przemknąć obok obu pozostałych mężczyzn mojego życia
tak, że żaden nic nie podejrzewa. Tata w swoim pokoju gra na flecie, a
Cooper u siebie robi to, co zwykle robi tam wieczorami - czyli Bóg
jeden wie, co takiego, ale moim zdaniem coś związanego z zakładaniem
na uszy słuchawek, bo nie wiem, jakby dał radę cokolwiek robić,
jednocześnie słuchając tego, co wygrywa na flecie tata - i wychodzę
przed dom, wpadając tam na dziwacznie, wręcz po indiańsku opatuloną
postać, która usiłuje się zorientować, jak wejść na ganek, nie zdejmując
nart biegówek.
- Heather? - Indianin patrzy na mnie, mrużąc oczy w świetle lejącym się
zza otwartych przeze mnie drzwi. - Och, dzięki Bogu, to ty.
Mimo że głos ma stłumiony licznymi szalami, którymi okutał sobie
szyję i twarz, poznaję go.
- Jordan. - Szybko zamykam za sobą frontowe drzwi, a potem ostrożnie
schodzę

po

schodach

-

nie

jest

to

łatwe zadanie na

ośmiocentymetrowych obcasach przy tym lodzie. - Co ty tu robisz? I
to... na nartach?
- Nie chciałaś odpowiadać na moje telefony. - Jordan ściąga szale, więc
widzę jego usta, a potem unosi narciarskie gogle, którymi chronił oczy.
- Ja naprawdę muszę z tobą pomówić. Tata zabrał limuzynę, a żadna z
firm przewozowych nie może się przedostać przez mosty, no i nie ma
taryf. Więc musiałem wziąć narty, żeby się tu dostać z Piątej Alei.
Gapię się na niego.
- Jordan. Mogłeś pojechać metrem.
W świetle padającym z ulicznej lampy nad naszymi głowami jego oczy
się rozszerzają.
- Metrem? Tak późno wieczorem? Heather, tam jest pełno bandytów!
Kręcę głową. Wreszcie przestało śnieżyć, ale nadal jest przejmująco
mroźnie. Nogi już mi marzną, osłonięte tylko cienkim nylonem rajstop.
- Jordan - odzywam się niecierpliwie. - Czego chcesz?

background image

- Ja... pojutrze się żenię - oświadcza.
- Tak - mówię. - Żenisz się. Mam nadzieję, że nie pchałeś się aż tutaj,
żeby mi o tym przypomnieć i błagać, żebym przyszła na twój ślub. Bo
ja nadal się nie wybieram.
- Nie - zaprzecza Jordan. Trudno to stwierdzić w słabym świetle latarni,
ale wygląda dość mizernie. - Heather, ja się pojutrze żenię.
- Wiem - mówię. I wtedy nagle dociera do mnie, co on tu robi. Oraz że
jest pijany.
- O nie. - Zasłaniam się przed nim otwartą dłonią w rękawiczce. - Nie.
Teraz mi tego nie zrobisz. Ja nie mam na to czasu, Jordan. Jestem z
kimś umówiona.
- Z kim? - Oczy Jordana łzawią. - Jesteś taka jakaś... wystrojona.
Heather... Ty masz chłopaka?
- Boże! - W głowie mi się to wszystko nie mieści. Na szczęście głos nie
niesie się zbyt daleko po ulicy. Pół metra śniegu zakrywającego
kołderką dachy wszystkich zaparkowanych tu samochodów (nie
wspominając o chmurach śniegowych, wiszących tak nisko, że na
różowo odbijają się w nich światła miasta) tłumi dźwięki. - Jordan, jeśli
zmieniłeś zdanie co do małżeństwa z nią, powiedz o tym jej, nie mnie.
Mnie nie obchodzi, co robisz. Zerwaliśmy ze sobą, pamiętasz?
Właściwie ty ze mną zerwałeś. Dla niej.
- Ludzie popełniają błędy - mruczy Jordan.
- Nie, Jordan. Nasze zerwanie nie było błędem. To zerwanie było
konieczne. Mieliśmy rację, rozstając się. My do siebie nie pasujemy.
- Ale ja ciebie nadal kocham - upiera się Jordan.
- Oczywiście, że tak. Podobnie, jak ja kocham ciebie. Jak brata. Dlatego
musieliśmy ze sobą zerwać, Jordan. Bo rodzeństwo nie powinno ze
sobą... No wiesz. To obrzydliwe.
- Wcale nie było tak obrzydliwie tego wieczoru, kiedy zrobiliśmy to
tam - powiada, wskazując w stronę frontowych drzwi domu Coopera.
- Och, jasne - mówię z ironią. - To dlatego tak szybko zwiałeś, kiedy
skończyliśmy. Bo nie było obrzydliwie.
- Nie było - upiera się Jordan. - No cóż... Może było nieco dziwnie.
Trochę.
- Właśnie. Jordan, ty ze mną chcesz być tylko dlatego, że mnie znasz.
Że to łatwe. Byliśmy ze sobą tak długo... Praktycznie dorastaliśmy
razem. Ale to nie jest dobry powód, żeby dwoje ludzi ze sobą

background image

zostawało. Musi być jakaś namiętność. A nam tego zabrakło. Za to
między tobą a Tanią chyba istnieje.
- Tak. Po same uszy pełna jest namiętności. Ledwie za nią nadążam.
To nie jest coś, co masz ochotę słyszeć o dziewczynie swojego byłego
faceta. Nawet jeśli faktycznie traktujesz go jak brata. Zazwyczaj.
- Szusuj z powrotem do domu - radzę mu. - Weź aspirynę i kładź się do
łóżka. Rano wszystko wyda ci się łatwiejsze. Obiecuję.
- A ty dokąd idziesz? - pyta Jordan żałośnie.
- Ja muszę iść na imprezę. - Otwieram torebkę, żeby sprawdzić, czy
zabrałam szminkę i nowy sprej z pieprzem. Obie rzeczy są.
- Jak to, musisz? - pyta Jordan, jadąc na nartach obok mnie, kiedy
ostrożnie ruszam chodnikiem. - To coś związanego z pracą, czy co?
- W pewnym sensie - odpowiadam.
- Och. - Jordan jedzie obok mnie aż do rogu, gdzie światło na
skrzyżowaniu mruga żałośnie nad opustoszałą ulicą. Nawet Reggiego
nie ma na dworze w taką pogodę. Wiatr wiejący przez park przeszywa
nas, a ja zaczynam mieć wątpliwości co do sensu tej całej wyprawy i
żałuję, że nie siedzę w wannie z ostatnią powieścią Nory Roberts,
zamiast stać na tej pustej ulicy ze swoim byłym. - No cóż - odzywa się
Jordan. - Dobra. To na razie.
- Pa, Jordan - odpowiadam z ulgą, że wreszcie sobie pójdzie. Kiedy
powoli kieruje się na nartach w stronę Piątej Alei, ja ruszam przez park,
gorzko żałując swojej decyzji, że nie włożyłam dżinsów. Jasne, nie
wyglądałabym tak ładnie. Ale byłoby mi, cholera, znacznie cieplej.
Wędrówka przez park to mordęga. Już się nie napawam pięknem
świeżo spadłego śniegu. Ścieżki są odśnieżone, ale nie do końca, a teraz
napadało jeszcze trochę świeżego puchu. Moje buty nie są
wodoodporne i przeznaczone głównie do noszenia we wnętrzach,
najlepiej na niedźwiedziej skórze przed huczącym kominkiem. A
przynajmniej tak je prezentowała ta dziewczyna na zdjęciu w katalogu.
Wiem, że powinnam była wybrać się do jednego z tych milionów
sklepów z obuwiem na Ósmą ulicę, zamiast zamawiać kozaki z
katalogu. Ale bezpieczniej jest robić zakupy w sieci. W komputerze nie
rzuca mi się w oczy szyld Krispy Kreme i nie mruga napisem „Gorące
pączki”.
Zaczynam już trochę chcieć, żeby Gavina tam nie było, kiedy dojdę do
Waverly Hall, żebym mogła zawrócić i pójść do domu.

background image

Ale on stoi i trzęsie się w arktycznym wietrze hulającym przez park.
Kiedy drobnym kroczkiem podchodzę do niego na tych swoich
wysokich obcasach, mówi:
- Kobieto, jesteś mi winna przysługę. Odmrażam tu sobie klejnoty.
- I dobrze - powiadam, stając obok niego. - Przez te klejnoty i tak tylko
się ładujesz w tarapaty.
Muszę mu położyć dłoń na ramieniu, żeby nie stracić równowagi, kiedy
otrzepuję śnieg ze swoich nowych kozaków. On zerka na moje nogi i
gwiżdże.
- Jezu, maleńka. Apetyczna jesteś.
Puszczam jego ramię i dłonią lekko go uderzam w tył głowy.
- Oczy przed siebie, Gavin. Mamy tu zadanie do wykonania. Żadnego
pożądliwego gapienia się. I nie mów do mnie maleńka.
- Ja się nie gapiłem pożą... pożą... No nie to, co powiedziałaś - tłumaczy
się Gavin.
- Chodź - mówię. Czuję, że się rumienię. To dlatego, że zaczynam mieć
spore wątpliwości co do tego wszystkiego, nie tylko miniowy, ale
dokooptowania do pomocy Gavina. Czy naprawdę tak postępuje
odpowiedzialna zastępczyni kierownika administracyjnego akademika?
Spotyka się ciemną nocą ze studentami - nawet takimi, co już skończyli
dwadzieścia jeden lat - z zamiarem uczestniczenia w imprezach
studenckich stowarzyszeń? Gavin już się zdołał wykazać wyjątkową
niedojrzałością, kiedy chodzi o kontrolowanie ilości spożytego
alkoholu. Czy to, że zgadzam się wziąć razem z nim udział w podobnej
eskapadzie, nie znaczy, że tylko go wspieram w dokonywaniu
niewłaściwych wyborów? Czy ja go nie namawiam do złego? O Boże,
namawiam! - Posłuchaj, Gavin - mówię, kiedy przechodzimy przez
dziedziniec budynku w stronę frontowych drzwi. Nie widzę już bielizny
na iglakach, bo przysypane są śniegiem, ale słyszę dudniącą muzykę
dobiegającą z górnego piętra, tak głośną, że wydaje mi się, że aż mi
wibruje w klatce piersiowej. - Może to jednak nie jest najlepszy pomysł.
Nie chcę, żebyś miał przeze mnie kłopoty...
- Ale o czym ty mówisz? - pyta Gavin, otwierając przede mną drzwi,
zawsze dżentelmen. - Jakie kłopoty ja tu mogę mieć?
- Z piciem.
Gavin mimo zimna aż się wzdryga.
- Kobieto, ja już nigdy w życiu nic nie wypiję. Myślisz, że tamtego

background image

wieczora nie dostałem nauczki?
- Wchodźcie do środka albo zamknijcie te drzwi! - ryczy strażnik zza
biurka ochrony. Więc szybko wchodzimy do holu.
- Bo wiesz - szepczę, kiedy stoimy i otrzepujemy buty ze śniegu pod
groźnym wzrokiem ochroniarza - jeśli to Steve i Doug faktycznie stoją
za tym, co spotkało Lindsay, to mamy do czynienia z niezwykle
niebezpiecznymi osobnikami...
- Racja - przytakuje Gavin. - I dlatego, kiedy już tam wejdziemy, ty też
nie powinnaś pić niczego, czego sama sobie nie otworzysz albo nie
nalejesz. I nawet na sekundę nie odstawiaj na bok swojego piwa.
- Naprawdę? - Unoszę brwi. - Naprawdę uważasz...?
- Ja nie uważam - mówi Gavin. - Ja wiem.
- No cóż, ja...
Za nami otwierają się drzwi frontowe i do środka wpada jakiś Nanook
of the North.
Ale to nie Nanook. To Jordan.
- Aha! - Unosi gogle i pokazuje mnie palcem. - Widziałem!
- Jordan. - To już szczyt wszystkiego. - Ty mnie śledziłeś?
- Tak. - Jordan ma problem z wejściem do środka z nartami. - I dobrze,
że to zrobiłem. Powiedziałaś, że nie masz żadnego chłopaka.
- Zamykać te drzwi! - drze się stary, zrzędliwy ochroniarz.
Jordan próbuje, ale narty mu przeszkadzają. Rozzłoszczona, podchodzę
mu pomóc, szarpiąc dość gwałtownym ruchem za jeden z jego kijków.
Drzwi wreszcie się za nim zamykają.
- Co to za facet? - pyta ostro Gavin. A potem, zupełnie innym tonem
głosu, kontynuuje: - O mój Boże. Ty jesteś Jordan Cartwright?
Jordan ściąga gogle.
- Tak. - Obejmuje spojrzeniem Gavina, jego kozią bródkę i luźne
ciuchy. - Przedszkole teraz zakładasz, Heather? - pyta mnie kąśliwie.
- Gavin, to jeden z naszych mieszkańców - prycham. - A nie mój
chłopak.
- Hej. - Gavin ma na ustach uśmieszek. Powinnam była wiedzieć, że nie
spodoba mi się to, co zaraz powie. - Człowieku, mojej mamie bardzo
się twoja ostatnia płyta podobała. Babci też. Jest twoją wielką fanką.
Jordan, który wreszcie odwinął większość swoich szali, piorunuje go
wzrokiem.
- Hej - mówi. - Wal się, mały. Gavin udaje urazę.

background image

- W taki sposób zwracać się do syna jednej z niewielu osób, które
kupiły twoją ostatnią płytę? Facet, łamiesz mi serce.
- Ja nie żartuję - zwraca się Jordan do Gavina. - Dopiero co dostałem się
tu na biegówkach z okolicy Wschodniej Sześćdziesiątej i nie jestem w
nastroju na te bzdety.
Gavin robi zdziwioną minę. A potem uśmiecha się do mnie radośnie.
- Jordan Cartwright powiedział „bzdety” - stwierdza.
- Przestańcie. Obaj. Jordan, wkładaj swoje narty. My idziemy na
imprezę, a ty nie jesteś zaproszony. Gavin, zadzwoń tam, żeby wpuścili
nas na górę.
Gavin mruga powiekami.
- W bractwach nie trzeba wpisywać gości do książki.
- Nie wygłupiaj się. Polityka dotycząca odwiedzin jest taka sama w
całym kampusie. Pokazałabym strażnikowi identyfikator, żeby nas
wpuścił do środka, ale nie chcę, żeby oni tam się dowiedzieli, że będą
mieć na imprezie kogoś z administracji. - Patrzę na swojego byłego,
który nadal usiłuje się wyplątać ze swoich szali. - Jordan. Serio. Gavin i
ja mamy tu zadanie do wykonania, a ty nie jesteś zaproszony.
- Jakie zadanie? - dopytuje się Jordan.
- Takie, przy którym nie należy się rzucać w oczy - tłumaczę. - A nie
uda nam się, jeśli wparujemy do środka w towarzystwie Jordana
Cartwrighta.
- Ja mogę nie rzucać się w oczy - twierdzi Jordan.
- Polityka dotycząca odwiedzin nie dotyczy greckich stowarzyszeń -
wyjaśnia Gavin znudzonym tonem.
Zerkam na strażnika ochrony.
- Naprawdę?
- Każdy może wejść na górę. - Strażnik wzrusza ramionami. Minę ma
niemal tak samo znudzoną jak Gavin. - Ja tylko nie wiem, kto by chciał.
- Czy to ma coś wspólnego z zabójstwem tamtej dziewczyny? - pyta
Jordan. - Heather, czy Cooper o tym wszystkim wie?
- Nie - cedzę przez zęby. Nic nie poradzę, strasznie się wkurzyłam. - A
jeśli mu powiesz, to ja... to ja... To ja powiem Tani, że ją zdradziłeś.
- Ona już wie - oświadcza Jordan skonsternowany. - Ja Tani mówię
wszystko. Powiedziała, że nie ma sprawy, o ile to się znów nie
powtórzy. Słuchajcie, dlaczego nie mógłbym z wami pójść? Uważam,
że byłbym znakomitym detektywem.

background image

- Nie, nie byłbyś - twierdzę. Nadal jeszcze przetrawiam informację, że
jego narzeczona wie o tym, że on ją zdradził. Zastanawiam się, czy wie,
że ze mną. Jeśli tak, to nic dziwnego, że zawsze rzuca mi te wredne
spojrzenia, kiedy mnie gdzieś spotka.
No ale z drugiej strony, Tania nie umie rzucać ludziom innych spojrzeń
niż wredne.
- Bo ty się nie wtapiasz w tło - oskarżam Jordana. Jordan robi obrażoną
minę.
- Jak to, ja się nie wtapiam w tło? - protestuje. Opuszcza wzrok na
trzymane w ręku narty, a potem szybko opiera je, razem z kijkami, o
ścianę. Odwiesza też gogle. - Może pan na nie zerknąć? - pyta
ochroniarza.
- Nie - odmawia ochroniarz. Wrócił już do oglądania jakiegoś programu
na ekraniku swojego maleńkiego telewizora.
- Widzisz? - Jordan szeroko rozpościera ręce. Ma na sobie kożuch,
liczne szale, dżinsy, buty narciarskie i wełniany sweter haftowany w
płatki śniegu, a na głowie kominiarkę. - Wtapiam się.
- Możemy już jechać na górę? - pyta Gavin, nerwowo zerkając na
drzwi. - Idzie tu cała grupa ludzi. Winda bierze maks trzy osoby. Nie
chcę czekać.
Zmęczona sprzeczką z Jordanem, wzruszam ramionami i wskazuję
windę.
- Idziemy - mówię.
Jestem prawie pewna, że Jordan pod nosem mruczy:
- Pysznie!
Ale to przecież niemożliwe. Prawda?
21
Kiedy noc się kończy
I wstaje świt,
Wiesz, że imprezowałaś
Za długo ciut.

Piosenka imprezowa
Słowa/muzyka: Heather Wells

Tak naprawdę nigdy nie lubiłam imprez. Muzyka zawsze jest zbyt
głośna i nigdy nie słyszysz, co do ciebie mówią ludzie.

background image

Chociaż na takiej imprezie jak ta w siedzibie Tau Phi to może być
zaleta. Bo nikt tu nie wygląda na znakomitego gawędziarza, jeśli
rozumiecie, o co mi chodzi. Wszyscy są superatrakcyjni: dziewczyny
mają włosy rozprostowane jak druty, faceci paradują ze starannie
rozwichrzonymi i utrwalonymi żelem fryzurami, co nadaje im taki
wygląd, jak po wstaniu z łóżka, chociaż wiesz, że świeżo wyszli spod
prysznica.
I chociaż na zewnątrz jest poniżej zera, nie zorientowalibyście się,
sądząc po ubraniach dziewczyn: kuse topy z amerykańskim dekoltem i
biodrówki tak nisko wycięte, że striptizerka by się zarumieniła. Nie
widzę

ani

jednej

pary

uggsów.

Dzieciaki

z

Uniwersytetu

Nowojorskiego bardzo uważnie śledzą obowiązujące trendy.
Kiedy wychodzimy z rozklekotanej windy, z niepokojem zauważam, że
napis „Grube laski poszły won” nadal figuruje na ścianach korytarza,
chociaż poczyniono już pewne postępy w jego usuwaniu. Nie jest tak
odblaskowy jak wtedy, kiedy go po raz ostatni widziałam.
Ale nadal tam tkwi.
I z całą pewnością nie widzę na tej imprezie nikogo w rozmiarze XXL.
Na pierwszy rzut oka przeciętnym rozmiarem jest tu chyba XS.
Chociaż nie mam zielonego pojęcia, jak te dziewczyny znajdują w
dziecięcych działach stringi, bo przecież niewątpliwie tam większość z
nich musi się ubierać, jeśli chcą znaleźć cokolwiek, co by na nie
pasowało.
Ale nie wszystkim te niesamowicie wąskie talie wydają się
odpychające. (Jak te różne wewnętrzne organy mieszczą im się w
środku? To znaczy, wątroba i te inne? Czy nie trzeba mieć przynajmniej
siedemdziesiąt centymetrów w pasie, żeby wszystko, co jest tam w
środku, mogło swobodnie funkcjonować?). Jordan bardzo szybko
zaczyna się świetnie bawić, bo kiedy tylko wchodzi do pokoju, jakaś
XS - ka podbiega do niego i woła:
- O mój Boże, ty jesteś Jordan Cartwright? Występowałeś w Easy
Street? O mój Boże, ja mam wszystkie twoje płyty!
Wkrótce zbiera się wkoło niego więcej XS - ek, które kręcą swoimi
wąskimi, dziecinnymi bioderkami i piszczą. Jedna z nich podaje
Jordanowi plastikowy kubek piwa z pobliskiej baryłki. Słyszę, jak on
mówi:
- No cóż, wiecie, kiedy ukazał się ten mój solowy album, media trochę

background image

na mnie napadały, bo ludzie nie lubią czegoś innego od tego, do czego
przywykli.
I już wiem, że kompletnie wsiąkł w tę Strefę XS.
- Zostaw go - zwracam się do Gavina, który gapi się na Jordana z
troską. Któżby zareagował inaczej? Te dziewczyny wyglądają, jakby od
wielu dni nic nie pożarły. - Już za późno. Będzie musiał sam się
ratować. Widzisz tu gdzieś Douga?
Gavin się rozgląda. Poddasze jest tak zatłoczone ludźmi - a światła są
tak mocno przygaszone - że nie wiem, jak on tu ma kogokolwiek
rozpoznać. Ale udaje mu się dostrzec Douga Winera w kącie przy
szerokich oknach, gdzie całuje się z jakąś dziewczyną. Nie udaje mi się
stwierdzić, czy to Dana, jego ukochana z poprzedniego ranka. Ale
kimkolwiek jest, zajmuje się Dougiem gorliwie... Na tyle, że na razie
nie muszę się obawiać, że uniesie głowę i mnie tam zauważy.
- Świetnie - rzucam. - No a teraz, który to Steve?
Gavin rozgląda się znowu. Tym razem wskazuje w stronę stołu
bilardowego:
- Ten tam. Gra sobie. Wysoki, z jasnymi włosami.
- Okay! - wołam. Właściwie muszę wrzeszczeć, żeby mnie usłyszał, bo
muzyka tak głośno pulsuje. To jakiś techno pop, który nawet trochę mi
się podoba. Jako muzyka do tańca. Niestety, nikt nie tańczy. Może na
studenckich imprezach to nie wypada? - Wchodzimy do akcji.
Przedstawisz mnie, prawda?
- Prawda. Powiem, że jesteś moją dziewczyną. Kręcę głową.
- On w to nigdy nie uwierzy. Jestem dla ciebie za stara.
- Nie jesteś dla mnie za stara - sprzeciwia się Gavin. Rozpinam kurtkę i
ściągam czapkę.
- Nazwałeś mnie babcią!
- Żartowałem - mówi Gavin z zawstydzoną miną. - Tak naprawdę nie
mogłabyś być moją babcią. No bo ile ty masz lat? Dwadzieścia pięć?
- Hm - mruczę. - Tak. - Plus minus cztery lata. - Powiedz mu, że jestem
twoją siostrą.
Kozia bródka Gavina podryguje z oburzenia.
- My wcale nie jesteśmy do siebie podobni!
- O mój Boże. - Od tego techno popu zaczyna mnie boleć głowa. Co ja
tu w ogóle robię? Powinnam być w domu, w łóżku, jak wszystkie inne
prawie trzydziestolatki. Letterman właśnie leci. Ominie mnie

background image

Letterman! Przewieszam sobie kurtkę przez ramię. Nie wiem, co innego
z nią zrobić. Nie ma tu żadnej szatni, a ja się boję tak ją rzucić
gdziekolwiek. Kto wie, czy mi tu ktoś na nią nie narzyga? - Dobra. No
to powiedz, że jestem znajomą, która ma ochotę zaznać odmiennego
stanu świadomości.
Gavin kiwa głową.
- Okay. Ale nigdzie nie odchodź z nim sama. Jeśli cię poprosi. Nie
mogę nie zacząć się puszyć. Tylko troszeczkę. Nawijam na palec
kosmyk włosów, który wysunął mi się z koka.
- Uważasz, że poprosi?
- Steve posuwa wszystko, co się rusza - rozczarowuje mnie swoją
odpowiedzią Gavin. - To pies na baby.
Przestaję się puszyć.
- Jasne. - Obciągam swoją minispódniczkę, żeby chociaż o milimetr ją
wydłużyć. - Cóż, to chodźmy.
Mijamy kłębiący się tłum ciał, podchodząc do stołu bilardowego, gdzie
faceci na zmianę grają przy pełnej zachwytu widowni złożonej z XS -
ek. Skąd się biorą wszystkie te filigranowe dziewczyny? Czy oni je
trzymają na jakiejś wyspie, skąd wypuszczane są tylko na wieczór? Bo
ja w ciągu dnia nigdy ich nie widuję.
A potem sobie przypominam. Ta wyspa nazywa się Manhattan, a nie
widuję ich nigdy w ciągu dnia, bo wtedy wszystkie zajęte są
odbywaniem stażów w Conde Nast.
Gavin czeka grzecznie, aż jakiś wysoki facet umieści bilę w narożnej
łuzie - przy pełnych podziwu westchnieniach XS - ek - zanim się
odzywa:
- Hej, Steve.
Wysoki facet podnosi wzrok, a ja poznaję te blade oczy Douga Winera -
ale to wszystko. Steve Winer jest tak chudy, jak jego młodszy brat
przysadzisty, a w porównaniu z zapaśniczą sylwetką Douga sam jest
zbudowany jak koszykarz. Ma na sobie czarny kaszmirowy sweter z
podciągniętymi rękawami, które ukazują bardzo przyjemnie żylaste
przedramiona, i dżinsy tak wystrzępione, że mogą pochodzić wyłącznie
od dobrego projektanta. Steve obnosi tak samo nastroszoną fryzurę jak
wszyscy inni faceci obecni na imprezie - pomijając Gavina, którego
włosy są zmierzwione, bo ich faktycznie nie uczesał po wstaniu z łóżka.
- McGoren - mówi Steve, a na jego przystojnej twarzy pojawia się

background image

uśmiech. - Dawno cię nie widziałem, człowieku.
Gavin wysuwa się naprzód, żeby uścisnąć dłoń, którą Steve wyciągnął
do niego ponad stołem. I wtedy zauważam, że dżinsy Steve'a wiszą na
nim na tyle luźno, że widać kilka centymetrów jego przypominającego
tarę do bielizny brzucha.
Widok tego brzucha działa na mnie - poza tym spod paska wystaje mu
parę kępek płowych włosów. Czuję się tak, jakby ktoś mnie kopnął w
żołądek. Steve Winer jest studentem i być może mordercą, a zatem to
facet nie dla mnie.
Ale ciało ma rewelacyjne.
- Hej, stary - mówi Gavin swoim jak zwykle sennym głosem. - Jak leci?
- Fajnie cię widzieć, człowieku - odpowiada Steve i ściskają sobie
prawe dłonie. - Co w szkole? Dalej się specjalizujesz w
filmoznawstwie?
- Aaa, cholera, tak. W zeszłym semestrze udało mi się zrobić
zaawansowane eksperymentalne.
- Bez jaj. - Steve nie wydaje się zdziwiony. - No cóż, jeśli ktoś miał to
zaliczyć, to tylko ty. Widujesz czasem tego Mitcha, który był w naszej
grupie na teorii technologii?
- Raczej nie. Wywalili go za metamfetaminę.
- Kurde. - Steve kręci głową. - Cholerna szkoda.
- Tak, wysłali go do łagodnego federalnego, nie do stanowego.
- Przynajmniej tyle dobrego.
- Tak. Pozwolili mu zabrać dwie sztuki sprzętu sportowego, więc wziął
piłkę do footbaga i frisbee. Już zorganizował rewelacyjną drużynę
frisbee. Pierwszą w dziejach więziennictwa.
- Mitch zawsze był przesadnie ambitny - twierdzi Steve. Jego spojrzenie
wędruje w moją stronę. Usiłuję przybrać ten sam nieobecny wyraz
twarzy, który obserwuję u otaczających mnie XS - ek. To nie jest
trudne. Wystarcza, że sobie wyobrażam, że od dwudziestu czterech
godzin nic nie jadłam, tak jak one.
- Kim jest twoja przyjaciółka? - pyta Steve.
- To jest Heather - przedstawia mnie Gavin. - Jest ze mną na
warsztatach z narracji.
Lekko panikuję przy tym fragmencie improwizacji Gavina - nie wiem
nic o warsztatach filmowych. Ale pochylam się naprzód - upewniając
się, że mój biust, w czarnych koronkowych półmiseczkach stanika,

background image

dobrze widocznych spod przejrzystej bluzki, napiera na materiał, jak
mocno się da - i mówię:
- Miło mi cię poznać, Steve. Chyba mamy wspólną znajomą. Steve nie
odrywa oczu od mojego dekoltu. Och, tak. Schowajcie się, XS - ki.
- Naprawdę? - mówi. - A kto to taki?
- Och, taka dziewczyna. Lindsay... Lindsay Combs, chyba tak się
nazywa.
Stojący obok mnie Gavin zaczyna się krztusić, chociaż niczego nie pił.
Chyba moja improwizacja nie spodobała mu się ani odrobinę bardziej
niż mnie jego.
- Chyba nie znam nikogo o takim nazwisku. - Steve odrywa spojrzenie
od mojej klatki piersiowej i patrzy mi prosto w oczy. I tyle, jeśli chodzi
o to, co zawsze powtarzają ci eksperci od języka ciała w „US Weekly”,
a mianowicie, że kłamcy zawsze unikają kontaktu wzrokowego, kiedy
opowiadają łgarstwa.
- Naprawdę? - Udaję, że nie zauważyłam, jak wszystkie te XS - ki
dokoła nas szturchają się nawzajem łokciami i szepczą. One doskonale
wiedzą, kto to jest Lindsay Combs. - Boże, to takie dziwne. W zeszłym
tygodniu opowiadała mi o tobie... Och, zaraz. A może ona powiedziała:
Doug Winer.
- Tak - powiada Steve. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy też lekko się
odprężył? - Tak, to mój brat. Pewnie chodziło jej o niego.
- Zaraz - czka w moją stronę jedna z XS - ek, która widocznie jest nieco
bardziej pijana, lub naćpana, niż pozostałe. - Słyszałaś, co się jej stało?
Co się stało Lindsay?
Próbuję przybrać równie bezmyślną minę jak ona.
- Nie. A co?
- O mój Boże - mówi dziewczyna. - Ona została, no wiesz, totalnie
zamordowana.
- Totalnie! - zgadza się przyjaciółka XS - ki, która wygląda tak, jakby
właśnie roztyła się do rozmiaru S. - Znaleźli jej głowę w garnku na
kuchni w Akademiku Śmierci!
Na co wszystkie XS - ki i S - ki dokoła stołu bilardowego odpowiadają
chóralnym: - Ugh! Głośno łapię oddech i udaję szok.
- O mój Boże! - wołam. - Nic dziwnego, że nie pojawiała się ostatnio na
technikach audiowizualnych!
Stojący obok mnie Gavin zbladł jak płachta śniegu.

background image

- Lindsay specjalizowała się w księgowości - szepcze mi do ucha.
Cholera! Zapomniałam!
Ale to nic nie szkodzi, bo muzyka dudni tak głośno, że chyba nikt poza
nim mnie nie słyszał. Steve Winer sięgnął po kieliszek martini - słowo
daję, ten facet popija martini na imprezie studenckiej - a jego
przeciwnik składa się do strzału, co zmusza tych z nas, którzy stoją
niedaleko stołu, do odsunięcia się.
Czuję, że umykają mi wątki tej rozmowy, więc kiedy wszyscy znów
gromadzimy się wokół stołu, żeby patrzeć, jak Steve wykonuje swój
kolejny strzał po tym, jak jego przeciwnik nie trafił w bilę, odzywam
się:
- O mój Boże, ale dlaczego ktoś coś takiego zrobił? To znaczy, zabił
Lindsay? Ona była taka miła.
Widzę, że kilka XS - ek wymienia nerwowe spojrzenia. Jedna z nich
nawet odchodzi od stołu, mrucząc coś o tym, że musi iść do kibla.
- To znaczy, słyszałam coś o niej i o tym trenerze koszykówki...
Pomyślałam sobie, że po prostu rzucę tę przynętę i zobaczę, co się
stanie.
To, co się dzieje, było łatwe do przewidzenia. XS - ki są zdziwione.
- Lindsay i trener Andrews? - Jakaś brunetką kręci głową. - Nigdy nic
na ten temat nie słyszałam. Słyszałam tylko, że nie zostawia się nigdzie
na widoku swojej działki, jeśli Lindsay kręci się w pobliżu...
Brunetka przerywa, kiedy koleżanka szturcha ją łokciem i patrząc
niespokojnie w stronę Steve'a, szepcze:
- Cśś...
Ale jest za późno. Strzał Steve'a poszedł w kosmos. A on też się wcale z
tego nie ucieszył. Ogląda się na Gavina i mówi:
- Ta twoja koleżanka ma niezły słowotok.
- W końcu robi specjalizację ze scenopisania - wyjaśnia Gavin trochę
zawstydzony.
Steve wbija we mnie spojrzenie bladobłękitnych oczu. Dochodzę do
wniosku, że chociaż przystojny, jest też dosyć odrażający - pomijając
świetne mięśnie brzucha.
- Ktoś ci kiedyś mówił, że bardzo przypominasz tę, jak ona się nazywa?
Ta piosenkarka pop, która kiedyś występowała w centrach handlowych?
- Heather Wells! - Ta S - ka nie jest aż tak pijana (czy naćpana) jak cała
reszta (niewątpliwie dlatego, że ma na sobie nieco więcej tłuszczu,

background image

który może absorbować alkohol), więc dość szybko wszystko chwyta. -
O rany, ona faktycznie wygląda jak Heather Wells! No i... Czy ty
czasem nie mówiłeś, że ma na imię Heather? - pyta Gavina.
- Hm - mamroczę. - Tak. Często to słyszę. Bo na imię mam Heather. I
wyglądam jak Heather Wells.
- Ale traf! - Jedna z XS - ek, ledwie trzymająca się na nogach, musi
przytrzymać się krawędzi stołu bilardowego, żeby nie stracić
równowagi. - Bo przecież nie uwierzysz, kto tu jest. Jordan Cartwright.
Ten z Easy Street. I nie żaden tam sobowtór, ale prawdziwy Jordan.
Pozostałe dziewczyny wydają piski niedowierzania. Sekundę później
zarzucają przyjaciółkę pytaniami, gdzie go widziała. Dziewczyna
wskazuje ręką i większość widowni Steve'a Winera odchodzi od stołu
bilardowego, żeby zdobyć autograf Jordana... Najchętniej na biuście.
- Boże - zwracam się do facetów, kiedy wszystkie dziewczyny już
poszły. - Po wynikach sprzedaży jego ostatniego albumu nigdy bym nie
pomyślała, że Jordan Cartwright jest taki popularny.
- Ten facet to pedał - zapewnia nas przeciwnik Steve'a. Przejął kontrolę
nad stołem po ostatnim nieudanym strzale Steve'a i teraz wykańcza
wszystkie bile jedna po drugiej. Steve, po drugiej stronie zielonego
stołu, nie ma najszczęśliwszej miny. - Słyszałem, że ten cały ślub z
Tanią Trace to tylko przykrywka, a on i Ricky Martin są parą.
- Wow. - Jestem podekscytowana, że krąży taka plotka, chociaż
przecież wiem, że nie jest prawdziwa. - Naprawdę?
- Tak - potwierdza przeciwnik Steve'a. - A te jego włosy?
Przeszczepione. Facet jest łysy jak kula bilardowa.
- Wow! - wołam znowu. - A tak dobrze to ukrywa, ile razy widzę go na
Total Request Live.
- No cóż. - Gavin z jakiegoś powodu łapie mnie pod ramię. -
Przepraszamy, że przerwaliśmy wam grę. Teraz już sobie pójdziemy.
- Nie idźcie - mówi Steve. Opiera się na swoim kiju bilardowym i od
dwóch minut nie spuszcza ze mnie oczu. - Miła jest ta twoja koleżanka.
Heather, jak mówiłaś, masz na nazwisko? Heather i co dalej?
- Snelling - odpowiadam natychmiast. Dlaczego na usta pchało mi się
nazwisko mojego szefa, nie mam zielonego pojęcia. Ale się wepchało.
Nagle nazywam się Heather Snelling. - To polskie nazwisko.
- Doprawdy? Brzmi brytyjsko, czy jakoś tak.
- Ale brytyjskie nie jest. A skąd się wzięło Winer?

background image

- Jest niemieckie - wyjaśnia Steve. - A więc poznałaś Lindsay na
jakichś swoich zajęciach z pisania scenariuszy?
- Na technikach audiowizualnych - poprawiam go. Przynajmniej
pamiętam własne kłamstwa. - No więc, o czym mówiła ta dziewczyna
przed chwilą? Że Lindsay jest tylko tak długo miła, jak długo nie
zostawiasz przy niej na widoku swoich działek?
- Widzę, że bardzo cię interesuje Lindsay - zauważa Steve. Jego
przeciwnik zdołał już skończyć swoją turę i czeka na ruch Steve'a, co
kilka sekund niecierpliwie powtarzając: - Steve, twoja kolej.
Ale Steve go ignoruje. Tak samo, jak ja ignoruję Gavina, który nadal
ciągnie mnie za ramię i mówi:
- Chodź, Heather. Widzę tu znajomych. Chcę im ciebie przedstawić.
Co jest ewidentnym, bezczelnym kłamstwem.
- To była niezwykła dziewczyna - mówię, spoglądając Steve'owi prosto
w oczy.
- Zdecydowanie niezwykła - potwierdza Steve bezbarwnym tonem.
- Myślałam, że jej nie znałeś.
- Okay. - Steve odkłada kij bilardowy i szybkim ruchem podchodzi do
mnie i do Gavina, którego uścisk na moim ramieniu stał się kurczowy. -
McGoren, kim, do kurwy nędzy, jest ta suka?
- Jezu Chryste! - Głos, który dobiega zza naszych pleców jest, niestety,
znajomy. Kiedy odwracam głowę, widzę Douga Winera, jednym
ramieniem obejmującego bardzo skąpo ubraną dziewczynę o
(nieschlebiającym klientowi) rozmiarze M. Miło widzieć, że bracia
Winerowie nie dyskryminują ludzi ze względu na tuszę. Doug patrzy na
mnie i wydyma wargi, twarz ma czerwoną. - To ta laska, co była z tym
facetem, który wczoraj usiłował złamać mi rękę!
Cała przyjacielskość wyparowała z twarzy Steve'a.
- A więęęęęęc - cedzi, nie bez satysfakcji. - Znajoma ze szkoły, tak? -
To do Gavina. I nie zostało powiedziane miłym tonem.
Natychmiast zaczynam tego wszystkiego żałować. Nie tego, że nie
jestem w domu, w moim łóżku, i nie brzdąkam sobie na gitarze z Lucy
zwiniętą u boku. Ale tego, że wplątałam w to wszystko Gavina. Fakt,
pchał się na ochotnika. Ale absolutnie nie powinnam była z jego oferty
korzystać. Rozumiem to w tej samej chwili, w której widzę stalowy
błysk w oczach Steve'a. Jest tak zimny i twardy jak skuty mrozem
metalowy pomnik George'a Washingtona w parku pod budynkiem.

background image

Nie wiem, czy to ten facet zabił Lindsay Combs. Ale wiem, że
wpadliśmy w tarapaty. I to poważne.
Gavin nie wydaje się przekonany, że napytaliśmy sobie biedy.
Wnioskuję to ze spokoju, z jakim odpowiada:
- Facet, o czym ty mówisz? Heather to moja przyjaciółka. Sądziła, że
zaliczy tu jakiś numerek.
Zaraz. Co? Na co liczyłam?!
- Gówno prawda - prycha Doug. - Była z tym facetem, który przyszedł
do mojego pokoju i zadawał mi te wszystkie pytania o Lindsay. To
jakaś pieprzona glina.
Ponieważ Gavin nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi Doug, jego
oburzenie jest wiarygodne.
- Hej, facet - mówi i obraca się, patrząc gniewnie na młodszego Winera.
- Czyś ty czasem nie za mocno przyćpał własnym towarem? Wiesz,
crack to śmierć.
Steve Winer zaplata ramiona na piersi. Na tle czarnego swetra te
ramiona są mocno opalone. Steve najwyraźniej ostatnio odwiedzał
cieplejsze okolice.
- Nie handluję crackiem, tępoto.
- To tylko takie powiedzenie - szydzi Gavin. Patrzę na niego z
podziwem. Może i trafił do filmówki dlatego, że chce reżyserować
filmy, ale jako aktor też jest niezły. - Słuchaj, jak masz zamiar tak się na
mnie wysrulać, to ja stąd spadam.
Steve nosi górną wargę.
- Wiesz, co ty jesteś, McGoren?
Gavin wyraźnie zupełnie się nie przejmuje.
- Nie. To co ja niby jestem?
- Robisz w brygadach antynarkotykowych. - Kiedy Steve to mówi, dwie
postacie podnoszą się z pary krytych czarną skórą sof, gdzie wcześniej
siedziały,

obserwując

mecz

koszykówki

na

panoramicznym

telewizorze. Dziewczyny, które pobiegły po autograf Jordana, wracają
jedna po drugiej, ale przestały chichotać i teraz stoją, gapiąc się na
rozwijającą się na ich oczach scenę, jakby to był odcinek jakiegoś
reality show.
- My tu nie lubimy takich z brygad antynarkotykowych - rzuca jeden z
członków Tau Phi. Nieco młodszy niż Steve, ma zdecydowanie większe
bicepsy.

background image

- Tak - potwierdza drugi, który wygląda jak jego bliźniak. Co do
rozmiaru bicepsów.
Zerkam to na jednego, to na drugiego. Prawdopodobnie nie są
spokrewnieni, a jednak wyglądają dokładnie tak samo, ubrani w
podobną kombinację dżinsów z kaszmirowym swetrem co Steve. I mają
takie same błękitne oczy bez śladu ciepła - ani inteligencji.
- Jezus, Steve - odzywa się Gavin. Brzmi to tak, jakby naprawdę uraziła
go ta uwaga. Kciukiem pokazuje na mnie. Nie puścił mojego ramienia.
- Ona jest po prostu moją znajomą, która liczyła na numerek. Ale skoro
zachowujecie się jak dupki, to już przepadło. Wychodzimy stąd. Chodź,
Heather.
Ale próbę wycofania się ze strony Gavina torpeduje sam Doug Winer,
który staje dokładnie na naszej drodze.
- Nikt bezkarnie nie grozi Winerowi - upomina mnie Doug. -
Kimkolwiek jesteś... pożałujesz.
- Tak? - Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. Gavin usiłuje odciągnąć
mnie na bok, ale ja tylko wbijam obcasy w parkiet i nie daję ruszyć się
z miejsca. Żeby było jeszcze gorzej, pytam: - Tak jak pożałowała
Lindsay?
I wtedy z Dougiem coś się dzieje. Twarz mu czerwienieje jak światła na
wieżach radiostacji, które migają zza ciemnych okien za jego plecami.
- A pieprz się! - krzyczy.
I pewnie nie powinnam się dziwić, że chwilę potem Doug Winer wali
mnie głową w brzuch, z byka. Sama się o to prosiłam. No cóż, w
pewnym sensie.
22
Prawdę mówiąc, wiesz już,
Że to jest bolączka,
Kiedy masz faceta,
Ale nie obrączkę.

Piosenka o małżeństwie
Słowa/muzyka: Heather Wells

Kiedy wali cię z byka stukilowy członek studenckiego bractwa, to jest
to doświadczenie, które trudno oddać słowami. Mówiąc szczerze,
dobrze, że jestem sporą dziewczyną. Gdybym nosiła rozmiar XS,

background image

mogłabym tego nie przeżyć.
Ale skoro (powiedzmy już całą prawdę) Doug wcale nie ma nade mną
aż tak znów wielkiej przewagi wagowej - a poza tym widziałam, że się
na mnie rzuca, więc zdążyłam odruchowo napiąć mięśnie - padam tylko
na podłogę z poczuciem, że nie łapię już kolejnego oddechu. Ale
żadnych wewnętrznych obrażeń nie odniosłam. Przynajmniej żadnych
sama nie wyczuwam.
Gavinowi aż tak się nie poszczęściło. Och, nic by mu nie było, gdyby
stał bez ruchu. Bo musiał popełnić ten błąd i próbować odciągać ode
mnie Douga.
Bo Doug - o szokująca niespodzianko! - walczy nieczysto. Kiedy tylko
Gavin łapie go za ramiona, obraca się i usiłuje mu odgryźć jeden z
palców.
Ponieważ nie mogę pozwolić, żeby ktoś zjadł żywcem jakiegoś
mieszkańca mojego akademika, zamierzam się nogą i - nadal ściskając
w ręku swoją kurtkę i torebkę - wymierzam obcasem cios w te okolice
ciała Douga, w które żaden facet wolałby nie być kopany Hej, może i
nie ćwiczę jogi - ani w ogóle niczego nie ćwiczę za często. Ale jak
większość dziewczyn, które wystarczająco długo mieszkały w Nowym
Jorku, wiem, jak za pomocą obuwia zadawać znaczące obrażenia
cielesne.
Doug zwija się na podłodze i ściska swoje intymne części ciała, a wokół
nas wybucha prawdziwe pandemonium; w powietrzu lata sporo
przedmiotów, a nawet ciał, jakby nagle pokój zamienił się w jakiś ring
wolnej amerykanki. Przelatująca bila tłucze lustra na półkach nad
barem. Gavinowi udaje się pchnąć któregoś z chłopaków z tego bractwa
prosto na panoramiczny telewizor, który przewraca się i wybucha
snopem iskier. XS - ki piszczą i uciekają na korytarz, mijając napis
„Grube laski poszły won”, a w tej samej chwili jedna z maszyn do
pinballu załamuje się pod ciężarem Jordana (nie pytajcie mnie, jak na
niej wylądował... Ani dlaczego rozpięte spodnie zaplątały mu się gdzieś
w okolicach kostek u nóg).
Na szczęście, chaos robi się taki, że udaje mi się złapać Gavina i
wrzasnąć:
- Wiejemy stąd!
A potem każde z nas zarzuca sobie na szyję jedno ramię Jordana (który
nie jest w stanie iść o własnych siłach) i odciągnąć go z poddasza na

background image

korytarz...
...dokładnie w tej samej chwili, w której z powodu pożaru wywołanego
przez przewrócony telewizor włącza się system zraszaczy pod sufitem.
Kiedy XS - ki w całym holu wrzeszczą, bo starannie rozprostowane
fryzury zaczynają im się skręcać, skaczemy w stronę drzwi
oznaczonych napisem „Wyjście” i nie przestajemy biec - oraz wlec za
sobą na wpół przytomnego byłego wokalisty popularnego boys bandu -
aż wypadamy na ulicę.
- Ja cię kręcę! - wrzeszczy Gavin, kiedy zimne powietrze zaczyna nas
palić w płucach. - Widziałaś to? Widziałaś to?!
- Tak - mówię, nieco zwalniając kroku. Jordan może nie stanowi
ciężaru ponad siły, ale lekki też wcale nie jest. - To nie było fajne.
- Niefajne? Niefajne? - Uszczęśliwiony Gavin kręci głową, kiedy tak
ślizgamy się wzdłuż Washington Square North, próbując brnąć w
kierunku zachodnim. - Szkoda, że nie miałem ze sobą kamery wideo!
Żadna z tych dziewczyn nie nosiła stanika. Kiedy zaczęła się lać woda...
- Gavin - mówię, przerywając mu szybko - rozejrzyj się za jakąś
taksówką. Musimy jakoś odesłać Jordana na Upper West Side, on tam
mieszka.
- Nie ma żadnych taksówek - odzywa się Gavin. - Na tej ulicy nie ma
nawet ludzi. Poza nami.
Ma rację. Park jest całkowicie wyludniony. Otaczające go ulice są
prawie nieodśnieżone. Nigdzie nie widać żadnych samochodów, aż do
samej Ósmej ulicy. Ale żaden z przejeżdżających nią taksówkarzy nas
nie zobaczy, nieważne jak rozpaczliwie będę wymachiwać ręką.
Jestem już skołowana. Nie mam pojęcia, co zrobić z Jordanem. Wierzę
w to, co mówił o tym, że żadne samochody nie mogą przedostać się
przez mosty. A do jego taty - człowieka, który powiedział mi, że nikt
nie będzie chciał słuchać moich „gównianych wypocin zbuntowanej
panienki” - za nic nie zadzwonię, żeby zapytać, czy nie podjechałby do
nas swoją rodzinną limuzyną.
Sam Jordan bawi się znakomicie, idąc między nami i potykając się co
chwila, ale zdecydowanie traci formę. Nie mogę go tak po prostu
zostawić komuś na wycieraczce pod drzwiami - chociaż to bardzo
kusząca myśl. Zamarznie na śmierć. A do metra jest parę przecznic -
długich przecznic, nie krótkich. Gdybyśmy z kolei chcieli zawrócić do
poprzedniej stacji, Astor Place, musielibyśmy minąć Waverly Hall.

background image

Nie mam zamiaru ryzykować, że wpadniemy na kolejnych
rozjuszonych członków studenckich bractw. Zwłaszcza że z oddali
słyszę jęk syren. Widocznie kiedy uruchamia się system zraszaczy,
straż pożarna jest zawiadamiana automatycznie.
Wlokący się między nami Jordan, który też widać usłyszał te syreny,
unosi głowę i woła radośnie:
- Hej! Gliny jadą!
- W głowie mi się nie mieści, że byłaś z tym facetem zaręczona - mówi
z obrzydzeniem Gavin, niechcący zdradzając w ten sposób, że
sprawdzał mnie w Google. - Przecież to dupek.
- Nie zawsze taki był - zapewniam Gavina. Chociaż prawdę mówiąc,
uważam, że Jordan prawdopodobnie zawsze był taki. Ja tylko tego nie
zauważyłam, bo byłam młoda i głupia. I zauroczona. - Poza tym on się
pojutrze żeni. Trochę go to wyprowadziło z równowagi.
- Nie pojutrze - zaprzecza Gavin. - Jutro. Jest już po północy. Oficjalnie
mamy piątek.
- Cholera - rzucam. Cartwrightowie muszą się zastanawiać, gdzie się
podział ich najmłodszy syn. Tania pewnie odchodzi od zmysłów ze
zdenerwowania. To znaczy, o ile zauważyła, że on zniknął. Nie mogę
go do niej odesłać w takim stanie - z tymi niedopiętymi spodniami i
twarzą całą poznaczoną śladami szminki. Boże, dlaczego on nie może
trochę bardziej przypominać własnego brata?
O Jezu. Jego brat, Cooper, zabije mnie, kiedy się dowie, gdzie byłam. A
ja mu to będę musiała powiedzieć. Nie mogę, ot tak, przywlec do domu
Jordana i nic nie wyjaśnić.
A Jordana muszę zabrać do domu. To jedyne miejsce, dokąd mogę go
zabrać. Dalej chyba już nie zdołam go zaciągnąć. Poza tym totalnie
zamarzam. Cienkie rajstopy nie są odpowiednie na noc po styczniowej,
manhattańskiej śnieżycy. Nie wiem, jak te dziewczyny w nisko
wyciętych biodrowkach to znoszą. Nie jest im zimno w pępki?
- Okay - mówię do Gavina, kiedy docieramy do rogu Washington
Square North i West. - Teraz robimy tak: zabieramy go do mnie do
domu.
- Mówisz poważnie? Zobaczę, gdzie mieszkasz? - Zaczyna mnie
niepokoić ten szeroki uśmiech Gavina, widoczny w różowawym świetle
latarni. - Super!
- Nie, nie jest super, Gavin - rzucam ostro. - Jest wręcz przeciwnie.

background image

Mieszkam w domu brata Jordana, który wścieknie się, potężnie się
wścieknie, jeśli usłyszy, że wchodzimy, i zobaczy Jordana w tym
stanie. Więc musimy być cicho. Cichusieńko.
- To się da zrobić - zapewnia mnie z galanterią Gavin.
- Bo nie tylko Coopera nie chcę budzić - dodaję. - Mój, hm, tata też tam
teraz mieszka.
- Poznam twojego ojca? Tego, który siedział w więzieniu? - Och tak,
Gavin ewidentnie mnie sprawdzał.
- Nie, nie poznasz go - mówię. - Bo mam nadzieję, że tak jak Cooper,
tata będzie spał. A my postaramy się go nie obudzić. Jasne?
- Jasne - wzdycha Gavin.
- Heather... - Jordan stawia coraz większy opór.
- Zamknij się, Jordan. Jesteśmy niemal na miejscu.
- Heather - znów odzywa się Jordan.
- Jordan, przysięgam na Boga, jak na mnie narzygasz, to cię zabiję.
- Heather - powtarza Jordan po raz trzeci. - Ktoś mi chyba dosypał
czegoś do drinka.
Patrzę na niego zaniepokojona.
- Chcesz powiedzieć, że nie w takim stanie zawsze wracasz z imprez?
- Oczywiście, że nie - mamrocze Jordan. - Wypiłem tylko jedno piwo.
- Tak - powiadam. - A ile kieliszków wina wypiłeś, zanim wyruszyłeś
do śródmieścia?
- Tylko dziesięć - przyznaje się Jordan. - Hej, a skoro już o tym mowa...
Gdzie moje narty?
- Jestem pewna, że nic im się nie stało, Jordan. Możesz je odebrać sobie
rano. Ale dlaczego ktoś miałby coś ci dosypywać do drinka?
- Żeby mnie wykorzystać, oczywiście - tłumaczy Jordan. - Wszyscy ode
mnie czegoś chcą. Wszyscy chcą uszczknąć sobie kawałek Jordana
Cartwrighta!
Gavin, któremu Jordan szczodrze przy tych słowach chuchnął piwem w
twarz, mówi:
- Ja nie chcę.
Docieramy do domu Coopera. Zatrzymuję się, żeby wygrzebać z
torebki klucze i powiedzieć im, jaki mam plan.
- Słuchaj, kiedy wejdziemy do środka - zwracam się do Gavina -
Jordana po prostu zwalamy na kanapę w salonie. A potem
odprowadzam cię do Fischer Hall.

background image

- Kobieto, nie potrzebuję eskorty - karci mnie Gavin. Bo teraz, skoro
żadnych Tau Phi już w pobliżu nie ma, odzyskuje rezon i zaczyna
wracać do swojego zwykłego impertynenckiego tonu.
- Ci chłopcy z bractwa są naprawdę wściekli - przypominam mu. - A
oni wiedzą, gdzie mieszkasz...
- A diabła tam, kobieto! - protestuje Gavin. - Steve nie wie o mnie nic
poza tym, jak mam na imię. Nigdy się mną specjalnie nie interesował,
bo przecież nie szpikuję sobie organizmu chemikaliami.
- Pomijając takie dwadzieścia jeden kielonków.
- No fakt, pomijając alkohol - uściśla Gavin.
- Możemy kłócić się w tej sprawie później. Ale najpierw położę Jordana
na kanapie. A potem pomyślimy, jak cię odstawić do domu.
- Przecież to tylko dwie przecznice stąd - mówi Gavin.
- Heather...
- Nie teraz, Jordan - gaszę go. - Gavin, ja po prostu nie chcę, żebyś...
- Heather - znów odzywa się Jordan.
- Co chcesz, Jordan?
- Cooper na nas patrzy. Podnoszę głowę.
No i faktycznie, w oknie przy drzwiach widzę twarz Coopera. A
sekundę później słyszymy odgłos otwieranych zamków.
- Okay - rzucam w stronę Gavina i czuję, że serce zaczyna mi mocno
walić. - Zmiana planów. Na trzy zostawiamy Jordana i spieprzamy, ale
w tempie. Raz, dwa...
- Ani mi się waż! - strofuje mnie Cooper, stając na ganku. Ma na sobie
sztruksy i wełniany sweter. Wygląda tak ciepło, spokojnie i rozsądnie.
Mam ochotę rzucić mu się w ramiona, schować głowę na jego twardej
klatce piersiowej, wciągnąć ten jego zapach i opowiedzieć mu o tym
całym okropnym wieczorze.
Zamiast tego mówię:
- Mogę to wyjaśnić.
- Jestem tego pewien - odpowiada Cooper. - No cóż, wchodźcie. Dajcie
go tu do środka.
Z trudem wciągamy Jordana do domu - zwłaszcza że pojawia się Lucy i
zaczyna z ożywieniem wkoło nas podskakiwać. Na szczęście uda mam
tak zmarznięte, że nic nie czuję, kiedy pazurami drze mi te cienkie
rajstopy.
Właśnie w chwili, w której Lucy wyskakuje w górę, usiłując polizać

background image

Jordana po ręce, on nagle robi się zatrważająco żywiutki i kiedy go
ciągniemy do holu, mijając Coopera, woła:
- Hej, braciula! Co się wyrabia?
- Dzwoniła twoja narzeczona - informuje Cooper, zatrzaskując za nami
drzwi i zamykając wszystkie zamki. - To się wyrabia. Po prostu
wyszedłeś sobie i nikomu nie powiedziałeś, dokąd się wybierasz?
- W sumie tak - przyznaje Jordan, kiedy go puszczamy, a on osuwa się
na nieco podniszczoną różową sofę dziadka Coopera, gdzie Lucy
zabiera się do metodycznego wylizywania go. - Ugh. Miła psina. Ale
proszę, przestańcie już kiwać tymi ścianami.
- Jak on się tu w ogóle dostał? - pyta Cooper. - Żadne taksówki nie
kursują. A Jordan za nic nie wsiądzie do metra.
- Przyjechał na nartach - wyjaśniam głupawo. W domu jest na szczęście
ciepło. Czuję, jak pieką mnie odmarzające uda.
- Przyjechał na nartach? - Cooper unosi brwi. - A gdzie są te narty?
- Zgubił je - odzywa się Gavin.
Wydaje się, że Cooper dopiero teraz zauważa Gavina.
- Och - mówi. - To znowu ty, hm?
- Nie powinieneś wściekać się na Heather - zaczyna Gavin. - To
wszystko wina tego faceta. Widzisz, próbowała go otrzeźwić szybkim
spacerem wokół parku, ale on nie chciał współpracować. Na szczęście
przechodziłem i mogłem pomóc jej go tutaj przyprowadzić, bo diabli
wiedzą, co by się jeszcze stało. Facet mógł zamarznąć. Albo jeszcze
gorzej. Słyszałem, że jest taki lekarz, co napada na pijaków, których
udaje mu się znaleźć w parku i pobiera od nich nerki, które potem
sprzedaje do przeszczepów bogatym Boliwijczykom. Budzisz się rano,
wszystko cię boli i nie wiesz dlaczego, aż tu nagle, bach. Okazuje się,
że ktoś ci zwinął nerkę.
Wow. Gavin naprawdę bywa królem improwizacji. Łże z taką łatwością
i wprawą, że zaczynam się zastanawiać, ile z tych historii, którymi mnie
raczył przez te parę miesięcy, odkąd go znam, było całkowicie
zmyślonych, zupełnie jak ta, którą właśnie zdołał sfabrykować.
Na Cooperze jednak nie robi to większego wrażenia.
- No cóż, dzięki za gotowość do pomocy. Ale teraz już chyba sobie
poradzimy sami. Więc dobranoc.
- Odprowadzę cię do akademika - proponuję Gavinowi, ale przerywa mi
jakiś głos z holu.

background image

- Tu się znalazła! - Tata wchodzi do salonu w piżamie i szlafroku. Z
tyłu głowy sterczą mu resztki włosów, widać, że spał, ale tak samo jak
Coopera, wyrwał go ze snu telefon od Tani. - Heather, tak się
martwiliśmy! Kiedy zadzwoniła ta cała pani Tania, a potem nie
mogliśmy cię nigdzie znaleźć, nigdy więcej tak nie rób, młoda damo!
Jeśli zamierzasz gdzieś wychodzić, to bądź łaskawa wcześniej nas
zawiadomić, dokąd idziesz!
Mrugam powiekami, patrząc to na tatę, to na Coopera.
- Mówisz poważnie? - pytam z niedowierzaniem.
- Sam odprowadzę Gavina - odzywa się Cooper, co dowodzi, że
przewidział mój następny ruch, czyli unik. - Heather, poszukaj jakichś
koców dla Jordana. Alan, oddzwoń do Tani i powiedz jej, że
przenocujemy Jordana u siebie.
Tata kiwa głową.
- Powiem jej, że to był taki improwizowany wieczór kawalerski -
zwraca się do nas. - I że przyszedł tu się przespać, żeby jej nie zakłócać
dziś spokoju.
Ja się tylko gapię - przede wszystkim dlatego, że zapomniałam, że mój
tata ma w ogóle jakieś imię - to, którego właśnie użył Cooper. Ale także
ze względu na niedorzeczność tego, co mój tata powiedział przed
chwilą.
- Jordan nie ma żadnych przyjaciół - wyjaśniam. - Kto miałby urządzać
dla niego wieczór kawalerski? A poza tym on nigdy by nie był aż taki
troskliwy, żeby nie zakłócać jej spokoju nocą.
- Nieprawda, mam przyjaciół - upiera się Jordan z sofy. - Wy dwoje
jesteście moimi najlepszymi przyjaciółmi. Czy też sześcioro. Czy ile
was tu w końcu jest.
- Nie potrzebuję, żeby ktoś mnie odprowadzał - oświadcza Gavin, kiedy
Cooper sięga po kurtkę.
- Być może - mówi Cooper ponuro. - Ale mnie się przyda trochę
świeżego powietrza. Idziemy.
We dwóch wychodzą, zostawiając mnie samą z Jordanem i moim ojcem
- mężczyznami, którzy porzucili mnie, kiedy ich potrzebowałam
najbardziej, a potem obaj wrócili na kolanach, kiedy ich już zupełnie w
swoim życiu nie potrzebuję - ani nie chcę.
- Jesteś mi winien przysługę - zwracam się do Jordana, wchodząc do
salonu z kocami i misą sałatkową, do której może sobie wymiotować.

background image

Chociaż jestem prawie pewna, że rano nic z tego nie będzie pamiętał,
dodaję: - I nadal nie mam zamiaru przyjść na twój ślub.
A do taty odzywam się:
- Nie mów Tani, że ja z nim byłam, kiedy do niej będziesz dzwonił.
- Może i siedziałem w więzieniu przez ostatnie dwie dekady, Heather -
mój tata czuje się urażony - ale nadal mam pojęcie, jak załatwia się
takie sprawy.
- No cóż, to dobrze - powiadam. A potem wołam Lucy, wbiegam na
górę do własnego pokoju i mam nadzieję, że jeśli zamknę się na klucz i
szybko wskoczę do łóżka, to uda mi się uniknąć spotkania z Cooperem
po jego powrocie. Wiem, że Sarah zarzuciłaby mi teraz tendencję do
stosowania technik unikowych.
Ale kiedy chodzi o Coopera, czasem unik to jedyne wyjście z sytuacji.
23
Bo kiedy ona jest jego żoną,
A nie jesteś nią wcale ty,
To nie tylko ona jest osobą,
Która z cudzej winy roni łzy.

Piosenka o małżeństwie
Słowa/muzyka: Heather Wells

Następnego dnia rano wykradam się z domu, żeby uniknąć spotkania z
Cooperem. Wstaję o jakiejś niemożliwej godzinie, czyli o ósmej. Udaje
mi się wykąpać, ubrać i zamknąć za sobą drzwi o ósmej trzydzieści. To
coś tak odmiennego od rutyny dnia codziennego - zwykle zjawiam się
na dole za pięć dziewiąta - że udaje mi się umknąć przed wszystkimi,
nie wyłączając taty, który nadal wygrywa na swoim fleciku ten Hymn
do poranka, kiedy skradam się na palcach koło jego drzwi z
timberlandami w rękach, żeby niepotrzebnie nie zaskrzypieć deskami
podłogi.
Coopera ani śladu - kiedy zerkam przez na wpół otwarte drzwi jego
sypialni, widzę tylko schludnie zasłane łóżko. Jordana też nigdzie nie
widzę, co nie wróży nic dobrego. Koce, pod którymi spał, leżą zwinięte
w jednym rogu kanapy, a na nich stoi misa sałatkowa, dzięki Bogu,
pusta. Wydaje mi się, że rozumiem, co się stało: Cooper obudził brata i
właśnie go odwozi własnym samochodem do domu. Żadna siła nie

background image

zmusiłaby Jordana, żeby wstał o takiej porze z własnej woli po takim
wieczorze jak wczorajszy. Jordanowi zdarzało się odsypiać i do
czwartej po południu po przebalowanej nocy. Ta zgodna niechęć do
rannego wstawania była jedną z niewielu łączących nas cech, pomijając
jeszcze upodobanie do ciasteczek Girl Scout.
Czując się tak, jakbym przed chwilą wygrała fortunę na loterii,
pozwalam Lucy załatwić się, łapię jakiś baton proteinowy z kawałkami
czekolady (żeby mieć energię na spacer do pracy), wpuszczam sukę z
powrotem do domu i wychodzę - ale na drzwiach widzę kartkę
przyklejoną taśmą.
„Heather” - czytam na świstku zapisanym nieskończenie drobnym
charakterem

pisma

Coopera,

który

musiałam

nauczyć

się

odcyfrowywać, gdy zajęłam się jego rachunkowością. - „Musimy
porozmawiać”.
„Heather, musimy porozmawiać”? Czy w języku angielskim istnieją
jakieś dwa bardziej złowróżbne słowa niż: „musimy porozmawiać”? Bo
kto chciałby zobaczyć taką notkę przyklejoną taśmą do drzwi swojego
domu?
Nikt.
Dlatego zrywam ją z drzwi i zwiniętą wsadzam do kieszeni kurtki.
Ale o czym Cooper miałby chcieć ze mną rozmawiać? O tym, że
wczoraj wieczorem przywlokłam do domu jego brata, pijanego jak bela,
żeby odespał imprezę na jego kanapie, podczas gdy Cooper aż nazbyt
jasno dawał do zrozumienia, że nie życzy sobie mieć nic wspólnego ze
swoją najbliższą rodziną? O tym, że wymknęłam się, żeby
kontynuować swoje śledztwo w sprawie śmierci Lindsay Combs,
nikomu nie mówiąc, dokąd się wybieram, i to po tym, jak się
zarzekałam, że tym razem zostawiam całą sprawę w rękach
profesjonalistów? Czy też o tym, że przy okazji naraziłam życie
jednego z mieszkańców swojego akademika?
A może to w ogóle nie ma nic wspólnego z tym, co zaszło
wczorajszego wieczoru? Może Cooper uznał, że ma dosyć borykania
się z różnymi Wellsami i ich wszelkimi dziwactwami - z hinduskim
fiecikiem mojego taty i moją tendencją do sprowadzania do domu
pijanych gwiazd muzyki pop oraz dwudziestojednoletnich, ubranych w
przyluźne ciuchy kandydatów na filmowców. Może ma zamiar nas
wszystkich wywalić na zbity pysk. Niektórzy z nas jak nic na takie

background image

potraktowanie sobie zasłużyli.
I nie mówię tu ani o Lucy, ani o moim tacie.
Droga do pracy upływa mi pod znakiem refleksji i lekkiego
przygnębienia. Nawet ten baton proteinowy smakuje mi trochę jak
tektura i o wiele mniej niż normalnie przypomina kit kat. Nie chcę
zostać wywalona przez Coopera z domu. To jedyny dom, jaki
kiedykolwiek miałam, nie licząc apartamentu, w którym mieszkaliśmy
razem z Jordanem, a którego wspomnienie teraz już na zawsze jest
skażone widokiem Tani Trace zaciskającej wargi na jego...
- Heather! - Reggie na swoim zwykłym rogu wydaje się zdziwiony
moim widokiem o tak wczesnej porannej porze. Ja też jestem
zdziwiona, widząc go znów w pracy. Chociaż śnieg przestał sypać, a
pługi śnieżne już trochę popracowały, ulice nadal wyglądają jak wąskie
ścieżki między potężnymi zwałami śnieżnych zasp.
- Witaj, Reggie - mówię, mijając dwumetrową zaspę; w jej środku tkwi
samochód jakiegoś pechowca. - Niezła była ta śnieżyca, co?
- Nie byłem wcale zachwycony - mówi Reggie. Opatulił się przed
zimnem w złotą parkę Tommy'ego Hilfingera. W dłoniach w
rękawiczkach trzyma parujący styropianowy kubek z kawą. - Czasami
mam wrażenie, że lepiej bym zrobił, wracając na wyspy.
- Ale co byś tam robił? - pytam szczerze zainteresowana.
- Rodzice mają plantację bananów - odpowiada Reggie. - Mógłbym
pomóc ją prowadzić. Już od dawna chcą, żebym wrócił do domu i się
tym zajął. Ale więcej zarabiam tutaj.
Nic nie poradzę, że w myślach zaczynam porównywać braci Winerów i
ich rodzinną sytuację z sytuacją Reggiego. Tata Douga i Steve'a
Winerów chce, żeby synowie sami na siebie zarobili, więc chłopcy
zajęli się handlem narkotykami. Rodzice Reggiego chcą, żeby przejął
rodzinny interes, ale on może więcej zarobić, handlując narkotykami.
To wszystko jest po prostu... takie głupie.
- Moim zdaniem lepiej byś wyszedł na tej plantacji bananów, Reggie.
Mimo wszystko. To by było mniej niebezpieczne.
Reggie zastanawia się nad odpowiedzią.
- Poza sezonem huraganów - przyznaje wreszcie. - Ale gdybym tam
wrócił, nie mógłbym już codziennie rano oglądać twojej ładnej buzi,
Heather.
- Mogłabym przyjeżdżać w odwiedziny. Nigdy jeszcze nie widziałam

background image

plantacji bananów.
- Nie podobałaby ci się. - Reggie uśmiecha się, prezentując wszystkie
swoje złote zęby. - Wstaje się tam bardzo wcześnie, jeszcze przed
świtem. To przez koguty.
- Boże - mówię przerażona. - To brzmi okropnie. Nic dziwnego, że
wolisz Nowy Jork.
- Jak człowiek poradzi sobie tutaj, to poradzi sobie już wszędzie. -
Reggie wzrusza ramionami.
- Totalnie - zgadzam się. - Hej, słyszałeś może coś o tym Dougu
Winerze, o którego cię pytałam?
Reggie poważnieje.
- Nie słyszałem - odpowiada. - Chociaż słyszałem, że wczoraj
wieczorem w jednym z bractw studenckich wybuchła niezła awantura.
Unoszę brwi.
- Naprawdę? Wow. A jaka awantura?
- Taka, w którą podobno zamieszany był twój były narzeczony, Jordan
Cartwright. Ale to musi być wyłącznie plotka, bo co sławny Jordan
Cartwright robiłby na imprezie jakiegoś studenckiego bractwa na dwa
dni przed własnym ślubem?
- Masz rację - przyznaję. - To na pewno tylko plotka. No cóż, lepiej już
pójdę. Nie chcę się spóźnić!
- Pewnie - mówi Reggie całkiem serio. - To nie w twoim stylu.
- No to do zobaczenia później! Trzymaj się ciepło! - Macham do niego
ręką, a potem zmykam za róg na Washington Square West. Uff!
Niewiele brakowało. W głowie mi się nie mieści, że plotki o tym, co
działo się wczoraj wieczorem, już doszły do miejscowych dilerów.
Dzięki Bogu, że w greckich stowarzyszeniach studenckich nie trzeba
wpisywać gości do książki odwiedzin. Miałabym sporo kłopotów w
pracy, gdyby rozeszło się, że tam byłam...
Kiedy wchodzę frontowym wejściem do Fischer Hall o godzinie za
dwadzieścia dziewiąta, Pete, który siedzi przy stanowisku ochroniarzy,
omal nie krztusi się właśnie jedzonym bajglem.
- Co się stało? - pyta z komiczną troską. - Nadszedł koniec świata?
- Bardzo śmieszne - odpowiadam. - Wiesz, już przedtem zdarzało mi się
przychodzić tu punktualnie.
- Tak - przyznaje Pete. - Ale nigdy przed czasem.
- Może zaczynam nowy rozdział w życiu?

background image

- A może ja w tym roku dostanę podwyżkę? - odpowiada Pete. A potem
śmieje się do rozpuku z własnego żartu.
Wykrzywiam się do niego, zaglądam do studenta przy recepcji, by
zebrać raporty z poprzedniej nocy i idę w stronę swojego biura. Z ulgą
widzę, że wejście jest zamknięte, i to na zamek. Tak! Jestem pierwsza!
Ależ Tom się zdziwi na mój widok!
Ściągam kurtkę i czapkę, a potem idę do stołówki po kawę i bajgla.
Zauważam z radością, że Magda urzęduje na swoim miejscu. Wygląda
lepiej niż przez cały ostatni tydzień. Na powiekach ma odblaskowy
różowy cień, włosy sterczą jej na normalną wysokość piętnastu
centymetrów ponad czołem, a eyeliner jest narysowany równą, czarną
jak smoła kreską. Magda uśmiecha się na mój widok.
- Przyszła wreszcie! - woła. - Moja mała gwiazdeczka pop. Tęskniłaś za
swoją Magdą?
- Jasne, że tak - przytakuję. - Miałaś miły wolny dzień?
- Tak - mówi Magda, poważniejąc. - Potrzebowałam tego. Wiesz, o co
mi chodzi. Miło było raz na odmianę nie myśleć o stołówce ani o tym,
co się tutaj stało. - Wzdryga się, a potem, kiedy dwoje studentów staje
za moimi plecami, woła zupełnie innym tonem: - Och, patrz! Przyszły
moje dwie gwiazdeczki. Dzień dobry moim gwiazdeczkom!
Studenci przyglądają jej się niepewnie, kiedy przesuwa ich karty
posiłkowe - które służą też jako identyfikatory - przez czytnik. Kiedy je
zwraca, a dzieciaki odchodzą, Magda ciągnie swoim zwykłym tonem:
- Słyszałam, że poszłaś odwiedzić Manuela. Jak on się ma?
- Hm, kiedy tam byłam wczoraj, nie za dobrze. Ale kiedy wychodziłam
z pracy wczoraj wieczorem, słyszałam, że już go wypuścili z OIOM - u
i że jego stan wraca do normy.
- Dobrze - cieszy się Magda. - A policja nie złapała tych ludzi, co mu to
zrobili?
- Nie - odpowiadam. Kusi mnie, żeby powiedzieć Magdzie, że
domyślam się, kim mogą być. Ale najpierw muszę się przekonać, jak
Tomowi poszła jego wczorajsza randka. - Ale jestem pewna, że nad tym
pracują.
- Wcale nie pracują nad tym, żeby odkryć, kto zabił biedną małą
Lindsay. - Magda się chmurzy. - Minęły już trzy dni, a oni nikogo nie
aresztowali. To dlatego, że chodzi o dziewczynę - dodaje, opierając
brodę na dłoni. - Gdyby znaleźli tam głowę jakiegoś faceta, już by mieli

background image

kogoś pod kluczem. Policji nie obchodzi, jeśli coś się zdarza
dziewczynom. A już zwłaszcza takim dziewczynom jak Lindsay.
- Magda, to nieprawda - zapewniam ją. - Pracują tak ciężko, jak tylko
potrafią. Jestem pewna, że niedługo kogoś zaaresztują. No wiesz,
wczoraj ich zasypało śniegiem tak samo, jak nas wszystkich.
Ale Magda nadal ma sceptyczną minę. Zdaję sobie sprawę, że nie ma
sensu próbować ją przekonywać, żeby zmieniła zdanie, kiedy już raz
wyrobiła sobie jakąś opinię. Tak więc zabieram swojego bajgla - z
kremowym serkiem i bekonem, oczywiście, oraz kawę z kakao - i
wracam do biura.
Siedzę tam i zastanawiam się, kim jest Tad Tocco i dlaczego chce,
żebym do niego oddzwoniła - dzwonił z jakiegoś numeru
wewnętrznego Uniwersytetu Nowojorskiego - kiedy zaspany Tom
wchodzi do biura, głupiejąc na mój widok.
- Wow! - wykrzykuje. - To jakaś fatamorgana?
- Nie - odpowiadam. - Naprawdę tu jestem. Punktualnie.
- Jesteś tu przed czasem. - Tom kręci głową. - Czy cudom nigdy nie
będzie końca?
- A więc? - Obserwuję go uważnie. - Jak poszło? To znaczy, z trenerem
Andrewsem?
Wyciąga klucze, żeby otworzyć drzwi do swojego gabinetu, ale
zauważam ten potajemny, szybki uśmiech, zanim zdołał go ukryć.
- Dobrze - odpowiada obojętnym tonem.
- Och, jasne - mówię. - No weź. Puść farbę.
- Nie chcę zapeszyć - tłumaczy Tom. - Poważnie, Heather. Ja mam taką
skłonność do wyciągania pochopnych wniosków. A tym razem nie chcę
tego robić. Po prostu, nie.
- A więc... - Przyglądam mu się. - Skoro zamierzasz do niczego się nie
spieszyć, to znaczy, że spotkanie musiało wam się całkiem nieźle udać.
- Było świetnie. - Nie umie już dłużej ukrywać uśmiechu. - Steve jest
po prostu... No cóż, jest niesamowity. Ale jak mówiłem, nie będziemy
się spieszyć.
„My”. Już zaczął mówić: „my”.
Oczywiście, bardzo się ze względu na niego cieszę. Ale jestem trochę
wkurzona na siebie. Nie dlatego, że ja też chciałabym kiedyś stać się
częścią jakiegoś „my” - chociaż, oczywiście, chciałabym tego. Dlatego,
że teraz muszę pogłówkować nad tym, dlaczego Kimberly w tak

background image

oczywisty sposób mnie okłamała... Chyba że Steven Andrews jest
równie dobrym aktorem jak Heath Ledger, w co raczej wątpię.
Ale i tak nie mogę się nie cieszyć radością Toma.
- Skoro nie będziecie się z niczym spieszyli - mówię - to znaczy, że
jednak zamierzasz jakiś czas tu jeszcze zostać, prawda?
Wzrusza ramionami i się rumieni.
- Zobaczymy - rzuca. I wchodzi do swojego gabinetu.
To mi przypomina o czymś jeszcze.
- No a gdzie jest Doktor Śmierć? Dzisiaj nie przychodzi?
- Nie, Bogu dzięki. Poradnia psychologiczna - wyjaśnia Tom -
zdecydowała, że jeśli jeszcze jacyś studenci będą potrzebowali
popracować nad żałobą po śmierci Lindsay, to mogą się w tym celu
przespacerować na drugą stronę parku.
- Niech zgadnę: Cheryl Haebig odwiedziła doktor Kilgore o parę razy
za dużo.
- Moim zdaniem Cheryl prawie udało się doprowadzić doktor Kilgore
do rozstroju nerwowego - cieszy się Tom. - Mój gabinet znów należy
do mnie. Tylko do mnie! Teraz pójdę do stołówki i wezmę sobie tacę,
własną tacę, i zjem śniadanie przy swoim biurku!
- Baw się dobrze - życzę mu, myśląc, jak to miło mieć szefa, który
uważa, że jedzenie śniadania przy biurku w miejscu pracy jest czymś
najzupełniej właściwym. Naprawdę poszczęściło mi się z Tomem w roli
szefa. Przynajmniej jak dotychczas.
Przeglądam raporty, kiedy pojawia się Gavin z dziwnie nieswoją miną.
- Hm, cześć Heather - wita się i staje sztywno przed moim biurkiem. -
Czy Tom jest u siebie? Mam przełożyć to spotkanie w sprawie
nadużywania alkoholu.
- Tak, jest w pracy. Tylko poszedł jeszcze do stołówki po coś do
jedzenia. Siadaj sobie. Powinien zaraz wrócić.
Gavin siada na sofie obok mojego biurka. Ale zamiast rozpierać się na
niej w obscenicznym rozkroku, jak to zwykle robił w przeszłości, Gavin
tylko przycupnął na jej skraju i siedzi bardzo prosto, patrząc przed
siebie. I nie robi mi bałaganu w spinaczach do papierów ani nie bawi
się figurkami z Toy Story 2 z McDonalda, które stoją na moim biurku.
Gapię się na niego.
- Gavin? Co ci się stało?
- Co? - Mruga oczami i spogląda na reprodukcję Moneta wiszącą na

background image

ścianie. Zdecydowanie unika patrzenia mi w oczy. - Nic mi nie jest. Bo
co?
- Nie wiem. Wydajesz się taki... nieobecny.
- Nie jestem nieobecny. Po prostu staram się na ciebie nie napierać.
Teraz ja z kolei mrugam oczami.
- Ty... co?
Wreszcie patrzy na mnie.
- No wiesz - tłumaczy. - Nie napieram na ciebie. Twój przyjaciel
Cooper powiedział mi wczoraj wieczorem, że nie lubisz, jak się na
ciebie napiera. Więc staram się nie napierać.
Robi mi się jakoś dziwnie zimno. Mam wrażenie, że to złe przeczucie.
- Zaraz. Cooper powiedział ci, że masz na mnie nie napierać?
- Tak - mówi Gavin i kiwa głową. - Wczoraj wieczorem. Kiedy mnie
odprowadzał do akademika. Czego zresztą wcale nie musiał robić, tak
przy okazji. Mam przecież dwadzieścia jeden lat. Nie potrzebuję, żeby
ktokolwiek odprowadzał mnie do akademika.
- Domu studenckiego - poprawiam. - A co jeszcze mówił ci o mnie
Cooper?
- No cóż, rozumiesz. - Gavin wzrusza ramionami z zażenowaniem i
znów zerka na Moneta na przeciwległej ścianie. - Że zostałaś naprawdę
mocno zraniona, kiedy jego brat Jordan cię zdradził, i że byłaś
zagubiona, i że nadal jeszcze usiłujesz uporać się z tą stratą, i że nie
jesteś jeszcze gotowa na żadne nowe uczuciowe związki...
- Co?! - Zrywam się na równe nogi. - Co takiego?
- No cóż. - Gavin obraca głowę, żeby spojrzeć na mnie z lekkim
zdziwieniem. - Sama wiesz. No bo jeszcze się w nim przecież ciągle
kochasz...
Mam wrażenie, że właśnie dostaję udaru.
- Że się kocham w kim?!
- No w Jordanie Cartwrighcie, oczywiście. - Gavin nagle przerywa. - O
cholera - dodaje, kiedy widzi wyraz mojej twarzy. - Zapomniałem.
Cooper mówił, żeby ci tego nie powtarzać... Nie zdradzisz mu, że ci
powiedziałem, prawda? Ten facet jakoś tak mnie przeraża...
Głos Gavina cichnie. Patrzy na mnie z przestrachem. Nie wiem
dlaczego. Może ze względu na sposób, w jaki pochylam się nad
biurkiem, usta mam otwarte, a wybałuszone oczy wychodzą mi z orbit.
- Czy to nie dlatego nie chcesz iść jutro na ślub Jordana? - Gavin

background image

zaczyna pleść od rzeczy. - Bo jesteś w nim nadal na tyle zakochana, że
nie będziesz mogła znieść tego, że żeni się z kimś innym? W każdym
razie twój kumpel Cooper tak myśli. On uważa, że to dlatego nie
mogłaś zacząć się spotykać z kimś innym, bo ciągle jeszcze jesteś
wypalona po związku z Jordanem, i że to trochę potrwa, zanim uda ci
się przejść nad tym do porządku dziennego...
Wrzask zaczyna mi się zbierać gdzieś tak w okolicach podeszew stóp i
przesuwa się w górę, coś jak para w garnku. Mam właśnie odrzucić
głowę w tył i głośno zawyć, kiedy Tom, zataczając się, wpada do biura,
z twarzą tak białą jak śnieg na dworze. Nie ma ze sobą żadnej tacy ze
śniadaniem.
- Właśnie znaleźli resztę - mówi i z miejsca osuwa się na kanapę obok
Gavina.
Przestaję mieć ochotę na wrzeszczenie.
- Resztę czego? - pyta Gavin.
- Lindsay - mamrocze Tom.
24
Mówią, że tylko czas
pomoże,
Ale na razie żyję w piekle.
Waga wciąż mówi:
ty potworze,
Chyba się już totalnie
wścieknę.

Waga
Słowa/muzyka: Heather Wells

Magda siedzi przy swojej kasie i płacze.
- Magda - powtarzam chyba po raz piąty. - Powiedz mi wreszcie.
Powiedz, co się stało.
Magda kręci głową. Wbrew wszystkim prawom fizyki i działaniu
lakieru jej włosy oklapły. Zwisają smutno po jednej stronie twarzy.
- Magda. Powiedz mi, co znaleźli. Tom nie chce o tym mówić. Gerald
nie chce nikogo wpuścić do kuchni. Gliny są w drodze. Po prostu mi
powiedz.
Magda nie może wydobyć z siebie ani słowa. Wstrząsa nią płacz. Pete

background image

nie musi się spierać z żadnymi z mieszkańców, których ma wyganiać ze
stołówki - wychodzą z własnej woli, oglądając się nerwowo na Magdę.
Ponieważ ona praktycznie wyje, trudno im się dziwić.
- Magda - mówię. - Histeryzujesz. Musisz się jakoś uspokoić. Ale
Magda nie może się uspokoić. I dlatego najpierw ciężko wzdycham, a
potem biorę zamach i wymierzam jej policzek.
A ona natychmiast mi oddaje.
- Auć! - wołam oburzona, łapiąc się za twarz. - Dlaczego to zrobiłaś?
- Ty mnie uderzyłaś pierwsza! - oświadcza gniewnie Magda, trzymając
się za policzek.
- Tak, ale to ty miałaś atak histerii! - Magda ma trochę siły w rękach.
Przed oczyma latają mi mroczki. - Ja tylko usiłowałam cię z niego
wyrwać! Nie musiałaś mi oddawać.
- Nie powinno się walić po twarzy histeryzujących ludzi - odpala
Magda. - Niczego cię nie nauczyli na tych wymyślnych kursach
pierwszej pomocy, które kazali ci zaliczać?
- Magda. - Wreszcie łzy przestają mi się kręcić w oczach. - Powiedz mi,
co znaleźli.
- Pokażę ci - mówi Magda i wyciąga drugą rękę, tę, którą mnie nie
uderzyła w twarz. Tam, w jej dłoni, spoczywa jakiś dziwnie
wyglądający przedmiot. Ze złota, przypomina kolczyk, ale jest o wiele
większy i zakrzywiony. Na jednym jego końcu połyskuje brylancik.
Złoto jest mocno pogięte, jakby ktoś je usiłował nadgryźć.
- Co to jest? - pytam, wpatrując się w przedmiot.
- Skąd to masz?!
Obie z Magdą jesteśmy zaskoczone reakcją Cheryl Haebig, która ze
swoim chłopakiem, Jeffem, mija nas w drodze do wyjścia ze stołówki.
Cheryl szeroko otwiera oczy i nie może oderwać wzroku od przedmiotu
w dłoni Magdy. Pete, który usiłuje wszystkich ze stołówki wygonić,
jest podenerwowany.
- Cher. - Jeff ciągnie swoją dziewczynę za ramię. - Chodź. Oni chcą,
żebyśmy stąd wyszli.
- Nie - upiera się Cheryl, kręcąc głową, ze spojrzeniem wciąż wbitym w
przedmiot, który trzyma Magda. - Skąd to masz? Powiedz mi.
- Rozpoznajesz to coś, Cheryl? - pytam ją, chociaż z jej reakcji widać
wyraźnie, że tak. Ja sama wcale chyba nie chcę wiedzieć, dlaczego ona
to rozpoznaje. - Co to jest?

background image

- To kolczyk, który Lindsay nosiła w pępku - oświadcza Cheryl. Twarz
jej zbielała pod kolor bluzki, którą ma na sobie. - O Boże. Skąd to
masz?
Magda zaciska wargi. I dłoń.
- Och, nie - mówi tym śpiewnym tonem, którego używa tylko wtedy,
kiedy w pobliżu kręcą się studenci. - Nieważne. Idź już na zajęcia, bo
się spóźnisz...
Ale Cheryl robi krok do przodu, a spojrzenie ma tak twarde jak ten
marmur pod naszymi stopami.
- Powiedz mi.
Magda przełyka ślinę, zerka na mnie, a potem odpowiada normalnym
głosem:
- Tkwiło w środku młynka do rozdrabniania odpadków. Tego, który
przez cały ostatni tydzień nie działał jak trzeba. Jeden z mechaników
wreszcie znalazł chwilę, żeby do niego zajrzeć. I znalazł to.
Obraca kolczyk. Po jego drugiej stronie wygrawerowane jest słowo
„Lindsay” - słabo widoczne, bo kolczyk jest nieźle zniszczony. Ale
nadal czytelne.
Cheryl gwałtownie łapie powietrze, a potem zaczyna chwiać się na
nogach. Pete i Jeff pomagają jej usiąść na pobliskim krześle.
- Powiedz jej, żeby opuściła głowę między kolana - instruuję Jeffa. On
ze spanikowaną miną kiwa głową i każe swojej dziewczynie pochylić
się naprzód, aż te jej długie, miodowe włosy zamiatają podłogę.
Obracam się do Magdy i wpatruję w kolczyk.
- Resztę jej zwłok przepuścili przez młynek do odpadów? - szepczę.
Magda kręci głową.
- Próbowali. Ale kości nie dają się w nim zemleć.
- Czekaj. Zaraz... one nadal tam są?
Magda kiwa głową. Mówimy szeptem, żeby Cheryl nas nie
podsłuchała.
- Zlew był zapchany. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego, bo on wiecznie
się zapychał. Po prostu korzystaliśmy z drugiego.
- A policja też tam nie zajrzała? Magda marszczy nos.
- Nie. Woda tam stała... No wiesz, jak to potrafi wyglądać. Poza tym w
poniedziałek wieczorem podawaliśmy chilli...
Zaczyna mi się robić niedobrze.
- O mój Boże - jęczę.

background image

- Wiem. - Magda opuszcza wzrok na ten kolczyk. - Kto mógł zrobić coś
podobnego takiej ładnej, miłej dziewczynie? Kto, Heather? Kto?
- Dowiem się tego - obiecuję, odwracając się do niej, i na ślepo, bo oczy
mam pełne łez, idę do Cheryl, która nadal siedzi z głową między
kolanami. Kucam obok niej, żeby móc ją o coś spytać. - Cheryl, czy
Lindsay sypiała z trenerem Andrewsem?
- Co? - Jeff ma wyraz osłupienia na twarzy. - Trener i Lind? Nie ma
mowy.
Cheryl unosi głowę. Ma mocno zaczerwienioną twarz. Łzy płyną jej po
policzkach i wiszą u rzęs.
- Trener Andrews? - powtarza, pociągając nosem. - N - nie. Nie,
oczywiście, że nie.
- Jesteś tego pewna? - pytam. Cheryl kiwa głową.
- Tak. No bo, trener to... - Zerka na Jeffa. - Hm.
- Co? - Jeff jest przestraszony. - Trener to co, Cher? Cheryl wzdycha i
znów patrzy na mnie.
- Cóż, żadna z nas nie jest pewna - wyjaśnia. - Ale zawsze
zakładałyśmy, że trener jest gejem.
- Co?! - Teraz to Jeff ma taką minę, jakby miał się za moment
rozpłakać. - Trener Andrews? Wykluczone. Wykluczone!
Cheryl patrzy na mnie, zapłakana.
- Sama rozumiesz, czemu swoje podejrzenia zachowywałyśmy dla
siebie - tłumaczy.
- Rozumiem - odpowiadam. Poklepuję Cheryl po dłoni. - Dziękuję ci.
A potem wychodzę ze stołówki, mijając po drodze Pete'a, i kieruję się
w stronę wind.
- Heather? - Magda drepcze za mną w tych swoich szpilkach. - Dokąd
idziesz?
Walę w guzik windy, drzwi się rozsuwają.
- Heather. - Pete idzie za mną na korytarz i patrzy na mnie z troską. -
Co się dzieje?
Ignoruję ich oboje. Wsiadam do windy i naciskam przycisk dwunastego
piętra. Kiedy drzwi się zamykają, widzę, że Magda nadal drepcze w
moją stronę; nie chce, żebym jechała na górę sama.
Ale to lepiej, że nie jedzie ze mną. Nie spodobałoby jej się to, co mam
zamiar za chwilę zrobić. Mnie też się nie podoba. Ale ktoś to zrobić
musi.

background image

Kiedy drzwi windy otwierają się na dwunastym piętrze, wychodzę i
ruszam w stronę pokoju 12 - 18. Korytarz - przez opiekunkę piętra,
która uwielbia Kubusia Puchatka, udekorowany motywem Tygryska...
Ale takiego zakręconego, bo z dredlokami - jest cichy. Dopiero minęła
dziewiąta i te dzieciaki, które nie są na zajęciach, jeszcze śpią.
Ale jednego z nich mam zdecydowany zamiar obudzić.
- Biuro administracji! - wrzeszczę, krótko waląc do drzwi zwiniętą
pięścią. Nie wolno nam wchodzić, nie anonsując się.
Ale to nie znaczy, że musimy czekać, aż mieszkaniec otworzy nam
drzwi. I nie czekam. Wkładam swój uniwersalny klucz do zamka i
przekręcam klamkę.
Kimberly, jak na to liczyłam, leży zwinięta w łóżku. Identyczne łóżko
jej współlokatorki - mają nawet takie same narzuty w barwach złota i
bieli Uniwersytetu Nowojorskiego - jest puste. Kimberly siada z
półprzytomną miną.
- C - co się dzieje? - pyta sennym głosem. - O mój Boże. Co ty tu
robisz?
- Wstawaj - mówię do niej.
- Co? Dlaczego? - Nawet wyrwana z głębokiego snu, Kimberly Watkins
ładnie wygląda. Jej twarz - w przeciwieństwie do mojej - nie jest
wysmarowana żadnymi przeciwzmarszczkowymi i antytrądzikowymi
kremami, a włosy, zamiast komicznie sterczeć, opadają idealnie prostą
falą po obu stronach twarzy.
- Pali się? - pyta Kimberly.
- Nie pali się - odpowiadam. - Wstawaj.
Kimberly wygramoliła się z łóżka i stoi w tym swoim za dużym
podkoszulku Uniwersytetu Nowojorskiego i bokserkach. Na jednej
stopie ma luźną szarą skarpetkę.
- Zaraz - mówi, zakładając pasmo włosów za ucho - dokąd idziemy?
Muszę się ubrać. Muszę umyć...
Ale ja już złapałam ją za ramię i ciągnę do drzwi. Usiłuje stawiać opór,
ale spójrzmy prawdzie w oczy: jestem od niej o wiele cięższa. Poza tym
ja jestem w pełni rozbudzona, a ona nie.
- D - dokąd mnie zabierasz? - jąka się Kim, biegnąc truchcikiem, żeby
za mną nadążyć. Gdyby tego nie zrobiła, jestem gotowa zaciągnąć ją
tam siłą i to do niej chyba dociera.
- Chcę ci coś pokazać - tłumaczę jej. Kimberly nerwowo mruga

background image

powiekami.
- Ja... ja nie chcę nic oglądać.
Przez chwilę mam ochotę rąbnąć nią o najbliższą ścianę, jak w piłce
ręcznej. Zamiast tego mówię:
- No cóż, ale i tak zobaczysz. Najpierw zobaczysz, a potem ty i ja
porozmawiamy sobie chwilkę. Zrozumiałaś?
Winda nadal stoi na dwunastym piętrze. Wpycham Kimberly do kabiny
i naciskam przycisk parteru.
- Zwariowałaś - mamrocze Kimberly drżącym głosem, kiedy zjeżdżamy
na dół. Zaczyna się powoli dobudzać. - Wylecisz za to z roboty.
- Tak? - Wybucham śmiechem. Lepszego dowcipu jeszcze dziś nie
słyszałam.
- Nie żartuję. Nie wolno ci tak mnie traktować. Rektor Allington
wścieknie się na ciebie, jak się o tym dowie.
- Rektor Allington - mówię, kiedy stajemy na parterze i drzwi windy się
rozsuwają - może mnie pocałować w tyłek.
Wlokę ją obok drzwi mojego biura w stronę kontuaru recepcji, gdzie
studentka na dyżurze aż unosi głowę znad egzemplarza „Cosmo”, który
zwinęła z czyjejś poczty, i patrzy na mnie z przerażeniem. Pete, który
wskazuje drogę strażakom - dlaczego tak jest, że niezależnie w jakiej
sprawie zadzwonimy na 911, czy chodzi o studenta, który ześwirował
po haszu, czy o ludzkie kości w kuchennym młynku pod zlewem, straż
pożarna zawsze zdąża przed policją? - przerywa na moment swoją
działalność, żeby na mnie zerknąć.
- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz? - pyta, kiedy ciągnę Kimberly,
mijając go.
- Nie stój tak! - drze się do niego Kimberly. - Powstrzymaj ją! Nie
widzisz, co robi? Ona mnie gdzieś ciągnie wbrew mojej woli! Ramię
mnie boli!
Walkie - talkie Pete'a skrzeczy. Unosi je do ust i mówi:
- Nie, w holu wszystko w porządku.
- Cholerna sprzedajna glina! - syczy do niego Kimberly, kiedy
wpycham ją do środka stołówki.
Magda, która stoi przy wejściu ze swoim szefem, Geraldem i paroma
strażakami, patrzy na mnie ze zdziwieniem. Dłoń trzyma otwartą i
pokazuje strażakowi swoje znalezisko. Cheryl, jak widzę, nadal siedzi
w pobliżu, bardzo blada - ale spokojna - z Jeffem Turnerem u boku.

background image

Łapię Kimberly dłonią za kark i popycham jej twarz w stronę otwartej
dłoni Magdy.
- Widzisz to? - pytam. - Wiesz, co to jest? Kimberly wije się, próbując
mi się wyrwać.
- O co ci chodzi? Puszczaj.
- Pokaż jej to - zwracam się do Magdy, a Magda zręcznym gestem
podsuwa kolczyk pod sam nos Kimberly.
- Poznajesz to? - pytam.
Oczy Kimberly robią się wielkie jak monety dwudziestopięciocentowe.
Nie może oderwać spojrzenia od kolczyka trzymanego przez Magdę.
- Tak - mamrocze. - Poznaję.
- Co to jest? - pytam i puszczam jej kark. Już nie muszę jej
przytrzymywać, żeby ją zmusić do patrzenia. Gapi się jak
zahipnotyzowana.
- To kolczyk do noszenia w pępku.
- A czyj to kolczyk?
- Lindsay.
- Zgadza się - potwierdzam. - To kolczyk Lindsay. A wiesz, gdzie go
znaleźliśmy?
- Nie. - Głos Kimberly zaczyna brzmieć nosowo. Zastanawiam się, czy
ona mi się tu zaraz rozpłacze, czy po prostu łapie ją jakieś
przeziębienie.
- W młynku do śmieci. Kimberly, oni próbowali zemleć w nim zwłoki
twojej przyjaciółki. Jakby to były kuchenne odpadki.
- Nie. - Głos Kimberly coraz bardziej słabnie. Co u czirliderki jest
niespotykane.
- A wiesz też, co te osoby, które zabiły Lindsay, zrobiły Manuelowi
Juarezowi podczas meczu? - pytam. - I to tylko dlatego, że bały się, że
Lindsay mogła komuś coś o nim powiedzieć? I co ty na to wszystko,
Kimberly? Hę?
Kimberly, nadal słabym głosem, z twarzą po której zaczynają płynąć
łzy, mamrocze:
- Nie wiem, co to ma wspólnego ze mną.
- Ty ze mną nie zadzieraj, Kimberly - strofuję ją. - Najpierw
próbowałaś mi wmawiać, że to współlokatorka Lindsay zabiła ją z
zazdrości. Potem usiłowałaś mi wpierać, że trener Andrews i Lindsay
mieli romans, a doskonale wiesz, że trener Andrews woli własną płeć...

background image

Zza pleców dobiega mnie lekkie westchnienie Cheryl Haebig.
- Przyznaj się, Kimberly - mówię, nie oglądając się za siebie. - Ty
wiesz, kto zabił Lindsay.
Kimberly kręci głową tak mocno, że włosy jej lecą na oczy.
- Nie, ja...
- Chcesz to sobie obejrzeć, Kimberly? - pytam ostro. - Ten młynek, w
którym usiłowali zemleć kawałki ciała Lindsay? Cały się zatkał. Jej
krwią i jej kośćmi. Ale jeśli chcesz, to ja ci to pokażę.
Kimberly wyrywa się jakiś cichy jęk. Strażacy zaczynają się na mnie
gapić, jakbym była jakąś wariatką. Pewnie mają rację. Jestem wariatką.
Ale wcale mnie nie wzrusza to, co robię Kimberly. Nic a nic.
- Chcesz wiedzieć, co oni zrobili Lindsay, Kim? Chcesz wiedzieć? -
Ona kręci głową, ale ja i tak mówię dalej: - Najpierw ktoś ją udusił,
dusił ją tak mocno i długo, że naczynka krwionośne wokół jej oczu
popękały. Pewnie walczyła o oddech, ale ci, co ją trzymali, mieli to
gdzieś i nie popuścili. Więc umarła. Ale to nie wystarczyło. Bo potem
ją poćwiartowali. Posiekali ją i kawałki jej zwłok wpychali do zlewu,
do młynka do odpadów...
- Nie. - Kimberly teraz już wręcz szlocha. - Nie, to nieprawda!
- To prawda. Wiesz, że to prawda. I wiesz jeszcze co, Kimberly? Ty
jesteś następna. W następnej kolejności przyjdą po ciebie.
Pełne łez oczy Kimberly się rozszerzają.
- Nie! Ty tylko tak mówisz, żeby mnie wystraszyć.
- Najpierw Lindsay. Potem Manuel. Następnie ty.
- Nie! - Kimberly odsuwa się ode mnie gwałtownie, ale ma pecha, bo
staje twarzą w twarz z Cheryl Haebig, która podniosła się z krzesła i
piorunuje Kimberly wściekłym spojrzeniem.
Ale Kimberly tego spojrzenia nie zauważa. Widząc przed sobą Cheryl,
woła:
- Och, dzięki Bogu! Cheryl, powiedz jej... Powiedz tej suce, że ja nic
nie wiem.
Ale Cheryl tylko kręci głową.
- Powiedziałaś jej, że Lindsay i trener Andrews mieli romans - mówi. -
Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? Wiesz, że to nie była prawda.
Kimberly, widząc, że żadnej pomocy od Cheryl nie otrzyma, cofa się i
kręci głową.
- T - ty... T - ty nie rozumiesz - czka.

background image

- Och, rozumiem doskonale - mówi Cheryl. Na każdy jej krok naprzód
Kimberly cofa się o krok, aż wreszcie staje przyparta do stanowiska
Magdy, gdzie zamiera w bezruchu i lękliwie spogląda w twarz Cheryl. -
Ja wiem, że zawsze byłaś o Lindsay zazdrosna. Ja wiem, że zawsze
chciałaś być tak lubiana i popularna jak ona. Ale nigdy ci się nie
udawało. Bo jesteś taką pieprzoną...
Ale Cheryl nie udaje się dokończyć. Bo Kimberly osuwa się przy
stanowisku kasjera, aż wreszcie siada na posadzce, w plamie bieli i
złota Uniwersytetu Nowojorskiego.
- Nie - szlocha. - Nie, nie zrobiłam tego. Nic nie zrobiłam. Ja jej nie
zabiłam!
- Ale wiesz, kto zabił. - Podchodzę bliżej i dodaję: - Nieprawdaż,
Kimberly?
Kręci głową.
- Nie wiem! Przysięgam! Ja tylko... ja tylko wiem, co zrobiła Lindsay.
Cheryl i ja wymieniamy zaskoczone spojrzenia.
- Co zrobiła Lindsay, Kimberly? - pytam. Kimberly podciąga kolana
pod brodę i mamrocze cicho:
- Ukradła jego zapas.
- Co zrobiła?!
- Ukradła jego kokę! Boże, co wy, niedorozwinięte jakieś? - Kimberly
rzuca nam przez łzy gniewne spojrzenie. - Ukradła mu cały zapas,
mniej więcej gram koki. Była na niego wściekła, bo strasznie jej tej
koki skąpił. No wiecie, robiła mu laskę, a on jej za to dawał tylko
linijkę czy dwie. Poza tym na boku widywał się też z innymi
dziewczynami. Wkurzało ją to.
Słysząc to, Cheryl jakby wbrew własnej woli cofa się o krok.
- Kłamiesz - mówi do Kimberly.
- Zaraz. - odzywam się skonsternowana. - Czyj zapas? Douga Winem?
Mówisz o Dougu Winerze?
- Tak. - Kimberly żałośnie kiwa głową. - Myślała, że on tego nie
zauważy. A jak zauważy, to pomyśli, że zabrał ją któryś z jego kumpli z
bractwa. Och, nie patrz tak na mnie, Cheryl! - Kimberly piorunuje
wzrokiem koleżankę z drużyny. - Lindsay nie była żadną cholerną
świętą. I nieważne, co ty i inne dziewczyny sobie na jej temat
wyobrażałyście. Boże, nie rozumiem, czemu nigdy nie widziałyście,
kim ona naprawdę jest... zaćpaną dziwką. Która dostała dokładnie to, na

background image

co sobie zasłużyła!
Kimberly szlocha tak, że zaczyna już hiperwentylować. Przyciska
ramiona do brzucha, jakby cierpiała na zapalenie wyrostka
robaczkowego, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z czołem
opartym na kolanach.
Ale chociaż Cheryl cofa się z przerażoną miną, ja nie mam zamiaru tak
łatwo Kimberly odpuścić.
- Ale Doug zorientował się, że brakuje mu koki - mówię. - Zauważył to
i zaczął jej szukać, tak?
Kimberly znów kiwa głową.
- To dlatego Lindsay musiała się dostać do stołówki. Żeby oddać mu tę
kokę. Bo to tu ją schowała, tak? Bo sądziła, że nie będzie bezpiecznie
chować ją w pokoju, gdzie mogłaby ją znaleźć Ann. - Kiwnięcie głową.
- Więc wzięła klucz od Manuela, weszła tu do środka, jakoś
przeszmuglowała do budynku Douga, a potem... Co potem? Jeśli ją
oddała... to dlaczego on ją zabił?
- A skąd ja mam to wiedzieć? - Kimberly powoli unosi głowę, jakby ta
głowa bardzo jej ciążyła. - Ja wiem tylko, że koniec końców Lindsay
dostała to, na co sobie zasłużyła.
- Ty... - Cheryl patrzy gniewnie na koleżankę, pierś jej gwałtownie
faluje z emocji, oczy ma błyszczące od niewypłakanych łez. - Ty... Ty
suko!
Cheryl zamierza się, chcąc uderzyć Kimberly w twarz... Ale ktoś łapie
ją za rękę, zanim zdążyła wymierzyć Kimberly policzek.
To detektyw Canavan, który podszedł do nas i mówi spokojnie:
- Wystarczy już tego dobrego, moje panie.
25
Objął mnie teraz front
burzowy,
Huragan, wiatr, spienione
fale.
Nie wiem, jak długo ster
utrzymam,
Bez czekolady rady nie dam
wcale...

Tonąc

background image

Słowa/muzyka: Heather Wells

No i proszę bardzo - zwracam się do Pete'a, kiedy po pracy siadamy
przy lepiącym się stoliku w Upalonej Wronie. - Macie swój motyw, to
jasne jak słońce.
Spojrzenie na twarz ochroniarza mówi mi, że tak samo jak Magda, nie
ma pojęcia, o co mi chodzi.
- Co? - mówią oboje jednym głosem.
- To dlatego ją zabił - wyjaśniam cierpliwie. - Lindsay za dużo plotła,
opowiadała swoim przyjaciółkom, że on handluje narkotykami. Musiał
ją uciszyć albo ryzykować, że prędzej czy później go złapią.
- Nie trzeba obcinać komuś głowy, żeby go zmusić do milczenia -
protestuje oburzona Magda.
- Tak - zgadza się Pete. - Bo morderstwo to ekstremalne rozwiązanie,
nie sądzisz? Jeśli twoja dziewczyna lubi plotkować, to jeszcze nie
powód, żeby ją zabijać.
- Może ją zabił dla ostrzeżenia - mówi Sarah od strony baru, gdzie
siedzi i ogląda jakiś mecz uniwersyteckiej koszykówki na jednym z
telewizorów zawieszonych pod sufitem. - Dla swoich innych klientów.
Żeby ich ostrzec, że mają trzymać gęby na kłódkę albo spotka ich
podobny los. O Jezu! Techniczny! Techniczny!!! Czy ten sędzia jest
ślepy?!
- Możliwe - zgadza się Pete, szturchając burrito, które sobie kupił w
delikatesach przy naszej ulicy. Ale to jest cena, jaką człowiek musi
płacić, jeśli stołówka w jego miejscu pracy zostaje zamknięta, żeby
pracownicy medycyny sądowej mogli pousuwać części ciała ofiary
morderstwa z młynka pod kuchennym zlewem. To burrito to pierwsze,
co Pete może zjeść od śniadania. Piwo i popcorn, którymi się w tej
chwil raczę, to mój pierwszy posiłek. - A może to po prostu taki chory
dowcip, który temu świrowi, Winerowi, wydał się zabawny.
- Nie wiemy na pewno, że to ten Winer - zauważa Magda. Oboje z
Pete'em gapimy się na nią.
- Nie wiemy - powtarza Magda. - Tylko dlatego, że tamta dziewczyna
powiedziała, że Lindsay miała się z nim spotkać, to jeszcze nie
dowodzi, że rzeczywiście z nim się spotkała. Słyszeliście, co
powiedział ten detektyw.
- Powiedział, że mamy pilnować własnego nosa - przypominam jej. -

background image

Nie powiedział nic o tym, czy jego zdaniem Doug Winer, albo jego
brat, popełnił tę zbrodnię.
Bo ja odciągnęłam na bok detektywa Canavana i powiedziałam mu, co
zobaczyłam na imprezie w bractwie studenckim wczoraj wieczorem, i
dodałam:
- To oczywiste, że Doug, i Steve, proszę pamiętać o tym, co powiedział
Manuel, że Steve to imię, które wymieniła Lindsay, zabił ją za to, że
kłapała ozorem na temat ich narkotykowego handelku, a potem zostawił
jej głowę jako ostrzeżenie dla reszty klientów. Musicie go aresztować.
Musicie!
A detektyw Canavan wcale się nie ucieszył, że ja mu mówię, że on coś
„musi” zrobić. Zmarszczył tylko brwi i powiedział:
- Powinienem był się domyślić, że to ty byłaś na tej imprezie wczoraj
wieczorem. Czy ty nigdzie nie możesz pójść, żeby nie wywołać jakiejś
awantury?
Poczułam się urażona. Bo jest cała masa miejsc, w których nie
wywołuję bójek samym swoim pojawieniem. Mnóstwo miejsc. Proszę
tylko popatrzeć na mnie w tym barze naprzeciwko Fischer Hall.
I dobra, powiedzmy, że jest zaledwie cztery po piątej, więc raczej
niewiele osób już zdążyło wyjść z pracy i poza nami w barze nie ma
prawie nikogo.
Ale żadna awantura tu się nie rozpętała. Jeszcze.
- No więc kiedy oni zamierzają to zrobić? - pyta Magda. - Aresztować
tych chłopaków?
- O ile w ogóle zamierzają ich aresztować - poprawia ją Pete.
- No przecież muszą. - Magda mruga oczami znad swojego ulubionego
napoju alkoholowego, koktajlu Biała Rosjanka. Pete i ja nie możemy na
niego nawet patrzeć, żeby się nie zakrztusić. - No bo zabrali ze sobą tę
Kimberly, żeby ją przesłuchać, po tych wszystkich rzeczach, które
powiedziała przy nas... Nawet jeśli potem wszystkiego się wyparła, to
słyszeli, co do nas mówiła w stołówce.
- Ale czy to jest jakiś dowód? - Pete ma wątpliwości. - Czy to nie jest,
zaraz, jak oni to nazywają w Prawie i sprawiedliwości? Dowód ze
słyszenia?
- Chcesz mi powiedzieć, że nie znaleźli w tej kuchni żadnych odcisków
palców? - pyta ostro Magda. - Ani jednego włosa, z którego mogą
pobrać DNA, żeby dowiedzieć się, kto to zrobił?

background image

- Kto wie, co znaleźli? - mówię melancholijnie, pakując sobie do ust
garść nieświeżego barowego popcornu. I dlaczego nieświeży popcorn
bywa taki pyszny? A już zwłaszcza z zimnym piwem. - My pewnie
dowiemy się tego ostatni.
- Przynajmniej Manuel wyjdzie z tego bez szwanku - cieszy się Pete. -
Julio mówi, że z dnia na dzień mu lepiej. Chociaż policja nadal
dyżuruje pod drzwiami jego pokoju w szpitalu.
- Co zrobi, kiedy go już wypiszą? - pyta Magda. - Przecież nie postawią
mu policjanta przy drzwiach domu, prawda?
- Do tej pory będą już musieli zaaresztować Douga - rzuca Sarah od
strony baru. - Bo to na pewno Doug ją udusił. Pytanie tylko, czy zrobił
to przypadkowo? Na przykład, podduszał ją w czasie miłosnej gry
wstępnej, a potem spanikował? Z tego, co mówiłaś, wynika, że to taki
typ, który nie potrafi kontrolować swoich odruchów...
- Tak. A wspominałam, że totalnie walnął mnie z byka w żołądek? -
pytam.
- No ale żeby dla pozbycia się śladów pchać kawałki jej ciała do
młynka na odpadki? - Sarah kręci głową. - Doug jest za głupi, żeby
wpaść na coś takiego, nawet jeśli pomysł nie wypalił, bo sprzęt
kuchenny odmówił współpracy. Rany boskie, przecież on go opluł!
Opluł go!!
Podnoszę wzrok znad pustego koszyka po popcornie i widzę, że nie
tylko Pete i Magda gapią się na Sarah z niedowierzaniem. Barmanka,
Belinda, punk - rockowa nimfa z ogoloną głową i w spodniach
rybaczkach, też spogląda na nią ze zdumieniem.
Sarah to zauważa, ogląda się i mówi tytułem usprawiedliwienia:
- Wybaczcie, przecież człowiek ma prawo do zróżnicowanych
zainteresowań, nieprawdaż? Mam prawo interesować się i psychologią,
i sportem. Ludzie, to się nazywa wszechstronny rozwój.
- Jeszcze popcornu? - pyta ją Belinda. Jak na osobę z tyloma
kolczykami, minę ma dość lękliwą.
- Fuj - krzywi się Sarah. - Zjełczały jest.
- Hm - odzywam się. - Ja trochę poproszę. Dzięki.
- A przy okazji - mówi Pete, wstając z krzesła. - Muszę wracać, zanim
dzieciaki rozniosą cały dom. Magda, podrzucić cię do metra?
- Poproszę. - Magda też się podnosi.
- Zaraz - protestuję. - Właśnie zamówiłam więcej popcornu!

background image

- Wybacz, kotku - prosi Magda, zakładając swoje futerko ze sztucznego
królika. - Ale na zewnątrz jest z minus dziesięć. Nie idę do metra
piechotą. Do zobaczenia w poniedziałek.
- Na razie - żegnam się z nimi smutno, patrząc, jak odchodzą. Też bym
już poszła, ale zostało mi jeszcze pół piwa. Piwa się tak przecież nie
zostawia. To nie po amerykańsku.
Ale minutę później żałuję, że nie zwiałam, kiedy miałam taką szansę,
bo drzwi się otwierają i staje w nich - któżby inny? Jordan.
- Och, tu jesteś - powiada, od razu mnie zauważając. Co nie jest trudne,
bo oprócz mnie, Sarah i dwójki jakichś studentów z Wydziału
Matematyki, którzy grają w bilard, w barze nikogo nie ma. Jordan
wślizguje się na krzesło przed chwilą zwolnione przez Pete'a i wyjaśnia,
ściągając kurtkę: - Cooper mi powiedział, że czasami tu zaglądasz po
pracy.
Piorunuję go wzrokiem znad swojego piwa. Nie wiem dlaczego. Być
może to dlatego, że wymienił imię brata. A Cooper w obecnej chwili
nie plasuje się zbyt wysoko na liście moich ulubionych znajomych.
Jordan, w sumie, też nie.
- Przyjemnie tu - oświadcza Jordan, rozglądając się wkoło. Widać
wyraźnie, że to ironia. Dla Jordana przyjemnie jest w barze hotelu Four
Seasons, który jest cenowo poza moim zasięgiem. Od jakiegoś czasu.
- No cóż, znasz mnie - mówię z beztroską, której nie czuję. - Tylko to,
co najlepsze.
- Tak. - Jordan przestaje rozglądać się po barze i zamiast tego zerka na
mnie. Właściwie to nawet gorzej. Wiem, że w tej chwili moja uroda nie
zapiera tchu w piersiach. Po ostatniej nocy pod oczami mam worki, a
włosów rano też nie umyłam. Zamiast tego umyłam je wczoraj
wieczorem przed snem, żeby pozbyć się z nich zapachu dymu
papierosowego z siedziby Tau Phi. A kiedy zasypiam z wilgotnymi
włosami, to następnego dnia one... No cóż, są jakieś takie matowe. No i
jeszcze mam na sobie tę gorszą parę dżinsów - nadal nie udało mi się
kupić nowych zamiast tych poplamionych krwią - a one najluźniejsze
też nie są, więc ciągle się niepokoję, że za bardzo mi się wpijają, sami
wiecie gdzie.
Ale Jordan też dziś nie wygląda za dobrze. Ja mam worki pod oczami,
on za to ma ciemne cienie, a jasne włosy są jeszcze bardziej potargane
niż moje. Sterczą mu w strąkach na całej głowie.

background image

- Chcesz piwa? - zagajam, bo Belinda zerka w naszą stronę pytająco.
- O Boże, nie - protestuje Jordan i aż nim wstrząsa. - Po wczorajszej
nocy już nigdy nic nie wypiję. Uważam, że ktoś mi czegoś dosypał do
piwa. Wypiłem tylko to jedno...
- Mówiłeś, że zanim w ogóle ruszyłeś do centrum, wypiłeś dziesięć
kieliszków wina - przypominam mu.
- Tak - mówi Jordan i robi minę typu: „Co z tego?” - Zwykle co
wieczór tyle wypijam. A nigdy się jeszcze nie uwaliłem tak jak wczoraj.
- Ale dlaczego ktoś miałby ci czegoś dosypywać? - pytam. - Przecież to
nie tak, że masz jakieś obiekcje przed uprawianiem seksu z obcymi
osobami.
Patrzy na mnie oburzony.
- Ej, przestań. To nie fair. I nie wiem, czemu ktoś mi to zrobił. Może to
była jakaś brzydka dziewczyna albo ktoś, z kim inaczej nie poszedłbym
do łóżka?
- Nie widziałam na tamtej imprezie żadnych brzydkich dziewczyn. -
Uśmiecham się. - A może to jeden z facetów? Bractwa studenckie to
znane inkubatory homoseksualizmu.
Jordan się krzywi.
- Proszę, Heather... Zostawmy już to, dobrze? Niech ci wystarczy, że
postanowiłem, że już nigdy nic nie wypiję.
- No dobra, ale co będzie z jutrzejszymi toastami szampanem? Jordan
palcami obrysowuje inicjały, które ktoś wyskrobał na blacie stolika, i
unika mojego spojrzenia.
- Posłuchaj, Heather. Co do wczorajszego wieczoru...
- Nie wiem, gdzie się podziały twoje narty, Jordan - przerywam. -
Dzwoniłam do Waverly Hall, a strażnik powiedział, że nikt tam
żadnych nart nie zostawiał, więc najwyraźniej ktoś je ukradł. Przykro
mi, ale rozumiesz...
Wzdryga się. To pewnie dlatego, że mówiłam raczej głośno.
- Nic mnie nie obchodzą te głupie narty. Mówię o nas dwojgu. Patrzę na
niego i mrugam oczami. A potem sobie przypominam, że dziś rano do
domu odwoził go Cooper. O nie!
- Jordan - wpadam mu w słowo. - Ja się w tobie już nie kocham. Nic
mnie nie obchodzi, co powiedział ci Cooper, jasne? To znaczy,
oczywiście, kiedyś się w tobie kochałam. Ale to było bardzo dawno
temu. Teraz już się...

background image

Jordan gapi się na mnie.
- Cooper? O czym ty mówisz?
- Nie odwoził cię dziś rano do domu?
- Tak. Ale nie rozmawialiśmy o tobie. Rozmawialiśmy o mamie i tacie.
Fajnie było. Nie gadałem już z Cooperem w cztery oczy bardzo długo.
Chyba udało nam się pewne sprawy wyjaśnić. To znaczy, różnice w
poglądach. Obaj zgodziliśmy się, że nie jesteśmy do siebie podobni, ale
nie ma problemu. Konflikty to on ma z mamą i tatą... No cóż, to nie
powód, dla którego ja miałbym się z nim kłócić.
Gapię się na niego. W głowie mi się nie mieści, że coś takiego słyszę.
Cooper nie cierpi Jordana. To znaczy, do tego stopnia, że nie chce
odbierać jego telefonów ani otwierać mu drzwi, jeśli się pod nimi
pojawi.
- Wow! - wykrzykuję. - To... To... No cóż, to postęp. Cieszę się.
- Tak - mruczy Jordan. Dalej palcem obrysowuje ten napis. - Chyba
udało mi się go dzisiaj namówić, żeby jutro przyszedł na ślub. To
znaczy, nie zgodził się być moim drużbą, chociaż prosiłem, ale
powiedział, że się pojawi.
Jestem naprawdę zaszokowana. Cooper nie cierpi swojej rodziny, a
teraz pcha się na ten wypasiony ślub w kościele Świętego Patryka oraz
przyjęcie w Plaza w ich towarzystwie? To w ogóle nie są imprezy w
jego guście...
- No cóż - mamroczę. Bo naprawdę nie wiem, co powiedzieć. - To... To
niesamowite, Jordan. Naprawdę. Bardzo ci gratuluję.
- Dla mnie to naprawdę wiele znaczy - oświadcza Jordan. - Lepiej
byłoby już tylko, gdyby... No cóż, gdybyś ty, Heather, zgodziła się też
jutro przyjść.
Ściskam swoją szklankę z piwem.
- Och, Jordan. To bardzo miło. Ale...
- Dlatego tak mi trudno powiedzieć ci to, co mam zamiar teraz
powiedzieć - ciągnie Jordan, jakbym wcale się nie odzywała. - Problem
polega na tym, Heather, że... - Sięga przez stół i łapie mnie za wolną
rękę, a potem zagląda mi w oczy z powagą. - Mówię to z prawdziwym
bólem, ale... Nie mogę pozwolić, żebyś jutro przyszła na mój ślub.
Patrzę na niego.
- Jordan - mówię - ja...
- Proszę, pozwól mi skończyć. - Jordan ściska mnie za rękę. - To nie

background image

tak, że ja ciebie tam nie chcę, Heather. Bo chcę, bardziej niż
kogokolwiek innego na świecie. Jesteś mi najbliższą osobą, taką, z
którą byłem w życiu najdłużej. Jeśli jest ktoś, kogo chcę mieć przy
sobie w czasie tego najważniejszego wydarzenia w moim całym życiu,
to jesteś to ty.
- Hm, Jordan. Pochlebiasz mi. Naprawdę. Ale czy osobą, którą
najbardziej chciałbyś wtedy mieć przy sobie, nie powinna być...
- To Tania - przerywa mi Jordan.
- Właśnie. O to mi chodziło. Czy to nie Tania powinna być osobą, którą
najbardziej wtedy będziesz chciał mieć przy swoim boku? Biorąc pod
uwagę, że to z nią się...
- Nie, ja mówiłem o tym, że to Tania nie chce, żebyś przychodziła -
wyjaśnia Jordan. - Nie po wczorajszym wieczorze. Widzisz, nie była
zbyt szczęśliwa, kiedy dowiedziała się, że spędziłem tę noc z tobą...
- O mój Boże, Jordan! - wybucham, wyrywając rękę z jego uścisku i
zerkając szybko na Sarah i Belindę, żeby się upewnić, czy nie
podsłuchiwały. - Ty nie spędziłeś tej nocy ze mną! Spędziłeś ją na
kanapie w salonie swojego brata!
- Ja to wiem - mówi Jordan. Jest na tyle przyzwoity, że się zarumienił. -
Ale Tania w to nie wierzy. Widzisz, Tania jest przekonana, że ty się
nadal we mnie kochasz, i...
- O Jezu! - wołam. - Czy wyście wszyscy powariowali z tym moim
kochaniem się w tobie? Przecież to bzdura! Przestałam być w tobie
zakochana, jeszcze zanim wpadłam na Tanię z mordą w twoim...
- Hej, proszę. - Jordan wskazuje ruchem głowy tych dwóch
matematycznych geniuszków, którzy z zainteresowaniem zerkają w
naszą stronę. - Nie ma potrzeby używać takiego języka.
- No ale serio, Jordan. Przestałam być w tobie zakochana jeszcze wtedy,
kiedy byliśmy w trasie w Japonii, pamiętasz, a ty wiecznie chodziłeś
zwiedzać te różne świątynie. Tylko że to nie były żadne świątynie,
prawda?
Jordan rumieni się jeszcze bardziej.
- Nie. Nie miałem pojęcia, że wiedziałaś. Nigdy nic nie powiedziałaś.
Wzruszam ramionami.
- A co miałam mówić? Zresztą myślałam, że ci kiedyś przejdzie. Ale
nie przeszło.
- Ja nie miałem pojęcia, że kobieta może zrobić coś takiego piłeczką

background image

pingpongową - wspomina Jordan rozmarzonym głosem.
- Tak - zgadzam się. - Cóż, na twoje szczęście Tania jest dziewczyną
wszechstronnie utalentowaną.
Imię narzeczonej wyrywa go z tego rozmarzenia, na co zresztą
liczyłam.
- Czy ty naprawdę się przy tym upierasz? - pyta mnie zmartwiony. - Że
nie przyjdziesz na mój ślub?
- Jordan, ja nigdy nie miałam najmniejszego zamiaru wybierać się na
twój jutrzejszy ślub. Zapomniałeś? Mówiłam ci o tym. Chyba z pięć
razy.
Znów łapie mnie za rękę.
- Heather - mówi i patrzy w moje przekrwione oczy własnymi
przekrwionymi oczami. - Nawet nie umiem ci powiedzieć, ile to dla
mnie znaczy. To dowodzi, że nieważne, co mówisz... Nadal ci na mnie
zależy. Przynajmniej trochę. Mam nadzieję, że uwierzysz mi, kiedy ci
powiem, że mi przykro, że to wszystko tak się potoczyło. Ale czas,
żebym już zaczął nowe życie z nową partnerką. Jeśli cię to chociaż
trochę pocieszy, to mam nadzieję, że któregoś dnia i ty znajdziesz
kogoś, z kim będziesz mogła dzielić swoje życie...
- Jordan. - Pochylam się, żeby go poklepać po ramieniu. - Ja już kogoś
znalazłam. Mam Lucy.
Jordan krzywi się i puszcza moją dłoń.
- Miałem na myśli mężczyznę, Heather, nie psa. Dlaczego ty zawsze
musisz wszystko obrócić w żart?
- Nie wiem - odpowiadam i wzdycham. - Chyba po prostu taka już
właśnie jestem. Masz szczęście, że tak prędko udało ci się ode mnie
uwolnić.
Jordan patrzy na mnie ze smutkiem i kręci głową.
- Nigdy już nie będziesz taka, jaka byłaś wtedy, kiedy się poznaliśmy,
prawda? Wtedy bywałaś taka słodka. I nigdy cyniczna.
- To dlatego, że wtedy mój chłopak nie uważał, że coś go omija, dlatego
że nie umiem pochwą wykonywać sztuczek z piłeczką pingpongową.
- Dość tego - rzuca Jordan, wkłada kurtkę i wstaje. - Wychodzę.
Zobaczymy się... No cóż. Kiedyś.
- Po twoim powrocie z miodowego miesiąca - wyrywa mi się. - A tak
przy okazji, dokąd się wybieracie?
Jordan jakoś tak nagle nie umie mi spojrzeć w oczy.

background image

- Do Japonii. Tania ma trasę koncertową.
- No cóż - mówię. - Ja mata.
Jordan ze wściekłą miną wypada z baru. Dopiero po jego wyjściu.
Sarah odrywa się od meczu (właśnie lecą reklamy) i mówi:
- Jezu Chryste. A w ogóle coś ty mu teraz powiedziała? Wzruszam
ramionami.
- „Do widzenia”.
26
Moje serce było niczym
poszarpana książka,
Dusza rozdarta, niewarta
spojrzenia.
Wtedy mnie znalazłeś,
a ja zrozumiałam;
Nie wolno nigdy wyrzec się
marzenia.

Książka
Słowa/muzyka: Heather Wells

Po dniu, jaki mam za sobą, nie mogę się już doczekać samotnego
wieczoru. Mam zamiar wyciągnąć swoją starą gitarę i porządnie sobie
poćwiczyć, a potem rozpalić ogień w kominku i zwinąć się w kłębek na
kanapie przed telewizorem, i obejrzeć wszystkie seriale, które sobie
ponagrywałam przez cały tydzień. Wydaje mi się, że w lodówce zostało
trochę hinduskiego żarcia na wynos. Mam zamiar żuć samosa i chlebek
nan pod powtórkowe odcinki America's Next Top Model. Czy można
mieć lepsze plany na piątkowy wieczór? Zwłaszcza jeśli ten piątkowy
wieczór następuje po całym tygodniu pod znakiem zwłok bez głowy i
członków studenckich bractw?
Ale kiedy wchodzę przez frontowe drzwi domu Coopera, dociera do
mnie, że w swoich planach nie uwzględniłam jednego czynnika.
Tego, że mieszkam teraz z własnym ojcem.
Ten zapach owiewa mnie w tej samej chwili, w której wchodzę do holu.
Nie da się go z niczym pomylić. Ktoś smaży steki, po które
wymknęłam się z pracy do Jefferson Market. Te steki, które kupiłam
dla siebie i Coopera, ale nie zdążyłam ich usmażyć, bo... No, ze

background image

względu na to wszystko, co się działo.
Ściągam kurtkę i skradam się do kuchni. Tata stoi przed kuchenką, w
fartuszku, i smaży moje steki na żeliwnej patelni razem z pieczarkami i
cebulką, którą też wtedy kupiłam. Nakrył kuchenny stół dla dwóch
osób, z serwetkami, zapalonymi świecami i wszystkim. Lucy, zwinięta
na jednym ze swoich licznych psich posłań (To Cooper wiecznie kupuje
jej nowe, nie ja. Uważa, że one są strasznie słodkie.), unosi łeb, kiedy
wchodzę, i macha ogonem, ale to wszystko. Widać już była na
spacerze.
- No proszę - mówię. Muszę mówić głośno, żeby przekrzyczeć
hollywoodzką muzyczkę, która leci ze sprzętu Coopera. - Spodziewasz
się gościa?
Tata podskakuje i się obraca. Popija jedną z moich coli light. Odrobina
wylewa mu się z puszki, tak gwałtownym ruchem obejrzał się za siebie.
- Heather! - woła. - Jesteś wreszcie! Nie słyszałem, jak wchodziłaś.
Patrzę z oburzeniem na te steki. Nic nie poradzę. One były w mojej
lodówce, w mojej części domu, na górze. Ja tego mieszkania nigdy nie
zamykam, to prawda, ale to nie znaczy, że chętnie widzę, jak obce
osoby przeszukują mi lodówkę w poszukiwaniu wiktuałów.
Bo tata to w sumie obca osoba. Dla mnie obca. To znaczy, relatywnie
rzecz biorąc.
- Mam nadzieję, że się nie gniewasz - pyta tata, wreszcie zauważając
kierunek mojego spojrzenia. - Stwierdziłem, że czas najwyższy
usmażyć te steki, boby się inaczej zmarnowały. Byłem u ciebie na
górze, szukałem numeru telefonu twojej matki.
- W lodówce? - pytam.
- Zastanawiałem się, czym się żywisz - wyjaśnia przyjaźnie. - Mam
wrażenie, że prawie cię nie znam. Przepraszam, trzymałaś te steki na
jakąś specjalną okazję? Bo jeśli tak, to naprawdę powinnaś była
wrzucić je do zamrażarki. W ten sposób mogą dłużej poleżeć.
Zapach skwierczącego mięsa i cebulki jest tak apetyczny, że aż mi się w
głowie kręci.
- Właściwie trzymałam, ale... Nieważne - przyznaję z lekkim żalem. A
nieważne, bo przynajmniej według Gavina Cooper nadal myśli, że ja
jestem po uszy zakochana w jego bracie. Robienie dla niego obiadów
tego nie zmieni. Pewnie będę musiała uciec się do prezentowania na
scenie sztuczek piłeczkami pingpongowymi w swojej ying yang, zanim

background image

ktokolwiek wreszcie uwierzy, że już się wyleczyłam z Jordana.
Włącznie z samym Jordanem.
- To dobrze - mówi tata. - Bo już prawie dochodzą. Lubisz mięso takie
trochę niedopieczone, prawda?
Unoszę brwi. Szczerze zdziwiona.
- Zaraz... Ty je smażysz dla mnie?
- No a dla kogo innego? - dziwi się tata.
- No cóż. - Zagryzam dolną wargę. - Może dla jakiejś znajomej?
- Heather, ja przed tygodniem wyszedłem z więzienia - przypomina mi
tata. - To trochę za mało czasu, żeby znaleźć sobie jakąś znajomą.
- No to dla Coopera - zgaduję.
- Cooper jest zajęty swoją najnowszą sprawą - wyjaśnia tata. -
Obawiam się, że zostaliśmy sami. Oczywiście, nie byłem pewien, o
której wrócisz do domu, ale zaryzykowałem. Siadaj. Tam stoi wino.
Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, że napijesz się sama. Ja
się ostatnio ograniczam do napojów bezalkoholowych.
Zaszokowana przysuwam sobie krzesło i siadam na nim, nie tylko
dlatego, że mi kazał usiąść, ale też dlatego, że nie wiem, czy długo
jeszcze zdołam się utrzymać na nogach.
- Tato - mówię, patrząc na starannie zastawiony stół. - Nie możesz
gotować dla mnie obiadów. Ani śniadań.
- Przynajmniej tyle mogę zrobić - upiera się tata. Zdejmuje steki z
patelni i rozkłada je na dwóch talerzach, razem z pieczarkami i cebulką.
- Pozwolę im poleżeć tak z minutkę - wyjaśnia. - W ten sposób są
lepsze. Soczystsze. A więc... - Odsuwa krzesło po drugiej stronie stołu i
siada. - Jak ci minął dzień?
Gapię się na niego przez jakąś minutę. Korci mnie, żeby mu
odpowiedzieć: „No cóż, tato, w sumie nie najlepiej. Znaleźliśmy to, co
zrobili z resztą ciała Lindsay Combs, i to nie był przyjemny widok. A
potem znęcałam się fizycznie nad studentką i kiedy dowiedzą się o tym
moi przełożeni, pewnie wylecę z pracy”.
Ale zamiast tego wymyka mi się:
- Chyba było nieźle. A u ciebie jak?
Bo tak naprawdę nie mam ochoty tego wałkować.
- Świetnie, świetnie - cieszy się tata. - Cooper kazał mi śledzić jakiegoś
faceta w drodze z jego biura na lunch i z powrotem.
Unoszę brwi. I to wysoko. Niesamowite, wreszcie dowiaduję się czegoś

background image

o tym, co robi Cooper przez cały dzień.
- Naprawdę? A kto go wynajął, żeby tego faceta śledzić? I co ten facet
niby zrobił?
- A tego nie mogę ci już powiedzieć - tłumaczy tata. - Proszę. - Nalewa
mi i podaje kieliszek czerwonego wina.
- Ale ja też pracuję dla firmy. Tata kręci głową.
- Cooper zupełnie wyraźnie poinstruował mnie, że mam ci nic nie
powtarzać.
- Ale to nie fair! - wołam.
- Uprzedzał, że to powiesz. Przepraszam, kotku. Ale on naprawdę woli,
żebyś nic nie wiedziała. Moim zdaniem to ma związek z twoją
skłonnością do wplątywania się w sytuacje, od których powinnaś się
trzymać z daleka. Jak to zabójstwo w twoim akademiku. Steki są już
chyba gotowe.
Tata podrywa się, żeby je przynieść. Ja popijam wino i ponuro wpatruję
się w płomień świecy.
- Dom studencki - poprawiam go, kiedy stawia przede mną talerz z
idealnie usmażonym mięsem.
- Co proszę?
- To się nazywa dom studencki - powtarzam. - Nie żaden akademik.
Nazwa „akademik” nie budzi uczucia ciepła i wspólnoty, do którego
wszyscy tam dążymy. To znaczy, pomijając różne bezsensowne mordy.
- Odcinam sobie kawałeczek steku. Niebo w gębie. Doprawił go
idealnie.
- My też nazywaliśmy Eglin ośrodkiem, a nie tym, czym był naprawdę,
więzieniem - wyjaśnia tata.
- Właśnie. - Biorę łyk wina. - Pozwalało to zapomnieć o nożownikach,
a pamiętać o relaksie.
- Tam nie było żadnych nożowników. - Tata chichocze. - Jak ci
smakuje stek?
- Jest znakomity - przyznaję, przełykając kolejny kawałek. - No dobra,
póki wymieniamy uprzejmości na temat swoich miejsc pracy, czy
odosobnienia, wszystko fajnie. Ale o co tu chodzi, tato? Dlaczego ty tu
w ogóle jesteś? Przecież nie dlatego, że nie masz dokąd pójść, bo wiem,
że masz mnóstwo bogatych przyjaciół, z którymi mógłbyś pomieszkać
zamiast ze mną. A to całe poznawanie własnej córki, wybacz, ale ja
tego nie kupuję. Bądź ze mną uczciwy, tato. Co to za przekręt? I bardzo

background image

proszę, nie zapominaj, że ważę więcej niż ty.
Tata odkłada widelec i wzdycha. Potem wypija łyk coli light i mówi:
- Tak bardzo przypominasz mi matkę, że to aż niesamowite. Czuję ten
zwykły odruch niechęci, który pojawia się za każdym razem, kiedy on
coś takiego powie. Ale tym razem tłumię go.
- Tak, zdaje się, że już ustaliliśmy, że tak właśnie uważasz. Więc teraz
do rzeczy. Dlaczego dzisiaj szukałeś numeru do mamy w moim
mieszkaniu?
- Bo - odpowiada tata - już od lat realizuję taki jeden... program. Składa
się on z określonych kroków, które muszą wykonać jego uczestnicy,
jeśli, na koniec, mają nadzieję osiągnąć duchowe oświecenie. Jeden z
kroków polega na zadośćuczynieniu zła, jakie wyrządzili. Dlatego
chciałem zadzwonić do twojej matki. Żeby spróbować się z nią
pogodzić.
- Tato. Mama cię porzuciła. Nie sądzisz, że to ona powinna
zadośćuczynić tobie? Obojgu nam?
Tata kręci głową.
- Obiecałem twojej matce, kiedy się z nią żeniłem, że będą ją kochał i
wspierał. To nie oznacza tylko wsparcia emocjonalnego. Obiecałem, że
będę wspierał ją także finansowo, zwłaszcza że ona zajmowała się
domem i wychowywała ciebie. Kiedy poszedłem do więzienia,
musiałem złamać swoją część umowy. To moja wina, że twoja matka
musiała zachęcać cię do występów, żebyście obie miały się z czego
utrzymać.
- Jasne - rzucam z ironią. - Nie mogła tak po prostu wziąć pracy
recepcjonistki w gabinecie jakiegoś lekarza. Musiała swoje dziwacznie
uzdolnione muzycznie dziecko wystawiać masom na widok publiczny
w tych wszystkich centrach handlowych.
Tata cmoka językiem.
- Daj spokój, Heather. Nie próbuj na nowo pisać historii. Uwielbiałaś
występować. Siłą byśmy cię nie powstrzymali przed występami na
scenie. Wierz mi, próbowałem. Twoja matka robiła tylko to, co
musiała... A ty z całą pewnością nigdy się nie skarżyłaś.
Odkładam widelec.
- Tato. Ja miałam jedenaście lat. Naprawdę sądzisz, że to tego typu
decyzja, jaką powinno się pozostawiać dziecku?
Tata spogląda w swój talerz.

background image

- Cóż, to jest kwestia, którą będziesz musiała jakoś załatwić ze swoją
matką. Obawiam się, że wtedy nie byłem już w stanie podejmować
świadomych rodzicielskich decyzji.
- To prawda. - Marne są szanse, żebym kiedykolwiek miała załatwić tę
„kwestię” ze swoją matką. Trudno załatwia się takie sprawy przez
telefon. Chociaż tata najwyraźniej był gotów próbować. - No i?
Znalazłeś numer?
- Tak. Był w twoim notatniku. Wiesz, niektóre adresy, jakie tam masz,
są już nieaktualne. Chyba powinnaś kupić sobie nowy notes. Jeśli
chcesz, to jutro dla ciebie jakiegoś poszukam.
Ignoruję tę propozycję.
- Zadzwoniłeś do niej?
- Zadzwoniłem.
- I udało ci się zadośćuczynić?
- Próbowałem - przyznaje tata. - Ale twoja matka potrafi, jak wiesz, być
bardzo trudna. Nie uważa, że w jakikolwiek sposób ją zraniłem.
Przypomniała mi, tak samo jak ty przed chwilą, że to ona mnie
zostawiła i że jeśli ktokolwiek powinien próbować tu komuś
zadośćuczynić, to ona mnie. Ale wcale jej na tym nie zależy, bo jej
zdaniem dostałem dokładnie to, na co sobie zasłużyłem.
Kiwam głową.
- Tak, to faktycznie brzmi jak mama. Przy okazji, naprawdę mi przykro,
kiedy mówisz, że jestem do niej podobna. Gdybyś próbował pogodzić
się ze mną, na pewno reagowałabym o wiele przyjaźniej.
- To dobrze - powiada tata - bo jesteś następna na mojej liście.
Wzruszam ramionami.
- Przeprosiny przyjęte.
- Jeszcze ich nawet nie składałem.
- Owszem, złożyłeś - mówię. - Ten obiad wystarczy. Jest totalnie
przepyszny.
- Ten obiad na pewno nie wystarczy - sprzeciwia się tata, - Byłaś
przecież zupełnie pozbawiona ojca jako nastolatka, w okresie
najważniejszym dla rozwoju osobowości. Tego typu zaniedbania nie
naprawi się jednym obiadem.
- Teraz, skoro tu mieszkasz, może uda ci się je naprawić wieloma
obiadami z takim stekiem. Na przykład co piątek wieczór, czy coś. A
może będzie ci się chciało nieco urozmaicić menu. Na przykład o

background image

kotlety wieprzowe. Aha, i pieczonego kurczaka.
- Heather - ciągnie tata smutnym głosem. - Jedzenie nie wystarczy jako
balsam na rany, jakie ci zadałem. Rozumiem, że ze wszystkich ludzi,
których skrzywdziłem, łamiąc prawo, ty ucierpiałaś najbardziej.
Zostawiłem cię samą z matką, która potem wciągnęła cię w te występy
w centrach handlowych. Nawet jeśli tobie się to podobało, to nie jest
sposób na spędzanie dzieciństwa, takie mieszkanie w przyczepie
kempingowej i podróżowanie od jednego centrum handlowego do
drugiego, tudzież wykorzystywanie przez tę jedną jedyną osobę, która
miała obowiązek dbać o twoje dobro.
- Ale to było fajniejsze niż chodzenie do szkoły - twierdzę. - A jak sam
powiedziałeś, trudno by mnie było wtedy ściągnąć ze sceny nawet siłą.
- Ale zostałaś pozbawiona normalnych radości dzieciństwa. I czy mi się
to podoba, czy nie, muszę przyznać, że to zaważyło na twoim obecnym
charakterze.
Gapię się na niego.
- A co jest teraz ze mną niby nie tak?
- Po pierwsze, dobiegasz już trzydziestki, a jeszcze nie masz męża ani
dzieci. Wygląda, jakbyś nie zdawała sobie sprawy, że rodzina jest
najważniejszą rzeczą na świecie, nie ta gitara, na której brzdąkasz do
późnej nocy, ani nie twoja praca. Rodzina, Heather. Uwierz komuś, kto
swoją stracił, tylko rodzina się liczy.
Znów odkładam widelec i mówię łagodnie:
- W obecnych czasach jest wiele różnych rodzajów rodzin, tato. Nie
wszystkie składają się z męża, żony i dzieci. Niektóre składają się z
dziewczyny, jej psa, pewnego prywatnego detektywa, jej ojca, jej
najlepszej przyjaciółki i różnych ludzi, z którymi pracuje. Nie
wspominając już o dilerze narkotyków z rogu ulicy. Ja mam na ten
temat takie zdanie, że jeśli się o kogoś troszczysz, to przecież ten ktoś
automatycznie staje się twoją rodziną...
- A ty się nie martwisz - pyta tata, kiedy już przez dobrą chwilę
poprzetrawiał to, co ode mnie usłyszał - że jeśli nie będziesz miała
dzieci, to na stare lata nikt się tobą nie zajmie?
- Nie - odpowiadam. - Bo mogłabym mieć dzieci i mogłoby się okazać,
że one mnie nienawidzą. Tak jak ja to widzę: mam przyjaciół, którzy
troszczą się o mnie teraz, więc jak się zestarzeję, też pewnie będę miała
przyjaciół, którzy będą się mną przejmować. Będziemy dbać o siebie

background image

nawzajem. A tymczasem odkładam maksymalną ratę na fundusz
emerytalny i oszczędzam, ile się da, żeby mieć też trochę na lokatach.
Tata patrzy na mnie sponad swojego steku. Z niepokojem zauważam, że
w oczach ma łzy.
- Jestem z ciebie bardzo dumny - wyznaje. - Zwłaszcza że mam
wrażenie, iż członkowie tej twojej niby - rodziny pod wieloma
względami byli dla ciebie lepsi niż twoi rodzeni krewni.
- Przynajmniej nikt z nich nie ukradł całej mojej kasy i nie wywiał z nią
z kraju. Na razie.
Tata unosi swoją puszkę coli light.
- Wypiję za to - mówi. Stukam się z nim swoim kieliszkiem wina. -
Więc naprawdę nie masz nic przeciwko - ciągnie, kiedy skończyliśmy
się już stukać - że ja się pokręcę w pobliżu, próbując ci wszystko
wynagrodzić, chociaż ty twierdzisz, że to niepotrzebne?
- Wszystko mi jedno - przyznaję. - O ile tylko nie będziesz oczekiwał,
że się tobą zajmę na stare lata. Bo ja odkładam na fundusz emerytalny
zaledwie od paru miesięcy. Nie mam jeszcze dość kasy, żeby utrzymać
z tego siebie, a co dopiero starszego wiekiem rodzica.
- Może się umówimy, że będziemy się nawzajem wspierać wyłącznie
emocjonalnie?
- Dla mnie może być - mówię, nadziewając na widelec ostatni
kawałeczek steku.
- Wygląda na to, że jesteś gotowa na sałatkę. - Tata wstaje i idzie do
lodówki, z której wyjmuje miskę, tę, z której Jordan, dzięki Bogu, nie
skorzystał. A w niej jest dużo różnych rodzajów sałaty, pomidorki
koktajlowe i, ku mojemu zachwytowi, grzanki. - Wymieszam ją. Mam
nadzieję, że lubisz dressing z pleśniowym serem. - Nie czekając na
odpowiedź (No bo właściwie dlaczego miał na nią czekać? Czy jest
ktoś, kto nie lubi dressingu z serem pleśniowym?), ciągnie: - A teraz.
Jeśli chodzi o ciebie i Coopera.
Omal się nie zakrztusiłam łykiem wina.
- To tylko moja opinia, a ja już od dawna nie chodzę na randki. Ale jeśli
naprawdę chcesz, żeby między wami zaczęło się coś dziać w sensie
romantycznym, to sugerowałbym, żebyś spędzała nieco mniej czasu z
jego młodszym bratem. Zdaję sobie sprawę z tego, że ty i Jordan
byliście ze sobą okropnie długo i że ciężko jest taki związek zakończyć.
Ale wyczuwam pewne napięcia u Coopera związane z jego rodziną i na

background image

twoim miejscu ograniczyłbym swoje z nimi kontakty. A zwłaszcza z
Jordanem.
Nadziewam na widelec trochę sałaty, którą nałożył mi na talerz.
- Jej, tato. Dzięki za wskazówkę. - Bo co mam jeszcze powiedzieć? Nie
będę przecież omawiała swojego życia miłosnego - czy raczej jego
braku - z tatą.
Ale on najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy, bo ciągnie dalej:
- Uważam, że kiedy Jordan się ożeni, a Cooper zda sobie sprawę, że już
się z tym pogodziłaś, będziesz miała u niego o wiele większą szansę. -
Tata siada przy stole i zaczyna jeść sałatę. - Chociaż to by nie
zaszkodziło, gdybyś czasami z rana postarała się być trochę milsza.
Pojadam sałatę.
- Dobrze wiedzieć - przytakuję. - Wezmę sobie to do serca.
- Ale wczoraj wieczorem zrobiłaś całkiem niezłe wrażenie - komentuje
tata.
Przestaję żuć.
- Wczoraj wieczorem? Chcesz powiedzieć: wtedy, kiedy Cooper złapał
mnie na wciąganiu do domu jego pijanego jak bela brata?
- Nie - tłumaczy tata. - Miałem na myśli to, że byłaś w spódniczce.
Powinnaś częściej się tak ubierać. Młodzi mężczyźni lubią dziewczyny
w spódnicach. Widziałem, jak Cooper się gapił.
Nie zawracam sobie głowy tłumaczeniem ojcu, że Cooper się gapił nie
dlatego, że miałam na sobie spódnicę i to mu się podobało, ale dlatego,
że byłam w tak krótkiej spódnicy, że musiałam wyglądać jak dziwka.
Prawdopodobnie Cooperowi chciało się tylko śmiać.
No ale to nie są takie rzeczy, jakie można mówić własnemu ojcu.
- Nawet cię nie spytałem - mówi tata chwilę później, przy deserze
(oczywiście, lodowe batony Dove). - Miałaś jakieś plany na dzisiejszy
wieczór? I ja ci w czymś przeszkodziłem?
- Tylko America's Next Top Model.
- A co to takiego? - pyta.
- Och, tato. Jeśli naprawdę chcesz nadrobić rodzicielskie zaległości, to
oglądanie ze mną ANTM może być świetnym wstępem.
27
Nie licz mnie
Ani na mnie.
Nie jestem numerem,

background image

Za to ty dla mnie zawsze
Będziesz tylko zerem.

Wyliczanka
Słowa/muzyka: Heather Wells

Tata zasnął po czwartym odcinku ANTM z rzędu. Chyba trudno go za
to winić. Chociaż kobietom obserwowanie, jak ładne dziewczyny grają
ze sobą nawzajem w skomplikowane umysłowe gierki, wydaje się
nieskończenie fascynujące - na przykład jak dzisiaj w stołówce, z
Cheryl i Kimberly - to przeciętny heteroseksualny mężczyzna
wytrzymuje tylko parę godzin, zanim - jak tata albo mąż Patty, Frank -
zasypia z nudów.
Śpi tak mocno, że kiedy odzywa się telefon, w ogóle się nie budzi. Coś
może jednak jest w tej całej jodze, jeśli pozwala człowiekowi spać tak
twardym snem, że nie wyrywa go z niego nawet dzwonek telefonu.
- Halo - szepczę, sprawdziwszy, kto dzwoni (numer prywatny), i
podnoszę słuchawkę.
- Cześć. Heather? - odzywa się jakiś trochę znajomy męski głos.
- Tak - potwierdzam. - A kto mówi?
- Och, myślę, że wiesz. Kto inny dzwoniłby do ciebie w piątek o
północy?
Zastanawiam się nad tym. Nie znam nikogo, kto mógłby do mnie
dzwonić o tej godzinie, pomijając Patty. Ale ona nie odważyłaby się na
dzwonienie teraz, odkąd ma tę wymagającą nianię na stałe.
Poza tym Party nie mówi męskim głosem.
- Czy to...? - Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale mówię to tak czy
inaczej. - Czy to Tad Tocco? Przepraszam, że nie oddzwoniłam
wcześniej, ale byłam zajęta.
Słyszę gwałtowny wybuch śmiechu. Ktokolwiek jest po drugiej stronie
linii, znakomicie się bawi. Natychmiast zaczynam podejrzewać, że to
studenci.
Pijani studenci.
- Nie, to nie Tad - mówi głos. - To twój przyjaciel z poprzedniego
wieczoru. Nie wmawiaj mi, że mnie nie pamiętasz.
I nagle wraca do mnie wspomnienie tych wpatrzonych we mnie
lodowatoniebieskich oczu.

background image

Mam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z rąk i nóg. Siedzę tam jak
przymurowana, trzymam telefon, po jednej mojej stronie śpi tata, a po
drugiej Lucy.
- Cześć, Steve - udaje mi się powiedzieć przez wargi, które mi nagle
zmarzły. - Skąd masz mój numer?
- To znaczy, jak się dowiedziałem, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz?
- pyta Steve ze śmiechem. - A, usłyszałem od kogoś. Chcesz z nim
porozmawiać? Jest tu, obok mnie.
I za moment przez telefon przeklina - nieprzerwanie i ze sporą dozą
inwencji - nikt inny tylko Gavin McGoren. Poznałabym te „kurwy
nędze” wszędzie. To te same, które Gavin mełł pod nosem, kiedy go
przyłapywałam na surfowaniu po windach.
A potem słyszę głos uderzenia - jakby skóra plasnęła o skórę - i
sekundę później Steve się odzywa:
- Powiedz jej, psiakrew. Powiedz jej, co ci kazaliśmy powiedzieć.
- Pierdol się - odpowiada Gavin. A potem znów odgłosy jakiejś
przepychanki i dalszych uderzeń. Kiedy znów słyszę głos Steve'a, jest
nieco zdyszany.
- Cóż, mniej więcej już się orientujesz - mówi. - Mamy tu kolejną
imprezę. I tym razem jesteś na nią zaproszona. I nie zapomnij się
pokazać, bo mamy tutaj twojego przyjaciela Gavina. Jeśli nie zrobisz
dokładnie tego, co ci powiem, to może doznać jakichś obrażeń na ciele.
A tego byś przecież nie chciała, prawda?
Jestem tak przerażona, że prawie nie mogę oddychać. Wykrztuszam:
- Nie.
- Tak sądziłem. No więc teraz tak. Przychodzisz tutaj. Sama. Jeśli
zadzwonisz po policję, skrzywdzimy go. Jeśli się nie pokażesz...
- Heather, nie rób tego! - słyszę, że Gavin zaczyna krzyczeć, ale ktoś
szybko tłumi jego głos.
- ...to bardzo, bardzo go skrzywdzimy - kończy Steve. - Pojęłaś?
- Pojęłam - odpowiadam. - Przyjdę. Ale dokąd? Do Domu Bractwa Tau
Phi?
- Przestań - odzywa się Steve znudzonym tonem. - Tu jesteśmy,
Heather. Myślę, że wiesz, gdzie.
- Fischer Hall - rzucam, zerkając w stronę okien salonu, które
wyglądają na zaplecze dwudziestopiętrowego budynku, w którym
pracuję. Jest jeszcze dość wcześnie, jak na zwyczaje mieszkańców

background image

domu studenckiego Uniwersytetu Nowojorskiego. To oznacza, że
większość świateł się jasno pali, a mieszkańcy akademika szykują się
do wieczornych wyjść, kompletnie nieświadomi, że na parterze, w tej
zamkniętej na klucz stołówce, ma się niedługo rozegrać nieopisany
koszmar.
I wtedy przestaje mi być zimno, a zaczyna mnie ogarniać gniew. Jak
oni śmią? Poważnie. Jak śmią wyobrażać sobie, że to im znów ujdzie na
sucho? Czy oni sobie myślą, że ja bezwolnie będę się przyglądać, jak
oni zamieniają Fischer Hall w Akademik Śmierci?
No i dobra, może on już i jest Akademikiem Śmierci. Ale ja nie
pozwolę, żeby dalej tak było.
- Heather? - Głos Steve'a pobrzmiewa ciepło w moim uchu. To
zadziwiające, jak czarujący potrafią być psychopatyczni zabójcy, kiedy
się trochę postarają. - Jesteś tam jeszcze?
- Tak, jestem tu - odpowiadam. - Zaraz przyjdę.
- Dobrze - mówi Steve, chyba zadowolony. - Niecierpliwie na ciebie
czekamy. Sama, jak powiedziałem.
- Nie martw się - uspokajam go. - Przyjdę sama. - Jak bym
potrzebowała pomocy, żeby mu skopać ten jego chudy tyłek. Steve
Winer podejmuje szalenie głupią decyzję, rzucając mi wyzwanie do
konfrontacji na moim własnym boisku. Może udało mu się pokonać
drobniutką Lindsay i nie dać się złapać, ale jeśli sądzi, że dziewczyna
taka jak ja podda się bez walki - walki tak hałaśliwej, że cały akademik
zacznie się dobijać do drzwi stołówki - to jest naprawdę naiwny.
No ale z drugiej strony, podobnie jak jego brat, Steve nie należy do
największych bystrzachów w okolicy.
- Dobrze - powtarza Steve. - I pamiętaj. Żadnych gliniarzy. Albo twój
chłopak zginie.
Słyszę jakiś łomot, a potem krzyk. To Gavin krzyczy.
A do mnie dociera, że głupi czy nie, Steve Winer to ktoś, kogo nie
wolno lekceważyć.
Z trzaskiem odkładam słuchawkę i obracam się, widząc, że tata siada na
kanapie, sennie mrugając oczami.
- Heather? - pyta. - Co się dzieje?
- Coś się stało w akademiku - rzucam, chwytając kartkę papieru i
zapisując na niej numer telefonu. - To znaczy, w domu studenckim.
Chyba coś złego. Chciałabym, żebyś zadzwonił do tego człowieka i

background image

powiedział mu, żeby podjechał jak najszybciej do akademika. Powiedz
mu, że spotkam się z nim w stołówce. Powiedz, żeby zabrał posiłki.
Tata mruży oczy, patrząc na numer na kartce.
- A ty dokąd?
- Idę do Fischer Hall - wyjaśniam, łapiąc kurtkę. - Wrócę, jak
najszybciej będę mogła.
Tata ma zdezorientowaną minę.
- Nie podoba mi się to, Heather. Oni nie płacą ci wystarczająco dużo,
żebyś tam tak latała w środku nocy.
- Zgadzam się zupełnie - mówię i już jestem za drzwiami.
Spacer do Fischer Hall jeszcze nigdy nie wydawał się tak długi.
Chociaż prawie biegnę, mam wrażenie, że droga trwa bez końca.
Częściowo to przez te śliskie chodniki, na których muszę uważać, ale
również dlatego, że serce wali mi w piersi. Jeśli oni zrobili coś złego
Gavinowi... Jeśli nawet tylko nabili mu jakiegoś siniaka...
Tak się koncentruję na tym, żeby jak najszybciej dojść do akademika,
że Reggiego zauważam dopiero wtedy, kiedy na niego wpadam.
- Hola, młoda damo! - woła, kiedy się zderzamy. - A dokąd to spieszysz
się tak bardzo o tej porze, w nocy?
- Jezu, Reggie - krztuszę się, usiłując złapać oddech. - Nigdy nie
siedzisz u siebie w domu?
- Piątkowe wieczory to moje najlepsze chwile - oświadcza Reggie. -
Heather, co się stało? Jesteś tak biała... No, jak biała.
- To tamci faceci - dyszę. - Tamci, o których ci opowiadałam. Trzymają
jednego z moich podopiecznych. W stołówce. Skrzywdzą go, jeśli się
tam nie zjawię, i to zaraz.
- Moment, moment, moment. - Reggie złapał mnie za ramiona i wcale
nie ma chyba ochoty ich puścić. - Mówisz poważnie? Heather, a nie
wydaje ci się, że powinnaś zawiadomić policję?
- Zawiadomiłam! - Muszę zrobić coś w rodzaju wiatraka ramionami,
żeby mu się wyrwać. - Tata ma do nich zadzwonić. Ale ktoś musi
tymczasem tam pójść...
- I dlaczego tym kimś musisz być ty? - pyta mnie Reggie.
Ale jest za późno. Ja już ruszam biegiem, moje timberlandy walą o
świeżo odśnieżony chodnik, a serce mam w gardle.
Kiedy szarpnięciem otwieram drzwi Fischer Hall, wchodzę do środka i
widzę strażnika ochrony, z miejsca wyjaśnia się tajemnica tego, jak

background image

Dougowi i jego kolesiom z bractwa - nie wspominając już o rodzonym
bracie - udało się dostać do budynku i zabić Lindsay bez wpisania się
do książki odwiedzin.
- To pan! - wołam. Bo to ten sam zgryźliwy ochroniarz, który pilnował
wejścia do Waverly Hall.
- Identyfikator - mówi. Nawet mnie nie rozpoznał.
- Był pan wczoraj wieczorem w Waverly Hall - sapię, oskarżycielsko
wskazując na niego palcem.
- Tak - potakuje zgryźliwy ochroniarz i wzrusza ramionami. - Tam
głównie siedzę. Czasem biorę zastępstwa w innych miejscach. Jak tu,
dzisiaj wieczorem. Zanim panią wpuszczę do środka, muszę zobaczyć
jakiś dowód tożsamości.
Szybkim ruchem otwieram portfel, pokazując mu służbową
legitymację.
- Jestem zastępczynią kierownika administracyjnego tego budynku -
zwracam się do niego. - Wiem, że jest tu dziś paru chłopaków z Tau
Phi, którzy się nie wpisali do książki. Tak samo, jak nie wpisał pan ich
w poniedziałek, kiedy zabili kogoś.
Zgryźliwy strażnik - na jego identyfikatorze widzę imię Curtiss - coś
mruczy.
- Nie mam pojęcia, o co pani chodzi - warczy wreszcie.
- To zaraz pan się dowie, proszę mi wierzyć. A tymczasem proszę
zadzwonić do kierownika budynku i powiedzieć mu, że ma iść do
stołówki. A kiedy przyjedzie policja, ich też proszę tam skierować.
- Policja? - Zgryźliwy Curtiss jest chyba zaskoczony. - Co...?
Ale ja już go mijam i biegnę dalej.
Ale nie idę do głównych drzwi stołówki. Nie mam zamiaru pchać się na
ślepo w tę pułapkę - nie jestem głupia. Zamiast tego przebiegam
korytarzem, mijam własne biuro i biuro samorządu studenckiego -
zamknięte na głucho, jak zwykle - a wreszcie biuro kierownictwa
stołówki, aż do tylnego wejścia do kuchni. Drzwi, jak wiedziałam, są
zamknięte.
Ale ja mam przecież swój klucz uniwersalny w kieszeni, więc - w
drugiej dłoni ściskając puszkę spreju z pieprzem - otwieram ten zamek
jak najciszej i wślizguję się do środka.
Jest ciemno. Tak jak się spodziewałam, są w sali jadalnej. Nikogo nie
postawili w kuchni na straży. Nawet nie chciało im się zapalić tu

background image

światła. Amatorszczyzna.
Idę przez kuchnię, nasłuchując. Słyszę z jadalni szmer jakichś męskich
głosów. Tam jest jakieś światło... Ale nie z lamp pod sufitem. Nie
włączyli ich. Zamiast tego, takie migoczące płomyczki... Latarki?
Czy świece?
Jeśli oni palą tam świece, to ja im dopiero dam popalić. W żadnym z
domów akademickich nie wolno palić świec!
W zasadzie nie mam jeszcze planu. Stwierdzam, że podkradnę się jak
najbliżej, kryjąc się za kontuarem do serwowania posiłków, a potem
zerknę i zobaczę, co oni tam kombinują. Później zawrócę, a kiedy
detektyw Canavan przyjedzie z posiłkami, powiem mu, co widziałam.
W ten sposób dowiedzą się chociaż, z iloma ludźmi będą tam mieli do
czynienia.
Skradam się za barem do dań gorących, myśląc, że naprawdę będę
musiała porozmawiać z Geraldem, bo jest tam okropnie brudno.
Poważnie. Dżinsy na kolanach już mam upaprane, a potem dłoń
opieram na czymś miękkim, co wydaje mi się pokrytym futrzastą
pleśnią Tater Tot.
Tylko że Tater Tot nie wydają piskliwych dźwięków i nie odskakują.
Jedynie cudem udało mi się nie wrzasnąć.
Ale to dobrze, że mi się udało. Bo kiedy zerkam ponad krawędzią baru,
widzę coś, co mnie przeraża i wprawia w osłupienie.
A mianowicie z tuzin postaci w jakichś zakapturzonych szatach -
takich, jakie noszą mnisi - tylko że krwistoczerwonych. Stoją wokół
jednego ze stołów, zabranego ze swojego zwykłego miejsca i
ustawionego na samym środku sali oraz pokrytego krwistoczerwonym
materiałem.
Stoją na nim różne przedmioty, których z tak daleka nie umiem
zidentyfikować. Ale jeden z nich to jakiś świecznik, czy coś. Te
mrugające płomyczki to świece, które w nim się palą.
Jestem na tyle blisko, że mogę zidentyfikować postać, która siedzi z
boku, z nadgarstkami przywiązanymi do poręczy jednego ze
stołówkowych krzeseł. To Gavin. Usta ma zaklejone taśmą.
To go totalnie zaboli, kiedy będę mu tę taśmę zrywać. To znaczy, razem
z fragmentami tej koziej bródki.
Oczywiście, natychmiast się orientuję, na co patrzę. Przecież mam
wszystkie te kanały kablówki, co trzeba. To jakiś rytuał inicjacyjny

background image

studenckiego bractwa, jak w tym filmie Czaszki.
I nie mam na coś takiego najmniejszej ochoty. Gavinowi chyba nic nie
jest - a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby znajdował się teraz w
jakimś bezpośrednim niebezpieczeństwie. Decyduję, że najlepiej będzie
się wycofać i zaczekać na posiłki.
I dlatego skradam się z powrotem w stronę kuchni, kiedy nagle
kieszenią kurtki zaczepiam o stalową miskę odstawioną zbyt płytko na
dolną półkę. Spadła na lepką podłogę z okropnym hukiem i zanim
cokolwiek zdążyłam zrobić, przed sobą widzę parę adidasów
wystających spod brzegu czerwonej szaty.
- Patrzcie, co my tu mamy - mówi jakiś głęboki męski głos. I sekundę
później ten facet chwyta mnie pod pachy i stawia na nogi.
Nie żebym nie stawiała oporu, oczywiście. Unoszę rękę, żeby
skierować strumień pieprzu ze spreja w otwór kaptura, ale wytrąca mi
puszkę z ręki. Mam jednak na sobie timberlandy, odpowiednie obuwie
dla nieustraszonej zastępczyni kierownika akademika na Manhattanie.
Jednym z okutych czubków walę go w kostkę, a on posyła mi
wiązankę.
Niestety, nie puszcza mnie jednak i jedyne, co zyskuję, to to, że
podchodzi jeszcze jeden zakapturzony i też mnie chwyta. Przy czym
jeszcze więcej stalowych misek spada na ziemię z potwornym
łoskotem.
Ale teraz to na łoskocie zaczęło mi już zależeć. Chcę, żeby cały
budynek tu się zbiegł. Dlatego zaczynam wrzeszczeć, ile sił w płucach,
kiedy ciągną mnie w stronę tego uroczyście naszykowanego przez Tau
Phi stołu.
I wrzeszczę, aż Steve Winer - czy jakiś inny facet, którego biorę za
Winera, bo jest najwyższy z nich i ma wokół kaptura jakieś wyszukane,
złote lamówki, jak przystało na prezesa studenckiego bractwa -
podchodzi do miejsca, gdzie siedzi Gavin i uderza go w twarz
trzymanym w ręku berłem.
Przestaję się drzeć. Gavinowi od uderzenia aż głowa poleciała do tyłu.
Przez chwilę zostaje w tej pozycji. A potem, powoli, Gavin prostuje
głowę, a ja widzę paskudne rozcięcie na jego policzku... I wściekłość,
jaka pojawia się w jego oczach.
Obok łez.
- Żadnych wrzasków więcej - rozkazuje Steve, wskazując na mnie.

background image

- I jeszcze mnie kopnęła - skarży się stojący obok mnie Adidas.
- Żadnego kopania - dodaje Steve. - Ty kopiesz i wrzeszczysz, dzieciak
znów obrywa. Nożem. Jasne?
Mówię, mam nadzieję, że stosunkowo spokojnym głosem:
- Gliny tu będą lada chwila. Wiem, że mówiłeś, żeby ich nie
zawiadamiać, ale... Za późno.
Steve odsuwa kaptur, żeby przyjrzeć mi się lepiej. Jedyne źródło
światła - czyli ten świecznik ustawiony pośrodku ołtarza, jaki tutaj
sobie przygotował - jest dość marne, ale i tak w miarę wyraźnie
dostrzegam wyraz jego twarzy. I niestety, nie wygląda na
przestraszonego.
Co z kolei przeraża mnie.
Zwłaszcza kiedy sekundę później podwójne drzwi do stołówki
otwierają się na oścież i do środka bez pośpiechu wchodzi Zgryźliwy
Curtiss. Ma w dłoni na pół zjedzoną kanapkę. Mam wrażenie, że to z
Blimie Best.
Przypadkowo jest to moja ulubiona kanapka, zwłaszcza ze słodko -
ostrymi piklami.
- Nie możesz jej jakoś uciszyć? - pyta Steve'a poirytowanym tonem. -
Ludzie się zastanawiają, co tu się, u diabła, wyprawia.
Patrzę na niego z przerażeniem. Widząc moją minę, Steve zaczyna
chichotać.
- Świat jest pełen lojalnych członków Tau Phi, Heather. Nawet
zatrudnionych jako ochroniarze na znanych, dużych uniwersytetach.
- Jakieś gliny przyjechały - zwraca się do mnie Curtiss, odgryzając
kolejny kęs kanapki i mówiąc z pełnymi ustami. - Wyjaśniłem im, że
nie mam pojęcia, o co chodzi, że siedzę tu przez całą noc i że wcale cię
nie widziałem. Więc odjechali. Byli chyba trochę wpienieni. Moim
zdaniem już tu nie wrócą.
Piorunuję go wzrokiem.
- No to teraz już na pewno wylecisz z pracy.
Curtiss śmieje się z tego. Mam wrażenie, że szczerze się tym wszystkim
bawi.
- Wylecę - powiada. - Jasne.
Zawraca i idzie niespiesznie w tę samą stronę, z której przyszedł. Patrzę
na Steve'a.
- Okay - mówię. - Miejmy to już z głowy. Ale wypuść Gavina. Twój

background image

problem to ja, a nie on.
- My nie mamy żadnego problemu - wyjaśnia mi uprzejmie Steve. - Z
żadnym z was dwojga.
Rozglądam się po pomieszczeniu i tych różnych członkach Tau Phi,
zastanawiając się, który z nich to Doug.
- No to co ja tu robię?
- Och, nie wyjaśniłem ci tego przez telefon? - pyta Steve. - Widocznie
zapomniałem. - Podchodzi i z ołtarza, jaki tam przygotował, zdejmuje
długi, ozdobny nóż. Ozdobny, to znaczy ze złotą, wysadzaną
półszlachetnymi kamieniami rękojeścią.
Ale ostrze wygląda całkiem zwyczajnie. Chyba jest ostre.
- Kandydaci - mówi Steve. - Już czas.
I kolejna szóstka postaci w kapturach występuje z cieni w okolicach
kasy Magdy, gdzie widać kryli się do tej pory.
- Czas na co? - pytam ciekawie.
- Na inicjację - informuje mnie Steve.
28
Nikogo to już chyba
nie obchodzi,
Ukrywam się za zamkniętymi
drzwiami.
Nigdy już nie wychodzę
przed dom, w słońce;
Żyć w taki sposób
to się już nie godzi.

Bez tytułu
Słowa/muzyka: Heather Wells

Nie no, chyba sobie ze mnie kpisz - mówię z niesmakiem.
- Kandydaci - zaczyna Steve, ignorując mnie - nadeszła pora. Będziecie
mieli okazję dowieść swojego oddania stowarzyszeniu Tau Phi Epsilon.
- To jest jakiś kompletny idiotyzm - odzywam się. Steve wreszcie
ogląda się na mnie.
- Jeśli się nie przymkniesz - grozi mi - to najpierw wykończymy
twojego chłopaka, a dopiero potem ciebie.
Gapię się na niego i mrugam oczami. Naprawdę chciałabym milczeć.

background image

Naprawdę chciałabym. Ale...
- Gavin nie jest moim chłopakiem - oświadczam. - I serio, nie sądzisz,
że wystarczy już tego mordowania?
- Hm. - Jeden z kandydatów odrzuca z głowy kaptur. Ze zdumieniem
widzę, że to Jeff Turner, chłopak Cheryl Haebig. - Przepraszam, ale co
tu się dzieje?
- Zamknij się! - Steve obraca się gwałtownym ruchem i patrzy na niego
z gniewem. - Nikt ci nie udzielił głosu!
- Ale, stary - nie daje za wygraną Jeff - ona jest zastępczynią
kierownika administracyjnego tego budynku. Ona im powie...
- Ona nic nie powie - przerywa Steve. - Bo nie będzie już żyła. Ta
nowina szokuje chyba nie tylko Jeffa. Pozostali kandydaci też wiercą
się niespokojnie.
- Stary... To jakiś dowcip? - pyta Jeff.
- Milczeć, kandydaci! - grzmi Steve. - Jeśli chcecie być członkami Tau
Phi, to musicie być przygotowani na ponoszenie ofiar dla naszej
sprawy!
- Tak, jasne - mówię szybko, póki jeszcze mam po swojej stronie tych
kandydatów, a przynajmniej Jeffa. - Czy tym właśnie była Lindsay
Combs, Steve? Ofiarą poniesioną dla sprawy? Czy to dlatego ją zabiłeś?
Kolejne nerwowe ruchy wśród kandydatów. Steve obraca się i
piorunuje mnie wzrokiem.
- Ta suka zdradziła jednego z członków naszego bractwa - tłumaczy. -
Musiała zostać ukarana.
- Jasne - mówię. - Odrąbaniem głowy i zmieleniem ciała w młynku na
odpadki?
Jeff rzuca zszokowane spojrzenie w stronę Steve'a.
- Facet... A więc to ty?
- Och, jasne, że to był Steve - potwierdzam. - Tylko dlatego, że Lindsay
ukradła...
- Coś, co do niej zgodnie z prawem nie należało - warczy Steve.
- Coś, czego nie chciała oddać...
- Próbowała - upieram się. - Wpuściła tutaj twojego brata...
- Ale tego już nie było! - przekrzykuje mnie Steve. - Twierdzi, że ktoś
inny to zabrał. Jak byśmy mieli w coś takiego uwierzyć! Była
kłamczuchą, nie tylko złodziejką. Zasłużyła na to, żeby za zdradę
skazać ją na śmierć!

background image

- Facet... - Na twarzy Jeffa rysuj e się niedowierzanie i uraza. - Lindsay
była najlepszą przyjaciółką mojej dziewczyny.
- No to powinieneś mi dziękować - mówi Steve godnym tonem.
- Bo jeśli twoja dziewczyna zadawałaby się z Lindsay, to upodobniłaby
się do niej i ciebie też by zdradziła tak, jak Lindsay zdradziła jednego z
naszych braci.
Trwało to jakąś minutę, zanim Jeff to wszystko przetrawił. Ale kiedy
już przetrawił, nie waha się ani sekundy dłużej.
- Dość tego. - Jeff Turner kręci głową. - Spadam stąd. Chciałem się
zapisać do tego głupiego bractwa tylko dlatego, że tata do niego należał.
Nie zapisywałem się po to, żeby mordować ludzi. Chcesz mnie walić po
tyłku jakimś wiosłem? Proszę cię bardzo. Chcesz mnie zmusić, żebym
wypił dwadzieścia cztery piwa? Nie ma problemu. Ale zabijać jakieś
laski? Nie ma mowy. Wy wszyscy jesteście popieprzeni jak...
Mówiąc to, chce z siebie zdjąć szatę. Steve patrzy na niego i ze
smutkiem kręci głową. Potem kiwa w stronę dwóch zakapturzonych
postaci stojących w kręgu wokół ołtarza, a oni przechodzą przez salę i
częstują Jeffa kilkoma ciosami w brzuch - w czasie gdy on jeszcze
mocuje się z tą szatą - aż wreszcie Jeff pada na podłogę. Wówczas
zaczynają go kopać, nie zwracając uwagi na jego okrzyki bólu.
Pozostali kandydaci, widząc, jak brutalnie traktuje się jednego spośród
nich, stoją jak wmurowani i obserwują całą scenę.
I nie oni jedni osłupieli. W głowie mi się nie mieści to, co widzę. Gdzie
jest policja? Przecież nie uwierzyli chyba temu idiocie Curtissowi,
prawda? Wiedząc, że jest tylko jedna osoba, która będzie w stanie
położyć temu wszystkiemu kres - albo zginąć, ale mimo wszystko
spróbować - mówię głośno do pozostałych kandydatów, którzy stali bez
ruchu, kiedy ich kumpla ktoś skopał do nieprzytomności.
- A wiecie chociaż, chłopaki, co takiego ukradła Lindsay Combs? To
był zapas koki Douga Winera.
Nie wiem, jak chłopcy zareagowali na tę informację, bo twarze nadal
mają zakryte kapturami. Ale widzę, że przestępują z nogi na nogę
jeszcze bardziej niespokojnie.
- Nie słuchajcie jej - rozkazuje im Steve. - Ona kłamie. One wszystkie
to robią, próbują wszystko demonizować, rozpowiadając o nas wredne
kłamstwa.
- Was wcale nie trzeba demonizować, chłopaki. Sami sobie z tym

background image

całkiem nieźle poradziliście. A może chcesz powiedzieć, że twój
braciszek wcale nie udusił swojej dziewczyny, bo mu ukradła biały
proszek?
Jeden z facetów przerywa kopanie Jeffa Turnera i po chwili w moją
stronę wielkimi krokami sadzi Doug Winer z opuszczonym kapturem.
- Cofnij to! - wrzeszczy, a oczy mu pałają. - Ja tego nie zrobiłem! Nie
zabiłem jej!
Steve wyciąga rękę, chcąc złapać młodszego brata za ramię.
- Doug...
- Ja tego nie zrobiłem! - woła Doug. - Nie masz żadnych dowodów! - A
zwracając się do Steve'a, dodaje: - Ona nie ma żadnych dowodów!
- Och, mamy mnóstwo dowodów - mówię. Gram na zwłokę. Steve na
pewno zdaje sobie z tego sprawę. Ale chyba zapomniał chwilowo o
Gavinie i wykorzystywaniu go jako sposobu, żeby mnie uciszyć. A ja
nic więcej nie chcę. - Wiecie, dzisiaj znaleźliśmy resztę jej zwłok. A
przynajmniej to, co z nich zostało.
Steve rzuca mi totalnie niedowierzające spojrzenie.
- O czym ty w ogóle, kurwa, mówisz?
- Ciało. Ciało Lindsay. Widzisz, nie wzięliście pod uwagę tego, że
młynki do odpadków nie są w stanie zemleć kości... Ani kolczyków do
noszenia w pępku. Kolczyk Lindsay znaleźliśmy dziś rano.
Dougowi wyrywa się tego typu dźwięk, jaki czasem wydają
dziewczyny, kiedy mówię im, że w przyszłym roku nie będą jednak
mogły mieć pojedynczego pokoju. To coś pomiędzy westchnieniem a
protestem i brzmi jak takie: „N - noch!”
Steve mocniej zaciska dłoń na rękojeści noża. W świetle świec miga
jego ostrze.
- Ona blefuje. A nawet gdyby nie blefowała... Co z tego? Nic ich do nas
nie doprowadzi. Nie po takim sprzątaniu.
- Tak. - Zaczęłam już się pocić, tak strasznie mi gorąco w tej zimowej
kurtce. A może to wcale nie gorąco. Może to nerwy. Żołądek mi się
zaciska. Chyba nie powinnam była jeść tego drugiego batonu Dove. Jeff
leży teraz zupełnie bez ruchu. Nie wiem, czy to dlatego, że stracił
przytomność, czy tylko udaje, żeby wreszcie przestali go kopać. - Może
i umiecie organizować niezłe imprezy i wyszukane ceremonie
inicjacyjne, ale w sprzątaniu jesteście naprawdę kiepscy. Gliny znaleźli
włosy.

background image

Doug rzuca bratu zaskoczone spojrzenie.
- Steve!
- Zamknij się, Doug - przerywa Steve. - Ona blefuje.
- Nieprawda! - Doug pobladł jak duch. - Ona wiedziała! Wiedziała o tej
koce!
- Pozostawienie głowy było waszym pierwszym błędem - ciągnę tonem
lekkiej konwersacji. - Mogłoby się wam upiec, gdybyście nie zostawili
tej głowy na gazie na kuchence. Prędzej czy później znaleźliby te kości
i kolczyk, ale są szanse, że nie zorientowaliby się, co to w ogóle jest. I
Lindsay po prostu uznano by za osobę zaginioną. Nikt nigdy by się nie
dowiedział, że tu w ogóle byliście, więc nikt by się nie zastanawiał, jak
się dostaliście do środka. Waszym drugim błędem było to, że
próbowaliście wykończyć Manuela. On nie powiedziałby nikomu o tym
kluczu, gdybyście go w taki sposób nie wystraszyli. A nawet gdyby
powiedział, to co z tego? To tylko sprzątacz. Nikt by nie słuchał
sprzątacza.
- Kręcę głową. - Ale nie. Musieliście się popisać.
- Steve - jęczy Doug. - Powiedziałeś, że nikt się nie dowie, że to my.
Powiedziałeś, że nikt się nie zorientuje! Jeśli tata się dowie, co
zrobiliśmy...
- Zamknij się! - wrzeszczy Steve. Podskakuję nieco, słysząc, jak głośno
się drze. Tak samo faceci, którzy nadal trzymają mnie za ramiona. -
Chociaż raz w życiu zamknij tę swoją pieprzoną jadaczkę, mały gnojku!
Ale Doug nie ma zamiaru słuchać brata.
- Chryste, Stevie! - woła łamiącym się głosem. - Mówiłeś mi, że tata
nigdy się nie dowie. Mówiłeś, że się wszystkim zajmiesz!
- Zająłem się, ty gówniarzu - ucina Steve. - Tak jak sprzątam po tobie
każdy szajs, w który się wpakujesz.
- Nie martw się o to, mówiłeś. Zostaw wszystko mnie, mówiłeś.
- Doug prawie płacze. - Ty skurwysynu! Niczym się nie zająłeś jak
trzeba! Teraz Lindsay nie żyje, a nas wsadzą, i ja nadal nie wiem, co się
stało z moją koką!
Najwyraźniej nieświadomy, że jego brat właśnie ich obu obciążył winą,
Steve krzyczy:
- Tak? No to niby kto był takim pieprzonym debilem, że w ogóle tę
sukę zabił? Czy ja ci kazałem ją zabijać? Czy ja ci, kurwa,
powiedziałem, że masz ją zabijać? Nie, nie powiedziałem!

background image

- To nie moja wina, że umarła! - Nagle Doug rzuca się naprzód i ku
mojemu totalnemu przerażeniu łapie mnie obiema dłońmi za poły
kurtki. Chwilę potem szlocha mi w twarz. - Proszę pani, ja jej nie
chciałem zabijać! Naprawdę, nie chciałem. Tylko że ona tak cholernie
mnie wkurwiła tym, że mi ukradła tę kokę. A potem nie chciała jej
oddać! I te wszystkie numery, wmawianie mi, że ktoś ją musiał stąd
ukraść, same bzdety. Gdyby tylko oddała mi ją wtedy, kiedy prosiłem...
Ale nie. Wie pani, myślałem, że Lindsay jest inna, nie taka jak te
wszystkie dziewczyny, które spotykają się ze mną tylko dzięki mojemu
nazwisku. Ja nie chciałem tak mocno jej przydusić...
- Zamknij się, Doug. - Głos Steve'a znów twardnieje. - Nie żartuję.
Zamknij się, kurwa mać.
Doug puszcza mnie i obraca się na pięcie, zwracając się do brata, a po
twarzy strumieniem płyną mu łzy.
- Steve, powiedziałeś mi, że się wszystkim zajmiesz! Powiedziałeś, że
mam się nie martwić! Dlaczego musiałeś zrobić coś takiego z jej głową,
hę? Mówiłem ci, żebyś nie...
- Zamknij się! - Steve'owi trzęsą się ręce, widać, że traci panowanie nad
sobą. Nóż, który trzyma, raz kieruje się w stronę Douga, a raz w moją.
Jakąś niezaangażowaną częścią mózgu zastanawiam się, czy Steve
rzeczywiście byłby zdolny pchnąć nożem własnego brata.
Tą samą częścią mózgu mam nadzieję, że tak.
- A czego ty się niby spodziewałeś po mnie, mały gnojku? - Steve jest
tak wściekły, że zniżył głos do syku. - Dzwonisz do mnie w środku
nocy, płaczesz jak jakieś pieprzone niemowlę i mówisz, że zabiłeś
swoją pieprzoną dziewczynę. A ja muszę wstać, przyjechać tu i
posprzątać po tobie. I ty masz czelność mnie za to krytykować? Ty
masz aż tyle cholernej bezczelności, że śmiesz kwestionować moje
metody?
Doug bezradnym gestem wskazuje na mnie.
- Jezu Chryste, Steve! Ta pierdolona kierowniczka akademika
wszystkiego się domyśliła. Jak sądzisz, ile czasu minie, zanim policja
wszystkiego się dowie?
Steve patrzy na mnie, a potem nerwowo oblizuje wargi językiem;
przypomina jakiegoś węża.
- Wiem. Dlatego musimy się jej pozbyć.
I wtedy jedna ze stojących przy mnie ubranych w czerwone szaty

background image

postaci mówi:
- Hm, stary? Powiedziałeś, że tylko ich postraszymy, tak jak tego
sprzątacza...
- Postraszycie? On się o mało nie wykrwawił na śmierć! - wołam.
- Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo - grozi Steve, podsuwając mi pod
nos ostrze noża - to zabiję cię natychmiast, zamiast pozwolić ci odejść z
tego świata łagodnie. - Czubek noża odsuwa się ode mnie i wskazuje
szklankę stojącą na ołtarzu. Jest chyba pełna wody. - Wypij to -
rozkazuje Steve.
Spoglądam na tę szklankę. Nie mam pojęcia, co zawiera, ale sądząc z
tego, co się działo poprzedniej nocy z Jordanem, to rohypnol, zwany
inaczej pigułką gwałtu, popularny na uczelniach środek uspokajający.
Jedna jego dawka, rozpuszczona w wodzie, powinna zrobić ze mnie
osobę znacznie bardziej spolegliwą, kiedy przyjdzie czas na użycie
noża.
Wtedy właśnie stwierdzam, że mam już zdecydowanie dosyć. Jest mi
gorąco, brzuch mnie boli, a w dodatku martwię się bardzo o Gavina i
Jeffa. Szkoda, że nie pozwoliłam Cooperowi zabić Douga Winera,
kiedy miał taką okazję. Szkoda, że sama nie złapałam jednej z jego
poduszek i nie przydusiłam mu nią głowy, i nie potrzymałam, dopóki
gówniarz nie przestałby walczyć.
Nie. To zbyt łagodne. Szkoda, że sama mu nie zacisnęłam rąk na tym
grubym karku i nie wycisnęłam z niego powoli całego życia, tak jak
Doug wycisnął je z Lindsay...
- No już, Heather - popędza mnie Steve, niecierpliwie wymachując
nożem. - Nie mamy na to całej nocy.
- Hm, Steve - odzywa się ten facet koło mnie. - Serio, facet. To się już
robi dziwne.
- Zamknij się - gasi Steve kumpla z Tau Phi. Łapie szklankę i podsuwa
mi ją pod sam nos. - Wypij to!
Odwracam głowę.
- Nie.
Steve Winer gapi się na mnie.
- Co?!
- Nie - powtarzam. Czuję, że wszyscy w stołówce mnie popierają. Do
członków Tau Phi zaczyna docierać, że ich prezes zwariował. Nie
pozwolą mu mnie skrzywdzić. Jestem tego prawie pewna. - Nie mam

background image

zamiaru tego wypić.
- Co ty wygadujesz, nie masz zamiaru tego wypić? - Na twarzy Steve'a
pojawia się cień uśmiechu. - Ślepa jesteś? Trzymam ci nóż na gardle.
- I co z tego? - Wzruszam ramionami. - A co to dla mnie za różnica? I
tak mnie zabijesz.
To nie to, co Steve chciał usłyszeć. Uśmiech znika z jego warg, a na
twarzy nie zostaje nawet ślad po dobrym humorze, kiedy podaje
szklankę facetowi po mojej prawej stronie, podchodzi do Gavina, łapie
go za włosy, szarpnięciem odchyla mu głowę do tyłu i przystawia nóż
do jego obnażonego gardła...
- Steve, stary, przestań! - woła jeden z moich strażników, a ja
jednocześnie mówię: - Zaraz wypiję, zaraz wypiję.
A potem łapię szklankę i wychylam ją do dna.
- Dość tego - mówi facet, który trzymał szklankę. - Wynoszę się stąd.
Jeff ma rację, wy jesteście popieprzeni wariaci.
Rusza do wyjścia ze stołówki, wraz z nim paru innych Tau Phi,
włącznie ze wszystkimi kandydatami na członków, poza Jeffem
Turnerem, który nadal leży na posadzce, nieruchomy jak sama śmierć.
- Nie pozwólcie im wyjść - warczy Steve do Tau Phi, którzy skopali
Jeffa. Ale nawet oni chyba się wahają. - Słyszycie mnie? - Steve
puszcza włosy Gavina i staje tam, zdezorientowany, gapiąc się, jak jego
kumple z bractwa zaczynają go, jeden po drugim, opuszczać. -
Chłopaki. Nie możecie tego zrobić. Złożyliście przysięgę. Przysięgę
całkowitej lojalności. Dokąd wy... Co wy sobie...
Doug zaczyna się chyba bać.
- Jezu, Steve - mamrocze. - Puśćmy ich. Po prostu...
Ale Doug przerywa w pół zdania. To dlatego, że Steve rzucił nóż i
gdzieś spomiędzy fałd swojej szaty wyciągnął niewielki rewolwer,
który trzyma teraz na wysokości klatki piersiowej swojego brata.
- Douglas - mówi Steve. - Mam już dosyć ciebie i tych twoich jęków.
- Jezu, Steve! - woła znowu Doug. Ale tym razem lęk i łzy w jego
głosie każą innym Tau Phi przystanąć i obejrzeć się za siebie.
I wtedy robię to, co wiem, że muszę zrobić. Przecież nikt nie zwraca na
mnie najmniejszej uwagi. Wszyscy gapią się na Steve'a, który stoi do
mnie plecami.
I dlatego, kiedy tylko widzę, że zaciska palec na spuście, rzucam się
przed siebie, szeroko rozpościerając ramiona, wprost na posadzkę

background image

jadalni. Bo wiem na temat posadzki jadalni w Fischer Hall coś, czego
Steve Winer na jej temat nigdy się nie dowie, a mianowicie, że jest
idealnie czysta. Julio nie odpowiada może za stan czystości za
kontuarem baru z gorącymi daniami, ale odpowiada za samą jadalnię,
której podłogę woskuje i froteruje do stanu gładkości lodowiska. Co
oznacza, że sunę po tej podłodze jak łyżwiarka figurowa, tyle że na
brzuchu, aż wreszcie zderzam się z nogami starszego Winera,
obejmując je ramionami i obalając Steve'a na podłogę.
A potem chwytam go za nadgarstek i zatapiam w nim zęby z taką siłą,
że musi wypuścić ten rewolwer. A on wrzeszczy i zwija się z bólu i
przerażenia.
Doug chyba pierwszy otrząsa się z zaskoczenia - być może dlatego, że
tylko on jeden nie miał dość przytomności umysłu, żeby się rzucić na
ziemię, kiedy Steve wymachiwał tym rewolwerem, więc jako jedyny w
stołówce stoi w tej chwili na nogach. Potykając się, rzuca się naprzód i
chwyta rewolwer upuszczony przez brata. Ręce mu się trzęsą kiedy
mierzy z tego rewolweru...
Niestety, akurat do mnie.
- Nie! - woła Steve chrapliwie. - Nie strzelaj, ty mały popaprańcu!
Możesz trafić we mnie!
- Ja chcę trafić w ciebie! - krzyczy Doug. Naprawdę. Krzyczy głośno.
Łzy mu płyną po twarzy. - Mam już powyżej uszu, że zawsze mi
powtarzasz, że jestem popaprańcem! I okay, może jestem
popaprańcem... Ale przynajmniej nie jestem wariatem! Tak, zabiłem
Lindsay, ale nie miałem zamiaru. To ty jesteś chorym szaleńcem, który
wymyślił, że to dobry pomysł, żeby zostawić jej głowę w garnku na
gazie. Kto w ogóle robi takie rzeczy, Steve? Kto?! A potem jeszcze
kazałeś nam pokłuć nożem tego biednego sprzątacza... A teraz chcesz,
żebyśmy zabili tę dziewczynę... I po co? Żeby popisać się przed twoimi
kolesiami z bractwa i pokazać im, że umiesz być wrednym draniem, tak
jak wrednym draniem był tata, kiedy sam należał do Tau Phi?
Otwór lufy rewolweru trzymanego przez Douga denerwująco przesuwa
się to w stronę Steve'a, to moją. Steve, leżący pode mną, zaczyna się
pocić. Obficie.
- Doug - mówi. - Dougie. Proszę. Oddaj mi...
- Ale tata nikogo nie zabijał, Steve! - ciągnie Doug, jakby nic nie
słyszał. - On nie ćwiartował ludzi na kawałki! Był wrednym

background image

skubańcem, ale takich rzeczy nie robił! Dlaczego ty tego nie rozumiesz?
Dlaczego nie możesz zrozumieć, że niezależnie, co zrobisz, nigdy nie
będziesz taki jak tata!
- Dobra - przyznaje Steve. - Nigdy nie będę taki jak tata. A teraz odłóż
broń...
- Nie! - drze się Doug. - Bo ja wiem, co się stanie! Obrócisz wszystko
jak kota ogonem i znów będzie, że to moja wina. Jak zawsze! Bo
zawsze tak robisz! A ja nie mam zamiaru dłużej się na to godzić! Nie
tym razem!
I wtedy celuje z rewolweru dokładnie w środek czoła Steve'a. Wtedy
jakiś spokojny, trochę znajomy głos odzywa się od strony drzwi
stołówki:
- Rzuć tę broń, synu.
Doug podnosi wzrok, jest zaskoczony i oburzony zarazem. Ja też
obracam głowę i głupieję na widok Reggiego - tak, dilera narkotyków,
Reggiego - który trzyma w ręku bardzo malutkiego i błyszczącego
glocka kaliber 9 milimetrów, celując w klatkę piersiową Douga.
- Rzuć broń - rozkazuje Reggie. Zabawne, ale jego akcent z Jamajki
zupełnie gdzieś zniknął. - Nie chcę cię zranić, ale jeśli będę musiał, to
zrobię to. Chyba obaj o tym wiemy.
Steve, nadal przygnieciony moim ciężarem, krzyczy:
- Och, panie władzo, jak dobrze, że pan tu jest! Ten facet zwariował i
usiłował mnie zabić!
- Aha - mówi Reggie bezbarwnym tonem. - Oddaj mi broń, synu. Doug
zerka na brata, który spode mnie kiwa zachęcająco głową.
- No już, Dougie, oddaj rewolwer panu policjantowi.
Ale teraz Doug płacze już tak rzęsiście, że nie ma mowy o strzelaniu.
- Steve, jesteś takim dupkiem... - I oddaje broń Reggiemu, który
przekazuje ją detektywowi Canavanowi; jego postać majaczy w
drzwiach stołówki, też z wycelowaną bronią.
- Może pan tego nie wie, panie władzo, ale właśnie uratował nam pan
życie - plecie trzy po trzy Steve Winer. - Mój brat usiłował mnie zabić...
- Dobra. - Reggie sięga do paska po kajdanki. - Heather, zejdź, proszę, z
pana Winera.
Uprzejmie zsuwam się na podłogę. I nagle zauważam, że
pomieszczenie zaczyna lekko wirować. Ale to nie jest nieprzyjemne
wrażenie.

background image

- Reggie! - wołam z miejsca, gdzie leżę rozciągnięta na podłodze - To
ty jesteś tajnym gliną? Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?!
- Bo on jest z federalnych. - Detektyw Canavan stanął nade mną i mniej
więcej dwudziestu umundurowanym podwładnym wydaje rozkaz
zakucia w kajdanki wszystkich osób w czerwonych szatach. - Wells ze
zwykłym tupetem udało ci się wepchnąć w sam środek policyjne
pułapki zastawianej przez brygady antynarkotykowe od miesięcy. Przy
okazji, moje serdeczne gratulacje.
- Panie detektywie! - wołam radośnie, wpatrując się w detektywa
Canavana. - Ale dlaczego to tak długo trwało?
- Mieliśmy trochę problemów z dostaniem się do środka - wyjaśnia. -
Strażnik ochrony... stawiał opór. I nikt nie mógł znaleźć klucza.
- Przewraca oczami. - Swoją drogą to typowe dla tego akademika. Ale
dlaczego ty masz takie szerokie źrenice?
- Bo tak strasznie się cieszę, że pana widzę! - wołam, siadając, żeby
zarzucić mu ramiona na szyję, kiedy pochyla się nade mną, żeby mi
pomóc wstać. - Kocham pana tak bardzo!
- Ugh - mówi detektyw Canavan, kiedy lgnę do niego, bo pokój
zaczyna wokół mnie dość prędko wirować. - Wells? Czyś ty się czegoś
naćpała?
- Kazali jej coś wypić - odzywa się Gavin, którego rozwiązuje
pokojówka - utajona agentka brygad antynarkotykowych, a ranę na
policzku ogląda dwóch sanitariuszy, którzy w ogóle nie wiadomo skąd
się tam wzięli. Tak jak się spodziewałam, taśma pozostawiła
zaczerwienioną skórę wokół ust i wydarła mu fragment miękkiej,
delikatnej bródki, przez co wygląda na jeszcze rzadszą.
- Gavin! - wołam, puszczając detektywa Canavana i na odmianę
chwytając w ramiona jego, ku wyraźnej irytacji usiłujących go
opatrywać sanitariuszy. - Ciebie też kocham! Ale jak kumpla.
Gavin nie robi wystarczająco, moim zdaniem, szczęśliwej miny.
- To chyba rohypnol - mówi, usiłując się wyplątać z mojego uścisku, co
mnie osobiście wydaje się co najmniej niegrzeczne.
- Dobra - rzuca detektyw Canavan, biorąc mnie za ramię. - Idziemy.
- A dokąd idziemy? - pytam.
- Myślę, że na dobry początek do szpitala. Przyda ci się trochę
elektrolitów.
- Ale mnie się wcale nie chce pić - zapewniam go. - Mam ochotę na

background image

lody. Hej, ma pan ochotę na batona Dove? Są w tej tam zamrażarce.
Hej, wszyscy powinni się poczęstować batonami Dove. Ludzie, hej! -
wołam, oglądając się za siebie. - Poczęstujcie się batonami Dove! Ja
stawiam!
- No chodź już, Wells - mówi detektyw Canavan, mocno trzymając
mnie za ramię. - Starczy tego.
A potem wyprowadza mnie ze stołówki do holu, a ja widzę coś, co każe
mi zapomnieć zupełnie o lodowych batonach Dove. I to wcale nie jest
widok Zgryźliwego Curtissa w kajdankach - chociaż on również mnie
bardzo cieszy. Ani widok połowy mieszkańców akademika, którzy stoją
tam i usiłują się dowiedzieć, co się dzieje, ani Toma, Sarah i opiekunów
pięter, którzy namawiają ich, żeby wrócili do swoich zwykłych
piątkowych nocnych zajęć.
Nie. To mój ojciec.
- Tato! - wołam, wyrywając się detektywowi Canavanowi i rzucając się
w objęcia czekającego na mnie ojca.
- Heather - mamrocze, chyba bardzo zdziwiony tym moim powitaniem,
ale na pewno nie jest mu z powodu tego powitania przykro. - Dzięki
Bogu, nic ci się nie stało!
- Bardzo cię kocham - informuję go.
- Ona w tej chwili wszystkich bardzo kocha - mówi do taty detektyw
Canavan. - Dali jej rohypnol.
- Ale to nie dlatego cię kocham - zapewniam ojca, zaniepokojona, że w
przeciwnym razie jego uczucia zostaną zranione. - I wcale nie dlatego,
że zadzwoniłeś po policję i nie dałeś mi obciąć głowy.
- No cóż - chichocze tata. - Dobrze wiedzieć. Ale ma zakrwawione usta.
Dlaczego ona ma zakrwawione usta?
I wtedy zauważam, że tata nie stoi sam. Obok niego widzę Coopera!
Sięga po jedną z tych swoich licznych chusteczek do nosa. Chusteczki
są widać szalenie ważnym elementem wyposażenia prywatnego
detektywa.
- Pogryzła jednego faceta. To dlatego - wyjaśnia detektyw Canavan.
- Cooper! - wołam, zarzucając mu ramiona na szyję, kiedy on usiłuje
obetrzeć mi z warg krew Steve'a Winera. - Tak się cieszę, że cię widzę!
- Zdaję sobie z tego sprawę - przyznaje Cooper. Z jakiegoś powodu się
śmieje. - Nie ruszaj się, masz trochę...
- Tak bardzo cię kocham - informuję go. - Chociaż powiedziałeś

background image

Gavinowi, że nadal jestem zakochana w twoim bracie. Dlaczego to
zrobiłeś, Cooper? Ja już wcale nie kocham Jordana. Nic a nic.
- Okay - mówi Cooper. - Wierzymy ci na słowo. No, nie ruszaj się.
- No bo nie kocham - zapewniam go. - Nie kocham Jordana. Kocham
ciebie. Naprawdę bardzo, bardzo cię kocham.
Na linii wzroku po raz kolejny staje mi Reggie, kiedy Cooper już
kończy mnie obmywać, więc wołam:
- Reggie! Kocham cię! Tak bardzo cię kocham! Chcę pojechać do
ciebie w odwiedziny na tę twoją plantację bananów!
- Heather, ja nie mam żadnej plantacji bananów - wyjaśnia Reggie. On
też się śmieje. Dlaczego wszyscy się śmieją? Może powinnam rzucić
pisanie piosenek i zostać komikiem, bo najwyraźniej strasznie
wszystkich rozśmieszam. - Pochodzę ze stanu Iowa.
- Nic nie szkodzi - mówię, kiedy jakiś sanitariusz delikatnie zdejmuje
moje ramiona z szyi Coopera. - I tak cię kocham. Wszystkich was
kocham! I ciebie, Tom, i Sarah, i nawet doktor Kilgore. A w ogóle
gdzie jest doktor Kilgore?
I wtedy pokój zaczyna bardzo szybko wokół mnie wirować - naprawdę
bardzo szybko - a ja nie jestem już w stanie dalej walczyć z sennością.
I później już nic więcej nie pamiętam.
29
Powiedziałeś, że mnie
kochasz
I że ten szajs nie bierze się
znikąd,
Tylko z głębi serca.

Piosenka Gavina
Słowa/muzyka: Heather Wells

Głowa mi pęka.
Poważnie.
To wcale nie jest śmieszne.
W głowie mi się nie mieści, że ludzie zażywają ten narkotyk dla
rozrywki. Jeśli tak czuł się wczoraj Jordan - czy to było zaledwie
wczoraj? - w tej Upalonej Wronie, to ja się wcale nie dziwię, że
podziękował za piwo. Nigdy więcej już niczego nie wypiję. Niczego.

background image

Nawet...
- Heather?
Otwieram jedno oko. Zdumiewa mnie, kogo widzę przy swoim łóżku
na kółkach. Mojego własnego szefa. Ze wszystkich ludzi na świecie
muszę się budzić i otwierać oczy właśnie przy moim szefie? Nie
zrozumcie mnie źle, uwielbiam Toma i tak dalej.
Ale nie aż tak bardzo.
- Jak się czujesz?
- Jak krowie łajno - informuję go.
- Przykro mi to słyszeć. - Wyciąga przed siebie pęk balonów ze
sklepiku z prezentami, z napisem „Życzenia powrotu do zdrowia”. - Od
naszego działu.
Jęczę i zamykam oczy. Poważnie, to zły znak, kiedy kolorowe balony
są zbyt jaskrawe dla oczu.
- Powinnaś niedługo zacząć się czuć lepiej - tłumaczy Tom. W jego
głosie drży nutka śmiechu. - Pompują w ciebie masę płynów i witaminy
B.
- Ja chcę do domu - jęczę żałośnie. Nie jestem w stanie nawet unieść
ramienia, tyle mi w nie nawtykali igieł.
- No cóż, masz szczęście - powiada Tom. - Nie zabierają cię na oddział.
Jeszcze tylko kilka godzin kroplówki tu, na ostrym dyżurze, i powinnaś
nadawać się do wypisu.
Wzdycham. W głowie mi się to nie mieści. Jestem na ostrym dyżurze w
St. Vincent's, na tym samym ostrym dyżurze, na którym odwiedzałam
tak licznych studentów znajdujących się w podobnej do mojej obecnej
kondycji.
Ale nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że człowiek czuje się wtedy aż
tak podle.
- Posłuchaj - mówi Tom głosem, w którym nie ma już śladu śmiechu. -
Chciałem, żebyś dowiedziała się jako pierwsza.
Otwieram jedno oko.
- Naprawdę odchodzisz z pracy? - pytam.
- Ależ skąd. - Tom chichocze. - Dostałem awans. Na koordynatora
rejonu.
Otwieram drugie oko.
- Co?!
- Stan był pod wrażeniem tego, jak się uporałem ze sprawą Lindsay -

background image

wyjaśnia Tom podekscytowanym tonem - że dał mi awans. Nadal będę
się zajmował akademikami, ale teraz wyznaczono mi Waverly Hall.
Bractwa studenckie, Heather. Stan mówi, że zdaje sobie sprawę z tego,
że niezbędna jest obecność jakichś dorosłych osób na ich terenie... I to
oznacza dziesięć tysięcy dolarów podwyżki rocznie. Oczywiście, będę
musiał radzić sobie z takimi ananasami jak Tau Phi, ale teraz, kiedy
Steve i Doug zostali aresztowani, nie powinni sprawiać kłopotów. A
Steven, trener Andrews, mówi... że chętnie mi pomoże...
Zamykam oczy. To jest po prostu niewiarygodne. Wreszcie dostaję
szefa, którego lubię, i zaraz mi go zabierają.
Poza tym przepraszam bardzo, ale to nie Tom uporał się ze sprawą
Lindsay. To ja się z nią uporałam. To ja o mało nie dałam się zabić,
próbując zmusić jej morderców do przyznania się. Gdzie jest moja
podwyżka?
Zaczynam nawet żałować, że mnie nie zabili. Przynajmniej głowa by
mnie tak okropnie nie bolała.
- Wow. To super, Tom.
- Nie martw się - pociesza mnie Tom. Czuję, że poklepuje mnie po
dłoni. - Zadbam o to, żebyś dostała naprawdę świetnego nowego szefa.
Okay?
- Tak - mówię. - Okay.
Musiałam chyba z powrotem zasnąć, bo kiedy znów otwieram oczy,
Toma już nie ma. Zamiast niego siedzą tam Magda, Sarah i Pete.
- Idźcie sobie - wyganiam ich.
- Och, Bogu dzięki - mówi Magda z taką miną, jakby jej ulżyło. - Nic
jej nie dolega.
- Głowa mi pęka.
- To ta benzodiazepina przestaje działać na centralny system nerwowy -
oświadcza Sarah. - Ten lek uspokajająco - nasenny. Przez jakiś czas
będziesz się czuła podle.
Piorunuję ją wzrokiem.
- Dzięki.
- Chcieliśmy tylko zobaczyć, jak się czujesz - dorzuca Pete. - I
powiedzieć ci, żebyś się nie martwiła.
- Tak - oświadcza Magda, łapiąc za krawędź mojego łóżka i aż
podskakując z podekscytowania. - Znaleźli tę kokainę!
- Właśnie - dodaje Pete. - Znaleźli kokainę. Ten zapas Douga Winera.

background image

Ten, który ukradła Lindsay.
Słysząc to, nieco szerzej otwieram oczy.
- Naprawdę? Gdzie była?
- A jak sądzisz? - pyta Sarah. - W pokoju Kimberly Watkins.
- Ale... - Wiem, że niewiele w tej chwili chwytam. Ale nie sądziłam, że
jestem aż tak półprzytomna. - Kimberly i Lindsay działały w jakiejś
zmowie?
Sarah kręci głową.
- Nie. Lindsay przykleiła torebkę pod swoim ulubionym stolikiem w
stołówce. A kiedy po nią przyszła, żeby ją oddać Dougowi, nie było jej
tam. Bo ktoś już ją wcześniej znalazł. Ktoś, kto regularnie siada przy
tym stoliku z Lindsay. Czy raczej siadał. Spoglądam na nią.
- Kimberly Watkins?! Kimberly Watkins przez ten cały czas miała kokę
Douga? - Kiedy Sarah kiwa głową, pytam: - Ale jak się tego
dowiedzieliście?
- Od Cheryl - wyjaśnia Magda. - Była tak wściekła za to, co Kimberly
powiedziała o Lindsay i trenerze Andrewsie, a potem jeszcze i za to, jak
oberwał biedny Jeff, któremu zresztą nic nie będzie, złamali mu tylko
kilka żeber, że poszła porozmawiać z Kimberly i... no cóż... Powiedzmy
sobie tylko, że nie zachowały się jak przystało na dwie moje małe
gwiazdeczki.
- Cha, chyba że chodzi ci o Paris Hilton i Nicole Richie - podsuwa
Sarah.
- Cheryl stłukła Kimberly na kwaśne jabłko - dodaje Pete. - A Kimberly
się przyznała. Miała chyba zamiar sama zacząć handlować narkotykami
na małą skalę. Widziała, jak Lindsay chowała towar, i ukradła go przy
pierwszej nadarzającej się okazji. Tyle że po tym, co spotkało Lindsay,
za bardzo się przeraziła, żeby coś rozkręcać. Bardzo się bała, że
Winerowie odkryją, że to ona ma tę kokę, i zrobią jej to samo, co zrobili
Lindsay.
- To dlatego wciąż próbowała skierować mnie na jakiś fałszywy trop -
mruczę.
- Właśnie - potwierdza Sarah. - W każdym razie Cheryl poszła prosto
na policję z tym, czego się dowiedziała, i teraz Kimberly też jest
aresztowana. Zdaje się, że brygady antynarkotykowe już od paru
miesięcy usiłowały rozpracować coś, co było największą siatką dilerską
w kampusie uniwersytetu. Tyle że do czasu zabójstwa Lindsay

background image

naprawdę nie mieli pojęcia, od kogo te wszystkie dzieciaki biorą towar.
To dlatego Reggie pracował w parku jako tajny agent. Mieli nadzieję,
że znajdzie jakiś trop... I wreszcie mu się to udało, kiedy go zapytałaś o
tych Winerów. Ale wtedy nie mieli jeszcze żadnych dowodów...
Sarah wzrusza ramionami.
- Teraz, poza oskarżeniem o posiadanie i sprzedaż narkotyków, na
Winerach ciążą też zarzuty zabójstwa i usiłowania zabójstwa... No i
jeszcze na paru facetach z ich bractwa też. Tatuś Winerów już zatrudnił
najlepszych adwokatów od spraw kryminalnych w mieście. Ale nie
wiem, jak ci faceci mieliby się wymigać od kary, skoro policja będzie
miała twoje zeznania. Aha, i jeszcze Kimberly, która będzie świadkiem
strony skarżącej w zamian za wycofanie zarzutów o posiadanie
narkotyków...
- A więc Kimberly wyleciała z uczelni? - pytam.
- Hm - mówi Magda - Tak. Oni wszyscy wylecieli. Nawet Winerowie.
- Dobrze - mruczę słabo, bo oczy znów mi się same zamykają. - Będę
miała więcej miejsc, kiedy w przyszłym tygodniu przeprowadzę
zamianę pokojów.
Na jakiś czas zapadam się w miłosierną ciemność - widać mój centralny
system nerwowy znów poddaje się działaniu leków uspokajających.
Kiedy ponownie otwieram oczy, widzę przed sobą detektywa Canavana
i Reggiego.
- Ty! - zwracam się do Reggiego. - Okłamałeś mnie! Uśmiecha się. Aż
serce mi się ściska, kiedy widzę, że jego złote zęby znikły.
- Przepraszam - mówi. - To w ramach obowiązków służbowych.
- Brian pracuje jako tajny agent dla brygad antynarkotykowych,
Heather - wyjaśnia detektyw Canavan. - Prawie od roku jako tajniak
działał w tym parku, usiłując dowiedzieć się, skąd na imprezy w
kampusie napływały takie ilości narkotyków. Dzięki tej twojej
wskazówce co do Winerów Brian mógł skierować swoją agentkę do
pracy w roli pokojówki i udało im się zebrać wszelkie dowody, jakich
potrzebowali, żeby przyskrzynić Winerów nie tylko za handel
narkotykami, ale też za zabójstwo i czynną napaść.
A więc to ta pokojówka, którą widziałam w siedzibie Tau Phi, jak
ścierała napis „Grube laski poszły won”. Patrzę na Reggiego.
- Brian? Wzrusza ramionami.
- Reggie brzmi o wiele bardziej w stylu ulicy, wiesz.

background image

- Czy ty kiedykolwiek byłeś na Jamajce? - pytam go.
- O Boże, skąd - odpowiada. - Jeśli trafi mi się jakiś urlop, to zaraz
spadam w góry. Jeżdżę na nartach.
Znów spoglądam na detektywa Canavana.
- Dostanę jakiś medal czy coś?
- Hm - mruczy detektyw Canavan. - Nie. Ale przyniosłem ci coś
takiego. - Podaje mi baton czekoladowy Dove z ciemną czekoladą. - Te
z lodami by się rozpuściły - wyjaśnia.
Unoszę rękę - tę, w którą mam wbite te wszystkie wenflony - i szybkim
ruchem wyrywam mu tego batona.
- To miasto - oświadczam - schodzi na psy pod względem nagród za
odwagę cywilną.
Idą sobie, a ja zjadam batonik. Jest pyszny. Tak pyszny, że zaraz znów
zasypiam. A kiedy się budzę, pochyla się nade mną Gavin McGoren.
- Proszę, proszę - mówi z uśmiechem. - Czy to nie zabawna zmiana
sytuacji? Teraz to ty leżysz na szpitalnym łóżku, a nie ja. Muszę
powiedzieć, że zdecydowanie wolę tak jak teraz.
- Kto cię tu wpuścił? - pytam. Gavin wzrusza ramionami.
- Też jestem pacjentem - odpowiada. Obraca się i pokazuje mi policzek,
w który go uderzył Steve. - Siedem szwów. Co o tym myślisz? Zostanie
mi urocza blizenka, nie?
Zamykam oczy.
- Twoja matka mnie zabije.
- O czym ty mówisz, kobieto? - oburza się Gavin. - Życie mi
uratowałaś.
- Przeze mnie zostałeś porwany i pobity - protestuję, znów otwierając
oczy. - Gavin, ja... Nawet nie umiem ci powiedzieć, jak mi przykro.
Naprawdę. Nie powinnam była cię w to wszystko wplątywać.
Z okolic ust Gavina znikły już czerwone podrażnienia. Znikła też kozia
bródka. Najwyraźniej zadał sobie ten trud i ogolił się przed wizytą u
mnie. Co powinnam potraktować jako ostrzeżenie, ale po tym
narkotyku wrodzona bystrość jakoś mi się stępiła.
- Możesz mi to wynagrodzić, jeśli będziesz chciała.
- Tak? Jak? - Jestem szczerze przekonana, że poprosi mnie o jedynkę z
widokiem na park.
Zamiast tego zaprasza mnie na randkę.
- Wiesz - proponuje. - Jakoś tak kiedyś. Moglibyśmy gdzieś pójść.

background image

Pograć w bilard czy coś. Kiedy poczujesz się lepiej. To wcale nie musi
być randka - dodaje szybko. - Ja wiem, że ty się nadal jeszcze kochasz
w tym Jordanie Cartwrighcie i tak dalej. Ale rozumiesz. Możemy
spróbować. Zobaczyć, co z tego wyjdzie.
- Gavin. - Jestem chyba pierwszą zastępczynią kierownika
administracyjnego

któregoś

z

akademików

Uniwersytetu

Nowojorskiego, która została zaproszona na randkę, kiedy leżała na
łóżku szpitalnym na ostrym dyżurze w St. Vincent's, dochodząc do
siebie po zatruciu narkotykami. - Nie mogę się z tobą umawiać. Jesteś
naszym mieszkańcem. Nie wolno mi się umawiać z mieszkańcami
akademika.
Gavin myśli o tym przez chwilę. A potem wzrusza ramionami.
- To wynajmę sobie jakieś mieszkanie. Otwieram oczy szerzej.
- Gavin, czy ty masz pojęcie, ile wynosi czynsz na Manhattanie? Poza
tym nadal jesteś studentem. Pracownikom administracji Uniwersytetu
Nowojorskiego nie wolno umawiać się ze studentami.
Gavin zastanawia się nad tym przez minutę. A potem powiada:
- No dobra, to po moim dyplomie. W przyszłym roku. Umówisz się
wtedy ze mną?
Jestem zbyt zmęczona, żeby stawiać opór.
- Tak, Gavin - zgadzam się. - W przyszłym roku, po twoim dyplomie,
pójdę z tobą na randkę.
Gavin jest bardzo z siebie zadowolony.
- Super. Powiedziałaś, że mnie kochasz, wiesz. Natychmiast otwieram
oczy.
- Gavin, byłam pod wpływem tego świństwa.
- Ja wiem - mówi, ciągle bardzo zadowolony. - Ale taki szajs nie bierze
się znikąd. Tylko z głębi serca.
Kiedy otwieram oczy ponownie, widzę Patty i Franka.
- Cześć - chrypię.
- Mogłaś po prostu powiedzieć, że nie jesteś jeszcze gotowa wystąpić
na scenie - mówi Frank. - Nie musiałaś posuwać się aż tak daleko, żeby
się wymigać od występu.
- Frank! - Patty jest rozdrażniona. - Heather, nie słuchaj go. Właśnie się
dowiedzieliśmy. Jak się czujesz?
- Och - wzdycham. Mój głos nadal brzmi strasznie. - Świetnie.
- Poważnie - naciska mnie Frank. - W pubie gramy przez cały tydzień.

background image

Więc jeśli nie czujesz się na siłach dziś wieczorem, zostaje jeszcze
jutro. I pojutrze też.
- Frank. - Patty jest rozzłoszczona. - Daj jej spokój. Nie widzisz, że
śpiewanie to ostatnia rzecz, na jaką ma teraz ochotę?
- Nie - zaprzeczam, zaskakując samą siebie.
Frank i Patty rzucają mi dziwne spojrzenia.
- Nie co, kochanie? - pyta Patty.
- Nie, ja chcę zaśpiewać - przyznaję. Dopiero kiedy te słowa padły już z
moich ust, zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście tak jest. - Chcę z wami
wystąpić. Ale zaśpiewam tylko jedną piosenkę.
Patty kręci głową.
- Och, Heather. Jeszcze ciągle jesteś naćpana.
- Wcale nie. - Frank uśmiecha się od ucha do ucha. - Ona mówi serio.
Prawda, że mówisz serio, Heather?
Kiwam głową.
- Ale nie dziś wieczorem, dobrze? Bo głowa mnie boli. Frank uśmiecha
się jeszcze szerzej.
- Umowa stoi - mówi. - To co zaśpiewasz? Coś swojego? Coś nowego?
- Nie. Jakąś piosenkę Elli. Uśmiech Franka blednie.
- Masz rację - mruczy do Patty. - Jeszcze jest naćpana.
- Ona ma na myśli Elle Fitzgerald - syczy do niego Patty. - Po prostu
uśmiechnij się i pokiwaj głową.
Frank uśmiecha się i kiwa głową.
- Dobrze, Heather. To śpij smacznie, Heather.
Zamykam oczy, a oni odchodzą. Kiedy się budzę później, zerka na
mnie tata.
- Kotku? - Minę ma zatroskaną. - To ja, tata.
- Wiem. - Każde słowo odczuwam jako cios w głowę. Znów
przymykam oczy. - Jak się masz, tato?
- Świetnie - powiada tata. - Tak bardzo się cieszę, że nic ci się nie stało.
Zadzwoniłem do twojej matki, żeby dać jej znać o wszystkim.
Otwieram jedno oko.
- Tato, po co to zrobiłeś? Ona nawet nie wiedziała, że ja jestem...
Nieważne.
- Moim zdaniem ma prawo wiedzieć - upiera się tata. - To nadal twoja
matka. I wiesz, ona cię kocha. Na swój własny sposób.
- Och! - wzdycham. - Jasne. No tak. No cóż. Dzięki, że zawiadomiłeś

background image

wtedy detektywa Canavana.
- Od tego ma się rodzinę, kotku - tłumaczy tata. - Posłuchaj, właśnie
rozmawiałem z lekarzem. Niedługo wypuszczą cię do domu.
- A dadzą mi najpierw coś na ten ból głowy? - pytam. - Prawie nie
widzę na oczy, tak mi w niej łupie.
- Zobaczę, czy uda mi się znaleźć lekarza. Heather... To, co zrobiłaś...
Jestem z ciebie naprawdę dumny, kotku.
- Dzięki, tato - mówię. I te łzy w moich oczach wcale nie są
spowodowane wyłącznie bólem głowy. - Tato... Gdzie jest Cooper?
- Cooper?
- Tak. To znaczy, wszyscy inni zajrzeli mnie odwiedzić poza
Cooperem. Gdzie on jest? - Znienawidził mnie. Wiem to. Powiedziałam
mu coś... Nie bardzo pamiętam, co. Ale wiem, że coś powiedziałam. I
on mnie za to znienawidził.
- Jest na ślubie Jordana, kotku. Pamiętasz? Dziś sobota. Ale siedział tu
bardzo długo, kiedy jeszcze spałaś. Musiał jednak wyjść. Obiecał
swojemu bratu, wiesz.
Rozczarowanie,

jakie

odczuwam,

jest

wprost

śmieszne. I

przytłaczające.
- Jasne.
- O, już idzie twój pan doktor. Zobaczymy, co będzie nam miał do
powiedzenia.
Wypuszczają mnie tego samego wieczoru. Po ponad dwunastu
godzinach kroplówek nie czuję się jeszcze normalnie, ale przynajmniej
ból głowy mi przeszedł i pokój przestał wirować. Spojrzenie w lustro w
damskiej łazience mówi mi znacznie więcej, niż chciałabym wiedzieć
na temat tego, co rohypnol potrafi wyrabiać z damską cerą - twarz mam
białą jak kreda, usta spieczone, a oczy podkrążone tak, że wyglądają
jakby mi je ktoś podbił.
Ale, hej. Przeżyłam.
To więcej, niż może powiedzieć o sobie Lindsay Combs.
Podpisuję papiery potrzebne do wypisu ze szpitala i wychodzę, z
saszetką tylenolu w kieszeni jako jedyną pamiątką - tylenol, na nic
lepszego się nie zdobyli - spodziewając się, że w holu zobaczę
czekającego na mnie tatę.
Ale zamiast taty zastaję tam Coopera.
W smokingu.

background image

Korci mnie, żeby zawrócić i dobrowolnie wpisać się na jakiś oddział,
biorąc pod uwagę to, co wyczynia moje serce na jego widok. To z całą
pewnością nie jest normalne. To na pewno oznacza, że mój centralny
system nerwowy wymaga dalszych kroplówek czy czegoś podobnego.
Wstaje z krzesła i się uśmiecha.
Nie no, proszę państwa. Takie uśmiechy powinny być prawnie
zakazane. Biorąc pod uwagę, co potrafią zrobić dziewczynie. No cóż,
dziewczynie takiej jak ja.
- Niespodzianka - mówi. - Pozwoliłem twojemu tacie wracać do domu.
Siedział tu przez cały wieczór, wiesz.
- Słyszałam, że ty też. - Unikam jego spojrzenia, bo strasznie wali mi
serce. No i jestem zażenowana. Co ja mu wtedy mówiłam? Jestem
pewna, że mu powiedziałam, że go kocham.
Ale tata twierdzi, że wyznawałam miłość wszystkim obecnym -
włączając w to dwa iglaki stojące przed Fischer Hall.
Zresztą Cooper musiał się orientować, że to był wpływ narkotyku.
Chociaż w tym przypadku oczywiście tak nie było.
- Tak - mruczy Cooper. - No cóż, przy tobie nie znam dnia ani godziny.
- Przepraszam. Na pewno żal ci tego przyjęcia.
- Powiedziałem, że pójdę na ślub. Nic nie mówiłem o przyjęciu. Nie
jestem aż tak zagorzałym wielbicielem łososia. I nie lubię weselnych
tańców.
Ja też nie bardzo sobie wyobrażam Coopera podrygującego na czyimś
weselu.
- No cóż, dzięki.
- Nie ma za co - kwituje Cooper.
I wychodzimy na mróz. Zaparkował swój samochód przy Dwunastej
ulicy. Kiedy wsiadamy, włącza silnik i ogrzewanie. Na zewnątrz jest
ciemno - chociaż zaledwie minęła piąta - i palą się uliczne latarnie.
Rzucają różowawe światło na zaspy śnieżne po obu stronach ulicy.
Śnieg, taki piękny zaraz po tym, jak spadł, szybko zaczyna brzydnąć,
kiedy sadze i kurz barwią go na szaro.
- Cooper - odzywam się, kiedy wreszcie on wrzuca bieg. - Dlaczego
powiedziałeś Gavinowi, że nadal jestem zakochana w twoim bracie?
W głowie mi się nie mieści, że to powiedziałam. Nie mam pojęcia, skąd
mi się wzięło to pytanie. Może w centralnym systemie nerwowym
zaplątały mi się jeszcze jakieś resztki rohypnolu. Może powinnam z

background image

powrotem zgłosić się do szpitala, żeby mi je usunęli z organizmu do
końca.
- Znowu to? - pyta Cooper z rozbawioną miną.
To jego rozbawienie wywołuje we mnie nagłą irytację.
- Tak, znowu to - potwierdzam.
- No, a co twoim zdaniem miałem mu powiedzieć? - pyta Cooper. - Że
ma u ciebie jakieś szanse? Bo nie chciałem być tą osobą, która będzie
cię musiała o tym zawiadomić, ale ten facet potężnie się w tobie
zadurzył, Heather. A im częściej go prosisz, żeby cię zabierał na takie
imprezy jak ta w studenckim bractwie, tym bardziej to wzmacniasz.
Musiałem mu coś powiedzieć, żeby zdusić to jego zadurzenie w
zarodku. Myślałem, że będziesz mi wdzięczna.
Staram się nie patrzeć mu w oczy.
- A więc sam w to nie wierzysz. To znaczy, to o mnie i o twoim bracie.
Cooper przez chwilę milczy. A potem mówi:
- Sama mi powiedz. Bo trochę trudno uwierzyć, że nic się nie dzieje,
skoro ile razy się obejrzę, widzę was razem.
- To przez niego - bronię się gorąco. - To nie ja. Ja nic nie czuję do
twojego brata. Koniec historii.
- Dobrze - powiada Cooper takim uspokajającym tonem, jakim należy
zwracać się do osób niezrównoważonych. - Cieszę się, że to sobie
wyjaśniliśmy.
- Nie. - Słyszę z własnych ust. Co ja robię? Co ja najlepszego
wyrabiam?!
Cooper, który zamierzał już wyjeżdżać z parkingu, naciska hamulec.
- Co nie?
- Nie wyjaśniliśmy sobie tego. - Ledwie mogę uwierzyć, że te słowa
wychodzą z moich ust. Ale one mi się po prostu pchają na usta. Nijak
nie mogę ich powstrzymać. To na pewno jeszcze ten rohypnol. Na
pewno. - Jak to się stało, że ty nigdy nie zaprosiłeś mnie na żadną
randkę? Czy to dlatego, że nie jesteś moją osobą zainteresowany, czy
co?
Cooper odpowiada z wyraźnym rozbawieniem:
- Jesteś byłą narzeczoną mojego brata.
- Właśnie - uderzam dłonią o deskę rozdzielczą - byłą. Byłą narzeczoną.
Jordan jest teraz żonaty. Z kimś innym. Byłeś tam, widziałeś to na
własne oczy. Więc o co chodzi? Ja wiem, że w zasadzie nie jestem w

background image

twoim typie... - O Boże. Zapędzam się na coraz bardziej grząski grunt.
Ale nie mogę się już powstrzymać. - Ale uważam, że dobrze się ze sobą
dogadujemy. No wiesz. Tak na ogół.
- Heather... - Słyszę, że w głosie Coopera pojawia się nutka
zniecierpliwienia. - Dopiero co wyplątałaś się z naprawdę niedobrego
związku...
- Rok temu.
- ...zaczęłaś nową pracę...
- Prawie rok temu.
- ...nawiązałaś kontakty z ojcem, którego prawie wcale nie znasz...
- Z tatą dogaduję się znakomicie. Wczoraj wieczorem bardzo fajnie
sobie pogadaliśmy.
- ...usiłujesz odkryć, kim naprawdę jesteś i co chcesz zrobić ze swoim
życiem - kończy Cooper. - Jestem pewien, że ostatnia rzecz, jakiej w tej
chwili potrzebujesz, to chłopak. A już zwłaszcza brat twojego byłego
narzeczonego. Z którym mieszkasz. Uważam, że twoje życie jest, jak
dotychczas, wystarczająco skomplikowane.
Wreszcie obracam się na swoim siedzeniu, żeby na niego popatrzeć.
- Nie uważasz, że to ja powinnam o tym decydować? - pytam go. Tym
razem to on umyka wzrokiem.
- Okay - mówi. - Moje życie jest zbyt skomplikowane. Heather, nie
chcę być tym facetem, z którym będziesz się leczyła po tamtym
związku. Ja się do tego nie nadaję. Nie umiem tańczyć, jak mi zagrają.
Nie umiem grać drugich skrzypiec.
Wprawia mnie to w osłupienie.
- Drugich skrzypiec? Jakich drugich skrzypiec? Cooper, Jordan i ja
zerwaliśmy ze sobą rok temu...
- I z kim się od tamtej pory spotykałaś? - pyta ostro Cooper.
- No, ja... Ja... - Z trudem przełykam ślinę. - Z nikim.
- No widzisz. Potrzebujesz faceta, przy którym do siebie dojdziesz. A ja
się do tego nie nadaję.
Gapię się na niego. „Dlaczego?” - mam ochotę zapytać. „Dlaczego nie
chcesz być tym facetem, przy którym dojdę do siebie? Bo ci się nie
podobam? Czy może dlatego, że chciałbyś ode mnie czegoś więcej?”
Patrząc na niego, zaczynam się domyślać, że prawdopodobnie nigdy się
tego nie dowiem.
A przynajmniej... jeszcze nie tak prędko.

background image

No a jeśli jednak to jest to pierwsze...
No cóż, w takim razie odechciewa mi się żyć.
- Wiesz co? - mówię, odwracając wzrok. - Masz rację. Nie ma sprawy.
- Naprawdę? - pyta Cooper. Patrzę na niego. I się uśmiecham.
Wymaga to ode mnie odwołania się do wszystkich resztek sił, jakie mi
pozostały. Ale udaje mi się.
- Naprawdę - odpowiadam. - Wracajmy do domu.
- Okay - mówi Cooper. I oddaje uśmiech.
To mi wystarczy. Na razie.
30
Tad Tocco
Adiunkt
Dyżury
środy 14.00 - 15.00

Tak właśnie wygląda tabliczka na drzwiach.
I dlatego nie mogę zrozumieć, kiedy już je otwieram, co robi ten grecki
bóg siedzący przede mną.
Poważnie. Facet, który siedzi przy komputerze przy tym biurku, ma
długie, złote włosy - tak długie jak ja sama - i promienieje takim
zdrowym wyglądem. Na jego biurku stoi plakietka z napisem „Killer
frisbee 4 - ever”, a podwinięte rękawy jego koszuli odsłaniają
przedramiona tak umięśnione i wspaniałe, że mam wrażenie, jakbym
weszła do jakiegoś sklepu dla snowboardzistów, czy coś.
- Cześć - mówi z uśmiechem ten facet za biurkiem. Z uśmiechem, który
ukazuje rząd białych, równych zębów. Ale nie tak równych, żeby były
zupełnie idealne. Tylko na tyle równych, żebym mogła się domyślić, że
prawdopodobnie walczył ze swoją rodziną przeciwko założeniu mu
aparatu ortodontycznego.
I wygrał.
- Czekaj, nic nie mów - prosi. - Heather Wells, tak?
Jest w moim wieku. Może trochę ode mnie starszy. Ma trzydzieści,
trzydzieści jeden lat. Na pewno. Chociaż nosi okulary do czytania... ale
takie urocze, w złotych oprawkach. A jednak na półce nad jego głową
leży pudełko na lunch ze Scooby Doo, takie, jakie dzieciaki nosiły,
kiedy byłam w pierwszej klasie podstawówki.
- Hm - mamroczę. - Tak. Ale skąd... - Głos mi zamiera. No jasne.

background image

Czasami zapominam, że kiedyś moja twarz na plakatach oblepiała
ściany pokojów wszystkich nastoletnich dziewczyn - i niektórych ich
braci.
- Wczoraj wieczorem widziałem twój występ z Frankiem Robillardem.
W Pubie Joego.
Coś mnie ściska w żołądku.
- Och. Widziałeś to?
- Dość rzadko słucham jazzu - przyznaje ten facet. - Ale podobała mi
się piosenka, którą zaśpiewałaś.
- To był utwór napisany dla Elli Fitzgerald - wyjaśniam. Teraz już serio
zbiera mi się na wymioty. Tak się składa, że I wish I were in love again
Rodgersa i Harta to jedna z ulubionych piosenek Coopera. I może
niekoniecznie dlatego zdecydowałam się ją zaśpiewać... No cóż,
chociaż może był to jeden z powodów.
Dzięki Bogu w ostatniej chwili odwołano go w jakiejś pilnej,
detektywistycznej sprawie. Koniec końców, chyba nie zdołałabym
wyjść na scenę, gdybym wiedziała, że on jest na widowni.
- Frank i j - ja... - jąkam się. - M - my się tylko tak trochę
powygłupialiśmy...
No cóż, Frank rzeczywiście się wygłupiał. Ja to wszystko traktowałam
śmiertelnie poważnie... A przynajmniej póki nie okazało się, że nikt nie
ma zamiaru nas wygwizdywać. Wtedy zaczęłam się odprężać i nawet
całkiem nieźle bawić. A potem ludzie klaskali... Ale, oczywiście,
oklaskiwali Franka (chociaż Party zapewnia mnie, że te oklaski były
przeznaczone również dla mnie. Ale jestem pewna, że tylko za to, że się
odważyłam wystąpić. Troszkę zardzewiałam... I nie umknęło mojej
uwadze, że na tej widowni najgłośniej mnie oklaskiwał tata. Miło jest
wiedzieć, że jakby co, to przynajmniej jedno z moich rodziców trzyma
za mnie kciuki).
- No cóż, mnie się bardzo podobało - twierdzi Pan Fantastyczny. - A
więc dostałaś wreszcie wiadomość ode mnie?
Patrzę na niego i mrugam oczami.
- Hm, owszem. Dostałam wiadomość od kogoś o nazwisku Tad Tocco...
- To ja - wyjaśnia Tad. Uśmiecha się jeszcze szerzej. On sam też robi
się jeszcze większy, kiedy wstaje i wyciąga do mnie prawą rękę. Jest
ode mnie wyższy. I prawdopodobnie nawet cięższy. To postawny,
muskularny facet. - Twój wykładowca od wyrównawczej matematyki. -

background image

Moja dłoń zupełnie ginie w jego dłoni. - Miałem zamiar przedstawić ci
się po wczorajszym koncercie, ale jakoś tak zniknęłaś zaraz po tej
swojej piosence.
Mówię coś, ale nie mam pojęcia co. Jego dłoń jest stwardniała od
odcisków. Na pewno od zabójczej gry we frisbee.
- W każdym razie muszę przyznać - mówi, puszczając wreszcie moją
rękę i znów siadając na krześle, w tej samej chwili, w której pode mną
kompletnie uginają się kolana i sama też opadam na krzesło po drugiej
stronie biurka - że masz o wiele lepszą wymówkę co do tych zajęć, z
których się urwałaś, niż większość moich studentów. No bo jeszcze
nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś opuścił pierwszy tydzień zajęć, bo
był zajęty łapaniem jakiegoś mordercy.
Szczęka mi opada.
- Ty jesteś moim... Ty jesteś moim... - Zapomniałam, jak ze słów
składać pełne zdania.
- Jestem twoim wykładowcą wyrównawczej matematyki - wyjaśnia
Tad. - Chciałem się z tobą skontaktować w sprawie odbycia paru
dodatkowych spotkań. No wiesz, za te zajęcia, które opuściłaś. Nie
chciałbym, żebyś miała zaległości. Wymyśliłem więc sobie, że
moglibyśmy się kilka razy spotkać. Kiedy ci będzie wygodnie,
oczywiście. Może po pracy? Tu jest taki bar niedaleko twojego
akademika, Fischer Hall? Upalona Wrona. Czasami w parę osób
grywamy tam w strzałki, byłoby mi wygodnie, gdybyśmy właśnie tam
mogli się spotykać, zwłaszcza że oboje mamy powyżej dwudziestu
jeden lat. - A potem mruga do mnie okiem. On do mnie mruga okiem! -
Moim zdaniem algebrę przyswaja się znacznie łatwiej pod popcorn i
piwo. Co ty na to?
Jestem w stanie tylko gapić się na niego w milczeniu. On jest taki...
seksowny.
O wiele bardziej seksowny niż Chłopiec za Barem. Nagle myślę, że na
uniwersytecie będzie mi się podobało.
I to bardzo.
- Dla mnie bomba - mówię.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 02 Śledztwo numer XXL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Śledztwo numer XXL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zbrodnie w rozmiarze XL(1)
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL Zabojstwo z lekka nadwaga
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 03 Zabójstwo z lekką nadwagą
Cabot Meg Zbrodnie w rozmiarze XL 01 Zbrodnie w rozmiarze XL
Cabot Meg Bale maturalne z piekła 02 Córka likwidatora
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Rawlings 02 Portret
Meg Cabot 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra

więcej podobnych podstron