background image

Bolesław Jagielski

Z ĆWICZEŃ DO BOJU

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1985

Okładkę projektował: Marek Soroka

Redaktor: Elżbieta Skrzyńska

Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak

background image

Lejtnant Piotr Nieczajew...
Niewiele powie to nazwisko nawet zawodowemu historykowi wojskowości, przed którym II wojna 

światowa   nie   ma   tajemnic.  Zauważy  co   najwyżej,   że   jest   on  najmłodszy  stopniem  spośród   radzieckich 
wojskowych, którym na ziemiach polskich wzniesiono pomniki.

To prawda, Iwan Koniew, który dzięki mistrzowskiemu manewrowi swych wojsk ocalił Kraków, był 

generałem,   awansowanym   później   do   stopnia   marszałka   Związku   Radzieckiego.   Wasilij   Skopenko, 
wyzwoliciel Sandomierza, gdzie spoczywa zgodnie ze swym życzeniem wyrażonym przed śmiercią, która 
spotkała go nad Odrą, był pułkownikiem. Oleg Matwiejew, pilot-instruktor z 1 pułku lotnictwa myśliwskiego 
„Warszawa”, poległy śmiercią lotnika koło Piły — kapitanem.

... W przeszło tysiącletniej historii Przemyśla, bo właśnie w tym mieście wznosi się pomnik-obelisk z 

nazwiskiem lejtnanta Nieczajewa wyrytym w kamieniu, okazji do zdobycia sławy nie brakowało.

W końcu XVIII wieku gościł tu dwukrotnie austriacki cesarz Józef II, przyczyniając się do wykupienia 

Przemyśla z rąk prywatnychi i nadania mu ponownie statusu wolnego miasta — odnotowano ten fakt jedynie 
na papierze, który trafił do archiwum.

W 1809 roku otarł się o Przemyśl książę Józef Poniatowski na czele wojsk polskich, biorących udział 

po stronie Francuzów w wojnie austriacko-francuskiej; nie na długo jednak zaświtała wówczas jutrzenka 
swobody mieszkańcom ziemi przemyskiej i całej Galicji, pozostającej pod zaborem austriackim, pewnie 
dlatego i „księcia Pepi” nie ma wśród uhonorowanych przez przemyślan.

Być może liczyli  — jeśli nie na pomnik, to przynajmniej na wdzięczność potomnych  — uczestnicy 

spisku   z   1840   roku,   mającego   na   celu   porwanie,   podczas   przejazdu   przez   Przemyśl,   austriackiego 
arcyksięcia Franciszka Karola i wywołanie zbrojnego powstania. Niestety, zostali zdradzeni i zapłacili za tę 
próbę   wybicia   się   na   niepodległość   ciężkim   więzieniem   w   twierdzach   Spielbergu,   Kufsteinu   i 
Theresienstadtu, gdzie warunki życia równały się śmierci, tyle że powolnej.

Wkrótce potem zaczęto wznosić twierdzę również w Przemyślu.  Miała zabezpieczyć  drogi i szlaki 

kolejowe,   krzyżujące   się   w   Bramie   Przemyskiej,   a   prowadzące   w   kierunku   przełęczy   karpackich   na 
Węgrzech i po części w kierunku zachodnim na Śląsk. Po wybuchu I światowej była ona — po twierdzy w 
Antwerpii — największa w Europie. Oblegali ją dwukrotnie żołnierze wojsk rosyjskich, za drugim razem z 
powodzeniem (z braku żywności została poddana), co pozwoliło 3 kwietnia 1915 roku zwiedzić jej forty 
carowi Mikołajowi II — żaden to jednak dla Przemyśla tytuł do chwały, tym bardziej że w kilka miesięcy 
później znów znalazła się ona w rękach austro-węgierskich.

Nie sposób nie odnotować powstania w Przemyślu w listopadzie 1918 roku jednej z pierwszych na 

ziemiach polskich  Rad Robotniczo-Żołnierskich i utworzenia  Republiki  Przemyskiej  z  własnym rządem 
koalicyjnym, jednakże z czasem i to poszło w zapomnienie.

W chwili wybuchu II wojny światowej Przemyśl pełnił rolę ośrodka administracyjno-wojskowego, ale 

już   nie   był   miastem-twierdzą,   gdyż   forty   zostały   w   znacznej   części   rozebrane.   Stacjonowało   w   nim 
dowództwo   X   okręgu   korpusu,   którego   wojska,   wysłane   przeciwko   hitlerowskiemu   najeźdźcy  na   front 
południowo-zachodni, w niewiele dni potem, zdziesiątkowane i zdrożone, wycofywały się przez Przemyśl 
na   nowe, ostatnie już, miejsce koncentracji w rejonie Lwowa, pozostawiając obronę miasta nad Sanem 
załodze   liczącej  siedem batalionów   piechoty,  wzmocnionych  artylerią.  Począwszy  od dnia  11  września, 
kiedy to Polacy odparli atak niemieckiego oddziału rozpoznawczego, nieprzyjaciel rozpoczął systematyczne 
ostrzeliwanie centrum miasta ogniem dział. Po trzech dniach, rankiem 14 września, Niemcy zajęli Zasanie, 
zaś o godz. 15.00, po silnym przygotowaniu artyleryjskim, sforsowali San na zachód od miasta i opanowali 
jego część południową, gdzie zostali zatrzymani. Wieczorem tego samego dnia na rozkaz dowódcy Frontu 
Południowego   gen.   Kazimierza   Sosnkowskiego   załoga   Przemyśla   wycofała   się   w   kierunku   Medyki. 
Postawione jej zadanie powstrzymania Niemców, by mogła dojść do skutku koncentracja wycofujących się 
jednostek   polskich   w   rejonie   Lwowa,   zostało   wykonane.   Niemała   w   tym   zasługa   podpułkownika   Jana 
Matuszka, uczynionego dowódcą tej załogi niemal w przeddzień nadejścia wojsk niemieckich.

Po raz drugi w ciągu niedługiego czasu to samo miasto stało się terenem walk w czerwcu 1941 roku, 

podczas których na tytuł do sławy — a na wzniesionym po wojnie obelisku na miejsce dla swojego nazwiska 
— zasłużył właśnie lejtnant Piotr Nieczajew.

NIESPOKOJNA GRANICA

Gąszcz, gąszcz, gąszcz dokoła... Ale nie drzew, lecz trzcin, wysokich na kilka metrów, stanowiących 

ostoję tygrysów i lampartów. Człowiek, żeby móc się w nim poruszać, musiał wycinać ścieżki, na których 
nietrudno było o spotkanie z owymi dzikimi bestiami. Tak w każdym razie działo się nad Amu-Darią, w 

background image

górnym biegu nazywaną „Besz-Kapa”, co znaczyło „Pięć rękawów” lub „Pięć rzek”. W takiej scenerii, po 
ukończeniu szkoły oficerskiej, rozpoczynał swą zawodową służbę wojskową na granicy radziecko-afgańskiej 
młodszy lejtnant Piotr Nieczajew.

Ale   nie   tylko   w   takiej.   Nie   na   całej   bowiem   długości   granica   ta   biegła   wzdłuż   rzeki.   Na   innych 

odcinkach   miała   ona   charakter   bardziej   symboliczny   niż   faktyczny,   bowiem   słupów   granicznych   nie 
stawiano, a jeśli próbowano to uczynić, szybko zasypywał je piasek. Wybór miejsca na strażnicę uzależniony 
był przede wszystkim od istnienia studni lub choćby nadziei na dokopanie się do wody. Stąd brały się 
odchylenia od linii granicy państwowej — pas między radzieckimi a afgańskimi strażnicami, przez nikogo 
nie strzeżony, sięgał niekiedy setek kilometrów.

W latach, gdy trafił tam Nieczajew, nie było już basmaczy, zaciekłych przeciwników młodej władzy 

radzieckiej, operujących z terytorium Afganistanu lub Iranu, którzy nie ograniczali się do aktów terroru, lecz 
także zmuszali ludność do emigracji, przeprowadzając ją przez granicę. Skończyli z nimi pogranicznicy-
-czekiści w latach trzydziestych.

Nadal jednak trzeba było walczyć z przemytnikami. W klimacie strefy Kara-Kum, charakteryzującym 

się nagłymi zmianami pogody, zadanie to nie należało do łatwych. W każdej chwili mogła zerwać się burza 
piaskowa, nadciągająca z ogromną prędkością i siłą zwykle od strony Afganistanu. Wzniecany przez nią 
gęsty, żółty pył dławił i oślepiał. Nie bez powodu każdy pogranicznik był wyposażony w ochronne okulary. 
Poważne zagrożenie stanowiły również powodzie, występujące zwykle w lipcu, gdy w górach, w których 
biorą początek rzeki środkowej Azji, gwałtownie taje śnieg. Przeprawić się wówczas przez te rzeki, szerokie 
na kilkaset metrów, można tylko na tratwach, z bronią i zwiniętym w węzeł mundurem w rękach.

Nieczajew   był   oficerem   do   spraw   szkolenia   ogniowego   w   oddziale   Wojsk   Ochrony   Pogranicza, 

stacjonującym   w   Kerkach.   Jeździł   od   strażnicy   do   strażnicy,   konno   lub   na   wielbłądzie,   sprawdzając 
umiejętności strzeleckie ich załóg. Takie sprawdziany nie wystarczały, trzeba było również przeprowadzać 
treningi. Postrzelał sobie wówczas do syta, nie odmawiając też udziału w polowaniach, urządzanych na 
prośbę   mieszkańców   kyszłaków,   gdy  zbytnio   dawały  im  się   we   znaki   szkody,   wyrządzane   przez   dziką 
zwierzynę.

Przyzwyczaił się już do miejscowych warunków i poznał tajniki służby granicznej w tym rejonie  — 

wiedział, jak uchronić się przed ukąszeniami skorpionów i jak się zachować przy spotkaniu oko w oko z 
tygrysem  — gdy poprzez Sztab Okręgu w Taszkiencie otrzymał skierowanie do Okręgu Wojsk Ochrony 
Pogranicza w Charkowie, a stamtąd do Przemyśla...

*

Przenoszenie na zachodnią granicę takich jak Nieczajew — młodych, lecz już zahartowanych w służbie 

oficerów — mogło oznaczać tylko jedno: że właśnie ta granica staje się teraz najważniejsza.

Przemyśl,  do którego trafił wraz z kilkoma rówieśnikami, musiał  zrobić na nim niemałe wrażenie. 

Żadnego porównania z ni to miasteczkami, ni to kyszłakami, najczęściej spotykanymi w Turkmeńskiej SSR, 
chyba żeby porównać z Przemyślem jej stolicę — Taszkient.

Imponująco prezentowały się tutejsze koszary z czworobokiem kilkupiętrowych bloków ze spadzistymi 

dachami, krytymi czerwoną dachówką. Widać było jednak po nich, że niejednokrotnie przechodziły z rąk do 
rąk. Podczas I wojny światowej Austriaków wyparli z nich na krótko Rosjanie, od Austriaków przejęli je na 
dwadzieścia lat Polacy, po wybuchu II wojny światowej zostały zdobyte — wraz z całym miastem — przez 
Niemców, którzy przekazali je następnie żołnierzom radzieckim.

Z polskiej wojny obronnej 1939 roku miasto wyszło stosunkowo mało zniszczone. Gdy ustały działania 

wojenne,   podzielono   je   wzdłuż   linii   Sanu   na   część   niemiecką,   obejmującą   Zasanie,   i   część   radziecką, 
obejmującą centrum i pozostałe dzielnice.

Stacjonującym w Przemyślu żołnierzom radzieckim mógł się on wydawać nieco egzotyczny, choćby 

jako miasto kościołów, ale nie czuli się nim całkiem obco. Wielu miało w mieście swoich pobratymców z 
Ukrainy,   przeważnie   osiadłych   przed   wiekami.  Stanowili   mniejszość   narodową   przynajmniej  w   samym 
Przemyślu,   lecz   teraz,   w   związku   z   włączniem   go   do   obwodu   drohobyckiego,   wchodzącego   w   skład 
Ukraińskiej SRR, czuli się bardziej niż kiedykolwiek przedtem współgospodarzami miasta. Przemyśl tętnił 
życiem, przynajmniej w swej prawobrzeżnej części. Kwitł handel, inna sprawa, że głównie na  „czarnym 
rynku” rojącym się od przemytników. Przekraczali oni San i z Zasania przenosili do Przemyśla głównie 
zapalniczki, zegarki i sacharynę, a zabierali ze sobą kupowane po radzieckiej stronie lekarstwa, tłuszcze, 
papierosy i srebrne monety.

Radzieckich pograniczników interesowały nie tyle przenoszone przez nich towary, ile informacje o tym, 

co dzieje się po drugiej stronie rzeki. Wiele dowiadywali się na ten temat od przybywających do Przemyśla 

background image

zagrożonych aresztowaniami polskich komunistów, socjalistów i ludowców, Polaków ze Śląska, a nawet — 
zdarzało się — żołnierzy niemieckich o lewicowych poglądach.

Pogubili się trochę, gdy późną jesienią 1939 roku nastąpił exodus mężczyzn z Przemyśla i okolic, 

przeprawiających się przez San z prawego  brzegu na lewy,  na którym zaczynał się obszar okupowanej 
Polski, nazwanej przez Niemców Generalnym Gubernatorstwem. Szybko się jednak wyjaśniło, że dzieje się 
tak   za   sprawą   odezwy   generała   Sikorskiego,   stojącego   na   czele   polskiego   rządu   emigracyjnego,   by 
ochotniczo zgłaszać się do organizowanego we Francji Wojska Polskiego. Przy okazji dowiedzieli się, jaki 
był przebieg kampanii wrześniowej, z której armie polskie wyszły pokonane, ale nie do końca rozbite.

Lejtnant Nieczajew, ciekaw wszystkiego, co działo się w polityce, sięgnął przy tej okazji po mapę 

Europy. Prześledził na niej szlak, który przemierzyć musieli Polacy, by w dalekiej Francji na powrót stać się 
żołnierzami: wiódł on z Podkarpacia przez Kraków i Tatry, Słowację, Węgry...

— Mołodcy! — skomplementował ich w duchu.
Nie   on   jeden.   Początkową   nieufność  „ludzi   radzieckich”   wobec   często   niezrozumiałych   dla   nich 

zachowań i poczynań Polaków, w miarę  jak coraz lepiej poznawali się wzajemnie, zastępował podziw dla 
ich woli przeciwstawienia się hitleryzmowi.

Na   pozyskaniu   zaufania   miejscowej   ludności   szczególnie   zależało   radzieckim   oficerom   wywiadu. 

Przemyśl, miasto garnizonowe, ze względu na swe strategiczne położenie, ciągle był penetrowany  przez 
wywiad  niemiecki.   W  tej   sytuacji  nieodzowne  stało  się  — oprócz  wzmożenia   czujności   na   granicy — 
utworzenie własnej siatki wywiadowczej po drugiej stronie Sanu.

Wbrew   początkowym   obawom,   że   brakować   będzie   chętnych   (na   co   liczyli   Niemcy),   udało   się 

zwerbować   i   przeszkolić   kilka   grup   współpracowników,   złożonych   niemal   w   całości   z   Polaków, 
zamieszkałych   w  mieście   i   okolicznych   wioskach.   Jedną   z   aktywniejszych  była   grupa   zorganizowana   i 
kierowana przez Władysława Króla z Tarnawki, wioski położonej nad Sanem na zachód od Przemyśla, w 
skład   której   wchodzili   między   innymi   Franciszek   Pękalski   i   Dymitr   Kopko   z   Bachowa.   Po   odbyciu 
przeszkolenia   znaleźli  się   za  Sanem,   gdzie  pozyskali  do  współpracy  Wojciecha   Kurasza   z  Nienadowej, 
Teodora Kosztyła z Łubnej koło Dynowa i kilku innych znajomków. Grupa Władysława Króla utrzymywała 
bezpośredni   kontakt   z   oficerem   wywiadu   granicznego   Petrowem   z   Birczy,   a   także   Katelinkowem   i 
Nazarowem — funkcjonariuszami placówki granicznej w Brzusce. Zbierała ona wiadomości o strażnicach 
nad Sanem w rejonie Krzywczy, Dubiecka i Dynowa, o dyslokacji niemieckich oddziałów w tym rejonie, o 
placówkach   żandarmerii   w   przygranicznych   miejscowościach   oraz   o   prowadzonej   przez   Niemców 
przebudowie dróg i mostów, mającej na celu przystosowywanie ich do ruchu już nie tylko ciężarówek, ale i 
czołgów.

Niektórzy spośród współpracowników wywiadu radzieckiego woleli nie pokazywać się w mieście. Z 

nimi to pod osłoną nocy spotykał się w umówionym miejscu, ubrany po cywilnemu, radziecki pogranicznik, 
udający wędkarza. Wysłuchiwał, co tamci mają do powiedzenia, dziękował, prosił o kolejne informacje. Na 
odchodne wręczał zwykle owinięty w pergamin połeć słoniny, bo czego jak czego, ale „szpeku” Niemcom 
zawsze było za mało i znajdujący się pod ich okupacją Polacy musieli obywać się jego smakiem.

Raz jednak udało się jednemu z takich wywiadowców amatorów zrewanżować się swemu wspólnikowi

— zawodowcowi.

—   A   to   dla   was   coś   na   ząb  —   rzekł   niespodziewanie,   wręczając   mu   sporej   wielkości   pstrąga, 

wyciągniętego   spod   koszuli,   poprzednio   podejrzanie   wybrzuszonej.  —   Nadepnąłem   na   niego,   to   i 
wyłowiłem.

— I mnie go oddajecie?!
— Złapię sobie w drodze powrotnej drugiego  —  rzekł.  — A tobie, synu, jak już udajesz wędkarza, 

wypadałoby mieć jakąś rybkę — zawstydził na koniec pogranicznika.

Wielu   z   tych   Polaków   pozostawało   długo   anonimowymi,   jak   choćby   ów   mieszkaniec   Zasania, 

przesyłający   do   budynku   dawnego   starostwa   przemyskiego,   w   którym   mieściła   się   komendantura   92 
Oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza, informacje bezcennej wręcz wagi. Czyni to zawsze za pośrednictwem 
innej osoby i zawsze z użyciem koperty opatrzonej tajemniczymi literkami „p/g”, którą ów zaufany „ktoś” 
wrzucał do specjalnej skrzynki na listy, umocowanej obok wejścia do budynku komendantury. Czy trzeba 
było aż deszyfrantów, by ustalić, że owe tajemnicze literki stanowiły po prostu skrót konwencjonalnego 
zwrotu „przez grzeczność”?

— Ci Polacy... — kręcił głową szef wywiadowców-pograniczników. — Wciąż tylko konwenanse im w 

głowie...

Ale to było nic w porównaniu z późniejszym ustaleniem, że nadawcą tych informacji (sprawdzono także 

ich wiarygodność) jest były oficer Wojska Polskiego, komendant obwodu Związku Walki Zbrojnej. Trudno 
uwierzyć, że Feliks Pikulski — „Sęp” — bo takie nazwisko i pseudonim nosił ów polski patriota — czynił to 

background image

jedynie „przez grzeczność”, ale nadal korzystano z danych, które przekazywał na stronę radziecką.

Regularnie co  dwa tygodnie przekraczał San, udając  przemytnika,  mieszkaniec  Zasania  Władysław 

Hołod, noszący pseudonim „Bojko” — chyba dla przypomnienia, że niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwał 
szczep Bojków. Spotykał się on z oficerem wywiadu granicznego Ziminowem.

Być może wyda się to niezbyt poważne, ale radzieccy pogranicznicy odróżniali „prawdziwych”, niejako 

zawodowych przemytników od podszywających się pod nich potencjalnych szpiegów lub dywersantów na 
hitlerowskim   żołdzie   po...   kolorze   spodni,   które   u   tych   pierwszych   raz   były  zielonkawe   od   rzecznego 
planktonu, a kiedy indziej żółtawe od niesionego przez fale Sanu mułu.

Najczęściej jednak, gdy tylko utrzymywała się pogoda, Sanem płynęła woda krystalicznie czysta. I jak 

przystało na rzekę górską — wartkim nurtem. Pozwoliło to żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza odkryć w 
odległości 7 kilometrów na południowy wschód od Przemyśla kabel telefoniczny, przeciągnięty przez San z 
brzegu niemieckiego na radziecki. Maskujące go kamienie w niektórych miejscach porwała woda, czego 
dywersanci telemechanicy nie przewidzieli. Nie zdołali tym samym dokończyć operacji podłączenia się po 
stronie radzieckiej do podziemnego kabla. Podsłuch rozmów telefonicznych między Przemyślem a Lwowem 
(siedzibą dowództwa 26 armii) i Kijowem (siedzibą Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego) został 
udaremniony.

PRZYPADKOWE ODKRYCIE

Lejtnat Piotr Nieczajew był zastępcą dowódcy strażnicy umiejscowionej pod bokiem Komendantury 92 

Oddziału   Granicznego   w   samym   centrum   Przemyśla.   Roboty   mu   nie   brakowało,   głównie   jednak 
papierkowej,   a   po   służbie   prowadził   życie   w   gruncie   rzeczy  uregulowane,   by  nie   rzec  —   monotonne. 
Nieczajew   trochę   zazdrościł   oficerom   wywiadu   granicznego,   którzy   wykonywali   ciekawe,   nierzadko 
wieńczone   zdemaskowaniem   i   schwytaniem   lub   zlikwidowaniem   niemieckich   dywersantów,   zadania. 
Tęskno mu było do przygód, w których zasmakował, pełniąc służbę na granicy z Afganistanem. Choćby 
takich, jakie można przeżyć podczas polowań. Co prawda zwierzyny w lasach otaczających Przemyśl nie 
brakowało. Polowali na nią niekiedy przełożeni, ale o tym, żeby jemu zaproponować udział w łowach, nikt 
jakoś nie pomyślał. Wprosić się — nie miał śmiałości. Zresztą nie leżałoby to w jego naturze.

Zdarzyło się jednak, że zaprosił go do swego domu pewien mieszkaniec Przemyśla  — starszy już 

człowiek, nie tylko trochę już znajomy, ale i  „sprawdzony”, jako  że wynajmował oficerom kwatery. Do 
Nieczajewa — choć ten mieszkał u niego krótko — ów przemyślanin zapałał szczególną sympatią. Znany 
był z tego, że lubił wspominać, jak to za młodu „z Japońcami wojował”, będąc żołnierzem carskiej armii. 
Przewidując mały poczęstunek, Nieczajew przyszedł z butelką wódki  „Moskowskiej”, do której gościnny 
gospodarz na zakąskę podał kiełbasę o nadzwyczajnym smaku, która wprost rozpływała się w ustach.

— Z dziczyzny — domyślił się Nieczajew.
— Nie da się ukryć, panie dzieju.
— Kupna czy własnej roboty?
Dla gospodarza byłoby bezpieczniej  — wszak miał przed sobą „władzę”  — odpowiedzieć, że kupna; 

nie takie specjały można było nabyć na czarnym rynku. Ale zwyciężyła w nim męska próżność.

— Skąd miałbym wziąć pieniądze?  — spytał, jakby się usprawiedliwiając.  — Dopóki ręka jeszcze 

pewna, a zwierzyna w lasach, trzeba sobie radzić bez pieniędzy, panie dzieju.

Po kilku kolejkach dogadali się. Stary obiecał, że zabierze młodego podporucznika na swoją następną 

wyprawę w podprzemyskie lasy.

— Będę wdzięczny, nawet gdybyśmy nic nie upolowali — powiedział na koniec Nieczajew.
— Dobrze będzie — zapewnił go stary.
Sezon polowań dobiegał końca, umówili się więc na najbliższą noc z soboty na niedzielę. Nieczajew, w 

oficerskim półkożuszku założonym na mundur, wziął ze sobą pistolet, z którym nie powinien rozstawać się 
ani   na   chwilę   (a   umiał   z   niego   strzelać   tak   celnie,   jakby  to   był  karabin   strzelca   wyborowego).   Stary 
uzbrojony był zrazu tylko w długi, myśliwski nóż, nazywany przezeń kordelasem. Punkt docelowy wyprawy 
stanowiło   najwyższe   na   południowy  wschód  od  Przemyśla   wzniesienie   Kopystańka,   otoczone   wieńcem 
lasów. Było to dość daleko, ale chcieli mieć pewność, że nikt im nie wejdzie w paradę. Zresztą za miastem, 
w wiosce Pikulice, stary miał zamiar pożyczyć u znajomego rolnika dwa konie pod wierzch. I nie zawiódł 
się na znajomku, choć ten zmieszał się na widok towarzyszącego staremu oficera. Ale i on, ów rolnik, jak 
zapewniał, nie miał nic przeciwko władzy radzieckiej. O kolektywizacji, której się trochę obawiał, na razie 
było cicho. I dało się żyć... Jeśli ktoś miał konie, tak jak on, woził materiały przeznaczone do budowy 
bunkrów nad Sanem. Od czasu gdy za sanacji pozwolono ludziom pozyskiwać cegłę z rozbiórki fortów, nie 

background image

trafiła mu się lepsza okazja do zarobku. Na zimę roboty wstrzymano, toteż konie były wypoczęte — mogli 
się nie obawiać, że w drodze na Kopystańkę utkną w zaspach śnieżnych. Wynalazł dla nich nawet dwie 
kulbaki — jedną kozacką, drugą — austriacką. Widomy dowód, że w przeszłości nieraz musiała przechodzić 
tędy kawaleria, bywało, że w rozsypce, jak to na wojnie. U tegoż rolnika, a może gdzie indziej po drodze — 
Nieczajew wolał tego nie wiedzieć — stary zaopatrzył się w broń, obrzynek karabinu chyba jeszcze sprzed I 
wojny światowej, który przytroczył do kulbaki.

Piękna była  ta ich nocna jazda pośród lasów, porastających stoki łagodnych wzniesień. Konie szły 

wydłużonym stępem, żując wędzidła, z łbami ozłoconymi poświatą księżyca. W panującej dokoła ciszy 
docierało   do   nich   czasem   tylko   szemranie   leśnych   strumyków,   których   nurtu   nie   wstrzymywał 
kilkustopniowy zaledwie mróz. Koni, stąpających po śniegu, nie było słychać prawie wcale, a i oni — nie 
umawiając się co do tego, lecz z wewnętrznej potrzeby — prawie się nie odzywali.

Całą tę harmonię zakłóciło niespodziewanie, gdy już byli blisko celu, przeciągłe wycie wilków. Konie 

skróciły stęp, odtąd trzeba je było zmuszać do dalszej jazdy.

— Ot, siurpryza — odezwał się stary. — Nigdy tu wilki nie grasowały.
— Wypłoszą nam zwierzynę, co?
— Albo ją nagonią pod lufy, zobaczymy.
Znów rozległo się, już nieco bliżej, wycie drapieżników.
— One już nie polują — stwierdził stary po chwili nasłuchiwania. — One już coś upolowały. I teraz 

zwołują się. Zaraz zbierze się cała wataha.

— Zapolujemy na nie?
— Jeśli są głodne, mogą atakować. A wtedy koń wilkowi nie umknie. Lepiej byłoby zostawić je w 

spokoju. Ciekawość tylko, co one mają za powód do tego zwoływania się.

Wkrótce otrzymali odpowiedź na to pytanie. W leśnym ostępie, skąd słychać było drapieżniki, ujrzeli 

kichę spadochronu, zaczepionego o gałęzie drzew, zaś w jego uprzęży, już na ziemi, tkwił człowiek. O tym, 
że już nie żył, nie wiedzieli, więc zaczęli strzelać, żeby odstraszyć krwiożercze bestie. Te rozpierzchły się — 
nie były więc specjalnie wygłodzone  — ale z pewnością przywarowały gdzieś w pobliżu. Przyjrzeli się 
dokładnie   człowiekowi,   który  padł   ofiarą   wilków.   Nie   ulegało   wątpliwości,   że   jest   to,   czy  raczej   był, 
Niemiec-dywersant.   Świadczyło   o   tym   jego   oporządzenie   skoczka   spadochronowego,   kompletne   co   do 
najdrobniejszego detalu. Pod kombinezonem, z pewnością przeznaczonym, podobnie jak spadochron, do 
zakopania, miał cywilne ubranie. Buty oblepiała zakrzepła krew.

— Nie otworzył mu się spadochron główny — stwierdził Nieczajew. — A zapasowy dopiero tuż nad 

ziemią.

— Ale żył jeszcze, zanim opadły go wilki. Trupa by nie ruszyły — dodał stary.
— Nie był z pewnością sam, ale kamratom ani w głowie było szukać go po lesie.
— Ziemia parzyła im stopy, mimo że to zima.
— Taka to u nich solidarność.
— Będzie kilka dni, jak tu leży. Ci jego kamraci są już pewnie daleko stąd, szukaj wiatru w polu.
— Można by poszukać, gdyby nie śnieg. Padał przez ostatnie dni, pozacierał ślady.
Nieczajew, zastanawiając się nad tym,  jak i komu zameldować o tym makabrycznym odkryciu, żeby 

samemu nie narazić się na nieprzyjemności, na razie zaopiekował się bronią i dokumentami niedoszłego 
dywersanta,   a   następnie   zaciągnął   ciało   do   leśnego   wykrotu   i   przywalił   kamieniami.   Dywersant,   nie 
dywersant  — nie można było pozostawić ciała na pastwę wilków. Potem dosiedli koni i nie oglądając się 
ruszyli w drogę powrotną. Po strzelaninie, którą urządzili w celu odstraszenia drapieżników, nie mogło już 
być mowy o polowaniu.

Taki to ślad pozostawiła po sobie na początku 1941 roku jedna z pierwszych grup dywersantów  — 

skoczków spadochronowych zrzuconych w okolicach Przemyśla. Wywodzili się oni z szeregów osławionej 
formacji „Brandenburg”, sformowanej przede wszystkim z byłych osadników niemieckich, ściągniętych w 
1940 roku do Rzeszy z Ukrainy,  Besarabii i Białorusi w ramach akcji „Heim ins Reich” („Wracajmy do 
Rzeszy”).

Dowódcy   grup   dywersyjnych   przechodzili   odpowiednie   przeszkolenie   w   Szczecinie,   Królewcu, 

Berlinie, Wiedniu. Z nastaniem wiosny 1941 roku liczba dywersantów, wyposażonych w radiostacje, broń 
krótką   z   tłumikami   i   pistolety   maszynowe,   materiały   wybuchowe,   a   nawet   w   mundury   i   dokumenty 
żołnierzy Armii Czerwonej, gwałtownie wzrosła. W rejonie Brześcia, gdzie doszło do regularnej potyczki 
grupy   dywersantów   z   żołnierzami   grupy   manewrowej   Wojsk   Ochrony   Pogranicza,   zginęło   jedenastu 
„brandenburczyków”, a pięciu dostało się do niewoli. Do czerwca w potyczkach na całej granicy Abwehra 

background image

straciła około 1300 zabitych i rannych.

ĆWICZYĆ — W KAŻDYCH WARUNKACH

—   Huraaa!   —   oto   okrzyk,   którym   najczęściej   rozbrzmiewały   w   Przemyślu   przykoszarowe   place 

ćwiczeń.   Dobywał   się   z   ust   żołnierzy,   którzy  poza   tym   czołgali   się,   kopali   okopy,   w   przysiadzie   kłuli 
bagnetami   niewidocznego   przeciwnika.   A   okrzyk   musieli   powtarzać   nieraz   po   kilka   razy,   bo   wypadał 
„słabo”...

Tak więc nie nudzili się piechurzy ze stacjonującej w tym mieście 99 dywizji strzeleckiej, traktowanej 

jako pierwszorzutowa, podobnie jak 8 korpus i 26 armia, w skład której wchodziła. Z kolei Kijowski Okręg 
Wojskowy, obejmujący obszary na wschód od Sanu i Bugu, należał do największych w ZSRR, a w swej 
nazwie miał przymiotnik „specjalny”. Dowodził nim skierowany do Kijowa bezpośrednio z Mongolii, gdzie 
stał na czele wojsk walczących z agresorem japońskim, generał Gieorgij Żukow, by — po mianowaniu go 
szefem Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych — przekazać swe obowiązki generałowi Michaiłowi 
Kirponosowi, który odznaczył się jako dowódca dywizji w wojnie radziecko-fińskiej. Można powiedzieć, że 
z   Kijowa   i   Przemyśla,   z   Mińska   i   Brześcia   zrobiło   się   nagle   blisko   do   Mongolii,   Finlandii,   a   nawet 
Hiszpanii. W szkoleniu bojowym wykorzystywano bowiem doświadczenia zdobyte przez żołnierzy Armii 
Czerwonej   w   walkach   nad   Chałchyn-gołem,   na   Przesmyku   Karelo-Fińskim,   nad   Ebro;   w   sztabach 
analizowano także działania wojsk hitlerowskich przeciwko państwom europejskim, a więc i w Polsce.

Dywizja była w Armii Czerwonej podstawowym ogólnowojskowym związkiem taktycznym. Zgodnie z 

etatem wojennym powinna ona liczyć 14,5 tysiąca żołnierzy, 78 dział polowych, 54 armaty przeciwpancerne 
kalibru 45 mm, 12 dział przeciwlotniczych, 60 moździerzy kalibru 82—120 mm, 16 czołgów lekkich, 13 
samochodów pancernych, wreszcie 558 samochodów, 99 traktorów i 3 tysiące koni. Organizacyjnie składa 
się z trzech pułków piechoty, dwóch pułków artylerii, dwizjonów przeciwlotniczego i przeciwpancernego 
oraz dwóch samodzielnych batalionów: saperów i łączności. Jednakże w rzeczywistości większość dywizji 
liczyła z reguły 6 tysięcy ludzi, posiadały one 80—90 procent uzbrojenia i sprzętu, notowano w nich także, 
jak w całej Armii Czerwonej, pewne braki w kadrze dowódczej.

Szczególnie pamiętna była dla 99 dywizji jesień 1940 roku, kiedy to po raz pierwszy od przybycia do 

Przemyśla niemal w całości wyruszyła w pole. Była jedną z kilkunastu w Armii Czerwonej i jedną z dwóch 
w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym, w których zarządzono kompleksowe ćwiczenia,   oceniane 
przez     najwyższych     przełożonych   z   ludowym   komisarzem   obrony   ZSRR   marszałkiem   Siemionem 
Timoszenką i dowódcą okręgu generałem Żukowem na czele.

Rozpoczęły się one 25 września w rejonie na północny wschód od Przemyśla, a ich założeniem było 

przećwiczenie dwóch elementów taktycznych: natarcia i obrony.

A oto co pisze na ich temat W. Anfiłow w monografii „Krach Blitzkriegu”:
„W   pierwszym   dniu,   po   ogłoszeniu   alarmu   bojowego,   oddziały  dywizji   wykonały  70-kilometrowy 

marsz. Według oceny rozjemców marsz ten przebiegał w sposób zorganizowany. Jedynym niedociągnięciem, 
na które zwrócił uwagę marszałek Timoszenko, była zbyt daleko jeszcze posunięta umowność w ocenie 
możliwości lotnictwa nieprzyjaciela. Rozpatrując działania bojowe w pasie przełamania, które rozpoczęły się 
26 września, ludowy komisarz obrony powiedział: »Powinniśmy się zapoznać z regulaminem tych armii, z 
którymi przyjdzie nam walczyć, szybko opanować stosowane przez nieprzyjaciela ugrupowania wojsk w 
natarciu i obronie, by odpowiednio wykorzystać naszą organizację.«

W trzecim dniu ćwiczeń walka toczyła się w głównym pasie obrony. Podstawa wyjściowa do natarcia 

zajęta   została   pod   osłoną   nocy.   Czołgi   rozmieszczono   w   pobliskim  lesie.   Szczególnie   pouczające   były 
ćwiczenia   na   odcinku,   gdzie   obronę   zajmował   batalion   piechoty  kapitana   Dracza,   a   natarcie   prowadził 
batalion starszego  lejtnanta  Czikwaidze, wspierany przez kompanię czołgów pod dowództwem lejtnanta 
Tarasienki.

Przygotowanie artyleryjskie trwało dwie godziny. Strzelanie prowadzono nad głowami pododdziałów 

znajdujących   się   na   podstawie   wyjściowej.   Pociski   celnie   trafiały   w   określone   obiekty.   W   dokładnie 
wyznaczonym czasie nad polem walki pojawiły się samoloty bombowe, osłaniane przez myśliwce. Pogoda 
była nienadzwyczajna. Samoloty leciały pod samymi chmurami, czasami wchodząc w nie, na  wysokości 
prawie 400 metrów. Po zrzuceniu bomb przez pierwszą falę pojawiła się następna. W tym czasie artyleria 
nadal prowadziła ogień. Gdy tylko druga fala zrzuciła bomby (bombardowanie specjalnie przygotowanego 
rejonu   prowadzone   było   amunicją   bojową),   w   kierunku   »nieprzyjaciela«   ruszyły   czołgi,   a   za   nimi 
pododdziały piechoty. Artyleria przeniosła ogień w głąb obrony. Rozpoczął się atak, poprzedzany wałem 
ogniowym. Żołnierze podbiegali do rozrywających się pocisków na minimalną odległość, wykazując przy 

background image

tym duże opanowanie i dyscyplinę.

W   czasie   ataku   zademonstrowano   różne   sposoby,   jakie   może   stosować   broniąca   się   strona   w   celu 

załamania   natarcia.   »Widzicie  —   powiedział   ludowy   komisarz,   zwracając   się   do   towarzyszących   mu 
generałów i oficerów  — ile można znaleźć sposobów przybliżenia szkolenia do sytuacji bojowych, jeżeli 
przejawia się rozumną inicjatywę. Żołnierze działają tak, jakby brali udział w prawdziwej walce«.

Artyleria przenosiła wał ogniowy na następne rubieże w głębi głównego pasa obrony. Kiedy atakujący 

przeszli całą jego głębokość, zajęcia taktyczne zostały zakończone.

Marszałek Timoszenko, generałowie Żukow i Mierieckow oraz inni generałowie i oficerowie obejrzeli 

zniszczenia dokonane przez artylerię i lotnictwo. Były one bardzo duże. Ocalałe okopy i punkty ogniowe 
»nieprzyjaciela«  niszczyły  następnie   czołgi   i   piechota.   »Oto   jaka   powinna   być   artyleria   we   wszystkich 
dywizjach«  — powiedział ludowy komisarz  obrony do szefa  artylerii  Kijowskiego  Specjalnego  Okręgu 
Wojskowego generała lejtnanta N. Jakowlewa i podziękował mu za dobre przygotowanie artylerii dywizji.”

Ale i po tych ćwiczeniach, które okazały się bardzo efektywne, nie dane było żołnierzom 99 dywizji 

odpocząć. Ćwiczyli nadal bez względu na pogodę. Siąpił akurat drobny deszcz i dokuczało zimno, gdy na 
przykoszarowy plac ćwiczeń 1 pułku przybył, wraz z dowódcą tej jednostki, pułkownik Iwan Bagramin z 
dowództwa Okręgu. I tak odnotował później swoje wrażenia z ćwiczeń żołnierzy 1 batalionu tego pułku: „Ze 
wszystkiego widać było, że żołnierze przywykli do działań w każdą pogodę. Człowiek mógł pomyśleć, że na 
placu ćwiczeń toczy się prawdziwa walka. To tu, to tam wznosiły się ku niebu kłęby dymu po wybuchach, 
słychać było zajadły terkot wystrzałów, zagłuszany potężnymi falami okrzyków »hura«. Nawet mnie, nie 
nowicjusza w sprawach wojskowych, radował spokój, z jakim piechota oczekiwała na sunące w pełnym 
biegu ryczące czołgi. Ukryci w okopach strzelcy przepuszczali nad sobą groźne machiny, a później obrzucali 
je wiązkami granatów ćwiczebnych. Zuchy! Komu przypadło doświadczyć czegoś takiego — głuchnąć od 
szczęku gąsienic nad samą głową, wdychać swąd spalin i być zasypywanym pacynami błota — ten wie, że to 
niełatwa   próba.   Czy   nie   na   tych   placach   ćwiczeń   wykuwali   swą   przyszłą   sławę   żołnierze   99   dywizji 
piechoty,   żołnierze,   o   wytrwałości   których   w   lecie   1941   roku   powstaną   legendy?   Równie   pocieszające 
wrażenia odniosłem z wizyty w innych pułkach. Tak, od ludzi tej dywizji można się było czegoś nauczyć”.

Jeszcze inaczej poligonowe doświadczenia widziane były oczyma szeregowych żołnierzy.
Pod koniec stycznia, w czas największych mrozów i śnieżyc, dywizjon artylerii przeciwpancernej 99 

dywizji wyruszył transportem kołowym na zimową szkołę ognia, jak nazywano ćwiczenia na poligonie, 
połączone z ostrymi strzelaniami. Miała ona potrwać tydzień albo i dłużej, co oznaczało spanie w namiotach 
lub na samochodach, jedzenie z kociołków pod gołym niebem, mycie się w lodowatej wodzie, jeśli nie 
zwyczajnie w śniegu, krótko mówiąc — twarde życie.

W długiej kolumnie nie brakowało samochodu plutonu dowodzenia. Żołnierze swobodnie mieścili się 

na skrzyni, wzorowym kierowcą był żołnierz nazwiskiem Czerwienko, a w szoferce zajmował należne mu 
miejsce dowódca — lejtnant Gawryłow.

Lejtnant  był  zupełnie inny niż w koszarach, gdzie  — bywało  — nie krył znudzenia monotonnymi 

zajęciami. Teraz wprost rozsadzała go energia. Ilekroć się zatrzymywali, pierwszy wyskakiwał z szoferki, by 
zorientować się, jaka jest przyczyna postoju, i ostatni do niej wsiadał, gdy kolumna znowu ruszała w drogę. 
Z pewnością najchętniej całą drogę przestałby na stopniu samochodu, by jak najwięcej widzieć i samemu 
być widzianym. Ale i to prawda, że wyglądał jak do fotografii. Na piersi lornetka, u jednego boku pistolet, a 
u drugiego mapnik, nauszniki czapki podniesione mimo siarczystego mrozu — pełny fason.

Podobnie działo się na biwakach, zarządzanych po drodze, by wojsko mogło posilić się ciepłą strawą z 

jadących na końcu kolumny polowych kuchni. Podczas gdy żołnierze zajadali z parujących kociołków, on — 
zadowalając się sucharem — rozkładał na  masce samochodu  sztabową mapę i zawzięcie ją studiował.

Raz   zastał   go   przy   tym   dowódca   dywizjonu,   nazywany   przez   żołnierzy   Ojczulkiem,   pokręcił   z 

uśmiechem głową i zażartował przyjaźnie, że od razu poznać prawdziwego dowódcę.

— Staram się, towarzyszu majorze — odpowiedział dziarsko Gawryłow.
Przyszedł zaś Ojczulek po to, żeby spytać, jak się sprawuje nowy samochód, który w plutonie mieli od 

niedawna. Poprzedni był starym gratem i dawno już powinien zostać wycofany. Jednak kierowca tak do 
niego przywykł — że robił wszystko, żeby przedłużyć jego żywot, twierdząc, iż lepszego mu nie potrzeba. 
Lejtnant był innego zdania i usilnie zabiegał o przydział nowego wozu jeszcze przed wyjazdem na poligon. 
Ojczulek mu dopomógł, uruchamiając jakieś swoje prywatne kontakty. I oto mieli samochód jak malowanie.

—  Tak   to  szybko   poszło,   że   nawet   nie   zdążyłem  podziękować  —  skorzystał   z   okazji   lejtnant,   by 

wyrazić dowódcy wdzięczność za okazaną w tej sprawie pomoc.

— A kierowca też zadowolony? — zwrócił się do Czerwienki.
— Czemu nie? — odpowiedział zapytany, wypadło to jednak jakoś blado.
— Oj, coś nie bardzo — zorientował się Ojczulek i popatrzył po stojących wokół żołnierzach.

background image

Jeden przez drugiego pospieszyli z wyjaśnieniami.
— Czerwienko mówi, że wolał tamten.
— Nawet jak mu coś nawaliło, od razu wiedział, co i dlaczego.
— A teraz ma stracha, że w razie czego nie będzie się mógł rozeznać.
Czerwienko nie protestował, przyznając tym samym, że rzeczywiście tak jest.
— Rozezna się, rozezna — zapewnił ich Ojczulek. — Prawda, że się rozeznacie?
— Tak jest — zebrał się w sobie kierowca.
Po linii podano hasło, przekazywane z ust do ust: Do maszyn!
Kolumna ruszyła w dalszą drogę.
Poligon... Zimno, pusto i do koszar daleko, jak mówili żołnierze. Śnieg wydawał im się tu głębszy niż 

gdzie indziej, mróz ostrzejszy, wiatr bardziej porywisty. I jakby tego było jeszcze mało, również sprzęt 
nigdzie nie był tak oporny jak właśnie na poligonie.

Był jednak równocześnie poligon jedynym chyba miejscem na ziemi, w którym można się było poczuć 

prawdziwym żołnierzem. Zwykle jednak doceniali to dopiero po powrocie do garnizonu. Teraz zaś musieli 
mocno zaciskać zęby, żeby jakoś wytrzymać. Wytrzymać i nie kląć, przynajmniej na głos, jeśli chcieli być w 
zgodzie z hasłami w rodzaju: „Poligon — szkołą żołnierskiego męstwa”, „Komsomolcy nigdy nie zawodzą”, 
„Wszystko dla obrony Ojczyzny”. Sami je przywieźli, wymalowani na dykcie, sami rozwiesili wśród drzew, 
co więcej — sami je przedtem, w koszarach, wymyślali...

A strzelań nie mogli się wprost doczekać. Nazywali je nie inaczej jak tylko „wojną”, jako że mieli 

strzelać   ostrymi     pociskami    do  makiet   czołgów.   Dowódca  dywizjonu   i   inni   starsi   oficerowie,   choć   w 
skrytości ducha uśmiechali się z pobłażaniem, podtrzymywali w nich ten „wojenny” zapał i cieszyli się z 
niego.

Doczekali się wreszcie żołnierze tych strzelań. Zaczęły się z samego rana i trwały do południa, by po 

przerwie,   potrzebnej   na   przygotowanie   nowych   makiet   czołgów,   rozpocząć   się   znowu.   Z   makietami  to 
wyszło nawet nieźle... Ktoś nie przewidział, że jeśli raz wystrzelą do nich mistrzowie tacy jak oni, to o 
powtórnym ich użyciu nie może być mowy, bo zostaną tylko drzazgi.

Wiadomo, najlepszy dywizjon. Nic dziwnego, że zawitał do nich sam generał. Przybyli z nim również 

jacyś   dziennikarze   popatrzeć,   jak   się   strzela   ostrymi   pociskami.   Trzymali   się   wprawdzie   z   daleka   od 
stanowisk ogniowych, ale i tak chłopaki tremę mieli większą, niż gdyby strzelali bez świadków. Za to potem 
być może jeden z drugim poczyta o sobie w gazecie. Ważne, żeby było w niej nazwisko, funkcja i ocena 
uzyskana przez działon. Bez żadnych tam dodatkowych opisów, zwykle przesadzonych, przez które niejeden 
już gazetowy bohater nie miał w koszarach życia.

Artykuł o strzelaniu ostrymi pociskami mogli zresztą przeczytać jeszcze tego samego dnia we własnej 

gazetce-błyskawicy, noszącej tytuł  „Echo poligonu”, która została wywieszona na tablicy propagandowej. 
Mógł go napisać ktoś, kto sam nie strzelał, bo inaczej nie starczyłoby mu czasu i siły, ale musieli przyznać, 
że zrelacjonował wszystko uczciwie, tak jak było:

„Aura okazała się dla nas surowa. Ściskał  trzaskający mróz, smagał policzki ostry wiatr. Mimo to 

uwijaliśmy się przy działach jak w ukropie, aby jak najszybciej zameldować przełożonym o gotowości do 
otwarcia   ognia.   Cenna   była   każda   sekunda.   Lada   chwila   mogły  ukazać   się   czołgi  —   nasz   przeciwnik, 
śmiertelny wróg. Cóż z tego, że były to tylko makiety, zbite z dykty? My przed oczyma mieliśmy prawdziwe 
czołgi, sunące na nasze stanowiska. Naszym zadaniem było powstrzymać te stalowe kolosy i postanowiliśmy 
wywiązać się z niego po komsomolsku.  — Ognia! — padły komendy działonowych. Rozległ się potężny 
huk.   Lufy   dział   zakwitły   pióropuszami   ognia.   Zaświszczały   pociski   mknące   przed   siebie   z   olbrzymią 
prędkością. To nic, że w uszach dzwoniło od huku, a w gardłach dusił dym. Ważne, że wszystkie pociski 
dosięgły   celu.   Nie   bez   podstaw   się   twierdzi,   że   artyleria   jest   bogiem   wojny.   My   artylerzyści 
przeciwpancerniacy mamy w prawdziwości tego twierdzenia swój nie zaprzeczalny udział. Nasz dywizjon 
jest w całych siłach zbrojnych małym ogniwem, ale na pewno ważnym i niezbędnym. Zawsze można na nas 
polegać. Wykazały to dobitnie strzelania, które wykonaliśmy na ocenę bardzo dobrą”.

Jeden tylko żołnierz nie emocjonował się tak jak inni ćwiczeniami: starszy szeregowiec Czerwienko — 

kierowca.   Tkwił   przy   samochodzie,   stojącym   samotnie   między   drzewami,   z   dala   od   obozowiska. 
Podniesiona maska, narzędzia wydobyte na wierzch, czarne od smarów ręce kierowcy mówiły wszystko. 
Stało się: silnik nie palił. Wyszło to na jaw tuż przed rozpoczęciem strzelań, gdy lejtnant zażyczył sobie, 
żeby go gdzieś tam podrzucić. Nic z tego nie wyszło, więc machnął ręką i poszedł. Lecz już w przerwie 
strzelań znowu zjawił się przy samochodzie, i to z miną nie zwiastującą niczego dobrego.

— Mam nadzieję, że znaleźliście ten defekt?
— Nie, obywatelu dowódco.
— Jak to nie?

background image

— Chłopaki z warsztatów też nie znaleźli. Powiedzieli, że mogą nas wziąć na hol.
— Co takiego?! Wóz plutonu dowodzenia na holu?! I to w pościgu za nieprzyjacielem!
— Raz już tak było podczas ćwiczeń, przenieśliśmy się z manelami na inny wóz.
— Jaki inny?
— No, na ciągnik artyleryjski, miejsca na nim nie brakuje.
— Nie chcę o tym słyszeć. Macie znaleźć i usunąć defekt, rozumiecie?
— Tak jest.
Wkrótce nad poligonem zaczął zapadać wczesny zimowy zmierzch. Wraz z nim nadeszła pora kolacji, 

pierwszego po strzelaniach jakże zasłużonego posiłku. Żołnierze jedli, gdzie który stanął, najchętniej jednak 
w pobliżu kuchni polowych, przy których można się było ponadto ogrzać. Zazdrościli im tego popatrujący z 
daleka wartownicy, którzy dla rozgrzewki mogli jedynie podreptać w miejscu. Z wozu propagandowego 
niosła się muzyczka, nierzeczywista na tym pustkowiu, lecz przez to jeszcze bardziej chwytająca za serce.

W plutonie dowodzenia humory dopisywały. Chwalono jedzenie — gulasz z kaszą, prześcigano się w 

pomysłach na otrzymanie repety. Z początku nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Czerwienki. A jeśli 
nawet — nikt nie przejął się tym specjalnie. Kierowcy jak koty lubią chodzić własnymi drogami, lubią też 
przysnąć w zaciszu kabiny, gdy jest ku temu okazja.

Wreszcie któryś poszedł zawołać kolegę na kolację. Ale w kabinie Czerwienki nie było. Ani na skrzyni. 

Także w żadnym z namiotów, w żadnej z ziemianek. Więc podniósł alarm, zaczęli go szukać także inni.

Aż   znaleźli.   Leżącego   pod  samochodem.   Na   cienkiej   płachetce   brezentu,   rozścielonej   na.śniegu.   Z 

kluczem francuskim w zgrabiałej, zesztywniałej dłoni. Zmęczony, zasnął przy pracy. Gdyby nie koledzy — 
zamarzłby na śmierć. Było o czym mówić na zwołanym tego samego dnia zebraniu komsomolskim żołnierzy 
dywizjonu...

OSTATNIE DNI POKOJU

Pamiętna była dla 99 dywizji także wiosna 1941 roku. Podobnie jak w większości jednostek okręgów 

nadgranicznych wzrosła jej liczebność dzięki powołaniu do służby rezerwistów.

Tak wspominał to wydarzenie ówczesny szef sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych generał 

Żukow:

„W połowie marca S. Timoszenko zwrócił się wraz ze mną do Stalina z prośbą o wyrażenie zgody na 

powołanie   rezerwistów   przewidzianych   dla   dywizji   piechoty,   których   należałoby  szybko   przeszkolić   w 
duchu   współczesnych   wymagań.   Początkowo   nasza   prośba   została   odrzucona.   Powiedziano   nam,   że 
powołanie dużej liczby rezerwistów może stanowić dla Niemców protekst do wojny. Pod koniec marca 
zezwolono   jednak   na   powołanie   500   tysięcy   szeregowców   i   podoficerów   oraz   skierowanie   ich   do 
przygranicznych   okręgów   wojskowych   w   celu   uzupełnienia   jednostek,   z   założeniem   doprowadzenia 
liczebności   dywizji   piechoty  przynajmniej   do   8   tysięcy  ludzi.   Po   kilku   dniach   otrzymaliśmy  zgodę   na 
dodatkowe powołanie 300 tysięcy rezerwistów w celu uzupełnienia specjalistami rejonów umocnionych oraz 
różnych   rodzajów   wojsk   i   rodzajów   sił   zbrojnych,   artylerii   odwodu   Naczelnego   Dowództwa,   wojsk 
inżynieryjnych, wojsk łączności, wojsk obrony przeciwlotniczej oraz oddziałów tyłowych wojsk lotniczych. 
Tak więc w przededniu wojny Armia Czerwona została powiększona o około 800 tysięcy ludzi. Ćwiczenia z 
rezerwistami planowano przeprowadzić w okresie maj — październik 1941 roku.”

— Tylko kłopot z tą rezerwą — zwykli mawiać, jak wojsko wojskiem, żołnierze służby zawodowej i 

czynnej. Tym razem w jednostkach przygranicznych, takich jak 99 dywizja, powstrzymywano się przed 
wygłaszaniem   tego   rodzaju   opinii.   W   obliczu   narastającego   zagrożenia   liczył  się   każdy  żołnież,   który 
potrafił posługiwać się bronią.

Mógł być tą bronią dobrze znany rezerwistom — jako broń pojedynczego żołnierza — pięciostrzałowy 

karabin typu Mosin, wzór 1891—-1930, o masie 4,5 kilograma, z lufą przystosowaną do osadzania bagnetu 
„na   sztych”.   Ale   mógł   być   także   nie   znany   im,   od   niedawna   wchodzący   w   skład   uzbrojenia   pistolet 
maszynowy  Psz,   nazywany  „pepeszą”,   przydzielany  w   pierwszej   kolejności   zwiadowcom   i   żołnierzom 
pododdziałów   szturmowych  —   fizylierom.   Nowością   były   też   ręczne   karabiny  maszynowe   konstrukcji 
Diegtiariewa i tegoż konstuktora rusznice przeciwpancerne.

Rezerwiści   dość   szybko   opanowali   umiejętność   posługiwania   się   nową   bronią,   wśród   której  —   w 

przypadku   na   przykład   artylerzystów  —   znalazły   się   także   nowe   typy   dział   przeciwlotniczych   i 
przeciwpancernych. Jeśli coś im się nie podobało z nowości, to parciane pasy i paski oporządzenia; nie dało 
się na nich ostrzyć brzytew. Nic też dziwnego, że na czarnym rynku w Przemyślu cena pasków skórzanych 
biła wszelkie rekordy. Najłatwiej było na tym rynku o końskie podkowy różnej wielkości, jak przystało na 

background image

miasto garnizonowe, w którym przez całe dziesiątki lat stacjonowała jak nie kawaleria, to artyleria konna, a 
zawód kowala przechodził z pokolenia na pokolenie. Podkówki do butów — tak, ale po co końskie podkowy 
żołnierzom piechoty? Wielkie więc było zdziwienie żołnierzy 1 pułku, gdy jedną, w dodatku starą podkowę 
nabył żołnierz nazwiskiem Polewoj, znany jako czołowy śpiewak jednostki.

— Na szczęście — tłumaczył, gdy pytano go, po co mu ten złom.
Śpiewak to był w jednostce ktoś. W jednostkach okręgów nadgranicznych nie żałowano środków na 

popieranie   amatorskiej   twórczości   artystycznej.   Nie   brakowało   instrumentów   muzycznych:   harmoszek, 
mandolin,   gitar,   bałałajek.   Ewidencjonowano   żołnierzy   umiejących   grać,   śpiewać   i   tańczyć,   a   także 
szachistów i sportowców. Chodziło o to, by w każdym pododdziale znaleźli się żołnierze, którzy potrafią 
wypełnić kolegom wolny czas grą lub śpiewem. Na przepustki puszczano ich rzadko, a w zamian urządzano 
koncerty. I właśnie taki koncert odbył się wkrótce po tym, jak Polewoj sprawił sobie podkowę. Okazało się, 
że była mu potrzebna jako rekwizyt, bo gdy przyszła jego kolej, zaśpiewał piosenkę o koniach — niegdyś 
wiernych rowarzyszach żołnierzy-kawalerzystów, dziś już odchodzących do legendy.

Bułane i deresze, kasztany, siwki białe.

Brygada kawalerii szła stępem opłotkami.
Dzwoniły podkówkami, wśród pól zielonych, sennych,

koniki roztańczone, jak panieneczki zgrabne.

I cóż się nagle stało, że dziś na defiladzie
Dowódca garnizonu stał w czarnym samochodzie?

Bułane i deresze, koniki moje, nie ma was,
Lecz wszyscy słyszą, jak przez plac przeciąga kawaleria.

Ach, czemuż, odpowiedzcie mi, tak konie skrzywdził czas i los

Że z defilady odszedł dziś weteran tamtych dawnych szarż.
Cisawy konik, trudna rada, w motoru wiek nie wpisze się

A jednak słuch nie myli was: przeciąga kawaleria.

Przeciąga kawaleria, strzemieniem srebrnym dzwoni
A piosnka jej zamiera w oddechu pól zielonych.

Nie zdradzi koń-towarzysz, nie zdradzi szabla wierna
Widzicie to, słyszycie to, przeciąga kawaleria.

Po występie brawom nie było końca. A obecni na nim oficerowie ze sztabu dywizji i korpusu żałowali, 

że nie ma wśród nich na przykład generała Żukowa, kawalerzysty od najmłodszych lat, któremu teraz — na 
stanowisku szefa Sztabu Generalnego Radzieckich Sił Zbrojnych  — wypadło optować za zastępowaniem 
brygad kawalerii brygadami zmechanizowanymi.

Zaskoczenia nie było. O tym, że do Przemyśla wybiera się nowy dowódca Kijowskiego Specjalnego 

Okręgu Wojskowego generał Michaił Kirponos, dowiedziano się tu kilka dni wcześniej. Znalazł się również 
oficer,  który potrafił   przedstawić   przebieg   jego   służby wojskowej,  bowiem dotąd   wiedziano   o generale 
niewiele ponad to, że niedawno otrzymał tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. I tak: służbę wojskową 
rozpoczął   jeszcze   w   armii   carskiej,   po   czym   w   okresie   rewolucji   lutowej   1917   roku   został   wybrany 
przewodniczącym pułkowego komitetu żołnierskiego. Podczas wojny domowej był pomocnikiem dowódcy 
słynnej 1 Dywizji Ukraińskiej, w niej też dowodził pułkiem. W 1927 roku ukończył Akademię Wojskową 
imienia Frunzego. Od 1934 do 1939 roku był komendantem Kazańskiej Oficerskiej Szkoły Piechoty imienia 
Rady Najwyższej Tatarskiej ASRR. Następnie w kampanii fińskiej dowodził 70 dywizją piechoty. W zimie 
1940 roku dywizja ta po niezbyt mocnym lodzie szczęśliwie przedarła się na tyły pozycji obronnych Finów 
— pozycji nie do zdobycia atakiem od czoła ze względu na silne umocnienia, przy których wznoszeniu 
użyto   nie   znanego   dotąd   gatunku   cementu   o   symbolu  „600”.   Ostatnio   pełnił   obowiązki   dowódcy 
Leningradzkiego Okręgu Wojskowego.

Nie   było   w   Przemyślu   nikogo,   kto   miałby  prawo   zwrócić   się   do   nowego   dowódcy  per  „Michaile 

Pietrewiczu”, ale nie szkodziło zapamiętać, że takie właśnie były jego imiona. Nie wiedziano jedynie, jak 
daleko posunąć się z generalnymi porządkami. Bielić wapnem krawężniki w koszarach, jak to było dotąd w 
zwyczaju,   czy   wręcz   odwrotnie   poddać   koszary   zabiegom   maskującym?   Tym   bardziej   że   w   rejonach 
zakwaterowania zieleni było jak na lekarstwo... Austriacy, którzy je urządzali, przedkładali mur nad zieleń. 
Nie wiedziano teraz: dobrze to, czy źle?

background image

Generała   Kirponosa   interesowała   jednak   przede   wszystkim   panorama   Przemyśla   i   okolic. 

Najrozleglejszy  widok   rozpościerał   się   ze   szczytu   Kopca   Tatarskiego   na   Zniesieniu,   tam   też   kazał   się 
zawieźć.

— Kopiec Tatarski, mówicie — zainteresował się — Dobrze wiedzieć, że jest miejsce o takiej nazwie. 

Powiem   o   tym   swoim   wychowankom   ze   szkoły   Kazaniu,   gdy   któregoś   rozpoznam   wśród   młodych 
dowódców.

Znalazł   się   wśród   towarzyszących   generałowi   miejscowych   oficerów   historyk-hobbysta,   który 

opowiedział o związanych z tym miejscem legendach. Jedna z nich mówiła o zniesieniu, czyli pobiciu, pod 
Przemyślem przed wiekami zagonu tatarskiego na czele  z chanem, który poległ w boju, co było takim 
wydarzeniem, że upamiętniono je usypaniem owego kopca.

Oficerowie ciekawie przyglądali się generałowi. Wysoki, dobrze zbudowany,  z gęstymi  włosami, z 

twarzą niemal bez zmarszczek, nie wyglądał na swoje prawie pięćdziesiąt lat. Tym większy budziła szacunek 
błyszcząca na jego piersi Złota Gwiazda, taki młody, a już — Bohater...

— Widok stąd rzeczywiście piękny, rozległy — przyznał. — Tylko co dla nas z tego dzisiaj wynika?
Znów się zamyślił. Wszyscy stali w milczeniu, jakby wsłuchiwali się w świat tatarskich strzał. I wtedy, 

poprzedzony   narastającym   warkotem,   pojawił   się   samolot.   Nadleciał   z   zachodu,   przeciął   linię   Sanu, 
wyznaczającą granicę, po czym skierował się w głąb terytorium Kraju Rad.

Czoło dowódcy okręgu przecięła bolesna krecha.
— Mamy zakaz otwierania ognia — całkiem niepotrzebnie wyrwał się szef ochrony przeciwlotniczej 26 

armii. — Z kwietnia ubiegłego roku, ale ciągle obowiązuje...

— A gdyby nie było takiego rozkazu?
— To daleko by ten psubrat nie zaleciał.
— Tak wierzycie w swoich przeciwlotników? Czy raczej w lotników?
— W jednych i drugich — wybrnął pułkownik. — A o swoich przeciwlotnikach mogę powiedzieć tylko 

tyle, że za to latanie nad naszymi głowami mają do Niemców taką złość...

— Złością wojny się nie wygra.
— Toteż ćwiczą. Byli i teraz na stanowiskach, prowadząc tego fryca i strzelając do niego na sucho.
— Szkoda — wyrwało się generałowi.
— Nie rozumiem — speszył się pułkownik.
— Że tylko na sucho.
Popatrzyli na siebie i obaj — powodowani tą samą myślą — bezradnie rozłożyli ręce.
W   drodze   powrotnej   do   Kijowa   generałowi   Kirponosowi   wypadło   być   świadkiem  jeszcze   jednego 

pirackiego rajdu niemieckiego samolotu. Leciał tuż nad szosą, nad dachami samochodów z generalskiej 
kolumny. Komendant ochrony o mało nie zarządził alarmu, na końcu języka miał już zawołanie „lotnik kryj 
się”.

— Nie trzeba — powstrzymał go dowódca okręgu.
— A jeśli to zwiastun wojny?
— Nie jeden, lecz setki samolotów będą taki zwiastunem — stwierdził generał Kirponos.  — I nie w 

samo południe.

— Trzeba ich strącać! —- dowódca lotnictwa okręgu generał J. Płochin machnął ręką w powietrzu. — 

Dobrze pamiętam hitlerowców z walk Hiszpanii. Są tacy bezczelni, że nie przestaną, dopóki nie chwyci się 
ich za gardło. Poradzą sobie z nimi nasze Migi. — Miał na myśli nowoczesne, szybkie myśliwce, wchodzące 
właśnie do uzbrojenia.

— Ile ich mamy w okręgu? — spytał Kirponos.
— Ponad sto.
— A piloci już nauczyli się na nich latać?
— Jeszcze trochę i będą umieli.
— Jeszcze trochę...  — powtórzył dowódca okręgu.  — Powiedzcie to Niemcom.  Żeby jeszcze trochę 

poczekali.

W Kijowie generał Kirponos dowiedział się, że powietrzny intruz wylądował omyłkowo koło Równego. 

Na   pokładzie   samolotu   znaleziono   aparat   fotograficzny,   rolki   wykonanych   filmów,   mapy   obszarów 
przygranicznych położonych nad Sanem.

W Sztabie Generalnym, dokąd trafił odpowiedni meldunek, odnotowano, że był to już sto sześćdziesiąty 

w tym roku wypadek naruszenia obszaru powietiznego ZSRR przez Luftwaffe.

Tego dnia dowódca okręgu raz jeszcze kazał sobie przedstawić dyrektywę  — tak, jakby jej nie znał 

niemal   na   pamięć  —   w   której   zawarta   była   odpowiedź   na   pytanie,   w   jakich   wypadkach   artyleria 
przeciwlotnicza może otworzyć ogień do niemieckiego samolotu naruszającego radziecki obszar powietrzny. 

background image

Brzmiała ona następująco:  „Jeśli wydany zostanie specjalny rozkaz Rady Wojennej Okręgu, gdy zostanie 
ogłoszona mobilizacja  — przy realizacji planu osłony, jeśli nie nastąpił przy tym specjalny zakaz”. Clou 
dyrektywy  stanowiło   sformułowanie,   że   „nie   otwiera   się   ognia   artylerii   przeciwlotniczej   do  samolotów 
niemieckich w czasie pokoju”.

Teraz dużo by dał za to, żeby móc zmienić w tej dyrektywie choć kilka słów. Nie wchodziło to jednak w 

rachubę. I tak był jedynym dowódcą okręgu, który z pominięciem drogi służbowej zwrócił się listownie do 
Stalina,   proponując  —   wobec   oznak  świadczących   o   przygotowaniach   niemieckich   do   agresji  — 
ewakuowanie   mieszkańców   zagrożonych   rejonów,   przygotowanie   tam   pozycji   i   zbudowanie   zapór 
przeciwpancernych. W odpowiedzi przeczytał, że takie przygotowania byłyby prowokacją wobec Niemiec i 
że nie należy dostarczać pretekstów do agresji. Koniec, kropka...

Tak nadszedł czerwiec  — ostatni miesiąc pokoju. Rozpoczęła się wiosenno-letnia runda rozgrywek 

piłkarskich, po których wiele sobie obiecywała choćby drużyna „Pogoni-Lwów”, mająca w swym składzie 
tak miejscowych Polaków, jak i Ukraińców, W kinach wyświetlano film  „Świat się śmieje”. Ludzie byli 
zajęci swymi zwykłymi, codziennymi sprawami, pracowali i robili zakupy w nieźle zaopatrzonych sklepach. 
W jednostkach  — po krótkotrwałym okresie podwyższonej gotowości  — oficerowie przestali nocować w 
koszarach, a żołnierze zaczęli się rozbierać do spania.

Natomiast lejtnant Nieczajew, oddawszy do naprawy zegarek, wciąż przekonywał się, że usługa nie 

została jeszcze przez  „mistrza” wykonana. I nie był jedynym spośród wojskowych, których zamówienia, 
przyjęte przez prywatnych rzemieślników, nie mogły się doczekać realizacji.

GDY PRZEMÓWIŁY TELEGRAFY I DZIAŁA

Było   25   minut   po  północy  z   21   na   22   czerwca,   gdy  na   węźle   łączności   dowództwa   Kijowskiego 

Specjalnego Okręgu Wojskowego telegraf zaczął wystukiwać zaszyfrowaną depeszę. Oto jej treść:

„1.   W   czasie   22—23.6.41   r.   możliwa   jest   niespodziewana   napaść   Niemców   na   frontach 

Leningradzkiego,   Nadbałtyckiego,   Zachodniego,   Kijowskiego,   Odeskiego   Okręgów  Wojskowych.   Napad 
może się rozpocząć od działań prowokacyjnych.

2.   Zadanie   naszych   wojsk  —   nie   dać   się   wciągnąć   w   żadne   prowokacyjne   działania,   mogące 

spowodować   duże   komplikacje.   Jednocześnie   polecam   wojskom   Leningradzkiego,   Nadbałtyckiego, 
Zachodniego,   Kijowskiego   i   Odeskiego   Okręgu   Wojskowego   być   w   pełnej   gotowości   do   odparcia 
ewentualnego zaskakującego uderzenia Niemców lub ich sojuszników.

Rozkazuję:
a)     w   ciągu   nocy  na   22.6.41   skrycie   obsadzić   punkty  ogniowe   rejonów   umocnionych   na   granicy 

państwowej;

b) przed świtem 22.6.41 r. rozśrodkować na lotniskach polowych całe lotnictwo, w tym także jednostki 

lotnicze rodzajów sił zbrojnych, i dokładnie je zamaskować;

c)   wszystkie   jednostki   doprowadzić   do   stanu   gotowości   bojowej,   wojska   utrzymywać   w   stanie 

rozśrodkowanym i zamaskowanym;

d)   doprowadzić   do   stanu   gotowości   bojowej   obronę   przeciwlotniczą   nie   powołując   na   razie 

rezerwistów, poczynić wszelkie przygotowania w zakresie zaciemniania miast i obiektów;

e) żadnych innych przedsięwzięć bez specjalnego zarządzenia nie podejmować.”
Treść depeszy, podpisanej przez Timoszenkę i Żukowa i nazwanej na Kremlu dyrektywą nr 1, nie była 

specjalnym zaskoczeniem dla szefa sztabu Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego generała Maksima 
Purkajewa. Znano go zresztą z opanowania i spokoju, które to cechy do niedawna tak bardzo były mu 
przydatne jako attache wojskowemu ambasady ZSRR w Berlinie. Wszak to on, pełniąc tej nocy dyżur, kilka 
godzin wcześniej odebrał meldunek, że do jednego z oddziałów ochrony pogranicza przedostał się dezerter-
-feldfebel, z informacją, że wojska hitlerowskie zajmują pozycje wyjściowe do natarcia, mającego rozpocząć 
się   22   czerwca.   O   tym   zdarzeniu   zameldował   natychmiast   przez   aparat   wcz   (wysokiej   częstotliwości) 
generałowi Żukowowi, spodziewając się, że ten z kolei przekaże meldunek jeśli nie bezpośrednio Stalinowi, 
to już na pewno Timoszence. Tak też się stało.

W chwilę po otrzymaniu dyrektywy dowódca okręgu generał Kirponos, również przebywający już na 

SD,   mógł   zameldować   generałowi   Żukowowi,   że   na   stronę   radziecką   przeszedł   jeszcze   jeden   żołnierz 
Wehrmachtu; według niego o godzinie 4.00 armia niemiecka ruszy do natarcia. W odpowiedzi szef Sztabu 
Generalnego polecił, by jednostki okręgu jak najszybciej zostały postawione w stan gotowości bojowej.

To   było   jasne.   Ale   nie   rozumiano   w   sztabie   okręgu,   dlaczego   zamiast   rozwlekłej   dyrektywy   nie 

przekazano z Moskwy krótkiego, umownego sygnału, po przyjęciu którego jednostki mogłyby w szybkim 

background image

tempie wprowadzić w życie „Kowo-41”, czyli plan osłony granicy. Może tylko generał Kirponos wiedział, 
że oznaczałoby to nie tylko zaalarmowanie wojsk, ale i przeprowadzenie mobilizacji na całym obszarze 
okręgu,   a  tego  w  Moskwie   chciano   uniknąć,   łudząc  się,   że   ów  zapowiadany  atak  jest   tylko  niemiecką 
prowokacją.

Dyrektywę nr 1 odbierano już nie w Kijowie, lecz w Tarnopolu, gdzie dowództwo okręgu — z chwilą 

wybuchu wojny miało się ono stać dowództwem Frontu Południowo-Zachodniego — zdążyło zainstalować 
swoje   stanowisko   dowodzenia,   i   to   szczęśliwie   przed   terminem,   określonym   w   wytycznych   Sztabu 
Generalnego na 22 czerwca.

I tak było w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym. Niczego, co można było zrobić dzisiaj, nie 

odkładano na jutro. We wszystkich przedsięwzięciach wykazywano inicjatywę i zdecydowanie. Wychodzono 
z założenia, że jeśli wojska znajdują się w pobliżu granicy, to już sam ten fakt zobowiązuje do wzmożonej 
czujności bez oglądania się na dyrektywy, które mogą okazać się spóźnione, jakoż zawarte w dyrektywie nr 
1 polecenie, żeby „być w pełnej gotowości do odparcia ewentualnego zaskakującego uderzenia”, dotarło do 
wielu związków taktycznych już po napaści armii niemieckich na Kraj Rad...

*

„Przemyską” 99 dywizję piechoty noc z 21 na 22 czerwca zastała w polu; w mieście znajdowały się 

tylko   197   pułk   oraz   52   i   150  samodzielne   bataliony  karabinów   maszynowych,   wyznaczone   do   obrony 
rejonów umocnionych. 206 pułk obozował w pobliżu Medyki, 1 pułk w odległych o kilkanaście kilometrów 
Siedliskach (dwa bataliony) i Niznakowicach (jeden batalion). W lasach na wschód od miasta przebywały: 
22 pułk artylerii, 71 pułk artylerii haubic i 113 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej. Na szczęście 
artylerzyści zdążyli wcześniej odbyć  swe pierwsze, od czasu otrzymania uzupełnień, strzelania szkolno-
-bojowe   na   poligonie.   Teraz,   kiedy   czekali   na   następne   strzelania,   domem   był   im   las,   korony   drzew 
zapewniały ukrycie sprzętu, dla którego brakowało siatek maskowniczych.

Żeby tylko siatek... Kłopot był również z namiotami dla wojska, a dokładniej mówiąc z ich kolorem. 

Niegdyś zielone, po kilku latach użytkowania — na zmianę moknąc na deszczu i płowiejąc w słońcu — stały 
się niemal śnieżnobiałe. Nie dawało to spać oficerom odpowiedzialnym za prawidłowe urządzenie obozów 
letnich. Niewielką było dla nich pociechą, że gdzie indziej rzeczy miały się jeszcze gorzej, o czym mówił 
rozkaz   ludowego   komisarza   obrony,   poświęcony  w   całości   sprawie   maskowania   rejonów   rozlokowania 
wojsk oraz innych obiektów w okręgach nadgranicznych:  „Nadmierne skupienie i liniowe uszeregowanie 
samolotów na lotniskach, brak maskowania, jak również niedociągnięcia w organizacji obsługi lotniczej oraz 
nieostrożność   w   stosowaniu   znaków   i  sygnałów  —  demaskują   lotniska.   Podobnie   lekceważąco   traktują 
maskowanie   jednostki   artylerii,   zmotoryzowane   i   zmechanizowane.   Nadmiernie   zatłoczone   parki 
samochodowe i czołgowe stanowią nie tylko doskonałe obiekty do obserwacji, ale także wygodne cele do 
zniszczenia z powietrza. Czołgi, samochody pancerne, wozy dowodzenia i inne pojazdy specjalne, zarówno 
w wojskach zmotoryzowanych i zmechanizowanych, jak i innych, zostały pomalowane farbami dającymi 
jaskrawy odblask i dlatego są one widoczne nie tylko powietrza, lecz i z ziemi...”

Niestety,   nie   było   w   rozkazie   mowy  o   tym,   jak   zamaskować  —   obozując   na   otwartej   przestrzeni 

spłowiałe, rzucające się w oczy namioty. Niemal wszystko, co na szczeblu plutonu czy kompanii można było 
zrobić   w   sprawie   maskowania,   to   zakazać   żołnierzom   czyszczenia   (kredą   lub   popiołem)   do   połysku 
metalowych   guzików   z   pięcioramienną   gwiazdą   przy  bluzach  —   gimnastiorkach.   I   jeszcze   elegantom, 
nadużywającym kieszonkowych lusterek — można je było odebrać i oddać do depozytu.

*

W obozowisku 1 pułku 99 dywizji (bez jednego batalionu rozłożonego obozem gdzie indziej) dawno już 

przebrzmiał sygnał capstrzyku. Mimo to nie wszystkich żołnierzy zdążył zmorzyć  sen. Nie spał choćby 
trębacz pułku. Zgubił dopiero co w ciemnościach jedyny ustnik swej ukochanej trąbki  — sygnałówki i 
martwił się, co będzie z ogłoszeniem pobudki, jeśli nie odnajdzie go z nastaniem dnia. Gdyby wiedział, kto i 
w jaki sposób go w tym wyręczy...

Nie mógł zasnąć żołnierz nazwiskiem Polewoj, ów śpiewak-romantyk od  „bułanków, dereszy”, nad 

którymi użalał się w swej piosence, że muszą ustępować miejsca koniom mechanicznym. Wrażliwe ucho 
pozwoliło mu szybciej niż innym usłyszeć grzmot uruchamianych gdzieś daleko silników...

Nie spał niejaki Wasiliew, niedawno powołany do służby z rezerwy. Miał kłopoty ze strzelaniem z nie 

znanego   mu   do   niedawna   peemu,   polegające   na   tym,   że   nie   wychodziło   mu   prowadzenie   ognia 
pojedynczymi pociskami. Gdyby wiedział, że już wkrótce przyjdzie mu ostrzeliwać się prawie wyłącznie 

background image

seriami...

Miał powody, żeby nie spać, dowódca pułku, pułkownik Korotkow. Ciągle było za mało lub wręcz 

brakowało czegoś z uzbrojenia i wyposażenia jednostki. Niezbyt zadowalające wyniki osiągali w szkoleniu 
ogniowym strzelcy wyborowi  — poprzednio chluba pułku. Pracując na równi z innymi żołnierzami przy 
budowie umocnień nad Sanem, stracili w rękach czucie, i to się mściło. No i ci rezerwiści... Trzeba czasu, 
żeby   się   zaaklimatyzowali,   również   w   sensie   dosłownym,   gdyż   na   przykład   Sybiracy   nie   byli 
przyzwyczajeni do tutejszych upałów, nadciągających z południa fala za falą. Jeśli miał tej nocy czyste 
sumienie, to tylko o tyle, że nie pojechał na sobotę i niedzielę do Przemyśla  — do żony i dzieci. Za jego 
przykładem pozostali w obozowisku także inni oficerowie. Sobota minęła jednak spokojnie i z pewnością 
niejeden teraz tego żałował, ale żaden nie zdradził się z tym przed dowódcą. Jeśli nie spali i oni, to z 
tęsknoty za najbliższymi, niekiedy nie widzianymi już od kilku tygodni.

Ale dlaczego nie spał starszyna Iwanow, dowódca pocztu sztandarowego pułku, żołnierz bez skazy, 

zdrowy jak rydz, prostoduszny, a w dodatku zaprzysięgły kawaler? Wszak o sztandar mógł być spokojny. 
Zwykle zabierano go na poligon. Tam umieszczano w specjalnie wykonanej, oszklonej gablocie, przy której 
w dzień i w nocy po dwóch żołnierzy, zmieniając się co kilka godzin, trwało na honorowym posterunku. 
Jednakże tak częste były ostatnio wyjazdy na ćwiczenia, że zaczęło się to odbijać na wyglądzie sztandaru, 
raz po raz zwijanego i rozwijanego. Dlatego tym razem po raz pierwszy — z inicjatywy dowódcy pułku — 
pozostawiono go w koszarach. Był tam przechowywany w lepszych warunkach, ale czy bezpieczniejszy? 
Dywersanci,   pojawiający   się   w   okolicach   Przemyśla  —   zdarzało   się,   że   przebrani   w   mundury 
czerwonoarmistów — stawali się coraz bardziej zuchwali. Z pewnością to ich dziełem była przed kilkoma 
tygodniami eksplozja w magazynach amunicji. Tacy nie zawahają się nawet przed tym, by wedrzeć się do 
koszar, w których warty pełnią rezerwiści. A sztandaru nie będą musieli długo szukać — jest eksponowany 
w holu budynku sztabu, wystarczy rozbić szybę gabloty. Oto co nie dawało spać starszynie Iwanowowi...

*

Mieszkańcy  Przemyśla,   obudzeni   rankiem   22   czerwca   odgłosami   wybuchających   pocisków,   mogli 

sądzić w pierwszej chwili, że są to odgłosy strzelań artyleryjskich, dobiegających z niewielkiego poligonu, 
usytuowanego tuż za miastem na wzgórzach Zniesienia. Ale nie mogli mieć tego rodzaju złudzeń dowódca 8 
korpusu   generał   major   M.G.   Sniegow   czy   dowódca   99   strzeleckiej   dywizji   piechoty   pułkownik   N. 
Diemientiew. Toteż natychmiast opuścili swoje kwatery i udali się do budynku, w którym mieściły się ich 
dowództwa i sztaby ze wspólnym węzłem łączności w podziemiu. Gdy znaleźli się na miejscu, telegraf 
kończył właśnie wystukiwać treść dyrektywy nr 1, przekazywanej z dowództwa 26 armii, które miało swą 
siedzibę we Lwowie. Nie tylko dla korpusu i dywizji, ale i dla pułków dyrektywa była już nieaktualna, a 
sformułowanie:  „nie   dać   się   wciągnąć   w   żadne   prowokacyjne   działania,   mogące   spowodować   duże 
komplikacje”,   wywoływało   tylko   rozdrażnienie.   Sprawdzono   więc   jedynie,   czy   dowódcy   jednostek 
przebywających na obozach ćwiczebnych zaczęli je doprowadzać do stanu gotowości bojowej. Zaraz po tym 
stracono   z   nimi   łączność   (przerwaną,   jak   się   potem   okazało,   przez   grupy   dywersyjne),   wobec   czego 
oficerowie łącznikowi pobiegli uruchomić motocykle, a szeregowi łącznicy — siodłać konie, nieważne teraz, 
że pociągowe, „artyleryjskie”, skoro innych nie było.

W tym czasie w 1 pułku wszyscy, poczynając od dowódcy, byli już na nogach i — domyślając się, że 

wybuchła wojna — czekali na dalsze rozkazy, choć bynajmniej nie bezczynnie: zwijano namioty, wygaszano 
ogień w kuchniach, w których wcześniej kucharze zdążyli zagotować wodę na kawę, pobierano amunicję 
strzelecką i granaty.

Jednym z pierwszych, którzy zameldowali się u dowódcy pułku, był starszyna Iwanow.
— Sztandar — wyjąkał wielce przejęty. — Sztandar jest tam, a my...
Dowódca zagryzł usta. Wiedział już z rozmowy telefonicznej z dowódcą dywizji, że pociski niemieckiej 

artylerii, ostrzeliwującej Przemyśl, dosięgły również koszar ich pułku. Sam zadecydował przed wyjazdem na 
poligon,   żeby   sztandar   pozostawić   w   koszarach.  „Żadnych   szyb   w   strefie   przygranicznej  —   grzmiał 
wówczas, mając na myśli gablotkę, w której był eksponowany sztandar. — Żadnych błyskotek!”

I miał rację. Z drugiej jednak strony musiał się teraz liczyć z tym, że wypadnie im wyruszyć do boju bez 

sztandaru i  — nie mógł spojrzeć w oczy starszynie-chorążemu. Toteż wielką ulgę sprawił im obu rozkaz 
dowódcy dywizji, by pułk ruszył w kierunku Przemyśla na pomoc jego obrońcom.

background image

MOST NA SANIE

Dokładnie w połowie mostu kolejowego na Sanie w Przemyślu bieliła się zaznaczona farbą olejną, 

biegnąca w poprzek toru linia graniczna. Jeździły po tym moście  pociągi z towarami przewożonymi  w 
ramach wymiany handlowej między Niemcami oraz Rumunią i ZSRR. Niemieckie (głównie z węglem) 
jedną stroną, a radzieckie (głównie z ropą naftową i drewnem)  — drugą, po torach o szerszym o 89 mm 
rozstawie.

Ale już ludzi trzymały z daleka od rzeki posterunki graniczne. Ci spośród żołnierzy-pograniczników z 

obu stron, którym wypadała służba na samym moście o długości 200 metrów, mieli prawo podejść do białej 
linii, po czym wykonywali „w tył zwrot” i zawracali.

Wszystko   to   miało   przekreślić   umowne   słowo  „Dortmund”,   będące   dla   Wehrmachtu   hasłem   do 

rozpoczęcia działań zbrojnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu według wcześniej opracowanego planu 
„Barbarossa”.   Znalazło  się  w  tym  planie  także   miejsce  poświęcone  mostowi   kolejowemi w  Przemyślu, 
jedynemu   tego   typu   mostowi   na   całym   obszarze   działania   Grupy   Armii  „Południe”  —  żelaznemu,   z 
podwójnym torowiskiem, o solidnej konstrukcji i kratowych przęsłach. Zakładano, że musi on być zdobyty 
w stanie nie uszkodzonym. Odpowiadał za to dowódca Grupy feldmarszałek von Rundstedt, który z kolei 
zadanie opanowania prawobrzeżnej części Przemyśla postawił dowódcy 101 dywizji ze składu 17 armii, 
wzmocnionej w przeddzień agresji kilkoma jednostkami berlińskiej 257 dywizji piechoty.

Jednak   nawet   użycie   wielokrotnie   większych   sił   nie   gwarantowało,   że   most   ocaleje.   Dlatego 

rozpatrywano po kolei takie oto koncepcje zdobycia go w stanie nie uszkodzonym:

— z użyciem pociągu pancernego o szerszym, według systemu radzieckiego, rozstawie kół (generał 

Heinrich von Stüpnagel, dowódca 17 armii),

—   z   użyciem   pociągu   towarowego,   zapowiedzianego     jako  „tranzyt   do   Rumunii”,   w   którego 

zaplombowanych wagonach znajdowaliby się żołnierze batalionu szturmowego (generał Kurt von Briesow, 
dowódca 52 korpusu),

—  z   użyciem,   poprzedzanego   przez   pociąg   pancerny,   pododdziału   specjalnej   formacji   Abwehry 

„Brandenburg”   —   na   przykład   batalionu  „Nachtigal”,   sformowanego   z   nacjonalistów   ukraińskich   (szef 
wydziału I Abwehry generał Ervin Lahousen).

A   co   temu  „trustowi   mózgów”   mogli   przeciwstawić   radzieccy  pogranicznicy?   Czy  tylko   ileś   tam 

kilogramów   trotylu,   potrzebnych   do   wysadzenia   mostu?   Taką   możliwość   traktowano   jako   ostateczną. 
Żołnierze  „przemyskiego”   92   oddziału   Wojsk   Ochrony   Pogranicza   zdecydowani   byli   za   wszelką   cenę 
powstrzymać agresora. Oddział ten posiadał 21 stałych strażnic z załogami od 40 do 70 żołnierzy, kilka 
komendantur   i   konną   grupę   manewrową,   wszystko   to   na   odcinku   długości   215   kilometrów.   W   skład 
uzbrojenia załóg strażnic wchodziły karabiny, pistolety maszynowe i po dwa ciężkie karabiny maszynowe. 
Nie   były   one   wyposażone   w   środki   do   walki   z   czołgami,   zakładano   bowiem,   że   w   wypadku   działań 
zbrojnych obronę granicznych umocnień przejmą czerwonoarmiści z pierwszorzutowych pułków i dywizji 
piechoty.

Co   się   dzieje?  —   zastanawiał   się   Nieczajew,   którego   o   czwartej   rano   obudziły   pierwsze   pociski 

artyleryjskie, wystrzelone z Zasania i eksplodujące w prawobrzeżnej części Przemyśla. Powtórzył to pytanie 
meldując się w chwilę potem w pełnym oporządzeniu u dowódcy strażnicy lejtnanta Aleksandra Potarkina. 
Ten   jednak   wiedział   tyle   samo   co   on.   Nieczajewowi  nie   pozostawało   nic   innego,   jak   tylko,   zgodnie   z 
wcześniejszymi ustaleniami, wraz z pięcioma przydzielonymi mu żołnierzami wzmocnić ochronę  — czy 
może już obronę — mostu kolejowego.

Ze strażnicy, mieszczącej się w sąsiedztwie budynku dowództwa 92 oddziału pogranicznego, było doń 

niedaleko, zaledwie kilkaset metrów. Przebiegli je, pochyleni. Wszyscy mieli pistolety maszynowe, także 
Nieczajew, który przed opuszczeniem strażnicy pobrał z magazynu broni „pepeszę”, zdając sobie sprawę, że 
pistolet  — etatowa broń oficera  — może mu nie wystarczyć. Poza tym dwóch żołnierzy ciągnęło za sobą 
ciężki   karabin   maszynowy,   słynnego  Maxima,   którego   żelazne   kółka   z   turkotem   toczyły  się   po   bruku. 
Pokonali schody. U ich szczytu, już na koronie nasypu, znajdowała się budka wartownicza. Zastali obok niej 
jednego z dwóch żołnierzy elementu granicznego, jak się okazało — dowódcę, podoficera. Palił papierosa, 
trzymanego w rękawie bluzy.

Nieczajew puścił płazem to niewinne w końcu wykroczenie  — sam by zapalił, gdyby był na jego 

miejscu.

— Gdzie wasz żołnierz? — zapytał.
— Na moście, tam gdzie linia — zameldował dowódca elementu.
— Jesteście pewni, że jeszcze tam jest? Żywy?
— Mogę to zaraz  sprawdzić  — odrzekł podoficer,  po czym włożył dwa palce  do ust i  przeciągle 

background image

gwizdnął.

Odpowiedzią był taki sam gwizd dochodzący z głębi ażurowego tunelu mostu.
— Żywy — zameldował lakonicznie dowódca elementu, rozładowując w ten sposób na chwilę napięcie.
— Idźcie i sprowadźcie go tutaj — rozkazał Nieczajew.
— A jakby ktoś chciał przekroczyć linię?
—   Robi   się   coraz   jaśniej.   Lada   chwila   będziemy   widzieć   linię   i   z   tego   miejsca  —   uspokoił   go 

Nieczajew.

W   chwilę   potem   całą   ósemką,   zaczajeni   pośród   kratownic   mostu   po   obu   stronach   podwójnego 

torowiska, czekali na dalszy bieg wydarzeń. Obowiązujący ich rozkaz był jednoznaczny: strzelać tylko w 
wypadku podejmowania prób przekroczenia granicy. Mijały jednak pełne napięcia minuty i godziny, a na 
moście nikt się nie pojawiał. Co się dzieje? — kolejny raz spytał sam siebie lejtnant Nieczajew...

„Po   zakończeniu   artyleryjskiego   ognia   obserwatorzy   niemieccy,   nie   widząc   ruchu   oddziałów 

radzieckich   ani   działania   radzieckiej   artylerii,   a   tylko   zamieszanie   na   ulicach   wywołane   pożarami, 
meldowali, że przemyski garnizon wycofał się miasta w kierunku wschodnim i południowym — ustalił po 
latach kronikarz dziejów Przemyśla Jan Różański.  — Tej treści meldunki postawiły w nieco kłopotliwej 
sytuacji dowódcę 101 dywizji piechoty i oficerów do spraw transportu 17 armii. Nie sprawdziła  się  bowiem 
informacja   o   podminowaniu   mostu   i   o   możliwości   jego   wysadzenia   w   momencie   wybuchu   wojny,   a 
tymczasem  —   jak   dotąd  —  z   ich   strony   nie   podjęto   żadnych   prób   jego   zdobycia   ani   zastosowania 
któregokolwiek z omawianych wcześniej wariantów opanowania tego obiektu. Toteż gdy około godziny 
szóstej z dowództwa korpusu generał Marcks otrzymał telefonogram: »Wyjaśnić położenie pod Przemyślem 
przez rozpoznanie, możliwie także w kierunku Medyki«, zapadła decyzja zdobycia mostu przy użyciu 3 
batalionu 228 pułku, gdyż tylko ten wariant z licznych wcześniejszych koncepcji był wówczas możliwy do 
zrealizowania. Dowódca batalionu — podpułkownik Kissek wyznaczył do szturmu pluton saperów i część 
12 kompanii piechoty. O godzinie 7.10 oddział uderzeniowy uzbrojony w automaty i granaty bez przeszkód 
dotarł   do   połowy  mostu,   do   miejsca,   gdzie   białą   farbą   wyznaczona   była   granica.   Po   jej   przekroczeniu 
powitani   zostali   huraganowym   ogniem   radzieckiej   straży   granicznej.   Biegnący   na   czele   oddziału 
podporucznik   padł   martwy,   pozostali   napastnicy,   szukając   schronienia   pomiędzy  żelaznymi   wiązaniami 
mostu, ginęli jeden po drugim od kul. Ranni wzywali głośno pomocy. Po paru minutach oddział szturmowy 
przestał istnieć. Wśród kilku żołnierzy, którym udało się wycofać z tego piekła, był kontuzjowany podoficer. 
Po powrocie zameldował, że udało mu się zerwać kabel, łączący prawdopodobnie materiały wybuchowe z 
detonatorem. Po porażce na moście hitlerowcy zaczęli ściągać dziesiątki zabitych i rannych z niedawnego 
terenu   walki.   Odbywało   się   to   bez   interwencji   ze   strony   radzieckiej,   gdyż   pogranicznicy   nadal   ściśle 
przestrzegali   rozkazu   o strzelaniu  do  wroga  tylko  w  przypadku,  gdy  przekroczy  on graniczną  linię.   Te 
pierwsze  ofiary działań  wojennych  wywożono  małymi  ręcznymi  wózkami  do ulicy Krasińskiego, gdzie 
ładowano je na kryte samochody.

Do kolejnego ataku na most skierowany został 3 batalion 228 pułku, wzmocniony kompanią saperów. 

Dla zapewnienia powodzenia tej akcji przygotowaniem artyleryjskim kierował dowódca dywizji — generał 
Marcks. Gdy przemówiła artyleria, na prawym brzegu rzeki poczęły wybuchać dziesiątki pocisków, siejąc 
znów   śmierć   i   zniszczenie.   I   tym   razem   hitlerowców,   przekraczających   na   moście   linię   graniczną   i 
próbujących pontonami sforsować San, również spotkała zdecydowana odprawa. Celne strzały radzieckich 
żołnierzy topiły pontony, zabijały i raniły napastników na moście i wodzie, zresztą niezbyt wtedy głębokiej 
(1—1,5 metra). Niemcy jednak nie rezygnowali; ze swej bazy wypadowej, zlokalizowanej na podwórzu 
klasztou   benedyktynek,   wysyłali   za   San   coraz   to   nowe   pontony,   zmuszając   mieszkańców   okolicznych 
domów do wynoszenia ich na brzeg.

W tym samym czasie bohatersko walczyły załogi pozostałych strażnic 92 oddziału granicznego. Nie 

udało się Niemcom przejść przez San obok rzeźni (rejon działania 15 strażnicy) i koło parku miejskiego 
(odcinek broniony przez załogę 13 strażnicy). Grupa hitlerowców z 229 pułku piechoty, stacjonująca w 
Ostrowie,   której   udało   się   osiągnąć   prawy  brzeg   w   rejonie   wodociągów,   silnym   ogniem  ze   schronu   w 
Prałkowicach, dowodzonego przez lejtnanta Zaworonkowa, została zdziesiątkowana, a pozostali przy życiu 
wycofali się na pozycje wyjściowe. Podobny los spotkał żołnierzy 2 batalionu 228 pułku piechoty, którzy z 
rejonu Buszkowic czynili próby sforsowania Sanu. Największe spustoszenie wśród wrogów czyniła załoga 
schronu bojowego, usytuowanego naprzeciw wylotu ulicy Sienkiewicza, odległego o 80 metrów od Sanu. 
Dowodził nią lejtnant P. Czaplin, który dotarł tam o godzinie 6 rano. Ten schron miał trzy piętra, z tego dwa 
pod ziemią, i był jednym z nielicznych dobrze uzbrojonych. Posiadał półautomatyczne działo 76 mm z 
optycznym celownikiem i 2 ciężkie karabiny maszynowe. Załoga lejtnanta Czaplina utrudniała Niemcom 
przeprawę   przez   San,   podpaliła   skład   paliwa   na   Zasaniu   i   uszkodziła   stojący   tam   pociąg.   Niemcy 
ostrzeliwali więc ten schron bez przerwy, usiłując go zniszczyć  — mimo otrzymania przeszło 500 trafień, 

background image

odpowiadał zajadle ogniem na każdy strzał wroga”.

PO PROSTU „UROWCY”

Bunkry nad Sanem? I to nowoczesne, żelazobetonowe? Nie było ich tu jeszcze przed rokiem, ba, nawet 

przed kilkoma miesiącami, jednakże gdy nakazem chwili stało się, że muszą powstać — zaczęły wyrastać 
jak grzyby po deszczu. Nie tylko nad Sanem. Zachodnia granica ZSRR, biegnąca na znacznej długości 
wzdłuż rzek i łańcuchów górskich, przestawała być granicą li tylko naturalną. Począwszy od jesieni 1940 
roku przystąpiono na niej do prac fortyfikacyjnych. Powstawały betonowe schrony, mające się składać na 
punkty oporu, po 15—20 schronów każdy, a dalej — na węzły obrony z systemem zapor przeciwczołgowych 
i przeciw piechocie, wreszcie — na tzw. umocnione rejony.

Wzdłuż całej granicy prowadzono prace przy wznoszeniu około 2500 betonowych schronów bojowych, 

przewidując   w   większości   z   nich   po   dwie   kondygnacje,   od  2  do  3  otworów   strzelniczych   dla   armat   i 
karabinów   maszynowych,   ściany   od   1   do   2,3   metra   grubości,   zasilanie   w   energię   elektryczną   z 
doprowadzeniem wody. Żadnego porównania ze schronami w umocnionych rejonach na dawnej granicy 
radziecko-polskiej, w większości ziemnych, których wprawdzie nie zlikwidowano, ale które rozbrojono.

Takie były plany. Nie zdołano ich jednak zrealizować. Budowa więcej niż połowy schronów w nowych 

umocnionych rejonach nie została ukończona, a tylko na niektórych odcinkach zdążono je wyposażyć i 
uzbroić.

Tak   było   również   pod   Przemyślem.   Spośród   21   schronów   jedynie   kilka   zostało   obsadzonych   i 

uzbrojonych   w   działa,   przy   czym   akurat   odbywała   się   ich   wymiana:   działa   kalibru   37   milimetrów 
zastępowano działami kalibru 45 i 76 milimetrów. Również tylko w kilku tych znajdujących się najbliżej 
granicy na Sanie (80—120 metrów) zgromadzono pełen zapas amunicji.

Mogli więc mówić o szczęściu żołnierze młodszego lejtnanta P. Czaplina, stanowiący załogę jednego z 

tych kilku schronów. To oni najdłużej  — trwało to prawie przez tydzień, w tym kilkanaście godzin po 
opuszczeniu Przemyśla przez wojska radzieckie, kiedy już znikąd nie mogli spodziewać się pomocy  — 
uniemożliwiali Niemcom korzystanie z mostu kolejowego. Nic to, że ogłuchli od huku, nie mieli czym 
oddychać   ani   ugasić   pragnienia.   Nie   przejmowali   się   ranami,   spowodowanymi   przez   odpryski   betonu. 
Ważne, że sami żyli i nie dawali żyć Niemcom. Gdyby tak jeszcze nie musieli oszczędzać pocisków... Ale, z 
drugiej strony, czy ich ogień byłby wówczas aż tak skuteczny? Wszak brali na cel hitlerowców dopiero 
wtedy, gdy ci znajdowali się tak blisko, że w otworach strzelniczych nie było już prawie widać nieba. Potem 
w schronie robiło się jaśniej i dla obrońców był to znak, że kolejny atak został odparty.

Schrony  bojowe   umocnionych   rejonów,   obsadzane   przez   żołnierzy  nazywających   siebie   w   skrócie 

„urowcami”, były jak maleńkie wysepki pośród szalejącego wokół wrogiego żywiołu. Całkowicie okrążone, 
toczyły  nierówny  bój,   dopóki   pozostawał   przy  życiu  choć   jeden   czerwonoarmista.   Stanowiły  pierwszą 
przeszkodę, o którą potknęły się niemieckie armie w swym marszu na wschód. Dopiero gdy napastnicy 
wdarli  się  głęboko  na  radzieckie  tyły,  resztki  załóg  otrzymały rozkaz  opuszczenia  schronów.  Niszczyły 
wtedy ciężką broń i torowały sobie drogę do swoich, przebijając się przez zwarty pierścień wroga. Ale ile 
było załóg, do których ów rozkaz — wobec braku łączności — nigdy nie dotarł?

Gdzieniegdzie   jednak   rozkaz   wycofania   się   w   odczuciu   załóg   schronów   był   rozkazem   wydanym 

przedwcześnie, zwłaszcza jeśli nie zdążyły one nawiązać kontaktu ogniowego z nieprzyjacielem. Tak było 
między   innymi   w   umocnionym   rejonie   Kamieńca   Podolskiego.   Żal   wypełniał   serca   wycofujących   się 
stamtąd „urowców”, a na pytanie: „Jak się wojowało?” odpowiadali prawie z płaczem:

— Wcale się nie wojowało, były same tylko przygotowania. Wstrzelaliśmy się do każdego metra ziemi, 

aż do krańcowej donośności naszych dział. I wszystko to nadaremnie. Kazano wysadzić umocnienia i cofnąć 
się: hitlerowcy zaczęli nas oskrzydlać. Prosiliśmy o pozostawienie załóg na miejscu. Wystarczyłoby nam 
zapasów   na   trzy  miesiące,   bez   żadnej   pomocy  mogliśmy   wytrzymać   obiężenie   i   za   wszystko   zapłacić 
hitlerowcom z nawiązką. Odmówiono, kazano w tejże chwili wysadzić w powietrze wszystkie schrony. W 
środku się człowiekowi przewracało, kiedy otrzymaliśmy taki rozkaz. Nie mogliśmy zrozumieć, o co chodzi, 
sądziliśmy, że to jakaś pomyłka, nie chcieliśmy dopuścić saperów. Pułkownik z komisarzem jeździli od 
schronu do schronu, namawiając żołnierzy do opuszczenia swoich umocnień. Do każdego schronu wkładano 
duże ładunki trotylu, a i tak w niektórych tylko szczeliny się pokazały. Zostawić taką potęgę...

Czuli   się   pechowcami.   Ale   przecież  —  żywymi   pechowcami.   Historii   większości   załóg,   które 

„wojowały”, nie miał kto zrelacjonować. Co najwyżej można je było odtworzyć, na podstawie opowieści 
mieszkańców pobliskich wiosek, jak na przykład ta o załodze schronu pod Sokalem:

„Zatrzasnęli   za   sobą   drzwi   pancerne   i   bronili   się   trzy  tygodnie.   Co   jedli   przez   cały  ten   czas,   nie 

background image

wiadomo. Jak nadciągnęły od Bugu niemieckie czołgi, otworzyli ogień. Kilka trafili od razu, a faszyści, ci, 
którzy ocaleli, uciekali w żyto”.

Albo na podstawie zeznań niemieckich jeńców, wziętych do niewoli w kilka miesięcy później, pod 

Stalingradem, wśród których był niejaki lejtnant Ludwig Dietz, z zawodu inżynier:

„W całej naszej armii krążyły słuchy o tym bunkrze. Ściągnięto tu oddziały piechoty, saperów, ale 

załoga schronu nie poddawała się i w dalszym ciągu podpalała czołgi, zatrzymując nasze natarcie na tej 
drodze. Byliśmy już pod Moskwą, a oficerowie nasi ciągle jeszcze wspominali ten bunkier, który powitał nas 
na ziemi radzieckiej morderczym ogniem”.

Nie dodał ów  „rycerz”,  że odpowiedzią na ten ogień były pociski zapalające. Pozostały po nich na 

ścianach schronu pod Sokalem plamy termitu, czarne jak smoła. Niemcy łudzili się, że wysoka temperatura 
wewnątrz rozgrzanego betonowego schronu zmusi obrońców do poddania się. Gdy nie sprawdziły się te 
rachuby, sprowadzili butle z gazem i wytruli czerwonoarmistów.

Trzy tygodnie... Jeszcze dłużej, bo przez przeszło miesiąc, stawiała opór załoga innego, znajdującego 

się w pasie natarcia armii generała Kleista, schronu nad Bugiem. Dzięki kulistej budowie wytrzymał on 
nawet   bezpośrednie   trafienia   z   dział.   Pobliski   las   stwarzał   „urowcom”   szansę   wymknięcia   się 
niepostrzeżenie z betonowej pułapki i przebicia się na wschód do swoich. Nie skorzystali z niej, podobnie 
jak z wielokrotnie ponawianych przez Niemców propozycji kapitulacji. I znowu gdyby nie gaz, kto wie, jak 
długo jeszcze stawiałaby opór ta garstka bohaterów...

Na tym samym nadbużańskim odcinku granicy dowódcą załogi jednego ze schronów był lejtnat D. 

Kulisz.  Już  w pierwszych godzinach  wojny został   on  otoczony.  Hitlerowcy ostrzeliwali   schron  z  dział, 
kierowali nań strumienie płomieni z miotaczy ognia. Były chwile, gdy tylko kaszel świadczył o tym, że jego 
obrońcy żyją,  po czym znów przemawiały ich karabiny maszynowe,  kosząc  zbliżających się  Niemców. 
Wreszcie udało się podejść do schronu saperom z materiałami wybuchowymi. Kiedy mimo dymu zostali 
zauważeni,   znajdowali   się   już   w   martwym   polu   ostrzału.   Nie   mogąc   otworzyć   do   nich   ognia, 
czerwonoarmiści zdecydowali się dokonać wypadu. W zaciekłej walce wręcz wybili saperów i na powrót 
zamknęli się w schronie, by już „spokojnie” móc się ostrzeliwać.

Z   miejscowości,   przez   które   przeszły   już   czołgi   z   czarnymi   krzyżami   na   pancerzach,   dowódcy 

niemieccy zmuszeni byli depeszować do Berlina:

„Wznowione zostały walki o betonowe schrony bojowe. Rosjanie walczą do ostatniego”.
„Zdarza się, że załogi wysadzają się w powietrze razem ze swoimi schronami, aby tylko nie iść do 

niewoli”.

Do niewoli? Pod Medyką załoga jednego ze schronów, niezdolna do dalszej walki z powodu oparzeń III 

stopnia, spowodowanych przez miotacze ognia, umieszczone na czołgach, zaryzykowała poddanie się. Po 
opuszczeniu schronu czerwonoarmiści zostali związani razem, oblani benzyną i spaleni przy użyciu tychże 
miotaczy  ognia.   Miał   to   być   odwet   za   śmierć   kilkudziesięciu   żołnierzy  Wehrmachtu,  którzy  polegli   w 
ostatnim boju, atakując schron pod osłoną czołgów. Na tym samym terenie spalono żywcem radzieckich 
pancerniaków w uszkodzonym czołgu.

Inny schron, położony u podnóża Gór Słonych, którego załoga nie chciała się poddać, został „tylko” 

wysadzony trotylem. Pod jego gruzami znaleźli śmierć: 25 żołnierzy ze swym dowódcą kapitanem Rykade, 
żona dowódcy i pięcioro jego dzieci oraz nauczycielka i pielęgniarka z pobliskiej Załuża. Po stratach, jakie 
zadała ta załoga hitlerowcom na podejściach do szosy i linii kolejowej z Sanoka do Leska, nie mogła ona 
mieć najmniejszych nadziei na ocalenie życia, nawet gdyby się poddała.

„Im   więcej   poległych   faszystów,   tym   mniej   zabitych   przez   nich   rodaków”  —   taka   była   dewiza 

„urowców”.

A powiedział to swoim oprawcom ranny lejtnant Czaplin, przesłuchiwany (po tym, jak został w końcu 

zdobyty jego schron nad Sanem) w budynku gestapo w Przemyślu. Tam też go stracono wraz z trzema 
rannymi podwładnymi.

Z MARSZU DO BOJU

Pułkownik Diemientiew miał zwyczaj dotrzymywać słowa. Zobowiązał się wobec dowódcy 92 oddziału 

granicznego podpułkownika G.J. Tarutina, że w wypadku wybuchu wojny weźmie na siebie ciężar obrony 
Przemyśla, i nie zamierzał wycofać się z tego. Inna sprawa, że miał wiele powodów do tego, żeby niepokoić 
się o dalszy rozwój wydarzeń. Budynek sztabu dywizji i korpusu, uszkodzony przez artyleryjskie pociski, nie 
nadawał się do wykorzystania, trzeba się było zeń ewakuować. Podczas ostrzału koszar poniósł straty 197 
pułk piechoty,  który na jakiś czas utracił zdolność bojową; jego dyslokacją  kierował zastępca dowódcy 

background image

dywizji do spraw politycznych pułkownik Opiskin. Z pozostałymi dwoma pułkami Diemientiew nie miał 
stałej łączności i nie wiedział, czy nie są już zaangażowane w walkach pod Przemyślem.

Na pociechę nigdzie nie zaobserwowano ani cienia paniki. 197 pułk zajmował wyznaczone mu odcinki 

obrony na wzgórzach Zniesienia, skąd później został przerzucony w rejon na zachód od miasta.

— Gdybym mógł mieć na tych wzgórzach artylerię — zamarzyło się dowódcy dywizji.
Ale   artyleria   dywizyjna,   chwalona   pół   roku   temu   przez   marszałka   Timoszenkę,   po   zwinięciu 

poligonowego obozowiska nie była w stanie wykonać tak długiego marszu i zajęła stanowiska na razie na 
północny wschód od Przemyśla.

— Dobrze,  że nie dała się zniszczyć z powietrza  — ucieszył się szef artylerii pułkownik Romanow, 

dowiedziawszy się o tym z meldunku.

Natomiast   nie   trzeba   było   meldunków,   by  wiedział,   że   artylerzystom   brakuje   amunicji,   nie   licząc 

pocisków   ćwiczebno-bojowych.   Czym   ją   dowieźć,   skoro   park   samochodowy   dywizji   w   dzielnicy 
Bakończyce został zbombardowany?

— Zbombardowany to jeszcze  nie  znaczy zniszczony — pocieszył go pułkownik  Diemientiew.  — 

Dowódca kompanii Fircew i dowódca plutonu transportowego Riabow wyprowadzili pod ogniem większość 
samochodów. I właśnie ładują na nie amunicję.

— Mołodcy! Pozwólcie, że zabiorę się z nimi, gdy wyruszą do moich sokołów — poprosił Romanow.
— Byle nie na ciężarówce z pociskami — zastrzegł dowódca dywizji.
Mniej   pocieszające,   wręcz   niezrozumiałe   wiadomości   miał   dowódca   8   korpusu,   generał   Śniegow. 

Połączywszy się z dowódcą 26 armii, nie otrzymał zgody na ostrzelanie pozycji niemieckich po drugiej 
stronie Sanu. Powiedziano mu, że taką decyzję może wydać wyłącznie Naczelne Dowództwo. Wydawało mu 
się to jakimś nieporozumieniem — czyżby w Moskwie nie wiedziano, że wybuchła wojna?

Wiedziano... Ale dyrektywa nr 2, nakazując powstrzymywać i niszczyć wojska nieprzyjaciela, które 

wtargnęły na terytorium ZSRR, dopiero zaczęła spływać do dowództw frontów, armii... Zanim dotarła do 
sztabu korpusu, generał Śniegow na własną odpowiedzialność zaryzykował wydanie rozkazu otwarcia przez 
artylerię ognia.

Był to najwyższy czas. Na pierwszej linii obrony Przemyśla, linii Sanu, jej obrońcy — pogranicznicy 

zaczęli ponosić dotkliwe straty. Nie obeszło się bez dramatów  — i przykładów bohaterstwa. Oto około 
południa 22 czerwca udało się Niemcom w rejonie między mostem kolejowym i drogowym (zniszczonym 
we wrześniu 1939 roku i nie odbudowanym) przeprawić przez rzekę i znaleźć na tyłach reduty Nieczajewa. 
Pogranicznikom kończyła się amunicja. Kilkakrotnie rannego lejtnanta usiłowano wziąć żywcem. Nie udało 
się. Zdołał odbezpieczyć granat, lecz już nie starczyło mu sił, żeby go odrzucić od siebie. Zginął, ciągle nie 
wiedząc „co się dzieje” — nikt go bowiem nie powiadomił, że to już nie graniczna potyczka, lecz wojna. Ale 
czy to zmieniłoby coś w jego postępowaniu, nacechowanym wolą walki do końca?

Jego los podzielił wkrótce potem młodszy lejtnant Warcz ze swoim plutonem, któremu postawiono 

zadanie wysadzenia uszkodzonego w wielu mjejscach, lecz ciągle zdatnego do użytku mostu kolejowego. 
Dostali się oni pod tak silny ogień, że zginęli, zanim wykonali zadanie.

„Trwający blisko 10 godzin niemiecki szturm na miasto i most kolejowy został częściowo uwieńczony 

sukcesem — pisze cytowany już J. Różański, będący bezpośrednim obserwatorem wydarzeń w pierwszych 
dniach bitwy o Przemyśl. — Walka trwała jednak nadal. Wycofujący się pogranicznicy niełatwo ustępowali 
wrogowi pola. Dopiero po południu oddziały niemieckie osiągnęły Rynek, dworzec kolejowy i plac Na 
Bramie, gdzie ustawili dwa działka przeciwpancerne, skierowane w kierunku wylotów ulic Słowackiego i 
Mickiewicza.  Próby  Niemców wdarcia   się  w głąb  tych ulic  kończyły się  niepowodzeniami. Radzieckie 
karabiny   maszynowe   ustawione   przy   wejściu   na   cmentarz   miejski   i   przy   końcu   ulic   Mickiewicza   i 
Dworskiego   uniemożliwiały   hitlerowcom   swym   ogniem   dalsze   posuwanie   się   (...)   Po   otrzymaniu 
wiadomości   o   zdobyciu   mostu   w   Przemyślu   dowódca   Grupy   Armii   »Południe«,   feldmarszałek   von 
Rundstedt, telefonicznie zapytał dowódcę 17 armii, jak zapatruje się na posuwanie się w przód 101 dywizji 
piechoty? Generał von Stülpnagel odpowiedział, że chociaż od dwóch godzin przemyski most znajduje się 
rękach   Niemców,   jednakże   osobiście   uważa,   że   przy   przechodzeniu   przez   Przemyśl   dywizja   byłaby 
izolowana od innych i zagrożona atakami ze strony Rosjan. A także, że przez Radymno szybciej dopędziłaby 
wysuniętą   na   wschód   armię,   ponieważ   w   Przemyślu   należałoby  wybudować  dopiero   tymczasowy  most 
drogowy albo most kolejowy wyłożyć grubymi deskami. Nie przyznając racji tego rodzaj tłumaczeniom, 
dowódca Grupy Armii raz jeszcze wskazał na konieczność ruszenia 101 dywizji przez Przemyśl w kierunku 
wschodnim, »by wyzyskać dzisiejszą słabość przeciwników«. Otrzymał już bowiem dokładne meldunki o 
powstrzymaniu   udanego   w   pierwszej   chwili   uderzenia   na   most   pod   Radymnem   i   niemożliwości 
przeprawienia się przez ten most jego dywizji i pułków w kierunku południowo-wschodnim”.

background image

*

Odbić centrum Przemyśla! Była to myśl  przewodnia wszystkich  poczynań  dowódcy 99 dywizji  od 

chwili, gdy dowiedział się, że znalazło się ono w rękach Niemców. Czekał z tym jedynie do nadejścia 1 
pułku piechoty i wierzył, że uda mu się zrealizować ten zamiar.

Ręce miał już rozwiązane. Radio Moskwa podało w samo południe wiadomość o narzuconej Krajowi 

Rad  wojnie,  ogłaszając  równocześnie  dekret   o mobilizacji.  Mógł  wreszcie   otworzyć  kopertę   z  napisem 
„Kowo — 41”, zawierającą wyciąg z armijnego planu osłony granicy, którego zalecenia zaczął już zresztą 
realizować.

Z ćwiczeń — do boju. Z marszu — do boju. Taka była tego dnia sytuacja większości jednostek Armii 

Czerwonej w nadgranicznych okręgach wojskowych.

W 99 dywizji jako pierwszy wszedł do boju, właśnie z ćwiczeń, 206 pułk strzelców majora Tiulewa. Z 

okolic Medyki, gdzie stał obozem, do Przemyśla miał niedaleko, ale jeszcze bliżej do granicznego Sanu — 
tu akurat z brzegami płaskimi, idealnymi do urządzenia przeprawy mostowej.

Jakoż właśnie w tym celu o godzinie 8 sforsowali Niemcy rzekę w rejonie Barycz  — Stubno i po 

zaciętej   walce   z   żołnierzami   Wojsk   Ochrony   Pogranicza   uchwycili   skrawek   radzieckiego   brzegu.   Ale 
piechurzy  z   206  pułku   jakby  tylko   na   to   czekali.   W   wyniku   zdecydowanego   kontrataku   odbili   wioskę 
Barycz, a następnie przepędzili Niemców z powrotem.

—  Macie   swoją   przeprawę  —  skomentował   potyczkę   major   Tiulew,   patrząc   na   ciała   napastników, 

leżących „mostem” w poprzek płytkiego o tej porze roku Sanu...

Wiedział  jednak,   że   na  tym  się   nie   skończy.   Wszak  od zachodu  słychać   było  potężniejący warkot 

czołgów, dla których rzeka na tym odcinku nie była żadną przeszkodą. Nie brakowało napastnikom również 
artylerii. Mógł im przeciwstawić zaledwie kilka działek przeciwpancernych, i to bez ciągników. Co prawda 
w razie potrzeby mogli je przetoczyć z miejsca na miejsce sami żołnierze, ale cóż z tego  — wielokrotnie 
szybsi byli od nich choćby niemieccy motocykliści, od których aż się roiło na przeciwległym brzegu.

Żeby   tak   mieć   choć   kilka   czołgów  —   marzył   dowódca   pułku.   W   kilka   godzin   później   to   jego 

nieziszczalne, zdawać by się mogło, marzenie, miało się prawie spełnić.

To, że nie było ani jednego czołgu w 99 dywizji, nie znaczyło wcale, że brakowało ich w innych 

związkach taktycznych 26 i innych armii Kijowskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego.

Oddzielny problem  — to ich walory taktyczno-techniczne. Od 1930 roku przemysł dostarczał armii 

czołgi lekkie T-26 i BT w kilku wariantach rozwojowych, trzywieżowe czołgi średnie T-28, produkowane w 
małych   seriach,   i   dwa   typy  tankietek:  T-27  i  T-37,   te   ostatnie   były  wozami  pływającymi.   Skierowano 
również   do   jednostek   pięciowieżowy  czołg   ciężki  T-35  w   liczbie   niewielkiej,   obejmującej  zaledwie   62 
egzemplarze tych imponujących kolosów. Z biegiem lat okazać się miało, że wartość bojowa całego parku 
czołgów nie odpowiada już wymaganiom nowego pola walki. Przed konstruktorami stanęło zatem pilne 
zadanie zaprojektowania wozów o nowocześniejszych rozwiązaniach, lepiej opancerzonych i uzbrojonych, o 
wyższych walorach trakcyjnych. Dzięki wytężonej pracy licznych zespołów inżynieryjnych na krótko przed 
wybuchem   wojny   przemysł   zdołał   wdrożyć   do   produkcji   seryjnej   trzy   nowe   typy   czołgów:   lekki 
rozpoznawczy przystosowany do pływania  T-40, średni  T-34  i ciężki   KW-1.   Projektowany   był również 
jeszcze  jeden  typ  lekkiego  czołgu  T-60, który  miał  zastąpić  już  przestarzałe  wozy  T-26. Konstruktorzy 
wywiązali się ze swego zadania bez zarzutu, wyłoniły się jednak trudności technologiczne, toteż produkcja 
tych znakomitych czołgów rozkręcała się powoli. Plan przewidywał — przykładowo biorąc — że w 1940 
roku wojsko otrzyma 600 czołgów T-34, faktycznie dostarczono ich tylko 115. Do połowy następnego roku 
wydajność   zakładów   znacznie   wzrosła,   choć   nadal   odbiegała   od   planowanych   wskaźników. 
Wyprodukowano wówczas 1684 czołgi, w tym około 1500 T-34 i KW-1.

Od 1940 roku przystąpiono do formowania korpusów zmechanizowanych, ale do rozpoczęcia wojny ani 

jeden nie został w pełni zorganizowany; zabrakło sprawnych czołgów, samochodów pancernych, pojazdów 
mechanicznych i nawet kierowców. Zabrakło nade wszystko czasu, żeby zrealizować tej wielki plan. W 8 
korpusie zmechanizowanym, który miał współdziałać z 26 armią, a więc i 99 dywizją, skompletowano tylko 
połowę   etatowej   liczby   nowych   czołgów.   Pozostałe   były   wozami   przestarzałymi,   przeważnie   szkolno-
-bojowymi. W pododdziałach rozpoznawczych nadal występowały tankietki T-37 i nieco lepszy ich wariant 
T-38, uzbrojone w jeden karabin maszynowy w obrotowej wiedzy. Przewidziany na następcę „malutkich”, 
czołg T-40, pojawił się w korpusie tuż przed wybuchem wojny w kilku zaledwie egzemplarzach.

*

Rankiem 22 czerwca kompania tankietek T-37 zbliżała się do Przemyśla, mając za sobą drogę z fabryki 

background image

w   Odessie,   w  której   poddane   zostały  generalnemu  remontowi.   Miały  trafić   do   99   dywizji,   o  czym   jej 
dowódca nawet nie wiedział, a jeśli nawet była o tym kiedyś mowa, to tak dawno, że miał prawo zapomnieć. 
Prowadził kompanię oficer, ale nie liniowiec, lecz technik, w roli przedstawiciela wojska przy odeskiej 
fabryce budowy maszyn, która — jak wiele innych w Kraju Rad — wspomagała przemysł zbrojeniowy w 
jego wysiłkach. Nazywał się G. Pienieżko i był zwyczajnie  „na delegacji”, z której — po przekazaniu 
tankietek   —   miał   wracać   do   Odessy  „na   węgielkach”,   czyli   pociagiem.   Dobrze   chociaż,   że   miał   do 
towarzystwa   młodszego   lejtnanta   Iwana   Krywulę,   wyznaczonego   na   stanowisko   dowódcy  kompanii   do 
spraw politycznych, który — choć bardzo młody — zdążył już być dowódcą czołgu, i to podczas kampanii 
fińskiej. Pomyślano prócz tego o obsadzeniu tankietek nie tylko  kierowcami-mechanikami, ale  i  strzelcami 
wieżowymi  —   można   więc   było   powiedzieć,   że   ich   załogi   były  kompletne.   Mieli   też   pod   dostatkiem 
amunicji do karabinów maszynowach. A w wozie dowódcy kompanii — także sprawną radiostację.

Zboża były dorodne tego roku. Dzięki temu tankietkom -— mimo  że ostrzeliwano je z powietrza  — 

udało się przedostać bez strat do miejsca przeznaczenia: sztabu dywizji na przedmieściach Przemyśla.

Były   to   pierwsze   godziny   wojny.   Nic   więc   dziwnego,   że   lejtnant   G.   Pienieżko   zapamiętał   każde 

wypowiedziane wówczas słowo, każdy swój krok:

„Gdy   wszedłem   do   sztabu,   dowódca   dywizji,   niemłody   już   pułkownik,   rozmawiał   przez   telefon, 

przynaglał kogoś nerwowo do wymarszu (...).

— Kim jesteście? — zapytał mnie.
Zameldowałem się.
— Dobrze! Dobrze! — powiedział i nagle podniósł głos: — Zaczekajcie, to znaczy, że w kompanii jest 

tylko oficer polityczny, a któż będzie dowodził? Faszyści lada moment mogą wtargnąć do Przemyśla. Pułki 
nasze dopiero wychodzą z obozów i nie ma czym osłonić ich rozwinięcia. Wobec tego wasza kompania 
przydałaby się do rozpoznania. A wy przyprowadzacie mi ją bez dowódcy.

—   Towarzyszu     pułkowniku    —     odrzekłem.   Pozwólcie   mi   pozostać   tymczasowo   w   charakterze 

dowódcy tej kompanii. Moja delegacja skończyła się. (...)

Upał. Samo południe, słońce praży. Daleko po lewej stronie — Przemyśl. Miasto jest w dymach. Widać 

tylko iglice kościołów. Pozostawiwszy kompanię w parowie, wychodzimy z Krywulą oraz moim strzelcem 
wieżowym na grzbiet wzgórza. Okopywała się tu rzadka tyraliera żołnierzy z batalionu piechoty. Na skraju 
pola słoneczników stała bateria dział przeciwpancernych. Z tyłu za działami leżał zabity lejtnant, dowódca 
tej baterii, oraz ciężko ranny sierżant. Baterią dowodził dzielny z wyglądu sierżant — Tatar o czarnych jak 
węgiel, błyszczących oczach. (...)

Od zachodu wjeżdżał do futoru oddział nieprzyjacielskich motocyklistów. Z tyłu za nimi, o dobre dwa 

kilometry, poruszały się jakieś czarne punkty. Również motocykliści! — pomyślałem i niespodziewanie dla 
siebie samego, zapewne dlatego, że po raz pierwszy w moim życiu zobaczyłem przed sobą uzbrojonego 
wroga — zawołałem:

— Krywula, hitlerowcy!
Nie poznaję własnego głosu, wydaje mi się obcy. Gorączkowo przebiegam pamięcią to wszystko, czego 

uczono mnie w armii, różne przykłady działania czołgów na odsłoniętym skrzydle dywizji, ale nie umiem 
zatrzymywać się na żadnym z tych przykładów. Z tego powodu odczuwam grozę. Myśli skaczą w głowie jak 
piłki.

— Cel: hitlerowskie motocykle, granatami! — rozlega się z lewej strony komenda sierżanta.
— Ej, puszkarze! Artyleria! Nie spiesz się ze strzelaniem! — woła Krywula.
To gromkie określenie »artyleria« w odniesieniu do malutkich batalionowych działek doprowadziło 

mnie od razu do przytomności. (...)

— Zaczniesz strzelać, kiedy oni będą się cofać, a teraz przywaruj — rozkazałem sierżantowi, kładąc się 

koło niego.

Wyłuszczyłem Krywuli pokrótce mój plan: Krywula powinien z jednym plutonem pozostać tu i objąć 

dowodzenie baterią. Sierżant, usłyszawszy to, z radością oświadczył:

— Zgadzam się, obejmij dowództwo, a ja pójdę do mojego działa.
Krywuli również podobał się mój plan. (...)
Moje »maleństwo« na czele dwu plutonów tankietek, chrobocząc dnem po drogach parowu, rześko 

pędzi ku zagajnikowi, z którego skraju dopiero co wytryskiwały czarne fontanny. (...) Możliwe, że robię nie 
to, co należałoby — myślę. Nikt mi nie dawał rozkazu nawiązywania walki. Moim obowiązkiem nie jest 
okazywanie pomocy sąsiadom, lecz obserwowanie i donoszenie do sztabu o tym, co widzę. Trudno jednak 
patrzeć obojętnie na to, jak wróg nas obchodzi. (...)

Udało   się   nam   uprzedzić   przeciwnika   i   zająć   zachodni   skraj   zagajnika.   Lewoskrzydłowy   pluton 

starszyny Zubowa nie zdążył jeszcze  przyciszyć  silników,  kiedy na  wzniesienie,  które  zakrywało przed 

background image

naszymi oczami futor, wyskoczyła grupa nieprzyjacielskich motocyklistów. Motocykliści w dalszym ciągu 
poruszali się, co mnie uspokoiło: a więc jeszcze nas nie zauważyli. Wtem jeden z motocyklistów zaczął 
machać chorągiewką, wskazując w naszą stronę. Nie celując, nacisnąłem spust karabinu maszynowego i w 
rozgorączkowaniu wypuściłem cały magazynek.

Kiedy  skończyłem  z  motocyklem,  dałem  rakietką   sygnał   »Szturm«  i   znów  się   zaniepokoiłem:   czy 

wszyscy go dostrzegli, odczułem fizycznie swoje odosobnienie od ludzi, którymi powinienem dowodzić — 
przecież siedząc w pudełkach ani oni mnie, ani ja ich nie widzę. (...)

Mój sygnał został przyjęty. Na prawym skrzydle nieprzyjaciela pluton Zubowa już tratuje motocykle i 

spędza je w moją stronę. Z rozpędu wrzynam się w grupę motocyklistów i zasypuję ją seriami maszynowego 
ognia. (...)

W pogoni za nieprzyjacielem oba plutony przeskoczyły grzbiet i wtedy zobaczyłem ponad zielonymi 

falami pszenicy łańcuch wielkich, ciemnych samochodów. Ciągnęły za sobą działa.

Niemal   jednocześnie  daję  znak  czerwoną  rakietą   i  otwieram ogień   do szerokiej  szyby samochodu, 

jadącego nam na spotkanie. Maszyna drgnęła, pochyla się i zastyga w miejscu. Jestem za pancerzem mojego 
małego czołgu, wydaje mi  się, że te wyjące  postacie, które wyskoczyły z nadwozi samochodowych, są 
wobec mnie bezbronne  — i jakiś ciężar kładzie mi się na rękę. Usiłuję go przezwyciężyć, jednakże lufa 
karabinu maszynowego wciąż idzie do góry. Czuję, że nie mogę strzelać prosto w twarz ludziom biegnącym 
w panice.

Niebieskawe   pilotki   uciekających   piechurów   nieprzyjacielskich   migają   w   pszenicy.   Dymią   i   płoną 

rozrzucone na polu szkielety samochodów terenowych, od których hitlerowcy nie zdążyli odczepić dział. 
Pędzimy pośród płonących ciągników, zapomniawszy już o motocyklistach, którzy znikli w kierunku futoru. 
Wtem na prawo ode mnie zapaliła sie idąca obok mojej tankietka. Hitlerowcy już się opamiętali i rzucają w 
nas granatami. Ciężar od razu spadł mi z ramienia. Żołnierze w niebieskich pilotkach znów uciekają ode 
mnie, ale teraz lufa mojego karabinu maszynowego już nie unosi się do góry.

Nagle nad głową coś ostro i dziko gwizdnęło: zobaczyłem ukazujące się od strony futoru wieżyce 

nieprzyjacielskich czołgów.

Coraz to nowe czołgi wyłaniają się zza grzbietu wzniesienia. Jasno już zarysowuje się ich szyk bojowy: 

»kątem w przód«. Wierzchołek tego kąta czołgów dociąga do słoneczników, zagrażając odcięciem nas od 
baterii Krywuli.

Do nieprzyjacielskich czołgów jest nie więcej niż półtora kilometra.
Nie zdążyłem nawet pomyśleć: »wlazłem w nieswoje sprawy«, gdy w słuchawkach zabrzmiał ochrypły 

głos   sztabowej   radiostacji,   która   przekazywała   mi   rozkaz   dowódcy   dywizji:   »Zatrzymać   i   zniszczyć 
motocyklistów. Osłaniajcie«.

Zrozumiałem,   że   mój   zwiad   jest   skończony   i   że   powinienem   osłaniać   skrzydło   i   piechotę,   która 

zapewne już się zbliża. Ale czym osłaniać? Jedyna nadzieja w »artylerii« Krywuli. Trzeba czym prędzej 
przeskoczyć na prawo za grzbiet, na którym ta artyleria stoi, gdyż w przeciwnym razie nasze tankietki, 
uzbrojone jedynie w karabiny maszynowe Diegtiariewa, będą wybite jak kaczki.

Wyrzuciwszy sygnał »Rób jak ja«, skręcam ostro maszyną w lewo i bez przerwy manewrując śpieszę 

się z wyjściem z pola ostrzału.

Tankietki wykonują mój rozkaz. Mechanicy wyciskają ze swych »maleństw« największą szybkość. Jest 

już jasne, że staliśmy się celem dla nieprzyjacielskich czołgów. Strzelając w ruchu, zachodzą one bardziej w 
lewo   i   zabiegają   nam   drogę.   Z   tankietki,   która   mnie   wyprzedziła,   potoczyła   się   zerwana   pociskiem 
wieżyczka, maszyna drgnęła i zatrzymała się.

Wydaje mi się, że nie oddycham. Byleby tylko przewalić się za ten zbawczy grzbiet! Oto już mignął 

narożnik pola słoneczników. Działa Krywuli stoją na przeciwległym końcu pola, bliżej hitlerowców. Patrzę z 
niecierpliwością w tamtą stronę, ale nie dostrzegam ani jednego wystrzału do atakującego nas nieprzyjaciela. 
»Czyżby się wystraszył i zwiał?«

...   Coś   ogłuszającego   zadźwięczało   w   uszach.   Moja   tankietka   zarzuciła   tyłem   i   konwulsyjnie 

zahamowała. Z maszyny bluznęło w twarz ogniem. »We mnie« — mignęła myśl i na łeb na szyję wypadam z 
wieżyczki na ziemię, przewracam się, przez mgnienie oka leżę ogłuszony. W tankietce rozlega się drugi 
wybuch i poprzez właz wieżyczki tryska fontanna płomieni. Usiłuję odczłogać się dalej od ognia, ale nie 
mogę   się   poruszyć.   »Pewnia   umarłem«  —   myślę.   I   wtem   słyszę   spokojny  głos   mechanika,   starszyny 
Nikitina.

— To nic, to nic, towarzyszu dowódco!
Chwycił mnie wpół i uniósł nad ziemią. Wstrząs ten ostatecznie doprowadził mnie do przytomności.
Usłyszałem zgodną salwę naszych dział przeciwpancernych.
— To Krywula! — krzyknąłem z radości, jestem cały i że działa strzelają.

background image

Wychodzimy z pola słoneczników.  Z daleka wydaje się, że wystrzały naszych dział błyskają tuż przy 

burtach nieprzyjacielskich czołgów. Widzimy, jak nad jednymi maszynami dopiero wzbijają się słabe dymki, 
a nad drugimi już wyrastają i ciągną ku niebu gęste kłęby dymu. Ścisły szyk bojowy nieprzyjacielskich 
czołgów chwieje się. Teraz faszyści nie myślą już o nas. W odwrocie ostrzeliwują się bezładnie, odchodzą w 
stronę futoru i giną z oczu gdzieś za nim, przy pogranicznej rzece. Pozostawiony z Krywulą trzeci pluton 
tankietek poszedł do przeciwuderzenia i kosi tyraliery nieprzyjacielskiej piechoty,  która nie nadążyła za 
swoimi czołgami. (...)

Na   tym   odcinku   hitlerowcy   już   nie   powtarzali   ataków,   lecz   ograniczali   się   do   nieustannego 

artyleryjskiego i moździerzowego ognia, prowadzonego zza rzeki. Naszym tankietkom, które ukryły się w 
parowie,   ogień   ten   nie   uczynił   żadnej   szkody,   ale   futorowi   i   polom  słonecznika   dostało   się   porządnie. 
Wkrótce podszedł do nas batalion piechoty. Od jego dowódcy dowiedzieliśmy się, że nieprzyjaciel przerwał 
obronę pogranicznych placówek na północ od Przemyśla i zajął bezbronne miasto, do którego nie zdążyły 
dojść zaalarmowane w obozach pułki dywizji. W chwili obecnej większość sił dywizji rzucono na odbicie 
miasta i przywrócenie sytuacji poprzedniej.

Batalion jeszcze nie wszedł na linię, kiedy otrzymałem rozkaz odprowadzenia tankietek do miejsca 

postoju sztabu.

W sztabie oczekiwała mnie depesza z okręgu o zmianie przydziału mojej kompanii. Szyfrowa depesza 

wymieniała numer dywizji czołgów, do której kompania tankietek szła na uzupełnienie”.

ZWYKŁE ZADANIA

Konni, a jeszcze bardziej zmotoryzowani zwiadowcy są niezastąpieni w warunkach polowych. Ale nie 

na wiele mogą się przydać w mieście z jego labiryntami ulic, placyków, zaułków, a w przypadku Przemyśla 
— także ze starymi fortami, wzniesieniami i wąwozami na obrzeżach.

W takich warunkach nie ma to jak żołnierz-zwiadowca, zdany tylko na własne nogi, no i spryt, którego 

nie powinno mu brakować, równie dobrze posługujący się pistoletem maszynowym, jak i nożem. Z takich 
właśnie żołnierzy składał się batalion zwiadowczy 99 dywizji, dowodzony przez lejtnanta Patlenkę, który 
wsławił się już w pierwszym dniu wojny zniszczeniem hitlerowskiego desantu, zrzuconego na południowy 
wschód od wsi Kruhel Wielki najprawdopodobniej z zadaniem przeszkodzenia w koncentracji radzieckich 
oddziałów.

—   Trzydziestu   —   Patlenko   policzył   trupy   spadochroniarzy,   z   których   większość   nie   żyła,   zanim 

dotknęli stopami ziemi. — Niech się nie wydaje faszystom, że nie potrafimy strzelaćdo celów powietrznych. 
Prawda, że ich samoloty miesiącami hulały bezkarnie nad naszym terytorium, bo przeciwlotnikom nie wolno 
było otwierać ognia. Ale to już się skończyło.

I rzeczywiście. Tegoż dnia przeciwlotnicy z 99 dywizji zestrzelili wreszcie pierwszy niemiecki samolot 

— upadł tuż za Sanem w wiosce Kuńkowice. Ale cóż mógł znaczyć jeden samolot wobec całych eskadr, 
które grasowały nad Przemyślem? Przepędzić je mogliby tylko lotnicy — piloci samolotów myśliwskich. A 
tych czerwonoarmiści wypatrywali z ziemi daremnie. Nie rozumieli, dlaczego się nie pojawiają (pogoda była 
jak   najbardziej   lotna),   mając   do   przebycia,   na   przykład   z   lotnisk   pod   Lwowem,   tylko   kilkadziesiąt 
kilometrów w linii prostej.

Nie wiedzieli jeszcze, a dotyczyło to nawet dowódcy dywizji, że nieprzyjaciel pierwsze, najpotężniejsze 

uderzenie skierował na radzieckie lotniska. Dla wszystkich niemieckich flot powietrznych wyznaczono ten 
sam   czas   przekroczenia   granicy.   Samoloty,   które   bazowały   w   głębi   terytorium   okupowanej   Polski, 
wystartowały   odpowiednio   wcześniej.   Około   godziny   4,   jednocześnie   z   pierwszymi   salwami   artylerii, 
tysiące maszyn wtargnęło w przestrzeń powietrzną ZSRR. Przede wszystkim bombardowano te lotniska, na 
których bazowały samoloty myśliwskie nowych typów (Jak-1 i MiG-3) i bombowce Pe-2. Atakowano z lotu 
koszącego,   grupami   po   6—18   samolotów.   Tylko   na   dwóch   lotniskach,   w   rejonie   Stanisławowa   i 
Czerniejewic, zniszczonych zostało 57 maszyn. Łączność dowódców lotnictwa frontów i armii z wieloma 
związkami  taktycznymi   została   zdezorganizowana   już   po   tym   pierwszym   uderzeniu,   zgranym   z   aktami 
dywersji, dokonywanymi przez zakonspirowanych dotąd agentów z tak zwanej V kolumny, wskutek czego 
nie mogli oni dowodzić ani podjąć kroków w celu przebazowania na lotniska polowe. W rezultacie lotnictwo 
okręgów nadgranicznych poniosło 22 czerwca poważne straty — w sumie wyniosły one 1200 samolotów, 
zniszczonych głównie na ziemi, w tym 180 w Kijowskim Specjalnym Okręgu Wojskowym.

Nie inaczej było we Lwowie. Cóż z tego, że na okolicznych lotniskach bazowało niemało maszyn, 

głównie myśliwskich, skoro brakowało na miejscu mieszkań dla lotników. Prawie wszyscy codziennie, a już 
z   reguły  w   soboty,   udawali   się   środkami   komunikacji   podmiejskiej   na   noc   do   Lwowa.   Na   lotniskach 

background image

pozostały tylko klucze dyżurne, po trzech pilotów w każdym. I tylko oni zdołali zapobiec zniszczeniu swych 
samolotów   na   ziemi.   W   46   pułku   lotnictwa   myśliwskiego   dowodził   takim   kluczem   starszy   lejtnant   I. 
Iwanow. Uprzedzony przez załogi nadgranicznych posterunków obserwacyjno-meldunkowych o zbliżaniu 
się   od   zachodu   dużej   liczby   samolotów   Luftwaffe   (czy   raczej  —   nie   zidentyfikowanych   obiektów 
powietrznych) poderwał swój klucz w powietrze. Od godziny 4.10 przez przeszło pół godziny ostrzeliwali 
we   trójkę   bombowce   nieprzyjaciela,   nie   dopuszczając   ich   nad   lotnisko   lub   zmuszając   wiele   z   nich   do 
zrzucenia bomb jeszcze przed celem. Już w drodze powrotnej na lotnisko, na którym zamierzali zatankować 
paliwo i pobrać amunicję, zobaczyli trzy Heinkle He-111. Iwanow rozkazał zaatakować je i sam uczynił to 
pierwszy.   Kiedy  jednak   nacisnął   spust   karabinów   maszynowych,   okazało   się,   że   nie   ma   już   amunicji. 
Wówczas zdecydował się staranować samolot prowadzącego nieprzyjacielski klucz. Bombowiec runął na 
ziemię, lecz Iwanow przypłacił to życiem. Za czyn ten przyznano mu pośmiertnie tytuł Bohatera Związku 
Radzieckiego. Miał też wielu naśladowców, pozostając pierwszym, który zastosował atak taranem.

Jakże mało heroiczne mogą wydawać się zadania, które wykonywali w tym czasie czerwonoarmiści — 

obrońcy Przemyśla. I tak na przykład kilku zwiadowców otrzymało rozkaz przeniknięcia do centrum miasta i 
zasięgnięcia tam języka. Zadanie takie to marzenie każdego rasowego zwiadowcy, okazja do odznaczenia 
się. A że ryzykowali? Cóż, wojna... Mówili nieźle po polsku, tak więc mogli udawać miejscowych Polaków. 
Z kolei tłumacz Bogdanow z komendy Wojsk Ochrony Pogranicza, którego wzięli ze sobą, mógł udawać 
także Niemca. Po drodze zaopatrzyli się w butelki z winem domowej roboty — na dowód,  że cały dzień 
przesiedzieli w piwnicach, jak zresztą większość mieszkańców Przemyśla. Co starsi spośród przemyślan 
właśnie dzięki mocnym sklepieniom piwnic przeżyli i pamiętali potężne bombardowanie artyleryjskie miasta 
przez   Austriaków   w  1914  roku,   jak   się   potem  okazało  —  jedno   z   pierwszych  takich   bombardowań  w 
dziejach wojen.

Zwiadowcy pomyśleli o wszystkim, toteż spisali się znakomicie. Od samych Niemców, ucztujących pod 

gołym niebem, w blasku pożarów — choć wieczór i bez tego był ciepły i widny — częstowani przez nich 
„sznapsem”, dowiedzieli się tego, czego dowiedzieć się chcieli. A więc:

— w mieście znajdowały się dwa bataliony piechoty, dwie baterie artylerii i cztery baterie miotaczy 

min,

— nazajutrz rano przez most kolejowy na Sanie, którego torowisko zaczęto wykładać grubymi deskami, 

zacznie się przeprawiać cała 101 dywizja piechoty Wehrmachtu. Kierunek marszu  — przez Przemyśl do 
Lwowa,

—   dowództwo   101   dywizji   jest   przekonane,  że   poza   miastem,   na   trasie   przemarszu,   napotka   co 

najwyżej tylne straże wycofujących się radzieckich jednostek.

Były to wiadomości pomyślne dla dowództwa 99 dywizji, która nie tylko że się nie wycofała, ale 

zdążyła   podciągnąć   swe   siły   bliżej   Przemyśla.   I   tak   na   wzgórzach   na   południowy   zachód   od   miasta 
pozostawały  1   i   2   batalion   197   pułku;   tam  też   znajdowały  się   stanowiska   artylerii   przeciwlotniczej.   3 
batalion   tegoż   pułku   krył   się   w   cieniu   potężnego  —   jak   na   dzieło   ludzkich   rąk  —   masywu   Kopca 
Tatarskiego. Ze zdrożonego marszem z obozowiska 1 pułku wydzielono 3 batalion, dwa inne pozostawiając 
w odwodzie. Miał on być batalionem szturmowym, wspieranym ogniem przez działa 22 pułku artylerii. I to 
wszystko?

Nie.   Pułkownik   Diemientiew   wierzył   w   swoich   podwładnych,   ale   daleki   był   od   tego,   żeby   ich 

przeceniać. Wszak większość z nich po raz pierwszy miała uczestniczyć w walkach ulicznych, a temat 
„działania w rejonach zurbanizowanych” był przez nich przerabiany tylko pobieżnie.

Co innego pogranicznicy... Ci mieli za sobą cały dzień takich walk, szczególnie grupa manewrowa 92 

oddziału. Mimo to pododdział ten nie tylko nie stopniał, ale jeszcze urósł w siłę. Przyłączyli się bowiem do 
niego wycofujący się ze strażnic żołnierze, wojskowi z komendy miasta, a nawet cywile  — pracownicy 
instytucji radzieckich.

Wśród   tych   ostatnich   było   kilku   zapalonych   myśliwych.   Nie   trzeba   ich   było   specjalnie   uzbrajać, 

dysponowali własną bronią: sztucerami, dubeltówkami. Mieli też znajomych wśród miejscowych Polaków 
— leśników, bez których niewiele by zdziałali podczas polowań. Było prawie pewne, że leśnicy ci od czasu 
do   czasu   polowali   także   na   własną   rękę,   nie   pytając   o   zezwolenie,   również   na   posiadanie   broni,   ale 
przymykano na to oczy. Zwierzyny na Pogórzu Przemyskim nie brakowało, a każdy chciał mieć co do 
garnka włożyć.

Jednych i drugich wiele łączyło, choćby wspólne biwaki przy ognisku, ale i wiele dzieliło, jak to między 

rządzącymi i rządzonymi. A jednak do wojskowo-cywilnego pododdziału trafili także ci drudzy — przyjęci 
doń   za   poręką   radzieckich   towarzyszy,   poznanych   podczas   polowań.   Obyło   się   bez   wielkich   słów, 
uzasadniających ten ich krok.

— Do zwierzyny teraz strzelać nie można, czas ochronny  —  żartowali.  —-  Żeby więc nie wyjść z 

background image

wprawy...

W rzeczywistości i oni mieli z Niemcami swoje porachunki, choćby z września 1939 roku. Żeby tylko z 

Niemcami... Niestety, także z niektórymi mieszkańcami Przemyśla, dla których zdobycie przez Niemców 
centrum miasta było sygnałem do przystrojenia czapek lub marynarek w wycięte z blachy  „tryzuby” — 
znaki organizacji nacjonalistów ukraińskich, kolaborującej z Niemcami, którzy w zamian obiecywali im 
ustanowienie w przyszłości „samostijnej Ukrainy”. Miejscowi Polacy lepiej niż wydelegowani do Przemyśla 
ludzie radzieccy wiedzieli, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło im z tej strony. Teraz, biorąc do ręki broń, 
mieli szansę obrony. Byleby tylko nie zadrżała ręka, gdy znajdzie się na muszce akurat sąsiad z tej samej 
ulicy.

SZTURM ZBIORCZEGO BATALIONU

Zbiorczy   batalion...   Taką   nazwę   nadano   pododdziałowi,   który  —   na   bazie   grupy   manewrowej 

pograniczników — udało się sformować już nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Liczył on prawie 
dwustu   pięćdziesięciu   ludzi,   a   miejscem   jego   koncentracji   był   cmentarz,   położony   u   wylotu   ulicy 
Słowackiego, prowadzącej prosto jak strzelił do dworca, za którym był już tylko most na Sanie.

Dowiedziawszy się o powstaniu batalionu, przyjechał do ochotników dowódca 99 dywizji pułkownik 

Diemientiew. Spodziewał się ujrzeć jakąś zbieraninę bez ładu i składu, wielkie więc było jego zdziwienie, 
gdy   okazało   się,   że   jest   to  —   mimo   rozmaitości   odzienia   i   uzbrojenia  —   zwarty,   zdyscyplinowany 
pododdział. Wchodzący w jego skład oficerowie zdążyli już nawet wyłonić spośród siebie kandydatów na 
dowódcę i komisarza batalionu, którzy przedstawili mu się jako pierwsi:

— Starszy lejtnant Poliwoda.
— Oficer polityczny Tarasienko.
Obaj byli młodzi, młodsi od wielu swoich podwładnych wiekiem, a od niektórych również stopniami. 

Pułkownik   znał   ich   tylko   ze   słyszenia.   Poliwodę   jako   dowódcę   grupy  manewrowej   pograniczników,   a 
Tarasienkę jako „politruka” z wojskowej komendy miasta. Przypomniały mu się lata wojny domowej, kiedy 
to było powszechną praktyką, że żołnierze — czerwonoarmiści sami sobie wybierali dowódców. Nie minęło 
dwadzieścia lat i oto historia się powtórzyła. U progu wojny już nie domowej lecz narodowej, obronnej. 
Uznał, że widocznie tak już być musi i pozostawił obu na czele batalionu, czyniąc ich tym samym swoimi 
podwładnymi.

Nie znam ich zbyt dobrze, ale jeszcze poznam  — pomyślał. — Będzie okazja, że lepszej być nie może.
Po   krótkim   namyśle   doszedł   bowiem   do   wniosku,   że   ten   właśnie   pododdział   ma   wszelkie   szanse 

odegrać istotną rolę w realizacji zadania, które sformułował krótko: Wyprzeć hitlerowców znajdujących się 
w mieście i przywrócić granicę państwową na Sanie.

— Przydzielę wam kilka ciężkich karabinów maszynowych z obsługami — obiecał. — Wesprę też w 

miarę potrzeby i możliwości ogniem swojej artylerii.

Określił   kierunek   i   szerokość   pasa   natarcia   batalionu,   po   czym   odjechał   łazikiem   z   wygaszonymi 

światłami.

Podczas gdy przez całą noc z 22 na 23 czerwca główne siły zbiorczego batalionu przygotowywały się 

na cmentarzu do ataku, najodważniejsi i najsprytniejsi pogranicznicy prowadzili rekonesans w mieście.

Na skraju głównych wylotowych magistrali miasta  —  ulic Słowackiego i Mickiewicza  — wypatrzyli 

niemieckie   armaty   i   karabiny   maszynowe.   Pod   ich   ogniem   znajdowały   się   wszystkie   podejścia   do 
śródmieścia.

Jeszcze silniej obsadzone było centrum, zwane placem Pięciu Kątów. Stał tam ciężki czołg, jakimś 

sposobem przeprawiony przez San, a kamienice od piwnic do dachów były najeżone lufami karabinów, 
przede wszystkim maszynowych.

Ale Przemyśl, szczęśliwie dla czerwonoarmistów, to nie tylko kamienice, ale i liczne ich przybudówki, 

nie tylko ulice, ale i podwórka, skwey, wreszcie park położony na stokach Góry Zamkowej. Na obrzeżach 
zaś — wioski z gęstą zabudową.

— Tu ich mamy — uznał Poliwoda. — Założę się, że nie mogąc się w tym wszystkim rozeznać, nie 

urządzili na obrzeżach miasta stanowisk ogniowych. Swoją twierdzą uczynili śródmieście, ale nie pomyśleli, 
że może się ono okazać dla nich pułapką.

 — Dobrze by było  — ucieszył się oficer polityczny Tarasienko.
O dziewiątej rano, na sygnał rakiety wystrzelonej na szczycie Kopca Tatarskiego, zbiorczy batalion, 

wchodzący już teraz w skład 99 dywizji piechoty, przystąpił do wykonywania zadania bojowego.

Poliwoda bardzo rozsądnie podzielił siły. Część batalionu zaczęła oskrzydlać miasto od północnego 

background image

wschodu, od wsi Wowcze, leżącej nad zakrętem Sanu, na tyle w tym miejscu szerokim, że można było nie 
obawiać   się   ognia   z   przeciwległego   brzegu.   Druga   połowa   oddziału   miała   wdrapać   się   południowego 
zachodu   na   Górę   Zamkową,   by   potem   ze   wzniesienia,   z   tym   większym   impetem,   wedrzeć   się   do 
śródmieścia. Tak to obrazowo przedstawił podwładnym Poliwoda, który stanął na czele właśnie drugiej 
połowy batalionu, przewidując, że będzie ona miała ciężki orzech do zgryzienia.

I oto już przed nimi szczyt Góry Zamkowej. Po zamku z czasów Jagiellonów zostały tylko ruiny, 

przetrwała natomiast, jeszcze sprzed wojny 1939 roku, letnia restauracja z muszlą koncertową. Dwa dni 
temu żołnierze ochrony pogranicza natknęli się obok niej na kilku podejrzanie wyglądających osobników. 
Wszyscy byli młodzi, ale  — i to właśnie pogranicznikom wydało się podejrzane  — nie mieli w swym 
towarzystwie dziewcząt. Zatrzymani sięgnęli po broń. Radzieccy żołnierze okazali się szybsi. Jeszcze jedna 
grupa dywersyjna spośród tych, którymi Niemcy szpikowali Przemyśl, przestała istnieć.

Teraz   była   już   wojna,   zaczynał   się   jej   trzeci   dzień,   a   letnia   restauracja   jak   gdyby   nigdy   nic 

rozbrzmiewała dźwiękami upojnego tanga.

— „Ein Tag für die Liebe”, czyli „Jeden dzień dla miłości”  — objaśnił Poliwodę towarzyszący mu 

tłumacz Bogdanow. — Taki jest tytuł tego tanga.

Podczołgali się bliżej i ujrzeli grupę wyższych oficerów Wehrmachtu. Popijali, rozparci w ogrodowych 

fotelach. Dobrze, że przygrywali im nie Bogu ducha winni cywile, lecz żołnierze, z bronią na podorędziu, 
których nie było potrzeby oszczędzać.

— Już ja im dam tango — warknął Poliwoda. Po czym rozkazał podać po linii: — Granatami!
I tak się zaczęła  dla tego pododdziału  walka o centrum Przemyśla.  Z początku był to pogrom nie 

spodziewających się niczego czcicieli Bachusa. Przykład idzie z góry — tu szedł z Góry Zamkowej. Toteż i 
na Rynku, i na placu Na Bramie natykali się żołnierze zbiorczego batalionu na popijających Niemców; 
zanim zdążyli sobie cokolwiek uświadomić — było już po nich. Tylko jeden esesowiec, pewnie abstynent, 
usiłował się bronić. Po wyczerpaniu magazynku swojego Walthera odbezpieczył granat, zbyt długo jednak 
nie mógł się zdecydować na wykonanie rzutu i to go zgubiło.

Kiedy  atakujący  dotarli   do   placu   Pięciu   Kątów,   sytuacja   zmieniła   się   na   ich   niekorzyść.   Niemcy, 

postawieni   na   nogi   dookólną   strzelaniną,   nie   dali   się   zaskoczyć.   Tu   też   przyszła   kolej   na   sprawdzian 
indywidualnego wyszkolenia — i męstwa — żołnierzy radzieckich.

Jeden   po   drugim   przedostawali   się   na   podwórka   kamienic,   a   stamtąd   kuchennymi   schodami   do 

pokojów, w których przy oknach wychodzących na plac pourządzali się wygodnie niemieccy cekaemiści. 
Szkoda było na nich granatów, wystarczyło przejechać serią z pistoletu. Żołnierz, nazwiskiem Szczerbicki, 
któremu zaciął się pistolet, wyrzucił jednego z nich przez okno z trzeciego piętra, więc o wynik mógł być 
spokojny. Nie szczędzono natomiast granatów Niemcom, usadowionym w piwnicach. Wybuch  — i cisza. 
Wybuch — i cisza. Tak milkł dom po domu.

Pozostał   wreszcie   ostatni   punkt   oporu   nieprzyjciela  —   ciężki   karabin   maszynowy   ustawiony   w 

podcieniach zabytkowej kamienicy, z polem ostrzału obejmującym niemal cały plac. Można było zmusić go 
do milczenia tylko w jeden sposób: przez obrzucenie granatami z bardzo stromego dachu tejże kamienicy. 
Podjął   się   tego,   wraz   z   kilkoma   żołnierzami,   oficer   nazwiskiem   Łynar.   Na   znak,   że   są   dokładnie   nad 
głowami Niemców, dany z głębi placu przez kolegów, sypnęli z dachu wiązkami granatów. Podcienia to 
wytrzymały, dobrzy budowlani je majstrowali, ale Niemców dosłownie wymiotło. Na koniec znalazło się 
zajęcie   także   dla   pogranicznika   nazwiskiem   Andriejew  —   przewodnika   psa.   Wraz   ze   swym   Reksem 
bezbłędnie wynajdywał w zakamarkach zabudowy zamaskowanych fizylierów, którzy próbowali przeczekać 
najgorsze.

Niemcy, których nie dosięgły pociski lub odłamki granatów, ratowali się ucieczką nad San, a stamtąd, 

po przeprawieniu się w bród przez rzekę, na Zasanie. Nie było to już jednak to samo Zasanie, z którego 
wyruszali do szturmu Przemyśla. Płonęły zbiorniki z paliwem, kłębiły się dymy  — był to skutek ognia 
artylerii 99 dywizji.

Niestety,   ani   zbiorczy  batalion,   którego   połówki   połączyły  się   w   centrum,  ani   1   batalion   1   pułku 

piechoty   nie   zdołały   osiągnąć   z   marszu   nabrzeża   Sanu.   Uciekający   Niemcy   mieli   więc   duże   szanse 
przedostania się na przeciwległy brzeg i wielu się to udało. Ale ani jednemu z tych, którzy przeprawili się w 
pobliżu mostu kolejowego...

Znajdował się tam betonowy schron. Od południa poprzedniego dnia, pierwszego dnia wojny, nie padł z 

niego ani jeden strzał. Jego obsługa wycofała się pod naporem Niemców, którzy nie omieszkali upewnić się, 
że jest pusty. Jakim cudem zainstalowali się w nim, już za plecami Niemców, wkraczających do śródmieścia 
Przemyśla, pogranicznicy Tkaczew, Rżecew i Wodopianow, pozostanie ich tajemnicą. Nie zdradzili swej 
obecności aż do chwili, kiedy to na brzegu pojawiły się sylwetki Niemców uciekających za San. Oprócz 
pistoletów ci trzej żołnierze mieli ciężki karabin maszynowy i pod dostatkiem amunicji. Mogli więc pomścić 

background image

swoich kolegów, z lejtnantem Nieczajewem na czele, poległych na moście.

Zaraz   potem   prawobrzeżny   przyczółek   mostu   na   powrót   znalazł   się   w   rękach   radzieckich 

pograniczników. Nie było już pośrodku białej linii granicznej  — spłynęła krwią. Zabarwiły się nią wody 
Sanu.   Wzdłuż   jego   brzegu   ryto   na   nowo   okopy;   łatano   porozrywane   przez   pociski   zasieki   z   drutu 
kolczastego. Wykonując rozkaz, przywracano granicę, jakby mogło to odwrócić bieg wydarzeń...

W dwa dni później, 25 czerwca, wiadomość o odbiciu Przemyśla została nadana przez moskiewskie 

radio na cały Kraj Rad. Była to pierwsza pocieszająca wiadomość od początku wojny, toteż przekazywano ją 
sobie z ust do ust. A tak to wyglądało na oblężonej przez najeźdźców strażnicy nad Bugiem, do której udało 
się przedostać niepostrzeżenie jakiejś miejscowej babce-Polce z chlebem dla broniących się — i głodujących 
— pograniczników. I z nowiną:

— A dziś we wsi jeden człowiek z Sokala zaklinał się na wszystkie świętości, że sam przez radio z 

Moskwy słyszał, jakoby Sowiety odbiły Przemyśl.

— Przemyśl?! — wykrzyknął lejtnant Łopatin, dowódca strażnicy. — Brawo! No, teraz to się ruszy.
Ale przedwczesna  była jego radość.  27 czerwca to samo Radio Moskwa w kolejnym komunikacie 

podało, że ,,na kierunku łuckim i lwowskim dzień upłynął pod znakiem uporczywych i zaciętych walk. 
Nieprzyjaciel wprowadził na tych odcinkach do walki wielkie pancerne związki taktyczne...” Tegoż dnia — 
o czym komunikat nie informował — przełamana została radziecka obrona między innymi na Wołyniu, w 
rejonie Równe  — Dubno.

Nie wiedziała o tym pozbawiona łączności załoga trzynastej strażnicy w Skomorochach nad Bugiem. To 

pozwoliło jej trwać aż do 6 lipca, dopóki nie zginął ostatni jej obrońca — właśnie lejtnant Łopatin.

Nie   wiedzieli   również   obrońcy  Przemyśla.   Dni  upływały  im  na   odpieraniu   wroga,   który  próbował 

przeprawiać się przez San, także na zachód od miasta, gdzie skierowano 197 pułk piechoty. W samym 
mieście  zaś  — na  wyłapywaniu  dywersantów, których  wielu  się  jednak uchowało, a wśród nich  nawet 
kobieta-szpieg. Przeprowadzono również ewakuację kobiet i dzieci, przede wszystkim z ulic nadbrzeżnych, 
które   znajdowały   się   pod   stałym   ogniem   niemieckiej   artylerii.   W   odpowiedzi   artyleria   radziecka,   ze 
stanowisk ogniowych na Zniesieniu i innych wzgórzach, ostrzeliwała Zasanie, niszcząc obiekty wojskowe i 
nękając koncentrujące się siły nieprzyjaciela.

„Po   niespodziewanym   nocnym   kontrataku   radzieckim   dowództwo   niemieckie   musiało   zawiesić 

planowany  przemarsz   oddziałów   101  dywizji   piechoty  przez   Przemyśl  —  ustalił  J.   Różański.  —  Żeby 
opanować groźną sytuację, Niemcy zdecydowali się powołać specjalną grupę bojową, przysposobioną do 
walk   ulicznych.   W   jej   skład   wchodziły:  pułk   piechoty  do  zadań   specjalnych,   dwa   bataliony  strzelców, 
oddział policji, 2 dywizjon 221 pułku artylerii z dwiema bateriami haubic polowych, 3 batalion 360 pułku 
piechoty   wzmocniony   plutonem   działek   przeciwpancernych   oraz   pluton   saperów.   Pogrom   niemieckich 
oddziałów   w   śródmieściu   Przemyśla   spowodował   wzmocnienie   tej   grupy   bojowej,   która   otrzymała   w 
międzyczasie kryptonim »Kathe«. Powierzając jej przede wszystkim obronę pododcinka »most kolejowy«, 
dodatkowo   przydzielono   jej   11   kompanię   360   pułku   piechoty,   wzmocnioną   ciężkimi   karabinami 
maszynowymi, moździerzami i działkami przeciwpancernymi. Dla wsparcia obrony ściągnięto również z 
pociągu pancernego dwa czołgi i skierowano je nad San w pobliże klasztoru benedyktynek (...) W okolicach 
Przemyśla Niemcy stale przerzucali przez San lub za pomocą samolotów coraz to nowe grupy dywersantów. 
Próbowali   też   ponownie   kilkakrotnie   sforsować   rzekę   około   Krasic,   by  od   południa   okrążyć  Przemyśl. 
Broniący tego odcinka 3 batalion 197 pułku skutecznie udaremnił te próby. Załogi betonowych schronów 
bojowych w okolicach Krasiczyna i batalionowa artyleria celnie odpowiadały na nieprzyjacielski ogień. (...) 
Powołana do obrony Zasania jednostka bojowa   »Kathe«,   po   wizytacji   dokonanej   przez dowódcę 52 
korpusu generała von Briesena, otrzymała rozkaz: »Most musi za wszelką cenę pozostać nie uszkodzony«. 
Dowodzący  grupą   »Kathe«  pułkownik   Klockenbing   uważał,   że   posiada   zbyt   małą   liczbę   żołnierzy,   by 
ponownie   utworzyć   przyczółek   po   prawej   stronie   Sanu   i   w   ten   sposób   zabezpieczyć   most   przed 
zniszczeniem, postanowił więc wykonać rozkaz przez utworzenie za mostem zapory ogniowej. Skierował na 
przyczółki mostu i jego najbliższe okolice ogień ze wszystkich dział i moździerzy, którymi dysponował, nie 
licząc   się   zupełnie   z   walorami   starego,   pełnego   zabytków   i   pamiątek   historycznych   Przemyśla,   który 
przecież, według założeń Hitlera, miał zdobyć dla Tysiącletniej Rzeszy.

NIE TYLKO PRZEMYŚL

Niewiele było jednostek, których dowódcy — na własną odpowiedzialność — ogłosili alarmy bojowe 

przed wybuchem wojny czy choćby w godzinie  „W”. Znajdowała się wśród nich 41 dywizja piechoty z 
rejonu Rawy Ruskiej, co budziło tym większe zdumienie, że od wiosny 1941 roku była ona rozśrodkowana. 

background image

Dwa     pułki     artylerii,     dywizjon przeciwpancerny i przeciwlotniczy oraz inne pododdziały specjalne 
przebywały na obozach ćwiczebnych. Tak było do 19 czerwca. Tego dnia dowódca dywizji generał major N. 
Mikuszew,   widząc,   co   się   dzieje   choćby   tylko   na   niebie,   na   którym   na   małych   wysokościach   latały 
niemieckie samoloty, podjął decyzję odwołania swoich podwładnych z kursów, obozów i ćwiczeń oraz z 
prac   na   rubieżach   obronnych.   Do   godzin   wieczornych   21   czerwca   cała   dywizja   ześrodkowała   się   w 
macierzystym miejscu postoju. Sztab dywizji utrzymywał stały kontakt z szefem oddziału granicznego i 
dowódcę dywizji na bieżąco informowano o sytuacji. Przed północą generał Mikuszew zarządził odprawę 
kierowniczej kadry, by oznajmić zebranym: „Jesteśmy w dywizji, która znajduje się w pobliżu granicy. Do 
zadań naszych należy obrona spraw państwowych właśnie tu, bezpośrednio na granicy. Zadanie to... nie jest 
zdjęte z nas obecnie, kiedy w pasie przygranicznym, jak nam wiadomo, powstała bądź co bądź niejasna i 
budząca   zaniepokojenie   sytuacja.   Wśród   ludności   miejscowej   utrzymuje   się   nadal   opinia   o   możliwości 
rychłego wybuchu wojny. Widzicie sami, jak samoloty niemieckie naruszają granicę i latają nad naszym 
terytorium. Bezpośrednio przed nami w ciągu ostatnich dni przybyły nad granicę poważne siły niemieckie. 
Powinniśmy się przygotować na najgorsze. Szef sztabu dywizji pozostanie w obozie do rana. Dowódcy 
jednostek również. Kadrze czas wolny skrócić dziś do minimum, a najlepiej będzie, jeśli pozostanie ona w 
obozie.”

W   momencie   wybuchu   wojny   dywizja   Mikuszewa   broniła   pasa   frontu   szerokości   50   kilometrów. 

Przeciwko   niej,   ze   względu   na   znaczenie   tego   kierunku   operacyjnego,   działało   pięć   dywizji   piechoty 
nieprzyjaciela. Hitlerowcy zamierzali do końca 2 czerwca opanować Rawę Ruską, a po następnych dwóch 
dniach zająć Lwów. Jednak się przeliczyli. Żołnierze radzieccy wykazali wielki upór i umiejętności bojowe. 
Nieraz dochodziło do walki wręcz, której Niemcy nie wytrzymywali; odchodząc pozostawiali rannych oraz 
sprzęt bojowy. Dopiero w szóstym dniu, na wyraźny rozkaz, dywizja odeszła od swej rubieży obronnej. A 
przecież walczyła ona bez wsparcia czołgów i lotnictwa, mając prawie odsłonięte skrzydła.

Generał Mikuszew zginął w obronie Kijowa, pozostawiając na zawsze nie wyjaśnione okoliczności, w 

których podjął niezwykle śmiałą w tym czasie decyzję ogłoszenia alarmu bojowego jeszcze przed wybuchem 
wojny. Czy dokonał tego na własną rękę, czy też z kimś to uzgodnił, rezultaj pozostaje ten sam: dywizja nie 
pozwoliła się zaskoczyć.

Również 21 czerwca przed północą, gdy generał Żukow uprzedził szefów sztabów okręgów o tym, że 

należy się spodziewać ważnego dokumentu (chodziło o zredagowaną już dyrektywę nr 1, do której Stalin 
wnosił w tym czasie poprawki), szef sztabu Odeskiego Okręgu Wojskowego generał major M. Zacharow 
wydał   natychmiast,   z   własnej   inicjatywy,   następujące   zarządzenie:   Zaalarmować   sztaby   i   wojska   i 
wyprowadzić   je   z   miast   i   osiedli.   Jednostki   osłonowe   mają   zająć   swoje   rejony.   Nawiązać   łączność   z 
oddziałami Wojsk Ochrony Pogranicza. Natychmiast przebazować lotnictwo na lotniska polowe.

Podobna   była   postawa   dowódcy  floty  Czarnomorskiej   admirała   I.   Oktiabrskiego.   O   godzinie   3.17 

zatelefonował on przez wcz do generała Żukowa i zameldował:

— Od strony morza zbliża się wielka liczba nie zidentyfikowanych samolotów. Flota znajduje się w 

pełnej gotowości bojowej. Proszę o wskazówki.

— A wasza decyzja? — spytał Żukow admirała.
— Decyzja jest tylko jedna: powitać samoloty ogniem obrony przeciwlotniczej floty.
Generał Żukow, porozumiawszy się z Timoszenką, odpowiedział Okriabrskiemu:
— Wykonujcie.
O godzinie 4.00 admirał znów zatelefonował do Żukowa i zameldował spokojnym tonem:
— Nieprzyjacielski nalot odparty. Udaremniono próbę zbombardowania okrętów.
Flota Czarnomorska była jednym z pierwszych związków operacyjnych, które w sposób zorganizowany 

odparły napad wroga. Jednak  — nie bez pomocy lotnictwa. Natychmiast po ukazaniu się hitlerowskich 
Dornierów i Heinkli zwaliły się na nie małe, tęponose myśliwce I-16 z czerwonymi gwiazdami, startujące z 
lotnisk polowych, zastępujących zbombardowane macierzyste.

Gdzie indziej pomógł przypadek.
Na odcinku 15 korpusu piechoty zjawił się 18 czerwca niemiecki dezerter. Uciekł od swoich, ponieważ 

po pijanemu uderzył oficera i groziło mu rozstrzelanie. Przesłuchiwany przez oficerów radzieckiej straży 
granicznej   twierdził,   że   22   czerwca   wojska   niemieckie   rozpoczną   ofensywę   na   całej   długości   granicy. 
Dowódca 5 armii generał major M. Potapow, któremu zameldowano o zeznaniach dezertera, oświadczył: 
„Niepotrzebnie bijecie na alarm”, ale pod naciskiem zgodził się przesunąć bliżej granicy dwa pułki i wezwać 
z poligonów pułki artylerii.

Tak było również w 34 dywizji pancernej, stacjonującej niedaleko Lwowa. Akurat odwiedził ją zastępca 

dowódcy  8  korpusu   zmechanizowanego   do   spraw   politycznych   generał   Popiel.   Dużo   mówił   o   tym,   że 
wyszkolenie   bojowe   należy   zbliżyć   do   rzeczywistych   warunków   pola   walki.   Jak   zbliżyć,   to   zbliżyć... 

background image

Niewiele myśląc, dowódca dywizji płk Wasiliew rozkazał w obecności generała wyprowadzić jednostki z 
koszar. Była pierwsza w nocy, nikomu się to nie podobało. „Wolny dzień, a pospać nie dają — słyszało się 
głosy. —- Czyżby nie można było odłożyć alarmu do poniedziałku?” W kilka godzin później, ledwie ostatnia 
kompania czołgów opuściła park, na koszary posypały się bomby. Z alarmu ćwiczebnego zrobił się alarm 
bojowy. Ale żeby tak postąpić, trzeba było nazywać się Wasiliew i być odznaczonym Orderem Lenina, 
bohaterem wojny z białofinami, oficerem wyznającym zasadę: „Gdy dowódca jest twardy, to i żołnierz się 
nie chwieje”.

Potem dywizja ta wsławiła się wieloma udanymi szarżami na zagony pancerne wroga. Znalazłszy się w 

okrążeniu, wielokrotnie podejmowała próby przerwania się przez pierścień nieprzyjaciela, który za wszelką 
cenę starał się temu zapobiec. Gdy skończyło cię paliwo, czołgi okopano, a ich załogi prowadziły ogień z 
miejsca. 2 lipca, gdy skończyła się amunicja i nie było żadnej łączności ze sztabem korpusu, komisarz 
brygady   Popiel   i   pułkownik   Wasiliew   zdecydowali   przebijać   się   na   wschód.   Po   zniszczeniu   czołgów 
żołnierze zaczęli się wycofywać. 24 lipca w rejonie Białokurowic w obwodzie żytomierskim grupa Popiela, 
oddziały zbiorcze 124 dywizji piechoty oraz resztki innych oddziałów połączyły się z zasadniczymi siłami 
wojsk Armii Czerwonej.

Wreszcie  —   Brześć.   Nazwa  —   miasta   i   twierdzy  -—   która   wielokrotnie   częściej   niż   „Przemyśl” 

powtarzała   się   w   komunikatach   Radia   Moskwa.   Dowództwo   niemieckiej   Grupy   Armii  „Środek” 
przywiązywało   dużą   wagę   do   szybkiego   opanowania   tego   ważnego   węzła   komunikacyjnego.   Miasto 
postanowiono zdobyć z marszu. Mogłyby w tym przeszkodzić radzieckie 42 i 6 dywizje piechoty, jednakże 
nie zdołały one rozwinąć swoich oddziałów i zmuszone były wycofać się znad granicy. W Brześciu, pod 
osłoną umocnień twierdzy, pozostało tylko kilka pododdziałów ze składu tych dywizji wraz z żołnierzami 33 
pułku inżynieryjnego, miejscowymi pogranicznikami i „urowcami”. Oni to uniemożliwili zdobycie Brześcia 
z marszu, stawiając opór wielokrotnie liczniejszym oddziałom niemieckich 45 i 31 dywizji piechoty, które 
zmuszone były obejść miasto i rozpocząć jego oblężenie. Załoga twierdzy nie ograniczała się do obrony, 
dokonując wypadów i utrudniając nieprzyjacielowi korzystanie za znajdujących się w pobliżu miasta szos i 
linii kolejowych. Wkrótce Niemcy podciągnęli ciężką artylerię, która na zmianę z lotnictwem bombardowała 
umocnienia.  24 czerwca,  po  kolejnym bombardowaniu,   które  nie  powinno było   pozostawić   w twierdzy 
kamienia na kamieniu, zameldowano do Berlina o jej zdobyciu. Ale po kilku godzinach trzeba było odwołać 
ten meldunek. Jak się okazało, „w twierdzy Brześć nadal bronią się resztki załogi, wykazując wyjątkową 
zaciętość i wytrwały opór”. Do tego dnia straty niemieckiej 45 dywizji piechoty, wchodzącej w skład 4 
armii, wyniosły przeszło 1100 żołnierzy zabitych, rannych i zaginionych, w tym przeszło 60 oficerów. Na 
tym się nie skończyło, gdyż dywizja ta w pełnym składzie zmuszona była oblegać Brześć do 1 lipca.

Później jeszcze przez trzy tygodnie walczyły przeciwko załodze twierdzy trzy pozostawione w Brześciu 

bataliony  piechoty,   wzmocnione  artylerią.  Dopiero  20  lipca,  gdy  wojska  niemieckie  zbliżały się  już  do 
Moskwy, zdziesiątkowana załoga twierdzy z powodu braku amunicji, żywności i lekarstw zmuszona była 
zaprzestać oporu. Czyż można się dziwić, że po wojnie wszyscy pozostali przy życiu obrońcy otrzymali 
wysokie odznaczenia, dowódcy załogi nadano tytuł Bohatera Związku Radzieckiego, a ich reduta otrzymała 
nazwę Twierdzy  — Bohatera i odznaczona została Orderem Lenina i Medalem Złotej Gwiazdy?!

OSTATNI ROZKAZ

Wojna wojną, a życie — życiem.
Nad   odbitym   z   rąk   hitlerowców   prawobrzeżnym   Przemyślem,   zajadle   ostrzeliwanym   teraz   przez 

artylerię   wroga,   unosiły  się   dymy,   ale   nie   były  to   tylko   dymy  z   dogasających   lub   nowo   wznieconych 
pożarów. W trzech punktach miasta wydobywały się one z kominów piekarni. Na ten sygnał na długo przed 
zakończeniem wypieku chleba zaczynały się ustawiać tam kolejki, złożone głównie z kobiet, których głód co 
prawda   jeszcze   nie   wygnał   z   miasta,   ale   zmusił   do   opuszczenia   piwnic,   zapewniających   jakie   takie 
schronienie.

Wcześniej   pokazali  się   na  ulicach  mężczyźni.   Przyłączali   się   do żołnierzy,  wznoszących  barykady, 

między innymi w poprzek ulicy Mickiewicza, opodal dworca kolejowego, lub — bliżej Sanu — kopiących 
rowy o różnym przeznaczeniu, od łącznikowych do przeciwczołgowych. Nie bez zdziwienia mieszkańcy 
miasta   przekonywali   się,   że   żołnierze   ci   to   w   większości   dobrze   im   znani,   przynajmniej   z   widzenia, 
pogranicznicy. I trudno było uwierzyć, że to właśnie oni, dysponujący tylko bronią strzelecką, wyrzucili z 
miasta uzbrojonych po zęby hitlerowców, mających za sobą czołgi. Wraki kilku owych „stalowych kolosów” 
sterczały w centrum Przemyśla. Innych szczegółów mogli się dowiedzieć — tak wojskowi, jak i cywile — z 
gazety „Na straży”, której wydawanie udało się wznowić. Znalazł się w niej także opis śmierci Nieczajewa. 

background image

Przeczytał go pewien starszy już przemyślanin i — nie wstydząc się łez — zapłakał nad losem znajomego 
pogranicznika.

Wojskowym   komendantem   miasta   został   również   pogranicznik,   niedawny   dowódca   zbiorczego 

batalionu starszy lejtnant Poliwoda. Spoczywała na nim tym większa odpowiedzialność, że daleko, coraz 
dalej   miał   do   sztabu   połączonych   jednostek   wojsk   regularnych   z   dowódcą   99   dywizji   pułkownikiem 
Diemientiewem i dowódcą przemyskiej komendy 92 oddziału Wojsk Ochrony Pogranicza podpułkownikiem 
Tarutinem na czele. Ale nie wszystko przecież można było uzgodnić — nawet jeśli już było połączenie — 
przez telefon czy radiostację.

Ot, choćby sprawa mostu, jego obrona w pierwszych godzinach wojny pochłonęła wiele ofiar, nie tylko 

spośród   podwładnych   bohaterskiego   lejtnanta   Nieczajewa.   Gdy   znajdował   się   już   w   rękach   Niemców, 
podjęto próbę wysadzenia go. Poległo wówczas jeszcze kilkunastu czerwonoarmistów.

—   Trzeba   będzie   ich   pochować  —  zwrócił   się   Poliwoda   do   oficera   politycznego   Tarasienki.  — 

Przynajmiej tych, do których mamy dojście bez narażania życia, jak na przykład Pietkę Nieczajewa.

— Z honorami wojskowymi?
— Honory wojskowe to my im oddajemy przez cały czas. Salutami artyleryjskimi — wskazał w stronę 

Zniesienia, skąd strzelały radzieckie armaty polowe.

A co do mostu... Była okazja, żeby zniszczyć go zaraz po wyparciu Niemców za San. Ale właśnie 

wtedy  mogły  zrodzić   się   wątpliwości,   czy  jest   to   rzeczywiście   konieczne.   Miał   je   również   pułkownik 
Diemientiew i podzielił się nimi z komendantem miasta, gdy widzieli się po raz ostatni.

— Odbiliśmy Przemyśl, to dlaczego nie mielibyśmy utrzymać mostu? Rozkazy z dowództwa armii, a 

więc i frontu, mówią o konieczności atakowania hitlerowców. A my ich mamy na Zasaniu, po drugiej stronie 
mostu,   jakże   więc   z   niego   rezygnować?   Inna   sprawa,   że   jak   już   atakować,   to   całą   dywizją,   dywizją 
przeciwko dywizji. Przy wsparciu pancerniaków, nie mówiąc już o lotnikach. Na to jednak nie mamy co 
liczyć, jedni i drudzy bardziej są potrzebni gdzie indziej. Niech tam... Ale nie mam tu również dywizji, lecz 
zaledwie   kilka   batalionów.   Pozostałe   walczą   pod   Medyką,   na   otwartym   terenie,   możecie   więc   sobie 
wyobrazić, jak jest im ciężko. Powinienem być z nimi, toteż nie miejcie pretensji, że zostawiam was tutaj 
samego. Trzymajcie się, jak długo się da, a w sprawie wysadzenia mostu czekajcie na rozkazy.

Medyka... Poliwoda po odjeździe dowódcy dywizji popatrzył na mapę i wszystko stało się dlań jasne. 

Nie   udało   się   Niemcom  zająć   Przemyśla   atakiem  czołowym,   więc   próbowali   dokonać   tego   manewrem 
oskrzydlającym. Ich oddziały przedarły się do Medyki, stwarzając zagrożenie nie tylko dla Przemyśla, lecz 
także dla całego Przemyskiego Rejonu Umocnionego.

W tym właśnie momencie dołączył do swoich jednostek dowódca dywizji. Chcąc zlikwidować wyłom i 

zapobiec okrążeniu, wprowadził do walki dwa bataliony piechoty i kompanię Wojsk Ochrony Pogranicza. 
Stał na ich czele do chwili, gdy został ciężko ranny i trzeba było odesłać go na tyły do szpitala. Odtąd 
dowodził   jego   zastępca   do   spraw   politycznych   pułkownik   Opiskin.   On   też   musiał   wysłuchać   ostrych 
wymówek dowódcy 26 armii, generała Kostienki, przybyłego niespodziewanie pod Medykę, że pozwolił 
dowódcy dywizji pchać się pod ogień.

—   Musicie   pamiętać,   że   dowódca   zawsze   będzie   pierwszoplanowym   celem   dla   nieprzyjaciela  — 

powtórzył za marszałkiem Timoszenką, który nie tak dawno temu, podczas omawiania ćwiczeń, wbijał to do 
głowy dowódcom plutonów, kompanii, batalionów. Musicie — grzmiał wówczas marszałek — wypracować 
sobie   takie   umiejętności   dowodzenia   pododdziałem,  abyście   mogli   dowodzić   nim  z   głębi   ugrupowania. 
Musicie   zdobyć   umiejętność   wyboru   miejsca,   z   którego   najlepiej   będzie   obserwować   prawdopodobny 
kierunek   natarcia   oraz   utrzymywać   łączność   z   sąsiadem.  A   także   dobrze   widzieć   własne   ugrupowanie 
bojowe i jednocześnie kierować wszystkim, co wam podlega. W tej dziedzinie należy po prostu dokonać 
przełomu i samemu zrozumieć istotę zagadnienia. Jeśli tego nie zrobicie, jeśli pozostaniecie wierni starym 
zasadom   i   stale   będziecie   pchać   się   do   pierwszego   szeregu,   zapewniam   was,   że   w   sytuacji   bojowej 
znajdziecie się nie na pierwszej linii, lecz w grobie.

Takie były zalecenia, o których dobrze pamiętał dowódca armii. Gdy jednak teraz znów zaszła potrzeba 

odrzucenia Niemców, sam ledwie oparł się pokusie poprowadzenia kontrataku  — tak bardzo wszystkich 
wciągał wir walki.

„Generał lejtnant Fiodor Jakowlewicz Kostienko był człowiekiem niezwykle zacnym, pracowitym, o 

silnej woli, mężnym — oceniał go generał Żukow. — Wykształcenie: szkoła średnia i kursy kawaleryjskie. 
Pomagało   mu   nabyte   w   wojnie   domowej   doświadczenie   bojowe   oraz   zdumiewająca   pracowitość   i 
wytrwałość w dążeniu do celu. Skończył 45 lat, gdy w 1940 roku mianowano go dowódca armijnej grupy 
kawalerii, którą później przeorganizowano na 26 armię. Fiodor Jakowlewicz wyróżniał się dokładnością. 
Jeśli otrzymał rozkaz, nie lubił się wdawać w rozważania. Wysoko ceniono go za nieugiętość i ścisłość w 
wykonywaniu decyzji dowództwa”.

background image

Tu jednak, pod Medyką, rozkaz odrzucenia Niemców okazał się być niewykonalny. Wszystko, na co 

było stać jednostki 99 dywizji, to powstrzymywać ich.

„Z wielkim poświęceniem utrzymywał zajmowane pozycje jeden z batalionów 99 dywizji piechoty, 

dowodzony przez kapitana Byczkowa — zanotowano wówczas z myślą o przyszłej kronice bojowej dywizji.

Kiedy nieprzyjacielska kula trafiła jednego z cekaemistów, jego karabin maszynowy długo nie milczał. 

Zabitego   żołnierza   zastąpił   politruk   Kruglenko.   Ponad   dwie   godziny   odpierał   batalion   wściekłe   ataki 
hitlerowców. Gdy tylko szeregi nieprzyjaciela przerzedziły się i ataki stały się słabsze, dowódca batalionu 
rozkazał   wykonać   kontratak.   »Naprzod!   Za   Ojczyznę!«  —  wydał   komendę   dowódca   kompanii   lejtnant 
Kiszyniec i pierwszy rzucił się na wroga. Za nim podążyła cała kompania. Żołnierze radzieccy przeszli do 
walki na bagnety. Nieprzyjaciel nie wytrzymał ataku i ratował się ucieczką. O wyniku walki zadecydował 
śmiały manewr plutonu lejtnanta Gordijenki. Wychodząc na tyły, odciął on nieprzyjacielowi drogę odwrotu. 
Wielu żołnierzy hitlerowskich rzuciło broń i oddało się do niewoli. Na tym odcinku granicy przywrócone 
zostało poprzednie położenie”.

Mimo bohaterstwa żołnierzy radzieckich okrążenie całego przemysko-lwowskiego obszaru stawało się 

faktem.

Na szczęście zdawano sobie z tego sprawę w sztabie Frontu. Zapadła decyzja wycofania z tych terenów 

w nocy z 26 na 27 czerwca 6 i 26 armii. Wchodząca w skład tej drugiej 99 dywizja piechoty otrzymała 
rozkaz opuszczenia swych stanowisk i wycofania się w kierunku Sambora i Stryja. Osłonę miały zapewnić 
straże tylne, wzmocnione środkami przeciwpancernymi. Aby odwrócić uwagę nieprzyjaciela, pozostające w 
bezpośredniej z nim styczności niewielkie pododdziały nie przerwały ognia, pozorując przygotowania do 
dalszej walki.

Grupa saperów z lejtnantem Grigoriewem na czele przeniknęła  pod Przemyślem na teren składu z 

amunicją, zajętego już przez Niemców, i wysadziła go w powietrze. W tym samym rejonie żołnierze z 
korpuśnego   pułku   artylerii   przeniknęli   na   tyły   nieprzyjaciela   i   zdobywszy   trzy   działa   dużego   kalibru 
otworzyli ogień do Niemców; wywołane tym zamieszanie pozwoliło pułkowi oderwać się od przeciwnika.

Jako pierwsze z 99 dywizji wycofały się jednostki 206 pułku piechoty, broniące Medyki. Z południowo-

-wschodnich obrzeży Przemyśla wycofywał się 1 pułk piechoty. Jako ostatni odszedł z miasta batalion, 
dowodzony przez starszego lejtnanta Poliwodę. Tu i tam pozostały tylko nieliczne grupy, do których nie 
dotarł   rozkaz   odwrotu,   walczące   z   wrogiem   aż   do   rana   28   czerwca.   Wcześniej   saperzy   99   dywizji, 
dowodzeni przez majora Kulickiego, zniszczyli niektóre z wytypowanych wcześniej obiektów wojskowych, 
magazynów, odcinków dróg. Na most kolejowy wypchnięto drezynę wypełnioną materiałom wybuchowym. 
Osiągnęła ona początek mostu, gdzie wybuch zniszczył betonowe fundamenty i część stalowych konstrukcji. 
Wszystko  to,  choć  odbywało   się  pod ogniem nieprzyjaciela,   nie  pociągnęło   za  sobą  większych strat  w 
ludziach. Odwrót odbywał się w sposób zorganizowany.

*

Jednostki   Frontu   Południowo-Zachodniego   przez   dłuższy   czas   groźnie   wisiały   nad   południowym 

skrzydłem niemieckiej Grupy Armii  „Środek”, która już głęboko posunęła się na wschód. Właśnie to w 
drugiej   połowie   sierpnia   zmusiło   Hitlera   do   skupienia   głównego   wysiłku   swych   wojsk   na   kierunku 
kijowskim.

Tylko   ogromna   przewaga   sił,   zwłaszcza   czołgów   i   lotnictwa,   umożliwiła   nieprzyjacielowi   za   cenę 

dużych strat osiągnięcie tutaj sukcesu we wrześniu 1941 roku. Wówczas to poległ w boju, okrążony wraz ze 
swym sztabem przez hitlerowców, dowódca Frontu generał pułkownik M.P. Kirponos. Zginęło wraz z nim 
kilku innych generałów i kilkudziesięciu starszych oficerów, do końca nie wypuszczając broni z rąk.

Wytrwałość i bohaterstwo żołnierzy Frontu Południowo-Zachodniego w znacznym stopniu przyczyniły 

się do załamania hitlerowskiego planu ,,wojny błyskawicznej” i wywarły wpływ na rozwój późniejszych 
wydarzeń w bitwie pod Moskwą.

A jaki miała w tym udział 26 armia generała Kostienki i walcząca w jej składzie 99 dywizja piechoty 

pułkownika Diemientiewa? Złotymi zgłoskami zapisała się na kartach historii tej dywizji przede wszystkim 
obrona Przemyśla. Nie sprawdziły się obawy, że obrońcy tego granicznego miasta zostaną odcięci od reszty 
sił. A wyrażał je między innymi komentator radia brytyjskiego, mówiąc w audycji z 28 czerwca:

„Nie   można   nie   wiedzieć,   że   Czerwona   Armia   wykazuje   prawdziwy  heroizm.   Odnośnie   do   walk 

toczonych w Galicji nie wszystko jest jeszcze jasne. Jeśli prawdą jest, że Rosjanie odbili Przemyśl, to istnieje 
tutaj   pewne   zaniepokojenie,   czy   ich   odwaga   i   ofiarność   sprostają   zaistniałemu   poważnemu 
niebezpieczeństwu. Ich wojskom przyjdzie bowiem wykazać duży talent strategiczny i wysokie umiejętności 
wojskowe, by nie zostały okrążone w tym mieście.”

background image

Musiały  —   i   wykazały.   Zaplanowane   przez   Niemców   na   25   czerwca   osiągnięcie   Lwowa   zostało 

opóźnione o dwa dni. Nacierająca na tym kierunku 17 armia generała Heinricha von Stüplnagela ponosiła w 
pierwszych dniach wojny największe straty, najwolniej przy tym posuwając się naprzód. W konsekwencji 
odebrano temu generałowi dowództwo, a jego los mieli podzielić także jego następcy.

Uchwałą Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 22 lipca 1941 roku 99 strzelecka dywizja piechoty, 

jako  pierwsza   w tej  wojnie,  za  bohaterską  obronę  Przemyśla  wyróżniona  została  Orderem  Czerwonego 
Sztandaru. Odznaczono także wielu żołnierzy 92 oddziału pogranicznego i uczestników walk o Przemyśl ze 
zbiorczego   ochotniczego   batalionu.   W   trakcie   dalszych   starć   z   wrogiem   99   dywizję   wyróżniono 
przemianowaniem na 88 dywizję gwardii — pod tą też nazwą, w zwycięskim pochodzie Armii Czerwonej na 
zachód dotarła latem 1944 roku na ziemie polskie.

I była to jedna z nielicznych dywizji, której żołnierze na swój pierwszy Order Czerwonego Sztandaru 

zasłużyli sobie jeszcze w czasie pokoju. A to dzięki wysokiej gotowości bojowej, wykuwanej na placach 
ćwiczeń w nigdy przez nich nie zapomnianym, pięknym Przemyślu, o który później tak bohatersko walczyli, 
z marszu wkraczając do boju.

Niewielu z nich przeżyło wojnę. Ale wystarczyło, że wśród wyzwolicieli Przemyśla, w lipcu 1944 roku, 

znalazł   się   A.   Potarkin,   dowódca   przemyskiej   strażnicy   92   oddziału   Wojsk   Ochrony   Pogranicza,   i   że 
pierwsze swe kroki skierował w stronę mostu na Sanie, w którego obronie poległ jego zastępca, by ożyła 
pamięć o tamtych dniach. Pamięć, której wyrazem jest po dziś dzień pomnik-obelisk z nazwiskiem lejtnanta 
Piotra Nieczajewa.