background image

                                            

Z chomika Valinor

     Kryształowy Sześcian Wenus

      Antologia opowiadań Fantastyczno - Naukowych

background image

ISAAC ASIMOV - Nastanie nocy

Gdyby gwiazdy świeciły przez jedną noc na tysiąc lat, jakie ludzie czciliby je i wielbili,  

jak zachowywaliby przez pokolenia pamięć o Grodzie Bożym!

E m e r s o n

Aton 77, dyrektor uniwersytetu w Saro, zrobił wojowniczą minę i z furią spojrzał na 

młodego dziennikarza.

Teremon   762   potraktował   tę   furię   po   stoicku.   W   dawniejszych   czasach,   kiedy   jego 

poczytna   dziś   kolumna   codzienna   była   szalonym   pomysłem   początkującego   reportera, 

specjalizował   się   w   “nieosiągalnych”   wywiadach.   Kosztowało   go   to   guzy,   podbite   oczy, 

połamane kości, w zamian jednak przyniosło znaczny zasób chłodu i pewności siebie.

Teraz opuścił rękę wyciągniętą  i ostentacyjnie  nie dostrzeganą.  Czekał cierpliwie,  aż 

minie najgorszy humor sędziwego dyrektora. Astronomowie to na ogół dziwacy, a jeżeli wziąć 

pod uwagę akcję, którą Aton prowadzi od dwóch miesięcy, jest on największym chyba wśród 

nich dziwakiem.

Starzec odzyskał mowę i chociaż jego głos drżał od tłumionego gniewu, nie zapomniał o 

wysławianiu się starannym, nieco nawet pedantycznym, z czego słynął,

- Mój panie - rozpoczął. - Zdradza pan niecodzienną czelność przychodząc do mnie z tak 

bezwstydnymi propozycjami.

Barczysty telefotograf obserwatorium, młody astronom

Binej 25, oblizał suche wargi końcem języka i zaoponował nerwowo:

- W gruncie rzeczy, panie profesorze... Aton 77 spojrzał nań i zmarszczył brwi.

- Nie wtrącaj się, Binej - przerwał. - Rozumiem, że w dobrych intencjach sprowadziłeś do 

mnie tego człowieka, nie myślę jednakże tolerować niesubordynacji.

Teremon osądził, że przyszła na niego kolej.

-   Panie   profesorze,   jeżeli,   pozwoli   mi   pan   dokończyć   to,   co   zacząłem   mówić,   mam 

wrażenie...

- Mój panie - przerwał znów Aton - nie wierzę, by cokolwiek, co pan powie obecnie, 

mogło się liczyć wobec tego, co pan pisał w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Prowadził pan 

szeroką kampanię prasową przeciw staraniom moim i moich kolegów, zmierzającym do tego, by 

przygotować jakoś świat w obliczu groźby, której nie zdoła uniknąć. Robił pan wszystko, aby 

osobistymi napaściami szkalować i ośmieszać personel obserwatorium. - Chwycił ze stołu numer 

“Kroniki Saro” i z nową pasją pogroził nim natrętowi. - Nawet pan, znany powszechnie z tupetu, 

winien się zawahać, nim pan tu przyszedł zaproponować, że będzie pan śledził z obserwatorium 

przebieg dzisiejszych wydarzeń, aby opisać je w swojej szmacie. Właśnie pan! Ze wszystkich 

background image

dziennikarzy!

Aton rzucił gazetę na podłogę, odszedł w kierunku okna i splótł ręce za plecami.

- Żegnam pana - warknął przez ramię.

Posępnie zapatrzył się w widnokrąg, nad którym zachodziło najjaśniejsze z sześciu słońc 

planety - Gamma. Pobladło i zmętniało wśród obłoków. Aton wiedział, że nie. zobaczy go już 

nigdy jako człowiek przy zdrowych zmysłach.

Odwrócił się na pięcie.

- Nie! Chodź no pan tutaj  - niecierpliwie  skinął na dziennikarza.  - Będzie pan miał 

materiał do reportażu.

Teremon, który i tak nie zdradzał chęci odejścia, podszedł wolno do starego astronoma.

Aton wskazał ręką niebo.

- Z sześciu słońc pozostała jedynie Beta. Widzi pan? Pytanie było zbyteczne. Beta stała 

niemal w zenicie. Po zagaśnięciu jasnego światła Gammy jej rudawy blask spowijał krajobraz 

dziwną   pomarańczową   poświatą.   Osiągnęła   apogeum,   była   mała,   mniejsza   niż   ją   Teremon 

kiedykolwiek widział, lecz niepodzielnie władała niebem Lagazy.

Alfa, właściwe słońce, wokół którego obracała się planeta, oraz dwie pary jej odległych 

satelitów świeciły na antypodach. Czerwona, karłowata Beta, bezpośrednia towarzyszka Alfy, 

była osamotniona - tragicznie osamotniona.

Aton zwrócił ku dziennikarzowi twarz ubarwioną czerwonym blaskiem.

- Za niespełna cztery godziny nastąpi kres znanej nam cywilizacji - powiedział. - Stanie 

się tak dlatego, że jak pan widzi, na firmamencie zostało tylko jedno słońce - Beta. Niech pan to 

opublikuje. Proszę! I tak nie będzie komu czytać.

- A jeżeli miną te cztery godziny i kolejne cztery,  i nic nie nastąpi? - zapytał cicho 

Teremon.

- Niech się pan nie martwi. Wydarzeń będzie dosyć.

- Zgoda. A jeżeli mimo wszystko nic się nie stanie?

Binej 25 ponownie zabrał głos:

- Myślę, panie profesorze, że należałoby go wysłuchać.

- Może pan profesor podda wniosek pod głosowanie? - zaproponował dziennikarz.

Wśród pozostałych pięciu osób personelu, które dotychczas zachowywały neutralność, 

nastąpiło pewne poruszenie.

- To zbyteczne - Aton wydobył z kieszeni zegarek. - Pański przyjaciel Binej jest uparty, 

więc daję panu pięć minut. Proszę mówić.

-   Dobrze.   Pan   profesor   pozwolił,   aby   został   naocznym   świadkiem   oczekiwanych 

wydarzeń. Czy to zresztą nie wszystko jedno? Jeżeli sprawdzą się pańskie wróżby, nie wyrządzę 

background image

szkody, bo reportażu nie napiszę. A jeżeli nic nie nastąpi, i tak się pan ośmieszy albo jeszcze 

gorzej. Lepiej chyba powierzyć kompromitację życzliwym rękom.

- Czy mówiąc o “życzliwych rękach” ma pan na myśli swoje? - rzucił cierpko astronom.

- Naturalnie! - Teremon usiadł i założył nogę na nogę. - Moje artykuły mogą być czasami 

przykre, ale wam, uczonym, dają pewną korzyść - krytyczne spojrzenie. Ostatecznie nasz wiek 

nie sprzyja kazaniom o bliskim końcu świata na Lagazie. Ludzie przestali wierzyć w Księgę 

Objawienia.   To   należy   zrozumieć.   Opinię   drażni   fakt,   że   naukowcy   zmieniają   front   i   w 

rezultacie przyznają słuszność kultystom...

- Nic podobnego, mój panie! - przerwał Aton. - Kult dostarczył  nam przesłanek, ale 

wnioski   są   wolne   od   właściwego   mu   mistycyzmu.   Fakty   pozostają   faktami,   a   tak   zwana 

mitologia   kultu   opiera   się   po   części   na   faktach.   Poddaliśmy   je   badaniom,   ogołocili   z 

tajemniczości. Jestem pewien, że kultyści nienawidzą nas dzisiaj bardziej niż nawet pan.

- Ja nie czuję do was nienawiści. Próbuję tylko zwrócić uwagę pana profesora, że opinia 

publiczna jest zaniepokojona, podrażniona.

- Niech sobie będzie! - rzucił uczony i lekceważąco wydal wargi.

- A co przyniesie jutro? - podjął reporter.

- Nie będzie jutra.

- A jeżeli będzie? Wtedy... Pomyślmy, co nastąpi. Niezadowolenie przybierze zapewne 

ostrzejsze formy.  Widzi  pan, w  ciągu  ostatnich  dwóch  miesięcy daje się zauważyć  głęboka 

depresja gospodarcza. W gruncie rzeczy inwestorzy nie wierzą w bliski koniec świata, wolą 

jednak trzymać w garści pieniądze do czasu, kiedy się wszystko wyjaśni. Szary człowiek nie 

wierzy   również,   ale   jest   zdania,   że   na   wszelki   wypadek   warto   odłożyć   na   później   zakupy 

wiosenne. Zdaje pan sobie sprawę, do czego zmierzam? Kiedy minie cała histeria, biznesmeni 

rozpoczną polowanie na pańską skórę. Podniosą krzyk, że w interesie planety leży zwalczanie... 

bardzo   przepraszam...   szarlatanów,   którzy   w   każdej   chwili   mogą   wywołać   przesilenie 

gospodarcze, szermując demagogicznymi sloganami. Iskra trafi na proch, panie profesorze. Aton 

spojrzał bystro na dziennikarza.

- Co pan sugeruje celem opanowania sytuacji?

- Co sugeruję? - uśmiechnął się Teremon. - Chciałbym wziąć na siebie sprawę opinii 

publicznej. Mógłbym pokierować nią tak, że pozostałaby tylko śmieszność. Będzie to przykre, 

bo wyjdziecie na gromadę idiotów. Jeżeli jednak ludzie zaczną z was żartować, rozgoryczenie i 

złość pójdą w niepamięć. W zamian moi wydawcy proszą tylko o wyłączne prawa do reportażu.

Binej przytaknął szybkim ruchem głowy.

- Panie profesorze! - wybuchnął. - Teremon ma rację! Koledzy są podobnego zdania. Od 

dwóch miesięcy bierzemy pod uwagę wszystko prócz szansy, być może jednej na milion, że się 

background image

do naszej teorii lub obliczeń zakradł jakiś błąd. Nie wolno zapominać o tej możliwości.

Zgrupowani wokół asystenci poparli Bineja głuchym pomrukiem. Aton skrzywił się jak 

ktoś, kto czuje w ustach przykrą gorycz i nie może się jej pozbyć.

- Niech pan zostanie - burknął - jeśli pan sobie tego życzy. Tylko proszę nie utrudniać 

nam pracy i mieć na względzie, że ja jestem odpowiedzialny za tę pracę i że wbrew poglądom, 

jakim pan dawał wyraz w swoich artykułach, wymagam lojalnego współdziałania i szacunku 

dla...

Profesor   splótł   ręce   za   plecami,   głowę   miał   podniesioną,   wyraz   twarzy   stanowczy. 

Mógłby rozprawiać w nieskończoność, gdyby nie przeszkodził mu inny głos.

- Halo, halo, halo! - zabrzmiał wysoki tenor, a beztroski uśmiech zmarszczył rumiane 

policzki nowo przybyłego. - Skąd ta atmosfera jak w rodzinnym grobie? Mam nadzieję, że nikt 

nie stracił równowagi ducha.

Aton zmieszał się, urwał nagle.

- A co ty tutaj robisz, Szirin? - fuknął. - Do licha! Myślałem, że siedzisz spokojnie w 

Kryjówce.

Nowo przybyły roześmiał się, opadł na krzesło całym ciężarem otyłej postaci.

-   Niech   diabli   wezmą   Kryjówkę!   Okropnie   nudna   dziura!   Wolę   być   u   was,   w 

newralgicznym   punkcie.   Nie   sądzisz   chyba,   Aton,   że   jestem   wyprany   z   ciekawości.   Chcę 

zobaczyć te gwiazdy, o których kultyści plotą od wieków - zatarł ręce i podjął poważniejszym 

tonem. - Zimno na dworze. Wiatr taki, że pod nosem zamarza. Beta wcale nie grzeje.

Siwowłosy dyrektor zirytował się, zacisnął zęby.

- Dlaczego się wtoczysz, Szirin? Co za pomysł? Co tutaj po tobie?

-  Co  tutaj  po  mnie?  -  Szirin   rozłożył  ręce   humorystycznym   gestem   rezygnacji.  -  W 

Kryjówce nie ma miejsca dla psychologów. Tam trzeba dzielnych, zdolnych do czynu mężczyzn 

i zdrowych kobiet, które mogą rodzić dzieci. A ja? Jak na człowieka czynu ważę o sto funtów za 

dużo, no a z rodzeniem dzieci byłoby jeszcze gorzej. Po co w Kryjówce jeszcze jedna gęba do 

żywienia? Lepiej czuję się tutaj.

- O jakiej Kryjówce pan mówi, proszę pana? - zainteresował się Teremon.

Szirin zmarszczył czoło, wydął pucołowate policzki. Zdawać się mogło, że dopiero teraz 

zauważył dziennikarza.

-   Można   wiedzieć,   z   kim   mam   przyjemność,   rudy   młodzieńcze?   -   zapytał.   Aton 

odpowiedział niechętnie, przez zaciśnięte wargi.

- To Teremon 762, reporter. Musiałeś o nim słyszeć. Dziennikarz wyciągnął rękę do 

psychologa.

-   A   pan   jest   oczywiście   Szirinem   501   z   uniwersytetu   w   Saro.   Słyszałem   o   panu   - 

background image

powiedział szybko i powtórzył pytanie. - Co to za Kryjówka?

- Widzi pan - odrzekł psycholog - udało nam się przekonać garstkę ludzi. Uwierzyli w 

słuszność naszych  przepowiedni na temat, że tak powiem, palca przeznaczenia. Zgodzili się 

zastosować radykalny środek. Są to przeważnie rodziny personelu obserwatorium, pracownicy 

uniwersytetu   i   nieliczne   osoby   postronne.   W   sumie   nie   więcej   niż   trzy   setki,   w   tym 

siedemdziesiąt pięć procent kobiet i dzieci.

- Rozumiem. Ci wybrani mają się ukryć na czas trwania Ciemności. Nie zobaczą tak 

zwanych gwiazd i ocaleją, gdy reszta świata zwariuje. Takie jest założenie, prawda?

- Mniej więcej. Ale to niełatwa sprawa. Cała ludzkość oszaleje. Wielkie miasta padną 

ofiarą płomieni. Środowisko będzie mało sprzyjające przetrwaniu. Co prawda w Kryjówce mają 

bezpieczny przytułek - żywność, wodę, broń...

- I coś znacznie ważniejszego - podchwycił Aton. - Mają wszystkie nasze sprawozdania - 

z wyjątkiem tych, które dziś sporządzimy. Te dokumenty będą posiadały nieocenioną wartość 

dla kolejnego cyklu. One muszą przetrwać. Resztę niech licho bierze.

Teremon gwizdnął przeciągle, smutno. Później siedział przez kilka minut pogrążony w 

myślach.   Asystenci,   zgrupowani   wokół   stołu,   rozłożyli   multiszachownicę   i   zaczęli   partię   w 

sześciu. Robili posunięcia szybko, bez słowa. Nie odrywali wzroku od blatu stołu. Przez pewien 

czas Teremon przyglądał im się bacznie. Wreszcie wstał, by podejść do Atona, który na uboczu 

rozmawiał szeptem z Szirinem.

-   Proszę   panów   -   powiedział   -   chodźmy   dokądś,   gdzie   nie   będziemy   przeszkadzać 

szachistom. Chciałbym zapytać o parę rzeczy.

Stary astronom zrobił posępną minę, lecz Szirin ucieszył się wyraźnie.

-  Z   przyjemnością!   Pogawędka   dobrze   mi   zrobi,   jak  zawsze.   Aton   mówił   właśnie   o 

pańskich poglądach na przewidywaną reakcję świata w przypadku, gdyby nie sprawdziły się 

nasze wróżby. Przyznaję panu rację. Nawiasem mówiąc, czytywałem pilnie pańską kolumnę i w 

zasadzie podzielam zawarte tam opinie.

- Daj spokój, Szirin - oburzył się astronom.

- Spokój? Dobrze. Chodźmy do sąsiedniego pokoju. W każdym razie miększe krzesła.

W sąsiednim pokoju były istotnie miększe krzesła, a także ciężkie szkarłatne zasłony w 

oknach   i   rudy   dywan   na   podłodze.   W   ceglastym   blasku   Bety   całość   sprawiała   wrażenie 

zakrzepłej krwi. Teremon wzdrygnął się nerwowo.

- Doprawdy, dałbym dziesięć kredytów za sekundę uczciwego, jasnego światła. Tęsknię 

do Gammy czy Delty na niebie.

- Słuchamy pańskich pytań - odezwał się Aton. - Proszę pamiętać, że nasz czas jest ściśle 

wyliczony. Za godzinę i kwadrans pójdziemy pod kopułę obserwatorium, gdzie nie będzie okazji 

background image

do rozmów.

- Cieszę się, że mamy ją obecnie - dziennikarz skrzyżował ręce na piersi. - Panowie 

traktują   całą   sprawę   tak   niezwykle   serio,   że   sam   zaczynam   się   przejmować.   Proszę   mi 

wytłumaczyć, o co właściwie chodzi?

-   Co   takiego?   -   wybuchnął   Aton.   -   Przyzna   pan   chyba,   że   bombardował   nas   pan 

drwinami, uprzednio nie zadawszy sobie trudu, by sprawdzić, o co właściwie chodzi...

Reporter uśmiechnął się blado.

- Nie jest aż tak źle, panie profesorze. Mam ogólne pojęcie. Dowodzą panowie, że za 

kilka   godzin  świat   ogarnie  Ciemność,  a  cała   ludzkość  ulegnie  gwałtownemu   atakowi  szału. 

Chciałbym poznać naukowe podstawy tych twierdzeń.

-   Nie   pozna   pan,   nie   pozna   -   wtrącił   Szirin.   -   Gdyby   nawet   Aton   raczył   udzielić 

wyjaśnień,  zaprezentowałby  nieprzeliczone  stronice  liczb  i tomy wykresów. Nic  by pan nie 

zrozumiał.   Jeżeli   jednak   zwróci   się   pan   do   mnie,   popróbuję   przedstawić   panu   laicki   punkt 

widzenia.

- Doskonale. A więc zwracam się do pana - powiedział reporter. Psycholog zatarł ręce, 

zerknął spod oka na dyrektora.

- Przede wszystkim chciałbym się trochę napić.

- Wody? - burknął astronom.

- Nie żartuj.

- Chyba ty żartujesz? Nie ma dziś alkoholu. Moi ludzie łatwo mogliby się upić. Wolę nie 

stwarzać pokus.

Psycholog wydał nieartykułowany pomruk i zwróciwszy się do reportera zmierzył go 

bystrym wzrokiem.

- Oczywiście  zdaje pan sobie  sprawę - zaczął  - że cywilizacja  Lagazy ma  charakter 

cykliczny, najwyraźniej cykliczny.

- Wiem, że to modna teoria archeologów - odrzekł z rezerwą Teremon. - Czy została 

potwierdzona?

- Mniej więcej. W ostatnim stuleciu aprobowano ją na ogół. Ów charakter cykliczny 

stanowi albo raczej stanowił jedną z wielkich niewiadomych. Odkryliśmy ciąg cywilizacji, w 

czym dziewięć pewnych, nie mówiąc o śladach innych. Osiągały one poziom w przybliżeniu 

równy naszemu, a następnie wszystkie, bez wyjątku, padały ofiarą ognia w szczytowym punkcie 

rozwoju. Przyczyn nikt nie zdołał ustalić. Spłonęły wszystkie ośrodki kulturalne, nie zostawiając 

odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało.

- No dobrze, a epoka kamienna? - wtrącił Teremon, który pilnie słuchał wykładu.

- Dotychczas wiadomo o niej tylko tyle, że ludzie byli na poziomie odpowiadającym 

background image

średnio inteligentnej małpie. Możemy o niej zapomnieć.

- Rozumiem i słucham dalej.

- W sposób mniej lub więcej fantastyczny tłumaczono powody katastrof. Jedni mówili o 

powtarzających się periodycznie ognistych deszczach. Inni twierdzili, że Lagaza od czasu do 

czasu   przenika   słońce.  Wysuwano  i  jeszcze   bardziej  niepoczytalne  hipotezy.   Istnieje   jednak 

teoria bardzo różna od reszty i od wieków przekazywana z pokolenia w pokolenie.

- Wiem. Ma pan na myśli mit o gwiazdach, zawarty w Księdze Objawienia kultystów.

- Właśnie! - przyznał gorąco Szirin. - Kultyści wierzą, że co dwa tysiące pięćdziesiąt lat 

Lagaza   wchodzi   do   olbrzymiej   pieczary.   Słońca   nikną   i   świat   spowija   zupełna   ciemność. 

Wówczas właśnie mają pojawiać się “tak zwane gwiazdy. Odbiera to zmysły ludziom i zmienia 

ich   w   dzikie   bestie,   które   niszczą   cywilizację   stworzoną   przez   siebie.   Oczywiście   kultyści 

ubierają   to   w   wiele   mistyczno-religijnych   ozdób,   ale   tak   przedstawiają   się   z   grubsza   ich 

zasadnicze poglądy.

Szirin umilkł na moment, odetchnął głęboko.

- A teraz - podjął - zbliżamy się do TEORII UNIWERSALNEJ GRAWITACJI.

Zdanie wymówił tak, że wyraźnie zadźwięczały duże litery. W tej chwili Aton odwrócił 

się od okna, stęknął głośno i zamaszystym krokiem ruszył w kierunku drzwi.

Szirin i Teremon spojrzeli nań z niepokojem.

- Co się stało? - zapytał reporter.

- Nic szczególnego. Jego dwaj asystenci, którzy winni przyjść parę godzin temu, nie 

zjawili się dotąd. Atonowi brak rąk do pracy, bo wszyscy, z wyjątkiem najbardziej potrzebnych, 

są już w Kryjówce.

- Może tamci zdezerterowali?

- Kto? Imot i Faro? Z pewnością nie. Jeżeli jednak nie wrócą w ciągu godziny, sprawy się 

powikłają. - Szirin wstał, mrugnął filuternie. - Tak czy inaczej, skoro nie ma Atona...

Na palcach podszedł do okna, ukucnął i z szafki pod parapetem wydobył flaszkę. Kiedy 

nią potrząsnął, czerwony płyn zabulgotał apetycznie.

- Mam nadzieję, że Aton się nie dowie - mruknął psycholog drepcąc z powrotem w 

kierunku stołu., - Jest tylko jedna szklanka. Pan jako gość... Proszę! Mnie wystarczy flaszka - z 

tymi słowy bardzo uważnie napełnił małą szklaneczkę.

Dziennikarz wstał, począł oponować, ale usłyszał tylko sentencjonalne “Szanuj starszych, 

młodzieńcze”.

Wobec tego usiadł znowu, lecz minę miał niepewną, zasępioną.

-   Niech   będzie   -   powiedział.   -   Stary   figlarz   z   pana.   Jabłko   Adama   drgało,   kiedy 

psycholog ciągnął z butelki. Wreszcie wydał pomruk zadowolenia, oblizał wargi ł jął mówił 

background image

dalej.

- Ale co pan może wiedzieć o grawitacji?

- Prawie nic. Tyle  że to niedawna teoria, słabo jak dotąd sprecyzowana, a oparta na 

wyliczeniach   matematycznych   tak   zawiłych,   że   podobno   rozumie   je   zaledwie   kilkunastu 

mieszkańców naszej planety.

-   Brednie!   Nonsensy!   Podstawowe   zasady   matematyczne   mogę   panu   przedstawić   w 

jednym   zdaniu.   Prawo   Uniwersalnej   Grawitacji   głosi,   że   ciała   niebieskie   podlegają 

współzależnym   siłom   działającym   tak,   że   wartość   siły   działającej   między   dwoma   danymi 

ciałami jest proporcjonalna do sumy ich mas podzielonej przez kwadrat odległości, w jakiej ciała 

znajdują się od siebie.

- To wszystko?

- Wystarczy! Sformułowanie tego wymagało czterystu lat.

- Czemu aż tyle? To, co pan powiedział, wydaje się całkiem proste.

-   Czemu   aż   tyle?   -   powtórzył   Szirin.   -   Ponieważ   wielkie   prawa   nie   powstają   pod 

wpływem nagłego olśnienia, jak się panu może wydawać. Zazwyczaj to rezultat zbiorowych 

wysiłków, pochłaniających stulecia. Astronomowie pracowali bez wytchnienia od czasu, kiedy 

czterysta,   lat   temu   Genowi   41   stwierdził,   że   Lagaza   obraca   się   dokoła   słońca   Alfa,   a   nie 

odwrotnie.   Badano,   analizowano,   rejestrowano   skomplikowane   zagadnienie   ruchów   sześciu 

słońc.   Powstawały   teorie   po   teoriach,   aby   po   weryfikacjach   i   reweryfikacjach,   zmianach   i 

poprawkach   iść   w   zapomnienie,   a   następnie   wracać   w   zmodyfikowanej   formie.   To   była 

piekielna praca.

Teremon   poważnie   skinął   głową   i   wyciągnął   rękę   ze   szklanką.   Psycholog   nalał 

oszczędnie kilka kropel purpurowego płynu. Następnie zwilżył nieco własne gardło i podjął:

- Dopiero  dwadzieścia   lat  temu   udowodniono  ostatecznie,   że  orbitalne   ruchy sześciu 

słońc są zależne od Prawa Uniwersalnej Grawitacji. Nie lada sukces!

Szirin wstał i nie zapominając o butelce ruszył pod okno.

- Docieramy do sedna sprawy. W ciągu ostatniego dziesięciolecia obroty Lagazy wokół 

Alfy   zdradzają   nieprawidłowości,   a   obserwowana   orbita   nie   odpowiada   teoretycznym 

wyliczeniom, nawet przy uwzględnieniu perturbacji innych słońc. Co stąd wynika? Albo prawo 

nie ma sensu, albo też działa nowy, nie znany dotąd czynnik.

Teremon podszedł do okna, stanął obok Szirina. Nad lesistymi stokami wzgórz spojrzał 

w   stronę,   gdzie   wieże   miasta   Saro   połyskiwały   krwawo   na   widnokręgu.   Dziwne   nerwowe 

napięcie   wzrosło   w   nim,   gdy  przeniósł   wzrok   ku   Becie,   połyskującej   szkarłatne   w   zenicie, 

skarlałej, złowieszczej.

- Słucham dalej, proszę pana - odezwał się półgłosem.

background image

- Astronomowie - podjął psycholog - błądzili na oślep całe lata. Kolejno wysuwali teorie 

jeszcze trudniejsze do obronienia niż poprzednie. Wreszcie, pod wpływem natchnienia, Aton 

sięgnął   do   wierzeń   kultystów.   Głowa   kultu,   Sor   5,   dysponował   danymi,   które   znacznie 

upraszczają cały problem. Aton wziął się do pracy pod nowym kątem. Przyjmijmy, że istnieją 

inne nie świecące ciała niebieskie, zbliżone charakterem do Lagazy. Co wtedy? Ciała te błyszczą 

tylko   zapożyczonym   światłem,   a   jeżeli,   jak   w   znacznej   części   Lagaza,   są   zbudowane   z 

błękitnawych skał, nikną na jasnym tle nieba, pośród nieustannego światła słońc. Są całkowicie 

niewidoczne. Dziennikarz gwizdnął przez zęby.

- Naciągnięta teoria!

-   Pańskim   zdaniem   naciągnięta?   Proszę   posłuchać.   Zróbmy   następujące   założenie. 

Podobne   ciało   krąży   wokół   Lagazy   w   takiej   odległości   i   po   takiej   orbicie,   że   jego   siła 

przyciągania odpowiada ściśle odchyleniom orbity Lagazy od teoretycznych wyliczeń. Co się 

wówczas dzieje?

Reporter pokręcił głową z powątpiewaniem.

- W swoim czasie ciało to stanie na drodze słońca - powiedział psycholog i jednym 

haustem wypił resztę zawartości flaszki.

- I zapewne ma to nastąpić teraz - dodał sucho Teremon.

- Nie inaczej. Ale tylko jedno słońce znajduje się na niebie - Szirin wskazał palcem 

poczerwieniałe,   zmalałe   źródło   światła.   -   Beta!   Otóż   udowodniono,   że   całkowite   zaćmienie 

nastąpić   może   wówczas,   gdy   tylko   Beta   pozostanie   na   swojej   półkuli   niebieskiej   -   i   to   w 

maksymalnej odległości od Lagazy. W takim układzie z reguły odległość księżyca od Lagazy 

jest   minimalna.   Przy   średnicy   księżyca   siedem   razy   większej   niż   pozorna   średnica   Bety 

zaćmienie ogarnie całą powierzchnię Lagazy i będzie trwało dłużej niż połowę doby. Wobec 

tego nie będzie na planecie punktu, który nie doznałby skutków tego zjawiska. Taki układ zdarza 

się co dwa tysiące czterdzieści dziewięć lat.

Twarz Teremona zmieniła się w maskę bez wyrazu.

- Czy to już cały materiał do mojego reportażu?

- Cały. Najprzód zaćmienie, które rozpocznie się za trzy kwadranse. Później kompletna 

Ciemność, być może owe tajemnicze gwiazdy, powszechne szaleństwo i koniec cyklu.

Psycholog zadumał się na chwilę.

- My, ludzie z obserwatorium, mieliśmy dwa miesiące - podjął. - Nie wystarczyło to 

jednak, by przekonać ludność Lagazy o grożącym niebezpieczeństwie. Myślę, że i dwa wieki 

byłoby za mało. Jednakże wyliczenia są w Kryjówce, a dziś sfotografujemy zaćmienie. Kolejny 

cykl zacznie się już z naukowymi podstawami i kiedy przyjdzie następne zaćmienie, ludzkość 

będzie przygotowana. To również niezły materiał dla pańskiego reportażu.

background image

Teremon   otworzył   okno,   wychylił   się,   spojrzał   na   purpurowy   odblask   słonecznego 

światła barwiący jego ręce. Lekki wietrzyk sfałdował zasłonę. Dziennikarz odczuł nagły bunt, 

odwrócił się gwałtownie.

- A czemu Ciemność miałaby przywieść mnie do obłędu?! - rzucił.

Szirin uśmiechnął się do siebie. Wahadłowo poruszał ręką z opróżnioną butelką.

- Doświadczył pan kiedy ciemności, młodzieńcze? - zapytał wreszcie. Teremon wsparł 

się plecami o ścianę, pomyślał chwilę.

- Prawdę  mówiąc,  nie. Ale wyobrażam  sobie, co  to może  być.  Po prostu...  - urwał, 

bezradnie rozłożył ręce; nagle odzyskał pewność siebie. - Po prostu nie ma światła, jak w grocie.

- Był pan kiedy w grocie?

- Ja? Skąd?

- Tak też sądziłem. Ja zrobiłem próbę tydzień temu. Chciałem zbadać własną reakcję, ale 

uciekłem w pośpiechu. Szedłem wśród czerni, póki majaczyła jasna plama wejścia... Słowo daję! 

Nie przypuszczałem, że osobnik mojej wagi potrafi biec tak szybko.

Teremon wydął wargi.

- Jeżeli o tym mowa, myślę, że nie musiałbym biec, gdybym już raz zaryzykował.

Psycholog zmierzył go pobłażliwym wzrokiem. Zmarszczył brwi.

- Bardzo pan pewny siebie - powiedział. - Zechce pan zasłonić okno?

- Dlaczego? - zdziwił się reporter. - Gdyby świeciło cztery albo pięć słońc, trzeba byłoby 

ograniczyć światło. Ale teraz? I tak go za mało...

- O to właśnie chodzi. Proszę zasłonić okno i usiąść spokojnie przy stole.

- Dobrze.

Teremon   szarpnął   sznur   zakończony   chwastem.   Szkarłatna   zasłona   pokryła   z   wolna 

szerokie okno. Mosiężne kółka zgrzytały sunąc po pręcie. Pokój pogrążył się w rudawym mroku.

Wśród   ciszy   głucho   zadudniły   kroki.   Dziennikarz   przystanął   w   połowie   odległości 

między oknem a stołem.

- Nie widzę pana - szepnął.

- Trzeba omackiem szukać drogi - poradził psycholog.

- Ja pana nie widzę! - Teremon oddychał głośno, chrapliwie. - Nic nie widzę!

- A czego pan się spodziewał? - padła szorstka odpowiedź. - Proszę podejść tu i usiąść.

Zadźwięczały znów kroki, niepewne, chwiejne. Szurnęło krzesło.

- No... jestem... - głos dziennikarza odezwał się piskliwie. - Czuję się... eee... nieźle.

- Zadowolony pan?

- Chyba... chyba nie. Jest strasznie. Jak gdyby ściany... - zająknął się - jak gdyby ściany 

mnie przygniotły. Chcę je podeprzeć, odepchnąć. Ale to przecież nie obłęd. Nic podobnego! Już 

background image

mi nawet lepiej.

- Pięknie. Niech pan odsłoni okno.

Ostrożne kroki zatupotały w mroku. Kotara zaszeleściła, gdy Teremon szukał sznura na 

oślep. Wreszcie odezwał się triumfalny chrzęst mosiężnych kółek i pokój zalało czerwonawe 

światło. Reporter spojrzał czule na słońce i wydał radosny okrzyk.

Szirin otarł spocone czoło wierzchem dłoni.

- To był tylko ciemny pokój - powiedział drżącym głosem. - Można wytrzymać - rzucił 

beztrosko Teremon.

-  Racja.   W   ciemnym   pokoju  można   wytrzymać.   Ale   czy  był   pan   dwa   lata   temu   na 

wystawie Kontynentalnej w Dżonglor?

- Nie. Jakoś nie wyszło. Sześć tysięcy mil to za daleka podróż, nawet z racji wystawy.

- Ja tam byłem. Słyszał pan pewno, że Tunel Tajemnic bił wszelkie rekordy powodzenia 

imprez w wesołym miasteczku?... No, w każdym razie przez pierwszy miesiąc.

- Słyszałem. Narobił trochę hałasu.

- Stosunkowo niewiele. Zatuszowano sprawę. Tunel Tajemnic był korytarzem długim na 

milę   i   pozbawionym   światła.   Przez   kwadrans   jechało   się   wśród   ciemności   otwartym 

wagonikiem. Tunel miał wielkie wzięcie, póki funkcjonował.

- Miał wzięcie?

- Oczywiście. To nie lada satysfakcja bać się dla rozrywki. Dziecko przychodzi na świat 

z trzema instynktownymi lękami: nagłego hałasu, upadku i braku światła. Dlatego za dobry żart 

uchodzi wrzasnąć komuś nad uchem “Bum!”. Dlatego ludzie lubią zjeżdżać ze stromej pochylni, 

dlatego Tunel Tajemnic był zrazu popularny. Ludzie wychodzili z ciemności rozdygotani, bez 

tchu, półżywi z przerażenia, ale chętnie płacili za wstęp.

- Zaraz, zaraz! - podchwycił Teremon. - Coś sobie przypominam. W Tunelu Tajemnic 

umarło podobno kilka osób. Krążyły na ten temat plotki. Później przycichło.

Psycholog wzruszył ramionami.

- Drobiazg. Dwa lub trzy zgony. Przedsiębiorstwo wypłaciło rodzinom odszkodowanie i 

uspokoiło sumienia ojców miasta Dżonglor. Ustalono, że osoby cierpiące na niedomagania serca 

mogą zwiedzać tunel, ale tylko na własne ryzyko. Przy wejściu otwarto gabinet lekarski. Każdy 

klient musiał poddać się badaniom, nim zajął miejsce w wagoniku. Wpływy kasowe jeszcze 

zwyżkowały.

- No i co?

- Widzi pan, wynikła inna kwestia. Niektórzy opuszczali tunel w doskonałym stanie. Tyle 

że wzbraniali się później wejść do budynku. Rozumie pan? Do jakiegokolwiek budynku! Mógł 

to być pałac, biurowiec, blok mieszkalny, willa, magazyn, barak, szałas, namiot.

background image

Teremon zrobił zdziwioną minę.

- Chce pan powiedzieć, że musieli przebywać stale pod gołym niebem? Gdzie sypiali?

- Właśnie pod gołym niebem.

- Trzeba było siłą wprowadzać ich pod dach?

- Stosowano ten środek, stosowano. Rezultatem były gwałtowne ataki histerii i próby 

rozbicia sobie głowy o najbliższą ścianę. Chorego, wprowadzonego siłą do budynku, niepodobna 

było utrzymać bez zastrzyków morfiny i kaftana bezpieczeństwa.

- Taka histeria graniczy z obłędem.

- Nie tylko graniczy. To właśnie obłęd. W podobnym stanie opuszczała tunel jedna osoba 

na   dziesięć.   Wezwano   nas,   psychologów,   no   i   znaleźliśmy   jedyne   wyjście.   Trzeba   było 

zlikwidować tunel.

- Co właściwie stało się tamtym ludziom?

-   Dokładnie   to,   co   panu.   Pośród   ciemności   miał   pan   wrażenie,   że   walą   się   ściany. 

Psychologiczny   termin   określa   wrodzony   ludzkości   lęk   braku   światła.   Nazywamy   to 

“klaustrofobią”, ponieważ brak światła łączy się zawsze z zamkniętą przestrzenią, a zatem jedna 

obawa pociąga za sobą drugą. Rozumie pan?

- Rozumiem. A tamci z tunelu?

-   Tamci   z   tunelu?   -   powtórzył   Szirin.   -   Biedacy.   Należeli   do   osób,   których   władze 

umysłowe nie potrafiły opanować klaustrofobii zapoczątkowanej w ciemności. Kwadrans bez 

światła   to  długi   okres.  Pan   przeżył   tylko   dwie   lub   trzy   minuty,   a   i   tak   był   pan,   zdaje  się, 

wytrącony   z   równowagi.   Tamci   z   tunelu   ulegli   obłędowi   na   tle   klaustrofobii,   obłędowi 

chronicznemu i, o ile nam wiadomo, nieuleczalnemu. Oto, co może zdziałać piętnaście minut 

bez światła.

Zapadło długie milczenie. Teremon zmarszczył czoło.

- Nie wierzę, by miało być aż tak niedobrze.

- Raczej nie chce pan wierzyć - obruszył się psycholog. - Boi się pan. Proszę wyjrzeć 

przez okno.

Dziennikarz posłuchał. Szirin nie zrobił pauzy, mówił dalej.

- Niech pan sobie wyobrazi ciemność. Wszędzie ciemność. Domy, drzewa, pola, niebo - 

wszystko czarne. Jak wzrok sięgnie, nie ma światła. No i gwiazdy, te gwiazdy, o których nic 

nam nie wiadomo. Potrafi pan to zrozumieć?

- Potrafię - odparł z mocą reporter.

Szirin zirytował się, uderzył pięścią w stół.

- Kłamstwo! Nic pan nie rozumie! Pański mózg jest zbudowany tak, że nie ogarnia tej 

koncepcji, jak nie ogarnia wieczności czy nieskończoności. Potrafi pan jedynie o tym mówić. 

background image

Skoro znikoma cząstka zakłóciła pańską równowagę, to co będzie, kiedy przyjdzie właściwe 

zjawisko?   Pańska   świadomość   stanie   w   obliczu   zagadnienia,   które   przerasta   granice   jej 

poznania. Oszaleje pan zupełnie i trwale. To nie podlega dyskusji - psycholog umilkł posępnie, 

aby niebawem podjąć. - No i kolejne dwa tysiąclecia  straszliwych  walk i zmagań pójdą na 

marne. Jutro nie będzie na Lagazie nie zniszczonego miasta.

Teremon odzyskał nieco werwy.

- Coś tam nie gra - powiedział. - Nie rozumiem dotąd, czemu muszę dostać fioła tylko 

dlatego, że słońca znikną z nieba. Ale gdybym nawet zwariował, ja i reszta ludzkości, to co to 

ma wspólnego z miastami? Czy sądzi pan, że wysadzimy je w powietrze?

Psycholog zirytował się ponownie.

- Czego najbardziej będzie pan pragnął w ciemności? Czego będzie domagał się pański 

instynkt? Światła, do licha! Światła!

- I co?

- A jak zyskać światło?

- Nie wiem - przyznał otwarcie Teremon.

- W jaki sposób może powstać światło - nie mówiąc oczywiście o działaniu słońc?

- Nie mam pojęcia.

Psycholog i reporter stali teraz twarzą w twarz.

- Trzeba   coś  podpalić,   młodzieńcze   - rzucił   Szirin.  -  Widział   pan  kiedy  pożar  lasu? 

Gotował pan strawę nad płonącym drewnem? Ciepło to, drogi panie, nie jedyny skutek ognia. 

Daje on również światło i ludzie o tym wiedzą. W czasie trwania Ciemności będą szukać światła 

i znajdą je.

- Zaczną palić drewno?

-  Wszystko,   co   im   wpadnie   pod  rękę.   Konieczność   światła.   Jakiegokolwiek.   A   że   o 

drewno nie zawsze łatwo... Rozumie pan? Będą palić wszystko. Osiągną światło, ale wszystkie 

ośrodki mieszkalne staną w płomieniach.

Psycholog i dziennikarz patrzyli sobie w oczy, jak gdyby cała sprawa polegała na próbie 

siły woli.  Wreszcie  Teremon  odwrócił  się bez  słowa.  Oddech  miał  przerywany,  zgrzytliwy. 

Zgiełk, który powstał nagle w sąsiednim pokoju, za zamkniętymi drzwiami, ledwie do niego 

docierał.

Szirin odezwał się nienaturalnie rzeczowym tonem.

- Słyszę, zdaje się, głoś Imota. Pewnie wrócili z Faro. Chodźmy tam. Dowiemy się, co 

ich zatrzymało.

- Chodźmy - przystał dziennikarz.

Wzdrygnął się, odetchnął głęboko. Napięcie zmalało.

background image

W   obserwatorium   wrzało.   Wszyscy   otoczyli   dwóch   młodych   mężczyzn,   którzy 

zdejmując wierzchnie okrycia odpowiadali na rzucane im bezładne pytania.

Aton roztrącił tłumek i z marsową miną stanął przed nowo przybyłymi.

-   Zdajecie   sobie   sprawę,   że   do   całkowitego   zaćmienia   zostało   pół   godziny?   Gdzie 

byliście tak długo?

Faro 24 usiadł i zatarł ręce. Policzki miał zaróżowione od chłodu.

-   Kończyliśmy   z   Imotem   drobny   prywatny   eksperyment.   Chodziło   o   urządzenie,   za 

którego pomocą dałoby się podrobić Ciemność i gwiazdy i sprawdzić zawczasu, jak to będzie 

wyglądało.

Wśród   słuchaczy   rozległ   się   nieokreślony   pomruk.   Oczy   Atona   błysnęły   wyrazem 

zainteresowania.

- Nic dotąd nie mówiliście. Na czym miało polegać wasze doświadczenie?

-   Obydwaj   wpadliśmy   już   dawno   na   pewien   pomysł   -   odparł   Faro.   -   Zaczęliśmy   w 

wolnych  chwilach pracować. Imot znalazł na peryferiach miasta niski, parterowy budynek z 

kopulastym   dachem.   Dawniej   mieściło   się   tam   chyba   muzeum.   Tak   czy   inaczej,   kupiliśmy 

dom...

- Skąd wzięliście pieniądze? - przerwał żywo Aton.

- Z własnych  kont  w banku  - odparł zaczepnie  Imot.  - Dom  kosztował  dwa tysiące 

kredytów. Wielkie rzeczy! Jutro dwa tysiące kredytów będą dwoma tysiącami świstków papieru.

- Naturalnie! - przyznał Faro. - Kupiliśmy więc dom i od góry do dołu obili czarnym 

aksamitem,   żeby   uzyskać   możliwie   najdoskonalszą   ciemność.   Następnie   wywierciliśmy   w 

suficie i dachu otwory i zasłonili je metalowymi pokrywkami, które można usunąć jednocześnie 

za pomocą wyłącznika. Nie wszystko robiliśmy sami. Zatrudniliśmy cieślę, elektromontera i 

kilku   innych   rzemieślników.   Nie   liczyliśmy   się   z   pieniędzmi.   Chodziło   o   to,   by   światło 

przeniknęło otworami do ciemnego wnętrza i stworzyło złudzenie gwiazd.

Nastąpiła pełna napięcia niema pauza. Wszystkie oddechy umilkły naraz. Wreszcie Aton 

zaczął surowo i formalistycznie.

- Nie mieliście prawa we własnym zakresie... Faro zmieszał się wyraźnie.

- Przyznaję, panie profesorze. Wiemy. Ale... Będę zupełnie szczery. Podejrzewaliśmy, że 

to niebezpieczny eksperyment, liczyliśmy się z możliwością obłędu. Po wszystkim, co mówił 

Szirin, wydawało nam się to prawdopodobne. Woleliśmy zaryzykować sami. Byliśmy zdania, że 

jeżeli zachowamy zdrowe zmysły, uodpornimy się zapewne na działanie prawdziwej Ciemności. 

W   takim   przypadku   powtórzylibyśmy   oczywiście   doświadczenie   z   całym   personelem 

obserwatorium. Niestety, wszelkie nadzieje zawiodły.

- Dlaczego? Co się stało? 

background image

Imot uprzedził towarzysza.

- Zamykaliśmy się - podchwycił  - przyzwyczajali  wzrok do braku światła. Potworne 

uczucie!   W   zupełnej   ciemności   człowiekowi   zdaje   się,   że   przytłaczają   go   ściany   i   sufit. 

Wytrzymaliśmy jakoś. Później przyszedł czas na przekręcenie wyłącznika. Pokrywki ustąpiły. W 

górze zabłysły świetlne punkty...

- I co?

- Nic. Na tym właśnie polega fiasko. Nic się nie stało. Mieliśmy nad sobą podziurawiony 

dach i tyle. Wiele razy powtarzaliśmy próbę. To właśnie powód naszego spóźnienia. I nic. Efekt 

był zawsze jednakowy.

Nastała znowu., pełna skupienia cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku Szirinowi, który 

siedział   bez   ruchu,   z   uchylonymi   ustami.   Teremon   odzyskał   głos   pierwszy.   Zwrócił   się   do 

psychologa.

-   Rozumie   pan,   jak   to   kładzie   teorię,   o   której   mówił   pan   przed   chwilą   -   zapytał   z 

uśmiechem ulgi.

- Chwileczkę! - Szirin podniósł rękę. - Muszę się zastanowić. Umilkł na moment. Później 

pstryknął   palcami   i   podniósł   głowę.   Wyraz   jego   oczu   nie   świadczył   o   wątpliwościach   czy 

zaskoczeniu.

- Oczywiście... - zaczął, ale nie dokończył, bo piętro wyżej rozległ się nagle łoskot. Binej 

wstał raptownie i skoczył w kierunku schodów z okrzykiem:

- Cóż to za licho?! Inni wybiegli za nim.

Wydarzenia następowały szybko. Znalazłszy się pod kopułą obserwatorium Binej objął 

jednym   żałosnym   spojrzeniem   potłuczone   klisze   fotograficzne   i   nachylonego   nad   nimi 

człowieka.   Rzucił   się   na   intruza,   chwycił   go   za   gardło.   Nastąpiła   gwałtowna   szarpanina; 

nadbiegli inni i nieznajomy uległ pod ciężarem sześciu zacietrzewionych przeciwników.

Ostatni zjawił się zasapany Aton.

- Podnieście go - zakomenderował.

Asystenci cofnęli się opornie i dźwignęli na nogi zdyszanego intruza z posiniaczonym 

czołem i w podartym ubraniu. Miał on krótką, jasną brodę, ufryzowaną wymyślnie na sposób 

praktykowany przez kultystów.

Binej chwycił go za kołnierz, potrząsnął nim mocno.

- Co ci do łba strzeliło, złodzieju? Nasze klisze...

- Nie klisz szukałem - przerwał chłodno kultysta. - To był przypadek.

Spojrzenie Bineja pobiegło śladem pałającego wzroku napastnika.

- Rozumiem.  Chodziło  ci o aparaty.  Wobec tego przypadek  z kliszami  to dla ciebie 

uśmiech szczęścia. Gdybyś ważył się tknąć aparaty, zginąłbyś powolną i bolesną śmiercią. A 

background image

tak... - podniósł zaciśniętą pięść.

Aton chwycił go za rękaw.

- Stop! Daj mu spokój, Binej.

Młody technik zawahał się, niechętnie opuścił rękę. Astronom usunął go z drogi i stanął 

oko w oko z kultysta.

- Pan ma na imię Latimer, prawda?

Kultysta skłonił się sztywno i wskazał symbol na biodrze.

- Jestem Latimer 25, adiutant trzeciej klasy Jego Wzniosłości Sora 5.

-   I...   -   Aton   zmarszczył   siwe   brwi   -   towarzyszył   pan   Jego   Wzniosłości   w   czasie 

zeszłotygodniowych odwiedzie u mnie?

Latimer skłonił się ponownie.

- A czego chce pan teraz?

- Niczego, co. mógłby mi pan dać dobrowolnie.

- Zapewne przysłał pana Sor 5. A może to pański własny pomysł?

- Nie odpowiem na to pytanie.

- Czy mam oczekiwać innych gości?

- I na to nie odpowiem.

Aton spojrzał na zegarek, sposępniał jeszcze bardziej.

-   O   co   chodzi   Jego   Wzniosłości?   -   zapytał.   -   Przecież   dotrzymuję   układu.   Latimer 

uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział.

- Prosiłem Sora 5 o dane, których  wyłącznie kult może dostarczyć.  Otrzymałem je i 

jestem wdzięczny. W zamian obiecałem dowieść prawdy podstawowych wierzeń kultu.

- Tej prawdy nie trzeba dowodzić - padła wyniosła odpowiedź. - Wystarczający dowód 

stanowi Księga Objawienia.

- Dla garstki wyznawców kultu. Zechce pan nie wypaczać mojej myśli. Obiecałem dać - 

naukowe podstawy waszym wierzącym. Obietnicę spełniam.

Oczy kultysty zwęziły się, zabłysły gniewnie.

- Tak. Spełnia pan z przebiegłością godną lisa. Pańskie badania rzekomo potwierdzają 

naszą wiarę, zarazem jednak czynią ją najzupełniej zbędną. Ciemność i gwiazdy przedstawia pan 

jako   zjawiska   naturalne,   co   pozbawia   je   właściwego   znaczenia.   To   świętokradztwo, 

bluźnierstwo.

- Nie moja wina. Fakty pozostają faktami. Mogę je tylko stwierdzić.

- Pańskie tak zwane fakty to czcza iluzja. Aton tupnął gniewnie.

- Skąd pan wie?

- Wiem! - odpowiedział Latimer tonem niezachwianego przekonania.

background image

Sędziwy dyrektor spurpurowiał, lecz gestem ręki uspokoił Bineja, który zaczął coś żywo 

szeptać.

- Czego więc żąda od nas Sor 5? - podjął. - Jak mi się zdaje, jest nadal zdania, że próby 

przygotowania świata do podjęcia stosownych kroków przeciw groźbie powszechnego obłędu 

mogą narazić na potępienie nieprzeliczoną ilość dusz. Próby te nie przynoszą rezultatów. Może 

będzie to pewną pociechą dla Jego Wzniosłości.

-   Same   próby   wyrządziły   dosyć   szkód.   Trzeba   położyć   kres   waszym   grzesznym 

zabiegom, by uzyskać wiadomości z pomocą szatańskich instrumentów. My jesteśmy posłuszni 

woli   gwiazd.   Mogę   jedynie   ubolewać,   że   własna   niezręczność   nie   pozwoliła   mi   zniszczyć 

diabelskich wynalazków.

-   Niewiele   by   pan   zdziałał   -   odpowiedział   Aton.   -   Wszystkie   dane,   z   wyjątkiem 

ostatecznego   dowodu,   który   zamierzamy   wkrótce   uzyskać,   są   w   miejscu   niedostępnym 

zamachom. Ale to nie zmienia pańskiej obecnej sytuacji przestępcy i włamywacza - zwrócił się 

do zgrupowanych za nim asystentów. - Niech ktoś wezwie policję.

- Do wszystkich diabłów! - obruszył się pełen niesmaku Szirin. - Co ty wyprawiasz, 

Aton? Nie pora na hece. Zaczekaj  - energicznie  wystąpił do przodu. - Ja to załatwię.  Aton 

spojrzał z góry na psychologa.

-   Zechcesz   pozwolić,   że   załatwię   sprawę   po   swojemu.   Pamiętaj,   jesteś   tu   osobą 

postronną. Szirin skrzywił się wymownie.

-  Po  co  zawracać   sobie  głowę  wzywaniem  policji,   stwarzać  zbędne  trudności,   skoro 

całkowite zaćmienie jest kwestią minut, a nasz gość jest gotów zobowiązać się słowem honoru, 

że tu zostanie i nie narobi kłopotu?

- Odmawiam! - zawołał żywo kultysta. - Róbcie, co chcecie, ale prosta uczciwość każe 

mi uprzedzić, że przy pierwszej sposobności dokończę zadania, które mnie tutaj sprowadziło. Do 

tego zobowiązuję się słowem honoru. Jeżeli mi ufacie, lepiej wezwijcie policję.

Życzliwy uśmiech rozjaśnił twarz psychologa.

-   Straszny   z   pana   uparciuch.   Lepiej   pogadajmy   trochę.   Widzi   pan   tego   młodego 

człowieka pod oknem? Silny, bez skrupułów, skory do bicia... Kiedy rozpocznie się zaćmienie, 

nie będzie miał do roboty nic poza pilnowaniem pana. Jestem też ja, może przyciężki do walki, 

ale też się przydam. Rozumie pan?

- Rozumiem. I cóż z tego? - rzucił lodowato Latimer.

- Proszę posłuchać. Kiedy rozpocznie się zaćmienie, Teremon i ja zaprowadzimy pana do 

małego schowka o jednych drzwiach z kolosalnym zamkiem i bez okna. Posiedzi pan tam, póki 

będzie trzeba.

- A następnie - podchwycił godnie kultysta - nie znajdzie się nikt, kto by mnie uwolnił. 

background image

Wiem nie gorzej niż wy, wiem o wiele lepiej, jakie znaczenie posiadają gwiazdy. Oszalejecie 

wszyscy,  trudno zatem liczyć,  by ktoś pamiętał, że jestem zamknięty w schowku. Grozi mi 

uduszenie albo powolna śmierć z głodu. Czy nie mam racji? Czego innego można oczekiwać od 

bandy naukowców? Ale słowa honoru nie dam. To kwestia zasad nie podlegających dyskusji. 

Zblakłe oczy dyrektora przybrały wyraz niepokoju.

- Doprawdy, Szirin... Zamknąć tak człowieka...

- Za pozwoleniem! - psycholog uciszył Atona energicznym ruchem dłoni. - Nie sądzę, by 

sprawy zaszły tak daleko. Latimer próbuje blefować. Cwaniak! Ale i ja nie jestem psychologiem 

tylko   dlatego,   że   lubię   brzmienie   tego   wyrazu   -   uśmiechnął   się   do   kultysty.   -   Chyba   nie 

podejrzewa pan, że na serio myślę o czymś równie niskim jak zagłodzenie pana na śmierć. Mój 

miły! Jeżeli zamkniemy pana w schowku, nie zobaczy pan Ciemności ani gwiazd! Wystarczy 

pobieżna znajomość elementarnych wierzeń kultu, by wiedzieć, że odcięcie od gwiazd w czasie, 

kiedy widnieją na niebie, równa się dla pana utracie nieśmiertelnej duszy. Poczytuję pana za 

człowieka honoru. Uwierzę na słowo, jeżeli zechce pan obiecać, że zaniecha wszelkich dalszych 

szkodliwych dla nas kroków.

Latimer jak gdyby skurczył się, zmalał. Żyły na czole mu nabrzmiały.

- Daję słowo - powiedział głucho i dodał zaraz z nagłą pasją: - Pociesza mnie tylko myśl, 

że wszyscy będziecie potępieni z racji swoich praktyk.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku znajdującego się opodal drzwi wysokiego 

stołka o trzech nogach.

Szirin skinął na reportera.

-   Niech   pan   siądzie   przy   nim,   Teremon.   Na   wszelki   wypadek...   Hej!   Teremon! 

Dziennikarz nie zareagował. Wargi miał pobladłe.

- Spójrzcie!

Palec, którym wskazywał w niebo, drżał. Głos był zdławiony, ochrypły.

Wszyscy   wstrzymali   oddech.   Oczy   spoglądające   śladem   wyciągniętego   palca 

znieruchomiały.

Beta była znacznie z jednej strony okrojona!

Znikoma   smuga   czerni,   nie   szersza   niż   paznokieć,   urastała   w   oczach   przerażonych 

widzów do rozmiarów czeluści nieubłaganego przeznaczenia.

Po chwili osłupienia rozległ się gwar zmieszanych głosów. Trwał krótko i ustąpił miejsca 

ożywionej metodycznej działalności. Wszyscy wrócili do wyznaczonej pracy. W szczytowym 

momencie   brakło   czasu   na   wzruszenia.   Ostatecznie   to   grono   naukowców   miało   konkretne 

zadania. Nawet Aton gdzieś znikł.

- Wstępny kontakt nastąpił plus minus piętnaście minut temu - odezwał się prozaicznie 

background image

Szirin.   -   Trochę   za   wcześnie.   Ale   i   tak   nieźle,   biorąc   pod   uwagę   błędy   nieuniknione   w 

wyliczeniach.

Rozejrzał się dokoła, podszedł na palcach do zapatrzonego wciąż w okno Teremona i 

odciągnął go lekko.

- Aton jest wściekły - szepnął. - Niech pan trzyma się na uboczu. Przegapił wstępny 

kontakt z powodu awantury z Latimerem. Lepiej go unikać, bo każe pana wyrzucić przez okno.

Reporter skinął głową i usiadł bez słowa. Psycholog spojrzał nań ze zdziwieniem.

- Do licha! - zawołał. - Dygoce pan cały, człowieku!

- Co?

Teremon oblizał zaschłe wargi. Próbował się uśmiechnąć.

- Niezbyt dobrze się czuję. To fakt - bąknął. Szirin zmierzył go chłodnym wzrokiem.

- Ale nie traci pan odwagi, prawda?

- Nie! - obruszył się gwałtownie. - Nie! Proszę mi dać trochę czasu. Ja... Nie mogłem 

uwierzyć w te brednie... Nie wierzyłem... Dopiero teraz! Proszę mi dać trochę czasu. Muszę się 

zastanowić, przywyknąć... Wy wszyscy szykowaliście się dwa miesiące, może dłużej...

- Tak. To racja - przyznał z namysłem psycholog. - Proszę posłuchać! Ma pan kogoś 

bliskiego? Żonę, dzieci, rodziców?

- Chodzi o Kryjówkę, prawda? - reporter pokręcił głową. - Nie, proszę się nie kłopotać. 

Mam tylko siostrę. Mieszka dwa tysiące mil od Saro. Nie znam nawet bliższego adresu.

- No, a pan? Zdążyłby pan jeszcze do Kryjówki. Jest jedno wolne miejsce, moje. Nic tu 

po panu, a w przyszłości...

- Podejrzewa pan, że umieram ze strachu - przerwał cicho Teremon. - Nie, drogi panie. 

Jestem dziennikarzem. Zlecono mi reportaż i nie myślę rezygnować.

Psycholog uśmiechnął się mętnie.

- Rozumiem. Ambicja zawodowa.

-   Niech   i   tak   będzie...   Do   licha!   Oddałbym   prawą   rękę   za   butelkę   bodaj   o   połowę 

mniejszą niż ta, którą pan wysuszył. Bardzo by mi się przydała... - urwał, bo Szirin dał mu nagle 

kuksańca.

- Słyszy pan? - rzucił i ruchem głowy wskazał kultystę, który, niepomny na nic, stał 

zapatrzony w okno i z wyrazem  zachwytu  na twarzy mamrotał  coś przeciągłym,  śpiewnym 

głosem.

- Co on mówi? - zapytał dziennikarz.

- Cytuje piąty rozdział Księgi Objawienia. Cicho! Niech pan słucha.

Głos Latimera wzmógł się nagle, zadźwięczał nutą uniesienia.

“Działo się, iż w owe dni słońce Beta trzymało coraz dłużej i dłużej samotną stróże na 

background image

niebiesiech,  aż  przyszła   pora, gdy  przez  całe   pół  obrotu zostało   samo   jedno  i świeciło   nad 

Lagazą, umniejszone i ostygłe.

I ludzie gromadzili się na miejskich placach oraz drogach publicznych, by dziwować się i 

radzić, bowiem zawładnął nimi upadek ducha. Myśli mieli zmącone, mowę zająkliwą, a dusze 

ich oczekiwały przybycia gwiazd.

A w mieście  Trigon, w samo  południe, wystąpił Wendret 2 i tako prawił ludziom z 

Trigonu: »Słuchajcie moich słów, o, grzeszni! W pogardzie macie sprawiedliwość, atoli bliski 

jest dzień porachunku. Oto Grota nadchodzi, aby pochłonąć Lagazę, a także was i wszystko, co 

się wokół znajduje«.

Kiedy zaś prawił tak, wargi Groty Ciemności minęły skraj Bety i zniknęła ona z niebios 

Lagazy. Gromko odezwały się krzyki, a wielki lęk ogarnął ludzkie dusze.

Działo się tak, że Ciemność Groty padła na Lagazę i na całej powierzchni jej zamarło 

światło.   Ludzie   jakoby   zaniewidzieli,   albowiem   nikt   nie   mógł   dojrzeć   sąsiada,   jakkolwiek 

oddech jego czuł na swoim licu.

I   wśród   powszechnej   czerni   zajaśniały   nieprzeliczone   gwiazdy,   a   przybycie   ich 

zwiastowała muzyka  takiej krasy, że nawet liście drzew odmieniły się w języki wołające ku 

niebiosom w zachwyceniu.

W onej to chwili dusze opuściły ludzkie ciała, a ludzie odmienili się w srogie bestie i 

niby dzik zwierz puszczy uganiali się wśród wrzawy ulicami miast Lagazy.

Z   gwiazd   spłynął   Ogień   Niebiański,   a   gdzie   spoczął,   miasta   Lagazy   obracały   się   w 

pogorzeliska i nie zostało śladu człowieka ani dzieł jego.

Naonczas...

Nuta głosu Latimera uległa ledwie uchwytnej zmianie. Kultysta nie spojrzał w stronę 

słuchaczów,   lecz   zdał   sobie   widać   sprawę   z   ich   skupionej   uwagi.   Gładko,   bez   pauzy   dla 

oddechu, zmienił ton, począł wymawiać sylaby bardziej melodyjnie, płynniej.

Teremon   patrzył   nań   zdziwiony.   Wyrazy   zdawały   mu   się   niemal   znajome,   chociaż 

różniły  się akcentem,   sposobem  wymawiania   samogłosek.   Mimo  to  recytacja   Latimera  była 

niezrozumiała.

Szirin uśmiechnął Się chytrze.

- Przeszedł na jakiś starocykliczny język, pewno z tradycyjnego dla kultystów drugiego 

cyklu. Widzi pan, w tym języku była początkowo napisana Księga Objawienia.

- Mniejsza z nim. I tak dosyć usłyszałem - Teremon cofnął się z krzesłem, przygładził 

włosy dłonią, która już nie drżała. - Znacznie mi lepiej.

- Istotnie? - zapytał Szirin nie bez zdziwienia.

-   Znacznie   mi   lepiej,   mówię   panu!   Wzięło   mnie   przed   chwilą!   Słuchałem   pańskiej 

background image

gadaniny na temat grawitacji. Później zobaczyłem początek zaćmienia. Prawie się wykończyłem. 

Ale to... - lekceważącym gestem wskazał jasnobrodego kultystę. - Coś podobnego opowiadała 

mi niańka. Przez całe życie drwiłem z takich bredni. Trudno, bym się dziś dał nastraszyć. - 

Dziennikarz odetchnął głęboko i podjął siląc się na ton swobodny. - Ale dla zachowania dobrej 

formy wolę odwrócić krzesło tyłem do okna.

- Słusznie - przyznał  psycholog.  - I radziłbym  mówić  ciszej. Aton wydobył  właśnie 

głowę z pudła, w którym ją trzymał. A jak spojrzał na pana! Taki wzrok powinien zabijać.

Teremon skrzywił się z niesmakiem.

- Zupełnie zapomniałem o staruszku.

Starannie odwrócił krzesło tyłem do okna, zerknął przez ramię na kultystę.

- Przyszło mi na myśl - zaczął znów półgłosem - że musi istnieć jakieś zabezpieczenie 

przeciw gwiezdnemu obłędowi. Jak pan sądzi?

Psycholog zrazu nie odpowiedział. Zamyślił się, zerknął w kierunku słońca. Beta minęła 

zenit. Odblask z  okna, który tworzył na podłodze krwawy prostokąt, dosięgną! brzucha Szirina.

Ciemny rąbek zmienił się tymczasem w czarną plamę zakrywającą trzecią część Bety. 

Psycholog wzdrygnął  się, a gdy odwrócił głowę, jego pulchne policzki wydawały się mniej 

czerstwe. Z prawie wstydliwym uśmiechem również odwrócił swoje krzesło.

- Myślę - odezwał się - że w samym Saro dwa miliony ludzi odzyskało nagle wiarę i na 

gwałt   próbuje   przystać   do   kultystów   -   uśmiechnął   się   ironicznie.   -   Kult   przeżywa   godzinę 

niespodziewanego odrodzenia. Zapewne wykorzysta ją należycie. Przepraszam... Co pan mówił?

- Ja? Niepokoi mnie pytanie, jak kultyści przekazują Księgę Objawienia z jednego cyklu 

w drugi, a zwłaszcza kto i kiedy mógł ją napisać. Musi istnieć jakieś zabezpieczenie przeciw 

gwiezdnemu obłędowi, bo gdyby wszyscy potracili zmysły, księga nie mogłaby powstać.

Psycholog zmierzył Teremona pochmurnym wzrokiem.

- Oczywiście, młody człowieku, nie dysponujemy wiarygodnymi zeznaniami naocznych 

świadków.   Mamy   jednak   jako   tako   wyrobiony   pogląd   na   sprawę.   Proszę   posłuchać.   Trzy 

kategorie ludzi mogły znieść katastrofę stosunkowo dobrze. Po pierwsze ci nieliczni, którzy nie 

zobaczyli gwiazd: niewidomi albo pijani do nieprzytomności od początku zaćmienia do końca. 

Zostawmy ich w spokoju, bo nie potrafią dać żadnego świadectwa. Druga kategoria to dzieci do 

sześciu lat, dla których świat jest tak nowy i dziwaczny, że nie zatrwożą ich nawet gwiazdy i 

Ciemność. Poczytują kataklizm za jeszcze jeden nowy szczegół obcego środowiska. Rozumie 

pan, prawda?

- Zapewne - bąknął reporter tonem powątpiewania.

-   Na   koniec   są   osobnicy   o   umyśle   zbyt   prymitywnym,   by   mogły   w   nim   nastąpić 

gwałtowne i nieodwracalne zaburzenia. Zaćmienie nie może zbytnio dotknąć ludzi minimalnie 

background image

wrażliwych,   takich   dla   przykładu,   jak   ciemny,   zatyrany   chłop.   Widzi   pan   -   po   jednym   z 

kataklizmów dzieci zachowały mętne wspomnienia, które uzupełnione niedorzecznym bełkotem 

debilów,   dały   początek   Księdze   Objawienia.   Jak   stąd   wynika,   materiału   historycznego 

dostarczali ludzie najmniej powołani na twórców historii; małe dzieci i półgłówki. Oni stworzyli 

Księgę Objawienia przepisywaną, zmienianą i wznawianą z cyklu na cykl.

- Sądzi pan, że przekazywano ją metodą, którą dziś chcecie zastosować wobec tajemnic 

prawa grawitacji?

- Może - Szirin wzruszył ramionami. - Nie chodzi o szczegóły metody. Fakt, że Księgę 

Objawienia przekazywano. Zmierzam do czegoś zupełnie innego. Może to być jedynie bełkot, 

jeżeli nawet opiera się na prawdzie. Przypomina pan sobie nieudany eksperyment z otworami w 

dachu, który przeprowadzili Imot i Faro?

- Naturalnie.

- Wie pan, dlaczego nie powiod... - Szirin urwał i wstał wyraźnie zaniepokojony, bo do 

rozmawiających zbliżył się Aton z twarzą przypominającą tragiczną maskę.

- Co się stało?! - zawołał psycholog.

Kiedy Aton odprowadzał go na stronę, Szirin wyczuwał łokciem drżenie jego palców.

- Nie tak głośno! - zaczął dyrektor cichym, udręczonym głosem. - Przed chwilą przyszła 

bezpośrednią linią wiadomość z Kryjówki.

- Coś nie w porządku? - zaniepokoił się Szirin.

- Nie tam. Już opieczętowali wejście. Do pojutrza zostaną jak w grobie. Są bezpieczni. 

Ale miasto... Nie wyobrażasz sobie, Szirin... Straszliwy zamęt... - sędziwy astronom zdradzał 

wyraźne zaburzenia mowy.

- No i co? - rzucił niecierpliwie Szirin. - Będzie jeszcze gorzej. Czemu się trzęsiesz? - 

urwał, lecz po chwili podjął podejrzliwie. - Powiedz no, jak się czujesz?

Oczy Atona błysnęły gniewnie. Później zblakły, przybierając trwożny wyraz.

-   Nic   nie   rozumiesz.   Kultyści   nie   próżnują.   Podburzają   ludność   do   szturmu   na 

obserwatorium. Obiecują natychmiastowy stan łaski, zbawienie wieczne... Czego nie obiecują! 

Co robić, Szirin?

Psycholog pochylił czoło. Długo przyglądał się w zamyśleniu szpicom swoich butów, 

bębnił palcami po brodzie. Wreszcie podniósł wzrok.

- Co robić? - rzucił szorstko. - Nic. Nie mamy nic do roboty. Czy twoi ludzie wiedzą?

- Nie. Skąd znowu!

- Dobrze. Utrzymaj sekret. Ile czasu do całkowitego zaćmienia?

- Niespełna godzina.

- Nie ma rady. Ale można iść na hazard. Trzeba czasu, żeby zgromadzić i zorganizować 

background image

naprawdę groźny tłum. Doprowadzenie go tutaj potrwa jeszcze dłużej. Znajdujemy się dobre 

pięć mil od centrum miasta. Pamiętaj o tym.

Szirin spojrzał przez okno ku stokom wzgórz, gdzie pola ustępowały stopniowo miejsca 

koloniom białych domków na peryferiach. Podążył wzrokiem dalej w kierunku stolicy, która 

wydawała się mętną plamą na horyzoncie, tumanem mgieł w zamierającym blasku Bety.

-   Trzeba   czasu   -   powtórzył   nie   odwracając   głowy.   -   Pracujmy   i   módlmy   się,   aby 

całkowite zaćmienie przyszło pierwsze.

Beta była przepołowiona. Linia graniczna wyginała się lekko ku jeszcze jasnej części. Jak 

gdyby opadała gigantyczna powieka.

Psycholog  nie słyszał  stłumionego  gwaru w  obserwatorium.  Odczuwał  tylko  głęboką 

ciszę pobliskich pól. Nawet owady umilkły opanowane grozą. Martwe przedmioty pociemniały... 

Wzdrygnął się, gdy głos zabrzmiał tuż nad jego uchem.

- Czy coś się stało? - zapytał Teremon.

- Co?... Nie... Wróć pan na krzesło. Przeszkadzamy tutaj.

Odeszli do swojego kąta, lecz Szirin długo się nie odzywał. Palcem próbował rozluźnić 

kołnierzyk, poruszał szyją do przodu i tyłu. Widocznie jednak nie przynosiło mu to ulgi. Nagle 

podniósł wzrok.

- Ma pan trudności z oddychaniem? - zapytał.. Dziennikarz szeroko otworzył oczy. Kilka 

razy odetchnął głęboko.

- Nie... A dlaczego?

-   Myślę,   że   za   długo   wyglądałem   oknem.   Podziałał   na   mnie   zmrok.   Trudności   z 

oddychaniem to jeden z pierwszych objawów klaustrofobii.

Teremon wciągnął głęboko powietrze.

- Nie... Nic mi nie dolega... O! Mamy trzeciego...

Barczysta postać Bineja stanęła między światłem a zaszytą w kąt parą. Szirin spojrzał nań 

pytająco.

- Co słychać, Binej?

Młody człowiek zaczął przestępować z nogi na nogę, uśmiechając się z zakłopotaniem.

- Pozwoli pan, że przysiądę się na chwilę? Chciałbym  trochę pogadać. Moje aparaty 

nastawione. Mogę próżnować aż do całkowitego zaćmienia - urwał, zerknął w stronę kultysty, 

który przed kwadransem wydobył z rękawa mały oprawny w skórę tomik i bez słowa zaczął 

czytać w głębokim skupieniu. - Nie sprawia kłopotu, prawda?

Szirin   pokręcił   głową.   Prostował   ramiona,   zmuszał   się,   by   oddychać   regularnie,   co 

pochłaniało całą jego uwagę.

- Ma pan trudności z oddychaniem, Binej? - odezwał się nagle. Binej pociągnął nosem.

background image

- Nie wydaje mi się tu duszno... - odrzekł.

-   Ja   zaczynam   odczuwać   coś   w   rodzaju   klaustrofobii   -   bąknął   psycholog   tonem 

usprawiedliwienia.

- Aha... Na mnie działa to inaczej. Mam wrażenie, że oczy zapadają mi się coraz głębiej. 

Widzę mętnie... Jak to wyrazić... No po prostu przedmioty zatraciły wyraźne kontury. I zimno 

mi, okropnie zimno.

- Zimno jest naprawdę. To nie złudzenie. - Teremon uśmiechnął się krzywo. - Palce u 

nóg mam lodowate, jak gdybym podróżował w wagonie-chłodni.

- Jedno jest konieczne - zabrał głos Szirin. - Trzeba zająć myśli sprawami zewnętrznymi. 

Niedawno  tłumaczyłem  Teremonowi,   dlaczego   spełzł   na  niczym  eksperyment   z  dziurami   w 

dachu.

- Ledwie pan zaczął - wtrącił dziennikarz, objął rękami kolano i wsparł na nim brodę.

- Imot i Faro popełnili błąd, przyjmując Księgę Objawienia zbyt dosłownie. Sądzę, że nie 

należy przypisywać gwiazdom właściwości fizycznych. Być może w absolutnej ciemności umysł 

ludzki odczuwa nieodpartą potrzebę światła, stwarza je więc w wyobraźni. W takim przypadku 

gwiazdy stanowiłyby tylko iluzję.

- Innymi słowy - przerwał Teremon - twierdzi pan, że gwiazdy są skutkiem, nie jedną z 

przyczyn szaleństwa. Po co zatem fotografie Bineja?

- O ile wiem, po to, by dowieść, iż gwiazdy to złudzenie, a może, by dowieść czegoś 

przeciwnego. Ponadto...

Binej przysunął bliżej krzesło. Ożywił się niespodziewanie.

- Cieszę się, że poruszył pan ten temat - oczy błysnęły mu, uniósł palec wymownym 

gestem. - Dużo myślałem o gwiazdach i nasunęła mi się pewna koncepcja. Naturalnie to bańka 

mydlana. Nie mam zamiaru wysnuwać poważnej teorii. Ale moja koncepcja chyba zasługuje na 

uwagę. Chcą panowie posłuchać?

Zawahał się, lecz Szirin zasiadł wygodniej i powiedział:

- Proszę mówić. Słuchamy.

- Otóż przyjmijmy, że we wszechświecie mogą istnieć inne słońca - młody astronom 

zająknął się wstydliwie. - Naturalnie mam na myśli słońca tak odległe, że wytwarzane przez nie 

światło jest za słabe, byśmy je mogli dostrzec na Lagazie. Pewno to brzmi jak fragment noweli 

fantastyczno-naukowej?

- Niekoniecznie. Ale czy tej hipotezy nie obala fakt, że zgodnie z prawem grawitacji 

pańskie słońca winny zdradzać swoje istnienie siłą przyciągania?

- Nie - jeżeli znajdują się wystarczająco daleko, w odległości dajmy na to czterech lat 

świetlnych albo więcej. W takim przypadku nie bylibyśmy w stanie za obserwować perturbacji 

background image

występujących  zbyt  słabo. Przypuśćmy,  że  istnieje wiele  takich  słońc  - dziesięć  albo  nawet 

dwadzieścia. Teremon gwizdnął raz jeszcze.

-   Wyborny   temat   artykułu   w   świątecznym   dodatku!   Dwadzieścia   słońc   i   kosmos   o 

średnicy ośmiu lat świetlnych! Czymże jest nasz wszechświat - kruszyną! Ludzie by to pożerali!

- To  tylko  przypuszczenie  -  usprawiedliwiał   się Binej.  - Sądzę  jednak,  że  dostrzegli 

panowie sedno sprawy. Podczas zaćmienia, kiedy nie będzie prawdziwego światła słonecznego, 

takie słońca, w liczbie dziesięciu czy dwudziestu, mogłyby stać się widoczne. Ze względu na 

odległość sprawiałyby wrażenia kropek. Kultyści mówią o milionach gwiazd, ale to oczywista 

przesada. W kosmosie nie ma miejsca dla miliona słońc. Chyba, żeby się stykały.

Szirin słuchał z rosnącą uwagą.

- W tym coś jest, Binej - podchwycił. - Przesada stałaby się nieunikniona. Jak panu 

zapewne wiadomo, umysł ludzki nie potrafi ogarnąć bezpośrednio liczby większej od pięciu. 

Wyżej mamy tylko pojęcie “wiele”. Dziesiątek czy milion... nie ma wtedy różnicy... Wyborny 

pomysł!

- Mam także  inny - podjął młody astronom.  - Przyszło  panu kiedy do głowy,  że w 

odpowiednio   prostym   systemie   grawitacja   stanowiłaby   bardzo   nieskomplikowany   problem? 

Wyobraźmy sobie świat, w którym jest tylko jedna planeta z jednym słońcem. Planeta krąży po 

idealnej elipsie, a pojęcie siły przyciągania narzuca się tak oczywiście, że można je uznać za 

pewnik. Na takiej planecie astronomowie odkryliby prawo grawitacji zapewne i bez teleskopu. 

Wystarczyłaby obserwacja gołym okiem.

- Czy taki system byłby dynamicznie stabilny? - zapytał Szirin tonem powątpiewania.

-   Z   pewnością.   Należałoby   go   nazwać   układem   “jeden   do   jednego”.   Matematycznie 

funkcjonowałby bez zarzutu. Mnie jednak interesują bardziej zastrzeżenia filozoficznej natury.

- Miło pomyśleć o czymś takim. Ale to piękna abstrakcja - niby idealny gaz czy zero 

absolutne.

- Naturalnie - przyznał Binej. - Najsłabszą stronę stanowi fakt, że na takiej planecie nie 

powstałoby życie. Zbyt mało byłoby ciepła i światła. Ale to nie koniec. Gdyby planeta obracała 

się   dokoła   własnej   osi,   przez   połowę   każdego   dnia   musiałaby   panować   zupełna   ciemność. 

Niepodobna   liczyć,   by   życie,   całkowicie   zależne   od   światła,   mogło   rozwinąć   się   w   takich 

warunkach. Ponadto...

Szirin zerwał się tak raptownie, że przewrócił krzesło.

- Aton przyniósł światło! - przerwał bez ceremonii.

- Światło! - powtórzył Binej i z uśmiechem niewysłowionej ulgi zwrócił głowę w stronę 

dyrektora.

Aton piastował w ramionach kilka prętów o calowej średnicy, długich mniej więcej na 

background image

stopę. Nad wiązką spoglądał na zgromadzenia asystentów.

- Do roboty! - zakomenderował. - Chodź, Szirin, pomożesz mi.

Psycholog przydreptał do Atona i wspólnymi siłami, wśród absolutnej ciszy, osadzali 

jeden po drugim pręty w zaimprowizowanych metalowych uchwytach, zawieszonych na ścianie.

Jak   gdyby   sprawował   najbardziej   uświęcony   obrzęd   religijny,   Szirin   ożywił   zapałkę 

płomieniem, który z kolei przytknął do górnego końca jednego z prętów.

Płomień   pociemniał,   drgnął   niepewnie.   Później   rozjaśnił   się   nagle   i   żółtawy   blask 

syczącej   pochodni   dobył   z   mroku   pomarszczoną   twarz   dyrektora.   Aton   cofnął   rękę. 

Spontaniczny okrzyk wstrząsnął szybami w oknach.

Nad prętem unosiło się sześć cali chwiejnego blasku! W taki sam sposób zapalili resztą 

prętów,   dzięki   czemu   powstało   sześć   niezależnych   źródeł   ognia   malującego   żółtawo   głąb 

pokoju.

Światło było mętne, jeszcze bardziej przyćmione niż nikły blask Bety. Płomyki drgały 

ustawicznie, rodziły dziwaczne cienie, które snuły się po ścianach, niepewne i chwiejne, jak 

pijacy. Pochodnie kopciły obrzydliwie, rozsiewając zaduch spalenizny. Dawały jednakże żółte 

światło, a to przecież miało swoją wymowę po paru godzinach pod słabnącymi promieniami 

Bety. Nawet Latimer oderwał wzrok od książki i z zachwytem gapił się na osobliwe zjawisko.

Szirin począł grzać dłonie przy najbliższym płomyku. Nie dbał o sadze osiadające na 

skórze szarymi drobinami.

- Piękne! - mamrotał do siebie. - Cudowne! Nie wiedziałem dotychczas, że żółty kolor 

posiada tyle czaru.

Teremon podejrzliwie przyglądał się pochodniom. Marszczył nos, wietrzył cierpki odór.

- Co to takiego? - odezwał się wreszcie.

- Drewno - odparł krótko Szirin.

- Nie! Cal od góry pręt jest już zwęglony. Ogień wyrasta z niczego i świeci.

-   W   tym   właśnie   całe   piękno.   Ma   pan   przed   sobą   naprawdę   doskonałe   urządzenie 

produkujące sztuczne światło. Mamy kilkaset  takich  sztuk, ale  większość jest oczywiście  w 

Kryjówce. Widzi pan... - psycholog zerknął na swoje poczerniałe dłonie, wytarł je chusteczką. - 

Widzi pan - wystarczy gąbczasty rdzeń zwykłej trzciny wodnej wysuszyć dokładnie i nasycić 

zwierzęcym tłuszczem. Później przytyka się do pręta ogień i tłuszcz płonie bardzo wolno. Pali 

się   to   nieprzerwanie   przez   blisko   pół   godziny.   Pomysłowe,   prawda?   Wynalazek   jednego   z 

młodych pracowników naszego uniwersytetu.

Po   krótkotrwałej   sensacji   w   obserwatorium   ucichło.   Latimer   przeniósł   swoje   krzesło 

bezpośrednio pod pochodnię i czytał. Jego wargi poruszały się w monotonnym rytmie modłów 

do   gwiazd.   Binej   odszedł,   by   skontrolować   aparaty   fotograficzne.   Teremon   skorzystał   ze 

background image

sposobności i uzupełniał notatki do artykułu, który dnia następnego miał ukazać się w “Kronice 

Saro”. Robił to od dwu godzin metodycznie, sumiennie i, jak zdawał sobie sprawę, najzupełniej 

bezcelowo.

Wesołe błyski w jego oczach świadczyły, że pracowite zapiski nie dotyczą złowrogiego 

nieba, powlekającego się stopniowo ciemną purpurą i coraz bardziej przypominającego barwą 

świeżo obrany burak nadprzyrodzonych rozmiarów.

Powietrze   jak   gdyby   gęstniało.   Pokój   wypełniał   niemal   dotykalny   półmrok.   Na   tle 

szarzyzny rysował się wyraźnie kształt żółtych płomieni. Pochodnie dymiły mocno i syczały. Od 

czasu do czasu słychać było ciche, niepewne kroki wokół stołu albo westchnienie człowieka 

starającego się zachować spokój w świecie groźnych cieni.

Teremon pierwszy zwrócił uwagę na dobiegające z zewnątrz odgłosy. Były to ledwie 

uchwytne echa dźwięku i zapewne przeszłyby niepostrzeżenie, gdyby nie zalegająca pod kopułą 

śmiertelna cisza.

Dziennikarz  wyprostował  się, odłożył  notes. Przez  chwilę  nasłuchiwał.  Później  wstał 

ciężko, niechętnie, przeszedł między solaroskopem a jednym z aparatów fotograficznych i stanął 

na tle okna.

Ciszę rozdarł jego krzyk wezbrany grozą.

- Szirin!

Praca ustała. Szirin i Aton znaleźli się momentalnie u boku reportera. Nawet Imot 70, 

który siedział wysoko przy wzierniku olbrzymiego solaroskopu, odwrócił się wraz z ruchomym 

stołkiem i niespokojnie patrzył ku dołowi.

Na niebie Beta - okopcony, rudy skrawek - po raz ostatni mierzyła Lagazę tragicznym 

spojrzeniem. Od strony miasta wschodni widnokrąg ginął w ciemności, a droga łącząca Saro z 

obserwatorium   przypominała   brudnoczerwoną   kreskę   na   tle   drzew,   które   utraciły 

indywidualność, tworząc jedną mętną, brunatną masę.

Uwagę przykuwała głównie sama szosa, po której sunęła z wolna inna, niezwykle groźna 

brunatna masa.

- Szaleńcy z miasta! - zabrzmiał zdławiony głos Atona. - Idą!

- Ile czasu do całkowitego zaćmienia? - zapytał psycholog.

- Kwadrans, ale... Ale oni tu będą za pięć minut.

-   Nie   szkodzi.   Pracujcie   dalej.   Zdołamy   ich   powstrzymać.   Obserwatorium   to   istna 

forteca. Aton! Na wszelki wypadek nie spuszczaj z oka tego młodego kultysty. Teremon, za 

mną!

Po chwili psycholog był za drzwiami. Teremon deptał mu po piętach. Pod sobą mieli 

szerokie, kręcone schody, które opadały spiralą i w głębi szybu nikły pośród szarego mroku.

background image

Pierwszy impet przeniósł ich o pięćdziesiąt stóp niżej. W górze zniknął żółtawy prostokąt 

otwartych drzwi. Z dołu nacierała złowroga czerń.

Szirin zatrzymał się, chwycił za pierś pulchną dłonią. Oczy wyszły mu z orbit.

-   Brak...   mi..   tchu...   -   wyjąkał   przerywanym   głosem.   -   Idź   dalej   sam,   Teremon... 

Zarygluj... drzwi... Wszystkie!...

O kilka stopni niżej dziennikarz przystanął również, odwrócił głowę.

- Nie wytrzyma pan minutę dłużej?

Szirin sapał głośno. Wdychał i wydychał powietrze, jak gęsty, lepki syrop. Zdawał sobie 

sprawę, że na myśl o samotnym zapadnięciu w tajemniczą Ciemność wzbiera w nim panika. 

Otwarcie mówiąc - bał się.

- Proszę zaczekać - powiedział Teremon. - W tej chwili wrócę.

Wspiął się na górę, po dwa stopnie naraz. Serce waliło mu jak młotem - bynajmniej nie 

ze   zmęczenia.   Wtargnął   do   pokoju   i   gwałtownie   wyrwał   pochodnię   z   oprawki.   Cuchnęła 

brzydko. Dym gryzł w oczy, oślepiał. Ale Teremon ściskał w ręku źródło światła, jak gdyby miał 

ochotę ucałować je radośnie. Kiedy zbiegał schodami, płomyk chwiał się, umykał do tyłu.

Psycholog odemknął powieki i jęknął głucho, kiedy Teremon nachylił się i potrząsnął go 

za ramię.

- Już dobrze. Trzymaj się, Szirin. Mamy światło. Uniósł pochodnię nad głową, chwycił 

psychologa za łokieć i poczęli schodzić w opiekuńczym, jasnym krążku. W pomieszczeniach 

biurowych   na   parterze   było   nieco   widniej,   więc   Teremon   odczuł   wyraźną   ulgę.   Groza 

ustępowała.

- Trzymaj! - rzucił szorstko wręczając pochodnię Szirinowi. - Słyszysz, co się tam dzieje?

Przez zamknięte drzwi dobiegały strzępy ochrypłych, nieartykułowanych wrzasków.

Ale Szirin miał słuszność. Obserwatorium było zbudowane jak forteca. Wzniesiono je w 

ubiegłym stuleciu, kiedy neogawotański styl architektury osiągał szczyty rozkwitu i brzydoty. 

Budowniczowie mieli na względzie raczej wygodę i trwałość niż piękno.

W oknach widniały kraty z grubych na cal żelaznych prętów, zapuszczonych głęboko w 

betonowe   futryny.   Potężnych   ścian   nie   nadwerężyłoby   nawet   trzęsienie   ziemi,   a   ogromną 

dębową płytę głównych drzwi wzmacniały metalowe ćwieki.

Teremon wyciągnął rękę. Rygle szczęknęły głucho.

W   przeciwległym   końcu   korytarza   Szirin   klnąc   półgłosem   wskazywał   ręką   zamek 

bocznych drzwi, wyważony, bezużyteczny.

- Z pewnością Latimer dostał się tędy - powiedział.

- Nie stój w miejscu! - rzucił niecierpliwie reporter. - Pomóż przesuwać meble. I nie tkaj 

mi pod nos pochodni. Duszę się dymem! - strofował psychologa wlokąc ciężki stół w kierunku 

background image

drzwi.

Nim upłynęły dwie minuty, stanęła barykada, która brak piękna i symetrii wyrównywała 

wagą i oporem bezwładnej masy.

W   oddali   słychać   było   kołatanie   gołymi   pięściami   w   drzwi.   Bezładne   krzyki   tłumu 

wydawały się dalekie, nierealne.

Napastnicy wyruszyli z Saro, opanowani jedynie dwoma uczuciami. Pragnęli zniszczyć 

obserwatorium i dzięki temu zyskać obiecywane przez kultystów zbawienie, a ponadto ulegali 

niepohamowanemu   obłędnemu   przerażeniu.   Nie   było   czasu,   by   starać   się   o   pojazdy,   broń, 

przywódcę   lub   jaką   bądź   organizację.   Pieszo   ruszyli   na   obserwatorium,   aby   je   szturmować 

gołymi rękami.

Byli na miejscu. Ostatnie rubinowe krople blasku Bety spływały na Lagazę, oświetlając 

mętnie  ludzi, którym  został jedynie powszechny paraliżujący strach. - Wracajmy na górę! - 

rzucił Teremon.

Pod kopułą tylko  Imot  został na dawnym  miejscu przy solaroskopie. Inni zebrali się 

wokół   aparatów   fotograficznych.   Binej   wydawał   polecenia   schrypniętym,   pełnym   napięcia 

głosem.

- Uwaga! Zdejmuję Betę tuż przed całkowitym zaćmieniem i zmieniam kliszę. Każdy z 

was ma jeden aparat. Pamiętacie czas ekspozycji?

Odpowiedział mu zdyszany szmer potakiwań.

Binej przetarł oczy dłonią.

- Jak tam pochodnie, palą się? Mniejsza z nimi. Widzę - wyprostował się na krześle. - 

Pamiętajcie... Nie kusić się o dobre zdjęcia. Nie marnować czasu, żeby objąć dwie gwiazdy. 

Wystarczy jedna. A jeżeli... Jeżeli ktoś poczuje, że... że z nim źle... niech nie dotyka aparatów.

W pobliżu drzwi Szirin szepnął Teremonowi:

- Zaprowadź mnie do Atona. Nie widzę go.

Dziennikarz   milczał.   Mętne   sylwetki   ukazywały   się   i   nikły.   W   górze   pochodnie 

przypominały drobne żółte plamki.

- Ciemno! - westchnął żałośnie.

Psycholog wyciągnął ręce, omackiem poczłapał przed siebie.

- Aton! - wołał. - Aton! Teremon chwycił go za ramię.

- Czekaj! Zaprowadzę cię.

Z trudnością brnął przez pokój. Zamykał oczy, żeby nie widzieć Ciemności. Usiłował nie 

myśleć o własnym wewnętrznym chaosie.

Nikt ich nie słyszał, nikt nie zwracał na nich uwagi. Szirin zataczał się wzdłuż ściany.

- Aton! Aton!

background image

Nagle poczuł dotknięcie rozdygotanych palców, usłyszał szept.

- To ty, Szirin?

- Aton! - psycholog zaczął oddychać normalnie. - Nie przejmuj się tłumem. Ten gmach 

wytrzyma.

Kultysta Latimer wstał. Twarz miał wykrzywioną spazmatycznie. Dał słowo. Jeżeli je 

złamie, narazi duszę na zgubę. Ale został sterroryzowany, niczego nie obiecał z własnej woli. 

Gwiazdy pojawią się rychło... Nie może stać bezczynnie, pozwolić... Mimo wszystko jednak 

wiąże go słowo...

Binej uniósł głowę. Jego ledwie widoczna twarz majaczyła w półmroku, gdy spoglądał 

na   ostatnie promienie Bety. Później pochylił się znów nad aparatem. Wtedy Latimer powziął 

decyzję. Wyprostował się, zacisnął pięści tak, że paznokcie wpiły mu się w dłonie. Zatoczył się i 

na oślep ruszył z miejsca. Przed sobą miał tylko cienie. Nawet podłoga pod stopami zdawała się 

niematerialna.

Nagle zderzył się z kimś, kto go obalił i przygniótł całym ciężarem. Kultysta poczuł na 

szyi kleszcze palców. Podciągnął kolano, uderzył nim napastnika.

- Puść, bo zabiję! - ryknął.

Teremon, porażony nagłym bólem, wrzasnął głośno. Później syknął przez zęby:

- Ty złodzieju, oszuście!

Nagle uświadomił sobie wszystko. Usłyszał drżący głos Bineja.

- Mam! Mam! Do aparatów, chłopcy!

Reporter odczuł w niepojęty sposób, że ostatnia nić słonecznego blasku pociemniała i 

zgasła. Jednocześnie usłyszał zdławiony jęk Bineja i szczególny, cichy i krótki, okrzyk Szirina - 

histeryczny chichot przerwany chrapnięciem. Uświadomił też sobie ciszę - nagłą śmiertelną, 

głuchą ciszę za murami gmachu.

Przeciwnik omdlał mu w rękach, spojrzał więc w jego oczy i zobaczył w nich pustkę - 

odbijającą   żółtawy   blask   pochodni.   Przez   pianę   na   wargach   kultysty   dobywało   się   żałosne 

zwierzęce skomlenie.

Urzeczony grozą Teremon dźwignął się na łokciu, zwrócił wzrok w stronę złowieszczej 

czerni okna.

I wtedy zobaczył gwiazdy! Nie marne trzy tysiące sześćset gwiazd widocznych z Ziemi! 

Lagaza znajdowała się w centralnym punkcie olbrzymiej galaktyki. Trzydzieści tysięcy słońc 

jaśniało   przytłaczającym   splendorem,   stanowiąc   groźbę   straszniejszą   nawet   od   szalonego 

wichru, który wstrząsał zlodowaciałym, jałowym światem.

Teremon   wstał   z   wysiłkiem.   Brak   mu   było   tchu.   Mięśnie   kurczyły   się   boleśnie   pod 

wpływem paniki, niemożliwej do zniesienia. Popadał w obłęd i zdawał sobie z tego sprawę, więc 

background image

rozproszone   resztki   świadomości   szamotały   się   w   nim   szukając   ucieczki   z   beznadziejnej 

powodzi mrocznego lęku. Okropnie było wiedzieć, że nadchodzi szaleństwo, że za moment, on, 

Teremon, zostanie ciałem na miejscu, lecz wszystko, co najistotniejsze, odejdzie odeń, zapadnie 

w czarną otchłań szaleństwa. To była  Ciemność  - mrok, chłód, zatracenie.  Waliły się jasne 

ściany światła. Jak mordercze, czarne gruzy przytłaczały, miażdżyły.

Zderzył   się   z   kimś   pełznącym   na   czworakach,   lecz   zdołał   jakoś   nad   nim   przeleźć. 

Podnosił ręce do umęczonego gardła. Zataczając się zmierzał ku pochodniom, których blask 

pozbawiał go resztek wzroku.

- Światło! - zawodził. - Światło!

Gdzieś niedaleko Aton płakał, zanosił się szlochaniem jak przerażone dziecko.

- Gwiazdy! - jęczał. - Wszędzie gwiazdy! Nie wiedzieliśmy nic! Myśleliśmy, że sześć 

gwiazd   to   już   wszechświat!   Gwiazdy!   Wszędzie   gwiazdy!   I   Ciemność!   Mury   padają!   Nie 

wiedzieliśmy nic, nie wiemy, nie dowiemy się nigdy... Strącona przez kogoś pochodnia upadła 

na podłogę i zgasła z sykiem. Przybliżyła się groza gwiazd.

Za   oknem,   na   widnokręgu,   od   strony   Saro,   purpurowa   łuna   zaczęła   rosnąć,   jaśnieć, 

przybierać na sile. Nie był to odblask słonecznego światła.

Zapadła długa noc.

background image

Stephen Barr - Jądro krystalizacji

Kiedy wróciłem z biura do domu, byłem nie tyle zmęczony, co rozbity, lecz skutek był 

ten sam. Wszedłem do mieszkania, w którym znać było nieobecność żony, i wziąłem zimny 

prysznic. Temperatura w śródmieściu, według radia, wynosiła trzydzieści stopni, ale na moim 

termometrze było trzydzieści sześć. Ubrałem się i przeszedłem do saloniku - mocno żałowałem, 

że   nie   ma   mojej   żony,   Molly,   aby   mi   powiedziała,   dlaczego   dom   sprawia   wrażenie   tak 

zaniedbanego.

Co one takiego robią, myślałem, czego ja nie zrobiłem? Odkurzyłem dywan, sprzątnąłem 

wszędzie,   poprawiłem   poduszki.   Co   jeszcze?   A,   popielniczki!   Wypróżniłem   je,   umyłem, 

postawiłem z powrotem, ale w pokoju nadal znać było nieobecność kobiety.

Miałem w ogóle zły dzień. Zapomniałem nakręcić budzik, musiałem się więc bardzo 

spieszyć, aby zdążyć na dyskusję w sprawie opowiadań w studio stacji telewizyjnej, dla której 

piszę. Nie zwróciłem uwagi, że nadciąga burza, więc iście podzwrotnikowa ulewa zaskoczyła 

mnie bez parasola. Byłbym  wrócił do domu, ale podjechała akurat taksówka, którą zwolniła 

właśnie jakaś kobieta, więc popędziłem wśród deszczu i wsiadłem.

- Róg Madison i Pięćdziesiątej Czwartej - powiedziałem.

-   Dobra   -   odparł   kierowca.   Usłyszałem   zapuszczanie   motoru.   Kierowca   zapuszczał 

motor, zapuszczał, ale bez skutku.

- Bardzo mi przykro - rzekł po chwili - ale musi pan znaleźć inną taksówkę. Powodzenia.

Deszcz, jeśli to możliwe, padał jeszcze większy. Rozwinąłem gazetę, przykryłem  nią 

kapelusz   i   pobiegłem   do   kolejki   podziemnej.   Trzy   przecznice.   Ruch   zatrzymywał   mnie   na 

każdym   skrzyżowaniu,   więc   gdy   zbiegłem   na   peron   -   tuż   po   odejściu   kolejki   -   byłem 

przemoczony do nitki.

Po długim czekaniu wsiadłem do następnej kolejki, która spóźniła się na połączenie w 

śródmieściu. To samo zdarzyło się przy następnych dwóch przesiadkach, ale kiedy wyszedłem 

wreszcie na ulicę, przekonałem się, że deszcz ustał.

Zbliżając się do biura minąłem długi wykop, który szykowano pod fundamenty nowego 

budynku.   Gromadka   gapiów,   jak   zwykle,   przyglądała   się   spychaczom   i   robotnikom,   w 

szczególności   zaś   człowiekowi   ze   świdrem   pneumatycznym,   który   rozwalał   ogromną   grudę 

skamieniałej  gliny.  W chwili gdy na to spojrzałem,  odpadł duży kawał grudy i spod spodu 

ukazała   się   jakby   bryła   brudnego   szkła   wielkości   sporej   skrzyni.   Rozbłysła   w   promieniach 

słońca i w tym samym momencie trafił w nią świder.

Rozległ się szklisty dźwięk i bryła rozpadła się. Jeden z kawałów uderzył robotnika w 

background image

plecy, najwyraźniej nie robiąc mu żadnej krzywdy. W tej samej chwili, w chwili wybuchu, jeśli 

to można tak nazwać, poczułem jakby ukłucie w twarz i dotknąwszy policzka zobaczyłem na 

palcach krew. Wytarłem twarz chustką, zadraśnięcie było nieznaczne, mimo to krwawienie nie 

ustawało.   Wstąpiłem   więc   do   apteki,   kupiłem   plaster   i   zakleiłem   rankę.   Gdy   wreszcie 

przyszedłem do studia, okazało się, że jest już po konferencji.

Był to typowy przykład tego, co się dzieje w środowisku zwanym, zależnie od tego, czy 

stoi się wysoko, czy nisko w hierarchii, światem reklamy, grą reklamową czy też reklamowym 

kanciarstwem.

W drodze powrotnej znowu gubiłem połączenia i wróciłem późno. W bramie mojego 

bloku spotkałem znajomego policjanta rozmawiającego z dozorcą.

- Dzień dobry, panie Graham - odezwał się - co to było u was w Telewizji? - Spojrzałem 

pytająco, więc wyjaśnił: - Słyszeliśmy przed chwilą, że w pańskim biurze wszystkie sześć wind 

stanęło równocześnie. Zwariowana historia. Pan był przy tym?

- Nie, nie byłem - odparłem, a w duchu pomyślałem, że u nas w reklamie wszystko jest 

możliwe. Poszedłem wprost do siebie.

Psychiatrzy  twierdzą,   że  są ludzie   podatni  na  wypadki.   Co do  mnie,  ostatnio   jestem 

podatny na zbiegi okoliczności - rządzi mną po prostu przypadek i, z wyjątkiem budzika, który 

podlega mojej władzy, nie mam wpływu na to, co się dzieje.

Wszedłem   do  kuchenki,   by  się   czegoś   napić,   i   aby   raz   jeszcze   odczytać   wskazówki 

Molly, co mam robić do czasu jej powrotu (wyjechała do matki i miała wrócić za dziesięć dni). 

Molly zapisała dokładnie, jak mam robić kawę, jak otwierać puszki, kogo wezwać, gdybym 

zachorował, itd. Moja żona jest pielęgniarką i wierzy święcie, że bez niej nie umiałbym nawet 

oddychać. Ma rację, ale z innych powodów, niż sądzi.

Otworzyłem   lodówkę,   by   wyjąć   trochę   lodu,   i   spostrzegłem   kartkę:   “Mleko   i   masło 

chowaj zaraz z powrotem do lodówki i zamykaj szczelnie drzwiczki”.

Speszony   tą   uwagą,   zabrałem   szklankę   z   whisky   do   saloniku   i   siadłem   do   pisania. 

Przejrzałem rozdział powieści, która miała mnie uwolnić od pracy w Telewizji, i zauważywszy 

błąd, sięgnąłem po ołówek. Kiedy go odłożyłem, ołówek spadł z biurka, ja zaś nie spuszczając 

oczu   z   maszynopisu   sięgnąłem   dłonią   pod   fotel.   Następnie   spojrzałem   w   dół:   ołówek   stał 

sztorcem.

Oto,   pomyślałem,   jest   ten   jeden   wypadek   na   milion,   o   jakich   czasem   słyszymy. 

Podniosłem ołówek, wróciłem do powieści i wypiłem łyk whisky w poszukiwaniu natchnienia i 

ulgi od wilgotnego upału - ale nic mi to nie pomogło. Przeczytałem cały rozdział dla nabrania 

rozpędu, ale na ostatnim zdaniu utknąłem.

Do   licha   z   upałem,   z   ołówkiem,   z   Telewizją   i   reklamami!   Szklanka   była   już   pusta, 

background image

poszedłem więc do kuchni i znowu przeczytałem notatki Molly. Spostrzegłem jeszcze jedną, 

której dotąd nie zauważyłem, przypiętą do suszarki: “Śmieci zabierają o szóstej trzydzieści, więc 

trzeba wynieść w przeddzień wieczorem. Kocham cię”. Cóż można zrobić, kiedy kobieta kocha?

Przygotowałem sobie nową szklankę whisky z lodem, wróciłem do saloniku i zagapiłem 

się przez okno na dach domu naprzeciw. Słońce znowu świeciło i jakiś człowiek z drągiem porał 

się ze stadem gołębi. Krążyły wkoło chcąc opaść na dach, a człowiek im nie dawał.

Gołębie latają zawsze w określonym szyku i zawracają tak, że ich skrzydła jednocześnie 

chwytają promienie słońca. Myślałem właśnie o tym, gdy spostrzegłem, że w chwili zawracania 

ptaki zdawały się skupiać w jednym punkcie. Jakimś dziwnym przypadkiem chciały wszystkie 

zawracać w tym samym miejscu na niebie, zderzały się i spadały na dół.

Człowiek na dachu był równie zdziwiony jak ja. Podszedł do jednego z leżących ptaków, 

wziął go do ręki i gładził mu piórka kręcąc ze zdumieniem głową.

Moje rozważania o tym dziwnym wypadku w ruchu napowietrznym przerwały donośne 

głosy płynące z korytarza. Ponieważ cały nasz dom to ludzie bardzo dobrze wychowani, byłem 

zdumiony   tą   wrzawą.   Wśród   podniesionych   głosów   poznałem   głos   mego   sąsiada,   Nata, 

dziennikarza, bardzo spokojnego człowieka, u którego nigdy, o ile wiem, nie było hałaśliwych 

zebrań, zwłaszcza po południu.

- Jak pan może twierdzić coś podobnego?! - krzyczał Nat. - Mówię panu, że dopiero 

dzisiaj kupiłem te karty i odpakowałem talię, dopiero gdy zaczynaliśmy grać.

Kilka innych głosów wrzasnęło nagle w odpowiedzi:

- Nikomu nie trafia się kolor pięć razy pod rząd!

- I to wtedy, kiedy pan rozdaje!

Spór stawał się coraz gorętszy,  więc otworzyłem  drzwi, by w razie  potrzeby pomóc 

Natowi. Na wprost niego stało czterech mężczyzn, wyraźnie niezdecydowanych, czy wyjść, czy 

pozostać i obić Nata.

- Proszę! - wołał czerwony ze złości Nat podając talię kart. - Sprawdźcie sami, czy są 

znaczone!

- Dobrze, magiku! - zawołał jeden z mężczyzn wydzierając mu karty. - Powiedzmy, że 

nie są znaczone! Ale pięć razy pod rząd...

Urwał i wszyscy wpatrzyli się w rozsypane po ziemi karty. Połowa leżała grzbietem do 

góry - wszystkie odkryte były to karo lub kier.

W   tej   samej   chwili   nadeszła   winda   i   czterej   mężczyźni,   z   wyrazem   zdumienia   i 

przerażenia, wsiedli do niej w milczeniu i zjechali na dół. Nat wpatrywał się ciągle w dziwnie 

ułożone karty.

- Do licha! - zawołał zbierając je z ziemi. - Niech pan patrzy! Mój Boże, co za poker...

background image

Pomogłem mu zebrać karty, prosząc, by wstąpił do mnie na szklaneczkę l opowiedział 

całą historię, choć domyślałem się, co usłyszę.

Nat stopniowo się uspokajał, nie mogąc jednak ochłonąć ze zdumienia.

- Nigdy nie widziałem nic podobnego - rzekł. - Tamci nie wierzyli i zresztą nikt by nie 

uwierzył. Wszystkie rozdania zwyczajne: tu trójka, tam słaby sekwens czy coś w tym rodzaju, 

raz tylko któryś miał trzy damy i dziesiątki - dopóki ja nie zacząłem rozdawać. Panie! Raz po raz 

kolor od króla! I za każdym razem ktoś inny miał cztery asy.

Oddychał ciężko, więc wstałem, by mu nalać jeszcze szklaneczkę. Został mi jeden syfon 

wody, ale gdy nacisnąłem, góra pękła i odłamki szkła wpadły do środka.

- Muszę zejść na dół po wodę - powiedziałem.

- Też zejdę. Muszę wyjść na powietrze. W delikatesach na rogu sprzedawca dał mi trzy 

butelki wody. Włożył je zapewne do wilgotnej torby, bo kiedy mi je wręczał poprzez ladę, dno 

torby rozdarło się i butelki upadły na kamienną posadzkę. Żadna się jednak nie rozbiła, choć 

spadły z wysokości co najmniej pięciu stóp. Nat zbyt był pogrążony w myślach, by to spostrzec, 

a ja przyzwyczaiłem się już do cudów. Opuszczając sklep i sprzedawcę z otwartymi ustami, 

natknęliśmy się na mojego znajomego policjanta zaglądającego do środka również w osłupieniu.

Na   chodniku   jakiś   człowiek   idący   przed   Natem   pochylił   się   nagle,   aby   poprawić 

sznurowadła.   Nat,   nie   chcąc   na   niego   wpaść,   zszedł   z   krawężnika   i   w   tej   samej   chwili 

nadjeżdżająca taksówka skręciła, by nie wpaść na Nata. Jezdnia wciąż była mokra, taksówką 

zarzuciło i tylny zderzak lekko stuknął o przód małego wozu jadącego z dużą szybkością. Wóz 

skręcił w bok, wjechał na podjazd domu naprzeciwko i stanął z maską w drzwiach frontowych, 

które w tym samym momencie ktoś otworzył.

Nadjeżdżający kierowca, chcąc uniknąć zderzenia, wpadł w poślizg i kiedy wreszcie on i 

taksówkarz przestali manewrować po jezdni, znaleźli się na wprost siebie, a w poprzek ulicy. W 

rezultacie  żaden nie mógł ruszyć  się ani naprzód, ani w tył,  gdyż  taksówka dotykała  tyłem 

latarni, a wóz hydrantu.

Ulica,   choć   wąska,   jest   dwukierunkowa   i   w   mgnieniu   oka   ruch   z   obu   stron   został 

zakorkowany aż do najbliższych magistrali. Wszyscy kierowcy naciskali klaksony.

Danny, policjant, był wściekły; jego zły humor wzmógł się jeszcze bardziej po nieudanej 

próbie zadzwonienia do komisariatu z najbliższej budki.

Telefon nie działał.

U mnie na górze był  przeciąg, więc zamknąłem okno. Chciałem także odciąć się od 

hałasów i wrzasków z ulicy. Nat rozpogodził się.

- Wypiję z panem jeszcze szklaneczkę, a potem muszę iść do redakcji - rzekł. - Wie pan, 

to będzie dobry materiał dla gazety. - Uśmiechnął się i skinieniem głowy wskazał ulicę.

background image

Gdy wyszedł, spostrzegłem, że robi się ciemno, więc zapaliłem lampę na biurku. Wtedy 

też zwróciłem uwagę na firanki. Wszystkie powiązane były w węzły. A jedna miała aż trzy.

No tak, pomyślałem, to pewnie wiatr. Uznałem jednak, że warto zasięgnąć czyjejś opinii, 

i   podszedłem   do   telefonu,   by   zadzwonić   do   McGilla.   McGill   jest   zastępcą   profesora   na 

uniwersytecie na wydziale matematyki i mieszka W pobliżu. Ma bujną wyobraźnię, ale uważam, 

że zna się na wszystkim.

W słuchawce było jednak głucho. Jeszcze jeden kłopot, pomyślałem. Wtem usłyszałem, 

że ktoś kaszle; powiedziałem “Halo!” Odezwał się głos McGilla:

- To ty,  Alec?  Musiałeś  podnieść  słuchawkę w  momencie,  kiedy byliśmy  połączeni. 

Szczególny zbieg okoliczności.

- Wcale nie - odparłem. - Przyjdź do mnie, mam coś dla ciebie do rozszyfrowania.

- Prawdę mówiąc, właśnie dzwoniłem, by zaprosić ciebie i Molly...

- Molly wyjechała na tydzień. Czy możesz przyjechać zaraz? Sprawa pilna.

- Już jadę - odrzekł McGill i odwiesił słuchawkę. Czekając na niego chciałem napisać 

choćby mały fragmencik mojej powieści - może teraz przyjdzie mi coś do głowy. Istotnie, jakoś 

mi poszło, ale w pewnej chwili, gdy miałem napisać słowo “bulgot”, wydało mi się, nie wiem 

dlaczego, że brzmi to pretensjonalnie, i zatrzymałem się na literze “l”. Wtedy spostrzegłem, że 

bezwiednie   uderzyłem   trzy   razy   z   kolei   w   sąsiedni   klawisz   zamiast   we   właściwy. 

Zaczerwieniłem się i podarłem stronę. Już taki fatalny dzień.

- Właściwie - rzekł McGill - nic z tego, co mi opowiedziałeś, nie jest niemożliwe ani 

nadprzyrodzone. Tylko po prostu bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Jeśli chodzi o tego pokera, 

to też podejrzewałbym Nata, choć dobrze go znam. Ale łącznie z całą resztą zdarzeń...

Wstał,   podszedł   do   okna   i   wyjrzał   w   upalny   zmierzch,   ja   zaś   czekałem.   Następnie 

odwrócił się z wyrazem zatroskania.

-   Jesteś   rozsądny   chłop,   Alec,   więc   myślę,   że   nie   obrazisz   się   o   to,   co   ci   powiem. 

Wszystko,  co od ciebie  usłyszałem,  jest tak bezgranicznie  nieprawdopodobne, że albo mnie 

nabierasz, albo podlegasz jakimś halucynacjom. - Chciałem mu przerwać i wyjaśnić, ale nakazał 

mi milczenie. - Wiem, co powiesz, ale rozumiesz chyba, że takie wyjaśnienie jest możliwsze 

niż... - urwał, pokiwał głową, zamyślił się, wreszcie twarz mu się rozjaśniła. - Mam myśl. Może 

zrobimy próbę.

Zastanawiał się dłuższą chwilę, pełną napięcia, wreszcie spytał:

- Czy masz przy sobie jakieś drobne?

- O, tak, nawet sporo. - Sięgnąłem do kieszeni. Musiało tego być ze dwa dolary srebrem i 

drobniakami. - Czy może przypuszczasz, że wszystkie będą miały tę samą datę?

- Czy wszystkie te monety dostałeś dzisiaj?

background image

- Nie, zebrało się przez tydzień.

- W takim razie nie mogą być tej samej daty. Odrzucając możliwość, że przygotowałeś to 

z   góry,   byłoby   to   nawet   niepodobieństwem,   jeśli   moja   niejasna,   prowizoryczna   teoria   jest 

słuszna. Wymagałoby to odwrócenia czasu. Później ci to wytłumaczę. A teraz rzuć po prostu 

monety. Zobaczymy, czy wszystkie padną orłem na wierzch.

Zszedłem z dywanu i cisnąłem garść monet na podłogę. Zadźwięczały, odbiły się, otarły 

o siebie i ułożyły się jedna na drugiej w równiutki słupek.

Spojrzałem na McGilla. Przymrużył  oczy.  Bez słowa wyjął  z kieszeni garść monet i 

rzucił na ziemię.

Nie ułożyły się w słupek. Upadły, jedna przy drugiej, tworząc linię prostą.

- Widzisz - rzekłem - czego jeszcze chcesz?

- Mój Boże! - zawołał i usiadł. - Przypuszczam, że znasz dwie pozornie sprzeczne zasady 

rządzące   światem:   przypadek   i   plan.   Piasek   na   plaży   jest   przykładem   rozmieszczenia 

przypadkowego, a życie przykładem planu. Ruchy cząsteczek gazu nazywamy przypadkowymi, 

ale  jest   ich  tak   wiele,   że  ujmujemy   je  w  Drugie  Prawo  Termodynamiki,  na  którym  można 

całkowicie polegać. Jest to sprawa olbrzymiego prawdopodobieństwa. Życiem, z drugiej strony, 

zdaje się wcale nie rządzić żadne prawdopodobieństwo. W przeciwnym razie nie byłoby tylu 

zjawisk przypadkowych.

- Czy rozumiesz przez to - zapytałem speszony - że jakaś forma życia sprawuje władzę 

nad tymi drobniakami i resztą rzeczy?

-   Nie.   Sądzę   tylko,   że   zjawiska   nieprawdopodobne   mają   nieprawdopodobne 

uzasadnienie. Kiedy widzę łamanie praw natury,  nie mówię sobie: “O, to cud”, ale poddaję 

rewizji moje dotychczasowe na ten temat poglądy. Dzieje się coś - nie wiem, jak to nazwać - co 

na   zasadzie   dziwnego   prawdopodobieństwa   wiąże   się   z   tobą.   Czy   byłeś   jeszcze   w   gmachu 

Telewizji, czy w pobliżu, kiedy windy stanęły?

- To się chyba stało zaraz po moim wyjściu z biura.

- Hm. Więc jesteś ośrodkiem. Tak, ale dlaczego?

-   Przede   wszystkim   czego?   -   spytałem.   -   Czuję   się,   jakbym   był   ośrodkiem   burzy 

elektrycznej. Coś we mnie działa.

-   Nie   bądź   zabobonny   -   uśmiechnął   się   McGill.   -   A   przede   wszystkim   nie 

antropomorfizuj.

- Ale jeśli to przeciwieństwo przypadku, to musi to być jakaś forma życia.

-   Na   jakiej   podstawie   tak   sądzisz?   Wiemy   tylko,   że   ruchy   przypadkowe   są 

porządkowane,   i   to   jedno   jest   pewne.   Ale   na   przykład   kryształ   nie   jest   formą   życia,   lecz 

nieprzypadkowym   układem   cząsteczek.   Zastanawiam   się...   -   Urwał   i   zamyślił   się   głęboko. 

background image

Poczułem głód, a alkohol też przestał działać.

- Chodźmy coś zjeść - zaproponowałem. - W kuchni nic nie ma i nie wolno mi nic 

gotować prócz kawy i jaj.

Włożyliśmy kapelusze i wyszliśmy na ulicę. Zewsząd słychać było, jak wozy ratunkowe 

holują unieruchomione auta. Gromada znużonych policjantów kierowała ruchem. Usłyszeliśmy, 

jak jeden z nich mówi do Danny’ego:

- Nie rozumiem, co się tu dzieje, ale coś się zrobiło z każdym z tych przeklętych aut. Z 

jakiegoś powodu żaden z nich nie może ruszyć z sensem. Nigdy nic podobnego nie widziałem.

Tuż   koło   nas   dwóch   przechodniów   wyprawiało   jakieś   dziwne   łamańce,   usiłując   się 

wyminąć. Gdy tylko jeden odstępował na bok, by przepuścić drugiego, tamten podskakiwał w tę 

samą   stronę.   Obaj   mieli   na   twarzach   uśmiechy   zakłopotania,   wkrótce   jednak   w   miejsce 

uśmiechów zjawiło się podejrzenie, a potem gniew.

- Dowcipniś! - krzyknęli obaj naraz i ruszyli wpadając na siebie. Odskoczyli natychmiast 

i wystawili pięści, które spotkały się równo w połowie drogi. Rozpoczęła się zupełnie niezwykła 

bójka  -  w   której  pięść   uderzała  zawsze   tylko  o  pięść,   aż  przeciwnicy   rozeszli   się  wreszcie 

mamrocząc te same wyjaśnienia, miotając te same pogróżki.

Wzburzony Danny zbliżył się do nas.

- Jak pan się czuje, panie Graham? - zapytał. - Nie mam pojęcia, co się tu dzieje, ale od 

chwili,   kiedy   objąłem   służbę,   wszystko   wariuje.   Bartley!   -   zawołał   do   młodszego   kolegi   - 

przeprowadź tamte panie na tę stronę!

Trzy kobiety,  zbite we wrzaskliwą gromadkę  i szarpiące za rączki splecione  ze sobą 

parasolki, przeprowadzono na naszą stronę ulicy, co było niemal równoznaczne ze wspinaniem 

się   po   błotnikach   aut.   Bartley,   przystojny   młody   policjant,   był   mocno   zakłopotany   -   w 

przeciwieństwie do pań.

- Chyba już wystarczy, pani MacPhilip! - wołała jedna. - Niech pani wreszcie puści moją 

parasolkę!

-   Znowu   pani   wyjeżdża   z   jakąś   MacPhilip!   Co   to   za   dowcip?!   -   odparła   jej 

przeciwniczka.

Trzecia  kobieta,  stojąca do nas tyłem,  z wyglądu  młodsza,  pociągała  za rączkę swej 

parasolki, chcąc ją wyrwać z kłębowiska. Spiorunowana wzrokiem, puściła rączkę, która jednak 

zahaczyła o jej rękawiczkę. Kobieta odwróciła się do nas; była to Molly, moja żona.

- A, to ty, Alec! - zawołała uwalniając się wreszcie. - Jak się czujesz? Jak j a się czuję!

- Molly! A ty co tu robisz?

- Byłam tak zaniepokojona... A kiedy zobaczyłam, co się tu dzieje, nie wiedziałam po 

prostu, co myśleć. - Wskazała unieruchomione wozy. - Naprawdę nic ci nie jest?

background image

- Oczywiście, że nie. A dlaczego...?

- Telefonistka powiedziała, że ktoś wykręcał ciągle numer mamy i wcale się nie odzywał. 

Więc kazałyśmy sprawdzić i okazało się, że to z naszego telefonu. Próbowałam dzwonić, ale 

nasz numer był ciągle zajęty. Kochanie, czy na pewno nic się nie stało?

Objąłem   ją   ramieniem   i   spojrzałem   na   McGilla:   był   pogrążony   w   myślach. 

Równocześnie zauważyłem, że Danny przygląda mi się bacznie i podejrzliwie.

- Wciąż koło pana są jakieś kłopoty - powiedział. Poszliśmy do nas.

- Wytłumacz to wszystko Molly - zwróciłem się do McGilla. - No i mnie. Bo dotąd nic 

jeszcze nie rozumiem.

McGill   zaczął   objaśniać,   ale   kiedy   przystąpił   do   wysnuwania   wniosków,   odniosłem 

wrażenie, że Molly lepiej się orientuje od niego.

- To znaczy myślisz, że to coś organicznego?

- Wątpię - odparł McGill. - Właśnie zastanawiam się nad jakimś innym wyjaśnieniem. 

Ale nic mi nie przychodzi do głowy - przyznał.

- Jeżeli dobrze rozumiem - rzekła Molly - to są to tylko zbiegi przypadków, bez żadnej 

regularności.

- No nie, te zjawiska mają swoje centrum. Tym centrum jest Alec. Molly przyjrzała mi 

się uważnie.

- A czy rzeczywiście czujesz się dobrze, kochanie? - spytała. Potwierdziłem z zapałem. - 

Może to głupie - zwróciła się do McGilla - ale czy to nie jakiś uwięziony duszek?

- Naciągana koncepcja - odparł. - Żadnego na to dowodu.

- Magnetyzm?

- Stanowczo nie. Po pierwsze działa to z reguły na przedmioty amagnetyczne. Poza tym 

musisz pamiętać, że magnetyzm jest siłą, a nie formą energii, której duże ilości wchodzą tu w 

grę. To prawda, że dostarczyły jej głównie same przedmioty, dotknięte tymi zjawiskami, ale w 

polu magnetycznym mamy do czynienia wyłącznie ze zmagazynowaną energią kinetyczną - na 

przykład kiedy magnes przyciąga kawałek żelaza. Przyciągnięte żelazo nieruchomieje, jak waga 

w zegarze, który stanął. A tu - zupełnie inaczej - wszystko się porusza.

- Dlaczego więc wspomniałeś o krysztale? Dlaczego nie może to być jakaś forma życia?

- To tylko dla analogii - odparł McGill. - Kryształ przypomina życie przez to, że ma 

określony   kształt   i   tendencję   wzrostu.   Ale   to   wszystko.   Owa   tajemnicza   rzecz   nie   ma 

uchwytnego kształtu - w grę wchodzi niewątpliwie ruch. Ale to jeszcze nie dowód - rośliny nie 

mają zdolności ruchu, a ameby nie mają kształtu. Poza tym kryształ wchłania, nie przetwarzając 

tego,   co   wchłania,   a   tylko   nadając   temu   pewną   nieprzypadkową   strukturę.   Tu   mamy   do 

czynienia  ze zmianą  układu przypadkowych  ruchów; istota zjawiska polega na jądrze, które 

background image

zdaje się rosnąć.

- Więc co to jest? - spytała z namysłem Molly. - Z czego to zrobione?

- Można powiedzieć, że jest to zrobione z ruchów. Podobnie wyobrażamy sobie atom. A 

do kryształu upodabnia to fakt, że zdaje się to formować wokół jądra - z odmiennej od siebie 

substancji   -   tak   jak   ziarnko   piasku   wrzucone   do   przesyconego   roztworu   staje   się   jądrem 

krystalizacji.

- Niby perła w ostrydze - rzekła Molly spoglądając na mnie ironicznie.

- Dlaczego - spytałem McGilla - powiedziałeś, że monety nie mogą mieć tej samej daty? 

Oczywiście pomijając możliwość przypadku.

- Bo  nie  sądzę,  żeby  to  coś  zaczęło  działać  wcześniej   niż  dzisiaj.  Daty były  już na 

monetach i zmiana ich wymagałaby działania wstecz, odwrócenia czasu. A to jest, według mnie, 

niemożliwe. Co zaś do telefonu...

Przy wejściu odezwał się dzwonek. Był to monter od telefonów. Rozebrał aparat i zaczął 

gderać.

- Musiał go pan upuścić na ziemię - powiedział z wyrzutem.

- Z całą pewnością nie - odparłem. - A czy coś się potłukło?

-   Nie   potłukło,   ale...   -   monter   pokiwał   głową.   McGill   podszedł   do   niego   i   zaczęli 

półgłosem omawiać sprawę. Wreszcie monter wyszedł, a Molly zadzwoniła do matki, aby ją 

uspokoić. Przez ten czas McGill usiłował mi wyjaśnić, co się stało z telefonem.

- Musiałeś coś obluzować. Poza tym odłożyłeś słuchawkę w taki sposób, że obwód nie 

był całkowicie zamknięty.

- Ależ Molly powiada, że dobijano się bardzo długo. A ja dzwoniłem tylko do ciebie, i to 

dopiero przed chwilą, kiedy ona już dawno musiała być w drodze - to prawie dwie godziny 

jazdy.

- W takim razie musiałeś dotykać aparatu wcześniej. Tylko za którymś razem drgania w 

podłodze,   czy   coś   w   tym   rodzaju,   musiały   wywołać   właściwe   impulsy   indukcyjne.   Wiem, 

rozumiem cię - dodał spoglądając na mnie. - Wyobrażam sobie jak to męczy.

Molly   skończyła   rozmowę   i   zaproponowała,   abyśmy   poszli   na   obiad.   Tak   byłem 

zadowolony z jej przyjazdu, że już całkowicie zapomniałem o głodzie.

- Nie jestem w nastroju do gotowania - rzekła Molly. - Chodźmy gdzieś, żeby się z tego 

wyrwać.

- Jeżeli - wtrącił McGill z powątpiewaniem - to co? zechce nas wypuścić.

Na dole spotkaliśmy Nata. Wyglądał na bardzo zadowolonego.

-   Będę   o   tym   pisał.   Nic   dziwnego,   przecież   tu   mieszkam.   Póki   co   -   nic   z   tego   nie 

rozumiem. Rozpytywałem Danny’ego, ale niewiele umiał mi powiedzieć. Zdaje mi się jednak, 

background image

że jesteś w to wplątany w jakiś mistyczny sposób. O, McGill, jak się masz!

- McGill ma swoją teorię - oświadczyła Molly. Może pan pójdzie zjeść coś z nami, a przy 

okazji pogadamy i o tym.

Zdecydowaliśmy   się   na   przyjemną,   klimatyzowaną   restaurację   w   sąsiedztwie,   więc 

poszliśmy piechotą. Korek samochodowy wcale się nie zmniejszył, Danny był nadal czynny. 

Rozmawiał   właśnie   z   porucznikiem   policji.   Kiedy   nas   spostrzegł,   powiedział   mu   coś,   a 

porucznik przyjrzał nam się z zaciekawieniem. Szczególnie mnie.

- Pani parasolka - Danny zwrócił się do Molly - jest do odebrania w komisariacie. A 

raczej to, co z niej zostało...

Molly podziękowała, nastąpiła chwila milczenia i znów poczułem badawcze spojrzenie 

porucznika.   Wydobyłem   paczkę   papierosów   i   oddarłem,   jak  zwykle,   u   góry.   Ale   niechcący 

odwróciłem   paczkę   i   wszystkie   papierosy   wypadły.   Nim   zdążyłem   poruszyć   nogą,   aby   je 

rozrzucić,   porucznik   i   Danny   odczytali   wyraz,   w   jaki   papierosy   ułożyły   się   na   chodniku. 

Porucznik spojrzał na mnie niechętnie, ale nic nie powiedział. Szybko strąciłem papierosy do 

ścieku.

W restauracji było tłoczno, lecz chłodno, choć chłodek nie miał trwać długo. Usiedliśmy 

przy bocznym stoliku, blisko wejścia, i przed obejrzeniem karty zamówiliśmy cocktaile. Przy 

sąsiednim stoliku siedziała tłusta paniusia w długiej wspaniałej zielonej sukni wieczorowej i 

chudy, skwaszony jegomość w smokingu. Kiedy zbliżył się kelner, zatrzymali go i zamówili z 

wielkim namysłem obiad: zimne mięso dla jegomościa, a dla tłustej paniusi zupę neapolitańską, 

rybę i krem truskawkowy.

Skosztowałem   cocktailu.   Miał   dziwny   smak,   jakby   w   nim   była   sól   zamiast   cukru. 

Spytałem moich towarzyszy. To samo.

Kelner, bardzo speszony, przepraszał i zabrał szklanki do baru, w drugim końcu sali. 

Barman spojrzał na nas i skosztował napojów. Zrobił zdumioną minę, wylał wszystko do zlewu i 

wlał do miksera nową mieszaninę. Ustawił nowy rząd szklanek, powkładał lód i zaczął nalewać.

Ściślej mówiąc, potrząsnął mikserem nad pierwszą szklanką, ale nic z tego nie wyszło. 

Uderzył mikserem o blat i znowu spróbował - znów z tym samym wynikiem. Zdjął zakrętkę i - 

cały czerwony z wysiłku - usiłował wbić do wewnątrz długi szpikulec.

Pomyślałem, że zawartość miksera musiała zamarznąć na kość. No cóż, lód jest także 

kryształem.

Drugi barman podał pierwszemu nowy mikser, ale znów było to samo. Dalej nic już nie 

widziałem, bo klienci stłoczyli się przy barze udzielając porad. Nasz kelner, osłupiały, podszedł 

do stolika, zapewnił, że zaraz poda cocktaile, i zniknął w kuchni. Wrócił niosąc neapolitankę dla 

naszych sąsiadów, ustawił, podał bułeczki i udał się do baru, gdzie tłok robił się coraz większy.

background image

- Myślę - odezwała się Molly zapalając papierosa - że to dalszy ciąg tego samego... Tu się 

robi dziwnie gorąco... - dodała.

Istotnie. Miałem przy tym wrażenie, że zrobiło się ciszej. Po chwili uświadomiłem sobie, 

że   nie   słychać   już   lekkiego   brzęczenia   klimatyzatora   nad   drzwiami.   Wspomniałem   o   tym   i 

wskazałem urządzenie palcem. Ręka moja zderzyła  się z ręką Molly, która właśnie strząsała 

popiół do popielniczki, i papieros jej wylądował w neapolitance sąsiadki.

- Co to za dowcipy?! - warknął skwaszony jegomość.

- Ogromnie przepraszam - powiedziałem. - To czysty przypadek.

- Rzucać w ludzi papierosami! - oburzyła się gruba paniusia.

- Doprawdy nie chciałem - zapewniłem zrywając się.

W   obrusie   sąsiadów   musiała   z   brzegu   być   dziura,   o   którą   zaczepiłem   spinką   od 

mankietów, bo kiedy zrobiłem krok między ciasno ustawionymi stolikami, pociągnąłem za sobą 

wszystko - obrus, nakrycia, szklanki z wodą, popielniczki i neapolitankę - na ziemię.

Gruba paniusia skoczyła i wymierzyła mi tęgi policzek. Jej towarzysz zacisnął pięści i 

zaczął   się   zgrywać   na   boksera.   Z   końca   sali   podbiegł   do   nas   właściciel,   tęgi   mężczyzna   o 

gęstych, czarnych brwiach. Starałem się wyjaśnić nieszczęśliwy wypadek, ale zakrzyczano mnie, 

a właściciel posępnie zmarszczył brwi.

W   tym   samym   momencie   podbiegł   do   niego   jeden   z   kelnerów   i   powiedział,   że 

klimatyzator nie działa. Odwróciło to chwilowo uwagę wszystkich - poza grubą paniusią.

- Pijany! - odezwała się do swego towarzysza, który pogardliwie kiwnął głową. Od strony 

kuchni nadszedł człowiek ze składaną drabinką. Wpatrzony w klimatyzator, uderzył w plecy 

właściciela, w momencie gdy ten odwracał się ode mnie.

Uderzenie   było   właściwie   lekkie,   właściciel   jednak   stracił   równowagę   i   mimo   woli 

uchwycił się kelnera, po czym zwrócił się do mnie, wyraźnie przekonany, że to ja go uderzyłem. 

Sala podzieliła się teraz na dwie grupy. My - i reszta. W tej drugiej grupie wyróżniał się monter 

z drabinką, zajęty wyłącznie klimatyzatorem, oraz właściciel, wyraźnie na mnie wściekły.

- Panie! - zawołał. - Lepiej będzie, jak pan opuści lokal!

- Nic podobnego! - powiedziała Molly. - To był czysty przypadek, a pani - dodała pod 

adresem tłustej paniusi szykującej się do jakiegoś nowego przemówienia - niech się uspokoi. 

Zapłacimy za pani zupę!

- Może to był i przypadek, jak pani mówi - oświadczył właściciel - ale to nie powód, żeby 

mnie pchać! Proszę stąd wyjść! Za cocktaile nic nie policzymy.

- Nie dostaliśmy ich jeszcze - odparłem. - Poprzednie były z solą.

- Co pan opowiada?! Moi barmani...

Klimatyzator   ryknął   nagle   i   odruchowo   spojrzałem   w   górę.   Drabinka,   na   której   stał 

background image

monter,   zaczęła   nagle   rozsuwać   się   niczym   tancerka   robiąca   szpagat.   Skoczyłem,   omijając 

właściciela, by przytrzymać drabinkę. Ale w tej samej chwili spinająca ją metalowa poprzeczka 

puściła ostatecznie i drabina runęła z hałasem, wywracając cały rząd stolików. Monter padając 

pociągnął  za sobą trzymaną  właśnie część instalacji klimatyzatora;  taśma  wewnątrz pękła, a 

motor zaczął szaleć. Buchnął czarny dym.

- Co pan wyprawia! - jęknął właściciel usiłując przekrzyczeć wycie motoru. - Mój Boże, 

dość już pan chyba narobił!

Cofnąłem się o dwa kroki, oburzony niesłusznym posądzeniem, i przydeptałem suknię 

grubej paniusi. Zrobiła dwa kroki w przeciwną stronę i - jak gdyby wyszła z sukni.

Dotychczasowe zamieszanie było niczym w porównaniu z tym, co nastąpiło teraz. Dym 

stawał   się   coraz   gęstszy.   Wtem   otwarły   się   drzwi;   ku   memu   przerażeniu   wszedł   Danny   z 

porucznikiem i wzrok ich od razu padł na mnie.

W tej samej chwili zaczęła gwałtownie działać gaśnica pożarowa.

Cela była czysta, choć bardzo duszna, i traktowano mnie nieźle. Nawet, powiedziałbym, 

z jakimś zabobonnym szacunkiem. Jeden z policjantów dał mi do czytania tygodniki, a nawet, 

wbrew przepisom, ostatnie wydanie dziennika. Nie było tam jednak jeszcze opisu zajścia w 

restauracji.   Było   natomiast   przekręcone   sprawozdanie   z   wydarzeń   na   ulicy   i   wiadomość   o 

windach w gmachu Telewizji, chociaż bez podkreślenia związku między tymi wypadkami.

Byłem jednak zbyt roztrzęsiony, aby móc czytać, i przechadzałem się tylko po celi. Wiele 

już godzin minęło, odkąd McGill wezwał mego adwokata Vinelliego, a zatem jakieś niezwykłe 

zupełnie przeszkody musiały go zatrzymać. Chodząc po celi szybkim krokiem, potrąciłem w 

pewnej chwili drzwi i przekonałem się, że zatrzask nie zaskoczył.

Jeszcze   jeden   zbieg   okoliczności.   Tylko   właściwie   nie   miało   sensu   uciekać.   Dokąd 

mógłbym pójść. Zresztą musiałbym przejść przez służbówkę, w której siedzieli dyżurny oficer i 

podoficer. Ale ciekaw byłem, co będzie, jeżeli ich zawołam i powiem o zamku.

- Hej! - krzyknąłem, ale głos mój zagłuszył wybuch melodii z radia w dalszym pokoju, 

gdzie dyżurował patrol. Zaraz potem nastąpiła cisza: ktoś pewnie kręcił gałką. Nasunęła mi się 

nowa myśl.

- Hej! - krzyknąłem znowu i znów mnie zagłuszono. Otworzyłem zakratowane drzwi i 

spojrzałem   w   głąb   korytarza.   Nie   widać   nikogo.   Nie   robiąc   zbędnego   hałasu,   ale   i   nie 

ukradkiem,   krokiem   zupełnie   naturalnym,   podszedłem   do   pokoju   patrolu,   gdzie   wszyscy 

policjanci   siedzieli   tyłem   do   drzwi,   skupieni   wokół   radia,   które   nadawało   sensacyjne 

wypowiedzi znanego radiowego plotkarza, Billa Barta:

- ...I zdaniem waszego komentatora ten człowiek jest niebezpieczny! Napadł kobietę w 

restauracji, wzniecił tam pożar, został zatrzymany i siedzi teraz w areszcie, ale przypuszczam, że 

background image

uczeni poczęstują nas znowu jakimś naukowym ple-ple, w rezultacie czego my wszyscy, zwykli 

obywatele, nadal nie będziemy wiedzieli, jak i dlaczego Graham urządza wszystkie te sztuczki. 

Jak dotąd, na szczęście, nie było większych szkód, ale przepowiadam...

Poszedłem korytarzem dalej.

Więc   Bili   Bart   używa   sobie   na   mój   rachunek!   Trudno   po   prostu   przewidzieć,   jakie 

jeszcze   brednie   wmówi   publiczności.   Myśląc   o   tym,   wszedłem   do   służbówki.   W   drzwiach 

przystanąłem   i   rozejrzałem   się.   W   jednym   rogu   dyżurny   sierżant   rozmawiał,   odwrócony,   z 

dwojgiem starszych ludzi. Przy biurku siedział szpakowaty porucznik. W chwili gdy wszedłem, 

upuścił okulary na ziemię. Stłukły się na drobny mak.

- Matko Boska! - mruknął porucznik, po czym spojrzał na mnie przelotnie. - Dobranoc, 

doktorze   -   powiedział.   -   Co   prawda   nie   bardzo   dobra.   -   Zaczął   grzebać   w   biurku,   ja   zaś 

wyszedłem.

Po drugiej stronie ulicy stał w cieniu jakiś mężczyzna,  który podszedł do mnie,  gdy 

schodziłem ze schodów. Był to McGill.

-   Miałem   przeczucie,   że   tak   będzie   -   odezwał   się   ujmując   mnie   za   ramię.   -   Wóz 

zaparkowałem trochę dalej. Vinelli byłby tu dawno, ale pośliznął się na chodniku i złamał nogę 

w kostce.

- Ha, Judasz! - zawołałem. - Przepraszam! To właściwie wszystko przeze mnie. Dokąd 

idziemy?

McGill nie odpowiedział, tylko wciąż mnie poganiał. Gorący wiatr udawał, że chłodzi 

miasto. Za rogiem ulicy dojrzałem zaparkowany stary wóz McGilla z włączonymi światłami 

postojowymi. Zamykano właśnie jakiś bar j. kilku spóźnionych klientów wyszło kierując się w 

naszą stronę. Jeden z nich stanął na mój widok i zwrócił się do pozostałych.

- To ten facet, o którym wam mówiłem! Graham!

Był to monter, który po południu naprawiał nasz telefon. Wyglądał na trzeźwego - w 

przeciwieństwie do swych kolegów.

- Tak? - spytał jeden z nich patrząc na mnie zaczepnie. - Przecież Bili Bart mówił przed 

chwilą, że go zamknęli.

- Tak - odparł drugi - ale widocznie uciekł. Słuchajcie, ja go przytrzymam, a wy idźcie do 

baru i dzwońcie na policję.

- Bar zamknięty - rzekł monter. - Ale komisariat jest zaraz za rogiem. Ty idź i daj znać, a 

my go przytrzymamy.

Jeden z pijaków pobiegł za róg, a monter z trzema pozostałymi zaczęli ostrożnie do nas 

podchodzić.   Wtem   usłyszeliśmy   gwałtowne   szczekanie:   w   naszą   stronę   pędził   mały   piesek 

goniąc kota. Kot trzymał w pyszczku łeb ryby i z impetem wpadł w sam środek grupy mężczyzn 

background image

upuszczając przy okazji zdobycz. Pies, pędząc jego śladem, wpadł pod nogi monterowi, który 

runął   jak   długi.   Monter   chwycił   się   odruchowo   sąsiada,   który   padł   na   niego.   Trzeci   pijak 

pośliznął się na rybim łbie.

- Czarny kot - krzyknął padając obok tamtych - przebiegł mi drogę!

Wsiedliśmy do wozu McGilla, który natychmiast odjechał. Obejrzałem się, zauważyłem, 

że   monterzy   jeszcze   się   nie   podnieśli,   ale   spostrzegli   kierunek   naszej   jazdy.   Równocześnie 

wydało mi się, że latarnia za nami zgasła.

- To był szczęśliwy przypadek - powiedziałem. - Ten pies z kotem.

- Jasne - rzekł McGill. - Coś czuwa nad tobą i wyraźnie cię chroni. Możemy bez obawy 

rozwinąć największą szybkość. Pojedziemy do mojej pracowni i naradzimy się. Podejrzewam, że 

to coś po prostu się ciebie trzyma. Ale kto wie, czy nie uda nam się tego usunąć.

- Trzyma się mnie?

- Tak, ty jesteś teraz jądrem.

Wyjechaliśmy na autostradę zachodnią i McGill doda] gazu. Ruchu prawie nie było.

- Ale co to właściwie jest? - dopytywałem się. - Jak to działa? I dlaczego upatrzyło sobie 

mnie?

-   Nie   wiem,   ale   być   może   upatrzyło   sobie   ciebie   na   jądro,   bo   byłeś   ofiarą   różnych 

zbiegów   okoliczności   -   w   taksówce,   w   kolejce...   Więc   niejako   reprezentujesz   istotę   tego 

zjawiska: zbiegi okoliczności. Przeczuwam, że nadal będziesz podlegał ochronie.

- A czy słyszałeś, co Bili Bart mówił przez radio?

- Tak, to nie najlepiej. Ale...

Spojrzałem w lusterko i dostrzegłem, że goni nas wóz policyjny, który się stale zbliżał, 

choć jechaliśmy dobrą setką.

- Policję już mamy na karku - przerwałem McGillowi. Nim jednak zdążył odpowiedzieć, 

usłyszeliśmy lekki wybuch, wóz policyjny zarzucił i ostro zahamował, a po chwili straciliśmy go 

z oczu.

- Dętka - powiedziałem.

- Wiesz teraz, co miałem na myśli... - odparł Mc Gill i wjechał pędem w główną alejkę 

uniwersyteckiego miasteczka. - Molly czeka na nas w pracowni - dodał.

Poczułem się znacznie lepiej.

McGill zwolnił i wjechaliśmy w jakąś staroświecką bramę. Wóz stanął przed zupełnie 

ciemnym   budynkiem.   Weszliśmy   na   schody.   Było   tu   chłodniej   i   wiało.   McGill   sięgnął   do 

klamki, ale drzwi były zamknięte. Zaczął przeszukiwać kieszenie; brzydko zaklął.

- Zapomniałeś kluczy? - spytałem.

Potrząsnął głową, potem zaczął szarpać drzwi i znów próbował szukać po kieszeniach. 

background image

Wyciągnąłem rękę i ująłem za klamkę. Zamek szczęknął i weszliśmy do środka. Spojrzałem 

przepraszająco na McGilla, który uniósł tylko brwi. Weszliśmy na piętro po zupełnie ciemnych 

schodach.

Z zewnątrz wpadał tylko słaby odblask latarni. Mrocznym korytarzem, w którym nasze 

kroki dudniły głucho, dostaliśmy się do pracowni, gdzie czekała Molly. Na biurku stało radio, 

które Molly wyłączyła, gdy weszliśmy.

Byłem trochę zaskoczony, że nie okazała zdziwienia na mój widok.

- Miałem rację - odezwał się McGill. - Wydostał się z aresztu.

- Właśnie widzę - odparła Molly uśmiechając się i patrząc na mnie z dumą. - Jakim 

sposobem? Znokautowałeś dozorcę? Zaprzeczyłem  i opowiedziałem całą historię – łącznie z 

psem, kotem i policyjną dętką.

- Nie zapominaj o drzwiach tu na dole - wtrącił McGill, a gdy i to opowiedziałem, dodał: 

- Wygląda mi na to, że to coś coraz bardziej się wtrąca. Zaczyna coraz wyraźniej czuwać nad 

swoim jądrem. Alec powinien teraz mieć stanowczo szczęście.

- Jakoś tego nie czuję - odparłem. - Mam wrażenie, że jestem osaczony. Molly spojrzała 

na mnie z troską.

- Co teraz zrobimy? - spytała.

- Przede wszystkim, nim wydarzy się znowu coś szczególnego, chcę zrobić kilka testów i 

sprawdzić, czy i jakie zaszły w nim zmiany. Zbadam go nawet na SEM, żeby cię uspokoić.

- Na co? - spytałem.

- Na siłę elektromagnetyczną. Ty, Alec, wypocznij sobie, a ciebie, Molly, poproszę o 

pomoc. Zawołamy cię, jak wszystko będzie gotowe. Byle tylko policja i gapie nie zwiedzieli się, 

gdzie jesteśmy.

Wyszli do sąsiedniego pokoju, ja zaś stanąłem przy oknie. Wiatr unosił papiery i kurz, 

tworząc miniaturowe trąby powietrzne. Widać było w słabym świetle, jak wirują. Pomyślałem, 

że   pewnie   nadchodzi   burza.   Kilku   zapóźnionych   studentów,   wracających   do   internatów, 

widocznie   myślało   to   samo,   bo   wszyscy   wpatrywali   się   w   niebo.   Podszedłem   do   biurka   i 

nastawiłem radio.

- ...Robią, co mogą, a jest to, jak się zdaje, niewiele - wywodził Bili Bart. - Po raz ostatni 

spostrzeżono go pędzącego autostradą zachodnią, ale policjanci stracili go z oczu. Miasto jest w 

kleszczach   zabobonnego   strachu.   Obecnie   wiadomo,   że   to   Graham   unieruchomił   windy   w 

Telewizji dziś rano, ale jak - nikt nie wie. I w jaki sposób wyłączył  prąd w całej dzielnicy 

Greenwich?   Zwróciłem   się   o   wyjaśnienie   do   Elektrowni,   ale   poczęstowali   mnie   jakimiś 

bzdurami, z których nic nie wynika. Powtarzam raz jeszcze: ten człowiek musi być ujęty! Jest...

Wyłączyłem   odbiornik.   Więc   to   dlatego   wydało   mi   się,   że   latarnia   zgasła,   kiedy 

background image

ruszaliśmy. Po chwili weszła Molly.

- Chodź teraz, kochanie, i poddaj się pomiarom. McGill ma przygotowane galwanometry 

i   różne   przyrządy   elektronowe   i   będzie   mógł   wykryć,   jeśli   cokolwiek   emanujesz,   aż   do 

miliwłoska.

Poszedłem za nią do laboratorium, gdzie usadowiono mnie na fotelu, oblepiono plastrami 

i otoczono mnóstwem instrumentów. McGill wypróbowywał na mnie różne przyrządy i odczytał 

bez liku różnych wskaźników. Rozlegały się jakieś brzęczenia, zapalały się i gasły kolorowe 

światełka, aż wreszcie McGill pokiwał z rozczarowaniem głową:

- Dosłownie nic - obwieścił. - Molly, masz za męża nie przewodzącego, amagnetycznego 

i nic nie emanującego człowieka.

- Magnetyczny to on jest! - wykrzyknęła Molly. Aż zanadto!

- Być może. W każdym razie nic nie emanuje. To piekielne coś najwidoczniej po prostu 

go lubi. Jako jądro, rzecz jasna.

- Czy to coś złego? - spytała Molly. - Czy to może być niebezpieczne?

- Złe to to jest! - wtrąciłem ponuro.

- Ale może być także i dobre - odparł McGill z błyskiem naukowego zapału. - Wiesz, 

Alec, wcale bym się nie zdziwił, gdybyś  mógł robić wszystko, co zechcesz - przy pozorach 

przypadku.

Patrzył   na   mnie   jak   na   zwierzę   doświadczalne,   co   wcale   mi   się   nie   podobało. 

Powiedziałem   mu   to   wyraźnie   i   dodałem,   że   z   wyjątkiem   paru   szczęśliwych   przygód,   jak 

ucieczka z - aresztu, wszystko razem było bardzo kłopotliwe.

- Nie chcę wyglądać na niewdzięcznika, ale wolałbym,  żeby to coś dało mi spokój i 

zajęło się kim innym.

- Ależ, człowieku, czy nie rozumiesz, że gdybyś jutro poszedł na wyścigi, żaden z twoich 

koni by nie przegrał?

- Z pewnością nie dojechałbym do wyścigów - odrzekłem posępnie.

- I założyłbym się - ciągnął McGill ignorując moją uwagę - że gdyby ktoś rzucił w ciebie 

nożem - nie trafiłby! Wiesz co, spróbujemy małego doświadczenia...

- No, no, dziękuję bardzo! - zawołałem.

- McGill! Czyś zwariował?! - krzyknęła Molly. McGill, nie zważając na nas, otworzył 

szufladę biurka i wyjął z niej parę kostek do gry,

- Wyrzuć mi dwie siódemki - powiedział wręczając mi kostki.

- Myślałem, że zebraliśmy się tu na naradę - odparłem. - Nie wiem, czy wiesz, ale w 

całym Greenwich nawalił prąd i Bili Bart składa winę na mnie.

- Masz, babo, placek! Skąd wiesz?

background image

-  Słyszałem   przed   chwilą   przez   radio.   Poza   tym   Bart   mówi,   że   całe   miasto   jest   “w 

kleszczach zabobonnej trwogi”.

- To zupełnie możliwe - przyznał McGill. - Ludzkość niewiele posunęła się od czasów 

średniowiecza. Przypomnij sobie, co było, kiedy Orson Welles nadał audycję o Marsjanach.

- Może byłoby dobrze wyjechać trochę z miasta? - zagadnęła Molly. - Pojechalibyśmy do 

mojej matki czy gdzieś nad morze... - Nagle zaczęła nasłuchiwać. - A to co za hałas?

Przez okno, wraz z wyciem wiatru, dochodził teraz gwar wielu głosów. Wyjrzeliśmy na 

zewnątrz. Tłum kilkuset osób stał na uniwersyteckim dziedzińcu i wpatrywał się w niebo.

- Co oni tam widzą? - spytał McGill. - Nikt chyba nie wie, że tu jesteśmy.

Wychyliłem się z okna i zadarłem głowę, by spojrzeć w górę.

- Schowaj się, Alec! Zobaczą cię! - ostrzegł McGill i wciągnął mnie do środka.

- Czy można wyjść na dach? - spytałem, a Molly zawołała nagle:

- Patrzcie, już są!

Zajechały właśnie trzy radiowozy i zaczęli wysiadać z nich policjanci.

- Zgaśmy może światło - zaproponowałem.

Molly natychmiast przekręciła wyłącznik przy lampie laboratoryjnej, która była jedynym 

tu oświetleniem. Paliło się tylko w pracowni McGilla. Zajrzałem tam.

- A może wyjdziemy? - odezwała się Molly. Odpowiedziało jej głośne dobijanie się do 

drzwi frontowych na dole.

- Mam nadzieję, że ten piekielny zatrzask tym razem nie ustąpi - szepnął McGill.

- Ale mogą wyłamać drzwi - przeraziła się Molly.

- Nic podobnego. To jest gmach uniwersytecki, a nakazu rewizji o tej porze tak łatwo nie 

dostaną.

- Alec Graham! - zawołał jakiś głos z dołu. Jest pan tam?

- Nie odpowiadaj - ostrzegł McGill. - I nie podchodź do okien. Zdaje się, że zauważyli 

światło w pracowni. Czego chcecie?! - krzyknął wychylając się z okna.

- Tu policja. Proszę otworzyć!

- Ani myślę, chyba że macie nakaz!

Krzyki   ustały.   Policjanci   naradzali   się   widocznie,   natomiast   tłum   przybierał   coraz 

groźniejszą  postawę.  Nagle  ostry snop światła   wpadł   przez  okno oświetlając  sufit:   reflektor 

policyjny. Spostrzegłem, że Molly znikła, i zrozumiałem, że poszła do pracowni.

- Energicznie zabierają się do rzeczy – powiedział McGill. - Ale jak, u diabła, trafili?

- Zapominasz, że coś jest na dachu. Wszyscy tam się wpatrują. Powinniśmy sprawdzić, 

co to takiego.

- Dobrze, ale ty lepiej zostań. Dach jest wprawdzie płaski, ale bez okapu, więc musieliby 

background image

cię zobaczyć.

McGill podszedł do drzwi, a ja postanowiłem mu towarzyszyć aż do wyjścia na dach. W 

tej chwili weszła z korytarza Molly. Była wystraszona.

- O Boże! Poszłam schodami przeciwpożarowymi i wyjrzałam na dach. Nad nami unosi 

się mały cyklon - przynajmniej tona różnych papierów, kurzu i śmieci wiruje nad dachem. Na 

pewno widać to z bardzo daleka!

-   No   tak   -   jęknął   McGill.   -   Teraz   to   coś   urządza   sztuczki   z   wiatrem.   Przez   to   nas 

wypatrzyli.

- Musimy się stąd wydostać, McGill - rzekła Molly.

- Może najlepiej będzie - wtrąciłem - jeżeli oddam się w ręce policji.

- Wątpię - odparł McGill - czy zdołaliby cię przeprowadzić przez ten tłum. Słyszysz, co 

się tam dzieje? Chciałbym tylko znaleźć jakiś sposób zaspokojenia tego przeklętego kryształu... 

Mam wrażenie, że to coś czegoś poszukuje. Nie może wyprawiać tego wszystkiego bez żadnego 

powodu. Tylko nie wiadomo, czym się to powoduje - poza jedynym pewnikiem, że ci sprzyja. 

Od czego się to zaczęło, chciałbym wiedzieć.

Odruchowo zapalił  lampę  laboratoryjną.  Wzruszyłem  ramionami  i  potarłem  policzek. 

Mimo woli zdrapałem przy tym plasterek i ranka zaczęła znów krwawić.

- Skaleczyłeś się przy goleniu? - spytała Molly.

- Nie - odrzekłem. - Właściwie to był jakiś głupi przypadek.

- O! - zainteresował się McGill. - Wszelkie przypadki dotyczące  ciebie bardzo mnie 

ciekawią. Opowiedz.

Zacząłem opowiadać, a McGill słuchał z rosnącym skupieniem.

- Mówisz, że ta bryła szkła jakby się nagle rozpadła? Jak wyglądała? Duża była?

- Widziałem ją tylko przez moment. Była brudna, mniej więcej okrągła, ale powierzchnię 

miała całą jakby oszlifowaną. Dość spora, może ze dwie stopy w przekroju.

McGill, bardzo podniecony, zbliżył się do mnie.

- Czy ten odłamek, który cię uderzył w policzek, tylko cię zadrasnął, czy też wbił ci się w 

ciało? Jeżeli się wbił... - Mc Gili sięgnął po butelkę alkoholu i watę, z szuflady wyjął szkło 

powiększające. - Molly, w biurku znajdziesz pincetkę. Przynieś mi ją. - Skierował lampę na 

moją twarz i przemył rankę spirytusem.

- Oj!

- Nie ruszaj się! To tylko trochę szczypie... Tak, zdaje mi się, że widzę. - Molly wróciła, 

McGill wziął od niej pincetkę i zręcznie wydobył coś z ranki. Trzymając pod światło obejrzał to 

przez   lupę.   Następnie   spłukał   pod   kranem,   wysuszył   na   kawałku   bibuły   i   przyjrzał   się 

odłamkowi raz jeszcze. - Wygląda na szkło. Ciekawe. Może to właśnie jądro tej bryły szkła i... - 

background image

umilkł, zamyślił się głęboko i położył bibułę z okruchem na stole.

Wziąłem to do rąk. Wyglądało jak ziarnko piasku, ale było bardzo błyszczące.

Nowe odkrycie pochłonęło na kilka minut naszą uwagę. Po chwili jednak Molly zaczęła 

krążyć niespokojnie po laboratorium. Nic właściwie nie mogliśmy na razie robić, a czekanie 

bardzo   ją   denerwowało.   Zaczęła   się   przyglądać   różnym   słoikom   i   butelkom   stojącym   na 

półkach.

-   Co   to   jest?   -   spytała   wskazując   duży   słój   czarnego   proszku   z   napisem   “Grafit 

sproszkowany”. - Założę się, że policjanci poszli po nakaz.

- Bardzo drobno zmielony węgiel - wyjaśnił  McGill. - Psiakość, nie mam  zielonego 

pojęcia! Bryła szkła... rozpada się...

- Czy grafit jest węglem? - spytała Molly. - Chyba nie mogą mu zrobić nic złego...

- Inna postać węgla. A jeszcze inną jest diament - to najrzadsza, krystaliczna postać. Ten 

tłum - dodał - zdolny jest do wszystkiego.

- Tak, teraz przypominam sobie z chemii - rzekła Molly. - Ale chyba policja powstrzyma 

ich, co?

- Przyszło mi coś do głowy... - próbowałem wtrącić.

- Mogą nie dać rady - odparł McGill.

- Musimy koniecznie się stąd wydostać! - zawołała Molly.

- Jeżeli diament... - zacząłem.

- Chyba helikopterem - powiedział McGill. - Bo jesteśmy zupełnie otoczeni.

- Może go gdzieś schowamy? - zagadnęła Molly. - A sami udamy, że nic nie wiemy.

- Nie chcę, żebyście mnie chowali - zaoponowałem. - Mówiłem już, że mam być...

-   Albo   przyznamy   się   do   winy.   To   byłoby   jeszcze   lepiej.   Będą   przynajmniej 

zadowoleni...

- Jeżeli się tu dostaną - mruknął McGill - rozedrą nas na kawałki.

Wyjrzałem   ukradkiem   przez   okno.   Wydało   mi   się,   że   McGill   przesadza   mówiąc,   że 

jesteśmy otoczeni: prawie cały tłum skupiony był wokół radiowozu stojącego przed głównym 

wejściem.   Postawę   mieli   zaczepną   i,   choć   nie   miałem   ochoty   się   oddalać,   obawiałem   się 

równocześnie, że moja obecność narazi Molly i mego najlepszego przyjaciela na atak tłumu. 

Policja  bez  nakazu  nie  wejdzie,  ale  tłum  może  się  wedrzeć.  Postanowiłem  więc  zniknąć  w 

nadziei, że jakieś nowe zjawisko odciągnie tłum od laboratorium. Co do mnie - nic gorszego nie 

mogłem już oczekiwać. Najlepszy dla mnie sposób to wciąż się poruszać

Molly i McGill wciąż jeszcze omawiali położenie, gdy ja na palcach wysunąłem się do 

korytarza. Chciałem poszukać zapasowego wyjścia - gdzieś w suterenie - i zbiegłem trzy piętra 

w dół. Znalazłem się w ciemnym korytarzu o betonowej podłodze. Przy pomocy zapałek trafiłem 

background image

do   drzwi   wiodących   na   tyły   budynku.   Uchyliłem   je   i   wyjrzawszy   na   dwór   spostrzegłem 

kamienne schodki wiodące wzdłuż niewysokiego murku na ziemię. Zamknąłem za sobą drzwi, 

zatrzask szczęknął i zrozumiałem, że spaliłem za sobą mosty, inaczej mówiąc odciąłem sobie 

powrót. W ręku nadal trzymałem bibułę z zawiniętym w nią odłamkiem kryształu.

Nieco   na   prawo   stało   dwóch   policjantów.   Rozmawiali   żywo,   odwróceni   tyłem,   i 

spoglądali  w  niebo.   Podniosłem  głowę   i  dostrzegłem  opisaną   przez   Molly  trąbę   powietrzną 

pokaźnych   rozmiarów.   Ściskając   w   ręku   bibułę,   niczym   talizman,   zszedłem   ostrożnie   po 

schodkach i skręciłem w lewo. Tuż za rogiem ujrzałem grupę młodzieży, również patrzącą w 

górę.

- Moim zdaniem - mówił jeden z młodzieńców - ten tłum wyraźnie szykuje się do linczu. 

Nie bardzo wiem dlaczego...

- Taka jest psychologia tłumu - odparł inny.

Struchlałem, gdy zbliżyli się do mnie, ale uprzytomniłem sobie, że w gazetach nie było 

mojego zdjęcia - skąd by zresztą wzięli. Nikt więc nie mógł mnie  poznać i mogłem chyba 

swobodnie wyjść z obrębu uniwersytetu. Co zrobię potem, to już inna sprawa. W każdym razie 

miałem czas się zastanowić.

Poruszałem się teraz z większą pewnością siebie, udając jednego z gapiów i spoglądając 

raz po raz na wir powietrzny.

Kiedy znalazłem się po drugiej stronie dziedzińca,  przeżyłem  nowy wstrząs. O kilka 

kroków przede mną stała grupa policjantów, wśród których, ku swemu przerażeniu, rozpoznałem 

porucznika z restauracji. Właśnie odwracał się w moją stronę; ledwo zdołałem umknąć do jakiejś 

bramy. Czułem się jak powstaniec irlandzki w Dublinie podczas zamieszek. Przyczaiłem się za 

drzwiami, skąd słyszałem głos porucznika:

- Oczywiście jest tam na górze! Madigan będzie tu lada chwila z nakazem, a wtedy... - 

głos się oddalił.

Drzwi, przy których stałem, otwarły się nagle i omal nie upadłem. Ukazał się student z 

plikiem zeszytów pod pachą.

- Bardzo przepraszam - powiedział i odszedł w stronę tłumu.

Nie zamknął za sobą jednak drzwi, więc, struchlały,  wpadłem do środka. Panował tu 

mrok, ale zorientowałem się, że mam przed sobą schody przeciwpożarowe. Wspiąłem się na 

trzecie piętro, wszedłem do jakiejś sali wykładowej, a stamtąd do pracowni, przypominającej 

pracownię McGilla. Laboratorium miałem teraz na wprost siebie.

Z   okna   widać   było   dokładnie   cały   tłum,   policjantów,   górny   rząd   okien   gmachu 

laboratorium, oświetlonych jaskrawo przez reflektory, a ponad tym wszystkim wir papierów i 

śmieci.   Właśnie   w   tej   chwili   wir   zaczął   wolno   opadać.   Molly   ani   McGilla   nie   mogłem 

background image

wypatrzeć. Z niepokojem myślałem, czy spostrzegli moją nieobecność.

Na   stojącym   w   pobliżu   biurku   zauważyłem   telefon   i   postanowiłem   zadzwonić   do 

McGilla. Przedtem jednak chciałem sprawdzić swoją nową koncepcję. Opuściłem zasłony w 

oknach, zapaliłem lampę na biurku i obejrzałem dokładnie wydobyty z bibuły odłamek. Dawał 

wspaniałe błyski. Na biurku, obok przyborów do pisania, pucharu sportowego i piłki golfowej, 

stała oprawna w skórę fotografia młodej kobiety z pucołowatym dzieckiem na ręku. Ramka była 

oszklona.  Potarłem  szybkę   trzymanym   w  ręku  odłamkiem   i  dostrzegłem   słabe,  ale  wyraźne 

zadrapanie. Tak więc sprawdziło się jedno podejrzenie.

Nakręciłem numer pracowni McGilla. Po chwili usłyszałem, że podniesiono słuchawkę - 

ale żadnego głosu.

- Tu mówi jądro kryształu - odezwałem się, a w odpowiedzi McGill odetchnął z ulgą.

- Gdzie ty się podziewasz?

- W budynku naprzeciw. Wyjrzyj przez okno, a ja parę razy zapalę i zgaszę światło.

- Jesteś - rzekł po chwili McGill - w pracowni profesora Crandala. Dlaczego uciekłeś?

- O tym pomówimy później. Słuchaj, McGill, ten odprysk to diament.

- Co?

- W każdym razie rysuje szkło.

- Dlaczego wcześniej tego nie powiedziałeś? I w ogóle gdzie ten odłamek? Nie mogłem 

go w żaden sposób znaleźć.

- Nie daliście mi dojść do słowa. A odłamek mam z sobą. Według mojej koncepcji...

- Diament! Zaczynam wszystko rozumieć. A jaka jest twoja koncepcja?

- Wciąż mówiło się o kryształach, więc kiedy powiedziałeś Molly o węglu i diamentach, 

przyszło   mi   na   myśl,   że   może   to   coś   usiłuje   się   wykrystalizować.   Coś,   co   kiedyś   było 

kryształem, zostało rozbite i chce odzyskać pierwotną postać. Próbuje to zrobić z pomocą kart do 

gry, aut i innych sztuczek, ale nic z tego nie wychodzi. Więc czy nie myślisz, że węgiel?...

Zapadło   milczenie.   Spojrzałem   naprzeciw,   ale   McGilla   nie   było   widać.   Zauważyłem 

kawałek starej gazety, który zahaczył się o gruby drut rozciągnięty między oknem laboratorium 

McGilla a oknem, przy którym stałem. Zapewne rodzaj anteny. Następnie spostrzegłem, że wir, 

zamiast opadać, przesuwa się w moim kierunku. Wkrótce więc znów mnie zdradzi.

- Chodzi ci pewnie o grafit - odezwał się McGill. - Ale dlaczego wyszedłeś i zabrałeś ze 

sobą ten odprysk?

- Zapomniałem - odparłem - że trzymam go w ręku.

Na dziedzińcu nikt mnie nie poznał, więc przypuszczam, że zdołam wrócić. - Miałem już 

odpowiedzieć na pierwsze pytanie, gdy uprzytomniłem sobie, że zatrzasnąłem drzwi sutereny i 

że   McGill   chyba   nie   będzie   mógł   mnie   wpuścić,   skoro  policjanci   czatują   wszędzie   dokoła. 

background image

Czułem   się   jednak   dziwnie   bezpieczny   i   pewny   siebie.   Kryształ   chronił   swe   jądro,   a   ja 

trzymałem je właśnie w ręku.

- Zaczekaj chwilę! - zawołałem. - Muszę coś sprawdzić.

Odłożyłem słuchawkę, wziąłem z biurka piłkę golfową i położyłem na ziemi. Stanąłem 

na niej prawą nogą, a lewą ostrożnie uniosłem w powietrze. W każdym razie nie spadłbym z 

wysoka. Lecz wcale nie padałem. Stałem wyprostowany, z bibułką w ręku, i tylko lekko się 

chwiałem. Wobec tego zamknąłem oczy - ale też nic mi się nie stało. Talizman działał, jak 

przepowiedział McGill. Zszedłem z piłki i ująłem słuchawkę.

- Zaraz do was przyjdę - powiedziałem. - Jeżeli tylko drut między oknami mnie utrzyma.

- Alec! Zwariowałeś! - krzyknął McGill, a ja odłożyłem słuchawkę.

Przyjrzałem się zamocowaniu drutu. Przytrzymywał  go potężny hak, wbity mocno w 

ścianę. Ściskając w ręku bibułkę z okruchem wylazłem przez okno, postawiłem stopę na drucie i 

- natychmiast poczułem zawrót głowy. Drut wibrował jak struna, ale ugiął się tylko nieznacznie, 

więc  stanąłem na nim także i drugą nogą. Byłem bliski zemdlenia. Zamknąłem oczy.

Kiedy je otwarłem, stwierdziłem, że uszedłem spory kawałek nad przepaścią. Nie miałem 

nic   do   pomocy   dla   utrzymania   równowagi,   ale   moje   ciało   zdawało   się   zachowywać   ją 

automatycznie, jak gdybym był doświadczonym tancerzem na linie.

Zamierając ze strachu, posuwałem się dalej z oczyma utkwionymi w okno laboratorium, 

w którym widziałem McGilla i Molly, obserwujących mnie z pobladłymi twarzami.

Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegł mnie tłum. Rozległy się okrzyki. Wybiegł jakiś 

mężczyzna w kapeluszu o szerokich kresach. Ku memu przerażeniu wyciągnął rewolwer. Inny 

mężczyzna podjął z ziemi kamień, okręcił się jak dyskobol i rzucił na sekundę przedtem, nim 

tamten nacisnął spust. Strzały były niezwykle celne: kula trafiła w kamień i obydwa pociski 

rozpadły się w powietrzu. Mężczyzna w kapeluszu chciał znowu strzelić, ale rewolwer się zaciął, 

a policja chwyciła obydwu bohaterów za ręce.

Z bijącym sercem posuwałem się dalej. Byłem już o cztery kroki od okna, gdy noga mi 

ugrzęzła. Spojrzałem w dół. Na drucie w tym miejscu był węzeł, z ostrym szpicem sterczącym 

do góry. Zachwiałem się, ale zaraz się wyprostowałem i... bibułka wypadła mi z ręki.

Trąba   powietrzna   znajdowała  się  teraz  nade   mną  i   mój  talizman   porwał   prąd.  Przez 

chwilę chwiałem się rozpaczliwie, w końcu zleciałem tak gwałtownie, że omal nie straciłem 

tchu. Połą marynarki zahaczyłem o wystający drut i zawisłem jak oklapła marionetka.

Tłum   zafalował,   rozległy   się   krzyki,   a   policjanci   zaczęli   sobie   na   gwałt   wydawać 

polecenia. Porucznik kazał wezwać straż pożarną. Nie mogłem patrzeć w dół, chociaż mogłem 

oddychać.

Bezcenna bibuła unosiła się teraz koło okna laboratorium i McGill usiłował ją chwycić. 

background image

Nagły podmuch wiatru cisnął bibułę do środka. Ukazała się głowa McGilla, który gestami starał 

się dodać mi otuchy. Molly nie odchodziła od okna, wzrok miała półprzytomny, trzymała za 

mnie   figi.   Próbowałem   uśmiechnąć   się   do   niej   pogodnie,   na   co   Molly   usiłowała   mi 

odpowiedzieć. W oddala słychać już było szczęk wozów strażackich.

Gdzieś za plecami Molly ujrzałem nagle silny niebieski błysk. Wzmagał się gwałtownie, 

a   postać  mojej  żony  rysowała   się  jak  czarna   sylwetka.  Za   nią  dostrzegłem   głowę  McGilla. 

Wpatrywał się w coś, co wyglądało jak szafirowa butelka. Wtem trąba powietrzna zmieniła się w 

huragan - wszystkie zasłony w oknach laboratorium wydęły się do środka, a rude włosy Molly 

powiewały do tyłu.

Wozy strażackie wjechały na dziedziniec, jeden z nich ustawiono dokładnie pode mną. 

Słychać było odgłos kręcenia korbą i poczułem, że coś dotyka mej nogi. W tej samej chwili 

usłyszałem, że coś się drze. Moja marynarka pękła, Molly zamknęła oczy, ja zaś wylądowałem, 

niczym olbrzymi pająk, na szczycie drabiny.

Strażacy   i   policjanci   prześcigali   się   na   drabinie   nawzajem.   Pierwszy   dosięgną!   mnie 

znajomy   porucznik.   Aresztował   mnie   po   raz   drugi   i   zaczął   ciągnąć.   Pokręciłem   jednak 

odmownie   głową   i   z   uporem   przywarłem   do   szczytu   drabiny.   Okazało   się,   że   jest 

niepodobieństwem odczepić upartego człowieka od szczebla drabiny, kiedy samemu się na niej 

stoi.

Policjanci   dali   wreszcie   spokój.   I   tu   -   znów   powstał   zbieg   okoliczności:   zacięła   się 

maszyneria. Drabina odjechała unosząc mnie na szczycie.

Porucznik kazał odwieźć drabinę do jednego z komisariatów, gdzie wkrótce zjawił się 

mój adwokat, Vinelli, i zwolnił mnie za kaucją. Policja okazała mi niezwykłe względy; byli 

zresztą wściekli na Billa Barta. Równocześnie pewna wielka figura naukowa, znajomy McGilla, 

profesor Stein, przekonał policję, że nie jestem niczemu winien, i sprawę umorzono. Następnie 

profesor Stein udzielił prasie całkowicie niezrozumiałego, lecz uspokajającego wywiadu, ja zaś 

wyjechałem z Molly do jej matki nad morze.

- Za dwa tygodnie wszyscy już o tym zapomną - powiedział porucznik. - Może jeszcze 

wyjdzie pan na bohatera...

Przed wyjazdem poszliśmy z McGillem do laboratorium obejrzeć diament. Spoczywał na 

stole, błyszczał wspaniale, powierzchnie miał gładkie, bez skazy. Miał co najmniej dwie stopy 

średnicy, tyle co bryła “szkła” na ulicy Pięćdziesiątej Czwartej.

- Policja wcale się nie domyśla, co to jest - powiedział McGill. - Bo to takie wielkie...

- Któż by się domyślił... - wtrąciła Molly. - McGill, mam pomysł...

- To było bardzo proste - nie odpowiadając na jej uwagę wyjaśnił McGill. - Nasypałem 

grafitu na kupkę żużlu i na graficie położyłem odprysk. Następnie skierowałem na to promień 

background image

Bunsena i wszystko natychmiast zapłonęło, dając ogromny blask i wcale nie wydzielając ciepła. 

Proces adiabatyczny - dodał, a ja skinąłem głową. - Niezbędne ciśnienie - ciągnął McGill - jądro 

czerpało z przypadkowych ruchów cząsteczek grafitu. Tak, przypadkowe ruchy! Kiedy to się 

skończyło, jądro zasilało się najpierw żużlem, a następnie dwutlenkiem węgla pobieranym  z 

powietrza. To właśnie spowodowało gwałtowny ruch powietrza - fruwanie zasłon i... włosów 

Molly. Ale tego już chyba nie widziałeś. W każdym razie...

- McGill - przerwała Molly - mam myśl!

- W każdym razie trzeba to zatopić w morzu.

- O! - jęknęła Molly zgnębiona. - A ja właśnie chciałam zaproponować, żeby ułamać 

kawałek i sprzedać w Amsterdamie.

- Broń Boże! Cała historia zaczęłaby się na nowo!

- Tylko kawałeczek, McGill...

- NIE!

Z   pomocą   Steina   McGill   przekonał   policję,   że   trzeba   rzecz   zatopić.   Wypłynęliśmy 

policyjną motorówką daleko na ocean i w oczach zdumionych policjantów starannie wrzuciliśmy 

diament w głębinę. Ich zdumienie byłoby niewątpliwie jeszcze większe, gdyby wiedzieli, co to 

jest.

McGill odwiedził nas nad morzem w niedzielę i graliśmy w karty. Pamiętna to była partia 

- karty zachowywały się normalnie i... nawet trochę przegrałem.

McGill gratulował mi, ale z jakąś niepewną miną.

- Dlaczego się nie cieszysz? - spytałem.

- Cieszę się, owszem - odparł. - Tylko że...

- Że co? - podchwyciła Molly, nagle zafrasowana.

- Tylko że widziałem ławicę ryb płynących ogonem naprzód. I zastanawiam się, czy to 

nie jest początek nowych historii.

Wróciliśmy do przerwanej gry, ale myślami byliśmy gdzie indziej. I odtąd wciąż nie 

możemy   odzyskać   spokoju. Nie  dalej   jak  wczoraj  wielki   transatlantyk   zerwał  linę,  zostawił 

holownik za sobą i wybrał się w górę Hudsonu na krajoznawczą wycieczkę.

background image

Alfred Bester - Ostateczne zniknięcie

Nie była  to ani Wojna Ostatnia,  ani Wojna dla Skończenia  z Wojnami.  Nazwano ją 

Wojną o Amerykański Ideał. Generał Carpenter pierwszy uderzył w ten ton i trwał przy nim 

niezłomnie.

Istnieją generałowie frontowi (niezbędni dla armii), generałowie polityczni (niezbędni dla 

rządu) i generałowie opiniotwórczy (niezbędni dla prowadzenia wojny). Generał Carpenter był 

mistrzem kształtowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idący wprost do celu, żywił 

ideały   tak   wzniosłe   i   zrozumiałe   jak   dewizy   ryte   na   monetach.   Dla   całej   Ameryki   był 

uosobieniem  armii  i rządu, tarczą obronną narodu, jego mieczem i potężnym  ramieniem.  A 

szczytem jego ideałów był oczywiście Ideał Amerykański.

-   Nie   walczymy   dla   zysku,   władzy   czy   panowania   nad   światem   -   obwieścił   generał 

Carpenter na uroczystym obiedzie Związku Dziennikarzy.

- Walczymy wyłącznie o Ideał Amerykański - mówił na posiedzeniu Kongresu.

-   Celem   naszym   nie   jest   agresja   ani   wtrącanie   narodów   w   niewolę   -   powiedział   na 

dorocznym zjeździe wychowanków Akademii Wojskowej.

- Walczymy o znaczenie cywilizacji - obwieścił w Klubie Pionierów w San Francisco.

- Bijemy się o najszczytniejsze ideały cywilizacji: o kulturę, poezję, o jedyne rzeczy 

godne zachowania - stwierdził podczas jubileuszu Giełdy Zbożowej w Chicago.

- Toczy się - mówił - wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze ideały. 

By to, co dobre, piękne i szlachetne, nie znikło z powierzchni ziemi.

Ameryka   walczyła   więc.   Generał   Carpenter   zażądał   stu   milionów   żołnierzy.   Armia 

otrzymała   sto   milionów   żołnierzy.   Generał   Carpenter   zażądał   dziesięciu   tysięcy   bomb 

kosmicznych  -  dziesięć   tysięcy   bomb   kosmicznych   zbudowano  i  zrzucono  na  wroga.  Wróg 

również zrzucił dziesięć tysięcy bomb kosmicznych i zniszczył większość amerykańskich miast.

- Musimy okopać się przeciw barbarzyńskim hordom - obwieścił generał Carpenter. - 

Żądam tysiąca inżynierów.

Tysiąc inżynierów zjawiło się natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych 

miast.

- Dajcie mi pięciuset ekspertów sanitarnych, ośmiuset dyspozytorów ruchu podziemnego; 

dwustu   znawców   klimatyzacji,   stu   administratorów   miast,   tysiąc   inżynierów   łączności   i 

siedmiuset kadrowców...

Lista żądań generała Carpentera nie miała końca. Ameryka nie nadążała z dostarczaniem 

specjalistów.

background image

- Musimy stać się narodem ekspertów - oświadczył  generał Carpenter w Centralnym 

Związku   Uniwersytetów   Ameryki.   -   Każdy   mężczyzna   i   kobieta   musi   być   określonym 

narzędziem dla określonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawę w 

naszych uczelniach pod kątem wygrania walki o Ideał Amerykański.

- Nasz ideał - mówił generał Carpenter na przyjęciu z okazji rozpisania pożyczki Wali 

Street - jest ten sam, co ideał łagodnych Greków ze starożytnych Aten, co ideał szlachetnych 

Rzymian   z...   hmm...   Rzymu.   Jest   to   ideał   dobra   i   piękna.   Muzyki,   sztuki,   poezji,   kultury. 

Pieniądz   jest   tylko   bronią   w   walce   o   jego   urzeczywistnienie.   Ambicja   tylko   szczeblem   dla 

wspięcia się na jego wyżyny. Zdolności - jedynie narzędziem, by ideał ten ukształtować.

Odpowiedzią były nie milknące oklaski na Wali Street. Generał Carpenter zażądał stu 

pięćdziesięciu   miliardów   dolarów,   tysiąca   pięciuset   znawców   organizacji,   trzech   tysięcy 

ekspertów   mineralogii,   petrologii,   produkcji   masowej,   wojny   chemicznej   i   komunikacji 

powietrznej. Otrzymał  ich. Kraj  był  gotów na wszystko.  Wystarczyło,  by generał  Carpenter 

nacisnął guzik, a dostawał każdego żądanego eksperta.

W marcu 2112 roku przyszło rozstrzygnięcie losów wojny i Ideału Amerykańskiego. Ale 

nie na żadnym z siedmiu frontów, gdzie zmagały się zaciekle ze sobą miliony żołnierzy,  w 

żadnej z kwater głównych czy stolic wojujących państw, jak również w żadnym z ośrodków 

przemysłowych produkujących bez przerwy broń i zaopatrzenie. Dokonało się to na oddziale T 

Okręgowego   Szpitala   Amerykańskich   Sił   Zbrojnych,   zagrzebanego   sto   metrów   pod 

powierzchnią tego, co było niegdyś miastem St. Albans w stanie Nowy Jork.

Oddział   T   był   w   St.   Albans   otoczony   tajemnicą.   Na   wzór   wszystkich   szpitali 

wojskowych   w   St.   Albans   utworzono   osobne   oddziały   dla   każdego   typu   ran   i   uszkodzeń. 

Amputacje   prawej   ręki   zgromadzono   na   jednym   oddziale,   lewej   na   drugim.   Oparzenia 

radioaktywne, urazy głowy, rany brzucha, wtórne zatrucia promieniami gamma itd. - wszystko 

to   miało   w   szpitalu   swe   osobne   oddziały.   Wojskowa   Służba   Sanitarna   podzieliła   wszystkie 

uszkodzenia   bojowe   na   19   klas,   które   łącznie   obejmowały   wszelkie   możliwe   rany,   urazy, 

choroby i uszkodzenia mózgu oraz reszty ciała. Oznaczono je literami od A do S. Cóż więc 

leczono na oddziale T?

Nikt tego nie wiedział. Drzwi opatrzone były podwójnym zamkiem. Pacjentów nie wolno 

było   odwiedzać,   żaden   też   pacjent   nie   miał   prawa   wyjść.   Lekarze   wciąż   się   zmieniali,   a 

zdumiony wyraz  ich twarzy był  powodem najdzikszych  pogłosek. Rozpytywano  skwapliwie 

pielęgniarzy i pielęgniarki pracujących na oddziale T, ale milczeli jak zaklęci.

Przedostawały się na zewnątrz strzępy wiadomości, skąpe i sprzeczne ze sobą. Jedna ze 

sprzątaczek   twierdziła,   że   przez   cały   czas,   kiedy   sprzątała,   na   oddziale   nie   było   nikogo. 

Absolutnie nikogo. Dwanaście pustych łóżek i już. Czy wyglądało na to, że na łóżkach ktoś 

background image

spał? Tak. Pościel była zgnieciona, przynajmniej na niektórych. Czy były jakieś inne oznaki, że 

oddział jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych leżały różne osobiste przedmioty, ale robiły 

wrażenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie używano.

Opinia publiczna doszła do wniosku, że jest to oddział-widmo. Dla duchów.

Ale nocny dozorca szpitala opowiedział któregoś dnia, że przechodząc obok zamkniętych 

drzwi słyszał wewnątrz śpiewy. Chyba w obcym języku. Jakim - tego nie umiał powiedzieć. 

Niektóre  słowa były  zresztą jakby znajome.  Ale nic nie można  było  z nich wywnioskować 

sensownego.

Rozgorączkowana publiczność orzekła wreszcie, że to oddział psychiatryczny. I tylko dla 

szpiegów.

Dowództwo szpitala wprowadziło specjalny system dostarczania na oddział posiłków. 

Trzy razy dziennie doręczano tam przez okienko po dwadzieścia cztery tace z jedzeniem i tyleż 

tac wkrótce potem zabierano. Niektóre posiłki były zjadane. Większość wracała nie tknięta.

Coraz   bardziej   podniecona   publiczność   orzekła,   że   oddział   T   jest   po   prostu   kantem. 

Klubem dla dekowników i innych nabieraczy, którzy się tam zabawiają. A niezrozumiały język 

to zwyczajne pijackie śpiewy.

Publiczność St. Albans stanowili, oczywiście, wyłącznie pacjenci pozostałych oddziałów 

oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkał. A wiadomo, że środowisko 

szpitalne jest stokroć bardziej plotkarskie niż sto najgorszych małomiasteczkowych plotkarek. 

Ponadto   zaś   ludzi   chorych   byle   głupstwo   potrafi   wytrącić   z   równowagi.   Wystarczyło   parę 

miesięcy jałowych domysłów, by wytworzyć atmosferę zupełnego szaleństwa. W styczniu 2112 

roku St. Albans był przyzwoitym,  dobrze prowadzonym  szpitalem. W marcu 2112 nastąpiło 

kompletne   rozprzężenie,   co   oczywiście   odbiło   się   poważnie   na   osiągnięciach   tego   zakładu. 

Procent wyzdrowień wyraźnie spadł. Coraz częściej zdarzały się wypadki symulacji, a także 

drobnych   naruszeń   regulaminu.   Powszechne   niezadowolenie   rosło.   Trzeba   było   zmieniać 

personel, co zresztą nie pomogło. Pacjenci plotkowali nadal i buntowali się z lada powodu. 

Przeniesiono większość gdzie indziej, znów zmieniono personel, a niepokój wzrastał.

Wreszcie wiadomość o tym wszystkim dotarła drogą urzędową do generała Carpentera.

- W naszej walce o Ideał Amerykański - oświadczył - musimy pamiętać zawsze o tych, 

którzy już ponieśli ofiary. Przysłać mi eksperta od szpitalnictwa.

Ekspert zgłosił się, lecz nie zdołał naprawić stosunków w St. Albans. Generał Carpenter 

przeczytał jego meldunki i usunął eksperta.

-   Troska   o   chorych   -   rzekł   generał   -   jest   pierwszą   oznaką   cywilizacji.   Wezwać   tu 

naczelnego lekarza.

Naczelny lekarz zgłosił się natychmiast. Nie mógł zlikwidować histerii w St. Albans, 

background image

więc sam został zlikwidowany przez generała Carpentera. Tymczasem oddziałem T zajęła się już 

prasa.

- Wezwać tu - polecił generał - ordynatora oddziału T.

Z St. Albans przybył kapitan doktor Edsel Dimmock. Był to człowiek młody, ale już 

łysawy, poza tym tęgi. Zaledwie trzy lata temu skończył akademię medyczną, ale cieszył się 

doskonałą opinią jako specjalista od psychoterapii. Generał Carpenter lubił specjalistów, więc 

Dimmock mu się spodobał. A Dimmock ubóstwiał generała jako rzecznika kultury, niedostępnej 

obecnie dla niego z powodu zbyt wąskiej specjalizacji, lecz którą spodziewał się cieszyć w pełni 

po wygranej wojnie.

- Słuchaj pan, Dimmock - zaczął generał. - Każdy z nas to narzędzie, zahartowane i 

wyostrzone, by wykonywać określoną pracę. Znasz pan naszą dewizę: “Praca dla każdego - 

każdy przy pracy”. Otóż na oddziale T ktoś źle pracuje. Trzeba go usunąć. Ale przede wszystkim 

powiedz mi pan, co to, u diabła, jest ten oddział T?

Dimmock wahał się i jąkał. Wreszcie wyjaśnił, że jest to oddział specjalny, utworzony 

dla specjalnego typu urazów bojowych. Urazy psychiczne.

- A Więc masz pan na oddziale pacjentów?

- Tak jest, generale. Dziesięć kobiet i czternastu mężczyzn. Carpenter potrząsnął plikiem 

meldunków.

- Według zeznań pacjentów St. Albans na oddziale T nie ma nikogo.

Dimmock był oburzony.

- Takie twierdzenie jest wierutnym kłamstwem - zapewnił generała.

- No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stukniętych. Ich obowiązkiem 

jest wyzdrowieć. Pańskim obowiązkiem jest ich wyleczyć. Więc dlaczego, u diabła, cały szpital 

z tego powodu wariuje?

- Czy ja wiem... Może dlatego, że ich trzymamy pod kluczem.

- Oddział T jest zamknięty?

- Tak jest, generale.

- Dlaczego?

- Żeby utrzymać pacjentów, panie generale.

- Utrzymać? Jak pan to rozumie? Czy oni chcą uciekać, są niespokojni czy jak?

- Nie, nie są niespokojni.

-   Dimmock,   nie   podoba   mi   się   pańska   postawa.   Pan   wciąż   się   wykręca,   odpowiada 

wymijająco. I jeszcze jedno nie podoba mi się w tym wszystkim: ta klasyfikacja “T”. Kazałem 

sprawdzić to dokładnie znawcy rejestrów z korpusu sanitarnego i okazało się, że nie ma żadnej 

klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans?

background image

- Jakby tu powiedzieć... Klasę T wymyśliliśmy sami. Bo... chodzi o to, panie generale, że 

to   dość   specjalne   przypadki.   Wciąż   jeszcze   nie   wiemy,   co   z   nimi   robić   i   jak   postępować. 

Usiłowaliśmy  trzymać  wszystko  w  sekrecie,  póki nie opracujemy  jakiejś  metody.  Ale to  są 

przypadki zupełnie nowe, panie generale. Zupełnie dotąd nie znane. - Specjalista wziął w tej 

chwili   w   Dimmocku   górę   nad   służbistą.   -   To   rzecz   niezwykła!   To   wywoła   sensację   w 

medycynie! Najbardziej niezwykła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem.

- Ale co, Dimmock? Mów pan konkretnie.

- Cóż, panie generale, to są urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikły 

oddech. Tętno zwolnione. Żadnego kontaktu.

- Widziałem tysiące takich przypadków - zżymał się Carpenter. - Co w tym niezwykłego?

- Tak jest, to, co powiedziałem dotąd, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale 

prócz tych objawów mamy jeszcze coś... Ci chorzy nic nie jedzą i wcale nie śpią.

- Nigdy?

- Niektórzy nigdy.

- Więc dlaczego nie umierają?

- Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jeśli chodzi o anabolizm. 

Katabolizm trwa nadal. Inaczej mówiąc, panie generale, chorzy wydalają produkty przemiany 

materii, ale nic nie przyjmują. Wydalają toksyny zmęczenia i odbudowują zużyte tkanki, ale bez 

pożywienia i snu. Bóg jeden wie, jak. To wprost fantastyczne.

-   Dlatego   trzymacie   ich   w   zamknięciu?   Czy  to   znaczy...   Czy   pan   ich   podejrzewa   o 

wykradanie żywności i urządzanie sobie drzemek gdzieś indziej?

- O, nie! - odparł zmieszany Dimmock. - Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedzieć, 

panie generale. Ja... my... zamykamy ich z powodów zupełnie tajemniczej natury... Bo oni... oni 

znikają.

- Co robią?

- Znikają, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikają w oczach.

- Co pan wygaduje?

- Kiedy tak jest. Mogą, powiedzmy, siedzieć na łóżkach czy kręcić się po sali. W jednej 

sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w następnej już nie. Czasem wszyscy są na oddziale, to znów 

nie ma nikogo. Znikają i pojawiają się bez żadnego ładu czy racji. Dlatego musieliśmy zrobić 

oddział zamknięty. W całej historii medycyny wojskowej i urazów bojowych nie było dotąd 

takiego przypadku. Toteż nie wiemy, jak z tym postępować.

- Sprowadź mi pan tu trzech takich pacjentów - rozkazał generał Carpenter.

Nathan   Riley  zjadł   grzanki,   po   francusku  z   jajami   w   majonezie;   wypił   dwie   butelki 

porteru, zapalił hawańskie cygaro i - z leciutką czkawką - wstał od śniadania. Skinął głową 

background image

Jimowi Corbettowi, który przerwał rozmowę z Jimem Brylantem Brady, by go złapać jeszcze 

przed okienkiem kasjera.

- Powiedz, Nat - zagadnął Jim Corbett - kto według ciebie zdobędzie w tym roku puchar?

- Niebiescy - odparł Nathan Riley.

- Kiedy nie są w formie.

- Ale u nich grają Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobędą puchar w tym 

roku.   I   założę   się,   że   zrobią   to   wcześniej   niż   jakakolwiek   inna   drużyna.   Przed   trzynastym 

września. Zapisz sobie. Zobaczysz, że mam rację.

-   Ty   zawsze   masz   rację,   Nat   -   powiedział   Corbett.   Riley   uśmiechnął   się,   zapłacił 

rachunek,   wybiegł   na   ulicę   i   wskoczył   do   konnego   tramwaju   jadącego   do   Madison   Square 

Garden.   Wysiadł   na   rogu   Pięćdziesiątej   i   Ósmej   i   udał   się   na   piętro,   do   bukmachera, 

urzędującego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzał na gościa, wydobył z biurka kopertę i 

wyliczył piętnaście tysięcy dolarów.

- Rocky Martiano - powiedział - znokautował Rolanda La Starzę w jedenastej rundzie. 

Jak ty, u diabła, potrafisz typować ich tak dokładnie, Nat?

- Z tego przecież żyję - uśmiechnął się Riley. - Czy przyjmujesz zakład na wybory?

- Eisenhower dwanaście na pięć. Stevenson...

- Pal sześć Stevensona. - Riley położył na ladzie dwadzieścia tysięcy dolarów. - Stawiam 

na Ike’a. Zapisz to na mnie.

Po wyjściu  od bukmachera  udał się do swego apartamentu  w Waldorf  Pałace, gdzie 

czekał na niego niecierpliwie wysoki, chudy młodzieniec.

- Dzień dobry - powitał go Riley. - Pan jest Ford, prawda, Harold Ford?

- Henry Ford, panie Riley.

- I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, którą buduje pan w swoim warsztacie 

rowerowym, tak? Jak pan ją nazwał?

- Ipsimobil.

- Hmm, nie bardzo mi się to podoba. Czy nie lepiej byłoby automobil?

- Świetny pomysł! Wykorzystam go, jeśli pan pozwoli.

-   Podoba   mi   się   pan,   Henry,   jest   pan   młody,   energiczny,   bystry,   wierzę   w   pańską 

przyszłość i w pański automobil. Zainwestuję dwieście tysięcy w pana przedsiębiorstwie.

Riley wypisał czek i odprowadził Forda do drzwi. Spojrzał na zegarek i pod wpływem 

nagłego  impulsu szybko  się cofnął. Rozejrzał się po saloniku, po czym  wszedł do sypialni, 

rozebrał się, a następnie włożył szarą koszulę i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, dużymi 

literami wyszyty był napis: Szp. Woj. St. Alb.

Nathan Riley zamknął teraz drzwi sypialni i - znikł.

background image

Pojawił się w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy 

swoim   łóżku,   jednym   z   dwudziestu   czterech   łóżek   ustawionych   pod   ścianami   długiego 

koszarowego budynku ze stali. Nie zdążył jeszcze odetchnąć, gdy pochwyciły go trzy pary rąk. 

Nim   zrobił   najmniejszy   gest   obronny,   dostał   zastrzyk   z   2   cc   tiomorfatu   sodu.   Natychmiast 

znieruchomiał.

- Jednego już mamy - powiedział ktoś.

- Pilnujcie go póki co - odparł ktoś inny. - Generał Carpenter zamówił troje.

Kiedy   Marcus   Junius   Brutus   opuścił   jej   łoże,   Lela   Machan   klasnęła   w   dłonie.   Do 

komnaty   weszła   niewolnica   i   przygotowała   kąpiel.   Po   kąpieli   Lela   ubrała   się,   skropiła 

wonnościami, spożyła śniadanie, złożone z fig smyrneńskich, różowych pomarańcz i dzbana 

purpurowego wina Lachryma Christi. Wypaliła papierosa i kazała przygotować lektykę.

W bramie jej domu stał, jak zwykle, tłum pełnych uwielbienia żołnierzy z XII Legii. 

Dwóch centurionów odepchnęło ludzi z lektyką, ujęło drążki i poniosło ją na własnych tęgich 

ramionach. Lela Machan uśmiechnęła się. Młody człowiek w szafirowym płaszczu przedostał się 

przez ciżbę i podbiegł. W jego ręku błysnął nóż. Lela zebrała się w sobie, by mężnie przyjąć 

śmierć.

- O, pani! - wykrzyknął młodzieniec. - O, Lelo! Młodzieniec rozpłatał sobie nożem lewe 

ramię, tak że szkarłatna krew popłynęła obficie plamiąc szaty Leli...

- Krew moja - zawołał młodzian - jest tylko  nędzną daniną dla ciebie,  o pani! Lela 

dotknęła łagodnie jego czoła.

- Niemądry chłopcze - szepnęła - na co to?

- Na znak hołdu i miłości dla ciebie, o pani!

- Będziesz dopuszczony dziś wieczór o dziewiątej - szepnęła Lela, on zaś patrzył na nią 

w milczeniu tak długo, że aż się roześmiała. - Przyrzekam ci. A jak ci na imię, piękny chłopcze?

- Ben Hur.

- Dziś o dziewiątej, Ben Hurze.

Lektyka   ruszyła.   Nie   opodal   Forum   minął   ich   Juliusz   Cezar,   żywo   dyskutujący   z 

Savonarolą. Gdy ujrzał lektykę, skinął ostro na centurionów, którzy stanęli jak wryci. Cezar 

rozsunął   zasłony   lektyki   i   wbił   wzrok   w   Lelę,   ta   zaś   spojrzała   nań   omdlewająco.   Grymas 

wykrzywił twarz Cezara.

- Dlaczego? - spytał ochryple. - Prosiłem, błagałem, szlochałem, rzucałem wszystko do 

twych stóp... na próżno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego?

- Czy pamiętasz Boadiceę? - wyszeptała Lela.

- Boadiceę? Królową Brytów? Na Boga, Lelo, cóż ona znaczy wobec naszej miłości? Jej 

nie kochałem. Pokonałem ją tylko w bitwie.

background image

- I zabiłeś ją, Cezarze.

- Sama się otruła.

- To była moja matka, Cezarze! - Palec Leli wymierzony był w pierś Cezara. - Morderco! 

Zostaniesz ukarany. Nim miną Idy Marcowe, Cezarze!

Cezar cofnął się, zdjęty grozą. Otaczający Lelę tłum wielbicieli  wzniósł na jej cześć 

okrzyk uznania. Ruszyła dalej i wśród ulewy płatków róż i fiołków, poprzez Forum, dotarła do 

świątyni Westy. Tam porzuciła swych wielbicieli i weszła do przybytku dziewiczej bogini.

Przed   ołtarzem   uklękła,   zmówiła   modlitwę,   rzuciła   szczyptę   kadzidła   w   płonący   na 

ołtarzu ogień i zdjęła szaty. Spojrzała na swe przepiękne ciało, odbite w srebrnym zwierciadle, i 

nagle doznała uczucia gwałtownej tęsknoty za domem. Włożyła szarą bluzę i szare spodnie. Na 

kieszonce   bluzy   wyhaftowane   były   litery:   Szp.   Wojsk.   St.   Alb.   Z   uśmiechem   raz   jeszcze 

spojrzała na ołtarz i znikła. W tej samej chwili pojawiła się na oddziale T szpitala wojskowego w 

St. Albans, gdzie natychmiast straciła przytomność pod wpływem zastrzyku z tiomorfatu sodu.

- To już dwoje - powiedział czyjś głos.

- Potrzeba jeszcze jednego.

George Hanmer uczynił dramatyczną przerwę i spojrzał po sali - na ławy opozycji, na 

postać szefa Izby siedzącego symbolicznie na worku wełny i na spoczywającą na szkarłatnej 

poduszce   przed   nim   srebrną   buława.   Cała   Izba   Gmin,   zahipnotyzowana   płomiennym 

krasomówstwem Hanmera, czekała z zapartym tchem na dalszy ciąg jego mowy.

- Więcej nic już nie powiem - rzekł wreszcie Hanmer głosem zdławionym od nadmiaru 

wzruszenia. Twarz mu pobladła i przybrała wyraz zawzięty. - Walczyć  będę o tę ustawę na 

piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na łąkach, polach i w wioskach. O ustawę tę 

walczyć będę do śmierci i, z bożą pomocą, także po śmierci... Czy to, co mówię, jest prośbą czy 

wyzwaniem - niech rozstrzygną sumienia dostojnych członków Izby. Ale jedno jest dla mnie 

pewne i przesądzone: Anglia musi władać Kanałem Sueskim.

Hanmer usiadł. W Izbie zawrzało. Wracał na miejsce wśród oklasków i głośnych owacji, 

a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uścisnąć mu dłoń. Lord 

Palmerston   patrzył   nań   chmurnie,   lecz   Disraeli   szybko   odsunął   Palmerstona,   z   dala   już 

wyrażając swój zachwyt i uznanie.

- Pojedziemy coś przegryźć w Tattersalu - rzekł Disraeli. - Moje auto czeka.

Przed   Parlamentem   istotnie   już   czekał   czarny   rolls   royce.   Siedząca   w   nim   Lady 

Beaconsfieid   wpięła   pierwiosnek   w   butonierkę   Disraeliego   i   czule   pogłaskała   Hanmera   po 

policzku.

- Daleko, odszedłeś, Georgie - powiedziała - od czasów szkolnych - kiedy tak dokuczałeś 

Benowi.

background image

Hanmer zaśmiał się, Disraeli zanucił Gaudeamus igitur... i razem z Hanmerem śpiewali 

starą scholastyczną pieśń aż do chwili, gdy znaleźli się przed Tattersalem. Tam Disraeli zamówił 

piwo i pieczone gałąbki, a Hanmer poszedł do klubu na górę, aby się przebrać.

Bez   żadnego   właściwie   powodu   zapragnął   nagle   raz   jeszcze   przyjrzeć   się   swemu 

dawnemu życiu. Może nie chciał tak całkowicie zrywać z przeszłością. Zdjął surdut, nankinową 

kamizelkę, prążkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepłą bieliznę. 

Włożył szarą koszulę, szare spodnie i - znikł.

Pojawił   się   na   oddziale   T   szpitala   St.   Albans,   gdzie   mocna   doza   tiomorfatu   sodu 

pozbawiła go przytomności.

- To już będzie troje - stwierdził ktoś.

- Odesłać ich do Carpentera.

Tak więc sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer znaleźli 

się w gabinecie generała Carpentera. Mieli na sobie szare stroje” szpitalne i wciąż jeszcze byli 

pod działaniem tiomorfatu sodu.

Gabinet,   specjalnie   na   ten   cel   opróżniony,   jarzył   się   od   świateł.   Obecni   byli 

rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan 

Edsel Dimmock ujrzał kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentów, 

niczym pluton egzekucyjny, zerwał się z miejsca. Generał Carpenter uśmiechnął się posępnie.

- Nie przyszło panu na myśl, Dimmock, że nie wszyscy dadzą się nabrać na pańską 

opowieść o znikaniu.

- Panie generale.

-   Ja   też   jestem   ekspertem,   Dimmock.   Wyjaśnię   panu   krótko,   jak   sprawa   wygląda. 

Przebieg wojny jest niezadowalający. Nawet bardzo zły. Były przecieki informacji. A bałagan w 

St. Albans może wskazywać na pana.

- Ależ oni naprawdę znikają, panie generale...

- Moi rzeczoznawcy chcą właśnie pomówić o tym z panem i z pańskimi pacjentami. 

Zaczniemy od pana.

Rzeczoznawcy   zabrali   się   do   Dimmocka,   mając   do   dyspozycji   zmiękczalniki 

podświadomości i wyzwalacze instynktów oraz stosując blokadę autokontroli. Uciekli się nawet 

do   narkoanalizy   i   wszelkiego   rodzaju   nacisków   fizycznych   i   psychicznych.   Trzykrotnie 

doprowadzili jęczącego Dimmocka do załamania, ale na nic się to zdało.

- Niech się teraz wypoci po tym wszystkim - rzekł Carpenter - a panowie weźcie się do 

pacjentów.

Eksperci   nie   mieli   ochoty   stosować   drastycznych   metod   wobec   kobiety   i   chorych 

żołnierzy.

background image

- Co za przewrażliwienie! - wściekał się generał Carpenter. - Walczymy o cywilizację. 

Musimy obronić nasze ideały bez względu na cenę. Proszę zaraz się do nich zabrać.

Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa przystąpili 

do   dzieła.   Jak   płomienie   trzech   zdmuchniętych   świec   sierżant   Nathan   Riley,   sierżant   Lela 

Machan i kapral George Hanmer zniknęli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekundą siedzieli na 

fotelach, otoczeni przez znęcających się nad nimi rzeczoznawców.

Eksperci osłupieli. Generał Carpenter zachował się elegancko.

-   Kapitanie   Dimmock   -   rzekł   sztywno   skłoniwszy   głowę   -   muszę   pana   przeprosić. 

Pułkowniku Dimmock, awansuję pana za dokonanie doniosłego odkrycia. Tylko... tylko co to 

wszystko,   u   diabła,   znaczy?   W   każdym   razie   musimy   sprawdzić   najpierw   samych   siebie.   - 

Podniósł słuchawkę. - Przysłać tu rzeczoznawcę od urazów bojowych i psychiatrę.

Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zaś zbadali 

świadków, po czym zastanowili się.

- Wszyscy panowie cierpicie z powodu lekkiego urazu - rzekł ekspert urazowy. - Nerwica 

wojenna.

- Pan sądzi, że to zniknięcie nam się przywidziało? 

Urazowiec potrząsnął głową, spojrzał na psychiatrę, ten zaś również potrząsnął głową.

- Zbiorowy omam - rzekł psychiatra.

W tej chwili sierżant Riley, sierżant Machan i kapral Hanmer znów się pojawili. Przed 

sekundą byli jeszcze zbiorowym omamem, a teraz siedzieli znowu na swych fotelach, otoczeni 

skonfundowanymi ekspertami.

- Prędko, Dimmock! - zawołał Carpenter. - Uśpij ich pan z powrotem. Wstrzyknij im pan 

po dwa litry. Natychmiast - krzyknął w interfon - przysłać tu wszystkich ekspertów, jakich tylko 

mamy! Nadzwyczajne zebranie w moim gabinecie.

Trzydziestu   siedmiu   ekspertów,   twardych   i   hartownych   jak   nierdzewna   stal,   zbadało 

nieprzytomnie leżące ofiary urazów bojowych i omawiało je potem przez trzy godziny. Pewne 

fakty były oczywiste. Musi to więc być jakiś nowy fantastyczny syndrom, wywołany przez nowe 

i fantastyczne potworności wojny. W miarę jak rozwija się technika bojowa, reakcja jej ofiar 

musi   również   przybierać   nowe   formy.   Każda   akcja   powoduje   równą   co   do   rozmiarów 

przeciwstawną reakcję. Na to zgoda.

Nowy ów syndrom wiązać się musi z jakąś formą teleportacji - panowaniem psychiki nad 

przestrzenią. Najwidoczniej uraz bojowy, niszcząc pewne znane siły psychiczne, musi rozwijać 

inne, utajone i dotąd nie znane. Zgoda.

Oczywiście pacjenci potrafią wracać tylko do punktu wyjścia. Inaczej nie wracaliby stale 

na oddział T ani też nie wróciliby do gabinetu generała Carpentera. Na to też zgoda.

background image

Oczywiste jest także, iż pacjenci muszą mieć możność snu i zapewnienia sobie żywności 

tam, dokąd się udają, gdyż ani żywności, ani snu nie potrzebowali na oddziale T. Również i na to 

zgoda.

- Drobny szczegół, panowie - wtrącił pułkownik Dimmock. - Ich powroty na oddział T 

zdają się być coraz rzadsze. Z początku znikali i wracali codziennie. Teraz większość znika na 

całe tygodnie i mało kto z nich wraca.

- Mniejsza z tym - przerwał Carpenter. - Ale dokąd oni uciekają?

-   Czy   oni   nie   teleportują   się   przypadkiem   poza   linie   frontu?   -   spytał   ktoś.   -   To   by 

wyjaśniało przecieki informacji.

- Tym niech się zaraz zajmie Kontrwywiad - warknął Carpenter. - Czy nieprzyjaciel - 

ciągnął - ma podobne trudności na przykład z jeńcami, którzy znikają z tamtejszych obozów, a 

potem tam wracają? Może to właśnie nasi pacjenci z oddziału T?

- Nasi pacjenci - powiedział pułkownik Dimmock - być  może uciekają po prostu do 

domów.

-  Niech  Bezpieczeństwo   to  sprawdzi  -  rozkazał   Carpenter.   -  Należy  zbadać  stosunki 

domowe i powiązania każdego z tych dwudziestu czterech znikaczy. A co do samego oddziału 

T, proszę panów, pułkownik Dimmock opracował pewien plan.

-   Ustawimy   na   oddziale   T   sześć   dodatkowych   łóżek   -   wyjaśnił   Edsel   Dimmock.   - 

Skierujemy tam w charakterze pacjentów sześciu ekspertów, którzy będą wszystko obserwować. 

Informacje od pacjentów mogą być uzyskiwane tylko pośrednio. W okresach świadomości są oni 

katatoniczni i niekomunikatywni, a pod wpływem narkotyków tracą zdolność odpowiadania na 

pytania.

- Panowie - zreasumował Carpenter. - Mamy do czynienia z najpotężniejszą potencjalnie 

bronią   w   historii   wojen.   Nie   potrzebuję   wam   tłumaczyć,   czym   byłaby   dla   nas   możność 

przeteleportowania   całej   armii   poza   linie   nieprzyjacielskie.   W   ciągu   jednego   dnia   wygramy 

wojnę o Ideał Amerykański, jeśli tylko uda nam się rozwikłać tę tajemnicę. Musimy zwyciężyć!

Eksperci krzątali się, Bezpieczeństwo sprawdzało, Kontrwywiad badał. Sześć ludzkich 

narzędzi,   ostrych   i  hartownych,   wprowadzono   na  oddział   T  Szpitala   St.  Albans.  Stopniowo 

zapoznawali się oni ze znikaczami, którzy wracali coraz rzadziej. A napięcie w szpitalu rosło.

Bezpieczeństwo   zameldowało,   że   w   ciągu   całego   ubiegłego   roku   nie   odnotowano   w 

Ameryce  żadnego wypadku niezwykłego zjawienia się. Kontrwywiad doniósł, że według ich 

danych   oraz   danych   wywiadu   nieprzyjacielskiego   nie   mieli   oni,   jak   się   zdaje,   podobnych 

kłopotów. Generał Carpenter był zupełnie zbity z tropu.

Poruszamy się po zupełnie nieznanym terenie – mówił sobie - nie mamy żadnego w tej 

dziedzinie fachowca. Musimy wynaleźć całkiem nowe środki.

background image

- Połączyć mnie z jakimś wybitnym uniwersytetem - rzucił w interfon. Połączono go z 

Yale.

-   Muszę   mieć   specjalistów   od   panowania   psychiki   nad   materią.   Proszę   mi   takich 

wyszkolić - rozkazał Carpenter.

Uniwersytet   w   Yale   natychmiast   zorganizował   kursy   dla   absolwentów   w   zakresie 

taumaturgii, percepcji pozazmysłowej i telekinezy.

Pierwszym sygnałem było żądanie, z jakim wystąpił jeden z ekspertów umieszczonych 

na oddziale T: domagał się przysłania lapidologa.

- Po co, u diabła? - zdziwił się Carpenter.

- Nasz ekspert - wyjaśnił pułkownik Dimmock - natrafił na wzmiankę o drogocennym 

kamieniu. Ale że sam jest specjalistą od spraw personalnych, nie wie, co z tym fantem zrobić.

- I słusznie - pochwalił Carpenter. - Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie, każda 

dziedzina ma swego specjalistę. - Sięgnął po interfon. - Przysłać mi lapidologa.

Biegły   lapidolog   został   oddelegowany   z   Arsenału   Sił   Zbrojnych.   Polecono   mu 

zidentyfikować brylant nazwany Jim Brady, Nie zdołał.

- Spróbujemy innej metody - orzekł generał Carpenter. - Przysłać mi semantyka - rzucił 

w interfon.

Semantyk opuścił pośpiesznie swe biuro w Ministerstwie Propagandy Wojennej, ale z 

nazwy “Jim Brady”  nie umiał wyciągnąć żadnego wniosku. Dla niego były to tylko imiona 

własne. Nic więcej. Zaproponował wezwanie genealoga.

Genealog   otrzymał   jednodniowe   zwolnienie   od   zajęć   w   Komisji   Badania 

Nieamerykańskich Antenatów, ale nic nie mógł ustalić poza faktem, że “Brady” przez pięćset lat 

było pospolitym nazwiskiem w Ameryce. Zaproponował wezwanie archeologa.

Archeolog, delegowany z Wydziału Kartografii Dowództwa Inwazyjnego, niezwłocznie 

zidentyfikował   znaczenie   słów   Jim   Brylant   Brady.   Tak   nazywała   się  historyczna   osobistość 

głośna   niegdyś   w   mieście   Mały   Stary   Nowy   Jork,   gdzieś   w   okresie   między   gubernatorem 

Peterem Stuyvesantem a gubernatorem Fiorello La Guardia.

- Na Boga! - zdumiał się Carpenter. - To przecież przed wiekami. Skąd, u diabła, Nathan 

Riley go wytrzasnął? Niech pan przyłączy się do ekspertów na oddziale T i zbada tę sprawę.

Archeolog zbadał sprawę, sprawdził wyniki i złożył raport. Carpenter przeczytał raport i 

osłupiał. Zwołał natychmiast nadzwyczajne zebranie swego sztabu ekspertów.

- Panowie - obwieścił - oddział T to coś więcej niż teleportacja. Ci urazowi pacjenci 

dokonują rzeczy znacznie bardziej niewiarygodnych... Znacznie bardziej doniosłych. Panowie, 

oni podróżują w czasie!

Eksperci   nie   robili   wrażenia   przekonanych.   Lecz   Carpenter   głosem   stanowczym 

background image

powtórzył:

- Tak jest, panowie. Podróże w czasie są faktem. Nie doszło do nich w taki sposób, jak 

się spodziewaliśmy,  to znaczy w wyniku ścisłych badań dokonywanych  przez odpowiednich 

fachowców. Podróże w czasie wystąpiły jako groźna plaga... zaraza... choroba wojenna... skutek 

urazów bojowych  u zwykłych  ludzi. A teraz, panowie, nim przejdę do dalszych  wywodów, 

proszę was o zbadanie tych meldunków.

Sztab ekspertów przestudiował powielone meldunki: Sierżant Nathan Riley znikał udając 

się   we  wczesny  wiek  XX  do  Nowego   Jorku...  Sierżant   Lela   Machan  odwiedzała  I  wiek   w 

Rzymie...   Kapral   George   Hanmer   podróżował   do   XIX-wiecznej   Anglii.   Podobnie   reszta 

pacjentów: wymykali  się z zamętu i grozy współczesnej wojny, uciekając z XXII wieku do 

Wenecji dożów, na Jamajkę, z czasów gdy była siedliskiem korsarzy, do Chin dynastii Hań, 

Norwegii Eryka Czerwonego, do wszelkich zakątków świata i wszelkich epok.

- Nie potrzebuję podkreślać olbrzymiego znaczenia tego odkrycia - podkreślił generał 

Carpenter.  - Pomyślcie  tylko,  panowie, jaki byłby skutek dla działań wojennych,  gdybyśmy 

mogli wysłać całą armię w ubiegły tydzień, miesiąc czy rok. Wygralibyśmy wojnę jeszcze przed 

jej zaczęciem. Moglibyśmy ochronić nasze ideały... Poezję, piękno, kulturę Ameryki... przed 

barbarzyństwem, zanim jeszcze cokolwiek im zagrozi.

Sztab ekspertów przystąpił do rozważań nad zagadnieniem wygrywania bitew przed ich 

rozpoczęciem.

- Sprawę  komplikuje   fakt  - ciągnął  generał   Carpenter  -  że  pacjenci  z  oddziału   T są 

niepoczytalni. Może i wiedzą, a może nawet nie wiedzą, jak robią to, co robią, ale w każdym 

razie   nie   są   zdolni   do   udzielenia   najbłahszych   wyjaśnień   fachowcom,   którzy   mogliby 

przeobrazić ten cud w metodę. A skoro oni nie mogą nam pomóc, musimy sami znaleźć do tego 

klucz.

Zaprawieni i wytrenowani specjaliści popatrywali niepewnie na siebie.

- Potrzeba nam będzie ekspertów od tych spraw - rzekł generał Carpenter.

Sztab fachowców odetchnął z ulgą. Z powrotem znaleźli się na znajomym gruncie.

-   Potrzebny   nam   będzie   cerebromechanik,   cybernetyk,   psychiatra,   anatomopatolog, 

archeolog i pierwszorzędny historyk. Skieruje się ich na oddział i nie wyjdą stamtąd, dopóki nie 

wykonają zadania. Muszą opanować technikę podróży w czasie.

Pierwszych pięciu ekspertów łatwa było znaleźć w różnych departamentach wojennych. 

Cała   Ameryka   była   wielką   instrumentownią   zaprawionych   i   wytrenowanych   specjalistów. 

Powstały natomiast kłopoty z wyszukaniem pierwszorzędnego historyka. Wreszcie Federalny 

Zarząd   Więziennictwa,   w   porozumieniu   z   wojskiem,   udzielił   warunkowego   zwolnienia 

dyrektorowi   Bradleyowi   Scrimowi,   skazanemu   na   dwadzieścia   lat   ciężkich   robót.   Dyrektor 

background image

Scrim, cierpki i kąśliwy, był kierownikiem katedry filozofii historii na uniwersytecie jednego z 

zachodnich stanów do czasu, gdy powiedział, co myśli, o Wojnie o Ideał Amerykański. Za to 

właśnie dostał dwadzieścia lat katorgi.

Scrim   nadal   był   nieprzejednany,   ale   intrygująca   zagadka   oddziału   T   skłoniła   go;   do 

współpracy.

- Ale zwracam uwagę - burknął - że nie jestem żadnym ekspertem. W tym ciemnym 

społeczeństwie ekspertów jestem ostatnim konikiem polnym śpiewającym koło mrowiska.

Carpenter chwycił słuchawkę interfonu.

- Przysłać mi natychmiast entomologa! - rzucił.

-   Zaczekaj   pan!   -   przerwał   mu   Scrim.   -   Zaraz   to   przetłumaczę.   To   wy   jesteście 

mrowiskiem,   gniazdem   mrówek,   bez   przerwy   krzątających   się,   pracujących   i   ciągle   się 

specjalizujących. W jakim celu?

- By chronić Ideał Amerykański - odparł żywo Carpenter - walczymy o poezję, kulturę i 

oświatę. O lepsze i piękniejsze życie.

- To znaczy, że walczycie i o mnie – powiedział Scrim. - Bo tym właśnie sprawom 

poświęciłem życie. A tymczasem coście ze mną zrobili? Wsadziliście mnie do więzienia.

-   Udowodniono   panu   sympatyzowanie   z   wrogiem   i   poglądy   antyamerykańskie   - 

zareplikował Carpenter.

- Udowodniono mi wiarę w mój własny Ideał Amerykański - rzekł Scrim. - To znaczy, 

innymi słowy, skazano mnie za to, że myślę samodzielnie.

Na oddziale T Scrim był nadal nieprzejednany. Spędził tam jedną noc, zjadł ze smakiem 

trzy dobre posiłki, przeczytał meldunki i sprawozdania, odrzucił je i zaczął gwałtownie domagać 

się wypuszczenia.

- Każdy ma wyznaczone zadanie - oświadczył mu pułkownik Dimmock - i każdy musi 

swe zadanie wykonać. Nie wyjdzie pan, póki pan nie wykryje tajemnicy podróży w czasie.

- Nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłbym wykryć - odparł Scrim.

- Czy oni. podróżują w czasie?

- I tak, i nie.

- Odpowiedź musi być albo “tak”, albo “nie”. W żadnym razie jedno i drugie. Pan się 

uchyla...

-   Niech   mi   pan   powie   -   znużonym   głosem   przerwał   mu   Scrim   -   jaka   jest   pańska 

specjalność?

- Psychoterapia.

- Więc jak, u diabła, może pan zrozumieć, o czym ja mówię? Tu chodzi o koncepcję 

filozoficzną. Powiadam panu, że nie ma tu żadnej tajemnicy, którą mógłby wykorzystać sztab. 

background image

Ani żadna instytucja czy organizacja. To tylko dla jednostek.

- Nie rozumiem pana.

- Nie spodziewałem się, że pan to zrozumie. Proszę mnie odwieźć do Carpentera.

Odwieziono   Scrima   do   biura   Carpentera.   Scrim   spojrzał   na   generała   ze   złośliwym 

uśmiechem; wyglądał zupełnie jak rudy, wychudzony diabeł.

- Wystarczy mi dziesięć minut. Czy może mi pan tyle poświęcić? Carpenter skinął głową.

- Więc niech pan słucha uważnie. Dam panu klucz do tajemnicy tak ogromnej  i tak 

osobliwej, że musi pan wysilić cały swój dowcip, aby to pojąć.

Carpenter patrzył wyczekująco.

- Nathan Riley cofa się w czasie do początków XX stulecia. Tam prowadzi życie, jakie 

wymarzył sobie w najrozkoszniejszych snach. Jest graczem na wielką skalę, przyjacielem Jima 

Brylanta   Brady’ego   i   innych   graczy   i   spekulantów.   Wygrywa   zakłady   dotyczące   faktów   z 

przyszłości, bo zna, oczywiście, wyniki. Wygrał stawiając w wyborach na Eisenhowera, a w 

meczu   bokserskim   na   boksera   Martiano   przeciw   innemu   bokserowi,   nazwiskiem   La   Starzą. 

Zrobił duże pieniądze inwestując w fabrykę samochodów założoną przez Henry Forda. Na tym 

polega cała historia. Czy te fakty mają dla pana jakieś znaczenie?

- Nie bez pomocy analityka socjologicznego - odparł Carpenter i sięgnął do interfonu.

- Nie sprowadzaj pan analityków,  później to panu wytłumaczę. Spróbujmy rozważyć 

jeszcze inne dane. Ważmy na przykład taką Lelę Machan. Ta ucieka do cezariańskiego Rzymu, 

gdzie prowadzi życie, o jakim marzyła - jemme fa.ta.le, wampa. Wszyscy się w niej kochają: 

Juliusz Cezar, Sayonarola, cała Legia XII, osobnik zwany Ben Hurem. Czy widzi pan, gdzie leży 

błąd?

- Nie.

- Lela pali także papierosy.

- No więc co? - spytał po namyśle Carpenter.

- Dobrze, idźmy dalej - rzekł Scrim. - George Hanmer ucieka do Anglii XIX wieku, gdzie 

jest członkiem Parlamentu i przyjacielem Gladstone’a, Winstona Churchilla oraz Disrealiego, 

który wozi go swoim rolls roycem. Czy pan wie, co to jest rolls royce?

- Nie.

- To była marka samochodów.

- Więc co?

- Jeszcze pan nie rozumie?

- Nie.

Scrim wzburzony krążył po gabinecie.

- Carpenter - rzekł - to znacznie większe odkrycie niż teleportacja czy podróże w czasie. 

background image

W tym może zawierać się ocalenie człowieka. Chyba nie przesadzam. Te dwa tuziny ofiar urazu 

bojowego, ci pacjenci oddziału T zostali wbombardowani w coś tak gigantycznego, że trudno się 

dziwić, iż pańscy specjaliści i eksperci nie mogą tego zrozumieć.

- A cóż, u diabła, może być większego od podróży w czasie?

- Niech pan uważa, Carpenter: Eisenhower nie ubiegał się o prezydenturę przed połową 

XX   wieku.   Nathan   Riley   nie   mógł   być   przyjacielem   Jima   Brylanta   Brady’ego   i   stawiać   w 

wyborach   na   Eisenhowera.   W   każdym   razie   nie   równocześnie.   Brady   nie   żył   już   od 

ćwierćwiecza, kiedy Ike został prezydentem. Martiano pokonał La Starzę nie w tym samym 

roku, kiedy Henry Ford zakładał swą fabrykę, ale w pięćdziesiąt lat później. Podróż w czasie 

Nathana Rileya pełna jest podobnych anachronizmów.

Twarz Carpentera wyrażała ogromne zdumienie.

- Lela Machan nie mogła mieć Ben Hura za kochanka. Ben Hur nigdy nie był w Rzymie. 

I w ogóle nigdy nie istniał. To tylko postać z powieści. Lela nie mogła palić, w tamtych czasach 

nie   znano   tytoniu.   Rozumie   pan?   Znowu   anachronizm.   Disraeli   nie   mógł   wozić   George’a 

Hanmera rolls roycem, bo samochody wynaleziono długo po śmierci Disraeliego.

- Więc co, u licha, chcesz pan przez to powiedzieć!? - wykrzyknął Carpenter. - Że oni 

wszyscy kłamią?

- Nie. Niech pan nie zapomina, że ci ludzie nie potrzebują snu ani pożywienia. Oni nie 

kłamią. Istotnie wędrują w czasie. Jedzą i śpią w tych dawnych epokach, do których się cofają.

-   Ale   sam   pan   powiedział,   że   ich   opowieści   nie   trzymają   się   kupy,   że   są   pełne 

anachronizmów.

- Bo oni wędrują w epoki oglądane oczyma ich własnej wyobraźni. Nathan Riley ma 

swój   własny   obraz   Ameryki   początku   XX   wieku.   Obraz   ten   jest   błędny   i   anachroniczny, 

ponieważ Riley nie jest historykiem; ale dla niego ten obraz jest prawdziwy. Więc może tam żyć. 

I to samo dotyczy pozostałych.

Carpenterowi oczy wyszły na wierzch.

-   Wszystko   to   jest   właściwie   nie   do   ogarnięcia   umysłem.   Ludzie   ci   odkryli   sposób 

zmieniania marzeń w rzeczywistość. Potrafią wejść w rzeczywistość swych marzeń. Mogą w 

niej przebywać, żyć w niej, może na zawsze. Na Boga, Carpenter, oto pana Ideał Amerykański. 

T   o   jest   cudotwórstwo,   nieśmiertelność,   niemal   boski   akt   stworzenia,   władza   ducha   nad 

materią... Trzeba koniecznie to zbadać, trzeba przestudiować dokładnie, trzeba dać to światu.

- Czy może pan to zrobić, Scrim?

- Nie, nie mogę. Jestem historykiem. Jestem nietwórczy, a więc jest to ponad moje siły. 

Do tego   potrzebny  jest  poeta...  artysta,   który rozumie  mechanizm   powstawania   marzeń.  Od 

przelewania marzeń na papier winien być jeden krok zaledwie do obracania ich w rzeczywistość.

background image

- Poeta?... Czy pan mówi poważnie?

- Oczywiście, jak najpoważniej. Czyż pan nie wie, co to jest poeta? Klarował nam pan 

przez pięć lat, że toczymy tę wojnę, aby ocalić poetów.

- Nie rób pan żartów, Scrim, ja...

- Niech pan pośle na oddział T poetę. On nauczy się od nich tej sztuki. Tylko poeta 

potrafi   się   tego   nauczyć.   A   gdy   już   raz   będzie   wiedział,   nauczy   pańskich   psychologów   i 

anatomów. A oni z kolei będą mogli nauczyć nas. Bowiem poeta jest jedynym człowiekiem, 

który może służyć za tłumacza między ofiarami tych urazów a pańskimi ekspertami.

- Zdaje mi się, że ma pan rację, Scrim.

- A zatem niech pan nie zwleka, Carpenter. Bo ci pacjenci wracają coraz rzadziej do 

naszego świata. Musimy więc zdobyć ich tajemnicę, zanim znikną na zawsze. Trzeba wysłać na 

oddział T poetę.

Carpenter sięgnął po interfon.

- Przysłać mi natychmiast poetę! - rozkazał. Generał czekał. Czekał i czekał, podczas gdy 

Ameryka szukała gorączkowo wśród swoich dwustu dziewięćdziesięciu milionów zaprawionych 

i wytrenowanych ekspertów, wśród swoich narzędzi ludzkich, wyspecjalizowanych w obronie 

amerykańskich ideałów piękna, poezji i urody życia. Czekał, by wśród nich znaleziono poetę, i 

nie rozumiał zwłoki i bezowocności wszelkich poszukiwań. Nie rozumiał także, dlaczego ten 

fakt zupełnego, ostatecznego zniknięcia tak bardzo rozśmieszył Bradleya Scrima.

background image

Fredric Brown - Kopuła

Kyle   Braden   siedział   wygodnie   na   fotelu,   wpatrzony   w   przełącznik   umieszczony   w 

ścianie naprzeciwko. Zastanawiał się po raz stutysięczny, a może stumilionowy, czy nadszedł już 

czas, by przełącznik obrócić. Rozmyślał tak od trzydziestu lat; tak, dziś po południu upłynie 

dokładnie trzydzieści lat.

Przekręcenie przełącznika mogło oznaczać śmierć, nie wiadomo tylko, jakiego rodzaju. 

Na pewno jednak nie śmierć atomową - wszystkie bomby od lat już musiały wypromieniować. 

Promieniowania tego było, rzecz jasna, dosyć, by zniszczyć wszelki ślad cywilizacji. A z jego 

dokładnych obliczeń sprzed trzydziestu lat wynikało jasno, że musi upłynąć co najmniej stulecie, 

nim człowiek zacznie na dobre budować nową cywilizację.

Co jednak działo się teraz na zewnątrz, poza chroniącym go od wszelkiej groźby polem 

mocy, ukształtowanym w kopułę? Czy krążyli tam ludzie zmienieni w bestie? Czy też ludzkość 

znikła zupełnie i miejsce jej zajęły inne, mniej nikczemne stworzenia? Chyba nie. Ludzkość 

musiała jakoś to przeżyć d człowiek znów wstąpi na drogę rozwoju. A wspomnienie tego, co 

uczynił sam sobie, zostanie może w postaci odstraszającej legendy. Inna sprawa, czy można 

kogo odstraszyć...

Trzydzieści   lat,   myślał   Braden.   Dłużyły   się   potwornie.   A   przecież   miał   i   nadal   ma 

wszystko, czego mu trzeba, no i samotność jest przecież lepsza niż nagła śmierć. Tak myślał 

trzydzieści lat temu, gdy miał trzydzieści siedem lat. I tak myśli teraz, gdy ma lat sześćdziesiąt 

siedem.  Nie żałował  wcale tego, co zrobił. Był  jednak zmęczony.  I zastanawiał  się, po raz 

stutysięczny, czy nie czas już obrócić przełącznika.

Tam, na zewnątrz, doszli już pewnie do jakiejś znośnej formy egzystencji, choć zapewne 

opartej na rolnictwie. Mógłby więc ludziom pomóc, użyczyć im wiedzy i obdarzyć rzeczami, 

jakich potrzebowali, zakosztować - nim się naprawdę zestarzeje - ich wdzięczności i własnego 

zadowolenia, że im pomaga.

Poza tym nie chciał umierać samotnie. Żył sam i można to było jakoś wytrzymać, ale 

samotna   śmierć   była   czymś   zupełnie   innym.   Dla   jakichś   powodów   czuł,   że   umrzeć   tu   w 

samotności   byłoby   jeszcze   gorsze,   niż   zostać   zabitym   przez   nowych   barbarzyńców,   jakich 

spodziewał się znaleźć poza kopułą. Bo właściwie po trzydziestu zaledwie latach czegóż można 

się było spodziewać...

Dzień dzisiejszy byłby bardzo stosowny na konfrontację. Minęło dokładnie trzydzieści 

lat, jeżeli jego zegary nadal szły dokładnie. Nie mogły się zresztą tak bardzo rozregulować w 

takim czasie. Więc jeszcze parę godzin i będzie trzydzieści lat - co do minuty. Postanowił więc, 

background image

że wtedy uczyni tę nieodwołalną rzecz. Dotąd bowiem właśnie nieodwołalność przekręcenia 

wyłącznika powstrzymywała go za każdym razem, kiedy o tym pomyślał.

Gdyby kopułę mocy można było wyłączyć, a potem znów uruchomić, decyzja byłaby 

łatwa i powziąłby ją już dawno. Może po dziesięciu lub piętnastu latach. Ale stworzenie pola 

wymagało olbrzymiej ilości energii, choć bardzo niewiele było trzeba, by je utrzymać. Wtedy 

kiedy je uruchomił, na zewnątrz była jeszcze dostępna energia, ale nie dziś.

Samo pole - skoro je tylko uruchomił - przerwało wszelkie połączenia. Ale wewnątrz 

kopuły dość było źródeł energii, aby zaspokoić jego osobiste potrzeby i pokryć zapotrzebowanie 

samego pola.

Tak zaczęło się trzydzieści lat zupełnej samotności.

Braden nie chciał być  sam. Gdybyż  tylko Myra, jego sekretarka, nie uniosła się tak, 

kiedy... Teraz nie było celu już o tym myśleć, ale przychodziło mu to do głowy miliony razy. 

Dlaczego tak bezsensownie uparła się dzielić los z resztą ludzkości, dlaczego chciała pomagać 

tym, którym pomóc nie było można... I przecież go - kochała. Gdyby nie ten szaleńczy pomysł, 

byłaby za niego wyszła. Zbyt nagle wyjawił jej całą prawdę i to ją wzburzyło. A przecież byłoby 

tak cudownie, gdyby z nim została...

Wszystko   przez   to,   że   wiadomości   nadeszły   wcześniej,   niż   się   spodziewał.   Kiedy 

tamtego   ranka   włączył   radio,   wiedział,   że   pozostały   zaledwie   godziny.   Nacisnął   guzik 

przywołując Myrę - weszła, piękna jak zawsze, spokojna, opanowana. Można by sądzić, że nie 

czytała gazet, nie słuchała wiadomości radiowych, nie wiedziała w ogóle, co się dzieje.

- Usiądź, kochanie - powiedział. Oczy jej rozszerzyły się nieco; w tej formie nigdy się do 

niej   nie   zwracał.   Ale   usiadła   z   tym   samym   wyrazem   twarzy   jak   zawsze,   gdy   miała   mu 

stenografować. Ujęła ołówek.

- Nie, Myro - wyjaśnił. - To sprawa osobista, bardzo osobista. Chcę cię prosić, żebyś za 

mnie wyszła. Zrobiła wielkie oczy.

- Czy pan żartuje, doktorze?

- Nie, stanowczo nie. Wiem, że jestem trochę starszy od ciebie, ale nie tak wiele. Mam 

teraz trzydzieści siedem lat, choć może wyglądam na więcej wskutek zbyt intensywnej pracy. A 

ty masz dwadzieścia siedem, prawda?

- Skończyłam dwadzieścia osiem. Ale nie chodzi o wiek. Tylko że to wszystko przyszło 

tak nagle. Śmiesznie to powiedzieć, ale tak jest. Pan nigdy - uśmiechnęła się trochę złośliwie - 

nigdy mi się nawet nie przyjrzał. Pierwszy raz mi się to zdarzyło, odkąd pracuję.

-   Przepraszam   -   zaśmiał   się   Braden.   -   Bardzo   cię   przepraszam.   Ale   teraz   mówię 

poważnie, Myro. Czy wyjdziesz za mnie za mąż?

- Czy ja wiem... - odparła z namysłem. - Właściwie to zdaje się, że... kocham pana... 

background image

trochę.   Chociaż   nie   bardzo   wiem   dlaczego.   Pan   zawsze   był   tak   bezosobowy,   rzeczowy, 

pochłonięty pracą. Nigdy pan nawet nie spróbował mnie pocałować czy choćby powiedzieć 

komplement. A teraz te oświadczyny, takie nagłe i - znowu - rzeczowe. Może odłóżmy to na 

trochę. A przez ten czas powie mi pan przynajmniej parę razy, że mnie pan kocha. To bardzo 

potrzebne.

- Ależ kocham cię, Myro. I nie gniewaj się. W każdym razie nie odrzucasz mojej prośby, 

prawda?

Zaprzeczyła w milczeniu. Jej oczy, wpatrzone w niego, były doprawdy piękne.

- W takim razie pozwól, że ci wyjaśnię, dlaczego wystąpiłem z tym tak późno i tak nagle. 

Po pierwsze pracowałem z rozpaczliwym pośpiechem i na wyścigi z czasem. Czy wiesz, nad 

czym pracowałem?

- Wiem, że to ma coś wspólnego z obroną. Jakieś urządzenie. I może się mylę, ale zdaje 

mi się, że pracował pan nad tym bez porozumienia z rządem.

- To prawda - przyznał Braden. - Dygnitarze nie chcieli mi wierzyć, a większość kolegów 

fizyków nie podzielała moich poglądów. Ale na szczęście miałem osobiste środki - dochody z 

różnych   patentów   na   wynalazki   w   zakresie   elektroniki.   A   to,   nad   czym   pracowałem,   było 

urządzeniem   ochronnym   przeciw   wszelkim   bombom   i   w   ogóle   wszystkiemu,   z   wyjątkiem 

przeobrażenia   Ziemi   w   małe   słońce.   Chodziło   o   pole   mocy,   przez   które   nic   absolutnie 

przeniknąć nie może.

- I pan...

- Tak, zbudowałem je. Mogę wytworzyć je w każdej chwili wokół tego budynku i trwać 

będzie, jak długo tylko zechcę. Nic nie zdoła przez nie przeniknąć, póki tylko będę chciał je 

utrzymać.   Poza   tym   ten     budynek   zaopatrzony   jest   w   olbrzymie   ilości   wszelkiego   rodzaju 

zapasów.   Są   nawet   wszelkie   nasiona   i   chemikalia   potrzebne   do   wyhodowania   upraw 

hydroponicznych. Dwojgu ludzi wystarczy tego do końca życia.

- Ale pan przekazuje to chyba rządowi? Jeżeli to ochrona przeciw pociskom jądrowym...

- Tak - odparł Braden marszcząc brwi - ale niestety ma to nikłą wartość militarną. W tym 

sensie sztabowcy mieli rację. Widzisz, Myro, energia potrzebna dla stworzenia takiego pola 

mocy rośnie w stosunku sześciennym do jego wymiarów. Pole wokół tego budynku mieć będzie 

średnicę osiemdziesięciu stóp i kiedy je uruchomię, zużyję tyle energii, że przepali ono zapewne 

cały system  oświetleniowy miasta  Cleveland.  Dla utworzenia  takiej  kopuły nad małą  nawet 

wioską czy jakimś jednym obozem wojskowym trzeba więcej energii elektrycznej, niż zużywa 

cały kraj w ciągu paru tygodni. A gdyby wyłączyć  pole dla wpuszczenia czy wypuszczenia 

kogoś, ponowne uruchomienie wymagałoby drugie tyle energii. Toteż jedyny użytek, jaki rząd 

mógłby uczynić z wynalazku, byłby ten, jaki sam zamierzam zrobić. To znaczy zachować życie 

background image

jednej, dwóch, najwyżej kilku jednostek i pozwolić im przeżyć grozę nadciągających zdarzeń. 

Obecnie zresztą już za późno, aby zorganizować to gdziekolwiek indziej niż tu,

- Dlaczego za późno?

- Bo nie starczy już czasu na zbudowanie sprzętu. Dlatego, moja droga, że wojna już się 

toczy. Wpatrywała się w niego, blada jak płótno.

- Podano to przez radio - wyjaśnił - parę minut temu. Wojna wypowiedziana, Boston 

zniszczony przez bombę atomową. A wiesz dobrze - mówił coraz prędzej - co to wszystko 

znaczy i do czego prowadzi. Przekręcę za chwilę wyłącznik, by uruchomić pole, i utrzymam je 

do czasu, gdy będzie można bezpiecznie wyjść. - Nie chcąc powiedzieć, że nie przypuszcza, by 

za  ich  życia   było   to  możliwe,  dodał:   - Więc   jest  już  za  późno,  żeby  komukolwiek  jeszcze 

dopomóc, ale sami możemy się ocalić. Przykro mi - ciągnął z westchnieniem - że musiałem ci to 

wszystko wyłożyć tak brutalnie, bez przygotowania. Ale rozumiesz chyba dlaczego. I stąd te 

nagłe oświadczyny. Powtarzam zresztą: jeśli masz jakieś wątpliwości, nie żądam, abyś wyszła za 

mnie natychmiast. Poczekaj tu, aż decyzja w tobie dojrzeje. Przez ten czas będę mógł ci mówić 

to, co powinienem był dawno powiedzieć. A nie mówiłem dotąd, bo - uśmiechnął się smutno - 

tak byłem zapracowany. Teraz jednak będzie mnóstwo czasu. A ja cię naprawdę kocham.

Zerwała się nagle i bez odpowiedzi, nie patrząc, niemal na oślep, ruszyła w kierunku 

drzwi.

- Myra! - zawołał i rzucił się w ślad za nią. Była już przy drzwiach. Odwróciła się i 

powstrzymała go skinieniem ręki. Była bardzo  spokojna.

- Muszę iść, doktorze. Mam trochę praktyki pielęgniarskiej. Pewnie się przydam.

- Ależ pomyśl, co tam się będzie działo! Ludzie zmienią się w dzikie bestie. Wymrą 

okropną śmiercią. Słuchaj mnie, Myro, kocham cię za bardzo, aby pozwolić ci odejść. Zostań, 

błagam cię!

- Niestety, muszę pana pożegnać, doktorze - odparła z dziwnym uśmiechem. - Obawiam 

się, że będę musiała umrzeć razem z dzikimi bestiami. Taka już widać jestem szalona.

Drzwi zamknęły się za nią cicho.  Widział  przez okno, jak zbiegała  ze schodów, jak 

ruszyła pędem do miasta, gdy tylko znalazła się na chodniku.

W górze słychać było wycie odrzutowców. Zapewne nasze, pomyślał, ale mogą być i 

nieprzyjacielskie - a Cleveland to jeden z celów. Wróg może nawet wiedział o nim i o jego 

pracy, dlatego na początek wybrał to miasto. Braden skoczył do wyłącznika i... przekręcił.

Za oknem, w odległości dwudziestu stóp, wyrosła szara nicość. Z zewnątrz nie przenikał 

teraz żaden dźwięk. Wyszedł z domu i spojrzał: szara półkula, wysoka na czterdzieści stóp i 

szeroka   na   osiemdziesiąt,   dostatecznie   wielka,   by   pokryć   dwupiętrowy,   niemal   sześcienny 

budynek,  który był  jego domem  i laboratorium.  Braden wiedział,  że druga połowa sięga na 

background image

czterdzieści stóp w głąb ziemi, tworząc łącznie z pierwszą doskonałą kulę. Żadna siła nie mogła 

przeniknąć od góry, żaden robak i żadna potęga nie mogły wpełznąć czy wedrzeć się od dołu. I 

tak było przez pełnych trzydzieści lat. Nie były w końcu tak złe, pomyślał, te lata. Miał swoje 

książki, niektóre czytał tak często, że umiał je prawie na pamięć. Prowadził doświadczenia i 

chociaż od siedmiu lat, odkąd minęła mu sześćdziesiątka, zainteresowania jego i siły twórcze 

osłabły, dokonał kilku wcale istotnych odkryć.

Trudno   je   porównać   z   wynalazkiem   pola   czy   większością   wcześniejszych   jego 

wynalazków;   zabrakło   mu   już   bodźca.   Prawdopodobieństwo,   że   cokolwiek   z   tych   nowych 

odkryć   przyda   się   jemu   lub   w   ogóle   komukolwiek,   było   bardzo   nikłe.   Jakiż   pożytek   z 

udoskonaleń elektronicznych mógł czerpać dzikus nie umiejący obchodzić się z najprostszym 

odbiornikiem radiowym, nie mówiąc już o zbudowaniu go.

W każdym razie zajęcia, jakie miał, wystarczyły, by Braden czuł się dobrze, choć daleko 

mu było do szczęścia.

Podszedł do okna i wpatrzył się w nieprzeniknioną szarość. Gdybyż tylko mógł ją unieść 

na chwilę i obejrzawszy, co chce, na powrót ją opuścić. Niestety, raz usunięta, nie dałaby się 

przywrócić.

Podszedł do wyłącznika i długo się przyglądał. Nagle sięgnął dłonią i przekręcił. Zwrócił 

się do okna, po czym szybkim krokiem zaczął iść, w końcu podbiegł. Szara ściana znikła, a to, 

co ujrzał, było wprost nie do wiary.

Za oknem rozciągało się zachwycające miasto - nie Cleveland, jakie znał. Zupełnie nowe 

miasto. Na miejscu dawnej wąskiej uliczki widniał szeroki bulwar. Z obu stron wznosiły się 

piękne   budynki   o   dziwnej,   nie   znanej   mu   architekturze.   Drzewa,   trawniki   -   wszystko   było 

starannie utrzymane. Co się stało, jak to było możliwe? Po wojnie nuklearnej ludzkość w żaden 

sposób nie mogła tak szybko odrobić zniszczeń. Chyba że wszystkie pojęcia socjologiczne były 

absurdalnie błędne.

A gdzie są ludzie? Jakby w odpowiedzi przejechał samochód. Samochód? Takiego nigdy 

nie widział. Niezwykle szybki, zgrabny, poruszał się znakomicie, ledwie dotykając jezdni, jak 

gdyby antygrawitacja ujęła mu ciężaru, a żyroskopy nadały stabilności. W wozie siedziała para 

ludzi; prowadził mężczyzna. Był młody, przystojny, podobnie zresztą jak kobieta.

Spojrzeli   w   stronę   Bradena   i   nagle   -   mężczyzna   zatrzymał   wóz,   który   stanął 

niewiarygodnie szybko. Oczywiście, pomyślał Braden, musieli tu nieraz przejeżdżać i oglądać 

szarą kopułę, której teraz nie było. Wóz ruszył - pojechali pewnie kogoś zawiadomić.

Braden otworzył drzwi i wyszedł na bulwar. Zrozumiał teraz, dlaczego ruch był tak słaby 

i dlaczego tak mało było ludzi. W ciągu trzydziestu lat jego zegary posunęły się o wiele godzin. 

Był teraz wczesny ranek - około szóstej, sądząc z położenia słońca.

background image

Braden   poszedł   przed   siebie.   Mógł   zaczekać   w   domu,   gdzie   przebył   pod   kopułą 

trzydzieści lat - na pewno by się ktoś zjawił, zawiadomiony przez parę młodych ludzi.

Ale Braden wolał nie czekać, chciał sam wszystko zobaczyć.

Po   drodze   nie   spotkał   nikogo.   Znalazł   się   w   pięknej   dzielnicy   mieszkaniowej,   było 

jeszcze wcześnie. W dali zobaczył parę osób, zauważył, że różni się od nich ubiorem, ale nie na 

tyle, by wzbudzić sensację. Przejechało jeszcze kilka niezwykłych wozów, ale nikt z jadących 

nie spostrzegł Bradena. Jechali zbyt szybko.

Doszedł   wreszcie   do   jakiegoś   otwartego   sklepu.   Wiedziony   ciekawością,   wszedł   do 

środka.   Kędzierzawy   młodzieniec,   który   układał   coś   na   ladzie,   spojrzał   na   Bradena   ze 

zdziwieniem i zapytał uprzejmie:

- Czym mogę panu służyć?

- Proszę nie brać mnie za wariata. Wszystko za chwilę wytłumaczę. Niech mi pan tylko 

powie, co się tu stało trzydzieści lat temu? Czy nie było wtedy wojny jądrowej?

- A, rozumiem  -  oczy  młodzieńca  rozbłysły   - pan  musi   być  mieszkańcem   kopuły.   I 

dlatego... - urwał z zakłopotaniem.

- Tak - potwierdził Braden. - Byłem pod kopułą. Ale co się tu stało? Co się stało po 

zniszczeniu Bostonu?

-   Przyszły   statki   kosmiczne.   Zniszczenie   Bostonu,   proszę   pana,   było   przypadkiem. 

Flotylla statków przyszła z Aldebarana. Należały do rasy przyjaznej i znacznie bardziej od nas 

rozwiniętej.  Przybyli,  żeby nam pomóc  i zaproponować wstąpienie  do Unii. Niestety,  jeden 

rozbił się nad Bostonem. Wybuch energii jądrowej w motorze i w wyniku tego - milion ofiar. 

Ale inne statki wylądowały zgodnie z programem,  wszystko się wyjaśniło i - wprawdzie w 

ostatniej chwili - ale uniknęliśmy wojny. Nasze statki, które były już w drodze, zdołano jakoś 

odwołać.

- Więc nie było wojny? - spytał Braden stłumionym głosem.

- Oczywiście że nie. A dzisiaj, dzięki Unii Galaktycznej, wojna jest tylko koszmarnym 

wspomnieniem ciemnego okresu dziejów. Teraz nawet nie byłoby komu wypowiedzieć wojny - 

nie ma przecież państw. Dzięki Unii zrobiliśmy olbrzymi postęp. Skolonizowaliśmy Marsa i 

Wenus, które nie były zamieszkane. Ale Mars i Wenus to tylko przedmieście. Podróżujemy do 

gwiazd. Nawet... - tu urwał.

Braden przytrzymał się mocno krawędzi lady. Więc ominęły go tak niezwykłe rzeczy! 

Trzydzieści lat przetrwał w samotni, a teraz był starym człowiekiem...

- Co nawet? - zapytał odgadując po trosze, jaka będzie odpowiedź.

- Nawet jesteśmy bliscy nieśmiertelności. Już teraz możemy żyć setki lat. Nie jestem 

chyba młodszy od pana. Nie wiem tylko, czy się pan nie spóźnił. Bo środki, w jakie zaopatrzyła 

background image

nas Unia, działają tylko na ludzi w średnim wieku, w każdym razie przed pięćdziesiątką. A pan 

ma...

- Sześćdziesiąt siedem - odparł sucho Braden. - Dziękuję panu.

Tak, ominęło go wszystko. Gwiazdy - dałby nie wiem co, aby się tam dostać, ale już nie 

teraz. No i Myra. Mogła przecież należeć do niego i oboje byliby jeszcze młodzi.

Wyszedł ze sklepu i skierował się w stronę budynku do dziś jeszcze znajdującego się pod 

kopułą, gdzie już na niego czekano. Może użyczą mu jedynego, o co chciałby prosić - energii, by 

mógł przywrócić pole mocy. Tak, jedyne, czego sobie życzył obecnie, to to, czego się dotąd 

najbardziej obawiał: pragnął umrzeć, jak żył, w samotności.

background image

Raymond Z. Gallun - Posiew zmierzchu

Był  to zarodnik  mikroskopijnych  rozmiarów.  Twarda powłoka, odporna na absolutną 

suchość przestrzeni międzyplanetarnej, chroniła drobinę roślinnej protoplazmy. Po ochłodzeniu 

niemal   do   zera   absolutnego   protoplazma   nie   przejawiała   energii   wzrostu.   Posiadała   jedynie 

zaciekłą, upartą moc przeżycia, stanowiącą wyzwanie dla samego losu.

Zarodnik,   wraz   z   bilionami   identycznych   zarodników,   błądził,   wirował   pomiędzy 

drogami Ziemi i Marsa. Raz siła przyciągania Słońca zbliżała go o parę milionów mil do Ziemi, 

raz   potężne   promieniowanie   magnetyczne   słonecznych   mgławic   odpychało   go   w   kierunku 

macierzystej planety.

Wszystko   wydawało   się   przypadkiem   i   do   pewnego   czasu   niewątpliwie   było 

przypadkiem.  Ale za pozornie  bezładnym  błądzeniem  kryła  się inteligencja,  która w sposób 

rozumny potrafiła wykorzystywać zasady prawdopodobieństwa.

Dominujący   czynnik   tej   inteligencji   polegał   na   woli   przetrwania   i   odrodzenia,   gdyż 

działo się to w epoce, kiedy Ziemia zdradzała już wyraźne objawy wieku starczego, a Mars był 

prawie równie zamarły jak Księżyc.

Dziwne, zawile zbudowane zarodniki, poczęte tak, jak się poczyna nowy wynalazek, lecz 

w   nierównie   bardziej   konkretnym   procesie   rozwoju   organicznego,   wystrzeliły   ku   czarnym 

bezkresom kosmicznego nieba. Chmura dymu uleciała w zbliżoną do próżni strefę, która była 

niegdyś życiodajną atmosferą. Większość zarodników opadła z powrotem na czerwoną, jałową 

glebę, ale część, stosunkowo nieznaczna, została uniesiona przez prądy powietrzne i minąwszy 

górne warstwy gazowej szaty Marsa trafiła bilionami do pustej przestrzeni eteru.

Całe zjawisko, uzupełnione elementami świadomego działania, było ilustracją starożytnej 

teorii  zarodników, stworzonej przed niezliczonymi  wiekami przez Arrheniusa i traktującej o 

wędrówkach życia pomiędzy światami.

Ogromne, cudowne rodzicielki drobin zostały w dogorywającym świecie, aby prowadzić 

nadal beznadziejną walkę o przetrwanie. Każdego kolejnego lata miotały one obłoki zarodników 

ku międzyplanetarnym otchłaniom. Niebawem jednak miały zmienić się w brunatne, wyschłe 

szczątki, powiększając liczbę zmumifikowanych śladów życia na Marsie - jak szare, rzeźbione 

monolity   lub   dziwaczne   półkoliste   budowle,   upstrzone   otworami   niby   plaster   miodu   - 

mieszkania   wygasłego   od   dawna   gatunku   rozumnych   istot,   które   nie   znały   nigdy   izb   ani 

domostw w postaci, jaką wypracowała ziemska ludzkość.

Dla   Marsa   nadchodziła   era   zupełnej   martwoty   -   na   jego   powierzchni   nie   miało   się 

poruszać nic, z wyjątkiem cieni wędrujących po głuchej pustyni lub drobin piasku czy żwiru, co 

background image

wibrują pod wpływem miernego ciepła dostarczanego przez gorące jeszcze, chociaż zmalałe 

Słońce. Śmierć i nic więcej! Jednakże rośliny, które były ostatnimi cywilizowanymi istotami 

Marsa, nie stamtąd pochodziły. Niegdyś wegetowały na satelitach Jowisza, a jeszcze dawniej... 

Cóż,   zapewne   nawet   w   biologicznej   pamięci   gatunku   zatarł   się   obraz   tamtych   mrocznych, 

nieskończenie odległych czasów. Zawsze czekały sposobności, kiedy zaś nadchodziła pora, gdy 

jakiś świat stawał się fizycznie właściwy dla ich rozwoju - zaczynały działać.

Jeden zarodnik wystarczał, by stworzyć przyczółek na nowej planecie. W pomyślnych 

warunkach taki właśnie zarodnik trafił do wyższych warstw ziemskiej atmosfery. Było to prawie 

nieuniknione, bo w gruncie rzeczy sposobność to element matematyczny, zależny od czasu i 

ilości powtarzanych prób.

Przez miesiące zarodnik ulatywał pośród rzadkich, naelektryzowanych gazów, skąd mógł 

wrócić w bezkresy przestrzeni. Błądził wyżej i niżej, lecz siła przyciągania działała na znikomą 

masę, więc szansę sprzyjały lądowaniu na jałowiejącej powierzchni Ziemi.

Wreszcie zarodnik znalazł dobre miejsce i spoczął w zlodowaciałym pustynnym parowie. 

Opodal,   na   tle   dziwacznych   wzgórz   w   kształcie   głów   cukru,   stał   zabytek   dawno   minionej, 

łagodniejszej epoki - ruiny strzelistej wieży z błękitnej porcelany.

Przytułek zdawał się nie sprzyjać zamierzonym  celom, bo leżał na północnej półkuli, 

którą ściskały kleszcze morderczej zimy.  Powietrze, zanikające podobnie jak rezerwy wody, 

było suche i rzadkie. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, chociaż nie była aż tak zabójcza, 

jak w przestrzeni międzyplanetarnej. Mars w owym czasie nie żył, Ziemia dogorywała.

Jednakże   w   sumie   warunki   mogły   uchodzić   za   niemal   korzystne,   gdyż   zarodnik 

reprezentował życie przystosowane do rozwoju w środowisku nierównie mniej przyjaznym niż 

Ziemia w okresie schyłku.

W parowie leżał śnieg nie głębszy niż na ćwierć cala.

Nie topniał nawet w południe pod działaniem promieni słońca, które zbladło i skarlało po 

miliardach lat przetwarzania własnej masy na energię. Nie miało to znaczenia. Siły żywotne, 

zawarte   w   zarodniku,   znalazły   warunki   sprzyjające   rozwojowi   -   podobnie   jak   od 

nieprzeliczonych stuleci ziemskie nasiona znajdują pomyślne warunki z nastaniem wiosny.

W sposób analogiczny do prostej fermentacji powstała w zarodniku drobna ilość ciepła. 

Kilka najbliższych kryształków śniegu obróciło się w wilgoć, której minimalny zasób podziałał 

na   siły   życia   i   wzrostu.   Korzonki,   cieńsze   od   pajęczyn,   przeniknęły   warstewkę   śniegu. 

Zamarzały nocami, ale za dnia wznawiały upartą walkę.

Zarodnik powiększał się, lecz nie otwierał. Jego powłoka stanowiła pancerz ochronny, 

zbudowany tak, że mógł i musiał rosnąć nie pękając. We wnętrzu zachodziły reakcje chemiczne. 

Chlorofil wchłaniał światło słoneczne, dwutlenek węgla, wodę.

background image

Z początku przemiany te przypominały procesy zachodzące w ziemskiej florze. Istniały 

wszakże   różnice.   Przede  wszystkim  wolny tlen  nie   ulatywał  w   atmosferę.   Minęły  wieki  od 

czasu, kiedy podobne marnotrawstwo było możliwe, bo nawet za dni młodości Ziemi rzadka 

atmosfera Marsa zawierała tylko znikome ilości tlenu w triatomicznej postaci ozonu.

Przybysz   z   Marsa   gromadził   tlen,   sprężając   go   w   mikroskopijnych   zasobnikach 

porowatej i twardej powłoki zewnętrznej. Cel był prosty. Tlen, łącząc się wolno ze skrobią w 

procesie fermentacyjnym, wytwarzał ciepło równoważące niską temperaturę zewnętrzną, która w 

innym przypadku zahamowałaby rozwój.

Zarodnik odmienił się w roślinę, która nie większa zrazu niż główka szpilki, wkrótce 

dorównała sporemu paciorkowi. Ten nieokreślony, brunatnozielonawy kształt mocno trzymał się 

gleby długimi włóknami korzonków. Było to skomplikowane laboratorium chemiczne, gdzie - 

podobnie jak w każdym okazie ziemskiej flory - zachodziły przemiany niełatwe do zrozumienia.

W   tej   fazie   roślina   zaczynała   prawdopodobnie   odczuwać   pierwsze   przebłyski 

świadomości, w sposób zbliżony do dziecka, wyłaniającego się z mrocznej mgławicy narodzin. 

Oleiste   drobiny,   rozproszone   wśród   tkanek,   a   połączone   delikatnymi,   białymi   włóknami, 

pełniącymi   funkcję   systemu   nerwowego,   powiększały   się   i,   wraz   z   rozwojem,   stopniowo 

tworzyły odpowiednik mózgu. Roślina zarodnikowa z Marsa zdradzała cechy rośliny myślącej, 

nawet w początkowym stadium rozwoju.

Roślina myśląca? Tak. Przodkowie bezimiennego najeźdźcy z próżni dawno przegraliby 

walkę o przetrwanie, gdyby nie posiadali inteligencji.

Jakie   zmysły   miał   ten   dziwaczny   twór?   Dzięki   czemu   był   w   stanie   przenikać 

świadomością otoczenie? Zapewne dysponował możliwościami poznania równie niedostępnymi 

ludzkim pojęciom, jak wzrok jest niezrozumiały dla kogoś, kto przyszedł na świat ociemniały. 

Ale   roślina   musiała   odczuwać   w   jakiś   odmienny,   prostszy   sposób   ciepło   i   zimno,   a   także 

dźwięki. Niewątpliwie widziała otoczenie na modłę zbliżoną do ludzkiej, na co wskazywały 

rozproszone   na   zewnętrznej   powłoce   i   osadzone   głęboko   w   jej   porach   drobne   organy   o 

soczewkach z przezroczystej roślinnej substancji. Były to oczy, które rozwinęły się zapewne z 

bardziej prymitywnych światłoczułych komórek, jakie posiadało wiele form ziemskiej flory.

W   początkowych   miesiącach   wśród   zjawisk   ziemskich   nie   kryło   się   żadne 

niebezpieczeństwo   dla   zarodnika.   Królowała   zima.   Letarg   ogarniał   życie   pustyni.   Ruch 

ograniczał się niemal wyłącznie do przejmującego wichru, piaskowych wirów i od czasu do 

czasu przelotnej zamieci śnieżnej. Białe, mizerne słońce podnosiło się na wschodzie i pełznąc 

leniwie przez niebo wysyłało ledwie wyczuwalne, znikome ciepło. Później zapadała noc, piękna, 

purpurowa, tajemnicza, ale posępna jak kryształowy duch bezbolesnej śmierci.

Na   przestrzeni   wieków   skala   ziemskiej   rotacji   malała   wydatnie   jako   rezultat   zmian 

background image

zachodzących w stosunku sił przyciągania Słońca i Księżyca, które stopniowo rosły, w miarę jak 

satelita znajdował się coraz bliżej Ziemi. Skutkiem zwolnienia obrotów planety noce i dnie były 

odpowiednio dłuższe lub krótsze.

Świat otaczający roślinę zarodnikową stanowił dziedzinę ponurej, bezludnej pustki. W 

czasie trwania zimy tylko raz owa monotonia została zakłócona.  Pewnego wieczora, tuż po 

wschodzie Księżyca, przemknął po niebie z szybkością pocisku smukły metalowy pojazd. Na 

jego dziobie lśniła księżycowa poświata, z rufy wykwitał długi, wąski proporzec ognia. Kiedy 

okręt zbliżał się do pustynnego parowu, rozrzedzona atmosfera drżała od ostrego mechanicznego 

jęku, który niebawem utonął znowu w zadziwiającej ciszy, zostawiając po sobie bolesną pamięć.

Bo   roślina   zarodnikowa   pamiętała.   Niewątpliwie   piętno   strachu   znaczyło   jej 

wspomnienia,   gdyż   strach   to   uczucie   powszechne,   związane   ściśle   z   instynktem 

samozachowawczym, który przejawiają wszelkie formy życia bez względu na ich charakter i 

pochodzenie.

Ludzie - albo raczej chłodne, bezlitosne, przebiegłe, skarlałe istoty będące potomstwem 

człowieka. Iteriu - jak się sami zwali. Oczywiście intruz nie wiedział jeszcze, jak wyglądają, nie 

znał   nazwy  ich   protoplastów.   Ale   latająca   maszyna,   którą   zbudowali,   sygnalizowała   groźną 

potęgę. Dziedziczna pamięć musiała wpływać w pewnej mierze na lęk, jaki nawiedził przybysza 

z   kosmicznej   przestrzeni.   Na   innych   planetach   przodkowie   rośliny   zarodnikowej   spotykali 

reprezentantów   świata   zwierzęcego   dysponujących   podobnym   zasobem   wiedzy.   A   więc   na 

Ziemi intruz uprzytomnił sobie bez wątpienia, że budowniczowie wehikułu, który przemknął, 

staną się jego najniebezpieczniejszymi i śmiertelnymi wrogami.

Ale   Iteriu,   zamieszkujący   rozległe   miasta   podziemne,   nie   wiedzieli,   że   coś   takiego 

nawiedziło   ich   planetę   i   przyniosło   wraz   z   sobą   potencjalne   możliwości   zguby.   Z   racji   tej 

nieświadomości   drobna   roślina   zarodnikowa   była   bezpieczna   w   kryjówce   parowu,   gdzie   od 

tysiąca lat nie stanęła noga Iteriu.

Musiała   tylko   rosnąć,   sposobić   się   do   rozrodu,   uważać   pilnie   na   pomniejszych 

nieprzyjaciół i rozwijać swoje specyficzne siły.

Nie należy sądzić, że roślina zarodnikowa była z natury rzeczy pozbawiona możliwości 

rozumienia fizyki, chemii czy nauk przyrodniczych. Nie miała oczywiście retort ani czułych 

instrumentów   w   pojęciu   ludzkim.   Dysponowała   wszakże   czymś   -   nazwijmy   to   zmysłem 

introspekcji - dzięki czemu potrafiła badać najdrobniejsze zjawiska, wszelkie procesy fizyczne i 

chemiczne zachodzące we wnętrzu własnej materii. Odczuwała nie tylko leniwe krążenie soków 

w tkankach, lecz również przemianę wody i dwutlenku węgla w wolny tlen oraz skrobię.

Gdyby   człowiek   posiadał   taki   dar   właściwy   intruzowi   z   próżni   -   dar   świadomego 

odczuwania przemian wewnętrznych aż do podziału komórek tkanki - łatwo uwierzyć, że po 

background image

wiekach doświadczeń i wysiłków woli zdołałby zgłębić istotę zagadki życia. Bo w badaniach 

nad   tą   zagadką   muszą   niewątpliwie   uczestniczyć   wszystkie   kolejne   stopnie   i   fazy   wiedzy 

praktycznej.

Roślina   zarodnikowa   czyniła   postępy   w   cudownym   samokształceniu,   które   polegało 

częściowo na odradzaniu w świadomości zasobów odziedziczonej pamięci.

Chwilowo,   pod   wpływem   zarówno   lęku,   jak   ciekawości,   badała   skrupulatnie   nowe 

bezpłodne środowisko. Musiała je zrozumieć, by działać skutecznie. Bezsprzecznie posiadała 

inteligencję,   krępowały   ją   jednak   liczne   ograniczenia.   Była   rośliną,   więc   nie   dysponowała 

zwierzęcymi   możliwościami   szybkiej   akcji   zaczepnej   lub   obronnej.   Ten   właśnie   zakres 

nieubłaganej walki był i miał zostać na zawsze jej słabą stroną. Mimo wszystkich utajonych 

mocy gość z obcych światów mógł łatwo ulec zniszczeniu.

Na krawędzi parowu rysowały się szczątki strzelistej wieży z błękitnej porcelany... Po 

godzinach i dniach pilnej obserwacji intruz poznał każdą rysę i szczelinę, cały deseń zawiłych 

arabesek na widocznej stronie budowli... Były to ruiny piękne i tajemnicze zarówno w świetle 

słońca i księżyca, jak i za powiewnym welonem śniegu. Ale obcy przybysz nie mógł zdawać 

sobie sprawy, że są zupełnie niegroźne.

W pobliżu wieży sterczały wysokie, posępne, nagie szczyty, podobne kształtem do głów 

cukru. Były zbudowane z mocno ubitej ziemi i upstrzone niezliczonymi otworami, lecz wśród 

chłodu zimy nie przejawiały żadnych oznak życia...

W   trakcie   długich   arktycznych   miesięcy   roślina   zarodnikowa   rosła,   rozwijała   się, 

sposobiła do fazy rozrodu. Gotowała się też do działania, łącząc nabyte obserwacje z trafnymi 

domysłami oraz wiedzą - daleką jednak od technicznej obróbki metali lub jakichkolwiek innych 

surowców.

Wreszcie nastała łagodniejsza pora roku. Promienie słońca dawały więcej ciepła. Nieco 

śniegu stopniało i zwilżyło grunt w stopniu wystarczającym dla obudzenia ziemskich nasion. 

Wkrótce wystrzeliły pędy, rozwinęły się liście i groteskowe, niesamowite kwiaty.

Pośród wzgórz., za błękitną wieżą, z wolna rozpoczynał  się ruch. Pojawiły się nagle 

miliony drobnych, twardych, brunatnoceglastych żyjątek, gotowych podjąć bój o przetrwanie ze 

srogą przyrodą. Stulecia nieznacznie wpłynęły na mrówki: wzmogły tylko ich spryt i zawziętość. 

Za pokarm służyła im prawie każda substancja organiczna - bez względu na smak. Naturalnym 

rzeczy porządkiem mrówki musiały wkrótce odnaleźć roślinę zarodnikową. Nie były jednak jej 

jedynym nieprzyjacielem - nawet na tym pustkowiu. Najgroźniejszy był Kua wraz ze swoim 

czarnopiórym gatunkiem. Niebezpieczeństwo nie polegało na bezpośredniej i zaczepnej akcji, 

ale na tym, że ptaki mogły rozpowszechnić nowinę szeroko i daleko.

Oto   samotny   Kua   krąży   wysoko   pod   słonecznym   blaskiem.   Hebanowe   skrzydła   ma 

background image

rozpostarte; jego bystre, okrutne, małe oczy badają pilnie posępny teren. Wraz ze swoją samicą i 

stadem przespał zimę, zagrzebany w piasku, który nie dopuszcza chłodu. Teraz jest piekielnie 

głodny. Mógłby jeść mrówki, wie jednak, że wiosną okolica powinna obfitować w lepszą strawę.

Nagle wyśledził szary ruch w dole. Zdawać się mogło, że naciśnięcie cyngla zmieniło 

jego kurs pełen wdzięku i równowagi. Kua runął ku ziemi nurkującym lotem, bezszelestnie, niby 

ołowianka.

Atak był prostszy niż zazwyczaj i bardziej bezpośredni, lecz uwieńczyło go powodzenie. 

Zdobycz   stanowił   spory,   długoogoniasty   gryzoń,   równie   przebiegły   jak   sam   Kua.   Pisnął   ze 

strachu głosem przypominającym ludzkie wołanie o pomoc, ale w jednej chwili ptak rozbił jego 

inteligentną, krągłą czaszkę stanowczym ciosem spiczastego, mocnego dzioba. Krwawy mózg 

był nie lada ucztą. Kiedy został pożarty, przyszła kolej na mniej smaczne mięso ofiary. Kua nie 

troszczył się o dobre maniery przy posiłku, jeśli nawet słyszał o nich kiedykolwiek. Był istotą na 

wskroś praktyczną.

Po   udanych   łowach   mógł   sobie   pozwolić   na   zaspokajanie   złośliwej   ciekawości. 

Odziedziczył ją po praprzodkach, którzy w zamierzchłych czasach, kiedy Ziemia przeżywała 

młodość,   wyrywali   z   korzeniami   niejedno   świeże   źdźbło   zboża,   a   na   widok   farmera 

nadchodzącego z fuzją krakali ostrzegawczo z wierzchołków drzew.

Kua podskoczył po błazeńsku na czarnych, pokrytych łuską łapach, strzepnął skrzydłami 

barwy   przyprószonego   hebanu   i   ponownie   wzbił   się   w   powietrze.   Znowu   zataczał   kręgi   i 

zwracając   ku   ziemi   ślepia   opatrzone   białymi   powiekami,   wypatrywał   pilnie   czegoś,   czemu 

mógłby poświęcić uwagę i energię.

Wnet znalazł się nad parowem i błękitną wieżą, na której szczycie  on i jego samica 

zamierzali zbudować gniazdo. Opodal ruiny zobaczył błękitny obłok przypominający kłąb dymu 

lub pyłu. Później usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby głuche stuknięcie. Obłok uleciał szybko w 

górę, gdzie rósł i rzedniał, aby rychło rozproszyć się w czystej atmosferze.

Kua  zdumiał  się  naprawdę  - nie  wydał  ostrego,  przejmującego   wrzasku,  co  zrobiłby 

niewątpliwie na widok czegoś mniej osobliwego. Zrazu zawrócił i jął oddalać się spiesznie; 

mógł wysnuć jeden jedyny wniosek: o ile wiedział, tylko Iteriu, potomkowie człowieka, potrafią 

wywoływać takie eksplozje. A Iteriu są okrutni i niebezpieczni.

Jednakże odwrót trwał krótko. Nie następowało nic niepokojącego, więc Kua zatoczył 

łuk w kierunku źródła dymu  i hałasu. Przez pewien czas zachowywał  odległość, jak sądził, 

bezpieczną i usiłował zbadać charakter dziwnej, szarozielonawej wypukłości na dnie parowu.

Wreszcie zadecydował, że bliższe obserwacje należy przeprowadzić z ziemi. Wobec tego 

wylądował ostrożnie o kilkaset jardów od rozpadliny na pustkowiu.

Posuwał się przezornie, krok za krokiem, wykorzystując osłonę głazów i kopców piasku. 

background image

Jego pióra połyskiwały tęczowo. Duża głowa chwiała się w rytm poruszeń, na ptasią modłę. Jego 

postawa stanowiła zabawną mieszaninę lęku i śmiałej decyzji.

Wreszcie Kua zerknął zza dużego odłamka skały i zobaczył z bliska to, co go zwabiło - 

pękatą,   lekko   spłaszczoną   bryłę   o   średnicy   mniej   więcej   jarda.   Z   jej   powierzchni   sterczały 

szarozielone pędy, przypominające liście kaktusa. Na nich z kolei wyrastały czworokątne guzy o 

rogowej,   szerokiej   powłoce   -   torby   zarodnikowe.   Jedna   z   nich   musiała   pęknąć   skutkiem 

ciśnienia nagromadzonych wewnątrz gazów. Należy sądzić, że torby zarodnikowe były prościej 

zbudowane   i   nie   tak   wielkie   jak   na   ojczystym   Marsie,   gdyż   miały   służyć   mniej 

skomplikowanym   celom.   Całą   roślinę   pokrywały   długie,   mocne   kolce   i   włoski,   które 

połyskiwały w blasku słońca niby cienkie druciki ze srebra. Dookoła leżały tysiące martwych 

mrówek, tysiące żywych wycofywały się w popłochu. Kua objął bystrym wzrokiem te fakty i 

posępną ich wymowę ocenił z przenikliwością wieku dojrzałego. Wiedział naturalnie, że inne 

torby zarodnikowe poczną rychło wybuchać z donośnym, niepokojącym łoskotem.

Kua odczuwał strach. W epoce nieubłaganego, surowego współzawodnictwa ewolucja 

działająca  na zasadzie  doboru naturalnego  wyposażyła  jego   gatunek  we władze  umysłowe, 

przerastające znacznie możliwości przodków. Potrafił obserwować i interpretować obserwacje z 

praktyczną   wiedzą,   jaką   mogłaby   posiadać   pierwotna   istota   ludzka.   Podobnie   też   jak 

prymitywny człowiek, zdradzał tendencje do zabobonnego lęku.

Szarozielony   przedmiot   miał   fantastyczne   kształty,   dalekie   od...   powiedzmy   od 

wszystkiego, co naturalne. Kua nie był oczywiście botanikiem, lecz zdawał sobie sprawę, że to 

roślina.   Ale   jej   drobne,   jasne   soczewki,   jak   gdyby   oczy,   stwarzały   niepojęte   wrażenie 

obserwacji,  a połyskujące   srebrzyście  kolce  przywodziły  na myśl  upiorne  działanie,   budziły 

bezimienny niepokój i grozę.

Kua zgadywał - lub wyobrażał sobie czy nawet wiedział - że pojawienie się intruza może 

wywołać  w przyszłości  daleko  idące następstwa. Był  świadom prostego  faktu, iż roślinność 

rozmnaża   się   w   większości   za   pomocą   nasion   lub   ich   odpowiedników.   Rozwój   owej 

spłaszczonej kuli nie wydawał mu się całkowicie obcy. Oczywiście o tyle, o ile były to torby 

zarodnikowe. Jaki stąd wniosek? Biliony zarodników ulecą z wiatrem. Skutki będą oczywiste.

Niewątpliwie   Kua   niepokoiłby   się   w   mniejszym   stopniu,   gdyby   nie   tysiące   zwłok   i 

zagadka ich śmierci. Z pewnością mrówki próbowały żerować na intruzie i zginęły. Jak? Czy 

skutkiem działania roślinnej trucizny?

Wnioski wypływające z logicznego rozumowania mogą budzić lęk w przypadkach, kiedy 

normalnie   strach   byłby   nieprawdopodobieństwem.   Pod   wpływem   pierwszego   impulsu   Kua 

chciał uciec, lecz fascynowała go groza. Uległ pobudkom głębszym, rozumowym. Człowiek, 

który poczuje w nocy zapach dymu, nie umyka z domu. Przeprowadza rozpoznanie. Nie inaczej 

background image

postąpił Kua.

Drobnymi podskokami zbliżył się i przystanął w odległości stopy od krągłej, szorstkiej 

powierzchni intruza; ustawił się przezornie, jak gdyby miał zaatakować jadowitą jaszczurkę. 

Dziób wystrzelił do przodu lekko i zwinnie. Dotknął ostrego kolca.

Kua został porażony jakby nagłym, ogłuszającym ciosem w głowę. Gwałtowny dreszcz 

wstrząsnął całym jego ciałem. Ptak upadł i począł trzepotać skrzydłami wśród piasku.

Elektryczność. Kua nie słyszał nigdy o czymś podobnym. W organizmie intruza prąd 

powstawał chemicznie skutkiem reakcji zbliżonych do tych, jakie w zamierzchłej przeszłości 

zachodziły w ciałach węgorzy elektrycznych i podobnych stworzeń. Ale analogie były pozorne. 

Węgorze elektryczne nie rozumiały nigdy charakteru własnej mocy i nie miały na nią wpływu 

tak   jak   na   kształt   własnego   ciała.   Roślina   zarodnikowa   natomiast   rozumowała   ściśle, 

drobiazgowo. Jej organy elektryczne zostały dokładnie zaplanowane, nim pierwsza ich żywa 

komórka dała początek drugiej. Nie były to organy odziedziczone. Były dostosowane ściśle do 

wymogów samoobrony w danym środowisku. W czasie zimy intruz pilnie studiował otoczenie, 

formułował trafne wnioski.

Kua stopniowo przytomniał. Słyszał monotonny pomruk i zdawał sobie sprawę, że to 

głos   rośliny.   Nie   wiedział   jednak,   że   narządy   dźwięku,   podobnie   jak   organy   elektryczne, 

powstały   w   nowym   środowisku.   Całymi   dniami,   od   nastania   wiosny,   intruz   nasłuchiwał 

różnorodnych dźwięków i oceniał ich znaczenie na Ziemi.

Kua   miał   tylko   jedno   pragnienie:   znaleźć   się   jak   najdalej.   Oszołomiony   jeszcze, 

półprzytomny, wzbił się w powietrze, aby rychło usłyszeć za sobą tępe stuknięcie. Nowe biliony 

zarodników przemieszały się z wiatrem, co miał je roznieść szeroko i daleko.

Pierwsze wrażenie minęło - Kua miał już określony cel. Wiedział, jak należy postąpić, 

chociaż groziło to zetknięciem z najgroźniejszym spośród wrogów. Kiedy jednak przyszło do 

wyboru, wolał niebezpieczeństwo znane od nie znanego.

Wzbił się wysoko, pod jasny lazur nieba. Rychło zostawił za sobą porcelanową wieżę, 

mrowiska, liczne kopczyki znaczące wejścia do kolonii gryzoni - jak gdyby cały monotonny 

krajobraz odpłynął na ruchomej taśmie.

Kua szukał swojej samicy i trzydziestu czarnoskrzydłych  osobników, które stanowiły 

jego plemię.  Znalazł  je pojedynczo  lub w niewielkich  grupkach i zebrał  w  stado. Nastąpiła 

wymiana   ochrypłych,   przejmujących   wrzasków.   Nad   Ziemią   zawisła   groźba   -   dziwaczna, 

bezimienna groźba. Wzburzenie i podniecenie osiągnęło szczyty.

Piękny, łagodny, a zarazem pełen niebezpieczeństw zmrok zastał ptasi klan w sali na 

jednym z głównych pięter olbrzymiej budowli, położonej o wiele mil od miejsca, gdzie Kua 

dokonał odkrycia. Gmach stanowił relikt tej samej subtelnej kultury, która stworzyła błękitną 

background image

wieżę z porcelany. Bogata mozaika zdobiła niegdyś posadzkę komnaty, lecz gruba warstwa pyłu 

i   ziemi   pokrywała   obecnie   ślady   dawnego   przepychu.   Na   ścianach   pozostały   malowane 

krajobrazy o zwiewnym uroku, a pogodne twarze pradawnych istot ludzkich uśmiechały się tu i 

ówdzie pośród cieni. Robiły wrażenie widm, zdziwionych i zaniepokojonych losami świata, do 

którego ongi należały. Te delikatne stworzenia żyły w przychylniejszym klimacie, minionym 

bezpowrotnie na Ziemi. Same zostały zmiecione przez nowy gatunek istot - również ludzkich, 

lecz odmiennego, bardziej okrutnego typu.

Wysoko, pod sklepieniem przestronnej rotundy, blednące światło dzienne sączyło różowy 

odblask   przez   bajkowe   żaluzje   z   delikatnie   rzeźbionego,   ażurowego   marmuru.   Ale   dawny 

przybytek   śmiechu,   zabawy,   strzelistych   wzlotów   sztuki   był   dziś   chłodnym,   pełnym   kurzu 

miejscem zgromadzeń czarnopiórych, posępnych harpii.

Ptaki   skrzeczały,   pomrukiwały,   wrzeszczały   jak   wrony   z   dawno   minionej   ery.   Pod 

sklepionymi   krużgankami,   wśród   mroków   zapadającej   nocy,   zgiełk   brzmiał   ponuro   i 

złowróżbnie, lecz zupełnie inaczej niż krakanie sprzed wieków. Niewątpliwie stanowił rozumną, 

świadomą wymianę myśli.

Kua   siedział   wysoko,   na   ozdobnej,   pokrytej   patyną   stuleci   mosiężnej   balustradzie. 

Przemawiał  do towarzyszy  wydając przejmujące  wrzaski i stłumione  żałosne tony.  Na swój 

sposób   posiadał   cechy   krasomówcy,   lecz   mimo   starań   trwających   całe   popołudnie   nic   nie 

osiągnął.   Jego   krewniacy   byli   przestraszeni,   nabierał   więc   coraz   głębszego   przekonania,   iż 

niebezpieczną   misję   musi   podjąć   samodzielnie.   Nawet   Teks,   jego   samica,   odmawiała 

współudziału.

Wreszcie   Kua   nastroszył   pióra   szyi   i   gwałtownie   potrząsnął   głową,   co   było   gestem 

ptasiego oburzenia. Zeskoczył z balustrady i przez pozbawione szyb okno odleciał z krakaniem 

przypominającym gniewny okrzyk czarnego upiora.

Pierwszy   raz   podejmował   nocą   tak   daleką   podróż,   był   jednak   zdania,   że   krytyczna 

sytuacja nie pozwala na zwłokę.

Gwiazdy lśniły jasno. Powietrze było czyste, mroźne. Ziemię znaczyły z rzadka rudawe 

łuny nad kominami prymitywnych palenisk, które ogrzewały podziemne siedziby gryzoniów w 

chłodniejsze noce wiosny lub jesieni.

Niebawem wyszedł Księżyc - ogromny i żółty, niby potworne oko. Przy jego poświacie i 

wśród absolutnej ciszy Kua łatwo uległ dreszczowi nieokreślonej grozy, która wzmagała się i 

narastała niczym lawina. Oczywiście nie miał pewności, że rozumuje trafnie i że jego misja 

posiada istotną wagę. Lecz bystra intuicja zdawała się potwierdzać wnioski.

Musi odnaleźć Iteriu, potomków człowieka. Musi podzielić się z nimi nowiną. Dobrze 

zdawał sobie sprawę, że Iteriu darzą miłością tylko siebie. Ale był też świadomy ich mocy 

background image

większej niż siła wiatru albo nawet obroty Słońca i Księżyca. Oni obmyślą rychłe i skuteczne 

środki, aby zaradzić niepojętej groźbie.

Kua leciał więc i leciał, aż do szarego brzasku, by pokonawszy wiele setek mil zobaczyć 

wreszcie   niską   metalową   kopułę   nad   pagórkiem.   W   łagodnym   świetle   wczesnego   rana   jej 

regularne zarysy lśniły hebanem - były piękne, lecz odstraszające. Kua wiedział, że pod kopułą 

znajduje się szyb wiodący do cudownej krainy Iteriu, intrygującej nie mniej niż magiczny świat 

cieni.

Lęk ściskał ptasie serce, lecz odwrót był niemożliwy. Wysokość stawki nie pozwalała na 

wahanie,

Kua zatoczył szeroki łuk, okrążył kopułę. Nie uderzał długimi, czarnymi skrzydłami - 

posuwając się lotem ślizgowym korzystał umiejętnie z najsłabszych nawet podmuchów wiatru.

- Iteriu! - krzyknął pełną mocą płuc - Iteriu! Iteriu! Słowo to wymawiał na ludzką modłę, 

lecz z dziwacznym  akcentem,  jak papuga. Podobnie jak jego przodkowie - kruki - posiadał 

zdolność naśladowania głosu człowieka.

Opadając coraz niżej nad kopułą, bacznie wyglądał znaku.

Żar   był   zły.   Nie   lubił   samotnego   strażowania   na   powierzchni   i   rutyny   bieżących 

obserwacji astronomicznych, obowiązujących na posterunku. Całą noc spędził przy stole, wokół 

którego migały światła sygnałowe. Współpracował ze strażnikami innych osiedli w ustalaniu 

pozycji nowej chmury meteorów.

Kąty, odległości, liczby. Miał tego dosyć. Czemu nie pośpieszą się ekipy konstrukcyjne? 

Cały rodzaj Iteriu winien od dawna przenieść się na Wenus - bo przecież mógł. Według opinii 

Zara   nie   należało   trzymać   się   stygnącej   Ziemi.   Przed   wiekiem   już   trzeba   było   wykończyć 

rodzimych  mieszkańców  Wenus. Czemu  tak się nie stało? Jak zwykle  zawinił niedorzeczny 

urzędowy bezwład.

Ochrypły ptasi krzyk pulsujący w głośniku na ścianie nie wpłynął dobrze na humor Zara. 

Początkowo nie zwracał uwagi na zakłócenia, lecz ostatecznie zirytowały go i pobudziły do 

działania. Uparcie powtarzała się jedna nazwa:

- Iteriu! Iteriu!

Żar wykrzywił gniewnie szeroką, śniadą twarz, brzydką niby oblicze złośliwego gnoma. 

Zerwał   się   z   krzesła.   Chwycił   broń   przypominającą   mały   pistolet.   Po   chwili   stanął   na 

piaszczystym stoku wzgórza i zmierzył wzrokiem czarny kształt szybujący lękliwie tuż nad jego 

głową. Żar nie znał litości. Odruchowo podniósł broń.

- Iteriu! Loah! - wrzasnął Kua.

W   języku   Zara   “loah”   znaczy   niebezpieczeństwo,   i   to   w   najwyższym   stopniu. 

Przygotowana do egzekucji ręka znieruchomiała - przynajmniej na moment. Zwęziły się małe, 

background image

przebiegłe oczki. Usta jęły wydawać chrapliwe dźwięki, naśladujące język Kua.

- Mów po swojemu, ptaku - padł szorstki rozkaz. - Zrozumiem.

Kua   był   wystraszony.   Nerwowo   trzepotał   skrzydłami,   to   obniżał   lot,   to   oddalał   się 

raptownie,   ale   wykrakał   całą   historię.   Nieudolnie   opisywał   dziw,   który   odkrył,   używał 

porównań, jakimi mógłby się posłużyć człowiek pierwotny. Intruz był podobny do kamienia, 

przypominał również kolczasty kaktus, a w pewnym sensie i narzędzie śmierci stosowane przez 

Iteriu. W każdym razie było to coś osobliwego, nie widzianego dotąd na Ziemi.

Żar słuchał z rosnącą uwagą. Z opowieści ptaka starał się wyłowić dane niezbędne do 

zlokalizowania szczególnego zjawiska. Okazało się, że informacje są dokładne, wystarczająco 

ścisłe.

Być może Żar oszczędziłby skrzydlatego informatora, gdyby Kua zachęcał go do czynu 

mniej natrętnie. Ale Kua marudził trochę za długo, wrzeszczał zbyt głośno.

Rozdrażniony   Żar   uniósł   broń.   Ptak   odleciał   niezwłocznie,   lecz   nie   mógł   umknąć   z 

zasięgu śmiertelnej groźby. Wystrzeliła ku niemu niewidzialna energia. Płonące czarne pióra 

rozproszyły się w porannym wietrze. Kua wydał okrzyk cierpienia i wyrzutu i opadł chwiejnie 

ku ziemi.

Żar  nie   spojrzał   nawet  na   ofiarę.  Leniwym  krokiem  wrócił   pod  kopułę.  Nim   jednak 

upłynęła   godzina,   zdążył   uzyskać   zgodę   władzy   zwierzchniej   i   odbyć   lot   do   parowu   w 

sąsiedztwie błękitnej wieży. Pochylił się nad dziwacznym kształtem intruza. Uległ szczególnej 

grozie.   Nigdy   nie   był   na   Marsie.   Od   przeszło   dwustu   tysięcy   lat   żadna   ziemska   istota   nie 

odwiedziła   tamtej   planety.   Iteriu   byli   zbyt   praktyczni,   by   podejmować   nieopłacalne 

przedsięwzięcia, a ich poprzednikom brakło ducha przedsiębiorczości niezbędnego do dalekich, 

awanturniczych wypraw.

Jednakże Żar czytywał starożytne księgi, pochodzące z epoki odległej o pół miliona lat. 

Wiedział,   że   szarozielony   osobnik   przypomina   florę   dawnego   Marsa.   W   jego   na   wskroś 

rzeczowym  umyśle  powstała  idea wielkiej  przygody,  zbudziła  się świadomość  nieokreślonej 

grozy i zawrotnych międzyplanetarnych odległości.

Kolce. Pękate, okryte twardą powłoką, mięsiste liście magazynujące tlen pod ciśnieniem. 

Chlorofil   wchłania   światło   słoneczne,   wytwarza   skrobię,   jak   to   się   dzieje   w   pospolitych 

ziemskich   roślinach.   Tyle   że   chlorofil   znajduje   się   pod   mocną,   przezroczystą   osłoną,   która 

zmienia   charakter   przepuszczanego   światła.   Dlatego   astronomowie   z   ery   międzyplanetarnej 

mniemali,   że   na   Marsie   nie   ma   wegetacji.   Zielona   flora   Ziemi,   fotografowana   przy   użyciu 

promieni infraczerwonych, wydaje się srebrzysta, jak gdyby pokryta szronem. Flora Marsa nie 

zdradzała w ten sposób swojej obecności - z racji tej właśnie osłony.

Żar wzdrygnął się, chociaż według jego oceny nie było zimno. Drobne, błyszczące krążki 

background image

na   powierzchni   intruza   zdawały   się   obserwować   go   krytycznie,   chłodno,   z   głębokim 

zrozumieniem. Spoglądał na otwarte torby zarodnikowe. Zdawał sobie sprawę, że ich zawartość 

uleciała z wiatrem, rozproszyła się i osiadła gdzieś, stwarzając nieuchwytną groźbę. Wobec tej 

groźby,   wobec   rozsianych   szeroko   miliardów   zarodników,   należy   zastosować   metody 

najbardziej bezwzględne.

Wreszcie przyszedł gniew. Żar dobył nóż zza pasa i po trosze ze złości, po trosze dla 

doświadczenia   zadał   intruzowi   cios,   odcinając   spory   płat   powłoki.   Poczuł   uderzenie   prądu 

elektrycznego  -  dotkliwe,  lecz  o  wiele  za   słabe,  by zabić  istotę  jego  rozmiarów.  Z   cichym 

syczeniem tlen począł uchodzić z roślinnej rany. Intruz nie bronił się dłużej. Na razie wyczerpał 

dostępne mu środki.

Żar odskoczył do tyłu. Jego piekielna mała broń ziała ogniem przez pełne dwie minuty. 

Kiedy   na   koniec   zwolnił   spust,   miejsce   upiornego   najeźdźcy   z   kosmosu   zajęła   rozżarzona, 

dymiąca dziura.

Żar   w   imieniu   całego   swojego   gatunku   odpowiedział   na   napaść   błyskawicznym 

zniszczeniem.   Zachichotał   złośliwie.   Tak.   Istnieją   sposoby   uwolnienia   Ziemi   od   zdradliwej 

groźby obdarzonych inteligencją roślin z Marsa - nawet gdyby to wymagało czasu.

Zresztą jest Wenus - świat obiecany. Wkrótce zostanie tam przesiedlona połowa gatunku 

Iteriu. A i dla reszty znajdzie się miejsce, jeżeli zajdzie potrzeba.

Jeżeli   zajdzie   potrzeba?   Żar   wybuchnął   śmiechem.   Czym   może   zagrażać   Iteriu 

bezwładna,   przyrośnięta   do   gruntu   masa?   Zwrócił   broń   w   kierunku   błękitnej   wieży,   znowu 

nacisnął spust. Nadwątlone kafelki posypały się z głuchym, żałosnym grzechotem - jak gdyby 

drwiły z bezmyślnego wandalizmu.

Niespodziewanie Żar poczuł się głupio. Każda myśląca istota ma w sobie zmysł doradczy 

i krytyczny. Na moment Żar zobaczył siebie i swój gatunek w świetle nieco odmiennym niż 

zwykle.

W przeciwieństwie do form niżej zorganizowanych potomkowie człowieka nie posunęli 

się daleko w  sferze myśli.  Nie sprzyjały temu  wzloty i upadki historii. Wojny udaremniały 

korzystny dobór naturalny, gdyż niszczyły osobniki najbardziej powołane, aby wieść przyszłe 

pokolenia do chwały. Żar wiedział o tym. Jego niedorzeczna napaść na zrujnowaną budowlę 

stanowiła zapewne podświadomy akt zazdrości wobec dawno wymarłych generacji - lepszych, 

rozumniejszych i szczęśliwszych.

Żałował teraz i przedwczesnego zniszczenia rośliny zarodnikowej. Należało ją zachować 

celem przeprowadzenia badań. Ale cóż? Niepodobna cofnąć czegoś, co zostało dokonane.

Zajął miejsce w szybkim, lśniącym pojeździe rakietowym. Kiedy zamknął za sobą drzwi 

kabiny, odniósł wrażenie, że odcina się od hordy szyderczych, groźnych upiorów.

background image

Niebawem wrócił do powierzchniowej stacji obserwacyjnej. Zdał służbę innemu małemu 

człowieczkowi o śniadej cerze i pogrążył się w cylindrycznym, głębokim na milę szybie, który 

wiódł do krainy przypominającej królestwo cyklopów. Ogłuszający łoskot, migotanie świateł, 

donośne krzyki robotników, żar płomieni oraz imponujący majestat gigantycznych pracujących 

niestrudzenie machin.

Na rozległym placu z kolumnadą układano kile okrętów kosmicznych, budowanych z 

myślą   o   emigracji   i   podbojach.   Może   za   rok   -   okres   krótki,   jeśli   wziąć   pod   uwagę   ogrom 

zamierzeń - okręty te wystartują z Ziemi, potężnie uzbrojone. Będą ich wtedy tysiące, bo praca 

wre na całym globie, w dziesiątkach identycznych ośrodków podziemnych. Nieokreślony lęk 

Zara   rozproszył   się   wśród   marzeń   o   przyszłych   triumfach.   Mieszkańcy   Wenus   zginą   w 

niszczącym skwarze płomieni. Chwała Iteriu będzie rozbrzmiewać coraz dalej i dalej...

Kua żył. Był to cud, możliwy zapewne tylko dzięki szalonej, nieokiełznanej woli życia. 

W drobnym, ptasim ciele płonęło zawzięte męstwo, równoważące wiele innych braków.

Przez   długie   godziny   Kua   leżał   na   pustynnym   piasku,   jak   żałosny,   zwinięty   pęczek 

pierza.   Ruch   jego   ograniczał   się   do   pracowitego   oddechu   i   mrugania   oczami,   pałającymi 

nienawiścią.   Krew   kapała   wolno   z   ohydnych,   rozjątrzonych   ran   na   piersiach.   Nieznośny, 

świdrujący ból przejmował mięknie.

Jednakże przed zachodem słońca Kua zdołał podźwignąć się i odpełznąć kilka sążni. 

Skostniały, zagrzebał się w płytkim piasku, szukając ochrony przed nocnym chłodem.

Przez trzy doby pozostawał bez ruchu. Był za słaby, by opuścić legowisko. Nie czuł 

urazy   do   Zara   ani   innych   okrutnych   Iteriu.   Dość   długo   żył   w   okrutnych   warunkach,   by 

przywyknąć do nieliczenia na żadne względy. Ale uległ pasji, niepohamowanej pasji wywołanej 

cierpieniem  fizycznym.  Pragnął zemsty lub raczej  potrzebował  jej  nie mniej  niż ożywczego 

tchnienia.   Nie   wiedział   oczywiście,   że   Iteriu   przygotowują   plany   kampanii   przeciwko 

zarodnikowym roślinom z Marsa i że przy okazji zmiotą z powierzchni Ziemi jego gatunek oraz 

całe życie organiczne.

Czwartego dnia rozstał się z kryjówką. Szczęście mu dopisywało - opodal znalazł padlinę 

- szczątki zwierzęcia z rodziny antylop.

Przez następne dni i tygodnie walczył  skutecznie ze śmiercią. Gojenie postępowało z 

wolna,   bo   zanieczyszczone   rany   zaczęły   się   jątrzyć.   Kua   zdążał   ku   rodzinnym   stronom   z 

początku pieszo, następnie podfruwając od czasu do czasu po sto jardów. Trud i męka zdawały 

się   nie   mieć   końca,   ale   szatańskie   błyski   nienawiści   nie   gasły   w   złych   oczach   z   białymi 

powiekami, a długi, czarny dziób kłapał z nieokiełznanej zawziętości.

Długie dni utworzyły miesiąc, a potem dwa. Wreszcie pewnego dnia Kua wpełznął do 

głębokiego parowu. Wychudzony straszliwie, przypominał czarno odziany szkielet. Był do cna 

background image

wyczerpany   -  w   swoim   zamroczeniu   nie  uprzytomnił   sobie,   że  gęstniejące  cienie   kryją  coś 

niezwykłego. Ledwie zauważył tu i ówdzie krągłe kształty, ale gdyby nawet objął je mętnym 

wzrokiem, sądziłby, że to niewielkie głazy. Opanowany nienawiścią do Iteriu, prawie zapomniał 

o roślinie zarodnikowej. Nie wiedział, że właśnie w tym miejscu los i zmienne podmuchy wiatru 

dokazały cudu. Z milionów zarodników setka przynajmniej osiadła w jarze. Warunki sprzyjały 

szybkiemu rozwojowi. Było w miarę ciepło. Była też i wilgoć.

Kua usłyszał wyraźnie szmer wody. Zapragnął dostać się do niej, ale brakło mu sił.

Kua   musiał   spać   długo;   zbudził   go   jednostajny   pomruk   o   dziwnie   hipnotycznych 

właściwościach. Ptak nadal był słaby i odrętwiały, lecz mimo głodu i pragnienia spokojniejszy.

Rozejrzał się dokoła. Rozpadlina  była  głęboka,  cienista.  Tonęła w szarym  półmroku, 

chociaż na zębatych szczytach jej zboczy połyskiwały promienie słońca. Kua ocenił to wszystko 

w mgnieniu oka - spojrzał na rozproszone tu i ówdzie dziwaczne kształty, które o zmierzchu 

poczytał   za   kamienie.   Zrozumiał.   Były   to   rośliny   zarodnikowe   -   pokraczne,   widmowe, 

kostropate, połyskujące małymi soczewkami światłoczułych organów.

W   pierwszej   chwili   chciał   odlecieć,   umknąć   przed   śmiertelnym   wrogiem.   Jednakże 

trwało to krótko. Monotonny pomruk dobywający się z membran organów głosowych roślin 

koił, łagodził, sprowadzał coraz głębszy spokój.

Wokół leżały martwe mrówki - ofiary prądu elektrycznego. Ptak nie miał do dyspozycji 

lepszego pokarmu, więc zaczął jeść żarłocznie. Później odnalazł mętne źródełko wypływające ze 

skalnej ściany i pił długo. Wreszcie osunął się na ziemię i podczas drzemki mamrotał coś o 

sobie, o własnym gatunku i wszechwiedzącym Iteriu. Wkrótce jednostajny pomruk najeźdźców 

uległ zmianom, upodobnił się do majaczenia Kuy - jak gdyby uczono mówić małe dziecko. 

Można było odróżnić słowa “Kua”, “Iteriu” oraz inne wyrazy i zwroty języka wrogiego klanu.

Tak wyglądał początek cudownej i zdumiewającej przygody Kua, czarnopiórego wygi. 

Nie odczuwał już potrzeby powrotu w ojczyste strony, chociaż Słońce wielokroć wschodziło i 

zachodziło. Nie znał przyczyny, bo nie wiedział nic o czarach hipnotyzmu. W miarę regeneracji 

sił podejmował coraz to dalsze wyprawy. Polował. Odżywiał się głównie owadami i robakami. 

Zawsze jednak wracał do parowu, by słuchać niesamowitych roślin, które szeptały, mamrotały, 

gawędziły jego mową. Była w tym mimo całej grozy nieokreślona, mglista zapowiedź czegoś 

dobroczynnego, jak gdyby nowej dziwnej sprawiedliwości obejmującej cały świat.

Tymczasem smugi lśniących pojazdów rakietowych przemykały nad pustynią za dnia i w 

nocy. Niekiedy strzelała z nich niewidzialna energia, spowijając piasek w płomień i niszcząc 

rośliny zarodnikowe, tam gdzie zdołały zapuścić korzenie. Prawo przypadku chroniło jednak jar 

i zapewne inne miejsca, więc obce życie kiełkowało. Pustynia była bardzo rozległa.

Pierwszy etap walki Iteriu z najazdem roślin zarodnikowych stanowił wstęp i miał na 

background image

celu   utrzymanie   w   szacha   przeciwnika.   Tylko   sam   Iteriu   znał   tajemnice   generatorów 

konstruowanych głęboko pod ziemią - generatorów, które wytwarzały straszliwą energię, zdolną 

unicestwić   wszelką   żywą   plazmę   na   powierzchni   planety.   Było   to   zadanie   olbrzymie, 

wymagające długotrwałych przygotowań, lecz Iteriu postanowili zapobiec raz na zawsze groźbie 

wydarcia im władzy nad Ziemią. Zapadł wyrok śmierci na Kuę wraz z całym jego klanem, na 

gryzonie, mrówki i wszystkich innych pomniejszych mieszkańców ocalałych wśród zmierzchu 

planety Ziemi.

Nienawiść Kuy wobec potomstwa człowieka miała podstawy słuszniejsze, niż sam Kua 

zdawał sobie sprawę. Nietrudno mu więc przyszło zastosować się do polecenia, które usłyszał:

- Znajdź Iteriu. Sprowadź go tu. Samego. Pieszo.

Od razu przyszedł mu na myśl Żar, który znajdował się najbliżej. Ale okazja nastręczyła 

się dopiero pod koniec lata, chociaż ptak nie próżnował i stróżował pilnie.

Pewnego   wieczora,   kiedy  Księżyc   i  Wenus  świeciły  jasno,  Kua  siedział   na  szczycie 

wzgórka opodal  wielkiej  kopuły powierzchniowej, skąd często  prowadził  obserwacje. Nagle 

pojazd Zara wystrzelił z cylindrycznej wyrzutni, zatoczył powolny łuk i obrał kurs północno-

zachodni. Leciał prosto i nie tak prędko, by mu ptak nie mógł dorównać. Bez wątpienia pilot 

odbywał wycieczkę dla rozrywki, bez konkretnego celu.

Kua, zadowolony i podniecony, utrzymywał bezpieczny dystans, póki pojazd nie zbliżył 

się do jaru. Wreszcie nadeszła pora... Ptak wiedział, że grozi mu zguba, jeżeli jednak załatwi 

sprawę zręcznie...

Mocno   uderzył   skrzydłami,   aby   doścignąć   mechaniczną   zwierzynę.   Jął   nawoływać 

przejmującym ptasim głosem:

- Iteriu! Iteriu! Iteriu! Ląduj! Jestem Kua, twój dawny informator.  Pokażę ci więcej. 

Więcej! Więcej! 

Podstęp przedstawiał się naiwnie prosto. Żar dosłyszał głos mimo łoskotu rakiety. Czy 

żywił   podejrzenia?   Oczywiście.   W   owej   epoce   nie   było   na   Ziemi   istoty,   która   przyjęłaby 

podobne zaproszenie bezkrytycznie. Ale i Żar był dobrze uzbrojony i - według własnego zdania - 

bezpieczny. Zwyciężyła ciekawość.

Wyłączył silniki i zapytał w ptasim narzeczu:

- Gdzie i co mi chcesz pokazać, czarny łajdaku? Kua wznowił nalegania:

- Ląduj! Nie dojedziesz swoją maszyną, tam gdzie trzeba. Ląduj, Iteriu!

Pertraktacje trwały. Nieufność walczyła z zainteresowaniem.

Tymczasem rośliny zarodnikowe czekały cierpliwie na dnie szczeliny, którą wartki potok 

wyżłobił w jakiejś odległej epoce geologicznej. Soki krążyły w ich tkankach tak samo, jak w 

tkankach innych roślin, lecz delikatne włoski łowiły dźwięki, a wrażliwe na światło komórki 

background image

zastępowały   oczy.   Głębiej   znajdowały   się   organy   odpowiadające   mózgowi   i   systemowi 

nerwowemu. Rośliny zarodnikowe nie znały motali ani narzędzi. Działały w odmienny sposób - 

narzucony przez warunki wysoce niekorzystne w porównaniu z sytuacją zwierząt. Ale miało to 

również i swoje dobre strony.

Teraz czekały zaczajone niby krągłe upiory. Słyszały wrzaski Kuy, swojego wysłannika. 

Odczuwały zapewne wzmożone napięcie - jak myśliwy, którzy wśród ciemności czy mgły złowił 

uchem kwakanie kaczek.

Wreszcie żwir zgrzytnął i w pole widzenia wkroczył mały człowieczek w srebrzystej 

tunice. Drobna, szczupła ręka mocno ściskała broń. Zawahał się na moment, jak gdyby ulegając 

nagłej panice. Ale nie dano mu sposobności do odwrotu.

Torba zarodnikowa pękła z trzaskiem. Żywy kurz wypełnił jar jak gęsta, nieprzejrzysta 

mgła,   oślepiająca   i   dusząca.   Żar   odruchowo   nacisnął   spust.   Płomień   strawił   kilka   roślin. 

Kamienie potoczyły się z łoskotem w miejscu, gdzie źle wymierzona smuga energii napotkała 

ścianę parowu.

Mały człowieczek przeraził się, odetchnął głęboko, gwałtownie. W tej chwili upadł i 

począł wić się w bezradnej męce. Dławiony miałkim pyłem, miał wrażenie, że jego świadomość 

zapada   w   czarną   otchłań   nieskończoności.   Oto   on,   Żar,   płaci   za   wszystkie   złe   uczynki.   Z 

opętańczą furią słuchał szyderczych wrzasków Kuy, który go zwabi? w matnię. Nie mógł jednak 

odpowiedzieć obelgami - jego myśli roztapiały się w nicość.

Świadomość   życia   wracała   z   wolna   i   boleśnie.   Początkowo   Żar   czuł   się,   jakby 

przechodził   zapalenie   płuc     duszności,   wysoka   temperatura,   kompletne   otępienie.   Gdyby 

zarodniki mogły rozwinąć się w płucach, umarłby niezawodnie. Ale szczęśliwie nie było  to 

środowisko ani zbyt ciepłe, ani zbyt wilgotne. Pomału Zar wykasływał balast.

Był zziębnięty, zlodowaciały, bowiem wraz ze zmianą pory roku nastały chłody. Drobny 

śnieg   sypał   z   pierzastych   chmurek,   perłowych   i   obrzeżonych   złotem.   Opadające   z   wolna 

maleńkie  kryształki  połyskiwały   tysiącznymi   refleksami   światła.   Grobowa  cisza  przytłaczała 

niemal fizycznym brzemieniem. Zdawać się mogło, że ów ciężar to zamierzchłe dzieje świata, 

dzieje   wspaniałego   rozwoju   zmierzającego   stopniowo   i   nieuchronnie   do   wiecznych   cieni 

kamiennej śmierci. Żar pragnął umknąć z przerażającego parowu, który zdawał mu się cząstką 

innej   planety.   Podźwignął   się,   próbował   stanąć.   W   tym   momencie   spostrzegł,   że   pętają   go 

podobne   do   sznurów   wąsy,   twarde   jak   róg,   lecz   ciepłe   od   organicznego   fermentu,   bardziej 

zwierzęcego   niż   roślinnego.   Delikatne   szoki   elektryczne   drażniły   skórę,   która   jak   gdyby 

pulsowała.

Żar zdawał sobie sprawę, że w czasie kiedy leżał bezwładnie, pędy roślin zarodnikowych 

spowiły go dokładnie - niby winorośl - przywodząc jednocześnie na myśl rośliny owadożerne 

background image

występujące w jednej z odległych epok.

Więzy zacieśniały się. Żar czuł, jak drobne kolce porastające pędy przenikają jego skórę. 

Krzyczał   z   bólu   i   strachu,   a   głuche   echa   powtarzały   jego   wołanie   w   pustynnym   jarze. 

Niemiłosiernie obojętny spokój drobnego śniegu i panującej wokół śmiertelnej ciszy zdawał się 

szydzić z pułapki, w którą wpadł.

Wreszcie stłumiony głos począł szeptać we wronim narzeczu:

- Ucisz się, ucisz... Pokój... Pokój... Pokój...

Senne tony niosły ukojenie, chociaż Żar wiedział dobrze, iż od najeźdźców nie może 

oczekiwać nic dobrego.

Rośliny obdarzone głosem - prawie ludzkim głosem! Żar osądził, że mięsiste liście muszą 

kryć w sobie organy mowy. Z prac na temat Marsa wiedział coś niecoś o najeźdźcach i ich życiu. 

Organy   działające   na   sposób   urządzeń   mechanicznych   powstają   i   doskonalą   się   w   miarę 

wynikłych   potrzeb.   Obca   wiedza   jest   adaptowana   w   zakresie   wegetatywnej   inteligencji   - 

inteligencji, która nie opanowała jednak nigdy górnictwa ani wytopu czy obróbki metali.

Spowity   ciasno   mackami   potworów   Żar   uprzytamniał   sobie   ich   moc.   Dziwne,   ale 

świadomość ta nie wpływała na hipnotyczny spokój.

Mars.   Wędrowna   roślinność,   charakterystyczna   dla   zmierzchu   światów,   przetrwała 

wszelkie   życie   na   Czerwonej   Planecie.   Oplotła   ją   olbrzymią   nieregularną   siecią.   Zapełniła 

wyschłe koryta rzek i zatoki mórz, które zniknęły. Nie były to osobniki - był to system tworzący 

specyficzną, przedziwną cywilizację. Ogromne, puste wewnątrz i zagrzebane głęboko korzenie 

czerpały   wodę   z   topniejących   śniegów   polarnych.   Pełniły   funkcję   kanałów   irygacyjnych. 

Pulsowanie   wewnętrzne   pompowało   wodę   przez   tysiące   mil   pustyni,   dostarczając   wilgoci 

roślinom   rozsianym   po   drodze   wśród   konającego,   odwodnionego   świata.   Kanały   Marsa! 

Oczywiście.   To   kolosalny   system   nawadniający,   wielkie   dzieło   techniki,   niepojętej   i 

niedostępnej dla Iteriu.

Żywą siecią tych ogromnych połączonych korzeni musiały niewątpliwie płynąć impulsy 

myśli i rozkazów - wysoko zorganizowany system dowodzenia i bezpieczeństwa. Nawet dziś, 

kiedy Mars jest prawie martwy, jego schyłkowa cywilizacja nie zrezygnowała pewno z ostatnich 

prób walki.

Badacze  z dawnych  epok  widzieli  dziwne,  cudowne czasy.  Chłodny blask słońca na 

osobliwych ruinach pozostawionych przez wygasłe gatunki. Rozrzedzone powietrze. Arktyczny 

klimat, surowszy niż obecnie na ziemi. Dokoła śmierć i tylko długie, najeżone kolcami wstęgi 

tych  roślin. Widmowe  kształty rysują  się nocą pod bliskim sierpem Księżyca  i jego siostry 

Wenus. Żar nie wiedział, czemu tak się stało, lecz słyszał, że tylko niewielu ludzkich badaczy 

uszło z życiem przed roślinnymi mieszkańcami Marsa.

background image

Myśli Zara poczęły błądzić w oderwany, niezwykły sposób. Może natura posiada jakiś 

plan,   który   systematycznie   realizuje?   Wielkie   gady   ery   mezozoicznej   wymarły,   aby   ustąpić 

miejsca ssakom. Później prymat zyskał człowiek i jego potomkowie.

Następstwo gatunków zgodnie z precyzyjnym planem?

Kompletna   cisza   puszystego   śniegu,   urozmaicona   jedynie   słabymi   podmuchami 

lodowatego wiatru, sprzyjała rozważaniom - zwłaszcza że Żar leżał bezwładnie w pętach. Wąsy 

intruza, sękate, kolczaste macki wyrosły niewątpliwie celowo, aby pojmać w niewolę Iteriu. Żar 

poczynał rozumieć ów fantastyczny zmysł introspekcji, który pozwala najeźdźcom z Marsa na 

bezpośredni kontakt z fizjologicznymi  zagadkami  ich organizmów. Stąd znajomość chemii  i 

biologii bardziej przejrzysta niż cokolwiek, co Iteriu może osiągnąć w tych dziedzinach.

Żar   chciał   krzyczeć,   lecz   osłabienie   i   groza   dławiły   go,   pozwalając   tylko   na   głuche 

westchnienia.

Wreszcie odzyskał głos potężny instynkt gatunku. Żar wiedział, że najprawdopodobniej 

zginie rychło, ale Iteriu jako gatunek pozostanie, a to sprawa stokroć ważniejsza. Nie może 

przepaść   dysponując   tak   potężnymi   siłami.   Przypuszczenie,   że   ulegnie   półmartwym, 

nieruchawym najeźdźcom, przeczy zdrowemu rozsądkowi. Za kilka miesięcy, kiedy dobiegną 

końca przygotowania do powszechnego procesu oczyszczającego, Ziemia będzie uwolniona od 

intruza.   Śniada   twarz   Zara,   nie   pozbawiona   znamion   prawdziwej   wielkości,   przybrała 

wyzywający wyraz. Brutalność, siła, spryt, zdolność szybkiego działania - oto narzędzia walki 

Iteriu. Ale nie na tym koniec. Są również inne moce. Żar nie był krótkowzrocznym głupcem, 

skłonnym do pochopnego wysnuwania optymistycznych wniosków, wiedział jednak, że według 

wszelkich logicznych przesłanek zapasy między Iteriu a najeźdźcami z Marsa mogą dać tylko 

jeden wynik.

Umocniony tą wiarą, zorientował się wkrótce, że szczęście dopisuje mu bardziej, niż miał 

prawo liczyć. Po długich godzinach męki chwyt twardych, sękatych macek jak gdyby zelżał. Żar 

nie wiedział, czemu to przypisać. Podejrzewał nowy zdradziecki podstęp, lecz nie następowało 

nic osobliwego. Całą niespożytą energię skoncentrował na próbach ucieczki - miał wrażenie, że 

zdoła pokonać słaby roślinny ucisk. Bacznie wyglądał sposobności. Wreszcie około północy 

uwolnił zdrętwiałe dłonie i chwycił rękojeść noża. Po chwili stał wolny, uzbrojony w zabójczą 

strzelbę.

Klął z cicha, gdy kuśtykając sztywno wracał do pojazdu rakietowego. W parowie szalało 

szkarłatne morze ognia. Mroźny wiatr unosił kłęby dymu.

Żar szukał Kuy, chciał wyładować gniew również i na zdrajcy. Ale czarny wyga przepadł 

bez śladu.

Najbliższe  dni przyniosły srogą zimę,  której  skutków  nie odczuwali  Iteriu  w  swoich 

background image

podziemnych   miastach.   Po   upiornej   przygodzie   Żar   został   poddany   badaniom   lekarskim   i 

uznany   za   zdrowego.   Pracował   też   wydajniej   niż   inni.   Dojrzewał   plan   kolonizacji   Wenus. 

Niebawem   potomstwo   człowieka   zawładnie   młodą,   bliską   Słońca   planetą.   Zielone   równiny, 

dżungla, ciepły lazur nieba. Już wkrótce, wkrótce, wkrótce! Żar snuł marzenia o przygodach i 

prymitywnym szczęściu.

Z   miast   Iteriu   wylatywały   systematycznie   pojazdy   rakietowe,   aby   niszczyć   świeże 

rozrosty   najeźdźców.   Przepojona   tlenem   materia   ich   organizmów   płonęła   w   pustynnych 

parowach i wzdłuż brzegów słonych wysychających mórz - wszędzie gdzie rośliny zarodnikowe 

próbowały ustanowić swoją cywilizację. Najczęściej nie udawało im się jednak osiągnąć wieku 

bodaj bliskiego dojrzałości. Ale jeden dojrzały niedobitek był w stanie zakazić Ziemię bilionami 

zarodników. Skuteczną metodą mógł być tylko powszechny proces oczyszczający.

Znowu nadeszła wiosna, a za nią lato. Okręty kosmiczne były prawie gotowe. Rychło 

miały   wystartować   ku   Wenus   i   wielkiej   przygodzie.   Generatory,   które   nasycą   atmosferę 

zabójczymi dla życia falami, czekały pod białymi kopułami hangarów.

Żar spoglądał z dumą i zadowoleniem na wspaniałe, lśniące wnętrze doku, w którym 

budowano okręt przeznaczony dla jego wspólnoty. Wzrok płonął mu radością.

- Jutro - rzucił pod adresem towarzysza. Tamten skinął głową. Biały odblask pieców 

atomowych rozjaśniał jego rysy, podkreślał wilczy uśmiech triumfu.

- Jutro! - powtórzył Zar z dziwną zawziętością.

Kua dawno wrócił do współplemieńców. W ciągu ostatnich miesięcy życie  wroniego 

klanu   odbiegało   tylko   nieznacznie   od   wzoru   utartego   przez   tysiąclecia.   Dla   bezpieczeństwa 

zaprowadził   stado   w   głąb   pustyni,   gdzie   machiny   latające   Iteriu   docierały   rzadko   i   bardzo 

niewiele roślin zarodnikowych zdołało zapuścić korzenie.

Pierwszym znakiem, po którym Kua poznał, że dzieje się coś niedobrego, było ogólne złe 

samopoczucie, które wystąpiło raptownie pewnego dnia około południa. Dziwnemu niepokojowi 

towarzyszyło pieczenie i swędzenie całego ciała. Żadne inne objawy nie zapowiadały zbliżania 

się niewidzialnej dłoni śmierci.

Generatory Iteriu pracowały głęboko pod Ziemią. Kua nie był fizykiem. Wiedział tylko, 

że jemu i jego bliskim coś dolega. Wraz ze swoją samicą Teką i stadem towarzyszy wzbił się 

wysoko. Na krótki czas odczuł ulgę. W górze, w pobliżu słonecznego dysku, zobaczył smugi 

okrętów kosmicznych Iteriu, które sunąc w piątkę - raptownie zawróciły w kierunku Ziemi.

Postępy zabójczej emanacji były powolne. Pełną moc miał jej nadać dopiero rezonans 

skał   tworzących   cienką   wierzchnią   powłokę   skorupy  ziemskiej.   Pod  wieczór   Kua   odczuwał 

tylko   nieznaczne   pogorszenie.   Ale   następnego   dnia   o   świcie   był   zupełnie   wyczerpany   i 

oszołomiony.   Powszechny   proces   oczyszczający   postępował   miarowo   i   systematycznie.   Był 

background image

zwrócony   przeciwko   intruzom,   lecz   przy   sposobności   miał   zmieść   wszelkie   inne   formy 

rodzimego życia Ziemi.

Cztery dni. Klan Kuy czekał zgromadzony tragicznie w ruinach pozostałych z odległej 

przeszłości.   Ptaki   miały   matowe,   nastroszone   pióra   i   drżały   jak   gdyby   z   zimna.   Niektóre 

wydawały krótkie, zdławione okrzyki trwogi.

Wieczorem Kua patrzył na wschód Księżyca za wybitymi oknami budowli. Był za słaby, 

by spać. Leżał wsparty na piersi. Jego oczy spoglądały mętnie spod opuchniętych powiek, mimo 

wszystko  jednak połyskiwały zawziętością,  którą zachowają być  może  nawet wówczas, gdy 

przestaną żyć  i widzieć. Słabnący umysł  potrafi odgadnąć sprawców niepojętej klęski. Kua, 

bezradny, choć waleczny, zdobył się na chrapliwy okrzyk wyzwania, natchniony odwagą równie 

nieśmiertelną jak wieczność:

- Iteriu! Iteriu...

Krótko   przed   odwołaniem   na   Ziemię   pierwszej   grupy   okrętów   kosmicznych 

zmierzających w kierunku Wenus Żar osunął się bezwładnie na tablicę rozdzielczą. Należał do 

drugiej ekipy, która nie weszła jeszcze do wyrzutni.

Omdlenie   przyszło   nagle.   Kiedy   Żar   odzyskał   zmysły,   leżał   na   wąskim   materacu   w 

szpitalnej dzielnicy miasta. Wzrok miał zamglony, robiło mu się raz zimno, raz gorąco. Zobaczył 

jednak srebrzystą tunikę pochylonego nad sobą lekarza.

- Źle ze mną? - wyjąkał z trudem. - Dopiero co byłem zupełnie zdrowy...

- Bardzo źle z tobą - padła rzeczowa odpowiedź. - Od dawna nie byłeś zdrowy. Bakterie 

typu, który uważaliśmy za wytępiony od tysiącleci, miesiącami pustoszyły twój mózg i system 

nerwowy.   To   choroba   utajona.   Wcześniej   nie   mogliśmy   postawić   diagnozy.   W   okresie 

inkubacyjnym   jady   działają   pobudzająco   na   władze   umysłowe   i   fizyczne.   Stąd   pozory 

doskonałego zdrowia. Dziś już wiemy, że choroba jest bardzo zaraźliwa. Trudno ją rozpoznać, 

ale   przeprowadziliśmy   szczegółowe   badania   u   licznych   osobników   pozornie   zdrowych.   U 

wszystkich stwierdziliśmy nie tylko obecność, lecz również daleko posunięty rozwój choroby. 

Setki już pomdlały - tak jak i ty. Z pewnością będą dalsze przypadki. Moim zdaniem cały nasz 

rodzaj uległ zakażeniu. Sytuacja jest katastrofalna. Szerzy się panika. Wyraźnie spadły dostawy 

żywności. Najprawdopodobniej odkryjemy antytoksyny... ale czy starczy czasu?

Żar   tracił   przytomność,   lecz   zrozumiał   jeszcze   słowa   lekarza   i   domyślał   się   źródeł 

tajemniczej epidemii. Począł mamrotać na pozór bez związku.

-   Przemiany   Ziemi...   Gady...   Ssaki...   Ludzie...   Następstwa...   Następstwa...   Natura...   - 

nagle zawołał głosem pełnym mocy: - Walcz, Iteriu! Walcz!

Był   okrutny,   jak   cały   jego   gatunek,   lecz   nie   brakło   mu   męstwa.   Nagle   usiadł   na 

szpitalnym posłaniu. Był to odruch wspaniały, jeżeli nawet stanowił tylko ostatni dramatyczny 

background image

gest   zgrzybiałej   ludzkości.   Zamiast   biadania   nad   nieuchronną   zgubą   -   apel,   by   do   końca 

wypełnić zadanie.

- Walcz! - wołał Żar, jak gdyby zwracał się do nieprzeliczonych tłumów. - Walcz, Iteriu! 

Badaj!   Ucz   się!   Pracuj!   To   jedyna   twoja   nadzieja!   Podtrzymaj   działanie   generatorów 

oczyszczających.   Dawne   pisma   badaczy   Marsa...   Rośliny   zarodnikowe   inaczej   niż   my 

podchodzą do problemów. Nie znają metali. Nie znają maszyn. W swoich tkankach wyhodowały 

zabójcze bakterie. Wynalazły je. Rozpowszechniły. Stworzyły z własnej materii. Zakaziły mnie, 

kiedy byłem w niewoli. Kolce na mackach... Stałem się nosicielem... Odkryj antytoksynę, Iteriu! 

Walcz! Pracuj!...

Minął   rok,   dwa,   trzy   lata.   Słońce   świeciło   jasno.   Powietrze   było   prawie   ciepłe.   Na 

widnokręgu rysowały się te same pustynne wzgórza. Odwieczne ruiny drzemały wśród ciszy - 

nie   inaczej   niż   dawniej.   Na   zboczach   pagórków   uwijały   się   roje   mrówek.   Liczne   kolonie 

gryzoniów świadczyły, że populacja tego gatunku nie zmalała. Pod niebem klan Kuy zataczał 

leniwe kręgi. Ziemia zmieniła się nieznacznie. Krągłe kolczaste bulwy krzewiły się w parowach, 

sięgając swymi  zagonami w pustynie. Ich próżne wewnątrz, połączone korzenie budowały z 

wolna rurociągi kolosalnego systemu nawadniającego. Działo się nie inaczej niż ongi na Marsie 

lub   w   jeszcze   odleglejszych   epokach   na   Ganimedzie,   księżycu   Jowisza.   Saliny,   pozostałe   z 

mórz,   i   polarne   śniegi   dostarczały   wilgoci.   Myśl   przebiegała   szybko   wzdłuż   połączonych 

korzeni,   połyskiwały   światłoczułe   soczewki   i   drobne,   złowieszcze   kolce.   Nic   nie   zakłócało 

spokoju najeźdźców. Tylko Iteriu mógłby stanowić groźbę dla ich zmasowanej siły. Pomniejsze 

formy rodzimego życia nie przedstawiały niebezpieczeństwa.

W   podziemnych   miastach   dawnych   władców   Ziemi   były   tylko   szkielety   i   zabłąkane 

mrówki, których, jak całej fauny planety, nie dotknęła zaraza skierowana wyłącznie przeciwko 

Iteriu. Ostatnia rasa ludzka nie różniła się obecnie od gadów mezozoicznych.  Ale na Ziemi 

panował pokój.

Kua krążył w powietrzu. Wydawał radosne, donośne krzyki. Rzadko teraz wspominał 

przeszłość. Nowi władcy nie byli zapewne przychylni, lecz przejawiali kompletną obojętność. 

Nie   darzyli   go   uwagą,   więc   Kua,   produkt   zmierzchu   Ziemi,   był   szczęśliwy.   Roślinność 

atakowała zewsząd wielką kopułę powierzchniową, gdzie niegdyś pełnił straż Iteriu imieniem 

Żar. Najeźdźcy odnieśli wielkie, lecz czcze zwycięstwo, gdyż Ziemia dogorywała. Pod kopułą 

teleskop połyskiwał  matowo, obrastając kurzem. W swoim czasie Żar często zwracał go ku 

Wenus - celu niedościgłych marzeń Iteriu.

Kto wie? Najeźdźcy przyszli z próżni. Przez Ganimeda i jałową powierzchnię Marsa 

trafili na Ziemię. Może kiedyś, gdy Wenus postarzeje, nadejdzie pora...

background image

Maurice A. Hugi - Mechaniczne myszy

Igrać z nieznanym to tyle, co szukać guza. A jednak Burman zaryzykował! Do dziś wielu 

jest  takich,  co  nie   mogą  słuchać  żadnych   trzasków,  tykania,  zgrzytów,   terkotania   -  słowem 

wszystkiego tego, co przypomina stary astmatyczny budzik. Ludzie ci cierpią na mechano-fobię. 

A zawdzięczają to właśnie Danowi Burmanowi.

Któż nie słyszał o Bajecznej Baterii Burmana? To ten sam facet! Wyczarował ją własnym 

przemysłem   -   od   początku   do   końca   -   i   opatrzył   sławnym   dziś   na   cały   świat   sloganem 

“Elektrownia  w kieszeni”.  To nie takie  proste - zbudować urządzenie  wielkości  pudełka  od 

papierosów,   które   by   produkowało   energię   elektryczną   o   stokrotnie   większej   mocy   niż 

najsilniejsze znane dotąd źródło prądu. Nie jest to proste dla nikogo - z wyjątkiem Burmana!

Burman popatrzył na mnie uważnie i powiedział:

- Kiedy dwanaście lat temu przysłali cię z redakcji tego technicznego pisma, wysłuchałeś 

mnie  bardzo uprzejmie.  Co dziwniejsze, nie potraktowałeś  mnie  ani jak marzyciela,  ani jak 

idiotę. Przeciwnie - napisałeś o mnie zupełnie sensowną notatkę, która zapoczątkowała moją 

dzisiejszą popularność i - w konsekwencji - przyniosła mi pieniądze.

-   Nie   wyobrażasz   sobie   chyba,   że   zrobiłem   to   przez   osobistą   sympatię   dla   ciebie   - 

pospieszyłem go zapewnić - po prostu byłem uczciwie przekonany o wartości twego wynalazku.

-   Możliwe.   -   Przyglądał   mi   się   w   taki   sposób,   jakby   miał   zamiar   mi   się   z   czegoś 

zwierzyć. - Muszę przyznać, żeśmy się dosyć zżyli od tamtej pory - podjął. - Przegadaliśmy 

niejedną   chwilę   i   wydaje   mi   się,   że   jesteś   jedynym   spośród   moich   nielicznych   przyjaciół, 

któremu mógłbym zrobić pewne, głupie być może zresztą, wyznanie.

-   No,   śmiało   -   próbowałem   go   zachęcić.   Rzeczywiście   byliśmy   bardzo   zżyci,   jak 

powiedział.   Lubiliśmy   się.   Istniało   między   nami   jakieś   pokrewieństwo   dusz.   Burman   był 

człowiekiem   bardzo   inteligentnym,   ale   nie   miał   nic   z   pedantycznego   profesora.   Przystojny, 

około   czterdziestki,   o   zupełnie   przeciętnej   powierzchowności,   na   oko   robił   wrażenie   - 

powiedzmy - wziętego dentysty.

- Bili - powiedział - bardzo poważnie - to wcale nie ja wynalazłem tę baterię.

- Nie ty?!

- Nie. Ukradłem ten pomysł. Ale najidiotyczniejsze w tym wszystkim jest - to, że wcale 

nie wiedziałem, co kradnę i... skąd.

- Jasne jak słońce - zauważyłem.

- Ale to jeszcze nic - zignorował moją ironię. - Wyobraź sobie, że po dwunastu latach 

cholernej   orki   zbudowałem   coś   jeszcze;   coś   niesamowicie   skomplikowanego.   -   Uderzył   się 

background image

pięścią w kolano, a jego głos stał się niemal żałosny. - Wyobraź sobie, stary, że teraz, kiedy 

skończyłem, nie mam zielonego pojęcia, co to jest.

- Na ogół wynalazcy wiedzą, nad czym pracują.

- Owszem. Ale nie ja. - Burman zrobił się nagle zabawnie poważny. - Dokonałem w 

życiu tylko jednego wynalazku, i to właściwie przez przypadek. - Ożywił się. - Ale ten jeden 

wynalazek stał się kluczem do tysiąca innych. Dzięki niemu zbudowałem baterię. Dzięki niemu 

byłem   bliski   osiągnięć   znacznie   większej   wagi.   Mało   brakowało,   a   w   zasięgu   moich 

niedoskonałych rąk i skromnego umysłu znalazłyby się plany, które, być może, zmieniłyby bieg 

świata w sposób przechodzący twoją wyobraźnię. - Pochylając się do przodu, by dodać wagi 

słowom, Burman ciągnął: - Posiadłem tajemnicę, która kosztowała mnie dwanaście lat pracy i 

zawrotną sumę pieniędzy. Skończyłem dzieło wczoraj wieczorem, ale - zabij mnie - nie mam 

pojęcia, co to jest.

- Może gdybyś mi pokazał...

- Właśnie o to mi chodzi. - Burman zapalił się nagle. - Mówię ci, ładny kawałek roboty, 

sam to muszę przyznać. Założę się, że nie zgadniesz ani co to jest, ani do czego służy.

- Ale z tego wynika, że czemuś jednak musi służyć, a więc, że jakoś działa. Burman 

otworzył drzwi.

- Chodź, zobacz.

Był to rzeczywiście szlagier. Metalowa kaseta o błyszczącej pokrytej rodem powierzchni, 

z   kształtu   i   wielkości   przypominająca   ustawioną   pionowo   trumnę.   Wokół   tego   dziwnego 

urządzenia unosiła się jakaś złowróżbna atmosfera oczekiwania, by potencjalny jego właściciel 

wyzionął ducha.

Parę szklanych okienek, umieszczonych z frontu, pozwalało dostrzec system niezwykle 

precyzyjnych   -   zupełnie   jak   w   pierwszorzędnym   zegarku   -   zębatych   kółek.   Małe,   delikatne 

soczewki spoglądały na mnie z obojętnością Sfinksa. Po jednej stronie widniały trzy przysłonięte 

klapkami otwory, po drugiej podobne dwa, z przodu jeden - największy.

Na samym czubku sterczały dwie metalowe różdżki, zakończone gałkami, jak diabelskie 

rogi, co nadawało dziwnemu urządzeniu  jeszcze bardziej sataniczny wygląd, przywodząc  na 

myśl cmentarną scenerię.

- Automatyczny pogrzebowy punkt usługowy - powiedziałem patrząc  na pudło z nie 

ukrywanym niesmakiem. Wskazałem na jedne z drzwiczek. - Tędy wrzucasz całun śmiertelny, a 

z drugiej strony wychodzi już gotowy nieboszczyk, odpowiednio ułożony i spowity.

- Widzę, że i tobie się to nie podoba - powiedział Burman. Otworzył jedną z szuflad 

biurka   i  wyciągnął  plik   szkiców.  -  Oto  jego  wnętrzności  -  ma  obwód  elektryczny,  zawory, 

kondensatory   i   cos,   czego   nie   jestem   pewny,   a   co   mi   wygląda   na   maleńki,   ale   niezwykle 

background image

wydajny grzejnik elektryczny.  W każdym razie są tu zębate kółka, strugarka i kilka małych 

sztanc do blachy. Wszystko wskazuje, na to, że w tym dużym pomieszczeniu, za frontowymi 

drzwiczkami, znajduje się miniaturowa taśma montażowa. Zresztą popatrz sam na te rysunki: 

piekielnie   skomplikowane   urządzenie   do   produkowania   pewnie   jakichś   niewiele   mniej 

skomplikowanych historii.

Sądząc   z   rysunków,   miał   rację,   nie   wyjaśniały   one   jednak   wszystkiego.   Zdolny 

konstruktor,   na   podstawie   bardzo   dokładnych   planów,   mógłby   wydedukować   działanie 

maszynerii.   Burman   zgodził   się   z   tym,   przyznając,   że   niektóre   rzeczy   robił   “pi   razy   oko”, 

podczas gdy inne kopiował bardzo dokładnie. Dość było danych, żeby rozpalić ciekawość, za 

mało jednak, by ją zaspokoić.

- Uruchom po prostu to pudło i zobaczymy, jak ono działa.

- Próbowałem - odparł Burman - nie mogę. Nie ma żadnego wyłącznika, nic, co by choć 

sugerowało,   jak  to   uruchomić.   Próbowałem   już   na  wszystkie   sposoby  -  nic   z  tego.   Obwód 

elektryczny kończy się w tych antenach na czubku i nawet udało mi się włączyć prąd, ale bez 

żadnego skutku.

- Może ono się jakoś samoczynnie włącza - poddałem. Nagle olśniła mnie pewna myśl. - 

Może to urządzenie jest zegarowe?

- Co mówisz?

- No tak, nastawione na jakiś określony czas. Kiedy wybije oznaczona godzina, samo się 

uruchomi - jak bomba.

- Nie bądź taki melodramatyczny - powiedział Burman wyraźnie nieswój. Pochylił się i 

spojrzał w jedną z maleńkich soczewek.

- Bzzz - zabrzęczało pudło ledwo dosłyszalnie. Burman rzucił się w stronę machiny, 

następnie odsunął się, zmierzył ją uważnie wzrokiem, wreszcie spojrzał na mnie.

- Słyszałeś?

- No jasne. - Zacząłem przerzucać rysunki. Znalezienie maleńkiej soczewki zajęło mi 

sporo czasu - ale  przecież  była!  Tuż  za nią  znajdowała się  selenowa komórka.  - To oko - 

powiedziałem. - Zobaczyło cię i zareagowało. Czyli że to urządzenie nie jest martwe - nawet 

jeśli po prostu stoi, nie widzi, nie słyszy i nic złego nie robi.

Przyłożyłem do soczewki białą chustkę.

- Bzzz! - powtórzyła trumna z emfazą. Burman przyłożył teraz chustkę do innej soczewki 

- nic. Żadnego dźwięku ani nawet tej pogrzebowej nuty. Po prostu nic.

- To mnie wykończy - wyznał Burman.

I ja już miałem dosyć całej tej historii. Gdyby ta idiotyczna machina zaczęła działać, 

mógłbym znów coś na ten temat napisać, na czym Burman raz jeszcze zbiłby kabzę. Ale co robić 

background image

z pudłem, które bzyczy, i to tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. Trzeba działać stanowczo - 

zdecydowałem.

-   Taki   byłeś   dotąd   tajemniczy   w   sprawie   źródła   tych   wszystkich   pomysłów   - 

powiedziałem - dlaczego nie wykorzystasz go, by cię oświeciło w kwestii działania tej twojej 

machiny?

- Powiem ci wszystko... albo raczej... pokażę.

Burman   wyciągnął   ze   swego   sejfu   szkatułkę,   a   z   niej   pewien   mechanizm.   Był   on 

znacznie   prostszy   niż   tamta   bezużyteczna   kupa   żelastwa.   Przypominał   radioodbiornik 

kryształkowy starego typu, z tą różnicą, że sam kryształ był spory, z dużym połyskiem, i mieścił 

się   w   poziomym   walcu   próżniowym   -   ale   tak   samo   pojedyncza   tarcza,   taki   sam   schemat 

połączeń. Przymocowane na izolowanym drucie zwisało coś w rodzaju słuchawek, które zamiast 

mikrofonów   miały   okrągłe,   wypolerowane   płytki   miedziane,   sporządzone   tak,   by   dokładnie 

przylegały do uszu.

- Mój jedyny wynalazek - powiedział Burman nie bez, uzasadnionego zresztą, odcienia 

dumy w głosie.

- Co to jest?

- Przyrząd do podróżowania w czasie.

- Cha, cha, cha! - mój śmiech musiał być dosyć cierpki. - Czytałem o takich rzeczach. 

Prawdę powiedziawszy, to nawet o nich pisałem. Wszystko to bzdura! Nikomu jeszcze nie udało 

się odbyć podróży w czasie - ani naprzód, ani wstecz. Chciałbym zobaczyć, jak robisz się coraz 

bardziej mglisty i oddalasz się w przyszłość.

- Owszem,  pokażę ci coś podobnego, i to bardzo szybko. - Burman  powiedział to z 

pewnością, która mnie drażniła, z przekonaniem człowieka, który jest zupełnie pewny, że potrafi 

zrobić coś, co w opinii innych jest zupełnie niemożliwe. Wskazał na kryształkowe urządzenie. - 

Nie   wyobrażaj   sobie,   że   to   takie   proste.   Tysiące   uczonych   eksperymentowało   nad   tym   bez 

skutku. Mnie pierwszemu się powiodło. Musiałem trafić na jakiś szczególny kryształ. Dotąd nie 

wiem, na jakiej zasadzie on działa; nigdy też nie udało mi się odtworzyć podobnego urządzenia - 

nawet z pozornie identycznym kryształem.

- I rzeczywiście możesz poruszać się w czasie?

- Tylko, w przód, nigdy w tył, nawet o jeden dzień. Za to jeśli chodzi o przyszłość, 

urządzenie to ma wprost nieograniczone możliwości. Może nawet do dnia Sądu Ostatecznego, a 

może i przez całą wieczność!

To   mi   w   zupełności   wystarczyło.   Uwikłał   się   we   własne   absurdy.   Nie   mogłem 

powstrzymać głośnego wybuchu śmiechu.

- Możesz podróżować w przód dowolnie, ale nigdy w tył, nawet o jeden dzień. No to jak 

background image

do diabła wracasz z takiej wycieczki w przyszłość?!

-   Ja   po   prostu   nie   opuszczam   teraźniejszości.   A   przyszłości   nie   przeżywam.   Ja   ją 

obserwuję z punktu widzenia teraźniejszości. To jest podróż w czasie we właściwym tego słowa 

znaczeniu. - Burman usadowił się wygodniej. - Powiedz mi, Bili, kto ty jesteś?

- Jak to kto ja jestem?

- No tak. Kto ty jesteś - ciągnął, dając od razu odpowiedź na własne pytanie. - Nazywasz 

się Bili. Masz ciało i umysł. Które z nich jest Billem? Możesz mi powiedzieć?

- Jedno i drugie - odparłem.

- No naturalnie. Ale są to dwie różne części, mimo że złączone ze sobą jak syjamscy 

bracia. - Jego ton stał się poważny. - Twoje ciało porusza się w teraźniejszości, która stanowi 

niejako linię demarkacyjną między przyszłością a przeszłością. Ale umysł ma znacznie większą 

swobodę: myśli - a więc przebywa w teraźniejszości; wspomina - a więc wraca w przeszłość; 

wyobraźnia zaś przenosi go w przyszłość, i to w przyszłość, która zależy wyłącznie od jego 

wyboru. A zatem twój umysł może podróżować w czasie.

Przechytrzył mnie. Mogłem wprawdzie kwestionować to czy owo i próbować dyskusji, 

ale w zasadzie miał rację. Nigdy nie patrzyłem na te sprawy z tego punktu widzenia, ale przecież 

nie mylił się twierdząc, że każdy może odbywać podróże w czasie w granicach własnej pamięci i 

wyobraźni. I nawet w tym momencie - wystarczyło, że się cofnąłem pamięcią dwanaście lat 

wstecz, bym zobaczył Burmana młodszego, szczuplejszego, bledszego, bardziej żywiołowego w 

sposobie bycia, nie tak chłodnego i powściągliwego jak dziś. Obraz był równie dokładny, jak 

wierna była moja pamięć. Na tę krótką chwilę znalazłem się - oczywiście nie fizycznie - przed 

dwunastu laty.

- Nazwałem to psychofonem - ciągnął dalej Burman. - Kiedy już poznasz przyszłość, 

dokonujesz świadomego wyboru spośród wszystkich możliwości i decydujesz się na taką, jaka ci 

najbardziej odpowiada.

Psychofon  -  Bóg  jeden  wie,   w  jaki  sposób  -  nastraja   cię  na   przyszłą  rzeczywistość. 

Pozwala ci ujrzeć oczyma wyobraźni przyszłość taką, jaka ona będzie, eliminując automatycznie 

wszystkie te okoliczności, które się nie zdarzą.

- Pobudzacz wyobraźni, maszyna do marzeń - pozwoliłem sobie zakpić, ale nie byłem 

taki znów pewny siebie, jakby to mogło wynikać z mego tonu. - Dobrze, mój drogi, a skąd ty 

wiesz, że to właśnie ta, a nie inna przyszłość?

- Wskazywałaby na to konsekwencja, z jaką aparat powtarza te same fakty i zjawiska - 

odpowiedział poważnie. - Zbyt często i zbyt wiernie na to, by można je uznać za przypadkowe. 

A zresztą... - zrobił ręką wymowny gest - najlepszy przykład to moja bateria. I pomysł, i plany 

wziąłem właśnie z przyszłości. A co - może nie działa?

background image

- Działa, oczywiście - musiałem przyznać. Wskazałem na psychofon. - No, to chyba ja 

też mógłbym się wybrać w przyszłość. Daj mi spróbować, może mnie się uda rozwikłać twoją 

zagadkę...

- Proszę cię bardzo, spróbuj, jeśli tylko chcesz - chętnie zgodził się Burman. Ustawił 

odpowiednio krzesło i wskazał mi je. - Siadaj, masz, zerknij sobie w przyszłość...

Burman   włożył   mi   na   głowę   słuchawki,   sprawdził,   czy   miedziane   płytki   szczelnie 

przylegają do uszu, a następnie podłączył psychofon do sieci i zapalił go, a w każdym razie 

wykonał jakiś ruch, który wyglądał na zapalanie.

-   Do   ciebie   należy   tylko   zamknąć   oczy,   maksymalnie   się   skupić   i...   puścić   wodze 

wyobraźni.

Przez chwilę manipulował przy aparacie; parę razy westchnął “ach!”, co mój nieszczęsny 

organ   słuchu   odebrał   jako   wibrację.   Po   chwili   westchnienie   Burmana   przeciągnęło   się   w 

“aaach!”. Zachowałem się nie fair - zerknąłem spod zmrużonych powiek. Kryształ gorzał jak 

szczurze ślepia w mroku piwnicy - jakąś tajemniczą purpurą.

Zamknąłem   oczy   i...   wyruszyłem   w   przyszłość.   Między   miedzianymi   elektrodami 

przelatywało   coś   trudnego   do   opisania,   co   tysiącem   delikatnych   palców   wczepiało   się   w 

najdalsze   zakamarki  mego   mózgu.  Odniosłem  niesamowite  wrażenie,  że   akrobatyczne   palce 

jakiegoś   prestidigitatora,   który   za   chwilę   krzyknie   “Presto!”,   wyjmują   bryłę   moich   szarych 

komórek z trzydziestowiecznego kapelusza - zakładając oczywiście, że w trzydziestym wieku 

ludzie będą nosili kapelusze.

Co   to   będzie   -   a   właściwie   jak   to   będzie   w   tym   trzydziestym   wieku?   Czy   nastąpi 

regresja? Czy ludzkość znów odzieje się w skóry zwierząt i powróci do jaskiń? Czy może w 

wyniku stałego postępu świat zaludni się bogami?

I nagle - przysięgam! - zupełnie przytomnie ujrzałem dzikusa, a następnie przedziwne 

indywiduum o ogromnej głowie i połyskliwych oczach. Stwór ten uosabiał w moim pojęciu całą 

szpetotę,   ku   której   ludzkość   zdąża.   Wtem   tajemnicze   palce   zmąciły   tę   chorobliwą   wizję, 

podsuwając inną, której doświadczałem z całą bezradnością i wyrazistością nocnego koszmaru.

Zobaczyłem   mianowicie   przemawiającego   tłuściocha.   Zewnętrznie   był   to   zupełnie 

zwyczajny   człowiek.   Tak   dalece   zwyczajny,   że   aż   zrobił   na   mnie   wrażenie   typowego 

pantoflarza. Tłuścioch miał na sobie jednak coś w rodzaju rzymskiej togi, a w miejscu, w którym 

winien się znajdować laurowy wieniec, małą czarną kasetkę. Jego audytorium było podobnie 

odziane. Treść przemówienia Tłuściocha była dla mnie zupełnie niezrozumiała, jakkolwiek nie 

ulegało wątpliwości, iż mówi z głębokim przekonaniem.

Tłum   zebrany   był   pod   gołym   niebem;   na   dalszym   planie   widniały   potężne   trybuny. 

Sądząc z odległości ostatnich rzędów, musiało to być coś gigantycznego. W dali strzelała w 

background image

niebo olbrzymia budowla ze ścianami z połyskliwych kwadratów - jak wielki szklany dom.

Tłuścioch   grzmiał   w   najwyższym   podnieceniu.   Nagle   energicznie   uderzył   palcem   w 

dziwny przedmiot na głowie i popatrzył po zebranych.

Tłum   wyraził   aprobatę   dość   powściągliwie,   ale   najwyraźniej   wystarczyło   to   mówcy. 

Podejmując błyskawiczną decyzję, potrząsnął pulchną pięścią i zerwał z czaszki dziwną kasetkę.

Nikt się nie odezwał; nikt się nawet nie poruszył. Tłum stał niemy, z szeroko otwartymi 

oczyma,   jakby   porażony   widokiem   ludzkiej   istoty   bez   kasetki.   Jakaś   zjawa   o   zwiewnych, 

opływowych kształtach i rozłożystych skrzydłach wzniosła się wdzięcznie do góry i przepłynęła 

nad milczącą, nieruchomą ciżbą.

Tłuścioch,   z   uśmiechem   tryumfu   na   szerokim   obliczu,   wykrzyknął   coś   i   -   urwał. 

Szybująca w górze zjawa okryła się najpierw mglistym obłokiem, a następnie, w głębokiej ciszy, 

wysłała cieniutką, srebrzystą świetlną strzałę. Pocisk ugodził mówcę. Tłuścioch sczezł w oczach, 

jakby padł ofiarą galopującego trądu. Wiądł, kurczył się, rozkładał i znikał w fałdach własnego 

ubrania, aż wreszcie obrócił się w proch. Było w tym coś przerażającego.

Słuchacze nie rozbiegli się w panice; z zaciśniętych ust nie dobył się ani jeden okrzyk 

strachu,   nienawiści   czy   odrazy.   W   całkowitej   ciszy   stali   -   po   prostu   patrząc   -   jak   oddział 

drewnianych   żołnierzy.   Zjawa,   której   antena   rzucała   wściekłe   błyski,   zatoczyła   koło,   by 

przyjrzeć się swemu dziełu, a następnie dała nura zawisając tuż nad tłumem. Wszyscy, jak jeden 

mąż, zrobili zwrot w lewo. Wszyscy, jak jeden mąż, zaczęli maszerować - raz, dwa, raz, dwa.

Zerwałem z uszu słuchawki i powiedziałem Burmanowi, co widziałem, czy może raczej, 

jakie wrażenie wywarł na mnie jego wynalazek.

- Co to wszystko ma do diabła znaczyć?

- Automaty - mruknął Burman. - Szklane domy i statki odrzutowe. - Zaczął przeglądać 

zapisany notatnik, który trzymał  w ręku. - Wygląda mi na to, żeś się znalazł w początkach 

trzydziestego pierwszego wieku. Zanim wybuchła Antykasetowa Rebelia, przez dwadzieścia lat 

były tam stałe zamieszki.

- Jaka rebelia?

- Antykasetowa. Rewolucja automatów przeciwko Technokratom. Jackson-Dkj-99717, 

przebiegły mąciciel ze zwichrowaną kasetą, potajemnie zniekształcił setki innych kaset i w 3047 

roku poprowadził buntowników do zwycięstwa. Jego pra-prawnuk, chytry wielkogłowy osobnik, 

zorganizował z kolei powstanie Wolnych Bezkasetowców przeciwko klice Jacksokratów.

Nie posiadając się ze zdumienia nad jego relacją, zdołałem wreszcie wyjąkać:

- Ależ to wygląda na fakty historyczne.

-   Bo   to   nic   innego,   jak   historia   -   zapewnił   mnie   Burman.   -   Historia,   która   dopiero 

przyjdzie.   -   Zamyślił   się   na   chwilę.   -   Studiowanie   przyszłości   wydaje   ci   się   czymś 

background image

niesamowitym, niemal nadprzyrodzonym, ale dla mnie to zupełnie normalna rzecz. Robię to od 

lat i pewnie po prostu rutyna spowodowała u mnie zobojętnienie dla tych spraw. Cały kłopot 

polega na słabej selektywności. Możesz na przykład dwadzieścia razy pod rząd złapać ten sam 

okres, ale nigdy nie trafisz na ten sam miesiąc czy nawet rok. Dobrze jak złapiesz to samo 

dziesięciolecie. Dlatego moje dane są takie wyrywkowe.

- Rozumiem - powiedziałem. - Można określić czas w granicach minuty czy dwóch, ale 

nigdy dziesięciu czy nawet pięćdziesięciu sekund.

- Otóż to! - podchwycił Burman. - Cała moja męka polegała na tym, że korzystając z 

przywileju   podziwiania   panoramy   przyszłości,   nie   mogłem   nigdy   wyzyskać   jej   zdobyczy. 

Owszem,   raz   mi   się   poszczęściło:   udało   mi   się   prześledzić   od   początku   do   końca   proces 

montowania ogniwa w dwudziestym piątym wieku. Postanowiłem je skopiować, no i sam wiesz 

najlepiej, w jakim stopniu mi się to powiodło.

- Aha! Stąd twoja rewelacyjna bateryjka.

- Tak, tylko że moja, mimo całej jej doskonałości, nie dorównuje swojemu prototypowi. 

Brakuje w niej jednego małego elementu. - Głos Burmana stał się nagle tajemniczy. - Brak jej 

czegoś, z czego musiałem zrezygnować!

- Musiałeś? Dlaczego? - zapytałem zupełnie już zdezorientowany.

- Bo historia, przeszła czy przyszła,  nie znosi rażących  paradoksów. Bo kradnąc ten 

wynalazek  z   dwudziestego  piątego  wieku   pozostanę  jednak  wynalazcą   dwudziestego  wieku; 

przez te pięćset lat dokonano pewnych ulepszeń w tej dziedzinie, które automatycznie są dla 

mnie niedostępne. Historia przyszłości, tak jak historia przeszła, jest raz na zawsze przesądzona i 

nie podlega naszemu działaniu.

- Wobec tego - zażądałem - wyjaśnij mi ten skomplikowany mechanizm, który nie robi 

nic, tylko bzyczy “bzzz”.

-   Do   diabła   z   nim!   -   powiedział   Burman   z   wyraźną   złością.   -   To   mnie   właśnie 

doprowadza do szału. Musi w tym tkwić jakiś pozorny paradoks.

- O key, ty mi powiesz, jaka jest przemysłowa, a co za tym idzie komercjalna wartość 

twojego wynalazku, a ja już mu zrobię reklamę. Ignorując moją ironię Burman ciągnął:

- Próbowałem zgłębić  przyszłość  tak dokładnie, jak tylko  zdolny jest do tego ludzki 

umysł.   Moją   najdalszą   wycieczkę   uwieńczył   widok   rozległej   sterylnej   podłogi,   na   której, 

połyskując  w swoim samotnym  majestacie,  stała  taka właśnie machina.  Czułem,  że w jakiś 

sposób jest ona świadoma mojego natarczywego wzroku, docierającego do niej poprzez bezmiar 

wieków. Przykuwała  moją  uwagę  z niemal  hipnotyczną  siłą.  Przeszło  dobę, bo przez  pełne 

trzydzieści godzin, nie traciłem sprzed oczu tej wizji - jak dotąd najdłuższej.

- No i co?

background image

- Narysowałem ją. Sporządziłem rysunki z precyzją zawodowego kreślarza. Nie mogłem 

wprawdzie zobaczyć wnętrza tego urządzenia, ale jakoś... byłem go świadom. Znałem je. O 

czwartej   nad   ranem   -   obłożony   niezliczoną   ilością   rysunków,   z   piekielnym   bólem   głowy, 

zasypiając ze zmęczenia i z uczuciem niewytłumaczalnego lęku w sercu - straciłem wizję. - 

Burman   zamilkł   na   chwilę.   -   W   rok   później   zdobyłem   się   na   odwagę   i   przystąpiłem   do 

konstrukcji. Kosztowało mnie to masę czasu i masę pieniędzy, ale wreszcie - skończyłem!

-   I   jedyne,   do   czego   dzieło   twego   życia   jest   zdolne,   to   “bzzz”   -   powiedziałem   z 

niekłamanym współczuciem.

- Tak - westchnął zdeprymowany.

Uważałem, że nie ma się nad czym dalej rozwodzić. Burman, zamyślony, patrzył tępo w 

ścianę. Ja bezmyślnie bawiłem się miedzianymi słuchawkami psychofonu. Pochlebiam sobie, że 

moja wyobraźnia działa nie gorzej niż czyjakolwiek inna, a jednak w żaden sposób nie mogłem 

wpaść na jakieś rozsądne zastosowanie dla metalowej trumny wypełnionej starymi częściami od 

zegarków i tym podobnym szmelcem. Nie, nawet mimo że wydawała takie osobliwe dźwięki.

Od   strony   skrzynki   doszedł   nas   lekki   zgrzyt.   Był   to   całkiem   nowy   dźwięk,   toteż 

obróciliśmy się nagle zdumieni.

- Wrrr - usłyszeliśmy znowu. Przez szybkę z przodu widać było obracające się zębate 

kółka.

- O Boże! - jęknął Burman.

- Bzzz! Wrrr! Klap! - trumna przesunęła się nieznacznie na niewidocznych łożyskach.

Diabeł, którego znamy, nie jest ani w połowie tak niebezpieczny jak nieznany diabeł. Nie 

chcę przez to powiedzieć, że ten nagły przejaw życia ze strony skrzynki napędził nam stracha, w 

każdym razie zrobiliśmy się czujni, a ilość uderzeń naszych serc na minutę wzrosła przynajmniej 

o tuzin. Trumna była, a w każdym razie mogła się okazać, właśnie czymś w rodzaju takiego 

nieznanego diabla. Czekaliśmy więc zafascynowani, pełni nie sprecyzowanych obaw.

Pudło   przesunęło   się   o   jakieś   dwie   stopy   i   stanęło   nie   wydając   żadnego   dźwięku   i 

wlepiając w nas swoje szklane spojrzenie bez wyrazu. Nagle przesunęło się o następne dwie 

stopy. Jeszcze krok. I znów ta przedziwna kontemplacja. Wreszcie ostatnie szybkie przesunięcie 

i - zatrzymało  się o stół. W tej chwili zaczęło  emitować różnorodne, ale zsynchronizowane 

dźwięki, przypominające tykanie starych zegarów.

Burrnan powiedział spokojnie:

- Coś się chyba zaczyna dziać!

Gdyby   machina   potrafiła   mówić,   niewątpliwie   wyjęłaby   Burmanowi   te   słowa   z   ust. 

Ledwo   bowiem   zdążył   to   powiedzieć,   otworzyła   się   jedna   z   bocznych   klapek   i   metalowe 

przegubowe   ramię   ostrożnym,   wężowym   ruchem   sięgnęło   po   stojący   na   stole   morski 

background image

chronometr.

Osłupiały Burman z przekleństwem rzucił się na ratunek chronometru. Za późno. Ramię 

porwało   go   i   ukryło   we   wnętrzu   skrzynki,   a   klapa   z   głośnym   łoskotem,   przypominającym 

złowrogi trzask niedźwiedzich sideł, powróciła do poprzedniej pozycji. Jednocześnie uchyliła się 

druga  klapa, z  przodu, i identyczne  niemal  ramię  wyskoczyło  i schowało się - zbyt  jednak 

szybko, by można było zareagować. W spodniach Burmana, dokładnie w miejscu, gdzie przed 

chwilą spoczywał w kieszeni kosztowny zegarek na złotej dewizce, widniała pokaźna dziura. - 

Jezus Maria! - jęknął cofając się przed machiną. Przez chwilę staliśmy jak wrośnięci w ziemię, 

wpatrując się w Molocha. Stał spokojnie, tykając tylko miarowo, jakby delektował się świeżo 

pochłoniętym smakołykiem, i spoglądał na nas tępym wzrokiem swoich soczewek jak nażarta 

krowa.   Odniosłem   idiotyczne   wrażenie,   że   ten   stwór   trawi   właśnie   w   bezgranicznej   euforii 

ładunek zębatych kółek, śrubek i trybików.

Ponieważ   złowieszcza   atmosfera   rozwiała   się   jakoś   czy   też   może   rozładowała   w 

całkowitym   zainteresowaniu   machiny   osobliwym   posiłkiem,   podjęliśmy   próbę   odzyskania 

drogocennego chronometru. Burman zaczął więc energicznie szarpać klapę, za którą zniknął 

zegarek, ale jego wysiłki okazały się daremne. Usiłowałem mu pomóc - na próżno. Klapa ani 

drgnęła - jak przylutowana. Nawet śrubokręt na nic się nie zdał. Uznaliśmy, że tylko porządny 

łom załatwiłby sprawę, na to jednak Burman nie mógł się zdecydować. Budowa całego tego 

urządzenia kosztowała go znacznie więcej, niż wynosiła wartość zegarka. - Tik! Tik! Tik! - 

powtarzała flegmatycznie trumna.

Znaleźliśmy się znów w punkcie wyjścia - ani trochę mądrzejsi niż na początku. Byliśmy 

bezradni i odniosłem wrażenie, że przeklęta trumna zdaje sobie z tego sprawę. Wpatrywała się w 

nas swoimi soczewkami, szydząc: “tik, tik, lik!”. Z jej brzucha czy też może z miejsca, w którym 

by się znajdował, gdyby był, promieniowało delikatne ciepło. Zgodnie ze szkicami Burmana 

tutaj właśnie mieścił się grzejnik elektryczny.

W   każdym   razie   nie   ulegało   najmniejszej   wątpliwości,   że   wynalazek   Burmana 

funkcjonował. Jeżeli jednak wynalazca doznawał podobnych uczuć co ja, musiał go trafiać szlag. 

Staliśmy jak dwa patentowane durnie, nie wiedząc, do czego ta cholerna skrzynia ma służyć, a 

ona sobie na naszych oczach wyrabiała, co jej się żywnie podoba. Skąd brała energię? Czy po 

prostu anteny sterczące z jej “głowy” jak rogi czerpały ją z powietrza? A może to fale radiowe? 

A może sama była źródłem energii? Wszystko wskazywało na to, że machina ma jakąś siłę 

napędową, że coś produkuje - ba, ale co!

Jedyną odpowiedzią na dręczące nas pytania było jej “tik, tik, tik!”.

Wybiła   północ,   nasze   pytania   pozostały   bez   odpowiedzi,   nasza   ciekawość   -   nie 

zaspokojona.   Odłożyliśmy   sprawę   do   rana.   Zanim   jednak   wyszliśmy,   Burman   zamknął 

background image

laboratorium na cztery spusty.

Zadanie policjanta Burke’a było proste. Przechadzając się od przecznicy do przecznicy 

musiał baczyć na pobliskie sklepy, w szczególności zaś na duży sklep jubilerski i raz na godzinę 

ze znajdującej  się na rogu budki telefonicznej  dzwonić do centrali.  Mrukliwemu  Burke’owi 

odpowiadało to nocne zajęcie. Mógł się snuć, wiodąc ze sobą nie kończące się rozmowy, w 

których mu nikt nie przeszkadzał. W tej dzielnicy miasta bowiem nie działo się w nocy nic - 

dosłownie nic.

Policjant zatrzymał się przed założoną kosztownościami wystawą. Przez szybę i ciężką 

żelazną żaluzję przyglądał się oświetlonemu słabą żarówką masywnemu sejfowi. Spoczywał w 

nim   klejnot   radży.   Strzegła   go   krata   w   oknie   wystawowym,   skomplikowany   system 

automatycznych urządzeń alarmowych i cała sieć genialnie pomyślanych pułapek - na wypadek 

gdyby  jakieś  niepowołane  ręce   ośmieliły   się  tu  zabłądzić.  Przez   dwadzieścia   lat   jednak   nie 

znalazł   się   nikt,   kto   by   po   niego   sięgnął.   Nie   było   nawet   zakusów   na   zdobiące   witrynę 

pomniejsze klejnoty.

Burkę spojrzał w niebo na rozświetloną chmurę, spoza której wyzierał księżyc, i podjął 

spacer. Z ciemności ulicy wyłonił się i minął go kot, stąpając cicho i ostrożnie i ocierając się o 

mur. Wprawne oko policjanta wyłowiło ten kształt nawet z gęstego mroku nocy. Kot przyczaił 

się koło wystawy, którą Burkę przed chwilą obserwował. Stał z przednią łapą uniesioną do góry, 

z czujnie nastawionymi uszami; po chwili przywarł brzuchem do chodnika, bystre oczy mało nie 

wyszły mu z orbit, a ogon kołysał się miarowo z boku na bok.

Nagle - coś małego i błyszczącego smyrgnęło w stronę kota z mysią wprost zwinnością i 

szybkością. Kot sprężył się do skoku i dał zwinnego susa. Pożądliwe pazury dopadły dziwnego 

stworzenia, którego powierzchnia - zamiast być miękka, kosmata i ciepła - okazała się twarda, 

połyskliwa i śliska. Przedmiot śmigał wkoło jak nakręcana zabawka, zręcznie unikając pazurów. 

Wreszcie, z gniewnym fuknięciem, kot odrzucił łapą niesfornego intruza, który upadł na grzbiet 

parę kroków dalej, wydając na znak protestu ciche trzaski i delikatne szybkie impulsy.

Dopadając ofiary kot sprężył się ponownie do skoku - na widok drugiego podobnego 

przedmiotu, trochę jednak większego niż pierwszy, odrobinę głośniejszego, ale za to różnego w 

kształcie. Przypominał on mały pozłacany walec, stożkowato zakończony z jednego końca, z 

którego wystawało niewielkie ostrze, i poruszał się szybko na niewidocznych kółeczkach. Kot 

skoczył; Burkę usłyszał jego pisk, a następnie zduszony charkot. Ale policjant pełniący nocną 

służbę zna wszystkie, najdziwniejsze nawet odgłosy, rozlegające się wśród uśpionych ulic, nie 

przerwał więc swego flegmatycznego spaceru.

W jakieś trzy kwadranse później policjant znalazł się w miejscu, w którym rozegrała się 

osobliwa  scena.  Światło  latarki  ukazało  martwego  kota;  Burkę odwrócił  go butem.  Zwierzę 

background image

miało poderżnięte gardło, i to z takim okrucieństwem, że głowa ledwie trzymała się tułowia. 

Policjant popatrzył zasępiony. Sam wprawdzie nie przepadał za kotami, ale nie wyobrażał sobie, 

że zwierzę to może mieć aż tak zaciekłego wroga.

- Jakby je ktoś żywcem próbował obdzierać ze skóry - mruknął.

Kocie ścierwo, kopnięte potężnym buciorem policjanta, wylądowało w rynsztoku, skąd je 

nazajutrz   wymiotą   sprzątacze.   Burkę   spojrzał   w   kierunku   jubilerskiego   sklepu,   gdzie   słaba 

żarówka oświetlała w dalszym ciągu nie naruszony sejf. Myślami był jeszcze przy kocie, kiedy 

wprawne oko powiedziało mu, że coś tu jest nie w porządku. Nagle oblał się zimnym potem. Nie 

chodziło o sejf; to z wystawą działo się coś dziwnego. Na samym froncie, na ustawionych w 

szeregu tacach, połyskiwały spokojnie wartościowe pierścionki. Na prawo, jak dawniej, leżało 

srebro. Ale po lewej stronie, w miejscu niewielkiej kolekcji bardzo precyzyjnych i kosztownych 

zegarków, ziała pustka. Zniknęły wszystkie. Co do jednego. Pamiętał, że dokładnie w samym 

środku leżał piękny zegarek z kalendarzem wartości mniej więcej jego rocznych dochodów. I ten 

także znikł.

Światło latarki migotało, kiedy Burkę próbował drzwi. Były dobrze zamknięte. Sztabę, 

jak zwykle, zabezpieczała żelazna kłódka. Policjant ruszył ku wystawie: w rogu, gdzie dawniej 

leżały zegarki, widniała w szybie wystawowej dziurka średnicy może dwóch cali.

Burkę zaklął siarczyście; pobiegł na róg i drżącą ręką złapał za słuchawkę. Połączywszy 

się z centralą zrelacjonował zajście. Biorąc je jednak za coś zupełnie innego, odgrzebywał w 

pamięci szczegóły podobnego wypadku, o którym kiedyś czytał.

-   Wygląda   na   to,   że   wycięli   diamentem   dziurę,   szkło   usunęli   za   pomocą   gumowej 

przyssawki i jakimś teleskopowym prętem powyciągali te zegarki. - Burkę słuchał przez chwilę, 

po czym  powiedział:  - Tak, właśnie  mnie  to samego  zastanawia.  Przecież  te  pierścionki  są 

znacznie więcej warte.

Słuchał jeszcze głosu po drugiej stronie, gdy jego oczy znów zaczęły błądzić po ulicy. 

Odnalazły rynsztok i... spoczęły na jakimś niewyraźnie zarysowanym kształcie. Tak. Nie ulegało 

wątpliwości - było to ścierwo drugiego kota! Burkę, nie rozłączając się ze swoim rozmówcą, 

odszedł tak daleko, jak mu na to pozwolił sznur telefoniczny. Znów strącił butem z krawężnika 

kociego trupa. Światło latarki ukazało podobny widok. Kropka w kropkę.

- Halo! - wrzasnął w telefon. - Słuchajcie, jakiś maniak szwenda się tu po nocy i morduje 

koty.

Powiesił słuchawkę i wrócił do uszkodzonej wystawy pełnić wartę, dopóki nie zjawił się 

wóz policyjny, z którego wysiadło czterech funkcjonariuszy.

- Rzeczywiście ktoś się musiał uwziąć na te koty - powiedział jeden z nich. - Minęliśmy 

po drodze dwa. Leżały na środku ulicy, oświetliliśmy je dokładnie reflektorami. Miały niemal 

background image

całkowicie odcięte głowy i były jeszcze ciepłe.

Drugi z policjantów, oglądając dokładnie precyzyjną dziurkę, zauważył:

- Zbyt doświadczony, żeby zostawić jakiekolwiek ślady.

- Ale za mało doświadczony, żeby się poznać na tych pierścionkach - mruknął Burkę.

- A może coś w tym jest - zastanawiał się tamten - zostawił jedno, to mógł zostawić i 

drugie. W każdym razie trzeba dokładnie poszukać odcisków.

Z mroku ulicy wyłoniła się taksówka i przystanęła obok wozu policyjnego. Wysiadł z 

niej   elegancko   ubrany   mężczyzna,   najwyraźniej   mocno   wzburzony,   i   zbliżył   się   do   grupy 

policjantów. W jego bladej, wilgotnej dłoni zabrzęczały klucze.

- Maley jestem, właściciel sklepu. Panowie do mnie dzwonili - powiedział bez tchu. - 

Boże! To potworne. Ta kolekcja była warta tysiące, grube tysiące. Co za strata!

- Czy pan mógłby nas tam wpuścić? - zapytał spokojnie jeden z policjantów.

- Naturalnie, naturalnie.

Maley, używając do tego celu co najmniej sześciu różnych kluczy, otworzył najpierw 

kratę, a następnie drzwi sklepu, czemu towarzyszył przenikliwy pisk i zgrzyt. Weszli do środka. 

Zrozpaczony   właściciel   zapalił   światło,   natychmiast   wetknął   głowę   między   szklane   półki   i 

obejrzał dokładnie uszkodzoną wystawę.

- Moje zegarki, moje zegarki! - lamentował.

- Tak, to rzeczywiście okropne - zauważył  uroczyście jeden z policjantów, mrugając 

porozumiewawczo do kolegów.

-   Wszystkie,   wszystkie   co   do   jednego!   -   desperował   Maley.   -   Cała   kolekcja 

najwspanialszych zegarków na... Auuuu! - zebranych jakby poraził prąd. Maley o mało się nie 

przewrócił, usiłując poprzez zawadzające mu półki sięgnąć do kraty i do szyby wystawowej. - 

Mój zegarek, mój własny zegarek!

Każdy z obecnych stawał na palcach, by zajrzeć Maleyowi przez ramię. Zdążyli jeszcze 

zobaczyć, jak złota sprzączka od czarnego zamszowego paska jego zegarka ginie w okrągłym 

otworze. Burkę pierwszy znalazł się na zewnątrz i za pomocą latarki zaczął przeszukiwać ulicę. 

Nagle...   tak,  nie   ulegało  wątpliwości:  niknący  za   rogiem   przedmiot  był  to   zegarek   Maleya. 

Zanim jednak Burkę stracił go z oczu, zegarek zatrzymał się pod wpływem światła latarki, które 

na niego padło. Burke’owi wydawało się, że widzi, jak coś metalicznie pobłyskującego czmycha 

szybko   z   kręgu   światła.   Podniósł   zegarek,   ale   chwilę   jeszcze   stał   nasłuchując.   Kroki 

wychodzących ze sklepu zmąciły ciszę, ale mógłby przysiąc, że słyszał cichuteńkie bzyczenie i 

jakby pospieszne miarowe tykanie - nie pochodzące jednak od trzymanego w ręce zegarka. To 

pewnie nerwy - zadecydował w końcu i z marsem na czole wrócił do towarzyszy.

- Z całą pewnością nie ma nikogo. Musiał panu spaść z ręki i się tam potoczyć.

background image

Do diabła - pomyślał jednak. - Czyżby zegarek mógł się potoczyć aż tak daleko? Co za 

piekielna noc! Nagle, w odległości paru kroków, rozległ się pisk, a zaraz potem charkot. Burkę 

zadrżał - wiedział dobrze, co to znaczy. Spojrzał na towarzyszy, ale tamci najwyraźniej nic nie 

słyszeli.

Rano   gazety   pełne   były   sensacyjnych   wiadomości.   Ogółem   zginęło   sześćdziesiąt 

zegarków i osiem kotów, nie licząc jakichś drobnych części z laboratorium pewnego naukowca, 

zajmującego   się   konstruowaniem   różnego   rodzaju   aparatury   naukowej.   Przeczytałem   to   w 

jednym z dzienników idąc rano do Burmana. Szczegółów nie skąpiono, wiadomości nie były 

jednak ścisłe. Uzupełniłem je sobie nieco później, kiedy odkryliśmy istotną przyczynę nocnych 

wydarzeń.

Burman czekał już ma mnie.  Był  zaniepokojony i zmartwiony.  W rogu stała trumna 

tykając miarowo, znacznie jednak głośniej niż wczoraj. Jak wrący pracą ul.

- No i cóż? - zagadnąłem.

- Rozrabiała w nocy - powiedział Burman. - Stłukła mi parę termometrów i wyssała z 

nich   rtęć.   Niektóre   szuflady   i   szafki   były   zamknięte,   inne   pootwierane,   ale   mam   niejasne 

wrażenie, że buszowała po wszystkich. W każdym razie wsiąkła rolka niklowej folii i szpulka 

miedzianego drutu. - Ze złością wskazał na dół drzwi, którymi właśnie wszedłem. - Te dziury to 

też jej sprawka. Wczoraj ich przecież nie było.

Rzeczywiście,   w   drzwiach,   u   dołu,   widniało   parę   dziur.   Nie   mogły   być   one   jednak 

dziełem szczura - miały idealnie gładkie brzegi i były dokładnie koliste, jakby zostały wycięte 

laubzegą, i to przez fachowca.

- Ale co by jej przyszło z tych dziur, przecież i tak by się przez nie nie zmieściła. To nie 

ma sensu - zaoponowałem,

- A czy w tym wszystkim jest w ogóle jakikolwiek sens? - Burman popatrzył na skrzynię, 

która   odpowiedziała   mu   pustym   spojrzeniem   swoich   soczewek,   nie   ustając   przy   tym   w 

pracowitym “tik, tik, tik”. Wtem: bzzz - bum - klap!

Właśnie otwierałem usta, by uraczyć cholerną trumnę epitetem, kiedy z jej wnętrza dobył 

się dźwięk niezwykle wysoki, cienki i subtelny. Nagle przez jedną z mysich dziur smyrgnęło coś 

małego i połyskującego metalicznie. Zanim zdążyłem przyjrzeć się temu bliżej, jedna z klapek 

otwarła się błyskawicznie i tykające monstrum wchłonęło owo dziwne stworzenie. Zdołałem 

jedynie zauważyć, że miało ono kształt cylindryczny i było gładkie jak czółenko od maszyny do 

szycia, tylko ze cztery razy większe. A poza tym taskało jakiś drugi metalowy przedmiot.

Popatrzyłem   na   Burmana.   Burman   popatrzył   na   mnie.   Przeszukał   dokładnie   całe 

laboratorium i znalazł ze trzy stopy półcalowego stalowego pręta. Następnie przysunął krzesło 

do drzwi i trzymając pręt w pogotowiu, nie spuszczał z oka tajemniczych otworów. Tykająca 

background image

machina obserwowała go dokładnie.

W jakieś dziesięć minut później znów dało się słyszeć klapnięcie i ten sam przejmujący 

wysoki   ton.   Tym   razem   otworzyła   się   jedna   z   klapek;   identyczny   wrzecionowaty   stwór 

wyskoczył z wnętrza skrzyni i podjechał, jeśli tak można to nazwać, pod drzwi, przy których 

czatowaliśmy. Ale i teraz refleks zawiódł Burmana. Zamachnął się prętem, ruchliwe wrzeciono 

przemknęło jednak zwinnie koło jego stóp, unikając ciosu, który spadł na podłogę, i zniknęło w 

jednej z dziur.

- Cholera! - zaklął Burman. Patrzył  na niestrudzoną trumnę, nie wypuszczając z ręki 

stalowego pręta. - Rozbiłbym przeklęte pudło w drobny mak, gdyby nie to, że koniecznie chcę 

złapać takiego drobnego wrzecionowatego stwora. Patrz! - wrzasnął nagle.

Niestety, było już za późno. Wymachując ciężkim prętem rzucił się do drzwi, ale jego 

reakcja była  odrobinę za wolna. Trzy czółenka  były  już w połowie drogi do skrzyni,  która 

wchłonęła je błyskawicznie z trzaskiem zamykanej klapki.

Wojownicze   trio   przemknęło   szeregiem,   tak   że   tym   razem   mogłem   dokładniej 

zaobserwować szczegóły. Dwa pierwsze, złociste, czółenka przypominały te, które widzieliśmy 

na początku. Trzecie było większe, szybsze i chyba zwinniejsze. Z przodu sterczało mu cienkie, 

złowrogo połyskujące ostrze - jak skalpel. Z powodu szybkości, z jaką się poruszało, nie mogłem 

przyjrzeć   się   tak   dokładnie,   jakbym   chciał,   wydaje   mi   się   jednak,   że   sam   czubek   skalpela 

umazany był na czerwono. Zrobiło mi się gorąco.

Po drugiej stronie drzwi rozległo się skrobanie i w jednym z otworów pokazała się biała 

łapa. Kot cofnął się na bezpieczną odległość, kiedy Burman otworzył drzwi, ale nie spuszczał z 

oka laboratorium. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości: zwierzę musiało wyczuć obecność tych 

piekielnych stworów. Tą samą myślą tknięci, popatrzyliśmy na siebie z Burmanem. Koty są 

bajecznie zwinne i atakują błyskawicznie. Jak mu stworzymy warunki, może złowi dla nas jedną 

z tych myszy.

Zaczęliśmy więc wabić kota czułymi słowy. Podniecenie wzięło górę nad instynktowną 

nieufnością w stosunku do obcych i zwierzę weszło. Natychmiast zamknęliśmy drzwi. Burman, 

z prętem w ręku, usiadł przy wejściu, jednym okiem obserwując otwory, drugim kota. Musiał się 

zdobyć na maksymalną podzielność uwagi. Kot myszkował po kątach, pomiałkując żałośnie. 

Wyglądało na to, że w swoich poszukiwaniach polega raczej na wzroku niż na węchu. Nie było 

przecież żadnego zapachu. Z cierpliwością czatującego na zdobycz drapieżnika przeszukał całe 

laboratorium.  Kilka razy przechodził obok bzykającej  trumny,  lekceważąc ją całkowicie. Na 

koniec zrezygnował; skoczył na stół i zaczął się myć.

Nagle: tik, tik, tik! - bzzz - bum!

Otworzyła   się   klapka,   wypuszczając   jednego   wrzecionowatego   stwora,   który 

background image

błyskawicznie smyrgnął ku drzwiom, a zaraz potem drugiego. Pierwszy był za szybki nawet dla 

kota, nie mówiąc już o osłupiałym Burmanie.

-   Bang!   -   stalowy   pręt   uderzył   o   podłogę,   gdy   błyszczący   przedmiot   znikał   już   w 

pierwszym   z   brzegu   otworze.   Kot   jednak   spisał   się   lepiej.   Wykonał   wspaniałego   susa   i 

wysuniętymi   w   locie   pazurami   dopadł   ofiary   o   jakąś   stopę   od   drzwi.   Zwierzę   próbowało 

przytrzymać   gładki   przedmiot,   czółenko   jednak   wysmyknęło   się   z   pazurów   napastnika   w 

szalonych piruetach. Kot złapał je ponownie, znów wypuścił, wydał wściekły pomruk i odwrócił 

zdobycz łapą na grzbiet. Wrzeciono leżało do góry czterema maleńkimi kółkami, które obracały 

się z zawrotną szybkością i ledwie dosłyszalnym skrzypieniem.

Z oczyma płonącymi podnieceniem Burman odłożył broń i podszedł do bezradnie leżącej 

na grzbiecie ofiary. Nim jednak zdążył sięgnąć, z głośnym brzękiem otworzyła się klapka i z 

przedziwnej machiny wyskoczył następny egzemplarz. Ze zdumiewającą zręcznością kot rzucił 

się   na   nową   zdobycz.   Rozgorzało   istne   piekło:   robiąc   zwinne   uniki,   metalowy   mechanizm 

atakował   fukającego   i   plującego   kota.   Pole   walki   spowił   biało-czarny   obłok   puchu,   wśród 

którego   raz   po   raz   migało   złoto,   a   poprzez   kocie   wrzaski   przebijał   to   wznoszący   się,   to 

opadający cieniusieńki pisk.

Nagle   kot   zachłysnął   się   dziwnie,   a   na   podłodze   wykwitły   czerwone   plamy.   Pazury 

zamknęły   się   w   spazmatycznym   przedśmiertnym   skurczu,   kot   zacharczał   raz   jeszcze, 

zabulgotało mu w krtani; parę drgawek, fontanna krwi trysnęła z szerokiej rany i... zwierzę padło 

martwe.

Ledwie zdołaliśmy zdać sobie sprawę z potworności tej sceny,  kiedy pogromca  kota 

ruszył w stronę Burmana, który wciąż jeszcze stał z bzykającym czółenkiem w ręku. Mojemu 

przyjacielowi oczy mało nie wyszły z orbit, zachował jednak przytomność umysłu na tyle, że 

wykonał   zręczny   skok   na   sekundę,   zanim   napastnik   dosięgną!   jego   stóp.   Wylądował   za 

krwiożerczym   mechanizmem,   który   dokonał   błyskawicznego   obrotu,   by   podjąć   atak.   W 

szalonym pędzie błysnął mi tylko skalpel, na jakieś dwa cale unurzany w lepkiej czerwieni. 

Burman raz jeszcze przesadził napastnika i wskoczył na stół.

- Boże! - jęknął bez tchu.

Ja tymczasem dopadłem stalowego pręta. Poczułem w ręce jego zbawczy ciężar. Ale 

moje wysiłki, żeby zdzielić nim mechanicznego potworka i wyrzucić go za okno, okazały się 

daremne. Zaciekłe czółenko było dla mnie za szybkie. Wirowało coraz prędzej, unikając ciosu, i 

dwukrotnie zdążyło okrążyć stół, na którym Burman szukał schronienia. Ignorowało mnie przy 

tym  całkowicie,  odpowiadając  jednocześnie  na jakiś  magiczny  zew  tego,  które trzymał  mój 

przyjaciel.

Zamachnąłem się raz jeszcze i znów chybiłem,  chociaż przysiągłbym,  że najwyżej  o 

background image

milimetr.   Widziałem,   jak   przez   otwory   w   drzwiach   smyrgają,   a   następnie,   przy 

akompaniamencie trzasku otwieranych i zamykanych klapek, nikną w czeluściach macierzystego 

mechanizmu następne wojownicze czółenka. Całej tej nieprzytomnej krzątaninie towarzyszyło 

niezmienne “tik, tik, tik”. Wymierzyłem jeszcze jeden, ostatni cios, którego ofiarą i tym razem 

padła li tylko podłoga, a który jako jedyny skutek pozostawił mi silny ból w ramieniu.

Nagle, nieoczekiwanie, nasz prześladowca zaprzestał swojego szaleńczego tanu wokół 

stołu.   Z   donośnym   trzaskiem   i   głośniejszym   jeszcze   niż   dotychczas   bzyczeniem   bez 

najmniejszego trudu wspiął się po nodze na stół. Jednym  susem Burman opuścił swój azyl, 

trzymając jednak w dalszym ciągu przeklęte czółenko. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był tak 

blady.

- Do diabła z tym cholernym robotem! - wrzasnął ochryple. - Rozwal go!

-   Bang!   -   odpowiedziała   machina.   Uchyliła   się   klapka,   wypuszczając   następnego 

opatrzonego   skalpelem   demona.   -   Tzzz!   -   i   znów   ruch   przy   drzwiach.   Cztery   czółenka   z 

charakterystyczną szybkością zniknęły w czeluści robota, piąte, obciążone sprężyną od zaworu 

samochodowego, poruszało się nieco wolniej. Udało mi się je kopnąć pod ścianę.

Mój   przyjaciel   tymczasem   zdołał   jakoś   umknąć   napastnikowi,   któremu   przyszedł   w 

sukurs drugi, podobny, rozcinając Burmanowi ostrym skalpelem czubek buta. Teraz nacierały 

już na niego z przerażającą wprost energią trzy jednocześnie. Raz jeszcze poszukał schronienia 

na stole.

- Rzuć to przeklęte świństwo! - wrzasnąłem. Nie usłuchał mnie. Dopiero kiedy wściekłe 

trio dopadło go i tam, z całej siły cisnął czółenkiem w tajemniczą machinę, która dała mu życie. 

Trumna jęknęła, a maleńki mechanizm - nieruchomy już i cichy - legł na podłodze.

W   tym   samym   momencie   uzbrojone   wrzeciona   jak   gdyby   nagle   zmieniły   zamiar: 

opuściły stół i wysunęły się przez otwory w drzwiach. Za nimi podążyło czwarte, które dopiero 

co wyskoczyło z robota, eskortując dwa zwykłe czółenka. W sekundę czy dwie później przez 

jedną   z   dziur   w   drzwiach   wpełzło   coś   zupełnie   nowego,   co   nie   przypominało   żadnego   z 

dotychczasowych stworów: było obłe w kształcie, zadartonose, długości mniej więcej połowy 

policyjnej pałki, miało sześć kółek i było z przodu podwójnie ząbkowane; przejechało niemal 

przez cały pokój, pozwalając nam napaść oczy swoim widokiem. Dziwne wyrostki poruszały się 

i falowały, kiedy stwór wpełzał do robota jak do ula przez najniżej umieszczone drzwiczki.

Ale Burman miał już tego dosyć. Był zdecydowany. Ścisnął mocno w dłoni stalowy pręt i 

podszedł do znienawidzonej skrzyni, która zdawała się łypać złośliwie w jego stronę. Dwanaście 

lat  pracy zniszczyć  za jednym  uderzeniem!  Tyle  dni i nocy ogromnego  wysiłku  za jednym 

zamachem  obrócić  wniwecz!  Ale   Burmanowi  już  nie  zależało.  Wściekłym   ciosem   rozbił   w 

drobny mak szybę, a następnie znajdujący się za nią system zębatych kółek i sprężynek.

background image

Pod coraz silniejszymi uderzeniami pudło dygotało i przesuwało się z miejsca na miejsce. 

Wszystkie klapki stały otworem, a z wnętrza robota wysypywał się jego martwy miot. Burman 

nie ustawał w swym niszczycielskim dziele, któremu towarzyszyły zgrzyty i trzaski. Wreszcie - 

wszystko umilkło. Z robota pozostała kupa bezużytecznego szmelcu.

Podniosłem jedno z czółenek, które przed chwilą skryło się w głębi macierzystego pudła; 

było zastanawiające ciężkie, ale mimo nawet znacznego stopnia zniszczenia mogłem podziwiać 

precyzję konstrukcji. Z przodu miało ledwie dostrzegalne oczko, ale miniaturowa soczewka była 

stłuczona. Czyżby wróciło do remontu?

- No - powiedział Burman niemal bez tchu - już po wszystkim!

Otworzyłem drzwi, żeby sprawdzić, czy hałas nie wzbudził zainteresowania sąsiadów. 

Ale   nie.   Za   drzwiami   leżało   martwe   czółenko,   o   krok   od   niego   drugie.   Pierwsze   miało 

przyczepiony do wystającego z tyłu haczyka kawałek delikatnego miedzianego łańcuszka. Łebek 

drugiego   ział   otworem   przypominającym   wentylatorek,   z   głębi   wyzierały   dwa   ramiona,   w 

których uchwycie tkwił średniej wielkości brylant. Wyglądało na to, że właśnie wracały z jakiejś 

wycieczki, kiedy Burman rozprawił się z robotem. Podniosłem je. Nie zdradzały najmniejszych 

śladów   zniszczenia,   ale   ich   kompletny   bezruch   świadczył   o   tym,   że   były   sterowane   przez 

macierzystą machinę, z której czerpały siłę napędową. Załatwiliśmy więc sprawę radykalnie: 

niszcząc robota-matkę, zniszczyliśmy całe potomstwo. Burman odzyskał w końcu głos.

- Robot-matka! Oto, co zbudowałem! Zupełnie nieświadomie skonstruowałem jedno z 

najbardziej   niebezpiecznych   urządzeń   na   świecie:   twór   groźny   przez   swoją   zdolność 

rozmnażania, którą dzieli z rodzajem ludzkim! Bogu dzięki, żeśmy ją w porę zahamowali.

- Wobec tego - zauważyłem - mieliśmy do czynienia z potencjalnym gospodarzem ziemi. 

Miła perspektywa dla ludzkości, nie ma co!

- Niekoniecznie. Nie wiem, jak daleko zaszedłem w swojej wędrówce w przyszłość, ale 

odnoszę wrażenie,  że  to sprawy bardzo odległe:  prawdopodobnie do tego  czasu Ziemia  - z 

punktu widzenia ludzkości - będzie już sterylna. Być może ludzie osiedlą się w jakimś innym 

miejscu Kosmosu, pozostawiając kulę ziemską na wpół rozumnym robotom, by na własną rękę 

walczyły o byt. I może właśnie w walce tej wygrały...

- Po to, by zafałszować przeszłość na swoją korzyść - zasugerowałem.

-   Nie   sądzę.   -   Burman   był   już   prawie   spokojny.   -   Należy   to   raczej   traktować   jako 

interesujący eksperyment niż jakąś rzeczywistą groźbę. Cała ta historia musi być w sferze bardzo 

odległej przyszłości - inaczej byłby to nieprawdopodobny wprost paradoks. W przyszłym wieku 

nie istnieją roboty, a nauka milczy na ich temat. Ten intruz musiał więc w naszej rzeczywistości 

ulec zniszczeniu, a nawet więcej - zapomnieniu.

- Co się sprowadza do tego - pozwoliłem sobie spuentować - że musisz zniszczyć nie 

background image

tylko robota, nie tylko wszystkie rysunki i plany, ale także psychofon, pozostawiając jedynie w 

naszej pamięci ten niezwykły epizod - jako ciekawy materiał do wykorzystania dla mnie w 

felietonie.

- Naturalnie, że wszystko zniszczę. Myślałem już o tym, ale dopiero teraz zrozumiałem 

ponad wszelką wątpliwość, że nigdy nie będę miał z psychofonu najmniejszej korzyści. Pozwala 

mi on bowiem jedynie dokonywać wynalazków przewidzianych dla mnie przez historię, a więc 

takich, których prawdopodobnie i tak bym dokonał, bez pomocy tego piekielnego urządzenia. 

Tak, nie można jednak igrać z historią, czy to przeszłą, czy przyszłą.

Ha! Trudno mu było odmówić słuszności!

- Zauważyłeś pewne cechy pszczelej psychologii w tych stworach? Zbudowałeś ul, w 

którym były i robotnice, i żołnierze, i nawet - tu wskazałem na największy okaz - jeden truteń.

- Taaak... - powiedział Burman ponuro. - Tylko ten miód... Osiemdziesiąt zegarków! Nie 

licząc innych rzeczy, o których jeszcze przeczytamy w gazetach. No i koty. Całe szczęście, że 

nie jestem biedny.

- Ale przecież nikt tego nie kojarzy z twoją osobą. Możesz zresztą po cichu popłacić 

ludziom odszkodowania, jeśli już koniecznie chcesz.

- Zrobię to z pewnością - oświadczył.

- No cóż, wszystko dobre, co się dobrze kończy. Całe szczęście, żeśmy się pozbyli tego 

piwa, któregośmy zresztą sami nawarzyli.

Z westchnieniem ulgi skierowałem się do drzwi. Cienki pisk miniaturowego robocika 

osadził mnie w miejscu i przyciągnął mój wzrok. Gdy obaj z Burmanem staliśmy jak wryci, 

złociste wrzeciono wychynęło z jednego z otworów w drzwiach, ale najwyraźniej poczuwszy 

śmierć robota-matki, błyskawicznie czmychnęło z powrotem.

To, co Burman przeżył  dotąd, było niczym w porównaniu z szokiem, jakiego doznał 

teraz. Podszedł do drzwi i nie wierząc własnym oczom wpatrywał się w otwór, w którym zniknął 

przed chwilą maleńki intruz.

- Bili - jęknął - twoje porównanie do pszczół było genialne. Nie rozumiesz? Gdzieś tutaj 

musi być drugi rój. Ocalała królowa!

Mój przyjaciel miał rację. W ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin rozpętało się 

istne   piekło.   Cały   niemal   ten   czas   Burman   spędził   na   policji,   próbując   przekonać   jej 

funkcjonariuszy,   że   jego   zeznanie   nie   jest   wytworem   fantazji.   Za   całą   pomoc   miał   równie 

nieprawdopodobne meldunki, które nadchodziły ze wszystkich stron.

A więc na przykład: stary Gildersome usłyszał gdzieś około północy dziwny trzask w 

swoim sklepie z aparatami fotograficznymi i projektorami filmowymi; wciągnął spodnie i pognał 

na dół. Kiedy był w połowie drogi, ukłuło go w podbicie prawej stopy maleńkie, przypominające 

background image

brzytwę   ostrze.   Stary   stracił   równowagę,   spadł   ze   schodów   i   leżał   potłuczony   i   na   wpół 

ogłuszony, a wokół niego roiło się coś, bzyczało i tykało w ciemnościach. Przez ten czas jeden 

po   drugim   wywędrowały   z   kasety   przez   otwór   w   drzwiach   wszystkie   wysokowartościowe 

obiektywy. Podobny los spotkał całą masę kółek zębatych i różnych części projektorów.

Inni skarżyli  się, że zostali w nocy obrabowani z zegarków i budzików. Ktoś wpadł 

nawet w histerię i twierdził, że jego napastnik był “sześciocalowym karaluchem”, który bzyczał 

jak dziecinne dynamo. Wstając z łóżka postawił na nim bosą stopę i czuł, jak umyka spod niej 

coś twardego i zimnego. Kiedy z odrazą cofnął nogę z powrotem na łóżko, “nadpełzł następny 

karaluch”.  Burman  powstrzymał  się przed uświadomieniem  pokrzywdzonemu,  jak bliski był 

utraty nogi.

Nazajutrz wpłynęło dalszych trzydzieści skarg. Ze dwadzieścia mieszkań i co najmniej 

cztery sklepy zostały splądrowane przez stworzenia ruchliwością przypominające szczury - z tą 

tylko różnicą, że wydawały dźwięki podobne do cichutkiego tykania i bzyczenia. Widziano, jak 

jeden z nich sunął dosłownie przy nodze pewnego przechodnia, kolejarza. Kiedy człowiek ten 

schylił się, by go podnieść, stracił kciuk i palec wskazujący i zabrało go pogotowie.

Ofiarą dziwnych tykających rabusiów padały rzadkie metale i różne precyzyjne części. 

Nie wyobrażałem sobie, jak Burman czy ktokolwiek inny zdoła opanować tę plagę. A jednak 

mój   przyjaciel   dał   sobie   radę:   podjął   regularną   akcję,   coś   w   rodzaju   odszczurzania, 

systematycznie zakładając przynęty. Pomagałem mu w tym ze specjalnie sporządzoną mapą w 

ręku.

- Każdy  meldunek   - twierdził  Burman  -  prowadzi   na tę   ulicę.  Tu  gdzieś  znaleziono 

porzucony budzik, którego dzwonek rozległ się w nocy ni z tego, ni z owego. W tej okolicy dwa 

samochody zostały obrabowane z precyzyjnych części. Tutaj też widziano kręcące się czółenka. 

Nie  mówiąc  już o pięciu  martwych  kotach.  Wszystkie  inne incydenty,  o jakich doniesiono, 

wydarzyły się również w pobliżu.

- Czyli - dopowiedziałem - trzeba gdzieś tu szukać królowej.

-   Tak   -   Burman   rozejrzał   się   po   pustej,   cichej   ulicy,   oblanej   widmowym   światłem 

księżyca. Była druga w nocy. - My się z nimi rozprawimy.

Do   nawiniętej   na   szpulkę   mocnej   bawełnianej   nitki   przywiązał   kawałek   srebrnego 

łańcuszka; przytwierdziwszy szpulkę do muru, spuścił łańcuszek na chodnik. To samo zrobiłem 

z mechanizmem starego zegarka. Rozrzuciliśmy jeszcze w pobliżu parę zębatych kółek, części 

od starych aparatów fotograficznych, kilka zwitków miedzianego drutu i inne drobiazgi, które 

mogły się wydać atrakcyjne naszej zwierzynie.

W trzy godziny później powróciliśmy z policją. Wszyscy byliśmy uzbrojeni w młoty i 

młotki,   a   nogi   mieliśmy   zabezpieczone   specjalnie   w   tym   celu   wyklepanymi   z   blachy 

background image

ochraniaczami.

Połknęły   przynętę!   Kilka   sznurków   zastaliśmy   zerwanych,   reszta   jednak   była   cała. 

Wszystkie wiodły do stalowego okratowania okienka piwnicy w starym opuszczonym składzie. 

Przyjrzawszy   się   bliżej,   dostrzegliśmy   kilka   nitek   wymownie   ginących   w   ciemnej   czeluści 

okienka.

-   No!   -   powiedział   Burman   i   ruszyliśmy   z   impetem.   Zardzewiałe   zamki   szczęknęły, 

spróchniałe drzwi ustąpiły.

Wtargnęliśmy do składu, a w chwilę potem byliśmy już w piwnicy.

Pod jedną ze ścian stał niewielki, z kształtu przypominający trumnę przedmiot, który 

tykał miarowo i wpatrywał się w nas upiornie obojętnym spojrzeniem swoich soczewek. Do 

złudzenia przypominał robota-matkę, z tą tylko różnicą, że był ze cztery razy mniejszy. Światło 

policyjnej   latarki   ukazało   nam   złowrogi   obraz   rozmnażającego   się   samiczego   mechanizmu. 

Dokoła,   wśród   bzyku   i   tykania,   roiła   się   z   metaliczną   furią   aktywna   progenitura.   Mimo 

wściekłego chrzęstu i zgrzytu maleńkich skalpeli o nasze ochraniacze, torowaliśmy sobie jakoś 

drogę. Pierwszy dopadł robota Burman. Jednym ciosem dwudziesto-funtowego młota zgniótł go, 

a następnie rozbił doszczętnie serią szybkich uderzeń. Dziecię macierzystego robota przestało 

istnieć, a wraz z jego śmiercią ustał wszelki ruch w wojowniczym plemieniu.

Burman usiadł na starej skrzynce, otarł z czoła pot i powiedział z ulgą:

- Bogu dzięki, że już po wszystkim!

- Tik, tik, tik!

Zerwał się na równe nogi i z obłędem w oczach chwycił za młot.

- To tylko mój zegarek - wyjaśnił ze skruchą jeden z policjantów. - Tandeta. Dlatego robi 

tyle hałasu. - Wyciągnął go, żeby uspokoić Burmana.

- Tik, tik, tik! - powtórzył zegarek z mechaniczną pewnością siebie.

background image

Leiber Fritz - Mutanci

Kabina steeltońskiego rakietowca wyglądała jak długa mahoniowa skrzynia pędząca w 

jakiś cudowny sposób poprzez noc. Wewnątrz grzmot rakiet był stłumiony, brzmiał jak łagodne 

dudnienie. W przyćmionym świetle pasażerowie drzemali lub wymieniali półgłosem urywane 

uwagi.

W   kabinie   było   wygodnie,   zacisznie,   bezpiecznie.   Ale   Greer   Canaryon   siedział 

odwrócony   od   reszty   pasażerów.   Patrzył   przez   okno   na   zwały   ciemnych   chmur,   pędzone 

wiatrem i wysrebrzone na brzegach przez księżyc. Zwijały się i skręcały niby cienie jakichś 

potworów, to spowijając rakietowiec dokoła, to rozsuwając się tak, że widać było oświetlone 

księżycem dzikie wzgórza Dakoty.

Gdzieś tam wśród nich, myślał Greer, przebywa jego prawdziwy krewny, jeden jedyny 

człowiek podobny do niego w straszliwej swej niezwykłości. Pełen tych samych groźnych i 

nieznanych   ciemnych   sił.   Nieludzkich   i   nienormalnych,   jakkolwiek   ukrytych   pod   maską 

człowieczeństwa.

Greer odczuł znowu ostre pragnienie, by zobaczyć brata, by z nim być razem, pragnienie 

dotąd nigdy nie spełnione. Wydobył z kieszeni radiogram, mocno już wymięty, choć otrzymał 

go dopiero wczoraj,

RADIO DAKOTA

Teleekspres Nr 3A-3077-B89 9/17/1975

Greer Canarvon Ulica Buny 209 Compton, Ohio

Drogi bracie,

Czas najwyższy się spotkać. Jeżeli jesteś tym, czym myślę, będziesz wiedział, że mamy 

wiele do pomówienia o rzeczach, które ty jedynie i ja rozumiemy. Adres mój: ulica Damona 

1532, Steelton. Pospiesz się.

John Hallidane.

Serce Greera biło mocno - serce, którego uderzenia wprawiały w zdumienie każdego 

lekarza, kiedy osłuchiwał go przez stetoskop. Sięgnął po papierosa, lecz paczka była już pusta. 

Spojrzał   na   swój   standartowy   promienio-czynny   zegarek.   Jeszcze   pół   godziny   podróży.   Na 

miejscu będzie więc za jakąś godzinę.

Jedyny brat. Bliźniak. I jeśli można ufać danym sierocińca na temat ich uderzającego 

podobieństwa - bliźniak identyczny. Jedyna istota w świecie, której chromozomy i geny mogły 

zawierać cechy tej straszliwej mutacji.

Bo z pewnością była to mutacja. Trudno sobie wyobrazić, aby ich rodzice byli obdarzeni 

background image

taką   mocą,   żyjąc   w   tak   trudnych,   niemal   nędznych   warunkach,   jak   wynikało   z   rejestrów. 

Podobnie   zresztą   trudno   sobie   wyobrazić,   by   takie   cechy   spoczywały   uśpione   w   plazmie 

zarodkowej przez całe pokolenia, zagłuszone przez inne czynniki, i doszły do głosu jedynie 

drogą przypadkowego doboru.

- Wracam o dzień wcześniej - mówił półżartem pasażer siedzący przed nim. - Moja żona 

bardzo nalegała. Ta sprawa Carstairsów strasznie ją niepokoi.

- Całe miasto jest w strachu - potwierdził jego sąsiad. - Też się cieszę, że już będę z 

rodziną.

“Z rodziną” - powtórzył w myśli Greer z goryczą. - Wszystko, co rodzinne, zaciszne, 

bezpieczne, pewne - było teraz daleko od niego. Może by tak pochylić się naprzód i szepnąć im 

do   ucha:   “Jeśli   mowa   o   rzeczach   strasznych,   panowie,   to   mogę   wam   zdradzić,   że   tym 

rakietowcem leci potwór”.

Na dobrą sprawę jego dotychczasowe życie upływało bardzo przyjemnie i szablonowo. 

Przybrani rodzice byli wspaniałymi ludźmi - pod tym względem poszczęściło mu się znacznie 

lepiej niż bratu. Zresztą przez całe dzieciństwo i wczesną młodość tylko bardzo niejasne oznaki 

wskazywały   na   to,   co   pewnego   dnia   miało   go   wyodrębnić   spośród   reszty   świata.   Lekarzy 

dziwiło jego serce, zdumiewało ich coś w jego oczach i niezwykły odcień cery.  Wyczuwali 

jakieś zupełnie nieuchwytne dowody inności. Lecz jako ludzie rzeczowi i trzeźwi stwierdzali 

tylko, że chłopak ma serce w porządku, i nie zagłębiali się w te sprawy. A może jakiś rodzaj 

intuicji, niemal automatycznie chroniącej ludzi przed zetknięciem z czymś nienaturalnym, kazał 

im powstrzymywać się od tego rodzaju badań?

Czasami Greer zastanawiał się z niejasnym lękiem, czy nie jest przypadkiem jakiś inny. 

Ale   to   robią   wszystkie   dzieci.   Poza   tym   zaś   rósł   w   sprzyjających   warunkach   jako   zdrowe, 

normalne dziecko. Jego ideały, cele, zamiary i kryteria postępowania były dokładnie te same co 

wszystkich dzieci dokoła; może cokolwiek wyższe, bo jego przybrany ojciec był bardzo prawym 

człowiekiem.

A jednak przez cały ten czas owa tajemnicza siła stopniowo dojrzewała.

Kabina lekko się przechyliła, odgłos rakiet stał się nieznacznie głębszy, srebrzystoszare 

otwory chmur trochę się przybliżyły.

Uświadomienie sobie tajemnej siły wystąpiło u Greera nagle - jak uderzenie piorunu. 

Później dopiero przypomniał sobie ostre bóle głowy, jakie miał od tygodni, i zdał sobie sprawę, 

że coś musiało rosnąć mu w mózgu. Jakiś nowy organ, dla którego nie było właściwie miejsca 

pod czaszką.

Nie wszystkie cechy jednostki - normalne czy mutacyjne - muszą występować już w 

chwili urodzenia. Niektóre, jak cechy płciowe, dojrzewają późno. Tak było z tą jego siłą.

background image

Spojrzał znów na poszarpane chmury. Widok ich przypominał taniec potworów, jakby 

wywoływanie   ducha   dziwacznej,   nieurodzajnej   krainy,   nad   którą   przelatywał   rakietowiec. 

Greera ogarnął tający się gdzieś w kosmosie lęk przed nienormalnością. Ewolucja to proces 

przerażający, nieludzki, działający na zimno. Mutacja rządzi się prawem przypadku - bez wzorca 

czy   planu.   Zwykle   zniekształca   tylko   trochę   normalny   organizm.   Czasem,   bardzo   rzadko, 

nieznacznie go doskonali. Ale nie zdarza się, by stworzyła coś zupełnie nowego.

Greer uprzytomnił sobie, że przeszywają go lekkie dreszcze. Twarz stężała mu w maskę. 

Odruchowo sięgnął znów po papierosa, przypomniał sobie, że paczka jest pusta, i zgniótł ją. Bał 

się własnej siły, przerażała go. Było to coś tak nieludzkiego, jak magia czy czarnoksięstwo. 

Dlatego właśnie nie był w stanie się przemóc, by komukolwiek o tym opowiedzieć. Ta siła kryła 

w sobie zawrotne możliwości. Robiła z człowieka władcę, a nawet więcej. Domagała się, by jej 

użyć. Kusiła go i Greer przeczuwał, że w końcu ulegnie pokusie.

Musi o tym z kimś porozmawiać! Za niecałą godzinę spotka się z bratem. Z nim będzie 

łatwiej. Razem mogą obmyślić plan postępowania. Greer nie mógł się już doczekać.

O tym, że ma brata, dowiedział się nie tak dawno. Kiedy przybrani rodzice zabrali go z 

sierocińca,   drugi   bliźniak   był   już   adoptowany   przez   państwa   Hallidane.   Później   dopiero 

przybrani rodzice powiedzieli mu o istnieniu tamtego chłopca i chcieli urządzić spotkanie. Lecz 

państwo Hallidane odrzucili stanowczo propozycję.

Wyszły   zresztą   później   na   jaw   w   związku   z   nimi   różne   niemiłe   rzeczy,   o   których 

przybrani rodzice mu nie powiedzieli. Dowiedział się o tym dopiero teraz, czyniąc poszukiwania 

przez sierociniec. Zarzucano tym ludziom mianowicie brak opieki i okrucieństwo w stosunku do 

przybranego syna; obyło się jednak bez sprawy sądowej. A potem przyszła tragedia ostateczna: 

ojciec zamordował matkę, a następnie popełnił samobójstwo.

Stało się to niecały rok temu. I od tej chwili John Hallidane zniknął bez śladu.

Łagodne światła kabiny mrugnęły raz i drugi, a zimny blask księżyca, wpadający przez 

wyrwę w chmurach, zmienił na moment wszystkich pasażerów w gromadę widm, pędzących w 

jakiejś posępnej misji.

Od chwili gdy Greer dowiedział się, że ma brata bliźniaka, gubił się w bezustannych 

domysłach.   Wyobrażał   sobie,   że   brat   ma   te   same   przekonania,   robi   te   same   rzeczy. 

Uświadomienie sobie, że jest mutantem, zmieniło te rozważania w gorące pragnienie spotkania. 

W ciągu ostatnich miesięcy robił, co mógł, by trafić na ślad brata. Bez skutku. Wreszcie brat sam 

odezwał się do niego.

Najwidoczniej John Hallidane nie miał najmniejszego pojęcia o istnieniu bliźniaka i fakt 

ten odkrył tylko przypadkiem. Może zresztą odezwał się do sierocińca.

Greer   ponownie   odczytał   lakoniczną   depeszę.   Między   wierszami   oględnego   tekstu 

background image

wyczuwał niepokój podobny do jego niepokoju. Wyczuwał tę samą tęsknotę za kimś bliskim, ten 

sam lęk, by tajemnicy nie wykryli obcy. “Jeżeli jesteś tym, czym myślę...”

Greer aż namacalnie wyobrażał sobie to spotkanie. Domysły, jaki jest brat i jakie jest 

jego   życie,   przelatywały   mu   przez   głowę   z   szybkością   błyskawicy.   Tysiąc   rzeczy   chciał 

wiedzieć naraz.

- Już za parę minut będziemy - mruknął jeden z pasażerów sięgając po kapelusz. - Wtedy 

dowiemy się wszystkiego.

- Na pewno - odparł trochę nerwowo jego sąsiad. - W całym Steelton nikt o niczym 

innym chyba nie mówi.

A więc za pół godziny, może mniej! Chowając depeszę Greer zauważył, że drżą mu ręce, 

a krew pulsuje gwałtownie.

Stłumiony   odgłos   rakiet   znów   zmienił   tonację.   Greer   przywarł   twarzą   do   okna. 

Rakietowiec obniżał lot. Przez otwór w chmurach, jak przez soczewkę teleskopu, można było 

dostrzec   ulice   i   wieże   Steeltonu.   Miasto   wyglądało   widmowo,   nie   było   żadnych   punktów 

świetlnych,  tylko  nad wszystkim  unosiła  się wielka  łuna.  Greer  poczuł  nie tyle  tęsknotę  za 

bratem, co lęk.

- Candeny - powiedział Greer do dziewczyny w kiosku, małym budyneczku z plastyku, 

zagubionym w nieskończoności lotniska.

- Samozapalne?

Zaprzeczył   głową.   Dziewczyna   sięgnęła   po   papierosy.   Greer   dociekał,   co   go   tak 

zafrapowało   w   zachowaniu   ludzi   dokoła.   Wyraz   ich   twarzy   był   szczególny   -   każdy   ruch 

przejawiał napięcie. Przypominali trochę zmechanizowane manekiny demonstrujące wspaniałe 

suknie   w   wystawowym   oknie   naprzeciw.   Wszyscy   mówili   stłumionym   głosem.   Nagle   w 

głośniku   rozległy   się   donośne   słowa   spikera.   Niepokój,   jaki   Greer   wyczuwał   od   chwili 

lądowania,  wzmógł  się tak bardzo, że stał się niemal  dotykalny - jak mgła.  Steelton  robiło 

wrażenie miasta oczekującego ataku.

Greer   pomyślał,   że   to   zapewne   tylko   odbicie   jego   własnego   nastroju.   Odwrócił   się 

ponownie do dziewczyny w kiosku i zauważył, że ta wpatruje się weń uporczywie.

Wziął od niej paczkę papierosów; zmarszczyła twarz w uśmiechu i wydała mu resztę, nie 

przestając mu się przyglądać.

Zapalił papierosa i usłyszał głos spikera:

-   Główny   komisarz   Marły   zapewnił   przed   chwilą   delegację   obywateli   Steeltonu,   że 

schwytanie Roberta Carstairsa jest tylko kwestią czasu. Cała policja została postawiona na nogi, 

rzekł   Marły,   powołano   dwustu   rezerwistów.   Sieć   zacieśnia   się.   Godziny   wolności   Roberta 

Carstairsa są policzone.

background image

Greer zdał sobie nagle sprawę, że gwar rozmów i odgłos kroków ustał niemal zupełnie. 

Dziewczyna   z   kiosku   skierowała   wzrok   na   ogromny   ekran   telewizyjny.   Pozostali   zrobili   to 

samo.

-   Przy   okazji   przypominamy   wcześniejsze   oświadczenie   komisarza   Marły   -   ciągnął 

spiker. - Jest obowiązkiem wszystkich obywateli dopomóc w uwolnieniu Steeltonu od tej groźby 

społecznej. Robert Carstairs jest niebezpieczny. Jak tego aż nazbyt dobrze dowiodła tragedia w 

rezydencji   Carstairsów,   posiadł   on   piekielny   talent   wkradania   się   w   zaufanie   swych   ofiar   i 

podporządkowywania ich swej woli. Każdy, kto go zobaczy, ma niezwłocznie wezwać policję.

W tej samej chwili Greer ujrzał na ekranie swoje olbrzymie zdjęcie - łudząco wierne.

To, co się stało następnie, przypominało zwolniony film. Dziewczyna z kiosku znów na 

niego spojrzała i otworzyła usta jak do krzyku.

Lecz krzyku nie wydała. Greer użył swej siły. Nie czytał w jej myślach, rzadko się do 

tego uciekał. Po prostu użył swej siły. I dziewczyna znieruchomiała jak kloc.

Greer pochylił głowę tak, że kapelusz zasłaniał mu pół twarzy, i szybko ruszył naprzód. 

Mógł utrzymać dziewczynę w swej władzy na odległość jakich stu kroków. A potem...

Obok szedł wysoki mężczyzna z czarną walizką. Spojrzał bacznie na Greera raz, drugi. 

Puścił walizkę i wyciągnął rękę, aby go pochwycić.

Ale nie pochwycił. Pod wpływem tajemnej władzy ujął walizkę i odszedł.

Kilka osób spostrzegło incydent. Z zaciekawieniem patrzyli na Greera. Musiał rozciągnąć 

swoją  władzę   najpierw   na  dwie  osoby,   potem   na  trzy  -  w  miarę   jak  rozpoznawano   w  nim 

człowieka ukazanego na ekranie. Nie wiedział, nad ilu naraz zdoła panować, bo nigdy tego nie 

próbował. Sądził, że najwyżej nad czworgiem czy pięciorgiem ludzi.

W dali rozległ się przejmujący krzyk. To dziewczyna z kiosku uwolniła się spod wpływu.

Reakcja publiczności na krzyk dziewczyny nasunęła Greerowi myśl. Trzeba odwrócić ich 

uwagę. Właśnie mijał go młody człowiek, ubrany podobnie do niego. Ponieważ liczba osób, 

które go rozpoznały,  stała się zbyt  wielka, nakazał  młodzieńcowi  ucieczkę, a kilku ludziom 

pogoń. “Tam, tam ucieka!” Sam skierował się do wyjścia.

Odczuwał  głębokie  zadowolenie.  Dobrze  było  posługiwać  się tajemniczą  władzą, nie 

mieć czasu na strach, namysły, rozważanie następstw. Każdy krok był celowy, wzrok bacznie 

wypatrywał wszelkiej oznaki rozpoznania, tajemna siła unieruchamiała każdego podejrzanego.

Raz po raz ktoś, wymykając się spod jego władzy, ze strachem sobie uprzytamniał, że 

stracił   kilka   sekund   nie   wiadomo   jak.   Dopiero   co   widział   tego   arcyzbrodniarza   Roberta 

Carstairsa, już chciał podjąć jakieś kroki, gdy tamten nagle znikał. Zupełnie jakby życie było 

filmem i film ten skoczył nagle o kilka metrów. A może była to halucynacja? I kim był ten 

zbrodniarz? Opowiadano sobie o nim niezwykłe wprost rzeczy, choć spikerzy radiowi starali się 

background image

nie rozdmuchiwać historii. Lodowata groza ściskała ludzkie serca.

Fala podniecenia płynęła w ślad za Greerem - nie mogąc go dognać. Wciąż przenosił swą 

władzę z jednej grupy osób na drugą.

Młody człowiek,  który uciekał,  przyszedł  tymczasem  do siebie  i gęsto się  tłumaczył 

przed jakąś starszą kobietą potrąconą w biegu. Jego prześladowcy stanęli dokoła, równie jak on 

zdumieni. Specjalna sieć radiowa alarmowała policję i tajnych agentów porozmieszczanych przy 

wszystkich wyjściach, a z wysokiej galerii starszy oficer kierował akcją.

Greer był już blisko wyjścia. Ale podniecenie dokoła rosło, coraz więcej ludzi skupiało 

się wokół niego rozpoznając go. Coraz trudniej było panować nad sytuacją. Jeszcze chwila i... 

nie da rady.

Zmienił   taktykę.   Nakazał   czterem   mężczyznom   utworzenie   jakby  zapory   kryjącej   go 

przed wzrokiem publiczności.

Następnie szybkim krokiem ruszył naprzód - z wyrazem twarzy dygnitarza spieszącego w 

pilnej sprawie. Ludzie odruchowo ustępowali mu z drogi.

Przy wyjściu dwaj mundurowi policjanci patrzyli podejrzliwie. Lecz ze zbliżeniem się 

Greera wyraz ich twarzy zmienił się; otwarli przed nim drzwi. Wyszedł porzucając swój kordon. 

Zachował jednak władzę nad policjantami, nakazując im powstrzymanie wszelkiego pościgu.

W tej samej chwili nawinął się mały lotowóz. Greer zatrzymał go i aż przechylił na bok 

przy wsiadaniu. Wóz wyrównał i ruszył  natychmiast. Na milczący rozkaz kierowca zatoczył 

kilka kręgów, by zmylić pogoń, po czym ruszył już prosto na miejsce spotkania.

Steelton było miastem młodym, więc wprowadzono tu wszędzie oświetlenie pośrednie. 

Toteż ulice wyglądały widmowo, pozbawione nawet śladu cieni. Przechodniów nie było prawie 

wcale. Nikt nie wychodził z domu, powszechny niepokój wyczuwało się tutaj jeszcze wyraźniej 

niż na dworcu lotniczym.

Lotowóz   sunął   gładko.   Greer   odczuwał   przykre   zmęczenie.   Było   coś   wstrętnego   w 

posługiwaniu się ludźmi jak marionetkami - nie wiedząc przy tym, jak daleko trzeba się będzie 

posunąć.

Czy to właśnie zdarzyło się jego bliźniakowi? Czy uległ pokusie, by użyć niezwykłej 

władzy dla własnej korzyści, by wyzyskiwać ludzi?

Myśl Greera cofała się przed takim podejrzeniem. Najprawdopodobniej, mówił sobie, 

brat znalazł się w kłopotach przez nieostrożne ujawnienie swojej potęgi. Wystarczy się z nią 

zdradzić, aby narazić się na nienawiść ludzką, strach i fałszywe oskarżenia o wszelkie możliwe 

zbrodnie.   Zresztą,  trudno  było   spodziewać  się  czego  innego.  Jak  mieli   zachować  się  ludzie 

wobec mutanta obdarzonego władzą bezpośredniej hipnozy?

Skąd   jednak   ta   zmiana   nazwiska   z   Hallidane   na   Carstairs?   Czyżby...   Greer   usilnie 

background image

zwalczał brzydkie podejrzenia. Częściowo przez spontaniczną lojalność, częściowo zaś wskutek 

przemożnego  pragnienia,  by ujrzeć  brata, nie mógł  znieść myśli,  iż cokolwiek  mogłoby ich 

dzielić. Postawa brata musi być taka jak jego.

Rozległ   się   warkot   radiolotu   policyjnego.   Greer   ukrył   głowę,   świadom   tego,   że 

cokolwiek zagraża jego bratu - on jest w tych samych opałach. W chwili obecnej w Steelton jest 

dwóch Robertów Carstairsów.

Mógł, oczywiście, w razie potrzeby dowieść swej tożsamości. Mógł? Czyżby? Miasto 

ogarnęła histeria grożąca samosądem. Poza tym, gdyby dowiódł swej tożsamości, oznaczałoby 

to, że jest identycznym bliźniakiem Roberta Carstairsa. Z tego płynął prosty wniosek, że zamiast 

jednego potwora należy zlikwidować dwóch.

Brat   musi   rozpaczliwie   potrzebować   pomocy.   Greer   zrozumiał   teraz   ostatnie   zdanie 

radiogramu: “Pospiesz się”.

Lotowóz znalazł się teraz w zamożnej dzielnicy willowej. Domy stały daleko od siebie, 

osłonięte   drzewami.   Słabsze   tutaj   światło   uliczne   łączyło   się   posępnie   z   zimnym   blaskiem 

księżyca. Przy zmniejszonej szybkości motoru prawie nie było słychać. W oddali rozległ się i 

ucichł jęk policyjnych syren. Twarz kierowcy była bardzo blada i nieruchoma. Greer zadrżał, 

choć   wiedział,   że   sprawuje   władzę   nad   tym   człowiekiem.   A   jednak   nie   mógł   się   oprzeć 

wrażeniu, że wóz prowadzi duch.

Cicho,   jakby   ukradkiem,   reagując   na   nastrój   Greera,   kierowca   zatrzymał   wóz   przed 

wysoką bramą, na której widniały błyszczące metalicznie cyfry: 1532.

Greer wysiadł i rozejrzał się ze zdumieniem. Niewątpliwie coś było nie w porządku. 

Stanowczo nie spodziewał  się znaleźć  brata w takim otoczeniu.  W odpowiedzi  na milczące 

pytanie   kierowca   spojrzał   posępnie   na   Greera.   W   świetle   księżyca   był   biały   jak   papier. 

Bezbarwnym głosem wyjaśnił:

- Tak, to tu. To rezydencja Carstairsów.

W   tej   samej   chwili   mgliste,   telepatyczne   odczucie   ostrzegło   Greera   niejasno,   że   w 

pobliżu znajdują się wrogie mu jednostki.

Z bramy rezydencji i z podobnej bramy po przeciwnej stronie ulicy wytrysły strumienie 

białego światła, ostre jak pęki włóczni. Greer wiedział, że takie światło toruje drogę salwom 

policyjnym.  Ale to samo  niepokojące ostrzeżenie  telepatyczne, jakie kazało mu się mieć na 

baczności,   uchroniło   go   przed   strzałami.   Zanim   palce   policjantów   zdążyły   nacisnąć   spusty, 

mózgi rządzące tymi palcami znalazły się we władaniu Greera.

Jednakże samotna kula z ostrym gwizdem otarła się niemal o jego ucho, a z chodnika tuż 

poza nim wystrzelił snop iskier. Z dachu, w odległości około stu jardów, wypatrywał go samotny 

reflektor, nieubłaganie torując szlak drugiemu pociskowi.

background image

I znowu, jak na dworcu lotniczym, Greer odniósł wrażenie, że wszystko, z wyjątkiem 

jego   myśli,   toczy   się   w   tempie   zwolnionym.   Wytężył   umysł,   aby   owładnąć   strzelającym 

policjantem. Niestety, jak się tego obawiał, odległość była za duża. Samotny reflektor już go 

prawie odszukał. Ucieczka była niepodobieństwem. Zanim by się schronił, strzelec dosięgnąłby 

go co najmniej ze dwa razy.

Jedno tylko pozostało mu do zrobienia.

Odruchowo,   bezwiednie   prawie,   skierował   pozostałe   reflektory   policji,   nad   którymi 

panował, na sylwetkę jakiegoś przechodnia ukrytego w pobliskim załamaniu muru. Człowiek ten 

przytaił   się   tam   widocznie,   zdjęty   lękiem   na   widok   tego,   co   się   działo.   Nastąpiła   krótka, 

szarpiąca nerwy pauza, po czym rozległ się głuchy odgłos ciała padającego na chodnik.

Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął Greerem. Świadomie nakazał morderstwo. Wiedział, że 

strzelec na dachu nie może postąpić inaczej.

Szybko zwalczył  w sobie uczucie odrazy.  Naprężając wolę, by utrzymać  władzę nad 

policjantami, rozumiał doskonale, że kieruje nim nie tylko instynkt samozachowawczy. Miał 

pewne zadanie do spełnienia i tylko on jeden mógł to zadanie wykonać. W Steelton znajdował 

się potwór. Trzeba uwolnić miasto od potwora. Nie tylko zresztą miasto. Cały świat.

Wszystkie   jego  obawy i  podejrzenia  skrystalizowały  się  w  mgnieniu  oka.   Dotąd   był 

zaślepiony,   zaślepiony   lojalnością   wobec   nie   znanego   brata   i   dojmującym   pragnieniem 

odszukania bliskiej istoty.

Dlaczego brat wezwał go tutaj, nie ostrzegając o śmiertelnym  niebezpieczeństwie, na 

jakie musiał się narazić? Dla jednej jedynej przyczyny: chciał, by Greer Canarvon został zabity. 

W Steelton zapanowałoby wówczas przekonanie, że Robert Carstairs już nie żyje, a bliźniak 

Greera  mógłby bezkarnie  wykorzystywać  swą tajemną  siłę,  oczywiście  z większą niż  dotąd 

ostrożnością, lecz i z nieporównanie większą groźbą dla ludzkości.

Serce   Greera   przepełniało   teraz   jedno   uczucie.   Nie   była   to   nienawiść,   lecz   zimne   i 

niewzruszone zdecydowanie. Błyskawicznie ułożył sobie plan. Policjanci, których miał w swej 

władzy, odprowadzili go do radiolotu.

Myślał z szybkością maszyny. Całe Steelton bierze udział w pościgu za człowiekiem. 

Jeśli mózg jego brata działa jak jego mózg, to jedno jest tylko miejsce, w którym może się w tej 

chwili znajdować John Hallidane.

A Greer znał bardzo prosty sposób, by się tam dostać.

Chmury   znów   przysłoniły   księżyc.   Pustymi   ulicami   pędził   radiolot,   jękiem   syren 

ogłaszając   swoje   zbliżanie   się.   Greer   siedział   między   dwoma   policjantami,   dwóch   innych 

zajmowało siedzenia z przodu. Wszystko wskazywało, że jest ich więźniem.

Monotonnym głosem jeden z policjantów streszczał przebieg sprawy Carstairsów. I ta 

background image

właśnie monotonia głosu wskazywała, że działa pod bezpośrednią hipnozą, równie posłuszny 

milczącym rozkazom Greera jak kierowca.

-   Z   początku   myśleliśmy   po   prostu,   że   po   mieście   grasuje   niezwykle   zręczny 

kieszonkowiec. Co prawda już wtedy nastąpiła cała seria dziwnych samobójstw, ale dopiero 

później   zrozumieliśmy   związek.   Niektórzy   z   okradzionych   twierdzili,   że   doznawali   jakby 

przelotnych zamroczeń, i to zwykle kiedy szli jakąś ruchliwą ulicą. Gdy przychodzili do siebie, 

stwierdzali   brak   różnych   kosztowności.   Przypuszczaliśmy,   że   kieszonkowiec   obserwuje 

przechodniów, wykorzystując chwile zamyślenia. Później wszakże musieliśmy zmienić zdanie, 

bo w dwóch wypadkach świadkowie zeznali, że widzieli, jak ofiary same, na pozór dobrowolnie, 

wręczały swe portfele jakiemuś młodemu człowiekowi.

Mniej więcej w tym samym czasie zaczęła się seria niezrozumiałych napadów. Ludzie na 

odgłos dzwonka podchodzili do drzwi wejściowych swych mieszkań, otwierali, popadali w nagłe 

zamroczenie, a gdy odzyskiwali przytomność, mieszkania były ograbione. Któryś z reporterów 

rozpowszechnił   wiadomość,   że   złoczyńca   posługuje   się   tajemniczym   gazem   w   celu 

obezwładniania swych ofiar. Policyjni lekarze stwierdzili jednak, że przypuszczenie takie jest 

bezpodstawne.

Radiolot ostro zarzucił na zakręcie, ale policjant ciągnął dalej swą opowieść.

- Pierwotnie podejrzewaliśmy, że grabieże są pozorowane dla podjęcia ubezpieczenia czy 

w   innych   oszukańczych   celach.   Rabunków   jednak   było   za   dużo   i   trudno   było   sądzić,   by 

wszystkie pozorowano w ten sam sposób.

Aż   wreszcie   zgłosiła   się   do   nas   pewna   kobieta   z   następującą   relacją:   Otóż   służąca 

Carstairsów wygadała się, że jej państwo są bodajże najbogatszymi ludźmi w mieście. Padli oni 

rzekomo ofiarą jakiegoś młodego człowieka, który u nich zamieszkał i wobec gości uchodzi za 

dalekiego krewnego. Służąca wyznała, że może on im nakazać, co chce, czy przyprawić ich na 

przykład o zamroczenie, że w tym stanie spełniają oni wszystkie jego życzenia. Młody człowiek 

groził, że rozprawi się z nimi bez litości, gdyby szepnęli komukolwiek choć słówko nie będąc 

pod jego wpływem. Sterroryzował wszystkich. Służąca też była potwornie wystraszona, ale nie 

mogła powstrzymać się od mówienia.

Relacja kobiety brzmiała wprost nieprawdopodobnie, wyglądało to na stek bzdur. Mimo 

to udaliśmy się do domu Carstairsów dla zbadania sprawy i zabraliśmy ze sobą kobietę.

Córka Carstairsów zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc, że służąca zmyśliła całą historię. 

Tak, ich kuzyn, Robert, mieszka tutaj, ale to bardzo poważny i solidny młodzieniec. Oskarżenie 

jest zupełnie bez sensu. Nie wiedzieliśmy wtedy, że Robert Carstairs znajduje się w sąsiednim 

pokoju.

Dziewczyna   mówiła   bardzo  rozsądnie   i  spokojnie;  nic   nie  wskazywało  na   to,  że  się 

background image

czegokolwiek  boi. I to właśnie nas  zmyliło.  Tym  bardziej  że nasza informatorka  wpadła  w 

histerię.

Ponieważ jednak nie chcieliśmy pominąć żadnych środków ostrożności, zarządziliśmy 

śledzenie Roberta Carstairs.

W dwa dni później śledzący go detektyw zamknął się starannie w swoim mieszkaniu i 

popełnił samobójstwo. Samobójstwo nie ulegało najmniejszej wątpliwości; detektyw  zostawił 

nawet własnoręcznie pisaną kartkę. Jednakże zbieg okoliczności był zastanawiający. Komisarz 

Marły polecił zebrać wszystkie dane dotyczące Roberta Carstairsa. Śledztwo prowadzono, rzecz 

jasna, w wielkiej tajemnicy, gdyż Carstairsowie mają ogromne wpływy, a jeżeli znajdowali się 

we władzy kuzyna, z pewnością na jego rozkaz zdołaliby wstrzymać dochodzenie.

Stopniowo,   dodając   szczegół   do   szczegółu,   doszliśmy   prawdy.   Znajomi   Carstairsów 

skarżyli się, że cała rodzina od pewnego czasu popada w dziwne nastroje. Niekiedy, zwykle w 

obecności Roberta, byli pogodni i mili, choć jakby trochę inni niż zazwyczaj. To znów sprawiali 

wrażenie   zatroskanych,   jakby   ciążyła   im   jakaś   tajemnica,   której   nie   mają   odwagi   zdradzić. 

Niektórzy z ich przyjaciół wspominali, że w obecności Roberta doznają wyraźnie przykrego 

uczucia.  Bali  się go, choć nie umieli  określić dlaczego.  Ktoś wspomniał  także,  że w domu 

Carstairsów podlegał niezrozumiałym zamroczeniem.

Zwolniona   ze   służby   pokojówka   opowiedziała   o   bardzo   brzydkim   incydencie, 

świadczącym,   że   słowo   Roberta   jest   dla   Carstairsów   prawem.   Staraliśmy   się   ustalić   jego 

przeszłość, zbadać, skąd przybył. Ale tu dochodzenie trafiało na ślepy mur. Różni przemysłowcy 

twierdzili, że stary Carstairs całkowicie zmienił politykę finansową swojej firmy. Niektórzy byli 

zdania, że jest to w jakiś sposób sprawka Roberta.

A   zbrodnie   nie   ustawały.   Coraz   więcej   przestępstw   sprawiało   wrażenie,   jakby   ich 

dokonywano nie tyle dla zysku, co dla sportu, dla zaspokojenia kaprysu czy zadokumentowania 

władzy. Wyglądało na to, że zbrodniarz zabawia się po prostu swymi ofiarami.

Aż któregoś dnia, w sprawozdaniu telewizyjnym z jakiegoś przyjęcia, pokazano zdjęcie 

rodziny Carstairsów. I wtedy jeden ze świadków ulicznej kradzieży zgłosił się do komendy i 

zidentyfikował   Roberta   Carstairsa   jako   tego   właśnie   młodego   człowieka,   któremu   ofiara 

wypadku wręczała swój portfel. Na to tylko czekaliśmy.

Komisarz Marły przeczuwał chyba, co może się zdarzyć, bo wysłał aż sześciu ludzi dla 

przeprowadzenia aresztu.

Ale i tych sześciu było za mało. Gdy weszli do domu Carstairsów, coś im się stało. 

Popadli jakby w obłęd, w szał morderczy. Nie zostało to dotąd ujawnione, ale pozabijali się 

nawzajem. W każdym razie wszystkich znaleziono martwych, pozabijanych z broni, jaką nadal 

trzymali w rękach.

background image

To samo zaraz potem zdarzyło się z rodziną Carstairsów, z tą różnicą, że tu wszystko 

wskazywało na zbiorowe samobójstwo.

Z jękiem syren radiolot wpadł na jasno oświetloną ulicę, ale Greer miał uczucie, jakby 

nadal był pogrążony w mroku. Działał w napięciu, ale chłodno i sprawnie. Przypomniał sobie 

okoliczności   śmierci   przybranych   rodziców   Johna   Hallidane:   potworną   tragedię   rodzinną   - 

zamordowanie matki przez własnego męża, który zaraz potem sam się zabił.

Samobójstwo było jakby autografem wypisywanym  przez jego brata na popełnianych 

przez niego przestępstwach.

Greer   aż   nadto   dobrze   rozumiał   ich   mechanizm.   Rozumiał   pokusę   wykorzystywania 

władzy nad ludźmi, a następnie jej nadużywanie. Gdyby się znalazł w zasięgu wpływu brata...

Całe miasto powstało przeciw bratu Greera i teraz dopiero, zbyt późno, zdał on sobie 

sprawę, że i jego władza ma granice. Niewątpliwie mógł się wymknąć z miasta, lecz zawsze 

ścigać go będzie zbrodnicza przeszłość. O ileż prościej sprawić, by Robert Carstairs umarł.

Greer posępnie skinął głową, jakby przytakując swym myślom. Opowieść wydobyta z 

zahipnotyzowanego   policjanta   całkowicie   potwierdziła   własny  pogląd   Greera   na   mechanizm 

myślowy brata.  W dążeniu  do potęgi  bliźniak  opanował najbogatszą  rodzinę  Steeltonu  i do 

ostatka starał się jej trzymać. Lecz teraz ściga go całe miasto.

W komendzie policji dyżurny spojrzał na przybyłych.  Zobaczył  aresztanta i otworzył 

szeroko oczy.

- Tak, ujęliśmy Carstairsa - powiedział jeden z eskorty. - Prowadzimy go do komisarza.

Ruszyli korytarzem, po dwóch z każdej strony i z tyłu, z rewolwerami przyłożonymi do 

jego pleców.

Dyżurny patrzył  za nimi  w  zdumieniu.  Nadal  nie wierzył,  że to Carstairs. Nie mógł 

uwierzyć wobec tego, co wcześniej widział.

A tamci prowadzili go jak gdyby nigdy nic!

Po   chwili   dopiero   dyżurny   uprzytomnił   sobie,   że   nie   powiadomił   komisarza   o   ich 

nadejściu.

Greer czuł  rosnące  napięcie  - chciał  je zwalczyć,  uwolnić mózg  od wszelkiej  myśli, 

utrzymać   tylko   władzę   nad   czterema   otaczającymi   go   ludźmi.   Musi   pilnować,   by   ich   nie 

poprzedziło żadne ostrzeżenie.

Na   zakręcie   korytarza   nakazał   wszystkim   czterem   policjantom   iść   przed   sobą.   Pod 

wpływem jego nakazów przyspieszyli kroku.

Jeszcze chwila, myślał Greer, jeszcze chwila! Nagle ciemność, w jakiej pogrążył się jego 

umysł,   rozjaśnił   oślepiający   blask   -   niczym   żywe   światło.   Uderzało   o   Jego   mózg   coraz 

potężniejszymi falami, jakby chcąc go przeniknąć. Najwyższym wysiłkiem Greer oparł się.

background image

Idący   przed   nim   czterej   policjanci   wchodzili   właśnie   w   drzwi   z   napisem   “Główny 

komisarz”. Greer dostrzegł metalicznie połyskujące biurko i siedzącego za nim w towarzystwie 

dwóch policjantów ogorzałego siwego mężczyznę. Ale za nimi znajdował się jeszcze ktoś. Jak 

gdyby w nieznacznie zniekształcającym lustrze Greer ujrzał samego siebie.

Domysły jego były trafne. Brat zrobił tę właśnie obłędnie logiczną rzecz, jakiej się po 

nim   spodziewał   Greer:   całe   miasto   ścigało   w   tej   chwili   jego   brata,   który   sam   kierował 

pościgiem.

Patrząc mu w twarz, mierząc się z nim umysłem, myślał, czym mogliby być dla siebie, w 

innych okolicznościach. Na sekundę zawahał się z wydaniem rozkazu. Sekunda spóźnienia. Nim 

policjanci,   którymi   władał,   zdążyli   wznieść   rewolwery,   zwaliła   ich   salwa   oddana   przez 

komisarza i jego dwóch towarzyszy. Rozległ się łomot padających ciał.

Po raz trzeci tego wieczoru czas jakby stanął. Greer rzucił się w bok. Na mgnienie oka 

znalazł się poza zasięgiem strzałów. Lecz wiedział, że następna salwa będzie wymierzona w 

niego. Usiłował zawładnąć komisarzem i jego asystą. Z tym samym jednak skutkiem, jakby 

chciał owładnąć mózgami posągów. Ci ludzie byli we władzy nie jego, lecz jego brata.

Słyszał jeszcze, jak w korytarzu zamiera echo poprzedniej salwy, widział wstęgę dymu 

kłębiącego się w drzwiach. Sekundy zdawały się minutami. Znał na wylot zamiary swego brata, 

odczytywał je wprost z jego mózgu. Panowanie nad światem. Tak przecież łatwe do zdobycia. 

Wystarczyło znaleźć się w pobliżu ludzi, którzy mają lub mogą mieć władzę, i tymi ludźmi 

zawładnąć.

Greer zdoła temu zapobiec, jeżeli...

Jeżeli...

Całą mocą zaatakował nagle umysł swego brata, by nad nim zapanować.

Przez chwilę miał wrażenie, że mu się powiodło. Za moment znów, że przegrał! Dwie 

potęgi myślowe usiłowały się nawzajem unicestwić. Greer poczuł, jak drętwieją mu mięśnie, a 

umysł ogarnia ciemność. Najwyższym wysiłkiem zwalczył ją. Grał na zwłokę.

Rozległ się huk wystrzałów. Greer nie potrzebował patrzeć. Czuł, jak umysł jego brata 

zamiera.   Zwalczając   atak   Greera   bliźniak   musiał   uwolnić   ze   swej   władzy   komisarza   i   jego 

asystę.

Przez   głowę   Greera   przemknęła   myśl,   czy   i   on   nie   powinien   zginąć.   On   także   był 

przecież niebezpiecznym potworem. Przed godziną zabił niewinnego człowieka, a teraz stał się 

przyczyną śmierci czterech innych. Prócz tego zniszczył jedyną bliską sobie. istotę, kogoś, z kim 

mógł nawiązać bezpośredni duchowy kontakt. Stracił tę szansę raz na zawsze.

Od strony biurka komisarza doszedł go stłumiony okrzyk zdziwienia. Greer Canarvon 

zrozumiał, że jeżeli chce ujść, musi działać szybko.

background image

Ruszył na spotkanie swego przeznaczenia.

background image

Matheson Richard - Człowiek-encyklopedia

Pewnego dnia Fred Elderman obudził się i stwierdził, że mówi po francusku.

Było to zupełnie niespodziewane. O wpół do siódmej budzik zadzwonił, jak zwykle, i 

oboje z żoną poruszyli się. Fred jeszcze na wpół przytomnie wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek. 

Przez chwilę było cicho.

Potem Eva odrzuciła kołdrę po swojej stronie, a on zrobił to samo po swojej. Spuścił na 

podłogę żylaste nogi i powiedział:

- Bon matin, Eva.

- Czego? - spytała Eva po chwili milczenia.

- Je dis bon matin  - odpowiedział.  Jej nocna koszula zaszeleściła  gwałtownie,  kiedy 

odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

- Coś ty powiedział?

- Powiedziałem tylko dzień...

Fred Elderman spojrzał na żonę zdumiony.

- Co ja mówiłem? - spytał szeptem.

- Powiedziałeś “bon matę” czy coś takiego.

- Je dis bon matin. C’est un bon matin, n’estce pas? Gwałtownym ruchem zakrył dłonią 

usta, a sponad dłoni patrzyły zdumione oczy.

- Fred, co się z tobą dzieje? Powoli odejmował rękę od ust.

- Nie wiem, Eva - powiedział ze strachem i bezwiednym gestem podrapał się w łysinę na 

czubku głowy. - To chyba jakiś... jakiś zagraniczny język.

- Przecież ty nie znasz żadnego obcego języka.

- No właśnie.

Siedzieli tak patrząc na siebie osłupiali. Wreszcie Fred spojrzał na zegar.

- Lepiej się ubierajmy - powiedział.

Eva słyszała, jak śpiewał w łazience Elle fit un fromage, du lait de son mouton, ron, ron, 

du lait de son mouton... ale nie chciała mu przeszkadzać przy goleniu.

Przy porannej kawie Fred znowu wymamrotał coś niezrozumiałego.

- Co? - spytała automatycznie.

- Je dis, que vous dire ceci?

Usłyszał, jak żona głośno przełknęła kawę.

- Chciałem powiedzieć: “co to ma znaczyć?”

- Właśnie, sama chciałabym wiedzieć, co to ma znaczyć. Nigdy przecież nie mówiłeś w 

background image

żadnym obcym języku.

- Wiem - powiedział trzymając w powietrzu kawałek chleba - jaki to może być język?

- Wygląda mi na francuski.

- Francuski? Nie umiem po francusku. Eva wypiła kolejny łyk kawy.

- Umiesz - powiedziała słabym głosem. Fred wpatrywał się nieruchomo w obrus.

- Le diable s’en mele - mruknął. Eva podniosła głos:

- Co ty mówisz, Fred?

Spojrzał na nią zawstydzony.

- Mówię, że to jakieś diabelskie sztuczki.

- Fred, jesteś... - Wyprostowała się na krześle i gwałtownie zaczerpnęła  powietrza.  - 

Tylko nie bluźnij, Fred - powiedziała. - Coś w tym musi być. - I nie słysząc odpowiedzi dodała: - 

Prawda, Fred?

- Chyba tak. Ale...

- Tylko bez ale - ucięła pośpiesznie, jakby się bała przerwać. - Czy jest jakiś powód, 

żebyś nagle, ni z tego ni z owego, zaczął mówić po francusku?

Zaprzeczył niezdecydowanym ruchem głowy.

- W takim razie - ciągnęła zastanawiając się, co teraz powiedzieć - musimy pomyśleć. - 

Popatrzyli na siebie w milczeniu. - Powiedz coś - zdecydowała. - Zobaczymy... - przez chwilę 

szukała słów - zobaczymy, co to właściwie jest - dokończyła cicho.

- Powiedzieć coś?

- Tak. Mów!

- Un gemissement se fit entendre. Les dogues se mettent a aboyer. Ces gants me vont 

bien. Il va sur les quime ans...

- Fred?

- Il fit fabriquer une exacte representation du monstre.

- Fred, przestań! - krzyknęła przestraszona. Głos mu się załamał, wpatrywał się w żonę 

mrugając oczami.

- Co mówiłeś teraz, Fred? - spytała.

- Powiedziałem: “Usłyszano jęk. Dogi zaczęły szczekać. Te rękawiczki pasują na mnie. 

On ma prawie piętnaście lat i...

- I co dalej?

- Kazał zrobić dokładną kopię potwora. Sans meme 1’entamer.

- Co?

- Bez jednego zadraśnięcia - dodał złamanym głosem.

O tej porze na terenie uniwersytetu panował spokój. Tak wcześnie zaczynały się tylko 

background image

wykłady z ekonomii, ale odbywały się one w innym miejscu. Tu było zupełnie cicho. Za godzinę 

chodniki   zapełnią   się   rozgadaną,   roześmianą   zgrają   studentów,   ale   na   razie   było   cicho   i 

spokojnie.

Jednak   Fred   Elderman   wcale   nie   był   spokojny,   kiedy   wędrował   w   stronę   budynku 

administracyjnego. Zostawił osłupiałą Evę w domu i rozmyślał nad swoim problemem po drodze 

do pracy.

Co to jest? Kiedy się to zaczęło? C’est une heure - odpowiedział sobie w myśli.

Gniewnie   potrząsnął   głową.   To   okropne.   Na   próżno   wytężał   umysł,   aby   znaleźć 

odpowiedź na dręczące go pytania. Wszystko to było snem. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, był 

woźnym  na uniwersytecie, nie miał żadnego wykształcenia i prowadził spokojne, zwyczajne 

życie. I nagle pewnego dnia budzi się mówiąc płynnie po francusku.

Po francusku.

Zatrzymał  się jak wryty i stał na przenikliwym  październikowym  wietrze, patrząc na 

kopułę Pałacu Jeremy. Wczoraj wieczorem sprzątał sale seminarium francuskiego. Czy to może 

mieć coś wspólnego...?

Nie, to śmieszne. Ruszył przed siebie mrucząc bezwiednie pod nosem:

- Je suis, tu es, U est, elle est, nous sommes, vous etes...

Dziesięć po ósmej wszedł do pomieszczeń wydziału historycznego, aby naprawić kran 

przy umywalce. Pracował dokładnie godzinę i siedem minut, po czym  spakował narzędzia i 

skierował się do wyjścia.

- Dzień dobry - pozdrowił po drodze profesora.

- Dzień dobry, Fred - odpowiedział profesor.

Fred Elderman wyszedł do hallu, myśląc, jakie to niezwykłe, że dochody Ludwika XVI, 

uzyskiwane  z  tych  samych  podatków,  były   o sto  trzydzieści   milionów  luidorów  wyższe   od 

dochodów  Ludwika XV  i że wartość eksportu wynosząca  w 1720 roku sto sześć milionów 

podskoczyła do stu dziewięćdziesięciu dwóch milionów w 1746, i że...

Nagle   zdał   sobie   sprawę   ze   swoich   myśli   i   zatrzymał   się   wpół   kroku   z   wyrazem 

zdziwienia na twarzy.

Tego ranka odwiedził jeszcze wydział fizyki i chemii, anglistyki i historii sztuki.

Knajpa “Pod wiatrakiem”  mieściła  się w pobliżu głównej ulicy.  Fred chodził  tam w 

każdy poniedziałek, środę i piątek, aby wypić kilka piw i pogawędzić z przyjaciółmi - Harrym 

Bullardem, kierownikiem kręgielni Hogana, i Lou Peacockiem, który pracował na poczcie i był 

zamiłowanym ogrodnikiem.

Kiedy   tego   wieczoru   Fred   przekroczył   próg   tonącej   w   półmroku   sali,   można   było 

usłyszeć, jak mówił sam do siebie:

background image

- Je  connais   tous  ces   brayes   gens   - Fred  rozejrzał  się  dokoła  z  wyrazem   skruchy.  - 

Chciałem powiedzieć... - mruknął, ale nie dokończył.

Harry   Bullard   pierwszy   zobaczył   go   w   lustrze.   Odwracając   głowę,   osadzoną   na 

masywnej szyi, powiedział:

- Chodź, Fred. Tu dają pić - a do barmana: - Nalej pan dla pana starszego - i zaśmiał się.

Fred podszedł do baru i po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się. Peacock i Bullard 

przywitali się z nim, a barman postawił przed nim pieniący się kufel.

- Co nowego, Fred? - spytał Harry. Fred otarł wąsy z piany.

- Niewiele - odparł, nie mogąc  się. zdecydować na to, by im opowiedzieć  o swoich 

kłopotach.

Obiad w towarzystwie Evy też był męką - nie kończącym się komentarzem na temat 

Wojny   Trzydziestoletniej,   Wielkiej   Karty   i   życia   prywatnego   Katarzyny   Wielkiej.   Był 

zadowolony, kiedy wreszcie o wpół do ósmej mógł wyjść z domu, mrucząc na pożegnanie: Bon 

nnit, ma chere.

- A co u ciebie? - spytał z kolei Bullarda.

- Malowaliśmy dzisiaj kręgielnię. Kolejna zmiana dekoracji.

- Naprawdę? - powiedział Fred. - W wypadku gdy posługiwanie się barwnym woskiem 

było niedogodne, malarze starożytnej Grecji i Rzymu używali tempery, to jest farb łączonych za 

pomocą takich środków, jak...

Fred przerwał nagle. Zapanowała cisza.

- Jak? - spytał Harry Bullard. Fred nerwowo przełknął ślinę.

- Nic - powiedział pośpiesznie. - Ja tylko... - Zajrzał w bursztynową głębię kufla. - Nic 

takiego - powtórzył.

Bullard popatrzył na Peacocka, który wzruszył ramionami.

- Jak tam twoje kwiaty w oranżerii, Lou? - powiedział Fred, żeby zmienić temat. Mały 

Lou kiwnął głową.

- Doskonale.

-   To   dobrze   -   powiedział   Fred   i   również   skinął   głową.   Vi   sono   piu   di   cinquanta 

bastimenti m porto.

-   Co   to   znaczy?   -   spytał   Lou   drapiąc   się   w   ucho.   Fred   zachłysnął   się   pośpiesznie 

połkniętym piwem.

- Nic - powiedział.

- Nie, co tam powiedziałeś?  - nalegał  Harry z uśmiechem,  jakby oczekiwał  dobrego 

kawału.

-   Ja...   powiedziałem,   że   w   porcie   jest   przeszło   pięćdziesiąt   okrętów   -   wyjaśnił   Fred 

background image

niechętnie. Uśmiech znikł z twarzy Harry’ego.

- W jakim porcie?

Fred starał się nadać głosowi naturalne brzmienie.

- To taki kawał, który dziś usłyszałem, tylko że zapomniałem zakończenia.

- Aha - Harry spojrzał na Freda i zajął się kuflem. Przez chwilę pili w milczeniu. Potem 

Lou zwrócił się do Freda:

- Skończyłeś już robotę na dzisiaj?

- Nie, muszę jeszcze sprzątnąć na matematyce.

- Szkoda - westchnął Lou.

Fred w zamyśleniu otarł wąsy i pod wpływem nagłego impulsu powiedział:

- Co byś zrobił, gdybyś obudził się któregoś dnia mówiąc po francusku?

- A komu się to zdarzyło? - zapytał Harry mrużąc oczy.

- Nikomu - powiedział Fred pośpiesznie. - Ale przypuśćmy... Przypuśćmy, że ktoś umie 

rzeczy, których się nigdy nie uczył. Rozumiecie? Po prostu umie. Jak gdyby zawsze były w jego 

umyśle i nagle je odnalazł.

- O jakich rzeczach mówisz, Fred? - spytał Lou.

-   No,   na   przykład...   historia.   Różne   języki.   Wiadomości   o   książkach   i   obrazach,   o 

atomach i chemii. - Wzruszył ramionami. - Różne takie...

- Nie rozumiem cię, przyjacielu - powiedział Harry, tracąc ostatecznie nadzieję na kawał.

- To znaczy, że wie rzeczy, których się nigdy nie uczył? - spytał Lou. - O to ci chodzi?

Było coś w ich głosach - jakieś niedowierzanie, rezerwa, podejrzliwość.

Fred przeciął dyskusję:

- Tak mi tylko przyszło do głowy. A zresztą nie ma o czym mówić.

Wypił   tylko   jedno   piwo   tego   wieczoru   i   poszedł   posprzątać   salę   po   wykładzie 

matematyki.

Zamiatając i wycierając kurze przez cały czas zastanawiał się, co się z nim dzieje. Kiedy 

wreszcie wrócił do domu późnym wieczorem, stwierdził, że Eva czeka na niego w kuchni.

- Chcesz kawy, Fred? - spytała.

- Z przyjemnością. - Eva wstała. - Nie trzeba, s’accomodi, lo pręgo - wyrwało mu się. 

Spojrzała na niego ponuro.

-   Chciałem   powiedzieć   -   przetłumaczył   -   siedź,   sam   sobie   wezmę.   Przy   kawie   Fred 

opowiadał żonie o swoich kłopotach.

- W żaden sposób nie mogę tego zrozumieć, Eva. To mnie... przeraża. Wiem tyle rzeczy, 

o których nigdy nie słyszałem. Nie mam pojęcia, skąd się to bierze... najmniejszego pojęcia. - 

Zacisnął wargi. - Ale wiem mnóstwo rzeczy, to pewne.

background image

- Już nie tylko francuski? - spytała.

Potrząsnął głową.

- Więcej. Dużo więcej - powiedział zmartwiony.  Podniósł wzrok znad filiżanki. - Na 

przykład... posłuchaj tego: największy postęp w uzyskiwaniu szybkich  cząsteczek osiągnięto 

wykorzystując   stosunkowo   niewielkie   napięcie   i   wielokrotne   przyśpieszenie.   W   większości 

urządzeń naładowane cząsteczki nabierają prędkości poruszając się po orbitach kołowych lub 

spiralnych, przy zastosowaniu... Słuchasz mnie?

Widział, jak nerwowo przełknęła ślinę.

- Słucham.

-   ...przy   zastosowaniu   pola   magnetycznego.   Przyśpieszenie   można   uzyskać   różnymi 

sposobami. W tak zwanym betatronie Kersta i Serbera...

- Co to znaczy, Fred? - przerwała.

- Nie wiem - powiedział bezradnie. - To tylko słowa, które są w mojej głowie. Rozumiem 

wszystko, kiedy mówię w obcym języku. Ale to...?

Eva załamała ręce i zatkała.

- To coś niedobrego - powiedziała. Przyglądał jej się przez chwilę.

- Dlaczego tak myślisz?

- Nie wiem, Fred - powiedziała cicho i potrząsnęła głową. - Po prostu nie wiem.

Kiedy obudziła się w środku nocy, usłyszała, jak Fred mruczy przez sen:

- W badaniach teoretycznych stosowane są logarytmy naturalne, zwane też logarytmami 

Nepera albo hiperbolicznymi.

- Fred, śpij - powiedziała zdenerwowana.

- Podstawą logarytmów naturalnych jest liczba e = 2,71828...

Szturchnęła go łokciem.

- Śpij, Fred.

- Co? - Fred jęknął i przewrócił się na drugi bok. W ciemności słyszała, jak na wpół 

przytomny poprawia sobie poduszkę.

- Fred? - powiedziała cicho.

- Co?

- Lepiej idź do doktora Boone’a jutro rano.

Fred westchnął głęboko.

- Ja też tak myślę.

W piątek rano, kiedy otworzył drzwi do poczekalni doktora Boone’a, przeciąg porwał 

papiery ze stołu pielęgniarki.

- Och - powiedział ze skruchą. - La chiedo scusa. Non vale la pena.

background image

Panna   Agnes   McCarthy   pracowała   przez   siedem   lat   u   doktora   Boone’a   i   nigdy   nie 

słyszała, żeby Fred Elderman choć raz przemówił w obcym języku. Dlatego teraz wytrzeszczyła 

oczy ze zdziwienia.

- Co pan powiedział? - spytała.

Fred z wysiłkiem zmusił się do uśmiechu.

- Nic, proszę pani.

W odpowiedzi panna McCarthy uśmiechnęła się bardzo sucho.

- Niestety, doktor nie mógł przyjąć pana wczoraj...

- Nic nie szkodzi.

- Zaraz doktor będzie wolny.

Wkrótce Fred siedział przy biurku, na wprost masywnej postaci doktora Boone’a, który 

odchylając się w fotelu, pytał:

- Co wam dolega, Fred? Fred opowiedział o swoim zmartwieniu. W miarę jego opowieści 

kordialny uśmiech stopniowo znikał z twarzy doktora.

- Naprawdę? - spytał. Fred ponuro skinął głową.

- Je me laisse conseiller.

Doktor Boone uniósł krzaczaste brwi.

- Francuski - powiedział. - Co to znaczy? Fred przełknął ślinę.

- Powiedziałem, że chcę się poradzić.

- O, psiakrew! - zaczął doktor Boone wyciągając dolną wargę. - Niech to diabli. - Wstał i 

obmacał starannie głowę Freda.

- Nie uderzyliście się ostatnio w głowę?

- Nie, panie doktorze.

-  Hmm.  -  Doktor  Boone  opuścił   ręce.   -  Nie  wyczuwam  żadnych  guzów  ani   śladów 

obrażeń. Spróbujemy prześwietlenia.

Prześwietlenie również niczego nie wykazało. Obaj siedzieli teraz w gabinecie i naradzali 

się.

- Trudno w to uwierzyć - mówił doktor kręcąc głową. Fred westchnął ciężko. - No, nie 

trzeba się tym  w każdym  razie przejmować. To nie jest powód do rozpaczy.  Możecie teraz 

występować w teleturniejach.

Fred nerwowym ruchem pogładził wąsy.

- Ale to nie ma sensu. Dlaczego tak się dzieje? Ja się tego boję, doktorze.

- Nonsens, Fred. Nonsens. Fizycznie  jesteście w doskonałej  kondycji. Macie końskie 

zdrowie. Za to ręczę.

- A co z moim... - Fred zawahał się - z moją głową? Doktor Boone uśmiechnął się 

background image

pocieszająco. - O to też możecie być spokojni. Nie widzę powodu do zmartwienia. - Uderzył 

dłonią o blat biurka. - Zresztą pomyślę o tym,  Fred. Poradzę się kolegów. Zastanowimy się 

wspólnie i dam wam znać. Dobra? Odprowadził Freda do drzwi.

- A na razie nie przejmujcie się tym. Naprawdę nie widzę powodu do zmartwienia.

Jednak   sam   doktor   Boone   wyglądał   na   zmartwionego,   kiedy   w   kilka   minut   później 

nakręcał numer telefonu.

- Fetlock? Mam coś, co cię zainteresuje.

Tego wieczoru Fred zaszedł do knajpy “Pod wiatrakiem” raczej z przyzwyczajenia niż 

wiedziony pragnieniem. Eva chciała, żeby został w domu i odpoczął; sądziła, że to wszystko z 

przepracowania, ale Fred stwierdził stanowczo, że czuje się doskonale, i wyszedł mrucząc na 

pożegnanie Au revoir.

Przywitał się z Harrym Bullardem i Lou Peacockiem przy barze i wypił swój pierwszy 

kufel   w   milczeniu,   podczas   gdy   Harry   wyjaśniał   wszystkim,   dlaczego   nie   powinni   w 

nadchodzących wyborach głosować na Milforda Carpentera.

- Powiadam wam, że ten facet ma prywatne połączenie z Moskwą. Kilku takich jak on we 

władzach i jesteśmy załatwieni. - Harry spojrzał na Freda, zadumanego nad piwem.

- Co cię trapi, staruszku? - zapytał klepiąc go po ramieniu.

Fred opowiedział przyjaciołom wszystko tak, jakby opowiadał im o jakiejś chorobie.

Lou Peacock patrzył z niedowierzaniem.

- Więc o to ci wtedy chodziło? Fred przytaknął.

- A nie robisz ty z nas przypadkiem wariatów? - powiedział Harry. - Naprawdę wiesz 

wszystko? Jego twarz przybrała chytry wyraz. - A co będzie, jeśli cię spytam o coś, czego nie 

wiesz?

- Będę szczęśliwy - powiedział ponuro Fred. Harry uśmiechnął się.

- Dobra. Nie będę cię pytał o atomy - czy związki chemiczne i inne takie rzeczy. Chcę 

tylko, żebyś mi opowiedział o okolicy między moim rodzinnym Au Sable i Tarvą. - Zadowolony 

z siebie uderzył dłonią o kontuar.

W oczach Freda przez chwilę zabłysła nadzieja, ale zaraz twarz mu się wydłużyła i zaczął 

recytować z miną nieszczęśnika.

- Z Au Sable do Tarvy droga prowadzi przez tereny porosłe niegdyś borem sosnowym, na 

których  obecnie rosną lasy mieszane. Po wycięciu lasów przez wiele lat głównym  zajęciem 

okolicznej ludności był zbiór jagód.

Harry słuchał z otwartymi ustami.

- Ponieważ jagody rosną najlepiej na pogorzeliskach, zbieracze celowo wzniecali pożary, 

które niejednokrotnie wyrządzały poważne straty.

background image

- To jest bezczelne kłamstwo! - powiedział Harry wojowniczo.

Fred spojrzał na niego zdziwiony.

- To świństwo opowiadać ludziom takie bzdury. I on to nazywa znajomością okolicy!

- Ja tego nie powiedziałem - bronił się Fred. - To jest tak, jakbym... jakbym to skądś 

wyczytał.

- Tak? - Harry nerwowo bawił się kuflem,

- Więc naprawdę wiesz wszystko? - spytał Lou, trochę dlatego, żeby zmienić temat, a 

trochę z rzeczywistej ciekawości.

- Zdaje się, że tak - odpowiedział Fred.

- To nie jest żaden... kawał? Fred potrząsnął głową.

- Żaden.

Lou Peacock zastanawiał się chwilę.

- Co możesz mi powiedzieć na przykład o pomarańczowych różach?

Przez moment twarz Freda miała bezmyślny wyraz, ale zaraz zaczął mówić:

-   Pomarańczowy   nie   jest   kolorem   podstawowym,   powstaje   z   połączenia   kolorów 

różowego i czerwonego o różnej intensywności - z żółtym. Do czasu wyhodowania odmiany 

Pernatia   róże   pomarańczowe   były   niezwykle   rzadkie.   Wszystkie   gatunki   o   kwiatach 

pomarańczowych, morelowych, chamois i koralowych mają tendencję do odcienia różowego. 

Niektóre osiągają wspaniały i rzadki odcień Cmsse de Nymphe Emue.

Lou Peacock słuchał w niemym podziwie.

Harry Bullard dyszał ciężko.

- A co wiesz o Carpenterze? - spytał zaczepnie.

- Carpenter Milford urodzony w roku 1898 w Chicago...

- Zostaw to - przerwał mu Harry - to mnie nie ciekawi. On jest komunistą i to wystarczy.

- W kampanii politycznej - ciągnął Fred nie mogąc się zatrzymać - odgrywa rolę wiele 

czynników, takich jak osobowość kandydata, stanowisko prasy i grup ekonomicznych, tradycje, 

wyniki badania opinii publicznej itp.

- A ja wam mówię, że to komunista! - stwierdził Harry podnosząc głos.

- O ile pamiętam, sam głosowałeś na niego ostatnim razem - wtrącił Lou.

- Nieprawda! - ryknął Harry czerwieniąc się. Fred Elderman znów miał nieobecny wyraz 

twarzy.

-   Wiara   w   prawdziwość   wydarzeń,   które   nigdy   nie   miały   miejsca,   jest   schorzeniem 

pamięci znanym pod nazwą patologicznego kłamstwa lub mitomanii.

- Nazywasz mnie kłamcą, tak?

- Mitoman różni się od zwykłego kłamcy tym, że sam wierzy święcie w to, co mówi...

background image

- Na litość boską, kto ci tak podbił oko? - spytała Eva, kiedy wrócił do domu. - Chyba się 

nie biłeś... W twoim wieku...

Na widok jego miny przerwała jednak wyrzuty i podbiegła do lodówki. Kazała mu usiąść 

i   przyłożyła   mu   do   oka   kawałek   surowej   wołowiny,   podczas   gdy   Fred   opowiadał,   co   się 

zdarzyło.

- On jest cham - powiedziała Eva - zwykły cham!

- Wcale nie mam do niego pretensji - zaprotestował Fred. - To ja go obraziłem. Sam już 

nie wiem, co mówię. Jestem... wszystko mi się plącze.

Eva spojrzała z góry na jego przygarbioną postać, na bezradny wyraz twarzy.

- Czy doktor Boone zrobi coś, żeby ci pomóc?

- Nie wiem.

Pół godziny później, wbrew radom żony, Fred wraz z drugim woźnym poszedł sprzątać 

bibliotekę. W momencie, kiedy przekraczał próg wielkiej sali, jęknął, przycisnął ręce do skroni i 

upadł na kolana szepcząc: “Moja głowa! Moja głowa!”

Dopiero   po   dłuższym   odpoczynku   ból   głowy   ustąpił.   Fred   siedział   nieruchomo, 

wpatrując się w klepki parkietu z takim uczuciem, jakby wytrzymał dwadzieścia dziewięć rund z 

mistrzem świata wagi ciężkiej.

Rano przyszedł Fetlock. Arthur B. Fetlock, kierownik katedry psychologii. Był to niski, 

tęgi   mężczyzna   w   słomkowym   kapeluszu   i   płaszczu   w   kratę.   Nadszedł   szybkim   krokiem, 

wskoczył   po   stopniach   ganku   i   gwałtownym   ruchem   nacisnął   guzik   dzwonka.   Czekając   na 

otwarcie drzwi, sapał niecierpliwie i zacierał dłonie. - Słucham - powiedziała Eva otwierając. 

Profesor Fetlock wyjaśnił cel swojej wizyty.  Nie zauważył  przy tym,  jak zmienił  się wyraz 

twarzy   Evy,   kiedy   usłyszała   o   jego   specjalności.   Upewniwszy   się,   że   profesor   przybywa   z 

polecenia doktora Boone’a, Eva poprowadziła go na górę.

- Jest jeszcze w łóżku. Wczoraj miał atak.

- Tak? - zdziwił się gość.

Kiedy wreszcie profesor Fetlock został sam na sam z woźnym, zasypał go lawiną pytań. 

Fred siedział w łóżku, obłożony poduszkami, i odpowiadał najlepiej, jak umiał.

- Ten atak... - spytał Fetlock - jak to się stało?

- Nie wiem, panie profesorze. Wszedłem do biblioteki i... jakby tona cementu spadła mi 

na głowę. Nie, raczej wpadła do głowy.

- Zadziwiające. A ta wiedza, którą pan ostatnio zdobywa... Czy zauważył pan jej wzrost 

po wizycie w bibliotece?

Fred skinął głową.

- Tak, wiem teraz więcej niż przedtem. Profesor zastanawiał się chwilę.

background image

- Książka Pela o języku. Dział 9B, numer 429.2, o ile pamiętam. Czy może pan coś z niej 

zacytować?

Fred spojrzał nieprzytomnie, ale zaraz znalazł właściwe słowa.

- Leibniz pierwszy wysunął teorię rozwoju języka z pierwotnych dźwięków. W pewnym 

sensie był on prekursorem...

- Dziękuję, dziękuję - przerwał mu Fetlock. - Przypuszczalnie przypadek spontanicznej 

telepatii połączonej z jasnowidztwem.

- Więc co mam robić?

- Telepatia, panie Elderman, telepatia!  Wygląda  na to, że zapamiętuje  pan zawartość 

każdej książki lub umysłu, w pobliżu których pan się znajduje. Pracuje pan w sekcji francuskiej i 

zna   pan   francuski.   Pracuje   pan   na   matematyce   i   może   pan   cytować   liczby,   tablice,   prawa. 

Podobnie ze wszystkimi innymi naukami, przedmiotami i ludźmi. Tylko dlaczego.

- Causa qua re - mruknął Fred. Profesor Fetlock chrząknął dziwnie.

- Tak, ja też chciałbym wiedzieć... o co chodzi.

- Jak to się dzieje, że mogę zapamiętać  tyle rzeczy - spytał Fred przybity.

- To proste. Widzi pan, żaden człowiek nie wykorzystuje w pełni możliwości mózgu, 

który wciąż jeszcze zachowuje ogromny potencjał. Prawdopodobnie to, co się dzieje z panem, 

jest właśnie uruchomieniem tych potencjalnych rezerw.

- Ale jak to jest?

-   Spontaniczny   przejaw   telepatii   i   jasnowidztwa   plus   absolutna   pamięć.   -   Doktor 

gwizdnął cicho. - Zadziwiające. Rzeczywiście zadziwiające. No, to ja już pójdę.

- Ale co ja mam robić? - spytał błagalnie Fred.

- Cieszyć się z tego - powiedział profesor radośnie. To naprawdę wspaniały dar natury. 

Czy   nie   zechciałby   pan   spotkać   się   z   grupą   moich   kolegów   z   wydziału?   Oczywiście 

nieoficjalnie.

- Ale...

- Oni powinni to zobaczyć, koniecznie. Muszę napisać artykuł do “Przeglądu”.

- Ale co to wszystko znaczy, profesorze? - pytał Fred drżącym głosem.

- Zastanowimy się. Proszę być dobrej myśli. To jest prawdziwa rewelacja. Jedyny w 

swoim rodzaju przypadek. Nieprawdopodobne! - Profesor cmoknął z podziwu. - Nie do wiary!

Po wyjściu profesora Fred siedział zgnębiony do reszty.  Więc nic się nie da zrobić! 

Trzeba będzie nadal wyrzucać z siebie nie kończący się potok niezrozumiałych słów i głowić się 

po nocach, co to wszystko ma znaczyć. Profesor był zachwycony, być może to podniecająca 

przygoda  intelektualna dla ludzi z zewnątrz. Dla niego był  to przygnębiający i przerażający 

wypadek.

background image

Dlaczego? Dlaczego? Było to pytanie, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi i przed 

którym nie mógł uciec.

Gdy tak rozmyślał, weszła Eva. Fred spojrzał na nią i uniósł się w łóżku.

- Co mówi profesor? - spytała z napięciem.

Kiedy jej opowiedział, zareagowała podobnie jak on.

- I to wszystko?  Cieszyć  się?  - gniewnie  zacisnęła  usta.  - I po to doktor  Boone go 

przysłał?

Fred potrząsnął głową w milczeniu. Na jego twarzy malował się taki strach i bezradność, 

że Eva w przypływie wzruszenia pogłaskała go po twarzy.

- Boli cię głowa, kochanie? - spytała.

- Boli mnie w środku - powiedział i chrząknął. - Jeśli traktować mózg jako tkankę, która 

tylko w niewielkim stopniu daje się ściskać otoczoną dwoma zmiennymi  faktorami - krwią, 

którą zawiera, i płynem mózgowo-rdzeniowym, który ją otacza i wypełnia komory wewnątrz 

mózgu - to otrzymamy... Nagle głos mu się załamał, zaczął drżeć cały.

- Boże, zlituj się nad nami - szepnęła Eva.

- Jak mówi Sextus Empiricus w swoich “Argumentach przeciwko wierze w Boga”, ci, 

którzy utrzymują z całą pewnością, że Bóg istnieje, grzeszą brakiem pokory, gdyż...

- Fred, przestań!

Fred spojrzał na żonę nieprzytomnym wzrokiem.

- Fred, ty chyba... sam nie wiesz, co mówisz? - Tak. Nigdy nie wiem, co mówię. Ja 

tylko... Evo, powiedz, co się ze mną wyrabia?

Eva ścisnęła go mocno za rękę.

- Wszystko będzie dobrze, Fred. Proszę cię, nie przejmuj się.

Ale on się przejmował, gdyż mimo całej tej skomplikowanej wiedzy wypełniającej jego 

umysł pozostał sobą - prostym, niczego nie rozumiejącym, przestraszonym człowiekiem.

Dlaczego tak się działo? Jakby był gąbką nasiąkniętą wiedzą - aż do momentu, kiedy nie 

będzie w niej wolnego miejsca i gąbka trzaśnie.

W poniedziałek rano na uniwersytecie zatrzymał go profesor Fetlock.

-   Elderman,   rozmawiałem   o   panu   z   kolegami,   nie   mogą   się   doczekać,   żeby   pana 

zobaczyć. Czy mógłby pan przyjść dzisiaj po południu? Jeśli potrzeba, zwolnię pana z pracy.

Fred spojrzał tępo na ożywione oblicze profesora.

- Dobrze, przyjdę - powiedział.

- Wspaniale. A więc o wpół do piątej w moim gabinecie.

- Dobrze.

- I jeszcze jedno. Jeśli można, chciałbym prosić, żeby pan się przeszedł po uczelni - po 

background image

wszystkich gmachach.

Kiedy się rozstali, Fred poszedł do piwnicy schować narzędzia.

O wpół do piątej otworzył masywne drzwi wydziału nauk psychologicznych. Stanął w 

drzwiach, czekając cierpliwie, aż ktoś z licznie zebranych pracowników naukowych go zobaczy. 

Profesor Fetlock pośpieszył mu naprzeciw.

- Pan Elderman, proszę, proszę.

- Panie profesorze, czy doktor Boone coś panu mówił? - spytał Fred. - Chodzi mi o...

- Nie, nic nowego. Proszę się nie obawiać, załatwimy to jakoś. A teraz proszę tu stanąć. 

Chcę pana przedstawić. Panie i panowie, proszę o uwagę!

Po prezentacji Fred stał pośrodku gabinetu; mimo bicia serca i zdenerwowania starał się 

opanować.

-   Czy   zrobił   pan,   jak   prosiłem?   -   spytał   Fetlock   głośno.   -   Odwiedził   pan   wszystkie 

wydziały?

- Tak jest.

- Doskonale. - Profesor Fetlock kiwnął głową znacząco.  - Wyobraźcie sobie, panie i 

panowie, że cała suma wiedzy naszego uniwersytetu mieści się w głowie jednego człowieka! 

Wśród zebranych przebiegł szmer niedowierzania.

- To  nie  są  żarty  - powiedział  Fetlock.   - Państwo mogą   sami   się przekonać.   Proszę 

zadawać pytania.

Fred Elderman stał pośród ciszy, która nagle zapanowała, i myślał o tym, co przed chwilą 

powiedział profesor Fetlock. Wiedza całego uniwersytetu jest w jego głowie. To znaczy, że nic 

już więcej do niej nie wejdzie.

Co będzie dalej?

Posypały się pytania - odpowiadał drewnianym, monotonnym głosem.

- Co się stanie ze Słońcem za piętnaście milionów lat?

- Jeśli natężenie promieniowania utrzyma się na obecnym poziomie, to w ciągu piętnastu 

milionów lat cała masa Słońca przekształci się w energię.

- Co to jest tonacja?

- Jest to podstawa harmoniczna utworu muzycznego, oparta na harmonice funkcyjnej, 

wyznaczona przez akord foniczny gamy, której dźwięki stanowią główny materiał melodyczny i 

harmoniczny utworu...

Wiedza całego uniwersytetu w jego głowie!

- Pięć porządków architektury rzymskiej.

- Toskański, dorycki, koryncki, joński i kompozytowy.  Toskański jest uproszczeniem 

stylu doryckiego, dorycki zachowuje tryglify, koryncki charakteryzuje się...

background image

Nie   ma   rzeczy,   której   by   nie   wiedział.   Wszystko   zostało   wtłoczone   w   jego   mózg. 

Dlaczego?

- Co to są mieszaniny buforowe?

-   Są   to   mieszaniny   wodnych   roztworów   słabych   kwasów   z   solami   tych   kwasów, 

wykazujące ściśle określone wartości PH. Wartości te praktycznie nie ulegają zmianie podczas 

rozcieńczania, a nawet po dodaniu małych ilości mocnych kwasów.

Dlaczego?

- Jak będzie po francusku “przed chwilą”?

- Il ny a qu’un instant.

Napięcie wśród zebranych rośnie. Pytania są prawie wykrzykiwane.

- Co jest przedmiotem literatury?

-   Przedmiotem   literatury   są   idee,   ponieważ   zajmuje   się   ona   człowiekiem   w 

społeczeństwie, a więc przedmiotem jej są...

Dlaczego?

- Przepis o umieszczaniu światła sygnalizacyjnego na masztach parowców. - Śmiech na 

sali.

- Parowiec winien mieć na przednim maszcie lub - jeśli nie ma masztu - na przedniej 

części pokładu jasną latarnię koloru białego, skonstruowaną tak, aby...

Nikt się nie śmieje. Znowu pytania.

- Jak odbywa się start rakiety trzystopniowej?

- Rakieta trzystopniowa startuje pionowo i dopiero później tor jej odchyla się w kierunku 

wschodnim. Zwrot następuje na wysokości...

- Kto to był hrabia Bernadotte?

- Jakie są produkty uboczne rafinacji nafty?

- Jakie miasto jest...

- Jak można...

- Co to jest...

- Kiedy....

A   kiedy   już   odpowiedział   na   wszystkie   pytania,   w   gabinecie   zapanowała   wielka, 

przygniatająca cisza. Fred stał nieruchomo; w głowie zaczynało mu coś świtać.

Nagle zadzwonił telefon i wszyscy drgnęli.

Słuchawkę podniósł profesor Fetlock.

- To do pana, Elderman.

Fred podszedł do telefonu i wziął słuchawkę.

- Fred? - był to głos Evy.

background image

- Oui.

- Co?

-   Przepraszam.   Chciałem   powiedzieć,   że   to   ja.   Na   drugim   końcu   przewodu   usłyszał 

westchnienie.

- Martwiłam się, dlaczego nie wracasz, więc zadzwoniłam i Charlie powiedział mi... Fred 

powiedział żonie o zebraniu.

- Ach tak, a przyjdziesz na kolację? Powoli narastało w nim zrozumienie.

- Postaram się, Eva. Chyba zdążę.

- Martwiłam się, Fred.

- Niepotrzebnie się martwisz.

W tym momencie dotarł do jego świadomości rozkaz. Ze słowami: “Do widzenia, Eva” 

odłożył słuchawkę.

- Muszę już iść - powiedział do Fetlocka. Nie słyszał dobrze, co mu odpowiedziano. 

Słowa, przejście  z gabinetu  do hallu  - wszystko  to przesłoniła  nagła,  niepokonana  potrzeba 

wydostania się na zewnątrz. Twarze pytających pozostały w tyle, szedł szybko poprzez hali w 

stronę wyjścia, a ten pośpiech, podobnie jak poprzednie jego odpowiedzi, był nie umotywowany 

i niezrozumiały. Coś nim kierowało. Wtedy mówił nie rozumiejąc swoich słów - teraz szedł w 

stronę wyjścia nie wiedząc dlaczego. Prawie biegł, z trudem łapiąc oddech. Rozkaz brzmiał: 

“Chodź. Już czas”.

Tyle faktów - kogo to wszystko mogło interesować? Prawie cała wiedza Ziemi.

Wiedza Ziemi....

Kiedy wybiegł na schody prowadzące w ciemność wcześnie zapadającego zmierzchu, 

ujrzał   migotliwe,   niebieskawe   światło   na   niebie.   Jego   promień   biegł   ponad   drzewami   i 

budynkami wprost na niego.

Stał jak wryty, patrząc w górę, i wtedy zrozumiał ostatecznie, dlaczego zdobył całą tę 

ogromną wiedzę.

Białobłękitny snop światła zbliżał się do niego z przenikliwym świstem. W ciemnościach 

rozległ się krzyk dziewczyny.

“Życie na innych planetach jest nie tylko możliwe, ale wysoce prawdopodobne” - była to 

ostatnia myśl, jaka przebiegła jego umysł.

Potem światło dotarło do niego i wróciło tą samą drogą do swego źródła - jak błyskawica 

bijąca z piorunochronu w chmurę burzową - pozostawiając go w strasznej ciemności.

Na   terenie   uniwersytetu   znaleziono   błąkającego   się   starego   człowieka.   Ponieważ   nie 

odpowiadał na pytania, przeszukano mu kieszenie; znaleziono nazwisko i adres i odwieziono go 

do domu.

background image

W rok później, kiedy znowu nauczył się mówić, wypowiedział swoje pierwsze niepewne 

słowa. Powiedział je którejś nocy do żony, kiedy zastała go w łazience z gąbką w ręku.

- Fred, co ty tu robisz?

- Zostałem wyciśnięty - powiedział.

background image

O’Donnevan Finn - Bezgłośny pistolet

(Robert Sheckley)

Czy to trzasnęła gałązka? Dixon obejrzał się - odniósł wrażenie, że jakiś ciemny kształt 

znikł  w  podszyciu.  Zamarł  w  bezruchu, wpatrując się  w głąb  lasu. Ale wszędzie  panowało 

zupełne, całkowite milczenie. Wysoko nad głową jakiś drapieżny ptak szybował prawie bez 

ruchu i wyczekujący, pełen nadziei, rozglądał się po spalonym słońcem krajobrazie.

Nagle, wśród krzewów, rozległ się cichy, niecierpliwy kaszel.

Dixon zrozumiał, że jest śledzony. Dotąd nie był tego pewien. Ale obecnie już wiedział, 

że   niewyraźne,   słabo   widoczne   kształty   są   rzeczywistością.   Z   początku   pozwoliły   mu   iść 

samemu  dróżką wiodącą do stacji sygnalizacyjnej  i tylko  przyglądały się czujnie, jakby coś 

rozważając. Obecnie były gotowe do działania.

Wydobył broń z kabury, sprawdził bezpiecznik, schował z powrotem i podjął wędrówkę.

Znów rozległo się kaszlnięcie. Coś szło cierpliwie jego śladem, czekając zapewne, aż 

opuści busz i wejdzie do lasu. Dixon uśmiechnął się sam do siebie.

Nic mu nie mogło zagrażać. Miał przecież broń.

Bez   niej   nie   oddaliłby   się   tak   znacznie   od  statku   kosmicznego.   Nie   można   przecież 

włóczyć się po obcej planecie. Lecz nie dotyczyło to Dixona. Na biodrze czuł broń doskonałą, 

zabezpieczającą zupełnie i całkowicie przed wszystkim, cokolwiek chodzi, pełza, lata czy pływa.

Ostatnie słowo w zakresie broni ręcznej, najznakomitszy środek obrony osobistej.

Znów spojrzał za siebie. O jakieś pięćdziesiąt kroków za nim posuwały się trzy bestie. Z 

odległości wyglądały na psy czy hieny. Naszczekując, wolno posuwały się naprzód.

Dixon sięgnął po broń, ale postanowił na razie wstrzymać się z jej użyciem. Będzie na to 

dość czasu, kiedy

bestie się zbliżą.

Alfred   Dixon  był   niski,   krępy,   szeroki   w   ramionach,   mocno   zbudowany.   Miał   jasne 

włosy   i   jasne   wąsiki,   zakręcone   na   końcu   do   góry.   Wąsiki   te   nadawały   jego   opalonej, 

zawadiackiej twarzy wyraz szczerości. Stałym jego miejscem pobytu były szynki i knajpy na 

Ziemi.   Zawsze   w   pomiętym,   pobrudzonym   polowym   mundurze,   zamawiał   napoje   głosem 

donośnym,   zaczepnym   i   towarzyszy   pijatyki   przeszywał   ostrym   wzrokiem   szarych   oczu   o 

metalicznym   blasku.   Z   zamiłowaniem   wyjaśniał   im   różnice   między   coltem   a   iglicowym 

rewolwerem Sykesa, tonem nieco wzgardliwym mówił o broni używanej na Marsie i na Wenus, 

tłumaczył, jak się zachować, gdy w gęstym buszu atakuje ramaryjski czołgoróg i jak się bronić 

przed napaścią skrzydlatych chyżobłysków.

Niektórzy   uważali   Dixona   za   blagiera,   ale   nikt   nie   śmiał   mu   tego   powiedzieć.   Inni 

sądzili, że jest to w gruncie rzeczy, mimo całego swego zarozumialstwa, porządny człowiek. Ma 

background image

tylko nadmierne pojęcie o sobie, tłumaczyli. Ale śmierć czy kalectwo naprawi kiedyś ten defekt. 

Dixon był wielkim zwolennikiem broni ręcznej. Jego zdaniem podbój amerykańskiego Dzikiego 

Zachodu był po prostu próbą sił między łukiem i szybkostrzelnym coltem. Afryka? To karabin 

przeciw   włóczni.   Mars?   Colt   przeciw   dwusiecznemu   nożowi.   Bomby   wodorowe   niszczyły 

miasta,   ale   kraje   podbijał   człowiek   uzbrojony   w   broń   ręczną.   Po   co   szukać   zawiłych   racji 

gospodarczych, filozoficznych czy politycznych, gdy wszystko jest tak proste? Dixon obdarzał 

pełnym zaufaniem broń doskonałą.

Obejrzał się wstecz i zauważył, że do trzech bestii przyłączyło się dalszych sześć. Nie 

skrywały się teraz, przyspieszyły tylko kroku wywiesiwszy długie języki.

Dixon postanowił zaczekać jeszcze chwilę. Wstrząs będzie tym większy.

Różne już zawody uprawiał w życiu: był badaczem, myśliwym, zwiadowcą, kosmonautą. 

Jak   dotąd   jednak   niewiele   miał   szczęścia.   Inni   zawsze   trafiali   jakoś   na   zagubione   miasto, 

udawało im się zastrzelić rzadkiego zwierza czy znaleźć złotonośny strumień. On - nie. Ale cóż 

na   to   poradzić.   Przyjmował   swój   los   pogodnie.   Obecnie   był   radiotechnikiem   i   kontrolował 

automatyczne   stacje   sygnalizacyjne   na   dziesięciu   nie   zamieszkanych   planetach.   Ale   co 

ważniejsze, miał przeprowadzić pierwszą próbę polową z najdoskonalszą bronią ręczną świata. 

Wynalazcy nowego pistoletu  spodziewali  się, że broń ta będzie  powszechnie  wprowadzona. 

Dixon zaś liczył, że w związku z tym zrobi karierę.

Doszedł do skraju lasu. Jego statek znajdował się o dwie mile stąd na małej polance. 

Wkraczając   w   ponury   cień   drzew   usłyszał   podniecone   piski   zwierząt   nadrzewnych.   Były 

pomarańczowo-niebieskie i przyglądały mu się uważnie z góry.

Las wywarł na Dixonie wrażenie afrykańskiej dżungli. Spodziewał się spotkania wielkiej 

zwierzyny  i  ustrzelenia  co  najmniej  paru  sztuk.   Dzikie  psy były  już  w   odległości   zaledwie 

dwudziestu kroków od niego. Szarobrunatne, wielkości jamników, miały paszcze hien. Niektóre 

z nich smykały przez podszycie usiłując przeciąć mu drogę.

Nadeszła chwila użycia broni.

Dixon   wyciągnął   ją   z   kabury.   Broń   miała   kształt   pistoletu,   była   ciężka   i   dość 

niewygodna. Wynalazcy zapowiedzieli udoskonalenie w przyszłości, polegające na zmniejszeniu 

wagi i poprawie kształtu. Ale Dixonowi odpowiadała taka właśnie, jaka - była obecnie. Przyjrzał 

się broni z zadowoleniem, po czym odbezpieczył ją i nastawił na pojedynczy strzał.

Psie stado zbliżało się w podskokach, warcząc i ujadając, Dixon zmierzył i strzelił. Broń 

brzęknęła cichutko. W odległości stu kroków część lasu po prostu znikła.

Dixon wystrzelił pierwszy dezintegrator.

Z lufy o przekroju niecałego cala dobył się pęk promieni o średnicy dwunastu stóp. W 

lesie powstała próżna przestrzeń w kształcie stożka o zasięgu około stu metrów; w jej obrębie 

background image

wszystko  znikło  bez śladu - drzewa, krzaki, trawy,  owady,  motyle  i dzikie  psy.  Roślinność 

sięgająca powyżej stożka wyglądała jakby ją przecięto olbrzymią brzytwą.

Dixon ocenił, że w zasięgu wybuchu znalazło się co najmniej siedem psów. Siedem bestii 

za jednym półsekundowym wybuchem. Świetna broń, nie ma problemu celu czy odchyleń, jak 

przy   broni   zwykłej.   Nie   ma   potrzeby   ładowania   na   nowo,   gdyż   broń   ta   mogła   działać 

osiemnaście godzin bez przerwy.

Broń doskonała.

Dixon włożył pistolet do kabury i poszedł naprzód. Dokoła panowała cisza. Stwory leśne 

rozważały zdarzenie. Po chwili jednak osłupienie minęło. Po drzewach nad głową Dixona znów 

skakać zaczęły pomarańczowo-niebieskie zwierzęta, ptak drapieżny znów szybował po niebie w 

towarzystwie innych czarnoskrzydłych ptaków. W zaroślach znów naszczekiwały dzikie psy. 

Nie dały za wygraną. Dixon słyszał, jak z obu stron posuwają się szybko, ukryte głęboko w 

leśnym podszyciu. Wydobył broń, zastanawiając się, czy bestie ośmielą się znów zaatakować.

Jakby w odpowiedzi, z krzaków tuż za nim wyskoczył łaciaty buldog. Brzęknęła broń, 

pies znikł wpół skoku, a drzewa zaszumiały, gdy powietrze z sykiem wypełniło nagle powstałą 

próżnię.

Jeszcze jeden pies rzucił się naprzód; Dixon zdezintegrował go. Przecież te bestie nie są 

chyba tak głupie... Dlaczego więc nie rozumieją oczywistości - że nie można mierzyć się z nim i 

z jego bronią? W całej galaktyce wszystkie stwory szybko uczyły się wystrzegać uzbrojonego 

człowieka. A tu jest inaczej. Dlaczego?

Trzy psy z trzech różnych kierunków rzuciły się bez żadnego ostrzeżenia. Dixon nacisnął 

spust i zniszczył je w oka mgnieniu. Kłąb kurzu wypełnił próżnię.

Dixon   zaczął   nasłuchiwać.   Cały   las   wypełniony   był   teraz   głuchymi   odgłosami 

szczekania. Zbliżały się inne stada. A zatem niczego się nie nauczyły?

Nagle prosta myśl rozświetliła mu sprawę. Nie mogły się przecież niczego nauczyć - 

nauka była zbyt subtelna. Broń unicestwiała wszystko szybko i bezgłośnie. Psy w jej zasięgu po 

prostu znikały. Nie było czasu na jęki konania, wycie, piski czy ryki. Przede wszystkim zaś nie 

było   odgłosu   strzału,   który   by   je   zadziwił   i   przeraził,   nie   było   zapachu   prochu,   nawet 

szczęknięcia pocisku wprowadzanego do lufy.

Może więc, myślał Dixon, nie są dość sprytne, by zrozumieć, że ta broń zabija. Może nie 

pojmują tego, co się dzieje. Może sądzą, że jestem bezbronny?

Przyspieszając kroku zagłębił się dalej w las. Nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, 

perswadował sobie. Bestie może nie rozumieją, że broń zabija, ale przecież ona zabija. Trzeba 

jednak będzie zażądać, aby nowe modele wydawały jakiś odgłos. Nic prostszego.

Stwory na drzewach rozzuchwaliły się na dobre i obnażając kły opuszczały się teraz 

background image

niemal do poziomu głowy Dixona. Chyba są mięsożerne, pomyślał. Strzelił i poczynił wielkie 

spustoszenie wśród drzew. Zwierzęta uciekły z wrzaskiem, a z góry spadł deszcz gałązek i liści. 

Nawet psy czmychnęły, wylęknione.

Dixon zaśmiał się i zaraz potem upadł, silnie uderzony w ramię przez dużą gałąź. Broń 

wypadła mu z ręki i wylądowała w odległości dziesięciu stóp, odbezpieczona, siejąc dokoła 

zniszczenie.  Wygramoliwszy  się  spod  gałęzi   Dixon  sięgnął  po  pistolet.   Ubiegło  go  jedno  z 

nadrzewnych zwierząt.

Dixon padł twarzą na dół. Zwierzę piszcząc zwycięsko wymachiwało dokoła pistoletem. 

Olbrzymie drzewa, równo przecięte, spadały na ziemię, porytą i zasłaną zwałami gałęzi i liści. 

Wybuch z pistoletu obalił drzewo tuż obok Dixona i porył ziemię przy samej jego nodze. Dixon 

odskoczył i gwałtownie się pochylił, cudem ocalając głowę.

Stracił już teraz wszelką nadzieję. Ale zwierzę, zaintrygowane trzymaną w ręku bronią, 

próbowało zajrzeć do lufy. W tej samej jednak chwili straciło głowę w sposób bezszelestny. 

Dixon wykorzystał tę chwilę. Skoczył naprzód i odzyskał pistolet, zanim pochwyciło go inne 

zwierzę. Wyłączył spust automatu.

Psy wróciły i bacznie przyglądały się człowiekowi. Ale Dixon nie ośmielił się strzelać. 

Ręce tak mu drżały, że niebezpieczeństwo było równie wielkie dla niego, jak dla psów. Utykając 

powlókł się w stronę statku. Psy szły jego śladem.

Człowiek szybko się opanował. Spojrzał na trzymaną w ręku broń. Budziła w nim teraz 

szacunek, a nawet strach. Obawiał się jej znacznie bardziej niż psy, które najwidoczniej wcale 

nie łączyły zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisując je zapewne nagłej burzy.

Burza jednak minęła i psy rozpoczęły łowy na nowo.

Dixon strzelał raz po raz, torując sobie drogę w gęstych zaroślach. Psy towarzyszyły mu 

z obu stron, dotrzymując kroku. Były ich teraz dziesiątki.

Do licha, pomyślał, czy nie liczą swych strat? Uprzytomnił sobie jednak, że zapewne nie 

umieją rachować.

Był już teraz niedaleko statku. Drogę zagradzał ciężki pień. Dixon chciał przeskoczyć, 

gdy pień nagle ożył i rozwarł olbrzymie szczęki. Dixon skierował pistolet w dół i uruchomił go 

na trzy sekundy. Stwór znikł, ale Dixon wpadł nagle w świeżo powstałą jamę. Psy otoczyły go 

warcząc   i   naszczekując.   Dwoma   strzałami   oczyścił   brzeg   jamy   i   mimo   zwichniętej   kostki 

usiłował się wydostać. Ale ściany rozpadliny były strome i gładkie jak szkło. Jeszcze jeden 

wysiłek - bez skutku. Zaczął więc myśleć. Przez broń znalazł się w jamie, dzięki broni musi się 

więc wydostać. Naciął jedną ze ścian, dzięki czemu zdołał się wygramolić na powierzchnię. 

Stąpał z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczał mu ból w ramieniu. Wyciął kij i powoli ruszył 

naprzód.

background image

Psy raz po raz rzucały się do ataku. Unicestwiał je tyle razy, że zmęczenie zaczęło mu się 

coraz bardziej dawać we znaki. Sępy spadły na ścierwo. Dixon czuł, że ciemnieje mu w oczach. 

Przemógł się, nie wolno mu zemdleć, póki psy są w pobliżu. Statek było już widać. Próbował 

biec, ale natychmiast upadł. Obskoczyły go psy. Strzelił, przecinając dwa psy i odstrzeliwując 

sobie czubek prawego buta. Wstał z trudem i poszedł w stronę statku.

Piękna broń, myślał. Niebezpieczna dla wszystkich - łącznie z tymi, którzy jej używają. 

Chciałby dostać w swe ręce wynalazcę. Co za pomysł! Broń bezgłośna!

Dotarł wreszcie do statku. Nie zdążył otworzyć komory wyjściowej, gdy znów opadły go 

psy. Unicestwił najbliższe dwa i wczołgał się do środka. Mąciło mu się w głowie, odczuwał silne 

mdłości. Ostatkiem sił zatrzasnął drzwi komory i usiadł. Nareszcie jest bezpieczny.

Wtedy usłyszał obok siebie chrobot. Zamknął ze sobą jednego z psów.

Czuł   się   za   słaby,   by   władać   ciężką   bronią,   zdołał   ją   jednak   unieść.   Pies,   ledwie 

widoczny w ciemnym wnętrzu statku, skoczył na niego. Dixon był przekonany, że nie uda mu 

się   uruchomić   pistoletu.   Bestia   sięgała   mu  już  do  gardła.   Odruchowo  zacisnął   jednak  dłoń. 

Zwierzę pisnęło i zamilkło. Dixon stracił przytomność.

Gdy ją odzyskał, długi czas leżał nieruchomo napawając się cudownym uczuciem, że 

żyje. Postanowił odpocząć jeszcze parę minut, a potem zabierać się stąd czym prędzej. Zaszyje 

się w jakiejś knajpie na Ziemi i upije się do nieprzytomności. A potem odszuka wynalazcę broni 

i wtłoczy mu jego cudo w gardło. Tylko niebezpieczny wariat mógł wynaleźć bezgłośną broń.

Tak, ale to wszystko potem. A teraz można po prostu cieszyć się życiem, leżeć sobie w 

słońcu...

W słońcu? Słońce w statku kosmicznym?

Skoczył   na   równe   nogi.   U   jego   stóp   widniały   szczątki   zabitego   psa.   A   tuż   obok 

zygzakowatą linią przebiegała długa szpara w ścianie statku. To tędy przedostawało się światło 

słoneczne. Przez szparę widać było sylwetki zwierząt zaglądających do środka. Zabijając tamtą 

bestię Dixon sam zrobił tę szparę. Rozejrzał się i dostrzegł inne jeszcze otwory. Jak to się stało?

Ach   tak!   Przecież   torując   sobie   drogę   musiał   nieraz   trafić   w   statek!   Przyjrzał   się 

uszkodzeniu.   Dobra   robota,   nie   ma   co!   Tu   naruszone   dwie   tablice   rozdzielcze.   Tu   zaś   do 

niedawna stało radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostały zbiorniki tlenu i wody. 

A   do   tego   wszystkiego   przestrzelone   przewody  doprowadzające   paliwo.   Zgodnie   z   prawem 

ciążenia paliwo utworzyło kałużę na ziemi pod statkiem. Jak na kogoś, kto się wcale o to nie 

starał, myślał obłędnie Dixon, to wcale nieźle!

W rok później, gdy Dixon nadal się nie zgłaszał, wysłano drugi statek, aby urządzić mu 

przyzwoity pogrzeb, jeśli uda się odnaleźć jakieś szczątki, i przywieźć prototyp nowej broni.

Statek   ratowniczy   wylądował   w   pobliżu   statku   Dixona   i   załoga   z   zaciekawieniem 

background image

obejrzała szparę i inne uszkodzenia.

- Są faceci - powiedział inżynier - którzy nie potrafią obchodzić się z bronią.

-   Ano   tak   -   potwierdził   główny   pilot.   Od   strony   lasu   rozległy   się   odgłosy   uderzeń. 

Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podśpiewywał sobie przy pracy. Drewniany szałas otoczony 

był   ogródkiem   warzywnym,   zabezpieczonym   palisadą.   Dixon   wbijał   właśnie   nowy   palik   w 

miejsce przegniłego.

- A więc żyjesz! - zawołał jeden z załogi.

- Jak widzicie - odparł Dixon. - Zaczekajcie, aż skończę naprawiać płot. Ohydne bestie te 

psiska! Ale nauczyłem je rozumu.

Dixon z uśmiechem wskazał łuk z mocnego, giętkiego pręta, oparty o palisadę. Obok 

znajdował się zapas strzał.

- Nabrały szacunku - dodał - kiedy kilku z nich wsadziłem strzałę.

- A broń? - spytał pilot.

- Przydała się! - zawołał Dixon z wesołym błyskiem w oku. - Nie dałbym sobie bez niej 

rady.

I zabrał się na powrót do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, że wbija palik ciężką, płaską 

rękojeścią pistoletu.

background image

A. E. Van Vogt - Kryształowy sześcian Wenus

Schodziłem do lądowania na powierzchni Wenus. Odrzutowe dysze hamownicze działały 

doskonale. Wszystko wydawało się snem. Niewielka maszyna  osiadła łagodnie na otwartym 

błoniu,   rozpościerającym   się   wśród   długiej,   płytkiej,   jasnozielonej   doliny.   A   w   kilka   minut 

później pierwszy człowiek, jaki kiedykolwiek znalazł się na planecie Wenus, wyszedł ostrożnie i 

stanął na świeżej i bujnej murawie obok rakiety o kształcie cygara.

Kilgour westchnął głęboko. Powietrze było tu jak wino. Zawierało niezbyt wiele tlenu, 

ale co za świeżość i słodycz, aromat i przyjemne ciepło! Nagle wydało mu się, że trafił do raju. 

Wydobył notes i zapisał swe wrażenia. Przecież każda myśl podobna do tej będzie na wagę złota 

po powrocie na Ziemię. A on będzie potrzebował wówczas naprawdę dużo pieniędzy.

Skończył pisać, schował notes. I wówczas ujrzał sześcian.

Leżał po prostu obok niego na trawie w niewielkim wgłębieniu, jakby spadł z niezbyt 

dużej wysokości. Ot, przezroczysty blok krystaliczny, posiadający coś w rodzaju uchwytu czy 

rączki. Bok sześcianu liczył około ośmiu cali długości. Ta dziwna bryła świeciła przyćmionym 

blaskiem, trochę podobnie jak wypolerowana kość słoniowa. Wydawała się nie posiadać żadnej 

przydatności ani określonego przeznaczenia.

Kilgour   przyniósł   ze   sobą   kilka   liczników   energii   i   dotykał   kolejno   końcami   drutu 

różnych części kryształu. Nie wykazywał ani energii elektrycznej, ani działalności elektronów. 

Nie   odznaczał   się   także   radioaktywnością   ani   nie   dawał   żadnego   odczynu   pod   wpływem 

działania kwasów, których  próbował na nim Kilgour. Ta sześcienna bryła  nie przepuszczała 

prądu elektrycznego, jak również odrzucała wiązki elektronów o dużej skali drgań.

Przybysz nałożył specjalne gumowe rękawice ochronne i dotknął uchwytu sześcianu. Nic 

się nie stało. Delikatnie, niemal pieszczotliwie, przesuwał palcami po powierzchni bryły.  W 

końcu mocno ścisnął uchwyt w dłoni. Nic.

Kilgour zastanawiał się. Następnie szarpnął za uchwyt. Z łatwością podniósł kryształ, 

oceniając jego ciężar na około cztery funty. Na powrót położył sześcian na ziemi, cofnął się 

nieco  i  lustrował  go  uważnie.   Z  wolna  budziło  się   w  nim   coraz   większe  zainteresowanie   i 

podniecenie, które osiągnęło szczyt, gdy zdał sobie sprawę, co przed nim leży. Sześcian stanowił 

przecież  niewątpliwie   produkt działalności   przemysłowej.   A  więc  na Wenus  znajdowała  się 

jakaś   forma   życia   wyższego   rzędu.   Kilgour   spędził   samotny,   ponury   rok   w   przestrzeni 

międzyplanetarnej,   marząc   o   spotkaniu   jakichś   żywych   istot.   A   teraz   sprawa   się   wyjaśniła. 

Wenus jest zamieszkała.

Kilgour zawrócił w kierunku statku, myśląc intensywnie. Powinien znaleźć jakieś miasto. 

background image

Mniejsza   z   tym,   że   zużyłby   paliwo   rakietowe   -   obecnie   uzupełnienie   go   byłoby   możliwe. 

Wracając  do statku  rzucił  jeszcze  okiem na kryształowy sześcian. Jego entuzjazm opadł  na 

chwilę. Cóż właściwie począć z tym przedmiotem? Nie ma przecież sensu zostawiać go tutaj. 

Jeśli   bowiem   raz   oddali   się   z   tej   doliny,   może   jej   już   potem   nie   odnaleźć.   Należy   jednak 

postępować rozsądnie i zachować najdalej posuniętą ostrożność wobec wszystkiego, cokolwiek 

by zabierał na pokład statku. A może sześcian podrzucono tu specjalnie?

Myśl ta wydawała się jednak tak fantastyczna, iż część jego wątpliwości rozwiała się. 

Wystarczy jeszcze kilka doświadczeń - zdecydował. Ściągnął ochronną rękawicę i delikatnie 

dotknął uchwytu obnażonym palcem.

- Mam we wnętrzu farbę! - powiedział dziwny przedmiot.

Kilgour odskoczył wstecz.

- Ach! - zdumiał się.

Rozglądał   się   półprzytomnie   dokoła.   Lecz   był   zupełnie   sam   w   zielonej   niewielkiej 

dolinie. Znów dotknął uchwytu kryształowego bloku.

- Mam we wnętrzu farbę! - Teraz już nie było żadnych wątpliwości. Myśli układały się w 

mózgu Kilgoura jasno i precyzyjnie.

Wyprostował   się   z   wolna.   Stał,   olśniony   swym   odkryciem,   wpatrując   się   jak 

zahipnotyzowany w znaleziony przedmiot. Minęła dłuższa chwila, zanim zebrał myśli na tyle, by 

wyobrazić   sobie   poziom   techniczny   i   właściwości   rasy,   która   -   była   zdolna   wynaleźć   taką 

fantastyczną  puszkę farby.  Umysł  jego bujał w obłokach i niechętnie już wracał na ziemię. 

Popadał   w   coraz   silniejsze   osłupienie.   W   całej   bowiem   ludzkiej   wiedzy   nie   ma   nic,   co   by 

zaćmiło tej miary odkrycie, chociaż było ono zupełnie proste. Puszka z farbą, która przemówiła. 

Opatrzono ją widocznie w jakiś prosty mechanizm myślący.

Kilgour   uśmiechnął   się.   Jego   prostą,   pociągłą   twarz   pokryły   zmarszczki.   Zabłysnęły 

szarozielone oczy. Rozchyliły się wargi, odsłaniając białe zęby. Śmiał się serdecznie. Puszka 

farby! Prawdopodobnie farba ta zawiera inne substancje niż biel cynkową, olej lniany i jakiś 

barwny tlenek. Lecz to można będzie sprawdzić później.

Obecnie   wystarczał   sam   fakt   posiadania.   Niezależnie   od   tego,   cokolwiek   odkrył   na 

Wenus, jego wyprawa opłaciła się już choćby dzięki temu znalezisku. Przecież liczą się właśnie 

te   zwykłe   przedmioty   codziennego   użytku.   Kilgour   schylił   się   energicznie,   ujmując   uchwyt 

naczynia gołą ręką.

Właśnie dźwignął puszkę z ziemi, gdy nagle lśniący, jasny płyn wytrysnął mu na piersi, 

rozlewając się natychmiast po skafandrze, lepki jak klajster, lecz szybko spływający. Z początku 

biały płyn  począł stopniowo zmieniać barwę na czerwoną, żółtą, niebieską, fioletową. Aż w 

końcu mienił się tysiącami odcieni. Gdy się wreszcie Kilgour wyprostował, jego skafander lśnił 

background image

wszystkimi kolorami tęczy. Z początku rozzłościło go to raczej niż zaniepokoiło.

Począł się rozbierać. Miał na sobie koszulę sportową i sportowe szorty, nic poza tym. I 

jedno,   i   drugie   lśniło   jak   wielokolorowe   ognie.   Błyskawicznie   zrzucił   ubranie.   Poczuł   płyn 

ściekający po nagim ciele. Ten przykry i dziwny fakt zauważył dopiero po zdjęciu koszuli, gdy 

szorty opadły mu do kostek. Farba, której większa część znajdowała się na koszuli, całkowicie 

spłynęła na skórę Kilgoura - ani kropla nie spadla jednak na ziemię, również i szorty były czyste. 

Farba zdawała się żarzyć, rozpływając się po coraz większej powierzchni, gdy zaś próbował ją 

zetrzeć za pomocą koszuli, pieniła się i lśniła jak płomień. Z wściekłością usiłował zetrzeć ją ze 

skóry. Przywierała wówczas do palców, gorąca i lepka, migotała i mieniła się różnobarwnie, 

wędrując stopniowo z miejsca na miejsce.

Kolorowa   plama   stanowiła   zwartą   całość,   przemieszczającą   się   bardzo   szybko. 

Przyjmowała   kolejno   wszystkie   możliwe   kształty,   ale   wciąż   pozostawała   jedną   spoistą 

płaszczyzną - jak niesłychanie barwny szal czy wstęga. Minęło dziesięć minut, a Kilgourowi nie 

udało się usunąć jeszcze ani krzty farby.

- “Farbę” - czytał Kilgour na głos w swym chemicznym poradniku - “wywabia się za 

pomocą terpentyny”.

Miał na szczęście w magazynie trochę terpentyny. Wylał sporą ilość płynu na dłoń, by go 

wetrzeć, zaraz jednak terpentyna wylała mu się z ręki, spływając na ziemię. Farba nie dała się 

nawet dotknąć.

Ponowne   próby   ostatecznie   przekonały   zdumionego   Kilgoura   -   powrócił   do   statku. 

Kolejno starał się zetrzeć kolorową plamę gazoliną, wodą, winem, a nawet odrobiną cennego 

płynu, stanowiącego paliwo napędowe rakiety. Niestety, farba nie wchodziła w reakcję z żadną 

substancją. Wszedł pod prysznic. Woda zraszała jedynie płaszczyzny skóry wolne od farby. I 

tylko w tych miejscach czuł wyraźnie, jak zazwyczaj, ostry masaż cieniutkich strużek prysznica. 

Reszta była jakby znieczulona.

Kilgour   napełnił   więc   rozkładaną   wannę   i   zanurzył   się   po   szyję.   Kolorowa   plama 

wpełzła, mieniąc się, na kark, szyję, podbródek, a nawet na usta i nos. Nie mogła wedrzeć się co 

prawda do nozdrzy i ust, lecz przykryła szczelnie wszystkie otwory. Kilgour przestał oddychać, 

ale   z   uporem   nadal   siedział   w   kąpieli.   Wówczas   plama   zaczęła   posuwać   się   ku   oczom. 

Wyskoczył więc z wanny i zanurzył głowę w wodzie. Farba wycofywała się stopniowo z nosa, 

ust i pomału spłynęła na podbródek. Stąd, pomimo że coraz głębiej i częściej zanurzał głowę w 

wodzie, nie chciała się już ruszyć.

Kilgour   rozłożył   gumowy   materac   na   specjalnym   leżaku   i   usiadł,   by   przemyśleć   tę 

przykrą   sprawę.   Cały   incydent   był   właściwie   komiczny.   I   zapewne   Kilgour   stałby   się 

pośmiewiskiem całego systemu słonecznego, gdyby się dowiedziano o fantastycznej sytuacji, w 

background image

jakiej się znalazł.

Przypadkiem zostawiono czy zagubiono naczynie z wenusjańską farbą, której padł ofiarą. 

Szybkość,   z   jaką   zalepiła   mu   usta   i   nozdrza,   wskazywała   na   to,   iż   substancja   może   być 

śmiertelnie niebezpieczna, niezależnie od tego, czy jest istotą myślącą, czy nie. A gdyby tak nie 

ustąpiła... - udusiłby się jak nic.

Poczuł chłód w kręgosłupie. Chłód nie opuścił go nawet wówczas, gdy przekonał się, że 

z łatwością mógłby zrobić otwór w warstwie farby, umożliwiający mu oddychanie. Dreszcz nie 

ustępował - niesamowite mazidło jedynie przez przypadek nie zalepiło mu oczu.

Wyobraził sobie ślepego, duszącego się człowieka, szukającego wyjścia z przestronnej 

kabiny nawigacyjnej.

Minął   dłuższy   czas,   zanim   odzyskał   równowagę.   Siedział   odrętwiały,   myśląc 

gorączkowo i intensywnie. Farba, która wylała się z puszki, wcale nie wysychała. Ale właściwie 

nie była płynem, bo ani nie wsiąkała w odzież, ani nie spływała zgodnie z prawem grawitacji, 

jak również nie dopuszczała do zetknięcia z żadną cieczą.

Kilgour   próbował   rozgryźć   problem:   dlaczego   farba   posiada   takie   możliwości? 

Oczywiście jest wodoodporna. Powinien przecież o tym pamiętać! To nie była zwyczajna farba, 

lecz   wodoodporna   impregnowana,   nie   przepuszczająca   żadnych   płynów.   Podniecony   tym 

odkryciem, zerwał się gwałtownie i zaczął chodzić po kabinie. Przez dwadzieścia pięć lat, gdy 

pierwsze z superrakiet osiągnęły martwy Księżyc, a następnie półmartwą planetę Mars - Wenus 

stanowiła cel dla wszystkich odkrywców przestrzeni międzyplanetarnych. Podróże jednak do tej 

strefy   były   zakazane,   dopóki   nie   odkryto   pewnych   środków   chroniących   statki   przed 

niebezpieczeństwem   zderzenia   ze   Słońcem.   Taki   bowiem   tragiczny   los   spotkał   dwa   statki 

międzyplanetarne. Udowodniono matematycznie nieuchronność tego typu katastrof tak długo, 

dopóki Ziemia i Wenus nie osiągną pewnej szczególnej pozycji wobec siebie wzajemnie i wobec 

Jowisza.

Ale   zaistnienia   tych   idealnych   warunków   nie   spodziewano   się   w   ciągu   najbliższych 

dwudziestu ośmiu lat. Dopiero pół roku przed wyprawą Kilgoura słynny astronom ustalił, iż 

planety osiągną sprzyjające położenie w ciągu bieżącego roku. Rozprawa naukowa na ten temat 

wywołała   sensację   wśród   astronautów.   I   chociaż   rząd   nie   chciał   zatwierdzić   prognozy 

astronoma, to jednak - jak się dowiedział Kilgour - pewien wysoki urzędnik Wydziału Patroli 

Kosmicznych stwierdził nieoficjalnie, że sprawa przybrałaby zupełnie inny obrót, gdyby ktoś 

wystartował   na   Wenus,   a   ponadto,   że   -   dopilnuje,   by   ludzie   podobnie   myślący   dokonali 

koniecznych przed wyprawą badań i lotów przygotowawczych. Kiedy Kilgour startował swą 

małą rakietą ku Wenus, ostentacyjnie i pieczołowicie szykowano kilka ekspedycji na Marsa.

Spodziewano się po Wenus rewelacji. Ale nie takich wielkich jak ta. A przecież rasa, 

background image

która doszła do stworzenia farby doskonałej, doskonałej pod każdym względem - choćby już 

dzięki temu zasługuje na bliższe poznanie.

Na tym skończył rozmyślania. Spojrzał po sobie i wówczas zauważył coś niesamowitego. 

Poderwał się zaniepokojony. Farba, lśniąc i mieniąc się tysiącami odcieni, rozprzestrzeniała się 

coraz bardziej. Na początku pokrywała jedną czwartą powierzchni jego ciała. Teraz zajęła już 

przeszło trzecią część. Jeśli tak dalej pójdzie, pokryje go od stóp do głów, zalepi mu oczy, uszy, 

usta, nos - wszystko. Od tej chwili Kilgour zaczął poważnie myśleć nad wynalezieniem jakiegoś 

sposobu pozbycia się farby.

Tymczasem zapisał:

Farba doskonała powinna być wodoodporna i niewrażliwa na działanie atmosferyczne, 

powinna posiadać piękną barwę, a ponadto być łatwa do usunięcia.

Spojrzał posępnie na ostatnie zdanie, rzucił ołówek i pobiegł przejrzeć się w lustrze.

- Ładne rzeczy! - Przecież to nie ja! - wyjąkał do swego bladego odbicia. - Wyglądam jak 

w cygańskim przebraniu.

Po   bliższym   przyjrzeniu   się   stwierdził   jeszcze   większe   bogactwo   kolorystyczne. 

Przeróżne barwy stapiając się w jedno emanowały silne światło rzucające ostre cienie. Sama 

farba była jednak niewidoczna. Jaśniała, ale nie oślepiając, a jej jaskrawość nie raziła poczucia 

dobrego smaku. Rozśmieszyło to wreszcie Kilgoura - nie mógł oderwać oczu od zadziwiającego 

zjawiska.

Wreszcie odwrócił się.

Jeślibym  zdołał  zaczerpnąć  łyżką  nieco farby,  pomyślał,  to bym  ją wlał do retorty i 

zanalizował.

Ale   przecież   już   tego   próbował.   Ożywiony   nadzieją   spróbował   ponownie.   Jak 

poprzednio, farba chętnie wpływała do łyżki. Skoro jednak podniósł łyżkę do góry, na powrót 

wylewała się na niego. Kilgour usiłował nożem zatrzymać farbę na łyżce; wyśliznęła się jednak 

spod ostrza, podobnie jak olej.

Kilgour doszedł do wniosku, iż ma za mało siły, by przycisnąć szczelnie nóż do brzegów 

łyżki. Poszedł więc do kabiny, gdzie miał mały czerpak ze szczelną nakrętką. Naczynie okazało 

się jednak zbyt okrągłe i za małe. Można było wcisnąć doń zaledwie odrobinę farby. A ponadto 

przykręcanie wieczka trwało przeszło minutę.

Kilgour odszedł i siadł gwałtownie w fotelu. Odniósł jakieś osobliwe, przykre wrażenie, 

że   będzie   chory.   Jego   mózg   pod   wpływem   nagłego   odprężenia   nie   mógł   normalnie 

funkcjonować. Dopiero po chwili zdolny był pomyśleć nad dalszym działaniem. Oczywiście, 

logicznie rzecz biorąc, powinien zaraz starannie usunąć z siebie całą farbę za pomocą przed 

chwilą   stosowanej   metody.   Tymczasem   przelał   farbę   z   naczyńka   do   menzurki.   Płynu   było 

background image

niewiele, trochę więcej niż łyżeczka deserowa.

Jak   przypuszczał,   miał   na   ciele   co   najmniej   pięćset   takich   łyżeczek   farby,   a   zdjęcie 

każdej   z   nich   zajmie   mu   ponad   dwie   minuty.   Razem   tysiąc   minut!   Siedemnaście   godzin! 

Uśmiechnął się żałośnie. Przez ten czas będzie musiał posilić się cztery lub pięć razy. I właśnie 

teraz był czas na posiłek.

W   trakcie   jedzenia   rozważał   całe   zagadnienie   ze   spokojem   człowieka,   który   znalazł 

rozwiązanie problemu i którego stać na to, by się zastanowił nad innymi możliwościami.

Siedemnaście godzin to mnóstwo czasu! Teraz, gdy “złowił” trochę farby do naczyńka, 

niezwłocznie   uda   się   do   małego   podręcznego   laboratorium   i   odkryje   z   tuzin   reakcji 

chemicznych, które go uwolnią od całego kłopotu w ciągu kilku minut.

Może w większym i lepiej wyposażonym laboratorium byłoby to możliwe. Niestety - 

pracownia Kilgoura była na to za mała. Farba nie reagowała na żaden z odczynników, jakimi 

dysponował. Nie można jej było z niczym zmieszać ani ż niczym połączyć chemicznie. Nie dała 

się również zapalić. Była odporna na działanie kwasów oraz metali i zdawała się nie podlegać 

niczemu, co wobec niej stosował. Farba była całkowicie obojętna.

- Oczywiście! - rzekł do siebie Kilgour ze złością. Jakże mogłem zapomnieć! Substancja 

ta winna być przede wszystkim odporna na działanie atmosferyczne przez duże “A”. Przecież 

jest farbą doskonałą.

Zabrał się do pracy. Zamykanie i otwieranie naczynia szło mu tak sprawnie, iż każda 

operacja napełniania łyżki i umieszczania jej zawartości w pojemniku nie trwała obecnie dłużej 

niż trzy czwarte minuty.  Tak bardzo zależało mu na utrzymaniu  szybkiego tempa pracy,  że 

naczynie było już do połowy napełnione, gdy zauważył coś, co nim wstrząsnęło: na jego ciele 

znajdowało się tyle samo farby, co poprzednio.

Kilgour zdrętwiał. Drżącymi rękami dokonał pomiaru farby w naczyniu. Nie było już 

żadnej wątpliwości - zebrał niemal całą ilość, która wytrysnęła na niego z osobliwego kryształu, 

co nie zmniejszyło ilości substancji na jego skórze.

Widocznie farba doskonała raz użyta samoczynnie uzupełniała swą ilość.

Zapisał to na końcu listy właściwości farby.  I wtedy uświadomił  sobie, że może  się 

swobodnie pocić. Na nie przykrytych substancją częściach ciała wystąpiły perliste krople potu. 

Kilgour   natychmiast   wyciągnął   wnioski   z   ostatniego   zjawiska,   porwał   notes   i   pośpiesznie 

nakreślił kilka słów: “Farba doskonała jest również odporna na zmiany temperatury”.

Trudno w ciągu pół godziny wyrobić sobie bezstronny sąd w tej sprawie. Niemniej farba 

nadal   pokrywała   prawie   połowę   jego   ciała.   Wytężona   praca   silnie   rozgrzała   Kilgoura.   Był 

rozpalony od własnego ciepła, które narastało. Przeraził się. Myślał teraz gorączkowo: “Muszę 

wyjść   stąd   za   wszelką   cenę.   Następnie   trzeba   odnaleźć   jakieś   wenusjańskie   miasto   i 

background image

wykombinować antidotum na ten niesamowity płyn”.

Było mu już obojętne, czy się ośmieszy, czy nie. W przystępie paniki wpadł do kabiny 

nawigacyjnej. Już-już sięgał ręką do drążka sterowego, gdy niemal w ostatniej chwili coś go 

powstrzymało. Wenusjańskie naczynie samo przecież powiedziało: “Mam we wnętrzu farbę”. Z 

pewnością   ma   również   wskazówki   co   do   użytkowania   swej   zawartości   i   późniejszego   jej 

usuwania czy wywabiania.

- Co za bałwan! - szepnął do siebie Kilgour wstając. - Że też nie wpadłem na to od razu!

Kryształowe naczynie leżało na trawie tam, gdzie je zostawił. Wziął ostrożnie kryształ do 

rąk.

- Mam we wnętrzu jedną czwartą swej farby! - poinformował kryształ.

A więc wylał na siebie trzy czwarte zawartości naczynia! Bardzo ważna wiadomość. Był 

na tyle trzeźwy, że nie poddawał się panice.

Delikatnie musnął gołymi rękami kryształowy sześcian, bacząc, by nie poruszyć go ani 

nie zmienić jego położenia. Prawie natychmiast nastąpiła odpowiedź:

-   Instrukcja:   Umieścić   skrzynki   manipulacyjne   wokół   powierzchni,   którą   należy 

pomalować, i dopiero wówczas rozpocząć działanie. Farba wyschnie, gdy tylko powierzchnia 

zostanie nią pokryta. Farbę usuwa się przyciskając do pomalowanej płaszczyzny zaciemniacz 

przez jeden terard.

To ostatnie niezrozumiałe słowo miało prawdopodobnie oznaczać małą jednostkę czasu.

-   Uwaga!   -   bezszelestny   głos   przekazywał   bezpośrednio   do   jego   mózgu   dalszy   ciąg 

instrukcji. - Zaciemniacze można otrzymać w najbliższym sklepie z żelastwem lub z farbami.

- Rozkoszniak! - powiedział Kilgour z wściekłością. - Lecieć teraz po zaciemniacze.

Rzuciwszy z pasją te słowa, poczuł się znacznie lepiej. Przecież na szczęście świat, na 

który przybył,  okazuje się konkretnym,  praktycznym  światem,  a nie planetą makabrycznych 

stworów o dziesięciu oczach i ośmiu nogach, które straszą i dybią na przybyszów z Ziemi. Istoty 

używające   farby  nie   zabiją   go  chyba   od   razu.   To   jasne!   Jego  intelekt   wypracował   na   poły 

racjonalny   obraz   uporządkowanego,   zorganizowanego   świata.   Naturalnie,   nie   wszyscy 

mieszkańcy kosmosu darzą ludzi sympatią. Ale ostatecznie i ludzie potrafią się nienawidzić.

Jeśli kryształowy sześcian i farbę w nim zawartą przyjęłoby się za kryteria oceny, to 

cywilizację   Wenus   należy   uznać   za   stojącą   na   wyższym   szczeblu   rozwoju   niż   ziemska. 

Wenusjanie z pewnością chcieli zastosować wobec przybysza testy kontrolne, co pociągało za 

sobą pewne przykrości. Fantastyczne mazidło, którym się tak pechowo upaćkał, miało zapewne 

spełnić tę rolę.

Jednakże   odkrycie   to   nie   pomogło   powstrzymać   procesu   coraz   silniejszego 

wewnętrznego rozgrzewania się Kilgoura, pokrytego szczelną powłoką farby. Nadszedł czas, by 

background image

wczuć się w sposób myślenia Wenusjan. Ostrożnie ujął od dołu i podniósł kryształ. Sześcian 

tchnął w niego myśl:

- Zgodnie z przepisami rządowymi farba zawiera następujące składniki:

1) !?!?!? - 7%

2) !?!?!? - 13%

3) Płynne światło - 80%

- Płynne co? - zapytał Kilgour głośno.

- Uwaga! - nadeszła w odpowiedzi myśl z sześcianu. - Ta farba nie może przebywać w 

pobliżu paliwa, materiałów palnych i lotnych substancji.

Mimo   oczekiwań   Kilgoura   dalsze   wyjaśnienia   nie   nastąpiły.   Widocznie   Wenusjanie 

dobrze rozumieli, że przepisów urzędowych trzeba słuchać bez żadnej dyskusji. Tymczasem on 

próbował łączyć farbę z substancjami lotnymi, z terpentyną, gazoliną, paliwem rakietowym i 

szeregiem   innych   wybuchowych   odczynników.   I   nic   się   strasznego   nie   stało.   Chyba   więc 

przepisy urzędowe są nie przemyślane albo oznacza to jeszcze coś innego.

Kilgour postawił sześcian i ponownie podszedł do tablicy kontrolnej. Ujął w dłoń gładką 

jak szkło dźwignię startową i przesunął, aż zaskoczyła z lekkim szczęknięciem. Następnie usiadł 

i   zapiął   pasy   w   oczekiwaniu   na   rozruch   silników   odrzutowych   przez   specjalne   urządzenie 

automatyczne. Nic jednak nie nastąpiło.

Było  to ostrzeżenie.  Przesunął  dźwignię  sterową z powrotem na poprzednią  pozycję. 

Zaskoczyła, szczęknęła. Lecz znów eksplozja nie nastąpiła. Silniki milczały.

Kilgour dyszał ciężko. Ostrzeżenie pochodziło od jakiejś żywej siły, której wpływ i moc 

odczuwał   wprost   całym   ciałem.   Paliwo,   którym   próbował   zmyć   farbę,   zlał   z   powrotem   do 

wielkiego   zbiornika.   Zostało   zaledwie   kilka   litrów.   Astronauci   potrafią   oszczędzać,   a   farba 

najwyraźniej nie podziałała na paliwo.

-  Uwaga!   Ostrzegam!   -  znów   przemówił   kryształowy  sześcian.   -  Ta   farba   nie   może 

pozostawać w pobliżu ciał lotnych.

Ta obojętna substancja pozbawiła widocznie energii osiemnaście tysięcy galonów paliwa 

w jednym zapasowym zbiorniku. Kilgour włączył radio. Jeszcze przedtem, gdy znajdował się o 

milion mil od Wenus, rozpoczął nadawanie sygnałów radiowych. Wciąż pilnie nasłuchiwał przy 

swoim aparacie, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W eterze panowała niczym nie przerwana 

cisza. A przecież Wenusjanie muszą znać radio. Z pewnością odpowiedzieliby na wołanie o 

pomoc.

Minęło pół godziny, a sygnały na próżno szły w przestrzeń. Odbiornik Kilgoura wciąż 

milczał. Nie dochodził nawet najmniejszy trzask na żadnej długości fal. Był zupełnie samotny w 

tym   zabitym   deskami   świecie   -   świecie   agresywnej,   mnożącej   się,   doprowadzającej   do 

background image

szaleństwa i mieniącej się różnymi kolorami farby.

Zaciemniacz...   Płynne   światło!   Do   diabła!   Może   ono   świeci   nie   tylko   promieniami 

odbitymi...   Gdyby   więc   zgasić   światło...   Jeszcze   trzymał   palce   na   wyłączniku,   gdy   po   raz 

pierwszy   zauważył,   że   na   zewnątrz   panuje   zupełna   ciemność.   Właz   był   otwarty.   Kilgour 

podszedł   doń   z   wolna   i   spojrzał   na   bezgwiezdne,   ponure   niebo.   Zapadła   noc,   zasnuwając 

firmament nieprzeniknioną zasłoną ciemności. A więc musiały tu istnieć chmury, oczywiście 

chmury typowe dla atmosfery Wenus. Wskutek bliskości Słońca insolacja na planecie stawała 

się za dnia tak silna, że chmury zaledwie przygaszały oślepiający blask. Teraz, nocą, sprawa 

miała   się   zupełnie   odmiennie.   Pierścień   chmur   spowijał   całą   planetę   nieprzerwaną   powłoką 

ciemności.   Oczywiście   dochodziły   tu   jakieś   promienie   świetlne.   Żadna   bowiem   planeta, 

położona  tak   blisko  słońca   czy  gwiezdnych   konstelacji,   nie  może   być  zupełnie   pozbawiona 

światła   i   energii.   Jego   seleniometr   zarejestrowałby   ich   nasilenie   z   dokładnością   do   jednej 

stutysięcznej.   Kilgour   oderwał   wzrok   od   nieba   i   zauważył   iż   podłoga   lśni   światłem 

pochodzącym   od   jego   farby.   Zdumiony,   wyszedł   na   zewnątrz,   oddalając   się   od   światła 

przedostającego się poprzez właz statku. W ciemnościach postać Kilgoura żarzyła się i migotała 

kaskadą   płomieni   jak  pochodnia.   Trawa   wokół   mieniła   się  gamą   barw.  Jego  śmierć   byłaby 

wspaniałym widowiskiem.

Kilgour wyobraził sobie siebie rozciągniętego na podłodze i pokrytego od stóp do głów 

farbą. Być może Wenusjanie znaleźliby go na tej odludnej łące”. Zastanawialiby się, kim jest i 

skąd przyszedł.

Niewątpliwie   nie   posiadali   oni   komunikacji   międzyplanetarnej.   Wszystko   o   tym 

świadczyło. A może jednak mieli? Kilgour natychmiast opanował gorączkową gonitwę myśli. 

Czyżby to było możliwe, żeby Wenusjanie rozmyślnie unikali wszelkich kontaktów z istotami 

ludzkimi?

Umysł   Kilgoura   nie   był   w   stanie   skoncentrować   się   na   tak   trudnym   problemie. 

Astronauta   powrócił   więc   do   statku.   Prześladowała   go   jakaś   nieokreślona   myśl   -   coś,   co 

powinien zrobić - tak! Radio! Szybko nastawił aparat. Nagle podskoczył z wrażenia: z głośnika 

wydobywał się jakiś dziwny głos:

- Przybyszu z planety Ziemi! Przybyszu z planety Ziemi! Czy jesteś?

Kilgour gwałtownie przywarł do aparatury stacji nadawczej i włączył nadajnik.

- Tak! - krzyknął radośnie. - Tak! Jestem! Ale w jakim okropnym stanie! Przychodźcie 

niezwłocznie.

-   Znamy   twoje   położenie!   -   odpowiedział   bezbarwny   głos.   -   Jednakże   wcale   nie 

zamierzamy ci pomóc.

- Ach! - westchnął zrozpaczony Kilgour.

background image

- Pojemnik z farbą - ciągnął dalej głos - podrzucił niewidzialny statek tuż przy włazie 

twej rakiety w kilka sekund po twoim lądowaniu. Przez kilka tysięcy lat my, których nazywacie 

Wenusjanami, obserwowaliśmy z rosnącym niepokojem rozwój cywilizacji na trzeciej planecie 

systemu słonecznego. Naszej społeczności obca jest wszelka żądza przygód. A historia planety 

Wenus   nie   zna   w   ogóle   wojen.   Nie   oznacza   to,   iż   nie   znamy   trudów   walki   o   byt.   Mamy 

niezwykle  powolną  przemianę  materii.  I już w zamierzchłej  przeszłości  nasi psychologowie 

zdecydowali, że nie nadajemy się do astronautyki.

Stosownie   do   tego   skoncentrowaliśmy   się   na   doskonaleniu   czysto   wenusjańskiego 

sposobu życia. Dlatego też z chwilą pojawienia się twego statku w atmosferze Wenus stanęliśmy 

wobec konieczności podjęcia decyzji, na jakich warunkach moglibyśmy nawiązać stosunki z 

istotami ludzkimi. Postanowiliśmy rzucić naczynie z farbą w takim miejscu, w którym mógłbyś 

je od razu znaleźć. Gdyby to zawiodło, znaleźlibyśmy inny sposób dokonania na tobie testu.

Tak!   Dobrze   zrozumiałeś!   Byłeś   i   nadal   jesteś   poddawany   próbom.   Test   wypadł 

niepomyślnie: wszyscy ludzie o podobnym tobie lub nawet nieco niższym poziomie inteligencji 

winni być usuwani z Wenus. Wypracowanie właściwych testów do badania zupełnie odmiennej 

rasy stanowiło niezwykle skomplikowany i trudny problem. Dlatego też obojętnie, co myślisz o 

przebiegu próby, musisz umrzeć. Tylko w ten sposób inni, którzy przyjdą tu po tobie, będą mogli 

zostać   nieświadomie   poddani   takim   samym   lub   innym   testom.   Jest   to   dla   nas   sprawa 

nieprzeciętnej wagi. Szukamy bowiem takiego człowieka, który by wyszedł z testu zwycięsko. 

Wtedy dopiero zbadalibyśmy go za pomocą naszych instrumentów. A wnioski wyciągnięte na tej 

podstawie   posłużyłyby   do   podjęcia   właściwych   kroków   wobec   przyszłych   przybyszów   na 

Wenus. Wszyscy obdarzeni inteligencją równą lub wyższą od inteligencji pierwszego kandydata, 

który szczęśliwie przejdzie przez wszystkie badania, będą mogli swobodnie przybywać na tę 

planetę. Oto nasze ostatecznie postanowienie.

Osoba   przebadana   musi   także   umieć   bez   naszej   pomocy   opuścić   Wenus.   Zaraz 

zobaczysz,   jak   dalece   jest   to   konieczne.   Nie   wykluczone,   że   później   moglibyśmy   nawet 

współpracować z ludźmi nad udoskonalaniem statków kosmicznych.

Rozmawialiśmy  z tobą za  pomocą  specjalnej  maszyny  mówiącej.  Proste myśli,  jakie 

przekazywała  ci puszka z farbą o kształtach  kryształowego  sześcianu, wtłoczyliśmy  do tego 

naczynia   za   pomocą   niezwykle   skomplikowanego   urządzenia.   Nawiązanie   bowiem   kontaktu 

myślowego   z   niewenusjańskim   mózgiem   stanowi   niesłychanie   trudny   problem.   Ale   teraz   - 

żegnaj! I chociaż może to zabrzmieć dziwnie, życzymy ci szczęścia!

Nastąpił charakterystyczny trzask w głośniku. Kilgour gorączkowo manipulował gałkami 

aparatu. Lecz nie wydobył już z niego dźwięku. Wyłączył wszystkie światła, a następnie usiadł 

w oczekiwaniu śmierci. Było to pełne niepokoju oczekiwanie. Całe jego jestestwo tętniło chęcią 

background image

życia.

Zaciemniacz! Cóż to u diabła może być? - pomyślał nagle z zaciekawieniem.

Ostatecznie dla Kilgoura nie było to nowe zagadnienie. W ciągu godziny, którą spędził w 

pokoju rozświetlonym fantastycznym blaskiem, gorączkowo przeglądał wszystkie swoje zapiski 

i dane.

Farba doskonała,  złożona w osiemdziesięciu  procentach  z płynnego  światła!  No cóż, 

światło jest światłem, a więc i w formie płynnej musi podlegać takim samym prawom. Ba! Ale 

czy rzeczywiście musi? Zresztą co z tego? Farba doskonała, zdolna... - jego umysł odmówił 

ponownego przeglądu jej właściwości. Kilgour poczuł się wprost chory fizycznie, walczył  z 

mdłościami.

Był rozgrzany wewnętrznie jak w wysokiej gorączce. Wsadził nogi do naczynia z wodą. 

Istniała bowiem teoria, iż krew nie przejdzie w stan wrzenia, o ile się w ten sposób obniży jej 

temperaturę.

Co   prawda   chwilowo   nie   zagrażało   mu   bezpośrednio   niebezpieczeństwo   wzrostu 

temperatury ciała znacznie po nad osiągniętą wysokość. Z tego zdawał sobie sprawę. Istniała 

przecież poza tym górna granica ciepłoty organizmów zwierzęcych i ludzkich. Zrozumiał to i 

postanowił   nie   dostarczać   organizmowi   więcej   kalorii,   poprzestając   na   kapsułkach 

witaminowych.   Najgorsze   jednak   niebezpieczeństwo   polegało   na   czymś   jeszcze   innym. 

Mianowicie   jego   skóra   nie   mogła   prawie   wcale   oddychać,   ciało   pokrywała   na   znacznej 

przestrzeni szczelna powłoka farby. Śmierć wydawała się nieunikniona. Jak szybko nadejdzie? - 

tego Kilgour nie wiedział.

Ta niepewność nie wpływała  na niego uspokajająco. Dziwne - teraz, gdy już czekał 

całkowicie   przygotowany,   śmierć   zwlekała   z   przyjściem.   Nagle   uderzyła   go   pewna   myśl. 

Zwlekała? Zerwał się gwałtownie z miejsca, pomknął do lustra i z ogromnym podnieceniem 

obserwował uważnie swoje odbicie.

Farba   w   dalszym   ciągu   pokrywała   połowę   ciała.   Podczas   ostatniej   godziny   nie 

rozprzestrzeniła   się   ani   trochę.   Była   to   właśnie   ta   godzina,   którą   spędził   w   ciemności, 

rozświetlonej  jedynie   emanującą  z  niego  poświatą.  Farba  wyraźnie  trzymała  się  go  jeszcze. 

Oczywiście - musiała mieć przecież odporność na czerń wenusjańskich nocy. A może by więc 

spróbować jeszcze głębszej ciemności, wchodząc na przykład do pustego zbiornika paliwa?

Pół godziny spędził Kilgour w zbiorniku. I chociaż po wyjściu nie był pewien rezultatu, 

podjął ostateczną decyzję. Zupełna ciemność musi być właściwym rozwiązaniem i jednocześnie 

wyzwoleniem. Musiał tylko jeszcze przeoczyć jakiś istotny czynnik. Wydawało się oczywiste, 

że jeśli wystarczyłoby samo zaaplikowanie ciemności, to wówczas paliwo w pełnym zbiorniku 

powinno przez ten czas uwolnić się od fatalnego wpływu, jaki wywarła, na nie farba. Nacisnął 

background image

starter. Cisza. Silniki wciąż milczały. Gdzieś musiał być błąd...

Cały   problem   -   pomyślał   Kilgour   -   sprowadza   się   do   usunięcia   z   farby   tych 

osiemdziesięciu procent płynnego światła za pomocą ciemności o właściwym stężeniu lub w 

jakiś inny sposób. Ale przecież intensywniejszej ciemności niż wnętrze tego pustego zbiornika 

nie zdoła osiągnąć. To po prostu niemożliwe. Zbiornik posiadał bowiem specjalną izolację i był 

zabezpieczony przed działaniem wszelkiego rodzaju energii z zewnątrz. Gdzież więc, u licha, 

tkwi błąd? Oczywiście! Izolacja! Światło wydzielane  przez farbę odbijały izolowane ściany. 

Odbite zaś promienie musiały powracać do farby, która je na powrót wchłaniała. Światło nie 

miało po prostu ujścia. Jedynym więc rozwiązaniem było usunięcie izolacji.

Nie! A jednak nie byłoby to rozwiązanie. Radość Kilgoura przygasła. Gdyby usunąć 

izolację, światło z nieznośnej substancji by uciekło, a na jego miejsce wtargnęłyby promienie z 

zewnątrz, w pełni uzupełniając utracone przez farbę elementy. Lepiej jednak zbadać tę sprawę 

dokładnie...

Rozumowanie Kilgoura okazało się słuszne. Wyszedł ze zbiornika pokryty farbą w takim 

samym  stopniu jak poprzednio. W poczuciu zupełnej bezradności stał dłuższy czas jakby w 

odrętwieniu obok zbiornika. I nagle - rozwiązanie problemu przyszło zupełnie nieoczekiwanie.

Miesiąc później, w drodze powrotnej na Ziemię, Kilgour odebrał sygnały radiowe innego 

statku kosmicznego zmierzającego na Wenus. Nawiązali łączność i Kilgour wyjaśnił wszystko, 

co mu się przydarzyło na nowo odkrytej planecie.

- A  więc,  jak  już  mówiłem,  nie  napotkacie   żadnych   trudności  w  czasie   lądowania  - 

kończył. - Wenus Janie dadzą wam klucze do swych kolorowych miast.

-   Zaraz,   zaraz!   Chwileczkę!   -   nadeszła   pełna   wątpliwości   odpowiedź.   -   Z   twoich 

wyjaśnień   zrozumiałem,   że   będą   tolerować   ludzi   o   takim   samym   poziomie   inteligencji   lub 

wyższym   niż   inteligencja   osobnika,   który   pomyślnie   przejdzie   przez   ich   testy.   Jesteś   więc 

niewątpliwie zdolną jednostką, skoro ci się to udało. My jesteśmy zupełnie przeciętni. Jakież 

więc mamy możliwości?

-   Nigdy   nie   wyróżniałem   się   wysokim   wskaźnikiem   inteligencji,   jak   większość 

kosmonautów, a jedyne moje kwalifikacje to po prostu energia i umiłowanie przygody - odparł 

skromnie Kilgour. - Ponieważ jednak stanowię dla was miernik możliwości wstępu na Wenus, 

muszę   dodać,   że   nawet   według   ostrożnego   szacunku   dziewięćdziesiąt   dziewięć   procent 

mieszkańców naszej planety odpowiada wymogom.

- Ale przecież...

- Nie pytaj mnie tylko - przerwał mu Kilgour - dlaczego ich testy były takie proste. Może 

to zrozumiesz, gdy się z nimi zetkniesz. - Zmarszczył czoło. - Nie będziesz nimi zachwycony, 

mój   drogi.   Ale   już   pierwszy   rzut   oka   na   ich   wielonożne   i   wieloręczne   ciało   pozwoli   ci 

background image

zrozumieć,   co   mieli   na   myśli,   twierdząc,   że   sporządzenie   testów   kontrolnych   dla   zupełnie 

odmiennych   osobników   sprawiło   im   tyle   trudu.   Czy   mogę   wam   jeszcze   służyć   jakimiś 

informacjami?

- Tak! Jak właściwie oswobodziłeś się od tej dziwacznej farby?

- Fotokomórki i sole baru. Zabrałem ze sobą transformator fotokomórkowy i mosiężne 

naczynie z barem. One pochłonęły w końcu światło farby. Co po niej pozostało?

Brązowy proszek, który opadł na ziemię. I znów stałem się wolnym człowiekiem. W ten 

sam sposób przywróciłem energię swym silnikom rakietowym.

- Hallo! - krzyknął radośnie Kilgour. - Do zobaczenia! Mam na pokładzie ładunek, który 

muszę szybko przehandlować.

- Ładunek? Czego?

- Farby! Tysiące kryształowych sześcianów wspaniałej farby. Ziemia stanie się naprawdę 

piękna. A poza tym uzyskałem wyłączne przedstawicielstwo...

Dwa statki kosmiczne minęły się wśród czarnej jak noc przestrzeni międzyplanetarnej, 

podążając w odmiennych kierunkach swego przeznaczenia.

background image

Wallace F. L. - Feliksa

Pierwszego rana po wylądowaniu na planecie komendant wyszedł ze statku kosmicznego. 

Ledwie dniało. Komendant Hafner spojrzał w nikłe światło, szeroko otworzył oczy i cofnął się 

spiesznie. Po chwili wyszedł znów - tym razem w towarzystwie biologa.

- Wczoraj wieczorem twierdziłeś, że nie grozi niebezpieczeństwo - powiedział. - Nie 

zmieniłeś zdania? Dano Marin zrobił zdziwioną minę.

- Nie zmieniłem.

Był zakłopotany. Roześmiał się niepewnie.

- To nic śmiesznego - podjął Hafner. - Później porozmawiamy.

Biolog został przy statku. Spoglądał śladem komendanta, odchodzącego w stronę szeregu 

śpiących kolonistów.

- Pani Athyl - Hafner nachylił się nad nieruchomą postacią.

Ziewnęła, otworzyła oczy,  obróciła się na drugi bok i wreszcie wstała. Koców, które 

winny ją okrywać, nie było. Zniknęło również ubranie, w jakim pani Athyl ułożyła się do snu. 

Obecnie przybrała konwencjonalną pozę kobiety stwierdzającej nagle, że nieświadomie i wbrew 

woli została obnażona.

- Nic się nie stało, proszę pani - powiedział komendant. - Ja nie należę do gapiów z 

zamiłowania. W każdym razie proszę coś na siebie włożyć.

Tymczasem obudzili się prawie wszyscy koloniści, więc Hafner rzucił pod ich adresem:

-   Jeżeli   nie   macie   na   statku   ubrania,   zaopatrzy   was   intendent.   Wyjaśnień   udzielimy 

później.

Koloniści rozproszyli  się wstydliwie. Nie hołdowali przesadnej skromności, która nie 

mogła   się   ostać   w   ciągu   osiemnastu   miesięcy   spędzonych   wspólnie   w   ciasnocie   pojazdu 

kosmicznego. Bądź co bądź jednak to wstrząs - ocknąć się bez ubrania i nie wiedzieć, w jaki 

sposób znikło ono podczas nocy. Byli zdziwieni, zaskoczeni - i to głównie zbijało ich z tropu.

W powrotnej drodze do statku Hafner zatrzymał się na moment.

- Masz pogląd na tę kwestię?

- Skąd? - Dano Marin wzruszył ramionami. - Planeta jest równie obca dla mnie, jak dla 

ciebie.

- Bezsprzecznie. Ale ty jesteś biologiem. Marin był jedynym naukowcem w grupie tych 

nieokrzesanych   kolonistów   i   specjalistów   budowlanych,   często   więc   wymagano   odeń 

odpowiedzi na pytania w zakresach nie związanych bynajmniej z jego specjalnością.

- To chyba jakieś nocne owady - bąknął bez przekonania.

background image

Wątła hipoteza, chociaż Marin pamiętał, że dawnymi czasy szarańcza ogołacała pola w 

ciągu godzin. Coś podobnego mogła też chyba zrobić z ludźmi - nie budząc śpiących...

- Zbadam kwestię - dodał - a jak będę wiedział coś konkretnego, poinformuję cię zaraz.

- Dobrze - zgodził się Hafner i zniknął we wnętrzu pojazdu.

Dano Marin poszedł do lasku, w którym nocowali koloniści. Pozwolono na to omyłkowo, 

ale   wydawało   się,   że   nic   nie   stoi   na   przeszkodzie.   Po   półtorarocznej   podróży   zatłoczonym 

statkiem wszyscy tęsknili spontanicznie do świeżego powietrza i szelestu liści nad głową.

Biolog   rozejrzał   się   po   opustoszałych   zaroślach.   Koloniści   -   mężczyźni   i   kobiety   - 

zniknęli w głębi pojazdu; ubierali się zapewne.

Niewysokie   drzewa   miały   liście   koloru   ciemnozielonego   szkła   butelkowego. 

Gdzieniegdzie ogromne białe kwiaty połyskiwały w słońcu i - oświetlone jasno - wydawały się 

większe   niż   w   rzeczywistości.   Magnolie   nie   mogły   oczywiście   rosnąć   nie   na   Ziemi,   lecz 

drzewka przypominały magnolie i Marin począł tak je w myślach nazywać.

Problem   zniknięcia   odzieży   zakrawał   na  paradoks.   Instytut   Badań   Biologicznych   nie 

mylił się nigdy, lecz w tym przypadku musiała zajść omyłka. Tę - właśnie planetę uznano za 

najodpowiedniejszą   dla   człowieka   pośród   wszystkich   odkrytych   dotychczas.   Mało   owadów, 

zupełny   brak   groźnych   zwierząt,   niemal   idealny   klimat.   Nazwę   “Feliksa”   uznano   za 

najwłaściwszą. Cały obszar lądowy zdawał się jedną rozległą, uroczą łąką.

Widocznie pewne szczegóły uszły uwagi ludzi z Instytutu Badań Biologicznych.

Marin ukląkł, przystąpił do szukania śladów. Gdyby w grę wchodziły owady, zostałoby 

niewątpliwie   trochę   nieżywych,   zgniecionych   przez   ludzi   poruszających   się   przez   sen.   Nie 

znalazł jednak owadów - ani żywych, ani martwych.

Podniósł się, zawiedziony, i wolno ruszył w głąb lasku. Czyżby drzewa? W nocy mogły 

wydzielać   opar   zdolny   rozpuścić   materiał,   z   którego   sporządzona   była   odzież.   Trochę   to 

naciągnięte, ale ostatecznie możliwe. Biolog zgniótł liść w palcach i potarł nim rękaw. Poczuł 

ostry zapach, ale nie nastąpiło nic szczególnego. Oczywiście pierwsze doświadczenie nie może 

obalić teorii.

Poprzez drzewka spojrzał na błękitne słońce. Było większe niż na Ziemi, lecz jak gdyby 

dalsze. Mimo wszystko  odpowiadało raczej ziemskiemu. Idąc dalej prawie przegapił lśniące 

oczy  zerkające   nań  z  podszycia.   Domena  biologii   obejmuje  wszystko   -  od  górnych  warstw 

atmosfery do traw, mchów i żyjących wśród nich drobnych stworzeń.

Marin pochylił się szybko. Stworzenie umknęło z piskiem. Złapał je na murawie już za 

skrajem   lasu.   Uniesione,   zmieniło   się   w   coś   bezkształtnego,   wrzeszczącego.   Przemówił 

łagodnym tonem i panika minęła. Zwierzątko, po drodze do statku, zabrało się z apetytem do 

marynarki biologa.

background image

Komendant Hafner spoglądał niechętnie na klatkę. Zwierzątko było nieciekawe, małe - 

przypominało   słabo   rozwiniętego   gryzonia.   Sierść   miało   rzadką,   szczeciniastą,   bez   połysku. 

Niepodobna liczyć na przyszły eksport takich skórek.

- Uda się je wytępić? - zapytał. - Oczywiście lokalnie.

- Wątpię. To gatunek ekologicznie podstawowy. Komendant zrobił tępą minę, więc Dano 

Marin podjął wyjaśnienia.

-   Wiesz   naturalnie,   jak   Instytut   przeprowadza   rozpoznanie   biologiczne.   Po   odkryciu 

planety i stwierdzeniu,  że się nadaje do kolonizacji, wysyłamy  statek z właściwą aparaturą. 

Statek   przelatuje   nisko   nad   znaczną   częścią   lądu   i   instrumenty   rejestrują   prądy   neuronowe 

wysyłane przez znajdujące się w dole organizmy żywe. Instrumenty te są w stanie zanotować 

charakterystyczny układ neuronowy wszystkiego, co posiada mózg, nie wyłączając owadów. 

Daje to względnie dokładny obraz gatunków znajdujących się na planecie oraz ich zasadniczego 

rozmieszczenia.   Naturalnie   ekspedycja   zwiadowcza   bada   później   kilka   okazów.   Trzeba   to 

zrobić, aby porównać zwierzę z osiągniętymi wynikami. W przeciwnym razie wykres układu 

neuronowego pozostałby szeregiem niezrozumiałych  hieroglifów, zapisanych  na mikrofilmie. 

Ekspedycja zwiadowcza stwierdziła, że te zwierzęta należą do jednego z czterech gatunków 

ssaków   żyjących   na   Feliksie.   Nawiasem   mówiąc,   to   gatunek   najliczniejszy.   Hafner   wydał 

nieartykułowany pomruk.

- Jeżeli więc wytępimy je tutaj, nadciągną zaraz chmarami z sąsiednich okolic.

- Mniej więcej. Na półwyspie muszą ich być miliony. Oczywiście można by je lokalnie 

wytępić, gdyby zbudować zaporę na przesmyku łączącym półwysep z lądem stałym.

Komendant zmarszczył czoło. Budowa zapory była możliwa, lecz kosztem większych 

nakładów, niż mógłby sobie pozwolić.

- Co one jedzą? - zapytał.

-   Jak   się   zdaje,   wszystko   po   trosze.   Owady,   jagody,   orzechy,   owoce,   nasiona. 

Zaliczyłbym je do wszystkożernych. Nawet nasza odzież przypadła im do smaku.

Hafner nie zdobył się na uśmiech.

- Podobno nasza odzież miała być odporna na szkodniki... Marin wzruszył ramionami.

- Owszem, dotyczy to dwudziestu siedmiu planet. Na dwudziestej ósmej spotkaliśmy 

małe stworzonko posiadające lepsze soki żołądkowe. To cały sekret.

-   Czy   twoje   wszystkożerne   stworzenia   będą   napastować   zasiewy?   -   zapytał   żałośnie 

Hafner.

- Bo ja wiem? Wydaje się, że nie, ale to samo powiedziałbym  wczoraj o tkaninach. 

Komendant powziął decyzję.

- Dobrze. Nie martw się o zbiory. Znajdziesz sposób, by nie dopuścić plagi na pola. 

background image

Tymczasem wszyscy mają sypiać na statku, póki nie wybudujemy koszar.

Marin pomyślał, że indywidualne jednostki mieszkalne byłyby właściwsze na obecnym 

etapie   rozwoju   kolonii.   Ale   nie   on   sprawował   władzę,   a   komendant   należał   do   ludzi 

poczytujących każdy plan za coś, co warto skrytykować.

- To zwierzę wszystkożerne... - rozpoczął biolog.

- Dobrze... Pracuj nad zagadnieniem - przerwał Hafner i odszedł.

Dano   Marin   westchnął.   Wszystkożerne   było   istotnie   ciekawym   zwierzęciem,   nie 

stanowiło jednak kluczowego zagadnienia.  Czemu  na przykład  istnieje na Feliksie tak mało 

zwierząt   lądowych?   Liczne   ptaki,   tylko   cztery   gatunki   ssaków   i   kompletny   brak   gadów. 

Wszystkie inne podobne planety kipią bogactwem życia. Czemu nie rozwinęło się ono tutaj 

mimo  warunków   pozornie   idealnych?  Marin   postarał  się   o  ten  przydział,   ponieważ  ostatnią 

kwestię uważał za niezwykle interesującą. Tymczasem miał zostać tylko tępicielem.

Sięgnął do klatki i wyjął Wszystkożerne. Na Feliksie należało spodziewać się ssaków. 

Przemawiały za tym analogie ewolucji. W warunkach środowiska z grubsza podobnego winny 

powstawać zbliżone rodzaje i gatunki.

W   późnowęglowym   okresie   żyło   w   ziemskich   lasach   zwierzę   odpowiadające 

Wszystkożernemu: pierwotny ssak, z którego rozwinęły się inne. Na Feliksie nie miała miejsca 

ewolucja   pokrewnego   typu.   Co   stanęło   na   przeszkodzie?   Co   zahamowało   naturę?   Oto 

prawdziwy problem - a nie wyniszczanie szkodników!

Marin zagłębił igłę w zwierzątko, które pisnęło i zwisło bezwładnie. Włożył je do klatki 

napełniwszy strzykawkę krwią. Potrafił się wiele dowiedzieć o istotach żywych dzięki próbom 

ich zabijania.

Kwatermistrz krzyczał, chociaż normalny ton wystarczyłby w zupełności.

- Skąd wiesz, że to myszy? - zapytał go biolog.

- Spójrz! - obruszył się kwatermistrz. Marin spojrzał. Istotnie, wszystko wskazywało na 

myszy. Nim zdążył odpowiedzieć, kwatermistrz warknął gniewnie:

- Tylko nie gadaj o jakichś myszokształtnych stworzeniach. To już znam. Chodzi o jedno. 

Jak się tej zarazy pozbyć?

- Próbowałeś trucizny?

- Powiedz, jakiej użyć. Bardzo chętnie spróbuję.

Kwestia nie była łatwa. Co może być trującego dla zwierzęcia, którego Marin nie widział 

nigdy i nic o nim nie wiedział. Przecież według opinii Instytutu Badań Biologicznych nic takiego 

nie istniało.

Problem okazał się nadspodziewanie poważny. Kolonia mogła żyć niezależnie od plonów 

i była na to przygotowana. Jednakże kolejnej partii kolonistów oczekiwano mniej więcej za trzy 

background image

lata. Należało gromadzić nadwyżki żywnościowe dla zwiększonej liczby ludności. Gdyby w 

przyszłości produktów własnych nie udało się przechowywać lepiej niż koncentratów, nadwyżki 

byłyby nader szczupłe.

Marin przeprowadził szczegółowe oględziny magazynu - zwykłej prymitywnej budowli, 

mało  estetycznej,  lecz  za   to  bardzo   mocnej.   Klepisko  podłogi   wzmocnione,   grube  na  stopę 

ściany,   podobnie   płyty   stropu.   Całość   łączona   piankowym   cementem,   praktycznie   biorąc 

gazoszczelnym.   Dwoje   wrót   -   kompletny   brak   jakichkolwiek   otworów.   Z   pewnością   taki 

magazyn winien być niedostępny dla gryzoniów.

Dokładniejsze badania zdradziły nieprzewidziany defekt. Podłoga była twarda niczym 

szkło,   żadne   zwierzę   nie   zdołałoby   jej   przegryźć.   Ale   podobnie   jak   szkło,   odznaczała   się 

kruchością. Załoga, która budowała magazyn, śpieszyła się widocznie na Ziemię, nie wykonała 

więc pracy z należytą uwagą. Podłoga była gdzieniegdzie zbyt cienka i pękała pod spiętrzonym 

wysoko ciężkim sprzętem. Tamtędy właśnie zdołały wtargnąć żyjące w norach zwierzęta.

Trudno było o skuteczniejszy sposób, jak postawienie nowego magazynu. Ale podobne 

myszom zwierzęta znajdowały się we wnętrzu budynku i tam należało je opanować.

Biolog nabrał pewności siebie.

- Złapcie trochę żywych okazów, a zobaczę, co się da zrobić - powiedział.

Następnego   rana   dostarczono   do   laboratorium   kilkanaście   żywych   okazów.   Istotnie, 

bardzo przypominały myszy.

Reakcje ich okazały się dziwaczne. Żadna trucizna nie działała jednakowo na bodaj dwa 

osobniki. Po środku, który jedne uśmiercał w ciągu paru minut,  inne pozostawały zdrowe i 

raźne.   Trucizna   stosowana   przez   Marina   przeciwko   Wszystkożernym   okazała   się   całkiem 

nieskuteczna.

Pustoszenie  magazynów  trwało.   Czarne  myszy,   białe,   popielate,   brunatne,  o  krótkich 

ogonach i długich uszach lub odwrotnie pożerały koncentraty oraz zanieczyszczały to, czego 

zjeść nie mogły.

Marin   odbył   rozmowę   z   komendantem.   Scharakteryzował   zagadnienie   w   świetle 

własnych poglądów i przedstawił projekty skutecznego zaradzenia klęsce.

- Nie możemy wybudować nowego magazynu - zaoponował Hafner. - W każdym razie 

nie przed zainstalowaniem generatora jądrowego. A i wtedy będziemy mieli inne potrzeby - 

oburącz ścisnął skronie. - Nie! Bardziej podoba mi się drugi pomysł. Trzeba skonstruować jedną 

sztukę takiego stworzenia i przekonać się, jak działa.

- Myślałem o trzech - podchwycił biolog.

- Jedna wystarczy - rzucił stanowczo komendant. - Nie możemy szastać materiałem, póki 

nie zobaczymy skutków.

background image

Najprawdopodobniej   miał   słuszność.   Kolonia   dysponowała   zapasami,   które   zdołały 

dostarczyć trzy statki, ale im więcej dostarczano, tym bardziej rosły potrzeby i wymagania. W 

rezultacie odczuwano zawsze niedobory sprzętu i materiałów.

Marin   przekazał   stosowne   zlecenie   inżynierowi.   Po   drodze   poprawił   specyfikację   na 

własną rękę. Był zdania, że skoro nie może dostać tyle sztuk, ile zażądał, niech przynajmniej ta 

jedna będzie lepsza.

W ciągu dwu dni maszyna została zbudowana i w małej klatce dostarczona do magazynu. 

Kiedy klatkę otwarto, maszyna wyskoczyła i stanęła opodal w zrównoważonej pozie.

- Kot! - zawołał radośnie kwatermistrz i wyciągnął rękę do misternego robota.

- Ostrożnie! - przestrzegł biolog. - Mogłeś dotknąć czegoś, z czym mysz miała uprzednio 

kontakt. To reaguje na zapach nie gorzej niż na dźwięk lub obraz. Kwatermistrz cofnął spiesznie 

rękę. Robot zniknął bezszelestnie pośród nadwerężonych zapasów.

Po upływie tygodnia okazało się, że myszy są wprawdzie jeszcze w magazynie, lecz nie 

przedstawiają już niebezpieczeństwa.

Komendant  wezwał Marina do swojego biura, niewielkiego,  lecz solidnego budynku, 

umieszczonego pośrodku osady. Kolonia rosła, zaczynała sprawiać wrażenie czegoś trwałego. 

Hafner siedział na krześle i z zadowoleniem patrzył na młode uprawy.

- Dobra robota z tymi myszami - zagaił rozmowę.

- Niezła - przyznał biolog. - Tyle że na Feliksie nie powinno być myszy. Instytut Badań...

- Daj spokój - przerwał komendant. - Każdy może się omylić, nawet I.B.B. - Rozsiadł się 

wygodnie   i   z   miną   bardzo   serio   spojrzał   na   Marina.   -   Mam   jedno   ważne   i   pilne   zadanie. 

Rozumiesz, brak mi ludzi. Jeżeli więc nie miałbyś nic przeciwko temu...

Komendant odczuwał z reguły brak ludzi i miał go odczuwać do czasu, gdy na Feliksie 

wystąpi   przeludnienie.   Lecz   nawet   wtedy   będzie   zapewne   poszukiwał   obcych,   którzy 

wykonaliby pracę obowiązującą w zasadzie jego zespół. Dano Marin nie podlegał bezpośrednio 

Hafnerowi. Został  wypożyczony ekspedycji  przez Instytut  Badań Biologicznych.  Był  jednak 

zdania, że winien współdziałać z komendantem. Westchnął cicho.

- Nie taka zła robota, jak się obawiasz - Hafner uśmiechnął się interpretując westchnienie 

w sposób prawidłowy. - Zmontowaliśmy sondę. Chcę, żebyś ty ją poprowadził.

Praca miała być badawcza, więc Marin odczuł znaczną ulgę.

- Widzisz, musimy importować prawie wszystko, z wyjątkiem żywności - ciągnął Hafner. 

- To długa droga i trudny transport, więc powinniśmy korzystać z wszystkiego, czego planeta 

może dostarczyć. Potrzeba nam ropy. W ruch puścimy mnóstwo kół i kółek, a każde z nich 

wymaga przecież smarów. W swoim czasie uruchomimy produkcję syntetyczną, ale chwilowo 

musimy szukać choćby średnio wydajnych naturalnych złóż.

background image

- Zakładasz, że geologia Feliksy jest zupełnie podobna do ziemskiej?

- Czemu nie? - Hafner machnął ręką. - Feliksa to po prostu bardziej udana bliźniacza 

siostra Ziemi.

Czemu nie? Marin pomyślał, że powierzchnia nie świadczy o niczym. Feliksa zdaje się 

przypominać Ziemię, ale czy rzeczywiście aż tak dalece? Cóż, nastręcza się dobra sposobność, 

by zbadać dzieje planety.

Hafner wstał.

- Jak tylko zechcesz, technik zapozna cię z sondą. Daj mi znać przed odjazdem.

W   istocie   rzeczy   sonda   nie   była   sondą.   Nie   poruszała   z   miejsca   ani   grama   warstw 

zewnętrznych lub skały. Pozwalała jednak zaglądać pod powierzchnię do każdej głębokości. Był 

to pojazd gąsienicowy, wystarczająco duży, by człowiek mógł w nim żyć przez tydzień bez 

szczególnych niewygód.

Sama   sonda   składała   się   z   ogromnego   ultradźwiękowego   generatora   i   urządzenia 

kierującego  wiązkę  promieni  w  głąb planety.  To  był  nadajnik. Zasadniczą  część odbiornika 

stanowiły   wielkie   soczewki   dźwiękowe,   które   chwytały   wiązki   promieni   załamanych   na 

dowolnej głębokości i po przetworzeniu na energię elektryczną rzucały je w formie wizji na 

ekran.

Głębokość   dziesięciu   mil   dawała   obraz   mętny,   lecz   wystarczająco   przejrzysty,   by 

wyrobić sobie pojęcie o ogólnej strukturze pokładu. Na głębokości trzech mil było lepiej. Sonda 

mogłaby uchwycić dźwiękowe odbicie spoczywającej tam monety i przetworzyć je w obraz, na 

którym nawet data byłaby wyraźna.

Sonda stanowiła dla geologa to, czym dla biologa był mikroskop, a Dano Marin, jako 

biolog, potrafił ocenić należycie jej znaczenie.

Rozpoczął  pracę  od cypla  półwyspu  i  zakosami  posuwał  się w  kierunku przesmyku. 

Metodycznie badał teren, a nocami sypiał w pojeździe. Rano trzeciego dnia zaobserwował ślady 

ropy, a około południa zdołał zlokalizować główne pole.

Powinien był wrócić zaraz, lecz po odkryciu ropy mógł sobie pozwolić na swobodniejsze 

badania. Rozpoczął przegląd od powierzchni i sięgał coraz głębiej i głębiej.

Wyniki  przedstawiały się odwrotnie, niż należało  oczekiwać. Warstwy do głębokości 

niewielu stóp obfitowały w pozostałości głównie czterech znanych gatunków ssaków. Zwierzę 

przypominające   wiewiórkę   oraz   drugie,   trawożerne   i   znacznie   większe,   były   pierwszymi 

mieszkańcami   lasów.  Na   równinach   żyły   dwa  pozostałe   gatunki,   odpowiadające   wymiarami 

zwierzętom leśnym.

Pod warstwami powierzchniowymi, pokrywającymi w przybliżeniu dwadzieścia tysięcy 

lat,  nie  było  żadnych  śladów  życia  zwierzęcego.  Pojawiały się  znów  dopiero  na głębokości 

background image

odpowiadającej ziemskiemu okresowi późnowęglowemu i świadczyły o występowaniu zwierząt 

typowych  dla tej epoki. Na wspomnianej głębokości i niżej dzieje Feliksy były podobne do 

dziejów Ziemi.

Zaskoczony   biolog   przeprowadził   sondowanie   w   kilkunastu   odległych   od   siebie 

punktach. Wszędzie stwierdził to samo: pozostałości z ostatnich dwudziestu tysięcy lat i nic z 

okresu mniej więcej stu milionów. Głębiej nietrudno było odkryć ślady normalnego rozwoju.

A   zatem,   z   grubsza   licząc,   sto   milionów   lat   temu   coś   jedynego   w   swoim   rodzaju 

wydarzyło się na Feliksie. Co to być mogło?

Piątego dnia sygnał radiowy przerwał tok badań.

- Tu Marin. Słucham - przełączył aparat na odbiór.

- Jak prędko zdążysz wrócić?

Spojrzał na fotomapę.

- Za trzy godziny. Dwie, jeżeli się pośpieszę.

- Lepiej za dwie. Nie żałuj benzyny.

- Znalazłem ropę. Ale co się stało?  - Wolę ci to pokazać. Pogadamy na miejscu.

Marin   niechętnie   zwinął   aparaturę   i   ruszył   w   drogę   powrotną.   Jechał   prosto,   nie 

zwracając   uwagi   na   teren.   Błoto   tryskało   wysoko   spod   gąsienic.   Zwierzęta   umykały   z 

wrzaskiem.   Mniejsze   laski   omijał,   przez   większe   sunął   na   przełaj,   zostawiając   za   sobą 

spustoszenie.

Gwałtownie   zatrzymał   sondę   na   skraju   osady.   Cały   ruch   koncentrował   się   wokół 

magazynu. Lekkie ciężarówki wjeżdżały tam i wyjeżdżały, transportując zapasy na pobliski plac, 

oczyszczony i starannie przygotowany. W kącie magazynu Marin odszukał komendanta zajętego 

rozmową z inżynierem.

Hafner zwrócił się do biologa.

- Twoje myszy podrosły, Dano.

Marin spojrzał na podłogę, gdzie leżał kot-robot. Przyklęknął, aby go obejrzeć. Stalowy 

szkielet   był   zgnieciony,   połamany,   skóra   z   mocnego,   grubego   plastyku   zdarta.   Precyzyjny 

mechanizm zmienił się w bezkształtną miazgę.

Wokół   kota   leżało   dwadzieścia,   może   trzydzieści   niezwykle   dużych   szczurów.   Kot 

walczył niewątpliwie. Trupy jego przeciwników nie miały głów, były wypatroszone, poszarpane 

straszliwie. Widocznie jednak szczury zwyciężyły dzięki przewadze liczebnej.

Instytut Badań Biologicznych stwierdził, że na Feliksie nie ma szczurów. Miało też nie 

być myszy. Skąd ta omyłka?

Biolog wstał z klęczek.

- Jak myślisz sobie poradzić? - zapytał.

background image

- Zbudujemy nowy magazyn o monolitycznych ścianach i podłodze na dwie stopy grubej. 

Przeniesie się tam wszystkie zagrożone materiały.

Biolog skinął głową. Sposób wydaje się skuteczny, chociaż musi pochłonąć wiele czasu i 

energii - całą energię świeżo uruchomionego reaktora jądrowego. Wszelkie inne budowy zostaną 

na razie przerwane. Nic dziwnego, że Hafner ma zatroskaną minę.

-   A   może   jednak   skonstruować   więcej   kotów?   -   zaproponował   Marin.   Komendant 

uśmiechnął się krzywo.

- Nie było cię, kiedy otworzyliśmy wrota. Magazyn roił się od szczurów. Ile robotów 

dałoby  im   radę?  Pięć?  Piętnaście?   Nie  wiem.   W  każdym   razie   inżynier   twierdzi,  że   mamy 

materiał   tylko   na   trzy   koty.   Tego,   co   tutaj   leży,   niepodobna   wyremontować   ani   nawet 

wykorzystać na części.

Marin pomyślał, że nie trzeba inżyniera, by wydać taką opinię.

- Gdybyśmy chcieli zbudować więcej kotów - ciągnął Hafner - musielibyśmy rozebrać 

mózg   elektronowy,   który   pracuje   w   pojeździe   kosmicznym.   Na   coś   takiego   stanowczo   nie 

pozwolę.

Oczywiście! Pojazd kosmiczny to jedyny środek łączności z Ziemią do czasu przybycia 

następnej ekspedycji.

Żaden komendant przy zdrowych zmysłach nie mógł zgodzić się na takie rozwiązanie.

Marin   zastanawiał   się,  dlaczego   Hafner   polecił   mu   wrócić.   Czy  po   prostu  chciał   go 

zaznajomić z sytuacją?

Hafner jak gdyby odgadł myśli biologa.

- W nocy - podjął - oświetlimy reflektorami zapasy przeniesione z magazynu. Wystawi 

się też uzbrojone warty do czasu, kiedy będziemy mogli umieścić żywność w nowym budynku. 

Zajmie to około dziesięciu dni. Tymczasem dojrzeją szybko wegetujące plony. Domyślasz się, 

że szczury zaraz się na nie rzucą. Trzeba zabezpieczyć naszą przyszłą żywność, musisz więc 

uaktywnić swoje zwierzęta. i - Jak to? - zdziwił się biolog. - Przepisy zabraniają wypuszczania 

jakichkolwiek   zwierząt   na   teren   planety   przed   ostatecznym   zakończeniem   badań   nad 

możliwościami złych skutków.

-   To   potrwa   dziesięć,   może   dwadzieścia   lat.   Sytuacja   jest   alarmowa.   Ja   przejmę 

odpowiedzialność na piśmie, jeżeli sobie życzysz.

Marin był stanowczo przeciwny. Bał się powtórzenia plagi królików w Australii czy też 

historii planety opanowanej przez ślimaki. Jednakże nie miał wyboru.

- Obawiam się, że to nie jest sposób na szczury takiej i wielkości - bąknął.

-   Masz   hormony.   Możesz   je   zastosować.   Hafner   odwrócił   się   i   zaczął   omawiać   z 

inżynierem szczegóły przyszłej budowy.

background image

Marin polecił zebrać martwe szczury i przechować w zamrażalni celem przeprowadzenia 

dokładnych badań.

Następnie udał się do laboratorium - pracował nad metodą postępowania ze zwierzętami 

domowymi, które przywieźli koloniści. Zastosował pierwsze zastrzyki i bacz nie obserwował 

swe obiekty do czasu, gdy ustąpił wstrząs początkowej fazy wzrostu. Upewniwszy się, że życiu 

pacjentów nie grozi niebezpieczeństwo, podjął dalsze zabiegi.

Z kolei zajął się szczurami. Zastanawiające były  różnice ich wymiarów, występujące 

również i w budowie wewnętrznej. Szczury posiadały normalne organy, które jednak różniły się 

między   sobą   znacznie.   Uzębienie   też   było   niejednolite.   To   potężne   kły   tkwiły   w 

nieproporcjonalnie drobnych szczękach, to miniaturowe ząbki nie pasowały do silnie rozwiniętej 

struktury kostnej. Dotychczas Marin nie zetknął się nigdy z gatunkiem równie niezwykłym.

Kiedy rozpoczął mikroskopowe badania tkanek i zestawił wyniki, stwierdził mniejsze 

rozbieżności. Osobniki różniły się pod tym względem nie tak wyraźnie, lecz wystarczająco, by 

budzić zdziwienie. Tyczyło to szczególnie komórek reprodukcyjnych.

Pod   wieczór   biolog   odczuł   raczej,   niż   usłyszał   ledwie   uchwytny   szelest   maszyn 

budowlanych. Wyjrzał z laboratorium i zobaczył ulatujące w górę kłęby dymu. Po wypaleniu 

roślinności dym niezwłocznie opadł. Tylko powietrze wibrowało nadal od gorąca.

Magazyn  budowano na wzgórzu. Drobne zwierzątka buszujące w trawie zaatakowały 

najwrażliwsze  miejsce:  zaopatrzenie  w  żywność.  Wobec  tego wszelka  roślinność  zniknęła  z 

placu przyszłej budowy. Nie pozostało ani źdźbła murawy.

Teriery. W przeszłości były to psy łowne okresu rolnictwa. Mały wzrost wyrównywały 

zaciekłością w bojach z gryzoniami. Posługiwano się nimi ongi na polach i w spichlerzach, a 

przez krótki czas pełniły podobne zadania. na nowo kolonizowanych planetach, gdzie warunki 

były zbliżone do ziemskich.

Koloniści przywieźli ze sobą teriery. Były one nadal zwinne i usposobione wrogo do 

gryzoniów, lecz już nie małe. Marin dokonał nie lada dzieła - psy zachowały szybkość ruchów i 

energię, osiągając przy tym wzrost doga.

Szczury przeniosły się tymczasem na uprawy szybko-wegetujących plonów. Odmiany te 

wyhodowano   specjalnie   na   użytek   kolonistów.   Zbiór   odbywał   się   w   niewiele   tygodni   po 

zasiewie. Po czterokrotnym wykorzystaniu zasoby gleby wyczerpywały się doszczętnie, co nie 

miało   znaczenia   w   początkowym   okresie   życia   na   nowej   planecie,   obfitującej   w   urodzajne 

tereny.

Powódź szczurów zalewała pola, wypuszczono więc psy. Uganiały się wśród roślinności, 

polowały. Skok, kłapnięcie zębami, jeden ruch głowy i - szczur leżał z pogruchotanymi kośćmi, 

a pies szukał kolejnej ofiary.

background image

Po całych dniach teriery myszkowały na polach i mordowały. Wieczorem wracały do 

osady, wyczerpane i zbroczone krwią - zazwyczaj nie własną. Marin ładował je antybiotykami, 

bandażował   rany,   odżywiał   dożylnie,   a   nieuleczalnie   okaleczone   zabijał   podczas   snu.   Rano 

budził psy zastrzykami podniecającymi i - wzmocnione - wyprawiał do walki.

Przed upływem dwóch dni szczury zorientowały się, że nie sposób żerować za dnia. W 

zmniejszonej liczbie atakowały pola nocą. Wspinały się na łodygi, obgryzały kłosy, niszczyły 

jarzyny. Koloniści zainstalowali reflektory.

Godzinę przed zmierzchem biolog zwołał psy i uśpił zastrzykami. Obudzone tak samo po 

nastaniu   ciemności,   poszły   ku   polom   chwiejąc   się   na   nogach.   Ożywił   je   dopiero   zapach 

szczurów. Były równie zawzięte jak zwykle, chociaż mniej zwinne.

Szczury nadciągnęły z sąsiednich łąk, nie - jak dotychczas w pojedynkę czy po kilka. 

Przyszły gromadą. Piszcząc, szeleszcząc trawą postępowały w stronę pól. Marin nie widział nic, 

lecz słyszał wyraźnie. Kazał oświetlić teren wielkimi reflektorami.

Szczury zatrzymały się, oślepione. Piszczały kręcąc się w miejscu. Psy zaczęły drżeć i 

skomleć; Marin powstrzymał je na razie i wypuścił dopiero, gdy gryzonie wznowiły pochód. 

Teriery ruszyły naprzód, lecz nie ważyły się zaatakować głównej masy. Chwytały maruderów, 

zmuszając   przeciwnika   do   zacieśniania   szyków,   co   z   kolei   zapewniało   szczurom 

bezpieczeństwo.

Naturalnie można byłoby spalić zwartą kolumnę gryzoniów, lecz koloniści nie posiadali 

odpowiedniego  sprzętu,  a sprowadzenie  go trwałoby lata.  Ponadto użycie  ognia zagroziłoby 

zbiorom, które należało uchronić za wszelką cenę. Pozostawały tylko psy.

Formacja   szczurów   rozbiła   się   na   skraju   upraw.   Zwierzęta   maszerowały   zwarcie   w 

obliczu wspólnego nieprzyjaciela, ale w bliskości żeru zapomniały o jedności i rozproszyły się 

nieopatrznie. Głód okazał się potężnym wrogiem solidarności. Psy skoczyły do walki - łowiły 

wygłodzone gryzonie, uśmiercając jednego po drugim.

Nim nastał dzień, plaga minęła.

W   następnym   tygodniu   koloniści   zebrali   plony   i   przygotowawszy   żywność   do 

magazynowania, rozpoczęli zaraz kolejny zasiew.

Marin   siedział   w   laboratorium,   próbował   analizować   sytuację.   Kolonia   przeżywała 

kryzys po kryzysie - wszystkie w zakresie wyżywienia. Poszczególne krytyczne momenty nie 

były groźne, lecz razem wzięte - mogły wieść do zguby. Tak czy inaczej, ekspedycji brakowało 

sprzętu niezbędnego do zagospodarowania Feliksy.

Wina zdawała się leżeć po stronie Instytutu Badań Biologicznych, który nie wykrył plag 

zagrażających zapasom żywności. Komendant może mówić, co chce. Instytut pracuje sprawnie. 

Jeżeli  stwierdził,  że na Feliksie  nie ma  myszy  ani szczurów, musiało  ich nie być  w czasie 

background image

prowadzenia badań.

Nasuwa się pytanie, skąd mogły przyjść i w jaki sposób?

Biolog siedział zapatrzony w ścianę. Roztrząsał w myślach hipotezę po hipotezie. Ze 

ściany   przeniósł   wzrok   na   klatkę   z   Wszystkożernymi   -   zwierzętami   leśnymi   rozmiarów 

wiewiórki. Był to gatunek najliczniejszy na Feliksie, stanowił więc widok powszedni dla oka 

kolonisty.

Niemniej jednak Wszystkożerne zasługiwało na uwagę większą, niż Marin był w stanie 

sobie   zrazu   uprzytomnić.   Brzydkie,   niepozorne,   mogło   wszakże   być   najważniejszym 

stworzeniem, jakie człowiek napotkał na wielu opanowanych światach. Im dłużej Marin patrzył, 

tym bardziej się umacniał w swoich domysłach.

Do   zmroku   siedział   spokojnie,   bez   ruchu.   Przyglądał   się   bacznie.   Wreszcie 

Wszystkożerne podjęły normalne działanie. Normalne? Ten wyraz nie pasował do Feliksy.

Seans   w   laboratorium   udzielił   jednej   odpowiedzi.   Biolog   potrzebował   drugiej. 

Odgadywał ją, lecz wymagała dalszych badań, uzupełniających danych.

Troskliwie instalował swój sprzęt na krańcach osady. Pewien czas spędził w sondzie, na 

porównaniach   z   wynikami   wstępnymi.   To   uzupełniło   obraz.   Kiedy   upewnił   się   ostatecznie, 

poszedł do Hafnera.

Komendant był pogodny, jak gdyby stanowił wierne odbicie łatwości, z jaką kolonia 

wypełnia jedno zadanie po drugim.

- Siadaj - powitał gościnnie Marina. - Zapalisz? Biolog usiadł, sięgnął po papierosa.

- Myślę, że chętnie wysłuchasz, skąd wzięły się myszy - zaczął.

- Już nam nie dokuczają - uśmiechnął się Hafner.

- Odkryłem także pochodzenie szczurów.

- Iz nimi koniec. Wszystko idzie jak z płatka. Przeciwnie, pomyślał Marin zastanawiając 

się nad właściwym wstępem.

- Feliksa - odezwał się wreszcie - ma klimat i topografię typu ziemskiego. Przynajmniej 

od   dwudziestu   tysięcy   lat.   Znacznie   dawniej,   plus   minus   sto   milionów   lat   temu,   również 

przypominała Ziemię z analogicznej epoki.

Na   twarzy   komendanta   spostrzegł   wyraz   uprzejmego   zainteresowania,   właściwego 

komuś,   kto   słucha   rzeczy   oczywistych.   Tak!   Przesłanki   są   oczywiste,   ale   nie   da   się   tego 

powiedzieć o wnioskach.

- W okresie między stoma milionami a dwudziestoma tysiącami lat temu coś się działo na 

Feliksie - ciągnął Marin. - Nie znam istoty tych procesów. Należą one do historii kosmosu, może 

więc nie przenikniemy ich nigdy. Mogły to być fluktuacje Słońca, zakłócenie równowagi sił we 

wnętrzu planety albo spotkanie z chmurą pyłu międzygwiezdnego o zmiennym zagęszczeniu. 

background image

Tak czy inaczej, klimat Feliksy uległ zmianie. Zmienił się z niepojętą gwałtownością i nadal 

przejawiał wahania. Przed mniej więcej stoma milionami lat Feliksę porastały lasy węglorodne. 

Żyły wśród nich olbrzymie gady przypominające dinozaura i bardzo małe ssaki. Pierwsza wielka 

zmiana   zmiotła   dinozaura,   podobnie   zresztą   jak   na   Ziemi.   Nie   wyginął   jednak   pierwotny 

protoplasta naszych Wszystkożernych - zwierzę, które potrafiło przystosować się do nowych 

warunków.

Chciałbym dać ci jakie takie pojęcie, na czym polegały raptowne zmiany klimatyczne. 

Otóż przez pewien czas dany obszar stanowił pustynię, następnie przeobrażał się w dżunglę. Z 

kolei powstawał lodowiec, a kiedy ustępował, cykl zaczynał się od nowa, i to z najbardziej 

zaskakującymi   różnicami.   Wszystko   to   mogło   nastąpić...   powiem   raczej:   następowało   -   w 

okresie życia jednego osobnika z gatunku Wszystkożernych. Zjawiska powtarzały się cyklicznie. 

Przez, z grubsza licząc, sto milionów lat stanowiły normalne warunki bytu na Feliksie; warunki 

nie sprzyjające oczywiście zachowaniu skamienielin i innych pozostałości.

Hafner zrozumiał, zaczął zdradzać niepokój.

- Powiadasz, że wahania klimatyczne ustały nagle dwadzieścia tysięcy lat temu. Czy 

mogą się powtórzyć?

- Nie mam pojęcia - wyznał szczerze biolog. - Zapewne można by to sprawdzić... gdyby 

sprawa okazała się interesująca.

Hafner zmarszczył czoło.

- Jest interesująca, nawet bardzo - powiedział. Dano Marin przyznał mu w duchu rację.

- Chodzi o to, że przetrwanie było trudne. Ptaki mogły szukać bardziej sprzyjającego 

klimatu, więc migrowały. Zachowało się sporo ich gatunków. Ale tylko jeden gatunek ssaków 

zdołał się uchronić.

- Coś tu nie gra - wtrącił Hafner. - Są przecież cztery gatunki: w rozmiarach od wiewiórki 

do bawołu.

- Jeden gatunek - powtórzył z naciskiem Marin.. - Należą do niego wszystkie ssaki. Jeżeli 

polepszają się warunki bytowania dla zwierząt dużych, małe rozrastają się. I odwrotnie. W razie 

niedostatku odpowiedniej żywności następne pokolenie kurczy się, przystosowuje do nowych 

warunków. Pokolenie takie może powstać, jak się zdaje, zdumiewająco szybko.

- Myszy... - zaczął wolno Hafner.

- Myszy nie było na Feliksie, kiedy wylądowaliśmy tutaj - dokończył jego myśl Marin. - 

Narodziły się z Wszystkożernych wielkości wiewiórki.

Komendant przytaknął skinieniem głowy.

- A szczury? - zapytał.

- To kolejny większy kaliber.

background image

Hafner   był   człowiekiem   praktycznym,   wyszkolonym   do   administrowania   kolonią.   W 

świecie koncepcji czuł się niepewnie.

- Więc te mutacje - zaczął. - Sądziłbym... Biolog uśmiechnął się półgębkiem.

- Na Ziemi byłyby to mutacje. Tutaj występuje tylko normalne przystosowanie drogą 

ewolucji.   Nie   mówiłem   ci   nigdy,   ale   Wszystkożerne,   które   na   pozór   mogłyby   uchodzić   za 

zwierzęta ziemskie, nie posiadają genów ani chromosomów. Bez wątpienia występuje u nich 

dziedziczność, lecz w jakiej formie - nie wyobrażam sobie. W każdym razie reagują na warunki 

zewnętrzne szybciej niż jakikolwiek żywy organizm, z którym zetknęliśmy się dotychczas.

- Innymi słowy, nigdy nie uwolnimy się od różnych plag - rzucił posępnie Hafner. - 

Chyba że oczyścimy planetę z wszelkiego życia zwierzęcego.

-   Myślisz   o   pyle   radioaktywnym?   -   zapytał   biolog.   -   Życie   zwierzęce   na   Feliksie 

wytrzymało gorsze kataklizmy. Hafner wziął pod uwagę przeciwną alternatywę.

- Może należałoby opuścić planetę, pozostawić ją zwierzętom?

- Za późno - westchnął biolog. - Te zwierzęta będą wkrótce na Ziemi, na wszystkich 

innych zamieszkałych planetach.

Komendant zmierzył Marina zatroskanym wzrokiem. W jego wyobraźni zarysował się 

ten sam obraz. Na Feliksę wyprawiono trzy pojazdy kosmiczne. Jeden został z kolonistami, jako 

ostateczny środek ratunku na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Dwa wróciły na Ziemię, 

by zameldować, że sprawy układają się pomyślnie, i zażądać nowych dostaw. Na statkach tych 

odleciały również okazy miejscowej fauny.

Klatki były mocne, ale najmniejsze egzemplarze mogły wymknąć się między prętami, 

zagnieździć się w komorach ładunkowych pojazdu.

Nie można było zrobić nic, aby zatrzymać statki. A skoro wylądują na Ziemi... Biologom 

nie nasuną się żadne podejrzenia. Przynajmniej na razie. Najpierw pojawi się nowa odmiana 

szczurów. Wiadomo - mutacja. Nikt nie skojarzy tej nowej odmiany z okazami dostarczonymi z 

Feliksy.

- Musimy zostać - powiedział Marin. - Musimy prowadzić badania tutaj, w środowisku 

najwłaściwszym.

Wyobraził sobie olbrzymie kompleksy budowli ziemskich. Kosztowały za dużo, by je 

zburzyć,   a   następnie   wznieść   nowe,   zabezpieczone   przeciwko   pladze.   Niepodobna   też 

ewakuować z Ziemi bilionów ludzi na okres trwania robót.

Feliksa - gigantyczne laboratorium, nie kolonia. Człowiek zyskał jedną planetę, a stracił 

równowartość   dziesięciu,   a   być   może   i   więcej.   Okaże   się   to   po   dokładniejszym   zbadaniu 

zdolności niszczycielskich Wszystkożernych.

Głuchy, zwierzęcy pomruk zakłócił lok myśli biologa. Hafner odwrócił się gwałtownie, 

background image

spojrzał w stronę okna. Zacisnął wargi, szeroko otworzył oczy. Porwawszy ze ściany strzelbę 

wybiegł. Marin pośpieszył za nim.

Komendant   zmierzał   w   kierunku   pól,   gdzie   dojrzewały   kolejne   plony   szybko 

wegetujących roślin. Na szczycie wzgórka zatrzymał się raptownie, przyklęknął. Obrócił tarczę 

na “pełny ładunek”, zmierzył i wystrzelił. Pośród zieleni przemknęła brunatna, dymiąca smuga. 

Za wysoko.

Komendant wycelował uważniej. Padł drugi strzał. Ładunek trafił zwierzę w przednią 

łapę. Podskoczyło wysoko i upadło martwe, zwęglone.

Po chwili dwaj mężczyźni stanęli nad okazem upolowanym przez Hafnera. Pomijając 

brak pręg, stanowił wierną podobiznę tygrysa. Komendant dotknął go szpicem buta.

- Tępimy szczury w magazynie,  więc przenoszą się na pola - mruknął.  - Na polach 

szczujemy je psami, więc wydają na świat tygrysy.

- Mniejszy z nimi kłopot niż ze szczurami - powiedział Marin. - Do tygrysów można 

strzelać.

Pochylił się nad rozszarpanym psem, przy którego zwłokach zobaczyli olbrzymiego kota.

Ze   zboża   wyszedł   skomląc   drugi   pies.   Był   bojowy,   odważny,   ale   nie   mógł   sprostać 

wielkiemu drapieżnikowi. Teraz skowyczał liżąc po pysku martwą sukę.

Biolog podniósł zmasakrowane zwłoki i ruszył w stronę laboratorium.

- Nic nie pomożesz - rzucił posępnie Hafner. - Suka nie żyje.

- Ale  szczenięta  żyją   i  będą  bardzo  potrzebne.  Szczury nie  znikną   dlatego  tylko,  że 

pojawiły się tygrysy.

Głowa psa zwisała bezwładnie z ramienia Marina, krew przesiąkała ubranie. Hafner szedł 

pod górę za biologiem.

- Jesteśmy tutaj od trzech miesięcy - odezwał się po chwili. - Psy puściliśmy w pole przed 

dwoma miesiącami. A przecież tygrys jest zupełnie dojrzały. Jak to tłumaczyć?

Marin uginał się pod ciężarem psa. Oto padają wszelkie pojęcia, które wyrobił sobie jako 

biolog. Co wyjaśnia ewolucja? To historia rozwoju życia organicznego w określonym świecie. 

Poza jego granicami może nie mieć zastosowania.

Człowiek nie wie wszystkiego nawet o sobie samym. W świadomości istnieją ciemne 

plamy, nad którymi teoretyczna wiedza może jedynie przejść do porządku dziennego.

Narodziny   są   prostą   sprawą.   Zdarzają   się   na   niezliczonych   planetach.   Płochliwe 

trawożerne, groźne drapieżniki, rozmaite najdziwaczniejsze potwory wydają na świat młode. 

Proces powtarza się nieustannie. Młode rosną, dojrzewają i parzą się z kolei.

Marin   przypomniał   sobie   wieczór   w   laboratorium.   Naturalnie   odkrycie   było   dziełem 

przypadku. Mógł przecież znajdować się gdzie indziej - nie zaobserwowałby niczego. Co by się 

background image

wówczas stało? Wiedziałby jeszcze mniej, niż wie obecnie.

Z powagą wyjaśnił Hafnerowi:

- W tym przypadku zdolność przetrwania jest zadziwiająco duża, a różnice wymiarów 

znaczne. Widocznie młode nie muszą wcale być młodymi. Przychodzą na świat jako osobniki 

dorosłe, całkowicie wydolne.

Mimo   pewnego   ograniczenia   tempa   kolonia   rozwijała   się   nadal.   Szybkość   wegetacji 

nieco zwolniono. Przystąpiono do upraw bardziej zróżnicowanych. Budowano nowe magazyny, 

obszerniejsze, co ułatwiało częste kontrole.

Szczenięta żyły - dorosły w ciągu roku. Po stosownej tresurze wypuszczono je na pola, 

gdzie przyłączyły się do innych psów. Walka ze szczurami trwała i mimo pokaźnych szkód 

dawała zamierzone rezultaty.

Wszystkożerne   zaczęły   zdradzać   apetyt   na   instalacje   elektryczne.   Jedyną   na   to   radę 

stanowiło nieustanne trzymanie urządzeń pod napięciem. Ale i tak zakłócenia w dopływie prądu 

trafiały się często i trwały do czasu zlokalizowania krótkiego spięcia i usunięcia spopielało] 

padliny. Pojazdy parkowano pod strażą albo w stosownie zabezpieczonych garażach. Plaga nie 

przybierała na sile, ale i nie można jej było zwalczyć.

Masowe ataki tygrysów były o tyle mniej kłopotliwe, że duże zwierzęta stanowiły łatwy 

cel dla strzelców. Żerowały one jednak również nocą, koloniści musieli więc strzec osady przez 

dwadzieścia cztery godziny. Tam gdzie nie docierało światło, działały promienie infraczerwone, 

pod wpływem których tygrysy ginęły natychmiast. Z wyjątkiem pierwszej ofiary nie utracono 

ani jednego psa.

Tymczasem drapieżniki podlegały niedostrzegalnym zmianom. Na pozór były rosłe, lecz 

w miarę tępienia Marin obserwował zdumiewający objaw. Ich organy wewnętrzne stawały się 

stopniowo coraz mniej dojrzałe.

Ostatni badany tygrys odpowiadał budową wewnętrzną nowo narodzonemu szczenięciu. 

Maleńki   żołądek   był   przystosowany   do   trawienia   raczej   mleka   niż   mięsa.   Sposób,   w   jaki 

dostarczał energii napędowej dla kolosalnych mięśni, graniczył z cudem.

Był to ostatni upolowany tygrys. Napaści ustały.

Czas mijał i nie działo się nic nowego. Pojazd kosmiczni cywilizacja czy też znikoma jej 

cząstka,  reprezentowana  przez  kolonię, zwyciężyły  gatunek,  który Marin począł  nazywać  w 

myślach  Wszechzwierzęciem.  Wszystkożerne  przetrwały kataklizmy  przeszłości,  były  jednak 

bezradne w warunkach jeszcze surowszych.

Tak się przynajmniej zdawało.

Trzy   miesiące   przed   spodziewanym   przybyciem   następnych   kolonistów   dała   znać   o 

sobie, nowa odmiana. Na polach pojawiły się zniszczenia. Nie mógł w grę wchodzić tygrys - 

background image

zwierzę mięsożerne - ani szczur, gdyż kłosy były łuskane w sposób nietypowy dla gryzonia.

Nie chodziło o żywność, której rezerwy pokaźnie wzrosły. Jeżeli jednak zagrażała nowa 

plaga,   należało   opracować   metodę   jej   zwalczania.   Im   szybciej   zostanie   rozpoznane   nowe 

zwierzę, tym łatwiej będzie sobie z nim poradzić.

Psy nie przydawały się na nic. Szkodnik, którego nie atakowały, a nawet, jak się zdaje, 

nie potrafiły zwietrzyć, buszował wśród pól.

Kolonistów znowu zmobilizowano do służby wartowniczej. Przez tydzień patrolowali 

pola, lecz zwierzę wymykało się skutecznie, nawet nie dostrzeżone.

Hafner wzmocnił straże i na polu najbardziej pustoszonym kazał zainstalować system 

alarmowy. Zwierzę odkryło widać zagrożenie, gdyż przeniosło się w inne miejsce.

W dwa dni później alarm zabrzmiał na krótko przed świtem.

Marin i Hafner spotkali się na skraju osady. Obydwaj mieli strzelby. Szli pieszo, aby 

odgłos jakiegokolwiek pojazdu nie spłoszył szkodnika. Okrążyli pole, chcąc ubezpieczyć je od 

przeciwległej strony.  W obozie zarządzono ostre pogotowie. W razie potrzeby pomoc miała 

nadejść niezwłocznie.

Cicho szli przez zarośla. Zwierzę żerowało na polu - niezbyt  hałaśliwie, lecz tak, że 

można je było słyszeć.

Psy nie szczekały.

Postępowali wolno, krok za krokiem. Błękitne słońce Feliksy wzeszło i nagłym blaskiem 

spowiło szkodnika. Hafner opuścił rękę, w której trzymał strzelbę. Po chwili Jednak zacisnął 

zęby i zmierzył.

Marin podniósł dłoń ostrzegawczym ruchem.

- Nie strzelaj - szepnął.

- Ja jestem komendantem - burknął Hafner. – To niebezpieczny szkodnik.

- Niebezpieczny - przyznał biolog nie podnosząc głosu. - Dlatego właśnie nie strzelaj. 

Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo jest niebezpieczny.

Hafner zawahał się, Marin zaś mówił dalej:

- Wszystkożerne nie mogły funkcjonować w nowym środowisku, więc wydały na świat 

myszy, a kiedy zażegnaliśmy i to niebezpieczeństwo, pojawiły się szczury. Opanowaliśmy i tę 

plagę, wówczas wystąpiły tygrysy. Walka przeciwko nim okazała się najłatwiejsza, wobec czego 

Wszechzwierzę   uspokoiło   się   na   pewien   czas.   Ale  nie   dało   za   wygraną.   Powstała   następna 

forma, którą widzisz przed sobą. Wyprodukowanie jej trwało dwa lata. Rozumiesz? A na Ziemi 

trzeba było milionów lat!

Hafner nie opuścił  strzelby i najwidoczniej  nie myślał  tego zrobić.  Pieścił  wzrokiem 

przyrządy celownicze.

background image

-   Czy   ty   nic   nie   rozumiesz?   -   nacierał   dalej   Marin.   -   Nie   zdołamy   zniszczyć 

Wszechzwierzęcia. Jest już, na Ziemi i na innych planetach. Żeruje w magazynach wielkich 

miast. Z powodzeniem udaje szczura. Od wieków nie możemy zwalczyć własnych, ziemskich, 

szczurów, jakim więc cudem moglibyśmy wytępić te?

- Tym bardziej należy rozpocząć zaraz - rzucił szorstko Hafner.

Marin szarpnął w dół strzelbę komendanta.

- Czy ich szczury są lepsze od naszych? - podjął głucho. - Czy ich plaga pokona naszą, 

okaże się mocniejsza? A może zawrą rozejm, zjednoczą się, skrzyżują i wspólnie poprowadzą z 

nami wojnę? To nie jest wykluczone. Wszechzwierzę może zastosować i taką metodę – jeżeli 

krzyżowanie wzmocni siłę przetrwania. Jeszcze nic nie rozumiesz? Działa tu prawo postępu. Po 

tygrysie   -   zjawiło   się   to!   Jeżeli   zawiedzie   nowy   szczebel   ewolucji,   jeżeli   zniszczymy   to 

stworzenie, co narodzi się w kolejnej fazie? Sądzę, że istota, z którą nie będziemy w stanie 

współzawodniczyć. Rozumiesz? Czemuś, co nastąpi po tym, wolałbym nie stawiać czoła.

Zwierzę usłyszało głosy. Podniosło głowę, rozejrzało się dokoła. Po chwili cofnęło się 

bez pośpiechu i odeszło w stronę najbliższego zagajnika.

Biolog wyprostował  się, zawołał  z cicha.  Zwierzę  umknęło  między drzewa i czujnie 

przystanęło w ich cieniu.

Hafner i Marin odłożyli strzelby. Ramię w ramię zbliżali się wolno do lasku. Ręce mieli 

rozłożone na znak, że nie posiadają broni.

Zwierzę wyszło im na spotkanie. Było nagie. Nie zdążyło jeszcze wymyślić odzieży. Nie 

miało również broni. Zerwało z drzewa ogromny biały kwiat i niosło go przed sobą na znak 

pokoju.

- Ciekaw jestem szczegółów - powiedział Marin. - Wydaje się dorosłe, nie może jednak 

być całkowicie dojrzałe. Chciałbym zobaczyć jego wewnętrzne organy.

- Mnie niepokoi bardziej to, co ma w głowie - podchwycił Hafner posępnym tonem. 

Zwierzę było łudząco podobne do człowieka.


Document Outline