ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 1 Spadkobiercy Mocy

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

1

Spadkobiercy Mocy

2

SPADKOBIERCY MOCY

Tom I serii MŁODZI RYCERZE JEDI

KEVIN J. ANDERSON, REBECCA MOESTA


Przekład

ANDRZEJ SYRZYCKI



background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

3

Tytuł oryginału

HEIRS OF THE FORCE



Ilustracja na okładce

ALVIN



Redakcja merytoryczna

ANNA SZUSTKIEWICZ



Redakcja techniczna

LIWIA DRUBKOWSKA



Korekta

GRAZYNA HENEL






Skład

WYDAWNICTWO AMBER







Copyright © & TM 1995 by Lucasfilm, Ltd

Ali rights reserved. Used under authorization.

Published originally under the title

Heirs of the Force by Bantam Books


Spadkobiercy Mocy

4




































Naszym rodzicom

Dorothy i Andrew Anderson

oraz Louisie i Louisowi Moesta

którzy nauczyli nas kochać książki

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

5

R O Z D Z I A Ł

1

Jacen Solo dopiero po mniej więcej miesiącu przebywania u akademii Jedi,

prowadzonej przez jego wuja, Luke’a Skywalkera. zdołał urządzić swoją komnatę tak,
jak pragnął.

Pomieszczenia uczniów, znajdujące się w starożytnej świątyni na Yavinie Cztery,

były mroczne i wilgotne, a w dodatku zimne, zwłaszcza w nocy. Jacen i jego siostra,
Jaina, poświecili sporo czasu, by doprowadzić sąsiadujące ze sobą komnaty do
obecnego stanu. Bliźnięta zdrapały mech porastający kamienne mury, a potem wstawiły
panele jarzeniowe i przenośne piecyki, żeby ogrzewały chłodne kąty.

Syn Hana Solo i księżniczki Leii stał teraz w swojej komnacie, skąpany

pomarańczowym światłem poranka, przedostającym się przez wąskie szczeliny w
grubych ścianach świątyni. Od strony dżungli dobiegało skrzeczenie jakichś dużych
ptaków, zapewne walczących o poranne porcje owadów.

Jacen, jak zwykle każdego ranka, zanim udał się na zajęcia, prowadzone przez

wujka Luke’a, nakarmił wszystkie dziwaczne i egzotyczne stworzenia, znalezione w
niezbadanych gąszczach dżungli, porastającej niemal całą powierzchnię czwartego
księżyca Yavina. Pobieżnie sprawdził także, czy żadnego nie brakuje. Bardzo lubił
zbierać nowe okazy.

Cała przeciwległa ściana jego małej komnaty była zastawiona skrzynkami i

klatkami, przezroczystymi terrariami i akwariami, wypełnionymi wodą z bąbelkami
powietrza. Wiele pojemników zostało zaprojektowanych i wykonanych przez siostrę
Jacena, Jainę, wykazującą prawdziwy talent w dziedzinie konstruowania różnych
urządzeń i mechanizmów. Jacen doceniał wynalazki siostry, ale nie potrafił pojąć,
dlaczego bardziej interesowały ją same klatki niż stworzenia, które w nich przebywały.

Ze środka jednej ze skrzynek dobiegały wrzaski dwóch stintarilów; mieszkających

na drzewach gryzoni o długich, ostrych zębach i wyłupiastych oczach. Gromady tych
zwierząt biegały bardzo szybko po drzewnych szlakach i żywiły się wszystkim, co na
tyle długo siedziało na gałęziach, by można to było pochwycić. Jacen pamiętał, że
bawił się doskonale, kiedy łapał swoje dwa okazy.

W innym wilgotnym, przezroczystym akwarium niewielkie pływające kraby

lepiły z mułu skomplikowane gniazda, pełne miniaturowych wież i zaokrąglonych

Spadkobiercy Mocy

6

blanków. W cylindrycznym wiwarium z mętną wodą pływały różowe śluzowate
salamandry, ustawicznie zmieniające kształty. Dopiero kiedy wypełzały na częściowo
zanurzony kamień, twardniały i przemieniały się w miękką, gąbczastą galaretę, pełną
wypustek i nibynóżek. Otwór gębowy umożliwiał im chwytanie owadów kryjących się
w gąszczach trzcin i chwastów.

W klatce, zaopatrzonej w solidne grube kraty, spacerowały opalizujące niebieskie

piraniożuki. Klekocząc ostrymi zębami, nie przestawały ponawiać prób wydostania się
na zewnątrz. Jacen wiedział, że w dżungli roje dzikich piraniożuków opadały ofiary z
przeciągłym, mrożącym krew w żyłach, świstem. Kiedy żuki były bardzo wygłodzone,
potrafiły w ciągu kilku minut pozostawić z dużego stworzenia same kości. Jacena
rozpierała duma na myśl o tym, że są to jedyne stworzenia, które musi trzymać w
zamknięciu.

Bardzo często najtrudniejsze zadanie chłopca nie polegało na utrzymaniu

wszystkich egzotycznych stworzeń w ich klatkach lub pojemnikach, ale na
zorientowaniu się, czym się żywią. Zwykle ich pożywieniem były owoce albo kwiaty.

Czasami podopieczni Jacena połykali kawałki świeżego mięsa. Zdarzało się też i

tak, że większe stworzenia wychodziły z pudełek i pojemników i żywiły się innymi,
mniejszymi stworzeniami - co niezmiennie doprowadzało Jacena do rozpaczy.

Bliźnięta spędziły większość życia na Coruscant, planecie, której niemal całą

powierzchnię zajmowało miasto. W przeciwieństwie do ich poprzednich nauczycieli,
Luke Skywalker nie prowadził zajęć według sztywnego, rygorystycznego planu.
Zawsze mówił, że jeżeli ktoś pragnie zostać rycerzem Jedi, musi rozumieć wiele
elementów tworzących galaktyczną łamigłówkę, a nie tylko podążać przetartymi przez
innych ludzi szlakami.

Tak więc Jacen otrzymał zgodę na spędzanie większości wolnego czasu w

dżungli, gdzie mógł przedzierać się przez gąszcze, rozsuwając na boki łodygi chwastów
i kwiatów. Zbierał okazy pięknych owadów i niespotykanych, niezwykłych roślin. Od
najmłodszych lat czuł dziwny pociąg do wszystkiego co żywe, podobnie jak jego
siostra zawsze wykazywała talent do rozumienia zasad działania różnorakich urządzeń i
mechanizmów. Jacen, posługując się Mocą, przywabiał stworzenia do siebie, żeby
oglądać je i badać.

Niektórym spośród innych uczniów Jedi, a szczególnie rozpieszczonemu i

wiecznie kapryszącemu Raynarowi, nie podobało się, że Jacen urządził w swojej
komnacie małe, lecz prawdziwe zoo. Brat Jainy jednak troszczył się o zwierzęta, karmił
je i obserwował, dzięki czemu ciągle dowiadywał się o nich czegoś nowego.

Z niewielkiego zbiornika, który Jaina urządziła we wnęce kamiennej ściany,

zaczerpnął chłodnej wody i napełnił nią umieszczone w klatkach poidła. Ruch jego ręki
spłoszył rodzinę skaczących purpurowych pająków. Rozbiegły się we wszystkie strony,
a potem zaczęły podskakiwać i obijać się o siatkę, którą była przykryta ich klatka.

Jacen przesunął palcami po cienkich drutach pojemnika, po czym szepnął:
- Uspokójcie się. Nie dzieje się nic złego.
Pająki natychmiast przestały podskakiwać. Zgromadziły się wokół poidła i

zaczęły zasysać wodę przez długie, wydrążone w środku kły.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

7

W innej klatce siedziały szepczące ptaki, nieruchome i ciche, zapewne głodne.

Jacen wiedział, że musi wyprawić się na drugi brzeg rzeki, żeby zebrać trochę świeżego
nektaru z lejkowatych kwiatów dzikiej winorośli, porastającej kamienne ściany
rozsypującej się świątyni.

Tymczasem zbliżał się czas porannych lekcji. Jacen przesunął palcami po

bocznych ściankach kilku klatek, żegnając się z ulubieńcami. Zanim jednak wyszedł na
korytarz, przystanął na krótką chwilę. Zajrzał w głąb niemal bezdennego pojemnika, w
którym zwykle zwinięty na posłaniu z suchych liści mieszkał prawie przezroczysty
kryształowy wąż.

Był niemal całkowicie niewidoczny, a Jacen potrafił go dostrzec tylko wówczas,

kiedy patrzył pod odpowiednim kątem. Teraz jednak, bez względu na to, w którą stronę
przekrzywiał głowę, nie widział ani błysku szklistych łusek, ani tęczowej poświaty,
promieniującej od ciała przezroczystego gada. Zaniepokojony pochylił się i zauważył,
że jeden z dolnych rogów klatki jest odgięty... Niewiele, ale wystarczająco, by cienki
wąż mógł wyślizgnąć się ze środka.

- Nie podoba mi się to wszystko - powiedział do siebie Jacen, nieświadomie

powtarzając słowa, które bardzo często słyszał z ust ojca.

Kryształowy wąż nie był bardzo niebezpieczny... a przynajmniej tak uważał Jacen.

Chłopiec z własnego doświadczenia wiedział, że ukąszenie gada bywa co prawda dosyć
bolesne, ale ból trwa zazwyczaj bardzo krótko, po czym osoba ukąszona zapada w
głęboki sen i budzi się po godzinie czy dwóch, bez żadnych dolegliwości. Jacen
obawiał się jednak, że incydent mógłby zostać wykorzystany przez kogoś pokroju
Raynara w celu wywołania awantury i zmuszenia hodowcy do przeniesienia klatek z
ulubieńcami w inne miejsce, na przykład do magazynu nie opodal świątyni.

A teraz jego kryształowy wąż wydostał się z klatki.
Jacen poczuł, że z przerażenia jego serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem. W

porę przypomniał sobie jednak o jednej z technik relaksacyjnych, stosowanych przez
rycerzy Jedi, której nauczył go wujek Luke, i posłużył się nią, żeby odzyskać spokój i
jasność myśli. Natychmiast się zorientował, co ma robić. Powinien poprosić swoją
siostrę, Jainę, by razem poszukali węża, zanim ktokolwiek zorientuje się, że uciekł.

Chłopiec wyślizgnął się na kiepsko oświetlony korytarz i ukradkiem skierował

spojrzenie okrągłych ciemnych oczu w prawo i w lewo, żeby upewnić się, że nikt go
nie obserwuje. Później przebiegł korytarzem i zanurkował w zaokrąglony otwór w
kamiennej ścianie, w którym znajdowały się drzwi do komnaty siostry. Otworzył je i
zamrugał, chcąc przyzwyczaić oczy do ciemności.

Całą przeciwległą ścianę sali Jainy zajmowały porządnie ustawione pojemniki,

wypełnione częściami zapasowymi, cyberbezpiecznikami, podzespołami
elektronicznymi i miniaturowymi przekładniami, wymontowanymi zapewne z
korpusów przestarzałych albo uszkodzonych androidów. Siostra Jacena zabrała także
niepotrzebne ogniwa energetyczne i systemy kontrolno-sterujące ze starego centrum
dowodzenia Rebeliantów, ukrytego głęboko we wnętrzu przypominającej piramidę
budowli.

Spadkobiercy Mocy

8

Prastara świątynia, wzniesiona w dżungli porastającej powierzchnię niewielkiego

księżyca, była najważniejszym ośrodkiem tajnej bazy powstańców na długo przed
narodzinami bliźniąt. Ich matka, księżniczka Leia, pomogła Rebeliantom obronić
centrum przed atakiem straszliwej imperialnej Gwiazdy Śmierci. Ojciec dzieci. Han
Solo, był wówczas tylko przemytnikiem, ale mimo to ocalił życie Luke’owi
Skywalkerowi.

Teraz jednak większość starych urządzeń dawnej bazy Rebeliantów leżała

zapomniana i nie używana przez uczniów Jedi. Jedynie Jaina spędzała wolny czas,
rozbierając aparaturę i składając różne podzespoły w inny sposób. Jej komnata była
zawalona tyloma dużymi częściami, że Jacen z trudem mógł się miedzy nimi
przecisnąć. Rozejrzał się po sali, ale nigdzie nie dostrzegł ani śladu kryształowego
węża.

- Jaino? - odezwał się półgłosem. - Jaino, chcę prosić cię o pomoc!
Rozejrzał się jeszcze raz po mrocznym pomieszczeniu, tym razem usiłując

odnaleźć siostrę. Czuł ostry, gryzący odór przepalonych bezpieczników i słyszał
odgłosy uderzeń jakiegoś ciężkiego narzędzia o metal.

- Za chwilę!
Stłumiony głos Jainy dobiegał ze środka baryłkowatego kadłuba przerdzewiałego

mechanizmu, zajmującego niemal połowę komnaty. Jacen pamiętał, jak oboje z silnie
umięśnioną przyjaciółką, Tenel Ka, nieporadnie posługiwali się Mocą, żeby w samym
środku pewnej nocy wciągnąć ciężkie urządzenie wijącymi się korytarzami do komnaty
siostry.

- Pospiesz się! - przynaglił siostrę Jacen.
Miał niejasne wrażenie, że liczy się każda chwila. Jaina wycofała się tyłem na

czworakach z otworu wlotowego jakiejś dyszy. Jej proste ciemnobrązowe włosy były
przewiązane wstążką, żeby nie spadały na oczy i nie przeszkadzały w pracy. Na lewym
policzku widniały świeże smugi ciemnego smaru.

Włosy dziewczyny dosięgały ramion. Chociaż były grube i gęste jak włosy jej

matki, Jaina nigdy nie chciała poświęcić czasu, by zakręcić je w długie, fantazyjne
pukle, z których tak słynęła księżniczka Leia.

Jacen wyciągnął rękę i pomógł siostrze wstać z kamiennej posadzki.
- Mój kryształowy wąż znów wydostał się z klatki - oznajmił. - Musimy go

odnaleźć. Czy go nie widziałaś?

Jaina sprawiają wrażenie, że nie zwraca uwagi na jego słowa.
- Nie, przez cały czas pracowałam tutaj - odparła. - Prawdę mówiąc, już prawie

skończyłam. - Wskazała na oblepioną brudem obudowę dużej pompy. - Kiedy wreszcie
wszystko zmontuję, będzie można zainstalować ją w nurcie rzeki w pobliżu świątyni.
Prąd wody będzie obracał łopatki, a my otrzymamy energię, niezbędną do ładowania
naszych baterii.

Dziewczyna z każdą chwilą coraz bardziej się zapalała. Jacen wiedział, że jego

siostra uwielbia wyjaśniać zasady działania różnych mechanizmów. Usiłował wpaść jej
w słowo, ale na próżno czekał, aż Jaina zrobi choćby krótką przerwę.

- Ale mój wąż. - zdołał tylko powiedzieć.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

9

- Zainstalujemy fazowe gniazda odbiorcze i będziemy mogli przekazywać energię

do wielkiej świątyni. Zapewni to nam możliwość podłączenia wszystkich paneli
jarzeniowych i grzejników, jakie będą nam potrzebne. Gdyby tak jeszcze umieścić w
nurcie specjalne cedzidła protein, moglibyśmy wychwytywać z rzeki algi i przerabiać je
na pożywienie. Można byłoby również zasilić wszystkie systemy telekomunikacyjne
akademii, a nawet...

Jacen w końcu przerwał potok jej słów.
- Jamo, dlaczego spędzasz cały czas, zajmując się takimi rzeczami? Czy nie mamy

dziesiątków trwałych ogniw, pozostawionych w dawnej bazie Rebeliantów?

Jama westchnęła, a chłopiec, słysząc to, zorientował się, że chyba przeoczył jakiś

niezmiernie ważny szczegół jej argumentacji.

- Nie buduję moich urządzeń dlatego, że są użyteczne - powiedziała. - Robię to,

aby przekonać się. Czy potrafię. Kiedy stwierdzę, że tak, nie będę musiała tracić więcej
czasu na zastanawianie się, czy cokolwiek, czego się nauczę, jest użyteczne, czy nie.

Jacen w dalszym ciągu nie był pewien, czy dobrze ją rozumie. Z drugiej strony

siostra też nigdy nie potrafiła zrozumieć jego fascynacji roślinami i zwierzętami.

- Czy mogłabyś zrobić sobie przerwę i pomóc mi w poszukiwaniach węża? -

zapytał. - Uciekł z klatki, a ja nie wiem, gdzie go szukać.

- No, dobrze - odparła Jama, wycierając brudne ręce o poplamiony roboczy

kombinezon - Jeżeli wąż uciekł z twojego pokoju, zapewne popełznął w dół, a nie w
górę.

Oboje wyszli z komnaty, i zaczęli schodzie drugim korytarzem. Idąc obok siebie,

rozglądali się po mrocznych kątach i nasłuchiwali.

Komnata Jacena była ostatnim pomieszczeniem w korytarzu świątyni, który zaraz

potem kończył się zimną, kamienną popękaną ścianą. Żadna ze szczelin nie była jednak
dość szeroka, żeby kryształowy wąż mógł się w niej ukryć.

- Będziemy musieli sprawdzić komnatę po komnacie - stwierdziła Jaina.
Jacen kiwnął głową.
- Jeżeli coś będzie nie w porządku, powinniśmy to wykryć. Może mógłbym

posłużyć się Mocą, by wytropić węża, bez względu na to, gdzie się zaszył.

Słyszeli, jak inni uczniowie Jedi, przebywający w swoich komnatach, ubierają się,

myją albo po prostu poświęcają kilka ostatnich chwil na dodatkową drzemkę. Jacen
nadstawiał uszu, nieśmiało licząc na to, że usłyszy jakiś krzyk albo pisk, gdyż wówczas
wiedziałby, gdzie znajduje się jego ulubieniec.

Przechodzili od komnaty do komnaty, zatrzymując się pod zamkniętymi

drzwiami. Jacen dotykał palcami drewnianych płyt, ale ani razu nie poczuł
świerzbienia, które mogłoby mu zdradzić kryjówkę uciekiniera.

Kiedy jednak znaleźli się przed uchylonymi drzwiami komnaty Raynara,

natychmiast wyczuli, że wydarzyło się w niej coś niezwykłego. Zajrzeli do środka i
stwierdzili, że chłopiec leży na wygładzonych kamiennych płytach posadzki.

Raynar miał na sobie kosztowną purpurowo-złoto-szkarłatną szatę. Były to barwy

jego szlacheckiego rodu. Mimo delikatnych uwag wujka Luke’a, Raynar rzadko
rozstawał się z fantazyjnym ubiorem. Niemal nie widywało się go w ponurym, ale

Spadkobiercy Mocy

10

wygodnym stroju treningowym, jaki nosili prawie wszyscy uczniowie Jedi na Yavinie
Cztery.

Krótko ostrzyżone, podobne do szczeciny blond włosy Raynara, oświetlone

promieniami porannego słońca, wpadającymi przez szczeliny okien, jaśniały jak
drobiny złocistego pyłu. Policzki chłopca to zapadały się, to wydymały, a z otwartych
ust wydobywało się ciche pochrapywanie. Chłopiec leżał w dziwnej pozycji na
zimnych kamieniach.

- Och, blasterowe błyskawice! - odezwał się Jacen. - Myślę, że nie musimy dłużej

szukać mojego węża.

Jaina zamknęła drzwi i stanęła na straży obok szczeliny pod drewnianą płytą, żeby

kryształowy wąż nie mógł wyślizgnąć się na korytarz.

Tymczasem Jacen uklęknął obok nieruchomego ciała Raynara i zamknął powieki.

Wyciągnął ręce i wyprostował palce, aż strzeliły kostki, po czym pozwolił płynąć
myślom. Usiłował wyobrazić sobie, o czym może teraz myśleć jego wąż. Jak zwykle
dzięki Mocy, odczuwał kilka rzeczy naraz, ale skoncentrował się i zaczął szukać
swojego ulubieńca.

Wyczuł wątłą, ospałą myślową wić stworzenia, które można było bardzo łatwo

zadowolić, a które w tej chwili czuło się bezpieczne i zaspokojone. W myślach gada
przewijały się tylko pojęcia: ciepło, ciepło... sen, sen... oraz spokój. Zwinięty wąż
drzemał pod Raynarem, ukryty w fałdach jego purpurowej bielizny.

- Tutaj, Jaino - szepnął Jacen.
Jaina oderwała się od drzwi i podeszła do brata. Kiedy klękała, tkanina jej

poplamionego roboczego kombinezonu syknęła, jakby była jeszcze jednym wężem.

- Przypuszczam, że ukrył się gdzieś pod ciałem śpiącego Raynara?
Jacen kiwnął głową.
- Tak, bo tam jest najcieplej.
- No, to mamy poważny problem - odezwała się Jaina. - Może ja obrócę chłopca

na bok, a ty złapiesz węża?

- Nie, to by go spłoszyło - odparł Jacen. - Mógłby wówczas ukąsić Raynara po raz

drugi.

Jaina zmarszczyła brwi.
- Przespałby wtedy cały tydzień zajęć w akademii.
- Ta-a - przyznał Jacen. - Wujek Luke mógłby skończyć zajęcia, nie martwiąc się,

że Raynar będzie co chwilę przerywał mu pytaniami.

- Masz rację - zachichotała Jaina.
Chłopiec wyczuł śpiącego gada swoimi myślami. Zorientował się, że kryształowy

wąż leży nieruchomo, ale w tej samej sekundzie Raynar chyba usłyszał, że bliźnięta o
nim mówią, gdyż zachrapał głośniej i poruszył się we śnie.

Zaniepokojony wąż natychmiast się obudził. Jacen szybko wysłał ku niemu

uspokajające myśli, posługując się techniką relaksacyjną, której nauczył go wujek
Luke. Z myśli tych promieniowała taka cisza i spokój, że ukoiły nie tylko węża, ale i
Raynara.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

11

- Jeżeli połączymy siły i posłużymy się umiejętnościami Jedi, uniesiemy śpiącego

Raynara w powietrze - zaproponował Jacen. - Dopiero wówczas będę mógł wyciągnąć
węża.

- No, to na co czekamy? - odezwała się Jaina, spoglądając zdziwiona na brata.
Bliźnięta zamknęły oczy i zaczęły się skupiać. Dotknęły opuszkami palców skraju

wielobarwnej szaty Raynara i wyobraziły sobie, jaki lekki może być uśpiony chłopiec.
Zdawało się im, że jest tylko piórkiem, unoszącym się w komnacie... że zaczyna być
absolutnie nieważki... że potrafią unieść go w powietrze.

Jacen wstrzymał oddech widząc, jak ciało uśpionego ucznia Jedi odrywa się od

posadzki. Fałdy szaty Raynara zwisały po obu stronach jego ciała jak zasłony,
stopniowo odsłaniając zwiniętego węża.

Śpiący gad, pozbawiony dotychczasowej przytulnej kryjówki, obudził się i

instynktownie zaczął szukać żywego celu, na którym mógłby wyładować gniew. Jacen
spostrzegł, że kryształowy wąż rozwija się, gotów do ataku.

- Trzymaj Raynara! - zawołał do siostry, a sam skoczył i pochwycił śliskiego

gada. Owinął palce wokół jego ciała i zacisnął je tuż za trójkątnym łbem, a potem
wysłał skupioną wiązkę myśli, kierując ją do niewielkiego mózgu stworzenia. Starał się
uspokoić go, uciszyć jego gniew.

Niespodziewany skok Jacena i uwolnienie cząstki Mocy zaskoczyły Jainę, która

zdołała utrzymać Raynara w powietrzu tylko przez sekundę czy dwie. Kiedy chłopiec
uspokajał węża, władza jego siostry nad uśpionym ciałem kolegi stopniowo słabła, aż
zanikła całkowicie.

Uczeń Jedi runął na kamienną posadzkę i potoczył się, usiłując wyplątać ręce i

nogi z fałd wielobarwnej szaty. Łoskot uderzenia ciała wystarczył, by wyrwać chłopca
ze snu, wywołanego działaniem jadu węża. Raynar coś mruknął, po czym usiadł,
potrząsnął głową i zamrugał powiekami błękitnych oczu.

Tymczasem Jacen nie przestawał uspokajać ukrytego w jego dłoni ulubieńca.

Bezustannie wysyłał kojące myśli do maleńkiego mózgu stworzenia, aż kryształowy
wąż cicho zasyczał, zapewne z rozkoszy. Zadowolony owinął się wokół nadgarstka
chłopca i oparł przezroczysty łeb na zaciśniętych palcach. Nawet przy dobrym
oświetleniu był niemal całkowicie niewidoczny. Jego łuski wyglądały jak cieniutkie
diamentowe płytki, czarne oczy przypominały dwa węgielki.

Rozespany Raynar popatrzył na dwoje stojących obok niego ciemnookich dzieci.
- Jacen? Jaina? - zapytał. - No, no, no, co właściwie robicie... Hej!
Usiadł prosto i zaczął potrząsać lewą ręką, jakby nagle poczuł, że zdrętwiała.

Później zwrócił pytające spojrzenie na Jacena.

- Wydawało mi się, że przed minutą widziałem tu jedno z twoich... twoich

stworzeń - powiedział. I to jest ostatnia rzecz, którą pamiętam. Czy któryś z twoich
ulubieńców przebywa na wolności?

Zakłopotany Jacen ukrył za plecami rękę z owiniętym wokół nadgarstka wężem.
- Ależ skąd - odparł. - Mogę całkiem szczerze zapewnić cię, że wiem, gdzie

przebywają wszyscy moi ulubieńcy.

Jaina pochyliła się nad Raynarem i pomogła mu podnieść się z posadzki.

Spadkobiercy Mocy

12

- Musiałeś po prostu tutaj zasnąć - zasugerowała. - Jeżeli byłeś aż tak zmęczony,

naprawdę powinieneś był położyć się na pryczy. - Zaczęła otrzepywać strój Raynara.
Popatrz tylko, cała twoja śliczna szata jest teraz zakurzona.

Przerażony chłopiec popatrzył na ślady brudu i pyłu, widoczne na krzykliwym,

kosztownym ubraniu.

- Będę musiał się przebrać w coś innego powiedział. - Nie mogę się pokazać

nikomu w takim stroju!

Nie kryjąc obrzydzenia, wytarł utytłane ręce w fałdzisty materiał.
- No cóż, nie będziemy ci w tym przeszkadzali - oświadczył Jacen, wycofując się

w stronę drzwi komnaty. - Do zobaczenia na zajęciach!

Jacen i Jaina opuścili salę Raynara. Czując się nagle na tyle pewnie, by pozwolić

sobie na żart, chłopiec pomachał na pożegnanie ręką z owiniętym wokół niej niemal
niewidocznym kryształowym wężem.

Bliźnięta pobiegły koniarzem do swoich komnat, żeby przebrać się i zdążyć na

zajęcia. Luke Skywalker miał mieć z nimi kolejną lekcję, w trakcie której będzie ich
uczył, jak zostać rycerzami Jedi.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

13

R O Z D Z I A Ł

2

Jacen pobiegł do twojej komnaty, by umieścić kryształowego węża w klatce, a

Jaina zanurkowała do swojej, żeby przebrać się w czystą szatę Opryskała twarz chłodną
wodą z nowego zbiornika, który zainstalowała w ścianie niedaleko pryczy.

Nie wycierając wilgotnej, świerzbiącej skóry, wyszła z sali.
- Pospiesz się, bo się spóźnimy - powiedziała widząc, że jej brat idzie ku niej

korytarzem.

Oboje podbiegli do kabiny turbowindy, która zawiozła ich na wyższy poziom

świątyni w kształcie piramidy. Po chwili znaleźli się w ogromnej komnacie
audiencyjnej, od ścian której mogło odbijać się echo. W pomieszczeniu rozbrzmiewał
gwar rozmów innych kandydatów na rycerzy Jedi, gromadzących się każdego dnia. by
wysłuchać lekcji Luke`a Skywalkera. Na wygładzonych kamiennych powierzchniach
powstawały refleksy promieni słońca, podobne do długich włóczni. Światło miało
rdzawy odcień, gdyż promieniowało od tarczy pomarańczowego giganta, wiszącego na
nieboskłonie - planety Yavin, wokół której krążył niewielki księżyc, porośnięty gęstą
dżunglą.

Dziesiątki innych uczniów Jedi. z różnych planet i w różnym wieku, zajmowało

miejsca na kamiennych ławach, ustawionych rzędami na lekko pochyłej podłodze.
Jaina miała wrażenie, że w miejscu, w którym znajdowało się podwyższenie, ktoś
wrzucał do wody ciężki kamień, gdyż rzędy stojących równolegle ław, ciągnące się po
kraniec sali, przypominały jej kręgi, jakie tworzyły się wówczas na powierzchni wody.

Do jej uszu dobiegały słowa w różnych językach i dźwięki, za pomocą których

porozumiewali się uczniowie. Czuła bogatą mieszaninę aromatów i woni, niesionych z
wiatrem od strony dżungli. Wciągnęła powietrze, ale nie potrafiła rozróżnić zapachów
kwitnących kwiatów. Pomyślała, że jej brat nie miałby z tym kłopotu, jako że znał na
pamięć każdą woń. Jaina czuła także zatęchły odór ciał różnych obcych istot,
zgromadzonych w wielkiej sali: zmierzwionej sierści, rozgrzanych słońcem łusek i
kwaśnosłodkich feromonów.

Jacen podążał za siostrą, kierując się ku wolnym miejscom nieco bliżej

podwyższenia. Po drodze bliźnięta minęły dwa tęgie stworzenia, porośnięte różową
sierścią i porozumiewające się ze sobą za pomocą warknięć. Siadając na gładkim

Spadkobiercy Mocy

14

chłodnym kamieniu, Jaina uniosła głowę i spojrzała na kwadratowe sklepienie sali, na
którym rozmaite plamy światła i cienie układały się w zawiłą mozaikę.

- Za każdym razem, kiedy tu przychodzimy - powiedziała - myślę o tych starych

wideogramach, wykonanych podczas uroczystości, kiedy mama dekorowała medalami
wujka Luke’a i tatę. Wyglądała wówczas tak pięknie.

Przyłożyła dłoń do prostych, nie ułożonych włosów.
- Tak, a tata wyglądał... jak prawdziwy pirat - odezwał się Jacen.
- No cóż, mimo wszystko był wtedy przemytnikiem - przypomniała Jaina.
Pomyślała o rebelianckich żołnierzach, którzy przeżyli atak na pierwszą Gwiazdę

Śmierci. Walczyli przeciwko Imperium w wielkiej bitwie w przestworzach, pragnąc
zniszczyć straszliwą bojową stację. Teraz, po ponad dwudziestu latach, Luke
Skywalker przekształcił opuszczoną bazę w akademię kształcącą uczniów, którzy
chociaż trochę umieli władać Mocą. Chciał w ten sposób odrodzić zakon rycerzy Jedi.

Luke zaczął osobiście szkolić pierwszych kandydatów, kiedy bliźnięta miały po

dwa lata. Teraz jednak bardzo często opuszczał akademię i wyprawiał się załatwiać
swoje sprawy. Przebywał na księżycu tylko przez część czasu, ale w akademii nauczali
inni Jedi, wyszkoleni przez niego.

Niektórzy uczniowie nie umieli ani trochę władać Mocą. Zadowalali się badaniem

historii nauk Jedi. Inni wykazywali wielki talent, ale ich właściwe szkolenie jeszcze się
nie rozpoczęło. Filozofia mistrza Skywalkera polegała bowiem na tym, że wszyscy
kandydaci na rycerzy Jedi powinni uczyć się jedni od drugich. Silniejsi mogli uczyć się
od słabszych, starsi mogli obserwować młodszych... i na odwrót.

Jacen i Jaina przybyli na Yavina Cztery, przysłani przez matkę, która chciała, by

uczyli się tu przez część roku. Ich młodszy brat, Anakin, pozostał w stolicy na
Coruscant, ale wkrótce miał przylecieć i dołączyć do bliźniąt.

Bardzo często, kiedy byli młodsi, Luke Skywalker pomagał dzieciom Hana Solo i

księżniczki Leii odkrywać ich wielki talent. Teraz, na czwartym księżycu Yavina, nie
mieli do roboty nic innego poza uczeniem się i studiowaniem, wykonywaniem ćwiczeń
i przyglądaniem się, jak robią to inni. Na razie było to o wiele ciekawsze niż program
nauczania, opracowany dla nich przez androidy na Coruscant.

- A gdzie Tenel Ka? - spytała nagle Jaina. Nie przestawała rozglądać się po

wielkiej sali, ale nigdzie nie widziała przyjaciółki z Dathomiry.

- Powinna już tu być - odparł Jacen. - Spotkałem ją rano, gdy wyprawiała się do

dżungli na ćwiczenia.

Tenel Ka była utalentowaną kandydatką, która bardzo ciężko pracowała, chcąc

urzeczywistnić swoje marzenia. Nie interesowała się książkową wiedzą, historiami ani
medytacjami, ale była doskonała atletką, przedkładającą fizyczną siłę nad rozmyślania.
Luke powiedział kiedyś, że jej umiejętności są cenną zaletą pod warunkiem, że Tenel
Ka będzie wiedziała, jak i kiedy z nich korzystać.

Przyjaciółka Jacena i Jainy była niecierpliwa, pracowita i praktycznie pozbawiona

poczucia humoru. Bliźnięta zakładały się nawet o to, które pierwsze ją rozśmieszy.

- Powinna się pospieszyć - zauważył Jacen słysząc, że gwar rozmów w wielkiej

sali zaczyna z wolna cichnąć. - Wujek Luke już niedługo zacznie lekcję.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

15

Jego siostra dostrzegła kątem oka jakiś ruch. Uniosła głowę i spojrzała na jeden ze

świetlików, umieszczonych tuż pod sufitem wielkiej sali. W wąskim prostokątnym
otworze było widać sylwetkę szczupłej, gibkiej młodej dziewczyny.

- O, już jest - powiedziała na jej widok.
- Musiała wspiąć się po murze tylnej ściany - stwierdził Jacen. - Zawsze mówiła,

że chce to zrobić, ale nigdy nie przypuszczałem, że spróbuje.

- Rośnie tam dużo krzewów dzikiej winorośli - zauważyła logicznie Jaina, jak

gdyby wspinanie się po murach gigantycznej starożytnej świątyni było czymś, co
uczniowie Jedi robili codziennie.

Spoglądając w górę, bliźnięta zauważyły, że Tenel Ka wyciągnęła cienki rzemień

i przewiązała nim długie złocistorude włosy, żeby jej nie przeszkadzały, a później
napięła i rozluźniła mięśnie rąk. Zaczepiła ramiona srebrzystej rozkładanej kotwicy o
krawędź otworu i przywiązała do niej cienką linkę, wyciągniętą z kieszeni pasa.

Zaczęła się opuszczać jak pająk na nici, od czasu do czasu odpychając nogami od

gładkiej kamiennej ściany komnaty.

Pozostali uczniowie Jedi obserwowali, jak schodzi coraz niżej. Niektórzy klaskali,

a inni tylko podziwiali jej zręczność. Dziewczyna mogła przyspieszyć tempo
schodzenia, gdyby posłużyła się umiejętnościami Jedi. Tenel Ka jednak, ilekroć to było
możliwe, wolała polegać na własnej sprawności fizycznej i sile i uciekała się do użycia
Mocy tylko wówczas, kiedy było to absolutnie konieczne. Zbyt częste korzystanie ze
swoich niezwykłych talentów uważała za oznakę słabości.

Bez trudu wylądowała na posadzce, a jej błyszczące, pokryte łuskami buty

stuknęły o wygładzoną kamienną płytę. Ponownie napięła i rozluźniła mięśnie, po
czym chwyciła zwisającą linkę. Szarpnęła, by odczepić kotwicę od krawędzi świetlika,
a potem zręcznie ją pochwyciła, kiedy spadając, znalazła się na wysokości jej głowy.

Zwinęła sznur i umieściła z powrotem w kieszeni pasa. Obróciła się i nie

zmieniając poważnego wyrazu twarzy, rozwiązała rzemyk przytrzymujący włosy.
Potrząsnęła głową, dzięki czemu jej czerwonawe pukle ułożyły się na ramionach.

Tenel Ka ubierała się, podobnie jak inne kobiety z Dathomiry, w dość skąpy

sportowy strój, uszyty ze szkarłatnych i szmaragdowych skór jakichś tamtejszych
jaszczurek. Takie elastyczne, ale wytrzymałe ubranie, składające się z tuniki i krótkich
spodni, pozostawiało obnażone ręce i nogi. Tenel K.a nigdy nie przejmowała się
ukąszeniami owadów czy zadrapaniami, chociaż bardzo często wyprawiała się do
dżungli.

Jacen wyszczerzył zęby w uśmiechu i zaczął energicznie machać do dziewczyny.

Tenel Ka tylko kiwnęła głową, dając znak, że go widzi, a potem przecisnęła się do
miejsca, gdzie siedziały bliźnięta. W końcu usiadła na chłodnej kamiennej ławie obok
Jacena.

- Pozdrawiam was - mruknęła.
- Dzień dobry - odezwała się Jaina. Ona także uśmiechnęła się do przypominającej

Amazonkę dziewczyny, która kierowała na nią spojrzenie ogromnych szarych oczu, ale
nie odwzajemniała uśmiechu - nie dlatego, że była nieuprzejma, ale po prostu taką
miała naturę. Tenel Ka bardzo rzadko się uśmiechała.

Spadkobiercy Mocy

16

Jacen trącił ją lekko łokciem i powiedział półgłosem:
- Mam dla ciebie coś nowego, Tenel Ka. Myślę, że ten ci się spodoba. Jak nazywa

się ktoś, kto przynosi obiad rankorowi?

Tenel Ka wyglądała na zakłopotaną.
- Nie rozumiem - odparła oschle.
- To kawał! - oświadczył Jacen. No, dalej, zgaduj!
- A, kawał - odezwała się Tenel Ka, kiwnąwszy głową - A ty chcesz, żebym się

roześmiała?

- Kiedy usłyszysz odpowiedź na to pytanie, nie zdołasz się powstrzymać -

zapewnił ją chłopiec - A zatem jak nazywa się ktoś, kto przynosi obiad rankorowi?

- Nie wiem - odrzekła Tenel Ka.
Jaina założyłaby się o sto kredytów, że dziewczyna z Datbomiry nie odważy się

nawet zgadnąć.

- Smakołyk! - zachichotał Jacen.
Jaina także się zakrztusiła, ale twarz Tenel Ka przypominała wyrzeźbioną maskę.
- Będziesz musiał mi wyjaśnić, co jest w tym takiego śmiesznego... ale widzę, że

zaraz rozpoczną się zajęcia. Powiesz mi to kiedy indziej.

Jacen przewrócił oczami.
W tej samej chwili, kiedy Luke Skywalker zaczął wchodzić na mównicę, z kabiny

turbowindy wyłonił się zdenerwowany Raynar. Zadyszany i zarumieniony puścił się
długą promenadą, wiodącą środkiem sali, rozglądając się za wolnym miejscem jak
najbliżej podwyższenia. Jaina zauważyła, że chłopiec ma na sobie zupełnie inny strój
niż poprzednio, chociaż tak samo jaskrawy, wielobarwny i krzykliwy. Raynar usiadł i
zaczął się wpatrywać w mistrza Jedi. Było widać, że usiłuje wywrzeć na nim wrażenie.

Luke Skywalker wstąpił na podwyższenie i popatrzył na przybyłych z

najprzeróżniejszych światów uczniów. Jego przenikliwe oczy zdawały się przewiercać
każdego na wylot. W wielkiej audiencyjnej komnacie zapadła głucha cisza, jakby
wszystkich słuchaczy przytłoczył nagle ciężki całun.

Luke wciąż jeszcze wyglądał bardzo młodo; jak mężczyzna, którego Jaina

pamiętała z historycznych wideogramów. Teraz jednak w jego szczupłym ciele kryła
się pewność i siła, jakby ktoś uwięził energię burzy pod powłoką łagodności, twardą
jak najczystszy diament. Ze wszystkich prób, jakim bywał poddawany, wychodził
zwycięski i jeszcze silniejszy niż poprzednio. Przeżył, by stać się kamieniem
węgielnym odrodzonego zakonu rycerzy Jedi, który miał chronić Nową Republikę
przed knowaniami resztek zła, jakie nadal panoszyło się w galaktyce.

- Niech Moc będzie z wami - odezwał się cicho mistrz Skywalker, jednak jego

głos docierał do najdalszych zakątków audiencyjnej komnaty. Na dźwięk tych słów,
bardzo często słyszanych, Jaina poczuła dziwne mrowienie skóry. Jej brat, siedzący
obok, ukazał zęby w uśmiechu, ale Tenel Ka wyprostowała się, jakby miała złożyć
uroczystą przysięgę.

- Mówiłem wam już nieraz, że nie wierzę, by szkolenie prawdziwych rycerzy Jedi

polegało wyłącznie na wysłuchiwaniu przemówień - ciągnął Luke. - Chce nauczyć was
działania. Pragnę powiedzieć wam, w jaki sposób macie robić różne rzeczy, a nie tylko,

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

17
jak o nich myśleć. Nie próbować, ponieważ prób nie ma, jak mówił mi jeden z moich
nauczycieli, mistrz Yoda.

Krzykliwie odziany Raynar, siedzący w pierwszym rzędzie, uniósł nagle rękę i

zaczął przebierać w powietrzu palcami, pragnąc zwrócić na siebie uwagę Luke’a. W
wielkiej komnacie rozległ się chóralny jęk. Jacen ciężko westchnął, a Jaina wstrzymała
oddech, zastanawiając się, jakie pytanie tym razem zechce zadać chłopiec.

- Mistrzu Skywalkerze - odezwał się Raynar. - Nie rozumiem, co chcesz

powiedzieć, kiedy mówisz, że prób nie ma. Ty sam musiałeś próbować i zapewne
kiedyś ci się nie powiodło. Nikt nie może odnosić samych sukcesów w tym, co pragnie
zrobić.

Luke popatrzył na chłopca, a z jego spojrzenia promieniowała cierpliwość i

wyrozumiałość. Jaina nigdy nie mogła pojąć, jakim cudem wuj potrafi zachowywać
taki spokój pomimo częstych przerw w lekcji, spowodowanych pytaniami Raynara.
Domyślała się, że musi to być cecha charakteru prawdziwego mistrza Jedi.

- Nie powiedziałem tego, że zawsze odnosiłem sukcesy - odparł Luke. - Żaden

Jedi nigdy nie będzie doskonały. Czasami jednak to, w czym odniesiemy sukces, nie
bywa dokładnie tym samym, co chcieliśmy zrobić. Należy wówczas skupić się na tym,
co się osiągnęło, a nie zwracać uwagi na to, czego tylko zamierzało się dokonać. Albo
czego się nie dokonało. To prawda, trzeba zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, co się
utraciło, ale należy ujrzeć w innym świetle to, co się uzyskało.

Luke zaplótł palce dłoni i ruszył posuwistymi krokami w przeciwległy kraniec

podwyższenia. Spojrzenie jego przenikliwych oczu ani razu nie oderwało się od twarzy
Raynara, ale można było odnieść wrażenie, że mistrz Jedi w jakiś sposób spogląda na
wszystkich uczniów i kieruje słowa do każdego.

- Pozwólcie, że dam wam pewien przykład - mówił. - Przed kilkoma laty miałem

w akademii błyskotliwego ucznia o nazwisku Brakiss. Był niezwykle utalentowany i
zachłannie chłonął każde moje słowo. Wykazywał niezwykle silny potencjał, jeżeli
chodzi o władanie Mocą. Wydawał się uprzejmy i miły, zafascynowany wszystkim,
czego chciałem go nauczyć. Był także doskonałym aktorem.

Luke przerwał i głęboko odetchnął, starając się stawić czoło nieprzyjemnym

wspomnieniom z niedalekiej przeszłości.

- Widzicie, po galaktyce rozeszła się wieść, że utworzyłem akademię, w której

kształcę przyszłych rycerzy Jedi. Nic dziwnego zatem, że ze światów, dochowujących
wierności Imperium, zaczęli przybywać szpiedzy, pragnący przeniknąć do mojej
uczelni. Udało mi się zdemaskować pierwszych kilku, ponieważ byli nieporadni,
pozbawieni talentu.

Brakiss był jednak całkiem inny. Od pierwszej chwili, kiedy zszedł po rampie

wahadłowca i zaczął się rozglądać po dżungli Yavina Cztery, zorientowałem się, że
mam do czynienia z imperialnym szpiegiem. Wyczuwałem w nim jakiś cień, głęboko
ukryty pod maską życzliwości i uprzejmości. Dostrzegłem także to, że miał prawdziwy
talent do władania Mocą. Jakąś częścią umysłu jednak zaprzedał się już dosyć dawno
ciemnej stronie. Jego piękny wygląd ukrywał paskudną wadę charakteru.

Spadkobiercy Mocy

18

Nie wyrzuciłem go natychmiast z akademii. Zamiast tego postanowiłem go uczyć,

żeby pokazać mu, że można żyć inaczej. Zamierzałem go uleczyć. Przypuszczałem, że
jeżeli mogło istnieć dobro nawet w głębi serca mojego ojca, Dartha Vadera, musi
istnieć coś podobnego w kimś tak młodym i pięknym jak Brakiss.

Luke przerwał i uniósł głowę, by spojrzeć na sklepienie, ale po chwili znów

popatrzył na słuchaczy.

- Przebywał w akademii przez wiele miesięcy, a ja dokładałem wszelkich starań,

by go uczyć. Ukazywałem mu inną drogę życia i kierowałem ku jasnej stronie Mocy w
każdy sposób, który uznawałem za właściwy. Wydawało mi się, że jego charakter
zaczyna ulegać zmianie, że młodzieniec wyrzeka się ciemnej strony... ale Brakiss
okazał się bardziej bezwzględny i przebiegły, niż nawet ja mogłem się spodziewać W
trakcie jednego z ćwiczeń wysłałem go z misją, która zdawała mu się całkowicie
prawdziwa. Poddałem go pewnej próbie, w ramach której musiał stawić czoło samemu
sobie. Musiał zajrzeć w głąb własnej duszy, by zobaczyć każdy zakątek w sposób, w
jaki nie mógł ujrzeć nikt inny oprócz niego.

Liczyłem na to, że ta próba go uleczy, ale Brakiss nie zdał tego egzaminu. Może

po prostu nie był przygotowany na to wszystko, co ujrzał w głębinach duszy. W
pewnym sensie to go załamało. Odleciał z tego księżyca, porośniętego dżunglą, i myślę,
że udał się prosto na jedną z planet należących do Imperium... Zabrał ze sobą to
wszystko, czego nauczyłem go na temat życia na modłę rycerzy Jedi.

Wielu uczniów siedzących w ogromnej komnacie wstrzymało oddech. Jaina

wyprostowała się na swoim miejscu. Zaniepokojona popatrzyła na brata bliźniaka.
Nigdy przedtem nie słyszała tej opowieści.

Raynar ponownie uniósł rękę. ale Luke zwęził oczy do szparek i skierował na

niego spojrzenie przesycone taką siłą, że arogancki chłopiec zamrugał i powoli opuścił
rękę.

- Wiem, co teraz myślicie - ciągnął mistrz Jedi. - Że starałem się przeciągnąć

Brakissa na jasną stronę i przegrałem. Ale, jak mówiłem wam przed kilkoma chwilami,
zostałem zmuszony do przyjrzenia się temu, w czym odniosłem sukces.

Okazałem mu współczucie. Nauczyłem go tajemnic jasnej strony, nie skażonej

przez to, czego nauczył się wcześniej, zanim przybył do akademii. Zmusiłem go, żeby
przyjrzał się własnej duszy i uświadomił sobie, jaka jest okaleczona. Kiedy tego
dokonałem, reszta nie należała do mnie. Ostateczny wybór był tylko sprawą Brakissa. I
jest nadal.

Uniósł głowę i popatrzył przed siebie, jakby pragnął objąć tym spojrzeniem całą

wielką salę. Jaina poczuła, że przeszywa ją dziwny dreszcz, podobny do elektrycznego
wstrząsu, jakby została dotknięta przez jakąś niewidzialną rękę.

- Jeżeli chcecie zostać prawdziwymi Jedi. musicie dokonywać wielu wyborów -

powiedział Luke. - Niektóre mogą wydać się wam łatwe, chociaż kłopotliwe, inne zaś
będą związane ze straszliwymi przeżyciami. Tu, w swojej akademii Jedi, zapoznam
was z narzędziami, którymi się posłużycie, kiedy przyjdzie wam dokonywać tych
wyborów. Nie mogę jednak podejmować decyzji za was. Musicie odnosić sukcesy
sami.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

19

Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, w wielkiej sali rozbrzmiał sygnał alarmowy,

zwiastujący jakieś zagrożenie.

Artoo-Detoo, mały robot, z którym Luke Skywalker rzadko się rozstawał, wjechał

do komnaty, wydając całe serie niezrozumiałych pisków i gwizdów. Mistrz Jedi chyba
je rozumiał, gdyż natychmiast zeskoczył z podwyższenia.

- Coś się dzieje na lądowisku - oznajmił, puszczając się biegiem w stronę szybu

turbowindy. Biegnąc, nie przestawał mówić do twoich uczniów. Nie przejmował się, że
poły płaszcza Jedi furkoczą za jego plecami. - Pomyślcie o wszystkim, co wam
powiedziałem, a potem idźcie doskonalić swoje umiejętności.

Jacen, Jaina i Tenei Ka spojrzeli po sobie czując, że w ich głowach świta jedna i ta

sama myśl.

- Chodźmy zobaczyć, co się dzieje na lądowisku!

Spadkobiercy Mocy

20

R O Z D Z I A Ł

3

Jacen zorientował się, że i inni uczniowie, którzy pospieszyli do wewnętrznej

klatki z kręconymi schodami albo tłoczyli się przed drzwiami szybów turbowind,
zapewne wpadli na ten sam pomysł.

Tenel Ka jednak zerwała się na równe nogi, schwyciła rękę chłopca i szarpnęła,

chcąc pomoc mu wstać z kamiennej ławy.

- Będzie szybciej, jeżeli zrobimy to moim sposobem - powiedziała. - Jaino, chodź

z nami.

Biegnąc w stronę kamiennej ściany ze świetlikami pod sufitem, przecisnęła się

między dwoma niskimi stworzeniami podobnymi do chodzących jaszczurek.
Niezwykłe istoty, zaniepokojone panującym zamieszaniem, porozumiewały się ze sobą,
wydając całe serie bardzo głośnych pisków. Tenel Ka wyciągnęła z kieszeni pasa super
lekką wytrzymałą linkę i zaczęła ją rozwijać, chwyciwszy za kotwiczkę.

- Wespniemy się po murze, przeciśniemy przez świetlik i będziemy po drugiej

stronie - oznajmiła, zaczynając kręcić młynka kawałkiem linki z przywiązanymi
zębatymi hakami. Mięśnie jej ręki się napięły W odpowiedniej chwili puściła linkę,
która wystrzeliła w górę.

Jacen i Jaina pomogli jej. posługując się Mocą. Naprowadzili ramiona kotwiczki

w taki sposób, żeby zaczepiły się o omszałą krawędź świetlika. Ostre durastalowe haki
zaklinowały się w szparach między kamieniami i nie puszczały.

Tenel Ka ujęła linkę oburącz i mocno pociągnęła ku sobie po czym zaczęła się

wspinać. Stawiała czubki butów w szczelinach kamiennej ściany i podciągała się na
lince, w jakiś sposób zawsze znajdując miejsce do oparcia stopy.

Jacen uchwycił koniec linki i przytrzymał, chcąc ułatwić Tenel Ka wchodzenie.

Tymczasem dziewczyna z Dathomiry wspinała się zręcznie jak jaszczurka po
spieczonym przez słońce skalnym urwisku. Później zaczął się wspinać Jacen, mimo iż
czuł, że bolą go mięśnie rąk. Posługiwał się Mocą, kiedy potrzebował, i piął się coraz
wyżej. Ilekroć jego stopa ześlizgiwała się z kamiennej ściany, nieruchomiał i zawisał na
lince. Bardzo zależało mu na tym, by wykazać się sprawnością fizyczną i siłą, tym
bardziej, że z góry jego wyczynom przyglądała się Tenel Ka.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

21

W końcu i on przecisnął szczupłe ciało przez wąski świetlik i znalazł się na

wierzchołku wielkiej świątyni, na przestronnym kwadratowym tarasie, wyciosanym z
kamieni przez starożytnych budowniczych.

Odwróciwszy się, wyciągnął rękę i uchwycił dłoń Jainy, żeby pomóc siostrze

wejść na taras. Przesycone parą wodną powietrze, napływające znad dżungli, wisiało
nad piramidą niczym wilgotny, duszący całun. Kontrastowało z miłym chłodem
panującym we wnętrzach świątyni.

Zanim bliźnięta zdążyły złapać oddech, Tenel Ka wciągnęła linkę, odczepiła

kotwiczkę i zaczęła biec wąskim przejściem wzdłuż jednego boku tarasu. Spod jej stóp
osuwały się kamyki, ale dziewczyna nie przejmowała się tym, że może runąć.

- Kiedy dotrzemy do rogu, zbiegniemy po schodach - oświadczyła, ani trochę nie

zadyszana. - To będzie najszybszy sposób.

Dobiegła do narożnika tarasu i zatrzymała się tam jak wryta. Spoglądała w dół, na

oczyszczoną z roślinności polanę, na której lądowały i z której startowały wszystkie
statki. Stała nieruchomo jak wojowniczka, której przyszło się zmierzyć z groźnym
przeciwnikiem.

Jacen i Jaina przystanęli tuż za jej plecami. Z przerażeniem i zdumieniem

spoglądali na to, co działo się w dole, pod świątynią.

Pokiereszowany towarowy transportowiec „Piorunochron”, właśnie wylądował na

polanie lądowiska. Jego pilot, długowłosy stary Peckhum, który zawsze dostarczał
towary do akademii i zapoznawał uczniów z galaktycznymi nowinkami, stał jak
zahipnotyzowany obok otwartego włazu luku towarowego. Jego szeroko otwarte oczy
były niemal całkiem białe. Sprawiał wrażenie, jakby ochrypł od ciągłego krzyku i teraz
nie potrafił wykrztusić ani słowa.

Spoglądał na olbrzymiego, karykaturalnego potwora, który wyłonił się z dżungli i

groźnie warczał, zapewne szykując się do ataku... ale czekał na ruch Peckhuma.

- Co to jest? - szepnęła Jaina. Obejrzała się na brata, jak gdyby nie wątpiła, że kto

jak kto, ale on będzie z pewnością wiedział.

Jacen zmrużył oczy i przyjrzał się koszmarnej bestii. Wielkością przypominała

wahadłowiec i miała kanciaste ciało porośnięte gęstą zmierzwioną sierścią,
poprzetykaną pędami wiekowego mchu. Wspierała się na sześciu cylindrycznych
łapach, których wygląd przywodził na myśl pnie prastarych drzew w dżungli. Ogromny
trójkątny łeb spoczywał na mocarnych barkach jak kadłub imperialnego gwiezdnego
niszczyciela. W miejscu oczu wyrastało dwanaście długich wijących się macek. Każda
była zakończona okiem, błyszczącym, okrągłym i pozbawionym powieki. Z pyska
wystawały zakrzywione, długie i spiczaste kły. Przyglądając się im, odnosiło się
wrażenie, że mogą przedziurawić nawet pancerną burtę piaskoczołgu.

- Nigdy w życiu nie widziałem niczego, co byłoby podobne do tego potwora -

przyznał chłopiec.

Tenel Ka spoglądała w dół na zwierza, nie zmieniając ponurego wyrazu twarzy.
- Jeżeli połączymy siły, z pewnością go pokonamy - powiedziała. - Chodźcie za

mną!

Spadkobiercy Mocy

22

Zaczęła zbiegać po wąskich, wysokich kamiennych schodach, wykutych w

zewnętrznych murach świątyni.

Tymczasem potwór wydał wyzywający ryk, tak głośny i okropny, że chyba

zadrżały prastare kamienne mury budowli. Troje młodych kandydatów na rycerzy Jedi
zbiegło na dół uważając, żeby się nie poślizgnąć i nie sturlać po schodach czy runąć na
ziemię.

- Pomóżcie mi! - zawołał Peckhum. W jego piskliwym głosie dawało się wyczuć

niemal śmiertelne przerażenie.

Szkaradny potwór, stojący na samym skraju lądowiska, odwrócił się, jakby coś

nagle go zaniepokoiło. Jacen poczuł, jak jego serce zamarło na krótką chwilę. Z
początku pomyślał, że dzika bestia zauważyła, iż wszyscy troje schodzą po schodach w
murze budowli. Zorientował się jednak, że uwaga potwora jest zwrócona na kogoś
innego, kto wyłonił się z otworu drzwi na najniższym poziomie świątynnej piramidy.
Samotna postać, niemal unosząc się nad kobiercem przyciętych traw i chwastów,
zaczęła śmiało iść w stronę straszliwej bestii.

Luke Skywalker był jak zwykle odziany w swój płaszcz Jedi. Jacen spodziewał

się, że w jego dłoni zobaczy zapalony świetlny miecz, ale obie ręce mistrza Jedi były
puste.

Luke wpatrywał się w potwora, a zwierzę odwzajemniało jego spojrzenie,

spoglądając na mężczyznę tuzinem oczu kołyszących się na końcach giętkich macek,
wyrastających z pyska.

Mistrz Jedi nie przestawał iść prosto w stronę potwora, jakby był w transie. Zrobił

jeden krok, potem następny. Stworzenie zjeżyło sierść, ale nie ruszało się z miejsca,
tylko znów zaryczało, tak głośno, że zaszeleściły liście na pobliskich drzewach.
Usłyszawszy ten potworny ryk, ptaki w dżungli poderwały się z gałęzi i spłoszone,
odleciały.

Widząc, że uwaga bestii jest chwilowo zwrócona na kogoś innego, stary Peckhum

opadł na kolana i zaczął wycofywać się na czworakach. Przez otwarty właz luku
towarowego wpełznął do środka transportowca. Jacen ucieszył się, kiedy ujrzał, że
dostawca towarów schronił się w bezpiecznych metalowych ścianach kadłuba
gwiezdnego statku.

Ujrzawszy, że łup mu się wymknął, potwór przeraźliwie zaryczał. Luke jednak

przemówił do zwierzęcia, a w jego głosie, spokojnym i donośnym, chociaż trochę
stłumionym wskutek dużej odległości, nie dało się usłyszeć ani odrobiny strachu.

- Nie, spójrz tutaj! - powiedział. - Popatrz na mnie.
Tenel Ka, przeskoczywszy ostatnie cztery kamienne stopnie, znalazła się na ziemi.

Wylądowała niemal na czworakach. Jacen i Jaina, zadyszani i zaczerwieniem, dołączyli
do niej. Wszyscy troje stali jak wryci. Przyglądali się, jak Luke Skywalker stawia czoło
bestii, która wyłoniła się z gąszczów dżungli. Oni także nie mieli żadnej broni.

Nagle, jak grom z jasnego nieba, w otworze włazu luku towarowego

„Piorunochronu” pojawił się znów Peckhum. Trzymał staromodny blasterowy karabin.

- Ja go załatwię, mistrzu Skywalkerze! - zawołał. - Tylko nie ruszaj się z miejsca!
Zeskoczył, przyklęknął na jedno kolano i wymierzył w potwora.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

23

Mistrz Jedi na chwilę znieruchomiał i wyciągnął ku niemu rękę, chcąc go

powstrzymać.

- Nie - powiedział.
Blasterowy karabin wyfrunął z zaciśniętych dłoni Peckhuma. Stary pilot w

zdumieniu patrzył, jak Luke rusza w stronę bestii. Wyglądało na to, że mistrz Jedi nie
widzi poza zwierzęciem niczego innego.

- To stworzenie nie zamierza wyrządzić nikomu żadnej krzywdy - ciągnął. Jego

głos był cichy, ale stanowczy. Luke przez cały czas wpatrywał się w potwora. Głęboko
odetchnął. - Nie ma potrzeby go zabijać.

Kiedy wujek Jacena zbliżał się do bestii, chłopiec poczuł się jakby połknął bryłę

ołowiu. Giętkie długie szypułki potwora, zakończone oczami, kierowały się na
samotnego mężczyznę, a ogromne kolumny, z trudem utrzymujące cielsko zwierzęcia,
przemieszczały się i wysiłkiem jak łapy imperialnego robota kroczącego.

Potwór pochylił trójkątny łeb i jakby z namysłem pokręcił nim z boku na bok.

Wydawało się, że spiczaste kły ryją w powietrzu długie bruzdy. Stworzenie wydało
dziwne ciche beczenie, świadczące o tym, że zaczyna być zaintrygowane.

Jacen z sykiem wypuścił powietrze. Z trudem panował nad przerażeniem Czuł, że

wszystkie mięśnie ciała stojącej przód mm siostry są napięte do ostatecznych granic. W
przeszłości często posługiwał się Mocą, gdy spotykał różne zwierzęta w dżungli. Nigdy
przedtem jednak nie zetknął się ze stworzeniem tak silnym i ogromnym. Nie zdarzało
się, by stanął oko w oko z czymś równie rozwścieczonym albo przerażonym.

Luke podszedł do owłosionego potwora i przystanął tak blisko, że mógłby

wyciągnąć rękę i go dotknąć. W porównaniu z wielką bestią mistrz Jedi wyglądał jak
karzełek, ale było widać, że się nie boi.

Stary Peckhum, nie ruszając się od kadłuba transportowca, przyklęknął na drugie

kolano. Obok niego leżał karabin, ale mężczyzna nie odważył się po niego sięgnąć.
Kierował spojrzenie to na potwora, to na Luke’a, od czasu do czasu zerkając w stronę
trojga uczniów Jedi. Spoglądał także na dżunglę, jak gdyby obawiał się. że w każdej
chwili z jej gąszczów może wychynąć następny taki zwierz.

Tymczasem Luke, stojący przed koszmarną bestią, głęboko odetchnął. Stał

spokojnie, nieruchomo. Stwór także się nie poruszał, jeżeli nie liczyć kołyszących się
wici, zakończonych okrągłymi oczami, które nie przestawały wpatrywać się w
człowieka.

Luke wyciągnął poziomo rękę i szeroko rozłożył palce dłoni. Potwór obwąchał

dłoń mistrza Jedi i nadal stał bez ruchu. Szpikulce jego groźnych kłów znajdowały się o
niespełna metr od dłoni Luke’a Skywalkera.

Wydawało się, że w całej dżungli zapadła nagle głucha cisza. Nawet wiatr ustał.

Jacen wstrzymał oddech. Jaina chwyciła brata za rękę i mocno zacisnęła palce. Tenel
Ka tylko patrzyła, zmrużywszy szare oczy.

Cisza wydawała się tak przytłaczająca, że kiedy w końcu Luke ją przerwał, jego

szept zabrzmiał głośno niczym krzyk.

- Odejdź - odezwał się mistrz Jedi do zwierzęcia. - Nie ma tu niczego, co mogłoby

cię interesować.

Spadkobiercy Mocy

24

Potwór uniósł się na tylnych łapach, podobnych do potężnych kolumn, i zaczął

gorączkowo machać mackami, zakończonymi oczami. Po raz kolejny głośno ryknął, po
czym odwrócił się i zanurkował w gąszcz zarośli. Kiedy ogromne stworzenie
przedzierało się przez dżunglę, z której wyszło, rozległ się głośny trzask łamanych
gałęzi, a pnie pobliskich drzew rozchyliły się na boki.

Luke Skywalker, jakby nagle coś się w nim załamało, przygarbił się i opuścił

ramiona. Sprawiał wrażenie, jakby z najwyższym trudem powstrzymywał drżenie rąk i
całego ciała. Jacen, Jaina i Tenel Ka podbiegli do niego.

- Wujku Luke’u! - zawołały bliźnięta.
Stary Peckhum sięgnął po blasterowy karabin i wstał, przy czym się potknął. W

jego oczach zakręciły się łzy, które nie spłynęły po policzkach.

- Mistrzu Skywalkerze, nie mogę uwierzyć własnym oczom, że ci się udało! -

powiedział. - Kiedy ujrzałem tę bestię, myślałem, że już po mnie, ale ty stawiłeś jej
czoło, nie mając w rękach żadnej broni!

- Miałem wystarczająco silną broń - odparł z niezłomnym przekonaniem

Skywalker. - Dysponowałem Mocą.

- Chciałbym i ja dokonać kiedyś takiej samej sztuki, wujku Luke`u - odezwał się

Jacen. - To było naprawdę coś fantastycznego.

- Będziesz mógł osiągnąć wszystko, co tylko zechcesz, Jacenie - odrzekł Luke. -

Masz potencjał... musisz tylko nauczyć się go wykorzystywać.

Mistrz Jedi skierował spojrzenie na dżunglę, skąd nie przestawały dobiegać

odgłosy łamanych gałęzi i krzaków. Było słychać, że potwór, oddalając się od
lądowiska, przedziera się przez ostępy.

- W tych lasach żyje wiele tajemniczych stworzeń - odezwał się Luke,

uśmiechając się do Tenel Ka i bliźniąt.

Kiwnął głową w stronę transportowca Peckhuma, który z otwartym lukiem nadal

stał na lądowisku. Przez otwór można było dostrzec ustawione w ładowni skrzynie,
wypełnione zapasami żywności i różnymi urządzeniami.

- Myślę, że nasz przyjaciel pilot miał dzisiaj ciężki dzień - ciągnął Skywalker. -

Musi wyładować wiele dużych pak, a zapewne chce jak najszybciej znaleźć się znów
na orbicie, gdzie będzie się czuł bezpieczny.

Błysnął zębami w uśmiechu, zwracając się w stronę Peckhuma, który w

odpowiedzi zaczął energicznie kiwać głową.

- Dlaczego wszyscy troje nie mielibyście potraktować tego jako ćwiczenia Jedi i

nie pomóc? Prawdę mówiąc, trzeba to zrobić jeszcze dzisiaj, gdyż jutro… - Przerwał i
popatrzył na bliźnięta, a w jego oczach ukazały się figlarne błyski. - Jutro przylatuje
wasz ojciec z Chewbaccą i jeszcze kimś, kto będzie nowym uczniem w naszej
akademii.

- Tata przylatuje? - zapytała zdumiona, ale zachwycona Jaina.
- Hej, dlaczego nie powiedziałeś nam wcześniej, wujku? - zawtórował jej Jacen.

Jego serce zaczęło bić przyspieszonym rytmem na myśl o tym, ze po miesiącu rozłąki
będzie mógł znów zobaczyć się z ojcem.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

25

- Chciałem zrobić wam niespodziankę. Przylatuje „Sokołem Tysiąclecia”, ale po

drodze on i Chewbacca muszą zatrzymać się na planecie Wookich. Myślę, że już
wystartowali z Kashyyyku i są teraz w drodze na Yavina Cztery.

Nie umiejąc powstrzymać oznak podniecenia, młodzi Jedi z ochotą zaczęli

pomagać Peckhumowi wyładowywać towary. Była to mozolna praca, wymagająca
większego skupienia, uwagi i panowania nad umiejętnościami unoszenia przedmiotów
niż przy poprzednich ćwiczeniach, ale wszyscy troje ukończyli ją, zanim upłynęła
godzina. Przez cały czas Jacen opowiadał Tenel Ka o wszystkich przygodach, które
przeżywał jego ojciec, Han Solo. Tylko Jaina trochę narzekała, wyobrażając sobie, ile
czasu pochłonie uporządkowanie ich komnat, tak aby można było pokazać je ojcu.

W końcu pokiereszowany wysłużony transportowiec wystartował w zamglone

niebo, na którym wisiała ogromna pomarańczowa kula gazowego giganta, Yanina.

Jacen uśmiechnął się i tęsknie patrzył na lądowisko. Pomyślał, że następnym

statkiem, który na nim wyląduje, będzie „Sokół Tysiąclecia” jego ojca.

Spadkobiercy Mocy

26

R O Z D Z I A Ł

4

- Już - odezwała się Jaina, przestając się skupiać i uwalniając wielki splątany kłąb

przewodów i kabli. Właśnie umieściła go na szczycie jednego z regałów, stojących w
jej komnacie i wypełnionych porządnie ułożonymi elektronicznymi częściami i
podzespołami. - To powinno wystarczyć - dodała i zadowolona z rezultatu, kiwnęła
głową.

- Czy to znaczy, że teraz możemy iść na śniadanie? - zapytał Jacen. -

Porządkowaliśmy twój pokój bez mała przez pół nocy.

- Chcę tylko, żeby tata mnie pochwalił - odparła, wzruszając ramionami.
- On przecież nigdy nie zostawia narzędzi w takim porządku! - roześmiał się

Jacen.

- No, może trochę przesadziłam - przyznała Jaina, także się uśmiechając. - Myślę,

że minie kilka godzin, zanim przyleci tu z Chewbaccą.

Jacen parsknął i wstał z podłogi, gdzie siedział obok siostry, kiedy oboje układali

elementy we właściwych pojemnikach. Otrzepał kurz z roboczego kombinezonu, po
czym przesunął palcami po ciemnobrązowych kędziorach.

- A jak ja wyglądam? - zapytał.
Jaina obdarzyła go krytycznym spojrzeniem.
- Jak ktoś, kto przez całą noc nie zmrużył oka.
Zaniepokojony Jacen pospieszył, by się przejrzeć w niewielkim lustrze,

zawieszonym przez Jainę nad zbiornikiem z wodą. Jego siostra uświadomiła sobie, że
chłopiec jest równie jak ona zdenerwowany i podniecony faktem, że już wkrótce oboje
zobaczą się z ojcem.

- Prawdę mówiąc, uważam, że wyglądasz nie najgorzej - zapewniła z całą

powagą. - Myślę, że bardzo pomogło wyczesanie suchych gałązek i liści z włosów.
Musisz tylko jeszcze się w to przebrać. - Z szafki stojącej obok łóżka wyciągnęła czysty
kombinezon. - Będziesz wyglądał schludniej.

Kiedy Jacen poszedł do swojej komnaty, by się przebrać, Jaina zajęła jego miejsce

przed lustrem. Nie była próżna, ale z tych samych powodów, z których sprzątała pokój,
ona też chciała wyglądać porządnie i czysto.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

27

Przesunęła grzebieniem po prostych brązowych włosach, a potem przyjrzała się

odbiciu w zwierciadle. Po chwili ukradkiem obejrzała się przez ramię, czy jej brat nie
patrzy, i ująwszy pasmo włosów, zakręciła je w pukiel. Jaina nigdy nie zadałaby sobie
tyle trudu dla jakiegoś ambasadora czy śmiesznego dygnitarza, ale na swoim ojcu
chciała wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Miała nadzieję, że jej brat nie zauważy tego, a
przynajmniej nie będzie robił żadnych uwag.

Kiedy skończyła, wyszła na korytarz i zajrzała do komnaty Jacena.
- Nakarmiłeś już zwierzęta? - zapytała.
- Zatroszczyłem się o nie jeszcze w nocy - odparł, ukazując się w czystym,

odprasowanym kombinezonie. Ciężko westchnął, usiłując okazać, jak bardzo cierpi. -
Przynajmniej ktoś będzie dzisiaj jadł śniadanie.


Jaina przygryzła wargę, niecierpliwie przepatrując nieboskłon, czy nie dojrzy na

nim błysku zwiastującego przylot „Sokoła Tysiąclecia”. Bliźnięta stały na skraju dużej
polany przed wejściem do wielkiej świątyni, niemal w tym samym miejscu, w którym
poprzedniego dnia wyłonił się straszliwy potwór. Krótka trawa porastająca polanę była
zdeptana i wygnieciona wskutek częstych lądowań i startów różnych statków.

W powietrzu czuło się wilgotną woń wczesnego poranka, przesyconą zapachami,

jakie niósł wiatr znad dżungli otaczającej polanę. Liście drzew i krzewów szeleściły i
szemrały w podmuchach wiatru, z którymi dolatywały także ćwierkania, szczebioty i
trele różnych ptaków. Odgłosy te przypominały Jainie o bogactwie zwierzęcego życia,
tętniącego na tym porośniętym dżunglą księżycu.

Jacen, stojący obok siostry na skraju polany, niecierpliwie przestępował z nogi na

nogę. Zmarszczki na jego czole dowodziły, że usiłuje się skupić. Jaina westchnęła.
Dlaczego zawsze tak się działo, że bardzo długo trzeba było czekać na rzeczy, których
się niecierpliwie wyglądało, podczas gdy inne, nie chciane, zjawiały się niemal
błyskawicznie?

Jakby wyczuwając zdenerwowanie Jainy, Jacen niespodziewanie odwrócił się ku

siostrze i spojrzał na nią z figlarnymi błyskami w oczach.

- Hej, Jaino, czy wiesz, dlaczego myśliwce typu TIE jęczą, kiedy lecą w

przestworzach?

Kiwnęła głową.
- Jasne. Ich bliźniacze silniki jonowe wzbudzają akustyczną falę udarową, kiedy

lecą...

- Nieprawda! - Jacen machnął ręką na znak, że nie uznaje tej odpowiedzi za

prawidłową. - Ponieważ tak bardzo tęsknią za macierzystym statkiem!

Nie chcąc rozczarować brata, Jaina jęknęła, ale była mu wdzięczna za to, że

pozwolił jej zapomnieć o czekaniu, choćby tylko na krótką chwilę.

W końcu jednak bliźnięta usłyszały od dawna oczekiwany pomruk. Mogło się

wydawać, że ich narastające podniecenie stało się nagle słyszalne.

- Spójrz! - odezwała się Jaina, pokazując srebrzystobiałą plamkę, która właśnie

pojawiła się nad koronami drzew dżungli.

Spadkobiercy Mocy

28

Po kilku chwilach błyszczący punkcik przybrał kształt gwiezdnego statku. Jaina

wypuściła powietrze, które nieświadomie zatrzymywała w płucach. Ujrzała sylwetkę
„Sokoła Tysiąclecia”, która rosła w oczach, kiedy statek kierował się ku lądowisku.

Dobrze znany, nieco spłaszczony owal statku ich ojca przez kilka drugich jak

wieczność sekund unosił się nad głowami bliźniąt. Później włączyły się silniki
repulsorowe i statek łagodnie osiadł na ziemi przed Jacenem i Jainą. Kiedy pomruk
repulsorów ucichł, dało się słyszeć charakterystyczne trzeszczenie i skrzypienie
kadłuba, który zaczynał się ochładzać. Nozdrza bliźniąt połaskotała woń ozonu.

Jaina wiedziała, że procedury lądowania koreliańskiego lekkiego frachtowca

zawsze muszą zająć trochę czasu, ale tym razem bardzo żałowała, że nie zna żadnego
sposobu, aby je przyspieszyć. Kiedy wydawało się jej, że nie potrafi czekać ani chwili
dłużej, z jękiem i głuchym hukiem otworzyła się rampa statku.

A potem zbiegł po niej ojciec i porwał bliźnięta w ramiona. Rozwichrzył ich

włosy i starał się objąć Jacena i Jainę równocześnie, zupełnie tak samo, jak miał
zwyczaj robić, kiedy jeszcze byli dziećmi.

Później Han Solo cofnął się o krok, żeby lepiej się przyjrzeć córce i synowi.
- No cóż - odezwał się w końcu, szczerząc zęby w jednym z przekornych

uśmiechów, z których słynął chyba w całej galaktyce. - Jeżeli nie liczyć waszej matki,
to najmilszy komitet powitalny, jaki mógł wyjść na spotkanie ze mną.

- Tato - odparł Jacen, przewracając oczami. - Nie jesteśmy żadnym komitetem

powitalnym.

Jego ojciec się roześmiał, a Jaina poświęciła kilka chwil, by mu się przyjrzeć. Z

prawdziwą ulgą stwierdziła, że w ciągu miesiąca, jaki upłynął od chwili ich odlotu, nie
zmienił się ani trochę. Nadal nosił te same wygodne spodnie z miękkiej tkaniny, które
leżały na mm jak ulał, a także ciemną kamizelkę i białą koszulę, rozpiętą pod szyją.
Było to jego zwykłe, codzienne ubranie, które czasami żartobliwie nazywał „roboczym
mundurem”. Również stary, znajomy, poobijany „Sokół Tysiąclecia” wyglądał tak jak
zawsze.

- No i co, tato? - zapytała Jaina. - Czy się zmieniliśmy?
- Cóż, skoro o to zapytałaś... - powiedział, przyglądając się im po kolei. - Jacenie,

znów urosłeś! Założę się, że dogoniłeś siostrę. A ty, Jaino - dodał z szelmowskim
uśmiechem - gdybym wiedział, że nie rzucisz we mnie hydraulicznym kluczem za to,
co powiem, rzekłbym, że jesteś jeszcze piękniejsza niż przed miesiącem, kiedy cię
widziałem.

Jaina zarumieniła się i parsknęła, zupełnie nie jak dama, chcąc podkreślić, co

sądzi o takich komplementach, ale w głębi duszy była bardzo zadowolona.

Z wnętrza frachtowca dobiegł nagle głośny ryk, odbity echem od metalowych

ścian kadłuba. Zaoszczędził Jainie zakłopotania związanego z koniecznością udzielenia
odpowiedzi. Po rampie statku, głośno tupiąc, zbiegła jakaś ogromna postać.
Wyciągnęła drugie, porośnięte gęstą sierścią ręce, pochwyciła Jainę i podrzuciła ją w
powietrze.

- Chewie! - pisnęła dziewczyna czując, że wielki Wookie chwyta ją, gdy leciała

ku ziemi. - Nie jestem już małym dzieckiem!

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

29

Chewbacca powtórzył ceremonię powitalną z Jacenem, a Jaina mogła w końcu

zapytać ojca o to, co niepokoiło i ją, i jej brata.

- Tato, cieszymy się, że tu jesteś, ale właściwie, co sprowadza cię do akademii

Jedi?

- Tak - zawtórował jej Jacen. - Chyba mama nie przysłała cię tylko po to, żebyś

sprawdził, czy mamy jeszcze czystą bieliznę, prawda?

- Nie-e, nic podobnego - uśmiechnąwszy się, odparł ich ojciec. - Prawdę mówiąc,

Chewie i ja zawitaliśmy w te strony, żeby pomóc mojemu staremu druhowi,
Calrissianowi, zrealizować nowe przedsięwzięcie.

Jaina zawsze bardzo lubiła Landa Calrissiana, ciemnoskórego i przystojnego

przyjaciela ojca, chociaż znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że jej przyszywany
wujek zawsze bywał zamieszany w jakieś tajemnicze, ale bardzo intratne interesy.
Uniosła rękę, chcąc powstrzymać ojca.

- Pozwól, niech sama zgadnę. Ma zamiar... otworzyć nowe kasyno na pokładzie

kosmicznej stacji i prosił cię, żebyś przyleciał z transportem nowych talii do gry w
sabaka.

- Nie, nie, ja zgadnę - wtrącił się Jacen. - Zamierza zająć się hodowlą nerfów i

chce, żebyś pomógł mu zbudować ogrodzenie.

Usłyszawszy to, Chewbacca zadarł głowę i ryknął serdecznym śmiechem,

charakterystycznym dla Wookiech.

- Żadne z was nie zgadło - odrzekł Han, kręcąc głową. - Tym razem jest to

poszukiwanie klejnotów corusca w głębinach atmosfery gazowego giganta. - Pokazał w
górę na ogromną pomarańczową kulę Yavina, wiszącą na niebie nad ich głowami. -
Poprosił, żebyśmy przylecieli i pomogli mu rozkręcić całe przedsięwzięcie.

- Och, blasterowe błyskawice! - wykrzyknął Jacen, pstrykając głośno palcami. -

Właśnie to chciałem wymienić jako drugą możliwość.

Z wnętrza „Sokoła Tysiąclecia” doleciał następny ryk Wookiego, tym razem

jednak trochę cichszy. Chewbacca odwrócił się, wszedł po rampie i zniknął w czeluści
frachtowca.

- Co to było? - zaniepokoiła się Jaina.
- Och, zapomniałem wam powiedzieć - odparł Han. - Kiedy Luke się dowiedział,

że i tak zamierzamy tu przylecieć, poprosił nas, byśmy po drodze zatrzymali się na
Kashyyyku, rodzimej planecie Chewiego, i zabrali stamtąd nowego kandydata na
ucznia Jedi. Będzie teraz waszym kolegą.

Zanim Han skończył mówić, Chewbacca ukazał się ponownie na szczycie rampy

w towarzystwie młodego i mniejszego Wookiego, który mimo to był znacznie wyższy
niż Jacen czy Jaina. Ciało młodego Wookiego było porośnięte gęstymi, rudobrązowymi
kędziorami z wyraźnie widocznym wijącym się ciemniejszym pasmem szerokości dłoni
Jainy. Zaczynało się nad lewym okiem, przebiegało przez czubek głowy i kończyło
pośrodku pleców. Młody Wookie miał na sobie jedynie pas, upleciony z jakiejś
błyszczącej tkaniny, której Jaina nie potrafiła zidentyfikować.

- Dzieciaki, chciałbym przedstawić wam siostrzeńca Chewiego, Lowbaccę -

powiedział Han. - Lowbacco, to są moje dzieci, Jacen i Jaina.

Spadkobiercy Mocy

30

Lowbacca kiwnął głową i warknął coś w języku Wookiech, co miało być

powitaniem. Był kościsty i wyjątkowo chudy, nawet jak na przedstawiciela swej rasy, a
jego długie ręce i nogi porastała gęsta kręcona sierść. Młody Wookie sprawiał jednak
wrażenie zakłopotanego czy zaniepokojonego. Chewbacca warknął, pytając o coś
Hana, i wyciągnąwszy mocarną rękę, pokazał nią wielką świątynię.

- Jasne - odrzekł Han. - Możesz teraz zabrać go do Luke’a. Dzieciaki będą miały

dość czasu, żeby porozmawiać z nim trochę później.

Kiedy obaj Wookie oddalili się, by odszukać mistrza Skywalkera, Han

powiedział:

- Zaczekajcie chwilę, mam dla was upominki.
Odwrócił się i zanurkował do wnętrza ,,Sokoła Tysiąclecia”. Po kilku chwilach

powrócił, trzymając w objęciach różne pakunki i jakąś zieleninę.

- Przede wszystkim - oznajmił, rzucając każdemu z bliźniąt niewielki dysk z

nagraną informacją - wasza matka zarejestrowała dla was obojga holograficzne listy.
Jest też trzeci, nagrany przez waszego młodszego brata, Anakina. Nie może się
doczekać, kiedy tu przyleci.

Jaina popatrzyła na błyszczące krążki z nagranymi wiadomościami. Niecierpliwiła

się, chcąc jak najszybciej je odtworzyć. Powstrzymała się jednak i wsunęła swój dysk
do jednej z kieszeni kombinezonu.

- A teraz - odezwał się znów Han, wyciągając w stronę Jacena duży bukiet

zielonych liści, poprzetykanych purpurowymi i białym kwiatkami w kształcie małych
gwiazdek. Szczerząc zęby w uśmiechu, pomachał bukietem.

- Och, tato, pamiętałeś! - wykrzyknął chłopiec i nie posiadając się z radości,

podbiegł do ojca. - Ulubione pożywienie moich pieńkowych jaszczurek!

Z wdzięcznością przyjął bukiet i oświadczył:
- Zaraz biegnę je nakarmić. Zobaczymy się później, tato.
Odwrócił się i pobiegł w stronę wielkiej świątyni.
Jaina została sam na sam z ojcem. Z nadzieją spoglądała na ostatni pokaźny

pakunek, który trzymał. W tej samej chwili Han postawił go na porośniętej chwastami
ziemi i cofnął się o krok, tak by Jaina mogła odpakować go ze szmat, którymi został
owinięty.

- Hej, nie chcesz zobaczyć, co jest w środku? - odezwał się, rozkładając ręce.
Kiedy Jaina odwinęła materiał, z wrażenia aż wstrzymała oddech. Popatrzyła na

ojca, który szeroko się uśmiechnął i nonszalancko wzruszył ramionami.

- Jednostka napędu nad świetlnego! - wykrzyknęła.
- Prawdę mówiąc, jej stan pozostawia wiele do życzenia - przyznał Han. - A poza

tym jest dosyć stara. Wymontowałem ją z kadłuba przestarzałego imperialnego promu
klasy Delta, rozbieranego przez ekipy remontowe na Coruscant.

Jaina z rozrzewnieniem przypominała sobie chwile, kiedy pomagała ojcu

naprawiać urządzenia i systemy „Sokoła Tysiąclecia”, tak by zawsze były w jak
najlepszym stanie - a przynajmniej funkcjonowały prawidłowo.

- Och, Lato, nie mogłeś sprawić mi lepszego upominku! - powiedziała.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

31

Podbiegła i uściskała go, obejmując ramionami. Widziała, że ojciec jest

zadowolony, choć może trochę zakłopotany tak jawnie okazywanym entuzjazmem.

Han popatrzył na córkę i uniósł jedną brew.
- Wiesz, na pokładzie statku mam kilka innych części. Gdybyś zechciała pomóc

mi przy wyładunku, twój tata mógłby ci pokazać, w jaki sposób należy je poskładać.

Wbiegła za nim po rampie do wnętrza „Sokoła”.

Spadkobiercy Mocy

32

R O Z D Z I A Ł

5

Dopiero około południa Jacen i Jaina mogli w końcu znów się spotkać z ojcem,

Chewbaccą i jego siostrzeńcem Lowbaccą. Bliźnięta, które do tej chwili wykonywały
obowiązki i wyznaczone ćwiczenia Jedi, wracały właśnie do komnat, kiedy zobaczyły
Hana i obu Wookiech wychodzących z pokoju, który przedtem stał pusty.

- Cześć! - odezwał się Jacen i pospieszył do Lowbaccy, tylko o krok wyprzedzając

siostrę. - Czy jesteś bardzo zmęczony po podróży? Jeżeli nie, mógłbym pokazać ci
swoją komnatę. Mam w niej kilka naprawdę niezwykłych stworzeń. Większość
znalazłem w tutejszej dżungli. Jaina zrobiła dla nich klatki… Mówię ci, są naprawdę
doskonałe! Moja siostra także mogłaby pokazać ci swoją komnatę. Trzyma u niej
różnorakie urządzenia, z których stara się składać zupełnie inne.

Jacen, ogarnięty entuzjazmem, wyrzucił z siebie to wszystko, tylko raz

przerywając dla nabrania powietrza.

O wiele wyższy Lowbacca stał w milczeniu i spoglądał z góry na trajkoczącego

chłopca.

- Czy lubisz zwierzęta? - ciągnął tymczasem Jacen. - Czy lubisz automaty? Czy

zabrałeś z Kashyyyku jakieś stworzenie albo urządzenie? Czy lubisz…

Han Solo zachichotał, słysząc ten nieprzerwany strumień pytań.
- Będzie na to czas później, chłopcze - powiedział - Przez większą cześć dnia

rozmawialiśmy z Luke’em a potem trzeba było pomóc Lowbacce urządzić się w
komnacie. Czy nie chcieli byście oboje oprowadzić go po akademii i pokazać gdzie się
co znajduje? W ciągu tego miesiąca poznaliście wszystko o wiele lepiej niż ja albo
Chewie.

- Z przyjemnością - odezwała się Jaina, jeszcze zanim jej ojciec skończył mówić.
- Jesteśmy znakomitymi przewodnikami - dodał Jacen, wzruszając ramionami z

ogromną pewnością siebie. - Jaina i ja po raz pierwszy przylecieliśmy do akademii,
kiedy mieliśmy zaledwie po dwa lata.

Wyszczerzył zęby w zawadiackim, trochę krzywym uśmiechu, o którym jego

matka zawsze mówiła, że wygląda zupełnie jak uśmiech ojca.

Lowbacca warknął. Zabrzmiało to jak pytanie.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

33

- Chce wiedzieć, ile razy oprowadzałeś kogokolwiek po akademii - przetłumaczył

Han.

- No... cóż - zająknął się Jacen i nieznacznie się zarumienił. - Jeżeli chcesz

wiedzieć, ile razy byłem oficjalnym przewodnikiem w przeciwieństwie do... eee...
hmm...

Zakłopotany urwał i umilkł.
- Prawdę mówiąc, to znaczy - wyręczyła go Jaina - że będzie pełnił tę funkcję po

raz pierwszy.

Lowbacca popatrzył na swojego wuja. Chewbacca wyciągnął owłosioną rękę i

zamaszystym gestem pokazując długi korytarz, krótko warknął.

- Ma rację - oświadczył Han. - Chodźmy.

Bliźnięta powiodły całą grupę po omszałych, kruszących się za starości

kamiennych schodach na najniższy poziom piramidy, a stamtąd na trawiastą polanę
przed wejściem do wielkiej świątyni. Jacen starał się jak mógł, by udowodnić, że
naprawdę jest dobrym przewodnikiem. Wskazywał każdy zakątek gigantycznej
piramidy i udzielał wyczerpujących wyjaśnień.

- Na najwyższym poziomie znajduje się taras obserwacyjny. Właśnie stamtąd

najlepiej widać tę ogromną planetę zwaną Yavinem, która wisi teraz nad naszymi
głowami. Prawdę mówiąc, lepszy widok można tylko mieć z wierzchołka jednego z
tych ogromnych drzew Massassów, rosnących w dżungli -dodał i beztrosko się
roześmiał. - Bezpośrednio pod tarasem znajduje się tylko jedno ogromne
pomieszczenie, wielka komnata audiencyjna, w której mogą przebywać tysiące ludzi
naraz.

- To właśnie w niej gromadzą się uczniowie Jedi, by wysłuchać wykładów,

wygłaszanych przez wujka Luke’a... to jest mistrza Skywalkera - poprawiła się szybko
Jaina.

Jacen zaczął opowiadać, że niższe poziomy zostały w ciągu ostatnich kilku lat

przebudowane. Na kolejnym poziomie, mającym jeszcze większe rozmiary i
znajdującym się bezpośrednio pod wielką salą audiencyjna, urządzono komnaty tych
wszystkich, którzy mieszkali w akademii: uczniów, personelu uczelni i samego mistrza
Skywalkera. Niektóre pomieszczenia zamieniono na magazyny, inne zaś służyły
uczniom pragnącym odbywać medytacje. Jeszcze inne komnaty przeznaczono dla gości
i dostojników przylatujących, żeby zwiedzić akademię.

Najniższe, najprzestronniejsze piętro

świątyni mieściło ośrodek

telekomunikacyjny, pomieszczenia głównych komputerów, sale zebrań i biura, a także
kuchnie i jadalnie, w których przygotowywano i spożywano posiłki. Na najniższym
poziomie znajdowało się także centrum strategiczne. Była to duża komnata, znana jako
ośrodek dowodzenia w czasach, w których wielka świątynia mieściła tajną bazę
Sojuszu Rebeliantów. Pod ziemią, całkowicie niewidoczny z miejsca, w którym stali,
urządzono gigantyczny hangar z lądowiskiem. Stały teraz na nim wahadłowce, promy,
śmigacze, myśliwce i inne statki.

Spadkobiercy Mocy

34

Po dwóch stronach wielkiej świątyni i wzdłuż skraju trawiastej polany toczyły

wody szerokie rzeki. Jeszcze dalej rozciągała się bujna dziewicza, niemal niezbadana
dżungla, porastająca prawie całą powierzchnię Yavina Cztery.

- W środku dżungli można trafić na wiele budowli - opowiadał Jacen. - Zostały

wzniesione przez Massassów, tajemniczą starożytną rasę inteligentnych istot. Prawdę
mówiąc, niektóre budowle są właściwie ruinami, jak na przykład Pałac
Wełnolamandrów, znajdujący się na przeciwległym brzegu rzeki.

Później chłopiec zaczął opisywać podstacje energetyczne, zbudowane w pobliżu

wielkiej świątyni, z widocznymi kilkoma płaskimi kołami o średnicach dwukrotnie
większych niż wzrost Jacena, ustawionymi pionowo i umieszczonymi na wspólnej
drugiej osi.

- Tak wiec widzisz - wtrąciła się Jaina, podejmując opowiadanie w tym samym

miejscu, w którym przerwał Jacen - że dysponując podstacjami zasilania, wodą z rzeki i
dżunglą, akademia jest właściwie samowystarczalna. No dobrze, a teraz wejdźmy do
środka.


Wycieczkę zakończyło zwiedzanie komnat bliźniąt, w których Jacen i Jaina

pokazywali ojcu i obu Wookiem pieczołowicie gromadzone zwierzęta i części
zdemontowanych urządzeń. Han Solo promieniał ojcowską dumą. Lowbacca
wykazywał umiarkowane zainteresowanie stworzeniami z menażerii Jacena.

Kiedy cała grupa przechodziła do komnaty Jainy, jej brat umieścił kryształowego

węża, którego pokazywał, z powrotem w klatce, i pospieszył za innymi. Kiedy jednak
przekroczył próg drzwi komnaty siostry, Lowbacca siedział już na posadzce,
pochłonięty podziwianiem okablowanych podzespołów, wysypywanych przez Jainę z
różnych pojemników. Okazało się, że elektroniczne urządzenia interesują go o wiele
bardziej niż zwierzęta z dżungli.

- Czy lubisz majsterkować przy urządzeniach, Chewie... uhm, chciałam

powiedzieć, Lowbacco? - zapytała Jaina, pochylając się w stronę Wookiego,
przerastającego ją przynajmniej o głowę.

Owłosiona istota wyraziła entuzjazm tak długą serią warknięć, parsknięć i

pomruków, że Jacen nie potrafił zrozumieć, jakim cudem proste pytanie, które można
było skwitować krótkim potwierdzeniem albo zaprzeczeniem, mogło sprowokować
kogokolwiek do tak wyczerpującej odpowiedzi.

Jak zwykle, jego ojciec nie zwlekał z przetłumaczeniem słów młodego Wookiego.
- Przede wszystkim musze powiedzieć, że Lowbacca uważałby za dowód

przyjaźni, gdybyście zechcieli nazywać go Lowie.

Jacen ochoczo kiwnął głową.
- Lowie, tak? Nawet mi się podoba.
- A jeżeli chodzi o ciąg dalszy - ciągnął Han - no cóż, nie jestem pewien, czy

wszystko dobrze zrozumiałem. W skrócie mogę jednak powiedzieć, że najbardziej
interesują go komputery.

Jama poklepała młodego Wookiego po ramieniu.
- A zatem będziemy mogli robić wiele rzeczy razem, Lowie - powiedziała.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

35

Chewbacca zaczął sapać, zgadzając się z tym zdaniem. Jaina zmarszczyła jednak

czoło, jakby nagle przyszła jej do głowy jakaś myśl, nie dająca spokoju.

- Hmm... tato? - zapytała. - Przypuszczam, że Lowie uczył się naszego języka i tak

jak Chewie rozumie wszystko, co mówimy. My jednak nie rozumiemy jego. Mimo
wszystko tobie zajęło wiele lat nauczenie się języka Wookiech. Jak Lowie da sobie radę
tutaj, w akademii Jedi, skoro nikt nie będzie go rozumiał?

Jacen kiwnął głową na dowód, że się zgadza z siostrą, a potem przeniósł

spojrzenie na młodego Wookiego.

- Kto będzie nam tłumaczył jego słowa, kiedy obaj odlecicie? - zapytał.
- Nie skończył mówić, kiedy rozległo się triumfalne warknięcie Chewbaccy.
- Na szczęście potrafimy odpowiedzieć na wasze pytania - oznajmił Han. Klasnął

w ręce i zaczął je pocierać. - Dysponujemy pewnym drobiazgiem, będącym wspólnym
dziełem See-Threepio i Chewiego.

Chewbacca odwrócił się i wyciągnął błyszczące metalowe urządzenie w ten

sposób by wszyscy mogli mu się przyjrzeć. Owalny, spłaszczony przyrząd miał
srebrzystą obudowę i był nieco dłuższy niż dłoń Lowiego. Gruby na cztery palce, miał
płaską część tylną i wypukłą, zaokrągloną stronę przednią. Jego wygląd przypominał
twarz, tym bardziej że w górnej części widniały dwa żółte czujniki optyczne, a ze
środka wystawało coś w kształcie nieregularnego ostrosłupa. Dolna cześć zawierała
dziurkowaną owalną przestrzeń, wewnątrz której, jak domyślał się Jacen, musiał być
ukryty mały głośnik.

Chewbacca włączył jakiś przycisk na tylnej, płaskiej powierzchni urządzenia, po

czym żółte oczy obudziły się do życia. Z niewielkiego głośnika rozległ się piskliwy
metaliczny głos:

- Jestem miniaturowym tłumaczem doskonałym, w skrócie MTD, i właśnie tak się

nazywam. Em Teedee, do usług. Specjalizuję się w stosunkach miedzy ludźmi a
Wookiemi. Potrafię posługiwać się płynnie ponad sześcioma formami komunikacji.
Moją główną zaprogramowaną funkcją jest tłumaczenie mowy Wookiech na inne
języki, jakimi mogą się posługiwać ludzie. - Zawahał się, jakby czekał na rozkazy, a
potem dodał: - Czy mógłbym w czymś pomóc?

- Coś niesamowitego! - roześmiał się Jacen.
Jainę zamurowało.
Brzmi zupełnie jak Threepio!
- Prawie - przyznał Han Solo. Na jego twarzy malowało się rozbawienie.

Niespiesznie podrapał się po szyi pod rozpiętym kołnierzem koszuli. - Na mój gust
trochę za bardzo przypomina Threepia. Skoro jednak złocisty android zajmował się
programowaniem Em Teedee, nie mogłem mu tego wyperswadować.

Wzruszył ramionami, jakby chciał wszystkich za to przeprosić.
- Dlaczego nie mielibyście wypróbować go podczas obiadu? - zapytał, zwracając

się do bliźniąt. - Chewbacca i ja mamy jeszcze kilka spraw do omówienia z Lukiem, a
późnym popołudniem odlatujemy. Musimy zobaczyć się z Landem na pokładzie jego
wydobywczej stacji.

Spadkobiercy Mocy

36

Wielka sala służąca uczniom Jedi za jadalnię była zastawiona drewnianymi

stołami o różnych kształtach i wysokościach. Również siedzenia, jakie ustawiono
wokół stołów: krzesła ławy, gniazda, skalne półki, poduszki i stołki, miały rozmaite
rozmiary, aby zapewnić jak największą wygodę ludziom i obcym istotom o różnych
budowach ciała.

Uczniowie akademii Jedi, którzy byli inteligentnymi roślinami, przebywali teraz

na dworze na stopniach wielkiej świątyni, skąpanych w słonecznym blasku. Mogli tam
chłonąć promienie białego słońca Yavina i dokonywać fotosyntezy składników,
koniecznych do rozwoju ich organizmów, umieściwszy uprzednio w otworach
trawiennych niewielkie pakiety z niezbędnymi zestawami minerałów. Większość
uczniów studiujących w akademii przebywała jednak w jadalni. Dziesiątki
najróżniejszych istot siedziało razem i pochłaniało egzotyczne potrawy, specyficzne dla
każdej rasy czy gatunku.

Jacen szedł o krok z tyłu, nie przestając udzielać informacji na temat wiekowych

świątyń Massassów, podczas gdy Jaina kierowała się w stronę kąta wielkiej sali, gdzie
wypatrzyła wolny stół ze stojącym obok niego dużym krzesłem, na którym mógłby
usiąść Lowbacca. Na razie Jacen nie potrafił wyciągnąć z Wookiego niczego więcej
poza kilkoma kiwnięciami kudłatej głowy czy gestami. Lowie sprawiał wrażenie
głęboko pogrążonego we własnych myślach. Chłonął obce, nieznane wonie i dźwięki, a
także ciekawie rozglądał się po ogromnej sali.

Tymczasem Jacen, zdecydowany rozpocząć prawdziwą rozmowę z nowym

uczniem, zastanawiał się, o co go zapytać. Powiedz nam, Lowie, ile czasu potrzebujesz,
by się rozpakować? Nie-e, to byłoby idiotyczne pytanie.

A może: Ile masz lat? Także nie, gdyż to zapewniłoby otrzymanie tylko bardzo

krótkiej odpowiedzi. A poza tym i tak jego ojciec powiedział mu to wcześniej tego
ranka. Lowie liczył dziewiętnaście lat, co czyniło go zaledwie młodzieńcem według
standardów Wookiech. Może więc coś w rodzaju: Skąd wiedziałeś, że chcesz zostać
rycerzem Jedi? Tak, to byłoby najlepsze pytanie.

Zanim jednak miał czas je zadać, na krzesło stojące obok niego opadła

muskularna Tenel Ka. Zajęła miejsce naprzeciwko Lowbaccy.

- Nowy uczeń - powiedziała, witając go w nieco szorstki, bezpośredni sposób,

będący jedną z cech jej charakteru.

- Lowie - odezwał się Jacen. - Poznaj naszą przyjaciółkę, Tenel Ka z Dathomiry.
- A to - rzekła siedząca po drugiej stronie stołu Jaina, chcąc dokończyć prezentacji

- jest Lowbacca, siostrzeniec Chewbaccy. Przyleciał z Kashyyyku, planety Wookiech.

Tenel Ka wstała i pochyliła głowę. Potrząsnęła złocistorudymi włosami.
- Witam cię, Lowbacco z Kashyyyku - oznajmiła, po czym ponownie usiadła na

swoim krześle. Lowbacca także kiwnął głową i trzy razy krótko warknął.

Jacen czekał przez chwilę, spoglądając na zawieszonego u pasa Lowiego małego

androida, który miał tłumaczyć słowa Wookiech, ale automat nie odezwał się ani
słowem.

- No i co? - zapytała Jaina. - Em Teedee, nie przetłumaczysz nam tego, co

powiedział?

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

37

- Wielkie nieba, panienko Jaino, strasznie przepraszam! - odezwał się mały

android. W jego metalicznym głosie brzmiało prawdziwe przerażenie. - Och, co za
wstyd! Pierwsza okazja wywiązania się z podstawowego obowiązku względem pana
Lowbaccy, a ja zawiodłem! Zapewniam wszystkich, że od tej chwili dołożę wszelkich
starań, żeby tłumaczyć tak szybko i starannie, jak tylko możliwe...

Lowbacca przerwał litanię wymówek androida, kierowanych pod własnym

adresem, wydając jedno krótkie, ale bardzo groźne warkniecie.

- Przetłumaczyć? - zapytał w odpowiedzi mały android. - Co mam przetłumaczyć?

Ach! Rozumiem. Tak. Natychmiast tłumaczę. - Z głośnika Em Teedee rozległ się
dźwięk, który w uszach każdego słuchacza zabrzmiałby jak chrząknięcie, a potem
android zaczął: - Pan Lowbacca powiedział: „Niechaj słońce nie zaświeci żadnego dnia
ani księżyc nie ukaże oblicza żadnej nocy, której nie będę się czuł równie zaszczycony
twoim widokiem i możliwością przebywania w twoim towarzystwie, o pani”.

Jaina przewróciła oczami. Jacen potrząsnął głową, nie mogąc uwierzyć własnym

uszom. Jedynie twarz Tenel Ka nie zmieniła wyrazu.

Jacen zarejestrował kątem oka pojawienie się Raynara, który tyle kłopotów

przysparzał pytaniami podczas każdej lekcji. Młody chłopiec, jak zwykle krzykliwie
odziany, usiadł przy sąsiednim stoliku i przyglądał się ich nowemu koledze. Automaty
obsługujące uczniów przynosiły z kuchni talerze wypełnione po brzegi smakowitymi
potrawami i stawiały przed wszystkimi kandydatami na rycerzy Jedi.

Uwagę Jacena przyciągnęło jednak bardzo szybko to, co działo się przy jego stole.

Lowie pochylił się nad żółtymi czujnikami optycznymi androida-tłumacza i groźnie
warknął.

- No i co z tego, jeżeli nawet trochę upiększyłem? - zapytał Em Teedee, jakby

chciał się usprawiedliwić W tej samej chwili przed Wookiem pojawił się talerz pełen
parującego krwistego mięsiwa. - Starałem się tylko sprawić, żeby pana wypowiedź
wydała się bardziej cywilizowana.

Groźne warknięcie Lowbaccy nie pozostawiało cienia wątpliwości co do tego, czy

młody Wookie jest wdzięczny małemu androidowi.

- Jak pan sobie życzy - odezwał się urażony Em Teedee. - Może powinienem był

przetłumaczyć wypowiedź pana Lowbaccy w następujący sposób: „Słońce jeszcze
nigdy nie świeciło nad głową tego pokornego Wookiego tak jasno jak w tym dniu,
kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy”.

Jacen przyjął talerz z gorącą zupą z rąk siostry, która podała mu go nad blatem

stołu. Rzucił pytające spojrzenie na Lowiego, ale Wookie ponownie warknął coś do Em
Teedee.

- No cóż, jeżeli pan naprawdę nalega - odrzekł wyniośle android, ale w jego głosie

brzmiała wyraźna rezygnacja. - Zapewniam pana jednak, że moje poprzednie
tłumaczenia brzmiały o całe niebo bardziej dystyngowanie. Ehm. To, co pan Lowbacca
naprawdę powiedział, brzmiało: „Miło mi ciebie poznać”.

Kiedy Wookie wydał w końcu pomruk oznaczający zadowolenie, Tenel Ka

odparła poważnie, jakby nie słyszała żadnego wcześniejszego tłumaczenia:

- Przyjemność odwzajemniona, Lowbacco.

Spadkobiercy Mocy

38

Kiedy automatyczny kelner mijał ich, tocząc się w stronę stolika Raynara, Tenel

Ka wyciągnęła rękę i zabrała z tacy ostatni dzbanek ze świeżym sokiem. Napełniła
gęstym rubinowym płynem wszystkie czarki, po czym z głuchym stukiem postawiła
naczynie na środku stołu. Zamrugała powiekami szarych oczu i z powagą uniosła rękę z
czarką.

- Jacen i Jaina już są moimi przyjaciółmi - oznajmiła. - Proponuję teraz swoją

przyjaźń tobie, Lowbacco z Kashyyyku.

Młody Wookie zawahał się, nie będąc pewnym, co powinien zrobić. Jaina

wręczyła mu czarkę z sokiem. Jacen uniósł swoją i powiedział:

- Za przyjaźń.
- Za przyjaźń! - zawtórowała Jaina.
Kiwnąwszy głową, Lowie uniósł czarkę jak potrafił najwyżej i odchyliwszy

głowę, wydał głośny ryk, który rozbrzmiał echem w wielkiej sali.

W ciszy, która zapadła później, rozległ się piskliwy głosik androida-tłumacza.
- Pan Lowbacca z całą stanowczością przyjmuje twoją propozycję i w zamian

ofiaruje ci swoją przyjaźń.

Młody Wookie, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, tym razem nie poprawił

androida.

- Przyjmuję - odrzekła Tenel Ka i upiła łyk soku. Kiedy pozostali uczynili to

samo, powiedziała: - A zatem teraz wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.

- To oznacza, że od tej chwili możesz mówić do niego Lowie - rzekła Jaina.
Tenel Ka przez chwilę zastanawiała się nad tą propozycją.
- Myślę, że uszanuję go bardziej, jeżeli będę wymawiała jego pełne imię -

oświadczyła.

Trzy nieduże stworzenia rasy Cha’a, podobne do gadów i siedzące przy sąsiednim

stole nad talerzami, pełnymi ciepłych, drgających jajek, wpatrywały się w nie bez
przerwy jak drapieżniki, którymi naprawdę były. Kiedy skorupka jakiegoś jajka pękała,
Cha’a rzucały się na porośnięte jaskraworóżowym puchem pisklę, które wyskakiwało
ze środka.

Dwa poświstujące stworzenia przypominające ptaki siedziały nad wielką tacą

pełną cienkich, wijących się wici, porośniętych błękitnymi włosami - smakowitych
poczwarek. Pochłaniały je jedną po drugiej, chwytając wąskimi, zrogowaciałymi
dziobami.

Jacen siedział przy stole i jadł zupę. Kiedy zastanawiał się, czy nie mógłby

powiedzieć czegoś wesołego, by rozbawić Tenel Ka albo przynajmniej nawiązać
rozmowę z Lowiem, kątem oka uchwycił błysk czegoś, co zbliżało się po podłodze do
sąsiedniego stołu. Czegoś, co wyglądało jak szkło i wiło się po kamiennej posadzce.

Jacen poczuł, że jego serce skoczyło do gardła. Zaczął się zastanawiać, czy nie

zapomniał zamknąć klatki z kryształowym wężem, kiedy ojciec i obaj Wookie
skończyli oglądać zwierzyniec w jego komnacie.

- Hej - odezwał się Raynar, pochylając się na krześle w stronę ich stołu. Kolory

jego kosztownych szat były tak krzykliwe, że Jacen poczuł, iż zaczynają go boleć oczy.
- Czy nie moglibyście oddać nam naszego dzbanka z sokiem? - Raynar posłużył się

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

39
własnymi umiejętnościami Jedi, by pochwycić dzbanek z sokiem ze stołu Jacena,
unieść go w powietrze i skierować ku sobie. - Proszę was, żebyście następnym razem
nie zabierali go bez pytania.

Z wyrazem samozadowolenia na pyzatej twarzy wyprostował się i skrzyżował

ręce na piersi.

W pewnej chwili na kryształowego węża padł odbity od dzbanka promień słońca i

wtedy Jacen ujrzał gada w całej krasie. Wąż spoczywał na podołku Raynara. Kołysząc
trójkątnym łbem, syczał i spoglądał prosto w oczy chłopca.

Raynar także zobaczył go i krzyknął, przestając skupiać siły Jedi. Dzbanek z

resztkami soku, szybujący nad jego głową, zakołysał się, a potem spadł i oblał gęstym
ciemnoczerwonym płynem jaskrawe szaty chłopca.

Jacen zerwał się na równe nogi i skoczył, by pochwycić ulubieńca. Pragnął złapać

go, zanim gad narobi jeszcze więcej zamieszania. Starając się usunąć go z podołka
Raynara, potrącił chłopca. Raynar, myśląc, że został zaatakowany głośno wrzasnął, a
po chwili rozdarł się na całe gardło.

Kiedy walczył, chcąc odeprzeć rzekomy atak Jacena, przewrócił stół, przy którym

przedtem siedział. Na posadzkę pospadały czarki z ciemnobrązowym puddingiem i
szklane pojemniki z napojami. Opryskały szaty innych uczniów, siedzących obok.

Tenel Ka, która wprawdzie nie wiedziała, o co chodzi, ale zawsze była skłonna

przyjść z pomocą przyjacielowi, włączyła się do walki. Chwyciła czarkę z resztką
gorącej zupy Jacena i rzuciła ją w sąsiada Raynara, który widząc, że został
zaatakowany przez kogoś innego, postanowił odpłacić pięknym za nadobne.

W stronę Jainy poszybował talerz makaronu, polanego płynnym miodem, ale

dziewczyna w ostatniej chwili odchyliła głowę. Zamiast w nią talerz trafił w cielsko
Talza - istoty, podobnej do niedźwiedzia. Długie nitki przykleiły się do jego białej
szczeciniastej sierści. Talz wstał i wydał pełen przerażenia melodyjny ryk. Kiedy Jaina
zobaczyła nitki makaronu, przyklejone do białej sierści istoty, nie mogła powstrzymać
się od śmiechu.

Tymczasem kryształowy wąż wyślizgnął się z palców Jacena, który starał się go

pochwycić z podołka wstającego Raynara. Jaskrawo odziany chłopiec wrzeszczał,
jakby ktoś obdzierał go ze skóry, ale Jacen już nurkował pod innymi stołami w pogoni
za uciekinierem. Kiedy usiłował go pochwycić, potrącił jeden ze stołów. W pewnej
chwili między palcami poczuł gładkie, śliskie łuski, ale wąż wyślizgnął się, zapewne
nie mniej przerażony niż chłopiec.

Kiedy Lowie wstał i rzucił się na pomoc, jeszcze jeden stół przewrócił się na

posadzkę. Stworzenia przypominające ptaki rozpaczliwie machały skrzydłami i
skrzeczały, walcząc o włochate, błękitne poczwarki, które rozpełzały się we wszystkie
strony.

W powietrzu zaczęły szybować kolejne porcje pożywienia, unoszone za pomocą

sił Jedi i ciskane od jednego stołu do drugiego. Uczniowie raz po raz wybuchali
beztroskim śmiechem. Doskonale się bawili, mogąc wreszcie rozładować napięcie,
wywołane wielogodzinnymi ćwiczeniami i medytacjami, nakazanymi przez mistrza
Skywalkera.

Spadkobiercy Mocy

40

W stronę gadzich pysków Cha’a poleciały porcje parujących liści, zakłócając

koncentrację stworzeń. Wszystkie trzy istoty wstały i obróciły się, chcąc stawić czoło
napastnikom. Zetknęły się plecami i utworzyły coś na kształt obronnego trójkąta, nie
przestając parskać i syczeć. Mlecznobiałe skorupki jajek spoczywających na ich tacy,
nadal pękały, a wykluwające się z nich, różowe puszyste pisklęta, wykorzystały
nieuwagę gadów i rzuciły się do ucieczki.

Lowie wydał potężny ryk, od którego musiały zadrżeć kamienne mury wielkiej

sali, a Em Teedee pisnął, nie na żarty przerażony.

- Przeocz niczego me widzę, panie Lowbacco! Artykuły spożywcze przesłaniają

moje czujniki optyczne! Bardzo proszę je oczyścić!

W tej chwili do jadalni wtoczył się Artoo-Detoo. Zaczął wydawać całe serie

elektronicznych gwizdów i pisków, które jednak zostały zagłuszone przez wybuchy
śmiechu i okrzyki istot ciskających tace z pożywieniem Zanim Artoo miał czas
odwrócić się i wszcząć alarm, w jego kopulastą głowę trafiła duża taca, wypełniona
ciasteczkami z kremem. Astromechaniczny robot, pomrukując serwomotorami,
pospiesznie dał za wygraną.

Tymczasem kryształowy wąż wił się po kamiennej posadzce, poszukując

szczeliny czy dziury, w której mógłby się ukryć. Jacen rozpaczliwie starał się go
dogonić. W pewnej chwili wyciągnął rękę i pochwycił koniec wijącego się ogona. Wąż
niespodziewanie się odwinął i jednym płynnym ruchem uniósł łeb. Błysnął zębami,
zamierzając ukąsić Jacena i zmusić go do rozwarcia palców trzymających ogon.
Chłopiec wyciągnął jednak drugą rękę, kierując ją w stronę łba gada, i pomógł sobie
Mocą. Dotknął myślowym palcem zwojów mikroskopijnego mózgu węża.

- Hej! Ani mi się waż! - powiedział głośno.
Kryształowy wąż znieruchomiał, jakby się zawahał, a wówczas Jacen pochwycił

jego ciało za trójkątnym łbem i uniósł w powietrze. Dolna cześć gada rozpaczliwie
zwijała się i rozwijała. Jacen owinął węża wokół nadgarstka i zaczął wysyłać
uspokajające myśli do mózgu stworzenia. Wstał i wyszczerzył zęby w uśmiechu,
wyraźnie odprężony.

- Mam go! - wykrzyknął triumfalnie. W tej samej sekundzie w jego głowę i piersi

trafiły trzy dorodne, dojrzałe owoce rozbijając się i opryskując go soczystym
purpurowym miąższem. Jacen zająknął się, ale po chwili serdecznie się roześmiał, nie
wypuszczając jednak kryształowego węża z uścisku swoich palców.

- Przestańcie! - zagrzmiał nagle w wielkiej sali głos, wspomagany potężną dawką

Mocy. Odbił się donośnym echem od kamiennych murów jadalni.

Uczniowie zamarli, jakby ktoś zatrzymał upływ czasu. Wszystkie szybujące w

powietrzu owoce i tace z pożywieniem także znieruchomiały. Każda kropla płynu,
która właśnie miała się rozprysnąć, zawisła nieruchomo nad blatem tego czy tamtego
stołu. W sali zapanowała głucha, niemal całkowita cisza, jeżeli nie liczyć oddechów
zaskoczonych uczniów.

W drzwiach stołówki stał mistrz Skywalker i z poważną twarzą spoglądał na pole

bitwy, toczonej na tace z pożywieniem. Jacen starał się przyjrzeć wyrazowi twarzy

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

41
wuja. Wydało mu się, że dostrzega na niej oznaki gniewu, ale także skrywane
rozbawienie.

- Czy naprawdę sądzicie, że to najlepszy, najskuteczniejszy sposób praktykowania

tego wszystkiego, czego was nauczyłem? - odezwał się Luke. Gestem wskazał jedzenie,
zawieszone nieruchomo w powietrzu. Przez chwilę jego twarz sprawiała wrażenie
bardzo zasmuconej. Później mistrz Skywalker odwrócił się, żeby wyjść, ale Jacen
zdążył zobaczyć uśmiech, pojawiający się na jego twarzy.

Luke przez chwilę stał nieruchomo w drzwiach, ale na odchodnym zawołał:
- Zamiast tego może spróbowalibyście wykorzystać swoje umiejętności Jedi... do

posprzątania tego bałaganu!

Uniósł prawą rękę i wykonał nieznaczny gest w stronę jadalni, a wówczas wiszące

nieruchomo tace z żywnością, czarki z zupą, talerze z deserami, owocami i rozmaitymi
słodyczami opadły, koziołkując jak lawina. Stroje praktycznie wszystkich uczniów
zostały poplamione kroplami, które rozprysnęły się w powietrzu.

Jacen popatrzył na pobojowisko, pozostałe po walce. Nie puszczając

kryształowego węża, wierzchem drugiej dłoni otarł miąższ, który przylgnął do jego
twarzy.

Pozostali uczniowie Jedi, chociaż jeszcze przerażeni, zaczęli z ulgą chichotać, nie

mogąc się powstrzymać, ale potem zabrali się do sprzątania.


Spadkobiercy Mocy

42

R O Z D Z I A Ł

6

Kiedy Lowbacca towarzyszył wujowi i Hanowi Solo w drodze powrotnej do

„Sokoła Tysiąclecia”, ciepłe promienie popołudniowego słońca przenikały przez
ciężką, przesyconą wilgocią atmosferę. Idące za nimi bliźnięta gawędziły beztrosko,
jakby nie zwracały uwagi na duszne powietrze, napływające znad dżungli. Lowbacca
wyczuwał jednak w ich głosach ukryty smutek. Domyślał się, że Jacen i Jaina będą
tęsknili za ojcem, podobnie jak on będzie tęsknił za wujkiem Chewbaccą, swoją matką i
resztą rodziny, która pozostała na Kashyyyku.

Złociste oczy Lowbaccy z niepokojem kierowały się w stronę polany, znajdującej

się przed wejściem wielkiej świątyni. Młody Wookie wciąż nie czuł się pewnie na
otwartych przestrzeniach, nie porośniętych żadnymi drzewami. Wszystkie miasta na
jego rodzimej planecie były wznoszone w koronach wysokich drzew, na
przeplatających się ze sobą gałęziach. Wspierały się na grubych konarach. Nawet
najodważniejsi spośród Wookiech bardzo rzadko zapuszczali się na niegościnne niskie
piętra, nie mówiąc o najniższym poziomie, gdzie nie brakowało najróżniejszych
niebezpieczeństw.

Dla Lowbaccy wysokość kojarzyła się z cywilizacją, wygodą, bezpieczeństwem,

domem. I chociaż gigantyczne drzewa Massassów dwudziestokrotnie przewyższały
wszystkie inne rośliny w dżungli na Yavmie Cztery, w porównaniu z drzewami na
Kashyyyku wydawały się karzełkami. Lowbacca był ciekaw, czy gdziekolwiek na tym
małym księżycu znajdzie miejsce, w którym będzie się czuł bezpiecznie.

Lowie był tak pogrążony w myślach, że z prawdziwym zdumieniem stwierdził, iż

znaleźli się przy burcie „Sokoła Tysiąclecia”.

- Nigdy nie miałem okazji przeprowadzenia kontrolnych testów, dopóki nie

byliśmy ostrzeliwani - odezwał się Han Solo. - Teraz jednak mamy trochę czasu, a więc
myślę, że to nie najgorszy pomysł. - Stanął u stóp wejściowej rampy i rozbrajająco się
uśmiechnął. - Jeżeli nie jesteście bardzo zajęci, Chewiemu i mnie przydałaby się wasza
pomoc - dodał, zwracając się do dzieci.

- Wspaniale - podchwyciła Jaina, zanim zdążył uprzedzić ją ktoś inny. - Ja zajmę

się sprawdzeniem napędu nadświetlnego. - Szybko wbiegła po rampie, zatrzymując się

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

43
tylko na milisekundę, żeby musnąć ustami policzek ojca - Dziękuję, tato. Jesteś
niezrównany.

Przez dłuższą chwile Han Solo sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego i

oprzytomniał dopiero wówczas, kiedy lekko potrząsnął głową.

- A ty i Lowie, czy wiecie, czym chcielibyście się zająć? - zapytał Jacena. W

następnej sekundzie popatrzył na Lowiego, który przez chwilę się zastanawiał, po czym
warknął coś w odpowiedzi.

Chociaż Han Solo bez wątpienia zrozumiał jego odpowiedź, usłyszał natrętny,

piskliwy głosik androida-tłumacza.

- Pan Lowbacca życzy sobie dokonać inspekcji systemów komputerowych

pańskiego statku, żeby mógł wydać im polecenie, dokąd lecieć.

Han Solo popatrzył ukosa na Chewbaccę.
- A myślałem, że naprawiłeś to urządzenie - powiedział, pokazując Em Teedee. -

Jego precyzja tłumaczenia nadal pozostawia wiele do życzenia.

Chewbacca wymownie wzruszył ramionami i groźnie warknął, po czym

zastosował starą procedurę naprawczą numer jeden. Ujął srebrzysty owal jedną wielką
dłonią, a drugą zaczął poklepywać obudowę małego androida, aż zagrzechotały
wszystkie podzespoły.

- Och, wielkie nieba! - zapiszczał pospiesznie Em Teedee. - Może rzeczywiście

powinienem był przetłumaczyć to staranniej. Ehm... Pan Lowbacca wyraził pragnienie
przeprowadzenia wstępnych testów za pomocą pokładowego nawigacyjnego
komputera.

- Dobry pomysł, dzieciaki - zgodził się Han Solo, z ożywieniem zacierając ręce. -

Jacenie, zajmij się zewnętrzną stroną kadłuba. Upewnij się, czy w ciągu kilku ostatnich
godzin żadne stworzenie nie uwiło sobie gniazda w zewnętrznych otworach dysz. Ja
sprawdzę systemy uzdatniania powietrza i wody. Chewie, idź do ładowni i upewnij się,
że ładunek jest prawidłowo zamocowany.

Ostatniemu poleceniu Hana towarzyszyło uniesienie głowy i porozumiewawcze

mrugnięcie. Lowbacca był pewien, że i jedno, i drugie coś oznacza dla starszego
Wookiego, ale nie miał pojęcia, co takiego. Z przygnębieniem pomyślał, że zapewne
nigdy nie będzie rozumiał ludzi tak dobrze jak jego wujek.


Komputer nawigacyjny był dla Lowbaccy przyjemnym wyzwaniem. Miody

Wookie przeprowadził z jego pomocą wszystkie testy aż dwukrotnie. Nie dlatego, że
przypuszczał, iż za pierwszym razem mógłby coś przeoczyć, ale wiedział, że jedynymi
miejscami, które chociaż trochę przypominały mu dom, były wierzchołki wysokich
drzew i fotel, ustawiony przed monitorem komputera.

Do chwili, kiedy Lowie skończył przeprowadzać drugą serię testów. Han Solo

zdążył uporać się ze sprawdzeniem systemów uzdatniania i zajął się badaniem
zapasowego generatora energetycznego statku. Gdy ujrzał Lowbaccę, wytarł dłonie o
pierwszą lepszą przetłuszczoną szmatę, po czym odrzucił ją na bok i uniósł wskazujący
palec, jakby dopiero teraz przyszła mu jakaś myśl do głowy.

Spadkobiercy Mocy

44

- Dlaczego nie miałbyś pomóc wujowi w sprawdzaniu stanu ładowni? - zapytał. -

Ja w tym czasie dokończę tego, co powinienem zrobić tutaj.

Szelmowski uśmiech na jego twarzy był jeszcze bardziej wykrzywiony niż

zazwyczaj.

Lowbacca zastanawiał się, co może oznaczać ten grymas i dlaczego jego wuj

potrzebuje pomocy w ładowni. Pomyślał, że czasami zupełnie nie rozumie ludzi.
Wzruszył jednak ramionami i skierował się w głąb statku.

- Przepraszam, panie Lowbacco - zapiszczał nagle Em Teedee. - Czy w najbliższej

przyszłości będzie pan potrzebował moich usług jako tłumacza?

Lowbacca burknął coś, co miało oznaczać zaprzeczenie.
- Bardzo dobrze, proszę pana - odrzekł Em Teedee. - W takim razie, czy nie

miałby pan nic przeciwko temu, że przełączę się na czuwanie? Gdyby z jakiegokolwiek
względu chciał pan znów skorzystać z moich usług, proszę bez wahania przerwać mój
odpoczynek.

Lowie zapewnił Em Teedee, że miniaturowy android będzie pierwszym, kogo

powiadomi, gdyby czegokolwiek od niego potrzebował.

Odszukał swojego wuja, który wspinał się na stosy skrzyń i pak z towarami,

sprawdzającego siatki i zamocowania. Wyglądało na to, że Lando Calrissian
potrzebował bardzo dużo zapasów żywności i sprzętu, by rozpocząć nowe
przedsięwzięcie.

Pomieszczenie było zatłoczone, ale młody Wookie oddychał z prawdziwą

przyjemnością. Chłonął mieszaninę znajomych woni: paliwa do silników śmigaczy,
naoliwionego metalu, smarów, racji żywnościowych i potu Wookiech. Wszystko to
sprawiało, że tym bardziej zatęsknił za koronami drzew na rodzimym Kashyyyku.
Wiedział, że w czasie zajęć w akademii Jedi nie zetknie się ze śmigaczami czy
komputerami, rzecz jasna, jeżeli nie liczyć Em Teedee. Może od czasu do czasu będzie
mógł się pocieszać, wdrapując się na korony drzew w dżungli i rozmyślając o domu.

Może to robić jednak po odlocie „Sokoła Tysiąclecia”, a teraz musi pomóc

wujowi.

Zapytał go więc, co jeszcze powinno być zrobione, po czym zajął się

sprawdzaniem mocowania stosu pak, wskazanego przez Chewbaccę. Okazało się, że
zapięcia siatki nie trzymały, a i płótno, którym okryto pakunki, w każdej chwili mogło
się ześlizgnąć... I prawdę mówiąc, kiedy tylko przystąpił do pracy, zsunęło się
całkowicie. Lowie poczuł, że ze zdumienia opada mu szczęka. Musiał cofnąć się o
krok, by móc lepiej podziwiać to, co przypadkiem odkrył.

Powietrzny śmigacz, mimo iż rozłożony na kilka dużych części, nie był trudny do

rozpoznania. Okazało się, że jest to jeden ze starszych modeli, typ T-23, zwany
gwiezdnym skoczkiem. Miał urządzenia sterownicze podobne do tych, w jakie
wyposażano myśliwce typu X, trójścienne skrzydła, dodatkowy fotel dla pasażera i
niewielką przestrzeń na ładunek, znajdującą się w tylnej części kabiny. Błękitny
metalowy kadłub był co prawda poobijany i nieco zaśniedziały, ale silnik, umieszczony
pomiędzy skrzydłami, sprawiał wrażenie, że jest w doskonałym stanie.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

45

Młody Wookie uniósł głowę i zobaczył, że jego wuj spogląda na niego, jakby

czegoś oczekiwał. Później Chewbacca nieoczekiwanie zapytał, co Lowie sądzi o
maszynie.

Gwiezdny skoczek miał zwartą budowę i był jedną z najbardziej udanych

konstrukcji tego typu. Złożenie wszystkich części w całość nie powinno być bardzo
trudne. Lowie podziwiał zgrabne kształty starej maszyny i nawet usiłował zgadnąć, jaką
może mieć prędkość i zdolność manewrową. Rzecz jasna, komputer pokładowy z
pewnością będzie wymagał dokładnego sprawdzenia i testowania programów, a
zewnętrznej stronie kadłuba trzeba będzie poświęcić wiele godzin fizycznej pracy, ale
to były drobne mankamenty. Wgniecenia i szramy na kadłubie tylko przydawały
statkowi charakteru.

Chewbacca wydał pełne satysfakcji chrząkniecie i szeroko rozłożywszy ręce,

zaskoczył Lowiego. Oznajmił młodemu siostrzeńcowi, że śmigacz typu T-23 jest
prezentem pożegnalnym od wuja. Gwiezdny skoczek należał zatem do Lowbaccy, pod
warunkiem, że młody Wookie będzie umiał go poskładać.


Lowie stał przy swojej maszynie typu T-23 na polanie lądowiska obok Jacena i

Jainy. Wszyscy troje machali na pożegnanie. Powoli opadało podniecenie, wywołane
wymianą uścisków, podziękowań i ostatnich informacji. Młodzi uczniowie Jedi
spoglądali, jak Han Solo i Chewbacca wchodzą po rampie na pokład statku.

Nie przestawali machać, dopóki „Sokół Tysiąclecia” nie uniósł się ponad

wierzchołki drzew w dżungli, a potem zmienił kurs i poszybował w bezchmurne
ciemnobłękitne niebo. Wszyscy troje stali jeszcze przez dłuższą chwilę i pogrążeni we
własnych myślach patrzyli w ślad za niknącym frachtowcem.

W końcu Jaina głęboko westchnęła.
- No cóż, Lowie - odezwała się, pocierając dłonie i spoglądając w radosnym

oczekiwaniu na pokiereszowany kadłub T-23. - Może chcesz, by ci pomóc, żeby to
stare pudło oderwało się od ziemi?

Lowbacca zdał sobie sprawę z tego, że chociaż Jaina jest trochę młodsza,

przewyższa go doświadczeniem przy uruchamianiu silników statków. Z wdzięcznością
kiwnął głową.

Kilka następnych godzin spędzili, przygotowując gwiezdnego skoczka do

pierwszego lotu na księżycu Yavina. Jacen bez przerwy opowiadał dowcipy, których
młody Wookie nie rozumiał, a od czasu do czasu podawał narzędzia dwójce
rozentuzjazmowanych mechaników. Jaina uśmiechała się podczas pracy zadowolona,
że nadarza się jej rzadka okazja podzielenia się tym, co wie o śmigaczach, silnikach i
maszynach typu T-23.

Kiedy wreszcie skończyli prace i Lowbacca pochylił się do kabiny, żeby włączyć

odpowiednie przełączniki, silniki zamruczały, zakrztusiły się, ale po chwili z rykiem
obudziły się do życia. Gdy włączyły się silniki repulsorowe, a w wylotach dysz
dopalaczy jonowych pojawiło się jaskrawe światło, maszyna uniosła się kilka
centymetrów nad ziemię. Bliźnięta zaczęły głośno wiwatować, a młody Wookie
triumfalnie zaryczał.

Spadkobiercy Mocy

46

- Nie chcesz, żeby ktoś zabrał go na próbny spacer? - zapytała z nadzieją Jaina.
Lowie zająknął się, a potem burknął coś, co miało być wymijającą odpowiedzią.
- Pan Lowbacca usiłuje powiedzieć - zaczął pospiesznie tłumaczyć Em Teedee, -

że uważa propozycję panienki za bardzo uprzejmą, ale o wiele bardziej woli samemu
pilotować maszynę podczas pierwszego lotu. Lowbacca ponownie krótko warknął.

- I co dalej? - odezwał się mały android. - Co to znaczy: Co dalej? Ach.

rozumiem... Ta druga sprawa, o której zamierzał pan powiedzieć. Ale chyba nie
chodziło panu o to, żeby...

Lowbacca stanowczo warknął, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że właśnie

o to mu chodziło.

- No cóż, jeżeli pan aż tak nalega... - rzekł Em Teedee. - Ehm. Pan Lowbacca

powiedział również, że będzie zaszczycony pani towarzystwem jako pasażerki,
panienko Jaino. Jednakże - dodał pospiesznie - proszę mieć to na względzie, że to
ostatnie stwierdzenie zostało wypowiedziane z wyraźnymi oporami.

Lowbacca jęknął i uderzył się w czoło nasadą włochatej dłoni, co u Wookiech

było gestem oznaczającym najwyższe zakłopotanie.

- No cóż, właśnie tak wygląda cała prawda - upierał się Em Teedee. - Jestem

absolutnie pewien, że właściwie zrozumiałem intonację wypowiedzi.

Jaina, która w pierwszej chwili sprawiała wrażenie rozczarowanej odpowiedzią

Lowbaccy, widząc jego udrękę, wyraźnie się rozchmurzyła.

- Rozumiem cię, Lowie - powiedziała. - Ja też chciałabym sama polecieć, gdyby

to miał być pierwszy lot mojego statku. Co sądzisz o zabraniu nas jutro na przejażdżkę?

Uspokojony, że bliźnięta nie mają do niego żalu, Lowbacca głośnym rykiem

wyraził zgodę, po czym wskoczył do kabiny i zapiął pasy bezpieczeństwa. Jęk silników
pracujących na najwyższych obrotach zagłuszył tłumaczenie jego odpowiedzi, którego
usiłował się podjąć Em Teedee. Lowie uniósł rękę, zasalutował i zaczekał, aż Jacen i
Jaina znajdą się w bezpiecznej odległości, a potem przesłał do silnik pełną moc,
wystartował i skierował śmigacz nad bezkresną dżunglę.

Maszyna typu T-23 dawała się pilotować bardzo łatwo i Lowbacca delektował się

uczuciem swobody, kiedy leciał wysoko nad drzewami. Stwierdził jednak, że nadal
brakuje mu jeszcze jednej rzeczy, o której rozmyślał od samego rana.

Drzew. Wysokich, piętrzących się niemal pod chmury, bezpiecznych drzew z

Kashyyyku.

Po upływie zaledwie trzydziestu minut znalazł się dosyć daleko od wielkiej

świątyni i akademii Jedi. Obniżył lot swojej maszyny, tak że szybowała tuż nad
dżunglą, a potem wylądował w gąszczu splątanych gałęzi na wierzchołkach
gigantycznych drzew Massassów. Przekonał się, że gęstwina nie znajduje się na takiej
wysokości, do jakiej przywykł. Powietrze było trochę rozrzedzone, a zapachy,
napływające z podmuchami wiatru znad dżungli, nie były nieprzyjemne, chociaż
różniły się od tych, które znał z rodzimego Kashyyyku. Mimo to Lowbacca czuł się w
tej chwili bardziej odprężony niż kiedykolwiek od chwili lądowania na Yavinie Cztery.

Jacen powiedział kiedyś, że najlepszy widok na pomarańczową tarczę gazowego

giganta zapewniają wierzchołki drzew Massassów. Lowbacca stwierdził, że jego młody

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

47
przyjaciel zdecydowanie się nie mylił. Rozejrzał się we wszystkie strony. Skierował
spojrzenie na niebo, korony drzew i rozsypujące się ruiny mniejszych świątyń,
widoczne przez szczeliny w baldachimie liści. Przyjrzał się łożyskom rzek, leniwie
toczących swoje wody, a także dziwnej roślinności i zwierzętom na ich brzegach.
Westchnął z ulgą. Może będzie mógł znaleźć na tym księżycu zaciszne miejsce, w
którym, nie przerywając nauki w akademii Jedi, mógłby w samotności rozmyślać o
rodzinie i domu.

Zbliżało się późne popołudnie i słońce chyliło się ku zachodowi. W pewnej chwili

Lowbacca zauważył jakiś błysk, kiedy promienie przedarły się przez szczelinę w
gąszczu liści. Młody Wookie był ciekaw, co spowodowało tak dziwne odbicie światła.
Jeżeli sądzić po barwie, nie mogła to być roślina ani kamień zrujnowanej świątyni.
Promienie słońca odbijały się od zaplątanego w gałęziach drzewa kanciastego
przedmiotu o regularnych kształtach. Lowie pochylił się na fotelu, jakby to pomogło
mu lepiej widzieć dziwny przedmiot. Żałował, że nie zabrał makrolornetki.

Ciekawość i zdumienie nakazywały mu wystartować i polecieć dalej, żeby zbadać

znalezisko. Przeważyła jednak przezorność. Zaczynało się ściemniać. A poza tym,
gdyby obiekt był naprawdę godny uwagi, czy ktoś inny nie zauważyłby go wcześniej?
Może nie. Młody Wookie nie sądził, żeby można go było dostrzec z ziemi, a zapewne
nikt spośród uczniów nie zapuszczał się na wierzchołki drzew tak daleko od wielkiej
świątyni. Mógł być zatem całkowicie pewien, że poza nim nikt nic nie wie o
znalezisku.

Czując, że jego serce bije przyspieszonym rytmem, Lowbacca postarał się

zapamiętać miejsce, w którym widział ów błyszczący przedmiot. Przy najbliższej
okazji zamierzał powrócić. Musiał przecież przekonać się, co znalazł.

Spadkobiercy Mocy

48

R O Z D Z I A Ł

7

- Jestem bardzo ciekaw, dlaczego Lowie nie zdążył na podwieczorek - odezwał się

Jacen.

Jaina i Tenel Ka siedziały po obu stronach chłopca w wielkiej komnacie

audiencyjnej, do której Luke Skywalker zaprosił uczniów, by wygłosić specjalne
oświadczenie. Ukośne promienie zachodzącego słońca świeciły jak roztopiony metal,
przenikając przez wąskie szczeliny świetlików nad głowami uczniów, ale jasne, białe
światło jarzeniowych paneli rozpraszało mroki kryjące się po kątach ogromnej sali.

- Może tak dobrze się bawi, pilotując swojego T-23 - szepnęła Jaina. - Gdybym

była na jego miejscu, też chyba nie wróciłabym na podwieczorek.

- Możliwe, że nie był głodny - odezwała się półgłosem Tenel Ka, jakby całkiem

poważnie brała taką możliwość pod uwagę.

Jacen popatrzył na nią, ale w jego oczach było widać niedowierzanie.
- Hej, widziałaś kiedyś Wookiego, który nie byłby głodny? - zapytał. - Ha! A

mówisz, że to ja opowiadam ciężkie dowcipy.

- To była tylko jedna z możliwości - odparła dziewczyna z Dathomiry, wzruszając

ramionami.

- No, dobrze - zgodził się Jacen. - Teraz nie żartuję. A jeżeli z jego gwiezdnym

skoczkiem stało się coś złego i Lowie roztrzaskał się gdzieś w dżungli?

- Wykluczone - oświadczyła Jaina. Chociaż powiedziała to szeptem, w jej głosie

brzmiała pewność. - Sama sprawdzałam wszystkie urządzenia maszyny.

Brwi na czole Tenel Ka nieznacznie się uniosły.
- A. Aha - powiedziała. - Więc uważasz, że ponieważ to ty je sprawdzałaś, żaden

system nie mógł ulec awarii?

Kiwnęła głową, a Jacen mógłby przysiąc, że w kącikach jej ust dostrzegł coś, co

było bardzo podobne do uśmiechu.

- W tej chwili to i tak nieważne - oznajmił z ulgą Jacen. - Oto Lowie.
Zaczął wymachiwać rękami, chcąc zwrócić na siebie uwagę młodego Wookiego.
- Widzicie? - zapytała z triumfującą miną Jaina. - Mówiłam, że nie mogło

przydarzyć mu się nic złego.

Jacen udał, że nie usłyszał jej uwagi.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

49

- Zjawiłeś się w samą porę - powiedział, kiedy Wookie usiadł obok nich na

kamiennej ławie. - Lada chwila powinien pojawić się mistrz Skywalker.

Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego mistrz Jedi zwołał to wieczorne zebranie,

ale większość miała przeczucie, że chodzi o coś ważnego. Zjawili się dosłownie
wszyscy, którzy pracowali, uczyli się i ćwiczyli w akademii Luke’a, tak że wielka
komnata wypełniła się gwarem rozmów, prowadzonych szeptem lub półgłosem.

- Gdzie byłeś, Lowie? - zapytał cicho Jacen.
Lowbacca odpowiedział równie stłumionym warczeniem, o wiele cichszym, niż

Jacen kiedykolwiek słyszał z ust Wookiego. Kiedy warczenie ucichło, bez żadnego
ostrzeżenia rozległ się donośny, choć piskliwy głosik Em Teedee:

- Pan Lowbacca chciałby oznajmić wszem i wobec, że jego wyprawa zakończyła

się całkowitym powodzeniem, a także...

Android-tłumacz przerwał jednak w pół zdania, kiedy Lowbacca zasłonił

owłosioną, rudobrązową dłonią dolną część obudowy, gdzie znajdował się głośnik
urządzenia.

- Ćśś! - syknęła Jaina.
- Czy nie można go wyłączyć? - szepnął Jacen.
Ze wszystkich stron ogromnej audiencyjnej komnaty skierowały się w ich stronę

ciekawskie oczy. Lowbacca skulił się na ławie, a zmartwiony wyraz jego twarzy nie
wymagał tłumaczenia. Pochylił głowę i zgiął się, żeby znacząco spojrzeć na
przypiętego do plecionego pasa androida. Wydał całą serię cichych, ale groźnych
pomruków.

- Och! Och, wielkie nieba! - odezwał się entuzjastycznie, chociaż o wiele ciszej

Em Teedee. - Naprawdę błagam o wybaczenie. Nie całkiem zrozumiałem, że nie
zamierzał pan podzielić się wieścią o swoim odkryciu ze wszystkimi obecnymi w tej
dużej sali.

- Odkryciu? - zapytał zaciekawiony Jacen. - Co takiego...
W tej samej chwili pojawił się mistrz Skywalker. W wielkiej sali zapadła głucha

cisza, ostatecznie grzebiąc nadzieję Jacena, że zdoła zaspokoić ciekawość, zanim jego
wuj rozpocznie przemówienie. Tymczasem Luke wstąpił na przestronne podwyższenie.
Towarzyszyła mu szczupła kobieta o długich srebrzystosiwych włosach i ogromnych
opalizujących oczach.

- Dziękuję wam, że przyszliście, mimo iż od chwili, kiedy was wezwałem,

upłynęło tak mało czasu - zaczął Luke. - Dzisiaj rano otrzymałem wiadomość
dotyczącą pewnej sprawy, nie cierpiącej zwłoki, i muszę was opuścić.

Podobnie jak w przypadku kamyka, wrzuconego w toń stawu, w wielkiej sali

zaczęły się rozchodzić szmery zdumionych głosów. Jacen był bardzo ciekaw, czy
niespodziewany odlot wuja może mieć coś wspólnego z wiadomościami przekazanymi
wcześniej przez jego ojca.

Błękitne oczy, spoglądające na uczniów zebranych w ogromnej sali - łagodne

oczy, które wydawały się mądrzejsze niż wskazywałby wiek Luke’a - nie ujawniały, co
może być powodem nieoczekiwanej decyzji mistrza Jedi.

Spadkobiercy Mocy

50

- Nie potrafię powiedzieć, jak długo mnie nie będzie, a zatem poprosiłem jedną z

moich dawnych uczennic, Tionnę, żeby prowadziła lekcje podczas mojej nieobecności.
- Gestem wskazał stojącą obok niego szczupłą perłowooką kobietę. - Tionna ma wiedzę
równą mojej, dysponuje też bogatymi wiadomościami w zakresie nauk i historii rycerzy
Jedi. Wkrótce sami się przekonacie, że warto jej posłuchać.

Oświadczenie Luke’a zaintrygowało Jacena. Przypomniał sobie, że ktoś kiedyś

powiedział mu, iż kobieta nie dysponuje szczególnie dużymi umiejętnościami Jedi.
Zwrócił jednak uwagę na ciepłe uśmiechy, jakie wymienili Tionna i Luke. Pomyślał, że
zapewne oboje doskonale się rozumieją i że mistrz Skywalker darzy byłą uczennicę
nieograniczonym zaufaniem.

Luke zszedł z podwyższenia i opuścił komnatę, pozostawiając uczniów sam na

sam z Tionna. Srebrzystowłosa kobieta wyciągnęła zza pleców dziwaczny instrument
strunowy. Składał się z dwóch rezonansowych pudeł, połączonych cienkim, smukłym
gryfem. Końce kilku strun, ciągnących się w poprzek instrumentu, sterczały po obu
stronach niczym dwa wachlarze.

Tionna usiadła na niskim stołku i zaczęła delikatnie trącać struny.
- Opowiem wam historię o mistrzu Jedi, który żył bardzo dawno temu, przed

wiekami - zaczęła. - Posłuchajcie ballady o mistrzu Vodo-Siosku Baasie.

Kiedy zaczęła śpiewać, Jacen pomyślał, że jego wuj miał całkowitą rację. Tionny

naprawdę warto było posłuchać. Jej melodyjny głos brzmiał dźwięcznie i czysto.
Soczyste akordy bez trudu docierały do najdalszych zakątków wielkiej sali, przenosząc
słuchaczy w epokę, której nie znali. Muzyka omywała ich, a słowa ballady opowiadały
o odwadze, poświeceniu, triumfie i udręce.

Tionna śpiewała o okropnych wydarzeniach, jakie miały miejsce przed czterema

tysiącleciami. Opowiadała o tym, jak dawna obca istota, będąca mistrzem Jedi, została
zabita przez jednego ze swoich uczniów, Exara Kuna, który przeszedł na służbę
ciemnej strony Mocy. Mistrz Vodo błagał innych mistrzów Jedi, żeby nie walczyli z
Exarem Kunem. Próbował sam zawrócić go ze złej drogi, ale jego starania
doprowadziły do tragedii.

W ciszy, jaka zapadła po ostatnich akordach ballady, Jacen uzmysłowił sobie, że

kobiety warto było posłuchać dla czegoś więcej niż tylko głosu.

Tionna wstała, a z piersi zebranych uczniów wydarło się zbiorowe westchnienie.

Jacen nawet nie uzmysławiał sobie, że wstrzymywał oddech.

- Przypuszczam, że moja pierwsza lekcja nie sprawiła wam zawodu - odezwała się

Tionna, porozumiewawczo mrużąc jedno oko. - Jutro po śniadaniu zapraszam
wszystkich na następną.

Tymi słowy wieczorne spotkanie zostało zakończone. Niektórzy uczniowie jednak

nie wstawali. Siedzieli jak sparaliżowani, jakby wciąż jeszcze chłonęli ostatnie dźwięki
muzyki, błąkające się w wielkiej komnacie. Inni opuszczali pomieszczenie samotnie
lub w kilkuosobowych grupach, podczas gdy jeszcze inni zostali, żeby zapytać Tionnę
o to czy owo.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

51

Jacen, Jaina, Tenel Ka i Lowbacca mogli nareszcie swobodnie porozmawiać.

Przystanęli w jakimś kącie i dyskutowali na temat odkrycia Lowbaccy. Em Teedee,
zniżywszy głos niemal do szeptu, tłumaczył każde słowo Lowiego.

Młodzi Jedi po kolei wysnuwali najprzeróżniejsze przypuszczenia, czym może

być tajemniczy przedmiot, który widział Lowbacca na gałęziach drzew w dżungli.
Potrafili jednak zgodzić się tylko co do jednego: że przy najbliższej okazji wszyscy
polecą, by zobaczyć go na własne oczy.


Poranna ballada Tionny otoczyła słuchaczy delikatną muzyczną mgiełką, pełną

tajemniczych historii o naukach starożytnych Jedi. Jacen siedział w drugim rzędzie,
zamknąwszy bursztynowe oczy. Skupiał się na słowach ballady, usiłując chłonąć
wszystko, czego mogła go nauczyć muzyka. Może dobrze, że nie otwierał oczu, gdyż
mogłyby zostać porażone widokiem krzykliwego wielobarwnego stroju, w jaki odziany
był siedzący w pierwszym rzędzie Raynar.

Kiedy umilkło echo ostatnich dźwięków, Jacen otworzył oczy i popatrzył na

siostrę, spoglądającą na niego w niemym rozbawieniu. Ani Lowbacca, ani siedząca
obok niego Tenel Ka żadnym gestem ani stawem nie zdradzili, że zauważyli
zafascynowanie chłopca muzyką. Po chwili ciszy odezwała się Tionna, zmuszając
Jacena, by ponownie zwrócił uwagę na srebrzystowłosą Jedi, stojącą przed uczniami na
podwyższeniu.

- Największa władza rycerzy Jedi wynika nie z siły fizycznej czy dużego wzrostu

- powiedziała. - Wynika ze zrozumienia istoty Mocy; z zaufania, jakie się w niej
pokłada. W ramach szkolenia Jedi nauczycie się, jak ćwiczyć, żeby wzbudzać i
powiększać to zaufanie. Bez tych ćwiczeń możecie nie odnieść sukcesu w chwili, w
której będzie wam na tym zależało. To, co mówię, dotyczy także wielu innych
życiowych umiejętności. Pozwólcie, że opowiem wam pewną historię.

Pewnego razu w chacie nad brzegiem jeziora mieszkała mała dziewczynka.

Obserwowała innych, jak pływają, i myślała, że w ten sposób i ona nauczyła się tej
sztuki. Któregoś dnia, kiedy jej rodzice byli zajęci, dziewczynka wskoczyła do
głębokiej wody. Chociaż jednak poruszała rękami i nogami dokładnie w taki sam
sposób, jak widziała, że robią to inni, nie potrafiła utrzymać głowy nad powierzchnią.

Na szczęście do jeziora wskoczyła pewna rybaczka i uratowała tonącą

dziewczynkę od niechybnej śmierci. Kobieta doskonale pływała i nie musiała myśleć o
tym, jak poruszać rękami i nogami. Mała dziewczynka, która sądziła, że nauczy się
pływać, jedynie obserwując innych, nie miała dostatecznej wprawy, by utrzymać się na
wodzie. Kiedy obie znalazły się bezpiecznie na brzegu, rybaczka ujęła dziewczynkę za
rękę i powiedziała:

- Chodź teraz na płyciznę, moje dziecko, a ja nauczę cię pływać.
Tionna zamilkła, jakby pogrążona we własnych myślach, i tylko wodziła po sali

spojrzeniem błyszczących perłowych oczu.

- Podobnie jest z Mocą - ciągnęła po chwili. - Jeżeli nie będziecie ćwiczyli

wszystkiego, czego się nauczycie, i jeżeli od czasu do czasu nie sprawdzicie swoich
umiejętności, nigdy się nie dowiecie, czy w potrzebie możecie bez reszty zaufać Mocy.

Spadkobiercy Mocy

52

Właśnie z tego powodu akademia Jedi jest również wzywana prakseum. Jest miejscem,
w którym nie tylko się uczymy, ale wykorzystujemy tę naukę w praktyce. Z Mocą jest
podobnie jak z pływaniem. Im więcej będziemy ćwiczyli, tym większe zaufanie
możemy w niej pokładać. Po pewnym czasie nasze umiejętności stają się czymś w
rodzaju drugiej natury.

Chciałabym, żeby początkujący i średnio zaawansowani uczniowie przez kilka

kolejnych dni ćwiczyli jedną z najbardziej podstawowych umiejętności: posługiwanie
się Mocą w celu unoszenia różnych przedmiotów. Zacznijcie dzisiejsze ćwiczenia od
unoszenia czegoś małego, na przykład nie większego niż listek.

Raynar przerwał jej, zadając obcesowe pytanie:
- Jak możesz oczekiwać, że rozwiniemy swoje umiejętności, jeżeli zalecasz nam

wykonywanie ćwiczeń, godnych co najwyżej małego dziecka?

Tionna uśmiechnęła się do Raynara, ale w jej uśmiechu nie kryło się rozbawienie.
- To dobre pytanie - oświadczyła. - Pozwól, że wyjaśnię ci to na przykładne.

Gdybyś pragnął rozwinąć mięśnie rąk, mógłbyś dźwigać albo wiele kamieni naraz, albo
podnosić jeden kamień wiele razy. Tak samo ma się sprawa z umiejętnościami Jedi.
Dzisiaj zatem wykonujcie to ćwiczenie, które wam zaleciłam. Przyznaję, że nie jest to
jedyny sposób rozwijania waszych umiejętności, ale jest to jakiś sposób, może równie
dobry jak pozostałe. Zawsze jednak istnieją inne do wyboru. Obiecuję wam, że już
niedługo nauczycie się czegoś więcej niż tylko unoszenia liści.

Tionna oznajmiła uczniom, że mogą zająć się ćwiczeniami. Kiedy wszyscy wyszli

z wielkiej komnaty audiencyjnej i zaczęli schodzić po kamiennych wyślizganych
schodach, Jaina nakazała przyjaciołom, by stanęli, i zapytała z figlarnymi błyskami w
oczach:

- Czy myślicie o tym samym co ja?
Jacen, choć nie miał pojęcia, o czym może myśleć jego siostra, wyczuwał jej

podniecenie i chęć zobaczenia tajemniczego skarbu Lowiego.

Jaina wzruszyła ramionami.
- Gdzie możemy znaleźć lepsze miejsce do ćwiczenia umiejętności unoszenia

liści, jeżeli nie w dżungli? - zapytała.


background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

53

R O Z D Z I A Ł

8

Jesteś pewna, że będę tam bezpieczny? - zapytał Jacen, wciskając się do luku

towarowego za fotelem pasażera w kabinie gwiezdnego skoczka typu T-23.

- Oczywiście - odparła jego siostra, sadowiąc się na fotelu. - A poza tym ty i tak

uwielbiasz wciskać się we wszystkie kąt.

- Tylko po to, żeby łapać robaki - zaprotestował Jacen. - Spójrz, tutaj nie ma

nawet żadnej wykładziny.

Luk towarowy był o wiele za mały, żeby mogła zmieścić się w nim Tenel Ka,

znacznie wyższa i bardziej atletycznie zbudowana niż którekolwiek z bliźniąt. Jacen
musiał więc pogodzić się z myślą, że poleci z tyłu, gdyż w przeciwnym razie groziło
mu, że zostanie Na szczęście jego siostra obiecała, że w drodze powrotnej zamienią się
miejscami. Słysząc, że silniki śmigacza typu T-23 z głośnym rykiem obudziły się do
życia, chłopiec pokręcił się i usiadł.

Usiłując przekrzyczeć szum rozgrzewających się repulsorów, Lowbacca warknął

coś, co zabrzmiało jak rozkaz. Em Teedee pospieszył z tłumaczeniem.

Pan Lowbacca życzy sobie, żęby wszyscy się upewnili, czy ich pasy

bezpieczeństwa są dobrze zapięte. Ponad wszystko zależy mu na tym, by nikomu nie
stało się nic złego Za chwilę startujemy. Lowbacca warknął coś po raz drugi, a android
uznał za słuszne dokonać poprawki w tłumaczeniu.

- Prawdę mówiąc, pan Lowbacca powiedział coś, co można było przetłumaczyć

jako: Trzymajcie się! Startujemy!

- Och, blasterowe błyskawice! Nie ma tutaj nawet pasów bezpieczeństwa! -

westchnął Jacen widząc, jak Jaina i Tenel Ka, siedzące z przodu, przypinają się do
foteli.

Zmodernizowana maszyna typu T-23 z lekkim szarpnięciem oderwała się od

ziemi. Kiedy nabrała wysokości i przyspieszyła, rozległ się świst powietrza,
przeciskającego się przez szczeliny między szybami iluminatorów i kadłubem. Jacen
czuł uniesienie na myśl o tym, że leci, tym bardziej że za plecami słyszał trzeszczenie
jonowych dopalaczy. Mimo iż było mu niewygodnie, cieszył się, że jest razem z
przyjaciółmi.

Spadkobiercy Mocy

54

Spojrzał przez podrapaną szybę iluminatora i przekonał się, że Lowbacca leci tuż

nad wierzchołkami najwyższych drzew. Oddalali się od akademii Jedi w kierunku tych
rejonów dżungli, w których nikt nigdy jeszcze nie przebywał. Już wkrótce za
porysowaną szybą było widać jedynie ciągnące się jak okiem sięgnąć drzewa, barwy
równie soczystej zieleni jak intensywny błękit nieba nad głowami.

Chociaż Jacena bardzo cieszył widok bujnej roślinności w dole, chłopiec poczuł,

że zaczynają drętwieć mu nogi. Wkrótce jednak T-23 zanurkował i łagodnie osiadł na
niewielkiej polanie. Mimo to Jacen miał wrażenie, że na skutek spowodowanego pracą
silnika drżenia kadłuba, omal nie powypadały mu zęby.

Jaina i Tenel Ka, siedzące w przedniej części kabiny, odpięły sprzączki pasów

bezpieczeństwa i zgrabnie wyskoczyły ze śmigacza. Jacen z trudem wygrzebał się z
luku, rozprostował zdrętwiałe nogi i niepewnie stanął na splątanych pędach poszycia
dżungli. Obiema rękami zaczął masować mięśnie nóg, by pobudzić krew do krążenia.

- Myślę, że w tej chwili nie potrafiłbym unieść nic większego niż listek -

powiedział.

Lowie szybko dotarł do skraju polany i niecierpliwym gestem zachęcił innych, by

szli za nim.

- Pan Lowbacca mówi, że drzewo z zawieszonym dziwnym przedmiotem znajduje

się w tamtej stronie - odezwał się Em Teedee. - Kilka jego gałęzi jest złamanych, więc
rozpoznał je z powietrza bez trudu. Jaina popatrzyła w kierunku, w którym pokazywał
Lowbacca.

- No, to na co czekamy? - zapytała.
Tenel Ka stanęła u boku młodego Wookiego, jakby przygotowywała się do

wyrąbania szlaku w zaroślach. Jacen posłał długie, tęskne spojrzenie w kierunku
wszystkich dziwnych roślin, które widział w pobliskim gąszczu, ale podążył za innymi
i wkrótce zagłębił się w mroczną zieleń dżungli.

Lowbacca wyciągnął rękę w stronę gałęzi gigantycznego drzewa Massassów,

widocznego w oddali. Jego pień sprawiał wrażenie niewiele mniejszego niż zajmujące
niemal całą powierzchnię planety wysokościowce na Coruscant. Jacen nie mógłby
dosięgnąć nawet najniższych gałęzi ogromnego drzewa. Tymczasem Lowbacca chciał,
żeby wszyscy się na nie wspięli!

- Och - odezwała się Jaina, nieco zbita z pantałyku. - Nie zaszłabym daleko,

gdybym miała się na nie wspinać.

Korzystając z pomocy androida - tłumacza, Lowbacca zapewnił ich, że taka

wspinaczka nie stanowi żadnego problemu dla Wookiego. Zaproponował, że wejdzie
sam i obejrzy dziwny przedmiot, po czym zejdzie do pozostałych i złoży sprawozdanie,
tak by wszyscy mogli zadecydować, co dalej.

- My tymczasem poszukamy na ziemi - uzupełnił jego propozycję Jacen. - Może

uda się nam znaleźć inne części tego... cokolwiek to jest.

Miał nadzieję, że może znajdzie jakieś ciekawe zwierzęta, rośliny albo owady.
Jaina i Tenel Ka zgodziły się bez wahania. Lowbacca przesunął włochatą dłonią

po ciemnym paśmie, zaczynającym się nad jego lewym okiem. Zaczął wspinać się po

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

55
pniu drzewa. Po chwili dotarł do najniższych gałęzi, podciągnął się i wkrótce zniknął w
gąszczu lisa.

Jacen poczuł, że w jego żołądku burczy z głodu. Liczył na to, że Lowbacca się

pospieszy. Troje młodych Jedi zaczęło spacerować wokół unieruchomionego śmigacza,
przeszukując gąszcz zarośli. Bliźnięta i Tenel Ka zataczali coraz większe kręg
wypatrując, czy nie znajdą czegoś ciekawego. Po kolei wykonywali zadane ćwiczenie,
polegające na unoszeniu liści. Posługując się Mocą, wyciągali je spod krzaków i
unosili. To samo robili z suchymi kawałkami kory z drzew i patykami spoczywającymi
na wilgotnej, porośniętej mchem ziemi.


Lowbacca wrócił bardzo szybko, przeciskając ciało z trzaskiem łamanych gałązek

i szelestem liści. Zeskoczył na ziemię obok nich i wydał gardłowy głośny ryk,
charakterystyczny dla Wookiech.

Jaina podbiegła do niego, z trudem ukrywając ciekawość i podniecenie.
- Znalazłeś to, Lowie?
Lowbacca zaczął energicznie kiwać głową.
- Co to jest? - niecierpliwiła się Jaina. - Możesz nam to opisać?
- Pan Lowbacca uważa, że jest to coś w rodzaju panelu z ogniwami słonecznymi -

przetłumaczył Em Teedee, kiedy Wookie skończył mówić. Później mały android zaczął
szczegółowo opisywać dziwny przedmiot.

Jaina poczuła, że na jej całym ciele tworzy się świerzbiąca gęsia skórka.
- Hmmm - powiedziała. - Jeżeli się nie mylę, w okolicy powinny znajdować się

inne części tego, co zobaczył Lowie. Szukajmy dalej.

Tenel Ka sięgnęła do małej torby z żywnością, którą zabrała ze sobą, i wyjęła

paczkę proteinowo-węglowodanowych herbatników.

- Proszę - powiedziała. - Posiłek podczas poszukiwań. Wygłodniały Jacen rzucił

się na herbatniki

- Czego właściwie szukamy, Jaino? - zapytał, nie przestając rozgryzać

chrupiącego ciasteczka.

Zardzewiałych kawałków metalu, urządzeń, może jeszcze jednego panelu z

ogniwami słonecznymi... - Jaina przysłoniła oczy i skierowała spojrzenie w głąb
dżungli, otaczającej polanę ze spoczywającym na niej gwiezdnym skoczkiem. - Dopóki
czegoś nie znajdziemy, będziemy zataczali coraz większe kręgi. To, czego szukamy,
nie powinno być bardzo daleko.

Jacen wyciągnął z kabiny śmigacza typu T-23 płaską manierkę z wodą, upił łyk,

po czym wręczył ją siostrze. Jaina przełknęła kilka małych łyków, a potem przekazała
manierkę Lowbacce. Później puściła się truchtem w stronę pnia ogromnego drzewa.
Nie obejrzała się, żeby sprawdzić, czy inni podążają za nią, i ogarnięta wyrzutami
sumienia, przygryzła wargę.

W chwilach takich jak ta Jaina zawsze przejmowała dowodzenie, jak jej matka.

Cóż jednak mogła na to poradzić? Jej rodzice uczyli wszystkie troje dzieci, żeby
najpierw oceniały sytuację, rozważały wszystkie argumenty za i przeciw, a potem
podejmowały decyzje.

Spadkobiercy Mocy

56

- Rozdzielimy się - powiedziała.
- Doskonale! - podchwycił Jacen, który obchodził potężny pień drzewa, kierując

się ku gąszczom zarośli.

Jaina się uśmiechnęła, dobrze wiedząc, że podniecenie jej brata nie wynika z chęci

znalezienia innych części tajemniczego przedmiotu, a z okazji buszowania w dżungli i
przyglądania się żyjącym tam stworzeniom.

Już miała zagłębić się w gąszcz krzaków, kiedy powstrzymało ją pytające

warknięcie Lowbaccy. Em Teedee przetłumaczył:

- Pan Lowbacca jest zdania, a ja chyba muszę oświadczyć, że się z nim zgadzam,

iż gęstwiny krzaków w dżungli nie są bezpiecznym miejscem, żeby się rozdzielać.
Nawet wówczas, jeżeli chodzi o przyspieszenie tempa poszukiwań.

Chociaż Jaina niecierpliwiła się, chcąc zacząć poszukiwania jak najszybciej,

przystanęła, by się zastanowić. Tenel Ka, która pochwyciła jej spojrzenie, oparła dłonie
na biodrach i kiwnęła głową.

- To jest fakt - powiedziała.
Jaina ponownie przygryzła dolną wargę. Przez chwilę myślała, po czym

postanowiła zmienić decyzję.

- No, dobrze - oznajmiła. - Rozdzielimy się, ale tylko trochę; na tyle, żeby nie

tracić się z oczu. Czy to wam odpowiada?

Pomruki, jakie wydali inni na znak zgody, zostały zagłuszone przez głośne

skrzeczenie, kiedy stado ptaków przypominających gady poderwało się do lotu z
krzaków niedaleko miejsca, gdzie szperał Jacen. Po chwili chłopiec wyczołgał się na
czworakach z gąszczu zarośli. Sprawiał wrażenie zdumionego, ale nie rozczarowanego.

- Nie odkryłem niczego istotnego - oświadczył - ale jednak coś znalazłem.
Wyciągnął rękę. Trzymał na dłoni upierzone tłuściutkie stworzenie, które

siedziało pośrodku niewielkiego gniazda, sporządzonego z błyszczących włókien, i
trzęsło się ze strachu.

Jeszcze jedno zwierzątko. Jaina westchnęła z rezygnacją. Mogła się tego

spodziewać.

- A. Aha! - odezwała się Tenel Ka. Lowbacca pochylił się i przesunął owłosionym

palcem po grzbiecie przerażonego stworzenia.

- Popatrz, Jaino - ciągnął tymczasem Jacen, obróciwszy puchate gniazdo na dłoni.

Wskazał na zaśniedziałe metalowe kółko, całkiem mocno trzymające się włókien
gniazda.

- Co to jest? Jakaś... sprzączka? - zapytała Jaina, która w końcu zrozumiała, o co

chodzi jej bratu.

Jacen kiwnął głową.
- Podobna do tej, za pomocą której mocuje się siatkę bezpieczeństwa, używaną

podczas awaryjnego lądowania.

- Dobra robota - oznajmiła Tenel Ka, z całą powagą chwaląc chłopca.
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała Jaina. - Szukajmy dalej.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

57

Przez kilka następnych godzin nie znaleźli jednak niczego. Zbliżało się

popołudnie i Jainę zaczynało ogarniać zniechęcenie. Jedynie Jacen był podniecony
widokiem każdego nowego pełzającego stworzenia czy robaka, jakie znajdywali.

- Bardzo proszę, żeby starał się pan chociaż trochę bardziej uważać - usłyszała

Jaina nagle głosik Em Teedee. - To już dzisiaj trzecie wgniecenie mojej obudowy, a nie
liczę zadrapań od gałęzi, między którymi się pan przeciskał. A więc gdyby zechciał pan
zwracać większą uwagę...

Nagle Lowbacca, stojący za dużą kępą krzaków, porośniętych pnączami dzikiej

winorośli, wydał głośne zdumione szczeknięcie, zagłuszając dalsze narzekania androida
- tłumacza.

- Och! Och, wielkie nieba! Panienko Jaino, paniczu Jacenie, panienko Tenel Ka! -

Głosik Em Teedee brzmiał tak donośnie, że wystraszył nie tylko Jainę, ale i kilka
latających stworzeń. - Bardzo proszę przyjść tutaj jak najszybciej! Pan Lowbacca
dokonał ważnego odkrycia!

Nie potrzebując dalszej zachęty, wszyscy pospieszyli, by przekonać się, co znalazł

młody Wookie. Jaina czuła, że jej serce wali jak młotem. Domyślała się, co zobaczy, i
to napawało ją przerażeniem.

Pracowali w dużym pośpiechu, kalecząc i raniąc dłonie podczas ściągania pędów

roślin, osłaniających stertę metalowych szczątków. Jaina aż wstrzymała oddech na
widok tego, co w końcu ukazało się ich oczom. Zobaczyła owalną, matową osłonę
kabiny pilota, przeznaczonej tylko dla jednej osoby, oraz jeden kanciasty panel z
ogniwami słonecznymi, przecięty krzyżującymi się wspornikami. Drugiego nie było,
ale Jaina wiedziała, że znajdzie ów panel na wierzchołku drzewa, gdzie wypatrzył go
Lowbacca. Mimo to kształty gwiezdnego statku nie pozostawiały żadnych wątpliwości.

Był to roztrzaskany imperialny myśliwiec typu TIE.


Spadkobiercy Mocy

58

R O Z D Z I A Ł

9

- Ale skąd się wzięła taka maszyna tutaj, w dżungli na Yavinie Cztery? - napytała

zaniepokojona Tenel Ka, zwężając oczy do szparek, ale nie przestając pomagać
przyjaciołom w usuwaniu szczątków roślin z kadłuba uszkodzonego myśliwca. - Czy to
imperialny statek szpiegowski Jaina pokręciła głową.

Wykluczone - oświadczyła z całą stanowczością. - Myśliwce typu TIE były

maszynami krótkiego zasięgu, używanymi dosyć dawno przez Imperium. Nie miały
napędu umożliwiającego latanie w nadprzestrzeni, a zatem istnieje tylko kilka
możliwość, żeby mogły się tu pojawić.

Jacen chrząknął.
- No cóż, wydaje mi się, że znam jedną z nich - oświadcz - To by jednak

oznaczało, że ten statek musi mieć... policzmy...

- Ponad dwadzieścia lat - westchnęła Jaina, kończąc zdanie, zaczęte przez brata.
Lowbacca wydał krótkie pytające warknięci. Tenel Ka w dalszym ciągu

wyglądała na zakłopotaną.

Jaina pospieszyła z wyjaśnieniem
- Kiedy Imperium zbudowało pierwszą Gwiazdę Śmierci, były to na owe czasy

najbardziej śmiercionośna broń, jaką kiedykolwiek wynaleziono. Wyprodukowano ją,
niszcząc Alderaan rodzinną planetę mojej matki. Później Gwiazda Śmierci przyleciała
tu, w okolice czwartego księżyca Yavina, żeby zniszczyć bazę Rebeliantów.

Nie przestając mówić, Jaina usunęła ostatni pęd roślinności z kadłuba myśliwca

typu TIE, po czym zajrzała w głąb kabiny. Nie zauważyła tam niczyich kości.
Wślizgnęła się do brudnego, cuchnącego pleśnią pomieszczenia.

- Bardzo wielu rebelianckich pilotów zginęło w pojedynkach z myśliwcami TIE,

chroniącymi Gwiazdę Śmierci - odezwał się Jacen, podejmując opowiadanie w miejscu,
w którym przerwała jego siostra. - Z pewnością wiele takich maszyn musiało zostać
zestrzelonych.

Jaina zmarszczyła nos, chłonąc woń pleśni i spoglądając na zapieczone dzwignie

sterownicze. Przeciągnęła palcami po panelach nawigacyjnych w kabinie, po czym
zamknęła oczy. Zaczęła się zastanawiać nad tym, jak musiały wyglądać wszystkie
urządzenia, kiedy było się pilotem myśliwca, biorącego udział w bitwie o Yavin Cztery.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

59
Wyobraziła sobie widok nieprzyjacielskiej maszyny, nurkującej ku jej myśliwcowi.
Wrogi pilot zaczął posyłać ku jej maszynie smugi laserowych błyskawic. Trafił w
silnik, wskutek czego jej niewielki myśliwiec wymknął się spod kontroli, zaczął
koziołkować...

Tok jej myśli został przerwany przez Jacena.
- W końcu jednak, podczas ostatniego ataku, nasz ojciec zapewnił osłonę X -

skrzydłowcowi, pilotowanemu przez Luke’a Skywalkera. To właśnie nasz wujek
odpalił torpedy, które spowodowały eksplozję Gwiazdy Śmierci.

Tenel Ka poważnie kiwnęła głową, a przewiązane złocisto - rude włosy zadrżały

na jej głowie niczym wieniec.

- A dlaczego nosi nazwę myśliwca typu TIE? - zapytała.
Jaina uniosła głowę i nie wychodząc z kabiny pilota, powiedziała:
- Ponieważ jest napędzany dwoma identycznymi silnikami jonowymi. T-I-E,

widzisz?

Pochyliwszy głowę, przeczołgała się do pulpitu kontrolnego silników,

umieszczonego w tylnej części kabiny, zwolniła zaczepy i odchyliła zaśniedziałą
metalową płytę. Z kryjówki we wnętrzu panelu wyskoczył jakiś mały gryzoń i
przeraźliwie piszcząc, rzucił się do ucieczki, po czym wyskoczył z kabiny przez
niewielki otwór w kadłubie.

Jaina zaczęła grzebać w silnikach, pragnąc sprawdzić ich stan i przekonać się, czy

zbutwiałe przewody i węże doprowadzające paliwo będą nadawały się do użytku.
Stwierdziła, że główne rozruszniki są w niezłym stanie, choć zapewne będzie musiała
przeprowadzić kilka testów, by upewnić się, czy działają. W swojej komnacie w
świątyni miała mnóstwo części zapasowych.

Wycofała się z przedziału silnikowego, niespiesznie wstała, po czym wychyliła

głowę z kabiny. Przesunęła po powierzchni kadłuba uszkodzonej maszyny palcami, na
których miała kilka odcisków.

- Wiecie co, myślę, że moglibyśmy to zrobić - oświadczyła.
Oczy wszystkich zwróciły się w jej stronę, a na twarzach malowało się to samo

nieme pytanie.

- Uważam, że moglibyśmy naprawić ten myśliwiec typu TIE - powiedziała.
Jej brat, nie kryjąc zdumienia, przez chwilę spoglądał w milczeniu na siostrę.

Później uderzył się otwartą dłonią w czoło.

- Nie podoba mi się to wszystko - oznajmił.

Kiedy jęk silnika gwiezdnego skoczka ucichł w oddali, przerażone stworzenia

żyjące w dżungli zaczęły z wolna się uspokajać. Przemykały po ziemi w gąszczu
krzaków, a drapieżniki rozglądały się za nowymi ofiarami. Latające stworzenia
przelatywały i drzewa na drzewo, głośno skrzecząc. Całkowicie zapomniały o
intruzach, którzy zakłócili ich spokój.

Najniższe gałęzie krzewów, rosnące niemal przy samej ziemi, nagle się rozchyliły.

Ukazała się zniszczona, rozdarta czarna rękawica, która odsunęła na bok ciernisty
konar.

Spadkobiercy Mocy

60

Po chwili z kryjówki na zdeptaną murawę niewielkiej polany wyszedł pilot

uszkodzonego myśliwca typu TIE.

- Poddanie się oznacza zdradę - mruknął do siebie, jak czynił to wiele razy

przedtem. W ciągu wielu długich lat, spędzonych samotnie w ostępach dżungli,
porastającej powierzchnię Yavina Cztery, słowa te stały się dla niego czymś w rodzaju
litanii.

Wychudzone ciało mężczyzny było okryte strzępami ochronnego kombinezonu,

podobnego teraz bardziej do łachmanów. W czasie wielu lat, spędzonych w dżungli,
imperialny pilot cerował go i łatał kawałkami skór różnych zwierząt. Lewa ręka pilota,
złamana podczas katastrofy, zrosła się pod dziwnym kątem i teraz sterczała
wykrzywiona ku górze jak spróchniała gałąź. Mężczyzna wyszedł na polanę i nie
zwracając uwagi na trzask gałązki pod starymi butami, skierował się ku miejscu, gdzie
rozbiła się jego maszyna. Zamaskował ją przed wielu laty, chcąc ukryć przed
wścibskimi oczami Rebeliantów. Teraz jednak, mimo tylu starań i upływu wielu lat,
została odkryta.

- Poddanie się oznacza zdradę - powtórzył do siebie. Popatrzył na kadłub

maszyny, chcąc ocenić, ile szkód wyrządzili rebelianccy szpiedzy.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

61

R O Z D Z I A Ł

10

Z każdym kolejnym dniem Tionna zwiększała stopień trudności ćwiczeń, które

nakazywała wykonywać młodym uczniom Jedi. Czworo przyjaciół spędzało coraz
więcej czasu, doskonaląc umiejętność posługiwania się Mocą.

Jaina, Jacen, Lowie i Tenel Ka korzystali z każdej okazji, żeby powracać na

miejsce katastrofy imperialnego myśliwca typu TIE. Za namową Jainy traktowali
problem naprawy uszkodzonej maszyny jak ćwiczenie grupowe... chociaż podczas
wypraw w odległe rejony dżungli zawsze pamiętali o wykonywaniu zadanych ćwiczeń.

Jaina, chociaż nie miała się czym chlubić, musiała przyznać, że jednym z

motywów jej postępowania był fakt, iż zazdrościła Lowbacce. Ona też chciała mieć
własną maszynę, którą mogłaby latać nad drzewami. Pociągało ją także wyzwanie,
jakie przedstawiał uszkodzony myśliwiec. Jego wiek i skomplikowana budowa
stanowiły jedyną w swoim rodzaju możliwość nauczenia się czegoś więcej z zakresu
mechaniki. Jaina nie mogła przepuścić tej okazji.

A jednak najważniejszym powodem podjęcia się tego zadania i prawdopodobnie

jedynym, dla którego pracowali razem, nie marudząc, było zacieśnianie się więzów
przyjaźni między całą czwórką. Przyjaciele nauczyli się działać jako zespół,
wykorzystując swoje zalety i kompensując wzajemne słabości. Nici ich przyjaźni
splatały się i wiązały, tworząc wzór równie prosty co wytrzymały. Więź ta obejmowała
także Em Teedee, który nauczył się wypowiadać odpowiednie uwagi we właściwym
czasie. Mały android stopniowo zaczął nawet być traktowany jak pełnoprawny członek
grupy.

Przez większość czasu Jaina zajmowała się problemami natury mechanicznej,

podczas gdy Lowbacca skupił się na systemach komputerowych. Jacen miał mnóstwo
okazji obserwowania i badania okazów miejscowej fauny, chociaż oficjalnie
„przetrząsał” pobliskie gąszcze i zarośla w poszukiwaniu brakujących albo
uszkodzonych części. Od czasu do czasu powracał śmigaczem młodego Wookiego do
wielkiej świątyni, by zabierać stamtąd zapasowe części, potrzebne jego siostrze lub
Lowbacce. Tenel Ka pracowała przeważnie w milczeniu, robiąc wszystko, co musiało
być zrobione. Okazywała się niezastąpiona zwłaszcza wówczas, kiedy trzeba było

Spadkobiercy Mocy

62

przyciągnąć nową plastalową płytę w celu załatania jakiegoś większego otworu w
kadłubie imperialnej maszyny.

- Hej, Tenel Ka! - zawołał nagle Jacen. Czy wiesz, co wydaje dźwięk: Ha, ha, ha...

łup?

Dziewczyna z Dathomiry zwróciła na niego poważne szare oczy, lśniące jak

wypolerowane kamienie.

- Nie wiem.
- Android, który usłyszał dobry dowcip i stracił głowę! - wyjaśnił Jacen, a potem

zaczął zanosić się od śmiechu.

- A. Aha. - odparła Tenel Ka. Przez chwilę rozmyślała, po czym dodała bez śladu

rozbawienia w głosie. - Tak, to było bardzo śmieszne.

Pochyliła się, wracając do poprzedniej pracy.
Od czasu do czasu Lowbacca wspinał się na wierzchołek jakiegoś drzewa i

oddawał medytacjom czy tylko cieszył się samotnością. Młody Wookie lubił być sam,
gdyż wówczas nie musiał odzywać się do nikogo. Także Tenel Ka robiła sobie krótkie
przerwy, w czasie których gimnastykowała się i ćwiczyła mięśnie. Przedzierała się
wówczas przez gąszcze dżungli albo wspinała na drzewa.

Jaina jednak nie oddalała się od uszkodzonej maszyny. Starała się jak najlepiej

poznać jej wszystkie zakamarki, żeby móc wyobrazić sobie, do czego będzie mogła jej
używać. Kiedy zajmowała się naprawami, nie zwracała uwagi, czy pozycja ciała
uchybia jej godności czy też jest niewygodna.

W pewnej chwili, nie wstając z fotela pilota, wsunęła głowę pod pulpit konsolety

kontrolnej. Pracowała skulona, leżąc na brzuchu i machając nogami, kiedy poczuła, jak
ktoś żartobliwie szturchnął ją w łydkę.

Wyczołgała się spod pulpitu, a wówczas Lowbacca wręczył jej komputerowy

notatnik z zarejestrowanymi w pamięci schematami i wykazami podzespołów myśliwca
typu TIE, przepisanymi z głównego archiwum ośrodka komputerowego w wielkiej
świątyni. Jaina rzuciła okiem na urządzenie i przyjrzała się liście komputerowych
części, których potrzebował Lowbacca.

- Jacen powinien znaleźć je bez trudu - powiedziała. - Większość zresztą i tak

mam w swojej komnacie.

- Pan Lowbacca chciałby wiedzieć - odezwał się metaliczny głosik Em Teedee -

jakim systemem chciałabyś się zająć w następnej kolejności.

Jaina zmarszczyła czoło, usiłując zebrać myśli.
- Postanowiliśmy, że nie będziemy potrzebowali uzbrojenia - odparła. -

Przypuszczam, że laserowe działka funkcjonują prawidłowo, ale nie zamierzam
podłączać ich do pokładowej sieci komputerowej. Wydaje mi się, że następnym
krokiem mogłoby być zajęcie się systemami energetycznymi. Prawie wcale do ruch nie
zaglądałam.

Jacen i Tenel Ka postanowili przyłączyć się do rozmowy.
- Będziesz potrzebowała drugiego panelu z ogniwami słonecznymi - oznajmiła

dziewczyna z Dathomiry. - Tego, który spoczywa na gałęziach drzewa.

Jacen puścił do niej perskie oko i używając jej własnych słów, zapytał:

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

63

- Czy to fakt?
Tenel Ka się nie uśmiechnęła, ale kiwnęła głową, przyznając mu rację.
Jacen skrzyżował ręce na piersi. Sprawiał wrażenie zadowolonego z siebie.
- Czy ktoś jeszcze pamięta, jakie ćwiczenie zadała nam dzisiaj Tionna?
- Unoszenie przedmiotów przez dwóch lub większą liczbę uczniów,

pomagających sobie przy tej pracy - odparła bez wahania Tenel Ka.

Jaina klasnęła w dłonie i zatarła je, po czym wyskoczyła z ciasnej kabiny pilota.
- No, to na co jeszcze czekamy? - zapytała.

Zadanie okazało się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali, ale w końcu udało

im się je wykonać. Najpierw Lowie i Tenel Ka wspięli się na wierzchołek drzewa, by
usunąć mchy i gałęzie utrzymujące oderwany panel. Tenel Ka zabezpieczyła go cienką
linką, wyciągniętą z kieszeni pasa, a Lowbacca dodatkowo przewiązał go mocnymi
pędami dzikiej winorośli, pragnąc uchronić ciężką płytę przed spadnięciem. Jaina i
Jacen przyglądali się ich pracy z niższych gałęzi drzewa, wyciągając szyje, żeby lepiej
widzieć.

- Wszyscy gotowi? - zapytał Jacen. - W takim razie próbujemy się skupić.
Odczekał chwilę, żeby dać przyjaciołom szansę przyjrzenia się panelowi z

ogniwami słonecznymi, połyskującemu w padającym z góry rozproszonym świetle.
Wszyscy skupili się na oderwanej płycie, starając się otoczyć ją myślami.

- Teraz - odezwała się Jaina.
W tej samej chwili wszyscy zaczęli myśleć o tym, że popychają ciężki przedmiot,

starając się go poruszyć. Łagodnym, ostrożnym ruchem unieśli panel znad gałęzi, na
której spoczywał przez dziesięciolecia. Wielka płaska sześciokątna płyta przez chwilę
kołysała się w powietrzu, po czym zaczęła z wolna się obniżać. Tenel Ka starała się,
aby jej linka była przez cały czas naprężona. Równocześnie pomagała sobie Mocą,
żeby zmniejszyć ciężar opuszczanego przedmiotu.

Współdziałając, wszyscy czworo opuścili panel o kilka gałęzi rosnących poniżej

tej, na której spoczywał. Tenel Ka i Lowbacca odczepili końce pędów winorośli i linkę
od wyższej gałęzi i ponownie przewiesili przez niższą, na której wspierał się teraz
panel.

Nie obyło się bez kilku drobnych błędów. Umysłowa współpraca czworga

przyjaciół nie przebiegała tak harmonijnie jak początkowo sądzili, i zdarzało się nieraz,
że ich myślowy uchwyt słabł albo całkiem zanikał. Pędy winorośli i linka Tenel Ka
spełniły jednak swoją rolę i zapobiegły katastrofie.

Kiedy w końcu uczniowie Jedi, wyczerpani umysłową pracą opuścili panel na

ziemię i przenieśli w pobliże kadłuba myśliwca, wszyscy byli spoceni i ciężko
oddychali.

Wydawszy ni to jęk, ni to umęczone westchnienie, Jaina ciężko opadła na ziemię

obok imperialnej maszyny. Wkrótce jednak położyła się na plecach, przez chwilę nie
zwracając uwagi na to, że jej włosy będą równie rozczochrane i pełne gałązek i liści jak
zazwyczaj czupryna brata.

Spadkobiercy Mocy

64

Lowie rzucił każdemu pakiet z jedzeniem, wyjęty z koszyka z zapasami, który

każdego dnia zabierali ze sobą. Porcja, przeznaczona dla Jainy, wylądowała na jej
brzuchu. Dziewczyna przetoczyła się na bok, burknąwszy z udawaną rezygnacją. Kiedy
jednak jej spojrzenie padło na ogromną dziurę w kadłubie uszkodzonego myśliwca typu
TIE, nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł.

- Wiecie, co? - zapytała, opierając brodę na dłoni. - Założyłabym się, że w tym

pudle jest dość miejsca na zainstalowanie jednostki napędu nadświetlnego.

- Powiedziałaś, że myśliwce TIE były maszynami krótkiego zasięgu -

przypomniała jej Tenel Ka.

Lowie, kiedy zastanowił się nad propozycją, zareagował przeciągłym

warknięciem. Jacen tylko jęknął, kiedy pomyślał, że będzie to oznaczało dodatkową
pracę.

- Zostały zaprojektowane jako maszyny krótkiego zasięgu - rzekła Jaina. - Nigdy

nie instalowano na nich jednostek napędu nadświetlnego, ponieważ Imperator nie
chciał ograniczać ich zdolności manewrowej.

Jacen parsknął.
- A może tylko nie chciał, by piloci mogli ratować się szybką ucieczką z poła

walki.

Jaina odwróciła się w jego stronę i wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu.
- Muszę przyznać, że nigdy nie pomyślałam o takiej możliwości - powiedziała. Na

jej twarzy malował się entuzjazm, kiedy popatrzyła po kolei na wszystkich przyjaciół. -
Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby wyposażyć tę maszynę w jednostkę napędu
nadświetlnego, prawda? Tata dał mi nawet jedną w prezencie, żebym mogła przy niej
majstrować.

- Istnieje taka możliwość - przyznała Tenel Ka, ale bez przesadnego entuzjazmu.
Jaina wiedziała, że wszyscy są zmęczeni. Kiedy rozważała różne możliwości, jej

myśli rwały jednak jak górski potok. Błyskawicznie się zdecydowała.

- No, dobrze, w takim razie wracajmy do akademii - oznajmiła. - Chciałabym

dokonać tam kilku pomiarów. Dzisiaj i tak się napracowaliśmy.

Jacen westchnął z ulgą.
- Myślę, że to najlepszy pomysł, jaki miałaś w ciągu ostatnich kilku godzin.

Następnego popołudnia, kiedy znów pracowali przy imperialnym statku, Jacen

leżał na brzuchu. Wsparł policzek na dłoni i obserwował wilgotną ziemię pod plątaniną
nisko rosnących gałązek gęstych krzaków. Pamiętał, żeby jego nogi wystawały spod
gałęzi, na wypadek, gdyby inni oderwali się od pracy i chcieli szybko go odnaleźć. Nie
spodziewał się jednak, żeby odczuwali taką potrzebę. Od strony kadłuba dolatywały
odgłosy świadczące o tym, że Jaina i pozostali pracują przy instalowaniu jednostki
napędu nadświetlnego.

Stłumione mlaśnięcie ujawniło chłopcu, ze Tenel Ka i Lowbacca posłużyli się

pojemnikiem z uszczelniaczem, by wypełnić szczeliny i zamocować na nowo oderwany
panel z ogniwami słonecznymi. Wszyscy byli tak zajęci, że Jacen mógł znów bez

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

65
przeszkód oddawać się poszukiwaniu „zagubionych części”, co go najbardziej
pociągało.

Zafascynowany, przyglądał się, jak stworzenie o kształcie liścia i dokładnie takiej

samej niebieskawozielonej barwy, przyczepiło się do najniższej gałązki krzewu.
Następnie wyciągnęło długi brunatny język i rozpłaszczyło go na łodydze w ten sposób,
że był niemal całkowicie niewidoczny. Jacen wyczuwał podniecenie dziwnego
stworzenia. Wkrótce kilka małych owadów, zapewne zwabionych nęcącym zapachem,
którego Jacen nie wyczuwał, wylądowało na „gałęzi” i przykleiło się na dobre. Jacen
zachichotał i pokręcił głową widząc, że zwierzątko wciągnęło język z cichym, ale
słyszalnym siorbnięciem.

Kiedy stworzenie przypominające liść w końcu odpełzło, Jacen, nie widząc na

ziemi niczego ciekawego, od niechcenia lekko potrząsnął gałęzią krzaku. W nagrodę
usłyszał cichy szelest i obok jego ręki upadł niewielki przedmiot. Jacen podniósł go i
obejrzał.

Była to metalowa odznaka imperialna.
Chłopiec obrócił prostokątny kawałek metalu w palcach, ale kiedy kątem oka

ujrzał znajomy błysk, odruchowo zamknął odznakę w dłoni. Na czworakach, pełznąc
tyłem, wycofał się spod krzaków, po czym wstał i pospieszył do myśliwca.

- Zobaczcie, co znalazłem! - krzyknął.
Biodra i nogi jego siostry wystawały pod dziwacznym kątem z kabiny, w której

zapewne usiłowała przymocować jakiś element napędu nadświetlnego do pokładu za
fotelem pilota.

Jacen usłyszał jej stłumiony głos.
- Za chwileczkę. Potrzebuję teraz punktowej zgrzewarki.
Tenel Ka, stojąca z drugiej strony kabiny, wręczyła jej potrzebne urządzenie.

Dziewczyna z Dathomiry i Lowbacca, ocierając resztki szczeliwa z dłoni, obeszli
kadłub myśliwca, by przekonać się, co znalazł Jacen.

- Jakaś broszka? - zapytała Tenel Ka, z uwagą obracając przedmiot we wszystkie

strony.

Jacen pokręcił głową.
- Odznaka imperialna. Musiała odpaść od munduru.
- Już jestem - odezwała się Jama Wygrzebała się z ciasnej kabiny pilota i zgrabnie

zeskoczyła na ziemię. To powinno wystarczyć.

Jacen podał jej odznakę, ale jego siostra obojętnie kiwnęła głową.
- Popatrz, co jeszcze znalazłem - ciągnął Jacen, pokazując, wokół której było

owinięte coś przezroczystego i błyszczącego.

Jaina wydała dźwięk będący czymś pośrednim między parsknięciem a śmiechem,

po czym cofnęła się o krok, tak na wszelki wypadek.

- Wspaniale - powiedziała. - Właśnie tego mi brakowało. Jeszcze jednego

kryształowego węża, który mógłby uciec.

Jacen postanowił zastosować taktykę, na którą jego siostra z pewnością nie będzie

mogła pozostać obojętna.

Spadkobiercy Mocy

66

- Och - westchnął z demonstracyjną rezygnacją. Pokazuję ci go dlatego, ponieważ

zawsze jesteś taka dobra w konstruowaniu różnych rzeczy. Myślałem, że mogłabyś
zaprojektować taką klatkę, z której nie potrafiłby uciec. Ale, rzecz jasna, jeżeli
naprawdę wydaje ci się, że nie możesz...

Zobaczył, że twarz jego siostry rozjaśnia się w odpowiedzi na to wyzwanie. Po

chwili jednak bursztynowopiwne oczy Jainy się zwęziły. Jacen zrozumiał, że siostra
przejrzała jego podstęp.

- To był cios poniżej pasa - oświadczyła. - Dobrze wiesz, że mogłabym... -

Pokręciła głową, westchnęła z udawanym rozdrażnieniem, po czym równie
demonstracyjnie zaczęła udawać pogodzoną z losem. - No, dobrze, niech ci będzie!
Zbuduję nową klatkę dla twoich kryształowych węży...

- Dziękuję - powiedział szybko Jacen, obawiając się, że Jaina zmieni zdanie. -

Jesteś najwspanialszą siostrą w całej galaktyce!

Jaina się obruszyła.
- Tylko żebyś nie przynosił nowego węża do komnaty, dopóki nie zbuduję ci tej

klatki!

- Zgoda - oświadczył Jacen. - Będę trzymał go w innym bezpiecznym miejscu, na

przykład w luku towarowym. Czy mogłabyś teraz oddać mi tę imperialną odznakę?

Jaina rzuciła mu blaszkę. Jacen schwycił ją w locie, po czym zaczął polerować,

pocierając o rękaw bluzy.

- Zastanawiam się, czy przypadkiem nie należała do pilota - powiedział.
Lowbacca popatrzył na kadłub maszyny typu TIE, a potem przeniósł spojrzenie z

powrotem na Jacena i burknął coś, co zabrzmiało jak pytanie.

- Pan Lowbacca uważa za niemożliwe, żeby pilot przeżył katastrofę, nawet jeżeli

wstrząs, wywołany katastrofą maszyny został trochę złagodzony przez gałęzie drzew
Massassów - odezwał się Em Teedee. Tenel Ka, nie mrugając powiekami, rozejrzała się
po miejscu katastrofy.

- Żadnych kości - stwierdziła.
Jacen wzruszył ramionami.
- Po dwudziestu latach to nic dziwnego. W tej dżungli nie brakuje padlinożerców.

Na twoim miejscu nie dziwiłbym się, że nie zostało z niego ani śladu.

Chłodne szare oczy Tenel Ka świadczyły o tym, że dziewczyna nie została

przekonana. Mimo to kiwnęła głową.

- To możliwe.
Wszyscy czworo pracowali w zgodnym milczeniu, mocując ostatnią plastalową

płytę wokół otworu w uszkodzonym kadłubie. Potem, kiedy pozostałych troje
uszczelniało obrzeża wolno schnącym szczeliwem, Jacen zaczął znów buszować w
gąszczach krzaków. Wiedział, że nie powinien znikać z oczu trojga przyjaciół na czas
dłuższy niż kilka sekund, ale przecież przeszukał już wszystkie chaszcze widoczne z
miejsca katastrofy.

Obiecując sobie, że nie będzie go tylko przez parę minut, Jacen przedarł się przez

szczególnie gęstą kępę krzewów o ciemnozielonych liściach. Zdumiony stwierdził, że
znalazł się na polanie tak małej, iż mógłby dotknąć przeciwległych krańców

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

67
wyciągniętymi rękami. Na ziemi nie było widać żadnych roślin, jakby miejsce to
deptano tak często, że stratowano wszystkie, które kiedyś wyrosły. Z przeciwległego
krańca odchodziła w głąb dżungli... ścieżyna! Była wąska, ale także sprawiała wrażenie
bardzo często uczęszczanej.

Natychmiast zapominając o obietnicy, że nie będzie się oddalał, Jacen puścił się

ścieżką, wiodącą miedzy gąszczami zarośli. Drzewa Massassów, rosnące po bokach i
tworzące coś w rodzaju zagajnika, były młodsze niż gdzie indziej, a ich gałęzie sięgały
do samej ziemi. Możliwe, że właśnie dlatego żadne z przyjaciół chłopca nie zauważyło
ścieżki z góry, z wierzchołka drzewa.

Kiedy Jacen zagłębił się w las, przekonał się, że dżungla staje się coraz gęstsza,

coraz mroczniejsza. Skrzeczenia, warczenia i wycia dobiegające z lasu z każdą chwilą
wydawały się coraz okropniejsze.

W pewnej chwili Jacen uzmysłowił sobie, że znalazł się o wiele za daleko od

przyjaciół. Chciał zawrócić, ale właśnie dotarł na skraj innej polany. Jej środkiem
płynął niewielki strumień.

Jakieś stworzenie zbudowało tamę w poprzek łożyska, żeby skierować część nurtu

do kolistego płytkiego stawu. Na brzegu strumienia rosło wielkie pochyłe drzewo
Massassów. O jego pień opierało się z obu stron kilka grubych, długich gałęzi
porośniętych mchem i paprociami, tworząc coś na kształt prymitywnego szałasu.
Zapewne była to kryjówka zwierzęcia, ścieżką którego podążał Jacen.

Chłopiec zapuścił myślową wić do wnętrza szałasu, ale nie wyczuł niczego

większego niż owady i robaki żyjące w pobliżu. Słysząc głośne uderzenia serca w
piersi, obszedł mały staw i zbliżył się do skleconej byle jak konstrukcji. Wiedział, że
powinien zachowywać się ostrożniej. Czymże jednak mogło być to dziwne miejsce?

A jeżeli żyjące tu stworzenie jest drapieżnikiem? Co zrobiłoby, gdyby wróciło i

zastało Jacena przyglądającego się szałasowi?

Chłopiec podskoczył, usłyszawszy nagle głośny trzask... ale był to jedynie odgłos

gałązki łamiącej się pod jego stopą. Pochylił się, chcąc zajrzeć przez otwór między
gałęziami... i aż wstrzymał oddech na widok tego, co zobaczył.

Jedna trzecia część ogromnego pnia drzewa Massassów została wydrążona, by

utworzyć solidną suchą jamę, na tyle wysoką, że mógłby wyprostować się w mej
mężczyzna. Jacen ujrzał podwyższenie, zarzucone suchymi liśćmi i częściowo okryte
wystrzępioną płachtą. Domyślił się, że pełniło funkcję łoża. W pobliżu podwyższenia
zobaczył krzesło, sporządzone domowym sposobem. Nieco dalej, pod przeciwległą
ścianą jaskini ułożono stertę części zapasowych obok stosu suszonych owoców,
winogron i jagód. Na samym wierzchołku stosu umieszczono koszmarny czarny czerep.
Miał trójkątne oczodoły i maskę umożliwiającą oddychanie, zakończoną parą
gumowych węży. Jacen domyślał się, że kiedyś musiały być dołączone do zbiornika z
powietrzem.

Był to z całą pewnością hełm pilota imperialnego myśliwca typu TIE.
Jacen potknął się, gdy się wycofywał, żeby znaleźć się jak najdalej od jaskini. Nie

mógł złapać tchu, niemal się dusił. Potknął się po raz drugi, po czym przewrócił się o
niewielki kamienny krąg otaczający palenisko. Nabrał trochę popiołu i piasku, którym

Spadkobiercy Mocy

68

go przysypano, i przez chwilę przytrzymał w drżących dłoniach. Popioły były jeszcze
ciepłe!

Jacen zerwał się na równe nogi i puścił z powrotem wąską ścieżyną. Biegł jak

mógł najszybciej, ani trochę nie zważając na gałęzie, które smagały go po twarzy, ani
na ciernię czepiające się tkaniny jego kombinezonu. Nie przejmował się zwierzętami,
które płoszył z leśnych kryjówek. Nie zwolnił, dopóki nie dobiegł do kępy gęstych
zarośli w pobliżu miejsca katastrofy imperialnego myśliwca.

Przedarł się na niewielką polanę i nie przestając biec w stronę wraku, wołał:
- Jaino! Tenel Ka! Lowie! On jest tutaj. On żyje. Pilot myśliwca nie zginął

podczas katastrofy!

Wszyscy troje unieśli głowy i spojrzeli na niego z bezgranicznym zdumieniem.

Jednak w tej samej chwili Jacen usłyszał za plecami szmer liści i trzask łamanych
gałęzi, przez które ktoś się przedzierał. Odwrócił się i zobaczył wynędzniałego,
obdartego i zarośniętego mężczyznę, wyłaniającego się z gąszczu zarośli. Twarz
przybysza, odzianego w poszarpany lotniczy kombinezon, była poorana głębokimi
bruzdami. Jedna ręka, wykrzywiona pod dziwnym kątem, była okryta opancerzoną
rękawicą, sporządzoną z czarnej skóry. Jednak palce trzymały pewnie niezgrabny
staromodny blaster. A lufa broni była wymierzona w stronę młodych uczniów Jedi.

- Tak - odezwał się chrapliwie pilot imperialnej maszyny. - Jak widzicie, nie

zginąłem podczas katastrofy. Jesteście moimi więźniami.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

69

R O Z D Z I A Ł

11

Kiedy imperialny pilot spoglądał przez ułamek sekundy w inną stronę, Tenel Ka

zareagowała błyskawicznie, zachowując się tak, jak nauczyły ją kiedyś inne kobiety,
wojowniczki z Dathomiry.

- Uciekajcie! - krzyknęła do przyjaciół, doskonale wiedząc, co robić. Obróciła się

na piecie i skoczyła w sam środek najbliższego gąszczu splątanych gałęzi, chcąc
uniknąć spodziewanego strzału z blastera.

Tenel Ka zareagowała tak szybko, że byłyby z niej dumne nawet dathomirskie

nauczycielki, zahartowane w niejednym boju. To właśnie one wpoiły dziewczynie
cztery główne reguły taktyki, z których teraz skorzystała:


Wywieść nieprzyjaciela w pole.
Zrobić to, czego nie oczekuje.
Zaskoczyć go nieprzewidzianą reakcją.
Nie tracić czasu na rozmyślania.

Tenel Ka zaczęła się przedzierać przez gęstwinę splecionych kolczastych gałęzi i

błękitnolistnych krzewów. Palcami, rozczapierzonymi jak szpony, rozsuwała gałęzie na
boki, tworząc przejście, które zamykało się tuż za jej ciałem. Oddychała z wysiłkiem,
prąc wciąż naprzód. Nie zwracała uwagi na ból i rany, zadawane przez kolce kaleczące
jej obnażone ręce i nogi. Łuskowy pancerz wprawdzie nieco osłaniał najważniejsze
części jej ciała, ale złocistoruda grzywa falowała za jej głową, zaczepiając o łodygi.
Kolczaste gałęzie wyrywały całe pasma włosów. Dziewczyna raz po raz syczała z bólu,
ale zaciskała zęby i pędziła dalej.

Dlaczego jednak nie słyszała odgłosów świadczących o tym że inni także rzucili

się do ucieczki?

Nagle uszu Tenel Ka dobiegł głośny huk i w krzakach, nieco na lewo od niej,

pojawił się jaskrawy płomień. To pilot myśliwca typu TIE wystrzelił do niej z blastera!
Tenel Ka poczuła swąd płonących liści i gotujących się soków, krążących w gałęziach
krzaków. Upadła na ziemię, przeturlała się kilka razy, po czym zerwała i zmieniwszy

Spadkobiercy Mocy

70

kierunek, pobiegła, ile sił w nogach. Wiedziała, że gdyby teraz się poddała, imperialny
pilot by ją zabił. Nie wątpiła w to ani trochę. Już nie.

Myślała jedynie o tym, żeby znaleźć się jak najdalej od mężczyzny. Biegła przez

las, raz po raz zmieniając kierunek, pragnąc zmylić przeciwnika. Pod jej stopami
trzaskały łamane gałązki, ale Tenel Ka się tym nie przejmowała. Nie zwracała uwagi na
to, dokąd biegnie... a kierowała się w tę stronę, gdzie dżungla Yavina Cztery była
jeszcze bardziej niedostępna.


Lowbacca wahał się tylko ułamek sekundy dłużej.
Wydawało mu się, że w jednej chwili Tenel Ka krzyknęła, żeby uciekali, i

dosłownie zniknęła, pogrążając się w najbliższych krzakach.

Pilot myśliwca typu TIE obrócił się i skierował lufę blastera w miejsce, w którym

ostatnio widział Tenel Ka, a Lowbacca wykorzystał tę chwilę jego nieuwagi. Młody
Wookie wydał zdumiony ryk, pełen gniewu i przerażenia, a potem instynktownie zaczął
wspinać się po potężnym pniu najbliższego prastarego drzewa Massassów. Postanowił
uciekać w górę, gdyż wiedział, że tylko tam będzie czuł się bezpieczny.

Chwytając się gałęzi i pędów dzikiej winorośli, wspinał się coraz wyżej, zdążając

ku nieprzeniknionemu baldachimowi liści, pachnących jak egzotyczne przyprawy.
Imperialny pilot, który pozostał w dole, na polanie, zaczął strzelać na oślep w górę.
Odgłosy wybuchów świadczyły o tym, że jest rozwścieczony. W pewnej chwili z gałęzi
rosnącej tuż pod stopami Wookiego jaskrawe płomienie wystrzeliły jak balon,
niespodziewanie uwolniony z uwięzi. Nozdrza Lowiego podrażniła woń ozonu i swąd
płonącej roślinności.

Dysponując potężną siłą, charakterystyczną dla Wookiech, Lowbacca wspinał się

coraz wyżej. Dotarł w końcu do rozłożystych konarów, z których mógł bardzo łatwo
przedostać się jak po moście do miejsca, w którym pozostawił swoją maszynę typu T-
23.

Musiał sprowadzić pomoc. Musiał ocalić dwoje młodych przyjaciół. Miał

nadzieję, że Tenel Ka udało się uciec, ale Jacen i Jaina nie potrafili szybko zareagować
ani poruszać się w dżungli wprawnie i zręcznie.

- O rety! - usłyszał nagle biadolenie androida-tłumacza, przyczepionego do

splatanego pasa. - Dokąd się tak spieszymy? Ten mężczyzna usiłował nas zabić! Czy
może pan sobie to wyobrazić?

Lowie nadal przedzierał się między grubymi konarami. Wielkimi susami

przeskakiwał z gałęzi na gałąź, coraz bardziej oddalając się od polany, na której
imperialny pilot nie przestawał strzelać.

- Panie Lowbacco, proszę odpowiedzieć! - nalegał Em Teedee. Jego podniecony

metaliczny głos wydobywał się spomiędzy otworów w dolnej części obudowy. - Nie
zamierza pan chyba pozwolić, żebym wisiał tu i nic nie robił.

Lowbacca burknął coś w odpowiedzi, ale nie przystanął, nawet nie zwolnił biegu.
- Ależ to nie ma nic do rzeczy, ponieważ i tak robię wszystko, co mogę - odparł

wymijająco Em Teedee. - Co prawda nie mam rąk ani nóg, ale to nie oznacza, że nie
chcę panu pomoc.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

71

Nagle odgłosy blasterowych strzałów na polanie w dole ucichły. Lowbacca

obawiał się jednak, że to znaczy, iż Jacen i Jaina zostali pochwyceni... a może
wydarzyło się coś jeszcze gorszego. Wpadł w panikę, nie mógł trzeźwo myśleć.
Wiedział, że powinien uwolnić bliźnięta. Ale w jaki sposób? Nigdy przedtem nie
znalazł się w takiej sytuacji. Nie sądził, żeby Tenel K.a mogła zrobić to sama, a więc
musi uczynić wszystko, co może, by jej pomóc.

Gałęzie nad jego głową zaczęły się przerzedzać i wkrótce zobaczył drzewo,

rosnące na skraju polany, na której wylądował swoim gwiezdnym skoczkiem typu T-
23. Mały statek spoczywał dokładnie w tym samym miejscu, w którym go pozostawił.
Lowbacca zaczął schodzić po gałęziach, od czasu do czasu chwytając się pnączy
dzikich winorośli, aż znalazł się znów na ziemi. Mały śmigacz był jego ostatnią szansą.

Młody Wookie był bardzo dumny, kiedy dostawał statek w prezencie od wuja

Chewiego, ale teraz gwiezdny skoczek wydawał mu się taki mały i zaniedbany, że
niemal bezużyteczny przeciwko uzbrojonemu imperialnemu pilotowi. Młody Wookie,
powłócząc nogami, przeszedł po polanie porośniętej chwastami i stanął obok kadłuba
maszyny. Będzie musiał się nią posłużyć, żeby pomóc przyjaciołom w ucieczce. Nie
istniało lepsze rozwiązanie.

Wokół siebie słyszał tylko ciche, drżące brzęczenie owadów i odgłosy zwierząt

żyjących w dżungli. Nie dochodził doń huk blasterowych strzałów ani żadne okrzyki
czy jęki bólu. Było cicho. Zbyt cicho. Musiał się pospieszyć.

- Och, to doskonały pomysł! - ucieszył się Em Teedee, kiedy przekonał się, że

Lowbacca podchodzi do śmigacza. - Wracamy do akademii Jedi, żeby wezwać pomoc,
nieprawdaż? Jestem pewien, że to najrozsądniejsza rzecz, jaką możemy zrobić w takiej
sytuacji.

Lowbacca wiedział jednak, że wówczas byłoby za późno, by ocalić bliźnięta.

Musiał zacząć działać teraz, nie tracąc ani chwili. Powiedział małemu androidowi, co
chce zrobić, ale Em Teedee wydał piskliwy skrzek, bez wątpienia oznaczający
przerażenie.

- Ależ panie Lowbacco! Pański T-23 nie jest przecież uzbrojony! Jak może pan

chcieć nim lecieć na spotkanie z imperialnym pilotem? Ten mężczyzna jest
zawodowym żołnierzem, a ponadto zachowuje się jak szaleniec!

Lowbacca, który właśnie wskakiwał do kabiny śmigacza, żeby włączyć repulsory,

musiał przyznać, że i jego dręczą takie same wątpliwości. Zbył jednak obawy androida-
tłumacza optymistycznym mruknięciem.

- Asy? - zapytał zdumiony Em Teedee. - Jakie asy może pan kryć w rękawie? A

jeżeli już o tym mowa, przecież nie ma pan żadnych rękawów!

Silniki pracowały głośno i miarowo, napełniając całą okolice wyciem i rykiem.

Lowie kichnął, wciągnąwszy w nozdrza cierpką gryzącą woń spalin. Czarny fotel pilota
drżał, gdy maszyna przygotowywała się do startu.

Będzie musiał okazać się mistrzem pilotażu, żeby wznieść się śmigaczem ponad

korony drzew i przelecieć do miejsca katastrofy imperialnej maszyny typu TIE... ale
musi uratować przyjaciół. Musi zrobić wszystko, by im pomóc. Miał nadzieję, że pilot

Spadkobiercy Mocy

72

myśliwca, przerażony hałasem silników gwiezdnego skoczka, po prostu rzuci się do
ucieczki. Bliźnięta będą mogły wówczas wskoczyć do kabiny i uciec.

Lowbacca trącił dźwignię i oderwał śmigacz T-23 od polany, porośniętej

zdeptanym zielskiem. Z rykiem jonowych dopalaczy mały statek zaczął przemykać
między drzewami, unikając zwisających łodyg mchu i gałęzi. Jego pilot leciał na
ratunek przyjaciołom... nie wiedząc, na jakie niebezpieczeństwa się naraża.


Tymczasem Jacen i Jaina stali na polanie tylko przez krótką chwilę, a potem także

odwrócili się i rzucili do ucieczki... ale drogę zagrodził im kadłub niemal naprawionego
myśliwca typu TIE. Jaina schwyciła Jacena za rękę i trzymając ją, biegła obok brata.
Bliźnięta, chociaż przerażone, wiedziały, że muszą uciekać, uciekać.

Imperialny pilot wystrzelił dwukrotnie z blastera w gąszcz krzaków, w których

zniknęła dziewczyna z Dathomiry. Krzaki zaczęły się palić, a w powietrze poszybowały
kawałki łodyg i gałęzi. Przez ułamek sekundy Jaina sądziła, że Tenel Ka została zabita,
ale później znów usłyszała szelest liści i trzask łamanych gałęzi, świadczące o tym, że
jej przyjaciółka nie zrezygnowała z desperackiej ucieczki. Pilot myśliwca typu TIE
zaczął następnie strzelać w górę, mierząc w gałęzie najbliższego drzewa. Trafił kilka
najniższych, Lowbacca zdążył jednak zniknąć. Bliźnięta, nie ustając w biegu. i ominęły
kadłub uszkodzonego myśliwca, ale Jacen nagle się potknął o prostopadłościenną
skrzynkę, wypełnioną hydraulicznymi kluczami, cyberbezpiecznikami i innymi
narzędziami, których używali podczas naprawiania statku... i runął jak długi na
murawę.

Jaina ponownie schwyciła rękę brata. Starała się poderwać go z ziemi, by

kontynuować ucieczkę, kiedy nagle tuż obok nich trafiła w ziemię blasterowa
błyskawica. Od kadłuba uszkodzonego myśliwca, pokrytego grubą warstwą rdzy,
odbiły się trzy potężne ładunki, niosące olbrzymią energię.

Jaina wahała się przez chwilę, ale potem uniosła ręce na znak, że się poddaje.

Zrozumiała, że w żaden sposób nie udałoby się im uciec. Jacen podniósł się z ziemi,
stanął obok siostry i zaczął otrzepywać kombinezon z kurzu. Pilot imperialnego
myśliwca zbliżył się o dwa kroki. Był ubrany w zniszczony opancerzony kombinezon
lotniczy, a na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Nie ruszajcie się, gdyż w przeciwnym razie zginiecie - oświadczył. -

Rebelianckie szumowiny.

Jego czarny mundur był zniszczony i podobny do łachmanów. W wielu miejscach

rozdarty i łatany, nosił ślady przedzierania się przez ostępy dżungli. Okaleczona lewa
ręka sterczała do góry, bezwładna i sztywna jak kończyna androida, ale okrywała ją
opancerzona czarna skórzana rękawica. Można było przypuszczać, że pilot został ranny
podczas katastrofy, gdyż ręka sprawiała wrażenie złamanej dosyć dawno i zrośniętej,
chociaż nieprawidłowo. Mężczyzna był niewątpliwie zawodowym żołnierzem, dobrze
wyszkolonym i zahartowanym w wielu bojach. Spoglądał na bliźnięta, jakby chciał
prześwidrować je spojrzeniem.

- Jesteście moimi więźniami - ciągnął, wykonując wymowny gest lufą

staromodnego blastera, trzymanego w źle zrośniętej, okrytej rękawicą dłoni.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

73

- Proszę odłożyć ten blaster - odezwała się Jaina cicho i łagodnie. Postanowiła

wykorzystać wszystko, co wie na temat technik przekonywania, stosowanych przez
rycerzy Jedi. - Nie będzie pan go potrzebował.

Wujek Luke powiedział bliźniętom, w jaki sposób Obi-Wan Kenobi posłużył się

kiedyś techniką oddziaływania na umysły, by zakłócić tok myślenia imperialnych
szturmowców; ludzi, obdarzonych słabym charakterem.

- Proszę odłożyć blaster - powtórzyła Jaina, tym razem usiłując nadać głosowi

bogate głębokie brzmienie.

Bliźnięta powtórzyły to zdanie jeszcze kilka razy, starając się za każdym razem

wzmacniać siłę głosów. Próbowali wysyłać do umysłu pilota imperialnego myśliwca
typu TIE kojące, uspokajające myśli... podobnie jak kiedyś Jacen usiłował uspokoić
kryształowego węża.

Imperialny pilot potrząsnął głową, porośniętą długimi siwymi włosami, po czym

zmrużył rozbiegane oczy. Blaster w jego dłoni zadrżał, ale lufa obniżyła się zaledwie o
kilka milimetrów.

Dlaczego to nie skutkuje? - pomyślała zrozpaczona Jaina.
- Niech pan odłoży blaster - powtórzyła jeszcze raz, tym razem nieco bardziej

stanowczo. W mózgu imperialnego pilota natrafiła jednak na istny mur myśli tak
jednoznacznych, tak ściśle zdefiniowanych i nieprzejednanych, że wydały się jej
niezmienne niczym oprogramowanie androida.

Nagle pilot wyprostował się i spiorunował bliźnięta spojrzeniem rozbieganych

oczu.

- Poddanie się oznacza zdradę - powiedział machinalnie, jakby recytował dobrze

wyuczoną lekcję.

Jacen, orientując się, że jedyna szansa ratunku zaczyna wymykać się z ich rąk,

wysłał myślową wić i używając brutalnej siły, próbował wyszarpnąć broń z ręki
mężczyzny.

- Łap blaster! - szepnął, zwracając się do siostry. Jaina także posłużyła się Mocą,

chcąc pomóc bratu wyrwać staromodną broń z uchwytu palców pilota. Okazało się
jednak, że czarna opancerzona rękawica jest tak mocno zaciśnięta na rękojeści blastera,
że sprawia wrażenie przyklejonej. Uchwyt blastera zaczepił się o fragment pancerza, a
pilot myśliwca typu TIE, ujrzawszy, co się dzieje, schwycił broń drugą dłonią i
ponownie wymierzył lufę prosto w bliźnięta.

- Zaprzestańcie tych rebelianckich sztuczek - rozkazał lodowatym tonem. - Jeżeli

nie przestaniecie się opierać, będę musiał was zabić.

Jacen i Jaina wiedzieli, że pilot musi tylko nacisnąć guzik spustowy i że może to

zrobić o wiele szybciej niż oboje, posługując się myślami, zdołają wyszarpnąć blaster z
jego dłoni. Opuścili więc ręce, odprężyli się i zrezygnowali z dalszej walki.

W tej samej sekundzie gdzieś w górze usłyszeli brzęczenie, które wkrótce

przerodziło się w wycie silników. Dobiegało znad baldachimu liści ogromnych drzew,
stawało się coraz głośniejsze i głośniejsze...

- To Lowie! - wykrzyknął Jacen.

Spadkobiercy Mocy

74

Kiedy mały śmigacz przedzierał się przez listowie, w powietrzu rozległ się głośny

trzask łamanych gałęzi. Nie zmniejszając prędkości, gwiezdny skoczek typu T-23, jak
szarżujący banth, obniżał się ku polanie z uszkodzonym myśliwcem.

- Co on chce zrobić? - zapytał cicho Jacen. - Nie ma przecież żadnej broni na

pokładzie.

- Zapewne zamierza tylko odwrócić uwagę pilota - szepnęła Jaina. - Chce nam dać

szansę ucieczki.

Imperialny żołnierz, odziany w opancerzony kombinezon, stał jednak nieruchomo

na środku polany. Rozstawił nogi, żeby móc lepiej utrzymać równowagę, i przyjął
wyćwiczoną postawę strzelecką. Bez mrugnięcia powieką skierował lufę ku
nadlatującemu smigaczowi.

Jaina wiedziała, że gdyby blasterowa błyskawica przeniknęła przez osłonę

niewielkiego reaktora napędu repulsorowego, maszyna eksplodowałaby, zabijając
młodego Wookiego, a prawdopodobnie i wszystkich stojących na polanie.

Tymczasem Lowbacca obniżał lot śmigacza, jakby miał zamiar staranować pilota

myśliwca typu TIE. Imperialny żołnierz, zdecydowany walczyć o życie, wymierzył
blaster w osłonę silnika gwiezdnego skoczka i przycisnął guzik spustowy.

- Nie! - krzyknęła Jaina i w ostatniej chwili wysłała myślową wić, żeby trącić nią

cokolwiek. Posłużyła się Mocą, by popchnąć uniesione ramię pilota imperialnej
maszyny i zmienić kąt nachylenia lufy broni chociażby o ułamek stopnia. Jaskrawa
blasterowa błyskawica ze skwierczeniem przeszyła powietrze i zatańczyła na metalowej
osłonie wspornika napędu repulsorowego. W boku osłony silnika powstał otwór, przez
który zaczęło wyciekać chłodziwo zmieszane z paliwem. Pojawił się kłąb gryzącego
szarosinego dymu. Silnik maszyny typu T-23 zakrztusił się, a jego dźwięk zmienił ton,
stał się niższy i cichszy.

Lowie uniósł się w fotelu pilota i szarpnął dźwignię, chcąc zapobiec roztrzaskaniu

maszyny o drzewa Massassów. Jego skoczek był tak poważnie uszkodzony, że z
trudem utrzymywał się w powietrzu.

- Uciekaj, Lowie! - szepnął Jacen. - Ratuj się, dopóki możesz.
- Katapultuj się! - krzyknęła Jaina. - Nie czekaj, aż maszyna eksploduje!
Jakimś cudem Lowbacca zdołał jednak wyrównać lot, a potem zaczął się nawet

wznosić. Ominął kilka ogromnych drzew i skierował się ku baldachimowi lisa. Z
silnika jego maszyny wydobywały się kłęby dymu. Ciągnęły się cuchnącą smugą, w
zetknięciu z którą liście drzew zwijały się, kurczyły i błyskawicznie brązowiały.

- Niedaleko poleci - odezwał się imperialny pilot, a w jego chrapliwym,

monotonnym głosie nie dało się usłyszeć żadnych emocji. - Właściwie już jest martwy.

Kiedy Lowbacca wzniósł się nad wierzchołki drzew, maszyna typu T-23 zniknęła

bliźniętom z oczu. Jaina nadal jednak słyszała odgłosy nierównej, przerywanej pracy
silnika, dowodzące, że uszkodzony śmigacz wciąż utrzymuje się w powietrzu. W ciszy
dżungli wszystkie dźwięki niosły się bardzo daleko. Po jakimś czasie buczenie napędu
repulsorowego ucichło w oddali. Było słychać jedynie krztuszenie się jonowych
dopalaczy... aż w końcu i ten dźwięk ucichł całkowicie. Pilot imperialnego myśliwca

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

75
typu TIE, nie zmieniwszy obojętnego wyrazu twarzy, wykonał gest lufą staromodnego
blasterowego pistoletu.

- Pójdziecie teraz ze mną, rebelianccy więźniowie - oznajmił. - Jeżeli będziecie

próbowali jakichkolwiek sztuczek, zginiecie.

Spadkobiercy Mocy

76

R O Z D Z I A Ł

12

Lowbacca zmagał się ze sterami swojego gwiezdnego skoczka typu T-23.

Próbując utrzymać go nad wierzchołkami drzew rosnących w dżungli, korygował
szarpnięcia, spowodowane przerywaną pracą silnika.

Za maszyną ciągnął się warkocz gęstego, smolistego dymu, wydobywającego się

ze sterburtowego silnika repulsorowego. Lowie zaryzykował i w pewnej chwili
odważył się zerknąć w prawo, by ocenić stopień uszkodzenia. Nie zauważył płomieni,
ale mimo to jego sytuacja wyglądała niewesoło. Zbliżał się wieczór, a silne prądy
powietrzne tworzyły zawirowania i niebezpiecznie kołysały statkiem.

Mały śmigacz leciał jednak dalej, chociaż dosyć często tracił wysokość. Raz

nawet musnął gałęzie jakiegoś szczególnie wysokiego drzewa, które otarły się o
poszycie spodu kadłuba, niczym zachłanne szpony, ale Lowbacca szarpnął za dźwignię
i jakimś cudem wyrównał lot gwiezdnego skoczka. Był dobrym pilotem i wiedział, że
zdoła powrócić do akademii Jedi, by wezwać pomoc, bez względu na to, ile trudu miało
go to kosztować. Nie wiedział tylko, co się stało z Tenel Ka. Był ciekaw, czy
dziewczynie udało się uciec, czy może pilot myśliwca typu TIE i ją wziął do niewoli.
Musiał zatem zakładać, że on jest jedyną nadzieją przyjaciół na ratunek.

Czuł, że jego serce mocno bije, a oczy łzawią od gryzącego, zapewne trującego

dymu, przenikającego do kabiny. Cierpka, cuchnąca i coraz intensywniejsza woń
sprawiała, że zaczynało kręcić mu się w głowie.

- Panie Lowbacco - odezwał się nagle Em Teedee. - Moje czujniki wskazują, że

do kabiny przedostały się znaczące ilości szkodliwych spalin.

Lowbacca burknął, wyraźnie rozdrażniony. Czyżby mały android wyobrażał

sobie, że zmysł powonienia zawiódł młodego Wookiego?

- No, nie - pospieszył z odpowiedzią Em Teedee. - Na razie jeszcze nic nam nie

grozi, ale jeżeli śmigacz zacznie tracić prędkość, mniej dymu będzie uciekało. Istnieje
prawdopodobieństwo, że wówczas poziom trucizn osiągnie wartość groźną... nawet dla
organizmu Wookiego - dokończył nieco głośniej mały android, pragnąc nadać swoim
słowom większą wagę.

Kiedy mały skoczek znów otarł się o gałęzie, jeszcze raz szarpnął się i zatrząsł. Z

ponurą determinacją Lowie trącił dźwignię i uniósł maszynę. Pilotowanie było teraz o

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

77
wiele trudniejsze. Młody Wookie nie był pewien, czy za chwilę silnik nie odmówi
posłuszeństwa.

Musiał jednak lecieć dalej. Nie mógł przecież opuścić przyjaciół w potrzebie. Ich

życie znalazło się w niebezpieczeństwie.

Mały śmigacz znów zadrżał i zanurkował. Lowbacca sapnął, z wysiłkiem

nabierając powietrza przez zaciśnięte zęby. Jak gdyby w odpowiedzi na to sterburtowy
silnik zakrztusił się, zająkną!...

I zamilkł.
Przywołując na pomoc całe doświadczenie, Lowbacca walczył, aby maszyna nie

runęła natychmiast między drzewa, a tylko opadała lotem ślizgowym. Gęste listowie,
sprawiające wrażenie zdradliwie przytulnego i miękkiego, pospieszyło na jego
spotkanie. Z trzaskiem łamanych gałązek gwiezdny skoczek typu T-23 wbił się w
gąszcz liści i znieruchomiał. Spoczywał jak ranny ptak na wierzchołkach drzew,
zanurzywszy cześć prawego skrzydła w listowie. Lewy silnik nadal pracował, ale gesty
gryzący dym, wydobywający się z prawego, kłębami wdzierał się do kabiny.

Lowbacca czuł, że kreci mu się w głowie z powodu wstrząsu, jakiego doznał w

wyniku katastrofy. Wiedział jednak, że musi jak najszybciej wyjść z kabiny. Zaczął
nieporadnie gmerać przy sprzączkach pasów bezpieczeństwa, starając sieje odpiąć. Jego
oczy łzawiły jednak od gryzącego dymu. Z trudem łapał powietrze, niemal się dusił.
Nie mógł sobie poradzić z opornymi zapięciami.

W końcu, doprowadzony do rozpaczy, szarpnął z całej siły, pragnąc wyrwać pasy

z gniazd w pokładzie. Nadwerężone szarpnięciem, jakiego doznały podczas katastrofy,
ustąpiły dosyć łatwo. Dwa zostały w dłoniach Wookiego, a z pozostałych, które nie
puściły, bardzo szybko wyplątał się.

Z trudem wygramolił się z kabiny. Nieco później, gdy oddalał się od miejsca

katastrofy, skąd unosiły się kłęby smolistego dymu, z ulgą stwierdził, że silnik się nie
zapalił. Lowie raz po raz łapczywie zaciągał się ożywczym wilgotnym powietrzem,
które napływało znad dżungli porastającej powierzchnię Yavina Cztery. Kiedy w
zapadającym zmierzchu zaczął przedzierać się między grubymi pniami i konarami
drzew, poczuł dotkliwy ból w kolanie, którym podczas katastrofy uderzył w dźwignię
sterowniczą.

Nie miał jednak czasu o tym myśleć. Możliwe, że jego pierwsza próba przyjścia

przyjaciołom z pomocą zawiodła, ale on ich nie zawiedzie. Zawsze były do wyboru
inne możliwości. Musiał jednak jak najszybciej powrócić do akademii.

Przyspieszył. Przeskakując z gałęzi na gałąź i przedzierając się przez listowie nie

spostrzegł, że złamała się zapinka mocująca Em Teedee do jego pasa.

Mały android z cichym płaczliwym jękiem pogrążył się w gęstwinie liści.
Zmierzch przerodził się szybko w nieprzeniknione ciemności nocy w dżungli na

Yavinie Cztery. Roje nocnych owadów i stada zwierząt obudziły się i wyruszyły na
polowanie, ale Lowbacca, nie zważając na nic, szedł wciąż dalej.

Zdrowy rozsądek nakazywał mu, aby dalszą drogę odbywał poniżej baldachimu

liści; młody Wookie zszedł zatem na niższy poziom. Wszystkie gałęzie były tu na tyle
grube i długie, że mogły utrzymać ciężar jego masywnego ciała, kiedy przeskakiwał z

Spadkobiercy Mocy

78

jednego drzewa na drugie. Czasami, kiedy się zmęczył albo wydawało mu się, że
zranione kolano za bardzo mu dokucza, czepiał się konarów mocarnymi rękami. Wciąż
szedł dalej, dzięki temu, że jego bystre oczy, charakterystyczne dla Wookiech, nawet w
mrokach nocy wskazywały mu najlepszą drogę.

Ani razu nie przystanął, żeby uspokoić oddech. Odpocząć będzie mógł kiedy

indziej.

Jego wszystkie zmysły były wyostrzone, skupione jak laserowy promień androida

medycznego. Brzuśce palców stóp oraz czuły węch pomagały mu unikać gnijących
liści, na których mógłby się poślizgnąć, czy spróchniałych gałęzi, które mogłyby się
załamać pod jego ciężarem. Dzięki znakomitemu słuchowi mógł odróżnić szelest liści,
poruszanych podmuchami nocnego wiatru, od takiego samego odgłosu nocnych
drapieżników, kryjących się albo polujących na gałęziach. Na razie udawało mu się
trzymać od nich z daleka.

Lowbacca nie obawiał się mroków dżungli. Lasy na jego rodzimym Kashyyyku

były o wiele bardziej niebezpieczne, ale Lowie rzucił im wyzwanie i przeżył. Pamiętał,
że nieraz do późnych godzin nocnych bawił się w dżungli z kuzynami i przyjaciółmi,
biegał po najwyższych konarach drzew, skakał i huśtał się na gałęziach. Wszyscy
zapuszczali się także na niższe, niebezpieczne poziomy, by dowieść swej odwagi, a
także dokonywać rytualnych obrzędów, po przejściu których młodzieńcy Wookiech
mogli być uważani za dorosłych osobników.

Przeciskając się przez wyjątkowy gąszcz, poczuł nagle, że jedna gałązka zaczepiła

o jego pleciony pas. Wyciągnął ją spomiędzy włókien, ale dotyk delikatnych
skomplikowanych splotów przypomniał mu o nocy, kiedy on poddał się rytuałowi
dojrzałości i uzyskał prawo noszenia pasa.

Doskonale to pamiętał...
Tamtej niezapomnianej nocy, kiedy schodził po drzewach na najniższy poziom

dżungli, czuł, że z podniecenia jego serce bije przyspieszonym rytmem. Wcześniej
Lowie znalazł się na ziemi tylko dwa razy, kiedy uczestniczył w obrzędach,
obchodzonych przez przyjaciół. Taki był zwyczaj, a zresztą duża liczba młodocianych
Wookiech stanowiła o ich sile, kiedy starali się odciąć długie jedwabiste włókna,
wyrastające z samego środka niebezpiecznego kwiatu syreniowca.

Lowbacca postanowił jednak, że wyprawi się sam. Chciał stawić czoło wyzwaniu,

jakie przedstawiała żarłoczna roślina, posługując się zręcznością i sprytem, a nie siłą
mięśni przyjaciół.

Tamta noc na Kashyyyku była dżdżysta i bardzo chłodna. Lowiego otaczało

bogactwo różnych świergotów, skrzeków, warknięć i gwizdów, wskutek czego czuł się
przytłoczony. Kiedy dotarł do najniższych gałęzi, zaciągnął mocniej rzemień,
utrzymujący mały plecak na jego grzbiecie, i wyruszył na polowanie.

Wytężając wszystkie zmysły, ukradkiem przemykał się z gałęzi na gałąź, aż w

końcu poczuł nęcącą woń kwiatu dzikiego syreniowca. Kierując się niezawodnym
instynktem, podążał w kierunku źródła charakterystycznej woni, czując na przemian to
podniecenie, to znów przerażenie. W końcu przykucnął na konarze rosnącym

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

79
bezpośrednio nad rośliną. Pochylił się, żeby popatrzyć na nieruchomą, ale
niesamowicie złośliwą ofiarę.

Ogromny kwiat syreniowca tworzyły dwa połyskujące owalne jaskrawożółte

płatki, zrośnięte u nasady. Wyrastały z cętkowanej, krwistoczerwonej łodygi o średnicy
dwukrotnie większej niż grubość konaru, na którym przykucnął Lowbacca. Z samego
środka ogromnego kwiatu wyrastał wiecheć długich białych błyszczących włókien,
wydzielających specyficzną woń, która była mieszaniną wielu feromonów; zapachów,
mających przywabiać nieostrożne zwierzęta.

Piękno gigantycznego kwiatu było jednak zdradliwe, ponieważ każde stworzenie,

które znalazło się za blisko i dotknęło delikatnego wewnętrznego miąższu płatka,
wyzwalało w roślinie śmiercionośny odruch. Oba ogromne płatki jak szczeki
zatrzaskiwały się wokół nieszczęsnej ofiary, po czym roślina zaczynała wydzielać
trawienne soki.

Wyruszając samotnie, Lowbacca zamierzał zagłębić się miedzy płatki rośliny i

ściąć kępkę błyszczących włókien u nasady... ale w ten sposób, żeby nie wpaść w
zastawione sidła.

Na ogół kilku krzepkich przyjaciół młodzieńca, który poddawał się rytuałowi

dojrzałości, przytrzymywało płatki zdradzieckiego kwiatu, a wówczas młody Wookie
wskakiwał do środka i ścinał połyskujące włókna, wydzielające niebiańską woń, po
czym jak najszybciej uciekał. Czasami jednak nie wystarczała nawet pomoc przyjaciół.
Od czasu do czasu młodzi Wookie tracili kończyny, kiedy drapieżna roślina chwytała
zbyt wolno cofającą się rękę albo nogę.

Fakt, że młody Lowie postanowił wyprawić się sam, oznaczał, że musi zachować

szczególną ostrożność. Lowbacca zdjął plecak z owłosionego grzbietu i ułożył na gałęzi
jego zawartość: ochronną maskę, wytrzymały długi sznur i nieco krótszą cienką linkę, a
także składane wibroostrze. Założył maskę w ten sposób, żeby zakrywała nos i usta; nie
chciał czuć zapachu uwodzicielskich feromonów syreniowca. Wiedział, że mieszanina
tych woni wywołuje nieodpartą chęć dotknięcia powierzchni płatka kwiatu albo
cieszenia się jego aromatem jak najdłużej... a on nie mógł popełnić tego błędu.

Pracując szybko i nie zwracając uwagi na odgłosy dobiegające z dżungli,

sporządził na końcu cienkiej linki niewielką pętlę, w ten sposób, żeby mogła się
zaciskać. Następnie ujął nieco grubszy i dłuższy sznur i zawiązał na nim kilka węzłów.
Owinął jeden koniec liny wokół konara, na którym siedział, bezpośrednio nad
syreniowcem, zawiązał, po czym chwycił drugi koniec jedną dłonią, ześlizgnął się z
gałęzi i wykorzystując całą siłę mięśni, zaczął się opuszczać.

Znieruchomiał tak blisko łagodnie falujących płatków wygłodzonego kwiatu

syreniowca, na ile się odważył. Mógł teraz wyciągnąć rękę i dotknąć końca wiechcia
drogocennych wici. Uchwycił potężnymi zębami koniec sznura, żeby mieć wolne ręce,
a zarazem nie spaść. Następnie, posługując się cienką linką niczym lassem, zarzucił
pętlę na kępkę błyszczących włókien i opuścił się jeszcze niżej, żeby odciąć ją
wibroostrzem u nasady. Kiedy skończył, triumfująco warknął. Równocześnie szarpnął
odcięte trofeum ku sobie i przycisnąwszy je jednym włochatym ramieniem do piersi,
zaczął wpychać do plecaka.

Spadkobiercy Mocy

80

W podnieceniu, jakie go ogarnęło, nie zwrócił uwagi na to, że koniec długiego

sznura wyślizgnął się z jego ust. Rozwinął się, niepewnie się zakołysał, po czym
musnął wnętrze jednego płatka żarłocznego kwiatu. Czując, że nagłe przerażenie skręca
jego wnętrzności, Lowbacca chwycił przywiązany sznur i zaczął się rozpaczliwie
wspinać. W tej samej sekundzie szczęki syreniowca się zatrzasnęły. Płatki otarły się o
jedną stopę młodego Wookiego, a potem zamknęły się ze złowieszczym siorbnięciem
tak nagle, że Lowbacca poczuł podmuch powietrza.

Pomyślał, że zasłużył na tę kępkę, na każde błyszczące włókienko. Było ich tyle,

że wystarczyło do uplecenia specjalnego pasa, z którym Lowie nie rozstawał się od
tamtego czasu.


Zmęczenie szarpało każdym mięśniem, ale Lowbacca nadal przeskakiwał z

jednego ogromnego drzewa Massassów na drugie, biegnąc przez wiele godzin w
ciemnościach nocy.

Odległość przestała mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. W jego głowie

kołatała się tylko jedna myśl: Musi dotrzeć do akademii Jedi. Przestał słyszeć
cokolwiek poza własnym chrapliwym oddechem. Jego zraniona noga niepewnie drżała
przy każdym kroku. Zmęczenie przytępiało ostrość wzroku, a gałęzie i ciernie plątały
włosy gęstej sierści. Mimo to Lowie parł wciąż naprzód; noga-ręka, noga-ręka, stopa-
dłoń, stopa-dłoń...

W pewnej chwili wyciągnął rękę, by pochwycić następny konar, ale żadnego nie

było. Zdezorientowany, stanął, by rozejrzeć się po okolicy. Uniósł głowę i spojrzał na
przeciwległy kraniec polany... polany, która była lądowiskiem! Ujrzał mroczną
sylwetkę wielkiej świątyni z charakterystycznymi tarasami, oświetlonymi drżącym
blaskiem kilku pochodni i odcinającymi się na tle jaśniejącego nieba.

Lowbacca nie pamiętał później, jak zszedł z drzewa i zaczął biec przez polanę.

Przed oczami miał tylko zapraszający, zdumiewający widok pradawnej kamiennej
piramidy. Głośno ryknął, chcąc zaalarmować innych uczniów. Ryczał tak długo, aż
ujrzał strumyk ciemnych sylwetek, okrytych płaszczami Jedi i trzymających zapalone
pochodnie. Uczniowie Jedi wybiegli po kamiennych stopniach i puścili się w jego
stronę.

Zmęczenie desperacką wędrówką i bezsenność zaczynały brać górę nad

wytrzymałością Wookiego. Odrętwienie, narzucone przez determinację, z wolna
ustępowało, a zranione kolano ostatecznie odmówiło posłuszeństwa. Silne nogi
Lowbaccy się ugięły. Młody Wookie runął na murawę, z jękiem wypowiadając to, co
pragnął powiedzieć.

Kiedy obrócił się na plecy, na tle nieba ujrzał krąg zaniepokojonych twarzy.

Tionna, która pochyliła się nad nim, wyciągnęła rękę i odgarnęła kosmyk
zmierzwionych włosów sprzed jego oczu.

- Lowbacco, martwiliśmy się o ciebie! - powiedziała poważnie i surowo. - Czy

jesteś ranny?

Lowie jęknął coś w odpowiedzi, ale wyglądało na to, że Tionna go nie zrozumiała.

Pochyliła się jeszcze niżej, a jej srebrzystosiwe włosy zalśniły w blasku pochodni.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

81

- Czy Jacen i Jaina byli z tobą? - pytała. A Tenel Ka?
Przerwała, a Lowbacca znów jęknął, udzielając odpowiedzi.
- Czy stało się coś złego? - ciągnęła zaniepokojona Tiona. - Czy możesz

powiedzieć mi, gdzie są teraz?

Lowbacca zdołał w końcu powiedzieć, że jego przyjaciele są w dżungli i

potrzebują pomocy. Brwi Tionny jednak ściągnęły się, nadając jej twarzy wyraz jeszcze
większego zmartwienia. Nauczycielka kilka razy zamrugała, zamykając i otwierając
perłowe oczy.

- Przykro mi, Lowbacco powiedziała. - Nie rozumiem ani słowa.
Lowie sięgnął do pasa, chcąc włączyć Em Teedee, ale jego palce nie natrafiły na

obudowę. Miniaturowy android-tłumacz zniknął.


Spadkobiercy Mocy

82

R O Z D Z I A Ł

13

Tenel Ka biegła w zapadających ciemnościach przez dżunglę. Czując chłód

nadciągającej nocy, starała się obmyślić jakiś plan. Biegła, mając ręce wyciągnięte
przed sobą, żeby chronić oczy i rozsuwać gałęzie na boki. Mimo to kolczaste łodygi raz
po raz smagały jej twarz, wyrywały pasma włosów i pozostawiały długie, krwawiące
smugi na obnażonych rękach i nogach.

Dziewczyna z trudem oddychała, ale nie z wysiłku, spowodowanego długim

biegiem. Do tego była przyzwyczajona od dzieciństwa. Wciąż jednak nie mogła się
otrząsnąć z przerażenia na myśl o tym, co się wydarzyło. Miała nadzieję, że podjęła
słuszną decyzję. Słyszała przyspieszone bicie serca i pulsowanie krwi w uszach.
Dźwięk ten walczył o lepsze z prawdziwą symfonią nieznanych odgłosów,
wydawanych przez zwierzęta budzące się do nocnego życia w głębi dżungli. Chociaż
starała przypomnieć sobie jakiś sposób, stosowany przez rycerzy Jedi w celu
uspokojenia nerwów, dziwnym trafem żaden nie chciał jej wpaść do głowy.

Kiedy jakiś głośniejszy skrzek latającego stworzenia rozległ się bezpośrednio za

jej plecami, zaniepokojona Tenel Ka obejrzała się. Zanim jednak zdążyła przebiec kilka
kroków, uderzyła się z całej siły o potężny pień drzewa Massassów, rosnącego na jej
drodze. Niemal ogłuszona, przebiegła chwiejnie jeszcze kilka kroków, po czym upadła
na ziemię, ale nie straciła przytomności. Przyłożyła dłoń do skroni, chcąc sprawdzić,
czy rana bardzo krwawi.

Na szczęście krew nie płynęła. To dobrze - pomyślała Tenel Ka, chociaż miała

wrażenie, że ta myśl napłynęła z bardzo dużej odległości. Pod opuszkami palców czuła
otarty naskórek i obrzmienie, ciągnące się od policzka do skroni. Wiedziała, że będzie
miała wielkiego sińca, a niedługo zapewne także straszny ból głowy. Oddałaby
królestwo... Skrzywiła się, kiedy ta myśl przyszła jej do głowy. Królestwo. Chociaż
nikt tego nie mógł widzieć, poczuła, że na jej policzkach pojawia się rumieniec wstydu.

Niepewnie wstała i zaczęła oceniać sytuację. Stwierdziła, że znów może trzeźwo

myśleć, i uzmysłowiła sobie, że zabłądziła. Jacen i Jaina, a zapewne w tej chwili takie
Lowbacca, liczyli na to, że wróci, aby im pomóc. Zawsze szczyciła się swoją siłą,
lojalnością wobec przyjaciół, niezawodnością, niepoddawaniem się nastrojom.
Zaskoczona niespodziewanym niebezpieczeństwem. potrafiła błyskawicznie rzucić się

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

83
do ucieczki, ale później wpadła w panikę. Potrząsnęła głową, chcąc usunąć z niej
wszystkie myśli i wspomnienia niemądrego, bezcelowego biegu przez dżunglę.

No cóż, przynajmniej znów panuję nad nerwami - pomyślała, zaciskając blade

wargi w cienką linię. Postanowiła iść dalej i poszukać bezpiecznego miejsca, w którym
mogłaby przenocować. Później, wraz z nastaniem poranka, postara się ocenić sytuację i
powróci do akademii Jedi.

Przedzierając się przez zarośla, rozglądała się na boki. W gasnącym świetle

wieczoru stwierdziła, że grunt zaczyna się wznosić i staje się bardziej skalisty. Drzewa
także nie rosły już tak gęsto jak gdzie indziej. Kiedy zobaczyła szczerbaty cień,
wyłaniający się przed nią z mroków, zwolniła. Stwierdziła, ze znalazła się u stóp
dużego skalnego wypiętrzenia porośniętego mchami. Szorstkie czarne powierzchnie
wskazywały, że powstało przed tysiącleciami na skutek zakrzepnięcia jęzora lawy.

Tenel Ka odchyliła głowę i spojrzała w górę, ale w zapadających ciemnościach

nie mogła dostrzec wierzchołka wypiętrzenia. Zachowując ostrożność, ruszyła wzdłuż
podnóża góry i po chwili dotarła do szczeliny w skalnej ścianie. Mroczny, czarny jak
sadza otwór dowodził, że stanęła przed wejściem niewielkiej jaskini. Może mogłaby
spędzić noc w tym bezpiecznym, nietrudnym do obrony miejscu. Szczelina nie była
szersza ani wyższa niż półtora metra, tak że Tenel Ka musiała się pochylić, jeżeli
chciała wejść i zbadać wnętrze groty. W tej chwili myślała tylko o tym, żeby znaleźć
wygodne i bezpieczne miejsce, w którym mogłaby odpocząć.

Zadrżała, kiedy kucnęła na zimnym, piaszczystym dnie jaskini. Każdy mięsień

wysyłał impulsy bólu, ale w tej chwili nie mogła nic na to poradzić. Potrafiła to znosić
jak prawdziwa wojowniczka. Jednak od popołudnia niczego nie miała w ustach.
Sięgnęła do małej torby, przewieszonej przez plecy, i znalazła ostatni herbatnik
proteinowo-węglowodanowy. A jeżeli chodzi o zimno, mogła przecież rozpalić
ognisko, posługując się miniaturową punktową zgrzewarką, którą zwykle nosiła w
kieszeni pasa.

Uklękła i zaczęła przesuwać palcami po ziemi w pobliżu wejścia jaskini. Szukała

suchych liści, gałązek, patyków... wszystkiego, co mogłoby posłużyć do rozniecenia
ognia. W dawnych czasach, kiedy przebywała na Dathomirze, bardzo często spędzała
noce poza domem i dobrze umiała radzić sobie w lesie.

Kiedy pomyślała o miłym cieple ogniska i miękkim posłaniu z suchych liści,

poczuła się nieco raźniej. Koszmarne wydarzenia sprzed kilku godzin zaczynały
zacierać się w pamięci. Powiedziała sobie, że to tylko jeszcze jedna przygoda. Jeszcze
jedna próba jej silnej woli, zdecydowania i wytrzymałości.

Kiedy zebrała garść suchych liści i patyków, zaczęła się rozglądać za grubszymi

gałęziami. W aksamitnych ciemnościach zapadającej nocy układała je, tworząc stos,
który miała za chwilę podpalić. Sięgnęła do jednej kieszeni pasa, potem do drugiej i
przez chwilę przebierała palcami, szukając zgrzewarki. Po sekundzie jęknęła,
przypomniawszy sobie, że przecież tego popołudnia pożyczyła ją Jainie. Zaczęła
pocierać zziębnięte ramiona i chuchać na palce rąk, by je rozgrzać.

Ogarnięta tęsknotą, pomyślała o radosnym cieple trzaskających ognisk i ciepłym

korzennym, mocno przyprawionym hapańskim napoju, który nieraz piła z rodzicami.

Spadkobiercy Mocy

84

Kiedy o nich pomyślała, o Teneniel Djo i księciu Isolderze, poczuła że jej wargi
układają się w lekki uśmiech. Tenel Ka rzadko się uśmiechała. Gdyby była teraz w
domu, wystarczyłoby, żeby uniosła rękę, a przybiegłby jakiś służący czy lokaj
hapańskiego królewskiego dworu, gotów spełnić każde życzenie...

Tenel Ka się skrzywiła. Nigdy nie zaznała biedy ani trudów życia, chyba że sama

tego chciała. No cóż, przecież i tym razem sama tego chciałaś, księżniczko - pomyślała
z przewrotną satysfakcją. - Chciałaś sama poznawać życie i nauczyć się pokonywać
trudności.

Jej ojciec, książę Isolder z Hapes, zawsze mówił, że te dwa lata, które przeżył w

towarzystwie korsarzy i piratów, nie ujawniając swojego pochodzenia, dało mu więcej
jako przyszłemu królowi, niż mogłoby zapewnić wiele lat studiów pod opieką
hapańskich królewskich nauczycieli. Jej matka, Teneniel Djo, wychowana na surowej
Dathomirze, była dumna, że jej jedyna córka przez wiele miesięcy każdego roku uczy
się żyć, jakby była jedną z kobiet klanu ze Śpiewającej Góry, i ubiera się jak prawdziwa
wojowniczka. Tenel Ka robiła to tym chętniej, iż wiedziała, że irytuje to jej hapańską
babkę, nieustannie knującą podstępne plany.

Teneniel Djo była zatem jeszcze bardziej zachwycona, kiedy jej córka

oświadczyła, że poleci do akademii Luke’a Skywalkera, aby zostać kiedyś prawdziwą
Jedi. Zapisała się po prostu jako Tenel Ka z Dathomiry, gdyż nie chciała, by inni
uczniowie traktowali ją inaczej z powodu królewskiego pochodzenia.

Prawdę o pochodzeniu Tenel Ka znał jedynie mistrz Skywalker, stary przyjaciel

jej matki i mężczyzna, którego Teneniel Djo najbardziej szanowała. Dziewczyna nie
zdradziła swojej tajemnicy nawet Jacenowi i Jainie, najlepszym przyjaciołom w
akademii Jedi na Yavinie Cztery.

Jacen i Jaina... Bliźnięta jej zaufały. Znalazły się w niebezpieczeństwie i liczyły na

jej pomoc. Tenel Ka wzdrygnęła się, kiedy o nich pomyślała. Musiała spędzić tę noc w
bezpiecznej jaskini, ale następnego ranka powinna jak najszybciej dotrzeć do akademii
i sprowadzić pomoc.

Usłyszała nagle jakiś szmer w głębi groty, a po nim cichy syk i stłumione

klaśnięcie. Odwróciła głowę i wytężając wzrok, starała się coś zobaczyć. Kilka razy
zamrugała, usiłując przeniknąć ciemności. Czyżby naprawdę dostrzegła jakiś cień
poruszający się w mroku? Może postąpiła nierozważnie, decydując się na spędzenie
nocy w jaskini, której dobrze nie zbadała, ale zmęczenie i chłód wzięły górę nad
zwykłą ostrożnością. Spojrzała nieco wyżej i pomyślała, że chyba widzi ciemne,
błyszczące kształty, zawieszone u sklepienia i poruszające się niczym fale czarnego,
nieważkiego morza...

Nie bądź dzieckiem - skarciła się w myślach. Zawsze starała się pokazać

przyjaciołom, jaka jest samodzielna i dojrzała. Teraz jednak czuła dotkliwy chłód, a
poza tym bolały ją wszystkie mięśnie. Co powiedziałby Jacen, gdyby zobaczył ją w
takim stanie? Zapewne opowiedziałby jakiś nudny dowcip.

Tenel Ka zacisnęła zęby. Musi rozpalić ognisko, nie posługując się punktową

zgrzewarką. Wykorzysta sposób, którego nauczyła się na Dathomirze.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

85

Mimo to pocieranie jednego gładkiego kawałka drewna o drugi zajęło jej silnie

umięśnionym rękom wiele czasu. W końcu udało się jej wyczarować niewielki jarzący
się punkcik, wydzielający strużkę dymu. Leciutko dmuchnęła i natychmiast przyłożyła
do niego skraj suchego liścia. Pojawił się mikroskopijny złocisty płomyk, który zaczął
posuwać się w głąb liścia. Z trudem panując nad podnieceniem, położyła następny liść i
następny, po czym sięgnęła po kilka suchych gałązek.

Podmuch wiatru, który wpadł przez otwór jaskini, omal nie zgasił drżącego

płomienia, a więc Tenel Ka otoczyła ognisko piaskowym wałem, by ochronić je przed
następnymi podmuchami. Wrzuciła kilka kawałków suchej kory i wkrótce ogień płonął
tak jasno, że zaczął ją ogrzewać, a w jaskini pojawił się krąg krzepiącego blasku.

Tenel Ka uświadomiła sobie jednak, że dobiegające z głębi jaskini dziwne

odgłosy, które słyszała przed chwilą, nie tylko nie ucichły, ale stają się coraz
głośniejsze... o wiele głośniejsze.

Nagle od sklepienia oderwało się skrzeczące stworzenie, podobne do

uskrzydlonego gada. Rozpostarło błyszczące skrzydła, wyglądające jakby sporządzono
je ze skóry, i poszybowało ku dziewczynie. Wyszczerzyło kły obu łbów, osadzonych na
długich wężowych szyjach, i zaczęło wymachiwać ogonem, zakończonym jadowitym
kolcem. Widząc, że potworne stworzenie leci prosto ku niej, Tenel Ka uniosła rękę,
chcąc ochronić twarz przed atakiem. Ostre jak brzytwy pazury rozorały jej ramię, a siła
uderzenia odepchnęła ją pod kamienną ścianę. Spiczaste kły wpiły się w łydkę
dziewczyny, ale szarpnęła się i kopnąwszy latającego gada, trafiła go w jeden łeb
butem, sporządzonym z wytrzymałej jaszczurczej skóry. W drżącym świetle ogniska
zauważyła z przerażeniem, że z mrocznych czeluści jaskini nadlatuje całe stado
upiornych stworzeń. Wszystkie kierowały się ku niej, łopocząc szeroko rozpostartymi
skrzydłami, których rozpiętość dochodziła prawie do dwóch metrów.

Starając się utrzymać równowagę na piaszczystym dnie jaskini, Tenel Ka opadła

na kolana obok kamiennej ściany. Później, wycofując się na czworakach, zaczęła
kierować się ku wyjściu z groty.

Mijając ognisko, kopnęła żarzące się węgle w stronę koszmarnych gadów,

krążących nad jej głową. Niemal nie zauważyła, że rozżarzone gałązki i płonące liście
osmaliły jej obnażone nogi. Jeden z uskrzydlonych potworów zaskrzeczał z bólu.

Tenel Ka uśmiechnęła się z ponurą satysfakcją i dała nurka przez otwór jaskini.

Znalazła się znów w nieprzeniknionych ciemnościach dżungli.

Skrzydlate gady wyleciały za nią.


Spadkobiercy Mocy

86

R O Z D Z I A Ł

14

Imperialny pilot, nie przestając trzymać bliźniąt na muszce, kazał im iść na polanę

z prymitywnym szałasem i dziuplą, w której żył samotnie przez wszystkie lata.

- A wiec dlatego byłeś taki podniecony - stwierdziła Jaina, zwracając się do brata.

- Znalazłeś jego kryjówkę.

Jacen w odpowiedzi kiwnął głową.
- Milczeć! - warknął ochryple imperialny żołnierz.
Jaina, czując, że zasycha jej w gardle, z wysiłkiem przełknęła ślinę i rozejrzała się

po niewielkiej polanie, na której zaczynały pojawiać się wieczorne cienie. Słyszała
plusk wody w płytkim strumieniu, płynącym środkiem polany. Nie potrafiła wyobrazić
sobie, jakim cudem pilot myśliwca typu TIE przeżył tyle lat w dżungli, pozbawiony
towarzystwa innych ludzi.

Klimat Yavina Cztery był co prawda dosyć ciepły, a więc mężczyzna nie musiał

się obawiać chłodu. Mieszkał w obszernej dziupli, wykonanej w wypalonym,
poskręcanym wielkim pniu pochyłego drzewa Massassów. Przed wejściem sklecił
szałas z gałęzi, ułamanych i wbitych w ziemię. Pilot dysponował zatem prymitywnym,
ale względnie wygodnym pomieszczeniem. Jaina usiłowała uzmysłowić sobie, ile czasu
mogło zająć mężczyźnie wypalenie i wydrążenie wnętrza pnia, skoro dysponował
zapewne tylko ostrym kawałkiem kadłuba statku.

Pilot myśliwca typu TIE, łącząc kawałki wydrążonych trzcin, wykonał także

wodociąg. Doprowadzał w ten sposób bieżącą wodę do drewnianych pojemników,
ustawionych pod gałęziami. Wystrugał również prymitywne sztućce z drewna leśnych
dyń i skamieniałych kawałków jakichś grzybów. Było widać, że przywykł do
samotności, a ponieważ zwierzęta w dżungli się go bały, żył z dnia na dzień, nie
martwiąc się o jutro. Oczekiwał na rozkazy i liczył na to, że któregoś dnia ktoś przyleci,
by go zabrać... Nikt jednak nie przyleciał.

Imperialny pilot przystanął przed wejściem szałasu.
- Na ziemię - rozkazał zwięźle. - Oboje. I wyciągnąć ręce nad głowami.
Kiedy bliźnięta położyły się na brzuchach na polanie, Jaina zerknęła ukradkiem na

brata. Nie widziała najmniejszej szansy ucieczki. Tymczasem pilot myśliwca typu TIE
udał się na skraj polany i zdrową ręką zaczął gmerać miedzy gałęziami. Owinął wokół

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

87
palców cienki pęd purpurowej winorośli, zwisający spomiędzy rosnących nad jego
głową jaskrawych kwiatów, podobnych do orchidei. Szarpnął z całej siły i oderwał
sprężystą łodygę.

Pęd winorośli zaczął się zwijać w jego dłoni jak żywe stworzenie, usiłujące

uwolnić się z uścisku jego palców. Mężczyzna wrócił szybko do bliźniąt i zerwaną
wicią związał nadgarstki najpierw Jainy, a po chwili i Jacena. W miarę, jak z odciętych
końców pędu wyciekały ciemnofioletowe soki, ruchy łodygi powoli zamierały, a
giętka, jakby gumowa wić kurczyła się i zaciskała, tworząc niemożliwe do rozerwania
pęta.

Jacen i Jaina spojrzeli po sobie, a w swoich bursztynowych oczach dojrzeli

odbicie myśli, których woleli nie wypowiadać. Obawiali się, że imperialny pilot byłby
rozgniewany.

Bliźnięta zgrzały się i spociły wskutek szybkiego marszu przez dżunglę wąską

ścieżyną. Twarz Jainy była wciąż jeszcze ubrudzona smarem, pochodzącym z jakiejś
części naprawianego silnika. Teraz jednak chłód nadciągającej nocy sprawił, że
zadrżała. Jej ręce zaczęły drętwieć z zimna i bólu, a cienkie pędy winorośli, wpijające
się w nadgarstki, sprawiły, że ogarniało ją coraz większe przygnębienie.

W ciągu mniej więcej godziny, jaka upłynęła od ich pochwycenia, żadne z bliźniąt

nie widziało ani śladu Tenel Ka czy Lowbaccy. Jaina obawiała się, że mogło
przydarzyć się im coś złego; że dwoje przyjaciół mogło wpaść w tarapaty albo
zabłądzić w dżungli. Uzmysłowiła sobie jednak, że jej położenie jest prawdopodobnie o
wiele gorsze.

Nie odzywając się ani słowem, imperialny pilot trącił czubkiem buta bliźnięta,

rozkazując im, żeby wstały, po czym gestem nakazał, by usiadły na ogromnych
kawałkach wulkanicznych skał, ułożonych obok wypalonego kręgu na polanie. Jacen i
Jaina przycupnęli na jednym, chcąc być jak najbliżej siebie. Siedzenia skalnych ław
były gładkie, wypolerowane od częstego używania, można też było poznać, że ostre
krawędzie i szorstkie powierzchnie zostały w ciągu wielu lat wygładzone ręką
samotnego pilota.

Kiedy olbrzymia pomarańczowa tarcza planety Yavin skryła się za horyzontem, z

nieba zniknęły ostatnie miedziane błyski światła. Na powierzchni szybko wirującego
księżyca zapadła noc. Przez gęste listowe nad głowami przedostawało się coraz mniej
światła, a najniższe poziomy dżungli pogrążały się w mroku czarniejszym niż
ciemności najgłębszej nocy na Coruscant, rodzimej planecie bliźniąt.

Imperialny pilot podszedł do stosu rozłupanych i suchych, chociaż omszałych

kawałków drewna i gałęzi, które pieczołowicie zbierał, i posługując się zdrową ręką,
układał w kącie szałasu. Przynosił po jednym kawałku do miejsca, w którym zazwyczaj
rozpalał ognisko, i ustawiał, tworząc niewielki stożek.

Później ze schowka w głębi jaskini wyciągnął pokiereszowaną zapalniczkę i

skierował jej wylot w stronę stosu drewna. Bateria była niemal wyczerpana i u
srebrzystego wylotu pojawiło się tylko kilka iskier. Pilot sprawiał jednak wrażenie
nawykłego do takich niespodzianek. Powtarzał czynność z nieskończoną cierpliwością.
Nie złorzeczył ani nie narzekał, tylko skupił całą uwagę na tym, co robił. Kiedy w

Spadkobiercy Mocy

88

końcu udało mu się rozpalić ogień, najmniejszym gestem nie okazał radości ani
satysfakcji.

Widząc, że płomień ogarnął drewienka, pilot myśliwca typu TIE ponownie

zanurkował do dziupli i zaczął grzebać w koszyku, uplecionym z pędów dzikich
winorośli. Po chwili powrócił, niosąc duży kulisty owoc, ukryty we wnętrzu
nieapetycznej, porośniętej brzydkimi brodawkami brązowej skorupy. Jaina nigdy
przedtem go nie widziała. Niczego takiego nie jadali w akademii Jedi.

Przytrzymując owoc wykręconą ręką, okrytą rękawicą, pilot posłużył się

kawałkiem zaostrzonego kamienia, by rozłupać skorupę, a potem usunąć resztki.
Ukazał się żółtawo-zielonkawy miąższ, upstrzony purpurowymi cętkami. Pilot podzielił
owoc na trzy części, poczłapał do więźniów i wyciągnąwszy rękę, podsunął jeden
kawałek pod nos Jainy.

- Jedz! - rozkazał.
Jaina na chwilę zacisnęła wargi, obawiając się, że imperialny żołnierz może

chcieć ją otruć. Natychmiast uświadomiła sobie jednak, że gdyby pilot myśliwca typu
TIE chciał ich zabić, mógłby zrobić to w każdej chwili - a ona jest bardzo głodna i
spragniona.

Mając ręce skrępowane wysychającą winoroślą, pochyliła się, otworzyła usta i

zagłębiła zęby w pastelowym miąższu. Poczuła strumień cierpkokwaśnego, podobnego
w smaku do soku z pomarańczy płynu, który okazał się zdumiewająco smaczny i
orzeźwiający. Delektując się, zaczęła powoli gryźć. Przełknęła.

Jacen także jadł swoją porcję. Oboje kiwnęli głowami, chcąc w ten sposób

podziękować pilotowi imperialnego myśliwca. Mężczyzna nadal ich obserwował, nie
zmieniając kamiennego wyrazu twarzy.

Jacen, licząc na to, że najgorsze mają za sobą, odważył się zapytać:
- Co zamierza pan z nami zrobić, proszę pana?
Przekrzywił głowę i próbował otrzeć policzek o ramię, by usunąć reszki soku,

jakie pozostały mu na wargach.

Pilot myśliwca typu TIE spoglądał na niego obojętnie przez kilka sekund, po

czym odwrócił głowę i wpatrzył się w zarośla.

- Jeszcze nie wiem.
Jaina poczuła, że mięśnie jej torsu zaczynają się kurczyć. Wszystko to było fatalną

pomyłką; wydarzyło się przez zwykły przypadek. Imperialny pilot, zapewne ukryty w
gąszczu krzaków, musiał obserwować przez wiele dni, jak pracują przy wraku jego
statku. Dopiero przypadkowe odkrycie jego dziupli, dokonane przez Jacena, zmusiło go
do działania.

Co mógł z nimi zrobić pilot imperialnego statku? Nie miał chyba dużego wyboru.
- Jak pan się nazywa? - zapytała Jaina.
Pilot myśliwca typu TIE usiadł prosto i popatrzył na opancerzoną rękawice,

okrywającą jego wykręconą rękę. Obrócił się powoli ku dziewczynie, jak android
mający uszkodzone serwomotory.

- CE3K-1977.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

89

Jego słowa zabrzmiały, jakby recytował dobrze wyuczoną lekcję. Podał tylko kod

stopnia wojskowego i numer służbowy.

- Nie chodzi mi o pański numer - nalegała Jaina. - Chcielibyśmy poznać pańskie

nazwisko. Ja mam na imię Jaina, a to jest mój brat, Jacen.

- CE3K-1977 - powtórzył imperialny żołnierz, a w jego głosie nie dało się

usłyszeć żadnej emocji.

- Jak brzmi pańskie nazwisko? - zapytała po raz trzeci Jaina.
Wyglądało na to, że pytanie dziewczyny wprawiło mężczyznę w zakłopotanie.

Wbił spojrzenie w ziemię, a potem przeniósł je na obszarpany mundur. Jego usta kilka
razy otwierały się i zamykały, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po
dłuższej chwili imperialny pilot przemówił, ale jego głos zabrzmiał jak krakanie:

- Qorl... Qorl. Nazywałem się Qorl.
- My uczymy się w akademii, która znajduje się w starych świątyniach - odezwał

się Jacen i nieśmiało się uśmiechnął. Pamiętał, że ten uśmiech zawsze rozbrajał jego
matkę, ilekroć się na niego gniewała. Na pilocie myśliwca typu TIE nie wywarł jednak
żadnego wrażenia.

- Baza Rebeliantów - powiedział Qorl.
- Nie, tam jest teraz uczelnia - oświadczyła Jaina. - Wszyscy, którzy tam

przebywają, przylecieli, by się uczyć. Od dawna nie ma tam żadnej bazy, prawdę
mówiąc, od mniej więcej... dwudziestu lat - dodała.

- To baza Rebeliantów - powtórzył Qorl tak stanowczo, że Jaina postanowiła nie

upierać się przy swoim zdaniu.

- Jak pan się tutaj znalazł? - zapytała, pochylając się na siedzeniu z wygładzonej

czarnej skały. W ognisku wesoło trzaskały płonące głownie. - Od jak dawna żyje pan w
dżungli?

Pędy winorośli, zaciskające się wokół jej nadgarstków, utrudniały krążenie krwi i

sprawiały, że jej dłonie zaczynały drętwieć. Jaina poruszyła palcami, a potem pochyliła
się w stronę ogniska. Charakterystyczna woń dymu z płonących gałęzi wydała się jej
niemal słodka.

Pilot imperialnego myśliwca zamrugał powiekami bladoniebieskich oczu, po

czym wpatrzył się w płomienie. Sprawiał takie wrażenie, jakby przeniósł się w czasie i
przeżywał wszystko po raz drugi.

- Gwiazda Śmierci - powiedział. - Byłem na pokładzie Gwiazdy Śmierci.

Przylecieliśmy tu, żeby zniszczyć bazę Rebeliantów, zaraz po tym, jak wielki moff
Tarkin unicestwił Alderaan. Yavin Cztery miał być naszym następnym celem.

Jaina poczuła w sercu ostry ból, kiedy przypomniała sobie opowieści matki o

przepięknej planecie Alderaan, porośniętej trawą, w której źdźbłach wiatr wygrywał
pieśni, a na równinach wznosiły się smukłe wieże. Rodzima planeta księżniczki Leii
była ośrodkiem galaktycznej kultury i cywilizacji, ale wskutek nieprawdopodobnego
okrucieństwa funkcjonariuszy Imperium została zniszczona pojedynczym strzałem z
superlasera Gwiazdy Śmierci.

- Musimy zniszczyć Rebeliantów za wszelką cenę - ciągnął monotonnie Qorl. -

Rebelianci stanowią zagrożenie dla Imperium.

Spadkobiercy Mocy

90

Imperialny pilot recytował tę litanię jeszcze przez jakiś czas. Wyciągał z głębin

pamięci wyuczone zdania i myśli, wyryte zapewne podczas szkolenia, jakie przeszedł w
wojskowej imperialnej akademii.

- Nowy porządek, jaki wkrótce zaprowadzi Imperator, ocali całą galaktykę.

Rebelianci chcą zniszczyć jego marzenie, a zatem my musimy zniszczyć Rebeliantów.
Stanowią śmiertelne zagrożenie dla pokoju i stabilności.

- Był pan na pokładzie Gwiazdy Śmierci - przypomniał Jacen. - To było przed

ponad dwudziestu laty. Co się stało?

Qorl nie przestawał się wpatrywać w płomienie ogniska. Jego cichy, chrapliwy

głos był tylko nieco głośniejszy od szeptu.

- Rebelianci wiedzieli, że przylatujemy. Stawili opór. Walczyli. Rzucili swoje siły

do walki z bojową stacją. Otrzymaliśmy rozkaz, żeby wystartowały wszystkie eskadry
myśliwców typu TIE.

Leciałem razem ze swoją eskadrą. Wszyscy moi koledzy zginęli, zestrzeleni przez

pilotów rebelianckich maszyn typu X. Mój myśliwiec został uszkodzony... przestał
funkcjonować jeden panel z ogniwami słonecznymi. Maszyna zaczęła koziołkować,
oddalać się od Gwiazdy Śmierci.

Musiałem powrócić, jeżeli chciałem, żeby mechanicy naprawili uszkodzenie. Na

wszystkich kanałach łączności panował jednak straszny chaos; w eterze krzyżowały się
krzyki i wołania o pomoc. Tymczasem mój myśliwiec, ciągle koziołkując, coraz
bardziej zbliżał się do powierzchni czwartego księżyca Yavina. Usiłowałem nawiązać z
kimkolwiek łączność przez komunikator. W końcu mi się to udało. Powiedziano mi,
żebym wylądował i czekał, aż ktoś po mnie przyleci. Rozkazano mi, żebym skupił całą
uwagę na lądowaniu... i był cierpliwy.

- A wiec doszło do katastrofy - stwierdził Jacen.
- Gałęzie drzew nieco złagodziły mój upadek. Kiedy jedno z ogniw słonecznych

zahaczyło o jakiś konar i oderwało się od kadłuba, zostałem wyrzucony z kabiny i
wylądowałem w gąszczu krzaków. Kiedy się z nich wygrzebałem, pokuśtykałem do
wraku mojego myśliwca. Pozostałem tak blisko maszyny, na ile się odważyłem.
Obawiałem się, że może eksplodować. Moja ręka... - Odchylił lewą dłoń, ukrytą w
czarnej, skórzanej rękawicy - doznała ciężkich obrażeń. Kość złamana w wielu
miejscach, ścięgna zerwane.

Spojrzałem w niebo w samą porę, żeby zobaczyć, jak Gwiazda Śmierci

eksploduje. Wyglądało to, jakby na niebie rozbłysło jeszcze jedno słońce. W
przestworza wystrzeliły płonące odłamki, które poszybowały ku księżycowi. Musiały
wzniecić w lasach setki pożarów. W ciągu kilku następnych tygodni, kiedy szczątki
opadały na powierzchnię, na niebie było widać istny deszcz meteorów. Przypominały
sztuczne ognie.

W ten sposób znalazłem się tutaj.
Płomienie ogniska oświetlały twarz mężczyzny żółtawym, migotliwym blaskiem.

Odgłosy dobiegające z dżungli otaczały ich niczym monotonna, hipnotyzująca muzyka.
Pilot myśliwca typu TIE nie dawał żadnego znaku, że jest świadom, iż bliźnięta go
słuchają. Kiedy ciągnął opowieść, poruszały się tylko jego usta.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

91

- Czekałem tu i czekałem, jak mi rozkazano, ale nikt po mnie nie przylatywał.
- Ależ to trwało ponad dwadzieścia lat! - wykrzyknęła Jaina. - Ten księżyc został

wkrótce potem opuszczony, a pierwsi ludzie w akademii Jedi pojawili się dopiero przed
jedenastu laty. Dlaczego nie powiadomił pan nikogo o tym, że przebywa na księżycu?
Czy rzeczywiście pan nie wie, co wydarzyło się w galaktyce od czasu, kiedy pańska
maszyna uległa katastrofie?

- Poddanie się oznacza zdradę! - wybuchnął Qorl, piorunując dziewczynę

spojrzeniem. Jego wymizerowaną twarz wykrzywił grymas złości.

- Ależ mówimy panu prawdę! - odezwał się Jacen. - Wojna się skończyła.

Imperium nie istnieje. - Głęboko odetchnął, zrobił krótką przerwę, po czym ciągnął: -
Darth Vader nie żyje. Imperator także zginął. Rządzi teraz Nowa Republika. Istnieje
tylko kilka systemów gwiezdnych, które nadal pozostaw wierne Imperium, ale kryją się
gdzieś daleko, w samym środku jądra galaktyki.

- Nie wierzę wam - odezwał się stanowczo Qorl.
- Jeżeli zaprowadzi nas pan z powrotem do akademii Jedi, udowodnimy, że

mówimy prawdę. Pokażemy panu także inne rzeczy - obiecała Jaina. - Czy nie chciałby
pan powrócić do domu? Chyba ma pan już dosyć takiego życia. Moglibyśmy też
przywrócić panu władzę w ręce.

Qorl uniósł dłoń w czarnej rękawicy i przez chwilę się jej przyglądał.
- Posłużyłem się pokładowym zestawem medycznym - powiedział. - Nastawiłem

złamane kości najlepiej jak umiałem. Zrosły się całkiem nieźle, chociaż czułem
straszliwy ból... przez długi czas, całe lata.

- W akademii są uzdrowiciele Jedi! - oświadczyła Jaina. - Mamy także medyczne

androidy. Może pan być znów wesół i szczęśliwy. Dlaczego miałby pan dłużej
mieszkać w dżungli? Niczego pan nie zdradza, bo Imperium nie istnieje!

- Bądź cicho! - rozkazał szorstko Qorl. - Imperium będzie istniało zawsze.

Imperator jest niezwyciężony.

- Imperator nie żyje - powtórzył Jacen.
- Ale samo Imperium nigdy nie zginie - upierał się pilot.
- Jeżeli zatem nie zgadza się pan, byśmy razem powrócili, czego właściwie pan

chce? - zapytała Jaina.

Jacen kiwnął głową na znak, że i on jest tego ciekaw, po czym zapytał:
- O co właściwie panu chodzi? Co moglibyśmy dla pana zrobić?
Pilot myśliwca typu TIE przestał wpatrywać się w płomienie i popatrzył na

bliźnięta. Na jego zarośniętej, pooranej głębokimi bruzdami twarzy, pojawił się
przebiegły wyraz, jakby jakaś myśl natchnęła go nową nadzieją.

- Skończycie naprawiać mój myśliwiec - oświadczył. - Wówczas będę mógł

odlecieć z tego przeklętego księżyca. Powrócę do Imperium w aureoli sławy, jak
bohater. Poddanie się oznacza zdradę... a ja nigdy się nie poddałem.

- A co będzie, jeżeli panu nie pomożemy? - zapytał Jacen, zebrawszy całą

odwagę, na jaką potrafił się zdobyć. Jaina natychmiast poczuła przemożną chęć, żeby
kopnąć go za to, że prowokuje imperialnego pilota.

Spadkobiercy Mocy

92

Qorl popatrzył w oczy chłopca, przybierając na nowo dobrze znany, obojętny

wyraz twarzy.

- Wówczas się was pozbędę - oświadczył.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

93

R O Z D Z I A Ł

15

Minęło kilka chwil, zanim Em Teedee dokonał ponownej kalibracji czujników,

zaraz po tym, jak odczepił się od pasa Lowbaccy. Stwierdził, że spada, obija się o
konary, koziołkuje i znów spada. W końcu wylądował w gęstwinie pędów winorośli,
oplątujących najniższe gałęzie drzewa.

- Panie Lowbacco, proszę wrócić! - zawołał, nastawiwszy na największą wartość

wzmocnienie obwodów głośnika. - Niech pan mnie tu nie zostawia! O rety.
Wiedziałem, że to nie jest dobry pomysł.

Zwiększył wrażliwość czujników optycznych, żeby móc lepiej widzieć w

panującym na najniższych poziomach dżungli półmroku Przekonał się. że otacza go
plątanina gałęzi i pędów. Wydała mu się zbyt gęsta nawet dla kogoś tak dużego i
silnego jak młody Wookie.

- Ratunku! Pomocy! - zawołał po raz drugi. Zdecydował, że najlepiej wykorzysta

swój głos wówczas, jeżeli będzie krzyczał co czterdzieści pięć sekund. Obliczył, że jest
to najkrótszy czas, po upływie którego pojawiłby się ktokolwiek, kto znalazłby się w
zasięgu jego głosu.

Nie mogąc się poruszyć ani zorientować w swoim położeniu, Em Teedee doszedł

do wniosku, że znajduje się jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią. Liczył na to, że
żaden przypadkowy podmuch wiatru nie poruszy gałęzi i nie sprawi, że zacznie
koziołkować jeszcze niżej. Gdyby upadł na ziemię, mógłby uderzyć o jeden z
zakrzepłych jęzorów lawy, a wówczas jego obudowa uległaby uszkodzeniu.
Drogocenne elektroniczne podzespoły rozsypałyby się we wszystkie strony i nie
znalazłby się nikt, kto mógłby je odszukać, a tym bardziej połączyć w prawidłowy
sposób. Na samą myśl o tym poczuł dziwne mrowienie w obwodach logicznych.

Upłynęło czterdzieści pięć sekund. Em Teedee zawołał ponownie, po czym umilkł

i czekał, co się stanie. Wołał tak przez następną godzinę i jedenaście minut. Nie tracił
nadziei, że jego wołanie zwróci czyjąś uwagę i pojawi się ktoś, kto go uratuje.

Kiedy jednak jego nadzieje się ziściły, mały android pożałował, że w ogóle

używał obwodów głosowych.

W pobliżu przemykało wielkie stado trajkoczących wełnolamandrów,

przeskakując z jednego konaru na drugi i czepiając się gałęzi. Te żyjące na drzewach

Spadkobiercy Mocy

94

stworzenia, hałaśliwe i nieprawdopodobnie zręczne, potrafiły równie zwinnie
wdrapywać się na grube konary i cienkie gałęzie, nie tracąc równowagi. W tej chwili
sprawiały wrażenie zajętych rozstrzyganiem sporu, które z nich głośnym wyciem
bardziej zmąci ciszę nadchodzącej nocy.

Mimo hałasu i jazgotu, stworzenia usłyszały wołanie Em Teedee o ratunek.
Chociaż baza danych małego androida zawierała niezbyt dużo informacji, Em

Teedee wiedział, że wełnolamandry są stworzeniami towarzyskimi i ciekawskimi.
Kiedy usłyszały jego głos, natychmiast podjęły poszukiwania. Dysponując bystrym
wzrokiem, już po kilku sekundach dostrzegły obudowę androida, błyszczącą w
mrokach dżungli. Całe stado jaskrawo ubarwionych, włochatych stworzeń rzuciło się w
jego stronę.

- Och, nie! - zawołał Em Teedee. - Tylko nie wy. Proszę... Liczyłem na to, że

znajdzie mnie kto inny.

Z szelestem lisa i trzaskiem łamanych gałązek wełnolamandry otoczyły małego

androida. Zwierzęta szwargotały między sobą i jeżyły jaskrawopurpurową sierść,
częściowo ze strachu. a częściowo z podniecenia.

- Idźcie sobie! Sio! - odezwał się Em Teedee.
Wełnolamandry zareagowały przeciągłym wrzaskiem, oznajmiając odkrycie

czegoś nieznanego. Jakiś wielki samice wyciągnął łapę i wyłuskał androida z gąszczu
łodyg dzikiej winorośli.

- Odłóż mnie - rozkazał Em Teedee. - Nalegam, żebyś natychmiast zostawił mnie

w spokoju.

Wielki samiec rzucił androida swojej towarzyszce, która zręcznie pochwyciła

srebrzysty przedmiot i zaczęła obracać w palcach, podziwiając błyszczące kręgi. Po
chwili dźgnęła brudnym palcem jeden ze złocistych okrągłych czujników optycznych.

- Au! To jest moje oko! Wyjmij z niego ten brudny paluch! A teraz trzymasz mnie

do góry nogami… Odwróć mnie! Odłóż na poprzednie miejsce!

Samica potrząsnęła androidem, a potem zaczęła uderzać nim o drugą dłoń, chcąc

przekonać się, czy nie wydobędzie ze środka innych dźwięków. Kiedy jednak skoczyła
na grubą gałąź i zamachnęła się, chcąc rozbić przedmiot o konar, jak zapewne
postąpiłaby z dojrzałym owocem czy orzechem, Em Teedee włączył zasilanie
automatycznych alarmowych syren. Rozległo się wycie, piskliwe i głośne skrzeczenie.
tak bolesne dla organów słuchu, że przerażona samica wypuściła androida. Em Teedee
obił się o jakiś konar, porośnięty dużymi liśćmi, ale potem znów zaczepił się o gałęzie i
niepewny dalszego losu, znieruchomiał.

- Pomocy! - pisnął cicho.
Jeden z mniejszych wełnolamandrów pospieszył ku niemu, pochwycił i uwolnił z

rozwidlenia gałęzi i wydając radosne piski, miody osobnik pognał dalej, skacząc po
najniższych konarach. Trzymał swoje trofeum, jak mógł najwyżej, chociaż Em Teedee
nie przestawał wołać o ratunek. Inne młode wełnolamadry, które rzuciły się nw pościg,
starały się wyrwać skarb z łapy współplemieńca.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

95

Android-tłumacz czuł, że ogarnia go taka panika, iż nie potrafi trzeźwo myśleć. W

obawie, by nie przegrzać obwodów logicznych, postanowił się wyłączyć. Nie chciał
wiedzieć, co stanie się później.

Włączył się ponownie dopiero w środku nocy i przekonał, że niczego nie widzi.

Jego czujniki optyczne były przysłonięte gęstą sierścią.

Wyczuwał jednak delikatny ruch... słyszał także odgłosy posapywania i chrapania.

W pewnej chwili miody wełnolamander poruszył się niespokojnie we śnie. Zmienił
położenie ciała, a wówczas Em Teedee mógł się zorientować, że stworzenie śpi,
skulone w rozwidleniu gałęzi drzewa, i zazdrośnie tuli nową zabawkę do włochatego
torsu.

Z pobliskich konarów dobiegały miarowe westchnienia i pochrapywania innych

członków wielkiej rodziny, także śpiących na drzewie. Em Teedee chciał w pierwszej
chwili znów zawołać pomocy. Liczył na to, że ktoś jednak usłyszy go i przybiegnie na
ratunek.

Stwierdził jednak, że hałaśliwe wełnolamandry smacznie śpią, i postanowił nie

zakłócać panującej ciszy. Spodziewał się, że następnego dnia jego los może się
odmienić. Miał nadzieje, że na lepsze.


Spadkobiercy Mocy

96

R O Z D Z I A Ł

16

Noc ciągnęła się całą wieczność, ale w końcu nastał poranek. Od razu się

ociepliło, gdyż zza kuli Yavina, spowitej porannymi mgłami, ukazało się oślepiająco
jasne słońce. Stworzenia żyjące w dżungli obudziły się i napełniły gęstwinę nowymi
dźwiękami. Powietrze ogrzewało się bardzo szybko, ciężkie od wilgotnych mgieł,
zalegających przez całą noc w zagłębieniach gruntu.

Jacen i Jaina niemal nie zmrużyli oczu, przez cały czas mając przeguby związane

purpurowymi elastycznymi łodygami. Jacen bardzo żałował, że częściej nie ćwiczył
posługiwania się Mocą. Nie opanował precyzyjnej delikatnej techniki, która
pozwoliłaby mu za pomocą myśli rozluźnić, a potem rozwiązać pęta.

Kiedy rozjaśniło się na tyle, że można było zacząć pracę, z jamy we wnętrzu pnia

wielkiego drzewa wyłonił się Qorl i trącił bliźnięta, by się obudziły. Pozwolił, żeby
każde wypiło kilka łyków czystej wody z czerpaka, który zanurzył w strumieniu, po
czym wyjął długi kamienny nóż i przeciął pędy winorośli, krepujące ich nadgarstki.

Jacen zaczął przebierać palcami, chcąc pobudzić krew do krążenia, a później

potrząsnął rękami. Podlił w dłoniach mrowienie, coraz słabsze w miarę, jak nerwy
budziły się do życia.

Imperialny żołnierz wyciągnął blaster i wymownym gestem rozkazał bliźniętom,

aby ruszyły.

- Z powrotem do mojego myśliwca - oświadczył. - Wracacie do pracy.
Jacen i Jaina poczłapali wąską ścieżką przez dżunglę, potykając się czasem o

korzenie i pędy winorośli. Pilot szedł o kilka kroków za nimi, nie przestając mierzyć z
blastera w ich plecy. Dotarli w ten sposób do miejsca katastrofy i ujrzeli na polanie
kadłub myśliwca, połyskujący w świetle wczesnego poranka. Czując w żołądku dziwny
ciężar, Jacen zauważył ciemne, wypalone plamy w gąszczu krzaków, w miejscach,
gdzie trafiły blasterowe błyskawice, kiedy Qorl strzelał do Tenel Ka i Lowiego.

- Wiem, że prawie skończyliście - oświadczył imperialny pilot. - Przez wiele dni

obserwowałem was, ukryty w gąszczu zarośli. Pozostałe naprawy wykonacie jeszcze
dzisiaj.

Jaina zamrugała powiekami bursztynowopiwnych oczu i zerknęła spode łba na

Qorla.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

97

- Nie jesteśmy w stanie pracować tak szybko, zwłaszcza teraz, kiedy nie mamy

nikogo do pomocy - odparła. - Ten wrak spoczywa tu od ponad dwudziestu lat. Nie
skończyliśmy usuwać śmieci z dysz silników napędu podświetlnego. Musimy także
zmienić okablowanie przetworników mocy...

Jacen przyglądał się twarzy siostry i po jej minie zorientował się, że nie mówi

prawdy.

- Trzeba zainstalować nowe cyberbezpieczniki - ciągnęła tymczasem Jaina. -

Przewody wymienników powietrza są zatkane i wymagają...

Qorl uniósł nieco wyżej lufę blastera, ale nie zmienił intonacji głosu.
- Dzisiaj - powtórzył z naciskiem. - Skończycie naprawiać wszystko dzisiaj.
- Och, blasterowe błyskawice. Myślę, Jaino, że on nie żartuje odezwał się Jacen. -

Pokaż mi, co mógłbym zrobić, by ci pomóc.

Jaina westchnęła.
- No, dobrze. Przynieś skrzynkę z narzędziami; tę samą, o którą się przewróciłeś.

Wyjmij z niej klucz hydrauliczny. Ja skorzystam z uniwersalnego zestawu, by dokonać
kilku kalibracji w mechanizmach napędowych.

Qorl usiadł na dużym porośniętym mchami kamieniu i posługując się zdrową

ręką, strącił kilka pełznących po jego nogach liszek. Później się wyprostował,
skamieniał jak android-strażnik i tylko się przyglądał, jak bliźnięta pracują. Jacen
usiłował ignorować i samego mężczyznę, i jego blaster. Wokół twarzy chłopca roiły się
chmary komarów i dokuczliwych muszek, zwabionych wonią potu, dolatującą z jego
rozczochranych włosów. Jaina dostała się do wnętrza kadłuba i zaczęła coś naprawiać
w przedziale silników. Jacen podawał jej narzędzia, starając się jak najszybciej
wyszukiwać te, których potrzebowała.

Czuł, że jego siostra staje się coraz bardziej rozdrażniona i zdenerwowana faktem,

iż nie może wymyślić żadnego planu. Jacen wiedział, co prawda, że oboje mogliby
dokonać sabotażu podczas naprawy jakiegoś mechanizmu. Qorl zorientowałby się
jednak niemal natychmiast, co zrobili, i pewnie chciałby się później zemścić. Nie mogli
pozwolić sobie na takie ryzyko.

Chłopiec teraz żałował, że jego siostra, ogarnięta podnieceniem, zainstalowała

jednostkę napędu nadświetlnego, którą otrzymała w prezencie od ojca. Ubolewał nad
tym, że pracowali tak ciężko i tyle zrobili w ciągu krótkiego czasu. Teraz było już za
późno.

Jacen otarł wierzchem dłoni spocone czoło, nie chcąc, żeby kłujące krople potu

spływały do jego oczu. Usłyszał w żołądku burczenie. Odwrócił się w stronę pilota
myśliwca typu TIE, nadal siedzącego nieruchomo na kawałku skały i bez przerwy
mierzącego z blastera. Pomyślał, że to wszystko zaczyna go już męczyć.

- Proszę posłuchać, panie Qorl - powiedział, świadomie używając rzeczywistego

nazwiska pilota. - Czy nie moglibyśmy dostać trochę wody do picia i owoców,
żebyśmy się posilili? Jesteśmy głodni. Jeżeli coś zjemy, będziemy pracowali szybciej i
wydajniej.

Spadkobiercy Mocy

98

Qorl kiwnął lekko głową i zaczął wstawać z kamienia. Nagle jednak

znieruchomiał, zawahał się, po czym znów usiadł, tak samo wyprostowany jak
poprzednio.

- Dostaniecie jedzenie i wodę, kiedy skończycie z naprawami.
- Co takiego? - zapytał Jacen, nie wierząc własnym uszom. - To zajmie cały dzień!
- A zatem będziecie pracowali głodni i spragnieni - oświadczył Qorl. Pilot

myśliwca typu TIE sprawiał wrażenie zdenerwowanego, jakby zaczynał się
niecierpliwić. - Gracie na zwłokę. Pracujcie dalej.

Jacen uświadomił sobie, że Qorl może się martwić faktem, iż Tenel Ka czy Lowie

powrócili do akademii Jedi i wezwali pomoc. Co prawda bliźnięta przebywały daleko
od wielkiej świątyni, oddzielone wieloma kilometrami zdradliwej dżungli... ale zawsze
istniała taka szansa.

Jaina skończyła ustawiać położenie pokrętła zaworu regulatora systemu

doprowadzającego chłodziwo. Przekręciła gałkę i słuchała, jak przewody wypełniają się
superchłodnym ciekłym gazem. Obserwowała pojawiające się na odsłoniętych
metalowych powierzchniach pierwsze kryształki szronu. Cofnęła się o krok i potarła
policzek ubrudzoną smarami dłonią, zostawiając ciemną smugę pod
bursztynowopiwnym okiem.

- Panie Qorl? - zapytała. - Z kim będzie pan chciał się zobaczyć po powrocie?
- Zamelduję się odpowiednim przełożonym - odparł pilot.
- Powróci pan do domu? - nalegała dziewczyna. - Ma pan jakąś rodzinę?
- Moją rodziną jest Imperium - padła szybka, dobrze wyuczona odpowiedź.
- Ale czy ma pan kogoś, kto pana kocha? - zapytała Jaina.
Qorl wahał się tylko przez ułamek sekundy, a potem znów wykonał znaczący gest

lufą staromodnego blastera.

- Wracać do pracy - warknął.
Dziewczyna westchnęła i gestem poprosiła brata, by jej pomógł.
- Chodź, Jacenie - powiedziała. - Weź te trzy pakiety i pojemnik ze szczeliwem do

powłok metalowych. Musimy jeszcze załatać te otwory w poszyciu kadłuba. -
Wskazała trzy okrągłe, osmalone otwory w metalowych płytach poszycia; uszkodzenia,
sprawcą których był sam Qorl, kiedy strzelał poprzedniego dnia do bliźniąt.

Ująwszy gumowy młotek, Jaina zaczęła uderzać od wewnątrz we wgięte płyty,

starając się nadać im poprzedni kształt. Tymczasem jej brat szperał w skrzynce z
narzędziami, szukając pojemnika ze szczeliwem. Pojemnik zawierał specjalną pastę,
która po naniesieniu na powierzchnię pokrywała ją równomierną warstwą, po czym
zastygała. Gładka powierzchnia miała często większą wytrzymałość niż oryginalny
stop, z którego wykonano poszycie. Jacen przyłożył pierwszy pakiet i pokrył go
warstwą szczeliwa, po czym przyglądał się, jak pasta, sycząc i parując, pokrywa
osmalone miejsce. Jaina uszczelniła w taki sam sposób drugi otwór.

Trzeci znajdował się w górnej części pokrywy luku towarowego, w pobliżu

przezroczystej transpastalowej kopuły, chroniącej kabinę pilota. Chłopiec ujął ostatni
pakiet i wspiął się na wierzchołek małego statku. Rozdarł opakowanie, przyłożył łatę i
czekał, aż uszczelniająca pasta dokona reszty dzieła.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

99

Obserwując, jak półpłynna substancja zastyga na powierzchni, Jacen słyszał

odgłosy poruszających się w pobliżu małych zwierząt. W pewnej chwili zwrócił uwagę
na jedno, szeleszczące jakby trochę bliżej niż inne. Pochylił się, zajrzał do kabiny i
zauważył, że we wnętrzu luku towarowego coś się porusza. Coś przezroczystego,
ledwo widocznego... Chłopiec poczuł, że jego serce skoczyło do gardła. Wsunął się do
kabiny, sięgnął w głąb luku i próbował pochwycić stworzenie. Poczuł przypływ
nadziei.

- Chłopcze, wyłaź stamtąd! - wrzasnął nagle Qorl. - Wracaj tam, gdzie będę mógł

mieć ciebie na oku!

Z trudem oddychając i słysząc głośne uderzenia serca, Jacen podciągnął się i

wyszedł z kabiny. Zeskoczył na ziemię, a potem wyciągnął ręce na boki w ten sposób,
żeby pilot myśliwca typu TIE mógł je widzieć.

Podniecona i zaniepokojona Jaina pochyliła się w stronę brata i szepnęła:
- Co robiłeś w kabinie? Po co tam wskakiwałeś? Chłopiec wyszczerzył zęby, ale

natychmiast przybrał poprzedni, poważny wyraz twarzy, zanim Qorl zdążył zauważyć
jego uśmiech.

- Po coś, co może nas ocalić.
- Koniec rozmów! - warknął Qorl - Wracać do pracy!
- Pracujemy tak szybko, jak możemy - zauważyła Jaina.
- Nie dość szybko! - odezwał się pilot. - A może potrzebujesz czegoś na zachętę?

Jeżeli nie potrafisz się pospieszyć, może powinienem zastrzelić twojego brata?
Będziesz musiała wówczas dokończyć napraw sama.

Bliźnięta popatrzyły na żołnierza imperium z nieskrywanym przerażeniem.
- Panie Qorl, chyba nie zrobiłby pan tego - rzekła dziewczyna.
- Przeszedłem odpowiednie przeszkolenie w imperialnej akademii - odparł Qorl. -

Zrobię wszystko, co okaże się konieczne.

Jacen przełknął ślinę. Wiedział, że imperialny pilot mówi prawdę.
- Tak. założę się, że zrobisz - mruknął.
Jaina westchnęła, po czym rzuciła hydrauliczny klucz obok stosu innych narzędzi,

rozsypanych na murawie. Na jej twarzy malowało się obrzydzenie. Chcąc usunąć z
zabrudzonych dłoni resztki smaru i kurzu, otarła je o nogawki kombinezonu.

- To w tej chwili i tak nie ma znaczenia powiedziała. - Skończyliśmy. Zrobiliśmy

wszystko, co było w naszej mocy. Pański myśliwiec jest gotów do startu.


Spadkobiercy Mocy

100

R O Z D Z I A Ł

17

We wnętrzu wielkiej świątyni, oświetlonym blaskiem pochodni, Lowbacca raz po

raz głośno ryczał, dając upust przerażeniu i rozpaczy. Chcąc podkreślić grozę sytuacji,
wymachiwał drugimi, owłosionymi rękami. Nie wiedział, co ma zrobić, żeby inni go
zrozumieli. Myślał jedynie o tym, że powinien ostrzec pozostałych uczniów przed
pilotem myśliwca TIE. Musi pomóc Jacenowi i Jainie i odnaleźć Tenel Ka.

Tionna i pozostali uczniowie Jedi, zgromadzeni wokół nauczycielki, z każdą

chwilą byli coraz bardziej poruszeni. Nikt nie potrafił mówić jeżykiem Wookiech.

- Lowbacco, nie rozumiemy cię - mówiła Tionna. - Gdzie jest twój android-

tłumacz?

Lowie znów poklepał się po udzie i warknął, jakby pragnął podkreślić, że i on się

tym niepokoi. Nigdy nie przypuściłby, że będzie taki rozdrażniony stratą trajkoczącego
urządzenia.

- Gdzie są Jacen, Jaina i Tenel Ka? -- nalegała Tionna. - Czy nic im się nie stało?
Lowbacca znów zaryczał i wskazał gęstwinę dżungli, wyobrażając sobie, że ten

gest wystarczy za wszystkie słowa.

- Czy wydarzył się wypadek? Czy są ranni? - pytała Tionna. Jej perłowe, szeroko

otwarte oczy wpatrywały się w twarz Wookiego, a delikatne, srebrzystosiwe włosy
poruszały się wokół jej głowy jak żywe. Objęła szczupłymi, delikatnymi palcami
owłosioną rękę Lowiego.

Kiedy śpiewała ballady uczniom, zgromadzonym w wielkiej audiencyjnej

komnacie, jej głos był delikatny, aksamitny. Teraz jednak jej słowa przecinały
powietrze jak szlachetny kryształ, z siłą charakterystyczną dla prawdziwej Jedi.

Lowbacca usiłował się skupić, by pomyśleć, jak wszystko wytłumaczyć, ale

narastająca frustracja sprawiła, że nie potrafił zebrać myśli. Nie znał słów, które byłyby
zrozumiałe dla pozostałych. To prawda, mógł pokazywać gąszcz zarośli w dżungli... ale
jak miał opisać myśliwiec typu TIE, który uległ katastrofie? Jak miał wytłumaczyć, że
imperialny pilot przeżył, a bliźnięta są teraz jego więźniami?

Jego młodzi przyjaciele postanowili utrzymywać w absolutnej tajemnicy nie tylko

fakt znalezienia wraku statku, ale także decyzję o jego naprawie. Jaina chciała, żeby
naprawiony statek stał się niespodzianką, którą mogłaby pokazać innym uczniom.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

101
Teraz jednak fakt, że nikomu nie powiedzieli ani słowa, działał na niekorzyść bliźniąt.
Nikt nawet się nie domyślał, co mówi Lowbacca; nikt nie wiedział niczego na temat
katastrofy.

Młody Wookie nie miał także pojęcia, co się stało z Tenel Ka. Czy została zabita,

czy może udało się jej uciec? A może w tej chwili błąkała się po dżungli, narażona na
ataki drapieżników? Lowbacca jęknął, nie potrafiąc opanować przerażenia na myśl o
tym, że dziewczynie mogło stać się coś złego.

Czując, że za chwilę wybuchnie, Lowie opowiedział jeszcze raz całą historię, nie

skąpiąc gardłowych warknięć i pomruków, charakterystycznych dla mowy Wookiech.
Wszyscy uczniowie, nie mogąc zrozumieć ani słowa, patrzyli na niego z coraz
większym niepokojem. W końcu, poddając się frustracji, Lowie wstał, uderzył pięścią
w kamienną ścianę, po czym przecisnął się obok Tionny, rozepchnął uczniów Jedi i jak
pocisk wypadł za drzwi, w chłodny cień korytarzy świątyni.

- Dokąd biegniesz, Lowbacco? - zapytała za nim Tionna, ale młody Wookie nie

odpowiedział.

Chociaż zmęczenie jeszcze nie ustąpiło, pozostali uczniowie nie mogli go

dogonić. Nieznacznie utykając, Lowbacca coraz szybciej przebierał długimi, silnie
umięśnionymi nogami. Biegł krętymi korytarzami starożytnej kamiennej budowli.
Niemal bez tchu dotarł do komnaty, która pełniła funkcję ośrodka dowodzenia w
czasach, kiedy świątynia była bazą Rebeliantów. Luke Skywalker zamienił
pomieszczenie w ośrodek łączności żeby utrzymywać kontakty z resztą Nowej
Republiki.

Lowie wiedział, że jego wuj Chewbacca przebywa nadal w systemie Yavina.

Zapewne znajduje się teraz gdzieś w pobliżu gazowego giganta, w orbitalnej stacji
wydobywczej, zajęty polowaniem na klejnoty corusca. Gdyby Lowbacca mógł
nawiązać łączność z „Sokołem Tysiąclecia”, porozmawiałby z wujem, a ten wyjaśniłby,
co się stało. Chewbacca i ojciec bliźniąt. Han Solo, z pewnością będą wiedzieli, co
robić.

Wydał głębokie, pełne ulgi, westchnienie, po czym opadł na fotel stojący przed

konsoletą. Na stanowisku łączności zobaczył jedyne urządzenia, które wydawały mu
się w tej chwili znajome: komputery i aparaty elektroniczne. Dobrze wiedział, jak się z
nimi porozumieć.

Zaczął przebierać palcami po klawiaturach, szybko i zdecydowanie, przyciskając

właściwe w odpowiedniej kolejności. Do chwili, kiedy do komnaty wpadła Tionna w
towarzystwie uczniów Jedi, zdążył nawiązać łączność z „Sokołem Tysiąclecia”.

Nauczycielka Jedi natychmiast zrozumiała, co zamierza zrobić, i kiwnęła głową.
- Doskonały pomysł, Lowbacco - rzekła.
Czekała obok fotela, aż w odbiorniku komunikatora odezwał się zaspany głos

Hana Solo.

- Ta-a, tu Solo. Kto mówi? Luke? Czy to akademia Jedi?
Lowbacca zabeczał do mikrofonu jak owca, licząc na to, że pilot-człowiek go

zrozumie.

Zanim zdążył powiedzie coś więcej, do mikrofonu pochyliła się Tionna.

Spadkobiercy Mocy

102

- Generale Solo, wydarzyło się coś dziwnego - powiedziała. - Bliźnięta i Tenel Ka

zniknęli, a Lowbacca usiłuje powiedzieć nam, co się stało. Niestety, zgubił gdzieś
androida-tłumacza, a my nie rozumiemy tego, co mówi.

Z głośnym rykiem świadczącym o zdumieniu, do rozmowy przyłączył się

Chewbacca. Zachwycony Lowie jeszcze raz opowiedział całą historię, tak szybko i
zwięźle, jak potrafił. Kiedy skończył, rozwścieczony Chewbacca ryknął, ale Han
wtrącił się, chcąc go uspokoić.

- Teraz bądź cicho, chłopie - powiedział. - Usłyszałem prawie wszystko, ale nadal

paru szczegółów nie rozumiem. Twój siostrzeniec mówił coś o myśliwcu typu TIE,
który uległ katastrofie, i imperialnym żołnierzu, który trzyma moje dzieci jako
zakładników?

Obaj Wookie głośno zaryczeli na znak potwierdzenia.
- W porządku, bez nas niczego nie róbcie. Już lecimy! - polecił Han. - Za kilka

sekund odłączamy się od stacji Calrissiana. I tak zresztą mieliśmy zaraz wystartować.
„Sokół Tysiąclecia” przyleci do was za mniej więcej dwie godziny... to będzie
przedpołudnie waszego czasu, jak sądzę. Trzymajcie się i bądźcie gotowi pomóc mi,
kiedy stanę do walki o życie dzieci.

Lowbacca i Chewbacca ponownie zaryczeli, wyrażając zgodę. Tionna spojrzała na

młodego Wookiego, nie kryjąc zdumienia.

- Myśliwiec typu TIE? - zapytała. - Imperialny pilot na Yavinie Cztery? Szybko,

musimy przygotować się do obrony, na wypadek, gdyby chciał nas zaatakować!


„Sokół Tysiąclecia” przeciął ciemnobłękitne niebo i z oślepiająco białym

błyskiem wydobywającym się z dysz silników napędu podświetlnego skierował się ku
starożytnym kamiennym budowlom Massassów. Lowie stał przed wielką świątynią na
środku polany, pełniącej funkcję lądowiska, i niecierpliwie czekał na przylot wuja.
Ujrzawszy nadlatujący statek, zaczął energicznie machać długimi, owłosionymi rękami.

Z każdą minutą coraz bardziej się ocieplało. Dwie godziny, jakie zajęło

frachtowcowi opuszczenie stacji na orbicie gazowego giganta i dotarcie na porośnięty
dżunglą księżyc, wydały się Lowiemu najdłuższym okresem w jego życiu.

Kiedy frachtowiec osiadał na polanie z cichym sykiem zamierających repulsorów,

Lowbacca wycofał się nieco dalej, w cień, rzucany przez świątynię. Łapy ładownika
wysunęły się i znieruchomiały, a po chwili jak ogromny jęzor opadła rampa statku.

U jej szczytu ukazał się Chewbacca. Pochylił owłosiona głowę, by nie uderzyć mą

o kadłub. Zbiegł po rampie, głośno tupiąc nogami, i skierował się ku świątyni. Lowie
wybiegł mu na spotkanie, nadal lekko utykając. Po chwili do obu Wookiech dołączył
Han Solo. Jeszcze w biegu wyciągnął i odbezpieczył blaster.

- Gotowi spieszyć dzieciakom na ratunek? Idziemy! - powiedział. Ze świątyni

wybiegła Tionna w towarzystwie kilkorga uczniów Jedi. Han spojrzał na nich, ale nie
znalazł tego, którego szukał. - A gdzie Luke? - zapytał. - Jeszcze nie powrócił?

- Mistrza Skywalkera nie ma - odparła Tionna. - Musimy bronić się sami.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

103

- Pomyślimy i o tym - uspokoił ją Han. - Lando zaopatrzył nas w dodatkową broń,

a moje pokładowe laserowe działka aż tryskają energią. Lowie, czy możesz pokazać
nam, gdzie to wszystko się wydarzyło?

Lowbacca kiwnął włochatą głową.
- Jeżeli w okolicy są jeszcze jakieś inne myśliwce TIE, najważniejsza jest obrona

akademii Jedi, Tionno - rzekł Han. - Właśnie ona będzie najbardziej oczywistym celem.
Imperium nie jest zachwycone, że Nowa Republika szkoli zastępy młodych rycerzy
Jedi.

- Pozostaniemy tu, żeby bronić akademii, generale Solo - obiecała Tionna. - Niech

pan leci i odnajdzie dzieci.

- No, dobrze. Lowie - powiedział Han. - Ruszamy! Nie mamy ani chwili do

stracenia!


Spadkobiercy Mocy

104

R O Z D Z I A Ł

18

Kiedy myśliwiec typu TIE obudził się do życia, ryk jego bliźniaczych silników

jonowych rozdarł głęboką ciszę wczesnego przedpołudnia. Przerażone ptaki
zaskrzeczały, poderwały się z niższych gałęzi drzew w dżungli i przeleciały na wyższe.
Kadłub imperialnej maszyny otoczył się chmurą pyłu i pokruszonych zeschłych liści.

Zamknięty w kabinie pilota Qorl delikatnie, niemal pieszczotliwie manewrował

dźwignią przepustnicy, jakby trzymał w palcach żywe stworzenie. Z częściowo
zatkanych rur wydechowych, usytuowanych w tylnej części kadłuba jednomiejscowego
myśliwca, wystrzeliły kłęby cuchnącego ciemnobrunatnego dymu. Imperialna maszyna
zadrżała, gotowa do startu po bardzo długim okresie bezczynności.

Pilot wyskoczył z kabiny, trzymając poobijany czarny hełm w sprawnej dłoni.

Rury maski tlenowej, odłączone od pustych butli, kołysały się przy każdym kroku
mężczyzny. Chociaż ochronne gogle były teraz porysowane i matowe, pilot niósł hełm
z prawdziwą dumą, jakby trzymał drogocenny klejnot.

Qorl był gotów powrócić do służby.
- Systemy napędowe sprawdzone - oznajmił. - Dysponuję jednostką napędu nad

świetlnego, którą zainstalowaliście, a zatem będę mógł przemierzać galaktykę wydłuż i
wszerz, żeby dotrzeć do światów, wciąż lojalnych wobec Imperium. Poprzednio mój
myśliwiec miał zbyt mały zasięg i nie mógłbym polecieć nim tak daleko.

- Doskonale się spisałaś, Jaino - mruknął Jacen, ale natychmiast zamilkł, kiedy

siostra wymierzyła mu kuksańca pod żebro.

- Co pan teraz z nami zrobi, panie Qorl? - zapytała Jaina. - Czy musi pan stąd

odlatywać? Nie stałoby się przecież nic złego, gdyby po prostu powrócił pan razem z
nami do akademii Jedi. Wojna się już skończyła.

- Poddanie się oznacza zdradę! - krzyknął Qorl, wkładając w ten okrzyk więcej

uczucia niż kiedykolwiek przedtem. Ręka pilota zadrżała, kiedy uniósł nieco lufę
blastera, którego przez cały czas nie wypuszczał z dłoni. Nie jesteście mi dłużej
potrzebni oświadczył, a w jego głosie zabrzmiała wyraźna groźba.

Jacena ogarnęło przerażenie. Chłopiec czuł, że jego żołądek skoczył do gardła.

Jaina miała nadzieję, że myśliwiec typu TIE będzie jej osobistym statkiem. Chciała
latać nim po okolicy, podobnie jak Lowbacca wyprawiał się na wycieczki swoim

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

105
wyremontowanym gwiezdnym skoczkiem. Mała maszyna mogła jednak pomieścić
tylko jedną osobę: pilota. Qorl, nawet gdyby chciał, nie mógłby zabrać ich jako
zakładników. Czy pozbędzie się jedynych świadków swojej obecności na Yaninie
Cztery? Czy zechce usunąć przeszkodę na drodze powrotnej do Imperium? Czy
zachowa się jak bezduszny, doskonale wyćwiczony imperialny żołnierz? Czy zastrzeli
bliźnięta z zimną krwią, a potem odleci, żeby wrócić do domu?

Jacen rozpaczliwie wysyłał kojące myśli. Chciał uśmierzyć gniew Qorla,

podobnie jak często uspokajał kryształowego węża. Stwierdził jednak, że jego myśli nie
mogą się przedrzeć przez barierę w umyśle pilota, wzniesiona zapewne podczas
szkolenia w imperialnej akademii. Myśli Qorla biegły wciąż tymi samymi głębokimi
koleinami.

Pilot myśliwca typu TIE spojrzał w bok, a wyraz jego twarzy jakby trochę

złagodniał. Jacen nie potrafiłby powiedzieć, czy jest to wynik oddziaływania Mocy na
jego umysł, czy też może imperialny żołnierz zaczął myśleć po prostu o czymś innym.

- A więc, co pan teraz z nami zrobi? - zapytał niespokojnie chłopiec.
Qorl odwrócił wychudzoną twarz i ponownie popatrzył na bliźnięta. Wyglądał

staro, jakby opuściły go siły.

- Oboje bardzo mi pomogliście. Byliście jedynymi... istotami ludzkimi, jakie

spotkałem w ciągu wielu lat życia na wygnaniu. Zostawię was w dżungli.

- Chce pan nas tu... zostawić? - zapytała Jaina, nie mogąc uwierzyć własnym

uszom. Tym razem Jacen szturchnął ją pod żebro. Jemu także nie podobał się pomysł
spędzenia jakiegoś czasu z daleka od innych ludzi, ale przychodziły mu do głowy inne,
mniej pociągające rozwiązania.

- Przeżyjecie, jeżeli się wykażecie pomysłowością i przedsiębiorczością - ciągnął

Qorl. - Wiem, bo sam się wykazałem. Może w końcu ktoś was znajdzie. Waszą
najpotężniejszą bronią będzie nadzieja. Możliwe, że dotarcie do domu nie zajmie wam
aż dwudziestu lat.

Przez chwilę o czymś rozmyślał, nie wypuszczając ciemnego hełmu z dłoni. Za

jego plecami myśliwiec typu TIE cicho mruczał, jakby nie mógł się doczekać, kiedy
znów poleci w przestworza.

- Macie szczęście, że jesteście tu względnie bezpieczni - powiedział w końcu. - Ja

powracam do Imperium. Ostatnią czynnością, jaką zakończę pobyt na tym przeklętym
księżycu, będzie zniszczenie bazy Rebeliantów.

- Nie! - krzyknęli równocześnie Jacen i Jaina.
- Teraz znajduje się tam zwykła szkoła - dodał chłopiec. - Już od dawna nie ma

tam wojskowej bazy.

- Proszę, niech pan tego nie robi - błagała Jaina. - Niech pan nie niszczy akademii

Jedi.

Qorl sprawiał wrażenie, jakby ich nie usłyszał. Starannie włożył na głowę stary

zniszczony hełm i nasunął osłonę przeciwodblaskową.

- Niech pan zaczeka! - krzyknęła Jaina, błagalnie spoglądając na pilota. -

Świątynia jest zupełnie bezbronna!

Spadkobiercy Mocy

106

Uwolniła myśli i starała się dosięgnąć umysłu pilota, ale mężczyzna wymierzył w

nią lufę blastera i cofnął się ku myśliwcowi.

Później wspiął się do kabiny i opadł na siedzenie starego zniszczonego fotela,

umieszczonego przed pulpitem z przyrządami kontrolnymi i dźwigniami. Zamknął
osłonę kabiny i uszczelnił wnętrze. Bliźnięta podbiegły do kadłuba i zaczęły uderzać
pięściami w metalowe płyty.

Ryk silników przybrał na sile. Z dysz wylotowych repulsorów wydostał się

strumień powietrza, posyłając we wszystkie strony zeschłe liście, gałązki, a nawet małe
kamyki.

Myśliwiec typu TIE zamruczał, oderwał się od zagłębienia w gruncie, w którym

spoczywał, i zaczął się unosić.

Jaina po raz ostatni usiłowała chwycić płytę kadłuba, ale jej palce ześlizgnęły się

po gładkiej powierzchni. Słysząc, że ryk silników staje się coraz głośniejszy, Jacen
odciągnął siostrę na skraj polany. Rozległo się skrzeczenie gazów wydechowych
myśliwca, przeciskających się przez dysze systemu chłodzenia.

Bliźnięta wycofały się pod osłonę jednego z gigantycznych drzew Massassów.

Zostały bezbronne i same, zagubione w sercu dżungli.

Myśliwiec typu TIE, który przez ponad dwadzieścia lat uszkodzony i starannie

ukryty spoczywał w gęstej dżungli Yavina Cztery, w końcu wzniósł się znów w
powietrze. Z dysz wylotowych bliźniaczych silników jonowych wydobył się
charakterystyczny jęk, który wzbudzał kiedyś taką trwogę w sercach wielu pilotów
rebelianckich maszyn.

Tymczasem myśliwiec, pilotowany przez Qorla, wzbił się nad korony drzew,

przez chwilę wisiał nieruchomo, po czym nabrał prędkości i poszybował nad dżunglą,
kierując się ku akademii Jedi.


background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

107

R O Z D Z I A Ł

19

Tenel Ka, ogarnięta mrokami nocy, przedzierała się przez gęstwinę splątanych

pędów dzikich winorośli i gałęzi kolczastych krzewów, licząc na to, że latające gady
stracą orientację w takim gąszczu. Oddychała z wysiłkiem, powietrze rozsadzało jej
płuca, ale dzielna dziewczyna ani razu nie krzyknęła.

Wciąż jednak słyszała łopot potężnych, podobnych do skórzanych skrzydeł, gdy

stworzenia krążące nad jej głową nurkowały, chcąc rozerwać ją ostrymi szponami.
Ochrypłe skrzeczenie, wydobywające się z obu paskudnych pysków, sprawiało, że
krew dziewczyny zdawała się krzepnąć. Tenel Ka słyszała kiedyś, że przed wielu laty
jedna z takich straszliwych bestii omal nie zraniła mistrza Skywalkera. Zastanawiała
się, jakim cudem potwory radzą sobie z lataniem pośród takich gąszczów. Dlaczego nie
mogła im uciec?

W krzakach obok niej coś nagle zaszeleściło i zasyczało, po czym prężny ogon,

zakończony jadowitym kolcem, chybił o centymetry jej ramię. A zatem jeden z
potworów znalazł się bezpośrednio nad jej głową. Co mogła zrobić?

Przecisnęła się przez szczelinę miedzy dwoma rosnącymi blisko siebie drzewami.

Po chwili usłyszała za plecami stłumiony huk, kiedy jakieś stworzenie zaklinowało się
pomiędzy grubymi pniami. To dobrze - pomyślała Tenel Ka. Wiedziała, że pozostałe
będą musiały ominąć przeszkodę. To powinno dać jej trochę czasu.

Przebiegła przez polanę, kierując się ku ciemniejszemu miejscu po przeciwległej

stronie. Liczyła na to, że zdąży dobiec do następnego gąszczu zarośli, ale nie doceniła
szybkości, z jaką upiorne stworzenia potrafiły omijać przeszkody w mrokach dżungli.
Kiedy jeden z potworów zanurkował, żeby odciąć jej drogę ucieczki, dziewczynę owiał
złowieszczy pęd powietrza, wywołany ruchem jego wielkich skrzydeł.

Raczej wyczuła, niż zobaczyła, wyciągnięte szpony i starała się uskoczyć w bok,

ale poślizgnęła się na gnijących liściach i upadła. Boleśnie uderzyła się o porośnięty
grzybami pień zwalonego drzewa. Zorientowała się, że druga para szponów przecięła
powietrze w miejcu, w którym jeszcze przed chwilą znajdował się jej brzuch. Zadrżała
słysząc, jak z obu paszczy nad jej głową wydobył się przeraźliwy, pełen wściekłości i
frustracji skrzek. W następnej sekundzie z pobliskich krzaków dobiegł ją odgłos darcia
pazurami grubych, splątanych pnączy dzikich winorośli.

Spadkobiercy Mocy

108

Dlaczego nie mogła przypomnieć sobie żadnego sposobu, stosowanego przez

rycerzy Jedi w celu uspokojenia myśli? Przecież teraz najbardziej go potrzebowała.
Powinna była bardziej przykładać się do ćwiczeń. Zamknęła oczy, po czym zaczęła się
skupiać, wysyłać myśli... i w tej samej chwili się przeturlała, kiedy jeden latający
potwór zanurkował, chcąc rozszarpać jej ciało.

Łopot skrzydeł dziesiątków upiornych gadów nad jej głową sprawił, że ocknęła

się z przerażenia i postanowiła działać. Przeturlała się jeszcze raz, po czym na
czworakach przeczołgała w stronę gąszczu niskich kolczastych krzaków, gdzie wstała i
ponownie rzuciła się do ucieczki.

Wytęż zmysły - powiedziała do siebie. - Posłuż się Mocą.
Nagle, jakby coś podpowiedziało jej, co ma robić, zmieniła kierunek biegu. Nie

wiedziała, dlaczego to zrobiła, gdyż w nieprzeniknionych ciemnościach nie miała
nawet pojęcia, dokąd biegnie, ale była przekonana, że podjęła słuszną decyzję. Raz po
raz uskakiwała, unikając wyciągniętych szponów, gotowych pochwycić ją albo zranić.
Uchylała się przed ogonami, zakończonymi kolcami ze śmiercionośnym jadem które ze
świstem przecinały powietrze wokół jej głowy. W końcu dotarła do miejsca, gdzie
potężne drzewa Massassów rosły szczególnie gęsto. Kiedy skrzeczenie
rozwścieczonych skrzydlatych gadów rozdarło panującą ciszę, spomiędzy gałęzi
odpowiedział mu chór gderliwych pisków i wrzasków.

Wełnolamandry... Sądząc po odgłosach, wielkie stado. Tenel Ka prawdopodobnie

zakłóciła ich nocną drzemkę. Może zbiorowy protest tych stworzeń odwróci uwagę
uskrzydlonych gadzin?

Dziewczyna pochyliła się i zanurkowała pod osłonę pni kilku rosnących obok

siebie drzew. Ze zdumieniem stwierdziła, że żaden z potworów nie poleciał za nią.
Słyszała jednak ich wrzaski, gdy krążyły w górze, i straciwszy poprzedni łup z oczu,
zaczęły polować na wełnolamandry. W skrzeczeniu bestii wyczuwało się żądzę mordu,
a wrzaski i piski przerażonych zwierząt, z każdą chwilą coraz bardziej wyzywające i
przeraźliwe, świadczyły o tym, że wysoko, na gałęziach drzew, toczy się prawdziwa
bitwa.

W złocistorudych włosach Tenel Ka było pełno ziaren piasku, gałązek i zeschłych

liści. Dziewczyna potrząsnęła głową i przeczesała włosy palcami, chcąc się pozbyć
śmieci. Była jednak niemal pewna, że gdzieś z góry, oprócz skrzeczeń i wrzasków
walczących zwierząt, dobiegają znajomy, piskliwy, chociaż cichy głosik.

- Och, proszę was, starajcie się uważać chociaż trochę! Moje obwody i elementy

są niesamowicie skomplikowane i pod żadnym pozorem nie powinny...

Zdanie się urwało, po czym uszu dziewczyny dobiegł piskliwy jęk. Po następnych

kilku sekundach Tenel Ka usłyszała odgłos stłumionego uderzenia, z jakim u jej stóp
wylądowało coś twardego.

- Em Teedee, czy to ty? - zapytała.
Pochyliła się i po omacku zaczęła wodzić palcami po ziemi, aż w końcu natrafiła

na znajomą, metalową owalną obudowę.

- Och, panienko Tenel Ka, to naprawdę pani! - zalkał uradowany android. - Jestem

pani dozgonnie wdzięczny za to że mnie pani ocaliła. Nawet nie ma pani pojęcia, przez

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

109
jakie przeszedłem piekło - jęknął. - Poszturchiwanie, poklepywanie, potrząsanie,
rzucanie. A najgorsze ze wszystkiego to okropne...

- Moja noc wcale nie wyglądała lepiej od twojej - przerwała mu nieco oschle

Tenel Ka.

- Niech pani posłucha! - odezwał się nagle Em Teedee. - Och, dzięki niech będą

niebiosom! Te okropne stworzenia się oddalają.

Dziewczyna nie wiedziała, czy małemu androidowi chodzi o wełnolamandry, czy

wielkie latające gady, ale uświadomiła sobie, że naprawdę odgłosy zażartej bitwy z
każdą chwilą dobiegają z coraz większej odległości.

- Powinniśmy natychmiast uciekać, proszę pani - oznajmił Em Teedee.
- Nie możemy - odparła Tenel Ka. - Będziemy musieli poczekać, aż się rozwidni.

Czy nie mógłbyś nas teraz popilnować, a ja w tym czasie trochę się zdrzemnę?

- Jestem zachwycony, mogąc być pani strażnikiem, ale czy naprawdę musimy

spędzać noc w takim miejscu?

- Tak - odparła szorstko dziewczyna, zadowolona, że najgorsze niebezpieczeństwo

minęło. - Muszę poczekać do nadejścia świtu, gdyż wówczas będę mogła wejść na
drzewo i zorientować się, gdzie jesteśmy.

- Aha - odparł Em Teedee. - Ale z jakiegoż to powodu chciałaby pani zrobić coś

takiego?

- Ponieważ zabłądziliśmy w dżungli - burknęła oschle Tenel Ka. I to jest fakt.
- O rety - odezwał się mały android. - Czy to już wszystko, czym się pani martwi?

Dlaczego nie powiedziała mi pani tego wcześniej? Mimo wszystko potrafię przecież
mówić płynnie ponad sześcioma językami, a poza tym zostałem wyposażony we
wszystkie niezbędne czujniki: fotooptyczne, węchowe, kierunkowe, słuchowe...

- Kierunkowe? - przerwała Tenel Ka. - Czy to może oznacza, że wiesz, gdzie

jesteśmy?

- Och, z całą pewnością, proszę pani - odparł Em Teedee. - Czy przed chwilą

właśnie tego nie powiedziałem?

Tenel Ka jęknęła i pokręciła głową.
- No, dobrze, Em Teedee - oświadczyła. - W takim razie prowadź.

Nastrój Tenel Ka wyraźnie się poprawił, zwłaszcza że dwa strumienie światła,

strzelające z oczu Em Teedee, oświetlały okolicę. Chociaż mały android potrafił być
czasami denerwująco gadatliwy, dziewczyna cieszyła się z jego towarzystwa. Em
Teedee sprawiał wrażenie, że naprawdę chce dowiedzieć się o wszystkim, co się stało
od tamtego popołudnia, kiedy pilot myśliwca typu TIE usiłował ich pochwycić. Z
drugiej strony Tenel Ka z ciekawością wysłuchała jego opowieści o rozbiciu się
śmigacza typu T-23 w dżungli i późniejszych przeżyciach małego androida w stadzie
wełnolamandrów. Niepokoiło ją, co mogło się stać z Lowbaccą i bliźniętami.

Przystawali tylko kilka razy, kiedy dziewczyna chciała wypić łyk wody albo

sprawdzić stan opatrunków na kilku niegroźnych ranach. Zanim wyruszyła w drogę,
posłużyła się podręcznym zestawem opatrunkowym, ukrytym w jednej z kieszeni pasa,
i opatrzyła rany od szponów na przedramieniu oraz nieco większe rozcięcie na nodze.

Spadkobiercy Mocy

110

Czuła w nich pieczenie i pulsowanie krwi, ale nie ustawała. Większą cześć drogi
przebiegła, a kiedy się męczyła i chciała odpocząć, zwalniała do szybkiego marszu.

W końcu przedarła się przez ostatni gąszcz krzaków, minęła kępę drzew i znalazła

się przed wielką świątynią, na polanie zamienionej w lądowisko. Odległe białe słońce
jasno świeciło na błękitnym niebie. Kamienie wielkiej budowli, oświetlone i ogrzewane
jego promieniami, błyszczały z daleka jak upragniony sygnał namiarowy.

- Och, udało się nam, proszę pani! - wykrzyknął zachwycony Em Teedee.
Tenel Ka rozejrzała się i pośrodku polany dostrzegła nieruchomy ciemny kształt,

który dobrze znała: sylwetkę „Sokoła Tysiąclecia”.

Ujrzała też dwóch Wookiech, młodszego i starszego, pędzących ile sił w nogach

ku zmodyfikowanemu lekkiemu frachtowcowi. Obok nich biegi Han Solo, ojciec Jainy
i Jacena. Tenel Ka odgadła natychmiast, po co przyleciał. Zraniła kierunek biegu i
puściła się w stronę „Sokoła Tysiąclecia” głośno krzycząc i wymachując rękami.

Nad głową usłyszała nagle mrożące krew w żyłach przeraźliwe wycie silników

myśliwca typu TIE. Zorientowała się, że nadlatująca maszyna zbliża się bardzo szybko.
Zebrawszy wszystkie siły, jakimi dysponowała, jeszcze szybciej puściła się w kierunku
spoczywającego na polanie statku.

Obaj Wookie i Han Solo nie zauważyli jednak biegnącej dziewczyny. Spieszyli

się, chcąc jak najszybciej wystartować i polecieć na ratunek Jacenowi i Jainie. Wbiegli
po opuszczonej rampie „Sokoła Tysiąclecia”, która zaraz zaczęła się unosić... Tenel Ka
domyśliła się, że silniki statku muszą być rozgrzane od pracy na jałowym biegu.
Słyszała ich cichy skowyt.

Dziewczyna chciała wziąć udział w wyprawie ratunkowej. Nie mogła po raz drugi

zawieść bliźniąt.

- Zawołaj do nich, Em Teedee - powiedziała, ostatkiem sił przyspieszając, chociaż

jej zmęczone nogi niemal odmawiały posłuszeństwa.

- Czy mam przez to rozumieć, że pragnie pani porozumieć się z nimi? - chciał się

upewnić mały android.

- Tak, to jest fakt.
- Oczywiście, proszę pani. Jestem zaszczycony, mogąc być do pani dyspozycji,

ale co właściwie chciałaby pani...

- Nieważne, po prostu krzyknij!
Tenel Ka zgrzytnęła zębami i dobywając resztek sił, jeszcze bardziej

przyspieszyła.

Nagle po całej polanie poniósł się donośny głos Em Teedee, używającego

największej mocy wyjściowej:

- Uwaga „Sokół Tysiąclecia”. Proszę na krótką chwilę wstrzymać procedurę

startową w celu wzięcia na pokład dwojga dodatkowych pasażerów.

Tenel Ka, nie przejęła się dzwonieniem w uszach, gdy ujrzała, że rampa

koreliańskiego frachtowca zaczyna się opuszczać. Nie zwalniając, wbiegła po niej i po
chwili znalazła się we wnętrzu.

- W porządku - szepnęła, z trudem łapiąc oddech. Opadła na metalowe płyty

pokładu w sterowni. - A teraz, w drogę!

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

111

Han Solo i obaj Wookie przez chwile, krótką jak mgnienie oka, spoglądali na nią

zdumieni, ale nie potrzebowali żadnej zachęty. Słuchając tego, co mówiła, uszczelnili
właz. „Sokół Tysiąclecia” z wyzywającym jękiem silników zaczął wznosić się coraz
wyżej.

Spadkobiercy Mocy

112

R O Z D Z I A Ł

20

Qorl leciał niewielkim jednomiejscowym myśliwcem typu TIE nad

nieprzeniknionym baldachimem liści z największą prędkością, na jaką było stać silniki.
Słyszał świst powietrza opływającego zaokrągloną bańkę osłony kabiny pilota i
kanciaste panele z ogniwami baterii słonecznych. Przypominał sobie czasy, kiedy uczył
się latać na myśliwcach. Został później doskonałym pilotem, jednym z najlepszych w
swojej eskadrze. Niezliczone razy startował w przestworza i brał udział w
pozorowanych bitwach, żeby potem móc wykonywać rozkazy ukochanego Imperatora.

Prądy powietrzne kołysały małą maszyną, ale Qorla przepełniała radość i duma.

Nie zapomniał sztuki pilotażu, mimo upływu tylu lat, w czasie których nie trzymał
dźwigni sterowych w dłoniach.

Ryk silników, wprawiających cały kadłub w lekkie drżenie, i poczucie swobody,

odzyskanej po tylu latach przebywania jakby na wygnaniu, podnosiły go na duchu.

Qorl obserwował, jak splątane gałęzie gigantycznych drzew Massassów kołyszą

się w dole, smagane podmuchami powietrza, rozcinanego przez kadłub jego maszyny.
Źle zrośnięte kości ręki sprawiały, że pilotowanie myśliwca typu TIE było trudniejsze,
ale Qorl radził sobie całkiem dobrze. Był pilotem myśliwca. Był znakomitym pilotem.
Unikając nieprzyjacielskiego ognia, potrafił bezpiecznie wylądować, mimo iż silnik
jego maszyny był poważnie uszkodzony. Przez dwadzieścia kilka lat żył, nie
zauważony przez wroga.

Teraz Qorl, lecąc nisko nad koronami drzew, by nie zostać zauważonym przez

obrońców rebelianckiej bazy, czuł, jak napływają wspomnienia dawnych czasów,
powracają wszystkie umiejętności.

Imperium jest moją rodziną - myślał. - Rebelianci usiłują zniszczyć nowy

porządek. Wobec tego Rebeliantów trzeba wyeliminować... WYELIMINOWAĆ!

Największym atutem Qorla było zaskoczenie. Powinien spaść na nich jak grom z

jasnego nieba. Rebelianci zapewne czują się bezpieczni, a on zaatakuje ich jak jastrząb,
strzelając ze wszystkich luf działek pokładowych. Zrówna z ziemią budowle
buntowników, zamieni je w stos dymiących szczątków. Zabije wszystkich, którzy knuli
kiedyś podstępne plany, żeby zniszczyć potężną Gwiazdę Śmierci. To oni doprowadzili

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

113
do eksplozji, podczas której zginął wielki moff Tarkin i Darth Vader. Tymczasem on,
samotny żołnierz, wywrze zemstę w imieniu całego Imperium.

Tam! Qorl zmrużył oczy, ukryte za porysowanymi szybami gogli ochronnego

hełmu. Zobaczył kamienną wieżę, wznoszącą się na polanie ponad korony najwyższych
drzew w dżungli... ziggurat, ogromną prostopadłościenną piramidę, będącą
niewątpliwie główną budowlą rebelianckiej bazy.

Z rykiem silników przeleciał tuż nad wierzchołkami kamiennych konstrukcji

dawnej twierdzy Rebeliantów. W pobliżu świątyni dostrzegł przecinającą zieleń
dżungli szeroką rzekę, leniwie toczącą zielonobrązowawe wody. Na przeciwległym
brzegu rzeki ujrzał inne niszczejące budowle, które były chyba opuszczone. W pobliżu
wysmukłego zigguratu zauważył jednak potężną siłownię dostarczającą energię do
bazy. A zatem przeczucie go nie myliło: baza była nadal wykorzystywani do celów
wojskowych.

Kiedy zataczał łuk, chcąc przygotować się do ataku, spostrzegł, że część dżungli

w pobliżu największej świątyni wykarczowano, by utworzyć całkiem spore lądowisko.
Na polanie zobaczył tytko jeden statek... mający kształt dysku, rozciętego w okolicy
dzibu.

W pierwszej chwili nie rozpoznał typu samotnej jednostki ani nie zorientował się,

gdzie ją zbudowano. Wiedział tylko, że jest to lekki frachtowiec, a nie rebeliancki
myśliwiec typu X. Nie była to także żadna inna znana wojenna jednostka, których wiele
poznał w czasie rygorystycznego szkolenia, jakie przeszedł w imperialnej akademii.

Na polanie zauważył kilka sylwetek, które wyłoniły się z kamiennej piramidy i

biegły w stronę statku. Czyżby spieszyły się, żeby zająć stanowiska bojowe?
Wykrzywił usta w pogardliwym grymasie. Zajmie się nimi później.

Przycisnął guzik na pulpicie sterowniczym, by przekazać energię do pokładowych

systemów uzbrojenia statku. Zanim zdążył jednak wziąć sylwetki na cel, wszystkie
zniknęły we wnętrzu frachtowca. Po chwili rampa statku zaczęła się unosić. Qorl
zrozumiał, że nieprzyjacielska jednostka przygotowuje się do startu.

Zrezygnował z zaatakowania wrogiego statku... przynajmniej na razie.

Uświadomił sobie, że zapewne Rebelianci mają wiele groźniejszych maszyn, ukrytych
w podziemnym hangarze we wnętrzu świątyni. Jeżeli tak, jego pierwszym zadaniem
powinno być sprawienie, by te statki nie wystartowały... nawet jeżeli miałby tylko
zniszczyć albo uszkodzić wrota hangaru i w ten sposób uniemożliwić ucieczkę maszyn.

Zdecydował, że najlepszą strategią będzie nadal lot poprzednim kursem. Kiedy

znajdzie się w odpowiedniej odległości, użyje wszystkich pokładowych działek, żeby
zniszczyć wielką piramidę. Zamieni ją w ruiny. Może uda mu się sprawić, że zapadnie
się do wewnątrz. W ten sposób pozbawi życia Rebeliantów i zniszczy wszystkie
urządzenia, jakie mogą mieć w środku.

Dopiero wówczas zatoczy krąg i będzie mógł się zająć lekkim frachtowcem,

nawet gdyby samotnemu statkowi udało się oderwać od ziemi. Trzecim celem powinna
się stać siłownia.

Spadkobiercy Mocy

114

Później, kiedy Rebelianci będą całkowicie sparaliżowani jego błyskawicznym

atakiem, zatoczy krąg po raz ostatni. Ponownie prześle energię do działek laserowych i
zacznie strzelać do wszystkiego, czego nie zniszczył za pierwszym razem.

Realizacja całego planu, od pierwszego podejścia do ostatniego, powinna zająć co

najwyżej kilka minut. Rzuci Rebeliantów na kolana.

Ustawił lufy działek w ten sposób, żeby w krzyżu celowniczym ukazała się

sylwetka wielkiej świątyni, po czym wziął na cel sam wierzchołek kamiennej piramidy
z rzędami wąziutkich świetlików i rzeźbami, porośniętymi dziką winoroślą. Jego
myśliwiec typu TIE był coraz bliżej. Palcami zdrowej dłoni Qorl uchwycił dźwignię
spustową. W idealnie wybranej chwili przycisnął czerwony guzik. Jego zwykle
opanowana twarz, pozbawiona wyrazu, rozjaśniła się w radosnym oczekiwaniu.

Nic.
Przycisnął spustowy guzik po raz drugi, a później po raz trzeci i czwarty... Nic

jednak się nie stało! Systemy uzbrojenia nie funkcjonowały.

Qorl sięgnął do pulpitu i zataczając myśliwcem obszerne koło, jednym płynnym

ruchem przełączył wszystkie systemy na zasilanie rezerwowe. Po chwili znów wziął
świątynię na cel. Raz po raz przyciskał guzik, ale działka laserowe milczały. Rzucił
okiem na ekran komputera diagnostycznego. Z wyświetlanych informacji wynikało, że
wszystko jest w porządku.

Dłonią ukrytą w skórzanej rękawicy poruszył na tyle, na ile pozwalały źle

zrośnięte kości, po czym uderzył pięścią w pulpit, jakby mogło to cokolwiek zmienić.
Prawdę mówiąc, taka czynność czasami pomagała przy naprawach imperialnych
mechanizmów... Tym razem jednak nie poskutkowała.

Przelatując nad wielką świątynią, Qorl rozpaczliwie szarpnął dźwignią, po czym

pochylił się i zajrzał pod pulpit. Przebierając palcami zdrowej dłoni, usiłował znaleźć
uszkodzenie. Później, zatoczywszy kolejny krąg, odchylił się w fotelu i zaczął szukać
czegokolwiek, czym mógłby zmusić do działania nieposłuszne działka.

Kątem oka uchwycił jakiś błysk, który zauważył mimo ciemnych szyb gogli

hełmu. Popatrzył na płyty pokładu i zauważył, że coś się tam porusza... pełznie, wije
się... coś ledwo widocznego, błyszczącego i przezroczystego.

Kryształowy wąż znieruchomiał tuż za fotelem pilota. Uniesiony trójkątny łeb

gada, kołyszący się z boku na bok przypominał w blasku lampek kabiny tęczową
poświatę. Qorl w czasie wieloletniego pobytu w lasach dżungli na Yavinie Cztery
widział wiele gadów, zauważył stworzenie bez trudu i błyskawicznie zareagował.

Obrócił się na fotelu, cicho jęknął i wyciągnął dłoń, ukrytą w rękawicy, by osłonić

się przed ukąszeniem. Kryształowy wąż zaatakował. Wbił kły, podobne do włóczni, w
rękawicę. Nie przebił jednak grubej skóry i nie zranił dłoni.

Wymachując źle zrośniętą ręką, na ile to było możliwe, Qorl czuł ciężar

kryształowego węża, wijącego się i kąsającego, ale niemal wcale go nie widział.

Pozwolił, by jego myśliwiec leciał bez kontroli. Sięgnął sprawną ręką i uchwycił

ciało gada tuż poniżej łba. Oderwał jego kły od skórzanej rękawicy i wepchnął wijące
się stworzenie w głąb luku umożliwiającego usuwanie śmieci. Mruknął z
nieukrywanym obrzydzeniem, po czym wyrzucił kryształowego węża na zewnątrz.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

115
Gad, opadając ku wierzchołkom drzew rosnących na dole, tylko raz błysnął w
oślepiających promieniach słońca i natychmiast zniknął.

Qorl przez chwilę zmagał się z dźwigniami sterowymi myśliwca, usiłując

wyrównać lot maszyny. Pomyślał, że bliźnięta dokonały sabotażu podczas napraw
statku.

W końcu udało mu się zapanować nad sterami. Zanim jednak zdążył położyć

maszynę na nowy kurs, powietrze z obu stron osłony kabiny przecięły skwierczące
błyskawice laserowych strzałów, które zjonizowały cząsteczki gazów w pobliżu jego
statku.

Qorl szarpnął zdrową dłonią dźwignię i myśliwiec raptownie skręcił, kładąc się na

sterburtę. Rebeliancki lekki frachtowiec, który zdążył jednak wystartować, wykonał ten
sam manewr i rzucił się w pościg za Qorlem jak rozwścieczony drapieżnik. A jego
systemy uzbrojenia funkcjonowały bez zarzutu.

Imperialny pilot wdusił przycisk, aby przesłać całą moc do bliźniaczych silników

jonowych myśliwca. Zdecydował, że jedyną szansą ocalenia jest w tej chwili ucieczka.


Jacen i Jaina siedzieli obok siebie w samym sercu dżungli, niedaleko

prymitywnego szałasu Qorla, skupiając się do granic możliwości. Posługując się Mocą,
wybiegali myślami ku akademii Jedi. Chcieli dowiedzieć się, co się tam dzieje.
Skromne umiejętności i siły pozwoliły im dostrzegać tylko niewyraźne zarysy, odległe
echa myśli różnych osób... ale to bliźniętom wystarczyło.

- Nie wiedział, że nie naprawiłam systemów uzbrojenia... ale przecież wcale o nie

nie zapytał - odezwała się w końcu Jaina. - Na szczęście udało mi się trochę zmienić
program komputera diagnostycznego, dzięki czemu informacje na ekranie dowodziły,
że wszystko jest w porządku. Qorl może latać, ale jego statek jest bezbronny.

- Tak, a poza tym przypuszczam, że znalezienie kryształowego węża

wyprowadziło go z równowag? - stwierdził Jacen. - Ciekaw jestem, co z nim zrobił.

Bliźnięta uśmiechnęły się do siebie.
- Myślę, że naszym kolejnym posunięciem powinno być znalezienie sposobu

powrócenia do akademii - odezwał się Jacen, mrużąc oczy przed blaskiem
przeświecającego przez gęste listowie słońca.

Jaina odgarnęła z czoła pukiel brązowych włosów, zazwyczaj prostych jak druty, i

głęboko westchnęła.

- Masz rację - powiedziała, po czym klasnęła i zatarła dłonie. - No, to na co

jeszcze czekamy?


Spadkobiercy Mocy

116

R O Z D Z I A Ł

21

- Trzymajcie się! - wrzasnął Han Solo.
Tenel Ka poczuła, że „Sokół Tysiąclecia” odrywa się od zdeptanej trawy

lądowiska przed wielką świątynią. Opadła na fotel obok Lowbaccy i zaczęła zapinać
pasy bezpieczeństwa.

- Ten myśliwiec typu TIE się zbliża, a wygląda naprawdę paskudnie - stwierdził

Han Solo, spoglądając na drugiego pilota, Chewbacca. Obaj gorączkowo przyciskali
klawisze i dokonywali wzorcowania systemów celowniczych działek pokładowych.
Liczę na to, że Sionna zaprowadziła w bezpieczne miejsce wszystkich uczniów Jedi.

Kiedy „Sokół Tysiąclecia” z rykiem silników napędu podświetlnego poszybował

w górę, oparcia wszystkich foteli odchyliły się do tyłu. Imperialny myśliwiec typu TIE
z wyciem silników przemknął nad ich głowami niczym szarżujący banth.

Han Solo z ponurą miną chwycił dźwignie sterownicze. Zacisnął zęby, a każdy

napięty mięsień jego ciała świadczył o gotowości do walki. Mężczyzna nie mógł
wiedzieć, czy w tej chwili jego dzieci są całe i zdrowe, czy może zabił je imperialny
pilot w taki sam sposób, jak usiłował zastrzelić Tenel Ka i Lowbaccę.

Dziewczyna z Dathomiry bardzo pragnęłaby jakoś uspokoić ojca Jacena i Jainy,

ale przecież i ona nie wiedziała, co dzieje się z bliźniętami. Wciąż zdyszana po długim
wyczerpującym biegu przez dżunglę, zapinała na piersi sprzączki pasów ochronnej
siatki, opinającej tunikę z jaszczurczej skóry. Nagle usłyszała piskliwy głosik Em
Teedee, dobiegający gdzieś z okolic jej pasa.

- Strasznie przepraszam, panienko Tenel Ka, ale niczego nie widzę! Pani ochronna

sieć zasłoniła moje czujniki optyczne.

Kiedy Tenel Ka wyplątała płaskie srebrzyste urządzenie spomiędzy oczek sieci,

Em Teedee wydał dźwięk do złudzenia przypominający westchnienie ulgi.

- Och tak, teraz jest o wiele lepiej. Widzę wszystko doskonale. O rety! - W głosie

małego androida zabrzmiał niepokój. - Nie myślałem, że uratuje mnie pani z tej dżungli
tylko po to, żebyśmy oboje zginęli, ścigając myśliwiec typu TIE.

Zdumiony Lowbacca burknął i popatrzył na małego androida-tłumacza z

niekłamaną ulgą.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

117

- To jest twoja własność, Lowbacco - odezwała się Tenel Ka. - Znalazłam go w

dżungli.

Wręczyła Em Teedee młodemu Wookiemu, który przyjął androida z

wdzięcznością, beczeniem dziękując dziewczynie.

Han Solo przyciągnął dźwignię i położył „Sokoła Tysiąclecia” w ciasny skręt.

Koreliański frachtowiec z rykiem silników napędu podświetlnego puścił się w pościg
za imperialną maszyną.

- Przygotowuje się do ataku - stwierdził Han, obserwując myśliwiec typu TIE. -

Nie wiem tylko, dlaczego nie strzela.

Tenel Ka, spoglądając przez segmentowany iluminator sterowni, obserwowała,

jak nieprzyjacielska maszyna, którą pomagała naprawiać, przelatuje bardzo nisko nad
wielką świątynią. Wyglądało na to, że imperialny pilot zamierza zamienić budowlę w
gruzy... ale z luf jego laserowych działek nie wystrzeliły smugi śmiercionośnych
błyskawic.

- Chcę zwrócić jego uwagę na nas, Chewie - odezwał się Han. - Włącz

komunikator. Ten gość zrobił coś złego moim dzieciom, a ja chcę dowiedzieć się, gdzie
teraz są.

Chewbacca warknął na znak zgody, po czym wyciągnął owłosioną rękę i

przycisnął kilka przełączników na pulpicie kontrolnym „Sokoła Tysiąclecia”.

Han wystrzelił dwie ostrzegawcze smugi. Błyskawice oślepiającego światła

przemknęły tuż obok kanciastych płaskich skrzydeł imperialnej maszyny... Zakołysały
nią, ale nie wyrządziły żadnej krzywdy.

- Uwaga, pilocie myśliwca typu TIE - rzekł Han. - Nie pozwolę ci nigdzie

odlecieć, dopóki nie dowiem się, gdzie... - Zawahał się przez chwilę. - Gdzie znajduje
się tych dwoje młodych Jedi. Trzymam cię dokładnie pośrodku krzyża celowniczego
mojej aparatury, a wiec nie masz dużego wyboru. Poddaj się albo zestrzelę twoją
maszynę.

W odbiorniku komunikatora dało się słyszeć ochrypłe chrząknięcie.
- Poddanie się oznacza zdradę! - odezwał się imperialny pilot, po czym przerwał

połączenie.

Myśliwiec typu TIE wystrzelił świecą w górę i niemal natychmiast zaczął się

szybko wznosić ponad korony drzew rosnących w dżungli. Po kilku sekundach
imperialny żołnierz, chcąc uniknąć trafienia, raptownie zmienił kurs maszyny i
wyrównał.

- No, dobrze - odezwał się Han Solo, wyraźnie wyprowadzony z równowagi. - W

czasach największej świetności moje stare pudło zestrzeliło niejedną maszynę typu TIE.
Możemy zapolować na następną. Chewie, daj pełną moc do silników.

Kiedy Chewbacca wcisnął na pulpicie kilka kolejnych przełączników, „Sokół

Tysiąclecia” poderwał się i przyspieszywszy, rzucił się w pościg.

- Och, nie! -jęknął przerażony Em Teedee. - Nie mogę na to patrzeć. Niech ktoś

zakryje moje czujniki optyczne!

Han poświęcił sekundę, rzucił okiem na androida, i przekonał się, że Lowbacca

trzyma go na kolanach.

Spadkobiercy Mocy

118

- Zupełnie, jakby znów był z nami Threepio - powiedział. - Możliwe, że będziemy

musieli dokonać kilku zmian w oprogramowaniu.

- O rety - odezwał się Em Teedee.
Lowbacca, siedzący nieco z tyłu, mruknął coś, co miało być propozycją, którą z

całego serca poparł jego wuj.

- Świetny pomysł - przyznał Han. - Spróbujemy najpierw pochwycić go

promieniem ściągającym. Może uda się nam nakłonić go do lądowania, dzięki czemu
nie będziemy musieli go niszczyć. W ten sposób dowiemy się czegoś o losie dzieci.
Jeżeli grzecznie poprosimy, może imperialny pilot wykaże nieco więcej chęci
współpracy.

Chewbacca włączył zasilanie generatora promienia ściągającego „Sokoła

Tysiąclecia”. W przestworzach pojawiła się niewidzialna smuga siłowego pola, jak
zarzucona sieć, usiłująca pochwycić imperialny statek.

Kiedy promień ściągający otarł się o bok kadłuba myśliwca typu TIE, mały statek

zakołysał się i zwolnił. Natychmiast jednak imperialny pilot zwiększył siłę ciągu
silników, przesyłając energię na przemian to do jednego, to znów do drugiego. Wyrwał
się z uchwytu promienia, po czym wystrzelił w górę po spirali tak ciasnej, że Han na
widok tego manewru cicho gwizdnął, niechętnie wyrażając uznanie.

- Ten gość jest naprawdę dobry - powiedział. - Leć za nim, Chewie! Z największą

prędkością.

Pilot myśliwca typu TIE chyba się zorientował, że tylko w ten sposób zdoła uciec,

gdyż zanurkował ku ciemnozielonym wierzchołkom drzew Massassów. Kiedy znalazł
się tuż nad nimi, wyrównał lot, unikając zaczepiania o kikuty gałęzi. Osmalone
pożarem, jaki szalał kiedyś w dżungli, sterczały jak szpony czarownic, gotowe
pochwycić nierozważnych śmiałków. Kiedy imperialny żołnierz przeleciał nad korytem
rzeki, leniwie wijącej się przez dżunglę, obniżył lot maszyny jeszcze bardziej i zaczął
szybować niemal nad samą taflą wody... ale nie potrafił zgubić „Sokoła Tysiąclecia”,
zawzięcie powtarzającego każdy manewr.

Gdyby decydowała tylko prędkość, o wiele potężniejsze silniki frachtowca

pozwoliłyby mu doścignąć i zmusić myśliwiec typu TIE do lądowania. Większa
zdolność manewrowa imperialnego statku, przemykającego tuż nad koronami drzew,
zapewniała jednak jego pilotowi przewagę.

Zdecydowany na wszystko Han Solo nie dawał za wygraną.
- Co zrobiłeś z moimi dziećmi? - zawołał w pewnej chwili, pochyliwszy się nad

mikrofonem komunikatora.

Było jasne, że nie oczekuje odpowiedzi. Ku zdumieniu wszystkich w odbiorniku

odezwał się jednak głos imperialnego żołnierza.

- To były twoje dzieci, pilocie? Jeszcze żyły, kiedy odlatywałem... ale dżungla jest

pełna niebezpieczeństw. Nie założyłbym się, że przeżyją do czasu, kiedy zdecydujesz
się polecieć im na ratunek.

Tenel Ka nie potrafiła wyjść z podziwu, zachwycając się strategią pilota myśliwca

typu TIE.

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

119

- To podstęp - powiedziała, zwracając się do Hana. - Chce, żeby pan zrezygnował

z pościgu.

- Wiem - odparł Han, obdarzając dziewczynę przelotnym spojrzeniem. Jego twarz

była jednak trupioblada. - A jeżeli mówi prawdę?

Imperialny żołnierz wykorzystał chwilę niepewności Hana, uznając ją za najlepszą

okazję ucieczki. Poderwał myśliwiec i poszybował niemal pionową świecą w błękitne
niebo. W powietrzu rozległ się głośniejszy ryk bliźniaczych silników jonowych jego
maszyny.

Chewbacca wydał zdumiony skowyt. Nie czekając na rozkazy Hana, Wookie

przekazał do silników całą moc, jaką jeszcze dysponował. „Sokół Tysiąclecia”, zionąc
oślepiającym białym blaskiem z wylotów dysz rufowych silników napędu
podświetlnego, rzucił się w pościg za myśliwcem typu TIE.

Nagły skok przyspieszenia docisnął plecy Tenel Ka do oparcia fotela. Czując, że

na jej twarzy pojawia się grymas, w jakim przyspieszenie rozciąga skórę i mięśnie,
dziewczyna zacisnęła powieki. Lowbacca, siedzący obok niej, gniewnie burknął,
zmagając się z dużą siłą ciążenia. Han i Chewie sprawiali jednak wrażenie nawykłych
do znoszenia takich tortur.

Nie przestawali wznosić się coraz wyżej i po jakimś czasie stwierdzili, że

otaczające ich mlecznobłękime niebo zaczyna przybierać ciemniejszą,
granatowopurpurową barwę. Oddalając się od powierzchni księżyca ku mrokom
bezkresnych przestworzy, zauważyli, że widać blask pierwszych gwiazd. Większość
okien segmentowanego iluminatora wypełniała jednak zamglona pomarańczowa kula
gazowego giganta, Yavina.

- Może uda się nam uszkodzić jego statek na tyle, żeby można było go

przyciągnąć - odezwał się Han. W jego głosie dało się słyszeć napięcie.

Chewbacca zajął się pilotowaniem frachtowca, a Han skupił całą uwagę na

systemach uzbrojenia.

- Nie mogę unieruchomić go na ekranie celowniczym - mruknął w pewnej chwili.
Pilot myśliwca typu TIE raptownie skręcił, nie przestając oddalać się od

szmaragdowej kuli księżyca porośniętego gęstą dżunglą.

„Sokół Tysiąclecia” wykonał taki sam manewr. Coraz bardziej zbliżał się do małej

maszyny. Han raz po raz strzelał z laserowych działek, ale szkarłatne błyskawice
przelatywały obok kadłuba imperialnego statku.

Widząc to, Han uderzył pięścią w pulpit konsolety.
- Znieruchomiej choć na chwilę! - krzyknął.
Nagle sylwetka myśliwca typu TIE, jakby słuchając jego rozkazu, zamarła na

ekranie komputera pokładowych działek pośrodku krzyża celowniczego, otoczonego
koncentrycznymi kręgami. Zaczęła pulsować jasnym światłem, a podniecony Han
wydał radosny okrzyk.

- Mam cię! - zawołał, naciskając oba komplety czerwonych guzików spustowych.
W tej samej chwili, o włos unikając jaskrawych błyskawic, samotny imperialny

myśliwiec wystrzelił jak wyrzucony z katapulty. Rozwinął nieprawdopodobnie dużą
prędkość i przemienił się w oślepiający błysk, jasny jak kropla roztopionego metalu.

Spadkobiercy Mocy

120

Osiągnął prędkość światła, po czym zniknął w oddali, pogrążając się w bezkresnej
nadprzestrzeni. Do uszu pasażerów „Sokoła Tysiąclecia” doleciał stłumiony łoskot.

- To nie moja wina - odezwał się Han Solo, w osłupieniu wpatrując się w cel,

którego już nie było. Powoli cofnąwszy drżące dłonie, oderwał je od dźwigni
spustowych. - Myśliwce typu TIE nie mają przecież silników umożliwiających latanie
w nadprzestrzeni! To maszyny krótkiego zasięgu!

W odpowiedzi Lowbacca coś mruknął, a Tenel Ka kiwnęła głową.
- Jaina zamontowała... Co takiego? - powtórzył Han, nie wierząc własnym uszom.

Ależ dałem jej tę jednostkę napędu nadświetlnego do zabawy, a nie po to, aby
gdziekolwiek ją montowała. Będzie musiała wyjaśnić mi to i owo, kiedy się
spotkamy...

Urwał, kiedy przypomniał sobie, gdzie w tej chwili znajdują się jego dzieci.
- Dajmy sobie spokój z myśliwcem typu TIE - powiedział. - Lećmy po bliźnięta!
Zmienił kurs „Sokoła Tysiąclecia” i skierował go z powrotem ku widocznej w

dole szmaragdowozielonej kuli czwartego księżyca Yavina.


background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

121

R O Z D Z I A Ł

22

Jacen i Jama pozostali na niewielkiej polanie w sercu dżungli, gdzie przez dwa

dziesięciolecia spoczywał myśliwiec typu TIE. Bliźnięta doszły do wniosku, że
największą szansę ocalenia będą miały wówczas, kiedy wdrapią się na wierzchołek
dużego drzewa bez względu na to, jak miałoby okazać się to trudne. Dopiero z tej
wysokości będą mogły zauważyć, czy nie nadlatuje jakiś statek Przedtem jednak wyślą
sygnał.

Zanim zaczęty się wspinać, skrupulatnie przeszukały miejsce katastrofy i polanę,

na której znajdowało się obozowisko Qorla. Zabrały wszystko, co ich zdaniem mogło
się jeszcze przydać, i wepchnęły to do plecaków. Ćwiczenia Jedi nauczyły ich
zaradności.

Jacen i Jaina pamiętali, jak posługiwali się Mocą, kiedy w towarzystwie Tenel Ka

wspinali się po ścianie wielkiej świątyni. Rozejrzeli się i niemal natychmiast zauważyli
gigantyczne drzewo Massassów, mające wiele gałęzi, przeplatających się i porośniętych
pędami dzikiej winorośli. Popatrzyli sobie w oczy. po czym unieśli głowy i spojrzeli w
górę. Po chwili rozpoczęli mozolną wspinaczkę. Kiedy dotarli na wierzchołek, byli
spoceni, podrapani i niesamowicie ubrudzeni. Bolały ich mięśnie, a we włosach mieli
mnóstwo kawałków suchych gałązek i kory... Ze zdumieniem stwierdzili jednak, że
osiągnięcie celu bardzo podniosło ich na duchu.

Usiedli wygodnie w rozwidleniu dużych gałęzi, gęsto porośniętych

ciemnozielonymi liśćmi, i zajęli się rozpalaniem ogniska. Pragnęli, by dawało jak
najwięcej dymu, chcąc w ten sposób przesłać sygnał widoczny z jak największej
odległości. Jacen zaczął zbierać gałęzie i łodygi i układać pośrodku wklęsłego kawałka
plastali. Bliźnięta znalazły go na ziemi obok zagłębienia, w którym spoczywał kadłub
naprawianego imperialnego statku.

Jaina wyciągnęła z kieszeni punktową zgrzewarkę, pożyczoną od Tenel Ka, ale

przekonała się, że bateria jest niemal wyczerpana. Kiedy urządzenie, nie większe od jej
palca, zakrztusiło się i błysnęło, wyrzucając kilka ostatnich iskier, dziewczyna zdjęła
obudowę i posługując się wieloczynnościowym narzędziem, zaczęła coś regulować w
obwodach. Okazało się, że zdołała wykrzesać resztki energii. Pojawił się silny, chociaż
krótkotrwały płomień, od którego zajął się stos ułożony na metalowej płycie.

Spadkobiercy Mocy

122

Połamane gałęzie, porośnięte liśćmi, paliły się dosyć wolno. Nie wydzielały takich

ilości ciepła, żeby mógł buchnąć jaskrawy płomień. Na szczęście, jak oczekiwały
bliźnięta, w powietrze uniósł się całkiem spory słup szarobłękitnawego dymu, trudny
do przeoczenia dla każdego, kto poszukiwałby śladów życia.

Jacen i Jaina nie mogli być jednak pewni, że ktokolwiek będzie wiedział, gdzie

ich szukać. Jeżeli Lowbacca albo Tenel Ka nie dotarli do akademii, nikt nie będzie miał
nawet pojęcia, w którym miejscu zacząć poszukiwania.

- Myślę, że to niezły pomysł, byśmy następnym razem powiedzieli komuś, dokąd

idziemy i co zamierzamy robić, nie uważasz? - zapytała Jaina, nie przestając wpatrywać
się w błękitne niebo, zniechęcająco bezkresne i puste.

- Chyba masz rację - zgodził się Jacen, siadając obok siostry na grubym konarze.

Kiedy oparł brodę na ubrudzonej dłoni, stwierdził, że po jego twarzy spływają strużki
potu. - Chcesz, żebym opowiedział ci jakiś dowcip?

- Nie - odparła stanowczo Jaina.
Nie przestając wpatrywać się w niebo, otarła spocone czoło rękawem podartego i

poplamionego kombinezonu. Usadowiła się na gałęzi i wsłuchała się w szmer milionów
liści, poruszanych podmuchami łagodnego wiatru.

Jacen wrzucił do ognia kilka gałązek.
Nagle Jaina się wyprostowała.
- Popatrz! -powiedziała, unosząc rękę. Na niebie pojawił się świetlisty punkcik,

nie większy od jasnej gwiazdy. Srebrzył się i migotał. Bliźnięta usłyszały przeciągły
stłumiony grzmot fali udarowej, powstałej wskutek przekraczania bariery dźwięku. - To
statek!

Jacen zamknął bursztynowe oczy, skupił się i lekko się uśmiechnął. Po sekundzie

bliźnięta zamrugały i popatrzyły sobie w oczy.

- To „Sokół Tysiąclecia” - odezwały się w tej samej chwili.
- Czy tata może wyczuć, gdzie jesteśmy? - zapytał Jacen.
- Chyba nie - odparła Jaina. - A przynajmniej nie przy użyciu Mocy. Ale

poczekaj... - Zamknęła oczy i posłużyła się kilkoma umiejętnościami rycerzy Jedi,
których nauczyła się do tej pory. - Jest z nim Lowie!

- I Tenel Ka! - dodał Jacen, który czynił to samo. - Oboje są cali i zdrowi!
Jaina się roześmiała, czując niewypowiedzianą ulgę.
- Czy sądziłeś, że przyszłych rycerzy Jedi nie byłoby stać na coś takiego? -

zapytała.

Z pokładu „Sokoła Tysiąclecia” musiano zauważyć kłęby dymu. gdyż lekki

frachtowiec zmienił kurs i zaczął kierować się w ich stronę. Bliźnięta wspięły się na
najwyższą gałąź i zaczęły energicznie wymachiwać rękami. Patrząc, jak sylwetka
„Sokoła Tysiąclecia” szybko rośnie w oczach, pomyślały, że widok poobijanego
kadłuba statku, poznaczonego szramami blasterowych strzałów, jest najmilszy, jaki w
życiu widziały.

Kiedy „Sokół Tysiąclecia” zawisnął nieruchomo nad ich głowami, podmuch

powietrza z dysz silników repulsorowych omal nie przewrócił bliźniąt. Gałęzie pod ich

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

123
stopami zaczęły się kołysać, ale Jacen i Jaina nie stracili równowagi. Widząc, że płyta
luku towarowego w spodniej części kadłuba się otwiera, wyciągnęli ręce.

W otworze pojawiła się włochata dłoń Chewbaccy. Obniżyła się, pochwyciła rękę

Jacena i wciągnęła do wnętrza frachtowa, jakby chłopiec był nieważkim piórkiem. Po
chwili ukazały się dwie dłonie Lowbaccy, porośnięte długą rudopomarańczową
sierścią, i w ten sam sposób pomogły wejść Jainie.

Han Solo, który wybiegł ze sterowni na spotkanie dzieci, objął je i przytulił do

szerokiej piersi.

- Żyjecie! Nic wam się nie stało! - zawołał, spoglądając na nie z radością i dumą. -

Przepraszam, że przyleciałem tak późno.

- Nic nie szkodzi - odezwał się Jacen. - Wiedzieliśmy, że przylecisz.
Tenel Ka i Lowie także przywitali się z bliźniętami, obejmując je i entuzjastycznie

klepiąc po plecach.

- Och, hurra! - odezwał się metaliczny, dźwięczny głosik Em Teedee. - To

naprawdę wielkie święto.

- Przede wszystkim wracajmy do akademii Jedi - powiedział Han. - Jestem

pewien, że wszyscy tam się o nas zamartwiają. Domyślam się, że musimy opowiedzieć
im to i owo.


Po upływie kilku następnych dni przetransportowano „Sokołem Tysiąclecia”

uszkodzony śmigacz typu T-23 z wierzchołka drzewa, na którym wylądował.
Lowbacca i Jaina, stojąc na ocienionym lądowisku przed wielką świątynią, naprawiali
uszkodzenia gwiezdnego skoczka. W pewnej chwili dziewczyna wytknęła z przedziału
silnikowego głowę i ukazując umazaną twarz, rozejrzała się po polanie.

Stwierdziła, że jej brat biegnie po lądowisku nisko pochylony, usiłując pochwycić

ośmionogiego jaszczurkowego kraba, żeby włączyć do swojej menażerii. Jak zwykle,
jego gęste rozwichrzone włosy były poprzetykane zeschłymi liśćmi i źdźbłami trawy.
Stworzenie umykało to w tę, to w tamtą stronę, starając się ukryć pośród niskiej,
niedawno skoszonej murawy.

Jaszczurkowy krab dostrzegł nagle duże zacienione miejsce pod kadłubem

śmigacza typu T-23 i zanurkował, wymykając się w ostatniej chwili palcom chłopca.
Jaina zachichotała widząc, że jej brat znieruchomiał w samą porę, by uniknąć uderzenia
głową o kadłub skoczka.

Chłopiec wyprostował się i wzruszył ramionami, po czym oparł o kadłub

śmigacza i zaczął otrzepywać kombinezon z kurzu.

- No cóż - powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu. - Może złapię go następnym

razem.

- Jeżeli już tu jesteś, czy nie zechciałbyś podać mi klucz hydrauliczny? - poprosiła

Jaina.

Jacen pochylił się i zaczął szperać w pojemniku leżącym w trawie, po czym

wyprostował się i wręczył siostrze potrzebne narzędzie.

- Zajmij się systemami pokładowych komputerów, Lowie - odezwała się Jaina,

chcąc przedyskutować z przyjacielem strategię naprawy. - Na tym przecież znasz się

Spadkobiercy Mocy

124

najlepiej. - Słysząc oznaczające zgodę mruknięcie młodego Wookiego, dodała: - I nie
martw się o silniki. Za chwilę zrobię z nimi porządek.

- Nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że i ja pomogę? - odezwał się zza jej

pleców czyjś melodyjny, spokojny głos.

- Wujek Luke! - krzyknęła Jaina. Wyskoczyła z przedziału silnikowego i rzuciła

się mu na szyję. - Kiedy wróciłeś?

- Tego ranka - odparł Luke Skywalker, spoglądając z zachwytem na maszynę. -

Przyda ci się moja pomoc? Pewnie wiesz, że radzę sobie z takimi małymi skoczkami
całkiem dobrze. - Uśmiechnął się, jakby szukał w pamięci miłych wspomnień. - Kiedy
dorastałem, też latałem takim niewielkim statkiem... także skoczkiem, ale typu T-26.

Z wielkich wrót na najniższym poziomie świątyni wyłoniła się Tenel Ka. W

podziemnych pomieszczeniach mieściły się hangary, kryjące kiedyś eskadry
rebelianckich X-skrzydłowców.

- Przepraszam was na chwilę - odezwał się Luke, po czym odwrócił się i uniósł

rękę w geście serdecznego pozdrowienia. Podszedł do Tenel Ka i przez dłuższą chwilę
o czymś z nią dyskutował, jakby dziewczyna była jego dobrą znajomą. Rozmowa w
cztery oczy z samym mistrzem Jedi sprawiła, że na twarzy dziewczyny z Dathomiry
malował się wyraz niecodziennego lęku.

- No, to na co jeszcze czekamy? - odezwała się Jaina, zwracając się do

pomocników. Posługując się uniwersalnym kluczem, otworzyła metalową płytę
umożliwiającą dostęp, poczym zaczęła realizować procedury diagnostyczne silników
śmigacza. Jacen popatrzył ukradkiem na źdźbła przystrzyżonej trawy, pomiędzy
którymi zaczynały pojawiać się pierwsze chwasty. Miał nadzieję, że dostrzeże jakieś
stworzenie, które będzie mógł dołączyć do swojego zbioru.

Lowbacca wyciągnął spod kontrolnego pulpitu kłąb splątanych przewodów i

zaczął porządkować je, zwracając uwagę na barwy izolacji i łączone obwody. Podczas
pracy mruczał coś do siebie. W pewnej chwali Jaina usłyszała, jak Em Teedee zaczyna
coś mówić, ale w następnej sekundzie rozległ się metaliczny brzęk, kiedy jakiś
przedmiot uderzył o płytę pokładu. Jacen zajrzał w głąb kabiny śmigacza typu T-23.
Lowbacca znów niechcący odczepił Em Teedee od pasa.

Miniaturowy android-tłumacz zwiększył siłę głosu i zaczął besztać młodego

Wookiego.

- Naprawdę, panie Lowbacco, powinien pan bardziej uważać. Ponownie mnie pan

upuścił i to po prostu przez niedbalstwo. Ciekawe, jak pan by się czuł, gdyby pańską
głowę ktoś oderwał i rzucił na ziemię? Proszę nie zapominać, że jestem wyjątkowo
cennym urządzeniem i powinien pan bardziej o mnie dbać. Jeżeli moje obwody ulegną
uszkodzeniu, nie będę mógł tłumaczyć, a wówczas co pan zrobi? Nie mogę uwierzyć...

Lowbacca burknął i wyłączył Em Teedee, po czym westchnął z prawdziwą ulgą.
Jacen się zorientował, że jego siostra uniosła głowę i wpatrzyła się w

ciemnobłękitne niebo. Podążył za jej spojrzeniem i pomyślał, że wie, o czym może
myśleć Jaina.

- Zastanawiasz się, czy Qorl kiedykolwiek wróci do domu?

background image

Kevin J. Anderson, Rebecca Moesta

125

- Ciekawa jestem, co tam znajdzie, jeżeli wróci - odpowiedziała. - Czułby się o

wiele lepiej, gdyby został z nami. Kiedy wszyscy troje ujrzeli, że Luke Skywalker i
Tenel Ka podchodzą do gwiezdnego skoczka typu T-23, Lowie i Jaina wyskoczyli z
kabiny i stanęli obok Jacena.

Luke popatrzył na wysłużony śmigacz i przesunął czubkami palców po metalowej

płycie kadłuba.

- W dawnych czasach, kiedy mieszkałem na Tatooine, miałem zwyczaj latać

Kanionem Żebraków swoim skoczkiem typu T-26 i polować na pustynne szczury -
powiedział.

Zdumione bliźnięta popatrzyły na wuja. Nie umiały wyobrazić sobie, że poważny

mistrz Jedi mógł być kiedyś postrzelonym, ryzykanckim pilotem.

Usta Luke’a rozciągnęły się w melancholijnym uśmiechu.
- To były zupełnie inne czasy, niepodobne do dzisiejszych. - Odwrócił się w

stronę młodych Jedi. - Kiedy wszystko naprawicie, zabiorę was na wycieczkę.
Oczywiście, jeżeli nie będziecie mieli nic przeciwko temu.

Uczniowie spojrzeli na niego, nie kryjąc zaskoczenia. Lowbacca mruknął coś,

czego nikt nie zrozumiał, po czym kilka razy nerwowo chrząknął.

- Mam nadzieję, że podoba ci się tutaj, Lowbacco - odezwał się mistrz Jedi,

spoglądając na młodego Wookiego. - Wiem, jak tęsknisz za domem, przebywając w
nowym miejscu, ale widzę, że masz już przyjaciół.

Popatrzył po kolei na pozostałych.
- Jestem z was naprawdę dumny - oświadczył. - Spisaliście się doskonale.

Znaleźliście się w bardzo trudnej sytuacji, a mnie wówczas nie było, żeby
podpowiedzieć rozwiązanie. Dysponujecie ogromnym potencjałem... ale czeka was
jeszcze dużo ciężkiej pracy i wiele ćwiczeń, jeżeli chcecie zostać rycerzami Jedi.

Uczniowie kiwnęli głowami.
- I to jest fakt - odezwała się Tenel Ka.
- Jesteście młodzi i możecie dokonać w życiu wielu rzeczy - ciągnął Luke. - Czy

nie macie wątpliwości i nadal pragniecie zostać rycerzami Jedi?

Entuzjastyczne okrzyki całej czwórki były jednoznaczną odpowiedzią. Głośny ryk

Lowbaccy był tak wymowny, że nawet gdyby Em Teedee nie był wyłączony, nikt nie
potrzebowałby żadnego tłumacza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
134 ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 01 Spadkobiercy Mocy
ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 3 Zagubieni
135 ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 02 Akademia Ciemnej Strony
135 ABY 0023 Młodzi Rycerze Jedi 02 Akademia Ciemnej Strony
Młodzi rycerze Jedi 1 Spadkobiercy Mocy Anderson Kevin J
ABY 0024 Młodzi Rycerze Jedi 6 Oblężenie Akademii Jedi
ABY 0024 Młodzi Rycerze Jedi 4 Miecze świetlne
138 ABY 0024 Młodzi Rycerze Jedi 05 Najciemniejszy rycerz
137 ABY 0024 Młodzi Rycerze Jedi 04 Miecze świetlne
Anderson Kevin J Młodzi Rycerze Jedi 06 Oblężenie Akademii Jedi
78 Młodzi Rycerze Jedi 4 Miecze swietlne

więcej podobnych podstron